Redknapp H. - Harry Redknapp. Autobiografia. Zawsze pod kontrolą

241 Pages • 107,833 Words • PDF • 5 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:29

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Serdecznie pozdrawiam wszystkich polskich czytelników. Mam nadzieję, że z przyjemnością przeczytacie tę książkę. Harry Redknapp Londyn, kwiecień 2014 r.

===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Dla Sandry, podczas gdy byłem menedżerem tych wszystkich klubów, ona była menedżerem mojego życia ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział pierwszy Proces Zwykła ulga. Ale nie taka, jakiej doświadczyłem kiedykolwiek wcześniej. Nie taka, jak po gwizdku sędziego w sobotnie popołudnie, gdy sięgnęliśmy po trzy punkty na Old Trafford[1]. Nie taka, jak po zdobyciu wielkiego trofeum czy utrzymaniu się w lidze wbrew wszelkim prognozom. Futbolowe wzloty i upadki nagle straciły znaczenie. To było zupełnie inne uczucie, coś, czego nie doznałem przez całą zawodową karierę. Do dziś mam przed oczami przewodniczącą ławy przysięgłych. Ładna, szczupła dziewczyna. Codziennie przychodziła z gazetą pod pachą. To chyba był „The Times”... „Niewinny” – zawyrokowała cicho, oddalając po kolei zarzuty. Nagle poczułem, jak to wszystko ze mnie schodzi. Proces trwał piętnaście dni, ale cała ta gehenna zabrała mi pięć lat życia. To wystarczająco dużo czasu na myślenie. Wiele długich godzin, podczas których zastanawiasz się, jak mógłbyś spędzić te dni. Bez Sandry, miłości mojego życia, bez synów Jamiego i Marka, bez wnuków, przyjaciół, piłki. Zamknięty w więzieniu z... z kim? Jakimiś świrami? Nie wiem. Codziennie w sądzie obserwowałem dwunastu ludzi, w których rękach leżała moja przyszłość. Jeden gość w połowie stycznia nosił jasną, białą marynarkę. Ubranie drugiego było pokryte plamami. Ci ludzie mieli decydować o moim losie? Nigdy się nie uśmiechali, nie okazywali żadnej życzliwości. Sama pustka. O czym myśleli? Dlaczego tania marynarka czy plamy po kawie miały w ogóle jakieś znaczenie? Dlaczego szczegóły były tak istotne? Różne dziwne myśli przechodziły mi przez głowę. A jeśli wszyscy byli fanami Arsenalu? Jeśli nienawidzili Tottenhamu? Wiecie, jacy są ludzie. „Harry Redknapp? Nie lubię go, nigdy go nie lubiłem”. Przypuśćmy, że trafiłem na kogoś takiego. Każda noc była bezsenna, tylko przewracałem się z boku na bok. A rano, czekając na taksówkę do Sądu Koronnego w Southwark, czułem się wykończony. Wieczorem przed ogłoszeniem wyroku nikomu nie powiedziałem: „Do widzenia”. Na wypadek złych wiadomości nie chciałem pożegnań. Mój adwokat John Kelsey-Fry zawsze starał się dodawać mi otuchy. Powtarzał, że ta sprawa się nie utrzyma i samo jej wniesienie było bulwersujące. Ale namawiałem go, by przedstawił mi czarny scenariusz. Nie postępowalibyście tak samo na moim miejscu? – Kelsey – mówiłem – jeśli nie pójdzie po naszej myśli i ogłoszą mnie winnym, na co mam liczyć? Słyszałem spekulacje, że czeka mnie jedynie grzywna, ale on przywalił prosto z mostu. – Nie uznają cię winnym. Tak nie będzie. Jeśli jednak uznają, mogą cię czekać dwa czy trzy lata w więzieniu – powiedział. Mocno mnie to przeraziło. Długi wyrok. Jak dla zwyczajnego przestępcy. Te słowa tkwiły mi w głowie, gdy przygotowywałem się do rozprawy. Powtarzałem sobie jednak, że Kelsey – najinteligentniejszy człowiek, jakiego spotkałem, najlepszy w swojej branży, o jakim słyszałem – jest przekonany, że wszystko będzie w porządku. „To jego praca. Musi wiedzieć, o czym mówi” – zapewniałem samego siebie. Ale mój umysł i tak wracał do obrazu celi i współwięźnia, z którym czekałyby mnie dwa, może trzy lata. Jak miałem przeżyć? Nie byłem pewien, czy sobie poradzę. Wiedziałem, że Sandra nie da rady. Nie sądzę, że wytrzymałbym cały ten proces bez moich synów. Jamie codziennie przychodził ze mną do sądu, a Mark zostawał z Sandrą. Nie było mowy, bym ją wpuścił na salę sądową. Przebywanie tam zabiłoby ją, skoro prawie zabiło mnie. Nie mógłbym znieść myśli, że Sandra siedzi na tej sali i przeżywa te wszystkie emocje, a żołądek podchodzi jej do gardła, tak samo jak mnie.

Samo życie było wystarczająco trudne. Starałem się kontynuować pracę w Tottenhamie i dalej chodzić na nasze mecze w Premier League. Raz nawet pomyślałem, że dobrą odskocznią byłoby obejrzenie naszej drużyny juniorów. Ale te spotkania oglądało małe grono widzów. Nie mogłem się wtopić w tło i kiedy wchodziłem na stadion, czułem, że ludzie się na mnie gapią. Byłem przekonany, że o mnie rozmawiają. O czym mówili? Straszne uczucie. Sandrze ciężko było chodzić do ulubionych sklepów. Czuła, że się w nią wpatrują i szepczą. Poniżające. Nawet wyjście po zakupy stawało się koszmarem. Poza tym wszyscy wiedzieli, gdzie mieszkamy, bo zobaczyli front naszego domu w wiadomościach. Pewnego razu wybraliśmy się do supermarketu w Bournemouth. Sandra zostawiła torebkę na bramce przy wejściu. Powiedziałem, że ją odbiorę, ale nie znałem zbyt dobrze planu budynku. Zauważyłem drzwi z napisem „wyjście” i wyszedłem przez nie, nie zdając sobie sprawy, że można było z nich korzystać tylko w nagłych wypadkach. Po chwili kilku wielkich ochroniarzy wykręciło mi do tyłu ręce i poprowadziło przez podziemny parking. Dobiło mnie to. Krzyczeli na mnie, a ja odpowiadałem tym samym: – Nie jestem złodziejem. Jestem, kurwa, menedżerem Tottenhamu! Rozpoznało mnie czterech robotników skuwających asfalt. Też zaczęli krzyczeć. – To Harry Redknapp! Wszystko w porządku, Harry? Nic ci nie jest? – Widzicie? Oni wiedzą, kim, kurwa, jestem! – apelowałem do ochroniarzy. W końcu się dogadaliśmy, ale cała ta sytuacja jeszcze bardziej uświadomiła mi, jakie piętno na mnie ciąży. Po tym, jak moje nazwisko pojawiało się w prasie łączone z Bóg wie czym, mogłem sobie tylko wyobrazić, co ci ludzie myśleli na mój temat, kiedy widzieli, w jaki sposób mnie wyprowadzano. I ja miałem wpuścić Sandrę do sądu? Po prostu nie mogłem. Dobiłoby to i mnie, i ją. Przy każdym odwróceniu głowy wybuchałbym płaczem, a ona reagowałaby tak samo. Zdecydowałem, że będę ją trzymał od tego z daleka. Nieocenieni okazali się jej przyjaciele, Mark i nasze synowe. Wszyscy przychodzili z pomocą, troszczyli się o Sandrę, dzięki czemu jakoś sobie radziła. Ale ostatniego wieczoru przed wyrokiem nie byłem w stanie podejść do telefonu i pozwolić sobie na dłuższe pożegnania. Samemu ciężko było mi przetrawić myśli o konsekwencjach, dlatego nie chciałem zasiewać wątpliwości Sandrze. Musiałoby nią wstrząsnąć, gdyby usłyszała, że odchodzę na wiele lat. Właśnie dlatego, zapewniam was, ostatnia noc w samotności była tak trudna. W południe wszyscy przysięgli wyszli, by przygotować werdykt, a my – prawnicy, współoskarżony Milan Mandarić, Jamie i ja – czekaliśmy w małym pokoiku, w którym czuliśmy się jak w komodzie. Przez całe popołudnie, aż do piątej, patrzyliśmy po sobie, czekając, aż zostaniemy wezwani. Odnosiłem wrażenie, że przebywam w jakimś innym świecie. Co chwilę włączał się głośnik i słyszeliśmy: „Smith, sala numer cztery”. Fałszywy alarm, to nie my. I znowu czekanie. Kiedy przeciągnęło się to do późnego popołudnia, wiedzieliśmy, że nazajutrz tu wrócimy, co było jeszcze gorsze. Bez jakiejkolwiek szansy na sen wróciłem do hotelu Grosvenor House w Park Lane, w którym zatrzymałem się na czas procesu. Kelsey, jak sądzę, wiedział, że boję się jak cholera, więc zaproponował, że potowarzyszy mi i Jamiemu. „Co to będzie za noc” – stwierdziłem, bo wiedziałem, że nie pomyślę o niczym innym poza jutrzejszym porankiem. Wchodząc do hotelu, Kelsey zaproponował, byśmy udali się prosto do baru, gdzie wychylił kilka szklanek whisky, po czym ogłosił, że powinniśmy iść na kolację. Ruszyliśmy do specjalizującej się w stekach restauracji Wolfganga Pucka o nazwie Cuts, w której Kelsey zażyczył sobie kilka kolejnych drinków. Sam wypiłem parę lampek czerwonego wina z nadzieją, że odpłynę i chwilę odpocznę.

Niestety nie zadziałało i szykowała się kolejna długa noc. Pamiętam, jak leżałem w łóżku, ponownie zastanawiając się nad kompanem z celi. Tak wiele myśli krążyło mi po głowie. A jeśli będzie szaleńcem? Nie jestem przyzwyczajony do takich ludzi. Jak temu podołam? Jak poradzi sobie Sandra? Kelsey mówił o dwóch albo trzech latach. On się zna, nie jest głupi. Jest ekspertem. To jego biznes. Ale sam stwierdził, że to nieprawdopodobne. Powiedział, że mnie się nie przydarzy. Z drugiej strony może do tego dojść. Sam to przyznał. Powiedział, że dwa albo trzy lata. Wciąż kręciłem się wokół jednego tematu, aż nadszedł poranek. Niepokojące myśli nie towarzyszyły mi jednak wyłącznie przez ostatnich piętnaście dni. Przez lata miewałem takie noce, gdy umysł znajdował się w rozsypce. Ta historia naprawdę rozpoczęła się wcześniej, w czerwcu 2001, gdy przejąłem posadę dyrektora sportowego w Portsmouth. Opuściłem West Ham United, po czym Milan Mandarić, prezes Portsmouth, zaproponował mi pracę przy ściąganiu piłkarzy na Fratton Park[2]. Powiedział, że nie może zaoferować takiej pensji jak West Ham, więc postanowił skusić mnie w inny sposób. Za każdego sprzedanego piłkarza, którego sam ściągnę, miałbym dostawać dziesięć procent. Już po tygodniu przekonałem Milana do Petera Croucha z Queens Park Rangers. Zupełnie mu się nie podobał. – Harry – powiedział – to najgorszy piłkarz, jakiego widziałem w życiu. Harry, to koszykarz. Chyba oszalałeś, jeśli sądzisz, że wyłożę milion funtów za takiego bezużytecznego zawodnika. Przekonywałem go, że się myli. – Będzie fantastyczny – oznajmiłem. Ostatecznie namówiłem Milana, by dał mu szansę. – Okej – powiedział. – Ale ryzykujesz swoją głową. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak prawdziwe okażą się te słowa. Ale co do Croucha miałem rację. Okazał się niesamowity. Kupiliśmy go za 1,25 miliona funtów, a po dziewięciu miesiącach sprzedaliśmy do Aston Villi za 4,5 miliona. Zysk w wysokości 3,25 miliona. Powinienem otrzymać z tego dziesięć procent, ale moje obowiązki uległy zmianie. Zostałem menedżerem Portsmouth. Zamiast dziesięciu procent z transferu Croucha dostałem pięć. A i tak prawdopodobnie miałem szczęście. Dobrze znam Milana, więc zaskoczyło mnie, że sam nie wziął swojej należności i niczego sobie z prowizji nie uszczknął. Tak czy inaczej, nie odpowiadało mi to. Zapytałem Petera Storriego, dyrektora generalnego klubu, gdzie się podziała moja premia. Odparł, że po zmianie funkcji umowa się zmieniła i jeśli się nie zgadzam, powinienem porozmawiać z Milanem. Tak zrobiłem. – Mylisz się, Harry – powiedział Mandarić. – To nowy kontrakt, menedżerski. Teraz zarabiasz lepiej. Jeśli awansujemy lub sięgniemy po jakieś trofeum, dostaniesz dużą premię, ale bonusy z pracy w roli dyrektora sportowego już nie obowiązują. Od dziś możesz liczyć na pięć procent z każdej sprzedaży, a nie dziesięć. Nie pasowało mi to. – Kupiłem go i sprzedałem, Milan, na czym klub zarobił 3,25 miliona – protestowałem. On jednak nie ustąpił. – Nie, to twoja nowa umowa: pięć procent i nic więcej – stwierdził. Wpadłem w szał, naprawdę wpadłem w szał, ale klub radził sobie dobrze, a Milan nie chciał, byśmy się kłócili. – Słuchaj – powiedział – szykuję kilka dobrych inwestycji. Pieniądze, które wyłożę, są moje, ale nadwyżka przy ewentualnym zarobku – twoja. Nie martw się, zadbam o ciebie. Odpowiedziałem, że nie jestem zainteresowany. Zależało mi na premii za Croucha. Byłem wściekły, a on trzymał się swojego zdania.

Taki miał plan, ale ja byłem przekonany, że premia za Petera Croucha po prostu mi się należy. Milan nazywał to po swojemu, a ja skupiałem się tylko na tym, do czego byłem upoważniony. Dopiero później, gdy sprawa trafiła do sądu, dowiedziałem się, że miał rację. Kiedy podpisałem nową umowę, stara uległa zmianie, czego nie zauważyłem. To był jednak akurat najmniejszy problem. Milan chciał, bym ze względu na te inwestycje otworzył konto w Monako. Proponował, bym skorzystał z jego banku, ale musiałbym się tam udać osobiście. Wziąłem krótki urlop. Nie znałem Monako, Sandra też nigdy tam nie była, więc wybraliśmy się na weekend. Milan wytłumaczył mi, jak dotrzeć do banku. „W górę wzgórza i w prawo”. Miał się mną tam zająć sam kierownik placówki, David Cusdin, Anglik, prywatnie wielki kibic Fulham. Nasze spotkanie przebiegło jak w zegarku. Spędziłem tam maksymalnie pięć minut, a na koniec pan Cusdin poinformował mnie, że w przypadku telefonu będę potrzebował hasła bezpieczeństwa. Nazwy lub liczby. Jako że nie mam pamięci do liczb, wybrałem imię mojego psa, kochanej Rosie, oraz rok moich urodzin: Rosie47. Wyszedłem z banku i wracając do Sandry, nie miałem ze sobą niczego. Żadnych książeczek ani papierów. W pamięci miałem tylko Rosie47. Nie zostawiłem nawet na koncie żadnych pieniędzy. Milan miał dokonać tam wpłaty, do czego, szczerze mówiąc, podchodziłem na tyle sceptycznie, że ostatecznie o tym zapomniałem. Taka jest prawda. W sądzie chcieli, by zabrzmiało to z mojej strony jak krętactwo, zwłaszcza że dopóki sprawa nie wyszła na jaw, nie potrafiłem sobie nawet przypomnieć nazwy banku. Nigdy później nie wróciłem do Monako ani nie rozmawiałem z panem Cusdinem. Był kwiecień 2002, ładna pogoda, spędziliśmy w Monako uroczy weekend, ale tamto konto nie miało w moim życiu większego znaczenia. Przez kolejne dwa lata w ogóle o nim nie myślałem. Portsmouth grało wtedy w Premier League. Pierwszy sezon był trudny, ale jakoś się trzymaliśmy. Gdy pojawiały się problemy, drużyna potrafiła się w sobie zebrać. Od 21 marca rozegraliśmy sześć meczów, z których wygraliśmy pięć i jeden zremisowaliśmy. Pokonaliśmy kilka niezłych drużyn: naszych wielkich rywali z Southampton, Blackburn Rovers na wyjeździe, Manchester United i Leeds United na Elland Road[3]. To był sezon niezwyciężonego Arsenalu[4], który nas jednak nie ograł. Ani u siebie, ani na naszym stadionie. Kiedy zagwarantowaliśmy sobie pozostanie w lidze, przypomniałem sobie o obietnicy Milana. Pierwszy sezon był dla nas wspaniały. Kilka miesięcy wcześniej wszyscy skazywali nas na spadek, a teraz czekały nas dalsze rozgrywki w Premier League. Napastnicy Teddy Sheringham i Yakubu przyszli w odpowiednim czasie i wszyscy byli szczęśliwi. Szczególnie Milan. Po ostatnim meczu przytulił mnie w szatni i oświadczył: – Kocham cię, Harry, jesteś wspaniały. „Co masz zrobić jutro, zrób dziś” – pomyślałem. I zapytałem: – Milan, co z tymi inwestycjami, które dla mnie planowałeś? Jak wygląda sytuacja? Nagle jego nastrój się zmienił. – Ech, katastrofa – odparł. – Katastrofa. Zostawmy to, napijmy się. – Co masz na myśli, mówiąc „katastrofa”? – Straciłem miliony, Harry. Miliony. Krach na rynku. – Czyli nic nie mamy? – Trochę zostało – powiedział. – Ale nie martw się, spróbuję jeszcze raz. Zainwestuję więcej pieniędzy i zobaczymy... Może się odbijemy. Wróciłem i powiedziałem o tej rozmowie mojemu asystentowi Jimowi Smithowi. – Harry, jesteś tępy czy co? – odezwał się Jim. – Założę się, że w ogóle niczego nie włożył. Zaczęliśmy się śmiać. Najważniejsze, że się utrzymaliśmy. Teraz był czas na świętowanie. Saldo

Rosie47 mogło poczekać do jutra. W sądzie oskarżyciel starał się mnie przedstawić jako jakiegoś wybitnego przestępcę, który przerzuca pieniądze po bankach całej Europy, by uniknąć płacenia podatków. Quest, firma zajmująca się od 2006 roku badaniem korupcji w futbolu, zapytała o to pierwsza. Przesłuchali wszystkich menedżerów Premier League, a ja – bystrości jednak mi nie brakowało – sam zgłosiłem informacje o moim dodatkowym koncie w Monako oraz o pozostałych w Wielkiej Brytanii. Nie chciałem, by pozostało to tajemnicą. Wytłumaczyłem, skąd konto się wzięło, i że szczegółów mogą zasięgnąć u Milana, bo sam nawet nie pamiętałem nazwy banku. Czy postąpiłbym tak, gdybym miał coś do ukrycia? Musiałbym być głupi jak złodziej, który okrada bank, po czym informuje policjanta, że łupu ma szukać pod podłogą. Nie sądziłem, że z kontem Rosie47 jest coś nie tak. Milan zainwestował dla mnie pieniądze, inwestycja okazała się do dupy i tylko na tym to polegało, co zresztą sam potwierdził w liście. Gdyby nie ja, nic z tego nie wyszłoby na światło dzienne. Pracownik Quest, Nigel Layton, przyznał to zresztą w sądzie. Dla mnie, jako świadka, był fantastyczny. Po prostu mówił prawdę. Nikt mnie na niczym nie nakrył. Podałem informacje, bez których nawet nie wiedzieliby o istnieniu konta. Nie chciałem niczego utajniać przed Quest – nie byli policją – i widziałem, że Layton skłonił przysięgłych do myślenia. Ujawniłby to wszystko, gdyby wiedział, że to nieprawda? Quest, a następnie też policja, zajmowała się sprawą specyficznego transferu, którego bohaterem był pomocnik Portsmouth, Amdy Faye. Szukali informacji na temat 100 tysięcy funtów, które zapłacił mu jego agent Willie McKay. Istniało podejrzenie, że zrobiono to, by uniknąć podatku. Pytali, kto z klubu zlecił dokonanie wpłaty: ja, dyrektor generalny Peter Storrie czy Milan? Powiedziałem im, że jako menedżer nie zajmuję się takimi rzeczami. Nie w moich kompetencjach leży decydowanie, ile ma zarobić agent. To sprawa dyrektora generalnego lub prezesa. Nie potrafiłbym nawet odpowiedzieć, ile zarabiają moi piłkarze, i do dziś nie wiem, jakie kwoty ustalają ze swoimi agentami. Gdy pracowałem w Tottenhamie, kontraktami zawodników zajmował się prezes Daniel Levy. W Portsmouth tak samo. Ale nie mogłem odpowiedzieć Quest, ile lub czy w ogóle Portsmouth zapłaciło Amdy’emu lub Williemu, bo nawet nie było mnie na tych spotkaniach. Zajmowałem się prowadzeniem drużyny, wybieraniem zawodników do składu, a nie pieniędzmi. Quest zgodziła się, że nie miałem nic wspólnego ze sprawą Faye’a i 100 tysiącami funtów. Ale kiedy zajęła się tym policja, rozpoczęła się wojna. Była środa 28 listopada 2007 roku. Wracałem z Niemiec, gdzie oglądałem mecz Stuttgartu z Glasgow Rangers. Spodobał mi się portugalski stoper niemieckiej drużyny, Fernando Meira. Spałem w tym samym hotelu co drużyna Rangers, więc spotkałem się z ich menedżerem, moim starym przyjacielem, Walterem Smithem. Wszystko szło po mojej myśli. W życiu wiodło mi się dobrze, Portsmouth radziło sobie fantastycznie i kiedy wracałem na lotnisko, byłem w dobrym nastroju. Włączyłem telefon, by przywitać się z Sandrą, i nagle zobaczyłem, jak wiele pojawiło się tam wiadomości i nieodebranych połączeń. Usłyszałem w słuchawce przerażony i rozhisteryzowany głos Sandry. Nie mogłem jej zrozumieć. Pomyślałem, że ktoś musiał zginąć. Ona też tak pomyślała. Okazało się, że o szóstej rano, gdy na dworze panował mrok, a ona była w domu sama, nagle rozległ się niemilknący dzwonek do drzwi. Ktoś musiał tak mocno go wcisnąć, że dźwięk stał się nie do zniesienia i oba nasze psy zaczęły szczekać. Sandra przebudziła się z głębokiego snu i spanikowana pomyślała, że uruchomił się alarm antywłamaniowy. Była przerażona. Próbowała go wyłączyć, ale dźwięk nie mógł zamilknąć. Przypuszczała, że ktoś dostał się na teren naszej posesji, a poza nią nie było w domu nikogo innego. Nie wiedziała, co robić. Wyjrzała na zewnątrz i za bramą zobaczyła te wszystkie światła. Otworzyła bramę z myślą, że ktoś

chce nam pomóc, i nagle masa ludzi, samochodów i fotografów władowała się na nasz teren. Przeszło jej przez myśl, że samolot, którym leciałem, rozbił się i zginąłem, bo z jakiego innego powodu odwiedziłyby nas policja i tylu fotoreporterów? Nie było włamania ani wypadku, tylko nalot policyjny. I to bladym świtem. Tak jak bym miał zamiar przed nimi uciekać. Pojawili się fotoreporterzy z „The Sun”, choć policjanci zawsze zaprzeczali, że dawali im cynk. Do dziś, po tych wszystkich latach, jestem na to wściekły. Nie musieli potraktować mnie jak zatwardziałego przestępcy, którego ujarzmić była w stanie tylko mafia. Udało im się jedynie przestraszyć Sandrę, bo mnie nawet nie było w domu. Mogli zadzwonić i zaprosić na przesłuchanie. Albo ja pojechałbym do nich, albo oni przyjechaliby do mnie. Przeszukaliby dom... Obojętnie, mogliby robić, co im się podoba. Ale zamiast tego tuzin gliniarzy na śmierć wystraszył moją żonę. Sandra nie należy do osób agresywnych. Nie jest typem kobiety, która wyszła za bandziora i kazałaby policji spieprzać. Jest tak wrażliwa, że gdy policjanci przeszukiwali nam dom z góry na dół, ona przygotowała im herbatę. Inne kobiety zwymyślałyby ich, ale to nie leżało w naturze Sandry. I wiecie, co zabrali? Komputer. Komputer, który kupiłem Sandrze na gwiazdkę przed dwoma laty. Ani ona, ani ja nie wiedzieliśmy, jak się nim posługiwać. Wciąż był dla nas nowy i nie sądzę, żebym kiedykolwiek go włączył. Na komisariacie musieli się najeść wstydu. Nieużywany komputer bez żadnych danych. Ale i to nie powstrzymało ich od poszukiwania Bóg wie czego. Grzebali wszędzie w sprawie Amdy’ego Faye’a, mimo że przekonałem już Quest, że nie mam z nią związku. Dlatego po powrocie do domu, w dniu najazdu policyjnego, od razu zgłosiłem się na komisariat w Worthing. Pojechałem tam z dużą chęcią, nie prosiłem nawet o pomoc swojego prawnika. Peter Storrie też się tam pojawił, więc skorzystałem z jego człowieka, z Romford. Policja zadawała te same pytania o transfer Amdy’ego Faye’a i otrzymała identyczne odpowiedzi. Nie miałem z tym nic wspólnego. To nie ja wypłaciłem prowizję agentowi. Podałem im też informacje na temat moich kont, razem z monakijskim. Od tego momentu rozpoczęli swoje śledztwo. To było moje pierwsze doświadczenie z więzienną celą. Straszne. Może to brzmi dziwnie, ale myślałem o mamie i ojcu: dobrych, szczerych ludziach z East Endu. Co by pomyśleli, gdyby zobaczyli mnie w takich okolicznościach? To było tak niesprawiedliwe. Założyłem porządną rodzinę, szczęśliwie się ożeniłem i jeżeli faktycznie można było mi coś zarzucić, to łatwowierność. Gdy jestem potrzebny, zawsze się pojawiam. Tak, łatwo daję się namówić. Gdy League Managers Association [związek angielskich menedżerów – przyp. tłum.] albo organizacja charytatywna potrzebują mówcy podczas jakiejś imprezy, dzwonią do mnie. Wiem, że inni odrzucają takie propozycje, ale ja jadę. Dlatego pytam, czym sobie na to wszystko zasłużyłem. Gdybym był kanciarzem, sam podniósłbym rękę i przyjął karę jak mężczyzna, ale wiedziałem, że nie mam na sumieniu niczego złego. Myślałem o tych wszystkich niewinnych ludziach, którzy latami przewijali się przez sądy i którym udowodniono winę. Moi rodzice już nie żyli, ale i tak zastanawiałem się, jak by zareagowali, gdyby się o tym dowiedzieli. Kiedy siedziałem przez pięć godzin w tej celi, było mi źle, źle do szpiku kości. Przez większość czasu czuwał przy mnie policjant. Kraty i brak okien. Podawał datę i nazwisko przesłuchiwanej osoby przez mikrofon, następnie zadawał pytania, a ja odpowiadałem. Tymczasem pojawiały się różne typy spod ciemnej gwiazdy, których przed chwilą aresztowano, a ja siedziałem i myślałem: „Jak się tu znalazłem? Amdy Faye? Co to wszystko ma wspólnego ze mną? Co zrobiłem? Przecież to sprawa między agentem i piłkarzem. Może między agentem, piłkarzem i klubem. Ale to z pewnością nie mój biznes”. Po tych wszystkich godzinach udało mi się ich przekonać, że to nie moja bajka. Wściekłość za najazd na dom jednak nie mijała, więc wytoczyłem policji proces. Moi

prawnicy stwierdzili, że interwencja była nielegalna, z czym po roku zgodził się Sąd Najwyższy. Przyznano, że nakaz przeszukania został wydany bezprawnie i zanim go zaakceptowano, doszło do wielu uchybień. Mój adwokat Mark Spragg wezwał też do wszczęcia dochodzenia w sprawie przecieku informacji do „The Sun”. Okazało się, że jeden z policjantów w nocy przed najazdem wykonał w nocy około dziesięciu telefonów do gazety. Po wewnętrznym policyjnym śledztwie przyjęto jednak jego wyjaśnienia. Dzwonił z zaproszeniami na imprezę świąteczną, bo miał tam wielu przyjaciół. Początkowo przesłuchiwali mnie policjanci. Następnie włączyli się ludzie od podatków z Her Majesty’s Revenue and Customs. Mimo że śledztwo rozpoczęło się od sprawy Amdy’ego Faye’a, fakt, że wspomniałem Quest i policji o moim monakijskim koncie, dał HMRC wymówkę, by mną się zająć. Zawsze zastanawiałem się, czy to po pozwaniu ich za nielegalny najazd policjanci stali się tak zdesperowani, że sprawa monakijskiego konta zrobiła się tak ważna, a nagle zapomnieli o 100 tysiącach funtów Amdy’ego. Peter i Milan zostali za to obciążeni zarzutami, ale policja nie pozwalała na kontynuowanie dodatkowej sprawy przeciwko mnie. Działy się za to inne dziwne rzeczy. Ktoś zbliżony do Portsmouth chciał mi zaszkodzić, bo poza kiepską prasą, jaką zyskałem po śledztwie HRMC, w prasie zaczęły krążyć dwa skradzione listy, które miały jeszcze bardziej splamić mój wizerunek. M o g ę tylko podejrzewać, kim był ten podstępny informator, ale nigdy nie będę miał stuprocentowej pewności. Pierwszy list dotyczył śledztwa Quest. To była odpowiedź Milana do nich, wyjaśniająca całą sprawę związaną z monakijskim kontem. Drugim była nagana po mojej kłótni z Milanem. Chodziło o sprzeczkę o nic, starą historię, ale widać było, że ktoś stara się mi zaszkodzić. Jako sygnał ostrzegawczy potraktowałem telefon od redaktora naczelnego „The Sun”. Powiedział, że gdy jeszcze pracowałem w Portsmouth, do redakcji przyszedł list wysłany przez Milana, w którym groził mi wyrzuceniem z pracy, jeśli jeszcze raz zwrócę się do niego bez szacunku. Źródło oczekiwało zapłaty, bo list był szczegółowy i ujawniał, że w trakcie naszej kłótni kilka razy wyzywałem Mandaricia. To prawda. Pamiętam dokładnie tę sprzeczkę. Był początek sezonu 2003/04, piątkowy wieczór przed meczem z Manchesterem City. Podczas kolacji powiedziałem Milanowi o lewym obrońcy, którego oglądałem we Włoszech. Wyglądał fantastycznie i kończył mu się kontrakt. – Harry, to nie lewy obrońca, to stoper – oznajmił Milan. – Oglądałem go w zeszłym tygodniu – powiedziałem. – To lewy obrońca. Dlaczego uważasz, że stoper? Milan odpowiedział, że usłyszał tak od Petera Storriego. Obróciłem się więc do Petera, który z nami siedział. – Skąd wiesz, że to stoper? – zapytałem, czując wzrastający we mnie gniew. – Widziałem go w akcji na lewej obronie. To lewy obrońca. – Wiesz, mój pasierb sprawdził to w internecie. Ściągnęli go jako stopera – wyjaśnił Peter. Tego było za wiele. Naskoczyłem na nich obu. – Dlaczego w takim razie nie zrobisz ze swojego pasierba pierdolonego szefa skautów? – krzyknąłem, po czym zapytałem Milana: – Jakie mam, kurwa, szanse w waszym towarzystwie? Nie ustępowałem. Wyrzuciłem z siebie gniew, posługując się niewybrednym językiem. Wywiązała się prawdziwa kłótnia. Następnego dnia na stadionie City Milan nawet ze mną nie rozmawiał. Na pierwszą połowę udałem się do loży dyrektorów, usiadłem obok niego, ale był tak zdenerwowany, że przeniósł się rząd wyżej. Odwracał się za każdym razem, gdy chciałem coś powiedzieć. Atmosfera była napięta,

bo zasłużyliśmy na zwycięstwo, a zremisowaliśmy. Następnie, dzięki świetnej formie Sheringhama, zaliczyliśmy okazałą wygraną 4:0 z Bolton Wanderers, która pozwoliła nam doskoczyć do czołówki. Milan postanowił odnowić naszą przyjaźń, ale problem polegał na tym, że już wysłał list z ostrzeżeniem co do języka, jakiego używałem podczas naszej rozmowy w Manchesterze. Kopia tego pisma leżała w jego szufladzie, aż ktoś po sześciu latach ją dorwał i spróbował sprzedać do „The Sun” za 10 tysięcy funtów. Redaktor naczelny powiedział, że nie chcieli kupować ani publikować listu, ale zdecydował się mnie ostrzec, podejrzewając, że ktoś próbuje mnie wrobić. W następnym tygodniu dowiedziałem się kto. W przededniu finału Carling Cup w 2009 roku, w którym Tottenham zmierzył się z Manchesterem United, odebrałem telefon od Roba Beasleya, reportera „News of the World”. Miał list, który Milan wysłał do Quest na temat mojego konta w Monako. Został on, co oczywiste, wyciągnięty z moich dokumentów w Portsmouth. Beasley przyznał, że zapłacił za niego informatorowi tysiąc funtów. Sprzedawca musiał obniżyć cenę po tym, jak nie powiodło mu się w „The Sun”. I nie sądzę, żeby oba te telefony łączył zbieg okoliczności. To zbyt naciągane, że nagle zginęły dwa tajne listy i natychmiast w tym samym tygodniu trafiły do prasy. Beasley zaczął mnie wypytywać o konto. Przyznaję, chciałem go spławić, bo próbował zrujnować moje przygotowania do wielkiego meczu i nie uważałem, że dziennikarz zasługuje na wysłuchanie tak prywatnych szczegółów. Pokłóciliśmy się i ostatecznie napisał o tym artykuł. Skoro listy zostały skradzione, godnym uwagi wydaje się fakt, że dochodzenie „News of the World” odegrało tak ważną rolę w śledztwie HRMC, a Beasley mógł zostać kluczowym świadkiem. Wszyscy przejmowali się moim kontem, a nikt kradzieżą listów. Tak, wiem, że niektórzy twierdzą, iż sam to wszystko ustawiłem i zgarnąłem kasę. Wiedzą, do jakiego bogactwa doszedłem dzięki futbolowi, jaki mam ładny dom na południowym wybrzeżu, i z góry zakładają, że znam w tej branży wszelkie podstępy. Ale tak nie jest. Nie mam głowy do pieniędzy i naprawdę chciałbym, aby połowa rzeczy, o których przeczytałem na swój temat, była prawdziwa. Miałem konto w Monako, ale nie pamiętałem nazwy banku. Gdy rok później trafiłem w telefonie na nazwisko pana Cusdina, nie mogłem sobie przypomnieć, co to za człowiek. Nie zwróciłem nawet uwagi na to, że zmieniły się prowizje od transferów w moim kontrakcie. Kiedy HMRC brała pod lupę moje prywatne pieniądze i musieliśmy się tłumaczyć z każdego zarobionego pensa, zadzwonił do mnie mój księgowy. – Co zrobiłeś z pieniędzmi z „The Sun”? – zapytał, a ja nie wiedziałem, o co mu chodzi. – Pieniądze z „The Sun”, za twoją rubrykę. Gdzie one są? Co z nimi zrobiłeś? Odparłem, że powinny być w banku. Powiedział, że ich tam nie ma, po czym skontaktowaliśmy się z „The Sun” i okazało się, że nie płacili mi przez 18 miesięcy. Nie miałem o tym pojęcia! To oczywiste, że menedżerowie w Premier League dobrze zarabiają, ale fakt, że nie musimy myśleć o pieniądzach, wcale nie pomaga takiemu facetowi jak ja. Po prostu podchodzę do sejfu w ścianie – zapisałem gdzieś do niego kod – wyciągam 150 funtów, wkładam do kieszeni i jestem zadowolony. Póki mam ze sobą te pieniądze, niczym się nie martwię. O reszcie nie myślę, z czego naprawdę nie jestem dumny. Bardziej mi wstyd. Sandra, która w młodości była fryzjerką, a nie dyrektorką banku Barclays, zajmuje się finansami, ale żadne z nas nie jest pod tym względem orłem. Przez długie lata pełną kontrolę nad naszymi pieniędzmi sprawował księgowy, do którego miałem stuprocentowe zaufanie, choć wiem, że to nie była zdrowa sytuacja. Dziś moja stara sekretarka z czasów Bournemouth, Jenny, czasem wpada i pomaga Sandrze załatwić sprawy z rachunkami. Sam zupełnie się tym nie zajmuję. Dajemy pieniądze naszym wnukom na to i tamto, opłacamy im szkołę, ale ja się na tym nie znam. Kiedy przychodzi rachunek, to – nawet jeśli mi się nie podoba – Sandra

najpierw go płaci, potem drze. Czego Harry nie wie, to go nie zrani – taką wyznajemy zasadę. M ó j ojciec nie różnił się ode mnie. Starsi ludzie z East Endu, jak sądzę, nie zajmują się skomplikowanymi rzeczami. Mama swoje cenniejsze rzeczy, których nie miała wiele, ledwie kilka małych pierścionków, trzymała w puszce na balkonie starego bloku w Stepney. Wszystkie pieniądze chowali natomiast do pudełka po ciastkach. Nie mieli konta, nie chodzili do banku i rachunki regulowali w gotówce. Po prostu. Sam nie zmieniłem się od tych czasów. Do tego roku wciąż korzystałem z tej samej nokii, nie wysyłam e-maili i nie potrafię korzystać z komputera. Co roku obiecuję sobie, że zainwestuję w smartfona lub laptopa, ale mijają kolejne lata i nic w tej kwestii nie robię. O oskarżeniu dowiedziałem się drogą telefoniczną od mojego adwokata, pana Kelseya-Frya. – Obawiam się, że mam kiepskie wiadomości – powiedział, a ja już wiedziałem, co się święci. Zrobiło mi się niedobrze, a on kipiał z wściekłości. – Nie mogę w to uwierzyć – powtarzał. – Czytałem o tym, i to skandal. To niewłaściwe. Ta sprawa nie powinna trafić do sądu. Byłem skołowany. – Codziennie będą mieszać mnie z błotem. Nie wiem, czy sobie poradzę, jeśli moje wnuki będą na to natrafiać w prasie i telewizji – odpowiedziałem. Stwierdził, że muszę wziąć się w garść i być silny, ale ta sprawa ostatecznie odbiła się na moim zdrowiu. Nie wierzę, że to przypadek, iż akurat wtedy musiałem poddać się niegroźnej operacji serca. Lekarze stwierdzili, że to formalność, którą trudno nawet nazwać operacją, ale stres zbierał swoje żniwo. Wierzyliśmy, że Koronna Służba Prokuratorska wycofa sprawę i nie zajdzie ona tak daleko, aż w końcu przyszedł dzień, kiedy musiałem się stawić przed Sądem Koronnym w Southwark. Występowanie w roli świadka było najbardziej traumatyczną chwilą w moim życiu. Starałem się zachować optymizm, ale jak tu się śmiać? Minie dużo czasu, zanim będę mógł sobie na to pozwolić. Jedyny moment lekkiej ulgi przyszedł piętnaście dni przed rozpoczęciem procesu. Nigdy wcześniej nie byłem w sądzie, więc nie wiedziałem, jak przebiega powoływanie przysięgłych. W sądzie pojawia się większa grupa ludzi, składa przysięgę, po czym komputer wybiera ich losowo. Wszyscy stoją i wywołuje się ich po nazwisku. Numer jeden zajmuje swoje miejsce, następnie numer dwa. Doszliśmy do szóstki, gdy wywołano Petera Croucha. Był szczupły i miał prawie dwa metry wzrostu – to naprawdę mógł być Crouchy! Wszyscy w sądzie wybuchnęli śmiechem, ale nikt nie mógł niczego zrobić: komputer przemówił i Peter Crouch trafił do ławy przysięgłych. Pozostali złożyli przysięgę, po czym udaliśmy się na lunch w oczekiwaniu na rozpoczęcie sprawy tego samego popołudnia. Okazało się jednak, że ten alternatywny Peter Crouch nie odegrał żadnej roli w procesie, ponieważ reporter „Guardiana” tak się podekscytował nieoczekiwaną zbieżnością nazwisk, że podał wieść o tym na Twitterze. Przysięgli nie mogą być ogłaszani publicznie, natomiast o „drugim” Crouchu napisano nawet, że kiedyś pracował dla Tottenhamu! Kiedy wróciliśmy po przerwie, sąd, poinformowany o sytuacji, doszedł do wniosku, że trzeba wybrać nowego przysięgłego. To był koniec Petera Croucha. Do budynku sądu zawsze starano się mnie wpuszczać bocznym wejściem, pod schodami, a wypuszczać wieczorem, żeby zbyt wielu ludzi mnie nie widziało, ale i tak to wszystko było dla mnie cholernie przerażające. Przypominam sobie Milana w roli świadka. Był tak bystry, pewny siebie i rozgarnięty. Radca królewski John Black zasugerował, że Milan ściągnął mnie do Monako, by mógł mi płacić za granicą i uniknąć podatku. – Tak, panie Black – odpowiedział Mandarić. – Do tamtej chwili zapłaciłem 100 milionów funtów podatku dochodowego, ale pewnego poranka pomyślałem sobie: „Milan, twoje życie jest nudne. Zrób dziś coś ekscytującego, weź Harry’ego i zróbcie coś złego, złamcie prawo. Możesz oszczędzić

12 tysięcy funtów podatku dochodowego. Wyślij Harry’ego do Monako, otwórz konto, każ mu złamać prawo i dobrze się bawić”. Zapłaciłem w zeszłym roku 9 milionów funtów podatku dochodowego, 100 milionów w całym moim życiu, zatrudniałem 40 tysięcy ludzi, ale wtedy, tego cudownego dnia, zdecydowałem się przekręcić 12 tysięcy funtów. I to właśnie powiedziałem Harry’emu: „Jeśli skończymy w sądzie, jakie to będzie miało znaczenie?”. Wspaniale było go słuchać. Widziałem, jak śmiały się dziewczyny z ławy przysięgłych, jak go podziwiały. Milan, kiedy chce, potrafi być uroczy. Odstawił stylowy pokaz, co było dla nas fantastyczne. Gdy nadeszła moja kolej, czułem się zupełnie inaczej. Nie jestem Milanem i nie mam takiej swobody w publicznych wystąpieniach jak on. Nie wiem też, co siedzi w głowach ludzi zadających pytania. Na domiar złego komisarz David Manley, policjant, który prowadził czteroletnie śledztwo, pojawił się w sądzie, by obserwować moje zachowanie w charakterze świadka. Usiadł dokładnie naprzeciwko mnie, na linii wzroku pomiędzy mną a panem Blackiem. Patrzył na mnie gniewnie i świdrował wzrokiem. Było to przerażające i szczerze mówiąc, denerwowało mnie. Gdy odwracałem się, by odpowiedzieć Blackowi, moje oczy znów wracały do Manleya, przez co nie mogłem sobie nawet przypomnieć, o co Black mnie pytał. Co chwilę miałem pustkę w głowie. Jego obecność jeszcze bardziej utrudniła mi zadanie. Ludzie myślą, że po tym, co mi się przytrafiło, nienawidzę policji, ale to nieprawda. Dzielnicowy spotkany na lokalnym komisariacie, gdzie zgłosiłem się na przesłuchanie, był dla mnie bardzo miły. Duży, wysoki fan Newcastle United, ale przesympatyczny. Manley był inny. Przez cały czas czułem, że prowadzi tę sprawę przeciwko mnie, nawet gdy inni mieli co do niej wątpliwości, i nie zdziwiłbym się, gdyby wciąż kipiał ze złości za moją skargę za najazd na dom. To dziwne uczucie, gdy spotykasz w sądzie ludzi, którzy są nastawieni przeciwko tobie. W ciszy jeździłem tą samą windą z policjantami, którzy nie byli mi przychylni, następnie kierowaliśmy się do jednego pokoju, a oni siadali mniej niż 30 metrów ode mnie i patrzyli. Kiedy schodziłem klatką schodową, szli w tym samym kierunku. Niektórzy porównywali tę sytuację do starcia dwóch drużyn piłkarskich, przeciwników, którzy po ostatnim gwizdku w sobotę idą razem na drinka. Ale tu było inaczej, dużo dziwniej. Żaden z menedżerów piłkarskich nie próbował wpakować mnie do więzienia, co ewidentnie było celem Manleya. Na koniec Milan podszedł podać mu rękę, a ja nie potrafiłem. Ale do dziś staram się nie przekraczać prędkości, kiedy jadę samochodem. Nie znoszę przypominać sobie tych chwil, gdy zeznawałem w samotności jako świadek. Stałem tam przez dwa dni, przepytywany przez mężczyznę, który pewnie uczył się w Eton lub na innym cudownym uniwersytecie i był milion razy bardziej wykształcony ode mnie. Jestem przekonany, że John Black to fajny gość, i wiem, że miał swoją pracę do wykonania, ale podczas przesłuchania byłem zaniepokojony, czułem się przyćmiony, bo wiedziałem, że intelektualnie znajduje się na innym poziomie. Musiałem tylko stać, dawać z siebie wszystko, wiedząc, że jedno złe słowo, pomyłka lub dziura w pamięci mogą mnie pogrążyć. I to było dla mnie najstraszniejsze. Miałem po swojej stronie Johna Kelseya-Frya, który mi pomógł, ale mimo wszystko wspominam to doświadczenie jako okropne i szarpiące nerwy. Pod koniec pierwszego dnia, z Manleyem wpatrzonym we mnie i presją wynikającą z ciągłych oskarżeń, zupełnie zgubiłem wątek. Black zapytał mnie o coś, na co nie potrafiłem odpowiedzieć. Miałem w głowie odpowiedź, ale nagle poczułem się skołowany i zupełnie nie wiedziałem, jak skontrować. Zapomniałem nawet, jakie było pytanie. Czułem się psychicznie wyczerpany. Wydaje mi się, że sędziemu Anthony’emu Leonardowi po prostu zrobiło się mnie żal. Była za dziesięć czwarta, zwykle kończyliśmy o czwartej, ale tym razem zamknął posiedzenie wcześniej.

Myślę, że wiedział, o co chodzi. To sprawiedliwy człowiek. Mógł zauważyć moje zmęczenie wynikające z obecności Manleya, dlatego postąpił uczciwie. Black miał mnie na celowniku i był bliski wymierzenia mi kolejnego ciosu, gdy sędzia ogłosił, że na dziś wystarczy. Poczułem się jak bokser uratowany przez gong. Kiedy zszedłem z miejsca dla świadków, wszystko stało się jaśniejsze. Kelsey-Fry przeprowadził mnie bardzo cierpliwie i dokładnie przez wszystko, o co mnie pytali. Kompletnie tam namieszałem, ale nie potrafiłem wtedy myśleć logicznie. Jamie powiedział, że wyglądało to jak moment, gdy Henry Cooper miał już Cassiusa Claya na linach, a w następnej rundzie zobaczył nowego człowieka. Wróciliśmy do Grosvenor House, udałem się do pokoju, przebrałem i wybraliśmy się na obiad. – Mamy cię z powrotem w narożniku, otarliśmy cię ręcznikiem, włożyliśmy do nosa sole trzeźwiące, jutro znów startujesz jako świadek i go znokautujesz – powiedział Jamie. Miał rację prawie we wszystkim: sole trzeźwiące zastąpiło kilka lampek wina. W południe pojawił się sędzia i miałem szczęście, że Kelsey-Fry był po mojej stronie. Krótko mówiąc, to geniusz. Kocha Chelsea, świetnie gra w golfa – wspaniały gość. Moją najlepszą decyzją było zaangażowanie go do sprawy. I jeśli miałbym wybrać jakikolwiek pozytywny moment z mojego pobytu w sądzie, byłby to zaszczyt oglądania Kelseya w pracy. Był ostry jak brzytwa, skupiał się na każdym szczególe, a sąd się ożywiał, gdy on zabierał głos. Zwróciłem uwagę, że wrażenie robił nawet na prasie. Miał taką charyzmę i roztaczał taką aurę, że czułeś, iż przysięgli stają po jego stronie, z taką uwagą go słuchają. Szkoda mi było paru gości, takich jak Rob Beasley, których wziął w ogień pytań. Nie mieli szans. Ale mimo całej nadziei i pewności siebie, jaką mnie obdarzył, gdy usłyszałem z głośnika, że mamy wrócić na salę, ogarnął mnie lęk. Kelsey-Fry mi wierzył, ale trzeba było też przekonać dwunastu przysięgłych, od których nie wyczuwałem żadnych pozytywnych wibracji. Nie miałem pojęcia, co o mnie sądzili, a Milan był niesamowitym optymistą. Zawsze powtarzał, że będzie dobrze, ale nagle zmienił ton. – Co sądzisz? – zapytał. – Nie wiem, a ty? – odparłem. – Nie wiem – usłyszałem w odpowiedzi. I się przestraszyłem. Czekaliśmy. Winny czy niewinny. Przewodnicząca ławy przysięgłych spotykała się z Jamiem, ale czy to miało znaczenie? Gdyby to ona powiedziała „winny”, i tak poszedłbym do więzienia. Nie miałem ze sobą kosmetyczki ani ubrań na zmianę. Gdzie by mnie wzięli? Prosto do celi? Zdałem sobie sprawę, że nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Niewinny. Przez cały proces nie uroniłem łzy, ale gdy tego dnia spotkałem Sandrę, nie mogłem się powstrzymać. Wszyscy pojawili się w hotelu. Wielu przyjaciół i kibiców przyszło mnie tam wspierać, ale ja już miałem dość. Chciałem tylko wrócić do domu, do niej. Wskoczyłem do samochodu i ruszyłem na południe. Musiałem znów zobaczyć się z Sandrą. Poszedłem do łóżka o dziewiątej, choć ludzie pewnie myślą, że zorganizowaliśmy huczną imprezę. Oboje byliśmy kompletnie wykończeni. Ani ja nie spałem przez piętnaście dni, ani, jak przypuszczam, ona. Czuliśmy się, jakbyśmy mieli grypę. Chcieliśmy po prostu zamknąć oczy i w spokoju odpocząć. Tymczasem w Londynie sytuacja wymknęła się spod kontroli. Fabio Capello zrezygnował z prowadzenia reprezentacji Anglii, a ja, jako wolny człowiek o nieskalanej reputacji, byłem faworytem do objęcia tej posady.

[1]

Stadion Manchesteru United (przyp. M.O.). [2] Stadion Portsmouth (przyp. M.O.). [3] Stadion Leeds (przyp. M.O.). [4] W sezonie 2003/04 Arsenal nie przegrał ani jednego meczu, łącznie był niepokonany przez 49 spotkań – od maja 2003 do października 2004 roku (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział drugi Trzy lwy Kiedy wychodziłem z Sądu Koronnego w Southwark, myślałem tylko o powrocie do jako takiej normalności. Jednak w ciągu kilku godzin, niezależnie ode mnie, moje życie wywróciło się do góry nogami. Tego samego poranka, gdy zostałem uniewinniony, Fabio Capello podał się do dymisji, po czym natychmiast ogłoszono mnie faworytem do objęcia posady selekcjonera. Wszyscy uważali, że kibice chcą właśnie mnie, nikogo innego, i do dziś wysłuchuję pytań, co poszło nie tak. Chciałbym to wiedzieć. Nikt z The Football Association[5] nigdy nie wyjaśnił mi, dlaczego nie wzięto mnie pod uwagę i nawet nie zaproszono na rozmowę. Słyszałem te historie o zerwanych więziach z sir Trevorem Brookingiem[6], ale nie mogę uwierzyć, że to on – nawet jeśli nigdy nie byliśmy najlepszymi przyjaciółmi – nastawił cały zarząd związku przeciwko mnie. Czasem jedna osoba komuś pasuje, a druga nie. To proste. Roy Hodgson, który dostał tę pracę, zawsze bardziej odpowiadał związkowi niż ja. Myślę, że pewnych menedżerów traktują jako trochę nieokrzesanych. I rzeczywiście, jeśli sprawdzicie, jacy ludzie trafiali do związku – choćby sir Trevor czy Gareth Southgate – to wszyscy pasują do pewnego schematu. Nie zrozumcie mnie źle, Gareth to fajny, wspaniały facet i bardzo go lubię. Ale jeśli pomyślicie o pokoleniu naszych piłkarzy z lat 90., to dlaczego wybrali jego, a nie innego potencjalnego menedżera, który byłby nieco bardziej szorstki? Nie ma znaczenia, co prezentujesz na boisku, w biurach FA rządzi snobizm. Z całym szacunkiem do Roya, myślę, że dostrzegają, iż on bardziej się nadaje do związku, a prezes David Bernstein czuje się w jego towarzystwie bardziej komfortowo. Roy przeszedł przez cały system związku i zawsze trzymał się blisko działaczy z UEFA czy FIFA. Występuje na ich panelach szkoleniowych podczas większych turniejów. Po prostu pasuje do rysopisu. Roy należał do generacji piłkarzy, która pobierała lekcje trenerskie w FA od Charlesa Hughesa. Było ich kilku: Roy, Bob Houghton i Brian Eastick. Nie zrobili karier piłkarskich, ale od młodego wieku interesowało ich szkolenie, zawsze pojawiali się w związku na kursach i po otrzymaniu odpowiednich kwalifikacji rozpoczęli pracę na całym świecie. Bob Houghton prowadził drużyny wszędzie, od Szwecji po Chiny, ale zawsze traktowałem go przede wszystkim jako człowieka ze związku. Dlatego właśnie nie jest dla mnie wielkim zbiegiem okoliczności, że to Roy został selekcjonerem, a Brian Eastick przejął kadrę U-20. Wygląda to tak, jakby dojrzewali specjalnie pod kątem tej pracy: od młodego wieku otaczali się bardziej doświadczonymi pracownikami związku i wiedzieli, jakiego zachowania należy oczekiwać od potencjalnego selekcjonera. Nie atakuję jednak Roya. Ma wielkie doświadczenie i prowadził najwspanialsze kluby świata, jak Inter Mediolan czy Liverpool. Myślę, że pasuje do roli selekcjonera według potrzeb FA, których ja nie spełniałem. Ale przynajmniej jedna z historii na temat przeszkód przy zatrudnieniu mojej osoby była prawdziwa: związek musiałby wyłożyć absolutną fortunę, by wyciągnąć mnie z Tottenhamu. Mówiłem już, że nie znam się na kontraktach, ale nawet jak na moje standardy umowa, którą podpisałem w 2008 po odejściu z Portsmouth, była kosmiczna. Nie skuli mnie w złote kajdanki. Założyli mi je na ręce i na nogi, dorzucili złoty kaftan i wpakowali do złotej klatki. Nie wiem, jak poradziłby sobie Harry Redknapp, ale Harry’emu Houdiniemu[7] ciężko byłoby mnie wyjąć z Tottenhamu. Nie zrozumcie mnie źle, w Tottenhamie dobrze mi płacili i jestem za to bardzo wdzięczny, ale w League Managers Association[8] po przestudiowaniu mojego kontraktu stwierdzili, że to najgorsza

umowa, jaką mogłem podpisać, ze względu na klauzulę odstępnego. Gdyby ludzie ze związku odstawili uprzedzenia na bok, szybko zorientowaliby się, że odszkodowanie dla Tottenhamu mogłoby wynieść ponad dwa razy więcej niż roczna pensja Capella. Jestem przekonany, że i tak zaprzeczaliby, iż się mną interesowali – w końcu zawsze lubią się chwalić, że wybrali opcję numer jeden – ale może myśl o ewentualnym czeku w wysokości 16 milionów funtów dla prezesa Tottenhamu Daniela Levy’ego pomogła im podjąć decyzję. Levy znany jest z ostrego negocjowania i to on rzucił związkowi kłody pod nogi. Jeśli cofniemy się do początku sezonu 2008/09, to w roli menedżera Portsmouth byłem bardzo szczęśliwy. Gdzieś w tle toczyło się postępowanie w sprawie moich podatków, ale życie zawodowe układało mi się znakomicie. Mieszkałem 25 minut drogi od naszego centrum treningowego niedaleko lotniska w Southampton i kochałem klub, jak sądzę, z wzajemnością. Po zdobyciu Pucharu Anglii awansowaliśmy do europejskich pucharów. Mieliśmy dobrą drużynę i młodego rosyjskiego właściciela, Aleksandra Gajdamaka, którego ojciec – jak słyszałem – był równie bogaty jak Roman Abramowicz. Aleksandr powiedział, że zależy mu na ściąganiu topowych piłkarzy, i tak postępowaliśmy. Kupiliśmy Lassanę Diarrę i Glena Johnsona, a z Manchesteru City za darmo wyciągnęliśmy Sylvaina Distina. Zbudowaliśmy naprawdę mocny skład, co potwierdzają same sukcesy. Jestem bardzo dumny z tego, co Portsmouth osiągnęło za mojej kadencji. Gdy otrzymałem telefon od Daniela Levy’ego z prośbą o spotkanie, nie przeszło mi nawet przez myśl, że mógłbym odejść z klubu. Naprawdę nie miałem na to ochoty. I nie wyglądałoby to na ambitne posunięcie. Portsmouth grało w Pucharze UEFA i odnosiło sukcesy, gdy Peter Storrie, dyrektor klubu, zadzwonił, by poinformować, że Tottenham poprosił o zgodę na rozmowę ze mną. Dość mocno mnie to zaskoczyło. Gdyby Portsmouth jednak mnie nie chciało, lepiej było wysłuchać, co do powiedzenia mają Spurs. Umówiłem się z Danielem Levym w jego domu, ale miałem złe przeczucia. Przez całą drogę nad tym rozmyślałem. Czy naprawdę chciałem zakończyć tę piękną przygodę w Portsmouth? To byłby dobry ruch? Brakowało mi już 15 minut, gdy znów zadzwonił telefon. Był to Phil Smith, agent, którego bardzo dobrze znałem i z którym pracowałem w przeszłości. – Słyszałem, że jedziesz na spotkanie do Daniela Levy’ego. Kto załatwia ten deal? – zapytał. Odpowiedziałem, że nikt. Nie miałem agenta i nie było mowy o żadnym dealu. Tak naprawdę chciałem oddzwonić do Tottenhamu i powiedzieć, że nie jestem zainteresowany. Byłem gotów zawrócić i pojechać do domu. – Nie rób tego – apelował Phil. – Po prostu porozmawiaj z Danielem. Przyjadę i pogadamy we trzech. Na pewno coś wymyślimy. Zgodziłem się, ale nie czułem, że moje postępowanie jest słuszne. Zadzwoniłem do Petera i powiedziałem, że nie wezmę tej pracy. – Jestem szczęśliwy z obecnych obowiązków i nie wiem, czy chcę się w to pakować – oznajmiłem. Jego podejście mnie zaskoczyło. – Oszalałeś, Harry – powiedział. – Oszalałeś. To wspaniała szansa. Zawsze chciałeś prowadzić wielki klub i teraz możesz to zrobić. Dasz sobie radę, musisz przyjąć tę ofertę. Teraz już zupełnie nie wiedziałem, co myśleć. Na pewno cieszyłby się, gdybym został. – Po prostu nie mam przekonania, Pete – powiedziałem. – Dobrze mi się tu żyje, cieszę się piłką i nawet jeśli lepiej mi zapłacą, to parę funtów ekstra niczego nie zmieni. – Nie, musisz to przyjąć – nalegał. – Słuchaj, Harry, jako przyjaciel muszę być z tobą uczciwy. Prawda jest taka, że Aleksandr chce sprzedać klub i w najbliższym czasie nie kupi żadnych piłkarzy.

A jeśli nie znajdzie kupca, to sam może zacząć sprzedawać. – Co właściciel mówi o mojej sytuacji? – Powiedział, że powinieneś odejść – odparł Peter. – Chce, byś przyjął tę ofertę, Harry. Wierzy, że to dla ciebie dobre. Pojechałem do domu Daniela. Mimo tego, co usłyszałem od Petera, wciąż nie mogłem pojąć, dlaczego Portsmouth chce mnie pożegnać, ale w końcu to zrozumiałem. Dogadali się już z Tottenhamem na pięć milionów funtów za moje odejście. „Ściągnijmy Harry’ego z listy płac, dorzućmy pięć milionów, dajmy pracę Tony’emu Adamsowi i jeszcze wyjdziemy na plus” – tak pewnie myśleli, a gdyby musieli mnie wypchnąć przez drzwi, to prawdopodobnie w ten sposób by postąpili. Łatwo byłoby im mnie zatrzymać. Gdyby powiedzieli: „Harry jest naszym menedżerem, awansował z nami do pucharów i chcemy, by został”, pewnie nawet bym się nie zastanawiał. Ale to się nie mogło wydarzyć. Kiedy już dojechaliśmy, Phil i Daniel poszli rozmawiać na temat pieniędzy, a ja czekałem. Phil wrócił i wytłumaczył, na jaką mogę liczyć umowę. Wielkiej różnicy w porównaniu z Portsmouth nie było. Powiedział też, że Daniel chce, bym objął drużynę już w najbliższym domowym meczu z Bolton Wanderers. Zgodziłem się, ale westchnąłem przy tym z rezygnacją, a nie skakałem z radości. Tottenham był na dnie z dwoma punktami po ośmiu meczach i musiałem wygrać. Okej, to jedziemy. Dogadaliśmy się w sprawie kontraktu, Phil wynegocjował dobrą premię za utrzymanie w lidze i sam byłem przekonany, że mi się to uda, ale jeśli miałbym odejść do innego klubu, Tottenham otrzymałby prawdopodobnie kilka razy wyższe odszkodowanie, niż gdyby mnie zwolnili. Prawnik Phila i League Managers Association przestudiowali dokumenty i doszli do wniosku, że nie ma sensu przedstawiać sądowi pod rozpatrzenie tego odszkodowania, bo było zdecydowanie bardziej korzystne dla Tottenhamu. Poprosiliśmy klub o zmianę zapisu, odmówili, ale i tak zdecydowaliśmy się na podpis. Nie chodzi mi jednak o to, że właśnie dlatego nie przejąłem reprezentacji Anglii. Po odejściu Capella Roy mógł być kandydatem numer jeden, ale wystarczył jeden telefon z pytaniem o mój kontrakt, by związek dowiedział się, że gdyby mnie zatrudnił, musiałby pójść na wojnę z Danielem Levym. Odpowiadałoby im to? Wiem, że nie. Daniel uwielbia bić się o pieniądze, to zawzięty biznesmen. Gdyby związek trafił na jego zły dzień, mógłbym okazać się dużo droższy od Capella, a już sama pensja Włocha – 6 milionów euro rocznie – spotkała się z ostrą krytyką. Z wszystkich powodów, dla których nie przejąłem kadry, ten o odszkodowaniu jest najsensowniejszy. I dobrze. Roy nadaje się do tej pracy. To dobry człowiek, ich człowiek. Trafili na właściwego selekcjonera i mogę mu tylko życzyć sukcesów. Ale myślę tak o tym z perspektywy czasu. Gdy wszyscy mówili, że tylko jeden trener może zastąpić Capella, wszelkie przeszkody wydawały się możliwe do przeskoczenia. Wakat w reprezentacji pojawił też w 2007 roku, gdy Steve McClaren nie awansował z reprezentacją na mistrzostwa Europy w Austrii i Szwajcarii. Wtedy jednak się na tym nie skupiałem. Wszyscy wiedzieliśmy, jaki trzeba mieć poziom, by przejąć kadrę, i żaden trener urodzony w Anglii nie mógł go osiągnąć. Sam nie uważałem się za kandydata, podobnie myślało wielu moich rodaków. Angielscy trenerzy nie dostawali pracy w wielkich klubach, przez co brakowało im doświadczenia na najwyższym międzynarodowym poziomie. Nie rywalizowaliśmy co tydzień w Lidze Mistrzów. Sir Alex Ferguson i Arsène Wenger pracowali w Manchesterze United i Arsenalu od zawsze, ale inne kluby szukały menedżerów za granicą. Rafael Benítez zastąpił Gerarda Houlliera w Liverpoolu, a Chelsea zatrudniła najpierw José Mourinho, a potem Awrama Granta. Żaden Anglik nie przyczynił się do zdobycia Ligi Mistrzów ani nawet nie zaliczył imponującej serii zwycięstw w Premier League. Zwróćcie uwagę, jak długo David Moyes musiał

czekać w Evertonie, by dostać pracę w Manchesterze United. Jednak po czterech latach po odejściu Steve’a McClarena podchodziłem do sprawy inaczej. Sięgnąłem po poważne trofeum, Puchar Anglii, z Portsmouth, wprowadziłem Tottenham do pierwszej czwórki i awansowałem do ćwierćfinałów Ligi Mistrzów. Pracowałem z piłkarzami na poziomie międzynarodowym, a innym, jak Garethowi Bale’owi, pomogłem się rozwinąć. Pokonaliśmy Inter Mediolan i AC Milan. Wszyscy w pełni mnie wspierali, co czułem w każdej sytuacji. Gdy zamawiałem taksówkę lub siadałem gdzieś na trybunach, widziałem, że ludzie są za mną. Prasa też stała po mojej stronie, głosząc, że moja praca z reprezentacją jest już w zasadzie przesądzona. W końcu sam zacząłem myśleć, że może faktycznie wszystko jest zaklepane. Chciałem tej pracy. Wiem, że nie byłoby łatwo o podjęcie takiej decyzji, ale gdybym dostał ofertę, zapewne bym ją przyjął. Wtedy jednak nie myślałem o kwocie odszkodowania ani o innych problemach. Skupiałem się jedynie na pozytywach. Wiem, że część z moich komentarzy na temat reprezentacji denerwowała klub, a ja po prostu niczego nie ukrywałem. Danielowi nie podobało się, że powiedziałem publicznie, iż zależy mi na pracy z kadrą, ale moją intencją nie było lekceważenie Tottenhamu. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak wiele dostaje się pytań, gdy na funkcji selekcjonera pojawia się wakat. Każda konferencja prasowa dla kandydatów jest gehenną. Wciąż słyszysz te same pytania: „Jest pan zainteresowany? Przyjąłby pan ofertę? Jest pan zadowolony z pracy w Tottenhamie?”. Każda odpowiedź musi coś sugerować. Gdybym powiedział, że cieszę się z pracy w Spurs, zostałoby to zinterpretowane jako odrzucenie oferty związku. Gdybym natomiast stwierdził, że przejęcie reprezentacji byłoby zaszczytem, pisaliby, że nie przyjąłem nowej propozycji Tottenhamu. A nie jestem typem człowieka, który powie: „Bez komentarza”. Tym bardziej, gdy po raz tysięczny słyszę to samo pytanie. Udzieliłem więc możliwie najbardziej dyplomatycznej odpowiedzi: Jestem szczęśliwy w Tottenhamie, ale trudno byłoby mi odrzucić ofertę przejęcia reprezentacji. To uczciwe postawienie sprawy, bo potraktowałem z szacunkiem obie strony. I bądźmy szczerzy: nie ujawniłem tym samym żadnych państwowych sekretów. Szczytem marzeń każdego trenera jest prowadzenie reprezentacji swojego kraju i gdybym otrzymał taką możliwość, nie byłoby łatwo ją odrzucić. Wydaje mi się, że Daniel potraktował to jako brak lojalności z mojej strony, tym bardziej, że w trakcie całego procesu Tottenham oferował mi swoje pełne wsparcie. Ale właśnie z tego powodu nie uważałem, że postąpiłem źle, stawiając sprawę jasno w otwartym oświadczeniu. Każdy w Tottenhamie wiedział, jak bardzo byłem wdzięczny za pomoc w czasach kryzysu sądowego. I nie sądzę, żeby te więzi mogły zostać zerwane po szczerym wyznaniu, że każdy angielski menedżer czuje się zaszczycony, gdy łączy się go z pracą w reprezentacji. Do dziś nie rozumiem, dlaczego niektórzy traktują to jako policzek. Część osób twierdzi, że te wszystkie spekulacje mogły mnie zdekoncentrować, ale nie zgadzam się z tym. Skończyliśmy ligę na czwartym miejscu, co było nie do pomyślenia na początku sezonu. Nikt nie mógł też przewidzieć okoliczności, w których Chelsea zabrała nam miejsce w Lidze Mistrzów[9]. Mieliśmy problem z kontuzjami, straciliśmy formę i dlatego nie mogliśmy utrzymać trzeciego miejsca. I wcale nie rozrysowywałem sobie wtedy jedenastek reprezentacji. Podchodziłem do sprawy profesjonalnie: Tottenham był numerem jeden, ale trudno było ukryć podniecenie wynikające z ewentualnej pracy z drużyną narodową. Wszyscy bardziej doświadczeni piłkarze kadry opowiadali się za moją kandydaturą. Dostałem kilka wiadomości od zawodników, którzy chcieli, bym przejął reprezentację. Byli to Steven Gerrard, Wayne Rooney, Rio Ferdinand i John Terry. Jako trener miałem swoją opinię na temat kadry, ale nie traciłem czasu na robienie planów. Każdy

ma prawo do swojego zdania. Jestem przekonany, że José Mourinho wie, jak pracowałby z reprezentacją Portugalii, a Arsène Wenger tak samo podchodzi do Francji. Nie byłem inny. Za kadencji Capella też dobrze wiedziałem, jak powinna grać „moja” Anglia. Wiedziałem również, kto mógłby ją do tego doprowadzić. Kiedy Tottenham grał ze Swansea 1 kwietnia 2012, zapytałem po meczu ich menedżera Brendana Rodgersa[10], czy – jeśli te wszystkie spekulacje okażą się prawdziwe – zgodziłby się zostać moim tymczasowym asystentem podczas mistrzostw Europy. Podziwiałem go za to, co osiągnął w Swansea i jak sprawił, że piłkarze nieprzyzwyczajeni do atrakcyjnego futbolu stali się zawodnikami myślącymi i zaawansowanymi technicznie. Uważałem, że byłoby świetnie, gdyby wprowadził swoje pomysły w kadrze, i nie sądzę, żeby zatrudnienie go wiązało się z jakimkolwiek ryzykiem. Za jego kadencji w Swansea tacy piłkarze, jak Garry Monk, zwykły rzemieślnik, który wcześniej grał w Barnsley, Sheffield Wednesday czy Torquay United, oraz Ashley Williams, który wystąpił 159 razy w barwach Stockport County, nagle zaczęli przypominać Franza Beckenbauera i tak jak on wprowadzać piłkę do pomocy. Skoro Brendan nauczył ich tego, to co byłby w stanie zrobić z Rio, Terrym, Rooneyem i Gerrardem? On się do tego nadawał. Powiedziałem mu, że chciałbym, by Anglia grała tak techniczną piłkę jak Swansea, i że byłoby idealnie, gdyby pojechał ze mną na Euro. Był chętny. Oznajmił, że jeśli dostanę pracę, poprosi działaczy Swansea o pozwolenie na wyjazd. „Byłoby to dla ciebie świetnym doświadczeniem, Brendan. Chcę, by Anglia grała tak jak wy. Podaniami i utrzymywaniem się przy piłce” – taką wyraziłem opinię, którą niektórzy może odbierają jako skupianie się na niewłaściwych rzeczach, ale zapewniam was, że nasza rozmowa trwała pięć minut, a pomysł o współpracy z Rodgersem narodził się w mojej głowie jeszcze przed odejściem Capella. Byłem po prostu przekonany, że Anglia powinna grać jak zespół Brendana. A tego dnia pokonaliśmy Swansea 3:1. Właśnie wtedy, 1 kwietnia, gdy zastanawiałem się nad współpracą z Rodgersem, związek wysłał ofertę Royowi Hodgsonowi. Przyznaję: sądziłem, że dostanę tę pracę. Wszyscy byli o tym przekonani. Każdy zajmujący się piłką, z którym rozmawiałem, miał wręcz pewność, że to będę ja. Pojechałem na kolację do London Football Coaches Association [związek londyńskich trenerów piłki nożnej – przyp. tłum.], gdzie Gareth Southgate zaprosił mnie na scenę i zadawał takie pytania, jakbym miał zostać kolejnym selekcjonerem. Sir Trevor Brooking – który należał do ludzi dokonujących wyboru – też tam był. I wcale nie zaprotestował przeciwko temu, co mówił Gareth, inny pracownik związku. Wszyscy dawali mi do zrozumienia, że liczę się tylko ja. W dniu zatrudnienia Roya ograliśmy Blackburn Rovers 2:0 po bardzo dobrym spotkaniu. Wjeżdżałem właśnie na parking hotelowy, gdy usłyszałem w radiu wiadomość, że Roy dostał ofertę. To było dziwne uczucie. Po tych wszystkich spekulacjach mogłem być rozczarowany, ale raczej poczułem, jak spada ze mnie olbrzymi ciężar. Tak, to był szok, ale ostatecznie nie musiałem podejmować żadnej decyzji. Nie musiałem wybierać pomiędzy klubem i Anglią. Związek dokonał wyboru za mnie. To był naprawdę szalony rok, najpierw proces, teraz to. Ale od dziś, pomyślałem, wszystko wróci do normalności. Żadnych pytań, żadnych dylematów. Mogę wciąż zajmować się Tottenhamem i po tym, jak straciłem szansę na kadrę, nie ma powodu, bym odchodził z klubu. Decyzja związku zaskoczyła mnie, ale nie zamierzałem zamknąć się w pokoju z butelką whisky. Myślę, że inni byli rozczarowani bardziej niż ja. Teraz wiedziałem, że z Tottenhamem czeka mnie długa praca i nie zadręczałem się, myśląc: „O mój Boże, co się stało?!”. Przesiadywanie na ławie oskarżonych i zastanawianie się, czy pójdziesz siedzieć na dwa lata, zmieniają twój punkt widzenia, ale ja wykonałem w Tottenhamie dobrą robotę i jak sądziłem, pracowałem we właściwym miejscu. Nic się nie stało. Po decyzji związku mogłem przemyśleć pewne sprawy i dziś z perspektywy czasu uważam, że

zrobiono mi przysługę. Naprawdę nie wiem, czy praca z reprezentacją dawałaby mi tyle satysfakcji. Spędzanie czasu z działaczami w Burton-on-Trent, gdzie jest nowy ośrodek treningowy, to chyba nie mój styl. Nie wykluczam jednak, że kiedyś trafię do międzynarodowego futbolu. Dwanaście miesięcy temu poważnie rozważałem przejęcie reprezentacji Ukrainy, ale wolę pracować codziennie z większą ekipą niż pić herbatę z działaczem w garniturze. Wolę wychodzić z piłkarzami na boisko, wybierać jedenastkę i czekać na sobotnie popołudnie. Jestem na takim etapie kariery, że kiedy jeżdżę na Anfield czy Old Trafford, przechadzam się po tych stadionach, przywołując dawne wspomnienia i zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś będzie mi dane się tam pojawić. Nie jestem jeszcze gotowy, by z tego zrezygnować. Za bardzo mi się to podoba. Nawet w trudnych momentach, jak wtedy, gdy z Queens Park Rangers znaleźliśmy się na dole tabeli. Spacerowanie po tych obiektach to fantastyczne uczucie. Im jesteś starszy, tym bardziej je doceniasz i starasz się rozkoszować tą chwilą. Praca z Anglią byłaby dla mnie czymś wspaniałym, ale kiedy dowiedziałem się, że jej nie dostanę, nie wpadłem w depresję ani bezsenność. Zadzwoniłem do Roya i szczerze życzyłem mu szczęścia. Nie ma z mojej strony żadnych negatywnych uczuć. Dziś widzę też, że mój czas minął. Nie wyobrażam sobie pracy z reprezentacją, gdyby w przyszłości pojawiła się taka opcja. Związek podjął decyzję, wybrał Roya i nie widzę możliwości, bym mógł dla nich kiedyś pracować. Gdyby znów zrobiło się miejsce, nie chciałbym być brany pod uwagę. Podjąłem tę decyzję teraz i myślę, że wykluczyłbym się od razu, gdyby znów zaczęto mnie o to wypytywać. Cieszę się życiem z dala od tego całego szumu. Niektórzy może mają większe ambicje, a ja po prostu chcę się cieszyć piłką. Odrzuciłem kilka interesujących ofert z Tottenhamu, Newcastle United czy Ukrainy, bo czułem, że nie pasowałbym wtedy do tych drużyn. Z drugiej strony prowadziłem zespół w Lidze Mistrzów, pracowałem w Bournemouth i to dawało mi satysfakcję. Co jednak nie znaczy, że nie mogę wypowiadać się na temat stylu gry reprezentacji. Który Anglik nie ma do tego prawa? Powinniśmy być coraz lepsi – może ktoś się ze mną nie zgodzi? Nie ma wątpliwości, że nie osiągamy tyle, na ile nas stać. Nic nie frustruje bardziej niż porażki Anglii w wielkich turniejach, po których patrzysz na skład przeciwnika i widzisz całą listę zawodników nieradzących sobie w Premier League. Jak często to się zdarza? Myślisz: „Zaraz, ten gość był bezużyteczny w Blackburn” albo „Ten facet nie mógł się przebić w West Hamie”. Dirk Kuyt w reprezentacji prezentuje inny poziom, a Steven Gerrard, który był od niego lepszy w Liverpoolu, w kadrze gra kiepsko. Nie ma to sensu. Wielkie europejskie reprezentacje nie mają lepszych piłkarzy od nas, jestem o tym przekonany. Patrzę na nasz skład, od pierwszego do jedenastego zawodnika, i jestem zdumiony, że idzie nam tak słabo. Wszystko jest kwestią tożsamości. A my takiej nie mamy. Ostatnim selekcjonerem, który miał jasny pomysł na reprezentację, był Glenn Hoddle. Trzech stoperów i jeden z obrońców wspierający pomoc. Miał plan, który chciał realizować. Od tamtej pory miotamy się i testujemy sto różnych systemów: wykopujemy czy podajemy? To mi się właśnie podoba u Brendana Rodgersa – nie boi się wstawić filigranowego dzieciaka na środek pomocy, jeśli ten potrafi podawać i jeśli większość akcji może przechodzić przez niego. Jest pewien kształt i pomysł – boczni obrońcy są wysocy, stoperzy schodzą do boków. Przed pierwszym gwizdkiem wiesz, czego możesz się spodziewać. Będą podawać i ryzykować, natomiast Anglii brakuje tej tożsamości. Jeśli weźmiemy nasz mecz z Włochami podczas ostatnich mistrzostw Europy, wiem, jak ciężko było Royowi, gdy najwyższą celność podań zaliczyli Joe Hart i Andy Carroll. Kiedy wiesz, że bramkarz i kawał chłopa w ataku wyprzedzają pod tym względem dziewięciu zawodników z pola,

masz problem. W żadnej z innych wielkich reprezentacji nie odnotowalibyście takiej statystyki. Czy my wszyscy nie chcemy, by Anglia grała atrakcyjną piłkę? Do tego potrzeba selekcjonera z jasną wizją. W 1992/93, gdy awansowałem z West Ham United do Premier League, Hoddle zajął piąte miejsce ze Swindon i wszedł dzięki play-offom. Doprowadził do tego, że ludzie znikąd pokazywali niesamowity futbol. Miał wielkiego stopera, Shauna Taylora, którego rok wcześniej wyciągnął z Bristol City za 200 tysięcy funtów. Wszyscy myśleli, że ten dzieciak, solidny obrońca, potrafiący główkować, nie umie podawać. Pełno było takich w niższych ligach. Chłopakowi przez całe życie wmawiano, by wszystko wybijał w trybuny. Słyszeliśmy te opinie: „Synu, nie potrafisz grać, to oddaj piłkę komuś, kto potrafi”. Aż przyszedł Hoddle i wszystko zmienił. Powiedział mu, że umie grać dużo lepiej, po czym ten przechodził na środek boiska, czując się, jakby prowadził grę Barcelony. To tylko pokazuje, jak wiele można osiągnąć, gdy chcesz pracować z zawodnikami indywidualnie, a nie tylko systemowo. Nie ma powodów, dla których Anglia nie mogłaby być dziś lepsza niż w przeszłości. Przed czasami Glenna kadrę prowadził Terry Venables i rok 1996 był fantastyczny dla całego kraju. Ludzie kochali reprezentację i jej styl, bo Terry też miał swoją filozofię i jasną wizję, jak Anglia powinna grać. Ale odszedł. Zawsze musimy coś zepsuć. Od tamtej pory, od czasów Glenna i Terry’ego, w naszej grze brakowało tożsamości. Za kadencji Svena-Görana Erikssona byliśmy nikim. Totalny brak tożsamości. Roy na pewno dobrze zorganizuje kadrę, ale liczę, że będzie odważniejszy, otworzy się i postara, by reprezentacja grała w takim stylu, jaki wszyscy chcemy oglądać. Brendan Rodgers odszedł do Liverpoolu, ale wciąż wie, jak chce grać, i już na starcie podjął odważną decyzję, wiedząc, że Andy Carroll nie pasuje do jego planu. Znam wielu menedżerów, którzy pomyśleliby: „Zatrzymajmy Andy’ego na wszelki wypadek, gdybyśmy musieli grać długimi piłkami na napastnika”. Ale Brendan wiedział, że nigdy nie będzie postępował w ten sposób, więc podjął logiczną decyzję. Zasługuje za to na słowa uznania – za trzymanie się swojego pomysłu. Może to okrutne, że Carroll nie pasuje do jego filozofii, ale tak gra Hiszpania, tak będzie grał Liverpool, a jego trener nie pójdzie na ustępstwa. Liczę, że Anglii nie będzie brakowało tej pewności siebie przy planowaniu strategii na turniej w Brazylii, bo ostatni mundial był w naszym wykonaniu katastrofą. Byłem rozczarowany tym, jak pogorszyły się nasze standardy za czasów Capella. Podczas mundialu w RPA byliśmy okropni, a mecz z Algierią stał na bardzo niskim poziomie. Gdybyście prowadzili zespół z dołu tabeli Premier League i mielibyście wybrać do tej drużyny któregokolwiek Algierczyka, prawdopodobnie byście podziękowali. A Anglia miała problem z ich pokonaniem. Niestety moje relacje z Fabiem Capello nie rozpoczęły się zbyt szczęśliwie. Gdy jeszcze prowadziłem Portsmouth, zostałem zaproszony do telewizji na jeden z jego pierwszych meczów w reprezentacji. Zwykle nie zajmuję się takimi rzeczami, ale wtedy musiałem być w dobrym nastroju, skoro się zgodziłem. Nie graliśmy dobrze i skrytykowałem decyzję o przesunięciu Gerrarda na lewe skrzydło. Nie byłem złośliwy, po prostu powiedziałem, że to nie jego pozycja. Następnie dowiedziałem się, że Fabia to zabolało. Przyjechał na mecz Portsmouth razem ze swoim asystentem Franco Baldinim i czekał na mnie po ostatnim gwizdku. Ewidentnie był w złym humorze. – Jest pan bardzo wpływową osobą. Wielu ludzi pana słucha – zaczął. Co mogłem zrobić? Odparłem, że poproszono mnie w telewizji o opinię, więc powiedziałem, co myślę. Jak miałem zareagować? Kłamać? A może udawać, że podjął dobrą decyzję? Od tamtej pory nie pojechałem do studia na żaden mecz Anglii, ale wiedziałem, że po tej sytuacji trudno nam będzie znaleźć wspólny język. Chociaż nie sądzę, żeby tamto wydarzenie miało aż takie znaczenie. George Graham powiedział mi, że na wakacjach spotkał Capella w jednym z supermarketów w Marbelli. George był wielkim

fanem jego zdyscyplinowanego, włoskiego stylu grania, więc pomyślał, że podejdzie i się przedstawi. Powiedział, że nazywa się George Graham i kiedyś prowadził Arsenal, a Fabio kompletnie go olał. George żałował, że w ogóle starał się być miły. Ostatecznie nie poznałem Fabia, podobnie jak – tak myślę – większość angielskich menedżerów. Myślę, że nie zainteresował się naszym futbolem tak, jak powinien, i związek nie był zbyt rozczarowany, gdy odszedł. Rozumiem jednak, dlaczego to zrobił. FA odebrał opaskę kapitańską Johnowi Terry’emu bez pytania go o zdanie. Dla mnie, jako trenera, też byłoby to nie do przyjęcia, bo kapitana musisz wskazać sam. Musisz tak pracować z piłkarzami, by zyskać ich szacunek, nawet jeśli w wyjątkowych sytuacjach związek uznaje, że jakaś decyzja nie należy do selekcjonera. Bardzo niegrzecznie obeszli się z Capellem, ale końcowy rezultat odpowiadał wszystkim stronom. Podejrzewam, że najchętniej pozbyliby się go w 2010, mimo że w eliminacjach do mundialu osiągnął doskonały wynik. Jego decyzja o odejściu im odpowiadała. A może i on sam szukał wymówki? Musiał już wiedzieć, że dostanie kolejną świetną pracę, w Rosji, i był już bardzo zamożnym człowiekiem. Myślę jednak, że za jego kadencji – tak jak w przypadku innych selekcjonerów – nie osiągnęliśmy tyle, na ile nas było stać. To przykre, ale czasami oglądanie naszej reprezentacji jest bolesne, i od samych piłkarzy wiem, że dla nich też nie jest to miłe doświadczenie. Słyszałem, że wielu reprezentantów martwi się tym, że jeśli nie zagrają dobrze lub nie osiągną dobrego wyniku, zostaną zlinczowani. Wyjeżdżają z klubów, które kochają, by reprezentować Anglię, a już po jednej nocy rozrywa się ich na kawałki. Kiedy pracowałem w Tottenhamie, wielu piłkarzy mówiło mi: „Nie chcę grać, zdejmij mnie ze składu, nie chcę dziś grać”. Jestem przekonany, że starsi zawodnicy podchodzą do tego inaczej. Nie mogę sobie wyobrazić, że Frank Lampard, Steven Gerrard, John Terry czy Ashley Cole nie chcieliby reprezentować swojego kraju, ale znam wielu młodszych, którzy nie byli tym zainteresowani. Czasy się zmieniły. Moje pokolenie oddałoby życie za samo powołanie, ale młodzi traktują tradycję inaczej. Są obojętni. Nie wychowali się, jak my, w czasach, gdy Anglia była na topie. Myślę, że musimy zjednoczyć to następne pokolenie i namówić takich ludzi jak Frank Lampard czy David Beckham, by z chłopakami porozmawiali. Nie zawsze było im łatwo w reprezentacji, nie osiągali sukcesów, krytykowano ich, ale w każdej sytuacji dawali z siebie sto procent. Chyba za łatwo jest dziś powiedzieć: „Nie zagram, nie pojawię się na zgrupowaniu. Jest koniec sezonu i wolę jechać na wakacje”. Myślę, że 50–60 chłopaków z różnych kategorii wiekowych powinno usiąść w jednym miejscu i zostać poinformowanych, że reprezentowanie kraju to prawdopodobnie najwyższy zaszczyt. Że na grę trzeba liczyć i tak powinno być. Mam zdecydowane poglądy na temat reprezentacji, więc pytano mnie, czy moim zdaniem powinienem chociaż zostać zaproszony przez związek na rozmowę. Czcze gadanie. Tak, byłoby miło, gdyby rozważali moją kandydaturę, ale w przeciwnym razie bym nie poszedł, i wiem, że Roy na moim miejscu postąpiłby tak samo. Funkcjonujemy w tym środowisku na tyle długo, że wiedzą, na co nas stać. Albo cię chcą, albo nie. Jaki sens miałaby rozmowa kwalifikacyjna? Może ona dotyczyć organizacji, która nie wie, jaki ma plan – sprawdźmy, czy wybierzemy z tego grona selekcjonera – a ja nie chciałbym brać w tym udziału. Nie wiem też, czy pewni ludzie w związku optowali za Royem, działając przeciwko mnie, i nieszczególnie mnie to interesuje. Znam Trevora Brookinga, od kiedy jako dzieciak grał w West Hamie. Nie mogę powiedzieć, że łączy nas bliska znajomość, ale Brooking pojawił się na pogrzebie mojego ojca i nigdy nie miałem powodu, by sądzić, że starał się, bym nie dostał tej pracy. Jeśli chodzi o Bernsteina, ówczesnego prezesa związku, to nawet go nie znam. Kilka tygodni po zatrudnieniu Roya wpadłem na niego podczas kolacji w League Managers Association, ale nie

rozmawialiśmy o reprezentacji. Nie chciałem zadawać niezręcznych pytań. W końcu ci ludzie są dla mnie obcy. Kiedy jednak patrzę na działaczy podejmujących najważniejsze decyzje w związku, uważam, że powinno być ich więcej. Chciałbym tam zobaczyć większą liczbę byłych piłkarzy i byłych menedżerów. Nie może być tak, że zatrudniają Trevora jako ikonę, a cała reszta to amatorzy. Do niczego dobrego to nie doprowadzi. Wydaliśmy fortunę i zaliczyliśmy kilka katastrof. Całe otoczenie musi się zmienić. Potrzebujemy więcej komisji złożonych z ludzi, którzy uprawiali futbol albo w nim pracowali. Ludzi, którzy wiedzą, co jest dobre, a co złe. Dziś za nic w świecie nie zaufałbym FA, jeśli miałby mi wskazać idealnego menedżera. Skąd mieliby to wiedzieć? Jakie kluby prowadzili? Nie mam do nich żalu o to, co mi się przydarzyło. Nie chodzi też o Roya Hodgsona, ale ogólnie o cały angielski futbol dowodzony przez osoby, które nie mają o niczym pojęcia. To jednak nie powinno zaskakiwać. Szczególnie po tym, jak potraktowali najlepszego piłkarza w historii Anglii.

[5]

FA, angielski związek piłkarski, odpowiednik naszego PZPN (przyp. M.O.). [6] Jeden z prominentnych działaczy FA. Prasa spekulowała o jego konflikcie z Redknappem w 1994 roku, po tym jak autor książki objął posadę menedżera West Hamu po zaprzyjaźnionym z Brookingiem Billym Bondsie (więcej o tych wydarzeniach w rozdziale siódmym) (przyp. M.O.). [7] Słynny iluzjonista żyjący na przełomie XIX i XX wieku – angielskie media często zestawiały piłkarskie sukcesy Redknappa, zwłaszcza w ratowaniu drużyn przed spadkiem z ligi, ze sztuczkami Houdiniego uwalniającego się z kajdan, łańcuchów i kaftanów bezpieczeństwa (przyp. M.O.). [8] Związek zawodowy zrzeszający trenerów pracujących we wszystkich angielskich ligach (przyp. M.O.). [9] Chelsea w sezonie 2011/12 zajęła miejsce za Tottenhamem w tabeli Premier League, ale zapewniła sobie prawo gry w kolejnej edycji tych rozgrywek jako ich zwycięzca, pokonując po drodze faworyzowaną Barcelonę, a w finale – Bayern. Prawo występu w Lidze Mistrzów zyskują pierwsze cztery drużyny Premier League – czwarty w tamtym sezonie Tottenham musiał oddać miejsce Chelsea (przyp. M.O.). [10] Dziś, wiosną 2014 roku, jest trenerem Liverpoolu (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział trzeci Bobby (i George)

Na Upton Park są dziś dwa okazałe portrety w rogach trybun. Jeden przedstawia sir Trevora Brookinga, drugi Bobby’ego Moore’a. Pomyślcie tylko. Sir Trevor Brooking i po prostu Bobby Moore. Z całym szacunkiem dla Trevora, który był wspaniałym piłkarzem i pozostaje odpowiednim ambasadorem futbolu, to nie jest w porządku. Dlaczego Trevorowi nadano tytuł szlachecki, a Bobby’ego zignorowano? Jak to możliwe, że najlepszy piłkarz i jeden z najlepszych sportowców, jakich wydał ten kraj, spędził ostatnie lata życia jako komentator Capital Radio i felietonista tandetnej gazety „Sunday Sport”, odrzucony przez klub, państwo i wszystkich, którzy powinni go umieścić w samym sercu futbolu? Niedobrze mi na samą myśl o hipokryzji, która zapanowała po jego przedwczesnej śmierci w 1993 roku. Dziś już to wszystko ma. Starej trybunie południowej na Upton Park nadano jego imię, przed stadionem Wembley postawiono jego pomnik, a West Ham korzysta nawet z nazwiska Bobby’ego przy sprzedawaniu pamiątek klubowych. Slogan brzmi: „Moore than a football club” [gra słów – „more than a football club” znaczy „więcej niż klub piłkarski” – przyp. tłum.]. Kiedy jednak żył, nie chcieli go znać. Na własne oczy widziałem, jak wyrzucili go za brak biletu. Był sezon 1979/80, gdy po czterech latach pracy w amerykańskich Seattle Sounders i Phoenix Fire wróciłem do kraju. Wybrałem się na mecz West Hamu, wówczas drugoligowca. Nie pamiętam, z kim grali – przeciwnicy chyba mieli żółte stroje – ale wiem, że usiadłem obok mamy Franka Lamparda[11]. Frank był jeszcze aktywnym piłkarzem, ale West Ham radziło sobie kiepsko. Nie liczyli się w walce o awans, ale byli zbyt dobrzy, by spaść. Zwykły mecz o pietruszkę, starcie średniaków w trakcie sezonu. Rodziny i goście piłkarzy siadali w sektorze E, gdzie często zjawiał się też Bobby. Nie chciał prowokować większego zamieszania, przechodząc przez tłum lub kręcąc się po okolicy przed meczem, więc czekał do rozpoczęcia, podchodził do jednej z bramek z drewnianymi drzwiami i pukał. Facet mu otwierał i, cholera, to Bobby Moore! „Wchodź, Bob, na piętrze zostało wiele miejsc”. Do dziś mam przed oczami ten obrazek. Siadał w rogu, z dala od wszystkich, na tych podgniłych drewnianych ławkach, i oglądał mecze w samotności. Tego dnia, jak wspomniałem, usiadłem w sektorze E obok Hildy, matki Franka, gdy usłyszałem głos zza moich pleców: – Harry. Odwróciłem się i zobaczyłem Bobby’ego. Do rozpoczęcia meczu pozostawał kwadrans. – Może jakaś herbatka w przerwie? – zapytałem, a w odpowiedzi ujrzałem podniesiony kciuk. Następnie zauważyłem, jak steward podchodzi do Bobby’ego. – Przepraszam, Bob – wyglądał, jakby był zawstydzony – to nie moja decyzja, ale ochrona pyta, czy masz bilet. – Bobby odparł, że nie. – W takim razie obawiam się, że muszę cię poprosić, byś opuścił trybunę. I wyszedł. Bobby Moore. Ten Bobby Moore. Wyrzucony z wypełnionej w połowie trybuny stadionu West Hamu, bo nie miał biletu. A dzisiaj, kiedy już nie żyje, jego podobizna patrzy na ciebie z każdego miejsca na obiekcie. Brzydzi mnie to, i nie sądzę, że po tamtym zdarzeniu kiedykolwiek jeszcze tam wrócił. Na pewno nie po to, by obejrzeć mecz. Gdy dostał legitymację dziennikarską, chodził na trybunę prasową z dziennikarzami, ale nie sądzę, by wrócił na normalną trybunę klubową. Czego oni w ogóle od niego oczekiwali? Że będzie się tłoczył w kolejkach po bilety? Powinni wręcz do niego dzwonić przed każdym spotkaniem. „Zapraszamy, Bob, jesteś naszym cotygodniowym

gościem w przednich rzędach loży dyrektorskiej”. Powinni traktować go tak, jakby był właścicielem obiektu. W takim stosunku do Bobby’ego nie byłoby żadnej przesady. Potraficie sobie wyobrazić, jak byście się czuli, gdybyście byli młodym piłkarzem i gdyby Bobby Moore, kapitan reprezentacji Anglii, która zdobyła swoje jedyne mistrzostwo świata, przyszedł do waszego domu, by przekonać was do podpisania kontraktu z West Hamem? Wystarczy. Arsenal i Tottenham nie miałyby szans. Nawet jeśli dzieciak był niemowlakiem, gdy Anglia triumfowała na mundialu, jego ojciec musiałby być pełen podziwu. Któż w latach 70. nie chciałby napić się herbaty lub piwa i porozmawiać o piłce z Bobbym Moore’em? West Ham jednak wolało zmieszać go z błotem i potraktować jak stadionowego chuligana. Wciąż mi przykro na samą myśl o tym. Bobby dostał OBE [Oficer Orderu Imperium Brytyjskiego – przyp. tłum.] po zdobyciu mistrzostwa świata, ale to odznaczenie nie jest tak znaczące, jak może się wydawać. John Motson też ma OBE. Des Lynam, Garth Crooks i Jimmy Hill[12] również. Craig Brown, były selekcjoner Szkocji, otrzymał nawet wyższe odznaczenie – CBE [Komandor Orderu Imperium Brytyjskiego – przyp. tłum.], podobnie jak Paul Elliott, były obrońca Chelsea, czy Pele, który jest Brazylijczykiem. I lepiej nie zaczynajmy wymieniać tych, którzy odebrali tytuły szlacheckie za grę w piłkę. Sir Dave Richards, sir Bert Millichip. Bobby’ego może nie interesowało, czy jego nazwisko trafia na wszelkie listy zasłużonych. To jednak bez znaczenia. Ta sytuacja idealnie podsumowuje, jak bardzo został odsunięty od futbolu na kilka lat przed śmiercią. Sir Trevor Brooking pasuje do związku jak ulał. To po prostu ich typ. A Bobby był ulubieńcem piłkarzy. Tak naprawdę poznałem go w 1965, gdy trafiłem do pierwszego składu West Hamu. Dwa lata wcześniej podpisałem kontrakt i sięgnąłem po FA Youth Cup [Puchar Anglii dla drużyn U-18 – przyp. tłum.]. Bobby miał wówczas 22 lata, został właśnie wybrany na kapitana reprezentacji, ale zawsze znajdował czas dla młodych zawodników. Dzięki temu złapałem z nim pozytywny kontakt. Był kapitanem klubu, w dodatku niewiele starszym, co budziło nasz podziw. Traktowaliśmy go jak prezesa. Wszyscy go uwielbiali. Każdy, kto go poznał, chciał zostać jego przyjacielem. Nie dało się tego uniknąć. Jaki to był człowiek... Naprawdę. Jaki to był człowiek... Najbardziej prostolinijny i uczciwy, jakiego moglibyście poznać. Ani grama agresji, ani cienia złośliwości. Gdy zdobywał mistrzostwo świata, kochali go nawet przeciwnicy. Dla Brazylijczyków był idolem. Nie tylko dla Pelego. Dla wszystkich – także Jairzinho i Rivelino. Mówi się, że ich drużyna narodowa z 1970 to najlepsza drużyna w historii... Bobby mógłby w niej grać. Dostałby się – tak myślę – do wszystkich reprezentacji z każdego mundialu. Z tamtego lata pamiętam mecz Anglii z Brazylią w Meksyku. Bobby był najlepszy na boisku. Jairzinho mijał wszystkich z łatwością. Gdy ruszał prawym skrzydłem przez linię środkową, dawał sobie radę z każdym, aż trafiał na Bobby’ego, który najpierw wypchnął go w jedną, potem w drugą, by w końcu wyrzucić go w stronę chorągiewki. Wchodził wślizgiem, zabierał mu piłkę i wprowadzał do gry. Nigdy nie widzieliście takiej gry w defensywie. Z Bobbym i Geoffem Hurstem grałem w Seattle Sounders. Świetnie się dogadywaliśmy. Moore był jednym z najlepszych piłkarzy w North American Soccer League. Został też wybrany do reprezentowania tworu o nazwie Team America podczas Bicentennial Tournament. Kadra była budowana na pokaz, ale składała się z naprawdę dobrych piłkarzy, a na kapitana wybrali Bobby’ego. Grał też taki typ, którego pamiętałem z Watfordu, Keith Eddy. W Anglii nigdy się nie przebił, ale w Stanach, w barwach New York Cosmos u boku Pelego i Carlosa Alberto, radził sobie znakomicie. Mecz z Brazylią w Seattle był najlepszy w jego życiu. Grał z tyłu, szło mu naprawdę dobrze, a po końcowym gwizdku przebiegł całe boisko, by dopaść Rivelino, tak bardzo był zdesperowany, by zdobyć jego koszulkę. A my – Sandra, Tina, czyli żona Bobby’ego, i dzieci – tylko obserwowaliśmy

z trybun, jak leci za królem zwodów. Ale Rivelino też pędził! Biegł sprintem, jakby mecz wciąż trwał, przeleciał chyba z 80 metrów i gdy Keith klepnął go w ramię z prośbą o koszulkę, Brazylijczyk prosił o to samo Bobby’ego Moore’a. Rivelino – piłkarz, który wymyślał jedne z najlepszych tricków w historii futbolu. Robił takie dryblingi, że gdy obrońca myślał, że piłka już jest w jego posiadaniu, zawijał kilka metrów w drugą stronę i strzelał. Jeden z najlepszych napastników z piłką przy nodze, jakich możecie sobie wyobrazić. I on przytulał się do Bobby’ego z prośbą o koszulkę po przebiegnięciu całego boiska. Biedny Keith Eddy mógł się tylko przyglądać ich rozmowie i uściskom. Od początku nie miał szans. Każdy chciał poznać Bobby’ego i choć raz gdzieś z nim wyskoczyć. A on sam uwielbiał tę pozaboiskową stronę sportu. Był kapitanem reprezentacji Anglii, ale mógłby też nosić opaskę w reprezentacji angielskich imprezowiczów, gdyby taka powstała (Frank Lampard senior, swoją drogą, zostałby wicekapitanem). Gin z tonikiem lub jasne piwo były jego ulubionymi napojami, bez których naprawdę nie mógł się obejść. Z wyjazdowych meczów wracaliśmy wtedy pociągami, a Bobby już na początku sprawdzał stan bufetu. – Mamy cztery skrzynki, panie Moore. – W porządku, proszę je przynieść – mówił. Płacił za każdą kropelkę. Mieli taką małą grupkę – Frank, Brian Dear i Bobby Ferguson – która sporo przeszła. Na dziesięć minut przed przyjazdem do Euston Bob wyskakiwał do toalety, golił się, przebierał, wkładał nową koszulę i wyglądał na nietkniętego. A potem wychodził pić przez resztę wieczoru. Nie był aniołkiem. „Wygrasz czy zawalisz, i tak się nawalisz” – tak brzmiało jego motto, ale to były inne czasy i futbol nie wymagał takiego profesjonalizmu jak dzisiaj. Mimo to Bobby był chyba najpilniejszym piłkarzem, jeśli chodzi o korygowanie własnych błędów. Co sobotę mógł wypić kilkanaście piw na przemian z ginem z tonikiem, ale dzień później, każdego niedzielnego poranka, przychodził na trening o czasie, by to rozbiegać. Pojawiał się w centrum treningowym o dziewiątej, wkładał dres, pod spód worek foliowy, zaliczał tuzin okrążeń i wszystko wypacał. Nigdy się nie spóźniał. Pozostali z nas leżeli jeszcze w łóżkach, gdy Bob – niezależnie, czy padało, wiało albo śnieżyło – biegał wokół boiska w Chadwell Heath. Czasem się zastanawialiśmy, jak on to robi. Wychodziliśmy z różnych miejsc, ledwo trzymając się na nogach, a Bobby potem wyglądał, jakby przed momentem wrócił w garniturze z uroczystej kolacji. Takim był też piłkarzem. Pojawiał się w szatni przed meczem, po czym stał w samych slipach, trzymając spodenki w dwóch palcach i czekając na dzwonek sędziego. Gdy zabrzmiał, wkładał je i widzieliśmy, że wcześniej wyprasował je w kant. W kant! Kiedy wyprowadzał drużynę, wyglądał bosko. Staraliśmy się brać z niego przykład, ale żaden z nas nie potrafił tak się wystroić jak Bobby. Kochał futbol, jak my wszyscy. Może nie dbaliśmy o siebie i nie byliśmy tak sumienni jak dzisiejsi piłkarze, ale naprawdę kochaliśmy ten sport. Czasem w niedzielę, dzień po meczu, umawialiśmy się jeszcze na sparing z kolegami. Jeździliśmy albo do naszego centrum treningowego, albo, jeśli pogoda dopisywała, do Lambourne End, niedaleko lasu w Hainault. Ściągaliśmy kurtki i graliśmy jak zwykli ludzie. Bobby pojawiał się tam regularnie. Podobnie jak John Charles czy Brian Dear, reprezentanci Anglii i piłkarze West Hamu, lub nasi przyjaciele, jak Terry Creasy, partner biznesowy Franka Lamparda. Przyjeżdżało nas naprawdę wielu, graliśmy przez godzinę, by następnie przejść przez drogę do pubu Retreat. Czasem, gdy żona Bobby’ego, Tina, wyjeżdżała, robiliśmy imprezę w jego domu. Uwielbiałem te czasy, gdy graliśmy z Bobbym dla zabawy w jego najlepszym okresie, a następnie godzinę przed północą wracaliśmy do jego wielkiego domu w Chigwell. Świetnie było widzieć Bobby’ego tak zadowolonego z życia – był kapitanem reprezentacji Anglii, ale nie lubił się

pokazywać w większym tłumie. Wolał nasze towarzystwo. Nawet kiedy nie graliśmy kolejki ligowej, zawsze znajdowaliśmy powód, by pokopać w tygodniu. Przekonywaliśmy stróża obiektu, by otworzył nam bramę w Chadwell Heath, a nawet Upton Park, po czym wszyscy się tam zwalaliśmy. Pojawiał się także konik od biletów, którego Bobby nazywał Tostão, na cześć równie łysego brazylijskiego piłkarza. Zawsze był gotowy do gry. Dzieliliśmy drużyny, bo pojawiało się dziesięciu piłkarzy oraz dziesięciu kolegów, i zaczynaliśmy. Gdy w „normalnym” futbolu nie szło nam najlepiej, traktowaliśmy te sparingi jak wydarzenie tygodnia. Potem wszyscy udawaliśmy się pod prysznic, stroiliśmy się i ruszaliśmy w miasto. Pewnej niedzieli, gdy graliśmy na głównym obiekcie, Terry Creasy po meczu, a przed wyjściem do pubu Black Lion, relaksował się w wannie. Leżał tam namydlony w bąbelkach, gdy wkroczył Ron Greenwood[13]. Wszystkich nas zaskoczył, bo nigdy nie pojawiał się na stadionie w niedzielę i nie wiem, co robił tam akurat wtedy. Do dziś mam przed oczami Terry’ego z brzuchem wystającym z bąbelków i stopami na końcu wanny. Ron rzucił na niego okiem, po czym zwrócił się do nas: – Co to za koleżka? Co on tu robi? Wszyscy spuściliśmy wzrok. Nie mogliśmy powiedzieć, że Terry był właścicielem kilku pubów z Frankiem i sprzedawał kolegom na lewo bilety. Jeden z nas chyba wybąkał, że to nasz kumpel, z którym wyszliśmy pobiegać, ale nie sądzę, że Ron dał temu wiarę. Od tamtej pory zachowywaliśmy większą ostrożność przy tych naszych sparingach. Dziś w głębi duszy myślę, że Bobby był nieśmiałym człowiekiem i potrzebował alkoholu, by się otworzyć. Kiedy wypił kilka drinków, zupełnie się zmieniał i mógł z nami wychodzić. Chłopcy z Manchesteru, jak George Best czy Mike Summerbee, albo z reprezentacji, jak Alan Ball czy Norman Hunter, uwielbiali imprezować z Mooro. Traktowali go jak świetnego gościa, uroczego człowieka i wspaniałego kompana. Myślę też, że większość piłkarzy w tamtych czasach chciała być jak Bobby. Gdy zmieniał styl ubierania się lub zaczynał chodzić do jakiegoś miejsca, wszyscy podążali jego śladem. Tylko czy my tak naprawdę go znaliśmy? Nie sądzę, by którykolwiek z nas mógł tak powiedzieć. Bob nie był otwartą osobą. Nie brakowało mu szczerości, ale i tak był skryty. Zanim odpowiedziałby na twoje pytanie, najpierw sam zadałby ci ich dziesięć. Siedziałbyś z nim, a po jakimś czasie zdałbyś sobie sprawę, że tylko ty mówisz, a on nawet nie wyraził opinii, co sądzi na poprzedni temat. Byłem mu bliższy niż ktokolwiek inny, ale dziś myślę, że musiał się zmagać z życiowymi problemami, którymi nie chciał nikogo obarczać. Nawet gdy poważnie chorował, zachowywał to dla siebie. Alkohol pozwalał mu się wyluzować, ale i tak do pewnych granic. Nawet jako kapitan był wspaniały, lecz też się nie wychylał. Prowadził nas wszystkich, dając odpowiedni przykład, a nie wydzierając się. Niestety, im stawał się sławniejszy, tym trudniej było mu się wyłączyć. Wszędzie go rozpoznawali i czuł, że musi się zachowywać najlepiej, jak to możliwe. Dlatego tak bardzo odpowiadało mu granie w piłkę i balowanie po meczach. Pośród znajomych nie musiał się tak kontrolować. Z George’em Bestem, tak sądzę, było podobnie. Nie znałem George’a zbyt dobrze jako zawodnika. Lepiej poznałem go w Stanach, gdzie graliśmy razem, a następnie w Bournemouth, do którego ściągnąłem go w sezonie 1982/83. Byliśmy jego ostatnim angielskim klubem. Funkcję menedżera pełnił Don Megson i zrobiliśmy dobry biznes, bo płaciliśmy George’owi głównie w premiach za występ. Nasz dyrektor generalny Don Tiler część z nich mógł nawet odzyskać dzięki biletom ze stadionów rywali. Nie wiem, czy dziś ani nawet wtedy było to legalne, ale informacja, że George przyjechał do miasta, ściągała na stadion 14 tysięcy ludzi, co zawsze odpowiadało prezesom naszych przeciwników. Best był naprawdę fantastycznym gościem.

Koledzy z drużyny go uwielbiali, ale już wtedy miał wiele problemów. Najlepiej się czuł, kiedy siedział przy barze w ulubionym pubie. Był piątek. Mieliśmy grać z Bradford City, ale George się nie pojawił. Brian pojechał szukać go w Londynie, wiedząc, że Best mieszka z Mary Stavin, byłą miss świata. Chciał przekonać go, by ją zostawił i pojechał na mecz z Bradford. Kiedy jednak dojechał na miejsce, George’a już tam nie było. Ruszył na balangę. Mary podała Brianowi nazwy kilku ulubionych lokali i w końcu go dopadł. Usiedli, zamówili piwo i zaczęli rozmawiać. – Potrzebujemy cię na Bradford, George – powiedział Brian. – Drużyna cię potrzebuje, wszyscy chcą, żebyś grał. George łatwo dał się przekonać. – Tylko się wysikam i możemy jechać – poinformował. Brian czekał. I czekał. W końcu, czując, że coś jest nie tak, poszedł do toalety, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. George’a już nie było. Uciekł przez okno. Na mecz z Bradford nie dojechał, ale w następnym tygodniu, jak gdyby nigdy nic, wrócił do klubu. Dzień później przyszedł do mnie. – Harry, jak daleko stąd jest Salisbury? – Jakieś pół godziny, dlaczego pytasz? – Są tam wyścigi konne, może też byś się wybrał? Jako że mnie do koni nigdy nie trzeba było przekonywać, pojechaliśmy. Prowadziłem, bo George nie miał samochodu, ale poprosił mnie, żebym podrzucił Mary na dworzec. Wyglądała jak gwiazda kina. Była cudowną dziewczyną. Nie tylko piękną, ale też przyjazną i po prostu uroczą – każdy facet chciałby z nią chodzić. – Dzięki Bogu, już sobie poszła – powiedział George po tym, jak wysiadła. – Dlaczego? Co jest? – zapytałem. – Poszliśmy wczoraj do kina i wnerwiała mnie przez cały seans. Bez przerwy mnie całowała i dotykała. Nie mogłem pohamować śmiechu. – Naprawdę, George? To straszne! Żeby poderwać Mary, trzeba było najpierw stanąć w olbrzymiej kolejce, a on jeszcze narzekał. – Nie rozumiesz, Harry – powiedział. – Chciałem obejrzeć film! Cały George. W głębi duszy nie był takim diabełkiem, za jakiego go uważali. Spotkania w Salisbury cieszyły się w tych czasach dużą popularnością. Pojawiało się tam wielu chłopaków z Southampton. Mick Channon, Alan Ball... Wszyscy balowali przy szampanie, a ja z George’em siadałem przy herbacie z dala od nich. Taki właśnie był. Nie lubił zwracać na siebie uwagi. Do Salisbury prowadzi długa, trzymilowa wiejska droga i po zakończeniu wyścigów minęliśmy dwóch gości wyglądających na nieco zdołowanych. – Zatrzymaj się – powiedział George. – Popatrz na nich. To moglibyśmy być my. Powinniśmy ich podrzucić – dodał, po czym wychylił się przez okno. – Wszystko w porządku, panowie? Wsiadajcie. Usiedli z tyłu, popatrzyli na George’a i nie mogli uwierzyć. Byli kibicami piłkarskimi, wydali wszystkie pieniądze, a teraz złapali się na stopa z George’em Bestem. Tak się złożyło, że jeden z nich mieszkał w Bournemouth, więc podwieźliśmy ich pod sam dom. George rozmawiał z nimi przez całą drogę. Nie mogli uwierzyć w to, co się dzieje. Połykali każde jego słowo. Kiedy wyszli, George jeszcze ich obserwował. Ludzie go nie rozumieli. Niezależnie od umiejętności piłkarskich, twardo stąpał po ziemi. Wyróżniał go jedynie talent. Był gwiazdą jako piłkarz, nie jako człowiek.

Bobby był doskonałym obrońcą, a George, moim zdaniem, najlepszym napastnikiem wszech czasów. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo o takich umiejętnościach piłkarskich. Pamiętam, jak w jednym z pierwszych sezonów Manchester United pokonał nas 6:1 na Upton Park. Nie dało się zatrzymać George’a. Przed meczami West Hamu na boisku pojawiała się orkiestra Armii Zbawienia, która zawsze stała w tym samym miejscu, przy linii bocznej. Po kilku miesiącach z tej części murawy robiło się bagno. Nie trawa, tylko gęste błoto. Strasznie mnie wkurzało, gdy musiałem tam grać, ale George nigdy nie miał z tym problemu. Po prostu przez to przelatywał, wyczyniając z piłką niewiarygodne rzeczy. Nikt nie grał na takim poziomie. Pamiętam, że Ron Harris z Chelsea starał się go powalić, próbował wjeżdżać wślizgami z boku, ale do dziś nie wiem, jak George przewidywał te jego ruchy. Był tak zdeterminowany, że ostatnie słowo musiało należeć do niego. Uwielbiał strzelać gole Chelsea i wygrywać pojedynki z Ronem. George i Bobby byli naszymi pierwszymi supergwiazdami w piłce nożnej, co w pewien sposób musiało na nich wpłynąć. Dziś piłkarze są do tego przyzwyczajeni. Każdy mecz transmituje się na cały świat, więc zdają sobie sprawę, że rozpozna ich każdy kibic. Gdy gdzieś przystaną, po pięciu minutach pojawi się sznur ludzi. George’owi i Bobby’emu musiało być ciężko, bo występowanie w roli celebryty było czymś nowym. Chcieli chodzić z nami do tych wszystkich miejsc, choćby do Black Lion w Plaistow czy innego pubu, ale sława im to utrudniała. W dzisiejszych czasach rozsądniejsi zawodnicy wybierają ekskluzywne miejsca, w których nikt im nie przeszkadza. Płacą za butelkę szampana 300 funtów, ale mają spokój i nikt ich nie spotka nawalonych w takim pubie jak Blind Beggar w Whitechapel. Sam nigdy nie postrzegałem Bobby’ego ani George’a jako gości z West Endu. Wiem, jaką mieli opinię, ale do show-biznesu bliżej było choćby Kenny’emu Lynchowi. Może dlatego, że Bobby zawsze wolał gdzieś wyskoczyć z kumplami z East Endu, do których, póki grał, teoretycznie nigdy nie pasował. Staram się zrozumieć, dlaczego ludzie zarządzający naszym futbolem ignorowali Bobby’ego, i wydaje mi się, że musiała mieć na to wpływ jego imprezowa reputacja. Ron Greenwood nie brał go pod uwagę po zakończeniu kariery ani w klubie, ani w reprezentacji. Musiało mu nie odpowiadać podejście Bobby’ego. Kultura picia, jaka w tych czasach była powszechna. Greenwood wiedział, że Moore należał do tej małej grupy, która po meczach na własnym stadionie zawsze chodziła o 17.30 do Black Lion i nie opuszczała go, dopóki była w stanie chodzić. Ronowi się to nie podobało, ale tolerował to. Wyobrażam sobie jednak, jak musiał go frustrować widok pijących chłopaków w pociągu po zwycięstwie nad drużyną typu Newcastle. W wielu klubach tworzyły się takie paczki – nawet w największych, jak Liverpool – ale nas była jedynie garstka. Pamiętam imprezę po wyjazdowym meczu ze Stoke City, w którym zagraliśmy beznadziejnie. Zostaliśmy tam po spotkaniu, a Ron był tak wściekły, że nie chciał nas wypuścić z hotelu. Nie odpowiadało nam to, więc kilku z nas uciekło do nocnego klubu przez okno. Wróciliśmy około czwartej rano i zauważyliśmy, że wszystkie bramy do hotelu są zamknięte. Można było się tylko wspinać. Bob ześlizgnął się jednak i spadł na gwóźdź. Trwało wieczność, zanim go wyciągnęliśmy. Dzień później staraliśmy się trzymać w pociągu z dala od Rona, a Bob dopiero nazajutrz wytłumaczył, że miał wypadek w ogrodzie. Pauzował przez dwa tygodnie. Innym razem, po meczu w Wolverhampton, szybko się zebraliśmy, wróciliśmy i skończyliśmy w Blind Beggar, gdzie Ronnie Kray zastrzelił George’a Cornella. Frank i ja mieliśmy się spotkać z naszymi dziewczynami, a Bobby miał wyjść z Tiną, ale uznaliśmy, że wcześniej się napijemy. Zostaliśmy tam chwilę, ale było prawie pusto, więc postanowiliśmy się zwinąć. W drodze do toalety towarzyszył mi jednak jakiś wielki typ. Miał czarny płaszcz, krótkie czarne włosy i bliznę wzdłuż twarzy. Właściwie brakowało mu tylko tatuażu z napisem „gangster” na czole.

– Powiedz swojemu kumplowi, Bobby’emu Moore’owi, że potnę go stąd dotąd – powiedział, wskazując na swoją bliznę. – Za co? Co ci zrobił? – Nie podoba mi się. Wydaje mu się, że jest gwiazdą filmu. Wyszedłem stamtąd najszybciej, jak się dało. – Chodź, Bob. Lepiej, żebyśmy się zwijali – powiedziałem, zerkając na mniejszy bar, gdzie siedział ten typ. – Już idę, tylko skoczę do toalety. – Nie, nie idź tam. Wychodzimy. Nie chciałem go martwić tym, co przed momentem usłyszałem. Powiedziałem „do jutra” i kiedy wychodziliśmy, miałem nadzieję, że ten gość nie będzie nas śledził. Dzień później spotkałem się z Bobbym. Twarz miał całą, więc powiedziałem mu o groźbie. – Facet wyglądał jak świr – powiedziałem. Zdecydowałem, że więcej tam nie pójdę. Jednak Jimmy Quill, który wraz z bratem Patsym był właścicielem Blind Beggar, przyjaźnił się z Bobbym. Uchodził za miłego, ale twardego gościa. Sam widziałem, jak w barze włączył się do bójki pomiędzy dwoma wielkimi typami i obu znokautował. Teraz, jako były bokser, podobnie zresztą jak Patsy, wpadł w furię, gdy usłyszał o groźbie. Nie mógł znieść, że kumpel boi się przyjść do jego pubu. Powiedział, że zna faceta i załatwi sprawę. Nie było mnie tam w trakcie bijatyki, ale słyszałem, że gdy pojawił się człowiek z blizną, Jimmy poprosił go o rozmowę na temat Bobby’ego Moore’a z tyłu budynku, a następnie go zlał. – To frajer. Nigdy więcej się tak do was nie odezwie – powiedział. I miał rację. Nie odezwał się, bo nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. Jimmy był też właścicielem innego pubu, Globe, w którym pojawiał się Bobby. Poszliśmy tam raz w Wigilię po treningu. W tym samym czasie popijawę zorganizowały sobie dziewczyny z lokalnej fabryki. Leciała głośna muzyka, wszyscy nieźle się bawili, aż nagle zadzwonił telefon. To była Tina, żona Bobby’ego, która w końcu go namierzyła. Miał zostać w domu i gdzieś z nią wyskoczyć, więc obdzwoniła wszystkie lokalne puby. Słyszeliśmy, jak obiecuje, że zaraz wyjdzie, po czym wrócił, wypił następnego drinka i rozległ się kolejny telefon. Znowu Tina. Ponownie ją zapewnił, że bierze taksówkę i będzie w domu za 45 minut. To również było kłamstwo i Tina, kipiąc ze złości, zatelefonowała po raz trzeci. Powiedziała, że zaraz wykręci do jego mamy i po niego przyjadą. Bob mocno się z tego śmiał, ale niewiele później wzbudzająca grozę pani Moore wparowała do lokalu. Podeszła do niego i złapała za ramię jak niegrzecznego uczniaka: – Tina czeka na ciebie. Jedziesz ze mną! – Zwróciła się też do nas: – Ktoś z was musiał pomieszać mu alkohole! Dobrze wiecie, że nigdy się tak nie upija! Tak imprezę opuścił Bobby Moore, kapitan mistrzów świata. Wyciągnięty z baru przez matkę za fraki. A kiedy drzwi Globe się zamknęły, usłyszeliśmy jedynie: – Ale, mamusiu, mam 29 lat! To były zabawne czasy. Dziś byłoby to niemożliwe, ale w latach 60. takie popijawy były normą. Chelsea i Arsenal nie różniły się od nas pod tym względem, ale może właśnie z tego powodu Ron Greenwood odwrócił się od Bobby’ego? Zdecydowanie wolał rozmawiać o piłce z Geoffem Hurstem, który uchodził za fajnego gościa, ale nie wychodził z nikim się napić. Rona po odejściu z West Ham zastąpił John Lyall i to był, jak sądzę, koniec Bobby’ego w tym klubie. John był młodym, nieznanym menedżerem i nie chciał, by osobowość Moore’a odsunęła go w cień. Bob na koniec kariery w Anglii przeniósł się do Fulham – z którym nawet zagrał w finale FA Cup z West Hamem w 1975 roku – ale wiem, że najłatwiejszą rzeczą na świecie byłoby ściągnięcie

go z powrotem. Gdyby John powiedział: „Bob, wpadnij na trening, obejrzyj zajęcia dzieciaków, może sam z nimi poćwicz”, jestem pewien, że ten by się zgodził, a i dzieciaki byłyby zadowolone. Ale John nie chciał, by Moore kręcił się wokół klubu. Czuł, że to mogłoby podważyć jego autorytet. Może przeczuwał też, że Bobby był tak znaczącą postacią, iż piłkarze w pierwszej kolejności słuchaliby jego. Może tak również sądzili inni menedżerowie. Pewnie podejrzewali, że obecność Bobby’ego stanowiłaby dla nich zagrożenie, ale moim zdaniem to bez sensu. Bobby nie był taki. Nie miał w sobie grama złośliwości. To wstyd, że niektórzy boją się wielkich nazwisk. Jak można było nie zaproponować Bobby’emu Moore’owi powrotu do West Hamu? Ale tak się zdarza. Pomyślelibyście, że Tony Adams powinien dostać w Arsenalu pracę marzeń, lecz Arsène Wenger nigdy nie dał mu takiej szansy, prawda? Wspaniała postać, wielki lider, prawdziwy kapitan Arsenalu chce rozpocząć karierę trenerską – tak byłoby idealnie. Tony trafił jednak do Azerbejdżanu, a Bob do Oxfordu, jak ja. Latem 1980 roku, niedługo po tym, jak wyrzucono go z trybuny na Upton Park, Moore zadzwonił zapytać, czy zostałbym jego asystentem. Nie w Oxford United – to niewiarygodne, ale Bobby nie mógł dostać stanowiska w zawodowej lidze – tylko w Oxford City. Właścicielem był wtedy Tony Rosser, który wcześniej pełnił funkcję dyrektora w Oxford United, ale po wielkiej kłótni rozstał się z nim i postanowił awansować ze swoim nowym klubem z Isthmian League (liga regionalna) do piłki zawodowej na przekór swojemu poprzedniemu pracodawcy. Wszystko wydawało się podszyte gorzkim, osobistym żalem. – Dajmy sobie rok, Harry. Jeśli nam się uda, może wypatrzy nas ktoś z innego miejsca – powiedział Bob. Tak jakby wielki Moore musiał się starać o rozmowy kwalifikacyjne w amatorskiej piłce. Bobby był dla Rossera wielką zdobyczą, tym bardziej, że ten ostatni chciał pokazać, że traktuje sprawę poważnie. Przygotowywał podwaliny pod klub i szukał pełnoetatowego trenera, mimo że zawodnicy trenowali jedynie we wtorki i czwartki. Płacili mi 120 funtów tygodniowo, dali służbowego forda fiestę i barak, w którym urządziłem gabinet. Spotykałem się też z jakimś gościem, rzekomo dyrektorem generalnym naszego klubu. – W porządku, pojedźmy obejrzeć nasze centrum treningowe – mówił, po czym gdy już dojeżdżaliśmy na puste pole, przedstawiał kolejne plany. – Tu wybudujemy szatnie, a tu pierwsze boisko. Wracaliśmy i gapiliśmy się na siebie nawzajem aż do siódmej, kiedy pojawiał się Bobby z piłkarzami. Jako że właściciel fantazjował o zbudowaniu wielkiego klubu, musiałem tam przyjeżdżać codziennie o dziewiątej, co oznaczało wyjeżdżanie z Bournemouth o siódmej. Do domu wracałem późno i byłem wykończony, choć tak naprawdę nic nie robiłem przez prawie cały dzień. Czasem, gdy jeździliśmy na mecze do takich miejscowości jak Aveley w Essex, stojąc w ulewnym deszczu, zadawałem sobie pytanie: „Co ja tutaj robię?”. A potem patrzyłem na faceta obok mnie, który zastanawiał się nad tym samym, i myślałem: „Co on tu robi?”. Podczas tej harówki i w takim towarzystwie czuliśmy się jak ryby wyciągnięte z wody. Spędziliśmy całe życie w profesjonalnym futbolu i nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Ściągnęliśmy kilku byłych piłkarzy z przekonaniem, że pokażą wyższy poziom niż ci, z którymi pracowaliśmy, ale nic z tego nie wyszło. A reszta całą swoją zawodową pracę wykonała przed treningiem i już wtedy czuła się zmęczona oraz nieprzystosowana do nowych realiów. Byliśmy zwykłą, przeciętną drużyną, która mogła walczyć co najwyżej o środek tabeli, a kiedy zagraliśmy w finale lokalnego pucharu z Oxford United, kompletnie się wyłożyliśmy i przegraliśmy 0:5. Na domiar złego Tony, którego biznes przestał prosperować, coraz bardziej tracił zainteresowanie klubem. Po roku projekt Oxford City się zakończył.

Lubiłem przebywać z Bobbym, ale nie wszyscy, których poznałem w amatorskim futbolu, byli równie czarujący. Często z ludzi wychodziła najgorsza strona ich charakteru. Myślę, że wielu trenerów po prostu zazdrościło nam osiągnięć. Pokonanie Moore’a traktowali jak historyczny wyczyn, którym chcieli się chełpić do końca życia. A po strzeleniu nam gola szaleli z radości. Przyzwyczaiłem się do widoku trenerów, którzy wyskakiwali z ławki i biegli, by się cieszyć tuż przed Bobbym. Byli zachwyceni, że go ograli, a po końcowym gwizdku prosili o autograf lub zdjęcie, na którym, obejmując go, wyglądali jak najlepsi kumple, co pokazywało kompletny brak szacunku i było w złym guście. Ale po Bobbym to spływało. Agresja była mu zupełnie obca. Nigdy nie schodził do ich poziomu. Był ponad takimi ludźmi. Pozował do zdjęć, rozdawał autografy, a ja, stojąc za nim, kipiałem ze złości. Co jest nie tak z tymi ludźmi? Dlaczego są tak fałszywi? Przypuszczam, że Moore zdążył się do tego przyzwyczaić. Pamiętam, jak w 1972 wylosowaliśmy w Pucharze Anglii drużynę Hereford United, która wcześniej wyrzuciła z rozgrywek Newcastle United, co do dziś uchodzi za jedną z największych sensacji w historii rozgrywek. Ich piłkarze nagle zyskali rozgłos. Ronnie Radford strzelił pięknego, zwycięskiego gola, a Dudley Tyler trafił do West Hamu za 25 tysięcy funtów, ustanawiając rekord wśród amatorskich piłkarzy. Mecz kilka razy przekładano i ostatecznie zagraliśmy w tygodniu na bardzo niewdzięcznej murawie. Po pierwszym gwizdku środkowy napastnik Billy Meadows zaczął obrażać Bobby’ego. Byłem w pobliżu i czułem, że przegina. Wykrzykiwał wyjątkowo chamskie, osobiste rzeczy na temat Tiny. To było poniżej pasa. Zremisowaliśmy 0:0, a rewanż na Upton Park graliśmy 14 lutego po południu z powodu awarii elektryczności po strajku górników. Na dwie godziny przed rozpoczęciem bramy stadionu zamknięto. W środku były 42 tysiące kibiców, a na zewnątrz 10 tysięcy. Remis w pierwszym meczu odbił się takim echem, że każdy chciał zobaczyć rewanż. Jedliśmy przedmeczowy posiłek w hotelu, gdy nagle wkroczyła cała drużyna Hereford – tak to genialnie zaplanowali w naszym klubie – razem z uroczym Billym Meadowsem. Podszedł do Bobby’ego i powiedział: „Nie miej do mnie żalu za poprzedni tydzień. Nie byłem sobą”. Moore pokiwał głową, jakby zapomniał o sprawie, a Meadows sobie poszedł. Po rozpoczęciu meczu był jednak dwa razy gorszy, ale nawet wtedy Bobby mu się nie odgryzł. Powinien mu powiedzieć: „Wal się, frajerze”. W zasadzie powinien to powiedzieć jeszcze w hotelu. Ale to nie leżało w jego naturze. Miał zbyt wielką klasę, by zareagować. Zbyt wielką klasę, by nawet zapytać: „Kim ty, do cholery, jesteś?”. Nawet nie mruknął, gdy Geoff Hurst strzelił hat-tricka i rozwalił Hereford 3:1. Pomogłem Bobby’emu znaleźć pracę w trenerce. W 1984 Anton Johnson, mój były prezes z Bournemouth, zwierzył mi się z planów kupna Southend United, ale nie wiedział, komu powierzyć funkcję menedżera. Sam odrzuciłem jego ofertę i powiedziałem, że nadaje się do tego tylko jeden człowiek. Bobby Moore. Spodobał mu się ten pomysł, potem nawet z niego skorzystał, ale Bobby’emu i tak nie udało się uchronić Southend przed spadkiem. Niestety, to była kolejna z przygód Moore’a, która nie zakończyła się sukcesem. Anton opuścił klub po nieudanej walce o utrzymanie się w lidze, a Bobby, który zaczął stawiać fundamenty pod przyzwoity klub, też musiał odejść. Nie dogadywał się z nowym prezesem i pod koniec drugiego sezonu, gdy Southend zajmowało dziewiąte miejsce, wyjechał. Zastąpił go David Webb. Do dziś słyszę opinię, że Moore nie poradził sobie jako menedżer, ale na tym poziomie ciężko o sukces. Nie masz pieniędzy i jeśli nie zaczniesz wygrywać od początku, ludzie bardzo szybko zaczną cię źle oceniać. Było mu też trudniej niż innym menedżerom, bo gdziekolwiek szedł, cała uwaga skupiała się na nim. Kiepski wynik Southend nikogo nie zaskakiwał, ale kiepski wynik Southend Bobby’ego Moore’a... Tak, to był news. A ten klub naprawdę nie miał wtedy perspektyw. Frank Lampard opowiedział mi, jak zaproszony przez Moore’a wybrał się z żoną Pat na jeden z meczów Southend.

Usiedli w loży dyrektorskiej, drużyna przegrywała, a jeden z członków rady nadzorczej zaczął wrzeszczeć tak, by wszyscy usłyszeli: „To za to ci płacimy, Moore? Za oglądanie tego gówna?”. Facet nie miał skrupułów. A ja żałowałem, że poleciłem Bobby’emu to miejsce. To wstyd, że tak go potraktowano. Sam pracowałem w niższych ligach i wiem, że jeśli klub nie ma ambicji, a ty szansy na sukces, zapędzasz się w ślepą uliczkę. Ale nawet mimo to można by pomyśleć, że ktoś gdzieś powinien przechwycić Bobby’ego i dać mu drugą szansę. Wystarczyłoby, żeby zwrócili uwagę na to, jak grał, by przekonali się, jak czuje i rozumie ten sport. Był kapitanem u sir Alfa Ramseya. To powinno coś znaczyć, prawda? Nie przekonacie mnie, że Bob nie mógł zostać dobrym menedżerem. Jego piłkarski mózg w trakcie kariery operował na najwyższym poziomie, co z pewnością po czasie wpłynęłoby na jego szkoleniową pracę. Do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego się nie przebił. Wciąż wierzę, że przy odpowiednim wsparciu mógł wyrosnąć na najwspanialszego menedżera w historii West Hamu. Nigdy się jednak o tym nie przekonamy. Słyszę opinie, że był kiepskim menedżerem, ale wszystkim tym ludziom tłumaczę, że nie dostał szansy, by się wykazać. Nawet gdy pracowałem z nim w Oxford City, dało się zauważyć, jak wiele wie o piłce. Nie mieliśmy najlepszych wyników, ale o futbolu zawsze mówił z sensem. Każdy, kto z nim grał, szanował jego opinię. Dlaczego – poza amatorskim futbolem z niższych lig – nigdy nie dostał szansy pracy w klubie, w którym mógłby pokazać choć gram swoich niesamowitych zdolności? Powinniśmy dać temu człowiekowi do poprowadzenia większą drużynę. Nikt jednak tego nie zrobił. Przypominam sobie, jak Alvin Martin pytał mnie o pracę w Southend. Tym razem, pomny doświadczeń Bobby’ego, byłem ostrożniejszy z udzielaniem rad. Pierwsza praca jest dla menedżera szalenie ważna. Jeśli klub cienko przędzie, a ty stracisz robotę, to może być twój koniec. Musisz wierzyć, że dostałeś prawdziwą szansę. Bobby w Southend takiej nie otrzymał, a potem zaczął się zjazd, bo nikt nie pomyślał, żeby go zatrudnić. Do dziś mam przed oczami, jak na tyłach stadionu Grimsby Town je rybę z frytkami. Pojechałem tam z West Hamem i zauważyłem go kątem oka. Był środek tygodnia, cholernie zimno, a on w wielkiej czapce komentował ten mecz za sto funtów w Capital Radio. Zapytałem, czy wszystko w porządku. Odpowiedział, że tak, a ja w duchu się zastanawiałem: „Co my najlepszego zrobiliśmy? Przecież to Bobby Moore”. Taka historia nie miała prawa się zdarzyć nigdzie indziej na świecie. Rozmawiałem o tym z działaczami, ale w West Hamie nie znaleźli dla niego żadnej funkcji. Nikt nie chciał dać mu pracy. A potem zmarł. W tym samym tygodniu prezes Terry Brown zaczął się wypowiadać na temat nazwania trybuny jego imieniem. Przyznaję: pojechałem po bandzie. – Kiedy żył, nie daliście mu nawet biletu, a teraz chcecie nadać jego imię pierdolonej trybunie? – powiedziałem. – Powinien siedzieć obok was na każdym meczu! Powinien być osobistością w tym jebanym klubie! Byłby najlepszym ambasadorem, jakiego moglibyście sobie wyobrazić. Zdarzały mi się kłótnie z Terrym, ale ta zajmuje pierwsze miejsce w rankingu. Naprawdę mocno się ścięliśmy, ale nie żałowałem żadnego wypowiedzianego słowa. Najwspanialszy piłkarz w historii tego kraju stoi za trybuną i komentuje dla radia mecz na Grimsby? Wiem, że sir Trevor Brooking jest świetnym ambasadorem, ale to nie Bobby Moore. A skoro dla Boba nie znalazło się miejsce w West Hamie, to co ze związkiem? Nigdy nie pojmę, dlaczego to państwo nie wykorzystało takiego człowieka. Byłby fantastyczną ikoną Anglii i angielskiej piłki. Niemcy wysunęły na piedestał Franza Beckenbauera, Francja Michela Platiniego, który został prezydentem UEFA, a Bobby Moore dostał ten sam tytuł, co Des Lynam. Dlaczego nie otrzymał tytułu szlacheckiego? Jak to w ogóle możliwe? Dlaczego w tym kraju jest miejsce dla sir Dave’a Richardsa i sir Berta Millichipa[14], a nie

sir Bobby’ego Moore’a? W piłce nazywamy skandalem wymuszanie faulu albo wyśrubowane kwoty transferowe, ale właśnie ta sytuacja to dla mnie prawdziwy skandal. Nikt nie zatroszczył się o Bobby’ego, a skoro nie zadbali o niego, to z pewnością nie zadbają też o mnie ani o innych byłych piłkarzy. Mogę wymienić setki wspaniałych zawodników, którzy dali z siebie wszystko, a dziś muszą prosić związek o pomoc przy wymianie biodra. Na szczęście niektóre kluby postępują inaczej. Everton świetnie organizuje kolacje połączone ze zbieraniem pieniędzy dla byłych zawodników potrzebujących wsparcia medycznego, co jest przede wszystkim zasługą prezesa Billa Kenwrighta. Kibica z krwi i kości, który obrał właściwą drogę. Dave Whelan z Wigan Athletic, który sam grał w piłkę, też się przejmuje losami klubu. Ale zwróćcie uwagę: co ci wszyscy nowi właściciele tak naprawdę wiedzą o historii? Nie mają nawet pojęcia, kto reprezentował ich klub przed trzydziestoma laty, więc jak mają o kogoś zadbać? Gdy byłem menedżerem West Hamu, Ron Greenwood pojawił się na jednym z meczów i odwiedził mnie w moim małym biurze. Powiedział, że szedł właśnie przez tłum ulicą Green Street, więc zapytałem, gdzie zaparkował. „Niedaleko od dworca”. Nawet nie dali mu wjazdówki na parking. Zabrakło miejsca. Ron Greenwood, najwspanialszy menedżer w historii klubu, człowiek, który ustanowił wartości mieszczące się dziś w jego sercu, utknął obok dworca, bo nie znaleźli mu miejsca na parkingu. Opadły mi ręce. Po raz ostatni spotkałem się z Bobbym w 1993, czyli w roku jego śmierci. Zameldował się w hotelu Royal Bath w Bournemouth i poszliśmy pooglądać konie wyścigowe ze stajni Davida Elswortha. Kiedy jednak odebrałem Moore’a, byłem bliski płaczu. Zawsze miał krzywe nogi, ale wtedy wyglądał naprawdę źle. Spodnie leciały mu z tyłka. Ten widok mnie dobił. Musiałem się zebrać w sobie. Spędziliśmy razem dzień, pojechaliśmy do stadniny, zjedliśmy lunch, wybraliśmy się też do małej rybnej restauracji, ale ani słowem nie wspomniał o swojej poważnej chorobie. Wiedziałem o jego problemach, wszyscy wiedzieliśmy, ale on ani razu nie narzekał, nie żalił się, ani nie zadawał pytań: „Dlaczego ja?”. Sam więc zadam je za niego: „Dlaczego, na miłość Boską, on?”. A ludzi, którzy pozwolili mu tak zmarnieć po zakończeniu kariery, pytam po prostu: Dlaczego?

[11]

Chodzi o Franka Lamparda seniora, ojca obecnego piłkarza Chelsea i reprezentanta Anglii, prywatnie szwagra Harry’ego Redknappa (przyp. M.O.). [12] Chodzi o prezenterów i komentatorów telewizyjnych, Crooks i Hill są także byłymi piłkarzami (przyp. M.O.). [13] Chodzi o ówczesnego trenera West Hamu, później reprezentacji Anglii (przyp. M.O.). [14] Angielscy działacze piłkarscy, obecny i były prezes Football Association (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział czwarty Narodziny piłkarza West Ham United, Tottenham Hotspur, Queens Park Rangers – prowadziłem parę drużyn ze stolicy, ale w dzieciństwie kibicowałem Arsenalowi, zespołowi mojego ojca, Harry’ego seniora. Nie wiem, z czego to wynikało, bo pochodziliśmy z East Endu, ale tato wraz z bratem Jimem naprawdę kochał Arsenal. Zawsze pojawiał się na Highbury[15], siadał na północnej trybunie za bramką, a po tym, jak sam przestał grać w soboty, na mecze zabierał także i mnie. Porankami grywałem wtedy w drużynie East London Schools, gdzie oglądał moje mecze, a potem ruszaliśmy na spotkanie Arsenalu. Zdarzało nam się nawet zaliczać wyjazdy. Pamiętam, jak przed moimi dwunastymi urodzinami pojechaliśmy do Sheffield na rewanż w piątej rundzie Pucharu Anglii. W weekend Arsenal zremisował u siebie 2:2, a w środę wybraliśmy się na Bramall Lane[16]. Podróż pociągiem trwała sześć godzin, a kiedy już dojechaliśmy, tata i wujek Jimmy zniknęli w pubie, natomiast ja czekałem na zewnątrz z paczką chrupek. Sam mecz też był beznadziejny. Nasz bramkarz Jack Kelsey, reprezentant Walii, złamał rękę i lewy obrońca Dennis Evans musiał stanąć między słupkami, bo w tamtych czasach nie było jeszcze zmian. Przed meczem nad stadionem pojawiła się gęsta mgła i niczego nie widzieliśmy, a na domiar złego Bramall Lane było boiskiem do krykieta otoczonym zaledwie trzema trybunami. Nie wiem, jak mogli grać w takich warunkach. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje na boisku. Wynik poznaliśmy dzięki wrzawie kibiców – Arsenal przegrał 0:3. Potem musieliśmy jeszcze czekać aż do siódmej rano na pociąg, by znów spędzić w nim sześć godzin. Po wejściu do domu nakablowałem na ojca. – Jak było? – spytała mama. – Cóż, długo musiałem czekać przed pubem, mamo – wyznałem. – Co? Zostawiłeś go przed pubem? I zaczął się łomot. Piłka była wtedy inna. Pewnego dnia – musiałem wtedy mieć dziesięć lat – obejrzałem film z finału Pucharu Anglii z 1957 roku. Manchester United grał z Aston Villą. Peter McParland, snajper Villi, tak grzmotnął Raya Wooda, bramkarza United, że ten złamał szczękę i stracił przytomność. To było tak straszne, że niemal śmieszne. Nieprzytomny Wood leżał na ziemi, a trener najbardziej przejmował się tym, jak zdjąć mu bluzę i przekazać Jackiemu Blanchflowerowi, który miał stanąć na bramce. Ściągał ją, podczas gdy Wood chwiał się jak lalka. Mógł sobie uszkodzić mózg, nawet złamać kark, ale w końcu zdjęli z niego tę bluzę i o coś go podparli. Wszystko musiało trwać z pięć minut, po czym podnieśli go bezwładnego i rzucili na nosze. Komentator tymczasem opowiadał, że zagranie było czyste i nie można winić McParlanda, a publika buczała, bo była przekonana, że Wood udaje. Niewiarygodne. Jakieś 25 minut później Wood, ledwo utrzymując równowagę, wyszedł z tunelu z solami trzeźwiącymi w nosie. Zagrał na prawym skrzydle, ale przez długi czas nie dotknął piłki, bo był tak oszołomiony. W końcu oddał strzał, który wylądował na bocznej chorągiewce. „Ach, ten Wood zdecydowanie nie radzi sobie tak dobrze w pomocy, jak na bramce” – stwierdził komentator. Minęła połówka, znów zszedł i wydawało się, że już nie wróci. United przegrywało 0:2, strzeliło na siedem minut przed końcem i nagle Wood pojawił się tylko po to, by mogli zagrać w pełnym składzie i spróbować wyrównać. Ale wciąż nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Tak wtedy wyglądał sport. Pamiętam takiego wielkiego Szkota, Lawriego Lesliego, bramkarza West Hamu z początku lat 60. W meczu z Arsenalem złamał rękę w pierwszej połowie, unieruchomili mu ją na temblaku, wrócił na boisko i spędził 60 minut na skrzydle. Mieliśmy piłkarzy twardych jak

skała. Wszystkich oglądałem z mojego stałego miejsca po lewej stronie północnej trybuny Highbury. Był tam taki właz, na którym pojawiałem się dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem, zajmowałem pozycję i oglądałem mecz, opierając się o barierkę. Podziwiałem stamtąd dzieciaki Busby’ego[17] i Toma Finneya, ulubionego piłkarza mojego ojca. Tato naprawdę go kochał. Twierdził, że był najlepszy w historii. Nawet lepszy od Stanleya Matthewsa. Lepszy pod tym względem, że jego zdaniem Matthews był dobry na skrzydle, a Finney mógł grać wszędzie, na środku, obu skrzydłach, i strzelał przy tym wiele goli. Kibice natomiast wtedy się nie dzielili i kiedy Arsenal grał z Preston North End, na naszej trybunie zawsze pojawiało się kilku przyjezdnych fanów, których tata częstował herbatą przy rozmowie o Finneyu. Tam naprawdę była inna atmosfera. Szacunek panował między kibicami przeciwnych drużyn, ale też między kibicami a piłkarzami. W dużej mierze z tego powodu robi mi się niedobrze, gdy słyszę przyśpiewki o lotniczej tragedii w Monachium. Oglądałem tych chłopaków na żywo – Duncana Edwardsa i resztę składu Manchesteru United – i wiem, jacy byli fantastyczni. Sir Bobby Charlton powiedział mi kiedyś, że kiedy przechodził do Manchesteru United, sądził, że jest dobrym piłkarzem. Codziennie przed treningiem pracował w fabryce, ale i tak miał na swój temat dobre zdanie. Gdy jednak zobaczył Duncana, pomyślał: „Nie, Bob, nie masz racji. Nie potrafisz grać”. Takim piłkarzem był Edwards. Obejrzałem ostatni mecz dzieciaków Busby’ego w Anglii. 1 lutego 1958 zwyciężyli 5:4 nad Arsenalem. Grał cały skład: Edwards, Eddie Colman, Dennis Viollet, Tommy Taylor i David Pegg. Busby dał też szansę młodemu skrzydłowemu Kenny’emu Morgansowi, który schodząc z boiska, poprosił Edwardsa o autograf. „Szczęściarz!” – pomyślałem. Pięć dni później doszło do katastrofy. W kraju zapanowała żałoba. Wszyscy słuchali radia od rana do wieczora. Co się dzieje? Co z Duncanem? Miałem dziesięć lat i pamiętam, że bardzo mi zależało, by wrócił. Traktowałem go jak idola i miałem w domu album z wycinkami na jego temat. Codziennie wklejałem kolejne relacje i zawsze były to dobre wiadomości. Wygrzebałem nawet zdjęcie, jak siedzi uśmiechnięty na łóżku. Kiedy po śmierci rodziców przed kilkoma laty sprzątałem ich dom, znalazłem ten album. Wspomnienia wróciły. Co noc modliłem się za Edwardsa, a po jego śmierci byłem zdruzgotany. Wszyscy byliśmy. Dlatego nie rozumiem, czemu futbol uległ aż takiej degeneracji, że dziś na stadionach śpiewa się o Hillsborough[18], Monachium i komorach gazowych. To byli chłopcy z Manchesteru United, ale cały kraj trzymał za nich kciuki. Tak się traktowało każdą drużynę. Chodziłeś na mecze, rozmawiałeś z kibicami przeciwników i nikt się nie wyzywał, nie kłócił ani nie bił. Najpierw dyskusja, potem wspólne oglądanie meczu. Może to, co opisuję, jest przelukrowane lub nostalgiczne, ale przepraszam, taka była prawda. A na koniec po meczach wracaliśmy z tatą na serowego rogala w małej kafejce za rogiem, łapaliśmy autobus 106, a następnie 277 do Poplar. Czasami poza stadionem zdarzało nam się spotykać Jimmy’ego Logiego, jedną z legend Arsenalu. Nosił stary brązowy prochowiec opięty paskiem i sprzedawał gazety. Mój tato był podobnym typem cofniętego napastnika i bardzo go cenił. Kupował od niego gazety nawet wtedy, gdy już je przeczytał, tylko po to, by móc zamienić z nim parę słów. Potem stawaliśmy w kolejce po bilet. Ojciec pracował w porcie, w domu się nie przelewało i kiedy nie udawało nam się dostać wejściówek na północną trybunę, staraliśmy się o miejsca siedzące. Wtedy zwykle przechodził obok nas Stan Flashman, słynny konik – tata go nienawidził – wymachując tymi czarnymi biletami, na które nie było nas stać. Pamiętam, że najtrudniej było się dostać na domowe i wyjazdowe mecze z West Hamem. Raz staruszkowi udało się wcześniej stanąć w kolejce na Upton Park, ale nie zdążyłem przyjechać na czas i musiał wejść beze mnie. Nie mogliśmy się odnaleźć. Panikowaliśmy. O szóstej w końcu nam się udało. Byliśmy wykończeni.

Talent przejąłem po tacie i jako dziecko byłem dobrym piłkarzem, jednym z najlepszych. On też mógł zostać zawodowcem, ale wojna przerwała mu plany. Miał ciężkie dzieciństwo. Jego ojciec bił matkę i oboje zmarli, gdy był w wieku 15 lat. Rok później trafił do wojska, wyjechał na front i zanim wrócił do domu, szansa na karierę przepadła. Grywał z kolegami w amatorskich rozgrywkach w Essex, ale był od nich o klasę lepszy. Wszystkie silniejsze amatorskie drużyny z Londynu, jak Walthamstow Avenue czy Leyton, chciały go ściągnąć, jednak zawsze odmawiał. Grał w piłkę dla zabawy. Zwykle brał mnie ze sobą, bym obejrzał go w akcji, ale nie narzekałem, bo napawało mnie dumą, że tak bryluje. Potrafił zrobić z piłką wszystko. Wiele lat później pojechaliśmy z Frankiem Lampardem seniorem i jego rodziną na kemping na wyspę Sheppey. Tata wyszedł z Frankiem pokopać w ogrodzie. Miał już pięćdziesiątkę, ale założył mu siatkę. Kiwał Lamparda najpierw z jednej, potem z drugiej strony, co tamtego strasznie wkurzało. Minęło 20 lat, ale nie zapomniał tych wszystkich sztuczek. Moja kariera piłkarska rozpoczęła się po przeprowadzce na Burdett Estate w Poplar. Wcześniej mieliśmy zaledwie jeden pokój nad mieszkaniem babci na Barchester Street, ale stare budynki, których nie zbombardowano, zostały wyburzone wkrótce po wojnie. Burdett Estate bardzo mi się podobało, bo było tam wiele bloków i dzieciaków, z którymi tworzyliśmy nasz mały, zamknięty świat. Na osiedlu nie pojawiały się samochody, więc po powrocie ze szkoły mogliśmy do późna grać w piłkę. Za kilkoma blokami był pas zieleni, który nazywaliśmy Wembley. Kiedy wracałem z Susan Lawrence School – większość kolegów chodziła do Stebon, ale ja nie chciałem zmian – któryś z dzieciaków krzyczał: „Jest mecz na Wembley!”, co oznaczało, że trzeba wziąć piłkę i przybiec z nią na plac. Spędzaliśmy tam całe wieczory. W dniu finału Pucharu Anglii najpierw oglądaliśmy mecz, a potem, szast, prast, i już byliśmy na naszych „bliźniaczych wieżach”[19]. Jedna drużyna nazywała się Manchester United, druga – Aston Villa. To była nasza osiedlowa wersja futbolu. Mieliśmy tam czterech dozorców, których nazywaliśmy portierami. Jednemu daliśmy ksywę „Cheyenne” na cześć Cheyenne’a Bodiego, wielkiego kowboja z telewizyjnego westernu. Oczywiście w ramach żartu, bo telewizyjny Cheyenne miał 198 centymetrów wzrostu, nasz ze 130, a i tak próbował nam zabierać piłkę. Nienawidziliśmy go. Skradał się i czyhał na nas, ale zawsze go zauważaliśmy i uciekaliśmy. Groził, że naskarży na nas mamom, aż w końcu jeden ze starych robotników, Albert Chamberlain, go wystraszył. Albert miał syna Alana, który kochał piłkę, i kiedyś zaatakował Cheyenne’a: „Czemu nie dasz im spokoju? Nie masz nic lepszego do roboty? Przeszkadzają ci w czymś?”. Cheyenne chyba się go bał, bo w końcu nam odpuścił, a w głowie Alberta narodził się pewien pomysł. Zaproponował, że założymy własną drużynę, którą nazwiemy Burdett Boys. Mieliśmy po dziewięć lat, patrzyliśmy na niego jak w obrazek, nie mając pojęcia, o czym mówi, ale trzeba przyznać, że miał dar przekonywania. Na środku osiedla znajdowało się małe pomieszczenie nazywane pudełkiem zapałek. Miało podobny rozmiar i nie wiem, do czego służyło, ale Albert miał do niego kluczyki i tak powstała nasza szatnia. Pewnego piątku wszyscy się spotkaliśmy, wybraliśmy jedenastkę, a Albert załatwił nam stroje i miejsce w lidze Regent Boys, której rozgrywki odbywały się w Regent’s Park w północnowschodnim Londynie. Mecz zajmował godzinę, a dojazd trzy, bo najpierw jechaliśmy autobusem, potem przesiadaliśmy się do pociągu. Graliśmy z drużynami z Islington i Camden, ale okazało się, że kategoria U-11 to jedyne rozgrywki, do jakich mógł nas zapisać. Byliśmy najmłodsi, a niektórzy z nas nie mieli więcej niż osiem lat. Co tydzień dostawaliśmy bęcki, ale Albert zaczął nam szukać nowych zawodników. I znalazł gwiazdę, Terry’ego Reardona, jedenastolatka, który już stawał się mężczyzną, a rok później, w wieku dwunastu lat, zaliczył turniej angielskich szkół w barwach East London Boys przeciwko Manchester Boys. Bez problemu radził sobie ze starszymi o trzy lata. Po jego przyjściu

Albert namówił kolejnych kilku gości z klubów ze wschodniego Londynu i wkrótce mogliśmy stworzyć dwie drużyny. Wyrośliśmy na najlepszy klub w okolicy. Awansowaliśmy, graliśmy na Hackney Marshes[20] i zdobywaliśmy tytuł po tytule. W soboty grałem dla East London, w niedzielę rano dla Burdett Boys, a potem czekałem, aż pojawi się starsza drużyna, z którą też lubiłem pokopać. Tak to się wszystko zaczęło – od kopania w barwach Burdett Boys na skrawku ziemi nazywanym Wembley. Do szkoły się nie nadawałem. Susan Lawrence School – wcześniej nazywająca się Ricardo Street School – nosiła imię lokalnej radnej, która trafiła do parlamentu, a dyrektor nie zmienił się od czasów dzieciństwa mojego ojca. Miałem szczęście do nauczycieli WF-u, pana Ennivera i pana Clarka. Ten pierwszy kochał krykiet, ale obaj uwielbiali też piłkę. Spotykaliśmy się o dziewiątej rano w soboty i graliśmy na czerwonym żwirze. Dopóki nie poszedłem do starszych klas, chyba nawet nie widziałem żadnego trawiastego boiska. Pamiętam, jak szukali chętnych do szkolnej drużyny piłkarskiej. Moja ręka od razu wystrzeliła w powietrze. Byłem dumny, a ojciec przychodził na moje mecze. Czułem się, jakbym miał 3 metry wzrostu. Pan Enniver absolutnie mnie uwielbiał, ale pan Clark też traktował mnie fantastycznie. Niestety niedawno zmarł. U schyłku swojego życia skontaktował się ze mną i przez ostatnich dziesięć lat kilka razy mieliśmy okazję porozmawiać. Kiedy kończyłem Susan Lawrence School, byłem zainteresowany wyłącznie sportem. Wtedy były do wyboru trzy drogi edukacji – szkoła średnia, szkoła centralna i szkoła ogólnokształcąca. Najmądrzejsi wybierali tę pierwszą opcję, George Green School na Isle of Dogs, przeciętni trafiali do centralnej, St Paul’s Way lub Millwall, a jeśli byłeś idiotą, jak ja, zostawały dwie możliwości – Hay Currie School lub Sir Humphrey Gilbert School w Stepney. Najpodlejsze placówki na przestrzeni tysiąca mil. Wariatkowo. Musiałeś być naprawdę kiepski i oblać egzamin dla jedenastolatków, by trafić do takiego miejsca. Udało się to chyba tylko mnie i jeszcze jednemu chłopakowi. Wybrałem Humphrey Gilbert School, po czym dostałem od pana Ennivera kilka rad: „Harry, uważaj na siebie w tej szkole – powiedział. – W przeciwnym razie możesz się wpakować w problemy. Musisz być skoncentrowany. Wiem, że kochasz sport, ale miej się na baczności. Trafisz w złe towarzystwo, a możesz skończyć w więzieniu”. Dziś ludzie nie rozumieją, jak naprawdę tam było. Myślą, że przesadzam, gdy opowiadam, że nie pamiętam zbyt wielu normalnych lekcji czy nauczycieli. Trafiali tam głównie studenci, bo młode kobiety wytrzymywały dzień, może maksymalnie tydzień, po czym wybiegały z płaczem. Nie pamiętam nawet żadnej z nazwiska, tak wiele się ich pojawiało. Znikały po jednym popołudniu i nigdy później ich nie widywaliśmy. Nie odrabialiśmy zadań i niczego się tam nie nauczyliśmy. Spotykaliśmy się na zbiórce o dziewiątej, a już godzinę później wszyscy urywali się z lekcji i spotykali obok toalet, by robić jakieś psoty. Edukacji nie było żadnej. Z mojego roku aż dziesięcioro dzieciaków opuściło szkołę, nie umiejąc pisać ani czytać. Nie twierdzę, że sam byłem dużo lepszy. Gdybym wziął się do pisania listu, pomyślelibyście, że kartka i długopis wpadły w ręce sześciolatka. To naprawdę wstyd. Wciąż fatalnie piszę, a z czytaniem też mam kłopoty. Z tego, co wiem, mogę być dyslektykiem – wszystko na to wskazuje. Mogę napisać „pozdrawiam, Harry” obok autografu i tyle. W życiu nie napisałem żadnego listu, bo po prostu nie potrafiłem. Nawet gdybym musiał sklecić jakieś zdanie, nie miałbym pojęcia, gdzie wstawić kropki i przecinki. Zaczynałbym od wielkich liter, potem pisałbym normalnie, a na koniec znów wróciłbym do wielkich. Nie myślcie, że jestem z tego dumny. Ludzie mi nie wierzą, dopóki nie zobaczą mojego charakteru pisma, ale każdy, kto uczęszczał do szkół sir Humphreya Gilberta czy Haya Curriego, jest taki sam. Sami widzicie – edukacja może była średnia, ale na pewno nie ogólnokształcąca.

Nie chodziliśmy do szkoły tak, jak normalne dzieci. Rozrabialiśmy, a następnie wracaliśmy do domu. Jedynym sposobem na utrzymanie dyscypliny był patyk z trzciny. Pamiętam takiego nauczyciela, pana Mertona. Był przerażający. Kazał ci się schylić, bił cię tym kijkiem albo uderzał sześć razy w dłoń. Nienawidziliśmy go, bo zawsze starał się, by nas bolało. Sam kilka razy dostałem za wagarowanie lub pukanie w brzeg ławki. Raz zaczęliśmy śpiewać wszyscy razem, za co wina spadła na mnie. Najbardziej uwielbiałem bawić kolegów podczas zajęć z obróbki drewna i metalu. Nie miałem o tym pojęcia, celowo irytowałem nauczyciela, pana Harrisa, aż wpadał w szał i kazał mi wyjść z klasy po kij. Chowałem jednak w spodniach kawał blachy, więc i tak nic nie czułem, ale wydzierałem się przy każdym uderzeniu ku uciesze kolegów. Każdy się śmiał, a Harris nie miał pojęcia, co się dzieje. Mimo wszystko był jednak dla mnie wyrozumiały, bo trenował naszą drużynę piłkarską. Trafiłem do niej w wieku 11 lat, ale od razu grałem z piętnastolatkami. Mieliśmy zielone stroje, innych nie było. Większość chłopaków nosiła dżinsy i buty wojskowe nawet podczas reprezentowania szkoły. Jeden z naszych pierwszych meczów rozegraliśmy z wielkimi rywalami z Hay Currie, od których mocno się dostało panu Harrisowi. Był sędzią i nie uznał im kilku goli. To naprawdę były przerażające dzieciaki. Przyszli przestępcy pochodzący z gangsterskich rodzin z East Endu. Po meczu ostro go ścigali, trochę poszturchali i przebili mu opony gwoździami. Tylko się przyglądaliśmy, bo nie chcieliśmy się z nimi naparzać. Miejsce, w którym się wychowałem, uczyło nas albo dobrze się bić, albo biegać. Zawsze wolałem to drugie. Reprezentowałem naszą szkołę we wszystkich możliwych sportach – piłce, krykiecie i lekkiej atletyce, ale nasz sprzęt był wówczas żałosny. Zająłem trzecie miejsce w zawodach londyńskich szkół, drałując w majtkach. Wyprzedziło mnie dwóch gości w butach do biegania z kolcami. Nasz pierwszy piłkarski trening w szkole odbył się na placu zabaw, ale niedługo później zaczęliśmy jeździć do parku Goresbrook w Dagenham. Problem polegał na tym, że kiedy zdołali już zgromadzić tych wszystkich wariatów w starych zielonych autobusach, trzeba było wracać. Na organizację traciliśmy całe popołudnia. Dopiero gdy zostałem przechwycony przez Tottenham, przekonałem się, jak ważny jest odpowiedni trening. Trafiłem do klasy C, czyli najmniej uzdolnionych uczniów, co wcale mi nie pomogło. Był tam chłopak o nazwisku David Thompson. Zwinął komuś samochód, małego mini, który parkował przy drodze. Mógł mieć maksymalnie 14 lat, ale był już mężczyzną. Do piłki się nie nadawał, jednak zawsze braliśmy go do drużyny, bo gonił i na śmierć straszył przeciwników. Nie, nie z piłką. Jej nigdy nie dotykał. Po prostu ich ścigał. Wystarczyło „grrr!” z jego strony, by się rozpierzchli, a my mogliśmy strzelać. Nie mieliśmy zbyt dobrej drużyny. Karierę tak naprawdę rozpocząłem w East London Schools, szkolnej reprezentacji wschodniego Londynu. Wtedy już wiedziałem, że na wykształcenie nie mogę liczyć. We wtorki i czwartki jeździłem z kolegą Johnnym Blakiem na treningi do Hay Currie. Sam dojazd nie trwał długo, ale zachowywaliśmy się tak, jakby zajmował nam dwie godziny. Potem jeszcze czekaliśmy, aż dzieciaki z Hay Currie się rozejdą, i dopiero wtedy rozpoczynał się nasz trening. Uważałem, że to coś wyjątkowego, bo East London była normalną drużyną, a pan Sturridge, nauczyciel, który prowadził ją razem z panem Hurleyem, trenował również szkolną reprezentację Anglii. Pierwszy raz poznałem wtedy prawdziwego szkoleniowca, a spotkania z moimi nowymi kolegami i dobrymi piłkarzami stały się kluczowym punktem weekendu. Potrafili tam trzymać dzieciaki w ryzach. Chyba nigdy nie wpadłem w aż takie kłopoty, jakich obawiał się pan Enniver, ale gdyby nie sport, mogłoby się to zdarzyć. Sporo też wtedy biegałem, ale i reprezentowałem wschodni Londyn w krykiecie. Zacząłem również poznawać profesjonalnych trenerów, jak Eddie Baily z Tottenhamu czy Dennis Allen, napastnik w Charlton Athletic, ojciec

Martina, który również został trenerem. Okres, w którym Dennis raz w tygodniu zabierał nas do swojej drużyny, wspominam najmilej z moich szkolnych lat. I myślę, że pan Harris specjalnie go zaangażował, bo wiedział, że z tej bandy świrów może wyrosnąć kilku niezłych piłkarzy. W tym czasie szkoła nie wydawała się aż takim wariatkowem. Dennis nie mógł jednak zrobić zbyt wiele. Mieliśmy do dyspozycji jedynie dwie piłki i pozostawało mu tylko obserwować, jak graliśmy piętnastu na piętnastu, ale praca z zawodowym piłkarzem i tak bardzo mnie cieszyła. Dennis często ze mną rozmawiał, bo wiedział, że stoję przed szansą osiągnięcia czegoś więcej. Przez cały tydzień czekałem tylko na spotkanie z nim. Zacząłem też zdawać sobie sprawę, jak ważne jest utrzymywanie higieny i kondycji. Po tym, jak nas opuścił, naszą drużynę przejął jego brat Les, który sięgnął po podwójną koronę[21] z Tottenhamem, ojciec Clive’a[22]. W tamtych czasach piłkarze musieli jednak jeszcze pracować. Za granie dostawali prawdopodobnie jednego funta. Gdyby nie powiodło mi się w piłce, zapewne wylądowałbym w porcie. Tacy ludzie jak ja – którym nie po drodze było z edukacją – właśnie tam kończyli i mój tata też był na to gotowy. Liczyły się koneksje rodzinne, z których spokojnie mogłem skorzystać, bo w porcie pracowali ojciec, dziadek oraz wujkowie Jimmy i Billy. Podobnie było w rodzinie Sandry. Oblałem egzaminy w Susan Lawrence, ale nawet nie pamiętam, czy podchodziłem do jakichś w Sir Humphrey Gilbert School. Porzuciłem edukację przed piętnastymi urodzinami i nigdy do niej nie wróciłem. To nie szkoła miała mi dać wykształcenie. Byliśmy naprawdę dobrzy, więc profesjonalne kluby zaczęły zwracać uwagę na kolejnych zawodników z naszej szkolnej drużyny, a jej gwiazdę, Terry’ego Reardona, chciała praktycznie cała Anglia. W końcu pewnego wieczoru graliśmy w Milwall z Wandsworth w finale Criss Shield. Zwyciężyliśmy 4:0, a ja też dobrze się spisałem. Pękałem z dumy, trzymając w rękach trofeum. Po wyjściu z tunelu zauważyłem pewnego siwowłosego człowieka ubranego w piękny płaszcz. Wyglądał bardzo elegancko. Choć początkowo go nie rozpoznałem, był to Dickie Walker, fantastyczny obrońca West Hamu i kapitan drużyny, ale chyba wystarczająco o niego tam nie zadbali, bo został szefem skautów w Tottenhamie. Podszedł do mnie, przedstawił się i zapytał, czy przyszedłem z ojcem, bo chciał z nim porozmawiać, zanim wrócimy do domu. Puściłem się biegiem. „Tato, tato, przyjechał skaut z Tottenhamu! Chce, żebym dla nich grał!” Samo wymawianie tych słów było wspaniałym uczuciem. Dickie umówił się z nami na spotkanie dzień później na White Hart Lane[23]. Był środek zimy, przeraźliwie niska temperatura, więc musiałem poczekać, aż tato skończy pracę. Nie miałem porządnej kurtki, tylko ortalion, nie mieliśmy też samochodu, więc czekał nas nieprzyjemny spacer z dworca, ale zupełnie się tym nie przejmowałem. Szedłem na spotkanie z Tottenhamem. Nigdy wcześniej nie byłem tak podekscytowany. Dickie zaprowadził nas wprost do menedżera klubu, Billa Nicholsona. Człowiek, który zbudował Tottenham i sięgnął po podwójną koronę w sezonie 1960/61, miał do mnie przemówić. Nie mogłem w to uwierzyć. Dla młodego nastolatka, poniżej 14 roku życia, Bill był postacią onieśmielającą. Nie mówił zbyt wiele, ale od razu czuć było władzę. Nie wyglądał też na menedżera, który przyszedł pośmiać się z kumplami. – Cześć, synu – powiedział Bill. – Dickie opowiadał mi, że oglądał cię w akcji i nieźle sobie radzisz. Jesteś skrzydłowym, tak? Strzelasz gole? Nie mogłem skłamać. – Nie, panie Nicholson – odpowiedziałem. – To nie ja strzelam gole. Ta odpowiedź nie przypadła mu do gustu. – Cóż, jedyny znany mi skrzydłowy, który nie zdobywa bramek, to Stanley Matthews. Ty lepiej

zacznij to robić, jeśli nie zamierzasz się stać tak dobry jak on. I poszedł sobie. Szczery i bardzo chłodny człowiek z Yorkshire. Po tak szorstkim spotkaniu nie miałem zbyt wielkich nadziei na przyszłość w Spurs. Ale pomimo braku goli razem z Terrym Reardonem rozpocząłem u nich treningi dwa razy w tygodniu. W jedną stronę musieliśmy łapać dwa pociągi, w drugą tak samo – zaliczaliśmy tę podróż przez sześć tygodni z rzędu w trakcie wakacji. Tworzyliśmy tam małą grupę i latem, po powrocie dorosłych zawodników, zwykle nie mogliśmy się doczekać przerwy na obiad, bo wtedy przychodzili do nas i pokazywali nam różne sztuczki. Ci ludzie – jak Danny Blanchflower, Dave Mackay czy John White – są dziś legendami i samo noszenie tych samych barw co oni napawało nas dumą. „Pokaż chłopakom, co potrafisz” – mówił Mackay do White’a, a ten podrzucał piłkę na kark, turlał przez ramiona i podbijał. Patrzyliśmy z olbrzymim podziwem na to, co robił. Nigdy wcześniej nie widziałem kogoś tak uzdolnionego. Miał tę niesamowitą zdolność ukradkowego przedostawania się na pole karne przeciwnika, za co otrzymał od kibiców ksywkę „Duch”. Niestety doszło jednak do strasznej tragedii i zginął przedwcześnie. W wieku 27 lat poraził go piorun na polu golfowym. Tottenham miał wówczas najlepszą drużynę i grał najładniejszą piłkę w Anglii. Cliff Jones był najszybszym skrzydłowym ze swojego pokolenia, Bobby Smith wyglądał w ataku jak taran, a w defensywie brylował Maurice Norman, pierwszy stoper, który wchodził w pole karne przeciwników przy rzutach rożnych. Ulubieńcem wszystkich był jednak White wykupiony z Falkirk za 22 tysiące funtów. Harry Evans, asystent menedżera Tottenhamu, który we wtorki i czwartki pracował z dzieciakami, był teściem Johna i przed jego śmiercią dał mi parę jego pięknych, czarnych butów o najbardziej miękkiej skórze, jaką widziałem. Co to był za rok. Obejrzałem większość meczów Tottenhamu na własnym stadionie, gdy sięgali po podwójną koronę. Widziałem, jak bramkarze zamierali po potężnych strzałach Bobby’ego Smitha, i nawet fani Arsenalu przyznawali, że ta drużyna była wyjątkowa. Moja kariera też zaczynała nabierać tempa. Zainteresowały się mną West Ham i Chelsea. Pewnego wieczoru naszej gierce niedaleko hangarów na osiedlu Burdett przyglądało się dwóch stojących w cieniu facetów. Było tak ciemno, że nie mogliśmy dostrzec piłki, a co dopiero tych mglistych postaci, ale w końcu, gdy zbliżyli się w stronę światła, rozpoznałem jednego z nich. Tommy Docherty, młody menedżer Chelsea, i skaut Wilf Chitty przyszli, by zaprosić mnie na trening. Mój ojciec kochał Doca – jako byłego zawodnika Arsenalu – i kiedy doczekaliśmy się jego wizyty w domu, mama przygotowała nam wszystkim herbatę i tata mógł porozmawiać z jednym ze swoich idoli. W tym czasie byłem już gotowy do podpisania kontraktu, a do wyboru miałem wszystkie londyńskie kluby, nawet Arsenal. Mój ulubiony zespół znajdował się jednak na samym dole prywatnej listy. Kochałem Kanonierów, ale znałem ich reputację. Choć byli najwięksi, bardziej skupiali się na kupowaniu niż rozwijaniu piłkarzy. Wierzyłem nawet, że więcej szans dostałbym w Tottenhamie – mimo że mieli naprawdę wspaniały skład – ale ostatecznie zakochałem się w West Hamie. Gdy zgłosił się ten klub i poznałem jego kulturę, od razu wiedziałem, że to dla mnie jedyny wybór. Zauważyłem też, że za każdym razem, gdy oglądałem mecz ich juniorów, pojawiał się tam menedżer dorosłej drużyny, Ron Greenwood. Szczerze zależało mu na dzieciakach, nie udawał zainteresowanego tobą, by namówić cię do podpisu, ale naprawdę śledził twój rozwój. Dorosły zespół był zresztą wypełniony wychowankami. Ron nie skupiał się jedynie na transferach, więc poczułem, że i ja doczekam się szansy. Tottenham był wtedy najlepszą drużyną w Londynie i choć

Arsenal uchodził za największy klub, wcale nie wyprzedzali West Hamu o kilka długości. A Chelsea w 1962 roku spadła z ligi. Wielki wpływ na West Ham miał wtedy Malcolm Allison, jego były piłkarz. Kiedy trafiłem do klubu, on akurat odchodził, ale jego obecność wciąż dało się odczuć. Bobby Moore, ich wspaniały młody kapitan, powtarzał, że bez pomocy Malcolma nie byłby ani w połowie tak dobry. Kariera Malcolma zakończyła się przedwcześnie, gdy po ciężkiej gruźlicy musieli usunąć mu płuco. Pozostał jednak w West Hamie, gdzie szkolił dzieci i dwa razy w tygodniu trenował indywidualnie z Bobbym. Młodzi, zdaniem Moore’a, traktowali go jak szefa i kiedy mówił, wszyscy słuchali. Myślę, że sztab szkoleniowy też liczył się ze zdaniem Allisona, bo właśnie dzięki niemu uniknęli jednej z największych wpadek w historii futbolu. Pod koniec każdego sezonu West Ham miał do zaoferowania ograniczoną liczbę zawodowych kontraktów. Pewnego lata wybierali pomiędzy Bobbym a innym chłopakiem i wszystko wskazywało na to, że Moore’owi zabraknie szczęścia. W raporcie napisali, że nie potrafi biegać ani grać głową, brakuje mu szybkości i odpowiednich warunków fizycznych, by zostać stoperem. Malcom tak nie uważał i zainterweniował. „On będzie piłkarzem” – nalegał na tyle stanowczo, że w końcu go posłuchali. Bobby zwykł opowiadać pewną historię, która najlepiej podsumowywała filozofię Malcolma, ale zarazem i West Hamu. Juniorzy w środowe popołudnie grali na wyjeździe z Chelsea. Było grząsko, a Bobby miał kryć Barry’ego Bridgesa, siedemnastolatka, który był na tyle dobry, że w poprzedni weekend zdołał zagrać w dorosłej drużynie i strzelić dwa gole. Mecz juniorów miał jednak dla nich taką wagę, że postanowili go ściągnąć z powrotem. Bramki nie padały i Bobby sądził, że wywiązuje się z zadania. Wiedział, że Malcolm go ogląda, i kiedy zszedł do szatni, spodziewał się, że jego mentor zasypie go komplementami za zatrzymanie tak dobrego piłkarza. Nic z tych rzeczy. Allison był wściekły. – Jeśli jeszcze kiedykolwiek tak zagrasz, nigdy więcej z tobą nie porozmawiam – oznajmił. – Co robiłeś, gdy nasz bramkarz miał piłkę? Patrzyłeś na Bridgesa. A powtarzałem: Daj mu spokój, weź piłkę od bramkarza i graj. To twoja rola. Grać piłką. Za każdym razem, gdy bramkarz dostanie piłkę, powiedz, że ma ci ją oddać. A jak odda lewemu obrońcy, to skróć kąt, byś mógł zagrać do środkowego napastnika. Tak kazałem ci grać, a ty tylko wokół nich biegasz. Nawet nie dotknąłeś piłki. I jeśli tego nie zmienisz, nigdy więcej nie udzielę ci żadnej rady. To, za co ludzie cenili Bobby’ego, zostało mu wpojone przez Malcolma. Pamiętacie jego podanie do Geoffa Hursta w finale mistrzostw świata? Tego właśnie nauczył go Allison. Zawsze miał czas, by z nim porozmawiać i udzielić kilku rad. Oczywiście Bobby był na tyle zdolny, że wszystko od razu pojmował, ale potrafił też docenić Malcolma i mówił wprost, że to on zrobił z niego piłkarza. Pomógł też Greenwoodowi stworzyć wizję West Hamu. Ron, jak Bill Nicholson, był człowiekiem z innego pokolenia. Wtedy drzwi do gabinetu menedżera nie były otwarte dla każdego. By móc się z nim spotkać, trzeba było mieć parę ładnych lat doświadczenia z pierwszego zespołu, a dopiero później próbować się umówić. Do tego momentu Ron był zawsze panem Greenwoodem. Na swoją kolej trzeba było poczekać. Trenowaliśmy porankami, a następnie wracaliśmy na Upton Park, by przygotować stroje do gry. Śmierdziały błotem lub były brudne i musieliśmy zadbać o to, by zostały wyprane, wysuszone, złożone i gotowe do założenia. Dopiero potem byliśmy wolni, więc jako młodzi i zakręceni na punkcie piłki wychodziliśmy pokopać na dziedzińcu. Tak rodziła się wspaniała młodzieżówka West Hamu, choć Ernie Gregory, trener pierwszej drużyny, traktował nas jako utrapienie. Pewnego razu przyszedł na zajęcia i powiedział, że musi iść do domu, więc my też powinniśmy. Mocno mu się za to oberwało.

„Tak długo, jak chcą tu zostać, robią coś pożytecznego i grają w piłkę, mamy poświęcać im czas” – zjechał go Greenwood, którego cieszył fakt, że wszyscy z młodych adeptów skupiają się na futbolu. Nie chodziliśmy na snookera ani do bukmachera, więc nic złego nie robiliśmy. A Ron był po prostu człowiekiem piłki. W moim pierwszym sezonie w West Hamie, 1962/63, sięgnęliśmy po FA Youth Cup [juniorski Puchar Anglii – przyp. tłum.]. Spory sukces, tym bardziej, że trzech naszych zawodników – bramkarz Colin Mackleworth, lewy obrońca Bill Kitchener i ja – było w klubie dopiero pierwszy rok. W wieku 15 lat zaliczyłem większość meczów. I było to nie byle jakie osiągnięcie, bo różnica fizyczna pomiędzy piętnasto- i osiemnastolatkami jest bardzo znacząca. Mieliśmy dobrą drużynę. Colin grał też w Burdett Boys i East London Schools, ale on i Bill byli na tyle mocni, że od razu wywalczyli miejsce w zespole. Po zakończeniu kariery – co za zbieg okoliczności! – obaj zostali policjantami. John Charles wyrósł natomiast na pierwszego czarnoskórego kapitana, który sięgnął po poważne angielskie trofeum i zagrał z West Hamem w najwyższej lidze. John Sissons, prawdopodobnie najbardziej zagorzały uczestnik naszych meczów na dziedzińcu, został z kolei najmłodszym strzelcem gola w finale Pucharu Anglii, gdy w barwach West Hamu pokonał bramkarza Preston North End. Tak naprawdę prawie każdy z nas zrobił przyzwoitą karierę. W ataku grał Martin Britt, kolejny fantastyczny i silny chłopak, który strzelał w dorosłej drużynie już jako nastolatek. Potem jednak narzekał na kontuzje, stracił miejsce w składzie, więc poszedł na rozmowę z Greenwoodem i został oddany do Blackburn Rovers. Dziś takie transfery się nie zdarzają, piłkarze wykazują się większą cierpliwością. Urazy nie pozwoliły jednak Martinowi na kontynuowanie kariery i zakończył ją w wieku 21 lat. Smutne, bo nie widziałem zbyt wielu zawodników, którzy lepiej grali głową. Na prawej obronie mieliśmy Dennisa Burnetta, który ostatecznie rozegrał prawie 300 meczów w Millwall. Szkoda mi było za to Trevora Dawkinsa, który mógł zostać fantastycznym piłkarzem, ale Ron moim zdaniem zbyt długo nie dawał mu szansy. Warto też wspomnieć o Peterze Bennetcie, który spędził niemal dziesięć lat w Leyton Orient, i o Bobbym Howie, z którym spotkałem się później w Seattle Sounders. Ron Greenwood pojawiał się na wszystkich naszych meczach, a do rozwoju próbował zachęcić poprzez urządzanie pojedynków z dorosłą drużyną na treningach. Potrafiliśmy się im postawić. Trenował nas wówczas Jimmy Barrett, zwany „młodym Jimem”, ponieważ jego ojciec, też Jim, był legendarnym przedwojennym stoperem West Hamu. Młody Jim, wzorem ojca, wyrósł na dorosłego, twardego pomocnika. Prowadził nas w sobotnich meczach Metropolitan League. Mierzyliśmy się z amatorskimi drużynami typu Chelmsford City czy Bedford Town, którym nie odpowiadało, że piętnastolatkowie spuszczają im bęcki. Gdy jednak przeciwnicy wychodzili na prowadzenie, młody Jim wpuszczał na boisko samego siebie i ratował wynik, niezależnie od klasy rywala. Potrafił ukarać każdego. Występując w FA Youth Cup, czuliśmy się na murawie jak u siebie. Żadna z pozostałych drużyn nie miała takiego wsparcia. Gdy awansowaliśmy do półfinału, nasi przeciwnicy z Wolverhampton Wanderers nalegali, by grać w sobotę. Greenwood protestował, ale nie miał nic do gadania, ponieważ mecz miał się odbyć na stadionie rywala. Ku naszemu zdziwieniu, gdy stawiliśmy się na zbiórce przed wyjazdem, wsiadł razem z nami do autobusu. Wolał półfinał juniorów od meczu dorosłej drużyny. Niebywałe. Nigdy tego nie zapomnę. Nic nie mogło nas bardziej zmotywować niż zjedzenie śniadania z menedżerem i jego obecność w szatni. Zremisowaliśmy, a w rewanżu na trybunach Upton Park pojawiła się cała drużyna: Bobby Moore, John Bond, Alan Sealey – każdy z nich zasiadł wśród 20 tysięcy kibiców. Właśnie takie momenty sprawiały, że West Ham był dla młodych piłkarzy wyjątkowym klubem. Gdy graliśmy wielki mecz, oglądali nas dorośli koledzy.

Czuliśmy się częścią tego wszystkiego i wydaje mi się, że w dzisiejszym futbolu to zatraciliśmy. Nie sądzę, by dziś w Premier League zdarzały się takie sytuacje. Nie wierzę, że dorośli tworzą taką jedność z juniorami. Ron wykazał się prawdziwą wyobraźnią, jednocząc oba te zespoły. Graliśmy przeciwko nim, ale i z nimi, gdy zauważono, że zasłużyłeś na szansę. Dziś natomiast nastolatków lokuje się w oddzielnych budynkach akademii. Mają swoje boiska, co jeszcze pogłębia dystans. Dla mnie, siedemnastoletniego piłkarza, kapitan Bobby Moore był kolegą. W West Hamie mieliśmy naprawdę świetną atmosferę. Pokonaliśmy Wolves, a w finale czekał nas dwumecz z Liverpoolem. Ich kapitanem był Tommy Smith, twardy facet, który później został legendą klubu. W pierwszym meczu, na Anfield, przegraliśmy 1:3. Stadion był wypełniony, więc porażka tym bardziej nas bolała. Rewanż odbył się w dniu finału Pucharu Anglii. Byłem jednak tak bardzo zaaferowany naszym spotkaniem, że nawet nie wiedziałem, jaki tam padł wynik. Natomiast na Upton Park, przy pełnych trybunach, przegrywaliśmy do przerwy 1:2, ale w drugiej połowie ich zmiażdżyliśmy. Strzeliliśmy cztery gole i łączny wynik z dwumeczu to 6:5 na naszą korzyść. Jedna z nielicznych chwil, gdy widziałem, jak Tommy Smith schodzi pokonany. Był odważny, ale Martin Britt robił z nim, co chciał. Rzucałem mu piłki na skrzydło, John Sissons leciał drugą flanką, a na koniec Ron Greenwood – chyba nigdy nie był tak dumny – płakał ze wzruszenia, tak bardzo przejął się tym, że jego chłopcy z dziedzińca sięgnęli po trofeum. Znaczyło ono dla niego tyle, co Puchar Anglii, i nigdy nie zapomniałem o jego podejściu. Kiedy sam przejąłem West Ham, każdego sobotniego poranka, gdy nie graliśmy na wyjeździe, a nasi juniorzy grali u siebie, pojawiałem się na ich meczach. Wiedziałem, ile to dla nich znaczy, i mam nadzieję, że to pokolenie również tak odbierało moje postępowanie. Chciałbym wierzyć, że zdobycie FA Youth Cup za mojej kadencji, w sezonie 1998/99 nie było dziełem przypadku. Nie chcę nikomu odbierać zasług, bo ci chłopcy na to zasłużyli, ale myślę, że pomógł im fakt, iż cały klub stał za nimi. Oglądaliśmy z Frankiem Lampardem[24] wszystkie spotkania, od Oldham Athletic aż do finału z Coventry City, który wygraliśmy w dwumeczu 9:0. Mieliśmy wtedy w drużynie Joego Cole’a i Michaela Carricka, ale rok później, w sezonie 1995/96, już z Rio Ferdinandem i młodym Frankiem Lampardem, przegraliśmy w finale 1:4 z Liverpoolem. Grali tam Jamie Carragher i Michael Owen, który dobił nas po wejściu z ławki. Mój debiut w seniorach West Hamu przypadł na 23 sierpnia 1965, przeciwko Sunderlandowi na Upton Park. W pierwszym meczu ulegliśmy 0:3 West Bromwich, więc Greenwood musiał uznać, że potrzebne są drastyczne zmiany. Graliśmy wieczorem, pod jupiterami, i zremisowaliśmy 1:1. Gola strzelił Martin Peters po moim rzucie rożnym. Dla mnie, po zakosztowaniu atmosfery Upton Park w FA Youth Cup, był to kolejny krok do przodu. Wieczorne mecze przy takiej publiczności zawsze traktuje się wyjątkowo. Tydzień później pokonaliśmy 2:1 czołową drużynę ligi, Leeds United, z takimi postaciami jak Billy Bremner czy Johnny Giles. Futbol był wtedy zupełnie inny. Wszyscy pochodziliśmy z tych samych miejsc i podobnego środowiska. Nikt nie czuł się gwiazdą. Nabijaliśmy się z samych siebie, a potem razem się śmialiśmy. Awans do seniorów też w ogóle mnie nie onieśmielał. Ron Greenwood tak potrafił scalić oba zespoły, że nie było mowy o niezręczności. Po zakończonym treningu chodziliśmy do Central Café, gdzie specjalne obiadowe talony pozwalały nam na steka i cynaderki w cieście, frytki, fasolkę, pudding z kremem i dwie butelki coca-coli, które czasem musieliśmy chować pod stołem. Zostawała też reszta. Do sezonu również przygotowywaliśmy się inaczej niż dzisiaj. Ron Greenwood był najlepszym i najlepiej planującym trenerem w kraju. Darzyliśmy go wielkim szacunkiem i nasze treningi były interesujące, choć przy dzisiejszej wiedzy naukowej mogłyby się wydawać prehistoryczne.

Pierwszego poranka odbywało się ważenie. Potem w pięćdziesięciu pakowaliśmy się do autobusu. Dorosła drużyna i juniorzy. Ron Grenwood siadał z przodu, niektórzy stali w przejściu i jechaliśmy do lasu Epping, a następnie wbiegaliśmy na wzgórze, gdzie kolejne wskazówki miał nam dać Ernie Gregory, trener pierwszego zespołu. Z nim udawaliśmy się na krótką przebieżkę wzdłuż ruchliwej drogi, a potem, widząc ciężarówki przejeżdżające wokół nas, biegliśmy w stronę kolejnego punktu w lesie. Po półgodzinie można nas było wyciskać jak pranie. Bobby Moore był już gotowy do dalszego biegu, Brian Dear stał na ostatnim miejscu i pokonywaliśmy kolejne trzy mile do punktu nazywanego Mott Hill. Nie zaskakiwało nas, jeśli Brian podjeżdżał wozem do rozwożenia mleka, pijąc piwo w czapce mleczarza i krzycząc: „Jazda!”. Zeskakiwał z niego jakieś 90 metrów przed metą i dołączał do padającej reszty. Potem wracaliśmy do autobusu i do ośrodka treningowego. Gdy zatrzymywaliśmy się w Grange Farm, oznaczało to, że Ron uznał, iż nie pracowaliśmy wystarczająco i potrzebujemy kolejnego biegu. Tym razem przez pole i mały most. Bobby i Brian wciąż trzymali się z tyłu. Pewnego razu John Bond schował się nawet w bagażniku autobusu, żeby uniknąć dalszego biegu, a Peter Brabrook wystraszył go na śmierć, zamykając klapę. A nas czekało mozolne bieganie w piekącym słońcu letniego poranka. Dopiero później mogliśmy wrócić do Chadwell Heath[25] na ciąg dalszy. Kolejny punkt programu – obiad. Stek i cynaderki zapiekane w cieście oraz gotowane ziemniaki – niesamowite, że w ogóle mogliśmy grać, jeśli weźmiemy pod uwagę pochłaniane przez nas porcje. A takie dzieciaki jak ja chodziły jeszcze później na gierkę piłkarską lub krykietową w oczekiwaniu na popołudniowy trening. Bardziej doświadczeni patrzyli na nas jak na szaleńców. „Daję wam parę lat i nie będziecie tak postępować” – ostrzegał John „Budgie” Byrne. My zaś po zaliczonym bieganiu zajmowaliśmy się ćwiczeniami typowo piłkarskimi. Mimo że nasze nogi puchły od porannego wysiłku, łydki mieliśmy jak z kamienia i ledwo mogliśmy chodzić, a co tu dopiero mówić o kontroli piłki. Ale tak właśnie było. Najbardziej rozwijający trening w kraju. Krykieta traktowaliśmy jako zabawę, ale bywało też niebezpiecznie. Nasz bramkarz Jim Standen w 1964 roku z drużyną Worcestershire zdobył mistrzostwo hrabstwa i wyrównał ich rekord, zaliczając 52 wickety. Ron Tindall grał w Surrey, Eddie Presland i Geoff Hurst w Essex, a Frank Lampard i Roger Cross w szkolnej reprezentacji południowej Anglii. Utalentowanym krykiecistą był też Martin Peters, ale większość z nas nie nadawała się do tego sportu. Alan Sealey, strzelec obu goli dla West Hamu w finale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1965 roku, szybko zakończył swoją przygodę z krykietem. Na początku sezonu 1965/66 mieliśmy dzień przeznaczony dla prasy i pierwszy trening. Pobiegaliśmy, zjedliśmy lunch i wyszliśmy na popołudniową partyjkę krykieta. Jeden z nas wybił piłkę wysoko do góry, a „Sammy” – jak go nazywaliśmy – ruszył za nią. Wcześniej robiono nam jednak grupowe zdjęcia i ławki zostały wniesione na bok boiska. Sammy biegł w ich kierunku. Krzyczeliśmy, by go ostrzec, ale widocznie uznał, że sobie żartujemy. Już miał łapać tę piłkę, gdy... Bum! Wpadł prosto w ławkę, i nie to, że złamał nogę – rozwalił ją na kawałki. W tamtych czasach zawodnik nie mógł się wykurować z takiej kontuzji. Jemu jakoś się udało, ale kulał i zdołał rozegrać jedynie cztery mecze w West Hamie przed zakończeniem kariery. Straszna szkoda. W tamtych czasach fizjoterapia i medycyna nie stały na takim poziomie jak dziś. Nasz fizjoterapeuta Bill Jenkins był jedną z najbardziej przerażających osób, jakie poznałem. Zresztą nie tylko ja. Cała drużyna się go bała. Był Walijczykiem, który trafił do obozu koncentracyjnego w Auschwitz jako jeden z pierwszych lekarzy i musiał tam oglądać straszne rzeczy, przez co jednak nie stał się bardziej humanitarny. Torturował nas, włączając swoje maszyny na maksa, albo bił nas prosto w pierś. Często widzieliśmy Budgiego Byrne’a płaczącego lub wyjącego z bólu. Do dziś go

słyszę. „Ty pierdolona kanalio!” – powtarzał. Bill nakładał nam na ciało przyssawki, a potem przepuszczał przez nie prąd, by mięśnie najpierw się napinały, potem relaksowały. Coraz bardziej zwiększał napięcie, aż dochodziło do momentu, gdy odnosiłeś wrażenie, że ktoś ci wyrywa nogę. Właśnie dlatego West Ham miał taki problem z kontuzjami – ostatnim miejscem, do którego chcieliśmy chodzić, był gabinet fizjoterapeuty. Nie zbliżałeś się do Billa, jeśli nie byłeś zdesperowany lub nie złamałeś nogi na pół. Zjawiał się w klubie w niedzielę, by zająć się kontuzjami z ostatniego meczu, ale jeśli pacjent nie przyniósł mu butelki liebfrauenmilch lub kilku piw, kazał mu spierdalać. Nawet gdy Bobby Moore, kapitan reprezentacji, prosił o pomoc, dostawał informację, że ma spieprzać do domu. Zwykle płaciliśmy więc Paddy’emu O’Leary’emu, drobnemu mężczyźnie, który pilnował obiektu, by wrócił z piwami dla Billa, bo tylko wtedy mogliśmy się dostać na kozetkę. Szkopuł był jednak w tym, że nasz fizjoterapeuta miał problemy z trzeźwością, co jeszcze bardziej utrudniało sprawę. Bill zmarł pod koniec mojego okresu w West Hamie, ale jego syn Rob przejął tradycje rodzinne i choć był dużo grzeczniejszy i bardziej wyluzowany od ojca, tak samo lubił się w niedzielę napędzać do roboty dodatkowym piwem. Rob jednak był naszym prawdziwym kumplem. W poniedziałek rano zbierał od nas zamówienia na śniadanie. – Co na dzisiaj, Harry? – Poproszę kanapkę z białego chleba z jajkiem i bekonem. Następnie Rob dzwonił do innego stróża w Chadwell Heath. – Cześć, Bert, jest tam menedżer? Poszedł na trening, tak? Kiedy? A, teraz. W porządku. Nie, nie przekazuj żadnej wiadomości. Nic ważnego. Potem z nim pogadam. A następnie, wiedząc, że Greenwood nie złoży nam niezapowiedzianej wizyty, leciał po kanapki i herbatę do Doug’s Café. Dzisiejsi piłkarze nie mogą uwierzyć w te historie, ale na przykład Charlie Mitten, piłkarz Newcastle United, uwielbiał wyścigi chartów i często stół do masażu był w klubie zajęty, bo fizjoterapeuta zajmował się jego psem. Gdy jako piłkarz trafiłem do Bornemouth, jednym z członków sztabu był Arthur Cunliffe, reprezentant Anglii sprzed wojny, który zrobił niezłą karierę jako skrzydłowy Blackburn Rovers i Aston Villi. Sympatyczny, starszy pan z fajką, który początkowo zajmował się przygotowaniem murawy, nagle został fizjoterapeutą. Nie zaliczył żadnego kursu ani specjalistycznych zajęć. Nasz menedżer John Bond po prostu go lubił. Na jednym z treningów podczas okresu przygotowawczego zerwałem mięsień uda i kulejąc, zszedłem z boiska. – Co się stało? – zapytał. Pokazałem mu nogę. – Nie przejmuj się, będzie dobrze. Możesz wracać na plac – powiedział. A ja, idiota, kopnąłem piłkę i zerwałem ten mięsień do końca. To była męczarnia. Dokuśtykałem do gabinetu Arthura, gdzie stał nowy ultrasonograf. Przez cztery dni się tam leczyłem, każdego poranka Cunliffe przez godzinę albo dłużej jeździł mi tym urządzeniem po udzie. Nie było jednak widać poprawy. Nic się nie działo. Nie byłem pewny, czy on w ogóle umie się tym posługiwać. Po tygodniu sam zacząłem zgłębiać działanie tej maszyny. – Arthur – powiedziałem – mieliśmy taką w West Hamie. Czy tam nie powinno się świecić zielone światło? Nawet tej maszyny nie podłączył. Leczył całą naszą drużynę od początku okresu przygotowawczego, nie włączając aparatury. Nic dziwnego, że brakowało nam formy. Po treningach w West Hamie robiliśmy to, co zwykle robiły grupy młodych ludzi. Chodziliśmy do pubów. Zaczynaliśmy w East Endzie, skąd wszyscy pochodziliśmy, ale po jakimś czasie ludzie się

stamtąd wynosili. The Retreat w Chigwell należał do moich ulubionych barów, a drużyny wtedy były grupami przyjaciół. Nie mieliśmy podziałów na języki czy narodowości. Każdy zespół był taki sam – składał się z grupy znajomych, którzy spędzali razem wolny czas. Bobby Moore kupił sobie nawet czapkę szofera, bo zorientował się, że policja nie zatrzymuje samochodów z szoferami. Jeśli musiał prowadzić po spożyciu alkoholu, sadzał nas z tyłu, wkładał czapkę i jechał. Mniej więcej w tym czasie poznałem Sandrę. Razem z moim kumplem Colinem Mackleworthem wybrałem się do pubu The Two Puddings w Stratfordzie, gdzie w niedziele odbywały się potańcówki. Poprosiliśmy do tańca dwie dziewczyny. Colin wziął Susan, a ja Sandrę. Wyglądał lepiej ode mnie, więc sądziłem, że Sandra pomyśli, iż wybrała gorzej. Miała nadzieję, że to Colin poprosi ją do tańca. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia i po 46 latach małżeństwa wciąż powtarzam, że to ona jest moim najlepszym transferem. Jamie mówi, że tego dnia wygrałem na loterii, i przyznaję – to prawda. Nigdy wcześniej nie miałem tyle szczęścia. Kiedy ludzie słyszą, że poślubiliśmy z Frankiem Lampardem dwie siostry, myślą, że dziewczyny musiały uganiać się za piłkarzami, ale wcale tak nie było. Zwykły zbieg okoliczności. Pat i Sandra nie interesowały się piłką, nikomu z ich rodzin nie podobał się ten sport i nawet nie wiedziały, kim jesteśmy. Nie poznaliśmy się też za niczyim pośrednictwem. Kilka tygodni po tym, jak zacząłem chodzić z Sandrą, Frank powiedział mi w Chadwell Heath, że dzień wcześniej zaprosił do siebie dziewczynę, z której siostrą się spotykam. Poznał Pat przypadkowo w lokalu w Stepney. Jak można było to przewidzieć? Ojciec Sandry, Bill Harris, kierownik w dokach, był wielkim facetem o rękach większych niż moje nogi. Sandra i Pat były fryzjerkami i cała rodzina mieszkała w Barking, w domu z małym ogródkiem, który, jako osoba pochodząca z bloków, uznawałem za bardzo ekskluzywny. Po randce chodziliśmy z Sandrą do jej domu i jeśli spędzałem tam więcej niż dziesięć minut, Bill z sypialni na piętrze walił w podłogę. Fantastyczny, uroczy facet, ale lepiej było z nim nie zadzierać. Frank też się go bał, a brat Sandry i Pat, Brian, był równie wielki. Tworzyli jednak cudowną rodzinę i dość szybko zaczęliśmy myśleć o ślubie. Jak już wspominałem, piłkarze żyli wtedy na nieco innym poziomie, więc najpierw musiałem odłożyć trochę pieniędzy na dom. Dlatego złapałem pracę w supermarkecie pana Wilsona na Green Street. Znajdziecie go naprzeciwko dworca po prawej stronie od Upton Park. Wilson był miłym człowiekiem, pochodził z Newcastle i kochał futbol. Jadaliśmy nieopodal, w Porkies Café, i gdy powiedziałem mu, że potrzebuję dodatkowych pieniędzy, zaproponował mi pracę przy układaniu półek. Zaczynałem w poniedziałek, a w piątek szedłem Green Street, by odebrać swoją pensję w West Hamie. Nikt wtedy nie robił nam przelewów do banków. Pieniądze dostawaliśmy od klubu w małych kopertach. W mojej było 20 funtów i parę pensów. Ron Greenwood musiał mnie zobaczyć w służbowym białym płaszczu, więc od razu zagadnął: – Cześć, Harry. Co słychać? Jakiś remont? – Nie, pracuję w supermarkecie. Wkrótce biorę ślub, więc odkładam na nowy dom. Sama klubowa pensja by nie wystarczyła. – Pracujesz w supermarkecie? Nie, już nie pracujesz. Masz kontrakt u nas. Załatwił mi dodatkowo dwa funty tygodniowo, ale nie byłem jedynym piłkarzem, który łączył wtedy prace. Kilku innych kolegów też sobie dorabiało, szczególnie latem. A Bobby Moore przez przynajmniej rok pracował w fabryce w Barking. Najwyższa pensja, jaką dostałem w West Hamie, to 50 funtów. Żadnego z młodych piłkarzy nie było stać na samochód. Musiałem pograć parę ładnych lat, zanim kupiłem pierwsze auto. Małego zielonego austina 100 za 640 funtów. Zawodnicy jeździli na mecze autobusami, a niektórzy nawet

chodzili piechotą. John Bond mieszkał nie dalej niż 30 metrów od stadionu w jednym z małych domków szeregowych, a jedynym piłkarzem mogącym sobie pozwolić na wyprowadzkę był Bobby Moore, który kupił duży dom na Manor Lane w Chigwell. Następnie Geoff Hurst i Martin Peters przenieśli się na Wingletye Lane w Hornchurch, ale oni akurat nie mieli wielkich posiadłości. My z Sandrą mieliśmy się przenieść do Barking, niedaleko Franka i Pat. Mój ojciec myślał, że musiałem zwariować, skoro chcę kupić dom za 6200 funtów, bo wciąż mieszkał z mamą w swoim starym mieszkaniu i nie rozumiał, czym się zajmuję, ani nawet nie znał nikogo, kto miałby własny dom. W 1967 roku wzięliśmy ślub w kościele w Barking. Frank miał zostać moim świadkiem, ale doznał poważnego złamania nogi po brutalnym wejściu Williego Carlina z Sheffield United. To był jeden z najgorszych fauli, jakie widziałem. Miał ledwie 18 lat, gdy rozharatano mu tę nogę. Musiał wykazać się ogromną determinacją, by wrócić do siebie po takiej kontuzji. Biegał z góry na dół po trybunach Upton Park. Nasze wesele odbyło się na Loxford Lane w Ilford, a na miesiąc miodowy wybraliśmy się do Torquay. Obecni piłkarze nie mają pojęcia o takich luksusach. Z tej wycieczki najmilej wspominam samochód, jaki kupiłem, byśmy wyglądali stylowo: jasnoczerwony jaguar, którym wcześniej jeździł John Bond. Po treningach John spotykał się z kumplem, który prowadził warsztat Birkett Motors naprzeciwko Central Café. Pewnego dnia, wychodząc z tej kawiarni, zagadaliśmy do nich. To Frank zaproponował, żebym kupił ten samochód, ale muszę przyznać – był przepiękny. Drewniana kierownica, śliczna, nietknięta czerwona karoseria. Wystarczyła mi przejażdżka po East Ham High Street, bym dał się namówić. 250 funtów. Załatwione. Wybraliśmy się nim na wyprawę po ślubie, ale gdy wracaliśmy, pękła uszczelka głowicy cylindra i podróż do domu zajęła nam dziewięć godzin. Bardzo romantycznie. Potem, po przestudiowaniu książki pojazdu, dowiedziałem się, że samochód był z 1960 roku, a nie z 1962, jak poinformował John. Ostro się o to pokłóciliśmy. Sporo wielkich zmian zachodziło też w futbolu. Samo przejście do dorosłej drużyny początkowo nie było dla mnie problemem, ale pomiędzy 1965 rokiem, gdy zadebiutowałem, a 1967, gdy wziąłem ślub z Sandrą, Anglia zdobyła mistrzostwo świata i skrzydłowi wychodzili z mody. Byłem w niezłej formie i jako wychowanek czułem wsparcie kibiców, ale trzech moich kolegów klubowych zwyciężyło na mundialu, grając w drużynie bez typowych bocznych pomocników. Podejście do piłki stawało się bardziej pragmatyczne i ta rewolucja taktyczna z pewnością nie pozwoliła mi rozwinąć skrzydeł. Przez lata boczni obrońcy byli najwolniejszymi zawodnikami drużyny, ale nagle się to zmieniło i wielu dorównywało szybkością skrzydłowym. Mieli grać blisko rywala, nie zostawiając im nawet metra na przyjęcie piłki. W dobrym zespole skrzydłowy jednak nadal miałby wystarczająco dużo szans w meczu, by pokonać swojego obrońcę, ale nie w West Hamie. Tam trzymałem się linii bocznej, nigdy nie mogłem schodzić do środka, a kiedy w końcu dostawałem piłkę... Bum! Ładował się we mnie boczny obrońca. Wtedy piłkarze nie byli chronieni tak jak dziś, a moja forma zaczęła spadać, podobnie zresztą jak popularność. Upton Park to fatalne miejsce, gdy fani odwracają się od ciebie. Ja tego nie czułem, ale The Chicken Run, najniższy sektor wschodniej trybuny, był najgorszy. Siedzieli tak blisko murawy, że niemal czułeś ich oddechy na karku. A kiedy dostawałeś piłkę, liczyli, że wkręcisz rywala jak George Best. Ciężko zrobić coś takiego, gdy twoja pewność siebie znajduje się na dnie. „Czy wtedy faule były faktycznie tak ostre, jak się dziś opowiada”? – często zadają mi to pytanie. Tak, myślę, że były ostrzejsze. Weźmy Leeds United. Mieli świetną drużynę, ale po każdym ostrzejszym wejściu na pograniczu faulu istniało duże prawdopodobieństwo, że będzie po tobie. Giles i Bremner to jedni z najlepszych piłkarzy, jakich widziałem, ale powiedzieć, że byli ostrzy, to

i tak spore niedopowiedzenie. Grało się przeciwko nim strasznie ciężko. Myślę też, że to najbardziej niewdzięczny okres w historii futbolu. W czasach Stanleya Matthewsa też zdarzały się ostre faule, ale wtedy piłkarze nie byli tak wysportowani. Obejrzyjcie słynny finał Pucharu Anglii z 1953 roku pomiędzy Blackpool a Bolton Wanderers. Stan dostaje piłkę i czeka dziesięć sekund, aż pojawi się boczny obrońca. Wcześniej mógł przebiec dobrych 35 metrów. Za moich czasów w West Hamie, gdy miałeś piłkę, tacy piłkarze jak Tommy Smith natychmiast cię kryli. Nie było już tyle miejsca i jedynym zawodnikiem, który zawsze potrafił się uwolnić, był George Best, absolutnie nie do powstrzymania. Ale i jemu – by uniknąć kopaniny – zdarzało się schodzić do środka. Nie sądzę, by futbol kiedykolwiek tak bardzo się zmienił, jak w tym krótkim okresie w połowie lat 60. Byłem piłkarzem West Hamu przez siedem lat, a moje stosunki z Ronem Greenwoodem sięgnęły dna 3 października 1970. Fatalnie weszliśmy w sezon, pokonaliśmy jedynie Hull City w Pucharze Ligi i gdy przyjechało do nas Newcastle, wciąż byliśmy w kiepskiej formie. Mnie jako jedynemu zawodnikowi szło wtedy nieźle, ale po stracie pierwszej bramki wszedł za mnie Trevor Brooking. Nie mogłem powstrzymać gniewu. Schodziłem z boiska tak wolno, jak tylko się dało, by fani, którzy nagle przestali mnie nienawidzić, mogli buczeć na decyzję Rona. Przegraliśmy 0:2 i po meczu Grenwood wparował do gabinetu medycznego, gdzie akurat siedziałem. – Nigdy więcej nie waż się mi tego robić – warknął. – Kiedy cię ściągam, masz zbiec, a nie schodzić spacerkiem. Nie mogłem wytrzymać. – Nie, to ty się nigdy, kurwa, nie waż robić tego mnie! – krzyknąłem. – Mogłeś zdjąć każdego z nas, ale zawsze to ja jestem winny, tak? Kiedy Ron z hukiem wychodził z gabinetu, wyjąłem piwo z kraty, nad którą pracowali Jimmy Greaves i Bobby, po czym rozwaliłem je o zamknięte drzwi. – Nieźle – skwitował Jim. – Mogłeś rzucić pustą butelką. Rozegrałem połowę meczów w tamtym sezonie i połowę w następnym, ale mój czas w West Hamie dobiegał końca. W 1972 przeniosłem się do Bournemouth, gdzie menedżerem był John Bond. W 175 meczach w barwach West Hamu strzeliłem 8 goli. Bill Nicholson nie pomylił się w mojej ocenie.

[15]

Poprzedni stadion Arsenalu. Obecny nosi nazwę Emirates (przyp. M.O.). [16] Stadion Sheffield United (przyp. M.O.). [17] Chodzi o drużynę Manchesteru United, której kres położyła katastrofa lotnicza w Monachium w 1958 roku (przyp. M.O.). [18] Stadion, na którym w 1989 roku rozgrywano półfinał Pucharu Anglii między Liverpoolem i Nottingham Forest. Na skutek fatalnej organizacji meczu i zaniedbań policji w ścisku na trybunach zginęło 96 kibiców Liverpoolu (przyp. M.O.). [19] Przez wiele lat dwie wieże były symbolem angielskiego stadionu narodowego Wembley (przyp. M.O.). [20] Tereny zielone z londyńskiej dzielnicy Hackney, na których znajduje się kilkadziesiąt boisk – miejsce tradycyjnych niedzielnych meczów amatorskich (przyp. M.O.). [21] Chodzi o mistrzostwo i puchar kraju, zdobyte w jednym sezonie (przyp. M.O.). [22] Clive Allen był słynnym napastnikiem Tottenhamu i reprezentantem Anglii. Kiedy Harry Redknapp pracował w Tottenhamie, Clive był członkiem sztabu szkoleniowego (przyp. M.O.).

[23]

Stadion Tottenhamu (przyp. M.O.). [24] Pracował wówczas z Harrym Redknappem jako asystent (przyp. M.O.) [25] Przedmieście Londynu, gdzie mieści się ośrodek treningowy West Hamu (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział piąty Na wybrzeżu Przeszedłem do Bournemouth 1 sierpnia 1972 roku za 31 tysięcy funtów, rekordową kwotę w historii tego klubu. Klubu, na którego przebudowę grubą kasę wykładał John Bond, mój były kolega z West Hamu i sprzedawca używanych samochodów. Kupił między innymi reprezentanta Szkocji Teda MacDougalla, który w poprzednim sezonie strzelił 9 goli w pucharowym meczu z Margate, a później miał trafić do Manchesteru United. Jego partnerem w aż czterech klubach był Phil Boyer i razem zdobyli 195 bramek. W dniu podpisania kontraktu ze mną John sprowadził także Jimmy’ego Gabriela, który sięgnął po mistrzostwo i puchar z Evertonem, ale oddał miejsce w składzie Howardowi Kendallowi i odszedł do Southampton. Grywał również w reprezentacji Szkocji, a na środku pomocy był twardy jak skała. Do Bournemouth z West Hamu trafił także Bobby Howe, z którym grałem w finale FA Youth Cup. Miałem dopiero 25 lat, ale nie traktowałem tego transferu jako kroku w tył. John był zuchwały i miał wielkie plany, podobnie jak klub. Trwała budowa nowej trybuny, zmieniono barwy z czerwonych na czerwono-czarne pasy, jak w AC Milan, a także samą nazwę. Nie byliśmy już Bournemouth and Boscombe Athletic, która to nazwa utrzymywała się od 1923 roku, lecz AFC Bournemouth. Standardy szły zaś do góry z kolejnymi dobrymi transferami. Jeśli jakiś uznany piłkarz był w naszym zasięgu, John otwierał książeczkę czekową i podpisywał z nim kontrakt. Żartowano nawet, że jeśli zagrałeś dobrze przeciwko Bournemouth, dzień później cię kupowali. Naszym najlepszym piłkarzem był lewoskrzydłowy Alan Groves, którego ściągnęliśmy ze Shrewsbury Town. Rzadko spotykało się takie talenty, a przy tym miał ponad 180 centymetrów wzrostu i ważył 88 kilo. Same mięśnie. Nikt nie mógł się do niego zbliżyć. Raz grałem przeciwko niemu w West Hamie i wyglądało to jak skecz Benny’ego Hilla, gdzie ośmiu gości goni jednego po parku. Nie mogliśmy go powstrzymać. Im częściej go kopaliśmy, tym bardziej się z tego cieszył. „Przestań, synu, zrobisz sobie krzywdę” – odpowiadał bocznym obrońcom, doprowadzając ich do szału. Był jedną z najwspanialszych postaci w futbolu. Palił 80 fajek dziennie i jeździł jaguarem. Gdy robiliśmy treningi szybkościowe, pokonywał sprintem dziesięć jardów, skakał dziesięć, a kiedy przebiegał ostatnie dziesięć, udawał, że pali papierosa. Cały czas dawał radę! Alan był sierotą. Wychował się w domu dziecka, jeździł na dalekie trasy jako kierowca ciężarówki, a do futbolu dostał się okrężną drogą. Wiedział, że to tylko gra. I zawsze się śmiał. Pewnego dnia, już jako piłkarz, kupił jaguara E-type w wersji kabriolet. W całym mieście było słychać tę charakterystyczną melodyjkę z klaksonu. Wkrótce John Bond wygłosił z tego powodu przemowę. – Widzę, panowie, że jeden z was sprawił sobie jaguara – powiedział. – Fantastycznie. Chciałbym, by kiedyś nadszedł dzień, w którym wszyscy będziecie jeździć takimi samochodami lub mercedesami. Nie chcę widzieć na naszym parkingu mini morrisów. Zależy mi na pięknych samochodach, bo to będzie oznaczało, że odnieśliśmy sukces. – Spojrzał na Alana i dodał: – Grovesey, to inny poziom! W następnej kolejce jednak przegraliśmy i Bond wpadł do szatni niczym huragan. Zbluzgał nas wszystkich, po czym odezwał się do Alana: – Jeśli myślisz, że będziesz jeździł po mieście tym pierdolonym jaguarem, to spotka cię coś gorszego. Masz się pozbyć tego samochodu. Nie chcę więcej widzieć tego jebanego auta na terenie klubu!

Alan był w tym czasie postrachem wszystkich obrońców. Pewnego wieczoru rozmawiałem na jego temat z Bobbym Moore’em. – Jest najlepszym piłkarzem, jakiego widziałem, Bob. – Tak? Jest tak dobry jak Dragan Džajić? – zapytał Bobby, który wcześniej grał w meczu reprezentacji z Jugosławią. – Jest lepszy! – utrzymywałem, bo byłem już pewnie po paru piwach. Na kolejny mecz Bob zaprosił kilku gości z West Hamu. Alan zagrał wspaniale. Strzelił dwa gole. Przy pierwszym minął pięciu rywali, przy drugim czterech. Wygrał to spotkanie w pojedynkę. – Może masz rację. Co za piłkarz – stwierdził Bobby. Pamiętam, jak raz jechaliśmy na mecz do Chesterfield. Po wyjściu z autokaru czekała na nas dziewczyna. Doszło do olbrzymiej kłótni, po której ona sobie poszła, a Alan próbował ją dogonić, trzymając na ręku dziecko. Było jego, pochodziło z czasów gry w Shrewsbury. Zbliżała się pora rozgrzewki, wszyscy siedzieliśmy już w szatni, a Alan dalej miał na rękach tego chłopczyka. Ostatecznie w trakcie meczu zajęły się nim dwie nasze fanki, starsze dziewczyny, które nie opuszczały nas ani na krok. Alan był naprawdę nieprzewidywalny. Odszedł z Bournemouth do Oldham Athletic po tym, jak Johna Bonda zastąpił Trevor Hartley. Nie chciał opuszczać naszego klubu, ale Trevor, zajmujący się wcześniej młodzieżą, nie wiedział, jak sobie z nim poradzić. Alan był dla niego zbyt żwawy. Podczas kolejnego meczu Bournemouth z Oldham przejął piłkę z boku boiska i zaczął dryblować wzdłuż linii środkowej. Biegliśmy za nim, ale nie mieliśmy pojęcia, co robi. W końcu lekko skręcił w prawo, zbliżył się do ławki Bournemouth i przywalił z całej siły w Hartleya. Piłka odbijała się od daszku jak w pinballu. Pod koniec meczu Trevor zamknął się w szatni, by nie pozwolić Alanowi na drugą próbę. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Gdy Alan odchodził, zajmowaliśmy miejsce premiowane awansem, ale spadliśmy, a kto nas przeskoczył? Oldham, głównie dzięki Alanowi. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego nigdy wcześniej nie słyszeliście o tak niewiarygodnym piłkarzu, ale ta historia niestety jest pozbawiona happy endu. Alan zmarł na atak serca w wieku 29 lat. Przygotowywał się do sezonu 1978/79 w barwach Blackpool. Nie mam powodów do narzekań na mój okres w Bournemouth. Wszyscy nowi piłkarze sprowadzeni przez Johna – w tym ja z żoną Sandrą i naszym najstarszym synem, Markiem – wprowadzili się na małe osiedle w Christchurch. Jimmy Gabriel i Bobby Howe też mieszkali niedaleko i na treningi zawsze jeździliśmy razem, rozmawiając przez całą drogą o piłce. Mimo że dwukrotnie o mały włos nie awansowaliśmy, wiedzieliśmy, że Bournemouth funkcjonuje właściwie dzięki pomysłom Johna i inwestycjom prezesa Harolda Walkera. Niestety jednak, jak to często bywa przy ambitnych projektach w niższych ligach, nie udało nam się przetrwać. W listopadzie 1973 drugoligowe Norwich City zaproponowało 10 tysięcy funtów za Johna Bonda i trenera pierwszej drużyny, Kena Browna. Bezzwłocznie ściągnęli MacDougalla i Boyera. Starali się też kupić mnie, ale mój problem z kolanem pogłębił się już na tyle, że ledwo biegałem. Bournemouth po odejściu Johna i naszych najlepszych piłkarzy znalazło się na równi pochyłej, a ja w 1976 roku, po długim noszeniu gipsu, dałem za wygraną. Próbowałem jeszcze przez miesiąc wznowić karierę w Brentford, ale mój ostatni mecz, z Aldershot, trwał 38 minut, a John Docherty, menedżer, który dał mi szansę, stracił robotę w przerwie meczu. Potraktowałem to jako znak. Nie było szans, bym mógł kontynuować karierę w Anglii. Ale Ameryka, gdzie swoje kroki skierował mój przyjaciel Jimmy Gabriel, to już inna sprawa. Okres Gabriela w Bournemouth nie zakończył się najlepiej. Wyrzucono go po bardzo dziwnej kłótni z Johnem Bondem. Nie rozumiem, dlaczego się nie dogadali. Graliśmy jakiś wyjazdowy mecz i któregoś z naszych piłkarzy powalił przed przerwą jeden z ogromnych rywali.

– Nie przejmuj się, połamię go – powiedział Jimmy. Naprawdę miał taki cel. Kiedy trzeba było być twardym, nie ustępował. John usłyszał jednak te słowa i choć doskonale wiedział, co się święci, zapytał: – Co masz na myśli? – Spuszczę mu łomot. – Nie. Na pewno nie w mojej drużynie – krzyknął John, a potem sprzeczka przerodziła się w większą awanturę. To był koniec Jimmy’ego w Bournemouth. Wypożyczono go do Swindon, skąd przeniósł się do Brentford. Gdy kończyłem karierę w 1976 roku, był grającym trenerem w Seattle Sounders u Johna Besta, byłego obrońcy Tranmere Rovers, który od 1962 roku pracował jako szkoleniowiec w Stanach Zjednoczonych. Kiedy jednak Best został generalnym menedżerem klubu, jego miejsce na ławce zajął Jimmy. Byliśmy w kontakcie i gdy kończyłem karierę w Anglii, zaproponował, bym przyjechał pograć w USA. To była trudna decyzja, ale jaki miałem wybór? W marcu 1976 polecieliśmy z Sandrą i chłopcami, Markiem i Jamiem, by rozpocząć nasze nowe życie za oceanem. Ostatecznie wylądowało nas tam naprawdę wielu. Bobby Moore, Geoff Hurst, Alan Hudson, Bobby Howe. Poza boiskiem żyło nam się fantastycznie, a i sam futbol nie był zły. W tych czasach Pele i Franz Beckenbauer grali w New York Cosmos i naprawdę interesowano się nowym sportem zwanym „soccer”. Na przeciętnym meczu w Seattle pojawiało się około 28 tysięcy ludzi, a na pierwszym, z Cosmosem, aż 66 tysięcy. Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, a gdy jechaliśmy na trening, nasze żony przygotowywały grilla nad Green Lake. Po zajęciach jedliśmy, pływaliśmy i do zmroku bawiliśmy się z dziećmi. Czuliśmy się jak na wakacjach. Wśród kibiców nie było chuliganów, którzy właśnie zaczęli zżerać angielski futbol. W Stanach fani kochali obcokrajowców, traktowali ich jak gwiazdy. Atmosfera wokół piłki była naprawdę fantastyczna. Jimmy’emu musiały się spodobać te nasze samochodowe rozmowy w Christchurch, bo zatrudnił mnie jako trenera. Rozegrałem większość meczów w sezonie do momentu, gdy awansowaliśmy do finału Soccer Bowl, w którym przegraliśmy z New York Cosmos. Grałem tak często, jak pozwalały na to kolana, ale coraz bardziej angażowałem się w pracę sztabu szkoleniowego. Najpierw rezerw, potem pierwszej drużyny. I natychmiast to polubiłem. Szczerze mówiąc, to Ron Greenwood rozbudził mój apetyt do trenowania, gdy jeszcze grałem w West Ham. Dostawaliśmy wówczas 2,5 funta za godzinę zajęć z dziećmi z pobliskich szkół. Zacząłem od Forest Gate School, potem pracowałem na Howard Road w East Ham, a skończyłem w starej szkole Franka Lamparda przy Green Street. Od poniedziałku do czwartku mogliśmy zarobić 10 funtów. Dziś pewnie tak się na to nie patrzy, ale myślę, że było to ważne, bo pozwalało piłkarzom trzymać się blisko lokalnej społeczności. Ron nie chciał, bym pracował w supermarkecie, ale nie miał nic przeciwko treningom z dziećmi, i myślę, że wszyscy piłkarze pierwszej drużyny raz na jakiś czas się tym zajmowali. W Stanach zaś wiodło mi się naprawdę dobrze. Mieliśmy dwunastomiesięczne kontrakty, ale po zakończeniu sezonu mogliśmy jechać do domu. W końcu zadzwonił Jimmy i powiedział, że dostał ofertę z Phoenix w stanie Arizona. Tamtejsza drużyna, Phoenix Fire, nie grała w najwyższej lidze, North American Soccer League, ale w drugiej, nazywanej American Soccer League. Właściciel klubu Len Lesser zapewniał Jimmy’ego, że to tymczasowa sytuacja i że awans przy nadchodzących inwestycjach to kwestia czasu. Jimmy podpisał kontrakt i chciał, bym poszedł w jego ślady. Gdy Lesser zadzwonił do mnie, od razu zaczął mówić o liczbach. Najlepsze pieniądze, jakie zarobiłem do tego momentu. Na dom i kabriolet dla Sandry, choć nawet nie potrafiła prowadzić. Facetowi, który przed momentem odszedł z Bournemouth, wydawało się to zbyt piękne, by było prawdziwe. I takie

niestety się okazało. Lesser chciał, bym ściągnął do klubu piłkarzy, z którymi grałem w Anglii, i tak postąpiłem. Nie sprowadziłem największych talentów, ale wystarczająco dobrych na American Soccer League. Razem z rodzinami przenieśliśmy się do Phoenix, by rozpocząć naszą nową przygodę. Pierwsze ostrzeżenie otrzymaliśmy z Gabrielem podczas lunchu, gdy zauważyliśmy, jak Lesser zmienia wysokość rachunku. Zwróciłem na to uwagę Jimmy’emu, ale nic sobie z tego nie robił. Na dziesięć minut przed naszym pierwszym meczem z Chicago Fire nie mieliśmy strojów. Gdy w końcu przyjechały, brakowało kompletu dla bramkarza. „Będziemy najsprytniejszą drużyną w Stanach! Wszyscy będziemy nosić to samo. Nie bawimy się w jakieś zmiany” – apelował Lesser. Próbowałem mu tłumaczyć, że bramkarz, który ma prawo łapania piłki, musi mieć inny strój, ale i tak nie zrozumiał. W końcu Kieron Baker, którego pozyskałem z Ipswich Town, pożyczył od kogoś bluzę. Jego żona była w ciąży i została w Anglii, więc kiedy wracał do domu, poinstruowałem go, by przywiózł sobie całe wyposażenie – buty, ochraniacze i rękawice. Wszystko, czego potrzebowaliśmy, by traktowano nas jak poważny klub. Zanim jednak Kieron wrócił, pojawiały się kolejne problemy. W moje urodziny, 2 marca, postanowiłem zabrać rodzinę na kolację. Najpierw pojechałem wybrać pieniądze z banku, gdzie dowiedziałem się, że konto zostało zamknięte. Rachunek klubowy Phoenix Fire został przekroczony o 750 tysięcy dolarów, więc wycofano zeń wszystkie pieniądze, razem z moimi oszczędnościami w wysokości 5 tysięcy funtów. Odzyskałem tę kwotę po kłótni z dyrektorem banku, ale niewielkie to było pocieszenie. Nie mieliśmy ani zaległych, ani bieżących pensji, a gdy zadzwoniłem do Jimmy’ego, dowiedziałem się, że jego żonie Pat też zakwestionowano rachunek w supermarkecie. Wybraliśmy się do biura Lessera, który miał na ścianie wielkie zdjęcie z prezydentem Jimmym Carterem. Zapewnił nas, że to nieporozumienie wynikające z przelewów między kontami Phoenix Fire, po czym zaoferował mi 20 dolarów na kolację urodzinową. Widocznie myślał, że po drodze skoczymy do McDonalda. „Do poniedziałku wszystko zostanie załatwione” – tak brzmiała jego obietnica. Nie zostało. Phoenix Fire był zwykłym szwindlem. Zanim Lesser zatrudnił swój sztab szkoleniowy – „naszych supertrenerów”, jak zwykł nas nazywać – który doprowadził Seattle Sounders do finału rozgrywek, przekonał pięciu inwestorów do wyłożenia 2,5 miliona dolarów. Gdy te pieniądze zniknęły, zachowywał się, jakby nic się nie stało. Ukrył kasę, wiedząc, że ma kłopoty. Tymczasem przeszczęśliwy Kieron Baker wracał do Stanów z żoną w zaawansowanej ciąży i czterdziestoma parami butów, by zagrać w drużynie, która już nie istniała. Lesser dostał dwa lata więzienia, ale nikt nie odzyskał pieniędzy. Wszystkie nasze samochody zostały oddane, z wyjątkiem mojego, którym zdołałem odwieźć piłkarzy z rodzinami na lotnisko. Nasz amerykański sen się zakończył. Firmy windykacyjne wszędzie na mnie polowały, a ja przemieszczałem się z motelu do motelu, by, dopóki sprawa nie zostanie załatwiona, jak najdłużej ich unikać. Zostaliśmy trochę dłużej w Phoenix, próbując jeszcze uruchomić drugą drużynę, ale nie było na to szans. Po pięciu miesiącach wróciłem do kraju. Pewnie pomyślicie, że po takim koszmarze musiałem się zrazić do pracy, tym bardziej, że zaraz potem rozpoczęliśmy z Bobbym drogę donikąd w Oxford City. Gdy jednak David Webb zaproponował mi pracę w Bournemouth, od razu ją przyjąłem. Pieniądze nie imponowały, ale miałem blisko do domu i klub wydawał się ambitny. No i mieli Dave’a. Webby nie był najlepszym trenerem, ale potrafił świetnie motywować i dostrzegać potencjał u zawodników. Nie spotkałem w życiu wielu lepszych łowców talentów z niższych lig. Raz pojechał na mecz do Andover, gdzie grał obserwowany przez nas piłkarz, i wrócił z Nigelem Spackmanem,

który później spędził cztery lata w Chelsea i zdobył mistrzostwo z Liverpoolem. Dave zapłacił za niego 2 tysiące funtów, w co nie mogli uwierzyć w Andover, bo tam nawet nie łapał się do składu. Kiedy Webb zobaczył go po raz pierwszy, też nie zaczął od początku. Wszedł z ławki, ale pokazał to, co Dave’owi od razu się spodobało. Przy 185 centymetrach wzrostu imponował techniką i mógł biegać cały dzień. Problem Dave’a polegał jednak na tym, że wciąż chciał więcej i więcej. Poza boiskiem był właścicielem nieruchomości i stacji benzynowych. Kiedy pojawiały się problemy, od razu musiał się nimi zająć. Nie chciał prowadzić wyłącznie meczów Bournemouth. Zależało mu na zarządzaniu całym klubem. I to nie tylko Bournemouth, ale od razu Chelsea. Potrafił przekonać recepcjonistkę w hotelu, by przy całym zarządzie poinformowała, że jest do niego telefon. „Panie Webb, pan Ken Bates[26] jest na linii”. Po każdym takim numerze jego pensja rosła. Świetnie też traktował portierów. „Wiecie, kim jestem?” Nigdy nie wiedzieli. Na co Dave prosił o wezwanie menedżera i informował, że kupuje to miejsce i wszystkich pozwalnia. A ja ze wstydu chowałem się w kącie. Czasami naprawdę przekraczał granicę. Uznawał właściciela Bournemouth, Harolda Walkera, za frajera i właśnie przez długi język stracił pracę. Kiedy ten zaprosił na spotkanie kilku inwestorów, Dave postanowił odwieść ich od tego pomysłu. Przyjechali komik Jim Davidson i były mistrz świata w żużlu Barry Briggs, Webb odprowadził ich do klubu, ale zanim udali się na spotkanie, powiedział: „Nie wchodźcie w biznes z Haroldem Walkerem. Przejmuję ten klub i mam wielkie plany. Dołączcie do mnie”. Nie wiedział, że jeden z potencjalnych działaczy był najlepszym przyjacielem Walkera od czasów uniwersyteckich. Dwa dni później Dave wyleciał z roboty. Ale i z takiej sytuacji próbował się wykaraskać. Walker dał mu czas do końca tygodnia na posprzątanie gabinetu, ale w piątek Webb postanowił podjąć ostatnią próbę. Zatelefonował do prezesa. – Mam dwóch fantastycznych piłkarzy, których mogę ściągnąć za darmo – oznajmił. – W przyszłości moglibyśmy zarobić na nich fortunę. Cała rozmowa nie ma jednak sensu, jeśli mówiłeś serio o dymisji. Liczył na to, że prezes pójdzie na ustępstwa. – Nie ściągaj ich, Dave – powiedział pan Walker. – Nie wycofuję moich słów. Żegnaj. Szczerze mówiąc, gdy dowiedziałem się, że Dave definitywnie odchodzi, pomyślałem o sobie, rodzinie i przyszłości. On zawsze coś by sobie wykombinował – w końcu został menedżerem Chelsea za prezesury Kena Batesa – ale ja nie miałem zbyt dużych szans na kolejną pracę w angielskiej piłce i wszystko wskazywało na to, że też stracę robotę. Zarabiałem 90 funtów tygodniowo i ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Sandra wróciła do fryzjerstwa. Kupiła wielką suszarkę i kilka starszych dziewczyn z sąsiedztwa przychodziło do niej na mycie z pielęgnacją za 1,5 funta. Było ciężko. Nie miałem nawet kontraktu. Przeklinałem Dave’a. Prosiłem go, by załatwił sprawę z prezesem, bo co miałem robić? „Wszystko będzie dobrze. Dadzą ci kilka tygodniówek” – powiedział. Świetnie, 200 funtów, jeśli mi się poszczęści. A co potem? Siedziałem na stadionie, zastanawiając się, co powinienem zrobić, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. „Przejąłby pan drużynę od jutra? – spytał pan Walker. – Nie mamy nikogo więcej”. I nagle z bezrobotnego stałem się tymczasowym menedżerem, którego zaraz czekał wyjazd na mecz z Lincoln City, czołową drużyną Division Three. Prowadził ich wtedy Colin Murphy. Mimo że spisywali się poniżej oczekiwań i nie awansowali, mieli bardzo silną drużynę. W ataku grali John Fashanu i Neil Shipperley, a na stoperze niesamowity Steve Thompson. W Pucharze Ligi zremisowali z West Hamem, a w lidze prowadzili z przewagą

trzech punktów i uznawano ich za faworytów. W sztabie szkoleniowym miałem tylko Johna Kirka. Były bramkarz, oficjalnie tytułujący się fizjoterapeutą, pochodził z innej epoki. Gdy ktoś łamał nogę, najpierw jeździł mu po niej zimną gąbką, by upewnić się co do diagnozy. Nie miał o tym najmniejszego pojęcia. 18 grudnia 1982 roku było przerażająco zimno i wiele meczów w całym kraju zostało przełożonych z powodu zamarzniętych boisk. Na stadionie Lincoln też odbyła się inspekcja murawy i liczyliśmy, że nasze spotkanie również zostanie odwołane. Colinowi tak jednak zależało na starciu z młodym menedżerem prowadzącym klub w kryzysie, że kiedy przyjechaliśmy, na murawie płonęło osiem kupek rozżarzonych węgli. Bóg jeden wie, co oni szykowali, ale sędzia dał zielone światło. Nie wiem też, jak te ogniska miały rozmrozić ziemię. Wtedy właśnie John Kirk oświadczył, że wszystkie buty do gry mają mieć długie wkręcane kołki, a nie gumowe. „Mówiłem o tym od tygodni, ale mnie nie słuchali” – powiedział. Wyszedłem na rozgrzewkę i piłkarze Lincoln już tam byli. Mieli buty ze specjalnymi wypustkami w podeszwie. Biegali w nich i zawracali jak Brazylia, a nasz stoper po zrobieniu dwóch kroków wyrżnął dupą o glebę. Dwóch kolejnych – tak samo. Poruszali się jak Bambi na lodzie. I pewnie nie byłoby mi aż tak do śmiechu, gdybym wiedział, jak to się skończy. Naprawdę mieliśmy kłopoty. Przy wyniku 0:8 wywalczyliśmy rzut rożny. John Kirk, który przez cały mecz się nie odzywał, nagle ożył. Skoczył na nogi, podbiegł do linii i wrzasnął do piłkarzy: – Do przodu, do przodu! – Do przodu? – powtórzyłem. – Po jaką cholerę? Przecież, kurwa, nie wygramy 9:8. Do tyłu, do tyłu! Na 25 minut przed końcem strzelili dziewiątą bramkę i mecz mógł się już zakończyć. Na szczęście nie walczyli o dwucyfrówkę i udało nam się dotrwać do gwizdka. Mój świat wywrócił się do góry nogami. Pracowałem jako trener już u Dave’a i wszystko wyglądało dobrze. Piłkarze reagowali na moje polecenia. Ale tego dnia nie mogłem nic zrobić. W kolejnym meczu zremisowaliśmy u siebie z Reading 1:1, a w następnym przegraliśmy 0:5 z Leyton Orient i tym razem nie mogłem usprawiedliwiać się butami. Było mi wstyd. Trzy mecze bez zwycięstwa i bilans 0:14 na dwóch wyjazdach. Nie poddałem się, choć wiedziałem, że klub szuka nowego menedżera. Powoli jednak zaczynało się układać. Pokonaliśmy Brentford 4:3, wygraliśmy 3:0 z Millwall, zremisowaliśmy z Sheffield United i ograliśmy walczące o awans Oxford City. Piątego marca stoczyliśmy na wyjeździe mecz z Gillingham i zwyciężyliśmy 5:2. Zanim wyjechaliśmy z ich stadionu, Alec Stock, były menedżer Fulham, wówczas dyrektor Bournemouth, wszedł do naszego autobusu. – Świetnie, Harry, świetnie! – wykrzyknął z akcentem typowym dla wyższych sfer. – Bywałem w centrum treningowym, obserwowałem, jak pracujesz, i naprawdę mi się podobało. W poniedziałek mamy spotkanie zarządu i przedyskutujemy twoją sytuację. Radzisz sobie naprawdę dobrze, więc zatrudnią cię na pełny etat. Przez weekend przygotuj listę rzeczy, których potrzebujesz: pieniądze na paliwo, rachunki telefoniczne. Znajdziemy ci też mały klubowy samochodzik. Poszedłem więc w poniedziałek do pracy cały w skowronkach. Czekałem w gabinecie, aż zapuka prezes. W końcu przyszedł. – Harry, poradziłeś sobie naprawdę dobrze – zaczął. – Ale bardzo mi przykro. Właśnie sprzedałem klub i obawiam się, że nie mogłem ci zagwarantować pozostania na posadzie. Będą szukać nowego menedżera. Usiadłem skołowany. Dwie minuty później znów rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł Brian Tiler, były kapitan Aston Villi, którego kilka razy spotkałem w Stanach, a który reprezentował

nowego właściciela Bournemouth, Antona Johnsona. – Anton chce zatrudnić nowego menedżera – wyjaśnił – ale my chcemy cię zatrzymać jako trenera. – Nie do końca dawałem wiarę jego słowom. – Mówię poważnie. Chcemy byś został, bo traktujemy cię jako ważną część tego klubu. Nie miałem wyboru. Musiałem czekać, jak rozwinie się ta sytuacja. Anton ostatecznie zatrudnił Dona Megsona, co, szczerze mówiąc, okazało się katastrofalną decyzją. Brakowało dobrych wyników i drużyna szybko przestała się liczyć. Lubiłem Dona jako człowieka, ale wszystko było jasne już pod koniec sezonu 1982/83, gdy pojechaliśmy na krótki odpoczynek do Portugalii. Rozmawialiśmy o naszym celu transferowym, chłopaku z Rochdale, którego opisałem jako skrzydłowego. – Nie jest skrzydłowym, tylko napastnikiem – powiedział Don. Trwało to jakiś czas, po czym zainterweniował Anton. – Don, to zdecydowanie skrzydłowy – oznajmił. – Skąd wiesz, Anton? – Bo tak twierdzi Harry, który zna się, kurwa, na piłce dziesięć razy lepiej od ciebie. Kiedy na początku sezonu 1983/84 znów zaczęło brakować dobrych wyników, odejście Dona było kwestią czasu. A moja pozycja zaczęła rosnąć. Jimmy Melia wydzwaniał z propozycją przejęcia Brighton and Hove Albion, natomiast Anton wiedział, że popełnił błąd, nie zostawiając mnie na posadzie. Na początku, gdy zaproponował mi powrót na to stanowisko, Megson zgłosił się do pracy w roli asystenta. Nie mogłem się na to zgodzić. Piłkarze nie wiedzieliby, kto zarządza klubem. „To nie ma sensu, Don. Nie możesz z menedżera stać się jego asystentem” – wyjaśniłem, bo chciałem być samodzielnym szefem, bez ingerencji innych. Ten rok okazał się dla Bournemouth wspaniały. Sięgnęliśmy po Associate Members’ Cup, czyli wygraliśmy rozgrywki pucharowe drużyn z niższych lig, które dziś nazywają się Johnstone’s Paint Trophy. Może nie brzmi to zbyt dumnie, ale dla Bournemouth znaczyło wiele. W finale zmierzyliśmy się z Hull City i tylko żałowałem, że moi podopieczni nie dostali szansy gry na Wembley. Zawody The Horse of the Year Show zniszczyły murawę i po pokonaniu w półfinale Millwall wzięliśmy udział w losowaniu, które miało wskazać, gdzie odbędzie się mecz. Wygrało Hull. Mieli silną drużynę i przy identycznej liczbie punktów i różnicy bramek zajęli trzecie miejsce ex aequo z Sheffield United, ale nie zdołali awansować do Division Two ze względu na mniejszą liczbę strzelonych goli. Ich menedżerem był Colin Appleton, w ataku grał Billy Whitehurst, a w pomocy szalał Steve McClaren. Przegrywaliśmy 0:1, ale odrobiliśmy straty, wygraliśmy 2:1 i w drodze powrotnej zorganizowaliśmy w autokarze wielką imprezę. Klub natomiast – po tym, jak sprzedał go Anton – wrócił w ręce ludzi z Bournemouth. W kolejnym sezonie wyeliminowaliśmy w Pucharze Anglii Manchester United. Chciałbym móc powiedzieć, że nasz sukces wynikał z jakiegoś cudownego, tajemniczego planu, ale prawda jest taka, że wszystko zawdzięczaliśmy zwykłej ciężkiej pracy i niczemu więcej. Nie zrozumcie mnie źle. Wygrywała lepsza drużyna. Nie było problemów z murawą, na której United mogliby wypaść gorzej. Jasne: zmobilizowaliśmy się na tę okazję i zagraliśmy lepiej niż zwykle, a oni może nas trochę zlekceważyli. Z pewnością nie mieliśmy żadnych problemów – od chwili, gdy objęliśmy prowadzenie, wiedziałem, że nic nam nie grozi. W pierwszej rundzie spokojnie pokonaliśmy Walsall 4:0, a w kolejnej strachu napędziła nam amatorska drużyna Windsor and Eton. W pierwszym meczu na wyjeździe zremisowaliśmy 0:0 po śmiercionośnej walce w błocie po kostki i wygraliśmy dopiero 2:0 w rewanżu. Wtedy wiedzieliśmy

już, że czeka nas potyczka z Manchesterem United, co podziałało jeszcze bardziej mobilizująco. Wciąż jednak twierdzę, że to Windsor and Eton pokazało nam lepszy futbol niż Manchester. Mieliśmy piłkarzy, na których nie wydaliśmy ani pensa, a oni, dowodzeni przez Rona Atkinsona, przyjechali jako obrońcy pucharu z wielkimi gwiazdami, Normanem Whiteside’em i Frankiem Stapletonem. Czułem zdenerwowanie u moich zawodników, więc dzień wcześniej zabrałem ich do włoskiej restauracji. Jej właściciel obiecał naszemu bramkarzowi Ianowi Leighowi darmową pizzę do końca życia, jeśli zachowa czyste konto. Byliśmy przeciętną drużyną w trakcie przebudowy, ale na murawie pokazaliśmy coś więcej. Trybuny trzymały naszą stronę, a my nie przestawaliśmy harować. Biegaliśmy, biegaliśmy, walczyliśmy o każdą piłkę. Nie pozwoliliśmy im na nic, zaliczając po bramkach Miltona Grahama i Iana Thompsona typowe zwycięstwo drużyny, która nie jest faworytem. Wylaliśmy hektolitry potu. Niestety, Leigh nie jadał darmowej pizzy do końca życia. Kilka lat później restauracja została sprzedana i nowy właściciel nie chciał uhonorować zakładu. Kim był ten żałosny sknera? Nazywa się Harry Redknapp. Trzy sezony później awansowaliśmy do Division Two, czyli do najwyższej klasy, w jakiej Bournemouth kiedykolwiek grało. Zmontowanie takiej drużyny pozwoliło mi zyskać reputację menedżera, który dobrze sobie radzi na rynku transferowym. To naprawdę były wspaniałe czasy. Część z moich najlepszych transferów pochodzi właśnie z tego okresu. Pierwszym z nich było ściągnięcie Colina Clarke’a, którego można było wykupić za 20 tysięcy funtów z Tranmere Rovers. Problem polegał na tym, że Bournemouth nie miało takich pieniędzy. Wpadłem więc na pewien plan. Zaproponowałem trzem kolegom, wiceprezesom klubu, by wyłożyli po 5 tysięcy. Sam też zamierzałem dołożyć 5. – Kiedy go sprzedamy – oznajmiłem prezesowi – podzielimy się zyskami. Póki co klub będzie na tym korzystał. Prezes spojrzał na mnie podejrzliwie. – Widać, że naprawdę ci zależy na tym piłkarzu – stwierdził. – Musi być dobry. I nagle 20 tysięcy się znalazło. Miałem rację co do Clarke’a. Wystąpił 38 razy w reprezentacji Irlandii Północnej i rozegrał dwa świetne sezony z Southampton w Division One. Był też najbardziej prostolinijnym chłopakiem, jakiego spotkałem, o czym przekonałem się w dniu podpisania kontraktu. Colin przyjechał do nas z Merseyside z żoną. Ona została w pensjonacie niedaleko stadionu, a my rozmawialiśmy o transferze. Piłem herbatę, czekając, aż dopełnią formalności związane z kontraktem, gdy zadzwonił telefon. To była żona Clarke’a, która stwierdziła, że odezwało się Chelsea i że ich menedżer John Neal chce go kupić. Usłyszałem jedynie końcówkę rozmowy Colina, ale wiedziałem, że czekają mnie złe wiadomości. Byłem przekonany, że nic już nie wskóramy. Tym bardziej, że Clarke dodał, iż jest kibicem Chelsea, a klub specjalnie wysłał po niego samochód. Chciałem udusić naszego księgowego: przez to, że obijał się przez całe popołudnie z tą umową, mieliśmy stracić piłkarza. Ale co mogłem teraz zrobić? – Colin, rozumiem – oznajmiłem. – Chelsea gra dwie ligi wyżej i nic więcej nie mogę powiedzieć. Masz szansę grać na najwyższym poziomie, więc nie będę cię winił, jeśli z niej skorzystasz. Colin wciąż powtarzał, że jest fanem Chelsea, ale nie wiadomo dlaczego zmienił ton. – Nie – rzucił nagle stanowczym tonem. – Dwie godziny temu dogadaliśmy się co do umowy, a skoro podaliśmy sobie ręce, to wystarczy. Dałem panu słowo i byłoby nie fair, gdybym się wycofał. Byłem w szoku. – Colin, jesteś pewien? – spytałem.

– Tak. Podając panu rękę, dałem słowo. Jeśli będę dobrze grał i za rok lub dwa zgłosi się po mnie wielki klub, najwyżej pomoże mi pan odejść. – Colin, obiecuję, że nie będzie problemu. Nie mogę uwierzyć w to, jak postąpiłeś. Był u nas jeden sezon. Wystąpił w każdym meczu i strzelił 26 goli, a my awansowaliśmy i sprzedaliśmy go do Southampton za 500 tysięcy funtów. Ale takie historie dziś już się nie zdarzają. Teraz wszystkie umowy przechodzą przez ręce właściciela i dyrektora klubu bez osobistego kontaktu. Nie pamiętam też z ostatnich lat transferu bez udziału agentów, z którymi my, jako menedżerowie, już się nie dogadujemy. Przyjaciółmi agentów są dziś dyrektorzy generalni i prezesi. To oni umawiają się z nimi na kolacje. Kolejnym transferem ze starej szkoły było sprowadzenie Jimmy’ego Case’a, dawnego pomocnika Liverpoolu i reprezentacji Anglii. Był początek sezonu 1991/92, mojego ostatniego w Bournemouth. Siedziałem w domu i oglądałem wiadomości, gdy nagle podali, że menedżer Southampton Ian Branfoot nie chce przedłużyć umowy z Case’em, mimo że ten rozegrał prawie wszystkie mecze w Division One, trafiając nawet do jedenastki sezonu. Od razu się tym zająłem. Wiedziałem, że mieszka 20 minut ode mnie, więc natychmiast do niego zadzwoniłem. – Jimmy, właśnie oglądam wiadomości. Możemy pogadać? Jakaś herbatka? Gdzie? Może być teraz? Spotkaliśmy się na stacji benzynowej, bez agenta. Powiedział, że jest zainteresowany. – Od pół godziny nie masz klubu. Pewnie będziesz chciał najpierw sam sobie czegoś poszukać? – Nie, spokojnie. Chcę grać u ciebie. – Czego w takim razie oczekujesz? – zapytałem, lekko się denerwując. – Zaproponuj mi najlepszą ofertę. – Będę szczery, Jim, cienko przędziemy. – Nie mogłem owijać w bawełnę. – To Bournemouth. Nigdy nie mieliśmy wielkiej kasy. Mogę wyciągnąć maksymalnie 300 funtów tygodniowo. – W porządku – odparł. – Jeśli ktoś zaproponuje mi wielkie pieniądze, odpowiedź będzie brzmiała „nie”. Masz moje słowo, Harry, więc o nic się nie martw. Wolałem nie ryzykować. – Wiesz co, Jim? Pojedźmy do klubu i załatwmy od razu sprawę kontraktu. – Bez pośpiechu. Możemy to zrobić jutro – zapewnił. Widząc zaniepokojenie na mojej twarzy, powtarzał: – Harry, przechodzę do Bournemouth. Był słownym człowiekiem. Następnego dnia jego telefon rozgrzewał się do czerwoności, ale przyjechał do nas i podpisał kontrakt. Gdyby wszyscy byli tacy jak Jim... Jednym z powodów, dla których do dziś jestem przekonany o konieczności szybkiego dopięcia transferu, była moja rosnąca reputacja. Kluby wiedziały, że potrafię znaleźć okazję, i chciały korzystać z mojej pracy. Każdego tygodnia jeżdżenie tam i z powrotem autostradą stawało się coraz bardziej frustrujące. Jednym z minusów pracy menedżera na południowym wybrzeżu była konieczność ciągłego podróżowania. Dwie czy trzy godziny w jedną stronę, a potem powrót, by na koniec dowiedzieć się, że jeden z twoich celów transferowych został skuszony przez kogoś innego. Przykład? Ian Woan. Dwukrotnie obserwowaliśmy go w akcji z szefem skautów Bournemouth, Stuartem Morganem. Mimo że było przeraźliwie zimno, jeździliśmy do Runcorn. Podróż się ciągnęła, ale piłkarz był tego wart. Świetna lewa noga i wysokie umiejętności gry na skrzydle. Ustaliliśmy transfer na 40 tysięcy funtów. Spotkałem się nawet z jego ojcem, byłym piłkarzem Aldershot, który przekwalifikował się na rzeczoznawcę. Wszystko było ustalone i kontrakt czekał na podpis. Dzień wcześniej zadzwonił jednak starszy pan Woan.

– Nie możemy przyjechać jutro – oznajmił. – Będziemy trochę później. – Nie musi pan przyjeżdżać, panie Woan – powiedziałem. – Potrzebna jest obecność pana syna, a pan naprawdę nie musi się fatygować. Byłem bardzo dyplomatyczny, a Woan wydawał się porządnym gościem. Powiedział, że celem jego syna jest zawodowa kariera piłkarska i chce, by rozpoczęła się w Bournemouth. Nie miałem powodu, by mu nie wierzyć. Ani tym bardziej myśleć, że małe opóźnienie będzie nas kosztowało utratę tak wielkiego talentu. – Przyjedziemy w piątek – obiecał. – Mam dzień wolnego i na pewno się pojawimy. Nie sądzę, że grał na zwłokę. Nie chodziło ani o pieniądze, ani o długość kontraktu. Chyba nawet nie wiedział, co za chwilę się wydarzy. O wszystkim dowiedziałem się od Alana Hilla, asystenta Briana Clougha z Nottingham Forest. Informacje o naszym ewentualnym transferze wyciekły do prasy, a następnie do telegazety. Clough czytał o plotkach transferowych w swoim biurze. Trafił na wzmiankę o Bournemouth i Woanie. – Redknapp ma oko do amatorów – stwierdził. – Kim jest ten Woan? W Nottingham nie mieli o nim pojęcia, nie przygotowali sobie żadnych raportów, ale Ronnie Fenton, jeden z asystentów Clougha, zadzwonił do menedżera Runcorn, z którym się kolegował. – Dobry ten Woan? – spytał. – Za dobry na Bournemouth – padła odpowiedź. Tak upadł nasz transfer. Forest podwoiło ofertę, zapłaciło 80 tysięcy funtów, a w czwartek o 23.30 zadzwonił ojciec Iana. – Nie uwierzysz, Harry, ale zgłosiło się Nottingham Forest! Tego dnia straciliśmy fantastycznego piłkarza o świetnej mentalności. Spędził w Forest dziesięć lat. Do moich najważniejszych transferów należał John Williams, wysoki stoper, którego ściągnąłem za 30 tysięcy funtów z Port Vale. Pomógł nam wygrać ligę w 1986/87, co było jednym z jego trzech awansów wywalczonych w barwach trzech różnych klubów. Przegraliśmy w tamtym sezonie tylko dwa mecze po świętach Bożego Narodzenia, a w jednym z nich zabrakło właśnie Johna. Uwielbiałem go. Gdybym miał stworzyć listę moich najbardziej udanych transferów, na pewno by się na niej znalazł. Po zakończeniu kariery został trenerem w Bournemouth. Przez krótki czas był też tymczasowym menedżerem, a dziś pracuje w lokalnych mediach. Niekiedy piłkarze trafiają do ciebie z bardzo dziwnych miejsc. Pracując w Bournemouth, prowadziłem też Mudeford Boys Club, drużynę U-10, w której grał mój syn, Jamie. Miał dopiero siedem lat, ale był gotowy do rywalizacji ze starszymi. Naszą tajną bronią był bramkarz, któremu przekręciliśmy datę urodzenia. Miał 14 lat, ale był dość mały, więc pozwalali mu grać z dziesięciolatkami. Kiedy była taka potrzeba, bronił świetnie, choć na ogół cała drużyna wyglądała bardzo przyzwoicie. Cały nasz sprytny plan wziął w łeb podczas jednego z meczów. Chłopak tak bardzo nudził się na bramce, że opierając się o słupek, zapalił papierosa. Trudno było przekonać ludzi, że to dziesięciolatek, skoro przed momentem wydzierałem się, by zgasił fajkę. Pewnej niedzieli jeden z menedżerów z naszej ligi dzieciaków zadzwonił do mnie z informacją, że w którejś ze starszych drużyn jego klubu pojawił się niesamowity talent. Pomyślał, że powinienem dać mu szansę testów w Bournemouth. – Był w Portsmouth, ale go wypuścili – oznajmił. – Na naszą ligę jest za dobry, więc może potrenuje u ciebie? Początkowo byłem niechętny. – Jeśli na to pozwolę, wszyscy będą o niego wypytywać – powiedziałem.

– Nie jest taki młody, ale nie ma pracy. Facetowi naprawdę zależało, bym przyjął tego dzieciaka. – Jak się nazywa? – Steve Claridge. – Jeśli faktycznie jest bezrobotny, powiedz mu, żeby wpadł jutro rano. Po trzydziestu minutach wiedziałem, że facet nadaje się do profesjonalnej piłki. Po normalnej gierce treningowej zorganizowaliśmy zawody jeden na jeden w polu karnym. Steve wygrał. Ostatni jego strzał wpadł w samo okienko, absolutne arcydzieło. – Musimy go ściągnąć – stwierdziłem. – Gdzie ci ludzie z Portsmouth mieli oczy? Steve zrobił świetną karierę, rozgrywając ponad tysiąc meczów ligowych, po czym wyrósł na szanowanego eksperta telewizyjnego. Wcześniej jednak zaskakiwał różnymi dziwnymi nawykami. Dowiedzieliśmy się też, dlaczego Portsmouth mogło go wypuścić. Miał na przykład obsesję na punkcie butów. Uważał, że niektóre pary przynoszą mu szczęście, sięgał po nie i wkładał niezależnie od rozmiaru i właściciela. Nie kradł ich. To był zwykły przesąd, który wywoływał wiele zabawnych historii. Zadebiutował u nas w meczu przeciwko York City. Ktoś mu powiedział, że glukoza daje energię, więc zabrał ze sobą do autokaru sześć opakowań tabletek i dwa batony Mars, aż w końcu zrobiło mu się niedobrze. Potem, w trakcie rozgrzewki, zauważyłem, że chodzi jak stary dziadek cierpiący na artretyzm. Jakby go coś bolało. Okazało się, że włożył nowe buty o rozmiarze sześć i pół, czyli o półtora mniejszym, niż powinien. John Kirk zwrócił mi uwagę, bym coś z nim zrobił, bo strasznie go wkurzał. Steve nie chciał od niego butów w rozmiarze osiem. Sprzedawca w sklepie polecił mu tamte. Gdybyśmy jeszcze grali na wodzie i w błocie, mogłyby trochę puścić, ale boisko w York było twarde jak skała. – Harry, weź to załatw, bo on mówi, że może grać – apelował John. Steve po dwóch minutach meczu sam podszedł do linii. – Macie jakieś większe buty? – spytał. – Tych mam już dość. Kiedy był pod presją, golił sobie głowę. Wchodząc na spotkanie z drużyną, czułem się jak podczas skeczu Tommy’ego Coopera, w którym grał on dwie role, w zależności od tego, w którą stronę się odwrócił. Z jednej miał normalne włosy, z drugiej był półłysy, i twierdził, że ojciec źle go obciął. W końcu wpadłem na pomysł, jak uspokoić Steve’a. Podczas meczów wyjazdowych ulokowałem go w pokoju z Billym Raffertym, uroczym, rozsądnym człowiekiem i niezłym napastnikiem, z którym przyjaźnię się do dziś. W trakcie jednej nocy z Claridge’em przyszedł do mojego pokoju blady jak ściana. – Trenerze, czuję się jak w Psychozie – oznajmił. – On co chwilę chodzi do łazienki i wraca z coraz bardziej ogoloną głową. Nie zmrużyłem przez niego oka. Steve był jednak tak dobrym piłkarzem, że sprowadziłem go dwa razy. Po tym, jak sprzedałem go do Weymouth Town, zawalili sprawy kontraktowe, więc ściągnąłem go z powrotem za darmo. Później oddałem go do Crystal Palace i mimo swojego dziwnego charakteru zrobił fantastyczną karierę. A wszystko dzięki poradzie menedżera z ligi dziecięcej. Brian Clough miał rację. Potrafiłem odkryć perełkę w niższych ligach. Maidstone United miało świetnego zawodnika, Marka Newsona, który trafił do reprezentacji piłkarzy amatorskich. W tej kategorii nie miał sobie równych. Długo go obserwowałem i byłem w szoku, gdy Stuart Morgan zadzwonił i powiedział, że Tottenham zaprosił Marka na testy, ale jeśli chcę, to mogę zobaczyć go we wtorek w akcji podczas meczu w ich centrum treningowym. Tuż po spotkaniu ponownie zatelefonował.

– Zdecydowanie najlepszy na boisku – potwierdził. Tottenham wbił czwórkę Norwich City, a Mark zagrał na stoperze i prawej obronie. – Musimy go wziąć – powiedziałem. – Nie mamy szans – stwierdził Stuart. Tego wieczoru miałem jednak niesamowitego farta. Zadzwonił do mnie stary kumpel, który miał kontakty w Tottenhamie. – Harry, wiem, że zabiegacie o Marka Newsona – zaczął. – Chciałem ci powiedzieć, że nie wiąże go żaden kontrakt. Nie jest nigdzie zarejestrowany. To wolny zawodnik, Harry. W Tottenhamie go chcą, ale myślą, że muszą zapłacić 200 tysięcy funtów, a to nieprawda! – Nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie usłyszałem. – Jeśli chcesz, mam numer Marka. Nawet się nie zastanawiałem. Mieszkał na Isle of Dogs i chwilę zajęło mi samo przekonywanie go do transferu. – W tym momencie jestem w Tottenhamie – powiedział. – Trenuję z nimi od tygodnia, dobrze mi idzie i myślę, Harry, że zaproponują mi kontrakt. – Po prostu się spotkajmy, Mark. Wsiadaj w pociąg, zapłacę ci za bilet i odbiorę ze stacji. – W sumie jutro mamy wolne... Czułem, że się waha, więc przeszedłem do ataku. – Mark, jesteś świetnym piłkarzem, ale dobrze wiesz, że w Tottenhamie nie dadzą ci szansy. Jeśli przejdziesz do Bournemouth, będziesz grał w każdym meczu. Staniesz się naszą gwiazdą. Zgodził się na spotkanie i kontynuowaliśmy rozmowę we włoskiej restauracji. Za każdym razem, gdy wspominał o Tottenhamie, miałem gotową odpowiedź: – Może cię wezmą, może nie, ale nawet jeśli podpiszesz z nimi kontrakt i nie uda ci się przebić, to znowu będziesz w dupie i co wtedy? Ciężko ci będzie o kolejny klub i możesz zarabiać nawet mniej niż teraz w Maidstone. Zaproponowaliśmy mu 200 funtów tygodniowo. – Potrzebuję czasu, by to przemyśleć – powiedział. – Nie ma mowy. Nie wychodzisz stąd, dopóki nie dopniemy kontraktu. Brian Tiler ostatecznie dorzucił dodatkowo 20 funtów i Mark wyglądał na zadowolonego. Umowa została zawarta. Teraz trzeba było tylko potwierdzić sprawy rejestracyjne i dowiedzieć się, czy moje źródło miało rację. Tak, to była prawda. Marka Newsona nie łączył z Maidstone United żaden kontrakt. Pozostało mi przekazać dobre wieści ich menedżerowi Barry’emu Fryowi. – Jak leci, Harry? Co u ciebie, synu? – Świetnie, Barry. Właśnie podpisałem kontrakt z Markiem Newsonem. Barry nie chciał w to uwierzyć. – Chcesz podpisać kontrakt z Markiem Newsonem? – spytał. – Obawiam się, że to niemożliwe, stary. Wszystko wskazuje na to, że przechodzi do Tottenhamu. Dostaniemy dwieście kawałków plus jeszcze sto w bonusach. Nie sądzę, by Bournemouth było w stanie przebić taką ofertę. – Nie zrozumiałeś mnie, Barry – powiedziałem. – Już podpisaliśmy kontrakt. Zaległa krótka cisza. – Piłeś, Harry? – Nie. Nie mieliście z nim umowy, Barry, więc został piłkarzem Bournemouth – wyjaśniłem. Ton rozmowy natychmiast się zmienił. Barry zaczął krzyczeć: – Nie wkurwiaj mnie, Harry, bo zaraz wyślę dwóch gości, którzy odstrzelą ci kolana, ty... – Przykro mi, Barry. Z takiej szansy trzeba było skorzystać. – Odłożyłem słuchawkę. Dziesięć minut później zadzwonił ponownie. Prezes Maidstone podszedł do sprawy bardziej

pokojowo. – Muszę przeprosić za to, co powiedział Barry, za te groźby i Bóg wie co jeszcze – zagaił. – To nie w naszym stylu. Zachowajmy się jak mężczyźni. Popełniliśmy błąd, wykazałeś się sprytem i go wykorzystałeś. Dogadajmy się zatem. Oczywiście nie dostaniemy pieniędzy, które zapłaciłby Tottenham, ale jestem pewien, że znajdziemy jakieś rozwiązanie. – Przykro mi – powiedziałem. – To wolny zawodnik i za nic nie musimy płacić. Nie potrzebuję żadnych dodatkowych rozwiązań. I znów się zaczęło o strzelaniu w kolana. – Ty skurwysynu! Przyjadę tam i załatwię ciebie i twojego kumpla Tilera – oznajmił prezes, po czym się rozłączył. Dzień później zauważyliśmy z Brianem, że obok siedziby klubu zaparkował jakiś samochód. Po chwili wyszli z niego Barry, prezes i jeszcze jakiś gość, którego nie rozpoznaliśmy. Woleliśmy się tam nie kręcić i nie szukać odpowiedzi, po co przyjechali. Czmychnęliśmy tylnym wyjściem, ruszyliśmy przez boisko i drzwi obrotowe, sprzed których zabrało nas podstawione przez kogoś auto. Więcej już się do nas nie fatygowali, a Mark świetnie się sprawdził w Bournemouth. Nosił opaskę kapitańską, gdy wygraliśmy ligę, a po trzech latach sprzedałem go do Fulham za 100 tysięcy funtów. Jednym z moich ulubionych transferów, nie tylko z okresu Bournemouth, był napastnik Carl Richards z Enfield. Wielki chłop przypominający lekkoatletę Carla Lewisa. Pamiętam, jak w 1986 roku pojechałem na Manor Park, stary stadion Nuneaton Borough, by obejrzeć go w akcji pomiędzy drużynami amatorów z Anglii i Walii. Po meczu, gdy wręczano trofeum i był czas na przemówienia i kanapki, schowałem się za małą chatką, by nie zauważyli mnie inni menedżerowie. Obok przechodził Carl. – Pssst! Chcę z tobą pogadać – rzuciłem zza płota. – Kim jesteś? Czego chcesz? – Miał naprawdę wielkie ramiona i sylwetkę atlety. – Nazywam się Harry Redknapp i jestem menedżerem Bournemouth. – Bournemouth? Nigdy o was nie słyszałem. W której lidze gracie? – W trzeciej. – Cóż, na pewno nie zjadę do żadnej Isthmian League. – Nie jesteśmy w trzeciej lidze Isthmian. Gramy w Division Three. Piłka zawodowa. – Co? Zawodowa? Zawsze chciałem być zawodowcem – powiedział Carl. – To się dobrze składa, bo my jesteśmy zawodowcami i chcemy cię do naszej drużyny. – Miałbym codziennie trenować? – spytał. Naprawdę nie miał o tym pojęcia. Wykupiliśmy go z Enfield za 10 tysięcy funtów. Gdy pojechaliśmy go odebrać, a sam Carl poszedł pożegnać się ze swoim menedżerem, towarzyszył mu jeden z jego kolegów klubowych. – Dlaczego go ściągacie? Jestem od niego dziesięć razy lepszy. Strzeliłem w tym sezonie 26 goli, a Carl tylko 12. To naprawdę inny poziom. Dlaczego nie chcecie mnie? Zacząłem się martwić. Mój asystent Stuart Morgan polecił mi Carla, ale sam widziałem go w akcji tylko raz, w Nuneaton. Spisał się świetnie i bardzo mi się spodobał, ale nie mogłem się pozbyć wrażenia, że przyjechaliśmy po niewłaściwego piłkarza. – Nie mogę kupić ciebie, kupuję Carla – odpowiedziałem jego koledze. – Ale nie martw się, będę cię obserwował. Carl okazał się bezużyteczny. Potrafił jedynie biegać. A okres przygotowawczy był w naszym wykonaniu koszmarem. Yeovil Town – porażka. Weymouth Town – porażka. Bath City – porażka. Rozegraliśmy sześć spotkań i nie zwyciężyliśmy ani razu, a Carl radził sobie fatalnie. Po czterech meczach poprosił mnie o rozmowę.

– Jeden z moich kolegów pyta, czy mógłby przyjechać na testy. Jest napastnikiem, jak ja. – I jest tak dobry jak ty? – zapytałem podejrzliwie. – Nie, nie tak dobry, ale przyzwoity. – To mu, kurwa, powiedz, żeby się nie fatygował – rzuciłem, i na tym się skończyło. W najbliższą sobotę graliśmy z Crystal Palace. – Kolega, który pytał o testy, gra dziś w ich drużynie – powiedział Carl. „No dobrze – pomyślałem. – W takim razie nie ma problemu”. Po trzech golach zorientowałem się, że nie będzie z Carla dobry skaut. Nazwisko kolegi? Ian Wright[27]. Carlowi też jednak zaczęło iść fantastycznie i w końcu go pokochałem. Ale nie miał pojęcia o bożym świecie. W dniu pierwszej wypłaty przyszedł do mojego gabinetu i oskarżył mnie o przekręt. – Powiedziałeś, że dostanę 220 funtów tygodniówki, a dostaję tylko 150. – Kilka kwot trzeba odliczyć, Carl – wyjaśniłem. – Podatek dochodowy, ubezpieczenie. – Co to jest? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. – Musisz płacić podatek i ubezpieczenie, Carl – powiedziałem jak najbardziej uspokajającym tonem. – Każdy tak postępuje. Niczego nie rozumiał. – Gdy Leroy poprosił mnie o pomoc w malowaniu, powiedział, że dostanę 100 funtów i tyle dostałem. – A w innych miejscach? – zapytałem. – Musiałeś płacić podatek i ubezpieczenie. – Nie miałem innych prac. To był dopiero początek. Carl miał żonę i małe dziecko, więc zaproponowałem, by kupił dom. – Jak to się robi? – zapytał z pełną powagą. Powiedziałem, by wybrał się do sklepu ze zdjęciami domów na gablocie i znalazł jakiś za około 35 tysięcy funtów. Dzień później przyszedł i poinformował, że dokonał wyboru. Byłem w szoku. – Jaki to dom, Carl? – Z trzema łazienkami i jedną sypialnią za 38 tysięcy. – Masz na myśli: z trzema sypialniami i jedną łazienką? – Coś takiego. – Ile za to chcą? – Mówiłem: 38 tysięcy funtów. Nie próbował negocjować i nawet nie zobaczył domu. – Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak pan Richards. Kupił pierwszy dom, jaki mu pokazaliśmy, za wyjściową cenę – powiedział mi agent nieruchomości, który okazał się wielkim fanem Bournemouth i po negocjacjach spuścił do 36 tysięcy. Co do Carla miał jednak rację. Sam nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak on. Po kiepskim początku wyrósł na świetnego, silnego i szybkiego piłkarza, który co tydzień uprzykrzał życie obrońcom. Minęły dwa sezony i Birmingham City wykupiło go za 85 tysięcy funtów. Rozegrał u nich sezon, kolejny w Peterborough United, a następne dwa lata spędził w Blackpool. Karierę zakończył w Enfield. Zastanawiam się, co robi dzisiaj. Pewnie maluje u Leroya. Z perspektywy czasu praca w Bournemouth wydaje się najzabawniejsza w mojej menedżerskiej karierze. Nie było pieniędzy ani sukcesów. Nie pracowałem z wielkimi gwiazdami, jak Paolo Di Canio czy Gareth Bale, ale świetną przygodą było przeszukiwanie niższych lig w poszukiwaniu takich ludzi jak Carl. To prawdziwa satysfakcja, gdy udaje ci się tam odkryć dobrego piłkarza i nauczyć pracy na wyższym poziomie. Pamiętam, jak w 1988 roku ściągnęliśmy Luthera Blissetta

z Watfordu. Piłkarza z doświadczeniem z Anglii i Włoch, który ze względu na swoją etykę pracy zmienił mentalność w klubie. Świetnie trenował, uczył kolegów, jak powinni się odżywiać, i wiele wniósł do zespołu. W debiucie z Hull City – wygraliśmy 5:1 – strzelił cztery gole. Po meczu prezes wygłosił w szatni wielką mowę. – Najwspanialsze jest to, że Luther nie pokazał nam jeszcze wszystkiego – oznajmił. – Właśnie strzelił cztery gole w jednym meczu, panie prezesie – zauważyłem. – Myślę, że jednak pokazał. Praca w takich ligach uczyła też twardo stąpać po ziemi. Nawet po pokonaniu Manchesteru United w Pucharze Anglii nie mogliśmy zbyt długo upajać się chwałą. Ale było to prawdopodobnie największe osiągnięcie w historii klubu. Zajmowaliśmy 21 miejsce w Division Three, a zwyciężyliśmy wicelidera ekstraklasy. Największa wpadka Manchesteru od lat. Dzień później dostałem zaproszenie do śniadaniowego programu w telewizji, a wszyscy piłkarze udzielali wywiadów gazetom. To było wielkie wydarzenie. Jeden z kanałów zapytał o możliwość wysłania ekipy do naszego centrum treningowego, a my takiego nawet nie mieliśmy. Trenowaliśmy w King’s Park, czyli miejscu publicznym. Ludzie wyprowadzali tam psy na spacery, więc pierwszym zadaniem naszych najmłodszych piłkarzy było wysprzątanie całego bałaganu, żebyśmy w ogóle mogli grać. W zimie natomiast, kiedy bywało zbyt grząsko, przenosiliśmy się na czerwony tartan, na jakim grywałem jako dzieciak w East Endzie. Boisko miało kilka reflektorów i lokalne władze wieczorami wynajmowały je różnym drużynom. Po pokonaniu Manchesteru United otworzyli nam jednak bramy, więc od razu skorzystaliśmy. Piłkarze – jak pewnie się domyślacie – kipieli energią i zaliczyliśmy naprawdę udany trening. Po jego zakończeniu zauważyliśmy wielką kłódkę na bramie. Portier przyjechał na rowerze i bez słowa nas zamknął. Był kolejnym „Cheyenne’em”, który lubił nam stwarzać problemy, ale tym razem sytuacja była wyjątkowa. Żeby wyjść, musieliśmy się wspiąć na sześciometrowe ogrodzenie. Udało mi się przedostać jedną nogą, nie mogłem przenieść drugiej, a całe ogrodzenie chwiało się na wietrze. Wywołało to sporo śmiechu, ale takie właśnie było Bournemouth – potrafiło sprowadzić każdego na ziemię. Na początku sezonu mieliśmy do dyspozycji tuzin piłek i kiedy jakaś ginęła, wysyłaliśmy dzieciaki, które wracały z nią po kilku godzinach. Dziś piłkarze nie przejmują się takimi rzeczami. Zapominają też, skąd pochodzą. Przypominam sobie, jak Sol Campbell narzekał w Portsmouth, że trenujemy na gównianym boisku, i faktycznie takie było. Znajdowało się w ohydnym stanie. Ale nie możesz pozwolić piłkarzom na szukanie takich wymówek. Pamiętałem Sola jeszcze z dziecięcej drużyny o nazwie Senrab – pochodzili z Barnes Street, a Senrab to Barnes od tyłu – z którą grali na Wanstead Flats i Hackney Marshes. Przypomniałem mu te czasy, kiedy grał na zdecydowanie gorszych murawach, a cieszył się każdą minutą. Zrozumiał, o co mi chodzi. Świat nowoczesnych piłkarzy jest zupełnie inny. Szczególnie tych, którzy wychowali się w elitarnych klubach. Nawet nie wiedzą, ile mają szczęścia. Całe życie spędzili na murawach gładkich jak stół bilardowy. Praca w Bournemouth uczyła doceniać lepsze czasy. Jeden z moich tamtejszych prezesów – miałem ich dziewięciu, ale ten był najlepszy – Jim Nolan przyszedł raz do parku i powiedział, że zabiera mnie gdzieś po treningu. Podjechaliśmy do warsztatu Mercedesa i zaproponował mi za awans model 190E, który kosztował w tych czasach 17 tysięcy funtów. Czułem się, jakbym wygrał na loterii, bo jeździłem wtedy morrisem mariną. Nie zarabialiśmy takiej fortuny, jak dzisiaj, ale nigdy tego Jimowi nie zapomnę, bo nie musiał tego robić. Byłem bardzo dumny z mojego małego czarnego merca. Prawie każdy z moich prezesów dawał z siebie wszystko dla mnie i dla klubu. Pamiętam, jak

w którąś środę mieliśmy grać na wyjeździe z York City, a w sobotę z Darlington. Zapytałem prezesa, czy byłaby możliwość pozostania na północy przez trzy noce. Odpowiedział, że nie mamy pieniędzy, ale wiedziałem, że opłata za dwa powroty autokarem wyniosłaby mniej więcej tyle samo. Zadzwoniłem więc do dwóch miejscowych pensjonatów, czy znalazłoby się dla nas miejsce, gdybyśmy spali po dwóch czy trzech w pokoju. Wynajęliśmy też dwa minibusy, by zmieścić się w kosztach. Musielibyście zobaczyć te pojazdy. Najgorsze, jakie można sobie wyobrazić. Stare, zielone. Wyglądały, jakby wiozły żołnierzy na wojnę. Powołaliśmy najwęższą możliwie kadrę, by jeszcze zredukować koszty, a Keith Williams kierował drugim busem. W Darlington nie chcieli nas wpuścić na stadion. Facet przy bramie padł ze śmiechu, gdy usłyszał, że jestem menedżerem Bournemouth, a to moja drużyna. Jeden z jego kumpli jednak mnie rozpoznał i w końcu udało nam się wejść. Ale wygraliśmy oba mecze. Dwie noce w pensjonacie pozytywnie wpłynęły na atmosferę w zespole. Ta taktyka sprawdziła się na tyle dobrze, że kiedy walczyliśmy o awans, postanowiłem z niej skorzystać na północnym zachodzie. Wygraliśmy w środę z Port Vale i zostaliśmy w Blackpool, czekając na sobotni mecz z Carlisle United. Mieszkaliśmy, jak na te czasy, w dość ekskluzywnych warunkach, a samo Blackpool kusiło zdecydowanie bardziej od Darlington. W nocy, dzień przed meczem, zwołałem zebranie drużyny. Postawiłem na jasny przekaz. Jutro spotkanie o ciężkim wymiarze gatunkowym, więc nikt nie wychodzi na imprezę. Wszyscy wcześnie do łóżek, idzie nam dobrze, więc nie zepsujcie tego – wszyscy mnie wysłuchali i zgodzili się. Ślicznie. Sam Ellis, ówczesny menedżer Blackpool i mój dobry przyjaciel, przyjechał mnie odwiedzić w hotelu. Wypiliśmy herbatę, porozmawialiśmy, a o dziesiątej wszyscy piłkarze byli już w łóżkach. Spędziłem z nim jeszcze pół godziny, pożegnaliśmy się i poszedłem do windy. Zanim nacisnąłem przycisk, zaczęła zjeżdżać w dół do piwnicy. Wyszedłem i... gdzie ja jestem? Drzwi się zamknęły i winda ruszyła w górę. Byłem skołowany. Pojąłem, że znalazłem się na podziemnym parkingu. Wspaniale. Wciskam przycisk, winda zjeżdża i kto ukazuje się moim oczom? Kapitan John Williams odstawiony jak John Travolta, a za nim pięciu innych zawodników gotowych do wypadu na miasto. Zapach wody kolońskiej w powietrzu, hawajskie koszule – wszyscy przyszykowani na imprezę. Ale niestety drzwi się otworzyły i zobaczyli menedżera, który nie wyglądał na najbardziej zadowolonego. John wpadł prosto na mnie. – O mój Boże! – powiedział. Zmierzyłem go wzrokiem. – Co wy sobie, kurwa, myślicie? Że to Gorączka sobotniej nocy? Do widzenia. Jutro rano wypieprzasz do domu. – Zostałem złapany na gorącym uczynku. Co mogę powiedzieć? – Spierdalaj, tyle mam do powiedzenia, i nie interesuje mnie, co ty powiesz. – Byłem naprawdę wściekły. Ale nie mogłem się na niego wkurzać zbyt długo. Wiedziałem, że nie jest jedynym, który planował wypad tej nocy. Wpadłem na piętro i zauważyłem, że kolejna grupka daje drapaka do pokojów. Zostawiłem Johna z wyrzutami sumienia, następnego poranka mocno go zjechałem, ale pozwoliłem zostać w drużynie. W Carlisle wywalczyliśmy taki wynik, jakiego potrzebowaliśmy, a z nim w składzie byliśmy lepszym zespołem. Kochałem Bournemouth. Wciąż kocham. Kiedy klub znalazł się w problemach finansowych, pracowałem bez wypłaty przez cztery miesiące i sam nawet pożyczyłem im swoje pieniądze bez odsetek, by załatać dziurę w budżecie za czasów prezesa Trevora Watkinsa. Odrzuciłem też kilka dobrych ofert, by zostać w Bournemouth. Z Aston Villi, Stoke City, a nawet z West Ham United.

To było w lutym 1990. Po roku, co było nietypowe dla West Hamu, wyrzucili z pracy Lou Macariego i wahali się nad zatrudnieniem Billy’ego Bondsa. – Dostaliśmy propozycje od wielu menedżerów, ale wciąż nie mamy tej, na której najbardziej nam zależy. Pańskiej – powiedział mi przez telefon prezes Len Cearns. Nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego – skoro zależało im akurat na mnie – czekali na moją aplikację, zamiast wcześniej się do mnie odezwać. Poinformowałem kierujących wówczas Bournemouth Briana Tilera i Jima Nolana o rozmowie, ale nie udzielili West Hamowi zgody na pertraktowanie ze mną. Nie chciałem wywoływać afery. W Bournemouth traktowali mnie bardzo dobrze, a jakiś rok wcześniej podpisałem nowy trzyletni kontrakt. Nie potrzebowałem zamieszania. W tym czasie graliśmy akurat na wyjeździe z Hull City, ale Tiler, mimo że był piątek i sportowcy powinni wcześniej się położyć, nalegał, byśmy wyskoczyli na imprezę. Po kilku bacardi z colą, trzech butelkach czerwonego wina i dwóch szampanach zataczałem się w hotelowym korytarzu. Całe szczęście, że nasz udany sezon się kończył, bo dzień później byłem bezużyteczny. Do przerwy przegrywaliśmy 0:4, ale i tak najbardziej dręczył mnie ból głowy. Jeśli piłkarze oczekiwali jakichś wskazówek czy ostrzejszej mowy motywacyjnej, musiałem ich zawieść. „Jazda, chłopaki. Stać was na coś zdecydowanie lepszego” – tylko na takie stwierdzenie stać było akurat mnie. Następnie wyszedłem poszukać aspiryny. Druga liga była dla Bournemouth za dużą parą kaloszy i pod koniec sezonu 1989/90 zaliczyliśmy spadek. Sam awans na ten poziom trzeba traktować jako sukces, ale to nie mogło trwać zbyt długo. Mieliśmy przyzwoitą drużynę, lecz brakowało nam środków. Kiedy pod koniec marca graliśmy z Portsmouth z powodu kontuzji wypadła nam podstawowa czwórka obrońców i bramkarz. Kontuzje przetrzebiły nam skład. Nie mieliśmy kim grać. Od 29 grudnia, gdy znajdowaliśmy się w górnej połówce, wygraliśmy zaledwie dwa mecze i w ostatniej kolejce potrzebowaliśmy zwycięstwa nad Leeds United, by się utrzymać. Im natomiast wygrana dawała awans. Fani Leeds przejęli miasto i je zdemolowali. Wolny od pracy poniedziałek w maju, mocno prażące słońce i mecz nad morzem – idealny przepis na katastrofę. Kibice Leeds zostawili Bournemouth w tragicznym stanie. Zmietli ulice i budynki w pył. Zabierali naszym fanom bilety i uszkodzili każdy samochód na klubowym parkingu. Właściciel jeździł rolls-royce’em, ale zanim mecz się skończył, nie było w nim ani okien, ani drzwi. Policjanci próbowali interweniować, ale zostali przegonieni. Kibice chlali przez cały weekend i zamieszek nie dało się powstrzymać. Na szczęście przegraliśmy 0:1, bo nie wiem, co zostałoby z miasta, gdybyśmy ich pokonali. To był jeden z moich najgorszych dni w futbolu. Z perspektywy czasu sądzę, że zostałem w Bournemouth tak długo dzięki wsparciu Briana Tilera. Bez niego byłoby to niemożliwe. I nigdy nie zagroziłbym odejściem do większego klubu. Peter Coates zaproponował mi pracę w Stoke, chciała mnie też Villa, ale miałem doskonałe relacje z Brianem i innymi pracownikami Bournemouth. Tiler zawsze wiedział, kiedy i jak się odezwać. Wyczuwał, w jakim jestem nastroju. Wiedział, kiedy mam chandrę, ale znał się też na piłce. Idealne połączenie. Kiedy domyślał się, że szykuję kłótnię z właścicielem, od razu zabierał mnie na wyścigi do Ascot lub Sandown Park. Jeśli coś mnie denerwowało lub nie szło po mojej myśli, Brian od razu to naprawiał. Miałem pewność, że zawsze stoi w moim narożniku i jest gotowy do walki.

[26] [27]

Ówczesny właściciel Chelsea (przyp. M.O.). Słynny napastnik Arsenalu i reprezentacji Anglii (przyp. M.O.).

===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział szósty Młoty górą Na co dzień staram się o tym nie myśleć, ale mam szczęście, że wciąż żyję. W nocy 30 czerwca 1990 roku minibus, którym podróżowałem niedaleko Latiny w regionie Lacjum, pod Rzymem, wziął udział w czołowym zderzeniu. Spałem na miejscu pasażera, nie mając pojęcia, co się dzieje. Zginął mój przyjaciel, Brian Tiler, podobnie jak trzech młodych włoskich żołnierzy, którzy jechali drugim samochodem. Obudziłem się w szpitalu z przerażającymi urazami, choć – skoro zakryli mi twarz prześcieradłem – na miejscu wypadku musieli uznać mnie za nieboszczyka. Drugi z moich przyjaciół, Michael Sinclair, były prezes York City, wyciągnął mnie z wraku – byłem nasączony benzyną, a on obawiał się eksplozji. Kiedy jednak dziś ludzie pytają o tę sytuację, obawiam się, że wypadam na ignoranta. Zupełnie jej nie pamiętam, z czego tylko się cieszę. Wiem natomiast, że straciłem cudownego kumpla, a chwila lekkomyślności kosztowała życie trzech młodych mężczyzn. Do wypadku doszło na SS148, typowej europejskiej trzypasmówki, gdzie jeden pas prowadzi na północ, drugi na południe, a trzeci, środkowy, jest dla odważnych. Ten odcinek był akurat znany z wielu wypadków i trzech nastolatków, próbując wyprzedzić inny pojazd, z prędkością 140 km/h wjechało na nasz pas. Strata Briana bardzo dużo mnie kosztowała. Miałem dobre relacje z wieloma szefami w różnych klubach, ale żaden z nich nie był taki jak on. Tiler miał fantastyczną osobowość. Był porządnym chłopakiem. Pełnił funkcję dyrektora generalnego Bournemouth, ale bardziej od biznesu interesowała go piłka. Przy każdej dyskusji z zarządem wolał stawać po stronie ludzi zajmujących się bezpośrednio futbolem, a gdy pojawiały się kłopoty, zwracał się do mnie. Wiedział, kiedy przywalić prosto z mostu jakąś niewygodną informacją, a kiedy zaprosić na partyjkę golfa, oczyścić umysł. I znał się na futbolu. Nigdy się nie wtrącał ani nie wskazywał, na których piłkarzy masz stawiać, ale przy poważniejszych decyzjach zawsze miło było zasięgnąć jego opinii. Lubiłem jego towarzystwo i do dziś brakuje mi naszych spotkań przy winie w piątkowy wieczór przed meczem. Nie potrafię sobie wyobrazić lepszego szefa. Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł, by zorganizować wycieczkę na mundial we Włoszech w 1990 roku, ale nie należało to do naszych zawodowych obowiązków. Uważaliśmy ten wyjazd za rodzaj wczasów, bo Bournemouth i tak nie mogło kupić żadnej z gwiazd turnieju. Pojechałem tam z Brianem, Michaelem Sinclairem oraz Erikiem Whitehouse’em, wielkim fanem Aston Villi i wieloletnim przyjacielem Briana. Niektórzy wzięli też synów. Zamówiliśmy piękny hotel na wybrzeżu. Całe dnie spędzaliśmy w basenie, a wieczory na oglądaniu meczów. W dniu wypadku obejrzeliśmy zwycięstwo Włoch nad Irlandią, które zapewnił bohater turnieju, Salvatore „Toto” Schillaci. Po meczu zatrzymaliśmy się na pizzę na małym placyku za rogiem przy Stadio Olimpico. Dołączyło do nas kilku irlandzkich fanów, którzy rozpoznali menedżera Bournemouth, i już po chwili zaczęliśmy rozmawiać o Gerrym Peytonie, moim bramkarzu, który w reprezentacji Irlandii był zmiennikiem Pata Bonnera. Brian nalegał, byśmy wychodzili, bo rano czekała nas podróż do Neapolu, gdzie Anglia grała z Kamerunem, ale gadając z tymi gośćmi, przeciągnąłem pobyt o dziesięć minut. Bardzo często o tym myślę. Może gdybyśmy wyszli wtedy, gdy Brian chciał, do dziś byłby wśród nas? Może te włoskie dzieciaki też by żyły? Nie twierdzę, że ta myśl mnie prześladuje. Nie miałem pojęcia o konsekwencjach, to zrozumiałe. Kiedy jednak wspominam tamto spotkanie, zdaję sobie sprawę, jak wiele drobnych zwrotów akcji może wyznaczyć granicę między życiem a śmiercią. W ramach kary za to, że wyszliśmy później, Brian zajął w samochodzie moje miejsce. Zwykle siadał przy oknie, a ja

zajmowałem miejsce w środku, bo nie lubiłem, gdy wiało. Ale nie tym razem. Jak symboliczna okazała się ta zmiana? Moment, gdy usiadłem przy oknie, był ostatnim, jaki zapamiętałem z wakacji. W momencie zderzenia spałem. Obudziłem się w szpitalu, nie wiedząc, co się stało. Nie pamiętam nadjeżdżającego samochodu, kolizji. Nic nie pamiętam oprócz szpitala w Latinie, w którym obudziłem się dwa dni później. Musiały jednak minąć kolejne dwa dni, zanim poczułem się na tyle dobrze, by móc połączyć fakty. Wtedy dowiedziałem się o śmierci Briana. Przez mgłę pamiętałem wiele badań i wizyty lekarzy, ale w końcu byłem w stanie zapytać, co się stało. I dowiedziałem się o tym cholernym koszmarze. Dzięki wspomnieniom pozostałych pasażerów odtworzyłem wydarzenia z tamtego wieczoru. Zostałem wyrzucony z wraku, następnie odciągnięty dalej przez Michaela, ale ratownicy myśleli, że już nie żyję. Lekarze w szpitalu również początkowo tak uważali. Ktoś niewątpliwie musiał uznać, że nie będę potrzebował pieniędzy, bo nie odzyskałem już wartościowych rzeczy, które miałem przy sobie, w tym zegarka. Pękła mi czaszka, złamałem wiele kości i paskudnie rozciąłem sobie nogę, po czym do dziś została mi blizna, ale nie sądzę, żeby mojemu życiu w którymkolwiek momencie zagrażało niebezpieczeństwo. Kiedy oglądam jednak obrazki z miejsca wypadku, trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek przeżył. Oba samochody zostały kompletnie skasowane. Zginęły cztery osoby, a kierowca spędził dziewięć miesięcy w szpitalu. To niewiarygodne, że pozostali odnieśli tylko drobne urazy. Naprawdę to cud. Byłem zrozpaczony wieścią o śmierci Briana. Zrobiło mi się przykro na myśl o jego żonie Hazel i córce Michelle. W Bournemouth bardzo wiele razem przeszliśmy, przeżyliśmy wiele wspaniałych i zabawnych chwil. Nie był moim szefem, tylko przyjacielem. Niedługo po jego śmierci zorganizowaliśmy imprezę, na której zbieraliśmy środki dla jego rodziny, a ja poznałem pewnego człowieka od takiej strony, jakiej w życiu bym się nie spodziewał. Z Kenem Batesem, jednym z najbardziej kontrowersyjnych prezesów w futbolu, nie złapałem kontaktu od razu. Pamiętam, że kiedy Bournemouth grało z Chelsea w Division Two, podszedł do ławki, by porozmawiać ze swoim menedżerem, Bobbym Campbellem. Prowadziliśmy, więc nie wyglądał na zbyt zadowolonego. Po meczu zapytano mnie, czy pozwoliłbym mojemu prezesowi na zbliżenie się do linii w trakcie meczu. Odpowiedź była prosta: „Nie, zresztą on sam by w ten sposób nie postąpił. Jest zbyt zajęty”. Tydzień później dostałem list od Kena Batesa. Treść możecie sobie wyobrazić. Absolutnie mnie zmasakrował. Przywołał do porządku. Potem, po śmierci Briana, dyrektor Bournemouth Brian Willis zorganizował kolację połączoną ze zbieraniem funduszy w Royal Bath Hotel. Pojawił się tam Ken Bates i po cichu wykupił wszystko, co pojawiło się na aukcji. Nie obnosił się z tym. Po prostu zakomunikował organizatorom na boku, że przebije wszystkie stawki. A kiedy przesłaliśmy fakturę, odesłał czek na dwa razy większą kwotę. Dlatego – niezależnie od całej krytyki, jaka spadła na Batesa w Chelsea, a potem w Leeds United[28] – nigdy nie miałem na jego temat złej opinii. Pozwolił sobie na fantastyczny gest, którego nie zapomnę. Rehabilitacja po wypadku była ciężka. Klub zapłacił firmie Euro Assist za mój przelot powrotny, ponieważ samolot musiał lecieć niżej: z powodu urazów czaszki nie mogłem się wystawić na zbyt wysokie ciśnienie atmosferyczne. Nigdy też nie odzyskałem węchu – co w szatni piłkarskiej nie jest taką wadą – a zmysł smaku wracał mi przez sześć miesięcy. Po powrocie do domu sądziłem, że moje życie ulegnie zmianie. Wciąż ciężko znosiłem utratę Briana i obiecałem sobie, że nigdy nie będę się za bardzo napalał, jeśli chodzi o piłkę. Ale nie potrwało to długo. Taki już jestem. Nie mogłem się zmienić. Wkrótce wróciłem do sportu na maksa. Kiedy byłem już w stanie chodzić, wybrałem się na mecz Bournemouth z Reading, choć lekarze twierdzili, że pod żadnym pozorem nie mogę się angażować w piłkę, póki rehabilitacja nie zostanie

zakończona i nie wypiszą mnie ze szpitala. Pojechałem tam jednak w przebraniu. Kolega prowadził, a ja włożyłem czapkę z pomponem i mocno owinąłem się szalikiem. Usiedliśmy z tyłu trybuny wśród publiczności. W trakcie rehabilitacji mój asystent Stuart Morgan ściągnął Petera Guthriego, bramkarza z Barnet, który wcześniej – mimo wysokich pieniędzy, jakie na niego wydano – nie sprawdził się w Tottenhamie. Stuart znał go i cenił jeszcze z jednego z wcześniejszych klubów, Weymouth, ale tego popołudnia Guthrie był beznadziejny. Nie wychodził do dośrodkowań i przegraliśmy 1:2. Musiał być w szoku, gdy w szatni zjechał go szaleniec w czapce z pomponem. Harry wrócił! Lekarz mocno by się wściekł, gdyby się dowiedział. Bournemouth po odejściu Briana nie było już jednak dla mnie takie samo. Spędziłem tam dziewięć wspaniałych lat, wróciłem do piłki zaangażowany jak nikt, ale brakowało mi Tilera, a klub się zmieniał. W 1992 zajęliśmy ósme miejsce i poczułem, że czas odejść. Ostro pokłóciłem się z prezesem Kenem Gardinerem i wiedziałem, że to wszystko zabrnęło już za daleko. W przedostatniej kolejce graliśmy pożegnalny mecz na własnym stadionie, z Reading. Zwyciężyliśmy 3:2, a po spotkaniu Gardiner miał w loży prezesów uroczyście pożegnać barmana, który spędził z nami 19 lat. Prosił właśnie o uwagę, gdy nasz stoper Kevin Bond pojawił się w loży i zamówił piwo. Gardiner mocno go przy wszystkich zbeształ, więc po wystąpieniu postanowiłem poruszyć tę kwestię. Pokłóciliśmy się, a w trakcie wymiany zdań pozwolił sobie na pewien niewybredny i bolesny komentarz na temat Briana Tilera. Ta kropla przelała czarę goryczy. Złapałem Kena za gardło. Musieli nas rozdzielać. Ostatni mecz w sezonie, na wyjeździe z Hartlepool United, musiał być zarazem moim ostatnim w Bournemouth. Spędziłem tam znakomite lata. Większość tego czasu wspominam fantastycznie, ale nie byłem już w tym klubie szczęśliwy. Wiedziałem też, że przygotowali sobie mojego następcę, Tony’ego Pulisa, którego jako zawodnika ściągnąłem z Newport County. Tony po zakończeniu kariery trafił do mojego sztabu szkoleniowego, dzięki czemu – jestem o tym przekonany – większa część ligi odetchnęła z ulgą. Był potworem. Najostrzej broniącym zawodnikiem, jakiego widziałem. Pamiętam, że kiedy planowałem go sprowadzić, najpierw czekała mnie trzygodzinna droga w ulewnym deszczu. Kiedy wjechałem na autostradę, zaczęli odwoływać kolejne mecze. Plymouth Argyle – odwołane. Cardiff City – odwołane. Po przyjeździe do Newport usiedliśmy przy herbacie ze wszystkimi skautami w małym drewnianym budynku klubowym. Tony – co widać było po jego wyrazie twarzy – wiedział, po co tam przyjechałem. W tamtym sezonie grał już przeciwko nam i pokazał klasę. Nie gwarantował atrakcyjnej piłki. Raczej mocno utrudniał życie tym, którzy tak grali. Do dziś wysłuchujemy legendarnych historii na temat Rona Harrisa i Tommy’ego Smitha, ale Tony pod względem brutalności grał w tej samej lidze. Niektóre z jego wyczynów były wręcz niewiarygodne. Sami mieliśmy wtedy wyjątkowego twardziela, Keitha Williamsa, którego kupiłem z Northampton Town. Koszmarny fighter, wykonywał dla nas wspaniałą pracę. Po 10 minutach Tony zupełnie go wyłączył. Był ostry jak żyletka, a przecież nawet nie potrafił grać. Nie umiał podać na większą odległość niż pięć metrów, ale kiedy wjechał ci wślizgiem, od razu chciałeś wykręcić numer alarmowy, by znaleźć się w bezpiecznym miejscu. A brutalom w tamtych czasach zwykle odpuszczano. Czasy się zmieniły, ale wtedy takich piłkarzy jak Pulis wolałem mieć po swojej stronie niż w drużynie przeciwników i on sam wiedział, że przyjechałem go obejrzeć. Po meczu udało nam się chwilę pogadać. Powiedział, że chciałby grać w Bournemouth, bo w Newport idzie mu średnio i po zakończeniu sezonu będzie dostępny na zasadzie wolnego transferu. Tony, obok Seana O’Driscolla, spisywał się w naszej pomocy doskonale i w końcu został moim asystentem. Menedżerem też był twardym. Po moim odejściu wpakował się w kłopoty za uderzenie jednego z piłkarzy.

Ambicja i doświadczenie Tony’ego okazały się jednak pomocne, bo dzięki temu Bournemouth nie stawiało tego lata wielkich przeszkód, gdy zacząłem dostawać telefony z West Hamu. Mieliśmy już wtedy nowego prezesa, Normana Haywarda, który był kolegą Pulisa. Wiedziałem, że będą się dogadywać. Wiedziałem też, jakim Tony będzie typem menedżera. Na treningach imponował zaangażowaniem, przykładał wagę do przygotowania fizycznego, więc spodziewałem się, że takie podejście postara się zaszczepić swoim drużynom. Byliby przygotowani fizycznie, gotowi do biegania, i dawaliby z siebie wszystko. Tym imponowało też Stoke City za jego kadencji – może nie grali zbyt pięknie, ale odwagi nigdy im nie brakowało[29]. Nie sądzę też, że Norman szczególnie się zmartwił, gdy West Ham zaproponowało mi pracę w roli asystenta Billy’ego Bondsa, bo Tony był już gotowy na kolejny krok. Gdy dostałem telefon z West Hamu, nawet nie musiałem się zastanawiać. Już słysząc w słuchawce głos Billy’ego, zorientowałem się, że jest coś na rzeczy, bo to nie jest facet, który traci czas na bezcelowe pogaduszki. Po spadku West Hamu potrzebował asystenta, co mnie idealnie odpowiadało. Dwa lata w Bournemouth bez Briana mocno na mnie wpłynęły, więc cieszyłem się, że będę mógł wychodzić na boisko i po prostu trenować piłkarzy. Kiedy jesteś menedżerem, po prostu wywieszasz kartkę ze składem i zaraz połowa zawodników razem z żonami cię nienawidzi. W Bournemouth kobieta Shauna Teale’a niemal mnie przejechała po kłótni o sto funtów. Zameldowała się w centrum treningowym, puściła mi wiązankę, kazałem jej spadać, a po chwili wyjeżdżała z parkingu z taką prędkością, że prawie zabrała mnie ze sobą. Za obowiązkami tego rodzaju na pewno bym nie tęsknił. Kiedy natomiast jesteś trenerem, a drużyna ma dobre wyniki, wszyscy traktują cię jak przyjaciela. Liczyłem, że w tygodniu będę miał spokojniejszą pracę, ale moje plany nie do końca się ziściły. West Ham było w rozsypce, co lekko mnie zszokowało. Bill nie potrzebował kogoś, kto liczy na spokojne życie i się wszystkiemu przygląda z tylnego siedzenia. Nie bez powodu spadli z ligi. Ten powód stał się dla mnie oczywisty, gdy przekroczyłem próg klubu. Publicznie powiedziałem, że jest tam za dużo luzu, co nie spodobało się Billowi. Nasz kapitan, Julian Dicks, spóźnił się na przykład o dwa dni na rozpoczęcie okresu przygotowawczego. Jego podejście momentami było przerażające. Tak samo było w przypadku Iana Bishopa, którego znałem jeszcze z Bournemouth. Przyjechał z wakacji cięższy o 14 kilogramów. Byłem zbulwersowany. W dzisiejszych czasach technika pozwala na korzystanie z takich danych jak wskaźnik masy ciała CBM, który – biorąc pod uwagę różne zmienne, np. wzrost – wskazuje, ile piłkarz powinien ważyć. Ja natomiast korzystałem ze zwykłej starej książki, w której notowałem wagę zawodników. Staromodne, ale skuteczne. Kiedy Bishop zaprzeczył, że ma problem z nadwagą, mogłem mu udowodnić, że się myli. Poszedłem do bagażnika samochodu, znalazłem książkę, w której wszystko było niepodważalnie udokumentowane. A muszę przyznać, że liczyłem na współpracę z nim. Ściągnąłem go z Carlisle United za 20 tysięcy funtów, a już po roku sprzedałem za 465 tysięcy wraz z Paulem Mouldenem. Bishop był świetnym piłkarzem, ale jego waga była symbolem kondycji całego klubu. Zawodnicy przestali uchodzić za pierwszorzędnych, bo nie zachowywali się pierwszorzędnie. Osiedli na dnie liczącej 22 drużyny Division One z 38 punktami. To tak, jakby dziś drużyna z Premier League zdobyła 34 oczka. Śmiesznie słabo. Bishop nie był takim piłkarzem, jakiego znałem, a West Ham nie było już takim samym klubem. Towarzyszyło temu wszystkiemu sporo gniewu. Zespół spadł z ligi, a kibice przestali tolerować piłkarzy. Nienawidzili Bishopa i Trevora Morleya, głównego napastnika. Od początku sezonu na nich siedli. Brutalnym wprowadzeniem był przedsezonowy sparing z Hornchurch, na który się wybrałem. Ładny, letni wieczór, boisko w idealnym stanie, wszyscy opaleni i szczęśliwi, a atmosfera na trybunach kompletnie do bani. Hornchurch było małym klubikiem z ligi amatorskiej, grywającym na

stadionie w Upminster, gdzie nie zmieściłoby się więcej niż trzy tysiące kibiców, i w tak uroczym miejscu wysłuchiwałem tych wszystkich wyzwisk. „Morley, ty ciulu!”, „Bishop, ty kutasie” – te określenia jeszcze nadają się do druku. Witaj w nowym sezonie, Harry. Zwykle kibice cieszyli się na wieść o wznowieniu rozgrywek, a tu było tyle zawiści, że piłkarze się bali. Całkowicie pozbawiono ich pewności siebie. Ale obrywało się nie tylko drużynie. Billy Bonds też wysłuchiwał takich komentarzy, jakich nigdzie wcześniej nie spotkałem, i to z trybuny nad tunelem na Upton Park, gdzie zasiadały rodziny z karnetami. Jedna z nich przychodziła regularnie z małym blondwłosym synkiem, ale nie przejmowali się jego obecnością. Billy spuścił ich drużynę z ligi, więc niezależnie od jego fantastycznej pracy w klubie był pierdoloną ciotą i zasługiwał na te wszystkie obelgi. Co tydzień. Wynik nie miał znaczenia. Byłem zniesmaczony, bo wiedziałem, że Bonds wszystko słyszy. Bądźmy szczerzy – słyszał to każdy na stadionie. Krzyczała cała rodzina: ojciec, dziadek, nawet babcia. Ale najgorszy był ten chłopak. Bill tylko wzruszał ramionami i mówił: – Zawsze jest tak samo, Harry. Na każdym meczu. Podczas jednego z meczów sam odwróciłem się w stronę trybuny. – Lepiej zamknijcie mu usta – wrzasnąłem, wskazując na dzieciaka. – Do kogo mówisz? – odpowiedział ojciec agresywnym tonem. Od tamtej pory dali spokój Billy’emu i co tydzień skupiali się na mnie. Pod koniec sezonu miałem już dość i poprosiłem w klubie, by przenieśli ich na inną trybunę. Parę lat temu doszło natomiast do zadziwiającego wydarzenia. Gdy wróciłem na Upton Park jako menedżer Tottenhamu, kilka osób czekało na autografy. Podszedłem do nich i nagle wychylił się wielki – mierzył ponad 190 centymetrów – blondwłosy dryblas i zaczął na mnie złośliwie bluzgać na wszelkie sposoby. Widać, że było to podszyte osobistą niechęcią, i cieszyłem się, że dzieliło nas ogrodzenie. Ale patrząc na niego, wiedziałem, że to ten sam dzieciak. Wiek też się zgadzał. W takich sytuacjach wracam wspomnieniami do czasów, gdy chodziliśmy z Bobbym Moore’em do Blind Beggar, i zastanawiam się, jak to możliwe, że ten sport aż tak się zmienił. Tak, zdarzało nam się spotykać jakichś świrów, którzy chcieli się pokazać przed kolegami, prowokując piłkarzy, ale w większości miejsc dominowała jednak pozytywna atmosfera między piłkarzami i fanami. Miejscowi kibicowali West Hamowi, a my byliśmy miejscowymi, którzy dla West Hamu grali. Po meczach kierowaliśmy kroki do pubu Black Lion w Plaistow, spotykaliśmy się z wieloma kibicami i nawet jeśli przegraliśmy, nigdy nie było problemu. Drużyna Billy’ego spadła jednak z ligi, więc początek sezonu był ciężki. Pierwszy mecz sezonu, z Barnsley na wyjeździe, wygraliśmy, ale sześć dni później polegliśmy u siebie 0:1 z Charlton Athletic. Po tym starciu zwołaliśmy spotkanie drużyny, bo to nie mogło dalej tak wyglądać. Niektórzy piłkarze nie wychodzili nawet na rozgrzewkę, bo publika była tak wściekła. Nie mogło dziwić, że przegraliśmy dwa z pierwszych trzech meczów. Byliśmy zirytowani, ale krok po kroku zaczęliśmy się odbudowywać. We wrześniu zaliczyliśmy pięć zwycięstw i jeden remis, a tacy piłkarze jak Bishop wrócili do swojej formy – i starej wagi. Ja natomiast odkopałem inny problem, a rozwiązanie go miało zdecydować o mojej przyszłości na Upton Park. Pewnego poranka wybrałem się na trening w Chadwell Heath, gdzie byłem świadkiem, jak nasza drużyna U-13 przegrała 0:5 z Charltonem. Poprzedni mecz, jak się dowiedziałem, przegraliśmy w podobnych rozmiarach. Jak to możliwe, że dzieciaki z Charltonu są lepsze od naszych? – zapytałem. Odesłano mnie do Jimmy’ego Hampsona, człowieka odpowiedzialnego za szkolenie w Charltonie. – Skoro to on ściąga najlepsze talenty, powinniśmy się z nim skontaktować – powiedziałem

naszym trenerom młodzieży. Tego samego popołudnia pojechałem do Jimmy’ego i zaproponowałem mu pracę w West Hamie. – Odpowiadałoby ci to? – Czy by mi odpowiadało? – odpowiedział pytaniem, podwijając rękaw. Miał na ramieniu wytatuowane dwa skrzyżowane młoty. – West Ham to moja drużyna, Harry. Pochodzę z Canning Town. Tak przejęliśmy Jimmy’ego, a z czasem trafili do nas Rio Ferdinand, Joe Cole, Michael Carrick, Glen Johnson i Jermain Defoe. Powierzyliśmy Jimmy’emu funkcję koordynatora rozwoju młodzieży, co wytyczyło klubowi zupełnie nową ścieżkę rozwoju. Jestem z tego bardzo dumny. Sześciu naszych piłkarzy powoływano do reprezentacji, a większość z nich trafiła do nas dzięki Jimmy’emu. Podobno Billy uważał, że za bardzo przejąłem się rolą, skoro wściubiam nos nawet w rozwój młodzieży, ale co miałem robić? Siedzieć z założonymi rękami i pozwalać, by uciekało nam następne utalentowane pokolenie? Jako członek sztabu szkoleniowego chciałem wykonać tę pracę najlepiej, jak potrafiłem. I nie traktowałem ani nie traktuję tego jako wtrącania się w czyjeś obowiązki. Jeśli ktoś znajdzie mi do Queens Park Rangers takich piłkarzy, jak Rio, Joe, Jermain czy Frank Lampard, będę bardzo szczęśliwy. Dobrzy piłkarze ułatwiają życie menedżerowi. Tak, mocno harowałem, ale chciałem, by West Ham wróciło na właściwe tory. I tak się stało. Już przy pierwszym podejściu udało nam się awansować, choć nie było łatwo. Od początku byliśmy faworytami razem z Newcastle United prowadzonym przez Kevina Keegana, ale potem się zacięliśmy, a Portsmouth Jima Smitha zaliczyło niesamowitą serię. Na dwa mecze przed końcem mieli trzy punkty przewagi i lepszą różnicę bramkową (77 do 76). W niedzielę czekało nas wyjazdowe starcie ze Swindon Town, a Portsmouth grało dzień wcześniej. Pojechałem na jakiś inny mecz, ale z każdą kolejną informacją mój uśmiech stawał się coraz szerszy. Portsmouth przegrało 1:4 i wszystko znów było w naszych rękach. Wygraliśmy 3:1 ze Swindon i czekaliśmy na ostatnią kolejkę. Portsmouth grało z Grimsby Town, które nie walczyło już o nic, więc zadzwoniłem do ich menedżera Alana Buckleya i obiecałem konkretną skrzynkę wina za ich zwycięstwo. Przegrali jednak 1:2. My mierzyliśmy się natomiast z Cambridge United, drużyną walczącą o utrzymanie, dowodzoną przez Johna Becka, który był moim piłkarzem w Bournemouth. Wyjąłem go z Fulham i okazał się naprawdę uroczym i dobrym zawodnikiem o niewiarygodnym przygotowaniu fizycznym. W tej lidze naprawdę się wyróżniał. Kiedy wbiegaliśmy na St Catherine’s Hill niedaleko Christchurch, zawsze był najszybszy. Jako menedżer obrał tę samą drogę. Jak najlepiej przygotować drużynę do fizycznej gry. Sprawił też, że Cambridge było utrapieniem dla przeciwników. Brak światła w szatni, więc sam musiałeś zapolować na żarówki, a pod prysznicami jedynie zimna woda. Gdy zobaczył, że jeden z jego piłkarzy uciął sobie przed meczem pogawędkę z moim bramkarzem, Gerrym Peytonem, myślałem, że go zabije. Sponiewierał go, wydzierając się i przypominając, że z przeciwnikami się nie rozmawia. Przypuszczam, że musiał wymyślić coś, co onieśmieliłoby rywali, bo, szczerze mówiąc, kto miałby się obawiać Cambridge? Beck stworzył tam własny świat. Raz, kiedy graliśmy u nich z Bournemouth, mieli w pomocy młodego gościa z niezłym podaniem. Po 15 minutach, gdy zagrał do obrony, John wypadł z ławki, wrzeszcząc: „Do przodu! Tylko do przodu!”. Po dwóch minutach chłopak zagrał w bok. „Jeszcze raz taki numer i cię ściągnę!” – wrzeszczał John. Przy następnej akcji w środku pola pojawiło się tak wielu zawodników, że nie miał żadnej szansy, by zagrać do przodu, więc postąpił rozsądnie i oddał piłkę do obrony. To był koniec. Po 20 minutach zmiana. Johna interesowało tylko jedno – atak. Przyspieszanie gry. Niezależnie od

tego, gdzie była piłka – musiałeś grać do przodu. Podczas treningów w czterech rogach boiska umieścił znaki z napisem JAKOŚĆ, w które mieli celować jego zawodnicy. Nie strzygł też murawy na krótko, by utrudnić ci grę piłką. A następnie wystawiał w ataku Diona Dublina, który cię bombardował. Pamiętam rozmowę z Johnem Vaughanem, byłym bramkarzem West Hamu, który trafił do Cambridge z Fulham. Powiedział, że kiedy przyjechał podpisać kontrakt, Beck zabrał go na boisko, by się upewnić, że potrafi wybić w obszar zajmowany przez napastnika. Miał wychodzić z piłką na niecałe 10 metrów, a następnie wrzucać w okolice narożników. Plan Johna polegał na tym, że boczny obrońca rywali musiałby wybić główką na aut, na co Cambridge odpowiadał długim rzutem z autu. Często dawało to dobry efekt. Tego dnia jednak Cambridge nie wychodziło zbyt wiele. Graliśmy u nas, więc mieliśmy gorące prysznice, jasno oświetlone szatnie i odpowiednio napompowane piłki. Mecz był wyrównany i prowadziliśmy 1:0, gdy na pięć minut przed końcem ich skrzydłowy Chris Leadbitter przywalił z 30 metrów w samo okno. To koniec. Po nas. Ale gdy Cambridge świętowało zdobycie gola i uniknięcie spadku, zauważyliśmy, że liniowy trzyma w górze chorągiewkę. Mój stary znajomy Steve Claridge został na skrzydle, ale dał się złapać na spalonego. Co za fart. Dziś nikt by tego nie odgwizdał, bo Steve nie brał udziału w grze, ale na szczęście wtedy przepisy były inne, bramki nie uznano, sami zdobyliśmy drugą i wygraliśmy 2:0. Zrównaliśmy się z punktami z Portsmouth, ale mieliśmy lepszą różnicę bramek (79 do 78), więc ich czekały play-offy, gdzie odpadli już na pierwszej przeszkodzie – Leicester City – i skończyli ze stratą 12 punktów. Dla Jima Smitha był to ciężki okres. Ciężki był też nasz pierwszy sezon w Premier League. Myślę, że gdybyśmy nie sprzedali Juliana Dicksa do Liverpoolu, udałoby nam się przetrwać. Taka jest moja filozofia futbolu: jeśli mam do wyboru Lionela Messiego, bezcennego zawodnika, albo kilku innych dobrych, to – szczególnie, gdy drużynie nie idzie – zawsze wolę tych dobrych niż wyjątkową indywidualność. Bo jeśli dysponujesz jednym dobrym, przeciwnik wymyśli na niego sposób. Nawet Robin Van Persie nie byłby takim samym piłkarzem w przeciętnym zespole, bo trener rywali znalazłby metodę, jak go wyłączyć z gry. Nie dotyczy to obecnego Manchesteru United, ponieważ koncentrując się na samym Van Persie’em, zostawiłbyś miejsce Wayne’owi Rooneyowi, Danny’emu Welbeckowi, Shinjiemu Kagawie czy Javierowi Hernándezowi. Przewaga kilku dobrych piłkarzy nad supergwiazdą staje się wyraźniejsza, gdy twój najlepszy zawodnik nie wygrywa ci meczu. W tamtym sezonie naszym największym talentem był Julian Dicks, lewy obrońca. Stuart Pearce został, co zrozumiałe, zapamiętany jako najlepszy boczny obrońca tej ery, ale wtedy Julian piłkarsko był równie dobry. Koszmarnie się go jednak prowadziło ze względu na jego temperament. Chyba nie spotkałem drugiej osoby o tak destrukcyjnym wpływie na szatnię. Julian miał bardzo mocny charakter, dzięki któremu zdobył posłuch w grupce piłkarzy. Kiedy nie chciał trenować, nie chcieli i oni. A był to problem, bo Julian nienawidził treningów. Potrafił być też niebezpieczny. Naszym głównym transferem tamtego lata został stoper Simon Webster, którego kupiliśmy za 525 tysięcy funtów z Charltonu i który – tak planował Billy – miał zostać nowym kapitanem. Wytrzymał cztery tygodnie okresu przygotowawczego, zanim Julian złamał mu podczas treningu nogę. Identycznego urazu, podwójnego złamania, doznał w Sheffield United, a teraz Julian to powtórzył. I nie widział w tym nic złego. Twierdził, że atakował piłkę, a ja – skoro nie mogłem zobaczyć powtórki – wolałbym nie zajmować w tej sprawie stanowiska. Mogę tylko powiedzieć, że w meczach Julian wchodził równie brutalnie, co nie zawsze było rozsądne. Simon nigdy już nie wrócił do optymalnej dyspozycji i rozegrał ledwie 20 meczów przed zakończeniem kariery w 1995 roku. Taki był styl Juliana. Wjechał wślizgiem i „złapał” Simona tak, jak innych, tylko tym razem nie obyło się bez zniszczeń. Nigdy się nie zmienił. Jeśli go pociągnąłeś za koszulkę, gdy cię mijał – bam!

Dostałeś łokciem. I nie miało znaczenia, czy grał na Old Trafford, czy pięciu na pięciu w Chadwell Heath. Wydaje mi się, że oberwało się nawet Lou Macariemu, gdy był menedżerem West Hamu. A gdy Julian nie kopał kolegów lub nie obijał łokciami członków sztabu szkoleniowego, zwykle kłócił się z Billym o to, czemu w ogóle muszą trenować. Nie rozciągał się ani nie biegał. Gdy Billy mówił podczas gry treningowej, że piłka wyszła na róg, Julian twierdził, że to był aut bramkowy. Następnie stroił fochy i schodził z boiska. A jeśli mimo wszystko udawało się go przekonać do pozostania na murawie, faulował jeszcze ostrzej. Jako trener wolałbyś niemal odwrócić wzrok. Nie można było z niego żartować, bo otaczała go aura tak dobrego piłkarza, że wszyscy w drużynie go szanowali. Reszta składu szła w jego ślady, co stanowiło dla nas nie lada problem. „Na jutrzejszy mecz zakładamy garnitury” – mówił Billy. „A dlaczego nie dresy?” – ripostował Julian, po czym dołączała do niego cała grupa – Bishop, Morley, Martin Allen – i nie można było niczego wskórać. Gdy przed rozgrzewką rozpoczynaliśmy przebieżkę, Julian zostawał 35 metrów za nami, a po chwili towarzyszyło mu trzech czy czterech kolejnych. Innym razem wykopywał wszystkie piłki do pobliskich ogródków lub krył się za plecami innych, którzy robili ćwiczenia, mamrocząc: „Co za bzdury”. Stawało się to tak uciążliwe, że musieliśmy wymyślić jakiś nowy sposób, by zmusić go do biegania. Specjalnie dla niego rozkładaliśmy pachołki – jak dla dzieciaka – bo widzieliśmy, że sprawia mu to radość. A kiedy on się cieszył, cała reszta też była zadowolona. Szli za nim jak szczeniaki za matką. Ale poza tym... Co to był za piłkarz! Gdyby miał lepszy charakter, spokojnie zaliczyłby 50 meczów w reprezentacji Anglii. Jego idolem był Mark Dennis, kolejny świrnięty lewy obrońca, którego Julian bardzo przypominał. Dennis był takim rywalem dla Kenny’ego Sansoma jak Julian dla Pearce’a, ale zawsze pakował się w tarapaty lub wylatywał z boiska. Obaj byli dobrymi, fantastycznymi piłkarzami, ale trudnymi do opanowania. Wychodziliśmy na trening, zaczynaliśmy się kłócić, szarpać, a na koniec Julian uderzał wolejem z kilkudziesięciu metrów. I za każdym razem mu wpadało. Bez rozciągania, bez rozgrzewki. Po prostu brał piłkę, bum, i już drugi zawodnik przyjmuje ją na klatkę po drugiej stronie boiska. Niezależnie od pogody – mogło być zimno lub mocno lać – po prostu miał to coś. Tę naturalną zdolność posiadaną przez najlepszych piłkarzy. Robił zamach i wrzucał. Zawsze w punkt. Za jego lewą nogę można było oddać życie. Potrafił z nią robić wszystko – podkręcać, wkręcać... Gdy ćwiczyliśmy główki, był najlepszy w klubie. Przy tym grał najostrzej. Fani go uwielbiali, a piłkarze nienawidzili grać przeciwko niemu. Gdyby nie kilka skaz na jego charakterze, wyrósłby na jednego z najlepszych piłkarzy swojego pokolenia w Anglii. W pewnym sensie to kibice wydobywali z niego tę najgorszą stronę. Uwielbiali jego agresywność i nawet kiedy mocno nas zawodził, nie widzieli w jego grze niczego złego. W sezonie, w którym wywalczyliśmy awans, dostał trzy czerwone kartki i Billy tak się na niego zdenerwował, że odebrał mu opaskę kapitańską. Podczas meczu z Derby County już po 15 minutach przerażająco brutalnie sfaulował Teda McMinna. Gotowałem się, widząc ten jego brak odpowiedzialności, a fani skandowali jego nazwisko do końca meczu. Nie rozumieli, że jeśli Julian wypadnie na tak wiele spotkań, może nam zabraknąć kilku punktów w grze o wyższą ligę. Po awansie piłkarzy z kibicami łączyły dobre relacje, ale przez jakiś czas Dicks był ich jedynym ulubieńcem. Pozostali wysłuchiwali strasznych wyzwisk, a Julian pozostawał nietykalny. My widzieliśmy wysoki koszt utrzymania piłkarza, a oni fantastycznego, zaangażowanego zawodnika. Sprzedanie go z pewnością nie dodałoby nam popularności. Był dobry, ale nie był Messim. Po rozpoczęciu kolejnego sezonu, gdy na siedem meczów wygraliśmy tylko jeden, stało się jasne, że potrzebujemy z tyłu kogoś silniejszego, zamiast talentu pakującego się w kłopoty. Z perspektywy czasu wciąż sądzę, że gdybyśmy go nie oddali za trzech

piłkarzy Liverpoolu, znów spadlibyśmy z ligi. Wiem, że później ściągnąłem jeszcze Juliana do West Hamu, ale akurat w tamtym okresie sprzedanie go było odpowiednim krokiem. Po dwóch przegranych – u siebie z Wimbledonem i na wyjeździe z Leeds United – pojechałem na mecz Liverpoolu z Queens Park Rangers, by zobaczyć w akcji Jamiego[30]. Graeme Souness, menedżer Liverpoolu, wiedział, że mamy kłopoty. – Jest źle – powiedziałem mu. – Będziemy musieli sprzedać naszego najlepszego piłkarza, a w zamian ściągnąć kilku innych. – Kto jest waszym najlepszym piłkarzem? – zapytał Graeme. – Julian Dicks. Jedyny warty dobrych pieniędzy. – Co? Ten mały gruby lewy obrońca? – To naprawdę świetny piłkarz, Graeme – kontynuowałem, czując, że szanuje moją opinię. – Pokochałbyś go. Najlepsza lewa noga, jaką widziałem, świetny w powietrzu i twardy jak pierdolona skała. Odniosłem wrażenie, że zaczął mnie słuchać. I dobiłem targu. – Mówię ci. Przekonałbyś się, gdybyś zobaczył, jak rozpierdala innych na treningu. Graeme chwycił przynętę. – Naprawdę jest tak dobry? Z kim gracie następny mecz? – W sobotę z Coventry City. – W porządku, my gramy w niedzielę. Wpadnę i przyjrzę mu się. Graeme przyjechał na mecz i wszystko poszło dobrze. Po pięciu minutach objęliśmy prowadzenie, a Julian był w szczytowej formie. W pewnym momencie spokojnie odebrał piłkę ich małemu skrzydłowemu, Seanowi Flynnowi, i ruszył lewą flanką. Flynn w końcu go dogonił i lekko pociągnął. Wiedzieliśmy, co będzie dalej. Reakcja łańcuchowa. Julian przywalił mu łokciem prosto w ryj, zostawił Flynna na ziemi i ruszył dalej, jakby nic się nie stało. „To koniec. Transfer do Liverpoolu upadł” – pomyślałem. Nie było szans, by Souness tego nie zauważył. Na szczęście dla Juliana jedyną osobą na Highfield Road, która nie widziała faulu, był sędzia. Publika i ławka przeciwników wpadły w szał. Sędzia na widok kontuzjowanego zawodnika przerwał grę, ale nie miał pojęcia, co się stało. Tłum skandował „wynocha”, a ja zastanawiałem się, jak musimy się przeorganizować, by dać radę w dziesiątkę. Po dwuminutowej rozmowie z liniowym sędzia pokazał Julianowi żółtą kartkę. I odgwizdał przerwę. Billy wściekł się w szatni na Juliana i powiedział, że jego zachowanie mogło doprowadzić do przegranej, a ten podniósł buty i rzucił w podłogę. Zremisowaliśmy 1:1, a nazajutrz, gdy pojechałem na mecz Liverpoolu, nie spodziewałem się po Sounessie entuzjazmu co do naszego najlepszego piłkarza. Nie mogłem się bardziej mylić. Graeme go pokochał. Szczególnie po akcji, w której powalił Seana Flynna. My wyklinaliśmy Juliana, a Graeme był nim zachwycony. – Spodobał mi się, Harry – oświadczył. – Gra, kurwa, całym sercem. Zobaczę go jeszcze raz, za tydzień ze Swindon, i podejmę decyzję – powiedział. W meczu ze Swindon Julian grał fatalnie. Nie była to katastrofa, ale po prostu kiepski występ. Niemniej w poniedziałek zadzwonił Graeme, by sfinalizować sprawę. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Wiedzieliśmy, jak ten transfer zostanie odebrany. Julian był liderem, niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu, ale miał wielu fanów. Większość zamieszania w klubie wynikała z jego popularności. Miał 25 lat, a dla kibiców już stał się legendą. Jego odejście na pewno by ich nie zadowoliło. Musieliśmy się jednak na to zdecydować. Trevor Morley był naszym jedynym napastnikiem, potrzebowaliśmy wsparcia, więc zapłaciliśmy

250 tysięcy funtów za Lee Champana z Portsmouth i wzięliśmy Mike’a Marsha oraz Davida Burrowsa od Graeme’a z Liverpoolu. W sobotę wygraliśmy z Blackburn Rovers – które miało zająć drugie miejsce za Manchesterem United – po bramce Champana. Nowi zawodnicy odwrócili nasze losy. Przegraliśmy tylko dwa mecze z kolejnych jedenastu, awansowaliśmy na dziewiąte miejsce, a w połowie sezonu zajmowaliśmy przyzwoite trzynaste. I nie, Burrows nie był tak dobrym lewym obrońcą jak Dicks ani – w przeciwieństwie do niego – nie wywalczyłby miejsca w żadnej z moich jedenastek wszech czasów West Hamu, ale wykonał fantastyczną pracę. Chapman strzelał gole, Marsh rozruszał naszą pomoc i cała trójka była warta więcej od jednego piłkarza. Julianowi nie poszło natomiast dobrze w Liverpoolu, skąd odkupiłem go po dwóch latach, już jako spokojniejszego i bardziej posłusznego zawodnika. Wtedy już byłem menedżerem West Hamu. A ta zmiana warty kosztowała mnie jedną z najstarszych i najbardziej pielęgnowanych przyjaźni w futbolu.

[28]

Po odejściu z Chelsea Bates objął połowę udziałów w ciężko zadłużonym Leeds. Klub nadal borykał się z problemami finansowymi, w pewnym momencie nawet ogłosił upadłość. Bates odszedł w 2012 roku (przyp. M.O.). [29] Po odejściu ze Stoke Tony Pulis prowadzi Crystal Palace (przyp. M.O.). [30] Syn Harry’ego Redknappa, Jamie, był wówczas pomocnikiem Liverpoolu (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział siódmy Billy i dzieciaki

Billy Bonds był wspaniałym piłkarzem. Ile West Ham United lub jakikolwiek inny klub dałyby, by mieć go dziś w składzie? Mógł grać na środku pomocy, na stoperze, bocznej obronie. Nie bał się ostrych wejść i potrafił biegać od pierwszej do ostatniej minuty. Poznałem go, kiedy miał 16 lat, grał w juniorach Charlton Athletic i był testowany w reprezentacji Anglii. Spotkaliśmy się w centrum treningowym związku w Lilleshall. Wyrósł na jednego z moich najbliższych futbolowych przyjaciół. Ale czy uwielbiał być menedżerem? Nie sądzę. I mogę to zrozumieć. Podczas naszej znajomości jego idealny dzień wyglądał następująco: wyjazd do Dorset, krainy Thomasa Hardy’ego, i obserwowanie ptaków. Bonds jest bardzo oszczędnym człowiekiem. To typ, który nie potrzebuje kokosów i przeżyje za 50 funtów tygodniowo. Nie ma w tym nic złego. Fantastyczny człowiek, uwielbiałem go, ale do Premier League, świata nowoczesnej piłki, nadawał się coraz mniej. Nie pasował do ery, w której rola menedżera jest nawet istotniejsza niż wcześniej. Ery wielu obcokrajowców pojawiających się w angielskim futbolu i pensji rosnących w takim tempie, że zawodnicy nie muszą sprawdzać wypłat co tydzień. Nie był dobrym duchem szatni. Kochał futbol, ale niezbyt przejmował się piłkarzami i ich problemami. Nie dogadywał się z tymi, którzy nie byli tak utalentowani jak on, nie pracowali równie ciężko lub nie mieli podobnej mentalności. A to zawsze był problem. Myślę, że czasami wystarczyło mu samo spojrzenie na zawodnika, by się zdenerwować. Nie pomogło też, że pod koniec naszego pierwszego sezonu w Premier League ściągnęliśmy piłkarza, który miał wszystko, czego nie miał Bill: Joeya Beauchampa z Oxford United za 1,2 miliona funtów. Billy miał na niego chrapkę, bo Joey ograł Juliana Dicksa jak dziecko podczas jednego z meczów, gdy walczyliśmy o awans. Był utalentowanym skrzydłowym, który mógł występować na lewej i prawej stronie. Próbowaliśmy go sprowadzić już wcześniej w tym roku, ale bez powodzenia. Oxfordowi zależało na transferze, Joey jednak nie chciał przyjść. I to powinno nas zastanowić. Kto nie chciałby odejść z Oxfordu do West Hamu? Nie zraziliśmy się jednak i próbowaliśmy dalej. W końcu podpisaliśmy z nim kontrakt, ale sprawa niemiłosiernie się przeciągała. Trwała zdecydowanie dłużej, niż powinna w przypadku trzecioligowca przechodzącego do Premier League. Co było z nim nie tak? Wkrótce się przekonaliśmy. Już pierwszego dnia, kiedy pojawił się w klubie. – Dzień dobry, Joe. Wszystko w porządku? Tylko jęknął. – Powinienem był pojechać do Swindon – powiedział. Myślałem, że ma na myśli dojazd do pracy. – Nie, Joe, nie do Swindon, bo musiałbyś jechać drogą M4 – oznajmiłem. – Z Oxfordu jedziesz w przeciwnym kierunku. Najpierw M40 do Londynu, następnie M25. To najlepsza droga. A jak dojedziesz do M4, kieruj się do Newbury. – Nie o to chodzi. Powinienem był podpisać kontrakt ze Swindon. Swindon Town. Tym klubem. – Jesteś w West Hamie, w Premier League, i mówisz mi, że powinieneś był przejść do Swindon? – spytałem. Ten klub spadł sezon wcześniej z Premier League, tracąc 100 goli. – Tak – powiedział Joey. – Popełniłem błąd. Z dnia na dzień stawał się coraz gorszy. Nie odpowiadał mu dojazd, nie podobał się klub, brakowało mu domu, tęsknił za dziewczyną. Jego podejście wysysało energię z nas wszystkich.

Kiedy jechaliśmy na przebieżkę po wzgórzach w Eastbourne, Bill, jak zwykle najlepiej przygotowany, biegł z przodu, ja tradycyjnie wlokłem się z tyłu, a Joey, nasz nowy transfer, 350 metrów za mną. Podczas obozu przygotowawczego w Szkocji całe dnie spędzał na telefonicznych rozmowach z dziewczyną. Ten brak niezależności u dorosłego faceta z wysoką pensją był żałosny. Zachowywał się jak ośmiolatek. Nie chciał biegać ani grać w meczach. Chciałem go uderzyć, ale w naszej współpracy to ja, a nie Billy, odpowiadałem za właściwe relacje z piłkarzami. Joey po prostu chodził nadąsany przez cały dzień. Nie rozmawiał z nami, nie dyskutował o swoich problemach, co jeszcze bardziej wkurzało Bondsa. Ten nawet się ugiął przy negocjacjach, pozwolił Joeyowi mieszkać w Oxfordzie i dał 30 tysięcy funtów za podpis, a facet narzekał, że jest zbyt zmęczony i zestresowany, bo za długo stoi w korkach na drodze. Wolał siedzieć w domu, grać dla pobliskiego klubu i jeździć na wyścigi psów. To ostatnie akurat nas łączyło. Ale nawet kiedy podjęliśmy decyzję o sprzedaniu go do Swindon, by zminimalizować straty, zażyczył sobie 350 tysięcy funtów na odchodne. Miałem już tego dość. Kiedy negocjacje przeciągały się przez cały wieczór, poprosiłem ich menedżera Johna Gormana o przekazanie słuchawki Joeyowi. Gorman wyrywał sobie włosy z głowy, bo Beauchamp stwierdził, że nie podpisze kontraktu, dopóki nie dostanie pieniędzy. – Co się, kurwa, dzieje? – wrzasnąłem. – Nie myśl nawet, że tu wrócisz. Nie chcemy cię. Nie zagwarantowałeś nam niczego poza problemami, od kiedy do nas trafiłeś. Nie chciałeś u nas grać, wolałeś Swindon, więc przestań zachowywać się jak chciwy sukinsyn. Bierz, co ci dają, i spierdalaj do Swindon. Zmienił zdanie, podpisał kontrakt, ale cała ta sytuacja mocno odbiła się na Billu. Jako piłkarz był tak prostolinijny i uczciwy, że nie mógł zrozumieć podobnej mentalności w nowoczesnym futbolu. Kultura picia w piłce się nie zmieniła i w West Hamie jedynie kilku zawodników było nastawionych na ciężką pracę. To też denerwowało Billy’ego. Nienawidził przebywać w ich towarzystwie. Brak profesjonalizmu go dobijał. Myślę, że jego miłość do piłki ograniczała się do założenia bordowego stroju i wybiegnięcia na boisko. Jeszcze przed końcowym gwizdkiem znajdował się już w połowie drogi do domu, zanim koledzy nawet wyszli spod pryszniców. Na treningach był taki sam. Gdy inni spokojnie schodzili z boiska, z parkingu znikały już tylne światła jego samochodu. Nie zapowiadał się też na menedżera, który opuści biuro jako ostatni lub spędzi pięć dni w tygodniu na obserwacjach. Był domatorem, kochał rodzinę i nie chciał siedzieć w klubie przez cały dzień. Nie nadawał się do rozmów z innymi ludźmi futbolu. Czy nie odpowiadała mu nowoczesna piłka? Trudno powiedzieć. Nawet za czasów kariery zawodniczej nie miał najlepszych relacji z resztą drużyny. Ze mną się jednak dogadywał, bo dzieliliśmy razem pokój i jeździliśmy na wyścigi chartów. Pamiętam, jak Ron Greenwood załatwił nam wyjazd do Stanów Zjednoczonych po zakończeniu sezonu. To była niesamowita wycieczka, bo wtedy nikt tam nie latał. Najpierw mieliśmy spędzić pięć tygodni w Baltimore, potem tydzień na Bermudach, a następnie wrócić do domu. Kilka sparingów, nic poważnego. Wszyscy traktowaliśmy to jako wyjazd życia – wszyscy poza Billem, który nie chciał jechać. Ron stwierdził jednak, że albo lecimy całą ekipą, albo odwołuje wycieczkę, więc przez długie tygodnie namawialiśmy Billa, by zmienił zdanie. W końcu poleciał z drużyną, ale wrócił wcześniej, twierdząc, że zachorowała mu ciotka. Nie lubił się za bardzo oddalać od swojego ogródka. Każdy dzień wyglądał tak samo. Przyjeżdżałem do klubu jako pierwszy, a potem Bill dawał instrukcje co do następnego treningu lub meczu. – Jutro koszula i krawat – mówił. – Chrzanić to – odpowiadał Julian Dicks, wykopując piłkę nad ogrodzeniem w stronę torów

kolejowych. Możecie sobie wyobrazić minę Billa w takich chwilach. Przypominam sobie jego odrazę przy okazji naszego pierwszego meczu w Premier League, z Wimbledonem. Wcześnie pojechałem na Upton Park i dowiedziałem się od stróża obiektu, że Sam Hammam, właściciel Wimbledonu, wpadł do szatni gości ze stertą flamastrów. – Jest tam od 45 minut – oznajmił stróż. – Nie wiem, co robi. Kazałem mu to sprawdzić i wrócić. Żaden z nas nie mógł uwierzyć w to, co zobaczyliśmy. Na całej ścianie było graffiti. Obrzydliwe wyzwiska pod adresem piłkarzy Wimbledonu. Coś o Vinnie’em Jonesie, coś o Johnie Fashanu. Wszyscy nazwani kutasami albo gorzej. Gdy to oglądałem, akurat wszedł Sam. Byłem wściekły. – Co ty zrobiłeś? – spytałem. – Nie, nie ja, ty to zrobiłeś – odpowiedział, trzymając w ręce flamastry. Poprosiłem stróża o wezwanie policji. Przed meczami zwykle organizowaliśmy wycieczki dla dzieci po Upton Park, ale teraz trzeba było wszystko odwołać, bo nie mogłyby zobaczyć szatni z tymi kretyńskimi napisami. A Hammam miał jeszcze czelność nas z niej wyrzucić. – To nasza szatnia, musicie ją opuścić – powiedział. – Wyjdźcie, to wy napisaliście to na ścianach. Ostatecznie udało nam się go pozbyć, ale Billy mocno się zdenerwował, gdy przyjechał. Niewiele wcześniej zmarł Bobby Moore. – Dopiero pochowaliśmy Bobby’ego – zauważył Billy – a teraz musimy się zajmować czymś takim. Planował zgłosić sprawę na policję i wnieść oficjalną skargę do związku, ale w klubie odwiedziono go od tego pomysłu. Na początku pomyślałem, że Hammam jest chory na głowę, ale potem zdałem sobie sprawę, że to po prostu prymitywny sposób na motywację. Facet chciał, by jego piłkarze myśleli, że ich obraziliśmy i poniżyliśmy, bo wtedy wpadliby w szał i chcieli nas zabić. Okazało się, że w poprzednim sezonie, gdy Wimbledon grał z Blackburn Rovers, Hammam pojechał wcześniej na Ewood Park i wrzucił wszystkie buty oraz stroje do wanny z lodem, a następnie wypisał graffiti na ścianach. Kenny Dalglish prowadził odprawę, gdy połowa drużyny Wimbledonu wpadła mu do szatni z groźbami. Wimbledon wrócił do domu z jednym punktem, tak bardzo przestraszyli rywali. W takich momentach częściowo rozumiałem pogardę Billa do nowoczesnej piłki, więc kiedy były prezes Bournemouth Geoffrey Hayward zadzwonił z ofertą powrotu do klubu, muszę przyznać, że byłem zainteresowany. Geoffrey mieszkał niedaleko ode mnie, a jego rodzina od wielu lat była związana z Bournemouth. Powiedział, że chce ponownie kupić klub, ale tylko pod warunkiem, że wrócę. Mogłem sobie wybrać jakąkolwiek posadę. Od menedżera do dyrektora. „Przekażę klub w twoje ręce, ty będziesz nim zarządzał” – powiedział. Ta propozycja brzmiała kusząco. Z zawodowego punktu widzenia byłem zadowolony z pracy w West Hamie, ale prywatnie było mi ciężko. Mieszkałem w mieszkaniu w Emerson Park w Romford, a do rodziny w Bournemouth jeździłem tylko w weekendy po meczach. Myślałem jednak, że po tym, jak pomogłem klubowi awansować i złapać stabilizację w Premier League, będę mógł odejść z podniesioną głową i bez negatywnych emocji. Informację o przejęciu klubu przez Geoffreya podała lokalna prasa i jako że miałem w tym wziąć znaczący udział, powiedziałem Billowi, że muszę dojść do porozumienia z zarządem West Hamu. Bill wiedział, jak bardzo kusiła mnie ta oferta, i kiedy poinformowałem go o zamiarze powrotu do Bournemouth, jego pierwszą reakcją było: „Nie mam ci tego za złe”. Przebywaliśmy wtedy na przedsezonowym tournée w Szkocji, ale prezes klubu Terry Brown

i dyrektor generalny Peter Storrie mieszkali w tym samym hotelu co my. Zorganizowaliśmy spotkanie, na którym wyjaśniłem moje stanowisko. Brown był w szoku. – Dlaczego chcesz wrócić do Bournemouth? – spytał. – Dlatego, że znowu zależy ci na pracy menedżera? Wyjaśniłem, że nie o to chodzi. Chciałem wrócić do domu i do miejsca, w którym mieszka moja żona, oraz do klubu, w którym byłem szczęśliwy przez większość czasu z tych dziesięciu lat. Nie chodziło o bycie menedżerem. Jak przedstawiał to Geoffrey, mógłbym tam zostać kimś więcej. – Dlaczego w takim razie nie zostaniesz menedżerem u nas? – podjął Brown. – Billowi zaoferujemy dziesięcioletni kontrakt dyrektora sportowego. Czułbym się jednak niezręcznie, gdybym przejął obowiązki Billa na jego oczach. – To on jest menedżerem – powiedziałem. – Nie po to się tu spotkaliśmy, zupełnie nie o to chodzi. Terry Brown ujawnił już jednak swoje intencje. – To oczywiste, że wolisz Harry’ego na moim miejscu – wtrącił Bill. – Uważasz go za lepszego menedżera i chcesz, by mnie zastąpił. – Zaległa kłopotliwa cisza. – A tak w ogóle to na czym polega praca dyrektora sportowego? Brown scharakteryzował tę posadę w skrócie. Obowiązki wydawały się jednak słabo określone. Bill miałby chodzić na treningi, kiedy mu się podobało, pojawiać się na meczach i być ambasadorem klubu. To miała być też praca na całe życie. Pełne bezpieczeństwo i brak presji – zacząłem żałować, że nie zaoferowali tego mnie. Bill powiedział, że potrzebuje czasu na przemyślenie sprawy, i się rozeszliśmy. Spotkanie nie przebiegło jednak po mojej myśli. Nie tak miało wyglądać godne pożegnanie przed rozpoczęciem od zera w Bournemouth, a i Bill nie był zdecydowany. Spotkaliśmy się jak zwykle na kolacji, ale nie było między nami różnicy zdań. Wyjaśniłem Billy’emu, że i tak chciałbym wrócić do Bournemouth. – Tutaj żyję w mieszkaniu – powiedziałem – a w domu jest więcej przestrzeni, jest wybrzeże, może mi towarzyszyć żona z psami. Dlatego przestaje mi to odpowiadać. Nie chcę dłużej tego ciągnąć. Nie wiem, co przelało czarę goryczy w przypadku Billy’ego. Na pewno nie pomógł mu Joey Beauchamp, który spóźnił się na sobotni sparing z Portsmouth. Sam byłem rozdarty. Niemniej w ostatecznym rozrachunku i tak wszystko zależało od Billy’ego. W poniedziałek zadzwonił do mnie. – Jestem w centrum treningowym – powiedział. – Pakuję się. Pojechaliśmy tam z szefem skautów, Ronnie’em Boyce’em, najszybciej, jak się dało, ale nie potrafiliśmy go przekonać. Zaproponowałem mu nawet, że pozostanę jego asystentem, ale był już nastawiony na odejście. Poszedł na spotkanie z Terrym Brownem i zrezygnował. A Terry natychmiast zadzwonił do mnie z pytaniem, czy zostanę menedżerem. Odpowiedziałem, że potrzebuję czasu, by to przemyśleć. Wirowało mi w głowie. Kilka dni wcześniej byłem zdecydowany na powrót do żony w Bournemouth, a teraz miałem przejąć klub z Premier League, jeszcze bardziej zanurzyć się w pracy i zdystansować od rodziny. Powinienem był po prostu pojechać do domu i dać sobie trochę czasu, ale klub chciał pokazać, że jesteśmy jednomyślni. Z perspektywy czasu widzę, że największym błędem było wyrażenie zgody na konferencję prasową. Działacze chcieli udowodnić, że odejście Billy’ego zostało wcześniej zaplanowane, ale i tak nie powinienem się zgodzić na spotkanie z mediami. Nie byłem gotowy na bycie menedżerem. Nawet jeszcze nie podjąłem decyzji i tak bardzo brakowało mi tego przekonania, że nie pojawiłem się na Upton Park przez tydzień. Gdy odwiedził mnie Frank Lampard senior, podjąłem decyzję. – Nie chcę posady Billa – powiedziałem mu.

– Dlaczego? – spytał. – Słuchaj, Harry, wyraźnie zależało im na zmianie. Jeśli odrzucisz tę ofertę, na pewno kogoś znajdą, ale skoro chcą ciebie, to daj im to, czego oczekują. Peter Storrie nie przestawał wydzwaniać, ale sytuacja Billa wciąż nie dawała mi spokoju. Dopiero po naszej rozmowie po raz pierwszy poczułem, że postępuję właściwie. – Weź to – powiedział Billy. – To porządna praca, dobrze płatna. Byłbyś głupkiem, gdybyś jej nie przyjął. Mną się nie przejmuj, bo o mnie też zadbali. Weź tę pracę. W dniu, w którym po raz pierwszy przyjechałem do klubu jako menedżer, wciąż czułem, że najbardziej odpowiadałby mi powrót do Bournemouth. Ludzie traktowali mnie jako ambitną osobę, ale w ogóle taki nie jestem. Wystarcza mi, bym czuł się szczęśliwy. Cały tydzień powtarzałem Peterowi, że nie chcę przejąć West Hamu, ale zdanie zacząłem zmieniać po spotkaniu z Frankiem. Nie spodziewałem się jednak, że z tego powodu zakończy się moja znajomość z Billem. Po tych wszystkich latach wciąż mnie to boli i siedmioletnią pracę w West Hamie zamieniłbym na przyjaźń z nim. Powiem wprost: nie wypchnąłem Billy’ego Bondsa z West Hamu. Rozmawialiśmy w ciągu dwóch tygodni po tym, jak przejąłem klub, ale każda z tych rozmów stawała się coraz bardziej wymuszona i na koniec, muszę wam przyznać, naprawdę nie wyglądały one dobrze. Wiedziałem, co jest nie tak. Ludzie próbowali nas rozdzielić. Tak dzieje się zawsze, gdy menedżer opuszcza klub. Zawsze znajduje się ktoś, kto nie może się doczekać, by cię poinformować, o czym się mówi lub co się dzieje za twoimi plecami. W Bournemouth było tak samo. Tony Pulis powiedział to, Tony Pulis zrobił tamto. Podobnie w Tottenhamie, gdzie wszyscy mówili, że Tim Sherwood podlizuje się prezesowi Danielowi Levy’emu. Taki jest futbol, zawsze pojawia się jakaś historia i Billy musiał wysłuchać zbyt wiele różnych opowieści na mój temat. Różnica jest taka, że w nie uwierzył. Poprosiłem go, byśmy zrobili sobie razem zdjęcie, by pokazać, że nie czujemy do siebie urazy, ale odmówił. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nasza znajomość jest zakończona i że zawsze już będzie nam ciężko się dogadać. Tak się właśnie dzieje, gdy ludzie zaczynają jątrzyć. Tony Gale był wspaniałym stoperem w West Hamie, ale w 1994 roku pozwoliliśmy mu odejść za darmo do Blackburn. Był to dla niego dobry ruch, bo w nowym klubie zdobył mistrzostwo, ale za odejście zawsze winił mnie i od tamtej pory nie powie na mój temat dobrego słowa. Tony pracował latem na obozie wakacyjnym u prezesa Terry’ego Browna, ale to Bill chciał się go pozbyć, bo był przekonany, że opowiada prezesowi o naszej pracy. Patrząc wstecz, z perspektywy klubu, ta sytuacja powinna zostać rozegrana lepiej. Sposób, w jaki Terry Brown wyskoczył z posadą dyrektora sportowego dla Billa, był głupi. Terry wiedział, że nadzorowałem sprzedaż Juliana Dicksa do Liverpoolu, i prawdopodobnie uważał, że bardziej się nadaję na menedżera niż Bill. W tej kwestii miał rację. Bill często sprawiał wrażenie wykończonego pracą i gdyby klub podszedł do niego od innej strony, pewnie nawet cieszyłby się z roli ambasadora, bo to dla niego wymarzona funkcja. Sam na pewno bym jej nie odrzucił, gdybyśmy się zamienili. Powiedziałbym: „Praca na całe życie? Bardzo dziękuję, panie prezesie” i nie musieliby mnie namawiać. Bill byłby idealnym dyrektorem sportowym i szczerze myślę, że Terry Brown szukał takiego rozwiązania, by go uszczęśliwić. W oczach Terry’ego byłem wtedy lepszym menedżerem. Wykonałem dobrą robotę w Bournemouth, lubiłem obserwować piłkarzy, przebywać z nimi i trenować ich, a Billy po prostu nie czuł się w tym najlepiej. Przy lepszym poprowadzeniu tej sprawy mógłby pozostać do dziś, jako jedyny, który przeżył te wszystkie zmiany właścicieli. Zdecydował się odejść, ale kilka jego wypowiedzi mnie rozczarowało. Billy najwyraźniej uważa, że jako asystent przekroczyłem pewną granicę. Powiedział, że przed meczami opowiadałem w kanale Sky o taktyce, co ja wspominam zupełnie inaczej. Możliwe, że piłem herbatę z komentatorem Andym

Grayem, ale nie pamiętam żadnych wystąpień przed kamerami. Tak, momentami byłem bardzo bezpośredni, ale to Billy prosił mnie o pomoc. Po przyjęciu jego propozycji nie dopuszczałem myśli o spadku z ligi. Trafiłem do West Hamu, by coś osiągnąć, i do dziś nie rozumiem, dlaczego Bill wziął to aż tak do siebie. Wyglądało to tak, jakby chciał, żebym przejął jego pracę, a kiedy wykonałem ją na tyle dobrze, że została doceniona, jemu się to nie spodobało. „The Sun” napisało w nagłówku, że wbiłem mu nóż w plecy, ale nie byłoby szans, bym tak postąpił. Bill postawił sprawę jasno. Miał do tego prawo. Fatalnie się czuję, rozgrzebując teraz tę sprawę, bo nie chcę wywoływać kolejnej wojny na słowa, ale każdy, kto go zna, potwierdzi, że nie jest łatwo się z nim dogadać. Kocha swoją rodzinę i raczej nie zabiega o kontakt z innymi. Jeśli właściciele uważali, że Bill nie chce być menedżerem, to ze względu na to, jak się czasami zachowywał. Lepiej się czuł, kiedy grał w piłkę, niż kiedy załatwiał menedżerskie sprawy. A Terry Brown – w końcu West Ham było jego biznesem – obserwował jego zachowanie i pomyślał, że Bill lepiej się sprawdzi w loży dyrektorskiej, a ja bardziej się przydam na treningu. Nie mogę ich winić za wyciągnięcie niektórych wniosków, ale niewątpliwie rozegrano to w brzydki sposób. Klub chciał zadbać o Billa, ale w innych okolicznościach taki rozwój spraw pewnie by go nie zasmucił. Skończyło się jednak niezręcznie dla nas wszystkich. Od tamtej pory słyszałem już wszystkie możliwe teorie. Niektórzy nawet twierdzą, że kłótnia z Billym kosztowała mnie pracę w reprezentacji Anglii, bo sir Trevor Brooking nigdy mi tego nie wybaczył. To niemożliwe. Trevor nie kręcił się wtedy wokół West Hamu i zdziwiłbym się, gdyby przez tyle lat, bez pytania o moje zdanie, żywił do mnie aż taką niechęć. Byłem poza tym jednym z nielicznych piłkarzy, którzy dostali zaproszenie i stawili się na jego weselu. Sam też pojawiał się na moich uroczystościach rodzinnych i nie postrzegam go jako złośliwca. Ale od mojej ostatniej rozmowy z Billem minęło 20 lat i rozpad tej przyjaźni wciąż mnie boli. Nie żadne plotki, spekulacje ani insynuacje wymyślane przez ludzi, którzy nie byli w klubie i nie mieli pojęcia, co się działo za kulisami. Wszystko wypaczają ci, którzy chcą sprawić problemy. A najbardziej dręczy mnie fakt, że Bill nie jest już moim przyjacielem, bo zawsze go kochałem i za nic w świecie bym go nie skrzywdził. Oddałbym wszystko, byśmy dziś mogli się spotkać i napić razem herbaty. Wtedy natomiast mogłem jedynie przejść nad tym do porządku dziennego. Oczywiście z trudem. Moją pierwszą decyzją było ściągnięcie do klubu Franka Lamparda seniora. Frank był moim szwagrem i starym przyjacielem, ale znał futbol od podszewki i przez lata we wtorkowe i czwartkowe wieczory za darmo szkolił dzieci w West Hamie. Był idealny. O futbolu wypowiada się ze zdrowym rozsądkiem, dlatego tak bardzo oburzały mnie głosy, że chodziło mi o to, by wyświadczyć przysługę staremu kumplowi. Gdybym miał takie priorytety, zostawiłbym w sztabie Ronniego Boyce’a, który był już w West Hamie, gdy trafiłem do klubu jako nastolatek, i nie odszedł aż do czasu, gdy wróciłem tam po raz drugi. Był członkiem sztabu od 1973 roku, a w 1991 został szefem skautów. Lubiłem go, ale przebywał w tym klubie od zawsze i trochę przestał się starać. Takie wygodnictwo jest najgorsze. „Pozostanie tu, kiedy odejdziesz, ale co ci da?” – pytał Bobby Moore. I miał rację. Ronnie był sympatycznym facetem, ale gdybyście pokazali mu Lionela Messiego, trudno byłoby mu zdecydować, czy podpisać z nim kontrakt, czy nie. Rzadko pozwalał sobie na kategoryczne, zdecydowane opinie, które w skautingu są konieczne. Może to brutalne, ale w futbolu często utrzymuje się ludzi ze względu na zasługi. Kiedy sprowadziłem Jimmy’ego Hampsona, trudno było nim zastąpić Jimmy’ego Neighboura, którego długo znałem, zabrałem do Stanów i wypożyczyłem do Bournemouth. Woleliśmy jednak Hampsona, dzięki któremu w dużej mierze doczekaliśmy się sześciu piłkarzy w reprezentacji Anglii. On naprawdę zmienił ten klub. Słyszałem o wielu ludziach, którzy

spijali śmietankę za wyszkolenie złotego pokolenia West Hamu, ale zanim pojawiła się ta szóstka, klub przez 10 lat nie stworzył żadnego talentu. Wielką chwałę przypisuje się Tony’emu Carrowi, tymczasem on sam nie wymyślił żadnej genialnej metody na szukanie piłkarzy. Wszystko zmieniło się za czasów Jimmy’ego Hampsona, który zaczął nam ściągać najlepsze dzieciaki z Londynu. Szczególnie jednego, którego nigdy nie zapomnę. Joego Cole’a spotkałem po raz pierwszy, gdy miał 12 lat. Nie było trudno zrobić z niego piłkarza. Największy głupek na świecie zauważyłby w nim rodzącą się gwiazdę. Pamiętam, jak oglądaliśmy go z Frankiem, Alanem Sealeyem i Peterem Brabrookiem. Żaden z nas nie widział wcześniej tak utalentowanego dzieciaka. Wyglądał jak młody Messi. Był środek zimy, godzina 14.00, błoto po kostki, gdy graliśmy z Norwich City U-13. Po 10 minutach tylko patrzyliśmy po sobie. Kim jest ten dzieciak? Był młodszy od pozostałych o rok, najmniejszy na boisku, wszyscy ci wielcy goście z Norfolk górowali nad nim wzrostem, ale gdy przejmował piłkę, wkręcał w ziemię trzech czy czterech i strzelał gola. A zaraz potem – powtórka. Znowu bramka. Mówili mi jednak, żebym się zbytnio nie podniecał. Jeden z członków naszego sztabu przechodził obok George’a, ojca Joego, i podsłuchał jego rozmowę. George nosił jasnoczerwone buty, wyróżniał się na kilometr i swoim kolegom mówił, że nie ma szans, by jego syn trafił do West Hamu. Joe był jednak najlepszym dwunastolatkiem, jakiego widziałem, więc Jimmy harował dzień w dzień, by zagwarantować, że Cole nie przestanie pojawiać się w klubie. Sam zacząłem jeździć do Chadwell Heath na mecze trzynastolatków, by być na bieżąco z sytuacją. Graliśmy z Arsenalem, zwyciężyliśmy 3:1, Joe strzelił hat-tricka. Graliśmy z Tottenhamem i kogokolwiek wystawiali, Joe ich roznosił. Na tym etapie każdy klub wiedział już o jego istnieniu. Sir Alex Ferguson przysłał mu trykot Manchesteru United z napisem COLE 10 na plecach i wiadomością: „Tak będzie wyglądała twoja koszulka, jeśli zagrasz w Manchesterze United”. Bardzo pragnął go przechwycić. Zaprosił go nawet do autobusu klubowego, gdy United awansował do finału Pucharu Anglii. Chciały go też Arsenal i Chelsea, ale wiedziałem, że największą przyjemność sprawi Joemu gra w West Hamie. Dałem mu więc swobodę. Kiedy George oznajmił, że Joe został zaproszony na dwa tygodnie treningów z Manchesterem United, przystałem na to. Mogłem się zdenerwować, poinformować, że podpisał z nami szkolne umowy, i zagrozić, że zgłoszę skargę na United, ale co by to dało? Zrazilibyśmy do siebie George’a i stracilibyśmy piłkarza. – Świetnie, George – powiedziałem. – Pozwól Joemu wyjechać, niech się rozejrzy, ale nie zapominajcie, że tutaj go kochamy. Wiesz o tym, że niebawem trafi do pierwszego zespołu. Ale Manchester United to doskonałe doświadczenie. Powiedz mu, żeby się nim nacieszył. Straciliśmy Cole’a na dwa tygodnie, ale po tym czasie wrócił z jeszcze większym uwielbieniem do naszego klubu, bo gdzie indziej nie czuł takiej satysfakcji i nie znał kolegów z drużyny. Pewnego piątkowego poranka, gdy przygotowywaliśmy się do meczu z Evertonem, Joe wyszedł na trening z pierwszą drużyną. Graliśmy dziewięciu na dziewięciu, jego drużyna wygrała 4:2, a on sam strzelił trzy gole. Wciąż był członkiem zespołu U-15, a występujący wówczas w pierwszym składzie David Unsworth ze śmiertelną powagą zapytał, czy może zagrać w naszym meczu. Był tak dobry. Chciałem też ściągnąć Joego do Queens Park Rangers w 2013 roku, ale wolał wrócić do West Hamu. Ze względu na jego przywiązanie do byłego klubu i naszą pozycję w tabeli rozumiem tę decyzję. Zupełnie nie mam do niego żalu. Zawsze był uroczym gościem. Kiedy Peter Brabrook przed kilkoma laty potrzebował operacji kolana, Joe zapłacił za nią, pamiętając o tych wszystkich latach, kiedy jako nastolatek był szkolony przez Petera. Co za klasa. W tym samym czasie dzięki Jimmy’emu do naszej akademii trafił też Rio Ferdinand. Jimmy zorganizował w Chadwell Heath mecz przeciwko lokalnej drużynie z południowego Londynu. Mieli

kilku niezłych chłopaków i zaczęliśmy rozmawiać z gościem, których ich prowadził, Dave’em Goodwinem. Powiedzieliśmy mu, że jeśli zauważy kogoś, kto mógłby się przydać West Hamowi, zapłacimy za taką informację. Każdy klub zatrudnia dziś całą siatkę poszukiwaczy talentów, których opłaca się za takie wskazówki. Na telefon od Dave’a nie musieliśmy długo czekać. – Dopiero zaczął grać w piłkę, ale jest fantastyczny – oznajmił. – Najlepszy, jakiego widziałem od lat. Inny poziom. Chodziło mu o Rio, który właśnie pojawił się u nich na testach. Przyszedł na trening i Dave od razu go docenił. Czysta, naturalna perełka. W dalszej części sezonu 1994/95 juniorzy West Hamu grali z Chelsea w finale South-East Counties Cup. W pierwszym spotkaniu na naszym stadionie pojawiło się prawie 10 tysięcy kibiców, ale przegraliśmy 2:4. Rewanż na Stamford Bridge kolidował z meczem pierwszej drużyny, więc nie mogłem go obejrzeć. Pod koniec tej potyczki zadzwonił do mnie ojciec. Pojechał na Chelsea zobaczyć naszych juniorów. – Co za mecz – powiedział. – To było fantastyczne! Wygraliście! Nie mogłem w to uwierzyć. Odwróciliśmy losy spotkania i pokonaliśmy Chelsea czwórką lub piątką. – Widziałem dziś tego dzieciaka – ciągnął ojciec. – Najlepszy, jakiego oglądałem od lat. Ten pomocnik! Co za piłkarz. Myślałem, że chodzi mu o Franka Lamparda. – Nie. Nazywa się Ferdinand. – Rio Ferdinand, tato? – Nie mogłem uwierzyć. – To niemożliwe. Nawet nie jest naszym juniorem. To dopiero uczeń. – Tak, Rio Ferdinand. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Przejmował piłkę, biegł 45 metrów i tak mijał przeciwników, że nie mogli się do niego zbliżyć. Co za piłkarz! Następnie zadzwonił Tony Carr. – Zagraliśmy fantastycznie, a Rio Ferdinand był niewiarygodny. Musisz go jeszcze raz zobaczyć, Harry, bo sam nikogo takiego jeszcze nie widziałem. Od tego momentu wiedzieliśmy, że trzeba dać Rio na szybką ścieżkę i że po prostu musimy zatrzymać go w klubie. Frank senior wykonał tu genialną robotę. Rio faktycznie nie miał żadnej przeszłości piłkarskiej i kiedy zgłosiło się po niego Millwall, wahał się z decyzją, bo pochodził z Peckham i miałby stamtąd blisko do domu. Frank długo rozmawiał z jego matką i opisywał różnice między klubami. Dave Goodwin[31] tak naprawdę też wykonywał tytaniczną pracę w naszym imieniu. W sumie cała nasza trójka przekonała Rio, by podpisał z nami kontrakt. Kolejnym krokiem było wypożyczenie go[32], więc zarekomendowałem go Melowi Machinowi, ówczesnemu menedżerowi Bournemouth. Nie widział go w akcji, ale uwierzył mi na słowo i już po kilku treningach przesunął Ferdinanda do pierwszej drużyny. W ten sposób niemal go straciliśmy. Niedługo potem Mel zadzwonił z informacją, że dostał telefon od Martina Edwardsa, prezesa Manchesteru United, który chciał kupić Rio. – Myślał, że to nasz piłkarz, Harry – powiedział Mel. – Kazałem mu się odezwać do ciebie. Ktoś musiał zobaczyć go w akcji i uprzedził Martina. Dziwiło mnie tylko, że to on zajął się sprawą, a nie Alex Ferguson. Tak czy inaczej, czekałem na telefon. Zadzwonił po trzydziestu minutach. – Rozmawiałem z Melem Machinem o młodym Ferdinandzie – powiedział Martin. – Kawał piłkarza, prawda? – Jest fantastyczny, panie Edwards. Kiedyś wyrośnie na najlepszego obrońcę w Europie.

– Mocno powiedziane, Harry – stwierdził Martin. – Ile kosztuje? – Nie jest na sprzedaż. – Musi mieć cenę – nalegał. – Nie, nie on. Nie ma ceny. – Wzięlibyście milion funtów plus jakieś bonusy? – Panie Edwards, nie może pan kupić tego chłopaka. Jest za dobry. Wycofał się, a Manchester United musiał wyłożyć w 2002 roku 30 milionów funtów, by sprowadzić Ferdinanda z Leeds United. Wciąż był wart każdego pensa. Fantastyczną karierę w Manchesterze zrobił też Michael Carrick, kolejne odkrycie Jimmy’ego Hampsona. Jimmy ściągnął go z północnego wschodu jako talent z opóźnionym zapłonem. Mieliśmy farta, bo gdyby wcześniej pokazał swój potencjał, Newcastle United z pewnością by go zaklepało. Michael należał jednak do tych dzieciaków, które w krótkim czasie bardzo szybko urosły. W ciągu sześciu miesięcy skoczył ze 157 do 187 centymetrów. Z dzieciaka stał się mężczyzną, przez co zapadł na chorobę Osgooda-Schlattera, często dotykającą uprawiających sport nastolatków, których ciałom ciężko się przystosować do nagłego wzrostu. Michael był chudy jak patyk, nie należał do szkolnych supergwiazd. Gdy miał kiepski mecz, wyglądał jak Bambi na lodzie, ale wiedzieliśmy, że gdzieś wewnątrz niego tkwi znakomity piłkarz, który tylko czeka na uwolnienie, na nabranie siły i naukę szybszego poruszania się po boisku. Zauważyliśmy to, więc wypożyczyłem go do Swindon Town, by tam zbierał doświadczenie. Pomysł okazał się trafiony i wkrótce dostałem telefon od Johna Francome’a, byłego dżokeja znanego z zawodów National Hunt. – Harry, wczoraj obserwowałem tego chłopaka ze Swindon – powiedział. – Jest najlepszy od czasów Glena Hoddle’a. Nazywa się Carrick. Nie widziałem nikogo, kto tak podaje. Był fantastyczny. John, jak się później okazało, miał oko i do koni, i do piłkarzy, bo od tego momentu Michael ruszył do przodu. A Jimmy co tydzień przychodził z nowym piłkarzem. Korzystając ze swoich koneksji w południowym Londynie, zdołał przechwycić Jermaina Defoe z Charltonu. Byli tam na nas wściekli i musieliśmy zapłacić odszkodowanie, ale było warto, a gdy Sean O’Driscoll z Bournemouth zgłosił się w poszukiwaniu napastnika, Defoe wydawał mi się idealnym kandydatem. – Wypożyczę wam Jermaina – oznajmiłem. – Wspaniały piłkarz, który musi zebrać doświadczenie. – Ile ma lat? – 17. – Nie ma sensu, Harry. Mamy problem ze skutecznością, a sam wiesz, jaka to liga. Dzieciaki mi się nie przydadzą. Potrzebuję mężczyzny. – Zaufaj mi, Sean. To doskonałe rozwiązanie. Ten chłopak jest niesamowity – nalegałem, wiedząc, że w niższych ligach obowiązują ograniczenia wypożyczeń. – Jest duży? – Nie, to maluch – odpowiedziałem i niemal usłyszałem westchnienie po drugiej stronie. – Sean, mam taką propozycję: weź go na tydzień i wstrzymajmy się z wypożyczeniem. Po prostu go weź, pozwól potrenować i jeśli okaże się, że go nie chcesz, nie wykorzystasz tego wypożyczenia. Ale przekonasz się, że mam rację. Wystarczył jeden trening, by Jermain pokazał, co potrafi. Już pierwszego dnia odebrałem kolejny telefon od Seana. – Zagraliśmy mecz treningowy i strzelił pięć goli – oświadczył. – Mój Boże, Harry, to najlepszy

piłkarz, jakiego tu mieliśmy. Defoe okazał się w Bournemouth fenomenalny. Zdobył pięć bramek w czterech spotkaniach, potem przeciwko Dover Athletic nie trafił do siatki, ale w kolejnych siedmiu meczach strzelił osiem goli. Między 28 października 2000 a 23 stycznia 2001 wpisywał się na listę strzelców w każdym ligowym i pucharowym starciu. Później wziąłem go ze sobą do Portsmouth i do Tottenhamu. Mama Jermaina nie pełni oficjalnie funkcji jego menedżera, ale ma na niego mocny wpływ. Kiedy negocjowaliśmy jego kontrakt z Portsmouth, towarzyszyła synowi na spotkaniu z Peterem Storriem i Milanem Mandariciem. Wyszedłem na moment, żeby napić się herbaty, ale po chwili do pokoju wpadł Peter. – Lepiej wracaj – rzucił. – Mamy problem. Okazało się, że mama nalegała na dodatkowe premie za zdobyte gole. Tak, dobrze czytacie: dla napastnika. Nie mogłem w to uwierzyć. Myślałem, że to żart. – Pani Defoe, Jermain kosztuje nas 12 milionów funtów i będzie zarabiał 50 tysięcy tygodniowo. Za co pani zdaniem mu płacimy? Bo chyba, kurczę, nie za pudłowanie? – Pomyślałam, że to zachęci go do strzelania. – A my myśleliśmy, że te 50 tysięcy wystarczy. Premia za bramki nie znalazła się w kontrakcie Jermaina. Strzałem w dziesiątkę okazał się też inny talent. Frank. Junior, nie senior. Chłopak o niesamowitej mentalności, jakiej nie spotkałem u żadnego młodego piłkarza. Znam jego sekret – to wpływ rodziców. Jedyny znany mi zawodnik o podobnym zaangażowaniu to Frank senior. Jaki ojciec, taki syn – to zdanie idealnie pasuje do tej sytuacji. Kiedy ktoś zachwycał się poświęceniem Franka juniora, od razu wspominałem o seniorze. Za moich czasów zawodniczych w West Hamie, był najciężej trenującym piłkarzem i podczas gdy inni odpadali, zdołał zrobić karierę. Pamiętam go jako siedemnastoletniego lewego obrońcę wlokącego się jak koń pociągowy z trzema nogami. Był świetnym piłkarzem, ale nie potrafił biegać. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Pewnego dnia Ron Greenwood wszedł do szatni i przed wszystkimi zakomunikował Frankowi, że załatwił mu wypożyczenie do Torquay United. Było tam kilku byłych pracowników West Hamu. Frank O’Farrell pełnił funkcję menedżera i zabrał ze sobą Johna Bonda, Kena Browna oraz Malcolma Musgrove’a jako asystenta. – Wezmą cię i jeśli sobie poradzisz, będą chcieli cię zatrzymać – poinformował Ron. Frank był jednak uparty. – Nie chcę grać w Torquay – powiedział. – Chcę zostać w West Hamie. Co jest ze mną nie tak? Dlaczego żaden z was mi tego nie powie? Co muszę zrobić, by grać w West Hamie? Wszyscy spuściliśmy wzrok, bo żaden z młodych piłkarzy, ani nawet starych, nie zwracał się do pana Greenwooda w taki sposób. Zapadła cisza. – Nad czym muszę pracować? – spytał Frank. – Nad szybkością. Nie jesteś wystarczająco szybki, Frank. Powinieneś też trochę poprawić podania, ale największym problemem jest szybkość. – Udowodnię wam! – wypalił Frank. – Nie idę do Torquay. Zostanę w West Hamie i wam udowodnię. Wszyscy myśleli, że oszalał. Szybkość w tych czasach traktowano jako naturalną cechę. Albo urodziłeś się szybki, albo nie. Nikt nie stawał się szybszy przez samo bieganie. Ale Frank w istocie im udowodnił. Kupił buty do biegania i po każdym treningu, ale naprawdę po każdym, obserwowaliśmy jego indywidualne zajęcia. Bieg, skok, przysiad, obrót, przysiad, przysiad, bieg, obrót, powrót, bieg z piłką, obrót, przysiad... Spędzał godziny na ćwiczeniu sprintów na krótkim

dystansie i stopniowo stawał się coraz szybszy. Sam byłem szybkim skrzydłowym, więc czasem prosił mnie o pomoc. Początkowo wypuszczałem piłkę, dawałem mu cztery i pół metra przewagi, ale i tak doganiałem ją pierwszy. Trenując jednak ciągle w tych butach, stawał się tak szybki, że pod koniec wyprzedzał mnie nawet wtedy, gdy startowaliśmy z tego samego miejsca. A po zakończeniu indywidualnych zajęć wracał do domu, gdzie dalej biegał. Wkładał dres i wybierał się na czteromilową przebieżkę. Nie odpoczywał ani przez jeden dzień. Do dziś mam przed oczami, jak wychodzi z szatni, idzie w przeciwnym kierunku do kolegów, którzy – co typowe dla piłkarzy – mówili: „Patrzcie na niego, na kim on chce zrobić wrażenie?”. Ale Frank miał gdzieś ich opinię. Jego determinacja była niewiarygodna. A jeśli wszedłeś mu w paradę, po prostu cię zdeptał. Syn jest dokładnie taki sam. Pamiętam dzień, kiedy trafił do klubu. Wyglądał identycznie jak ojciec. Dobry technicznie, niski piłkarz, ale trochę kluchowaty i wolny. Kiedy zobaczyłem go następnym razem, miał już ze sobą buty do biegania. Czułem się, jakbym znów widział starego Franka. Codziennie ćwiczył dwie godziny dłużej i jakim stał się sportowcem? Niedawno na YouTube pojawił się klip ze starego forum kibiców West Hamu, na którym pewien fan ma do mnie pretensje, że postawiłem na Franka. Z perspektywy czasu to ciekawa historia. Kibic: Chciałbym zapytać Harry’ego, czy reklama, jaką zrobił tu młodemu Frankowi, jest zasłużona, bo osobiście nie sądzę, by był już tak dobry. Przez ostatnich kilka lat pozwoliliście odejść za grosze kilku dobrym pomocnikom, jak Matt Holland czy Scott Canham. Harry: Nie, oni zdecydowanie nie byli wystarczająco dobrzy. Frank jest wystarczająco dobry i to na pewno się nie zmieni. Pozwoliłem odejść Scottowi Canhamowi, był dobrym dzieciakiem i ciężko pracował; trafił do Brentford i nie może się tam przebić. Ma 21 lat i pozwoliłem mu odejść, bo młody Frank to siedemnasto- czy osiemnastolatek, a już wyprzedza go o kilka długości. Kibic: Cóż, to nie do końca prawda. Harry: To prawda. Takie jest moje zdanie. Płacą mi za ocenianie piłkarzy. Futbol jest grą opinii. Masz prawo do własnego zdania, tak jak ja mam prawo do swojego. Zatrzymuję tych piłkarzy, których chcę zatrzymać. Młody Matt Holland? Tak, może się wybije i zagra w pierwszej lidze. To przyzwoity piłkarz, jak młody Scott Canham – żebyśmy się dobrze zrozumieli. To młody, przyzwoity piłkarz, zaoferowaliśmy mu dwuletni kontrakt, ale nie chciał u nas zostać. Siedząc jednak tu przed tym wszystkimi ludźmi, mogę zapewnić bez cienia wątpliwości, że nie ma porównania między tym, co w futbolu osiągną Frank Lampard i Scott Canham. Kibic: Ale jemu daje pan szansę. Harry: Nie daję mu szansy. Nie ma tu żadnego faworyzowania. W zasadzie nawet go wstrzymuję, bo... Kibic: Wystawił go pan na Arsenal, kiedy ewidentnie nie był gotowy do gry. Harry: Nie uważam, żeby źle zagrał z Arsenalem. Wszedł na boisko i sądzę, że dobrze sobie poradził. Ale zapewniam cię, choć nie chciałem o tym mówić przy nim, że dojdzie na sam szczyt, sam szczyt, bo ma wszystko, czego potrzebuje pomocnik światowej klasy. Pierwszorzędną mentalność, siłę, a przy tym potrafi podawać, grać i strzelać gole. Kibic: Cóż, chodzę na mecze rezerw i wiem, jak jest. Harry: Nie twierdzę, że nie wiesz. To twoja opinia. W porządku. Ale moja opinia jest inna i będę jej bronił z największym przekonaniem. Powinienem zostać wróżbitą, co? Wiem, że mocno się tam postawiłem, ale miałem absolutne

przeświadczenie o słuszności moich opinii. Tak naprawdę to nawet nie była kłótnia. Fani, którzy nie byli za Frankiem, nie wiedzieli, jak ciężko pracował jego ojciec, by dostać się na szczyt, więc nie mogli zrozumieć, że dostrzegłem u niego te same cechy. Wtedy wszyscy docenialiśmy jego poświęcenie. Kochał futbol, chciał zostać piłkarzem i miał tę niezbędną determinację. Rio Ferdinand był bardzo podobny. Kiedy do nas trafił, często spotykałem się z nim i jego małą paczką w centrum treningowym, a on sam wypytywał, co piłkarze jadają przed meczami i jakie noszą buty. Chciał wiedzieć wszystko. Był zafascynowany kondycją Paola Di Canio, więc pytał, co je, a ja długo przesiadywałem z tymi chłopakami i słuchałem kolejnych pytań Rio. Gdy zobaczył zdjęcie Bobby’ego Moore’a na ścianie, od razu zaczął o nim czytać i pytać, jakim był człowiekiem. Praca z tą grupą była samą przyjemnością. Rio i Frank kolegowali się poza boiskiem, sami się nakręcali, maksymalnie angażowali się w trening i mieli na siebie nawzajem pozytywny wpływ. Mentalność Franka musiała też inspirować wielu innych chłopców, ale nikt nie pracował ciężej od niego. Codziennie zostawał po treningu. Pamiętam, jak raz wyjechał na kadrę U-18. Czekała go długa podróż przez Europę i wrócił do domu dopiero o trzeciej nad ranem. Następnego dnia był jednak pierwszy w Chadwell Heath. Imponujące. Po południu, gdy wszyscy rozjechali się już do domów, wyjrzałem przez okno i zauważyłem w oddali jedną postać na boisku. Lało jak z cebra i nie mogłem odgadnąć, kto to był. Pomyślałem, że jakiś dzieciak z sąsiedztwa przeszedł przez ogrodzenie i chciał sobie potrenować. Biegał z piłką i zaliczał sprinty. Godzinę później ten wariat dalej tam był. Tym razem przyjrzałem się dokładniej. Frank. Wchodził pierwszy, wychodził ostatni. W butach do biegania, jak ojciec. Niewiarygodny talent. Denerwuje mnie to, jak dziś traktują Franka kibice West Hamu. Joe Cole i Rio Ferdinand po powrocie na Upton Park doczekali się owacji na stojąco, natomiast liczba wyzwisk pod adresem Lamparda jest okrutna. Nigdy nie zrozumiem, co takiego zrobił. Kiedy pozbyli się mnie w 2001 roku, po czym wykopali również Franka seniora, to chyba nic zaskakującego, że Frank nie chciał dłużej tam być. Nowy menedżer, Glenn Roeder, widział, że może być ciężko i z chęcią pozwolił mu odejść. Klub dostał od Chelsea dobre pieniądze, więc w czym problem? Myślę, że niektórzy ludzie są zawistni, obrażeni lub po prostu zazdrośni o Franka. Nawet kiedy grał dobrze, słyszałem na jego temat przedziwne dyskusje. Pamiętam, jak w jednym z meczów z trudem wygrywaliśmy 2:1 i wpuściłem go w końcówce, by dał nam trochę energii i przetrzymał piłkę. Zrobił to, zaliczyliśmy ważne zwycięstwo, a Terry Brown oskarżył mnie o wprowadzenie Franka, by dać mu zarobić wyjściówkę. Wpadłem w szał. Frank senior wchodził właśnie na trybunę, gdy wybuchła kłótnia, ale nie był w stanie mnie powstrzymać. – Masz rację – powiedziałem Terry’emu. – Jego ojciec ma dwieście domów. Gdy graliśmy w snookera o piątej, kupował posiadłości. Jest pierdolonym królem rynku nieruchomości. Posiada pewnie połowę East Endu, ale pomyślałem: „Wpuszczę Franka, bo pewnie potrzebuje stu funtów”. Nie przejmowałem się, że ludzie stojący za mną poczęstują mnie taką wiązanką, jakiej nie słyszałem, albo że zostanę, kurwa, zarżnięty, jeśli zremisujemy. Nie, jakie to ma znaczenie, skoro Frank może wejść na 15 minut i zgarnąć 100 funtów? Jesteś pewny, Terry? Czy po prostu szalony? Jeśli faktycznie tak myślisz, powinniśmy cię umówić z psychiatrą, bo nie sądzę, żeby z twoją głową było, kurwa, wszystko w porządku. To i tak ocenzurowana wersja tamtej rozmowy. Frank powiedział, że nie mógł uwierzyć, iż mogłem się zwrócić do prezesa w taki sposób, ale po prostu puściły mi nerwy. Skoro tak do sprawy podchodził zarząd, to nic dziwnego, że młodego Franka ostro traktowali kibice. Liczyłem, że ludzie z klubu będą rozsądniejsi. Tak naprawdę nigdy nie mogłem się nim nacieszyć. Od linii do linii – taką grę zapewnia ci Frank.

Kiedy prowadziłem Portsmouth, graliśmy przeciwko niemu na Stamford Bridge. Wybił piłkę główką po rożnym w pole karne Chelsea, po czym przebiegł ponad 80 metrów, by zamknąć dośrodkowanie swojej drużyny. Piłka wpadła w pole karne i kto do niej wyskoczył? Frank. Wszyscy mi powtarzają, że dziś jest taki sam, jak kiedyś. Trening, trening, trening. Zawsze zdeterminowany, posłuszny menedżerom, zawsze opuszcza ośrodek treningowy jako ostatni. Zagrasz na lewo – bum. Na prawo – bum. Strzela najpierw lewą, potem prawą. Najpierw z 25, potem z 30 metrów. Wciąż też ćwiczy sprinty i do dziś korzysta z tych swoich butów do biegania. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale Frank junior był obdarzony większym, naturalnym talentem i wyrósł na niewiarygodnego piłkarza, jednego z najlepszych na świecie. Chciałbym powiedzieć, że nie ma takiego drugiego – ale był jeszcze jeden.

[31]

Opiekun Rio Ferdinada w drużynie juniorskiej (przyp. M.O.). [32] Kluby angielskiej ekstraklasy często wypożyczają młodych piłkarzy do niższych lig, by nabrali doświadczenia (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział ósmy Sprawy zagraniczne Jestem dumny z siedmiu lat spędzonych w West Hamie, choć nie zawsze było łatwo. Futbol zmieniał się na naszych oczach i czasy, gdy wypuszczaliśmy na boisko jedenastu chłopaków z East Endu lub przynajmniej z Wielkiej Brytanii, bezpowrotnie minęły. Jako menedżer klubu Premier League musiałem się nauczyć, jak radzić sobie z różnymi narodowościami w jednej szatni, z czym nie miałem do czynienia w Bournemouth. I musiałem to zrobić szybko. Przejąłem klub, który co roku nie był pewny ligowego bytu. Przez większość sezonów tkwiliśmy w dole tabeli i nie mogliśmy pokazywać najlepszej piłki. Lokalny rynek stawał się natomiast absurdalnie drogi. Czternaście lat później, gdy przejmowałem Tottenham, po wejściu do szatni spotykałem się z Luką Modriciem czy Aaronem Lennonem, piłkarzami, którzy odmieniają losy meczu. W West Hamie tak nie było. W ataku mieliśmy często osamotnionego Trevora Morleya. System szkolenia młodzieży był fantastyczny, ale żaden menedżer, nawet sir Alex Ferguson, nie mógł liczyć na zwycięstwo, posyłając w bój jedenastu dzieciaków. Niezależnie od ich umiejętności. Nie da się przejąć podupadającego klubu i odmienić go ot, tak, bez żadnych zmian w kadrze. Wiedziałem, kogo muszę kupić, i zdawałem sobie sprawę, że niektórym transferom będą towarzyszyły kontrowersje, ale jaki miałem wybór? Mogłem albo zgrywać aroganta, który udaje, że jest super i że zrobi coś z niczego, albo po prostu zacząć to robić. Czasem – by pozwolić drużynie się rozwijać – musiałem podejmować drastyczne decyzje, bez których West Ham spadłoby z ligi. Gdybym miał wskazać swój ulubiony transfer z okresu pracy w tym klubie, byłby to Paolo Di Canio. Dostosowanie go do specyficznych warunków futbolowej kultury w Anglii należało do moich największych wyzwań. Ściągnąłem Paola w 1999 roku po tym, jak odbył karę jedenastu meczów zawieszenia za odepchnięcie sędziego Paula Alcocka. Choć był tani – kosztował jedynie 1,7 miliona funtów – wielu zarzucało mi, że oszalałem. Jedna z gazet napisała nawet, że stąpam po cienkiej linie bez siatki zabezpieczającej. Sam jednak nie rozumiałem tego zamieszania. Uważałem, że kupuję świetnego piłkarza za okazyjną cenę. Bez drugiej strony medalu. A Paolo okazał się tak wspaniałym zawodnikiem, że do dziś sala bankietowa na Upton Park nosi jego imię. Czy łatwo było się z nim dogadać? Powiedzmy, że Di Canio nie mógł zrozumieć podejścia niektórych brytyjskich piłkarzy, takich jak ostry obrońca Neil Ruddock. Włoch tak bardzo się koncentrował na treningu, że najmniejsze odstępstwo od reguły wywoływało u niego gniew. – Hej, szefie! – pieklił się. – Kurwa! Rozgrzewamy się, powinniśmy się rozciągać, a „brzytwa” Ruddock opowiada o piciu i ruchaniu z zeszłej nocy. Czy to w porządku? Nie, to nie w porządku. A Johnny Moncur rechocze, zamiast się, kurwa, skupić. O co tu chodzi? – W porządku, Paolo. Załatwię to. Trudno się z nim współpracowało, ale i tak kazałem młodym chłopakom go podglądać i brać z niego przykład. Do przygotowania fizycznego podchodził z fanatyzmem. Co niedzielę spotykał się w klubie ze swoim osobistym trenerem od fitnessu i ćwiczył przynajmniej przez dwie godziny. Praktycznie nie pił alkoholu – okazyjnie pozwalał sobie na lampkę wina – i jadł wyłącznie zdrowe produkty. Oto właśnie najlepsze cechy przywiezione do Anglii przez obcokrajowców – poważne podejście do sportu. Kultura picia w naszym futbolu wciąż jednak była obecna. Nieraz spotykało się szesnastoletnich dzieciaków, którzy nie rozegrali nawet meczu, a piłka w ich mniemaniu ograniczała się do wlewania w siebie jak największej ilości piwa w tygodniu i po meczu w sobotę. Wstrzymali

to tacy zawodnicy jak Paolo. I pomogli wyciągnąć wnioski innym. Coś musiało się zmienić. Angielski futbol nie mógł wciąż trwać w stagnacji. Reszta Europy podchodziła do sportu profesjonalnie, a my wciąż mentalnie tkwiliśmy w starych czasach. A te przecież już dawno minęły, tylko zawodnicy – w West Hamie zdarzały się takie sytuacje – wciąż przemycali alkohol do autobusu. Jedni brali butelki brandy, które podawali w swoim gronie na tylnych siedzeniach, a drudzy, mądrzejsi, przelewali te mieszanki brandy lub wódki z colą do plastikowych butelek i udawali, że piją coś normalnego. Pamiętam, jak graliśmy mecz pokazowy z Dorchester Town, klubem z Conference South [szósta liga – przyp. tłum.]. Zatrzymaliśmy się w hotelu, ale gdy o 17 mieliśmy wyjeżdżać, zorientowaliśmy się, że brakuje kilku zawodników. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się podziali Iain Dowie, John Moncur i Don Hutchison. Nigdzie ich nie było. W końcu, pół godziny przed meczem, dołączyli do nas pijani jak bela. Nic już nie mogłem zrobić, ale po spotkaniu z Dorchester naprawdę dałem im popalić. Jasne, mecz był tylko towarzyski, ale przyszło naprawdę wielu kibiców, by zobaczyć West Ham, a oni nie okazali im szacunku. Mieliśmy spędzić wspaniały wieczór, lecz zamiast tego wynająłem kierowcę i kazałem ich wszystkich odwieźć do domów. W tych czasach futbol nie był już taki jak dawniej i nie mogliśmy sobie pozwolić na pokazywanie ludziom nawalonych piłkarzy. Kibice oczekiwali czegoś więcej. Imprezę bożonarodzeniową w 1994 roku zorganizował pomocnik Dale Gordon. Znajdowaliśmy się wtedy blisko dna tabeli i wprost nie mogłem uwierzyć, kiedy słuchałem planów na ten dzień. Chcieli sobie zamówić do naszego ośrodka treningowego w Chadwell Heath otwarty autobus z orkiestrą jazzową na pokładzie, przejechać nim przez East End, wzdłuż Green Street, obok Upton Park, i zakończyć w jednym z nocnych klubów na West Endzie. Walczyliśmy o utrzymanie w lidze, a im była w głowie otwarta dyskoteka pełna wystawiających się na widok publiczny piłkarzy, przejeżdżająca na dodatek przez miejsca, w których mieszkali nasi fani. – Dale, wszyscy ludzie, którzy zapewniają ci pensję, będą to oglądać – oznajmiłem. – Kopią rowy lub ciężko pracują w sklepach i ledwo wiążą koniec z końcem, a ty chcesz przejechać obok nich otwartym autobusem z orkiestrą? Będą was wyzywać, Dale. Obrzucą was cegłami. I wiesz co? Zasługujecie na to za swoją głupotę! Otwarty autobus, synu? Powinniście się raczej ukryć. Nigdzie nie jedziecie. Odwołaj to. Imprezę i tak jednak zorganizowali. Odwołali tylko orkiestrę, a autobus zastąpili minivanami, co okazało się jeszcze gorszym pomysłem, bo Jeroen Boere – holenderski napastnik, którego Billy Bonds ściągnął z Go Ahead Eagles – podpalił siedzenia. To w ogóle był dziwny typ. Kilka lat później, gdy wypoczywałem z Sandrą w Hiszpanii, podszedł do mnie jakiś facet w garniturze i zapytał: „Pamiętasz mnie?”. Nie rozpoznałem go. To był Jeroen, ale miał tylko jedno oko. Podobno kilka lat wcześniej został dźgnięty nożem przez dwóch mężczyzn w Roppongi, dzielnicy Tokio. Zmarł przedwcześnie, w 2007 roku, a na temat jego śmierci pojawiały się sprzeczne informacje. Wypadek samochodowy, samobójstwo w domu w Marbelli lub na ulicy w Ibizie. Niektórzy twierdzili, że wpakował się w narkotyki. Miał zaledwie 39 lat. Jeroen w każdym razie podpalił te siedzenia, za co musieliśmy zapłacić, ale informacje o chuligańskich wybrykach moich zawodników dopiero zaczynały wypływać. Dostaliśmy na przykład rachunek z hotelu Dormy w Bournemouth, w którym zatrzymaliśmy się przed meczem z Dorchester. Jak się okazało, nasi piłkarze tak się spili, że rzucili kuflem w stół od snookera i rozdarli płótno. Inna wyprawa, do Ferndown, gdzie grywałem w golfa, zakończyła się przepychanką w barze. Było mi wstyd. Miałem dość. I myślę, że ten wczesny okres w West Hamie przekonał mnie do częstszego stawiania na obcokrajowców. Potrzebowaliśmy dyscypliny i dobrych wzorów dla naszych nastolatków. Musieliśmy coś zmienić. Pijatyki niosły za sobą coraz wyższe koszta.

Czara goryczy się przelała, gdy Dale Gordon złamał nogę podczas przedsezonowego wypadu na golfa. Byliśmy w drodze na obóz w Devon, ale kilku piłkarzy dostało wolne popołudnie. Dale usiadł na bani za kierownicą wózka golfowego, który się jednak przewrócił i wylądował na jego nodze. Nie wiem, czy wtedy mocniej na to narzekał, ale kość nie zrosła mu się właściwie i lekko kulał. Udało mu się jednak wrócić do gry. Dlatego nawet jeśli Paolo faktycznie stanowił dla menedżera wyzwanie, na dłuższą metę było ono pozytywne. Raz miał chandrę, raz świetny nastrój. Nigdy nie mogłeś przewidzieć, co cię z nim czeka, ale za samo oglądanie jego treningów – że nie wspomnę o meczach – mógłbym zapłacić. Di Canio był geniuszem o fantastycznych umiejętnościach. Kiedy miałeś go na boisku, zawsze czułeś, że możesz wygrać. Po przejęciu piłki był w stanie odwrócić losy meczu i ograć każdą obronę, nawet Manchesteru United. Szczególnie na naszym stadionie. Dzielenie szatni z Paolem to dla każdego zawodnika niezapomniane doświadczenie. A na pewno nie zapomni o nim nasz bramkarz, Shaka Hislop. Olbrzym, a przy tym najbardziej życzliwy i uprzejmy gość, jakiego możecie sobie wyobrazić. Z reprezentacją Trynidadu i Tobago wystąpił nawet na mistrzostwach świata i nie dziwi mnie, że po zakończeniu kariery tak świetnie radzi sobie jako ekspert w amerykańskiej telewizji. Hislop jest naprawdę mądrym facetem. Pamiętam nasz wyjazdowy mecz z Birmingham City w Pucharze Ligi Angielskiej z 1999 roku. Remisowaliśmy 1:1, gdy tuż przed przerwą rywale dostali wolnego za polem karnym. Odpowiedzialność za ustawienie muru zawsze ciążyła na Paolu, ale tym razem mu się nie udało i Martin Grainger dał prowadzenie Birmingham. Shaka po wejściu do szatni był oczywiście niezadowolony, ale Shaka to Shaka. Nie szykował żadnej burzy ani tyrady. – Paolo, człowieku – odezwał się, po karaibsku przeciągając sylaby. – Miałeś ustawić mur, a nie ustawiłeś muru. – Spierdalaj! – Reakcja była radykalna nawet jak na Di Canio. – Winisz mnie za gola? Pierdol się! Ruszył przez szatnię i podniósł wielką beczkę z napojem izotonicznym Gatorade. Absurdalny widok. Beczka była tak wielka, że ledwo ją uniósł, a kolana drżały mu jak u ciężarowca. Początkowo jedynie się przyglądaliśmy, zastanawiając się, co wydarzy się za moment, ale gdy Paolo w końcu podniósł ten zbiornik z pomarańczowym, lepiącym się napojem nad głowę, wiedzieliśmy, że będą kłopoty. – Pierdol się! Moja wina? Pierdol się! – wykrzykiwał, a napięte nogi wciąż mu się trzęsły. Wszyscy zanurkowali pod ławki; miałem na sobie nowiutki garnitur, więc pierwszy wskoczyłem pod stół na środku szatni. Stamtąd usłyszałem świst. Rzucił. Wszyscy, jak na zwolnionym filmie, obserwowaliśmy beczkę lecącą w stronę Shaki i lądującą na jego pięknym białym lnianym garniturze, który zneutralizował uderzenie. Zniszczeń i strat było jednak sporo. Ale nawet to nie rozwścieczyło Shaki. – Paolo, człowieku, dlaczego to zrobiłeś? – spytał, gdy reszta ratowała się z wraku naszej zalanej szatni. – Pierdol się! Więcej nie gram! Będziesz mnie, kurwa, obwiniał! – krzyknął Paolo, po czym zdjął buty, skarpetki i usiadł obrażony ze skrzyżowanymi ramionami jak dziecko. O rany. I co my mamy teraz zrobić? – Paolo, przesadziłeś – powiedziałem. – Wstawaj. Wkładaj ubranie i buty. – Nie, spierdalaj. Nie gram. On mnie obwinia. – Nie, on cię nie obwinia. Powiedział tylko, że powinieneś ustawić mur. Posłuchaj, gramy ważny mecz. Zostawmy to. Potrzebujemy dobrego wyniku. W końcu włożył buty i wyszedł na boisko, ale nie mieliśmy nawet czasu, by porozmawiać o planie

na drugą połowę. W ostatnich trzech minutach strzelił dwa gole, wygraliśmy 3:2 i wrócił do szatni, jak gdyby nigdy nic. Ani słowem nie wspomniał o swoim zachowaniu. Nawet nie przeprosił. Uznał, że nie ma o czym dyskutować. Szczególnie bramkarze działali na Paola jak płachta na byka. Innym razem uwziął się na naszego zmiennika, Stephena Bywatera, któremu chciał spuścić manto, nie zważając na jego imponujące warunki fizyczne. Pamiętam też, jak gonił aż pod prysznic Steve’a Lomasa, naprawdę twardego gościa z Irlandii Północnej, któremu nikt nigdy nie odważył się postawić. Di Canio nie miał zahamowań. Kiedy stracił panowanie nad sobą, nie dało się go powstrzymać i do akcji musieli się włączać koledzy. Jedyne, czego się bał, to latanie. Trudno go było przekonać, by wsiadł do samolotu, a największym przegięciem okazała się wyprawa na mecz z Bradford City. Po przyjeździe na lotnisko Stansted i wejściu do samolotu dowiedzieliśmy się, że pojawił się jakiś techniczny problem. Wszyscy spokojnie siedzieli, czekając na naprawienie usterki, a Paolo się wkurzył. – Nie podoba mi się ten samolot – rzucił. – Ten samolot jest gówniany, Harry. Czemu siedzimy w tym gównianym samolocie? – Jest okej, Paolo – powiedziałem. – Samolot jest w porządku. Pojawił się tylko mały problem i zaraz lecimy. Nie możemy jechać do Bradford samochodem. Jest już za późno. W tym momencie pod samolot podjechał van z dwoma mechanikami. Skinami. Mieli ogolone głowy, wielkie kolczyki, krótkie spodenki oraz tatuaże pokrywające całe ręce i nogi. Paolo wpadł w szał na dobre. – Kurwa, szefie, proszę na nich popatrzeć! Mówiłem, kurwa! Ten samolot jest gówniany. Oni nie potrafiliby nawet naprawić roweru mojego dziecka, a co dopiero samolot! Nie chcę umrzeć, mam dzieci. Wychodzę. – Spokojnie, Paolo – powiedziałem. – Nie wsadziliby nas do samolotu, który miałby spaść. – Kiedy patrzyłem na mechaników, powoli sam zaczynałem go rozumieć. Mieliśmy jednak przed sobą mecz. – Nikt z nas, Paolo, nie chce umrzeć. Też mam żonę i dzieci. Ostatecznie wystartowaliśmy, ale przy każdej drobnej turbulencji w drodze na lotnisko Leeds Bradford wysłuchiwaliśmy kolejnych lamentów Paola. Na miejscu wygraliśmy 2:1, ale gdy wracaliśmy, w regionie West Yorkshire wystąpiły ciężkie opady śniegu. Im bardziej zbliżaliśmy się do lotniska, tym było gorzej, a według prognoz najgorszego dopiero mogliśmy się spodziewać. – Macie dziesięć minut, by wejść do samolotu – oznajmił urzędnik. – W przeciwnym razie lotnisko zostanie zamknięte. Ruszyliśmy więc pędem przed siebie. Możecie sobie wyobrazić reakcję Di Canio. – Nie wsiadam do tego pierdolonego samolotu. Wszyscy zginiemy. Miałem już tego dość. – Paolo, chcemy tylko wrócić do domu. To, czy lecisz, czy nie, zależy od ciebie. – Odwróciłem się do sekretarza klubu, Paula Aldridge’a. – Jebać go, lecimy. Paolo został na lotnisku, gdzie wynajął samochód, który odwiózł go do domu. Dla mnie natomiast sama podróż nie należała do najprzyjemniejszych. Przez całą drogę myślałem o tych nagłówkach: „Zginęła cała drużyna West Hamu. «Ostrzegałem was, idioci» – mówi Paolo Di Canio”. Ogólnie jednak uwielbiałem z nim pracować. Miał charakter, był zabawny i każdy dzień w jego towarzystwie różnił się od poprzedniego. Przypomnijmy choćby słynną sytuację, kiedy w meczu z Evertonem złapał piłkę w ręce. Myślałem, że Stuart Pearce go zabije. Jeśli Paolo faktycznie obawiał się, że straci życie podczas lotu do Bradford, to powinien zobaczyć wściekłego Stuarta

siejącego zniszczenie w szatni. Zachowanie Paola przeszło do historii jako jeden z najjaśniejszych przykładów fair play w nowoczesnym sporcie, ale wtedy nikt o tym nie myślał. Piłkarze chcieli go udusić. Myśleli, że nas wszystkich okantował. 16 grudnia 2000 roku, mecz na Goodison Park. Remisowaliśmy 1:1, gdy ich bramkarz Paul Gerrard wybiegł z pola karnego, by zgarnąć piłkę, ale pod presją udało mu się ją tylko wybić na skrzydło, prosto do Trevora Sinclaira. Gerrard znalazł się w tarapatach, był w połowie drogi do chorągiewki bocznej, ale podczas interwencji najwyraźniej doznał kontuzji, więc upadł na murawę. Sinclair wrzucił do Paola, a ten, zamiast strzelić do bramki, złapał piłkę w ręce, by lekarze mogli się zająć Gerrardem. Pamiętajmy jednak – to nie była stuprocentowa sytuacja. Di Canio miał przed sobą dwóch obrońców Evertonu i musiałby uderzyć wolejem z prawie 20 metrów, ale postąpił bardzo uczciwie. Wtedy jednak, na gorąco, trudno było tak to odebrać. Pierwszy do szatni wpadł Pearce. – Niech się do mnie nie zbliża – warknął. – Zabiję go, zabiję go! Sam nie byłem w dużo lepszym humorze. – Co ty, kurwa, zrobiłeś? – tak chyba brzmiały moje pierwsze słowa wypowiedziane do Paola. Potem przyszedł czas na rozmowy z telewizją. – Fantastyczny gest fair play – zagaił reporter. – Tak – skłamałem. – Tak, to naprawdę było świetne. Wspaniale jest oglądać takie rzeczy. O to chodzi w sporcie. Tymczasem kilku wściekłych kolegów otoczyło Paola w szatni. Zarzucali mu, że mógł wygrać nam mecz i gdzieś mieli gesty fair play. Di Canio jednak się nie przejmował. Podjął decyzję i nie zamierzał się z niej wycofać, a potem dostał nawet nagrodę FIFA Fair Play. Tyle że ja wolałbym w zamian dwa dodatkowe punkty. Bo jak często West Ham zwycięża na wyjeździe z Evertonem? Innym razem przegrywaliśmy u siebie 2:4 z Bradford, a nasz bramkarz, Bywater, puszczał wszystko, co leciało w jego kierunku. Każdy strzał przelatywał mu pod brzuchem lub między nogami. Nie zatrzymał żadnego. A po faulach na Paolu nie podyktowano nam trzech ewidentnych karnych. Ostatni przelał czarę goryczy. Di Canio spojrzał na ławkę, wzruszył ramionami i charakterystycznym gestem poprosił o zmianę. Zignorowałem go, ale podszedł do linii. Nawet na niego nie spojrzałem. – Szefie, nie gram, schodzę. Teraz już musiałem zareagować. – Paolo, daj spokój. Usiadł na murawie ze skrzyżowanymi nogami, po czym ukrył twarz w dłoniach. – Nie gram – powiedział. – Skończyłem. To było żenujące. – Paolo – syknąłem – przegrywamy 2:4 z Bradford. Wszyscy patrzą. Wstawaj, Paolo! Wstawaj szybko! Akurat gra przeniosła się na naszą stronę boiska. Zawodnik Bradford przedryblował Paola, ruszył w stronę bramki, ale Dean Saunders, zamiast podwyższyć na 5:2, zmarnował najdogodniejszą sytuację sezonu. Kibice jednak, co niewiarygodne, zaczęli skandować imię Paola. To mu wystarczyło. Wstał, ruszył skrzydłem i wywalczył karnego. Frank Lampard podszedł do piłki. Strzelać chciał też Paolo. Po krótkiej przepychance Frank dał za wygraną. Paolo natomiast rozpędził się tak, jakby chciał rozerwać siatkę, bramkarz rzucił się tak daleko, że prawie wleciał w słupek, a Włoch podciął prosto w środek. 3:4. Chwilę później minął czterech i wystawił do Joego Cole’a. 4:4. Na siedem minut przed końcem Frank zapewnił nam zwycięstwo, a Paolo opuszczał murawę, słuchając, jak kibice skandują jego nazwisko. Był jedyny w swoim rodzaju.

Sir Alex Ferguson był bliski ściągnięcia go do Manchesteru United, gdzie moim zdaniem Paolo wyrósłby na wybitnego gracza, może nawet kolejnego Erica Cantonę. 16 marca 2000 roku w meczu z Wimbledonem strzelił gola sezonu. Marc Vivien-Foé zagrał na prawo, Sinclair dośrodkował, a Paolo walnął z woleja w kierunku dalszego słupka. Miałem wręczyć mu nagrodę w restauracji San Lorenzo’s, gdzie czekała nas kolejna niespodzianka: występ braci Kemp ze Spandau Ballet, którego był największym fanem na świecie. Żebyście tylko mogli zobaczyć jego minę, gdy wchodzili na scenę. Wstał, śpiewał wszystkie piosenki, a na koniec opowiedział im o koncercie w Rzymie, na którym został pobity przez policjanta po tym, jak próbował się tam dostać bez biletu. Czuł się tak, jakby wyciągnął zwycięski los na loterii. Cały Paolo. Gwarancja niespodzianek. Dziś skakał z radości, a jutro łapał chandrę, bo nie podobał mu się nowy strój. Dostaliśmy granatowe koszulki, w których jego zdaniem wyglądaliśmy jak Wimbledon. Powiedziałem mu, że jeśli zapłaci klubowi za 20 tysięcy replik, które zdążyły trafić do sprzedaży, to będzie można je wymienić. Paolo wyrósł na takiego bohatera West Hamu jak Julian Dicks. Czasem proszą mnie o porównanie tych dwóch. Obaj byli fantastycznymi piłkarzami o niewiarygodnych umiejętnościach. Ocierali się o najlepszą jedenastkę w historii klubu, doprowadzając przy tym nieraz menedżera do szału. Różnica była jednak taka, że kiedy szaleństwo ustępowało, z Paolem można było się pośmiać, a z Julianem niekoniecznie. Futbol w latach 90. ulegał gruntownym zmianom. Napływ obcokrajowców wzbogacił naszą ligę, dając jej zastrzyk profesjonalizmu, ale i stworzył wyzwania, z którymi kluby i menedżerowie nie zawsze potrafiły sobie radzić. Zbyt często kupowaliśmy zawodników, lokowaliśmy w jakimś domu i dawaliśmy samochód, licząc na to, że z miejsca zaczną wieść normalne życie. Cudowne posiadłości i inne korzyści z pracy to fajna sprawa, ale co się może stać, jeśli żona nie zna słowa po angielsku, ląduje gdzieś bez rodziny i przyjaciół, a mąż znika na dwutygodniowe zgrupowanie podczas okresu przygotowawczego? Właśnie. Nic dziwnego, że nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Wielu obcokrajowców, którym nie udało się zaaklimatyzować, spotykało się z ogromną krytyką. Moim zdaniem stawialiśmy im poprzeczkę zbyt wysoko, zapominając, że to przede wszystkim ludzie, a nie piłkarze. Prawdopodobnie najlepszym przykładem takiej sytuacji był Javier Margas, kapitan reprezentacji Chile. Oglądałem go w meczu towarzyskim z Anglią na Wembley, w trakcie przygotowań do mistrzostw świata w 1998 roku. Michael Owen miał się okazać jedną z gwiazd turnieju, ale przy Margasie nie istniał. Chile wygrało 2:0. Byłem pod wrażeniem, którego nie pozbyłem się nawet w trakcie mundialu. Margas pokazał się z naprawdę dobrej strony. Nie było też trudno wyciągnąć go za jakiś milion funtów z chilijskiego Universidad Católica. Trafił do nas latem. Fantastycznie. Daliśmy mu dom, samochód, pierwszego dnia sami go odwieźliśmy, by wszystko mu pokazać, po czym zostawiliśmy z żoną. To był koniec. Dzień później Margas wsiadł do samochodu i się zgubił. Trafił na lotnisko w Stansted, w końcu się dowiedział, jak jechać do Chadwell Heath, ale po drodze złapał gumę. Nie wiedział, co zrobić ani do kogo dzwonić. A to był dopiero początek. Żona Margasa pochodziła z wyjątkowo zamożnej chilijskiej rodziny posiadającej sieć hoteli. Była bardzo związana z siostrami i wiodła przyjemne życie. Pieniądze, sukces, mąż – znany piłkarz. Nagle znalazła się w obcym kraju, nie znała tutaj nikogo i nawet nie miała pojęcia, gdzie tak naprawdę jest. Nie wiedziała, jak i gdzie dojechać, i nie radziła sobie z tak podstawowymi czynnościami jak zwykłe wyjście na zakupy. Nie mogła nawet oglądać telewizji, bo nic nie rozumiała po angielsku. Javier w końcu powiedział mi przez tłumacza, że jego małżonka jest nieszczęśliwa, ciągle płacze i chce wrócić do domu, co w końcu jej się udało. Problem jednak przeniósł się na nas, bo Javier bez partnerki i dzieci był myślami na innym kontynencie. Zostawał w domu sam, nie wiedział, co robić,

i nie potrafił się skoncentrować. Myślał tylko o powrocie do Chile. Ostatecznie wylądował w hotelu przy M25 w Waltham Abbey i tam właśnie sprawa stanęła na ostrzu noża. Zorganizowałem spotkanie z Javierem i naszym dyrektorem, Peterem Storriem. Po przyjeździe do hotelu poprosiliśmy o połączenie z pokojem pana Margasa. Bez odbioru. Powiedzieli nam, że na pewno tam jest, ale nie odpowiadał. Dzwoniliśmy i dzwoniliśmy, aż w końcu zaproponowaliśmy, by zaprowadzili nas do jego pokoju. Wyskoczył przez okno z pierwszego piętra, zostawiając wszystkie ubrania, buty i strój sportowy. Zabrał paszport, pieniądze, niewielką torbę podróżną i po prostu się zwinął. Nigdy nie wrócił. Gdy jechaliśmy na spotkanie z Margasem, on już znajdował się w drodze na lotnisko. Był bogaty, więc mógł sobie pozwolić na umieszczenie rodziny na pierwszym planie. Próbuję sobie tylko wyobrazić, jak wychylał się przez to hotelowe okno i zastanawiał, czy zeskoczyć na trawę. Peter poleciał nawet za nim do Chile, ale usłyszał, że bez żony Javier nie wróci. A jako że i ona nie miała takiego zamiaru, pozostało nam tylko odsprzedać go do poprzedniego klubu. Nie pamiętam, ile zapłacili, ale na pewno nie milion funtów. Dziś piłka jest zupełnie inna. Każdy klub zatrudnia doradców dla piłkarzy wszelkich narodowości. Ich zadaniem jest troszczenie się o zawodników i dopilnowanie, by rodzina właściwie się aklimatyzowała. Może kibice traktują to jako rozpieszczanie, ale tak się właśnie powinno postępować. Piłkarze tak czy inaczej dostaną dom i samochód, ale trzeba zadbać o żonę, najlepsze szkoły dla dzieci i organizację całego życia. W przeciwnym razie pojawiają się takie przypadki jak Carlos Tevez, który po sześciu latach w Anglii wciąż miał problem z językiem. Za naszych czasów tacy ludzie mieliby szczęście, gdyby znaleźli kogoś, kto by im wytłumaczył, że jedzie się lewym pasem. „Proszę, synu. To twój samochód, wsiadaj i radź sobie”. A potem oczekiwaliśmy, że ci goście od razu złapią szczytową formę i wskoczą do jedenastki już w najbliższy weekend. Możecie sobie wyobrazić, jaka różnica dzieli Universidad Católica od West Hamu i Premier League? Nic dziwnego, że adaptacja trwa tak długo. Moim największym problemem przez pierwszych 7 lat w West Hamie była konieczność ryzyka. Ceny na lokalnym rynku tak poszybowały, że zaczynało brakować dobrych piłkarzy w kraju. Interesowaliśmy się napastnikiem, który strzelił parę goli w trzeciej lidze i był do wzięcia za dwa miliony funtów, a tymczasem pojawiał się agent oferujący za pół ceny etatowego reprezentanta cudzoziemskiego kraju. Oczywiście był też powód, dla którego proponowano go West Hamowi, a nie Manchesterowi United. Element ryzyka zawsze musiał się pojawić. Albo taki zawodnik katastrofalnie spisał się w ostatnim klubie, albo dobijał do trzydziestki, albo narzekał na kontuzje. Trzeba było rozważyć plusy i minusy. Kolejny problem przy brytyjskich piłkarzach dotyczył warunków transferu: pełny VAT, 50 procent z góry, a reszta w ciągu dwunastu miesięcy. Z obcokrajowcami było inaczej. Dlatego ryzykowaliśmy. Czasem się udawało, czasem nie, ale uczyliśmy się na błędach. Jeden z najczęściej wspominanych piłkarzy to Florin Răducioiu, który znakomicie spisał się na mistrzostwach świata w 1994 roku, kiedy strzelił dla Rumunii cztery gole. Sprowadziliśmy go dwa lata później, po Euro 1996, na którym zdobył jedyną bramkę dla swojej reprezentacji. Był w niej drugim piłkarzem po Gheorghe Hagim. Liczyłem, że w Premier League też stanie się gwiazdą. Wtedy podchodziłem do niego zbyt surowo, a dziś, z perspektywy czasu, wiem, że ponoszę taką samą winę za to, że mu się nie powiodło. Florin przyjechał do nas przystosowany do zupełnie innego stylu piłkarskiego, z kompletnie odmiennej kultury, a mnie chyba zabrakło cierpliwości. Wszystko, co robił, od samego początku było irytujące. Zaczęło się na spotkaniu, podczas którego mieliśmy negocjować transfer, a on dopytywał się o warunki kwarantanny dla swojego psa. Zastanawiałem się, dlaczego równie mocno nie interesowały go ambicje West Hamu. Skoro, jak sam twierdził, to żona

kochała psa, dlaczego tak bardzo się tym przejmował? Myślę też, że wielu menedżerów miało podobne podejście do mojego. Z obcokrajowcami nie pracowało się jak ze Stuartem Pearce’em czy Ianem Wrightem. Gdyby dziś jednak przyszło mi poprowadzić takiego zawodnika jak Răducioiu, z pewnością traktowałbym go inaczej. Przestałem się nim interesować jeszcze przed rozpoczęciem sezonu. Pamiętam, że graliśmy sparing z Torquay United. W tej drużynie na środku obrony występował Jon Gittens, doświadczony twardziel, który przeszedł przez wiele klubów z południowej i zachodniej Anglii. Răducioiu w przerwie prawie się rozpłakał. – Kopią mnie, próbują kontuzjować, faulują od tyłu – lamentował. – Florin – powiedziałem – poczekaj, aż spotkasz się z Tonym Adamsem. Ten gość to przy nim nic. Obrzucił mnie takim spojrzeniem, jakby nie chciał już wrócić na boisko. Postanowił rozegrać przeciwko Gittensowi własny, indywidualny mecz, ale efekt okazał się żałosny. Răducioiu próbował go kopać, lecz był przy tym tak nieudolny i niezdecydowany, że Gittens wziął sprawy w swoje ręce. Przywalił mu łokciem w twarz. Bam! Biedny Florin upadł na murawę, zwijając się i krzycząc z bólu. Już wtedy wiedziałem, że będziemy mieli z nim problem, a nasze relacje jeszcze bardziej się pogorszyły tydzień później, po sparingu z Luton Town. Zagrał tak samo jak z Torquay. Może moje rozczarowanie wynikało z tego, że zbyt wysoko zawiesiłem mu poprzeczkę? Nie pozwoliłem dojść do maksymalnej formy i przestałem w niego wierzyć? Kiedy dziś oglądam jego akcje, wiem jednak, że instynkt mnie nie zawiódł. Răducioiu mógł zostać wspaniałym piłkarzem w Premier League. Ale może nie dałem mu wystarczająco czasu na aklimatyzację? Tyle że nie tylko ja byłem tym sfrustrowany. Nawet Portugalczyk Paulo Futre szturchnął Florina, nazywając go dziewczynką, po tym, jak nie przyjechał na nasz mecz ze Stockport County w Pucharze Ligi. To już była przesada. Rumun wkrótce wrócił do Espanyolu. Czasem, dokonując transferów, podejmowaliśmy ogromne ryzyko. Kiedy w 1995 roku Bristol Rovers podyktowało nam absurdalną cenę za napastnika Marcusa Stewarta, sprowadziliśmy Marca Boogersa ze Sparty Rotterdam, którego oceniliśmy jedynie na podstawie materiałów wideo. Niektórzy menedżerowie ściągali piłkarzy w ten sposób, ale to nie było w moim stylu. Tym razem uciekał nam czas, zbliżał się początek sezonu, a Boogers wyglądał dobrze i kosztował dwa razy mniej od Stewarta. Z zapisu wideo nie dowiesz się jednak, jaki piłkarz jest w życiu i podczas treningów. Koledzy nie lubili Boogersa za lenistwo. W drugim meczu sezonu, na Old Trafford, dostał czerwoną kartkę za faul na Garym Neville’u, co, jak sam twierdził, wpędziło go w depresję. W końcu wrócił na stałe do Holandii. Niektórzy obcokrajowcy mieli też inne priorytety. Dla Paulo Futre, byłego piłkarza Sportingu Lizbona, Porto, Atlético Madryt, Benfiki, Olympique Marsylia i A.C. Milanu, czymś takim była koszulka z numerem 10. Paulo od 17 roku życia występował w reprezentacji, uchodził za wielką gwiazdę piłki europejskiej, ale po licznych problemach z kolanami został wolnym zawodnikiem. Dołączył do nas latem 1996 roku i z miejsca zachwycił swoimi umiejętnościami. Zatrzymywaliśmy trening, by oglądać, jak wykonuje wolne. Wybrałbym go do dziesięciu najlepszych piłkarzy, jakich widziałem. Jego debiut miał przypaść na mecz z Arsenalem i składy były już podane, gdy jeden z naszych trenerów, Eddie Gillam, powiedział, że pojawił się problem z Paulo. Wręczył mu koszulkę z numerem 16, na co ten rzucił mu ją w twarz. A potem w moją. – Futre 10, a nie 16 – powiedział. – Eusebio 10, Maradona 10, Pele 10, Futre 10, a nie, kurwa, 16. Do pierwszego gwizdka było już tylko 45 minut. – Doszło do zmiany, Paulo – wyjaśniłem tak spokojnie, jak tylko potrafiłem. – Dostaliśmy listę z numerami i twój to 16. My go nie wybraliśmy. Kiedy przyszedłeś, wszystkie były już rozdane, więc

Eddie przydzielił ci 16. – Numer 10 – nalegał. – Futre 10. Numer 10. Milan, Atlético Madryt, Porto, Benfica, Sporting. Wszędzie Futre 10. – Okej, okej, Paulo – odparłem. – Zapomnij dziś o sprawie, bo i tak nic nie zdążymy zrobić. Wyjdź w tej koszulce, a w poniedziałek postaramy się ją zmienić. Ale będzie ciężko, bo potrzebujemy pozwolenia z ligi. Nic z tego. – Żadne, kurwa, 16 – utrzymywał. Sytuacja robiła się rozpaczliwa. Starałem się być stanowczy. – Paolo, włóż koszulkę, proszę, to ważny mecz. I to był koniec. Futre rzucił koszulką o ziemię, a butami o ścianę. – Żadne, kurwa, 16. – W porządku, Paulo. Jeśli jej nie włożysz, możesz sobie iść – powiedziałem. Tak zrobił. Włożył ubranie i wyszedł. Musiałem jednak zajrzeć do pokoju arbitrów, bo składy były już gotowe. – Nie uwierzy pan, panie sędzio – zacząłem – ale Frank Lampard popełnił błąd. Wpisał Paulo Futre, a jego nawet tu z nami nie ma. Przechodzi rehabilitację w Portugalii. Sędzia stwierdził, że nie będzie problemu, jeśli trener rywali pozwoli nam na korektę. Arsène Wenger – miły człowiek – nie robił kłopotów. Przegraliśmy jednak 0:2. W najbliższy poniedziałek Paulo przyjechał natomiast do klubu ze swoimi prawnikami, by negocjować przejęcie numeru 10. Tłumaczyliśmy na początku, że to niemożliwe, bo sprzedaliśmy już bardzo wiele replik z napisem „Futre 16”, ale i tak nie wierzył. – Ile? – spytał. – Zapłacę 100 tysięcy funtów. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie wygramy tego sporu. Był gotów zapłacić 100 tysięcy funtów tylko po to, by grać z numerem 10. Ostatecznie udało mu się ją pozyskać dużo taniej. John Moncur, dotychczasowa „dycha”, zgodził się na zamianę. Paulo pozwolił mu spędzić dwa tygodnie w swojej willi w Algarve, prawdopodobnie najlepszej posiadłości w okolicy, z widokiem na doskonałe pole golfowe. Pod jakim numerem ją znajdziecie? Zgadujcie. Nie chcę jednak, byście myśleli, że każde podejście do obcokrajowca kończyło się konfliktem lub katastrofą. Wręcz przeciwnie. Trafiliśmy na paru wspaniałych piłkarzy, jak Marc Rieper, MarcVivien Foé i Eyal Berkovic. Chorwaci, jak Slaven Bilić czy Igor Štimac, też byli niesamowici i bardzo się przyczynili do zmiany kultury picia w klubie. Tacy ludzie jak Slaven, Paolo Di Canio czy Marc-Vivien nigdy nawet nie pomyśleli o wyjściu na popijawę. Pozytywnie wpływali na młodszych zawodników i mentalność w West Hamie, a także całym angielskim futbolu, stopniowo się zmieniała. Slaven prędzej sięgnąłby po szklankę mleka niż kufel piwa. Bystry facet, mówiący w kilku językach i pochodzący z rodziny intelektualistów, a przy tym wykwalifikowany prawnik. Co zaskakujące, podpisując z nami kontrakt, popełnił olbrzymi błąd, który pół roku później pozwolił nam wstrzymać jego transfer do Tottenhamu Hotspur. Ściągając go za 1,3 miliona funtów, pobiliśmy klubowy rekord. Bilić wywarł na nas dobre wrażenie podczas testów, na które przyjechał z Karlsruher w Niemczach. Wystarczył nam jeden dzień. Był świetnym obrońcą – agresywnym, eleganckim i silnym w powietrzu. Wyróżniał się od samego początku i już pod koniec pierwszego sezonu w West Hamie dowiedzieliśmy się, że trafił na celownik Tottenhamu. Z wakacji wrócił do nas jako inny człowiek. Jego myśli krążyły gdzie indziej, prawdopodobnie w okolicach White Hart Lane, gdzie jego agent Leon Angel miał dobre wtyki. Nie mieliśmy też wątpliwości, że pracował nad przyspieszeniem transferu. Slaven powiedział wprost, że

chce odejść, ale miał w kontrakcie klauzulę odstępnego – chętny musiałby za niego zapłacić 3,5 miliona funtów. Kontrakt nie został jednak odpowiednio sformułowany i klauzula de facto straciła znaczenie. Kwota rzeczywiście wynosiła 3,5 miliona, ale West Ham mogło go sprzedać tylko wtedy, jeśli samo tego chciało. Równie dobrze mogliśmy tam wpisać dychę, bo póki nam na tym zależało, Slaven pozostawał naszym piłkarzem. Musielibyście zobaczyć jego minę, gdy go o tym poinformowałem. Chcieliśmy jednak być wobec niego fair, więc porozumieliśmy się w sprawie nowej umowy, z klauzulą odstępnego na 4,5 miliona funtów. Everton wykorzystał ją po roku, więc mogliśmy jeszcze liczyć na Slavena przez cały sezon. Odznaczał się dobrym charakterem, jak wszystkie chłopaki z Chorwacji. Štimac też ciężko pracował. Jedynym, który najlepsze lata miał już za sobą, okazał się Davor Šuker, chociaż i o nim nie można powiedzieć, że się nie starał. Zawsze było też miło pokonać Tottenham lub innego z naszych większych londyńskich rywali. Łączyły nas wtedy kiepskie relacje. Alan Sugar, prezes Tottenhamu, był na przykład tak pewny ściągnięcia Berkovica, że, jak przystało na porządnego Żyda, zaczął się przechwalać transferem jeszcze przed jego dopięciem. Nas natomiast czekało spotkanie na lotnisku Heathrow z Berkovicem i jego agentem Pinim Zahavim. – Po co tracicie czas? – Sugar prowokował Petera Storriego. – Dlaczego miałby iść do West Hamu, skoro może trafić do nas? Mieliśmy jednak nad nimi przewagę. Wiedziałem, na jakiej pozycji widzę Eyala, i poinformowałem go o tym na spotkaniu: – Dostaniesz z przodu wolną rękę. Chcę, byś po prostu przejmował piłkę i kierował naszą grą. Każda akcja ma przechodzić przez ciebie. Następnie Berkovic spotkał się z Sugarem i Gerrym Francisem, menedżerem Tottenhamu. – Nie mogę zagwarantować ci miejsca w podstawowym składzie, ale na pewno znajdziesz się w kadrze meczowej – powiedział Gerry, przechylając szalę na naszą korzyść. Sugar nie mógł uwierzyć, że reprezentant Izraela odrzuca ofertę Tottenhamu, a Francis po prostu się pomylił w ocenie zawodnika. Eyal z marszu wskoczyłby do ich jedenastki. Był niesamowitym, drobnym piłkarzem. Kolejnym, który, jako samotnik, nie dostosował się do kultury picia i z pewnością nie trafiłby do gangu Johna Hartsona. Tym bardziej po tym, co się między nimi wydarzyło. John miał kupę szczęścia, że nie spowodował tego feralnego dnia bardziej trwałych obrażeń. Trudno sobie wyobrazić dwa bardziej odmienne charaktery niż Berkovic i Hartson, ale mimo brutalnego ataku Johna na kolegę wciąż mam na jego temat dobre zdanie. Razem z Paulem Kitsonem zagwarantowali nam w sezonie 1996/97 utrzymanie w lidze, lecz moja słabość do niego sięga dużo głębiej. Zawsze uważałem go za supergościa i jestem pewien, że jako piłkarz chciałbym dzielić z nim szatnię. Pamiętam bożonarodzeniowe spotkanie z prezesem, na którym ogłosiłem, że jeśli nie ściągniemy dwóch napastników, czeka nas spadek. Pierwszego lutego zajmowaliśmy osiemnaste miejsce, a mające dwa punkty mniej Southampton czekał zaległy mecz. Wytrzasnęliśmy skądś 5,5 miliona funtów i nie zastanawiając się zbyt długo, kupiliśmy Hartsona i Kitsona. Zaryzykowaliśmy, bo John nie łapał się do składu w Arsenalu, a Paulowi nie szło w Newcastle, ale się opłaciło. Rozegrali w duecie 14 meczów, zdobywając 13 bramek. Za każdym razem trafiał do siatki albo jeden, albo drugi. Między 12 marca a 6 maja zaliczyliśmy tylko jedną porażkę. W kolejnym sezonie John spisywał się jeszcze lepiej. Kiedy łapał formę, był prawie niepokonany. Należał do grona napastników, którzy po prostu rozwalali obrońców. Doskonale się z nim pracowało. Był silny, agresywny i spragniony gry. Mógł stać tyłem do bramki, ale przeskakiwał wszystkich, zbierając kolejne dośrodkowania. Nie było w tym kraju stopera – a mówię nawet

o najlepszych, jak Sol Campbell – który potrafiłby go powstrzymać. Wiedzieliśmy też, że bramkarze niespecjalnie marzą o spotkaniu z Hartsonem. Pokonywał nawet najlepszych i fantastycznie było mieć do dyspozycji napastnika gwarantującego taką różnorodność zachowań w polu karnym rywala. A przy tym nieźle podawał. Do trzeciego grudnia zdobył 17 bramek. Genialna liczba, jak na West Ham. Hartson rozniósł ligę na strzępy. Cenię Danny’ego Bakera, ale nigdy nie zapomnę jego radiowych komentarzy po tym, jak ściągnęliśmy Johna. – West Ham kupiło osła. John Hartson... Co za strata kasy. Kibice Młotów, idźcie w sobotę na stadion i ryczcie jak osły. Mimo to John odmienił naszą drużynę już w pierwszym sezonie. Wszystko jednak zmieniło się podczas jednej z letnich przerw. Po tym, jak John wrócił do klubu na okres przygotowawczy, od początku wiedziałem, że nawalił. Miał zdecydowanie za dużą nadwagę. Zmagał się z nią przez całą karierę, ale to był dopiero początek poważnego problemu. Hartson przechodził przez bardzo ciężki okres. Pił i wpadł w szpony hazardu, co mocno się na nim odbiło. Na dodatek zakolegował się z Vinniem Jonesem[33] i chyba za bardzo spodobało mu się życie celebryty. Zawsze lubił dobrze zjeść, ale nie potrafił zrzucić zbędnych kilogramów. Staczał się w zaskakującym tempie. Po wakacjach był o ponad 12 kilo za gruby. Frank Lampard senior chodził z nim biegać do Epping Forest, by doprowadzić go do porządku, ale efektu nie było. – Biegnę tempem pięćdziesięciolatka, Harry, a on i tak nie nadąża – powiedział Frank. – Odwracam się, a John wywraca się o korzenie. Nie daje rady. Hartson w trakcie tego kryzysu wyładował całą frustrację na drobnym Eyalu Berkovicu. Ci, którzy pamiętają czasy Juliana Dicksa, widzieli wiele podobnych sytuacji. Hartson ostro wszedł w Eyala, chciał pomóc mu wstać, ale ten go odepchnął. John natomiast – nie wiem, co siedziało mu w głowie – na tyle stracił nad sobą kontrolę, że kopnął go z całej siły w twarz. Doszło do tak paskudnego złamania szczęki, że Eyal przez dwa dni nie mógł przyjmować pokarmów. Często się zdarza, że na treningach dochodzi do rękoczynów, ale tu przekroczono wszelkie granice. Najgorsza scysja między kolegami z drużyny, jaką pamiętam. To nawet nie była sprawiedliwa walka: drobniutki koleżka kontra potworny twardziel. Szanse od początku nie były równe. John – jak sądzę – musiał potem się czuć jak okropny łobuz znęcający się nad słabszymi. Przynajmniej mam taką nadzieję. Co gorsza jednak, cała sytuacja została sfilmowana przez kibica, który przekazał nagranie lokalnej gazecie. Stacja Sky też była na treningu, ale zgodziła się, by tego nie wypuszczać. Skoro jednak historia została już rozpowszechniona, nie mieli nic do stracenia. Jakiekolwiek nadzieje na to, że problem nie wypłynie, okazały się złudne. Sprawa trafiła do rubryk sportowych i była co chwilę pokazywana w serwisach informacyjnych. Nasilały się naciski, by wyrzucić Johna z klubu. Eyal, co zrozumiałe, też się z tym zgadzał. Działacze jednak nie domagali się, by rozwiązać kontrakt z Hartsonem. Wiem, że niektórym się nie spodoba to, co teraz napiszę, ale Hartson znaczył dla mnie zbyt dużo, by go skreślić. Ludzie do dziś pytają, dlaczego trzymałem jego stronę, tak jak Liverpool stał za Luisem Suárezem. Menedżerowie to pragmatycy – tak już jest. Jeśli wspaniały i gówniany piłkarz popełnią to samo przestępstwo, klub zawsze znajdzie sposób, by zatrzymać wspaniałego, i poszuka wymówki, by wywalić gównianego. Przepraszam, ale taka jest prawda. Johna sprzedaliśmy później do Wimbledonu za kwotę dwa razy większą od ceny zakupu. Jak West Ham mogłoby z niego zrezygnować? Nie było nawet dyskusji o zerwaniu kontraktu. Hartson dostał 10 tysięcy funtów kary, czyli dwie tygodniówki, które trafiły na cele charytatywne związane z białaczką. Przeprosił też

Eyala: najpierw publicznie, a potem na prywatnej kolacji. Wiedział, że popełnił olbrzymi błąd, obok którego nie dało się przejść obojętnie. Zdawał sobie sprawę, że splamił wizerunek nas wszystkich. Eyal przyjął przeprosiny, ale wkrótce opuścił klub, i znów musieliśmy odbudowywać drużynę. Tylko w West Hamie sprzeczka treningowa mogła zepsuć tak wspaniały boiskowy duet. Szczerze mówiąc, już wcześniej dochodziły do nas głosy, że z Johnem będziemy się musieli obchodzić ostrożnie. Pewnego dnia zadzwonił do mnie jeden z lokalnych biznesmenów. Otwierał punkt bukmacherski w Ilford i chciał mnie zaprosić na uroczyste otwarcie. Nie byłem zainteresowany, więc zapytali, czy mógłby mnie zastąpić Hartson. Wiedziałem, że lubi stawiać zakłady, tak jak ja, i nie miałem nic przeciwko. – Zapłacimy mu – usłyszałem. – Powiedz mu, że dostanie rachunek na 5 tysięcy funtów. Wydawało mi się, że nigdy później nie przypomnę sobie tej rozmowy, ale po trzech miesiącach zadzwonili ci sami ludzie. John wisiał im 100 tysięcy funtów. Udało mi się z nimi dogadać na spłatę jednej trzeciej kwoty, ale przekonałem się, że nie mogę traktować Hartsona jak zwykłego piłkarza. Po incydencie z Berkovicem stało się dla mnie jasne, że John znalazł się na wylocie z klubu. Najpierw jednak musiałem go doprowadzić do formy. Pojechaliśmy do francuskiego trenerazamordysty, który współpracował z Arsène’em Wengerem w Arsenalu. Spotkaliśmy się w hotelu Sopwell House niedaleko St Albans. Francuz zwrócił się do Johna: – Chcesz wrócić do formy? Tylko nie marnuj mojego czasu. Nie tracę go na takich idiotów jak ty. Jeśli chcesz pracować, pracujesz. Chcesz wrócić do formy, to sprawię, że wrócisz. Ale nie marnuj mojego czasu. Zrozumiano? Zabrał go do Francji, gdzie budził go o szóstej rano, przeprowadzał trzy katorżnicze treningi dziennie i nie pozwalał mu wychodzić z domu. Po dziesięciu dniach John znów wyglądał jak piłkarz. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak błyskawicznym efektem ćwiczeń. Hartson wrócił do nas szczęśliwy, ale obawiałem się, że w Londynie znów wpadnie w złe nawyki. Za pośrednictwem Vinniego Jonesa zaprzyjaźnił się z menedżerem Wimbledonu, Joem Kinnearem, który wkrótce zaproponował nam za Hartsona 7 milionów funtów. Przyjąłem ofertę bez wahania. Wiedziałem, że wycisnęliśmy z niego, ile tylko się dało, i uznawałem to za fantastyczny układ dla naszego klubu. John był cudownym talentem, ale podejrzewałem, że osobiste słabości nie pozwolą mu wykorzystać potencjału. Nie myliłem się. Pewnie myślicie, że żywię do niego urazę za to, że nie wykorzystał swojej szansy. Nic z tych rzeczy. Nie potrafiłem się na niego gniewać zbyt długo. Hartson do dziś pozostaje jednym z moich ulubionych piłkarzy. Był szczery i dobrze się czułem w jego towarzystwie. Przyznaję: martwiłem się o niego jak o kumpla i zawsze chciałem mu pomóc na tyle, na ile było to możliwe. Wciąż tego chcę. Choroba, którą pokonał – nawracający nowotwór – najlepiej świadczy o jego niezłomności. Jestem przekonany, że wielu by nie podołało. John przeżył jednak katastrofę. I niezależnie od tego, co wydarzyło się między nim a Eyalem – to naprawdę nie pasowało do jego charakteru! – trudno o bardziej sympatycznego gościa. Hartson wie, że może do mnie dzwonić o każdej porze. Niedawno pojechałem na mecz charytatywny w jego intencji. Zrobiłbym dla niego wszystko. Łatwo oceniać incydent z Berkovicem zerojedynkowo. Dla niektórych sprawa jest albo czarna, albo biała, i od razu wiedzą, czy ktoś zachował się dobrze, czy źle. Oczywiście nigdy nie próbowałbym bronić Johna i jestem przekonany, że on sam też nie ma nic na swoje usprawiedliwienie. Trafiliśmy jednak wtedy na przejściowy okres w angielskim futbolu. Ścierały się różne kultury. Nie wszyscy Anglicy uchodzili za bandytów i nie wszyscy obcokrajowcy byli miękcy. Jako menedżer codziennie oglądałem tego typu spięcia. Dla Di Canio priorytetem było przygotowanie fizyczne i nawet zdawkowa uwaga na temat rozciągania potrafiła wyprowadzić go

z równowagi. Brytyjskim piłkarzom, jak Dicks czy Hartson, nie przeszkadzały brutalne starcia, które takim zawodnikom jak Berkovic wydawały się żałosne. A gdzieś pośrodku znajdował się menedżer, który próbował pogodzić te sprzeczności. Nie było łatwo, ale dużo się wtedy nauczyłem. Zagraniczny zaciąg w West Hamie wpoił piłkarzom nowe standardy profesjonalizmu i nauczył angielskich trenerów nowych metod zarządzania drużyną. Zacząłem też rozumieć, jak dużym problemem dla szatni mogą być grupki zawodników z jednego środowiska lub państwa. Wolałem tego unikać. Francuzi i Afrykańczycy – szczególnie, gdy jest ich wielu – trzymają się w swoim towarzystwie i oddzielają od drużyny. Zdarza się to też, gdy piłkarze mają jednego agenta. Z wiekiem coraz lepiej radziłem sobie z utrzymywaniem dobrej atmosfery w nowoczesnym klubie, ale grupki stawały się coraz bardziej uciążliwe. Zawodnicy zwykle przyjaźnią się ze swoimi rodakami i kiedy jeden nie gra, zaczyna się wyżalać drugiemu. To jedna z największych zmian, jakie zaszły w futbolu od czasów mojej kariery piłkarskiej. Wcześniej tak nie było. Wszyscy wychowywaliśmy się w East Endzie i przez całe życie trzymaliśmy się razem. Współczuliśmy koledze, gdy nie szło mu najlepiej, ale nie utożsamialiśmy się też przesadnie z jego problemami. Dziś, jeśli masz w szatni grupkę z Francji i jeden czy drugi zawodnik wypada ze składu, to zaraz tych dwóch zacznie ciągnąć w dół pozostałych, co destabilizuje szatnię. To dla mnie największa lekcja z okresu spędzonego w West Hamie. Został jeszcze do opisania Stuart Pearce. Ktoś wyjątkowy, absolutnie nietuzinkowy. Facet o profesjonalizmie obcokrajowca i gwałtowności Anglika. Kiedy przyszedł do nas, miał 37 lat, ale zdążył jeszcze rozegrać w barwach West Hamu dwa sezony, a w 2001 roku dostał nagrodę Hammer of the Year [„Młot roku” – wyróżnienie przyznawane dla najlepszego piłkarza West Hamu – przyp. tłum.]. Kawał zawodnika. Jedyny piłkarz, jakiego widziałem, który wrócił do gry ze złamaną kostką. Drugi sezon Pearce’a w klubie. Marzec, środa, mecz z Chelsea. Po jedenastu minutach Stuart tak niezdarnie się wywrócił, że musiał zejść. Kiedy obejrzeliśmy opuchliznę, zdaliśmy sobie sprawę, że to poważny uraz. Nigdy wcześniej nie widziałem tak spuchniętej kostki. Fizjoterapeuta natychmiast stwierdził, że czeka Stuarta od sześciu do ośmiu tygodni przerwy i przedstawił listę urazów: zniszczone wiązadło, mięsień i kość. Utrata Pearce’a była poważnym ciosem. Tym bardziej, że w niedzielę czekał nas ćwierćfinał Pucharu Anglii z Tottenhamem. W czwartek wieczorem dostałem oficjalny raport od lekarza. Zgodził się z fizjoterapeutą – do dwóch miesięcy pauzy. Dzień później spotkałem Pearce’a w ośrodku treningowym. – Myślę, że zdążę się wykurować do niedzieli – powiedział, a na wieść o diagnozie fizjoterapeuty dodał: – Pierdolę jego opinię. Zobaczymy, jak się będę jutro czuł. W sobotę przyszedł bezpośrednio do mojego biura. – Nie rozpoczynaj jeszcze treningu z drużyną – oznajmił. – Daj mi pół godziny. Zrobię sobie szybki test sprawnościowy. Wezmę jednego z dzieciaków, by ze mną potrenował, i wrócę do was. Kostkę miał jednak tak spuchniętą, że aby móc włożyć but, musiał go rozciąć. Nasz fizjoterapeuta John Green się wściekł. – Nie ma mowy, żeby grał – oznajmił. – Gada głupoty. Wypada na minimum sześć tygodni. Ja z dalszej odległości oglądałem trening Stuarta. Dzieciak biegł w jego kierunku z piłką, a Pearce wbijał się w niego z takim impetem, że ten odlatywał na dwa metry. Kiedy zobaczył, że na niego patrzę, pokazał podniesiony kciuk. Przed meczem z Tottenhamem przyjął zastrzyki po obu stronach kostki, ale tak bardzo go bolało, że powtórzył je w przerwie. Przegraliśmy 2:3. Joe Cole asekurował słupek przy jednym ze stałych fragmentów Tottenhamu i piłka wpadła tuż za nim. Zawodnik meczu w naszej drużynie? Stuart Pearce. Ze wszystkich piłkarzy, z którymi zetknąłem się w West Hamie, jednemu pod względem

zaangażowania ustępował nawet Stuart. Nie znajdziecie go w żadnych archiwach ani listach składów. Jego nazwisko nie znalazło się nawet w programie meczowym, choć faktycznie wystąpił w barwach West Hamu i nawet strzelił gola, 28 lipca 1994 roku przeciwko Oxford City. Nazywał się Steve Davies i zajmował miejsce wśród publiczności. Byłem wówczas wciąż jeszcze asystentem Billy’ego Bondsa, a tamtego wieczoru miały się odbyć dwa przedsezonowe sparingi. Jedna drużyna pojechała zagrać z Billericay, natomiast ja wziąłem pozostałą część ekipy na mecz z moim byłym klubem, Oxford City. Był piękny letni wieczór i korzystając z zaproszenia sekretarza klubu, Johna Shepherda, otwieraliśmy przy jupiterach nowy stadion. Zero presji, spotkanie z przyjaciółmi – nic tylko wyjść na boisko, zagrać i dobrze się bawić. Zabraliśmy tam krótką kadrę, z niewielką liczbą zmienników, ale jeden koleżka, który stał niedaleko ławki, od samego początku nie dawał mi żyć. Nie był niegrzeczny. Nie używał ostrego języka ani nikogo nie wyzywał, choć pozornie pasowałoby to do niego. Miał na sobie T-shirt i krótkie spodenki, ale każdą część jego ciała zdobiły tatuaże związane z West Hamem – na nogach dwa młoty, na rękach jeszcze więcej. Szybko okazało się też, że nie podoba mu się nasz napastnik, Lee Chapman. – Harry, chyba nie wystawiłeś tego Chapmana, co? Harry, nie stawiaj już na niego. To osioł. Ten Chapman jest bezużyteczny, Harry. Trwało to przez całą pierwszą połowę. Chapman. Chapman. Nie chciał zostawić mnie w spokoju. W przerwie dokonałem dwóch zmian, chwilę później kolejnej, i wszyscy, których miałem do dyspozycji, przebywali już na boisku. Jeden z naszych piłkarzy złapał jednak kontuzję. Nie miałem wyboru. Zwróciłem się do krzykacza: – Masz gadane, kolego. Potrafisz tak dobrze grać, jak gadać? – Jestem lepszy niż Chapman – oznajmił. – W porządku. Wkładaj strój. Przyjrzymy ci się. Wreszcie zamilkł. Myślał, że żartuję. – Ale szybko, kolego – dodałem. – Wchodzisz. – Co masz na myśli? – Zagrasz dla West Hamu – oświadczyłem. – Ale, Harry, ja nawet nie mam butów – zaprotestował. – Jaki rozmiar? – zapytał Eddie, nasz magazynier. Znalazł mu dziewiątki, zaprowadził do szatni i pozwolił się przebrać. Po chwili krzykacz wrócił, gotów do gry, i stanął przy linii, czekając na zmianę. – Na jakiej pozycji grasz? – zapytałem. – Z przodu. – W porządku. Zaraz zobaczymy, czy jesteś lepszy niż Chapman. I krzykacz wszedł na boisko. Podszedł do nas spiker ze stadionu i zapytał, kto wchodzi. – Nie oglądałeś mistrzostw świata? – spytałem. – To Tittiszew z Bułgarii. Strzelił trzy gole. – Ach, tak. – Inteligentnie pokiwał głową. – Tak myślałem, że to on. Krzykacz strzelił gola. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Szalał z radości tak, jakby zdobył mistrzostwo świata. Skakał, krzyczał, a my umieraliśmy przy linii ze śmiechu. Spiker natomiast musiał się głowić, dlaczego gwiazda mundialu z 1994 roku tak bardzo się ucieszyła golem w sparingu z Oxford City. Po meczu piłkarze podpisali mu się na koszulce, a fotoreporterzy zrobili pamiątkowe zdjęcie. Uśmiechał się od ucha do ucha. I rzeczywiście miał rację. Tego wieczoru był lepszy niż cholerny Lee Chapman.

[33]

Były piłkarz Wimbledonu, uchodzący za jednego z największych brutali w historii angielskiej piłki, potem zrobił karierę w filmie (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział dziewiąty Krzykacz znowu nadaje Mój pobyt w West Hamie to były naprawdę dobre czasy. Dlaczego zakończyły się tak nagle? Zaledwie dwa lata przed moim odejściem zajęliśmy najwyższe miejsce w Premier League w historii klubu, wyprzedzając takie firmy jak Liverpool czy Tottenham. Mieliśmy w kadrze Rio Ferdinanda, Franka Lamparda i Trevora Sinclaira, którzy pozwolili nam poczuć się częścią ligowej elity. Wypuszczaliśmy w świat dobrych młodych piłkarzy i prezentowaliśmy otwarty, atrakcyjny futbol. W sezonie 1999/2000 awansowaliśmy do Pucharu Intertoto, a następnie, po wygraniu go, do Pucharu UEFA, co uznaje się za największy sukces West Hamu w rozgrywkach europejskich od czasu zdobycia Pucharu Zdobywców Pucharów w 1981 roku. Wkrótce jednak, wiosną 2001 roku, straciłem pracę. W tabeli spadliśmy na 15 miejsce, co było rozczarowaniem, ale kiedy szedłem na rozmowy kontraktowe do biura Terry’ego Browna, nie miałem pojęcia, że po dziesięciu minutach wyjdę jako bezrobotny. Jak już wspomniałem, w West Hamie zawsze mieliśmy pod górkę, jeśli chodzi o finanse, i myślę, że to właśnie prowokowało wiele moich konfliktów z prezesem. Z perspektywy czasu uważam jednak, że sam też wywoływałem zbyt wiele problemów. Nieraz przesadzałem. Kłóciłem się z Terrym i pozostałymi działaczami o sprawy, którymi inni menedżerowie nie zaprzątaliby sobie głowy. Gdy na zebraniach zarządu poruszano tematy, które uważałem za bzdurne, mówiłem o tym wprost, choć pewnie nie powinienem tego robić. Dopiero po pewnym czasie nauczyłem się liczyć od jednego do dziesięciu. Wtedy jednak jeśli z czymś się nie zgadzałem, rzucałem się innym do gardeł. – Co wy wiecie o futbolu? – pytałem. – Nie macie o nim pojęcia. Ale to Terry był prezesem. I nie mogłem się tak do niego zwracać w nieskończoność, bo w końcu musiał się wkurzyć. Gdy zajmowaliśmy piąte miejsce w lidze, nie mógł sobie pozwolić na wyrzucenie mnie. Ale piętnaste? – W porządku, kolego. Pokażę ci, co potrafię. Zwalniam cię. Napięcie, którego kulminacja nastąpiła pod koniec sezonu 2000/01, narastało przez dłuższy okres. W 1996 roku wpadliśmy w tak poważne kłopoty finansowe – co przyznał dyrektor Peter Storrie – że mieliśmy problem z wypłacaniem pensji. Storrie podszedł do mnie po jednym z meczów: – Harry, znasz wielu ludzi – powiedział. – Może ktoś byłby zainteresowany kupnem klubu? Sytuacja jest beznadziejna. Nie mamy z czego płacić piłkarzom. – Znam bogatego gościa, fana West Hamu. Michael Tabor, właściciel koni wyścigowych. Ale nie wiem, czy chciałby się bawić w piłkę. Na początku Michael w ogóle nie był chętny. – Harry, czy naprawdę muszę siedzieć w loży dyrektorskiej i wysłuchiwać przyśpiewek kibiców proszących o włożenie w klub większej ilości pieniędzy? – spytał. – Uwielbiam oglądać moją drużynę w telewizji, mam najlepsze konie, jeżdżę na wyścigi po całym świecie, latam do Stanów, Paryża i na Barbados dwa albo trzy razy do roku. Po co mi futbol? Zostawmy to na razie, przemyślę sprawę. Problemy West Hamu były jednak poważne, więc zadzwoniłem do niego ponownie i wyjaśniłem, że lepsza okazja na zakup klubu już mu się nie przytrafi. – Okej – odparł Michael. – Zorganizuj spotkanie. Na pierwszym pojawiłem się jedynie z Peterem Storriem, by wyjaśnić kwestie finansowe. Poszło dobrze i Michael nie stracił zainteresowania. Na kolejne spotkanie, tydzień później, na torze

wyścigowym w Cheltenham, przyjechał też prezes Terry Brown. Michael Tabor zaprosił nas do najlepszej loży, trzy razy większej od wszystkich pozostałych, i umieszczonej tuż przed metą. Tego dnia wypełniła się najważniejszymi ludźmi świata wyścigów i nie tylko. Zjawili się słynni właściciele koni, słynni trenerzy, tacy jak Vincent O’Brien, oraz bodajże premier Irlandii. Zameldowano nas w cudownym hotelu Lygon Arms w Broadway, ale wcześniej, podczas wyścigów, mieliśmy się spotkać z Michaelem i jego partnerami. Szybko okazało się, że Terry Brown nie odrobił zadania domowego. Nic nie wiedział o Taborze. Loża była tego dnia wypełniona, ale nam zarezerwowano miejsca akurat przy stole Michaela. Obsługiwał nas jego osobisty asystent, Terry, który ważył ze 150 kilogramów. Uroczy facet, który pracował dla Michaela od lat. Kiedyś sam był właścicielem dużego hotelu, ale dziś zajmuje się organizowaniem podróży Tabora i opieką nad jego gośćmi. Wykonuje to, o co prosi Michael. Wskazał nam miejsca. „Harry, usiądź tutaj, pan Brown usiądzie tam”. Przynosił napoje, a kiedy Michael chciał prosić o jedzenie, dawał znak właśnie Terry’emu. Był ładny dzień, przyjemna pogoda. Terry nosił niebieską koszulę z szelkami, w której pocił się jak szalony, a po tym, jak Michael usiadł naprzeciwko nas, zniknął na moment, by zorganizować kelnerki. Terry Brown tymczasem nie odklejał się od telefonu. Kiedy zakończył rozmowę, zadzwonił telefon Michaela, który przeprosił i na moment się oddalił, by odebrać połączenie. – Co to za chłop? – zapytał Terry Brown. – Jaki chłop? – Ten z telefonem. – To Michael Tabor. Człowiek, z którym miałeś się spotkać. – Ach, tak, myślałem, że Michael to ten – powiedział, wskazując Terry’ego, który przynosił nam talerze z homarem, łososiem, kurczakiem i krewetkami w ramach przystawek. Rozumiecie? Z nim chciał rozpocząć rozmowy na temat przejęcia West Hamu. Nawet nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, jak wygląda Michael Tabor. Nasz prezes był tego dnia zagubiony niczym małe dziecko. Po rozpoczęciu wyścigów, gdy Michael i jego świta zaczęli obstawiać zakłady na poważne kwoty, Terry Brown nieco się zaniepokoił. – Kim są ci goście? – zapytał. – Co robią? Skąd mają pieniądze? Był podejrzliwy, jakby otaczali go dilerzy narkotyków lub gangsterzy, a nie bogaci biznesmeni pasjonujący się końmi. Stało się jasne, że nigdy wcześniej nie spotkał ludzi stawiających dziesiątki tysięcy funtów, i musiał pomyśleć, że musieli mieć coś za uszami. Nie mógł być jednak zbyt wybredny co do kupca na klub znajdujący się w tak kruchym stanie, więc w końcu, już w Lygon Arms, przeszliśmy do sedna sprawy. Michaelowi towarzyszył Dermot Desmond, którego bardzo interesowały liczby. Ostatecznie wyrazili chęć zakupu i wciąż wierzę, że taka transakcja byłaby korzystna dla klubu. Michael złożył ofertę, której Terry nie zaakceptował, ale zanim mogli poszerzyć zasób swoich technik negocjacyjnych, Premier League podpisała nowy kontrakt z kanałem Sky Sports, opiewający na gigantyczne pieniądze. Kryzys West Hamu się skończył. Klub mógł już wypłacać pensje, a Terry przestał potrzebować Michaela. Cała sytuacja, koniec końców, miała się jednak obrócić przeciwko mnie. Brałem bowiem udział w próbie przejęcia klubu jako ten, który zaprosił Michaela do stołu. Werbalna wojna pomiędzy obozami narastała i zaczynało się robić naprawdę niemiło. Fani, co oczywiste, stali po stronie Tabora. Traktowali go jako bogatego kibica West Hamu, który mógłby zwiększyć budżet transferowy. Po porażce z Arsenalem 29 stycznia 1997 roku zaczęli wywierać na

klub niezdrową presję, która odbiła się na naszych piłkarzach. Rozpoczął się zjazd w tabeli. Ponadto, jak już wcześniej wspomniałem, Terry, gdy wystawiłem Franka Lamparda, oskarżył mnie o nepotyzm, twierdząc, że chcę dać młodemu zarobić na wyjściówkach. Poczęstowałem go ostrą wiązanką. Wpadłem w furię. Powiedziałem, że może sobie wsadzić swoją funkcję, jeśli ma kwestionować moje decyzje. Wciąż nie zamierzam przepraszać za to, że uznałem ofertę Tabora za godną rozpatrzenia. To naprawdę zamożny człowiek, który kocha sport i piłkę. Przy tym jest wspaniałym facetem. Tak, myślę, że byłby świetnym właścicielem West Hamu, i szkoda, że jego propozycja nie została zaakceptowana. Okazało się jednak, że to nie koniec złych wiadomości. Byłem przekonany, że to właśnie zamieszanie wynikające z zainteresowania Tabora skłoniło tej zimy prezesa do kupna Johna Hartsona i Paula Kitsona. Chciał, by kibice się od niego odczepili i widzieli w nim nie człowieka, który nie ma na pensje, ale człowieka, który wysupłał znikąd 5,5 miliona funtów na kluczowych piłkarzy. Ale czy moje relacje z Terrym Brownem kiedykolwiek się poprawiły? Raczej nie. Za początek mojego końca w West Hamie uznaję sprzedaż Rio Ferdinanda do Leeds United. Nie chciałem, by odchodził. Mówiłem mu o tym. Zaprosiłem go do biura, gdzie razem z Frankiem Lampardem seniorem błagaliśmy go o pozostanie. Nie twierdzę, że mogliśmy zatrzymać Rio na zawsze, ale zaczynaliśmy coś budować na bazie rozwijających się młodych piłkarzy, takich jak Frank, Joe Cole, Michael Carrick, Jermain Defoe czy Glen Johnson. Ferdinand był naszym rollsroyce’em. Wielu kibiców uznało sprzedaż Ferdinanda za 18 milionów funtów – co było rekordem transferowym – za sensację, natomiast mnie bardziej martwił przekaz, który miał pójść do innych klubów. Wkrótce miała się rozpocząć wyprzedaż młodych gwiazd. Wtedy już jednak nie było mnie w West Hamie. Uważam, że nasz prezes po prostu pomylił się w obliczeniach. W 1995 roku wprowadzono w Unii Europejskiej prawo Bosmana, co oznaczało, że kluby nie musiały już płacić za piłkarzy, którym wygasały kontrakty. Terry natomiast uznał, że to koniec okresu wielkich kwot transferowych. Sądził, że odtąd każdy piłkarz będzie mógł ominąć porozumienie ze swoim klubem i odejść za darmo, a takie transfery jak 18 milionów funtów za Rio odejdą w przeszłość. Stwierdził też, że oferta Leeds była ostatnia i jedyna w swoim rodzaju, więc gdybyśmy jej nie przyjęli, to i tak stracilibyśmy Ferdinanda. – Harry, musisz zrozumieć pewną rzecz – tłumaczył. – Nikt nigdy nie zobaczy już takiej kwoty. Nie mogłem przekonać Rio, że popełnia błąd, ale zawsze uważałem, że transfer do Leeds nie będzie dla niego dobrym posunięciem. – To nie Manchester United ani Arsenal – tłumaczyłem. – Nie musisz tam przechodzić. To nie będzie dobry ruch. Zostań z nami, bo potrzebujesz roku czy dwóch, by dojrzeć. Budujemy wspaniały młody zespół, który chcemy oprzeć na tobie. Z całym szacunkiem do Leeds, jeśli będziemy trzymać się razem, możemy ich wyprzedzić. To nie była zwykła gadka. Naprawdę tak czułem. Niestety, Rio dał się ponieść presji. Wiedział, że klubowi zależy na transferze, a swoje musieli też zrobić pośrednicy. Nastąpił dzień wypłaty dla wielu ludzi. Na tej transakcji, jak to bywa w przypadku transferów, agent skorzystał tak samo jak piłkarz. Wiedziałem, że Terry’emu nie spodobają się moje działania polegające na torpedowaniu transakcji, więc poprosiłem Rio o dyskrecję. Nie chciałem, by sprawa odbiła się na mnie, gdyby zawodnik zdecydował się pozostać, ale ostatecznie pieniądze i tak przesądziły o wszystkim. W następstwie zrodziło się sporo kontrowersji dotyczących kwot, jakie miałem otrzymać za transfer Rio, ale gdyby to pieniądze były moją główną motywacją, na pewno nie walczyłbym tak ostro o zatrzymanie go na Upton Park. Moja działka z transferów była pomysłem Terry’ego. Musiał wiedzieć, że mamy najlepszych

młodych piłkarzy obok Manchesteru United, więc po wyciągnięciu swoich wniosków na temat prawa Bosmana stwierdził, że trzeba korzystać i zarabiać, gdy w grę wchodzą większe sumy. Wiedział też jednak, że będę oponował i blokował każdą sprzedaż, dlatego już wcześniej zaproponował mi dziesięcioprocentową prowizję od sprzedaży każdego z piłkarzy, którzy się u nas rozwinęli. Taki zapis miał mnie udobruchać i mógł być nawet warty fortunę, ale odmówiłem. – Nie chcę tego, Terry – powiedziałem. – Nie będę sprzedawał piłkarzy tylko po to, by zarobić. Brown przehandlował jednak Rio, nie zważając na moje prośby. Czułem się jak skończony frajer. Gdybym zgodził się na tamten zapis, zarobiłbym na transferze Ferdinanda 1,8 miliona funtów. Nie zależało mi na pieniądzach, tylko na piłkarzu, a na koniec zostałem bez niczego. Ze względu na nowe okoliczności sądziłem, że należy mi się jakaś rekompensata za to, że zostałem kompletnie zignorowany. Nie chciałem dziesięciu procent, ale skoro Terry miał sprzedawać piłkarzy za moimi plecami, to spokojnie mógłbym się podczepić i zgarnąć kasę. Po prostu. Ostatecznie Brown dał mi 300 tysięcy funtów prowizji za transfer Rio. Twierdził też, że mój upór zmusił Leeds do podniesienia pierwszej oferty o 3 miliony, więc przyjąłem tę kwotę bez wyrzutów sumienia. Mogłem jednak zarobić sześć razy tyle, gdybym siedział cicho i patrzył, jak West Ham sprzedaje swój największy skarb. Po odejściu Rio klub zaczął podupadać, więc próbując powstrzymać ten regres, wróciłem na rynek transferowy. Z połowicznym sukcesem. Odpowiadam za kilka nabytków z tego okresu – bułgarskiego napastnika Swetosława Todorowa wziąłem nawet ze sobą do Portsmouth, gdzie w Division One [wówczas druga klasa rozgrywkowa, szczebel niżej od ekstraklasy – przyp. tłum.] został królem strzelców i pomógł nam awansować do Premier League. Technicznie był fantastyczny. Typ napastnika, który, gdy jest w formie, roznosi przeciwników. Z kolei Christian Dailly rozegrał w West Hamie 158 meczów, a w moim ostatnim sezonie zaliczył komplet minut we wszystkich spotkaniach. Pozostałe transfery jednak, przyznaję, nie okazały się trafione. Słyszałem bardzo dobre opinie o Rigobercie Songu i Titim Camarze, duecie, który sprowadziłem z Liverpoolu, ale u nas obaj się nie sprawdzili. Debiut Songa przypadł na mecz u siebie z Sheffield Wednesday w Pucharze Ligi. Potem opowiadał swoim byłym kolegom z Liverpoolu, jak bardzo się cieszył, że przesunąłem go na jego ulubioną pozycję, czyli jednego z trzech stoperów. Problem polegał na tym, że Rigobert powinien grać jako boczny obrońca przy czwórce defensorów. Nic więc dziwnego, że przegraliśmy. Kameruńczyk był jednak przyzwoitym piłkarzem i wciąż uważam, że gdyby dostał więcej czasu, to mógłby dostosować się do naszego stylu. Bardziej rozczarował mnie Camara, którego w Liverpoolu kochali, a który w West Hamie okazał się przeciętniakiem. Niezwykle łatwo krytykować menedżera za nieudany transfer, ale ludzie po prostu nie rozumieją, jak na rynku transferowym działają kluby z elity, a jak kluby z dołu tabeli. Pieniądze, którymi dysponowaliśmy wówczas w West Hamie, nie gwarantowały nam niczego. Nie mieliśmy magicznych różdżek. Chcesz wymienić piłkarzy, bo obecni nie wystarczają, ale masz ograniczone pole manewru, bo twój rynek niekoniecznie obrodził w talenty. Zawsze istnieje ryzyko, że przeciętna drużyna wpadnie w stagnację. Ileż było klubów ze środka tabeli, które wplątały się w walkę o utrzymanie w lidze? Mentalność przegranego, po wdarciu się do zespołu, staje się zaraźliwa. Widać to teraz po Wolverhampton Wanderers, które zaliczyło dwa spadki. Zmiana właściciela klubu może natomiast okazać się jeszcze większym wyzwaniem i czasem – o czym przekonałem się w Queens Park Rangers – nie da się ożywić drużyny walczącej pozostanie w lidze. Przyczyn kryzysu może być wiele. Na West Ham demoralizująco wpłynęło odejście Rio i czułem, że musimy wymienić ludzi, by uniknąć ryzyka spadku. Problem polegał na tym, że straciliśmy piłkarza za 18 milionów funtów, a nie stać nas było na kolejnego. Pozbyliśmy się jednego z najlepszych stoperów na świecie, a lukę chcieliśmy

wypełnić zakupem grupy seniorów. Nie da się tego porównać na przykład z wyciąganiem Robina van Persiego z Arsenalu. Sir Alex Ferguson nie podejmował żadnego ryzyka, dopinając tę transakcję. Łatwo jest sięgać do najwyższej szuflady. Każdy menedżer to potwierdzi. Sam nie ryzykowałem, kiedy sprowadzałem Rafaela van der Vaarta do Tottenhamu – wszyscy wiedzą, ile dają piłkarze tej klasy. Rzadko zdarzają się sytuacje, że na przykład drużyna pokroju Manchesteru United ma problem ze ściągnięciem pierwszorzędnego bramkarza. To niecodzienne. Zwykle pieniądze dają jakość i klasę. Każdy zawodnik, na którego wykorzystałem pieniądze z transferu Ferdinanda, miał jakąś ukrytą wadę. Musiał istnieć powód, dla którego decydował się akurat na West Ham, a nie na inny klub. Jedni udowodnili, że nadają się do Premier League, drudzy nie, ale Ferguson czy David Moyes ryzykowaliby na moim miejscu tak samo. Każdy menedżer, nawet ci z elity, ma swoją listę transferów, które nie wypaliły, a im niżej zjedziecie w tabeli, tym ta lista będzie dłuższa. Nie sądzę też, że moje późniejsze transakcje na Upton Park okazały się niewypałami. Frediego Kanouté i Marca-Viviena Foé sprzedaliśmy z zyskiem, a Di Canio sprawdził się wręcz wspaniale. Gdyby West Ham utrzymało wszystkich moich piłkarzy – razem z młodymi, jak Rio – szczerze wierzę, że w końcu wylądowalibyśmy w Lidze Mistrzów. Ostatecznie jednak moje relacje z prezesem pogorszyły się wcale nie z powodu polityki transferowej. Kluczowy okazał się wywiad, którego udzieliłem magazynowi kibiców West Hamu „Over Land and Sea”. Prowadził go Gary Firmager, ześwirowany na punkcie klubu, a prywatnie naprawdę fajny gość. Dawałem mu jeden wywiad rocznie i prawdopodobnie przed nim otwierałem się bardziej niż w przypadku zwykłego dziennikarza. Gary był kibicem, pisał dla kibiców, więc podchodziłem do niego z większym luzem. Uważałem też, że skoro zadaje mi bezpośrednie pytania, to oczekuje bezpośrednich odpowiedzi. Pewnie się domyślacie, do czego zmierzam. Gary rozpoczął rozmowę od wymienienia kilku podanych mu przez prezesa kwot, które wydaliśmy z transferu Ferdinanda. Uznałem, że ktoś wprowadził go w błąd. Zamiast podać Firmagerowi po prostu kwoty transferowe, Brown poinformował go o pensjach, prowizji za podpisanie kontraktu, premiach, domach, samochodach, prowizjach dla menedżerów. Liczył się każdy pens, by jak najdobitniej pokazać koszty poszczególnych transakcji. W porządku – ale dlaczego w takim razie Brown nie policzył pieniędzy zaoszczędzonych na pensjach, premiach i rozmaitych kosztach wynikających z 18-milionowego transferu Rio? Gary rzucał kolejnymi liczbami – na przykład według prezesa podpisanie kontraktu z Davorem Šukerem, który przyszedł na zasadzie wolnego transferu, wyniosło tyle, co dochód za bilety ze wschodniej trybuny – a ja coraz bardziej czułem, że Terry nie podszedł do sprawy uczciwie. Pozwoliłem sobie na nonszalancki komentarz: – Nazywa siebie księgowym, a nawet, kurwa, nie potrafi dodawać. To błąd, jakiego dziś z pewnością bym nie popełnił. Do tego momentu miałem wręcz doskonałe relacje z prezesem i nic nie wskazywało, że to będzie mój ostatni sezon w West Hamie. Tym bardziej, że toczyliśmy już rozmowy na temat nowego kontraktu. Moja obecna umowa obowiązywała jeszcze przez dwa lata, a Brown już chciał ją przedłużyć o kolejne cztery. Czekał na moją decyzję przez pół roku, tymczasem ja się ociągałem, bo dopóki nie zagwarantowaliśmy sobie utrzymania w lidze, głowę zaprzątały mi inne rzeczy. Terry nie miał nic przeciwko. Ciągle wydzwaniał jednak reprezentujący mnie Mick Maguire ze związku zawodowego piłkarzy z informacją, że Brown nalega na załatwienie sprawy. – Nigdzie się nie wybieram – powiedziałem. – Nie martwcie się, zostały mi jeszcze dwa lata. Tuż przed końcem sezonu spotkałem się z Terrym w jego biurze. Rozmawialiśmy o długości umowy.

– Cztery lata mnie wykończą, Terry – oświadczyłem. – Jeszcze cztery lata i dość. – Harry, ja cię chcę zatrzymać na dziesięć lat, nie na cztery. Da się okazać więcej sympatii? Niestety, zaraz potem pojawiły się znacznie poważniejsze problemy. 28 kwietnia, tydzień przed meczem z Manchesterem City, zmarła moja mama, Violet, i wszystkie pozostałe sprawy zeszły na boczny tor. Wybudowaliśmy rodzicom dom w Dorset, tuż przy naszej posiadłości, uznając, że powietrze morskie będzie mamie służyć, ale ostatecznie się nie przeprowadziła. Zmarła w Poplar, tam, gdzie zawsze mieszkaliśmy. W lidze natomiast nie byliśmy pewni utrzymania aż do przedostatniej kolejki. 5 maja pokonaliśmy jednak Southampton 3:0 i w końcu mogłem ze spokojną głową załatwić sprawę mojej przyszłości w West Ham. Uważałem, że tego lata będziemy potrzebowali solidnych inwestycji, co planowałem obgadać z Terrym przed ostatnim meczem sezonu, z Middlesbrough. Przy okazji zamierzałem też złożyć podpis pod nowym kontraktem. W poniedziałek po zwycięstwie nad Southamptonem wraz z Kevinem Bondem, jednym z moich asystentów, i Tedem Pearce’em, szefem naszych skautów, wracałem z treningu do Bournemouth. Zatrzymałem się, by zatankować na stacji benzynowej w Chigwell, gdy zadzwonił telefon. Był to Mick Maguire. – Cześć, Harry, co ty zrobiłeś? – spytał. – Zatelefonowałem przed momentem do Terry’ego Browna, by umówić się na jutro w sprawie kontraktu, a on zupełnie zmienił zdanie. Za każdym razem, gdy z nim rozmawiałem, słyszałem: „Harry to, Harry tamto, Harry jest wspaniały, Harry najlepszy”, a teraz mówi, że nawet nie wie, czy chce podpisać ten kontrakt. I nie wyjaśni dlaczego. Twierdzi tylko, że nie jest z ciebie zadowolony. Co jest? – Nie mam pojęcia. – Myślę, że powinieneś się dowiedzieć. – Spokojnie, rano się z nim spotkam. Mick zaproponował, że mi będzie towarzyszył, ale odmówiłem. Sądziłem, że nawet jeśli pojawił się jakiś problem, to na pewno uda się go rozwiązać. Myliłem się. Między wzmianką o dziesięcioletnim kontrakcie a rozmową z Mickiem ukazał się nowy egzemplarz „Over Land and Sea” z wywiadem ze mną. Terry skrupulatnie wszystko przeczytał. Nie przypadły mu do gustu język, jakiego używałem, i stwierdzenie, że nie potrafi dodawać. Kiedy wszedłem do jego biura, miał już przygotowaną wypowiedź: – Nie podoba mi się parę rzeczy – stwierdził. – Myślę, że czas się pożegnać. Tak się to zakończyło. Czy żałuję udzielenia tego wywiadu? Oczywiście. Jestem przekonany, że rozmowa z Garym Firmagerem miała decydujący wpływ, bo nic innego poza nieprzemyślanymi komentarzami z mojej strony nie pojawiło się pomiędzy naszymi dwiema rozmowami. Nie sądzę też, żeby Gary chciał mnie wrobić. Czasem w trakcie wywiadu bardzo łatwo „popłynąć”, gdy nie zdajesz sobie sprawy, jak słowa, które wypowiadasz, będą wyglądały na papierze. Nie miałem jednak złych intencji. Po prostu broniłem się przed krytyką mojej działalności na rynku transferowym i nie sądziłem, że Terry weźmie to do siebie. Zachowałem się po swojemu. Nie mogłem odpuścić, musiałem się odgryźć. Komunikat Terry’ego spadł na mnie jak grom z jasnego nieba, ale najbardziej zasmuciło mnie, gdy przy okazji się dowiedziałem, że chce też zwolnić Franka. – O czym ty mówisz, Terry? – spytałem. – Lampard zapuścił na Upton Park korzenie głębiej, niż ty kiedykolwiek będziesz w stanie. Menedżerów się zwalnia – wszyscy o tym wiemy – ale niewielu myśli o członkach sztabu

szkoleniowego, którzy często nie mają nic na sumieniu. Tak było z Frankiem. Jak już wspomniałem, kochał West Ham do tego stopnia, że zanim stał się moim asystentem, pracował za darmo z dziećmi. Jeśli Terry był na mnie zły – w porządku. Czym jednak na wylot zasłużył sobie Frank? Brown, co mnie zasmuciło, pozbył się też trenera bramkarzy, Lesa Sealeya. Les był jedną z najbardziej oddanych klubowi osób, jakie można sobie wyobrazić. Prowadził rezerwy, a we wtorki i czwartki trenował dzieciaki w akademii. Żył klubem i dla klubu. Był przy tym fantastyczny w swojej pracy. Opowiem wam, jaki to typ. Pewnego wieczoru, kiedy graliśmy z Aston Villą, odwiedziło mnie dwóch kumpli z Bournemouth. Planowałem zabrać ich do domu po meczu, ale przegraliśmy. A ja po porażkach jestem nie do zniesienia: nie chcę rozmawiać ani z nikim się bawić. Nie chcę nic robić. Interesuje mnie jedynie powrót do domu i zamknięcie za sobą drzwi. Pożegnałem kolegów, a jako że ostatnie pociągi już odjechały, czekała ich noc w hotelu. Sealey, który mieszkał przy drodze w Essex, zaproponował, że odwiezie ich do domu. Przejechał całą drogę do Bournemouth i z powrotem. Cały Les. Wspaniały gość, który zrobiłby dla was wszystko. Nie mogłem uwierzyć, że West Ham się go pozbyło. Był dobrym duchem naszej szatni i strasznie go to zabolało. Chyba się nawet popłakałem, gdy zadzwonił do mnie z tą informacją. Cztery miesiące później w wieku 43 lat zmarł na atak serca. Jego śmierć strasznie nami wstrząsnęła. Terry, co widzę z perspektywy czasu, oczywiście przygotował już sobie mojego następcę. I tak jak w przypadku Tony’ego Pulisa w Bournemouth, była nim osoba, którą sprowadziłem do klubu. Glenna Roedera poznałem pewnego niedzielnego wieczoru w Londynie na jednej z uroczystych kolacji wydanych na cześć Kenny’ego Dalglisha. Dobrze znałem Roedera jako piłkarza. – Co u ciebie? – zagaiłem. – Nic – odpowiedział ponuro. – Od dwóch lat jestem poza piłką. Wkurza mnie to. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko szukać pracy niezwiązanej z futbolem. – Gdzie mieszkasz? – spytałem, myśląc, że mógłbym dla niego znaleźć miejsce wśród skautów. – Jakieś pięć minut od waszego centrum treningowego. – W porządku. Wpadnij jutro, weź buty i popracujesz trochę z dzieciakami. Mieliśmy wtedy grupę – Jimmy’ego Bullarda i kilku innych nastolatków spoza pierwszego zespołu – którą nazywaliśmy rozwojowym składem. – Zabierz ich na trening – powiedziałem Glennowi. – Nie możemy ci zapłacić, ale przynajmniej wyrwiesz się z domu. Potem wpadnij do mojego biura. Napijemy się herbaty i pomyślimy, co dalej. Dzień później, gdy Glenn przyszedł do klubu, nasi trenerzy młodzieży, Tony Carr i Peter Brabrook, byli bezpośredni. – Po co go tu wziąłeś? – zapytał Peter. – Przecież dobrze nam idzie z dzieciakami. Harry, do jasnej cholery, on tu przyszedł, by nas wygryźć, co? – Nie martwcie się – zapewniłem. – Nikt nikogo nie chce wygryźć. Facet siedzi w domu, nic nie robi, więc pomyślałem, że może z nami popracować. Zaufajcie mi, to miły gość. Przejmie tylko małą grupkę, która wymaga indywidualnego podejścia. Był dobrym piłkarzem, więc może im pomóc. Niesamowite, co? W końcu to mnie wygryzł. Po pracy z dziećmi Glenn, by móc coś zarobić, zajął się skautingiem. Potem przejął juniorów i zaliczył z nimi wspaniały sezon. Zdobyliśmy młodzieżowy Puchar Anglii, a Glenn jako jeden z ojców sukcesu został zatrudniony na pełny etat. Terry Brown był zachwycony tym pomysłem. Później przekonałem się, jak bardzo zachwycony. Roederowi nie udało się jednak w West Hamie powtórzyć naszych osiągnięć. Już w drugim sezonie zespół spadł z ligi, a on sam stracił pracę w kolejnych rozgrywkach, po przegranej z Rotherham United.

Współczułem moim przyjaciołom, Frankowi czy Lesowi, ale do Terry’ego Browna nie mam żalu. Wypłacił mi pozostałe dwa lata kontraktu co do pensa, a kilka lat później, po tym, jak przejąłem Southampton, dowiedziałem się od ich prezesa Ruperta Lowe’a, że wystawił mi fantastyczne referencje. Wiem, że pojawiało się wiele nieprzychylnych plotek na temat „prawdziwych” przyczyn mojego odejścia z Upton Park, lecz tak naprawdę myślę, że doszło do jednej kłótni za dużo. Po prostu. Gdybym zrobił coś naprawdę złego, nie dostałbym od prezesa pensji. Zderzyły się dwie osobowości. Nic poza tym. Żałuję jednak, że odszedłem akurat w takich okolicznościach. Byłem szczęśliwy w West Hamie, spędziłem tam kilka wspaniałych lat, pracowałem ze wspaniałymi piłkarzami. Uwielbiałem to. Później młodzi piłkarze Portsmouth lub Southampton wypytywali mnie, jak się pracowało z Rio Ferdinandem, Joem Cole’em czy młodym Frankiem tak, jak tych ostatnich niegdyś interesowali Bobby Moore albo Geoff Hurst. Mimo że ostatni sezon West Hamu był kiepski, udało nam się utrzymać i gdybym został, moglibyśmy pewnie ruszyć do przodu. Styl, w jakim wyraziłem się na temat Terry’ego w wywiadzie i przy kilku innych okazjach, był jednak zły. Za bardzo się otworzyłem i przekroczyłem granicę. Nie powinienem był tego robić. Terry do dziś nie cieszy się najlepszą opinią na Upton Park, ale gdy się spotykamy, zawsze podajemy sobie ręce i nic do mnie nie ma. Jak dzisiaj oceniam swoją pracę w West Hamie? Cóż, jeśli wziąć pod uwagę dotychczasowe dokonania tego klubu – przede wszystkim utrzymywaliśmy się w Premier League. Zanim tam trafiłem, za kadencji Johna Lyalla i Billy’ego Bondsa zaliczyli dwa spadki, a po moim odejściu zlecieli jeszcze dwukrotnie. Niektórzy twierdzą, że w 2007 roku – wtedy trafił do nich Carlos Tevez – mieli farta, ale akurat za moich czasów West Ham nie balansowało między ligami. Zbudowaliśmy markę silnego klubu Premier League, liczącego nawet na grę w europejskich pucharach. Zawsze zabiegałem o transfery gości, którzy mogliby u nas powtórzyć wyczyny Paola Di Canio, a wprowadzeni przeze mnie do zespołu młodzieńcy wyrośli na piłkarzy, których chce się oglądać całymi dniami. Zdarzało nam się roznosić przeciwników lub grać na nosie bukmacherom, jak na Old Trafford w Pucharze Anglii, gdy pokonaliśmy Manchester United. Przez trzy sezony z rzędu, od 1997/98 do 1999/2000, zajmowaliśmy też wyższe miejsce ligowe od Tottenhamu. Drużyna, która dwa lata później spadła z ligi, ze mną na ławce z pewnością by się utrzymała. Jestem o tym przekonany. Rozgrywki 1997/98 zakończyliśmy na piątym miejscu. Nie da się tego porównać z sukcesami sir Aleksa Fergusona, ale też nie byliśmy Manchesterem United. Życzę West Hamowi szczęścia przy przeprowadzce na stadion olimpijski i wypełnienia tej pięćdziesięciotysięcznej areny, ale jeżeli w klub nie zainwestuje ktoś obrzydliwie bogaty, to przez wiele lat żaden z kolejnych menedżerów nie dorówna moim ligowym osiągnięciom. ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział dziesiąty Awans

Milana Mandaricia poznałem podczas pracy w Stanach Zjednoczonych. New York Cosmos zatrudniał wtedy największe gwiazdy, ale to on cieszył się najlepszą opinią spośród wszystkich właścicieli klubów piłkarskich. Amerykanie, którzy nie wiedzieli o piłce zbyt wiele, traktowali go jak Pelego lub Franza Beckenbauera. Kibice słyszeli, że ci goście byli niegdyś wielkimi gwiazdami, ale do Milana podchodzili jak do swojego człowieka. Rekina biznesu, którego firma produkująca części komputerowe utorowała drogę do powstania Doliny Krzemowej oraz wielką postać w „soccerze”. Początkowo Mandarić zainwestował w San Jose Earthquakes, gdzie stworzył drużynę opartą na zaawansowanych technicznie piłkarzach ze swojego kraju, wówczas Jugosławii, i wielu innych znanych zawodnikach z różnych części świata. George Best, Jimmy Johnstone, Colin Bell, Vince Hilaire – wszyscy reprezentowali barwy San Jose za czasów Milana. Zawsze miło było tam pojechać. Nie gromadzili wielkiej publiki – zwykle pojawiało się poniżej 20 tysięcy kibiców – ale grali na małym stadionie, który nigdy nie wyglądał na pusty. Atmosfera wokół piłki też była nietypowa. Przed meczami Milan zapraszał na boisko faceta zwanego Szalonym George’em, który rozgrzewał publiczność zabawami z tygrysem na smyczy lub niedźwiedziem. Wskakiwał przed naszą ławkę i walił przy nas w bęben. To szaleństwo miało swój urok. Dzięki takim akcjom to o Milanie było najgłośniej w North American Soccer League i ludzie chcieli u niego pracować. Za czasów George’a Besta funkcję menedżera San Jose pełnił też mój przyjaciel Jimmy Gabriel, ale nie wytrwał na tym stanowisku zbyt długo. Zanim Milan został prezesem Portsmouth, zaliczył też Charleroi w Belgii i Niceę we Francji. Spotkałem go – co za zbieg okoliczności – akurat wtedy, gdy przejmował angielski klub. Byłem menedżerem West Hamu, kiedy Milan postanowił zorganizować specjalny mecz dla starego magazyniera Portsmouth, który pracował tam od 50 lat. Spotkanie miało się odbyć tydzień po zakończeniu sezonu i pamiętam, że wywołało burzę wśród zawodników – typowe West Ham – którzy woleli się wyrwać na wakacje. Wysłaliśmy tam mocną drużynę, z Ianem Wrightem, Frankiem Lampardem i Rio Ferdinandem na czele, ale sytuacja była beznadziejna. Tego wieczoru dowiedziałem się, że Portsmouth było bliskie upadku. Wtedy właśnie spotkałem Milana. Przyprowadził go były piłkarz Arsenalu, Bob McNab. – Jak leci, Harry? – spytał Milan. – Zastanawiam się nad kupnem Portsmouth. Co sądzisz? – To fantastyczny klub, z wielkimi tradycjami – odpowiedziałem. – Po wojnie mieli wspaniałą drużynę z Jimmym Dickinsonem. Jeśli udałoby ci się nawiązać do tych czasów, znów pokochano by tutaj piłkę. Nie wiem, czy moja opinia wpłynęła na decyzję Milana, ale ostatecznie kupił Portsmouth i uratował je od bankructwa. Trzy lata później, niedługo po moim odejściu z West Hamu, dostałem telefon z interesującą propozycją. Zadzwonił David Deacon, którego rodzina niegdyś była właścicielem Portsmouth. Był bardzo uprzejmy. – Harry, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko mojemu telefonowi, ale Milan Mandarić szuka dyrektora sportowego i chciałby się z tobą spotkać – powiedział. Odpowiedziałem, że nie wiem nawet, na czym polega ta funkcja. Kiedy Terry Brown zaproponował ją Billy’emu Bondsowi, odebrałem to raczej jako pełnienie roli ambasadora klubu,

bez sprecyzowanych, konkretnych obowiązków. – Czy mógłbyś chociaż przyjść na spotkanie i pozwolić Milanowi to wyjaśnić? – naciskał Deacon. Dzień później umówiliśmy się na obiad w hotelu Chewton Glen w New Forest. I było wspaniale. Świetnie się rozumieliśmy. Rozmawialiśmy o piłce. Milan był czarujący i jeszcze tego popołudnia zaproponował mi pracę. Wcześniej brał pod uwagę trzech czy czterech innych menedżerów, ale nasze krótkie spotkanie wystarczyło mu do podjęcia decyzji. – Harry, chcę, byś wziął tę robotę – oznajmił. – Nie wiem, Milan. – Wciąż nie byłem przekonany. – Czym właściwie miałbym się zajmować? – Byłbyś głównie odpowiedzialny za szukanie piłkarzy – wyjaśnił. Wiedziałem, że tym akurat mógłbym się zająć. – Nie mogę ci zaoferować takiej pensji, jaką miałeś w West Hamie. Nie mogę się nawet do niej zbliżyć. Proponuję ci rozsądne zarobki plus dziesięć procent od sprzedaży każdego piłkarza, którego do nas ściągniesz. – Okej – odpowiedziałem. – Zobaczymy, jak mi pójdzie. Mandarić miał rację co do sytuacji Portsmouth. Ten klub nawet nie umywał się do West Hamu. Szczerze mówiąc, to była dziura. Stadion Fratton Park rozpadał się ze starości, ośrodek treningowy był fatalny, a na meczach pojawiało się zaledwie 10 tysięcy fanów. Pieniądze nie były jednak dla mnie priorytetem, bo Terry Brown wypłacił mi w całości kontrakt z West Hamem. Zależało mi po prostu na dalszej pracy w piłce. Portsmouth prowadził wówczas Graham Rix, a moje przyjście bez wątpienia musiało go zdenerwować. Początkowo – naprawdę to rozumiem! – nie był dla mnie zbyt gościnny w ośrodku treningowym, ale nie przeszkadzało mi to, bo nawet nie miałem obowiązku się tam pojawiać. Zostałem po prostu kumplem i kierowcą Milana. Jego pomocną ręką przy wydawaniu milionów na ratowanie Portsmouth od bankructwa. Tak naprawdę nie miało to jednak sensu. Graham był fajnym gościem i – z tego, co słyszałem – dobrym trenerem, ale brakowało mu wyników. W sezonie 2000/01 drużyna zajęła dwudzieste miejsce w Division One (dziś Championship, szczebel niżej do Premier League) z punktem przewagi nad spadkowiczami. W kolejnym sezonie poszło niewiele lepiej. Po obiecującym początku zespół zaliczył zjazd, przegrywając u siebie 1:4 z Leyton Orient w Pucharze Anglii i odpadając z Pucharu Ligi po porażce z Colchester United. W takich momentach moje szoferskie obowiązki polegały na trzymaniu Milana w ryzach i tonowaniu jego zapędów. Pamiętam mecz z West Bromwich Albion. Przegrywaliśmy 0:5 i Mandarić w przerwie stwierdził, że jedziemy do domu. Powiedziałem, że nie możemy tego zrobić. – Idź do sali posiedzeń zarządu – powiedziałem. – Nie możemy opuścić stadionu tak po prostu. Nie będzie to mile widziane. – Nie mogę tu zostać. Jest mi wstyd. – Słuchaj, Milan. Wiem, że przegrywamy i że po porażce nas zlinczują. Ale musisz zaakceptować ten wynik, bo West Brom to dobra drużyna. Udało mi się go przekonać, by nie poprowadził spotkania zarządu Portsmouth przy murawie już po 45 minutach. West Brom z kolei przestało się wysilać i wynik się utrzymał. 0:5. Stosunki Milana z Grahamem mogły się jednak zakończyć tylko w jeden sposób. Ja natomiast powinienem był pożyczyć szoferską czapkę od Bobby’ego Moore’a, bo w tym czasie zajmowałem się wyłącznie jeżdżeniem. Stałem się kierowcą Milana, jego przyjaciela Freda Dinenage’a, prowadzącego program telewizyjny How, oraz innego kumpla, Terry’ego Brady’ego (ojca Karren[34]). Pewnej soboty Milan wyjechał w delegację, Fred się rozchorował, a mnie przyszło przewieźć panią Dinenage z południowego wybrzeża na mecz z Rotherham United i z powrotem. Nie o to mi chodziło, gdy liczyłem na prowadzenie klubu. Prowadziłem raczej samochód.

Po kilku miesiącach w Portsmouth dostałem możliwość ucieczki i powrotu do piłki w roli menedżera. Leicester City widziało we mnie zastępcę zwolnionego Petera Taylora. Rozpatrywali czterech lub pięciu kandydatów, ale prezes John Elsom zaproponował mi pracę już po jednym spotkaniu. Dogadałem się nawet co do sztabu szkoleniowego. Moimi asystentami mieli zostać Frank Lampard i były menedżer Wimbledonu, Dave Bassett, którzy też porozumieli się w sprawie kontraktów. Powrót z Leicester do Dorset zajął mi tego piątkowego wieczoru aż pięć godzin. Kiedy tkwiłem w korku na M1, zastanowiłem się jeszcze raz. „W ogóle mi się to nie podoba. Świetnie nam się tu żyje. Mamy wnuki i psy, przestanę widywać się z ludźmi. Będę spędzał całe tygodnie w Leicester bez możliwości powrotu do domu”. Wjazd na M1 był tak samo fatalny jak zjazd z tej drogi. Koszmar. Powiedziałem o tym Johnowi Elsomowi. Zapewniał, że musiałem mieć pecha, bo podróż zwykle zajmuje co najwyżej trzy i pół godziny. Och, jak cudownie. – Proszę się nie martwić – oznajmił Elsom. – Gdy Martin O’Neill był naszym menedżerem, wcale nie pojawiał się w klubie tak często. Jeśli widywaliśmy go w tygodniu na treningach, wydawał się zagubiony, ale skład w weekendy dobierał fantastycznie. John uwielbiał Martina, ale wiedziałem, że mnie taki styl nie odpowiada. Jeśli faktycznie miałbym przejąć Leicester, to pojawiałbym się tam codziennie. Zmieniłem zdanie. Nazajutrz zadzwoniłem do prezesa, podziękowałem za ofertę i zrezygnowałem ze stanowiska. Klub przejął Dave Bassett, ale poszło mu fatalnie i został zwolniony jeszcze w tym samym sezonie. Odrzucenie tej oferty wyszło mi prawdopodobnie na zdrowie. Wyobraźcie sobie pięć godzin na autostradzie po każdej porażce. W przerwach między wożeniem Milana i jego przyjaciół po meczach znalazłem jednak kilku dobrych piłkarzy dla Portsmouth. Najsławniejszym, z oczywistych przyczyn, jest Peter Crouch, ale ściągnęliśmy też Swetosława Todorowa z West Hamu, Alessandra Zamperiniego z Romy i wspaniałego reprezentanta Chorwacji, Roberta Prosinečkiego. Tak, to był najlepszy transfer Mandaricia. Fantastyczny piłkarz. Może i zbliżał się do końca kariery, ale wówczas sam byłbym gotów zapłacić, by móc go oglądać. Jeśli chodzi o panowanie nad piłką, przypominał mi Paola Di Canio. Inny poziom, niesamowity talent. Pamiętam, jak graliśmy na wyjeździe z Barnsley. Zwyciężyliśmy 4:1, a Prosinečkiego zmieniłem na 6 minut przed końcem. Dostał owację na stojąco. Poziom przeciwnika nie ma w tym przypadku znaczenia – to był jeden z najlepszych indywidualnych występów, jakie widziałem. Robert był geniuszem. Wychodził do dośrodkowania, skakał, cofał się, obrońca próbował go powstrzymać, ale i tak się uwalniał. Sprawdźcie jego dokonania. Grał we wszystkich najlepszych klubach Jugosławii, ale też w Barcelonie i Realu. Nigdy nie zrozumiem, jak to możliwe, że w ogóle do nas trafił. Nie zapomnę też jednego z wyjazdów skautingowych do Japonii, gdzie oglądaliśmy bramkarza Yoshiego Kawaguchiego. To był długi lot. Wyszedłem z samolotu wyczerpany, od razu wsiadłem do pociągu, następne półtorej godziny spędziłem w drodze do hotelu, a potem czekała mnie kolejna wycieczka pociągiem na mecz w Jokohamie. Nawet nie wiedziałem, gdzie jestem. Gdy mecz się rozpoczął, zasnąłem. Kompletnie odpłynąłem. Starałem się utrzymać otwarte oczy, ale nie miało to sensu. Było po mnie. Towarzyszył mi agent, który co chwilę mnie szturchał i mówił: „Panie Redknapp, ładna obrona”, a ja odpowiadałem: „Ach, tak, ładna obrona”, udając, że wiem, o co chodzi, chociaż przez 90 minut nawet nie zauważyłem, kiedy Kawaguchi choćby dotknął piłki. Jego drużyna wygrała na luzie 3:0, a gdy spotkaliśmy się po meczu na kolacji, przekonałem się, że mam do czynienia z prawdziwą japońską gwiazdą. Był miłym, przystojnym chłopakiem, a w restauracji doszło wręcz do oblężenia. Wszyscy chcieli zrobić sobie zdjęcie z Yoshim. Zrozumiałem, dlaczego Milan tak się na niego napalił. Sądził, że Portsmouth, ściągając Kawaguchiego, zbije fortunę na

japońskim rynku. Po kilku latach został on zresztą kapitanem reprezentacji. Po powrocie do Anglii powiedziałem Mandariciowi, że trudno mi o miarodajną ocenę, bo Yoshi nie brał udziału w zbyt wielu akcjach. Nie mogłem mu sprzedać opowieści o odpływającym panie Redknappie. – Nie dotknął piłki – stwierdziłem. – Możemy go ewentualnie zaprosić na testy. Tak zrobiliśmy. Nasz trener bramkarzy Alan Knight nie był jednak do niego przekonany. Milanowi bardziej niż na bramkarzu zależało z kolei na korzyściach biznesowych i – ustanawiając klubowy rekord – wyłożył za niego 1,8 miliona funtów. Mimo to Yoshi nigdy nie dostosował się do piłki angielskiej. Była dla niego zbyt siłowa i większość kariery spędził w Japonii, gdzie na pewno do dziś jest bohaterem. Pozostałą część czasu wypełniało mi wysłuchiwanie narzekań Milana na Grahama Riksa. Siadaliśmy w loży dyrektorskiej i jeśli drużyna nie wygrywała, Mandarić mieszał Grahama z błotem. Czasem nawet w bezpośrednich rozmowach. Rix przyjmował to ze spokojem, a ja, zawstydzony, wolałem się zwinąć. Nie chciałem brać w tym udziału, ale z sąsiedniego pokoju słyszałem furię Milana: „To beznadzieja! Dlaczego płacę za taką beznadzieję?”. Sądziłem, że pomóc mógłby nam Peter Crouch. Graham też go zresztą cenił. Crouch poradził sobie w Portsmouth dobrze, ale drużyna wciąż miała problemy. Po siedmiu kolejkach klub zajmował drugie miejsce, ale wystarczyło 12 kolejnych meczów, by zlecieć na 17 lokatę. Milan naprawdę się martwił, że spadniemy z ligi. Domagał się też ode mnie, bym włączył się w prowadzenie drużyny. W ogóle mi na tym nie zależało. Dlaczego po siedmiu latach z West Hamie w Premier League miałbym chcieć wrócić do pracy akurat w Portsmouth? Odrzuciłem już lepszą ofertę z Leicester. Podobało mi się życie na południowym wybrzeżu z rodziną, a także współpraca z Milanem, który stał się moim kumplem. Nie kręciło mnie przejęcie drużyny walczącej o pozostanie w niższej lidze. Robiłem wszystko, by utrzymać Grahama w klubie, ale gdyby Milan się uparł, już wcześniej wyrzuciłby go z pracy. To Milan chciał, bym pojawiał się w centrum treningowym. Najmocniej na to nalegał od czasu pucharowej porażki z Leyton Orient, ale ja się opierałem. – Musisz współpracować z Grahamem – mówił. – To dla mnie niezręczne, Milan – odpowiadałem. – Nie chcę się wtrącać w sprawy Grahama. Byłem w jego położeniu i wiem, że sam tego nie chce. Sytuacja jednak się pogarszała. – Rozmawiałem z Grahamem. Powiedział, że naprawdę mu zależy na twojej pomocy – usłyszałem któregoś dnia od Milana. W końcu odbyłem rozmowę z Riksem. – Milan jest w kiepskim humorze – powiedziałem. – Musisz zacząć mu pokazywać, że drużyna idzie do przodu. Współczułem Grahamowi. Był dobrym trenerem, ale na tym etapie kariery nie potrafił sobie poradzić z niektórymi aspektami tego zawodu. Zabrałem go raz na mecz Bristol Rovers, by wytłumaczyć, na co konkretnie zwracam uwagę u piłkarzy lub w ustawieniu drużyny. Zaczęliśmy się dogadywać, czułem, że atmosfera się poprawia, ale zaraz potem przegraliśmy u siebie z Wimbledonem i Milan znów chciał go zwolnić. I tak się to kręciło. „Musisz zostać menedżerem”. „Nie chcę być menedżerem”. Porozmawiałem nawet z Dennisem Roachem, agentem Grahama. Chciałem go ostrzec i namówić, by spróbował uspokoić Milana. Ostatecznie odroczono decyzję w sprawie Riksa na dwa mecze. Zremisowaliśmy z Crewe Alexandra na wyjeździe i z Sheffield Wednesday u siebie. Milan stracił cierpliwość

i zmienił taktykę. Tym razem jednak to nie Graham miał odejść, lecz on. – Zwijam się, Harry – oznajmił. – Mam dość. Rezygnuję. Jeśli nie przejmiesz drużyny na ostatnich pięć meczów, odejdę. Dałem szansę Grahamowi i zaraz spadniemy z ligi. Objąłem więc Portsmouth na pięć kolejek. Nie zamierzałem jednak prowadzić tego klubu w przyszłości i te pięć gier nie zmieniło za bardzo mojej opinii. Nie wygraliśmy ani razu. Zremisowaliśmy z Burnley i Birmingham City, ale utrzymaliśmy się z czterema punktami przewagi nad strefą spadkową, co pozwoliło Grahamowi utrzymać posadę. Nawet jednak gdybyśmy zaliczyli same porażki, i tak utrzymalibyśmy dzięki zdobytym wcześniej punktom, choć Milan nie dopuszczał do siebie tej informacji. We mnie natomiast nie wygasała ambicja, by być menedżerem w Premier League. – Podobało mi się, Milan, ale nie chciałbym się tym zajmować dłużej – powiedziałem Mandariciowi po tym, jak zaoferował mi dalsze pełnienie funkcji. Koleś ma jednak spory dar przekonywania i dobrze się czułem w jego towarzystwie. Świetnie się dogadywaliśmy. Nasze relacje były bliższe niż w przypadku innych prezesów. W końcu spotkaliśmy się na kolacji w Chewton Glen, na którą zabraliśmy swoje żony, i ostatecznie zostałem menedżerem Portsmouth. – Spróbuję – stwierdziłem. – Daję sobie rok i zobaczymy, jak będzie. Śmiało można powiedzieć, że poszło mi lepiej, niż którykolwiek z nas mógł się spodziewać. W następnym sezonie wygraliśmy ligę z przewagą sześciu punktów nad drugim miejscem. Niewiarygodny wynik, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Nie mieliśmy nawet normalnego centrum treningowego. Za kadencji Grahama korzystaliśmy z jakiegoś ośrodka w Portsmouth, ale warunki były fatalne. Na środku boiska stał wielki dąb, a szatnie, które pamiętały zamierzchłe czasy, zostały zniszczone przez dzieciaków. Od wojny stała tam też stara chatka, w której wieczorami dzieci paliły papierosy. I właśnie z niej zrobiliśmy szatnię. Obrzydliwe. Wyczyściliśmy ją bardzo dokładnie, ale i tak było zimno. Brakowało ciepłej wody i jedzenia, więc kiedy trenowaliśmy tam przez cały dzień, przynosiliśmy ze sobą z klubu kanapki i zupę. Tego lata, szukając odmiany, pojechałem do ośrodka treningowego w Wellington, blisko lotniska w Southampton. Niegdyś trenował tam lokalny klub i warunki nie były idealne, ale lepsze, niż te, które sami mieliśmy do dyspozycji. Stróż powiedział mi, że od kiedy Southampton wybudowało swoje centrum treningowe, z tego ośrodka korzysta głównie miejscowy uniwersytet. Nie trzeba było mnie dalej przekonywać. Początkowo uczelnia nie paliła się do współpracy, ale dogadaliśmy się, bo brakowało jej pieniędzy. W środy musieliśmy jednak stamtąd wyjeżdżać już o jedenastej rano, gdyż pojawiała się tam wtedy hokejowa drużyna, a boisko do krykieta miało pozostać nietknięte. Czasem rozpoczynaliśmy trening o 8.45. Nie mieliśmy nawet pełnowymiarowego boiska, ale czy była jakakolwiek alternatywa? Piłkarze jednak nigdy nie narzekali. Steve Stone był reprezentantem Anglii, ale nawet nie mruknął. Myślicie, że w Aston Villi czy Nottingham Forest też miał do czynienia z takimi warunkami? Spokojnie mógł jęczeć, ale był prawdziwym profesjonalistą. Mieliśmy w klubie świetną atmosferę. Każdego poranka oznaczaliśmy niewielki teren, z którego mogliśmy korzystać, i póki nie padało, przynajmniej murawa była dobra. Spływający jednak ze wzgórza deszcz potrafił kompletnie ją zalać. A szatnie były lodowate i zupełnie pozbawione ogrzewania. Czułem się, jakbym znów trafił do dziecięcego futbolu, choć przebieralnie, z których korzystaliśmy w Goresbrook Park w Dagenham były jednak nawet lepsze. W centrum treningowym brakowało biura dla menedżera i gabinetu. Mieliśmy jedynie małą stołówkę na górnym piętrze, do której chodziliśmy na kawę. W końcu załatwiono nam w rogu barak

i dodatkowy mebel, starą sofę, z której wystawały sprężyny. W takich warunkach dyskutowaliśmy każdego poranka o naszych planach. Uniwersytet na dodatek miał problemy z płaceniem rachunków, więc przez pierwszych sześć miesięcy do pryszniców nie dochodziła gorąca woda. To jednak pomogło stworzyć fantastyczną atmosferę w drużynie. Ciężkie warunki nie przeszkadzały tak doświadczonym piłkarzom, jak Steve czy Shaka Hislop. Jeśli oni mogli się dostosować, utrzymywałem, reszta musiała podążyć za ich przykładem. Cała drużyna Portsmouth składała się wtedy z porządnych chłopaków. Z żadnym nie było najmniejszego problemu. W jedno lato udało nam się zbudować zespół, który wywalczył awans. Ściągnęliśmy za darmo Arjana de Zeeuwa z Wigan Athletic, który okazał się fantastycznym wzmocnieniem, a dziś jest doktorem specjalizującym się w detektywistycznych technikach śledczych. Mądry i dobrze wykształcony facet, ale na boisku twardy jak skała. Typowy stoper ze starych czasów. Shakę z kolei przejęliśmy z West Hamu, zapewniając sobie dobrego bramkarza, ale najlepszym posunięciem okazało się sprowadzenie Paula Mersona z Aston Villi. Zadzwonił do mnie jego agent, Steve Kutner, z pytaniem, czy jestem zainteresowany wypożyczeniem. Odpowiedziałem, że nie ma szans, by sam Merson się na to zgodził. – Musi odejść z Villi, Harry – stwierdził Kutner. – Ma tam problemy i nie czuje się dobrze. – Nie stać nas na jego pensję, Steve – wyjaśniłem. – Nie przejmuj się tym. Będą ją wypłacać niemal w całości. Ostatecznie Merson zarabiał u nas chyba 5 tysięcy funtów tygodniowo, a Aston Villa wciąż płaciła mu 20. Wpływ Paula na drużynę dało się odczuć już po jego wejściu do szatni. – Przez trzy sezony grałem w Barnet, Harry – stwierdził Linvoy Primus. – W życiu nie sądziłem, że przyjdzie mi wystąpić w jednej drużynie z Paulem Mersonem. I miał rację. Paul okazał się fantastycznym wzmocnieniem i świetnym motywatorem. Zawodnicy uwielbiali z nim grać. Wystawiałem go za dwoma napastnikami, co przy taktyce z dwoma skrzydłowymi pozwalało mu strzelać gole, stwarzać sytuacje i rozgrywać w sposób nie do rozszyfrowania dla przeciwnika. Prezentował naprawdę wyjątkowy poziom. W weekendy był niesamowity, ale podczas treningów wymagał specjalnego traktowania. Zawsze na coś narzekał. – Gramy na dwa kontakty. – Dlaczego nie możemy grać normalnie? – Gramy normalnie. – Dlaczego nie możemy na dwa kontakty? Uwielbiałem go, mimo że pewnego popołudnia w Mill-wall o mało co przez niego nie umarłem. Wszedł do szatni z wielką brązową torbą pełną gotówki. – Szefie, popilnuje mi pan tego? – spytał. – Co to? – Trzydzieści tysięcy – powiedział Merson. – Kasa dla bukmachera z irlandzkiej mafii. Szukają mnie i muszę im to oddać po meczu. Może pan się tym zająć do tej pory? – Dlaczego nie schowasz tego w swoich rzeczach? – Nie mogę. To Millwall. Nie mogę tak po prostu zostawić tu trzydziestu tysiaków. Rozmawiałem z ich menedżerem, Rayem Harfordem, i usłyszałem, że w zeszłym tygodniu doszło tu do kradzieży. Rąbnęli wszystkie pieniądze z kurtek piłkarzy. Miałbym kłopoty, gdyby to się powtórzyło. Wkopałem się. Nie mogłem zostawić tej kasy w szatni, ale i nie miałem pojęcia, jak zabrać ją ze sobą. Prawie zawsze wkładam na mecze garnitur, ale tym razem zmieniłem zdanie. Wskoczyłem

w dres, więc miałem więcej miejsca na schowanie tego szmalu. Wepchnąłem go w nogawki i udałem się na mecz. Rozpoczęło się dobrze. Yakubu dał nam prowadzenie, ale po 20 minutach uznałem, że drużyna potrzebuje kilku wskazówek i wyskoczyłem w stronę linii bocznej. Odniosłem wrażenie, że coś się rusza. Kiedy próbowałem przekazać wskazówki zawodnikom, czułem, że 30 tysiaków Mersona zjeżdża w dół wzdłuż mojej nogawki. Spojrzałem tam i ujrzałem banknoty wychodzące ze spodni. Wcześniej nie mogłem ich wszystkich upchać do jednej wielkiej koperty. Pozwiązywane gumką pliki pełne 50-funtowych banknotów chciały właśnie wyskoczyć na murawę Millwall. Szykowała się niezła afera. Cofając się w stronę ławki, wyglądałem jak gość, który nagle poczuł potrzebę wyjścia do toalety. Sztab zaczął się o mnie martwić. – Harry, wszystko w porządku? – pytali. Byłem dosłownie zgięty, jakby coś mnie bolało. Zsunąłem się na siedzenie, nie ruszałem się i tkwiłem w tej niezręcznej pozycji, by nie pozwolić pieniądzom na wysunięcie się na boisko. Miałem jakiś wybór? Mógłbym wsunąć ręce w spodnie, żeby to wszystko uporządkować, ale przecież nie wtedy, gdy wszyscy mnie obserwowali. Członkowie sztabu wypytywali, czy potrzebuję lekarza, a ja prosiłem, żeby mnie zostawili, bo wszystko jest w porządku. Byłem jednak skołowany. Wygraliśmy 5:0, a Merson spisał się tak dobrze, że dostał owację od kibiców Millwall. Ale to nie było jego jedyne zwycięstwo tego dnia. Potem powiedział mi, że zalegał 100 tysięcy funtów, a nie 30, ale bukmacherzy postanowili obciąć ten dług. Innym razem poprosił mnie o spotkanie przed meczem z Brighton and Hove Albion. Powiedział, że musi odwiedzić Sporting Chance, założoną przez Tony’ego Adamsa klinikę dla uzależnionych. Manchester United wyeliminował nas z Pucharu Anglii i przez 13 dni nie czekał nas żaden mecz. – Znów mam problem z piciem i hazardem, szefie – wyznał Paul[35]. – Potrzebuję pomocy. Myślę, że jeśli pojadę do kliniki, to się ogarnę. Skoro uważał, że to może mu pomóc, jak mógłbym się nie zgodzić? Bardzo zależało mi na doprowadzeniu go do formy. Paul zapewnił, że wróci w poniedziałek przed naszym meczem z Grimsby Town, więc dałem mu moje błogosławieństwo. Milan twierdził zaś, że mnie też przydałoby się parę dni wolnego na oczyszczenie umysłu. Polecieliśmy zatem z Sandrą do domu Michaela Tabora na Barbadosie, niedaleko słynnego hotelu Sandy Lane. Michael długo mnie zapraszał, bym odwiedził to piękne miejsce, które prezentowało się nawet lepiej niż tamten pięciogwiazdkowy hotel. Przez kilka dni siedzieliśmy przy basenie, leżeliśmy na plaży lub graliśmy w tenisa i golfa. Było cudownie. Na jeden z obiadów Michael zaprosił swoich kolegów. Jeden gość, którego wcześniej nie znałem, przedstawił mi się. – Cześć, Harry – powiedział serdecznie. – Przed chwilą widziałem na plaży jednego z twoich zawodników z żoną i dziećmi. Widocznie też ma wakacje. Z tego, co wiedziałem, większość piłkarzy wciąż trenowała. – O kim mówisz? – spytałem. – O Paulu Mersonie. – Mersonie? To niemożliwe. Jest w Anglii. – Nie, to na pewno on. Jestem wielkim fanem Arsenalu i nawet chwilę pogadaliśmy. Niesamowite, co? Zwykle nie spotykam piłkarzy, a dziś poznałem dwóch tego samego dnia. W następny poniedziałek czekałem w centrum treningowym. Pojawił się Merson, niewiele jaśniejszy od czarnoskórego Linvoya Primusa. Nigdy nie widziałem, by biały człowiek aż tak się opalił. Była połowa stycznia, miał pojechać do kliniki w Hampshire, a wyglądał tak, jakby spędził dwa miesiące w Benidormie.

– Wszystko w porządku, Merse? – Tak, czuję się dużo lepiej szefie. Pomyślałem: „Obyś się, kurwa, nie mylił”, ale tak naprawdę miałem dwie opcje. Albo pokłócić się z naszym najlepszym piłkarzem podczas najtrudniejszego okresu w sezonie, albo odpuścić, poczekać i przekonać się, czy nieprzewidziana przerwa wpłynie na niego negatywnie. Ograliśmy Grimsby 3:0, a Paul spisał się fantastycznie. – Cieszę się, że czujesz się lepiej – powiedziałem mu po meczu. Poinformowałem go, że wiedziałem o jego wyprawie – ale dopiero po zakończeniu tego zwycięskiego sezonu. W naszej drużynie było wielu pierwszorzędnych zawodników, którzy świetnie się do siebie dopasowali. Steve Stone odszedł z Aston Villi na podobnych zasadach jak Merson, a Matta Taylora wypatrzyłem, gdy grał w Luton Town. Uważałem, że czeka go świetlana przyszłość na skrzydle – mógł biegać całymi dniami. Łącznie rozegrał dla klubu blisko 200 meczów. Yakubu, który imponował skutecznością w Izraelu, trafił zaś do nas poprzez swojego agenta Piniego Zahaviego. Wcześniej przebywał na testach w Derby County, ale wówczas pojawił się problem z uzyskaniem pozwolenia o pracę. Wkrótce jednak poznał miłą dziewczynę, wziął ślub i zmieniły się okoliczności jego zatrudnienia. Dostał pozwolenie i rozpoczął wspaniałą karierę w angielskim futbolu. Tydzień przed rozpoczęciem sezonu przeprowadziłem swój najlepszy transfer, ale tym razem wcale nie chodziło o piłkarza. Zatrudnienie Jima Smitha w roli asystenta było jednym z moich najrozsądniejszych posunięć. Jim w Portsmouth był bohaterem. Doprowadził klub do półfinałów Pucharu Anglii, gdzie w rewanżu odpadli po karnych z Liverpoolem, i fani nie mogli się doczekać naszej współpracy. Jego wkład w sukces był nie do przecenienia. Smith to człowiek, który potrafi cię rozśmieszyć i wyluzować, a przy tym zna się na piłce i kiedy trzeba, może mówić o niej godzinami, w dodatku rozsądnie. Wspaniały człowiek. Razem z nim i Kevinem Bondem tworzyliśmy naprawdę silny sztab szkoleniowy. Jim zawsze walił prosto z mostu. Nie krył się ze swoimi opiniami. Nie był też potakiwaczem. Na pierwszy sezon w Premier League wypożyczyliśmy Jasona Robertsa. Nie szło mu jednak najlepiej. – Czy jego ksywa to Pechowy Jase? – zapytał Jim. Spojrzałem na niego badawczo. – Tak się tylko zastanawiam – powiedział – bo za każdym razem, gdy gra, mówisz: „Pechowy Jase, pechowy Jase”. Pechowy, kurwa, Jase. Jim stwierdził, że wie, jak podtrzymać Robertsa na duchu. – Już to robiłem – powiedział. – Trening strzelecki, ale bez bramkarza. Zabrał na trening Jasona i Teddy’ego Sheringhama, żeby nie wyglądało na to, że chodzi o zrobienie z Robertsa matołka. Wzięli siatkę pełną piłek, poprosili jednego z juniorów, by dośrodkowywał, a napastnicy strzelali do pustej bramki. Oglądało się to ciężko. Teddy uderzał na maksymalnym luzie, a Jason... Piłka przelatywała mu między nogami, nad głową, strzelał nad poprzeczką lub obok słupka. Szybko okazało się, że to nie bramkarz stanowi dla niego problem. – Dzięki, Jim. Dobiłeś go – powiedziałem po treningu. Jason przewinął się przez kilka klubów i dobrze sobie radził. Ogólnie jest niezły, potrafi przytrzymać piłkę z przodu, ale z jakiegoś powodu u nas się nie sprawdził. Pamiętam jednak jego udany występ przeciwko Aston Villi. Ostatni w naszych barwach, zanim oddaliśmy go do Wigan. Jim najlepszą formę łapał w piątkowy wieczór przed meczami. Zbieraliśmy się z Kevinem, Milanem, czasem Terrym Bradym, szukaliśmy dobrej włoskiej knajpki i po kilku czerwonych winach zaczynała się debata. Zwykle rozpoczynał ją Jim, ale na mój udział też nie trzeba było długo czekać.

Najspokojniejszy był Kevin. Te piątkowe spotkania wspominam najmilej z całej kariery menedżerskiej. Zawsze kończyły się awanturą, ale dzień później nikt nie ciągnął tematu. Milan rzucał hasło, a ja na niego naskakiwałem: „O czym ty mówisz? Przecież ty, kurwa, nie masz o tym pojęcia”. Potem dołączał Jim, a Milan twierdził, że skoro pracował z George’em Bestem, to zna się, kurwa, lepiej od każdego z nas. I tak się to kręciło. Uwielbiałem to towarzystwo. Kłóciliśmy się o wszystko. Na przykład o pozycję w tabeli. Milan pytał wszystkich o nasze przewidywania i z jednej strony stołu ktoś mówił, że musimy się tylko utrzymać, zaraz potem ktoś inny dorzucał, że spokojnie stać nas na górną połówkę tabeli, a ja wpadałem w szał: „Co wy, kurwa, wiecie? Mamy skończyć na dziewiątym miejscu? Kurwa!”. Atmosfera gęstniała i nic nie mogło nas powstrzymać. Pamiętam, jak w pewien piątkowy wieczór dołączył do nas Joe Jordan[36]. Usiadł w naszym towarzystwie i nie mógł uwierzyć własnym oczom ani uszom. Pomyślał, że zaczął pracować z bandą świrów. I może tak było. Ale dzień później znów byliśmy kumplami. Z tego, co pamiętam, najostrzej posprzeczaliśmy się o Papę Boupę Diopa, senegalskiego pomocnika, którego chcieliśmy wykupić z Lens z Francji. Ze względu na warunki fizyczne nazywali go Szafą, ale jego agent Willie McKay rozgłaszał wszystkim, że Diop jest do wzięcia za milion funtów. Trenował z nami przez tydzień i spisywał się świetnie. Już pierwszego dnia przeskoczył Arjana de Zeeuwa w pojedynku powietrznym po jednym z dośrodkowań. To mi wystarczyło. Nikt przecież nie grał lepiej w powietrzu od Arjena. Byłem gotów na ten transfer, ale sprawa się przeciągała. Zostawiłem ją w rękach klubu, po czym wyjechałem do West Country, gdzie mieliśmy spędzić pięć dni i rozegrać jeden przedsezonowy sparing. W drodze zadzwonił do mnie Milan. – Jedziemy na kolację, Harry? – Absolutnie, Milan. Jestem tu z Jimem. – A ja z Peterem[37]. – Peterem? Po co ci Peter? Przecież on załatwia transfer Diopa. – Zostawił go w hotelu – wyjaśnił Milan. – Załatwią to w poniedziałek. – W poniedziałek tu go nie będzie – powiedziałem zaniepokojony. – Ludzie zaczynają mówić o Diopie. Znam Williego. Weźmie go, gdziekolwiek się da, a my go stracimy. Byłem wściekły i ostro się pokłóciłem z Peterem. W trakcie kolacji dostałem kolejny telefon: Diop przeszedł do Fulham. Wpadłem w jeszcze większą furię. – Mogliśmy nawet podwoić zyski – oznajmiłem Peterowi. – Twoje postępowanie kosztowało nas miliony i fantastycznego piłkarza. W końcu Peter wyszedł ze spotkania z hukiem. Milan, który cały czas się śmiał i zamawiał coraz więcej wina, od razu przekręcił do Williego McKaya z wyższą ofertą. Ten się zgodził, ale ja już nie chciałem czekać. Złapałem za słuchawkę i zwyzywałem go na wszelkie możliwe sposoby. – Jeśli dasz mu pensa więcej, szukaj nowego menedżera – ostrzegłem Milana. – Willie, nie próbuj tu już, kurwa, ściągać żadnego piłkarza. To była kolejna energiczna kolacja cementująca nasze relacje w Portsmouth. Diop poradził sobie w Fulham fantastycznie. Na sprowadzenie go musiałem czekać trzy lata, w którym to czasie moja awersja do Williego zmalała, choć nie rozmawialiśmy przez 18 miesięcy. Peter wyjawił później, że to Milan nie chciał kupić Senegalczyka, ale nie pozwolił mi o tym mówić, bo obawiał się, że się pokłócimy tuż przed rozpoczęciem sezonu. Ludzie postrzegają Milana bardzo różnie, ale ja uwielbiałem jego towarzystwo. W głębi duszy był jednym z nas, a dodatkowo otaczała go wyjątkowa aura, aura człowieka z klasą. Zatrudniał 40 tysięcy pracowników i tuż po trzydziestce wyrósł na najważniejszą postać amerykańskiej piłki. Zdarzało nam

się kłócić, ale zawsze czułem, że trzyma moją stronę. Tak zwyczajnie, po ludzku, się lubiliśmy. Milan nigdy jednak nie przekonał się do Jima. Był październik, sezon, w którym wywalczyliśmy awans. Graliśmy u siebie z Preston North End, a mnie dopadła choroba. Jechałem do centrum treningowego, nagle zaczęło mi się kręcić w głowie i rozchorowałem się w ciągu minuty, bez żadnego ostrzeżenia. Czułem się naprawdę fatalnie. Zdołałem dojechać do domu, ale od razu się położyłem. Nie było szans, bym mógł poprowadzić drużynę tego wieczoru. Jim musiał przejąć stery. Pamiętam, jak leżąc w łóżku, słuchałem radiowej relacji. Preston wyszło na prowadzenie, wyrównaliśmy, strzeliliśmy na 2:1, znów podwyższyliśmy wynik, Preston dogoniło nas na 3:2 i ten rezultat już utrzymaliśmy. – Wspaniały mecz na Fratton Park, ekscytujące chwile – powiedział komentator, więc mogłem zasnąć w spokoju. Jim udał się na spotkanie z działaczami klubu, wierząc, że Milan będzie zachwycony. Ten jednak był w paskudnym nastroju. – Co to była za beznadzieja? – zagrzmiał. – Taką piłkę graliśmy w zeszłym roku. Teraz powinno być inaczej. Im szybciej Harry wróci, tym lepiej. Jim po raz pierwszy nie wiedział, jak zareagować. Miał pewnie w głowie kilka różnych odpowiedzi, ale nie chciał kolejnych kłopotów Myślę, że potraktowano go niesprawiedliwie. A im większą popularnością cieszył się wśród kibiców, tym bardziej zdawało się to oburzać Mandaricia. Poważne problemy miały się pojawić dopiero później. Sezon 2002/03 nie mógł się natomiast potoczyć lepiej. Osiągnęliśmy apogeum formy, którego nie byłem nawet w stanie przewidzieć. Zwykle wiesz, czego się możesz spodziewać. Kiedy przejmowałem Tottenham, byłem przekonany, że nam się uda. Po jakimś tygodniu w Queens Park Rangers było z kolei odwrotnie. Ale w Portsmouth nie przewidziałem niczego. Jasne, mieliśmy kilka gwiazd, ale ściągaliśmy też gości pokroju Richarda Hughesa, którego kupiłem z Bournemouth za 50 tysięcy funtów. Jak mógł sobie poradzić po przeskoczeniu dwóch klas rozgrywkowych? Stworzyliśmy w kadrze naprawdę niezłą mieszankę. Dopięliśmy kilka wspaniałych transakcji, ale na ogół Milan nie sypał pieniędzmi jak z rękawa. Nie oferowaliśmy też już astronomicznych kontraktów. Z jednej strony sprowadziliśmy Linvoya Primusa z Barnet, a z drugiej Gianlucę Festę, obrońcę, którego Middlesbrough kupiło z Interu Mediolan i który wypadł z łask klubu. Kolejna okazja. Jego poprzedni pracodawca wypłacał lwią część jego pensji, a my wykładaliśmy jedynie 6 tysięcy funtów. Middlesbrough chciało się pozbyć Festy, a nam on odpowiadał. Taką właśnie mieliśmy drużynę. Uratowałem też kolegę, który chciał postawić na nas pieniądze. Powiedział, że kurs na zwycięstwo Portsmouth w lidze to 33:1. – Nie trać pieniędzy, Alan – powiedziałem. – To będzie cud, jeśli załapiemy się do górnej połówki tabeli. W lidze grały wtedy naprawdę mocne drużyny. Szczególnie przypadły mi do gustu Wolverhampton Wanderers, Sheffield United i Leicester City, które awansowało razem z nami. Od kiedy tylko fani stanęli po naszej stronie, ruszyliśmy do przodu. Po zwycięstwie u siebie nad Nottingham Forest w pierwszym meczu sezonu, nie patrzyliśmy już za plecy. Pod koniec sierpnia wskoczyliśmy na szczyt tabeli, z którego nie spadliśmy aż do maja. Fanom, którzy przez ostatnie trzy sezony oglądali walkę o utrzymanie, naprawdę się to podobało. W listopadzie z kolei pojechaliśmy bez zdrowych stoperów na mecz z Wolves. Mieli dobrą drużynę. Denisa Irwina na boku obrony, Joleona Lescotta na stoperze, a w pomocy Paula Ince’a. Wystawiłem na środku defensywy dwóch gości, którzy nigdy wcześniej nie grali na tej pozycji, i zremisowaliśmy 1:1. Od tej pory wiedziałem, że nie grozi nam

nic złego. Utrzymaliśmy się na czele stawki przez cały rok. Ostatnim spotkaniem sezonu był wyjazd do Bradford City. Zwyciężyliśmy 5:0, ale nie graliśmy praktycznie o nic, bo już byliśmy mistrzami. Wszyscy zawodnicy włożyli białe buty – znak rozpoznawczy Gianluki Festy. Musiało go to szczególnie zmotywować, bo strzelił pierwszego gola, a potem jeszcze się rozpędziliśmy. Po przerwie wpuściłem Yoshiego, nasz japoński obiekt westchnień. Był miłym gościem, nie sprawiał żadnych problemów, mimo że niespecjalnie braliśmy go pod uwagę po koszmarze z Leyton Orient w Pucharze Anglii w poprzednim sezonie. Czułem, że chłopakom ten pomysł nie przypadł do gustu. Okazało się jednak, że naprawdę zależało im na zwycięstwie, bo mała grupka postawiła pieniądze na wygraną Portsmouth. Nie musieli się martwić. Todorow w drugiej połowie ustrzelił hat-tricka i nie groziło nam żadne niebezpieczeństwo. To był prawdopodobnie najlepszy sezon Milana w klubie. Wyrósł na najpopularniejszego prezesa w kraju, co wprawiało go w zachwyt. Zależało mu na tym, by być kochanym. Pamiętam naszą rozmowę z czasów, gdy jeszcze byłem dyrektorem sportowym. Graliśmy właśnie u siebie z Crystal Palace i Milan wszedł bardzo podniecony do sali posiedzeń. – Harry – zaczął – dzisiaj jest wielki wyścig, w którym ma wystartować koń Milan. Czy jego właścicielem jest fan Portsmouth? Myślisz, że nazwali go tak na moją cześć? – Nie, Milan – odparłem. – On należy do mojego przyjaciela, Michaela Tabora. Startuje w St Leger w Doncaster, ale to naprawdę dobry koń. – W porządku, postaw na niego w moim imieniu 60 funtów. Dał mi pieniądze, ale sam postanowiłem zaryzykować. Postawiłem na innego konia. Wygrał jednak Milan, ja straciłem 90 funtów, a nasz Milan był zachwycony. Jego nastrój poprawiło jeszcze nasze pewne zwycięstwo nad Palace. W trakcie drugiej połowy, którą spędziliśmy razem, fani zaczęli śpiewać: „Milan, jest tylko jeden Milan”. – Zazdrościsz mi, Harry? – zapytał. – Słyszysz, że oni wszyscy śpiewają dla mnie? – Nie śpiewają dla ciebie, Milan – odpowiedziałem. – Oni wszyscy postawili na tego konia. Wyglądał na strasznie przybitego. – Naprawdę tak myślisz, Harry? – spytał. Nie podpalaliśmy się już na nasz pierwszy sezon w Premier League, ale udało nam się utrzymać, co i tak przerosło oczekiwania wielu ludzi. Nie byliśmy tak dużym klubem jak Wolves czy Leicester – ci jednak spadli od razu po awansie, a my przetrwaliśmy. Oczywiście obawiałem się o niektórych piłkarzy. Zastanawiałem się, czy tacy goście jak Linvoy Primus czy Arjan de Zeeuw udźwigną ciężar Premier League, ale poradzili sobie fantastycznie. Do kadry, która dała nam awans, dokooptowałem też klasowych zawodników – Teddy’ego Sheringhama i Tima Sherwooda. Niektórzy postrzegają Teddy’ego trochę jak odludka, ale ja nie miałem z nim problemów. Okazał się ciężko pracującym na treningach profesjonalistą i utrzymywał, jak na swój wiek, świetną formę. Uniwersytet nie korzystał wtedy z sekcji krykietowej, więc mieliśmy już do dyspozycji właściwe boisko, ale Milan w końcu zgodził się też na zainstalowanie systemu kanalizacyjnego w naszym centrum treningowym. Póki nie awansowaliśmy do Premier League, nie chciał jednak do niczego się zobowiązywać. Prace rozpoczęły się więc późno i na początku okresu przygotowawczego nie mieliśmy jeszcze gdzie trenować. Wylądowaliśmy w parku przy drodze jak za starych czasów w Bournemouth, gdy najpierw przedzieraliśmy się przez ulicę pełną samochodów, by chwilę później, jeszcze przed rozpoczęciem zajęć, sprzątać po psach. Teddy’emu, który cztery lata wcześniej strzelił gola w finale Ligi Mistrzów, w ogóle to nie przeszkadzało. Od razu zabrał się do roboty. Podobnie jak cała drużyna. Nikt nie narzekał. Początkowo Milan chyba nie miał przekonania do Sheringhama, ale po jego sierpniowym hat-

tricku z Bolton Wanderers zmienił zdanie. W lidze nie szło nam jednak jak z płatka. W marcu znaleźliśmy się w strefie spadkowej i widmo pożegnania z ekstraklasą poważnie zajrzało nam w oczy. Po zwycięstwie nad odwiecznymi rywalami z Southampton, 21 marca, wszystko się jednak odwróciło. Od tamtej pory zaliczyliśmy tylko jedną porażkę i sezon zakończyliśmy na 13 miejscu. Nie wszystko jednak szło po mojej myśli. Milan nigdy nie przekonał się do Jima Smitha i coraz częściej myślał o tym, żeby go zwolnić. Nienawidził, gdy fani skandowali „Harry i Jim”. Zawsze o tym wspominał. – Dlaczego znowu śpiewają „Harry i Jim”? – pytał, sądząc, że mnie taka sytuacja kręci. – Mogą śpiewać „Jim i Harry”, nie obchodzi mnie to, Milan – powtarzałem, ale nie odpuszczał. Nie sądzę, że zależało mu na tym, by śpiewali o Harrym i Milanie. Uważał po prostu, że zasługuję na zdecydowanie więcej. Utrzymywał, że uznanie należy się mnie, bo to ja zbudowałem drużynę. – Powinni śpiewać „Harry i Harry” – narzekał. Nie rozumiał, że nie ma to dla mnie znaczenia. Co to za różnica, jak śpiewają? W czym problem? To jednak tylko podsycało niechęć Milana do Jima. Pod koniec naszego pierwszego sezonu w Premier League sprawy nabrały przyspieszenia. Milan postanowił zwolnić Smitha, a w radiu powiedział, że to był mój pomysł. Wpadłem w szał. Powiedziałem, że jeśli odchodzi Jim, to ja zwijam się razem z nim. Mandarić wycofał się z poprzedniej decyzji i sytuacja się uspokoiła, ale nie na długo. Wciąż zmierzał bowiem ku zwolnieniu Jima, a w listopadzie, już w trakcie następnego sezonu, doszło do kolejnej kłótni. Tych wszystkich przepychanek było już zbyt wiele. Wszystkie dotyczyły Jima. W końcu obaj wybraliśmy się na spotkanie z Milanem i Peterem Storriem. Wywiązała się kolejna scysja, która musiała trwać ładnych kilka godzin. Tym razem jednak Jim nie mówił zbyt wiele. Myślę, że było mu wstyd, iż sprawia tyle kłopotów. To jednak nie była jego wina. Milan po prostu się na niego uwziął. Planował ściągnięcie młodego zagranicznego szkoleniowca, a ja się sprzeciwiałem, bo nie chciałem pracować z kimś, kogo nie znam. Skąd mieliśmy wiedzieć, że będzie do nas pasować? Co by było, gdyby nasze wizje różniły się od siebie? W końcu jednak odniosłem wrażenie, że Milan zaczyna myśleć rozsądniej. Wyszedłem ze spotkania przekonany, że zmierzamy we właściwym kierunku. Jim był wspaniałym partnerem i naprawdę zależało mi na tym, by utrzymać go w sztabie. Kiedy jednak wracałem do domu, sądząc, że problem został rozwiązany, dostałem kilka dziwnych telefonów od dziennikarzy. „Cześć, Harry, słyszałem, że macie nowego dyrektora sportowego”. Nic mi nie było na ten temat wiadomo. Wciąż wymieniali jedno nazwisko, a mianowicie chorwackiego trenera Velimira Zajca. Oczywiście wiedziałem, kto to jest. Kapitan reprezentacji Jugosławii na mundialu w 1982 i na mistrzostwach Europy w 1984 roku. Nie znałem go jako trenera ani tym bardziej jako człowieka, więc nie miałem pojęcia, czy możemy się bliżej zakolegować. Milanowi pasował jednak idealnie. A mnie to wszystko powoli przestawało odpowiadać. Tłumaczyłem prasie, że nie ma szans, by te historie były prawdziwe, bo przed momentem rozmawiałem z Mandariciem i nic mi o tym nie wspominał. Telefony jednak nie milkły. Zacząłem czuć, że wypadam z obiegu i że moje zdanie przestaje się liczyć. Zadzwoniłem więc do Milana. – Próbują nas skłócić, Harry – oznajmił. – To bzdura. – Cieszę się, że to mówisz, Milan. Pracuję z Jimem, który ma trzydziestoletnie doświadczenie w angielskiej piłce, i nie potrzebujemy pomocy. Dzień później w Portsmouth pojawił się Zajec. Nie przyjechał do ośrodka treningowego, ale wiedziałem, że przebywa w klubie. To był dla mnie koniec. Skoro przyszedł Zajec, ja musiałem odejść. Może nie natychmiast, ale wkrótce. Początkowo próbowano rozegrać sprawę delikatnie. Opowiadali, że Chorwat zajmie się akademią i będzie

odpowiadał za skauting w Europie, ale i tak czułem, że mój autorytet został podważony. Może Milan, ceniąc Zajca, zastanawiał się nad zmianą trenera w dalszej części sezonu? Średnio mnie to jednak interesowało. Nie miałem wątpliwości, że Zajec posiada dużą wiedzę na temat europejskiego rynku, ale traktowałem zatrudnienie go jako naruszenie mojej pozycji w klubie i nie akceptowałem żadnych argumentów. Zadzwoniłem do Petera Storriego i umówiliśmy się w restauracji Little Chef w Ringwood, przy drodze A31. – Mam już tego dość – oznajmiłem. – Nie chcę nawet poznawać tego gościa. Wolę po prostu go unikać. Peter robił, co mógł, by mnie powstrzymać, ale w końcu dał za wygraną. Zapytał, czy jestem pewny swojej decyzji. Tak, byłem pewny. Opublikowaliśmy oświadczenie, w którym napisaliśmy, że rozstajemy się w dobrej atmosferze i że pozostaniemy z Milanem przyjaciółmi. Jestem przekonany, że niewielu ludzi w to uwierzyło, ale sam nie potrafiłbym gniewać się na Mandaricia zbyt długo. Nie zapominajmy, że uratował Portsmouth. Przejął i ocalił klub, który był bliski wypadnięcia z gry. Nie prowadził też tej działalności na odległość. Poświęcał na nią coraz więcej czasu. Kupił nawet apartament w Gunwharf Quay niedaleko portu w Portsmouth i prawie codziennie pojawiał się w klubie. Ściągnął Storriego, który miał przejąć dyrektorskie obowiązki, ale bądźmy szczerzy, to Milan prowadził Portsmouth. Dobrze się z tej roli wywiązywał i wiedział o wszystkich wydawanych pieniądzach. Po kłopotach finansowych nie było już śladu. Dzień po moim spotkaniu ze Storriem do akcji wkroczył Mick Maguire, który wywalczył mi odprawę. Tak naprawdę to ja zrezygnowałem, więc nie musieli mi płacić ani pensa, ale Mick zwrócił uwagę, że całą tę sytuację sprowokował zarząd klubu. Ostatecznie zaproponowali mi 150 tysięcy funtów plus samochód, o czym usłyszałem przez telefon od wyjątkowo radosnego Maguire’a. – Nie podpisuj niczego, dopóki ci nie powiem, że przelali pieniądze – powiedział. – Mick, nie chcę tych pieniędzy. – Nie rozumiesz. Oni się na to zgodzili i dostaniesz je jutro. – Powiedz im, że dziękuję. Przekażcie je na cele społeczne lub dziecięcą piłkę w Portsmouth. Nie jestem zainteresowany. Mick myślał, że oszalałem, ale tak właśnie zrobiliśmy. Potem opowiedział o tym też w sądzie. Stwierdził, że nigdy nie spotkał menedżera, który postąpiłby w taki sposób.

[34]

Obecnie dyrektorka West Hamu (przyp. M.O.). Więcej o losach tego zawodnika w autobiograficznej książce Jak nie być profesjonalnym piłkarzem, która również ukazała się nakładem Rebisu (przyp. M.O.). [36] Współpracował z Harry Redknappem w Portsmouth i Tottenhamie (przyp. M.O.). [37] Chodzi o Petera Storriego, dyrektora Portsmouth (przyp. M.O.). [35]

===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział jedenasty Spadek Opuściłem Portsmouth 24 listopada 2004 roku i wiem, co niektórzy o tym myślą. Sądzą, że kiedy odchodziłem, wiedziałem już, gdzie czeka mnie dalsza praca, i że mój domniemany nowy pracodawca kontaktował się ze mną nielegalnie w sprawie kontraktu, a ja sam wykorzystałem zatrudnienie Velimira Zajca, by uwolnić się z Portsmouth. Nic bardziej mylnego. Gdy wyjeżdżałem z Fratton Park, propozycji od odwiecznych rywali z Southampton nie było nawet na horyzoncie. Agent Dennis Roach pierwszy zapytał mnie o zastąpienie Steve’a Wigleya 43 kilometry dalej na południowym wybrzeżu. Odebrałem od niego telefon, kiedy jechałem na pogrzeb. Przez jakieś dwa tygodnie siedziałem w domu, oglądając mecze i z niechęcią myśląc o tym, że wypadłem z obiegu, a tu niespodziewanie zadzwonił Dennis w imieniu Ruperta Lowe’a, prezesa Southampton. Zajec prowadził już Portsmouth, więc nie miałem szans na powrót, ale wiedziałem, że moje przejście do Southampton wywołałoby wiele kontrowersji. – Nie, nie mogę tam pójść, Dennis – powiedziałem. – Oczywiście, że możesz – odparł. – Southampton to wielki klub ze wspaniałym nowym stadionem i fantastycznym centrum treningowym. Teraz muszą się utrzymać. Jesteś idealnym kandydatem do tej pracy. Rupert naprawdę chce się z tobą spotkać. Ostatnie zdanie nie było jednak w stu procentach prawdziwe, jedynie połowicznie. Rupert widział zastępcę w swoim przyjacielu Glennie Hoddle’u, ale nie mógł przekonać zarządu do tej kandydatury. Gdybym wtedy o tym wiedział, pewnie dłużej bym się namyślał. Zresztą dałbym sobie spokój, gdybym wiedział o wielu innych sprawach. Nie miałem na przykład pojęcia, jaka gorycz i nienawiść będą towarzyszyć mojemu przyjściu. Szykowałem się właśnie na wakacje w Dubaju z Jimem Smithem i naszymi żonami. Jim już tam był. Przełożyłem wycieczkę, by nazajutrz, 7 grudnia, spotkać się z Rupertem w jego domu w Cheltenham. Wyszedłem stamtąd już jako menedżer Southampton. Z perspektywy czasu widzę jednak, że nie zastanowiłem się głębiej nad konsekwencjami. Jak zwykle poszedłem na całość, co okazało się błędem. Nie zdawałem sobie sprawy, że między klubami panuje tak ostra i czysta nienawiść. Tak, byliśmy rywalami – rozumiałem to – ale poziom złości i wstrętu w stosunku do mojej decyzji wręcz mnie zaszokował. To ogólnie był zły sezon, ale ta sprawa jeszcze go pogorszyła. I mocno utrudniła mi zadanie. W dniu mojego zatrudnienia, czyli w środę 8 grudnia, Southampton zajmowało 18 miejsce z dwoma punktami przewagi nad ostatnim w tabeli West Bromwich Albion. Drużyna przez cały sezon nie wygrała na wyjeździe, a u siebie, na nowym stadionie, tylko dwa razy. Dennis miał rację – ta arena była śliczna, ale nie tak onieśmielająca, jak niegdyś The Dell. Poprzedni stadion był tajną bronią Southamptont – niegdyś wbili tam sześć goli Manchesterowi United – natomiast przyjazdu na St Mary’s[38] przeciwnicy zapewne nie mogli się doczekać. Uważałem, że przejmując Southampton, nie zrobiłem niczego złego. Nie chciałem opuszczać Portsmouth. Wykonałem tam kawał dobrej roboty, ale Milan zdecydował, że zatrudni nowego człowieka i przy okazji naruszy mój sztab. Nikogo nie próbowałem zwieść. Nie udawałem też kibica Portsmouth i nie sprawiałem wrażenia kogoś, kto nie mógłby podpisać kontraktu z nikim innym. Byłem zwykłym pracownikiem, który miał wypełnić swoje obowiązki. Ludzie idą tam, gdzie mogą dostać zatrudnienie. Tym bardziej gdy proponuje im się dobre warunki niedaleko domu. Southampton było jedynym klubem Premier League z regionu, w którym mieszkaliśmy z Sandrą. Dlaczego nie miałbym dla nich pracować? Dlaczego musiałbym jechać na drugi koniec kraju? Opuszczając dom

prezesa Lowe’a, podchodziłem do tej sprawy ze zdrowym rozsądkiem i myślałem, że ludzie też zauważą logiczność mojej decyzji. Skoro nie mogłem pracować w Portsmouth, Southampton wydawało się najlepszą opcją. Bardzo, bardzo się myliłem. Już pierwszego dnia przekonałem się, że konsekwencje towarzyszące zatrudnieniu mojej osoby będą straszliwe. Fani Portsmouth nie potrafili zapomnieć o przeszłości. Ośrodek treningowy Southampton leży w Marchwood, zachodniej części miasta. Żeby się tam dostać, trzeba przejechać długą wiejską drogą aż do rozgałęzienia, a następnie skręcić w prawo. Kiedy jechałem do Marchwood po raz pierwszy, zauważyłem z większej odległości gruntowne prace drogowe. Stało tam też coś, co z daleka przypominało znaki drogowe, ale znakami nie było. Im bardziej się zbliżałem, tym lepiej dostrzegałem, że to transparenty. JUDASZ, KANALIA i kilka innych określeń. Robotnikami było około dziesięciu kibiców Portsmouth, którzy mieli mnie tam witać każdego poranka przez wiele miesięcy. Ja natomiast nie miałem wyboru. Codziennie musiałem stanąć na drodze, by upewnić się, że nie nadjeżdżają jakieś samochody, i przejechać przez tę trasę ze spuszczoną głową. Jazda przy takim stosie wyzwisk nie była najlepszym początkiem dnia. I tak miałem szczęście, bo Aleksowi McLeishowi, który wcześniej prowadził Birmingham City, dostało się też od kibiców jego nowego klubu, Aston Villi[39]. We mnie nie strzelali z obu stron. Kibice Southampton przyjęli mnie wspaniale. Nie przestali mnie również wspierać po moim debiucie z Middlesbrough, gdy roztrwoniliśmy dwubramkowe prowadzenie. Nie przejmowali się tym, że wcześniej tak bardzo ceniono mnie w Portsmouth – powitali mnie wręcz niewiarygodnie. Biorąc pod uwagę fatalne okoliczności, w jakich pożegnałem się z fanami poprzedniego klubu, nie wiedziałem, czego spodziewać się na St Mary’s, ale naprawdę nie było problemu. W Southampton po prostu cieszyli się, że drużynę objął menedżer, który może podnieść ją z dna. Wiedzieli też, jak dobrze spisałem się w obozie rywala. Nawet jeśli Rupert Lowe przewidział negatywną reakcję związaną z moim starym klubem, nic mi na ten temat nie powiedział. Nie był człowiekiem futbolu, więc pewnie nawet nie rozumiał tych animozji, a poza tym naprawdę nie sądzę, żeby się przejmował opinią kibiców. Wolał raczej przyjąć wyzwiska i przejść nad nimi do porządku dziennego. Mieszkał w Cheltenham, więc był też zdystansowany od całej tej presji. Podobnie jak Jim Smith, któremu zaproponowałem rolę asystenta i który miał dom w Oxfordzie. Ja jednak żyłem na południowym wybrzeżu, więc nie miałem gdzie się ukryć, tak jak drugi z moich trenerów, Kevin Bond. Wytchnienia nie mieliśmy nawet w domu. Mieszkaliśmy nad morzem, gdzie wielu kibiców Portsmouth jeździ na ryby. Kiedy byłem w ogrodzie, słyszałem głosy z charakterystycznym akcentem. „Ty pierdolona szmato, Redknapp”. Sandra też tego wysłuchiwała. „Mój Boże, Harry, co ty zrobiłeś?” – pytała. W świat poszła informacja, gdzie mieszkam, więc przesiadywanie w domu niewiele zmieniało. Nawet w kuchni słyszałem te wszystkie wyzwiska dochodzące z łódek. Rybacy się nie hamują. To twardzi, naprawdę twardzi ludzie, a w tym roku było ich mnóstwo. Co najmniej jakby pół miasta ruszyło na ryby. Pewnie myśleli: „Pojedziemy tam i trochę się na nim wyżyjemy”. Gdziekolwiek byłem, zawsze musiałem się napatoczyć na jakiegoś świra z Portsmouth. Fratton Park nigdy nie imponowało frekwencją, ale ci, którzy pojawiają się na tym stadionie, to prawdziwi fanatycy. Mieszkańcy Portsmouth są wyjątkowo lojalni wobec własnego miasta i klubu. Nie zobaczycie tam koszulek Manchesteru United – wszędzie są ciemnoniebieskie barwy Portsmouth. Dopiero podczas pracy w Southampton zrozumiałem, ile ten klub znaczy dla kibiców. Rok później, po moim powrocie do Portsmouth, reakcje w Southampton nie były ani w połowie tak ostre. Mieszkańców Portsmouth nie da się z nikim porównać. Jeśli z nimi nie trzymasz, jesteś ich wrogiem. A ja nie miałem wyboru. Musiałem się z tym pogodzić, choć czasami było ciężko. Pewnego razu

zaproszono mnie na wyścigi do Sandown. Rozpoznał mnie tam jakiś typ siedzący w loży niedaleko nas. Nagle wyzwiska zaczęły latać nad całym torem wyścigowym. Ludzie podnosili tylko wzrok, nie mając pojęcia, co się dzieje. Na wyścigach atmosfera jest zupełnie inna niż podczas meczów piłkarskich, ale ten gość się nie przejmował. Był z Portsmouth, właśnie zobaczył Harry’ego Redknappa i to mu wystarczyło. Kiedy spotykałem kogokolwiek z tego miasta, nigdy nie wiedziałem, czego się spodziewać. Gniew we mnie narastał i długo walczyłem ze sobą, by nie odpowiadać na te wszystkie zaczepki. Potem nagle pojawiły się telefony. Jeden za drugim. Ktoś umieścił numer mojej komórki w internecie. Dzwonili z wyzwiskami 24 godziny na dobę. Kiedy nie odbierałem, zostawiali wiadomości na poczcie głosowej, aż skrzynka się przepełniła. Ledwo skasowałem jedną wiadomość, zaraz pojawiała się druga. Ohydne teksty. „Mam nadzieję, że będziesz miał wypadek samochodowy i że zginie twoja żona. Mam nadzieję, że zachorujesz na raka. Mam nadzieję, że twoja żona zachoruje na raka...”. W końcu musiałem zmienić numer. Było tego za wiele. Atakowali mnie nieustannie. Codziennie. Było tak źle, że przestałem w ogóle odbierać telefon, bo wiedziałem, czego się spodziewać. Gdy wyświetlał się nieznany lub zastrzeżony numer, jak to było w 90 procent przypadków, mogłem oczekiwać kolejnej obrzydliwej wiadomości. Kevin Bond też się do tego przyzwyczaił. Jego akurat atakował gość, który dzwonił bez przerwy, gdy upił się w pubie z kolegami. Zostawiał najwstrętniejsze wiadomości, najohydniejsze wyzwiska, jakie możecie sobie wyobrazić, nie ukrywając przy tym nawet swojego numeru. Kevin poczekał na moment, w którym śmiałek nie będzie w pubie, i w końcu sam do niego zatelefonował. – Halo? – Cześć, kolego, tutaj Kevin Bond. – Kto? – Kevin Bond. Dlaczego cały czas do mnie wydzwaniasz z tymi wstrętnymi wiadomościami? Przecież nawet mnie nie znasz. Odszedłem z Portsmouth, dostałem ofertę z Southampton. Muszę pracować. Mam rodzinę, tak jak ty. Gdybyś dostał lepszą robotę z wyższymi zarobkami albo byłbyś bezrobotny i ktoś zaproponowałby ci pracę, to pewnie byś ją przyjął, prawda? Facet zamilkł. Nie potrafił odpowiedzieć. Potem wciąż dzwonił do Kevina, ale tym razem odnosił się do niego po przyjacielsku. „Cześć, Kev, co u ciebie, kolego?”. Typowa mentalność mafii, ludzi, którzy czerpią przyjemność z dręczenia innych. W gronie znajomych czują się odważni, ale kiedy spotkasz ich samych, są zupełnie inni. Myślę, że kibice Portsmouth zrozumieliby mnie, gdybym mógł wytłumaczyć im wszystko twarzą w twarz, ale takie okazje zdarzają się rzadko. Cieszyłem się, że z częścią z nich mogłem po prostu pogadać i wyjaśnić moje położenie. Z perspektywy czasu myślę, że moje odejście z Portsmouth zabolało fanów dużo bardziej niż w przypadku innego menedżera, bo łączyły nas wyjątkowe relacje i byłem po prostu bardzo lubiany. Traktowali mnie jak Boga, bo wiedzieli, że przeszliśmy drogę od zera do drużyny, która utrzymała się w Premier League. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł powtórzyć nasz wyczyn. Dlatego moje odejście do Southampton potraktowali jako zdradę. Byli zbyt zdenerwowani, by pomyśleć, że Harry został usunięty, bo ściągnięto innego gościa. Patrzyli na to po swojemu: „Odszedł do Southampton. Jest kanalią”. Rozumiem ten żal, mimo że się z nim nie zgadzam. Nigdy jednak nie będę potrafił pojąć ekstremalnej skali tych wszystkich wyzwisk. Mówi się, że ludzie piłki nie rozumieją kibiców, ale to działa w obie strony. Kibice nigdy nie znajdowali się w naszym położeniu i nie potrafią przyjąć do wiadomości, że musimy być lojalni wobec większej liczby klubów. Z West Hamu byłem zmuszony odejść jako piłkarz i jako menedżer. Portsmouth też mnie odsunęło. Tak wygląda większość pożegnań

w futbolu. Ludzie nie odchodzą z braku lojalności, ale dlatego, że klub podejmuje jakąś decyzję, którą trzeba zaakceptować. Piłkarze nie będą myśleć jak fani i nie będą się martwić o jeden klub przez całe życie – to po prostu niemożliwe. Większość zawodników kibicowała jakiejś drużynie, ale kiedy człowiek wchodzi do profesjonalnej piłki, to zaczyna wspierać klub, w którym gra, i traci zainteresowanie pozostałymi. Kibicowanie zostawmy dzieciakom – zajmowaliśmy się tym, zanim zaczęliśmy pracować. Gdy miałem 11 lat, trzymałem kciuki za Arsenal, ale bardzo mi przykro, dziś nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Nie kocham już Kanonierów, nie interesuje mnie Arsenal. Interesuje mnie tylko pokonanie go. Wybaczcie, ale taka jest prawda. Od kiedy trafiłem do West Hamu, Arsenal stracił miejsce w moim życiu. Jako dziecko przez cały tydzień, niczym każdy fan, liczyłem na ich zwycięstwo, ale jak miałbym to robić, grając w West Hamie? Po podpisaniu zawodowej umowy sentymenty wygasają. Byłbym kłamcą, gdybym stwierdził, że interesowały mnie wyniki Arsenalu, gdy grałem zawodowo w piłkę. Interesują mnie wyniki, które mają wpływ na pozycje mojej drużyny – dziś Queens Park Rangers. Wcześniej Tottenhamu, Portsmouth czy Bournemouth. Mój ojciec, podobnie jak wujek, był kibicem Arsenalu, sam mogłem również podpisać kontrakt z tym klubem, ale akurat na mojej prywatnej liście Kanonierzy zajmowali ostatnie miejsce. W młodym wieku uczysz się, żeby nie podejmować decyzji zgodnie z głosem serca. Jamie Carragher niegdyś był fanatykiem Evertonu, a przez całe dorosłe życie prawdopodobnie liczył na jego porażki. Jako piłkarz Liverpoolu usilnie pragnął zakończyć sezon nad Evertonem. Jego stare przekonania nie miały tu znaczenia. Gdy ja pracowałem w West Hamie lub Tottenhamie, liczyłem na porażki Arsenalu, by zająć wyższe miejsce od nich. Byli naszymi rywalami. Jeśli jestem w Portsmouth, chcę pokonać Southampton. Jeśli jestem w Southampton, chcę pokonać Portsmouth. Jak mógłbym patrzeć na to inaczej? Nigdy nie spotkałem w zawodowej piłce nikogo, kogo nazwałbym prawdziwym fanem. Kogoś, kto gorąco dopinguje klub, dla którego nie gra. Można mieć kibiców w rodzinie, ale nawet to się zmienia. Kiedy byłem menedżerem West Hamu i graliśmy z Arsenalem, wiem, że mój tata trzymał za nas kciuki. To mój ojciec – można oczekiwać czegoś innego? Niezależnie od wyzwisk, Southampton było takie, jakim przedstawiał je Dennis Roach – dobry stadion, dobry ośrodek treningowy i dobry klub. Nawet drużyna była naprawdę przyzwoita. Czułem tylko, że mieliśmy niewiarygodnego pecha. Może to nie brzmi poważnie, ale nie korzystam zbyt często z takich wymówek. Miewałem dobre i złe sezony, ale zwykle drużyna dostaje to, na co zasłużyła. W Southampton nie mogliśmy się jednak przełamać. Gdy podejmowaliśmy 6 lutego Everton, absolutnie ich zgnietliśmy. Straciliśmy bramkę tuż po pierwszym gwizdku, ale potem graliśmy tylko my. Peter Crouch wyrównał przed przerwą, a Henri Camara umieścił pikę w siatce dziesięć minut po wznowieniu. Stwarzaliśmy kolejne szanse, ale nie mogliśmy strzelić trzeciego gola. Alan Stubbs wybił z linii, David Weir dotknął piłki ręką, czego nie zauważył sędzia, a u nas utworzyła się wręcz kolejka piłkarzy: Camara, Crouch, Rory Delap, Graeme Le Saux – każdy z nich mógł się wpisać na listę strzelców. W drugiej minucie doliczonego czasu Crouch zdecydował się jednak na długi rajd i zamiast odholować piłkę w stronę bocznej chorągiewki, by poczekać na ostatni gwizdek, zdecydował się na strzał. Walnął prosto w bramkarza, który wybił do Duncana Fergusona, ten podał do Marcusa Benta, Bent minął Caluma Davenporta, prawa noga i 2:2. Nigdy nie widziałem takiego gola. Marcus nie uchodził za czołowego piłkarza. Był silny i dobrze przygotowany fizycznie, ale nie przypominam sobie, by częściej trafiał do siatki w tym stylu. Piłka odbiła się od dolnej części poprzeczki pod takim kątem, jak padały bramki Brazylijczyków na mundialach. Ledwo wznowiliśmy grę, a sędzia odgwizdał koniec. To było dla nas typowe w tamtym sezonie. Ale oczywiście nie można wszystkiego zwalać na pecha. Zwyciężylibyśmy, gdyby Peter nie oddał tego strzału. W tym roku

karano nas jednak za każdy błąd. W moim pierwszym meczu, 11 grudnia, prowadziliśmy 2:0 z Middlesbrough, gdy sędzia poinformował o doliczonym czasie. Rywale dostali rożnego, wrzucili na bliższy słupek, piłka przeszła po głowie Danny’ego Higginbothama i wpadła w długi róg. Samobój. Wznowiliśmy, od razu zabrali nam piłkę, po czym Stewart Downing zaliczył strzał życia z blisko 20 metrów. Na kolejnego gola czekał do 23 kwietnia. Tak jakby wszyscy oszczędzali siły na nas. Z Aston Villą prowadziliśmy u siebie 2:0, niemiłosiernie ich gnietliśmy, ale straciliśmy naszego stopera, Andreasa Jakobssona, wielkiego Szweda, który nie dał Carltonowi Cole’owi powąchać piłki. Wpuściliśmy za niego Davenporta i ten został zmasakrowany. Przegraliśmy 2:3. W przedostatnim meczu sezonu zdobyliśmy punkt w ostatniej minucie, ale Crouch dostał czerwoną kartkę, więc musiał pauzować w ostatniej kolejce. A to był ważny mecz. W ostatnim dniu sezonu aż cztery drużyny nie były pewne ligowego bytu. Stacja Sky nazwała ten dzień „Survival Sunday”. Norwich City miało 33 punkty, Southampton i Crystal Palace po 32, West Bromwich – 31, ale to nas czekało najtrudniejsze starcie. Palace pojechało do swoich wielkich rywali z południowego Londynu, Charlton Athletic, Norwich do Fulham, a West Brom podejmowało Portsmouth. My graliśmy z Manchesterem United. Nie oczekiwałem żadnej przysługi ze strony Portsmouth. Wręcz przeciwnie, skoro ich fani włożyli nawet koszulki West Brom! Mieliśmy jednak dwa atuty – graliśmy u siebie, a Manchester czekał w następnym tygodniu finał Pucharu Anglii z Arsenalem. Gdyby sir Alex Ferguson dał odpocząć kilku swoim gwiazdom – często tak postępowano przy okazji ważnych meczów – mielibyśmy szansę. Tak czy inaczej liga dla United się skończyła. Zajęli trzecie miejsce. Nie dogoniliby już Arsenalu, który zajmował drugie miejsce, ale i nie przeskoczyłby ich czwarty w tabeli Everton. Zobaczyłem jednak składy. Z przodu Wayne Rooney i Ruud van Nistelrooy. Osiem dni wcześniej Manchester grał z West Brom, prowadzonym przez legendę United, Bryana Robsona: żaden z nich nie znalazł się w jedenastce i skończyło się remisem. Southampton nie miało tego szczęścia. Tego dnia West Brom przesunęło się na bezpieczne 17 miejsce. Byli jedyną zagrożoną drużyną, która wygrała w „Survival Sunday”, co na pewno zachwyciło fanów Portsmouth. Norwich dostało szóstkę od Fulham, Palace tylko zremisowało z Charlton, a my przegraliśmy 1:2 z United. Jak to zwykle bywało w tym sezonie, objęliśmy prowadzenie, ale nie potrafiliśmy go utrzymać. Van Nistelrooy zapewnił Manchesterowi zwycięstwo na 27 minut przed końcem. To był najbardziej przygnębiający dzień z mojego okresu w Southampton, ale czy najbardziej traumatyczny? Nie, tak na pewno bym nie powiedział. W losowaniu czwartej rundy Pucharu Anglii trafiliśmy akurat na Portsmouth. Na szczęście mieliśmy grać u siebie, ale w tym przypadku fanów rywali dałoby się usłyszeć nawet wtedy, gdy byli w mniejszości. Gdy na dwie minuty przed doliczonym czasem remisowaliśmy 1:1, piłka po dośrodkowaniu Davida Pruttona trafiła w rękę Matta Taylora. Arbiter Steve Bennett tego nie zauważył, w przeciwieństwie do, dzięki Bogu, sędziego liniowego. Po trwających całe wieki konsultacjach i moich cichych modlitwach Bennett wskazał na wapno. Peter Crouch był trzeci w kolejce do karnych, ale dwóch pierwszych wykonawców nie było na boisku. Wykorzystał tę jedenastkę z łatwością. Ulga nie trwała jednak długo. 24 kwietnia czekał nas ligowy wyjazd do Portsmouth. Od tego już nie dało się uciec. Nie miałem żadnych złudzeń – wiedziałem, że czeka mnie tam koszmar. Wyzwiska ze strony kibiców Portsmouth nie ustawały przez cały sezon. Gdziekolwiek byłem – czy to były wyścigi w Sandown, czy mój ogród – zawsze ktoś na mnie krzyczał. Jestem przekonany, że ci cholerni robotnicy obok centrum treningowego przeciągali swoją pracę, by móc mnie dłużej obrażać. Im bliżej było jednak do meczu na Fratton Park, tym atmosfera stawała się bardziej toksyczna. Dochodziły

mnie różne głosy, ale nie dopuszczałem do siebie myśli, że ktoś mógłby chcieć fizycznie mnie skrzywdzić. Teraz zacząłem tracić tę pewność. Obraźliwe wiadomości przekształciły się w groźby śmierci. W sprawę włączyła się policja, dla której mecz Southampton z Portsmouth oznacza najbardziej pracowity dzień w roku. Rok wcześniej, gdy pracowałem w Portsmouth i wygraliśmy 1:0 na Fratton Park, dokonano około 80 aresztowań. Moje aktualne miejsce pracy – tak twierdziła policja – miało jeszcze pogorszyć sytuację. Nigdy wcześniej nie przechodziło mi to przez myśl, ale teraz naprawdę obawiałem się, że jakiś wariat wbiegnie na boisko i spróbuje mi coś zrobić. Powróciłem myślami do incydentu z Bobbym Moore’em w pubie Blind Beggar i pomyślałem, że ktoś może chcieć zyskać sławę. Przez cały tydzień konsultowaliśmy się z policją i firmami ochroniarskimi. Cokolwiek czekało mnie w Portsmouth, byłbym przynajmniej otoczony przez wielkich chłopaków. Policja poinformowała nas w ośrodku treningowym o strategii. Mówili, że na ławce pojawi się ze mną dwóch policjantów, a za ławką kilku kolejnych. Oznajmili też, że nie mogę skakać ani się cieszyć po bramce lub zwycięstwie mojej drużyny. Zapewniłem ich, że o niczym takim nie myślałem. Nie byłem idiotą. Od przyjazdu do centrum treningowego policja nie odstępowała mnie ani na krok. Eskortowali nawet mój samochód w drodze na autostradę. Uspokajało mnie to, ale i denerwowało. Policjanci zabezpieczali nas przed ewentualną napaścią i pojawiali się absolutnie wszędzie. W autobusie, na ławce, za drzwiami szatni i na każdym moście pomiędzy Southampton a Portsmouth. Sześciu byłych oficerów SAS jechało z nami na wypadek zasadzki po drodze. Uruchomiono też specjalne patrole, żeby uniemożliwić świrom rzucanie płytkami chodnikowymi w nasz autobus. Latały nad nami dwa helikoptery sprawdzające okoliczne drogi. Piłkarze byli przerażeni. Nie czuliśmy się, jakbyśmy jechali na mecz – to, co się działo, było wręcz nierealne. Policja dowiozła nas do Portsmouth tak szybko, jak tylko mogła, ale przerażała nas liczba wyzwisk, jakie docierały do naszego autokaru. Podobnie jak reakcja ludzi po naszym wyjściu. Piłkarzy, bez żadnych wątpliwości, to wszystko paraliżowało i nie obwiniam ich za przegraną. Czuliśmy się, jakbyśmy wjechali do strefy wojennej. Po kilku takich godzinach nie mogli się pokazać na boisku z najlepszej strony. W szatni zapewniono nam dobrą ochronę, ale złowroga atmosfera wciąż dawała się odczuć i wielu zawodników nie chciało nawet wyjść na rozgrzewkę. Szczególnie Nigel Quashie i Peter Crouch, których łączyło coś z Portsmouth. Oni też trafili na celownik. Crouch miał problemy ze ścięgnem podkolanowym i jego występ stał pod znakiem zapytania. Przez cały tydzień próbowaliśmy doprowadzić go do formy, ale gdy przed meczem usłyszał te wszystkie obelgi, to ścięgno niewątpliwie jeszcze bardziej mu się napięło. Podobnie jak kilka innych części ciała. Atmosfera była kosmiczna, a to był tylko mecz piłkarski. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem niczego podobnego. Mój syn Jamie grał wtedy w naszej drużynie i kiedy słuchał tych bluzgów, trudno mu było się skoncentrować. Wiem o tym doskonale. Byliśmy świadkiem jednego wielkiego zalewu nienawiści i zdawaliśmy sobie sprawę, że któryś z tych świrów może posunąć się za daleko. Jamie wiedział, czego się spodziewać, gdy dostanie piłkę, ale miał zamiar puścić to mimo uszu. – Wyjdź tam, tato, z wysoko podniesionym czołem – powiedział mi przed meczem. – Cokolwiek będą mówić, nie zrobiłeś niczego złego. Kiedy widziałem jednak reakcję trybun, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że popełniłem fatalny błąd. Moja rodzina nie powinna przechodzić przez takie chwile. Jak mogłem doprowadzić do czegoś tak strasznego? Bóg jeden wie, co by się stało, gdybyśmy wygrali, ale niespecjalnie nam to groziło. Portsmouth było o klasę lepsze. Nie mam jednak cichej satysfakcji z tego, że załatwiło nas dwóch moich piłkarzy – Yakubu i Lomano LuaLua. Ciężko było mi to przetrawić, choć jestem przekonany, że po takim

wyniku policja odetchnęła z ulgą. A piłkarze Portsmouth zachowali się fantastycznie. Wszyscy podeszli, życzyli mi powodzenia i wciąż nazywali mnie szefem. Myślę, że i tak okazali mi litość, bo w pierwszych 27 minutach strzelili nam cztery gole, a LuaLua, który błysnął skutecznością, minutę później zszedł z boiska. Boję się myśleć, co by się stało, gdyby rozegrał cały mecz. Rozdarł nas na strzępy. Po 20 minutach trafiliśmy do siatki, ale przegrywaliśmy wtedy 0:2, więc nie groziła nam na stadionie żadna awantura. Po paru chwilach Portsmouth prowadziło 4:1 i chyba wtedy LuaLua uznał, że wystarczy. Zawsze dobrze się dogadywaliśmy i pewnie nie chciał nas ostatecznie pogrążyć. Ten dzień i tak był dla mnie trudny. Co zabawne, wiele osób odniosło się do mnie z sympatią. Jestem też przekonany, że niektórzy kibice Portsmouth ze wstydem słuchali niektórych przyśpiewek. Większość z nich nie docierała jednak do moich uszu. Najgorszych dzielił ode mnie spory dystans. Po końcowym gwizdku spojrzałem w kierunku loży dyrektorskiej i zauważyłem, że Milan Mandarić bije brawo swoim piłkarzom. Lekko mu pomachałem, on w odpowiedzi zrobił to samo i chyba wtedy nasze relacje się rozluźniły. Milan zatrudniał już wówczas trzeciego menedżera po tym, jak Alain Perrin na początku kwietnia zastąpił Velimira Zajca i myślę, że brakowało nam swojego towarzystwa. Z Rupertem Lowe’em nie łączyły mnie takie relacje, a Mandarić prawdopodobnie tęsknił za naszymi cotygodniowymi utarczkami przed kolejką ligową. Po meczu atmosfera nieszczególnie się poprawiła. By przedostać się do sali konferencyjnej na Fratton Park, trzeba było wyjść po schodach, minąć kilka lóż, gdzie – jak pewnie sobie wyobrażacie, wielu kolesi z Portsmouth, którzy pili przez cały dzień, tylko czekało na spotkanie ze mną. Nie było to zbyt przyjemne. Na niektórych stadionach menedżerów oddziela się od publiki, ale tamtego dnia nie miałem tego szczęścia. Powrót do domu przebiegł jednak dość spokojnie. Jim Smith i Kevin Bond też trochę przeszli w futbolu, ale nigdy wcześniej nie zaznali takiej atmosfery. Sam po porażkach nie należę zwykle do najbardziej komunikatywnych, ale tym razem rozczarowanie mieszało się z żalem. Southampton okazało się kiepskim wyborem. Nie mogę jednak obwiniać wyłącznie siebie. Wciąż wracam do pewnego bardzo prostego faktu – to ma być mecz piłkarski. Tylko. W dalszym ciągu też sądzę, że wielu z tych, którzy mnie wyzywali, przy spotkaniu twarzą w twarz zachowywałoby się inaczej. Spotkałem nawet jakiegoś dziwnego typa, którego rozczarowało moje postępowanie, ale który zachowywał się na tyle rozsądnie, że mogliśmy przynajmniej porozmawiać. – Harry, kochaliśmy cię w Portsmouth. Dlaczego odszedłeś? – spytał. Ja w takich sytuacjach zawsze byłem grzeczny i starałem się wszystko wyjaśnić. Mogli się ze mną nie zgadzać, ale przynajmniej poznawali mój punkt widzenia. Szkoda tylko, że Jamie musiał przejść przez to wszystko razem ze mną. Wówczas prowadziłem go po raz pierwszy od czasów juniorskich w Bournemouth, ale nie żałuję tego transferu. Bardziej mi natomiast żal, jak ta kariera się skończyła. To był ostatni sezon Jamiego w profesjonalnej piłce i zakończył się spadkiem. Nie zasłużył na to. Jamie był jednym z tych dzieciaków, o których od początku było wiadomo, że zostaną piłkarzami. Nie rozstawał się z piłką nawet podczas naszego pobytu w Stanach. Rano trenował z Bobbym Moore’em, a popołudniami kopał nad jeziorem z Mikiem Englandem i Geoffem Hurstem. Nie przypominam sobie dnia, w którym odstawiłby piłkę. W Bournemouth było tak samo. Mówiłem Sandrze, że zawiozę go do szkoły, ale zamiast tego obaj jechaliśmy do ośrodka treningowego. Pojawiał się na naszych zajęciach, po czym wkładał mundurek i wracał ze mną do domu ubrany tak, jakbym przed momentem zgarnął go po lekcjach historii, geografii i matematyki. Zdarzało mu się też mnie wkopać.

– Co robiliście dziś w szkole? – Podbiłem piłkę pięćdziesiąt razy, mamo. Tak samo postępowałem z jego starszym bratem, Markiem. On też miał papiery na granie – był wielkim obrońcą ze świetnym podaniem – ale podczas meczu Bournemouth z rezerwami Cardiff City jakiś dzieciak rozwalił mu kostkę na kawałki. Wejście było tak brutalne, że lekarze nic nie mogli zdziałać. Szkoda, bo Mark naprawdę świetnie rokował. Zdążył jeszcze pograć amatorsko w Bashley lub Dorchester Town, ale nawet tam potrzebował po meczu dwóch dni, by móc w ogóle normalnie chodzić. Jamiemu natomiast udało się przebić. W młodym wieku trafił do Tottenhamu, a kiedy miał 11 lat, zaliczył pierwszy trening z dorosłym zespołem. Rok później menedżer Peter Shreeves zabrał Jamiego na ligowy mecz, by mógł posiedzieć w szatni z topowymi piłkarzami. Cenne doświadczenie. W końcu pewnego dnia miał się stać jednym z nich. Problem mojego syna polegał jednak na tym, że Tottenham bardziej lubił jego, niż on Tottenham. Za kadencji Terry’ego Venablesa Spurs pozostawali bardzo aktywni na rynku transferowym i Jamie uznał, że nie doczeka się tam szansy. Dzielił wtedy stancję z Shaunem Murrayem, który uchodził za najzdolniejszego nastolatka w kraju. Jako uczeń grywał nawet ze starszymi rocznikami. Podpisanie kontraktu przez Murraya z Tottenhamem było wielkim wydarzeniem, choć ten nie doczekał się nawet debiutu w dorosłym zespole. Pochodził z północnego wschodu i zamiast stać się kolejnym Bryanem Robsonem, walczył jedynie o wejście do rezerw. Jamie nie chciał pójść w jego ślady. Podpisał szkolną umowę, ale nastawiał się na odejście. – Nie dostanę szansy w Tottenhamie, tato – powiedział. – Tutaj nie stawia się na młodych. Chcę przejść z tobą do Bournemouth. Jeśli jestem wystarczająco dobry, pozwolisz mi pograć, nie? Ostro się o to pokłóciłem z Venablesem. – Ściągnęliśmy tego lata czternastu dzieciaków, a on jest jedynym, do którego mamy pełne przekonanie – powiedział Terry. – To co mam zrobić? – spytałem. – Jamie jest moim synem i nie chce u was grać. Próbowałem go przekonać, ale nie chcę uszczęśliwiać go na siłę. Zależy mu na regularnych występach. – Tutaj by je dostał – nalegał Terry, ale Jamie już podjął decyzję. Wiem, że Venables wciąż sądzi, że ja namówiłem go na Bournemouth, ale to nieprawda. Sam fakt, że Jamie był moim synem, wręcz wstrzymywał mnie przed tym transferem. 11 kwietnia 1990 roku graliśmy na wyjeździe z West Hamem. W drodze na mecz rozchorował się Shaun Brooks. Paul Miller, były stoper Tottenhamu, który zbliżał się do końca kariery i zszedł ligę niżej, by zagrać w naszych barwach, zapytał, czy wystawię Jamiego. Powiedziałem, że nie. – Dlaczego? – zapytał. – Gdyby nie był twoim synem, pozwoliłbyś mu grać. To byłby najlepszy wybór. – Możliwe. – Popełniasz błąd – kontynuował Paul. – Jeśli nie wystawiasz go tylko dlatego, że jest twoim synem, popełniasz błąd. Postawiłem więc na Jamiego. To był trudny mecz, przegraliśmy 1:4, ale akurat on nie dał plamy. Niedługo potem spotkałem Kenny’ego Dalglisha na jednym z londyńskich przyjęć. Przerwał mi taniec z Sandrą. – Harry, ludzie mówią, że twój syn jest dobrym piłkarzem. – Radzi sobie. – Ronnie Moran widział go w sobotę w akcji z Birmingham i jest nim zachwycony. Możemy go zaprosić na tydzień treningów? Wiedziałem, że Kenny wyjątkowo szanuje opinie Ronniego Morana, trenera, który pracował

w Liverpoolu od zawsze. Był to też jasny znak, że nawet jeśli o miejsce w jedenastce będzie ciężko, Jamie na pewno dostanie szansę. – Pytały o niego West Ham, Arsenal, Tottenham i Chelsea – powiedziałem Kenny’emu. – On tylko chce grać. W końcu uzgodniliśmy, że pojedziemy z Jamiem na rewanż finału Pucharu Anglii, w którym Liverpool mierzył się z Blackburn Rovers. Nasza obecność wywołała tam spore zamieszanie i w końcu poszliśmy z Kennym na kolację. Widząc, że podchodzi do Jamiego z dużym optymizmem, zgodziłem się na tydzień testów. Po pierwszym dniu zastałem na sekretarce osiem wiadomości od Dalglisha. Pomyślałem, że Jamie złamał nogę. Po tym, co stało się Markowi, chyba bym tego nie zniósł. Natychmiast oddzwoniłem, a Kenny po drugiej stronie słuchawki był radosny jak skowronek. – Musimy podpisać z nim kontrakt – oznajmił. – Po prostu musimy. On musi trafić do Liverpoolu. – Ostrzegałem cię, Kenny – przypomniałem. – Jamiemu zależy na występach w pierwszym zespole, a tego mu nie zagwarantujesz. Nawet nie załapie się do kadry. – Zaufaj mi, Harry – nalegał Dalglish. – Wywalczy miejsce. Załapie się do drużyny szybciej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Tak Jamie trafił do Liverpoolu. Nie sądzę, że Terry Venables kiedykolwiek mi to wybaczył. Kenny, jako menedżer Liverpoolu, traktował Jamiego fantastycznie – przez całe 38 dni. Jamie dołączył do The Reds 15 stycznia, a 22 lutego, po remisie 4:4 w rewanżowym meczu Pucharu Anglii z Evertonem, Dalglish zrezygnował z posady. W tym krótkim czasie zdążył jednak odcisnąć wspaniałe piętno na karierze mojego syna. Choćby dlatego, że pozwolił mu mieszkać w swoim domu, dzięki czemu Jamie mógł się czuć jak u siebie. Mój syn wciąż zresztą ubóstwia Kenny’ego. Jego kolejnym menedżerem został Graeme Souness i sytuacja diametralnie się zmieniła. Graeme nie kojarzył nawet Jamiego i ten uznał, że znalazł się dokładnie w takiej sytuacji, jakiej chciał uniknąć w Tottenhamie. Pojechałem na jego mecz w rezerwach z Wolverhampton Wanderers, a następnie udaliśmy się na jego stancję, która przypominała wielki nawiedzony dom. Było tam przeraźliwie zimno, a Jamie mieszkał na najwyższym piętrze. Właścicielka, pani Sainsbury, okazała się uroczą osobą, ale sam dom był naprawdę upiorny. Nie należę do religijnych osób, ale na ścianie wisiała tam mocno wyszczerbiona figura Matki Boskiej, której, uwierzcie mi na słowo, nie chcielibyście mijać co noc. Cała atmosfera była przepełniona grozą, a w pokoju Jamiego było tak zimno, że okna zamarzały nawet od wewnątrz. Zauważyłem też, że gra w rezerwach negatywnie na niego wpływa. – Menedżer nawet mnie nie zna – narzekał. – Jestem tu od sześciu miesięcy, a nawet się do mnie nie odezwał. Nie mam szans. Niedługo później zadzwonił z większym entuzjazmem. – Tato, chyba zagram jutro w Pucharze UEFA z Auxerre – oznajmił. – Menedżer przesunął mnie z rezerw do pierwszego zespołu. Od tamtej pory szedł tylko do przodu. Graeme Souness go uwielbiał. Żeby być sprawiedliwym – Terry Venables też nie chował do Jamiego urazy. Powołał go nawet do reprezentacji Anglii na mistrzostwa Europy 1996. Szkoda tylko, że Jamie w drugim meczu fazy grupowej ze Szkocją, skacząc do piłki, złamał kostkę. By ją wzmocnić, wstawiono mu tam śrubę, co na dłuższą metę okazało się błędem. Gdy Jamie pojechał do lekarza w Londynie w celu usunięcia tej śruby, podjęto decyzję, by ją zostawić dla zapewnienia większej stabilności. Jamie twierdził, że nie czuł jej w nodze, ale właśnie przez nią zaczął biegać w inny sposób i zupełnie o tym nie wiedząc, wycierał sobie chrząstkę. Tak zaczęły się problemy z kolanem, które jeszcze się nasiliły po kolejnej nieudanej operacji. Po pierwszym zabiegu w Sheffield kolano Jamiego wciąż rozpadało się na

kawałki. Powinien był polecieć do doktora Richarda Steadmana w Teksasie, światowego lidera w tej branży, ale na to było już za późno. Szkody zostały wyrządzone. Ostatecznie i tak wylądował w gabinecie Steadmana, ale ten mógł już tylko naprawiać poprzednie błędy. Gdy Jamie trafił do Southampton, zbliżał się koniec jego kariery. Wiedziałem, że go potrzebujemy, bo wciąż był znakomitym pomocnikiem i w meczach z Liverpoolem czy Tottenhamem grał jak za starych dobrych czasów, ale wciąż większe boje toczył z kontuzjami kolana i po spadku z ligi w końcu zawiesił buty na kołku. Kochał futbol jak nikt, ale ciało nie wytrzymało. Inni piłkarze nie mieli mi nigdy za złe, że stawiam na Jamiego, bo po pierwsze, wiedzieli, że zasługuje na miejsce, a po drugie, zawsze był lubiany w szatni. Prowadziłem drużyny, w których dawałem grać synowi lub bratankowi, Frankowi Lampardowi. Kiedy twój dzieciak dobrze gra w piłkę, nie ma z tym problemu. W przeciwnym razie pojawia się kłopot. Jestem jednak przekonany, że Paul Ince nie ma oporów przed stawianiem na młodego Thomasa w Blackpool. We Franka Lamparda uwierzyłem, kiedy prowadziłem West Ham, i okazało się, że miałem rację. W przypadku Jamiego – także. Nigdy również nie przeszło mi przez myśl, by zrezygnować ze sprowadzenia go do Southampton tylko dlatego, że jest moim synem. Był gotowy na to wyzwanie i nie spodziewał się żadnych negatywnych reakcji. Nie przyszedł też dla pieniędzy, bo w porównaniu z poprzednimi kontraktami zarabiał u nas grosze. Żal mi tylko – piszę to jako ojciec – że nie mógł grać w piłkę tak długo, jak Ryan Giggs czy Kevin Phillips, którzy też urodzili się w 1973 roku. Spadek z ligi bywa jednak kosztowny i w Southampton postanowiono uderzyć w mój sztab. Nie wiem, czy klubowi zależało na tym, bym dalej prowadził drużynę, ale po rozmowach z Rupertem Lowe’em zdecydowałem się zostać. Lowe nalegał jednak na zredukowanie sztabu, co oznaczało odsunięcie albo Jima Smitha, albo Kevina Bonda. Jim po naszym przyjściu dostał sześciomiesięczny kontrakt i zbliżał się do 65 urodzin. Kevin, trener pierwszej drużyny, był młodszy i został w sztabie. Obcięto też moją pensję. Prezes z pełną stanowczością stwierdził, że w Division One nie możemy funkcjonować na takich samych warunkach finansowych jak w Premier League. Z Jimem, z którym zawsze wspaniale mi się współpracowało, rozstałem się w przyjaznej atmosferze. Myślę, że ani Rupert Lowe, ani Milan nie zrozumieli, dlaczego właściwie ceniłem współpracę z Jimem. Traktowali go jako szorstkiego, może nawet konfliktowego typa z innej epoki, nie dostrzegając jego prawdziwych zalet. Kiedy włączyłem Smitha do sztabu Portsmouth w 2002 roku, nie byliśmy jeszcze wielkimi kolegami. Kojarzyłem go ze środowiska piłkarskiego, ale po prostu potrzebowałem człowieka, który zna się na futbolu i równie dobrze orientuje się w realiach klubu, co pozwoliłoby nam szybciej zyskać przychylność kibiców. Z tych wszystkich względów wydawał mi się idealny. Nie bał się też ostrych rozmów z piłkarzami, gdy dostrzegł jakiś problem. Ściągał w ten sposób ze mnie presję i nie zawsze to ja pełniłem rolę złego policjanta. Wielu menedżerów tak postępuje. Kiedy Brian Clough widział, że piłkarze nie są przygotowani fizycznie, prosił Ronniego Fentona, by ten kazał im biegać po trybunach z góry na dół. Nienawidzili tego. Po półgodzinie Clough nagle przerywał. – Ronnie, co ty, do jasnej cholery, robisz? Daj spokój. Weźmy piłkę i pobawmy się trochę. Nagle stawał się dobrym policjantem i wszyscy chcieli dla niego grać. Każdy menedżer potrzebuje, moim zdaniem, kogoś takiego jak Jim. Asystent nie musi mieć aż takiego doświadczenia, ale dobrze jest mieć kolegę nadającego na tych samych falach. Smith nie był zbyt aktywny podczas treningów, jednak zawsze można było się do niego zwrócić. Sam był menedżerem, przeżył różne sytuacje i wiedział, że nigdy człowiek nie czuje się tak samotny jak po porażce. Podczas długich wypraw autokarowych po przegranych meczach potrzebujesz przyjaciela. Czasem jest naprawdę strasznie. Wiele klubów korzysta dziś z szybkobieżnych pociągów lub

samolotów, ale uwierzcie: za moich czasów nie było niczego gorszego niż powrót autokarem po 0:3 z Newcastle. Kiedy słyszysz, że ktoś na tylnych siedzeniach się śmieje, nie możesz wręcz wysiedzieć w miejscu. Sam zwykle odwracałem się z myślą: „Z czego się, kurwa, tak cieszycie?”. O ironio, sam jako piłkarz należałem do tych, którzy zabawiali tył autobusu, i teraz już wiem, dlaczego tak wkurzałem Rona Greenwooda. On gotował się po porażce, a my planowaliśmy sobotni wypad na imprezę. Po porażce jesteś tak zdołowany, że nie zniesiesz żadnego uśmiechu. Dlatego tak bardzo ceniłem Jima. To on zaczynał rozmowę o kolejnym przeciwniku lub zmianach, jakie musimy przeprowadzić. Pod koniec podróży miałeś już w głowie jedenastkę na następne spotkanie i nie myślałeś o ostatnim fatalnym wyniku. Nagle przestawałeś się zastanawiać, jak źle poszło dzisiaj. Skupiałeś się na przyszłości. „Musimy wpuścić tego. Ten nie wywiązał się z zadań. A co będzie, jeśli tego wystawimy tutaj, a tego tam?”. Jim był przy tym zabawnym gościem. Rozwalały mnie historie o jego współpracy z Robertem Maxwellem. Opowiadał, że gdy Maurice Evans był menedżerem Oxford United, w trakcie pierwszego meczu sezonu podszedł do niego jeden z członków sztabu. – Pan Maxwell jest na linii, chce z tobą rozmawiać – powiedział. – Teraz nie mogę! – krzyknął Maurice. – Trwa mecz. Powiedz mu, że potem pogadamy. Facet odszedł, ale za moment wrócił. – Pan Maxwell nalega na rozmowę. Mówi, że to ważne, więc lepiej, żebyś odebrał. Maurice wyszedł z ławki i podniósł słuchawkę. – W poniedziałek robimy zdjęcie drużynowe – oznajmił Maxwell. – Upewnij się, że piłkarze włożą wyjazdowe stroje, bo na nich lepiej wygląda logo „Daily Mirror”. W porównaniu do niego może Rupert Lowe nie był taki zły. Sir Alex Ferguson ma dobrą radę dla młodych rozchwytywanych trenerów – wybierajcie prezesa, a nie klub. Po odejściu Jima prezes przedstawił kolejny powód, dla którego zdecydował się na zmniejszenie naszego sztabu. Zatrudnił sir Clive’a Woodwarda, trenera angielskiej reprezentacji w rugby, która zdobyła mistrzostwo świata. Clive osiągnął tam już wszystko i ogłosił, że chciałby spróbować sił w piłce. Lowe z kolei rozważał zatrudnienie go jeszcze przed moim przyjściem. Cóż, jak na klub szukający oszczędności, wiedza specjalistyczna Clive’a wcale nie była tak tania. Wielu szukało dziury w całym, ale z Woodwardem nigdy nie miałem problemu. Pewnie lepiej byłoby napisać, że ciągle się kłóciliśmy, ale wcale tak nie było. Nie spędziliśmy na kłótniach ani minuty. Od razu postanowiliśmy, że nie będziemy sobie nawzajem wchodzić w paradę i naprawdę nam się to udało. Clive okazał się interesującym facetem, którego zawsze szanowałem. Nigdy nie wskazywał mi, na kogo mam stawiać. Dzieliliśmy razem biuro, trochę jak w filmie Dziwna para, ale nigdy nie lekceważyłem Clive’a. Podziwiałem go jako trenera rugby, za sukces z reprezentacją na mistrzostwach świata. Pamiętam, że gdy przygotowywałem Portsmouth na poniedziałkowy mecz z Fulham, ustaliłem taką godzinę sobotniego treningu, żebyśmy mogli obejrzeć tamten triumf. Zdawałem sobie sprawę z jego osiągnięć, ale przenoszenie pomysłów z rugby do futbolu jest dość złożoną sprawą, a Woodwardowi nikt dokładniej nie wytłumaczył, jaką właściwie rolę ma pełnić. Pozostawiono go samemu sobie i oczekiwano, że nie będzie potrzebował żadnych wskazówek. Nie wyjaśniono mu, w jaki sposób jego teoria miałaby się przełożyć na praktykę. To nie było zderzenie osobowości – bardziej zderzenie kultur. Clive miał swoją długoterminową wizję, a my skupialiśmy się na sobocie, środzie, sobocie, środzie, kolejnych meczach, które musieliśmy wygrywać. Może i jego pomysł był dobry, ale nie mieliśmy czasu, by go wprowadzić w życie. Clive robił wszystko, by nam pomóc. Filmował nawet treningi strzeleckie, koncentrując się na

technice uderzenia, bo przy współpracy z Jonnym Wilkinsonem w drużynie rugby dawało to efekt. Myślę, że gdybyśmy bardziej się otworzyli na sposób myślenia Woodwarda, to może udałoby mu się też w Southampton. Nie pracowaliśmy jednak z reprezentacją i nie mieliśmy tyle czasu na wdrażanie pomysłów. Sobota – mecz, niedziela – wolne, poniedziałek i wtorek – treningi przedmeczowe, środa – mecz. A musieliśmy też popracować nad stałymi fragmentami, schematami gry i analizą przeciwnika. Nasz plan zajęć nie pozwalał na dodatkowe dwie godziny poświęcone na analizę wolejów z Clive’em. A nawet jeśli by pozwalał – praca nad zmianą techniki strzału to długofalowy projekt. Skutek mógłby się okazać odwrotny od oczekiwanego, gdyby nasi piłkarze podczas meczu zastanawiali się, jak mają uderzać, zamiast reagować instynktownie. Jasne, można rozwijać technikę strzału z woleja i oczywiście staraliśmy się ją poprawić podczas treningów, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że pomysły Clive’a wręcz przerastały naszą rzeczywistość. Nie mógł też pojąć, dlaczego Rory Delap wyrzuca piłkę z autu tak daleko. Tu akurat do pewnego stopnia rozumiałem Clive’a. Jeśli Delap, jako lewy obrońca, musiał najpierw pobiec do prawej linii bocznej, a dopiero potem wyrzucić aut, to przeciwnik miał czas, by się ustawić. Clive uważał więc, że to bardziej kwestia siły niż techniki i że każdy piłkarz Southampton powinien być w stanie wykonywać auty w taki sposób, by uniemożliwić rywalom powrót na swoje pozycje. To oczywiście dobry pomysł, ale nie mieliśmy czasu, by wprowadzić go w życie. Nie mogliśmy zrezygnować z normalnych treningów, by skupić się na tej konkretnej umiejętności. A nawet gdybyśmy mogli, nie miałoby to sensu. Nasi obrońcy też potrzebowali czasu, by dobiec na pole karne rywala i wykorzystać auty Rory’ego. Nie można było jak najszybciej wyrzucić piłki, w stylu Delapa, i nie patrzeć przy tym na to, ilu naszych zawodników bierze udział w ataku. Ostatecznie mogliśmy więc tylko zasugerować Clive’owi, by zaproponował ten pomysł trenerom z akademii szkolącym młodsze pokolenia. Oni mieli czas na ćwiczenie techniki rzutów z autu – my nie. Clive i Rupert sądzili też, że znaleźli cudownego szkoleniowca. Nazywał się Simon Clifford. Niegdyś był nauczycielem i uczył brazylijskiego treningu zwanego futebol de salāo, wywodzącego się z Ameryki Południowej i uznawanego za nowatorski, ale tak naprawdę stosowanego głównie przed II wojną światową. Simon wydawał się miłym gościem. Clive również mocno w niego wierzył, ale kiedy obejrzałem jeden z jego treningów, nie zauważyłem tam niczego przełomowego. Clifford wprowadzał wiele różnorodnych ćwiczeń, ale nigdy nie korygował błędów. Gdy piłkarzom nie wychodziły strzały z woleja, nie podchodził, by powiedzieć: „Zegnij tę nogę i podnieś stopę”. Nie dawał żadnych instrukcji. Część zagadnień z warsztatu Clifforda stosowaliśmy w latach 60. w West Hamie za kadencji Rona Greenwooda. Nawet dziś, jeśli przyjrzycie się strzałom młodego Franka Lamparda, będziecie mogli dostrzec wpływ treningu Rona. Nazywaliśmy te uderzenia West Ham volley. Ron nauczył tej metody Franka seniora, a ten przekazał ją synowi. Od tamtej pory nie zmieniło się jednak tak wiele, by wprowadzać milion nowych metod treningowych bez korygowania błędów. Dlatego właśnie nasz zawód nazywa się „trenowaniem”. Clive uważał Clifforda za swojego najlepszego szkoleniowca i próbował go nawet zaangażować w pracę z młodzieżą, ale tamtejsi trenerzy zbytnio się do tego nie wyrywali. Simon w końcu więc odszedł i próbował nawet opowiadać, że jego metody były dla nas zbyt postępowe. Pozwolę się nie zgodzić – większość była raczej przestarzała. Tacy wizjonerzy stają się bezużyteczni, gdy zapominają o podstawach. Słyszałem też wiele różnych historii o ofertach, jakie Simon miał dostawać w Premier League, ale ostatecznie wylądował w Garforth Town, twierdząc na dodatek, że doprowadzi ten klub do najwyższej klasy rozgrywkowej w ciągu 20 sezonów. Z tego, co ostatnio widziałem, spadli do Northern Counties East Football League. Ich prezesem był Rupert Lowe. Nie zgadzałem się z Clive’em w sprawie Clifforda, ale to nie znaczy, że ciągnęliśmy wózek

w przeciwne strony. Może niektórzy od razu się na niego zamykali, ale akurat ja widziałem, że Clive jest bardzo chętny i otwarty na udzielanie oraz przyjmowanie rad. Myślę, że miał dużo do zaoferowania, jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne. Jestem też przekonany, że gdyby otoczył się właściwymi ludźmi, którzy zajęliby się pozostałymi sprawami, to jego sposoby dałyby dobry skutek. Gdyby też dostał więcej czasu, mógłby wnieść coś nowego do naszych planów treningowych. Tym bardziej, że jest wspaniałym organizatorem. Uważam jednak, że każdemu z nas ciężko było zaakceptować jego funkcję, bo jak miała się ona przełożyć na codzienną pracę klubu? Czym by się zajmował? Miałby się skupiać na dniu dzisiejszym czy przyszłości? I to był największy problem związany z Clive’em – szczerze mówiąc, nie sądzę, że Rupert Lowe wiedział, czego tak naprawdę oczekiwał. Początkowo nie potrafił nawet powiedzieć, czy Clive dołącza do naszego sztabu na stałe, czy przychodzi tylko po to, by zbierać doświadczenie. Dopiero później dowiedziałem się, jak dobrze u nas zarabiał. Clive z pewnością nie chciał jednak naruszyć mojej pozycji. Ja byłem menedżerem – co do tego nigdy nie było wątpliwości. Mam tylko żal za sugestie, że chciałem się otoczyć paczką zaufanych kumpli, bo nie mogłem wytrzymać z nikim, kto podważałby moje opinie. Powiem tak: jestem w piłce po to, by wygrywać mecze. Jeśli ktoś może mi w tym pomóc, to, kimkolwiek jest, chętnie go wysłucham. Przyjmę opinie od wszystkich, ale na koniec to ja podejmuję decyzje. Koniec, kropka. Nie czułem się też zagrożony obecnością Clive’a lub Velimira Zajca. Menedżer musi w pełni ufać opiniom tych, którzy go otaczają, a na zbudowanie takiej relacji potrzeba czasu. Nie możesz nagle wyczarować jakiegoś gościa znikąd, którego zdanie ma być dla mnie świętością. Joe Jordan, z którym pracowałem w Portsmouth i Tottenhamie, był menedżerem. Podobnie jak Jim Smith czy Dave Bassett, który dołączył do nas w Southampton w drugim sezonie. Do Queens Park Rangers sprowadziłem Steve’a Cotterilla, młodego trenera z menedżerskim doświadczeniem. Jeśli zacznę przegrywać, to stracę robotę. W Bournemouth, West Ham czy Portsmouth zastępowali mnie członkowie mojego sztabu, czyli opinia, że otaczam się ludźmi, którzy mi zagrażają, to zwykły nonsens. Nie wyobrażam sobie też, by Arsène Wenger zaproponował w Arsenalu rolę asystenta Pepowi Guardioli, bo ten nie chce być niczyim pomocnikiem. Futbol tak nie działa. Jestem przygotowany na pracę z piłkarzami trudnymi w obyciu i nie oczekuję, że moi asystenci będą mi tylko przytakiwać. Clive’owi było natomiast o tyle trudniej, że rugby to dyscyplina zdecydowanie mniej zaawansowana od futbolu. Niektóre metody uznawane tam za radykalne, w piłce istniały od dawna – wyspecjalizowani trenerzy, specjalistyczny trening, nowinki dotyczące przygotowania fizycznego czy właściwe odżywianie. Tacy goście jak Sam Allardyce pracowali nawet ze specjalistami od akupunktury czy chińskimi zielarzami. Trenerzy zajmujący się konkretną boiskową pozycją istnieją w piłce od dziesiątków lat. Za moich czasów nie mieliśmy nikogo od szkolenia bramkarzy. Nie trenował ich nawet Ernie Gregory, który sam niegdyś był golkiperem. Od tamtych czasów futbol poszedł jednak do przodu. Bramkarze nie stają po prostu między słupkami. Wychodzą na boisko ze wspaniałym trenerem, takim jak Mike Kelly[40], i pracują nad konkretnymi aspektami. Gdy ja grałem w West Ham, nikt nie miał pretensji do bramkarza nawet wtedy, gdy ten puścił pięć bramek między nogami, ale futbol się rozwinął. Tak jak angielskie rugby pod dowództwem Clive’a. Woodward opuścił Southampton w sierpniu 2006 roku, ale mnie już wtedy tam nie było. Przypadkowe spotkanie pomiędzy Frankiem Lampardem seniorem a Milanem Mandariciem w loży dyrektorskiej na Fratton Park sprawiło, że znów wsiadłem do mojej prywatnej kolejki kursującej po południowym wybrzeżu.

[38]

St. Mary’s to obecny, a The Dell – poprzedni stadion Southampton (przyp. M.O.). [39] Obie drużyny pochodzą z jednego miasta – Birmingham (przyp. M.O.). [40] Pracował jako trener bramkarzy z reprezentantami Anglii i Szwajcarii, a także z wieloma klubami w Anglii i za granicą (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział dwunasty Człowiek, który zrozumiał taktykę diamentu 26 listopada 2005 roku. Tego dnia mój powrót do Portsmouth stał się faktem. Chelsea przyjechała na Fratton Park, a Frank Lampard senior zasiadł w loży dyrektorskiej, by zobaczyć w akcji swojego syna. Myślę, że na tym etapie i Milan Mandarić, i ja żałowaliśmy już decyzji o rozstaniu. Nie było mnie w Portsmouth zaledwie od roku, a on zdążył zatrudnić i zwolnić dwóch menedżerów. Teraz tymczasowo obowiązki pełnił Joe Jordan. Mnie natomiast nie udało się utrzymać Southampton w lidze i wiedziałem, że nie jestem gotowy na kolejny rok współpracy z Rupertem Lowe’em. Spieraliśmy się o coraz drobniejsze rzeczy. Jasne, z Milanem też się kłóciłem, ale nie dało się tego porównać – byliśmy kumplami i dzień później o wszystkim zapominaliśmy. Atmosfera w Southampton po prostu nie była dobra. Na początku sezonu ściągnąłem Dave’a Bassetta, byłego menedżera Wimbledonu. Zawsze go ceniłem, choć niektórzy twierdzą, że style, jakie preferujemy, mocno się od siebie różnią. To rozsądny facet, który nie boi się wyrażać swoich kategorycznych opinii. Nie chciałem zmieniać sposobu naszej gry, ale uważałem, że Dave może nam dodać charakteru i pomóc przy wypracowaniu pewnych schematów. Pomyślałem, że na zapleczu Premier League trzeba korzystać z różnych koncepcji. Dave nie nastawiał się przy tym na wielki zarobek. Cieszył się, że w ogóle może pomóc, a ponadto sprowadził przerastającego tę klasę rozgrywkową Dennisa Wise’a. Przypuszczam tylko, że podchodził z większym sceptycyzmem do metod sir Clive’a, co nie pomagało w utrzymywaniu dobrej atmosfery w sztabie. Po spadku patrzysz na każdego przez inny pryzmat, zastanawiając się, co konkretna osoba jest w stanie dać zespołowi w nowych okolicznościach. Chodzi tu szczególnie o piłkarzy. Facet, który odstawał w Premier League, ligę niżej może okazać się bardzo skuteczny. Zawodnik silny, o lepszych warunkach fizycznych, ale pozbawiony finezji, też może się przydać. Najbardziej zastanawialiśmy się nad Kenwyne’em Jonesem, który spędził poprzedni sezon na wypożyczeniu w Sheffield Wednesday i Stoke City, zespołach spoza Premier League. Tam spisywał się świetnie, a w naszych barwach zagrał ledwie kilka meczów i nie radził sobie najlepiej. Pomyśleliśmy jednak, że może nowy poziom rozgrywek będzie mu bardziej odpowiadał. Pierwszego szoku doznaliśmy podczas jednego z treningów w okresie przygotowawczym, gdy zrobiliśmy wytrzymałościowy test siłowy i Kenwyne przegrał z Kevinem Bondem. Zgadzam się, że tego typu testy są uciążliwe, ale i tak pozostają najlepszym miernikiem przygotowania fizycznego. Zawodnik musi przebiec pewien odcinek między dwoma punktami w określonym czasie, wyznaczony przez przerywany dźwięk, i przyspieszać tak bardzo, aż będzie wykończony. To pozwala trenerom ocenić maksymalny pobór tlenu. Kevin kończył 50 lat, gdy pokonał Kenwyne’a. Wystartował do biegu niczym stary koń wyścigowy. – Dawaj, Kenwyne, dlaczego się zatrzymujesz? – krzyknąłem. – Człowieku, jestem zmęczony – powiedział. – Wiem, Kenwyne – odparłem. – O to tu chodzi. Musimy ocenić, ile jesteś w stanie z siebie dać, gdy jesteś zmęczony. Nie dawał już jednak rady. Miał dość. Gdy tego lata graliśmy przedsezonowy sparing z Bournemouth, poprosił o zmianę. – W czym problem, Kenwyne? – zapytałem. – Jest zbyt gorąco – wyjaśnił, kręcąc głową.

– Kenwyne – odezwałem się tak grzecznie, jak to było możliwe przed kilkoma tysiącami ludzi. – Pochodzisz z Trynidadu. Dziś nie powinno być dla ciebie nawet ciepło. Miał wszystko, by osiągnąć sukces – górował w powietrzu, imponował wyskokiem i szybkością, ale był tak wyluzowany, że wręcz osiągał stan półświadomości. Uroczy, bardzo miły chłopak, ale bez determinacji. Wyglądał na gościa, który wolałby leżeć na plaży. Czy zaskoczyło mnie, że zrobił znaczącą karierę w Premier League? Tak, można tak powiedzieć. Mniejszym zaskoczeniem był dla mnie pewien młodzian, który zadebiutował u mnie 6 sierpnia 2005 roku, wchodząc w 73 minucie z ławki przeciwko Wolverhampton Wanderers. Theo Walcott miał dopiero 16 lat, ale już wtedy wiedzieliśmy, że czeka go wielka kariera. Poziom, jaki osiągnął w Arsenalu i reprezentacji Anglii, w ogóle mnie nie dziwi. Po raz pierwszy natknąłem się na niego, gdy miał około 12 lat. Komik Mike Osman rozkręcał właśnie telewizyjny show, w którym przez parę lat miał śledzić postęp kilku utalentowanych piłkarsko dzieciaków. Zaprosił mnie i Alana Balla na gościnne występy połączone z indywidualnym treningiem. Mike miał oko do piłkarzy. Trafili mu się Theo Walcott i Adam Lallana, który zaliczył ponad 200 występów w barwach Southampton. Sam projekt też wydawał mi się interesujący, choć wiedziałem, że Mike to gość, który wpada na fajne pomysły, ale nie zawsze doprowadza je do końca. Show został więc w końcu zdjęty z anteny, a Theo spotkałem w juniorskich drużynach Southampton. Już wtedy jego rozwój przebiegał pomyślnie – był kapitalnym dzieciakiem z uroczej rodziny i nie miałem obaw przed wprowadzaniem go do dorosłej piłki. Southampton zawsze zresztą słynęło ze stawiania na młodzież i korzystając z pracy wybitnego skauta, Malcolma Eliasa, dziś pracującego w Fulham, wypuszczało w świat cudowne talenty. Śledziłem rozwój naszej drużyny juniorskiej aż do finału młodzieżowego Pucharu Anglii, w którym – mimo zdecydowanej przewagi w obu meczach – Southampton uległo Ipswich Town. Na jednym skrzydle grał Theo, na drugim Nathan Dyer, a o rok młodszy Gareth Bale siedział na ławce z Lallaną. Kawał drużyny. Fabryka talentów Southampton działała jak należy i działa do dzisiaj. Debiut Theo w wyjściowej jedenastce przypadł na mecz z Leeds United. Nasz młody talent zawsze grywał na skrzydle w juniorach, ale Dave wpadł na pomysł, by wystawić go na środku, za napastnikiem, bo chciał sprawdzić go na tle stoperów rywali. Miał rację. Theo okazał się nieprawdopodobnie dobry. Do siatki trafił już w 25 minucie, a łącznie mógł strzelić z pięć goli. Nigdy nie spotkałem się z tak przebojowym debiutem młodego piłkarza. Jeden z obrońców musiał wręcz zejść z boiska. Walcott po prostu ich rozniósł. Podchodził do gry, dostawał piłkę, obracał się, ruszał na nich, odgrywał do tyłu i znów włączał się do gry. Przeciwnicy wyglądali przy nim, jakby mieli związane nogi. Był niewiarygodny. Od razu wiedzieliśmy, że ma wszystko, by wpływać na wynik najważniejszych spotkań. Niektórzy twierdzą, że brakuje mu głowy, by stać się topowym piłkarzem, a moim zdaniem Theo także bez piłki biega bardzo mądrze. W moim ostatnim sezonie na ławce Tottenhamu po prostu nas zabił, kiedy grał w Arsenalu, ścinając akcję do środka, i myślę, że to typ zawodnika, który doskonale wie, czego się od niego oczekuje. Może i jego ostatnie podanie nie należy do najdoskonalszych, ale to częsta przypadłość najwybitniejszych sprinterów. Każdy lewy obrońca wie, że grając na Walcotta, czeka go sporo pracy. Ten chłopak jest szybki jak błyskawica. Nawet jednak z takimi talentami w Southampton nie szło nam najlepiej. Pod koniec listopada plasowaliśmy się w środku tabeli. Nic strasznego, w końcu wystarczyłoby kilka zwycięstw, by znów znaleźć się w strefie barażowej, ale zdawałem sobie sprawę, czego brakuje mi z okresu w Portsmouth. Piłka nie dawała nam radości. Portsmouth natomiast też miało kłopoty. Tego nieszczęsnego dnia grali z Chelsea, zajmując razem z Evertonem czwarte miejsce od końca. Evertonowi jednak nikt nie wróżył spadku, a Portsmouth zsunęło się na siedemnastą lokatę. Milan

zaczynał się martwić. Zwolnił ostatniego menedżera, Alaina Perrina, i zaczęło się mówić, że zastąpi go Neil Warnock. Sam też usłyszałem, że dogadali się nawet w sprawie kontraktu. Neil czekał tylko na jego finalizację. W tę sobotę podczas meczu z Chelsea Milan zauważył jednak Franka. Portsmouth przegrało 0:2 i może właśnie dlatego odezwała się w nim dusza wrażliwca. Zaczął wypytywać Franka o mnie, a ten odpowiedział, że Mandarić sam musi się do mnie zwrócić, ale powrót pewnie by mnie zainteresował. – Też bym tego chciał – odparł Milan. – Ale nie sądzę, że Harry tu wróci. Pokłóciliśmy się i już nie rozmawiamy. Myślę, że zrezygnuję z klubu, Frank. Spadamy z ligi. Chyba że uda ci się przekonać Harry’ego do powrotu? Frank zadzwonił do mnie jeszcze tego wieczoru. Pamiętam to, bo graliśmy wtedy z Wolverhampton Wanderers i Peter Knowles, z którym dzieliłem pokój podczas meczów juniorskiej reprezentacji Anglii, przyjechał się ze mną spotkać. Prowadził cudowne życie. Niegdyś był wybitnie utalentowanym piłkarzem, królem pola karnego Wolves, ale w 1969 roku, w wieku 24 lat, zawiesił buty na kołku, by zostać świadkiem Jehowy. Niebywałe. Tym bardziej, że w trakcie kariery uchodził za znanego z rozmaitych wybryków wariata. Doprowadzał mnie do szału. Tak naprawdę trzymałem się z Peterem tylko dlatego, że nikt inny nie chciał dzielić z nim pokoju. Był jak Keith Moon z zespołu The Who. Dziki. Lubił też szpanować. Po minięciu przeciwnika siadał na piłce i zaraz mijał go ponownie. Pamiętam, jak potykając się o własne nogi, celowo doprowadził do wyrzucenia George’a Besta. Był utalentowany, w trakcie meczu potrafił robić sobie jaja. Na koniec wyjechał do Kansas, by wystąpić w letniej lidze, a potem wrócił i poświęcił wszystko Bogu. Od tamtej pory go nie widziałem. Naprawdę miła niespodzianka. Tak więc w ten weekend zadzwonił do mnie Frank. Powiedział, że rozmawiał z Milanem i Peterem Storriem, którzy bardzo by chcieli, żebym wrócił do Portsmouth. Stwierdził też, że zdaniem Milana jestem jedyną osobą, która mogłaby doprowadzić ten klub do porządku. – Marzą o twoim powrocie, Harry – oznajmił Frank. Nie musiałem długo się zastanawiać nad odpowiedzią. – Szczerze mówiąc, sam też chciałbym wrócić – odparłem. – W Southampton mi nie wyszło. Jest ciężko. Powiedz im, żeby do mnie zadzwonili, jeśli są zainteresowani. Peter Storrie skontaktował się ze mną tego samego dnia. Umówiłem się z Milanem w jego mieszkaniu w Gunwharf Quay przy porcie. Zaliczyłem już tyle klubów z południowego wybrzeża, że wolałem, by spotkanie miało charakter poufny. Milan otworzył mi automatyczną bramę, zostawiłem samochód na podziemnym parkingu i w ciemnościach skierowałem się do windy z tyłu budynku. – Potrzebuję odpowiedzi, Harry – powiedział Mandarić, trzymając lampkę wina. – Bo jeśli zależy ci na tej pracy, muszę poinformować Neila Warnocka, że nasze ustalenia są nieaktualne. Wstępnie się zgodziłem, ale pozostawało nam jeszcze dogadać się w sprawie kontraktu. Milan, niestety, opowiedział o tym w tajemnicy zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi i dzień później o sprawie huczała cała prasa. Tak zaczęła się kolejna seria kłopotów. Każdy, kto mnie zna, wie, jak podchodzę do opinii publicznej. Wy pytacie, ja odpowiadam. Nie należę do ludzi, którzy się kryją. Jeśli spotkamy się w windzie czy taksówce i zaczniecie rozmowę, to o ile będziecie grzeczni i uprzejmi, nikogo nie zignoruję. Cały czas spotykam się z fanami i niezależnie od tego, komu kibicują, zawsze jestem otwarty na pogawędkę. Może dlatego tak bardzo miałem dość kontrowersji związanych z przejściem do Southampton. Gdy ktoś mnie zaczepiał, nie wiedziałem, czy czekają mnie kłopoty. Sam też lubię nawiązywać przyjaźnie i skoro teraz mówiono

o moim powrocie do Portsmouth, to co miałem zrobić? Kłamać? Mniej więcej w tym czasie wpadliśmy z Sandrą we włoskiej restauracji na Richarda Hughesa, który grał za moich czasów w Portsmouth, i Eddiego Howe’a, obecnego menedżera Bournemouth. Podeszli, by pogadać, i Hughes zapytał wprost, czy wracam na Fratton Park. – Nigdy nie wiadomo, Richard – odpowiedziałem. – Oczywiście, że jest taka możliwość. Zawsze jest. To wystarczyło. Richard lubi zakłady. Nagle zaczęto obstawiać mój powrót. Kurs wynosił 33:1, ale niebawem mocno poszedł w dół. Sprawą zajęła się specjalna komórka ze związku. Nic nie wskazywało na to, że postawiłem któryś z zakładów. Podejrzenia padały na Richarda. Nie zaprzeczam, że mu wspomniałem o tej możliwości. Hughes to przyjaciel. Udzieliłem mu prostej odpowiedzi na proste pytanie. A co on zrobił z tą informacją, to już jego sprawa. Oczywiście nie doradzałem mu postawienia zakładu. Tym bardziej, że moi znajomi wiedzą, jak często zmieniam zdanie, kiedy podejmuję poważne decyzje związane z karierą. Innym razem powiedziałbym, że jest duża szansa na to, iż trafię do Leicester City, Newcastle United czy nawet Tottenhamu Hotspur (gdy za pierwszym razem mnie o to pytano), a akurat wtedy nie wylądowałem w tych klubach. Richarda natomiast darzę dużą sympatią. Miałem wpuścić go w maliny? Zmylić? Rozmawiam ze wszystkimi szczerze. Gdybym usłyszał identyczne pytanie od taksówkarza, też bym nie skłamał. Skoro nie można stawiać zakładów na zatrudnianie menedżerów, to wprowadźcie stosowny zakaz. Nie udawajcie, że wszystko gra, dopóki sprawa nie dotyczy samego menedżera. Od kiedy posiadanie dobrych informacji związanych z rynkiem zakładów jest przestępstwem? Wszyscy wiemy, że ludzie związani z futbolem i wyścigami się tym zajmują. Bukmacherzy natomiast szybko zamykają wydarzenia, na które pada cień podejrzenia, że klienci wiedzą za dużo. Sam musiałem się stawić w związku. Podobnie zresztą jak Richard. Milan okazał mi pełne wsparcie, ale sprawa ciągnęła się zdecydowanie za długo. Włączył się w nią też ówczesny prezes związku, Brian Barwick, który ostatecznie przyznał, że nie zrobiliśmy niczego złego. Dlaczego wróciłem do Portsmouth? Myślę, że przede wszystkim ze względu na Milana. Od razu zaczęliśmy się dogadywać, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Byłem mu wdzięczny za zaufanie, a on mnie za podjęcie ryzyka. – Wiesz, że może być zadyma, Harry? – spytał. – Wiesz, że fani się podzielili? Wiedziałem. Wiedziałem też, że pewna grupa mnie nie zaakceptuje z powodu przejścia do Southampton. Uznałem jednak, że odzyskam ich poparcie dzięki dobrym wynikom. Zawsze wychodzę z takiego założenia. – Wiem, w jakim jesteśmy położeniu, Milan – powiedziałem. – Jeśli się nie uda, będzie po mnie. Jeśli się nie uda, to moja ostatnia praca w piłce. Harry ryzykant, cały ja. Wiedziałem, że rzucam się na głęboką wodę, ale byłem przekonany, że mogę pomóc drużynie wrócić na właściwe tory i że odzyskam poparcie kibiców dzięki utrzymaniu Portsmouth. W przeciwnym razie dostałoby mi się w takiej sytuacji dziesięć razy bardziej niż Neilowi Warnockowi. Nie przeszkadzało mi to. Skoro fani kochali mnie wcześniej, mogli mnie znowu pokochać. Wszystko zależy od wyników. Uwierzcie mi, Saddam Husajn mógłby zostać menedżerem Premier League, jeśli broniłyby go wyniki. Gdyby Milan dał mu robotę i zająłby tę lokatę, na której my skończyliśmy sezon, fani podczas ostatniego meczu śpiewaliby: „Jest tylko jeden Saddam”. Myślę, że o moim powrocie zadecydowały też wspomnienia. Praca w Portsmouth – z wyjątkiem kilku ostatnich tygodni – podobała mi się tak bardzo, że chciałem zakosztować jej ponownie. Nie widziałem żadnych minusów. Awansowałem z klubem do Premier League, utrzymałem się,

pracowałem ze wspaniałymi ludźmi. Z tym miejscem wiązało się wiele pozytywnych wspomnień, które znów mogłem ożywić. Ale i tak nie miałem żadnych wątpliwości, że przyjdzie mi się zmagać z prawdziwą presją. Zdałem sobie sprawę z jej skali po wejściu do klubu. Próbował mi to też uświadomić Dejan Stefanović, wielki serbski stoper i bohater jednego z ostatnich transferów, jakie przeprowadziłem pod koniec swojego pierwszego pobytu w Portsmouth. W klarowny sposób przedstawił mi sytuację klubu i stwierdził, że muszę być szalony, skoro zdecydowałem się na powrót. – To najgorsza drużyna, z jaką przyjdzie panu pracować – powiedział. – To nie ten zespół, co wcześniej. Wszyscy pańscy piłkarze odeszli. Nie mamy dziś nic. Jest beznadziejnie. Stefanović specjalnie się nie mylił. Przez rok, kiedy nie było mnie w klubie, kadra mocno się zmieniła. Z jedenastki, którą wystawiłem w listopadzie 2004, w grudniu 2005 roku wyznaczyłem do gry jedynie pięciu zawodników. Wydawało mi się, że zostawiłem po sobie dobrą drużynę, ale wielu graczy odeszło i zostało zastąpionych przez gorszych. Intuicja podpowiadała mi, że mamy kłopoty. Pierwszy mecz po powrocie graliśmy na wyjeździe z Tottenhamem. Było dziwnie, nie przeczę. Wcześniej znajdowałem się w idealnym położeniu – Milan uratował klub, ale gdy się kłóciliśmy, fani w stu procentach trzymali moją stronę. Teraz po zajęciu miejsca na ławce usłyszałem stek wyzwisk i zauważyłem transparenty z napisami JUDASZ, ZDRAJCA. Przegrana 1:3 też nie przysporzyła m chwały. Kiedy schodziłem do szatni przy tym całym buczeniu i przekleństwach, wiedziałem, że czeka mnie najtrudniejszy okres w karierze. Drużyna nie była wystarczająco dobra i szybko musieliśmy coś z tym zrobić. W styczniowym oknie transferowym kupiliśmy Benjaniego za 4,1 miliona funtów, a za 7 milionów Pedra Mendesa, Seana Davisa i Noé Pamarota z Tottenhamu. Wypożyczyliśmy też Wayne’ a Routledge’a i Andrésa D’Alessandra. To nie były jednak opcje z pierwszego wyboru. Początkowo zależało nam na Darrenie Andertonie z Tottenhamu, ale nie mogliśmy sprostać jego wymaganiom. W kontrakcie z aktualnym klubem zawarł klauzulę wyrównującą jego zarobki do najwyższej pensji w klubie. To oznaczało, że jego umowa tylko rosła, aż zawodnik dochodził do absolutnej fortuny. Na początku i tak chciałem jedynie Mendesa, ale Daniel Levy, prezes Tottenhamu, jak zwykle ostro negocjował, więc oprócz niego dołączyli do nas wspomniani Pamarot i Davis. Milan natomiast zaciskał pasa i jedynym transferem, przy którym faktycznie musieliśmy sięgnąć głębiej do kieszeni, było sprowadzenie Benjaniego. Pierwszy mecz po przebudowie składu graliśmy u siebie z Evertonem. Polegliśmy 0:1. W następnej kolejce czekał nas wyjazd do Birmingham City. Mieli do nas punkt straty i zaległy mecz w zanadrzu. Przegraliśmy 0:5. Było strasznie. Trzech gości z Tottenhamu nic nie pokazało. Byli tak źle przygotowani, że w drugiej połowie łapały ich skurcze. Jeden nie mógł biegać, drugi wyhamowywał. Niezależnie, jak piłkarz trenuje, nie mogliśmy dać im czasu na przygotowanie się do trudów meczu. Czułem się bezbronny, kiedy patrzyłem, jak Birmingham nas wykańcza, tym bardziej, że wcale nie mieli takiej złej drużyny. W pierwszym składzie wybiegli Matthew Upson, Jermaine Pennant, Stan Lazaridis, Muzzy Izzet, Emile Heskey i Chris Sutton, a na ławce usiedli David Dunn i Mikael Forssell. Na początku marca wyprzedzali nas jednak o pięć punktów i mieli w zanadrzu mecz do rozegrania. Praktycznie nie mogliśmy im zagrozić. West Bromwich z kolei zajmowało 17 miejsce, do którego brakowało nam ośmiu oczek. Byliśmy skazani na spadek. Zrobiłem, co mogłem w okienku transferowym, ale potrzebowaliśmy dziesięciu piłkarzy, a nie pięciu. Milan pobił klubowy rekord transferowy, ściągając Benjaniego z Auxerre we Francji. Sam zawodnik jednak w kluczowych momentach nie potrafił strzelić gola. Ratował go fakt, że nigdy nie przestawał ciężko pracować. Cały czas biegał, nie dając obrońcom wytchnienia, ale gdy już

znajdował się przed bramką, to prędzej znalazłby drogę do budki z hot-dogami niż do siatki. Mawiałem wtedy, że na czas treningów musimy ostrzegać lotnisko w Southampton przed latającymi piłkami, choć przestawało mnie to śmieszyć, gdy – przysięgam, że tak było – pewnego poranka zobaczyłem więcej piłek na szosie M27 niż na boisku treningowym. Fani pokochali jednak Benjaniego od początku. Nawet jeśli nie strzelał, doceniali jego wysiłek. Robotnicy pracujący w Portsmouth cenią robotników boiskowych. Nagle jednak nasza gra zaczęła się zazębiać. Czasem potrzebujesz po prostu trochę szczęścia, by złapać optymalną formę. Nam przytrafiło się to 11 marca. Prowadziliśmy u siebie z Manchesterem City, graliśmy dość dobrze, ale na 7 minut przed końcem Richard Dunne wyrównał. Typowe. Lecimy od nowa. Wtedy podczas ostatniej akcji meczu Pedro Mendes zapewnił nam zwycięstwo strzałem z ponad 20 metrów. To uderzenie odmieniło nam cały sezon. D’Alessandro wskoczył na odpowiednie tory w idealnym czasie, Benjani wciąż się nie sprawdzał, ale chłopaki z Tottenhamu w końcu byli gotowi do gry. Zaczęły mi się przypominać stare czasy Portsmouth. W dwóch kolejnych wyjazdowych meczach, z West Ham United i Fulham, strzeliliśmy 7 goli. Sytuacja wciąż była ciężka, ale pozostawał nam do rozegrania jeden mecz. Ograliśmy Wigan Athletic po bramce Benjaniego, który tym samym zakończył passę 14 spotkań bez trafienia. Przegrywaliśmy jednym golem na 27 minut przed końcem, ale Benjani wyrównał, a Matthew Taylor ustalił wynik z karnego. Pamiętam, że zerknąłem wtedy w kierunku Milana i Petera Storriego, bo Birmingham podejmowało właśnie Newcastle United i nasz los mógł zależeć od ostatniej kolejki, czyli spotkania z Liverpoolem, ale na szczęście tamten mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Ujrzałem podniesione kciuki i poszedłem podziękować kibicom, którzy szaleli z radości. Znów stali po mojej stronie. To był wspaniały dzień. Birmingham mimo tak utalentowanej kadry spadło z ligi. Niewiarygodne. Milan natomiast bez mojej wiedzy dostał pewną małą premię za uratowanie klubu przed spadkiem. Po tym lecie Portsmouth nigdy już nie miało być takie samo. Sam Mandarić w ogóle się jednak nie zmienił. Maksymalnie angażował się w prowadzenie klubu. Wpadał czasem w furię, ale zawsze był dobrym towarzyszem. A ja znów byłem Harrym, a nie Redknappem, jak nazywał mnie w czasie mojej pracy w Southampton. Zdarzały się dobre i kiepskie dni, ale myślę, że żaden menedżer nie kłócił się ze swoim prezesem w tak zdrowej atmosferze jak my. Słyszałem, że Milan potrafił w klubie mieszać ludzi z błotem, ze mną też tego próbował, ale różnica polegała na tym, że odpowiadałem mu tym samym. O wszystkim więc zapominał. Pytał jedynie, gdzie idziemy na kolację, po czym na stole pojawiało się coraz więcej jedzenia, coraz więcej wina i wybuchała kolejna sprzeczka, o której dzień później nikt nie pamiętał. Byliśmy sobie bardzo bliscy, ale nie wyjawił mi jednej tajemnicy – że chce sprzedać klub. Był styczeń, drugi miesiąc po moim powrocie, gdy w końcu mi o tym powiedział. – Harry, musisz poznać kilka osób – stwierdził. – Chcą kupić Portsmouth. Na tym etapie nie było jednak mowy o przejęciu klubu. W ustach Milana brzmiało to tak, jakby chodziło tylko o inwestorów. Pojechałem do hotelu Marriott w Portsmouth i czekałem, aż zostanę poproszony do pokoju. Po wejściu ujrzałem kilku Rosjan siedzących przy stole. Milan prosił, bym wypowiadał się o klubie pozytywnie, ale gdy usłyszałem bezpośrednie pytanie, znów nie potrafiłem skłamać. – Co pan sądzi o drużynie? – spytał któryś z nich. – Jest zła. Właściwie to jest fatalna. Bardzo ciężko będzie się utrzymać. Nikt nie może mieć do mnie pretensji za sposób, w jaki wyraziłem swą opinię. Powiedziałem im też chyba, że jeśli spadniemy, trudno nam będzie nawet wrócić. Nie mogłem im oczywiście

zagwarantować Premier League na następny sezon. „Jeśli mają tu przyjść – pomyślałem – to muszą wiedzieć, że potrzebujemy inwestycji”. Nie znałem tych ludzi i nie chciałem z nich robić głupków. W głębi duszy wolałem też utrzymać obecną sytuację, z Milanem za sterami klubu. Moja przemowa ich jednak nie powstrzymała, bo po kilku tygodniach Aleksandr Gajdamak kupił 50 procent praw do klubu. Nie byłem zadowolony, gdy Milan przedstawił mi długofalowy plan. Liczyłem na dalszą współpracę z nim, a usłyszałem, że nowym właścicielem zostanie Sasza. Wykup 50 procent był dopiero początkiem. Latem rodzina Gajdamaków szykowała się do nabycia pozostałej części. Nie byłem pewny, czy w ogóle chcę dla nich pracować. Po jednej z porażek Sasza przyjechał do centrum treningowego i patrząc na mnie podejrzliwie, zapytał: – Panie Redknapp, dlaczego ta drużyna nie stara się bardziej? – Starają się, panie Gajdamak – odpowiedziałem. – Tylko po prostu nie są wystarczająco dobrzy. Poza tym obraża mnie pan, sugerując, że moje zespoły się nie starają. Wcześniej dowiedziałem się, że rozmawiali na temat mojej posady z Johnem Gregorym. Agent, który szukał Johnowi zatrudnienia, najwyraźniej został chętnie wysłuchany przez Portsmouth. Sześć tygodni po powrocie do klubu zacząłem myśleć, że popełniłem kolejny błąd. Nagle okazało się, że klub miał zostać sprzedany i znów czeka mnie praca dla obcokrajowców. Tkwiłem w zawieszeniu. Zupełnie nie tego się spodziewałem. Milan zebrał swoją premię od nowych właścicieli za utrzymanie w Premier League, a mnie pozostawił samemu sobie. Tego lata poleciałem z Peterem Storriem do Tel Awiwu, by spotkać się z nowymi właścicielami i podyskutować o przyszłości. – Chcielibyśmy, by ściągnął pan do klubu człowieka, który zna się na piłkarskiej taktyce – powiedział Gajdamak. – W porządku – odparłem – a myśli pan, że czym się zajmują Tony Adams i Joe Jordan? Dopiero co zaoferowałem Tony’emu pracę. Głęboko podziwiałem go jako piłkarza i lidera szatni. Sądziłem też, że może zagwarantować naszemu sztabowi świeże spojrzenie. – Mam już swoją ekipę, panie Gajdamak – utrzymywałem. – Nie potrzebuję nikogo więcej. – Chciałbym, by pan kogoś poznał – podjął. – To bardzo mądry człowiek. Rozumie taktykę diamentu. – Ach, to bardzo ciekawe – odpowiedziałem. – Taktykę diamentu, tak? O ile się nie mylę, w zeszłą niedzielę widziałem, jak stosuje ją drużyna jedenastolatków w parku. Ta taktyka wygląda na strasznie skomplikowaną. Jest pan przekonany, że nasi zawodnicy będą potrafili się dostosować? Ten głęboki sarkazm prowadził mnie jednak donikąd. Gajdamak był już moim szefem i nie miałem szans na zwycięstwo w tym sporze. Kiedy więc odbywała się kolejna runda negocjacji pomiędzy właścicielem a Peterem Storriem, ja jechałem na spotkanie z człowiekiem, który zrozumiał taktykę diamentu. Awram Grant okazał się całkiem miłym gościem o najwyraźniej bardzo dobrych koneksjach. Po powrocie pan Gajdamak przedstawił mi sprawę jasno: – Roman Abramowicz jest bardzo dobrym przyjacielem pana Granta i chciałby zobaczyć go w piłce angielskiej. – Cóż, skoro jest taki chętny, to może zatrudni go w Chelsea? – Nie – odparł Gajdamak. – Abramowicz chce, byśmy to my dali mu pracę. Zależy mu na tym, by Awram nabrał doświadczenia w angielskim futbolu. Jeśli pozwolimy mu pracować, być może wypożyczy nam jednego lub dwóch piłkarzy z Chelsea. Pytał już, czy chcemy Glena Johnsona. Ceni go pan? – Uwielbiam go – odpowiedziałem. – Świetnie, jeśli faktycznie możemy ściągnąć Johnsona. Czym

jednak miałby się zajmować pan Grant? – Panie Redknapp – powiedział Sasza – naprawdę nie ma znaczenia, czym będzie się zajmował pan Grant. Proszę znaleźć dla niego funkcję wedle pańskiego uznania. Nie ma znaczenia, czy będzie pracował w biurze, czy w centrum treningowym. To już zależy od pana. Ale jeśli damy mu pracę, to pomoże i mnie, i klubowi. W taki sposób Awram dołączył do sztabu. I świetnie się dogadywaliśmy. Ludzie nie wierzą, gdy mówię, że Grant to bardzo miły i zabawny gość. Pozostaliśmy przyjaciółmi do dziś. Oczywiście sposób, w jaki trafił do Anglii, był osobliwy. Nie wiem też, na czym polegały te powiązania, dlaczego znalazł się pod patronatem Abramowicza i dlaczego ten tak bardzo chciał mu znaleźć pracę, ale Portsmouth nie było jedynym klubem, które mogło skorzystać z zatrudnienia Granta. Kto za tym wszystkim stał? Nie wiem. Może oni wszyscy są po prostu dobrymi przyjaciółmi. Jako osoba z zewnątrz nigdy nie zbliżyłem się rozwikłania tej zagadki. Sasza Gajdamak też nie należy do osób łatwych do rozszyfrowania, więc potraktowałem zatrudnienie Awrama jako drogę do wypożyczania wspaniałych zawodników. Nie wywołało to też żadnych zgrzytów w sztabie, bo nigdy nie sądziłem, że ta sytuacja będzie trwała długo. Od kiedy Grant poznał podstawy angielskiej piłki, wiedziałem, że w końcu trafi do Chelsea. Nie sądzę też, że ktokolwiek, nie licząc rodziny, jest tak bliski Abramowiczowi jak właśnie on. Rosjanin ma do niego pełne zaufanie i kiedy Awram następnego lata został dyrektorem sportowym Chelsea, podejrzewałem, że niedługo zajmie miejsce José Mourinho. Nie było mi też szkoda, gdy od nas odchodził, bo nie traktowałem go jako istotnego członka mojego sztabu. Podobnie jak w przypadku sir Clive’a Woodwarda, nigdy się nie kłóciliśmy. Grant przedstawiał swoje wnioski, ale nie wtrącał się w moją pracę. I rzeczywiście rozumie taktykę diamentu. Do naszego nowego właściciela, Saszy Gajdamaka, nigdy się nie zbliżyłem, ale wiedziałem, co się o nim mówi. Był niesamowicie bogatym człowiekiem, może nawet na poziomie Abramowicza, i jasno dał do zrozumienia, że ma mocarstwowe plany, jeśli chodzi o Portsmouth. Przygotowywali się do budowy nowego stadionu wzorowanego na Allianz Arenie w Monachium, a drużyna miała liczyć na kolejne wzmocnienia zgodne z ambicjami klubu. Przekaz właściciela był jasny – Portsmouth wskoczyło na wyższą półkę, więc musieliśmy ruszyć do przodu. I ruszyliśmy. Często czytam, że w pierwszym roku wydaliśmy fortunę z budżetu Gajdamaka. To nie do końca prawda. Naszym najdroższym transferem tego lata okazał się Niko Kranjčar za 3,5 miliona funtów. W pozostałych przypadkach trafialiśmy na okazje. Sol Campbell przyszedł do nas za darmo, schodząc o 50 tysięcy funtów ze swojej tygodniówki. Za Kanu z West Bromwich też nie płaciliśmy. Transfer Andy’ego Cole’a opiewał zaś na milion funtów, ale tylko z premiami za wygranie ligi, zdobycie mistrzostwa świata i krykietowego turnieju The Ashes. Za Laurena zapłaciliśmy 500 tysięcy, a za Davida Jamesa 1,2 miliona. Wzmocniliśmy skład, wcale nie wydając tak olbrzymiej fortuny. Wszyscy ci chłopcy okazali się bardzo cenni. Nie chcę nikomu niczego ujmować, ale zawsze utrzymywałem, że to David James wygrał dla nas Puchar Anglii w 2008 roku. Na każdym etapie rozgrywek był fenomenalny. Bez niego nie awansowalibyśmy pewnie nawet do czwartej rundy. Podczas wyjazdowego meczu z Ipswich Town spisał się niewiarygodnie. Powinniśmy przegrać, a zwyciężyliśmy 1:0. Następnie, w piątej rundzie, zasłużyliśmy na porażkę z Preston North End, ale David obronił karnego i zwyciężyliśmy po samobóju w ostatniej minucie. Żadna drużyna nie potrafi też pokonać Manchesteru United na wyjeździe, a nam w ćwierćfinałach to się udało. Przez całą drogę na Wembley nasz bramkarz wpuścił zaledwie jednego gola, w meczu przeciwko Plymouth Argyle w czwartej rundzie. James był naprawdę fantastyczny, a przy tym niesamowicie pracowity. Z treningu trzeba było wręcz go ściągać. Każdego dnia zostawał przynajmniej na godzinę, a Portsmouth dzięki

takiej inspiracji powinno wypuścić całe pokolenie wspaniałych młodych bramkarzy. Owszem, Jamesowi zdarzały się dziwne błędy, ale potrafił też błysnąć interwencją nieosiągalną dla żadnego innego bramkarza. Popisał się taką na przykład z Preston. Bez niej nie awansowalibyśmy do finału na Wembley. Kolejnym cennym piłkarzem okazał się Kanu. Mimo tylu transferów w letnim oknie na początku sezonu 2006/07 mieliśmy problem z napastnikami. Benjani i Swetosław Todorow walczyli z kontuzjami, a ja gorączkowo przeglądałem listę z kontaktami. Tak trafiłem na Kanu, który w poprzednim sezonie grał w West Brom, spadkowiczu z ligi. Tony Adams nie miał do niego przekonania. – Nie możesz go ściągnąć – powiedział. – Już trzy lata temu było po nim. Rozmawiałem ze sztabem medycznym Arsenalu i mówią, że to nie ma sensu. Moim zdaniem jednak Kanu nie wyglądał na dogorywającego piłkarza. Sprawiał raczej wrażenie gościa, który w jednym palcu ma większy talent niż połowa napastników ligi w obu stopach. Zadzwoniłem do Bryana Robsona, menedżera West Hamu. – Jak sobie radził? – zapytałem. – Najwyższy poziom – odpowiedział. – Miał po prostu pecha, że nie udało mu się nas utrzymać, więc musiał odejść. Ale był znakomity. Zignorowałem więc Tony’ego i sam skontaktowałem się z Kanu. – Jak się miewasz? Czym się zajmujesz? – Niczym, szefie. – Trenowałeś ostatnio? Jesteś w formie? – Wie pan, biegałem po parku. – Jak często? – Wczoraj. Początek nie był obiecujący. Przez całe lato raz wyszedł pobiegać, a i w to nie do końca musiałem wierzyć. Nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na wybredność. Zapytałem Kanu, czy chce w ogóle w tym sezonie wrócić na boisko. Odpowiedział, że tak, i przyjechał do nas na treningi. Razem z agentem chcieli jednak podpisać kontrakt już pierwszego dnia. Nie zgodziłem się na to bez możliwości zobaczenia go w akcji, więc wystawiłem go w rezerwach przeciwko Cardiff City. Strzelił wtedy gola światowej klasy, w samo okienko, dokładnie tak, jak chciał. Ale po 60 minutach nie miał już sił. Był wykończony. Musiał zejść. Wiedzieliśmy, że musimy nad tym popracować, ale kontrakt podpisaliśmy już następnego dnia. Pierwszy mecz sezonu graliśmy już w najbliższą sobotę, przeciwko Blackburn Rovers. Kanu potrzebował trzech dni na dojście do siebie po spotkaniu z Cardiff. W piątek zaliczył lekki trening i posadziłem go na ławce. Lekarz stwierdził, że Todorow wytrzyma maksymalnie 45 minut, więc nastawiłem się na wpuszczenie Kanu po przerwie. Todorow grał jednak prawie godzinę i zapewnił nam prowadzenie. Potem wszedł Kanu. Był rewelacyjny. Wygraliśmy 3:0 po dwóch jego bramkach, a zdążył jeszcze przestrzelić karnego, który dałby mu hat-tricka w 30 minut. W tygodniu pojechaliśmy na Manchester City, zremisowaliśmy 0:0, a Nigeryjczyk rozegrał całe spotkanie. Następnie czekał nas wyjazd do Middlesbrough. Poniedziałkowy wieczór, mecz transmitowany na żywo. Kanu znów był niesamowity. Wygraliśmy 4:0, sam trafił do siatki dwa razy, a z obrońcami bawił się jak z dziećmi. A jego bramka z drugiej połowy? Ruszył ze środkowej linii, udał, że strzela swoją potężną lewą nogą, bramkarz się rzucił, a Kanu zgrabnie go minął i wpakował piłkę do pustej bramki. Bryan Robson miał rację. Kanu to zupełnie inny poziom. Po zakończonym meczu nie mogliśmy polecieć na lotnisko w Southampton, więc zatrzymaliśmy się

w Bournemouth. Tam zobaczyłem, że Kanu leży na krzesełkach przy taśmie bagażowej. Doczekał się już w klubie nowej ksywy. – Wszystko w porządku, Królu? – zapytałem. – Szefie, nie mogę się ruszyć. Pomyślałem, że żartuje. – Jasne – rzuciłem. – Bierz swoje torby, bo musimy lecieć. – Powiedziałem: nie mogę się ruszyć. Nasz lekarz stwierdził, że jego ciało z powodu wyczerpania doznało lekkiego szoku. Kilka osób musiało go podnieść, posadzić na wózku inwalidzkim i odwieźć do samochodu, którym do domu zabrał go masażysta. Kanu był jednym z piłkarzy, z którymi należało się obchodzić ostrożnie. Dzwonił do mnie co niedzielę o 23.30, bo wiedział, że o tej porze leżę już w łóżku, i zostawiał wiadomość na poczcie głosowej. „Cześć, szefie, mówi Król. Jutro nie będę trenował...” i tu pojawiało się wytłumaczenie. Bolał go brzuch, miał problem z kolanem, źle się czuł lub ciągnęły go łydki. Co tydzień, bez wyjątku. Trzeba przyznać, że naprawdę nie lubił poniedziałków. Wciąż mieszkał w Londynie i tak naprawdę nie chciało mu się wlec do Portsmouth tylko na rozgrzewkę. Niektórzy piłkarze tacy już są. Trzeba dla nich stosować odrębne zasady. Podobnie było z Solem Campbellem i Paulem Mersonem. Sol zamiast treningu czasem wolał skoczyć na masaż, ale jeśli był zdolny do gry w weekend, nie przeszkadzało mi to. Wiedzieli, jaki jest warunek, bym zgodził się na specjalne traktowanie. Nie miałem z tym problemu. Nigdy. Dla niektórych piłkarzy najważniejszy był po prostu weekend. Merson i Kanu mogli się wyluzować w tygodniu, ale w sobotę wygrywali nam mecz. Nie przeszkadzało mi więc, gdy we wtorek jęczeli, że nie mają siły. Myślę, że zgodzi się ze mną większość menedżerów. Jestem przekonany, że jeśli Ryan Giggs powie Davidowi Moyesowi, iż woli iść na masaż zamiast na trening, to dostanie taryfę ulgową. Menedżer widzi, że ci piłkarze pojawiają się w ośrodku treningowym i nie próbują unikać zajęć. Chodzi o świadomość własnego organizmu. Giggs wie, jak wycisnąć dziś maksimum ze swojego ciała. Swoją pracę wykonują w weekendy. A jeśli wtedy nie czują się najlepiej, to wszystkie zajęcia od poniedziałku do piątku, nawet jeśli przebiegły fantastycznie, tracą znaczenie. Menedżer musi znać swoich piłkarzy. Chodzi o to, by dali z siebie wszystko w trakcie meczów. A metody, jakie stosujesz, by to osiągnąć, są nieistotne. Kanu był prawdopodobnie najwspanialszym przykładem piłkarza wymagającego specjalnej opieki. Przez cały tydzień tylko kręcił się po klubie, a nagle sam rozbijał przeciwnika w pył. Piłkarz, który zdaniem Arsenalu w 2003 roku był skończony, wciąż błyszczał w barwach Portsmouth w sezonie 2011/12. On też miał znaczący wpływ na nasze zwycięstwo w Pucharze Anglii. Strzelił jedyne gole w półfinale i finale. Dostaliśmy więc dobry towar za bardzo niewielką cenę. Pamiętam, jak Sasza sobie ze mnie żartował. – Każdy mi mówi, że lubisz sporo wydawać, a tego nie robisz – zauważył. – Dlaczego? W czym problem? Coś z tobą nie tak? Myślę, że nie mógł się doczekać wielkich nazwisk w klubie, a mnie przede wszystkim zależało na jakości. Glen Johnson ostatecznie kosztował nas 4 miliony funtów, ale przez pierwszy sezon był tylko wypożyczony. W końcu sprzedaliśmy go do Liverpoolu za 17,5 miliona funtów. Dlatego naprawdę nie rozumiem zarzutów dotyczących finansów w Portsmouth. Tak, zainwestowaliśmy w drużynę, ale pieniądze, które zarobiliśmy później na tych piłkarzach, były olbrzymie. Lassana Diarra kosztował nas 5,5 miliona funtów w styczniu 2008 roku, a po niecałym roku sprzedaliśmy go do Realu Madryt za 18,8 miliona. Słyszę też, że oferowaliśmy wysokie zarobki. Cóż, co do tego również mam wątpliwości, ale nawet jeśli tak było, to nikomu nie daliśmy 13,3

miliona funtów za rok. Diarra musiałby w takim wypadku zarabiać 300 tysięcy funtów tygodniowo. Brak tu logiki. Rekord klubu pobiliśmy w styczniu 2007 roku, kiedy ściągnęliśmy Sulleya Muntariego za 7,1 miliona funtów, ale po dwóch latach sprzedaliśmy go do Interu Mediolan za 13,6 miliona. Kupiłem Jermaina Defoe za 6 milionów z Tottenhamu i wziąłem go tam z powrotem za 15,75 miliona. Z punktu widzenia Portsmouth to był świetny interes. Tym bardziej nie mogę zrozumieć, skąd w klubie wzięły się takie długi. Pensje były przyzwoite, to prawda, ale nie chore. Myślę, że Glen Johnson w Liverpoolu zarobił trzy razy więcej niż u nas. Jedyny transfer, na którym faktycznie straciliśmy, to John Utaka. Kilka razy latałem do Rennes, by obejrzeć go w akcji, kosztował nas 7 milionów funtów, ale w Portsmouth nigdy nie wskoczył na podobny poziom. Po moim odejściu sprzedano go do Montpellier za bodaj 3,5 miliona funtów, ale taka strata przecież nie oznacza bankructwa klubu. Każdy menedżer ma prawo do błędów. Kupowanie piłkarzy nie należy do nauk ścisłych. Wszystkiego nie da się przewidzieć. Za jedną z moich najlepszych transakcji uważam sprowadzenie za darmo Sylvaina Distina z Manchesteru City. Nie mam tylko pojęcia, jak to możliwe, że załatwiliśmy to po cichu. Bardzo ceniłem Distina. Wiedziałem, że latem 2007 roku kończy mu się kontrakt, więc postanowiłem o niego powalczyć, uprzedzając inne kluby. Był środek zimy, gdy Peter Storrie i ja spotkaliśmy się z nim w jednym z hoteli w Manchesterze. Baliśmy się, że nasze spotkanie wycieknie do mediów, więc wślizgnęliśmy się bocznym wejściem i zameldowaliśmy na fałszywe nazwisko. Gdy zaczęliśmy już rozmawiać z Distinem na temat przejścia do Portsmouth, włączył się alarm przeciwpożarowy. – Nie przejmuj się, Sylvain – powiedziałem. – To pewnie ćwiczenia albo jakieś dzieci się bawią. Ale alarm nie ustawał. Po chwili obsługa hotelu zaczęła walić w drzwi. „Prosimy wyjść! Wszyscy musicie wyjść! To nie ćwiczenia”. Naprawdę musieliśmy wyjść. Chciałem utrzymać nasze spotkanie w tajemnicy, ale nie było ono warte skoku z płonącego budynku. Kontynuowaliśmy więc naszą poufną rozmowę na hotelowym parkingu w otoczeniu około ośmiuset osób, z których przynajmniej kilka musiało się zastanawiać, co menedżer Portsmouth robi ze stoperem Manchesteru City. Udało nam się jednak wszystkich wykiwać. Przejęliśmy Sylvaina za darmo, a sprzedaliśmy do Evertonu za 5 milionów. Francuz do dziś jest zresztą wspaniałym piłkarzem, szybkim jak błyskawica, a jego duet z Solem Campbellem był fantastyczny. Właściciele stali jednak za każdym z tych transferów. Sasza pomógł nam nawet przy jednej z największych transakcji. Sprowadziliśmy Diarrę z Arsenalu dzięki temu, że siostra Saszy spotykała się z jego agentem. – Panie Redknapp, możemy mieć Diarrę – oznajmił właściciel. – Ceni go pan? – To fantastyczny piłkarz, panie Gajdamak – odpowiedziałem. – Ale nigdy go nie ściągniemy. Dlaczego miałby przejść z Arsenalu do Portsmouth? Nie ma szans. Niedługo później Diarra został naszym piłkarzem. Sasza od razu załatwił ten transfer. Ludzie pewnie myślą, że cały czas nagabywałem go o kolejnych piłkarzy, ale było zupełnie przeciwnie. Saszy zależało na zbudowaniu mocnej drużyny tak samo, jak mnie. Żyłem w przekonaniu, że będziemy mieli nowy stadion, nowy zespół i najlepszy ośrodek treningowy w kraju. Pamiętam, jak pojechałem do Londynu na utrzymywaną w tajemnicy wielką prezentację rysującą przyszłość klubu. Gdy architekci przedstawili swój projekt, na sali słychać było tylko głębokie westchnienia. Stadion miał się mieścić na wodzie w okolicy portu – w takich warunkach miało grać Portsmouth. Kupowaliśmy też 200 akrów ziemi przy Fareham na budowę nowego ośrodka – na tym spotkaniu też się pojawiłem. Sasza wyselekcjonował nawet specjalny komitet sześciu osób – piłkarzy i trenerów – które miały decydować o tym, co jest najlepsze dla klubu. To oczywiście oznaczało, że David James pojawi się w swoim samochodzie zbudowanym z pszenicy, wysłuchamy jego opowieści o turbinach

wiatrowych i śladach węglowych, a na koniec, żeby wreszcie się zamknął, będziemy musieli zgodzić się na wszystko, o czym mówił. Najchętniej postawiłby wiatraki przed naszą bramką, by wydmuchiwać wszystkie piłki lecące w jego kierunku. Wszystko jednak, co znajdowało się w naszych planach, miało być najlepsze – lepszy stadion od Arsenalu, lepszy ośrodek treningowy od Tottenhamu. Wykupiliśmy też całą ziemię dookoła Fratton Park. Kiedy ludzie w klubie opowiadali nam o zapleczu finansowym Gajdamaka, nikt nie miał wątpliwości, że doprowadzi inwestycje do końca. To był biznes rodzinny. W Izraelu Gajdamakowie byli właścicielami drużyny koszykarskiej i hokejowej, a klub piłkarski prowadził Ossie Ardiles[41]. Słyszeliśmy o posiadłościach, interesach związanych z ropą naftową i innych firmach na różnych kontynentach. Naprawdę nie wiem, jak ja, jako stary głupi menedżer, miałem prosić o uwiarygodnienie tych obietnic. Krytycy twierdzą, że powinienem zachować więcej ostrożności. Ale jak miałbym to zrobić? Jeśli nowy właściciel mówi, że może ci ściągnąć kapitalnego piłkarza Arsenalu, a następnie go ściąga, to co masz myśleć? Zaprzeczyć, że to się wydarzyło? A może nie wystawiać samego zawodnika? Jeżeli firma, dla której pracujesz, wysyła cię za granicę, to nie sprawdzasz rezerwacji, by się upewnić, że opłacili ci lot. Ufasz im. Nie miałem powodów, by nie wierzyć w obietnice pana Gajdamaka. Arsène Wenger w pełni ufa w prawdomówność zarządu Arsenalu, a José Mourinho wierzy, że Romana Abramowicza stać na wypłacenie mu pensji. Menedżer robi to, czego od niego oczekuje właściciel. Jeśli ma pracować przy ograniczonym budżecie, to pracuje. Nie wydałem w imieniu Portsmouth ani pensa, co do którego miałbym wątpliwości, że nie zostanie wypłacony. Kryzys nastąpił po moim odejściu i z tego, co rozumiem, właśnie w trakcie kryzysu, gdy banki zaczęły się ubiegać o spłatę pożyczek, zmieniła się sytuacja Gajdamaków. Wierzyłem jednak w ich projekt i kiedy w styczniu 2008 roku, jeszcze przed triumfem w Pucharze Anglii, grą w europejskich pucharach i kilkoma większymi transferami, dostałem ofertę pracy w Newcastle United, odrzuciłem ją. Nie twierdzę, że propozycja nie była kusząca, ale to, co się działo w Portsmouth, wydawało mi się ważniejsze niż jakiekolwiek zakusy ze strony Newcastle. Zdecydowałem, że to nie dla mnie. Po odejściu Sama Allardyce’a skontaktował się ze mną Paul Kemsley, były dyrektor Tottenhamu, a prywatnie przyjaciel Mike’a Ashleya, właściciela Newcastle. Zaprosił mnie na spotkanie w sprawie pracy. Umówiliśmy się w jego biurze, gdzie rozmawiał także z Tonym Jimenezem, kolejnym z kolegów Mike’a. Ashley uważał, że jeśli skontaktuje się ze mną bezpośrednio, to naruszy zasady obowiązujące w Premier League, ale i tak poinformowałem Portsmouth o propozycji z Newcastle. Poprosiłem też o kilka dni do namysłu. Nie zrozumcie mnie źle, Newcastle to moim zdaniem wspaniały klub, ale nie mogłem sobie wyobrazić przeniesienia całej rodziny do tego miejsca. Portsmouth jako drużyna miało poza tym podobne ambicje. Miałem tam silną kadrę, prowadziłem udane życie. Jedyne, co bym zyskał w Newcastle, to lepszy kontrakt. Nie było warto. Dwa miesiące wcześniej zmiażdżyliśmy ich zresztą na wyjeździe 4:1. Nie widziałem w Newcastle takiego potencjału, jaki kilka lat później miałem dostrzec w Tottenhamie (choć byłem bliski odrzucenia także tej oferty). W sobotę rano powiedziałem Peterowi Storriemu w naszym ośrodku treningowym, że zostaję w Portsmouth. Czy byłoby inaczej, gdybym porozmawiał bezpośrednio z Mikiem? Możliwe. Właściciel klubu potrafi sprzedać swoje ambicje z większą pasją. Paul i Tony zrobili, co w ich mocy, ale choć pieniądze były dobre, nie wpłynęłyby na moje życie aż tak znacząco. A na pewno nie na tyle, bym przeprowadził się do Newcastle. Uważałem, że odbudowywanie jednego z najwspanialszych angielskich klubów byłoby wielkim wyzwaniem i kiedy tej samej soboty zadzwoniłem do Paula, po samym jego głosie mogłem wywnioskować, że ma tysiąc różnych powodów, dla których powinienem

zostać menedżerem Newcastle. Paul ma żyłkę hazardzisty i odniosłem wrażenie, że jest pewny, iż przejmę tę pracę. – Kurwa, Harry, nie rób mi tego! – powiedział. – Przepraszam, Paul. Nie chcę odchodzić z Portsmouth. – Ale Harry, wiesz, jak ja zapierdzielałem, by to załatwić? Nie miałem na to wpływu. I nie żałowałem swojej decyzji ani przez chwilę. Właśnie w tym sezonie zdobyliśmy Puchar Anglii po pokonaniu Cardiff City 1:0. Wiem, że to największe osiągnięcie w moim życiorysie, ale uwierzcie, jestem tak samo dumny, albo nawet bardziej, z innych sukcesów: utrzymania Portsmouth w Premier League, awansu z Bournemouth czy zakwalifikowania się z Tottenhamem do Ligi Mistrzów. Każde z tych dokonań znaczy dla mnie tyle samo, co ten wielki dzień na Wembley i triumf w nieprzewidywalnym Pucharze Anglii. To uczucie było cudowne. Tym bardziej, że kluby z elity są dziś tak mocne, że niewielu menedżerów ma szansę na sięgnięcie po wielkie trofeum. Ogranie w ćwierćfinale Manchesteru United na wyjeździe też będę miło wspominał. Mieli naprawdę mocną drużynę – Cristiano Ronaldo, Paul Scholes, Wayne Rooney, Carlos Tevez – ale zwyciężyliśmy zasłużenie, po karnym Sulleya Muntariego. W sumie pokonałem Manchester w Pucharze Anglii z trzema klubami – Bournemouth, West Ham United i Portsmouth. Z tego też jestem dumny. Po ograniu West Brom 5 kwietnia w półfinale w kolejnym miesiącu czekał nas wyjazd na Wembley, gdzie mieliśmy zmierzyć się z Cardiff, pierwszą walijską drużyną, która awansowała do finału od 1927 roku. Piłkarze byli zdenerwowani. Wielu miało spore doświadczenie, jeśli chodzi o wielkie mecze – Kanu wygrał Ligę Mistrzów, Puchar UEFA, mistrzostwo i Puchar Anglii – ale dla pozostałych miało to być najważniejsze spotkanie w życiu. Wieczorem przed meczem zabrałem drużynę do małej włoskiej restauracji w Henley. Nigdy nie zapomnę Hermanna Hreidarssona, naszego islandzkiego lewego obrońcy, który włożył strój Elvisa Presleya i doczekał się gorących oklasków. Poprosiłem starego kumpla, Kenny’ego Lyncha, by przygotował kilka skeczów dla chłopaków, ale po obejrzeniu Hermanna tylko zapytał, jak ma mu dorównać. Hreidarsson przebił wszystkich – włożył perukę, biały garnitur, złote łańcuchy, okulary i ruszał się jak Elvis. Miał jedynie fatalny głos, co tylko rozbawiło nas jeszcze bardziej. Z Hermannem zawsze było wesoło. Mieszkał niedaleko mnie w Poole i kiedy zapraszali z żoną znajomych z Islandii, zawsze wychodzili pośpiewać do lokalnej restauracji. Czasem przygotowanie zespołu to coś więcej niż tablica z taktyką. Ten wieczorny wypad na karaoke pozwoliły nam się zrelaksować i mimo że wynik tego nie pokazywał, dzień później w pełni zasłużyliśmy na wygraną. W Portsmouth szło mi cudownie nawet bez mojego przyjaciela Milana. Naprawdę przykre były jedynie wydarzenia rozgrywające się poza boiskiem. W 2007 roku stałem się przedmiotem kryminalnego śledztwa, a rok wcześniej w programie informacyjnym Panorama stacji BBC powiązano moje nazwisko z dochodzeniem dotyczącym korupcji w piłce. Ależ to były wierutne bzdury. Oskarżono mnie o nielegalne podchody pod Andy’ego Todda z Blackburn Rovers i sugerowano, że Kevin Bond brał łapówki za załatwianie niektórych transferów. Absolutna farsa. Chciałem pozwać BBC, ale przy takich sprawach człowiek traci tylko kupę czasu, pieniędzy i energii, więc odpuściłem. Wiem, że sir Alex Ferguson przez lata odmawiał tej stacji wywiadów za szkodliwe oskarżenia pod adresem jego syna, ale to nie mój styl. Nie mogłem obwiniać dziennikarzy zajmujących się sportem za to, co zrobiono w Panoramie, co nie oznacza, że mnie to nie zdenerwowało. Znów zostałem w coś wplątany przez to, że chciałem komuś wyrządzić przysługę. Kevin zadzwonił

i powiedział, że Peter Harrison, jego znajomy agent, pragnie się ze mną spotkać. Znał człowieka, który wydawał miliony na różne interesy, i chciał mu pokazać, że ma kontakty w piłce. Sam nie znałem Petera zbyt dobrze, ale skoro Bond z nim rozmawiał, nie widziałem problemu. Kevin poinformował mnie też, że Peter wraz z inwestorem umówili się już na spotkanie z menedżerem Blackburn Rovers, Markiem Hughesem, i ponieważ graliśmy w sobotę, chciał ze mną porozmawiać już w piątek, 7 kwietnia 2006 roku. Odparłem, że nie ma takiej możliwości. Mieliśmy trening, konferencję prasową, a przy tym musiałem przygotować plan na mecz. Piątek to najbardziej zabiegany dzień tygodnia. Kevin jednak utrzymywał, że facetowi naprawdę zależy na spotkaniu, choćby pięciominutowym, więc ostatecznie ustaliliśmy, że Bond je poprowadzi, a ja po prostu tam wpadnę. Czy miało nam to zaszkodzić? Jak się później okazało – bardzo. Kevin spotkał się z Harrisonem i jego partnerem od interesów, Knutem auf dem Bergem, który, jak się później dowiedzieliśmy, był działającym pod przykrywką reporterem Panoramy i twórcą całego projektu. Usiedli w stołówce, gdzie mieli pełny widok na wychodzących z treningu piłkarzy – takie właśnie to wszystko było potajemne i ukradkowe. Po moim przyjściu na spotkanie Peter zaczął pytać, czy interesowałby mnie wyjazd na kilka meczów mistrzostw świata w 2006 roku, gdzie planowali wysłać kilku menedżerów. Tak, jasne. Potakiwałem, nawet specjalnie ich nie słuchając. Następnie zapytał, co sądzę o Andym Toddzie. Stwierdziłem, że jest niezły i że gdyby nie miał klubu, warto byłoby rozważyć jego ściągnięcie. I tyle. Nie miałem więcej styczności ani z Harrisonem, ani z auf dem Bergem. Nie pytali też o żadną zapłatę. Nikt nie sugerował, że chciałbym coś zarobić na tej transakcji. Wstałem, wyszedłem i zająłem się swoimi sprawami, nie rozmyślając dłużej o tym spotkaniu. Kilka tygodni później dostałem list, w którym przeczytałem, że pojawiłem się w Panoramie, dałem się sfilmować i to, co powiedziałem o Toddzie, uznaje się za nielegalne podchody pod zawodnika. Wystarczyło powiedzieć agentowi, że myślę, iż jego piłkarz jest okej? Jeśli to jest nielegalne, połowa ludzi związanych z futbolem powinna dostać zakaz uprawiania zawodu. Takie rozmowy odbywają się cały czas. Prawdziwym przegranym okazał się jednak Kevin. Po moim wyjściu rozmowa zeszła na załatwianie interesów przy jego pośrednictwie. Kevin powiedział, że mogliby się dogadać, ale jeśli się przysłuchacie, to zobaczycie, że ludzie z Panoramy go podpuszczali. Kevin ostatecznie opuścił Portsmouth, w trakcie emisji programu był trenerem w Newcastle United, ale cała ta sprawa kosztowała go utratę pracy. Gdybym jednak miał choćby cień podejrzeń, że bierze w łapę, nigdy więcej by ze mną nie pracował. Obejrzałem Panoramę i widziałem, jak Harrison i auf dem Berge składają mu propozycje, a on z wrodzonej uprzejmości nie mówi im, co mają z tym zrobić. Nie dlatego, że jest oszustem. Po prostu nie chciał robić scen w rozmowie z człowiekiem odpowiedzialnym za milionowe transakcje. Kevin twierdzi też, że wiedział od początku, iż cała sprawa śmierdzi, ale pragnął uniknąć scysji. Powiedział, że przypominało to spotkanie wakacyjne, na którym mówisz komuś, że zostaniecie w kontakcie, choć tak naprawdę nie chcesz go więcej widzieć. Znałem Kevina od czasów szkolnych. To taki typ, który nie chce nikogo urazić, nie szuka afer i prowadzi bardzo spokojne życie. Podczas spotkań sztabu mówi, co ma powiedzieć, jest cholernie dobrym trenerem, ale trzyma się z dala od konfliktów. Uroczy i rodzinny człowiek. Prostolinijny jak nikt. Uczestniczyłem też w kłótniach o Bobby’ego Moore’a i sprawę skradzionej bransoletki z 1970 roku, bo wiedziałem, jaki to człowiek. Bobby miałby ukraść bransoletkę od jubilera w Kolumbii? Nasz kapitan mistrzów świata? Jesteście pewni? Jeśli ktoś zaproponowałby mu zegarek wart tysiąc funtów za jednego funta, to Moore nie skorzystałby z okazji, bo sprawa wydawałaby mu się naciągana. W ośrodku treningowym West Hamu zawsze pojawiali się ludzie z podejrzanymi

rzeczami. Raz były to bluzy Slazengera, raz włoskie buty, i kupowali je wszyscy zawodnicy z wyjątkiem Bobby’ego. Kevin jest taki sam. Był zbyt naiwny, by dostrzec, że spotkanie jest ustawione, i na tyle grzeczny, że nie odprawił obcego. To wyglądało, tak to ujął, jak zwykłe spotkanie wakacyjne. Ktoś może ci nie odpowiadać, ale wymienisz się z nim numerem, uśmiechniesz się i zapomnisz o sprawie. Po co szukać zwady? Tak, Kevin mógł im powiedzieć, żeby się wypchali, ale obawiał się, że zniszczy Peterowi jego plany biznesowe. Chciał po prostu, by to spotkanie się zakończyło. Zrobił swoje, powiedział, co miał do powiedzenia, pomachał na pożegnanie i zapomniał o sprawie. To było dla mnie kluczowe. Gdyby faktycznie zależało mu na łapówce, na pewno starałby się podtrzymać tę znajomość i kontaktowałby się z nimi ponownie. Ale relacje Kevina z Harrisonem i auf dem Bergem zakończyły się tego samego dnia. Ich sprawy w ogóle go nie interesowały. Fatalnie się czułem z myślą, że Kevin musiał opuścić Newcastle. Był asystentem Glenna Roedera, ale klub nie stanął po jego stronie. Ja miałem więcej szczęścia – w Portsmouth okazano mi wsparcie. Ludzie z klubu znali realia, podobnie zresztą jak większość osób związanych z futbolem. Nigdy nie miałem też oporów przed zatrudnieniem Kevina, którego zabrałem ze sobą do Tottenhamu i Queens Park Rangers. Jeśli chodzi o łapówki, przez całą karierę słyszałem na ten temat wiele pogłosek, ale potwierdzało je bardzo niewiele dowodów. Nie wierzę, że ta praktyka była kiedykolwiek w futbolu powszechna. Ani teraz, ani nigdy wcześniej. Spójrzmy na to tak: jestem po ślubie, mam uroczą żonę, wspaniałą rodzinę, piękny dom, siedmioro wnucząt, jeden z moich synów był zawodowym piłkarzem, a drugi też osiąga sukces – czy mógłbym zaryzykować to wszystko nawet dla 200 tysięcy funtów? Gdyby mnie złapali, a wieść o tym wyciekłaby do mediów, byłoby po mnie – skończyłoby się moje życie zawodowe i rodzinne. Mógłbym pójść do więzienia. Po co miałbym ryzykować, skoro i tak nie potrzebuję pieniędzy? Pracowałem w wielu dobrych miejscach, dobrze mi płacono. Nie jestem chciwy. Gdyby kierowała mną jedynie chęć zarabiania, skorzystałbym z jednej z najbardziej lukratywnych propozycji, jakie mi oferowano. Byłbym dziś selekcjonerem reprezentacji Ukrainy. Jak mógłbym przyjąć łapówkę, wiedząc, że jeden telefon mógłby mnie zniszczyć? Miałbym ryzykować swoje życie? Musiałbym być szalony. Nie rozumiem, co musiałoby mną kierować. Myślę też, że takie plotki wypuszczają albo zazdrośnicy, albo agenci, którzy są na ciebie obrażeni za to, że z nimi nie współpracujesz, albo ludzie, którzy po prostu nie mają pojęcia, jak funkcjonuje futbol. Liczba osób, które sprawdzały moje finanse, była tak duża, że gdyby natrafili na coś podejrzanego, na pewno zdążyłoby to wypłynąć. Plotki jednak nie przestają się pojawiać. Słyszałem na przykład, że powód mojego odejścia z West Hamu też miał drugie dno – sugerowano, że po cichu załatwiłem sobie procent od transferów. Lord Stevens[42] zbadał jednak wszystkie transfery od czasu przejścia Rio Ferdinanda do Leeds United i nigdy nie musiałem się z niczego tłumaczyć. Mój syn Mark postanowił, że zostanie agentem piłkarskim, i już na starcie związał się z kilkoma młodymi piłkarzami uchodzącymi za wielkie talenty – Stevenem Gerrardem i Rio Ferdinandem. Sprawa Gerrarda mnie nie dotyczyła, ale jeśli chodzi o Rio, od razu postawiłem sprawę jasno. – Powiedziałem ci, że nie chcę, byś się tym zajmował – perorowałem. – I nie ma możliwości, bym usiadł z tobą, moim synem, i rozmawiał na temat sytuacji jednego z moich piłkarzy. Nie pozwolę też, byś poszedł na spotkanie z prezesem klubu. Przez takie sytuacje łatwo wystawiam się na oskarżenia. A na to nie pozwolę. Mark ostatecznie stracił Rio częściowo dlatego, że powiedziałem, iż nie będę brał udziału w żadnych negocjacjach, w których jedną ze stron, konkretnie agentem, będzie mój syn. Wkrótce Gérard Houllier zaproponował Stevena Gerrarda innemu agentowi i Mark wypadł z obiegu. Nie powiem, że mnie to przygnębiło. Nie mogłem sam dawać powodów do krytyki.

Takie jest właśnie moje podejście do łapówek. Jak mógłbym żyć, budząc się każdego poranka i zastanawiając, czy akurat dzisiaj nie wycieknie któraś z moich tajemnic? Jak mógłbym wchodzić do szatni i liczyć na szacunek piłkarzy ze świadomością, że ich agent mógł im powiedzieć, iż zarobiłem pod stołem przy jakiejś umowie? Żaden menedżer nie zniósłby takiego uczucia. Ryzykowałby to, że ktoś go zacznie szantażować. Wystarczy raz się wkopać i nigdy nie wiesz, jak daleko to zabrnie. Nie byłbyś w stanie wybrać najlepszej drużyny, bo wciąż z tyłu głowy obawiałbyś się, że ktoś cię przyłapie. „Postaw na mojego piłkarza albo powiem mediom, że ci zapłaciliśmy”. Moglibyście z tym żyć? Moglibyście żyć z myślą, że jakiś spłukany agent może się dorobić fortuny, sprzedając prasie jakieś historie na wasz temat? Czy rozmawiam z agentami? Oczywiście, że tak. Czy współpracuję z nimi? Nieustannie. I nie tylko z jednym. Jestem lojalny. Skorzystam z pomocy każdego, kto ściągnie mi piłkarza, załatwi transfer i pomoże wzmocnić drużynę. Jedni agenci wystawiają ręce po pieniądze, a drudzy harują i przychodzą do ciebie z nazwiskiem, które wydawało się poza twoim zasięgiem, albo z talentem, o którym nawet nie słyszałeś. Oglądam mecze, kiedy tylko mogę, ale nie da się być na bieżąco ze wszystkimi spotkaniami w każdej lidze. Więc jeśli agent proponuje mi piłkarza, na którego warto rzucić okiem, to – kimkolwiek jest – zawsze go wysłucham, a po takiej rozmowie przekażę tę kwestię władzom klubu. Jak już wspomniałem, mylą się ci, którzy myślą, że to menedżer sprawuje kontrolę nad pieniędzmi klubu. Jeśli agentowi zależy na podstępnym załatwieniu transferu, to raczej uda się do prezesa lub szefa zarządu – to oni zajmują się dziś sferą biznesową, a nie my. Pamiętam, jak w 2003 roku, po awansie z Portsmouth do Premier League, sprowadziliśmy Patrika Bergera. Milan i Peter wyszli na spotkanie z agentem Patrika, a ja poszedłem z nim na pizzę. Spędziliśmy tam cztery godziny. Weszliśmy do restauracji o 13, a o 17 wrócił Peter z informacją, że porozumienie zostało zawarte. Tak się załatwia transfery w dzisiejszych czasach. Mogłem usłyszeć, że do transferu nie dojdzie – nie wszystko teraz zależy od menedżera. Nie pamiętam też, kiedy po raz ostatni sam poinformowałem zawodnika, że się dogadaliśmy. On dowiaduje się tego od swojego agenta, a ja od prezesa zarządu. Jedyny okres, kiedy faktycznie zajmowałem się transferami, to czasy mojej pracy w Bournemouth. Zarabiałem 80 funtów tygodniowo i wykłócałem się o to, czy piłkarz zasługuje na 70. Pamiętam te wczesne kontrakty. Za wielką kasę uchodził tysiąc funtów przy podpisaniu kontraktu, rozbity na cztery roczne raty po 250. Procedura zmieniła się dopiero po tym, jak szefem zarządu został Brian Tiler. Od tamtych czasów załatwianie transferów leżało w gestii klubu. Tak było w Portsmouth z Peterem Storriem, w Tottenhamie z Danielem Levym czy teraz w QPR z Philem Beardem. Nie mówię, że nigdy nie biorę w tym udziału. Co więcej: z doświadczenia wiem, że kiedy potrzebna jest moja pomoc, oznacza to, że coś poszło wyjątkowo nie po naszej myśli. Weźmy Amdy’ego Faye’a. Kiedy kupiłem go w 2003 podczas pierwszego pobytu w Portsmouth, reprezentował go Willie McKay. W poprzednim sezonie, gdy Faye jeszcze grał w Auxerre, widziałem go w akcji przeciwko Arsenalowi. Uważałem go za ich najlepszego piłkarza, więc byłem zachwycony, gdy Willie zadzwonił z informacją, że Amdy jest dostępny. Pozostawał mu rok kontraktu, ale ostro się pokłócił ze swoim trenerem, Guy Roux. Cały czas się wtedy gryźli, ale zbliżał się początek sezonu, więc władze klubu podchodziły niechętnie do sprzedaży swojego piłkarza. Powiedziałem Williemu, że i tak najpierw musiałbym zobaczyć go w akcji. – Chyba oszalałeś – stwierdził Willie. – Ma konflikt z klubem, ale to nie znaczy, że jest wolnym zawodnikiem. Wciąż należy do Auxerre, łączy go z nimi kontrakt i nie może nagle rozpocząć treningów z Portsmouth. – W takim razie nie jestem zainteresowany – odparłem.

McKay, jako ciężko pracujący agent, powiedział, że zobaczy, co się da zrobić. Szybko przedstawił mi plan. Faye był zawieszony na pierwszy mecz sezonu, więc Willie poinformował Auxerre, że jego piłkarz jest chory, i przywiózł go do nas. Przygotowaliśmy się do rozgrywek w Szkocji i już po pierwszym treningu podszedł do mnie Teddy Sheringham. „Co to za zawodnik? – spytał. – Jest świetny”. Agresywny pomocnik o świetnych warunkach fizycznych, a przy tym dobrze podający i nietracący piłek. Każdy natychmiast dostrzegał jego talent. Po dwóch treningach czekał nas sparing z Kilmarnock. Postanowiłem go wystawić. Niektórzy członkowie sztabu obawiali się, że Faye zostanie rozpoznany, ale wiedziałem, że sam pragnie do nas przejść, i chciałem sprawdzić, jak dopasuje się do drużyny. Willie to jednak Willie. Od razu zadzwonił do wszystkich angielskich klubów, bo kto wie – może pojawiłaby się lepsza oferta. Wpisałem go do składu pod nazwiskiem „Andy Henri”, ale nie miało to znaczenia. Do przerwy prowadziliśmy 5:0, a on był naszym rollsroyce’em. Instynkt podpowiedział mi, by go zdjąć, ale i tak było za późno. Informacja poszła w świat. Dzień później tonęliśmy w faksach z innych klubów. Najmocniej naciskało Middlesbrough, które obiecywało, że przebije każdą ofertę Portsmouth. Przekazałem tę informację Amdy’emu, ale nasze negocjacje się przeciągały, bo Auxerre chciało za niego 3 miliony funtów. Skontaktowałem się z recepcjonistką hotelu i powiedziałem, żeby nie przekazywali więcej faksów do pana Faye’a, bo musi odpocząć i nie można go męczyć kolejnymi wiadomościami. Kolejny sparing czekał nas w sobotę, ale tym razem nie mogłem wystawić Amdy’ego. Poleciałem do Bournemouth i zostawiłem go pod opieką Jima Smitha i Andy’ego Awforda, naszego szefa działu skautingu. Wcześniej przenieśliśmy Faye’a do hotelu na południowym wybrzeżu. – Po prostu miejcie na niego oko – powiedziałem. – Towarzyszcie mu przy obiedzie, spędzajcie z nim czas, dbajcie o to, żeby wszystko było okej. Musimy to utrzymać w tajemnicy jeszcze przez dwa dni. W niedzielę pojechałem z Sandrą na mecz towarzyski Tottenhamu, by zobaczyć w akcji Jamiego. Było lato, piękny, ciepły dzień, i po spotkaniu mieliśmy udać się do domu Jamiego i Louise na grilla, ale na 10 minut przed końcem sparingu zadzwonił Andy Awford. – Harry, on zniknął. Przeszukałem cały hotel i go tu nie ma. Mówią, że pojechał na Heathrow, by złapać samolot do Francji. – On nie leci do Francji – oznajmiłem. – On leci do pierdolonego Middlesbrough! Powiedziałem Sandrze, że odwołujemy grilla i jedziemy. – Dokąd? – zapytała. – Na lotnisko Heathrow. Przypominało to scenę z filmu, i to dość naciąganego. Przyjechaliśmy na lotnisko, wyprzedziliśmy jakiś samochód na podwójnej ciągłej i wbiegliśmy na terminal numer jeden. Wariowałem. Nie byłem nawet przekonany, czy Amdy dostał się na właściwe lotnisko, a nawet jeśli tak było, to miałem jedną szansę na milion, że go tam znajdę. – Jak on wygląda? – odezwała się Sandra. – Bardzo wysoki czarnoskóry chłopak. – To on? – spytała, wskazując na rastafarianina w średnim wieku z wełnianą czapką. Wspominałem wam, że Sandra niespecjalnie zna się na piłce. Po pięciu minutach szukania w końcu się udało. Znalazłem Amdy’ego Faye’a. Jego angielski nie był najlepszy. – Gdzie lecisz? – zapytałem. – Do domu. – Nie, Amdy, nie możesz polecieć do domu. Najpierw musisz podpisać kontrakt z Portsmouth. Chodź ze mną. Idziesz ze mną.

Wyszliśmy z lotniska i posadziłem go w samochodzie. – Jutro podpisujemy kontrakt – powiedziałem. Ruszyliśmy do mojego domu. Gdy dojechaliśmy, nasze psy zaczęły szczekać, co przeraziło Amdy’ego. – Psy. Ja nie lubić psów – powiedział. – To nie psy, Amdy – zapewniłem go. – To buldogi. Są gorsze niż psy. To pół psy, pół byki. Jeśli spróbujesz uciec, odgryzą ci jaja. Jako że grill u Jamiego był już odwołany, Sandra ugotowała Amdy’emu kolację, po czym od razu poszedł do łóżka na pierwszym piętrze, choć najpierw musieliśmy go przekonać, że psy na noc zostają na parterze. Dzień później Auxerre ustąpiło i dogadaliśmy się na kwotę 1,5 miliona funtów. Niekiedy więc menedżerowie włączają się w załatwianie transferów, ale nie zawsze w taki sposób, jaki pewnie podejrzewacie. Czasem trzeba się zachować jak buldog.

[41]

Argentyńczyk, mistrz świata z 1978 roku, w Anglii znany z występów w Tottenhamie (przyp. M.O.). [42] Na czele niezależnej komisji badał podejrzane transfery w angielskiej piłce (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział trzynasty Wzlot W październiku 2008 roku objąłem Tottenham Hotspur. Gdy zadzwonił do mnie Daniel Levy, drużyna znajdowała się na dnie ligowej tabeli i kibice nalegali na zatrudnienie nowego menedżera. Portsmouth chciało 5 milionów funtów odszkodowania za moje odejście, ale miało już przygotowanego zastępcę, więc transakcja zadowoliła wszystkie strony. Żal mi było Tony’ego Adamsa, który po moim odejściu znalazł się w trudnym położeniu, ale nie czuję się za to odpowiedzialny. Ściągnąłem go do klubu, gdy żaden z innych menedżerów nie dałby mu szansy – nawet Arsène Wenger w Arsenalu. Od czasu do czasu lubię się dzielić opiniami z członkami mojego sztabu – świeże spojrzenie, odmienne poglądy – a Tony’ego bardzo podziwiałem jako zawodnika. Nie znałem go osobiście, ale słyszałem od Jamiego i wielu innych osób, że jako kapitan podczas mistrzostw Europy w 1996 roku spisywał się wspaniale. Może nawet widziałem u niego coś z Bobby’ego Moore’a, piłkarza, który jako lider świetnie reprezentował swój kraj, a potem potrzebował drugiej szansy. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Adams nie doczeka się jej w Arsenalu, tak jak Bobby nie dostał pracy w West Ham, więc sam nagle do niego zadzwoniłem i zapytałem, czy chciałby pracować w Portsmouth. Od razu się zgodził. Tony bardzo się nam przydał, choć był spokojniejszy, niż przewidywałem. Niegdyś najwięcej czasu poświęcał na picie, a teraz dużo myślał. Stał się introwertykiem. Może to chlanie dodało mu odwagi? Nie wiem. Adams był miłym człowiekiem o prostych, konkretnych poglądach – na kimś takim szczególnie mi zależało. Przypuszczałem, że w dalszej perspektywie na stanowisku menedżera Portsmouth zastąpi mnie Joe Jordan, tymczasem powierzono je Tony’emu, który wytrzymał na ławce jedynie szesnaście meczów. Potem ciężko było mu wskoczyć na karuzelę i wylądował na kompletnie niewłaściwym stanowisku w Azerbejdżanie. Pasował tam pewnie, jak Bobby Moore i ja do Oxford City. Szkoda, że kluby nie darzą młodych menedżerów większym zaufaniem. Przez szesnaście kolejek nie da się nic zrobić. Jestem wdzięczny Bournemouth, że przed laty miało do mnie cierpliwość, i dziwiłem się, że nikt nie znalazł dla Tony’ego miejsca w Arsenalu – w klubie, którego był wspaniałym kapitanem przez tak wiele lat. Wybitnego piłkarza i lidera zawsze można jakoś wykorzystać. John Lyall pewnie się bał, że obecność Bobby’ego Moore’a nadszarpnie jego autorytet, ale akurat Arsène Wenger zrobił dla Arsenalu tak wiele, że nikt nie byłby w stanie odsunąć go w cień. Mojemu odejściu z Portsmouth – mimo że to sam klub naciskał na szybkie dopięcie transakcji – towarzyszyła oczywiście standardowa sterta wyzwisk. Musiałem więc pokonać jeszcze jedną przeszkodę. We wtorek, już po moim pożegnaniu z klubem, czekało mnie uroczyste odebranie kluczy do miasta przed wielką publicznością w ratuszu. Wiedziałem, czego się spodziewać. Reakcje, szczerze mówiąc, były jednak mieszane. Gdy wszedłem, wiele osób buczało i skandowało „Tony, Tony” na cześć nowego menedżera. Potem Gerald Vernon-Jackson, przewodniczący rady miejskiej, rozpoczął przemowę. – Harry Redknapp odcisnął wielkie piętno na tym mieście – zaczął. – Zastanawiam się, jak powinienem go nazywać. Czy to pan Redknapp czy pan Harry Redknapp? Zanim jednak dostał szansę na puentę – „Nie, dla wszystkich tutaj to po prostu Harry” – jakiś gość z publiczności wrzasnął „Judasz!”. Pięknie. Następnie ja musiałem wygłosić przemowę i uczciwie przyznaję, że dobrze ją przyjęto. Rozległy się głośne oklaski, a jedna z kobiet nawet krzyknęła:

„Kochamy cię, Harry”. Zapewne znów wybrałem nieodpowiednią porę na odejście. Przyzwyczaiłem się już do takich rzeczy. Wiem, że fani obwiniają mnie za wydawanie astronomicznych kwot na transfery, ale znam prawdę. Nikogo nie zmuszałem do działań na rynku transferowym, a zdecydowana większość transakcji, których dokonaliśmy, okazała się dobrymi inwestycjami. I to nie moja wina, że z powodu problemów biznesowych Gajdamakom zmieniły się priorytety. Opuszczałem Portsmouth z czystym sumieniem i szykowałem się na największe wyzwanie w karierze. Całe środowisko piłkarskie wiedziało, dlaczego Juande Ramos został zwolniony z Tottenhamu. Klub zastąpił Martina Jola menedżerem Sevilli, ale ten wybór okazał się katastrofalny. Nie mam pojęcia, dlaczego Ramosowi nie wyszło w Anglii – jego dokonania w Sevilli były wybitne – ale Tottenham w chwili mojego przejścia znajdował się na dnie tabeli z dwoma punktami po ośmiu meczach. Za wyniki zapłacili Ramos i dyrektor sportowy Damien Comolli. Ja zostałem zatrudniony w sobotę, a już dzień później mieliśmy podejmować Bolton w meczu, który określano jako kluczowy. Nie dano mi czasu na obserwacje z loży VIP-ów – od razu musiałem zabrać się do pracy. Po zwolnieniu Ramosa zespołem tymczasowo zajmował się Clive Allen i jako że spędził z zespołem cały tydzień, zdecydowałem się postawić na jego drużynę, z jedną małą zmianą. Przesunąłem Lukę Modricia nieco wyżej. Podczas meczów Tottenhamu za kadencji Ramosa Modrić często odgrywał zbyt konwencjonalną rolę w czwórce pomocników, tymczasem moim zdaniem lepiej czułby się z przodu, gdzie byłby bardziej chroniony i faktycznie mógłby zaszkodzić rywalowi. Nie miało sensu cofanie Luki do środka pola, gdzie czekało go sporo defensywnej pracy i skąd trudniej byłoby mu się przebić do bramki przeciwnika. Znałem Modricia już z mistrzostw Europy i zwycięstw Chorwacji nad Anglią – to typowy rozgrywający, jeden z najlepszych w Europie. Musieliśmy tylko rozkuć go z kajdanów. Niewielka zmiana, ale bardzo istotna. W końcu też, przynajmniej raz, miałem dobre wyczucie czasu. Gdybym trafił do Tottenhamu w innych okolicznościach, mogłoby być mi trudniej zyskać poparcie kibiców, co narzuciłoby jeszcze większą presję na piłkarzy. Teraz jednak, na dnie tabeli, ci sami fani domagali się zmiany i od początku byliśmy „niebiesko-białą armią Harry’ego Redknappa”. Może to brzmi banalnie, ale uwierzcie: kiedy kibice stoją za zespołem, zawodnicy zdecydowanie mniej się stresują. Po moim zatrudnieniu atmosfera się poprawiła i już na początku zaliczyliśmy pierwsze zwycięstwo w sezonie – 2:0. Podczas meczu sporo czasu spędziłem przy linii, dokonałem paru zmian, wpuszczając na przykład Darrena Benta, który strzelił drugiego gola, i właśnie o taki wpływ na drużynę chodziło Danielowi Levy’emu. Dostałem sporo komplementów za mój pierwszy sezon w Tottenhamie, ale naprawdę byle głupek wyciągnąłby ten zespół z dolnej trójki. Co ten Ramos robił? Wystarczyło rzucić okiem na skład, by się przekonać, że nie ma szans na spadek. Od pierwszego dnia mogłem wystawić w jedenastce Modricia, Ledleya Kinga czy Romana Pawluczenkę, a Benta lub Aarona Lennona posadzić na ławce. Tydzień później, na wyjeździe z Arsenalem, w wyjściowym składzie wybiegli Gareth Bale i Jonathan Woodgate. Tak, można było kilka rzeczy poprawić – każdy menedżer wam powie, że jest coś do poprawienia – ale miałem do dyspozycji naprawdę dobrą kadrę, która nie zasługiwała na dno tabeli. Pamiętam, jak Clive Allen przedstawiał mnie drużynie. Rozejrzałem się po tych wszystkich wielkich nazwiskach i znanych twarzach, zastanawiając się: „Jak wy się w to wpakowaliście?”. I nie chodziło mi tylko o gwiazdy. Czasem ton drużynie nadaje najbardziej niedoceniany bohater. W przypadku Tottenhamu – Michael Dawson. Nie sądzę, żeby jakikolwiek angielski klub mógł liczyć na sukces bez takiego piłkarza na środku obrony. Odważny jak lew, wygrywający większość główek, przydatny w ofensywie przy rzutach rożnych. Ten gość był wzorem. Także poza boiskiem. Gdy czekała nas wizyta w szpitalu lub jakieś przyjęcie charytatywne, Michael zawsze pierwszy podnosił

rękę. Wielu zawodników jest od niego bardziej uzdolnionych – choćby strzelcy bramek zapewniający zwycięstwo w meczach – ale każdy menedżer zrozumie mój punkt widzenia. Żadna jednostka nie może być ważniejsza od klubu. Czasem też rola menedżera była przeceniana. Każdy przyzwoity trener utrzymałby Tottenham w tym sezonie, ale nawet sir Alex Ferguson miałby problem z uporządkowaniem Queens Park Rangers w sezonie 2012/13. Jeśli brakuje ci piłkarzy, możesz dojść tylko do pewnego określonego poziomu, ale w Tottenhamie od początku widziałem, że mam do czynienia co najmniej z ligowym średniakiem, a przy drobnych inwestycjach moglibyśmy zajść nawet wyżej. Miałem rację. Nie twierdzę, że liczyłem na ćwierćfinały Ligi Mistrzów z Realem Madryt po dwóch i pół roku albo że którykolwiek menedżer doprowadziłby Tottenham do meczu na Bernabéu. Wiedziałem tylko, że nie ma szans, byśmy spadli. Nie dokonałem też jakichś taktycznych cudów. Uporządkowaliśmy drużynę, przesunęliśmy Modricia bliżej środka, a w okienku transferowym ściągnąłem kilku piłkarzy, którzy znacząco wzmocnili nasz skład – dwóch napastników, Jermaina Defoe i Robbiego Keane’a, rezerwowego bramkarza, Carla Cudiciniego, a także Wilsona Palaciosa i Pascala Chimbondę. Keane’a, Chimbondy i Defoe pozbył się zresztą Ramos, więc wiedziałem, że dopasują się do zespołu. Byli naprawdę dobrymi piłkarzami i nie mogłem zrozumieć, dlaczego pozwolono im odejść. Prowadzenie Tottenhamu okazało się więc na początku łatwe. Klub upadł tak nisko, że wspinaczka w ligowej tabeli okazała się dość prostą misją, że nie wspomnę o oglądaniu na treningach strzałów Bale’a prosto w okienko czy kreowaniu przez Modricia akcji, na które koledzy patrzyli z podziwem. Mieliśmy ekipę zdolną do rozbijania rywali kontratakiem, co później sprawdziło się w meczach Ligi Mistrzów z Interem Mediolan. Kiedy dysponujesz takimi piłkarzami, praca jest przyjemnością, a w pierwszym sezonie nie ciążyła na nas żadna presja. Nikt nie oczekiwał, że awansujemy do pierwszej czwórki lub wyprzedzimy Arsenal. Zarządowi wystarczyło, że przestaliśmy przegrywać. Minimalna poprawa robiła już na nich wrażenie. Obrona przestała puszczać bramki i drużyna wydostała się ze strefy spadkowej – samo to okazało się sukcesem, a przy tym pokazywaliśmy fantastyczną piłkę. Naszej grze zaczęła towarzyszyć coraz większa swoboda. Sama gra sprawiała nam przyjemność. Po zmianie menedżera drużyna zawsze potrzebuje dodatkowego bodźca do pracy. U nas taką rolę odegrało odrobienie strat z Arsenalem w fantastycznym stylu. Na dwie minuty przed końcem przegrywaliśmy 2:4, ale bramki Jermaine’a Jenasa i Aarona Lennona dały nam remis. Takiego impulsu potrzebowaliśmy. W najbliższej kolejce Liverpool strasznie nas tłamsił, ale Roman Pawluczenko dał nam kolejną wygraną w doliczonym czasie. Każdy menedżer potwierdzi, że drobne przełomy są niezwykle ważne, i od takich momentów rozpoczęliśmy marsz do przodu. Roman był niezwykle uzdolnionym piłkarzem i stał się ulubieńcem kibiców, ale zawsze uważałem, że na wyjazdach, jako osoba mocno przywiązana do rodziny, jest zdecydowanie innym zawodnikiem i czuje się gorzej. Potrafił być nie do zatrzymania na White Hart Lane i grać piach w następnej kolejce, ale fani nigdy tego nie zauważali. Mieliśmy problem: kiedy Pawluczenko nie łapał się do wyjściowego składu, nie chciałem go sadzać nawet na ławce, bo to oznaczało, że gdyby mecz nie szedł po naszej myśli, kibice zaczęliby skandować jego nazwisko, co narzucałoby dodatkową presję na grających napastników. Fani oczywiście mają prawo do swojej opinii, ale czasem nie zdają sobie sprawy, że coś z pozoru niegroźnego może wyrządzić dużą krzywdę. W tamtym sezonie dwukrotnie ograliśmy Liverpool i Manchester City, a raz Chelsea. Pamiętam, że w tym meczu szczególnie martwiłem się o Modricia. Chelsea miała wtedy mocną fizycznie i ruchliwą linię pomocy z Frankiem Lampardem, Michaelem Essienem i Michaelem Ballackiem. Bałem się, że w tej formacji mogą nas stłamsić. Dla dodatkowej ochrony wystawiłem więc Wilsona Palaciosa i Jermaine’a Jenasa, ale nie byłem pewien, czy Modrić wytrzyma bardziej brutalną grę.

Niepotrzebnie się martwiłem. Chorwat po prostu przejmował piłkę, napędzał nasze akcje i nawet strzelił zwycięskiego gola. Essien został zdjęty, bo Chelsea musiała gonić wynik, a my ich zmiażdżyliśmy. Luka był po prostu wyjątkowym talentem. Radził sobie z każdym przeciwnikiem, niezależnie od warunków fizycznych, i nigdy nie bałem się wypuścić go nawet na najmocniejszą linię pomocy. Wiem, że kiedy Ramos podpisał z nim kontrakt, wiele ludzi uważało, że Tottenham podejmuje ryzyko. Wenger twierdził, że Modrić jest zbyt drobny na angielski futbol, ale mecz z Chelsea dał mi najwięcej argumentów. Luka okazał się absolutnie kluczowym zawodnikiem przez cały mój okres w Tottenhamie i dlatego tak bardzo walczyliśmy o to, by go zatrzymać. W letnim okienku zgłosiła się po niego Chelsea, ale odrzuciliśmy ich ofertę. Kiedy Manchester United przegrał tytuł z Manchesterem City, sir Alex Ferguson zapytał mnie o cenę Modricia. Wyjechałem na wakacje na Sardynię i tam też wydzwaniał do mnie codziennie. Już w pierwszym sezonie pozbyliśmy się większości zmartwień. Żałuję tylko, że mimo dojścia do finału Pucharu Ligi nie udało nam się sięgnąć po żadne trofeum. Pechowo przegraliśmy tam z Manchesterem United. Byłem bardzo dumny z moich piłkarzy, choć wynik był kiepski i zdecydowanie niezasłużony. Przed tym starciem rozegraliśmy trzy mecze w siedem dni, ale poza kilkoma skurczami w ogóle nie dało się tego odczuć. Bramkarz MU Ben Foster zaliczył chyba nawet więcej interwencji, ale karne to już loteria. Trenowaliśmy wykonywanie ich już w tamtym tygodniu, ale muszę przyznać, że przed samym konkursem jedenastek brakowało mi pewności, a jeśli do tego dorzucimy dodatkową presję pod koniec dogrywki na Wembley, to naprawdę obawiałem się najgorszego. W takich chwilach zawodnik, na którego postawiłbyś w pierwszej kolejności, przechodzi kryzys i traci panowanie nad sobą. Pamiętam, że Modrić nie chciał podejść do jedenastki. Zaskoczyło mnie to, ale nie naciskałem. Wolę, żeby piłkarz szczerze mówił, co czuje, niż udawał i na koniec walnął nad poprzeczką. Byłem zadowolony z wyboru naszych pięciu pierwszych wykonawców, ale niestety, ostatecznie strzeliło bramki tylko trzech. Jamie O’Hara, jeden z piłkarzy najlepiej wykonujących karne, o świetnie ułożonej lewej stopie, podszedł pierwszy i spudłował. Kolejną jedenastkę wykorzystał Vedran Ćorluka, ale już David Bentley swoją strasznie spartaczył. Anderson zapewnił United trofeum. Wcześniej karne wykonywali u nich Ryan Giggs, Carlos Tevez i Cristiano Ronaldo. Nie jest niespodzianką, że wszyscy trafili. Pokonali nas 4:1. Mocno współczułem Davidowi. Już przed tym meczem obrywał od naszych kibiców, a po zmarnowaniu kluczowej jedenastki sytuacja miała się stać dziesięć razy gorsza. Często słyszę pytanie, czy wiadro wody, które David Bentley wylał mi na głowę, kosztowało go karierę w Tottenhamie. Odpowiedź brzmi: Nie. Co nie zmienia faktu, że ten incydent niekoniecznie mi się spodobał. Zakończył się właśnie mecz z Manchesterem City, który dawał nam awans do Ligi Mistrzów, udzielałem pomeczowego wywiadu kanałowi Sky. Z dumą wychwalałem pracę naszego sztabu – Joego Jordana, Kevina Bonda i pozostałych – gdy na wizję wparował Bentley otoczony tłumem śmiejących się zawodników i wylał mi na głowę wiadro pełne wody. Przed kamerą musiałem obrócić to w żart, ale w głębi duszy byłem wściekły. Potraktowałem to jako brak szacunku, zdecydowanie wykraczający poza granice naszej znajomości. Jakkolwiek odbierają mnie kibice przed telewizorem, nie należę do menedżerów, którzy chcą być traktowani przez zawodników jako jeden z nich. Nie jestem potworem ani belfrem, ale daleko mi też do Dave’a Bassetta z Wimbledonu. Dave sam uchodził za członka Crazy Gangu, złożonego z piłkarzy, co stanowiło podstawę do ich sukcesu. Ja jestem inny. Nie nawiązuję przyjacielskich znajomości z piłkarzami. Interesuję się nimi, ale nigdy nie pomyślałbym o sobie, jako o ich koledze. Uznałem więc, że Bentley i pozostali piłkarze – akurat ci, którzy nie łapali się do składu – pozwolili sobie na zbyt wiele. Czy gdyby David był piłkarzem Manchesteru United, wylałby kubeł wody na sir Aleksa?

Jeśli tak, to długo by tam miejsca nie zagrzał. Ta sytuacja godziła nie tylko w moje dobre imię, ale też w wizerunek klubu. I to akurat w momencie, gdy stawialiśmy wielki krok w kierunku elity. Jedyny pozytyw to fakt, że zniszczony garnitur został sprzedany na charytatywnej aukcji i 2 tysiące funtów przeznaczono dla chorych na białaczkę. David faktycznie nie sprawdził się w Tottenhamie, ale nie miało to żadnego związku z tamtymi wydarzeniami. Gdyby dawał radę na boisku, nie znalazłby menedżera, który wybaczyłby mu więcej niż ja. Po przestrzeleniu tego karnego David nie wrócił już w Tottenhamie na właściwe tory, ale choć porażka była trudna do przełknięcia, nie mogłem zbyt długo mieć mu za złe, że przegraliśmy akurat w taki sposób. Człowiek zawsze ma nadzieję, że jego piłkarze staną na wysokości zadania, i nam się to udało. Lennon był najlepszym piłkarzem na boisku i zabiegał Patrice’a Evrę na śmierć. W przeciwieństwie do wielu finalistów Pucharu Ligi nie odpuściliśmy także w Premier League, gdzie zajęliśmy ósme miejsce ze stratą dwóch punktów do Fulham, które awansowało do europejskich pucharów. Z tego sezonu ludzie pamiętają też pewne zdanie, które rzuciłem 18 stycznia 2009 roku. W ten sposób na okładki gazet trafiła Sandra. Graliśmy z Portsmouth, na newralgicznym dla mnie terenie. Remisowaliśmy 1:1, gdy na 10 minut przed końcem Darren Bent zmarnował absolutnie doskonałą sytuację po wrzutce Bentleya. Każdemu napastnikowi zdarzają się pudła, ale nie w takich okolicznościach. Zapytany o to po meczu, nie potrafiłem ukryć rozczarowania. – Nawet bramkarz David James dał już za wygraną – powiedziałem. – Odwrócił się i był już gotów wyjąć piłkę z siatki. Moja żona by to strzeliła. Mówiłem szczerze. Wyraziłem opinię 30 tysięcy ludzi z White Hart Lane. Chyba każdemu kibicowi zdarzyło się powiedzieć do kumpla, że jego żona, mama, babcia lub Sheila z sąsiedztwa trafiłaby w takiej sytuacji. Więc widzicie: jestem taki sam, podchodzę do piłki tak jak wy i czasem nawet reaguję w identyczny sposób. Po tym wywiadzie dostałem jednak informację, że agent Darrena Benta rozmawia z Danielem Levym, twierdzi, że jego klient jest bardzo nieszczęśliwy i chce odejść. Wszystko z powodu małego żartu. Cóż, przepraszam, Darren, ale podtrzymuję swoje zdanie do dziś. To było jedno z najbardziej szokujących pudeł, jakie widziałem w życiu. I mogłem być jeszcze złośliwszy. Mogłem powiedzieć, że od zawodnika zarabiającego 60 tysięcy funtów tygodniowo, za którego trzeba zapłacić 16,5 milionów, oczekiwaliśmy odrobinę więcej. Taka była prawda. Wiem, że Bent nie zrobił tego specjalnie, więc zamiast szaleć z wściekłości wolałem się nabijać. Moim zdaniem to wstyd, że niektórzy mają o sobie tak duże mniemanie, że nie potrafią się pośmiać z samych siebie. Sam zaliczyłem w życiu parę wpadek i pierwszy potrafię przyznać, że były śmieszne. Ale prosić o odejście z powodu urażonych uczuć? Już lepiej byłoby zostać godzinę dłużej po każdym treningu, by mieć pewność, że taka sytuacja się nie powtórzy. Jednym z głównych pozytywów po zastąpieniu Juande Ramosa był fakt, że dostałem wolną rękę przy doborze sztabu szkoleniowego. Lubię dawać ludziom szansę, więc wychodząc z założenia, że potrzebuję kogoś zaznajomionego z klubem, zostawiłem Clive’a Allena. Wielu menedżerów po przejęciu drużyn od razu wszystkich wyrzuca, ale to nie w moim stylu. Zawsze najpierw próbuję się ze wszystkimi dogadać, co w przypadku Clive’a, porządnego gościa, nie było problemem. W końcu sam prowadziłem go w West Hamie, a w drużynie szkolnej moim trenerem był jego ojciec. Nie traktowałem Allena jako kogoś obcego. Musiałem się tylko pozbyć poprzedniego trenera bramkarzy, Hansa Leiterta, który podchodził do pracy z wyjątkowo naukowym zacięciem, co nie do końca mi odpowiada. W jego miejsce sprowadziłem Tony’ego Parksa, który wykonał doskonałą robotę

i utrzymał posadę także u André Villasa-Boasa. Jeżeli brytyjski paszport może zapewnić przewagę w poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy, z pewnością dotyczy to trenerów bramkarzy. Do Tottenhamu ściągnąłem akurat Parksa, bo uważam, że wymagania angielskiego futbolu diametralnie różnią się od innych lig europejskich i bramkarzy należy przygotowywać do bardziej fizycznej gry. Nie ma znaczenia, skąd pochodzi zawodnik – musisię tylko nauczyć, że w Anglii na polu bramkowym gra się zupełnie inaczej. Brazylijczyk szkolony przez Brazylijczyka tego nie zrozumie. Skąd więc ma to wiedzieć człowiek, który nigdy nie grał przeciwko drużynie prowadzonej przez Sama Allardyce’a? Tam przy rożnym atakuje cię czterech zawodników, z Kevinem Nolanem na czele, a sędzia przymyka na to oko. Narodowość bramkarza nigdy nie była dla mnie ważna, pod warunkiem, że jego trener potrafiłby wpoić mu wszelkie tajniki, triki czy sztuczki typowe dla angielskiej piłki. Tony był też człowiekiem Tottenhamu. Z tego samego powodu dołączyłem również do sztabu Tima Sherwooda i Lesa Ferdinanda. Do treningów z juniorami potrzebowałem młodych ludzi o świeżym spojrzeniu, ale też takich, którzy znają realia Tottenhamu i wiedzą, jak bardzo ceni się w tym klubie sam styl gry. Uznałem, że trzeba będzie do tego wrócić, i do dziś wierzę, że kibicom za mojej kadencji podobała się otwarta i atrakcyjna piłka, oparta na grze skrzydłowymi i na Modriciu, który pociągał za sznurki ze środka pola. Moim ulubionym członkiem sztabu był natomiast Pat Jennings, legendarny bramkarz z Irlandii Północnej. Nie pracował na co dzień z pierwszą drużyną, ale kilka razy w tygodniu trenował naszych młodszych bramkarzy. A oglądanie tych zajęć i rozmowy o piłce z Patem to była sama przyjemność. Jedna z najlepszych osób, jakie poznałem w futbolu. Olbrzymia wiedza, zdrowy rozsądek – zatrudnianie kogoś takiego przynosi same korzyści. Każdy klub powinien mieć swojego Pata Jenningsa i dziwi mnie, jak często takie postaci, legendy swoich drużyn, są bez zastanowienia skreślane. Samej obecności Pata i wpływu, jaki miał na Tottenham, nie dało się przecenić. Można było z nim poruszyć wszystkie tematy lub wysłuchać rady na temat jakiegokolwiek piłkarza. Nie musiałem jednak zbyt aktywnie działać na rynku transferowym, bo kadra już od początku była mocna. Gdy przejmujesz klub i już po dwóch tygodniach wiesz, że potrzebujesz dziewięciu nowych piłkarzy – to fatalne uczucie. Niektórzy twierdzą, że nie kupowałem zawodników, bo zgody na transfery nie wydałby Daniel Levy, a prawda jest taka, że po prostu ich nie potrzebowaliśmy. Jasne, sprowadzaliśmy piłkarzy, Daniel potrafi też twardo negocjować, ale wiele odpowiedzi na problemy znajdowało się tuż przed naszym nosem. Choćby ta, która odwróciła losy mojego drugiego sezonu w Tottenhamie. Wtedy właśnie sportową dojrzałość zyskał Gareth Bale i znacząco pomógł nam w Lidze Mistrzów. Na temat mojej współpracy z Garethem krążą różne bzdurne pogłoski, więc chciałbym skorzystać z okazji, by je sprostować. Czy kiedykolwiek chciałem go sprzedać? Nie. A wypożyczyć? Też nie. Wszyscy, od Richarda Keysa[43] aż po Aleksa McLeisha sugerują, że Gareth nigdy mi się nie podobał i że jego kariera to jeden wielki fuks. Odpowiadam więc, że niezależnie od wszelkich błędów, jakie popełniłem, znam się na piłkarzach i jeśli cofniecie się do pierwszej jedenastki, jaką wystawiłem jako trener Tottenhamu, 29 października 2008 roku, w meczu z Arsenalem, to zobaczycie, że Bale się w niej znalazł. W tym samym sezonie rozegrał jeszcze dziewiętnaście spotkań na wszystkich czterech frontach: w Premier League, Pucharze Anglii, Pucharze Ligi i Pucharze UEFA. Problem polegał na tym, że rzadko występował w zwycięskich meczach. Wiele fałszywych informacji pojawia się też w kontekście liczby porażek z Garethem w składzie. To nieprawda, że Bale przez trzy lata nie zagrał w żadnym zwycięskim meczu. Znalazł się choćby w jedenastce na mecz z Liverpoolem w Pucharze Ligi, który wygraliśmy 4:2, na spotkania z Wigan Athletic w Pucharze Anglii, z Burnley w półfinale

Pucharu Ligi oraz z Dinamem Zagrzeb i NEC Nijmegen w europejskich pucharach. Brakowało mu tylko wygranej w lidze. To była jakaś anomalia, więc postanowiłem ją przerwać w kolejnym sezonie. 26 września 2009 roku wpuściłem Garetha na pięć minut meczu z Burnley, w którym prowadziliśmy 4:0. Nie było już szans na porażkę – Robbie Keane strzelił swojego czwartego gola i wygraliśmy 5:0 – ale nikt już nie mógł powiedzieć, że obecność Bale’a w składzie to dla Tottenhamu zły omen. To zabawne, bo kilka tygodni wcześniej rozmawiałem z sir Aleksem Fergusonem o tej serii meczów bez zwycięstw z Garethem w składzie i nawet on okazał się do pewnego stopnia przesądny. Powiedział, że raczej nie wystawiłby piłkarza, który nie wygrał żadnego z ostatnich 25 meczów, niezależnie od tego, jaki jest dobry. Bał się, że pozostali piłkarze potraktują jego obecność jako zły omen i podejdą do meczu z gorszym nastawieniem. Cieszę się, że nie przyjąłem tej rady. Jeśli chodzi natomiast o Garetha, najważniejszym zadaniem było zbudowanie jego pewności siebie. W okolicy świąt Bożego Narodzenia wpuszczałem go na końcówki z Manchesterem City i West Ham, czyli meczów, których przebieg kontrolowaliśmy. Dałem mu też zagrać w spotkaniach, w których byliśmy faworytami – z Peterborough w Pucharze Anglii lub na wyjeździe z Leeds United. Opinie, że chciałem się go pozbyć, są więc, szczerze mówiąc, śmieszne. Pamiętałem Garetha jeszcze z czasów nastoletnich w Southampton, a potem jako menedżer Portsmouth widziałem jeden z jego pierwszych meczów w barwach Tottenhamu, przeciwko Fulham. Podwyższył prowadzenie na 3:1, skończyło się 3:3, ale przez całą powrotną drogę zachwycałem się nim w rozmowie z Joem Jordanem. Po przejęciu Tottenhamu wręcz nie mogłem się doczekać tej współpracy i naprawdę czułem, że mogę wydobyć z niego maksimum. Imponowało mi, że był silny, szybki i obdarzony superstrzałem. Przykro mi, że niektórzy twierdzą, iż chciałem go oddać, ale ta historia była już powtarzana tak często, że może nawet sam Gareth w nią wierzy. Alex McLeish mówi, że planowałem wypożyczyć Bale’a do Birmingham i choć pamiętam rozmowę na ten temat, nie doszło do żadnych konkretów. Byłbym gotów go wypożyczyć tylko wtedy, gdyby nie mógł liczyć na regularną grę w Tottenhamie. Z usług Garetha chciało też korzystać Nottingham Forest – tam była mowa o stałym transferze, nie wypożyczeniu – ale nawet nie brałem tego pod uwagę. Nigdy nie sprzedałbym Garetha. Trzeba było go tylko wzmocnić. Musieliśmy ściągnąć z Bale’a presję, bo wówczas uchodził za lewego obrońcę, a jego głównym konkurentem był Benoît Assou-Ekotto, jeden z najlepszych piłkarzy na tej pozycji w Premier League. Gareth wydawał się zbyt miękki jak na defensora, więc przesunęliśmy go do przodu. Na treningach natomiast doprowadzał mnie do szału. Wyróżniał się niesamowitą techniką, ale cały czas poprawiał fryzurę. Zawsze mu coś nie odpowiadało. Albo strzepywał grzywkę, albo odsuwał ją z oczu, a ja tylko się przyglądałem i coraz bardziej denerwowałem. „Gareth, zostaw tę grzywę! Gareth! Przestań bawić się włosami!” Często też lekko obrywał na treningu, po czym kuśtykając, schodził z boiska i wymuszał na fizjoterapeutach, by ciągle wokół niego skakali. Powtarzało się to każdego poranka. Gareth wypadał poza murawę i wszyscy się nim zajmowali. W końcu poleciłem, żeby zostawili go w spokoju. – Nie martwcie się – powiedziałem. – Za dwie minuty dojdzie do siebie. Jeśli faktycznie się coś stało, to zaraz się dowiemy. Dali mu więc spokój i tak jak przypuszczałem, podniósł się. Z dnia na dzień drzemiący w nim potencjał stawał się też coraz bardziej widoczny. Przerzuciliśmy go na lewe skrzydło, a Modricia przesunęliśmy do środka, by umożliwić im lepszą współpracę. Dzięki temu Tottenham zaczął wyrastać na coraz bardziej nieprzyjemną dla przeciwnika drużynę. Nasz skład fajnie się równoważył, a Gareth w meczach ligowych przypominał już zawodnika, którego znaliśmy z treningów.

W kluczowej części sezonu strzelił bardzo istotne gole podczas naszych zwycięstw nad Arsenalem i Chelsea. Te mecze stanowiły początek końcowego sprintu, który miał uwieńczyć 5 maja 2010 roku wyjazdowy mecz z Manchesterem City. Zwycięzcę czekał awans do Ligi Mistrzów i większość środowiska piłkarskiego nie miała wątpliwości, że wygrają gospodarze. Prowadził ich Roberto Mancini, a na transfery wydali absolutną fortunę. Patrząc na ich skład – Emmanuel Adebayor, Carlos Tevez i Craig Bellamy w ataku, a na ławce Roque Santa Cruz – wciąż nie rozumiem, jak to możliwe, że zagraliśmy aż tak dobrze. Myślę, że właśnie ze względu na styl było to jedno ze spotkań, które najlepiej definiowały moją pracę w roli menedżera. Podszedłem do niego na takiej zasadzie, że nie ma znaczenia, kto jest gospodarzem – skoro czeka nas finał, jeden mecz, koniecznie musimy postarać się o zwycięstwo. Wystawiliśmy bardzo ofensywny skład – Peter Crouch i Jermain Defoe w ataku, za nimi Bale, Modrić i Lennon, oraz Tom Huddlestone jako defensywny pomocnik. Mówiono, że Tottenham potraktował to spotkanie, jakby grał u siebie, co bardzo mi odpowiadało. Niezależnie od stereotypów, być może w Mancinim zwyciężyła właśnie włoska mentalność. Drużyny z Serie A często preferują ostrożny futbol. Mancini widocznie nie chciał podjąć takiego ryzyka jak my, choć w kolejnym sezonie grał już zupełnie inaczej. Ja natomiast przed tym meczem otrzymałem cały szereg porad od różnych trenerów. Wszyscy sugerowali, bym zaparkował autobus we własnym polu karnym i próbował urwać zwycięstwo w końcówce. Wychodziłem jednak z założenia, że skoro nasza pomoc jest lepsza od drugiej linii Manchesteru, to zaciąganie hamulca ręcznego nie ma sensu. Nie zgadzałem się z opiniami, według których miałbym grać ustawieniem 4–5–1 – wolałem, by ich obrońcy musieli zajmować się dwoma napastnikami. Sądziłem też, że możemy dobrać im się do skóry dzięki skrzydłom. Lennon nie był do końca zdrowy tego wieczoru, ale i tak wystąpił, natomiast Bale spisał się rewelacyjnie. Wszyscy pomocnicy, na czele z Modriciem, harowali jak woły i na osiem minut przed końcem Crouch strzelił zasłużonego, zwycięskiego gola. Zwycięstwo na wyjeździe było dla nas czymś wyjątkowym – mógł to przyznać każdy pracownik klubu. W pewnym sensie przygotowało też Tottenham do Ligi Mistrzów. Już w kolejnym sezonie przekonaliśmy się bowiem, na co nas stać w bezpośredniej konfrontacji z silnym przeciwnikiem. Wiedzieliśmy też, że dysponujemy piłkarzem klasy światowej, który od tamtej pory miał być tylko lepszy. Gareth Bale zaczął w końcu strzelać takie gole, jakimi raczył nas na treningach. Był silniejszy psychicznie i fantastycznie rozwinął się pod względem fizycznym. Szybko biegał, świetnie dryblował i strzelał, wspaniale radził sobie w powietrzu. Nareszcie pełen pakiet. Przewidywałem, że w następnym sezonie będzie naszym Cristianem Ronaldo. Nie myliłem się. Zawsze czułem, że Gareth Bale to ktoś więcej niż zwykły lewy obrońca lub nawet skrzydłowy. Nie zrozumcie mnie źle: gdyby chciał grać na boku obrony, mógłby się stać najlepszym lewym defensorem na świecie, kolejnym Robertem Carlosem. Nawet jeśli miałby pozostać na tej pozycji przez całą karierę, i tak byłby nadzwyczajnym piłkarzem. Potrafił miażdżyć przeciwników z głębi pola lub na skrzydle, ale wciąż stać go było na coś ekstra. Gareth to piłkarz, który jest w stanie znaleźć sobie miejsce do gry w każdej strefie, także w środku pola. Przez wiele miesięcy rozmawiałem na ten temat z naszymi trenerami, bo zauważyliśmy, że przeciwnicy narzucają mu takie krycie, że ruch na skrzydle staje się coraz trudniejszy. Z kolei na środku Bale miałby trzy możliwości – grać na lewo, na prawo lub jechać do przodu. Na boku powoli brakowało mu miejsca. Pamiętam, że nasz plan po raz pierwszy wypalił 27 grudnia 2011 roku, w meczu z Norwich City. Bale grał wówczas niewiarygodnie i strzelił dwa gole. Zwyciężyliśmy 2:0. Niestety, ta zmiana pozycji zbiegła się z kilkoma fatalnymi wynikami i niektórzy, szukając łatwych odpowiedzi,

skojarzyli fakty i zaczęli wytykać winnych palcami. Śpiewali „Gareth Bale – on gra na lewym skrzydle”, tak jakby to drobne przesunięcie stanowiło powód wszystkich naszych problemów. Oczywiście rok później, gdy Gareth strzelał z tej pozycji w drużynie André Villasa-Boasa, określono tę zmianę jako genialne posunięcie. On po prostu może grać wszędzie. Koniec, kropka. Myślę, że Carlo Ancelotti, jego trener w Realu Madryt, znajdzie dla niego podobną rolę – wolnego elektronu nieprzywiązanego ściśle do żadnej pozycji. Największy test Bale’a to natomiast wyjście z cienia Cristiana Ronaldo. Nie będzie to łatwe. Portugalczyk w Madrycie jest wielką gwiazdą i prawdopodobnie będzie chciał wykonywać dziewięć na dziesięć rzutów wolnych. Co najmniej. Gareth będzie musiał upominać się o swoje prawa, co wymaga mocnego charakteru. Musi przyjąć zasadę: „Jestem piłkarzem za 86 milionów funtów” i tak postępować, biorąc odpowiedzialność za piłkę, gdy widzi taką szansę. Z drugiej strony nie może jednak za bardzo skupiać się na tej kwocie transferowej, bo to narzuciłoby mu jeszcze większą presję. Sztuką jest zachowanie równowagi. Bale musi też przygotować się na to, że jeśli pozwoli sobie na indywidualną akcję, strzeli i spudłuje, to Ronaldo może zacząć machać rękami. Nie może się wtedy chować do skorupy i zamieniać w małe bezbronne stworzonko. Asertywność nie jest jednak jego najmocniejszą cechą. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – Gareth wie, że jest dobry. Wyłożono za niego szaloną kwotę, niewiarygodne pieniądze, i gdyby nie wierzył, że sprosta wymaganiom w Realu, nie walczyłby tak bardzo o transfer. To spokojny chłopak, który większość czasu spędza z dziewczyną i rodziną, ale nie jestem do końca przekonany, czy będzie mu odpowiadało, gdy wrzuci się go do jednego worka z Ronaldo i Lionelem Messim. Oglądałem zdjęcia z jego pierwszego dnia w Madrycie i zastanawiałem się, jak ten młody człowiek poradzi sobie ze stadem paparazzich, którzy będą śledzić każdy jego krok. Kluczowa może się okazać relacja z Ronaldo, bo jeśli człowiekowi wiedzie się na boisku, to wszystkie dodatkowe stresy i poboczne problemy nie mają aż takiego znaczenia. Kiedy natomiast nie idzie w futbolu, wszystkie pozostałe kłopoty wydają się dziesięć razy gorsze. Niewielu uznanych brytyjskich piłkarzy wyjeżdżało za granicę, a ci, którzy zdecydowali się na ten krok, mają taką samą szansę na sukces, jak na porażkę. Jeśli Ronaldo poczuje się zagrożony przyjściem Bale’a, to Madryt dla Walijczyka nie musi się stać najprzyjemniejszym miejscem na świecie. Gareth będzie musiał też oprzeć się na Carlu Ancelottim, który dobrze mówi po angielsku, i Paulu Clemencie, asystencie Carla, który jest Anglikiem. W aklimatyzacji może mu też pomóc Luka Modrić, jego stary przyjaciel. Problem polega także na tym, że Real nie może dać osobnych piłek Garethowi i Cristianowi. To niezwykle podobni piłkarze, więc czeka ich sporo wysiłku, by stworzyć groźny duet. Tak naprawdę to dziwadła. Obaj potrafią strzelać, główkować, przebiec z piłką 50 metrów, a przy tym mierzą ponad 180 centymetrów. W Realu muszą też zadbać o to, by Gareth nie odgrywał drugoplanowej roli. Po odejściu z Southampton dostosowanie się do realiów Tottenhamu sporo go kosztowało, ale ciężar przeprowadzki do Hiszpanii jest dziesięć razy większy. I jeśli faktycznie czegoś się obawiam, to tylko dlatego, że wciąż mam w pamięci okres, w którym pewność siebie spadała u Garetha w zastraszającym tempie i w którym naprawdę się baliśmy, że sobie nie poradzi. Nie imponował wtedy najmocniejszym charakterem i nie można teraz pozwolić, by znów wpadł w kiepski nastrój. Jeśli w Realu nie pokaże fajerwerków już od samego początku[44], Carlo i sztab szkoleniowy będą musieli się postarać, by nie czuł się odizolowany. Nie można jednak mu też poświęcać szczególnej uwagi. Gareth to bardzo skryty człowiek i nie spodoba mu się, jeśli każdy jego ruch będzie rozkładany na czynniki pierwsze. Na jego korzyść działa zaś fakt, że od czasów, gdy po raz pierwszy występował na White Hart Lane, bardzo się rozwinął. Poprawiła się jego gra, ale też mentalność. Nigdy nie był cwaniakiem ani

szpanerem. Nie należał do typów, którzy bujali się po East Endzie z butelką szampana. Był po prostu pewny siebie. Teraz tę dojrzałość musi zabrać ze sobą do Madrytu. W przeciwnym razie może być ciężko.

[43]

Znany dziennikarz telewizyjny (przyp. M.O.). [44] Książka powstała latem 2013 roku, pierwszy sezon Bale’a w Realu można uznać za udany (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział czternasty I upadek

Prowadzenie drużyny w Lidze Mistrzów to jedno z najwspanialszych doświadczeń w mojej menedżerskiej karierze. Pokonanie Milanu na San Siro czy zmiażdżenie Interu na White Hart Lane... To były piękne, bogate w wydarzenia wieczory. Nasza przygoda z europejską elitą prawie się jednak zakończyła, zanim zdążyła się rozpocząć. Po przegranej 0:3 w pierwszym meczu eliminacyjnym, co zrozumiałe, obawiałem się najgorszego. Drużyna z czwartego miejsca Premier League musi najpierw przejść przez kwalifikacje, zanim awansuje do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Na obserwację naszego przeciwnika, drużyny Young Boys z Berna, wysłaliśmy Clive’a Allena. „Przeciętniacy” – stwierdził po powrocie. Z raportu, jaki sporządził, wynikało, że nie powinniśmy się niczego obawiać, ale po przyjeździe na stadion Young Boys miałem złe przeczucia. Czekał nas mecz na sztucznym boisku. Piłkarze schodzili z murawy, by zmienić buty, wkładali nowe, nie podobały im się, znów je zmieniali. Nikt nie czuł się tam dobrze. Mała grupka zawodników planowała nawet skoczyć następnego poranka do sklepu sportowego, bo, jak twierdzili, nic im nie odpowiadało. Przestawało mi się to podobać. Grywałem już wiele lat temu w Stanach na murawie typu AstroTurf i rozumiałem ich punkt widzenia. Piłka inaczej się odbija, inaczej się toczy, i potrzeba dłuższej chwili, by się dostosować. Wieczorem przed meczem odbyliśmy jeden lekki trening i kiedy kładłem się spać, przeczuwałem, że wydarzy się coś złego. Po 28 minutach dostaliśmy już trójkę. Wydarzyło się wszystko, czego się obawiałem. W ogóle nie mogliśmy wejść w ten mecz. Young Boys, prowadząc 3:0, dostali rzut wolny z boku naszego pola karnego i trafili w słupek. Gdyby piłka wpadła do bramki, myślę, że nie udałoby nam się podnieść, ale na trzy minuty przed przerwą szczęście w końcu zaczęło nam dopisywać. Gol Sébastiena Bassonga pozwolił nam wrócić do gry i gdyby wtedy ktoś zaproponował mi zakończenie meczu takim wynikiem, naprawdę przystałbym na to. Na takim boisku 1:3 nie wydawało się najgorszym rezultatem. Wierzyłem też w nasze szanse w rewanżu, zwłaszcza że na siedem minut przed ostatnim gwizdkiem Roman Pawluczenko zmienił wynik na 2:3. Pod koniec o mało co straciliśmy gola i muszę przyznać, że byłem zadowolony z porażki w tak niewielkich rozmiarach. Wiedziałem, że u siebie zagramy zupełnie inaczej, i tak naprawdę to właśnie te mecze nadały ton naszej europejskiej kampanii. W drugim meczu już ich zmasakrowaliśmy. Objęliśmy prowadzenie po pięciu minutach, przed przerwą zrobiło się 2:0, a potem dołożyliśmy jeszcze dwa trafienia. Skończyło się 4:0. Peter Crouch strzelił hat-tricka, bo w ogóle nie mogli sobie z nim poradzić. W fazie grupowej było zresztą podobnie. Zremisowaliśmy z Werderem Brema na wyjeździe 2:2, a u siebie pokonaliśmy ich 3:0. Na stadionie FC Twente skończyło się 3:3, ale na White Hart Lane to my byliśmy górą, 4:1. Zdobyliśmy 25 bramek w dwóch meczach eliminacyjnych i sześciu grupowych, co daje średnio ponad trzy trafienia na mecz. Pokazywaliśmy fantastyczny, otwarty futbol i przejmowaliśmy inicjatywę, gdziekolwiek przychodziło nam grać. Gdy Manchester City przez pierwsze dwa sezony kiepsko sobie radził w Lidze Mistrzów, ludzie mówili, że to wynik braku doświadczenia. My natomiast braliśmy w niej udział po raz pierwszy i absolutnie nikogo się nie baliśmy. Wielu rywali po prostu zajechaliśmy, a gdy mecze nie układały się po naszej myśli, pokazywaliśmy prawdziwego ducha walki. O konfrontacjach z Interem Mediolan pamiętają dziś wszyscy. Właśnie wtedy Gareth Bale faktycznie wkroczył na światową scenę. Wiedzieliśmy oczywiście, na co go stać, ale większe europejskie kluby wówczas jeszcze nie zdawały sobie z tego sprawy. Szybko

to się zmieniło. Chyba nigdy nie widziałem, by jeden piłkarz tak przeraził przeciwnika, jak to było w przypadku Bale’a w meczu z Interem Mediolan. Nie mieli pojęcia, co ich czeka. Prowadzenie drużyny w Lidze Mistrzów na tak wspaniałym stadionie jak San Siro to jedno z najbardziej pamiętnych doświadczeń w mojej karierze. Może José Mourinho już do tego przywykł, ale ja przez większość czasu nie przebywałem w pobliżu najwspanialszych klubów Europy, a granie na Old Trafford wciąż mnie kręci. Wyjście na San Siro i możliwość zobaczenia trzepoczących niebiesko-czarnych barw oraz naszych kibiców stłoczonych w małym sektorze górnej trybuny... To było po prostu niewiarygodne. Ale nie mogłem się tym napawać zbyt długo. Javier Zanetti po dwóch minutach zapewnił prowadzenie Interowi. Sześć minut później nasz bramkarz Heurelho Gomes wyleciał z boiska. Musiałem wprowadzić rezerwowego bramkarza za ofensywnego zawodnika, więc w miejsce Luki Modricia wpuściłem Carla Cudiciniego. Luka nie rozgrywał najlepszego meczu, a mnie chodziło teraz tylko o ograniczenie szkód. Minęły trzy minuty i wynik podwyższył Samuel Eto’o. Kolejne trzy i bramkę zdobył Dejan Stanković. Po 35 minutach dziesięciu zmęczonych facetów przegrywało już 0:4. Czuliśmy się upokorzeni, a tak naprawdę mogło być jeszcze gorzej. Carlo popisał się kilkoma niezłymi interwencjami. W przerwie wybrałem się najpierw do małego pokoiku, by zebrać myśli przed przemową do piłkarzy. Znaleźliśmy się w dużych tarapatach, a nie wiedziałem, co nas jeszcze czeka. Bo co mogliśmy zrobić, grając w dziesiątkę? Jak mieliśmy się podnieść? Tim Sherwood przyszedł, by ze mną pogadać, ale też nie miał jakichś wielkich pomysłów. Pozostało nam jedno – skoro przygwoździli nas do ściany, trzeba było odpowiedzieć tym samym. I rozpocząć strzelaninę, jak na westernie. – Wiesz, Tim – powiedziałem – to nie jest faza pucharowa. Gramy w grupie. Zostaną nam jeszcze trzy mecze, zwyciężymy i przejdziemy dalej. Nie ma dla nas żadnego znaczenia, co się tu wydarzy. Jebać to. Jedziemy na nich. Taką wiadomość przekazałem piłkarzom i właśnie tak zagraliśmy. I wiecie co? Gdyby drugą połowę przedłużono jeszcze o pięć minut, to nawet byśmy nie przegrali. Z 0:4 podnieśliśmy się na 3:4 po hat-tricku Garetha. Po końcowym gwizdku rywale wyglądali jak oszołomieni bokserzy ledwo trzymający się na linach. Było po nich. Zwykle gdy we Włoszech drużyna przegrywa 0:4, jest po meczu. Inter potrzebował więcej czasu na zorientowanie się, że się nie poddaliśmy. Ruszyliśmy na nich z całym impetem. Zupełnie nie mogli sobie poradzić z Bale’em. Schodząc do szatni po pierwszej połowie, bałem się, że wbiją nam ósemkę lub dziewiątkę, a pod koniec czuliśmy się niemal jak zwycięzcy. Mecz zaczął się jak najgorszy koszmar menedżera, a w drodze powrotnej do domu świętowaliśmy. Wiedzieliśmy, że u siebie poradzimy sobie z Interem. I faktycznie tak się stało. „Naiwny taktycznie”. Wiele razy słyszałem ten zarzut. Dziś już to po mnie spływa. Wiem, że nie przetrwałbym tyle lat w zawodzie, gdybym nie wiedział, jak organizować grę drużyny i wpływać na rozwój zawodników. Ludzie lubią upraszczać. Twierdzą, że wszystko sprowadza się do motywacji, tak jakbym nabył przez całe życie tylko talent do gadki. Jeśli chcą w to wierzyć, to proszę bardzo, ale piłkarze potrafią rozpoznać bajeranta. Hołduję pewnym zasadom i mam własny styl. Lubię, gdy moje drużyny grają szeroko, a obrońcy podłączają się do akcji ofensywnych. Chcę, by zawodnicy występowali na tych pozycjach, na których czują się najlepiej i mogą skrzywdzić przeciwnika najdotkliwiej. Bale to zawodnik szybki jak błyskawica i lewonożny, więc przez cały sezon umieszczałem go na lewej stronie, choć wtedy zazwyczaj wystawiano piłkarzy lewonożnych na prawym skrzydle, by – jak Ashley Young – mogli ściąć do środka i uderzyć na bramkę. Zauważyłem jednak, że Gareth najpierw musi podbudować się psychicznie. Jak już wspomniałem, dopiero gdy czuł się na boisku jak w domu, a obrońcy zaczęli podwajać krycie, zaczęliśmy obmyślać mu zmianę

strony lub grę środkiem. Wspominam o tym dlatego, że ówczesnym trenerem Interu był Rafael Benítez, który uchodził za jednego z największych taktycznych myślicieli, a gdybym postąpił tak jak on w drugim meczu na White Hart Lane, to zostałbym absolutnie zmasakrowany. I słowo „naiwny” ani w połowie by tego nie oddało. W rewanżu Rafa zupełnie nie wziął poprawki na hat-tricka, którego Bale zdobył w 38 minut. To dla mnie bardzo dziwne. Po rozpoczęciu meczu nie mogliśmy wręcz uwierzyć w naszego farta. Przez cały tydzień pracowaliśmy nad tym, jak się ubezpieczyć przed zasiekami, jakie Inter miał postawić na Garetha, a kiedy już przyszło co do czego, okazało się, że Benítez zostawił go sam na sam z Maiconem. Szkoda mi tego gościa. Jego występ był żenujący. Pod koniec kibice śpiewali „taxi dla Maicona” i po tym meczu jego kariera nie wróciła już na właściwe tory. Opuścił Inter, przeszedł do Manchesteru City, ale nie przebił się, brakowało mu regularnych występów i wyjechał już następnego lata. Rozpoczął spotkanie na White Hart Lane jako najlepszy prawy obrońca na świecie, a zakończył jako pośmiewisko. Wiem, co mówiłoby się o taktyce, gdyby Maicon był moim piłkarzem. Zauważyłem w pierwszym meczu, że szeroko grający prawoskrzydłowy Interu nie dawał wielkiego wsparcia defensywie, ale byłem pewny, że na White Hart Lane to się zmieni. Powiedziałem Garethowi, że podwoją krycie, a okazało się, że napocić musiał się osamotniony Maicon. Myślę też, że ludzie czasem za łatwo przyklejają łatki zagranicznym szkoleniowcom. Uznają ich za zaawansowanych taktycznie, nie dopuszczając do siebie myśli, że każdy ma prawo do błędu. Może Rafa uznał, że w pierwszym meczu mieliśmy szczęście? Może pomyślał, że Gareth rozegrał jedną fantastyczną połówkę, bo podszedł do niej na luzie i z przekonaniem, że mecz już jest przegrany, a w drugim spotkaniu, pod presją, będzie sobie radził zupełnie inaczej? Mimo wszystko nie mogę zrozumieć jego punktu widzenia. Każdy trzeźwo myślący człowiek zauważyłby już w pierwszym meczu, jakie zagrożenie stanowi Bale i jak ważny jest dla Tottenhamu. Byłem bardzo zadowolony, że Gareth w końcu zyskał takie uznanie, na jakie zasługiwał, bo to po prostu naprawdę miły dzieciak. Wiem, że mocno mu się obrywa za nurkowanie, ale ja zawsze traktowałem go jako szczerego i uczciwego chłopaka. Począwszy od treningów, na które nigdy się nie spóźniał, aż po mecze. Uważam po prostu, że Bale biega z taką prędkością i zmienia kierunek tak szybko, że – biorąc pod uwagę całą tę szybkość, ruchy ciała i niosący go pęd – stara się uniknąć kontuzji. Nie twierdzę, że nigdy nie nurkował. Nie uważam też, że w dzisiejszych czasach istnieje piłkarz, który nigdy nie próbował nabrać sędziego, ale nie sądzę, by Gareth robił to celowo. Czasami może myśli, że ktoś chce go kopnąć, przewiduje ten ruch, ale każdy piłkarz, który by tak biegał, próbowałby uniknąć zderzenia. Dla mnie Bale jest wzorowym i niestwarzającym problemów zawodowcem. Miałem szczęście, bo w Tottenhamie większość zawodników była właśnie taka. Modrić, Pawluczenko, Defoe, Crouch – to wszystko fajni goście, którzy nigdy nie przyprawili mnie o zawroty głowy. Tego lata ściągnęliśmy też Rafaela van der Vaarta, który okazał się dla nas kluczowy w europejskich pucharach. To był już pomysł Daniela Levy’ego. Prezes zapytał, czy chcę wypożyczyć Rafaela. „Oczywiście, że tak” – odpowiedziałem. Niedługo potem wrócił z informacją, że nie udało się zorganizować wypożyczenia, ale van der Vaart jest do ściągnięcia na stałe za niewiarygodnie niską cenę. Czy to mi też odpowiada? Naturalnie, to była fantastyczna okazja, więc od razu na nią przystałem. Rafael był kolejnym piłkarzem, który stwierdził, że nie przykładam wielkiej wagi do taktyki, ale czego oczekiwał? Że wybiorę go do składu i wytłumaczę, jak ma grać? Wystawiłem van der Vaarta na pozycji, która moim zdaniem najbardziej mu odpowiadała, i pozwoliłem mu dyrygować grą. Im lepszy piłkarz, tym bardziej powinno się ograniczać rady. Oczywiście mieliśmy wypracowane pewne schematy i plany taktyczne, ale zawodnikom

Bournemouth należy tłumaczyć zdecydowanie więcej niż w Tottenhamie. Ludzie sądzą, że ciągle kłóciliśmy się z Danielem o piłkarzy, a wcale tak nie było. Tak, prezes miał swoje poglądy, ale nigdy nie dokonaliśmy transferu, pod którym sam bym się nie podpisał. Wiem też, że nie wszyscy piłkarze, których wskazywałem, odpowiadali Levy’emu, a większość z nich udało mi się jednak ściągnąć. Daniel nie miał przekonania do Younèsa Kaboula i Scotta Parkera z powodu ich podatności na kontuzje i wieku, ale ostatecznie mi zaufał, więc ich sprowadziliśmy. Dziś różnica jest taka, że Tottenham znów ma swojego dyrektora sportowego, Franca Baldiniego. Mnie jednak taki sposób zarządzania nie odpowiada. Wolę staromodne metody, podobnie jak Arsène Wenger czy sir Alex Ferguson. Wystawiam drużynę, wybieram zawodników i skoro to ja pociągam za sznurki, to dlaczego mam polegać na decyzjach kogoś innego? Nie słyszałem nigdy, by fani śpiewali o zwolnieniu dyrektora sportowego... No, dopóki Joe Kinnear nie trafił do Newcastle United[45]. To jednak też pokazuje, jak futbol się zmienia. Zagraniczni szkoleniowcy wręcz nalegają na współpracę z dyrektorem sportowym i André Villas-Boas z pewnością ciepło przywitał Baldiniego w Tottenhamie. Może i zdarzało mi się płacić wysoką cenę za to, że się nie ugiąłem i nie dostosowałem pod pewnymi względami do nowych realiów, ale muszę przyznać, że śmieszy mnie, gdy słyszę o tej nowej, trudnej rzeczywistości. Właściciele Liverpoolu przyjęli na przykład nowoczesną metodę oceniania piłkarzy, bazującą na filozofii Moneyball, wziętej z baseballa, a Brendan Rodgers musiał potem poświęcić strasznie dużo czasu na pozbycie się piłkarzy ściągniętych za horrendalne kwoty. Myślę, że każda z tych nowych filozofii niesie za sobą ryzyko – albo wypali, albo nie. Podobnie zresztą jak podejmowanie decyzji według starych metod. Czasem dobrze jest iść z duchem czasu, ale nieraz to właśnie staromodne środki do celu pozostają najlepszą opcją. Z sir Aleksem Fergusonem zawsze miałem wyjątkowe stosunki – inne niż w przypadku pozostałych menedżerów. Pamiętam, jak przed jednym z meczów, gdy prowadziłem Tottenham, tak się zagadaliśmy, że działacze klubowi musieli zapukać do biura Fergusona, by przypomnieć mu o rozpoczęciu spotkania. Obaj mieliśmy jeszcze przeprowadzić szybkie rozmowy z zawodnikami, a ci musieli na nas czekać. Na Old Trafford klimat jest zawsze specyficzny. Zwykle najtrudniej wytrzymać ostatnie chwile przed meczem. Wybierasz swoją jedenastkę, patrzysz na skład rywala i jeśli są jakieś małe niespodzianki, próbujesz nieco zmienić swoje plany. Jeżeli nie gra Nemanja Vidić, musisz zastanowić się nad stałymi fragmentami – kto będzie kogo krył i który zawodnik United może stworzyć największe zagrożenie przy rzutach wolnych. Następnie drużyny wychodzą na rozgrzewkę, a menedżer zostaje sam, pstrykając kciukami i czekając na początek meczu. Już nic się nie da zrobić. Wtedy pojawiają się nerwy. Dlatego gdy gram z Manchesterem, nie mogę się doczekać spotkania z Aleksem. – Wpadniesz na herbatkę, Harry? – pyta, a następnie zamyka drzwi do swojego gabinetu i rozmawiamy. Zawsze na telewizorze w rogu leciały wyścigi lub wprowadzenie do meczu w kanale Sky, a my przy herbatce i ciastkach debatowaliśmy nad naprawą świata. Rozmawialiśmy o piłkarzach, których oglądaliśmy, drużynach, z którymi się mierzyliśmy, o tym, kto jest w formie, kto z niej wypadł, o typowo piłkarskich plotkach albo o tym, jak w Peterborough radzi sobie jego syn Darren, aż w końcu zbliżał się czas wyścigu na Sandown Park. Alex jest taki jak ja i wie, co się dzieje na wszystkich szczeblach rozgrywek, nie tylko Premier League. Jeśli w Rochdale pojawi się ciekawy dzieciak, to na pewno znajdzie się na jego radarze. I mimo klasy przeciwnika, zawsze do meczów na Old Trafford podchodzę bardziej zrelaksowany. Tam czas leci dużo szybciej. Zdarza mi się słyszeć opinie, że zagraniczni trenerzy nie są tacy jak my. Tego jednak nie da się

jednoznacznie określić. Nie można powiedzieć, że są niemili – po prostu pochodzą z innej kultury. Nigdy nie miałem żadnego spięcia z Arsène’em Wengerem, ale na palcach jednej ręki mogę policzyć nasze przedmeczowe spotkania. Nawet jeśli wpadniesz do jego biura, to z całą pewnością Wengera tam nie będzie. Nie widziałem też, by oglądał mecze juniorów Arsenalu, gdy z nimi graliśmy. Albo potrafi się ukryć najlepiej na świecie, albo ufa informacjom całej siatki skautów i analityków. Myślę, że obcokrajowcy mają inny styl pracy – Rafy Beníteza też nie spotykam na zbyt wielu meczach, a na przykład David Moyes jeździ wszędzie. Brakuje mi jednak tych pomeczowych schadzek. Gdy Jim Smith pracował w Derby County, zawsze można było tam zobaczyć kilka znanych twarzy, na przykład Dave’a Mackaya. Jim otwierał butelkę czerwonego wina lub dwie i wkrótce zaczynałeś się śmiać, mimo że przed momentem przegrałeś, masz na głowie wiele problemów i toczysz wojnę z całym światem. Moim ulubieńcem był Howard Kendall z Evertonu. Zawsze wpadał na lampkę wina po meczu, a czasem nawet przed. Wśród dzisiejszych zagranicznych trenerów za najbardziej gościnnego uważam José Mourinho. Nawet gdy znajdował się pod dużą presją pod koniec swojego ostatniego sezonu w Realu Madryt, zawsze miał czas, by wysłać mi esemesa i życzyć powodzenia w Queens Park Rangers. W jednej z wiadomości wyraził nadzieję, że pokonam pewnego menedżera Premier League, który znajduje się na jego czarnej liście. Sami zgadnijcie, o kogo chodziło José. We wtorek 15 lutego 2011 roku zakończenie mojej kadencji w Tottenhamie wydawało się odległe. Wtedy po raz drugi wróciłem na San Siro – tym razem by zmierzyć się w fazie pucharowej Ligi Mistrzów z AC Milan. Mój plan bitwy nie polegał jednak na otwartym, radosnym futbolu. Tak naprawdę założenia nie mogły się zbyt wiele różnić od poprzedniego meczu. Nie mogłem liczyć na Bale’a, więc wystawiłem w pomocy Wilsona Palaciosa i Sandro, a na ławce zostawiłem nie do końca zdrowego Modricia. W ataku wybiegł natomiast Peter Crouch. Zagraliśmy naprawdę dobrze, wykonaliśmy kawał ciężkiej roboty i wbiliśmy im gola na 10 minut przed końcem. Na listę strzelców wpisał się Crouch. Typowa bramka z kontrataku, prawdziwa włoska robota, która jednak nie zjednała nam tam zbyt wielu przyjaciół. Tym bardziej, że po meczu stwierdziłem, iż Premier League jest lepsza od Serie A i najlepsze drużyny z Włoch nie mogłyby nawet wywalczyć u nas miejsca zapewniającego awans do Ligi Mistrzów. Znienawidzono mnie tam za to, ale podtrzymuję swoje zdanie. Milan miał wręcz szczęście. Już na początku należał nam się karny po skandalicznym wejściu Mathieu Flaminiego, który niemal złamał nogę Vedranowi Ćorluce. Gennaro Gattuso, legendarny twardziel Milanu, szalał z wściekłości nawet poza boiskiem, gdzie nieopatrznie wystartował do Joego Jordana. Joe zbliżał się co prawda do sześćdziesiątki, ale wiem, na kogo postawiłbym pieniądze w takim pojedynku. Zawsze na Jordana. Przyznaję, z ich kłótni nie zrozumiałem ani słowa, ale z tego, co widziałem, Joe dał z siebie wszystko. W końcu grał niegdyś we Włoszech, jego córka do dziś uczy tam angielskiego, więc i on dobrze włada tamtejszym językiem. Gattuso natomiast chyba wyszedł za Szkotkę, więc prawdopodobnie jakoś mogli się porozumieć. Joe to cichy, spokojny facet, ale każdy, kto go zna, potwierdzi wam, że nie ma sensu z nim zadzierać. Jest silny jak byk i myślę, że gdyby nikt ich od siebie nie odciągnął, pokazałby Gattusowi, co znaczy stary dobry pocałunek z Glasgow. Wieczór za sprawą wyniku był jednak i tak dla nas udany. Na White Hart Lane też było nam ciężko. Milan dominował przez większość czasu, ale nasz bramkarz zdołał utrzymać czyste konto. Tego wieczoru, co mnie zaskoczyło, dostałem bardzo wiele pochwał za taktykę mojej drużyny. Zdecydowanie więcej, niż wtedy, gdy w europejskich pucharach strzelaliśmy średnio po trzy gole na mecz. Dlaczego bezbramkowe remisy robią na ludziach aż takie wrażenie? Możemy zestawić drużynę w taki sposób, by zanudzić przeciwnika na śmierć – udało mi się to nawet kilka razy w Queens Park Rangers. Zremisowaliśmy z Manchesterem City

i Tottenhamem, utrzymaliśmy czyste konto z Chelsea. Nie jest to trudne, dla niektórych wydaje się ważniejsze od zwycięstw w dobrym stylu. Naprawdę nie rozumiem. Tak jakby ludziom wystarczył remis 0:0, by nazwać cię taktycznym geniuszem. Jeśli jednak nie rozumiem futbolu teraz – a oglądam i uprawiam go od piątego roku życia – to nie zrozumiem już nigdy. Nie sądzę też, żeby na świecie było zbyt wielu taktycznych geniuszów. I nie wliczam do tego towarzystwa nawet sir Aleksa Fergusona. Wobec Milanu, drużyny z kilkoma świetnymi zawodnikami, wykazaliśmy cierpliwość i nie pozwoliliśmy rozwinąć im skrzydeł. Wynik był fantastyczny, ale samo spotkanie nie należało do moich ulubionych. W ćwierćfinale trafiliśmy na Real Madryt i ten mecz skończył się, niemal zanim się jeszcze rozpoczął. Już na starcie prowadzenie zapewnił im Emmanuel Adebayor, a po kwadransie z boiska wyleciał Peter Crouch. Popełnił głupi faul, dostał żółtą kartkę, minutę później zrobił to samo i było już po nim. Real wygrał 4:0 i nie mieliśmy już szans. Poradzili sobie też z nami na White Hart Lane. W rewanżu jedynego gola strzelił Cristiano Ronaldo. Koniec. W Lidze Mistrzów spisaliśmy się fantastycznie, ale odbiło się to na naszych występach w Premier League. Zajęliśmy dopiero piąte miejsce i nie udało nam się zakwalifikować na kolejny sezon międzynarodowych rozgrywek. Liczyliśmy się w walce o czwartą lokatę – w pewnym momencie wskoczyliśmy nawet do trójki – ale przez większość sezonu trzymaliśmy się z dala od elity i na koniec mieliśmy sześć punktów straty do Arsenalu. Byłem jednak przekonany, że dzięki tym doświadczeniom jeszcze wrócimy do Ligi Mistrzów i jeśli uda nam się ściągnąć kilku świetnych piłkarzy, poradzimy sobie tam nawet lepiej. Nie miałem pojęcia, że sezon 2011/12 będzie moim ostatnim w Tottenhamie. Tych krótkich chwil, gdy los się do ciebie nie uśmiecha, nie da się zapomnieć. W październiku rozegraliśmy dobry mecz na Old Trafford, ale nic nam to nie dało. Przegrywaliśmy 0:1, ale wciąż liczyliśmy się w grze, gdy absolutnie niebywałym trafieniem popisał się Nani. Takie momenty latami przewijały się przez słynne „What Happened Next?” (Co wydarzyło się później?) w programie A Question of Sport. Nani ruszył, uznał, że Younès Kaboul go sfaulował, upadł na murawę, dotknął nawet piłki ręką, ale sędzia Mark Clattenburg nie zareagował. Nasz bramkarz Gomes, wychodząc z założenia, że dostaliśmy wolnego, podniósł piłkę i wyrzucił ją przed siebie w szesnastce, by wybić ją w pole. Nani w przeciwieństwie do nas zorientował się jednak, że arbiter nie zagwizdał, więc piłka wciąż była w grze. Podbiegł i strzelił gola, którego Clattenburg uznał, mimo że jego liniowy podnosił chorągiewkę, sygnalizując wolnego. Sam też uważał, że należało go podyktować! Wpadłem w furię. Przegrywając 0:2 na sześć minut do końca, nie mieliśmy już szans. Nani celowo zagrał ręką. Miał zostać bohaterem? Przecież to bez sensu. Alex obwinił za tego gola naszego bramkarza, ale moim zdaniem to sędzia narobił bałaganu. Nani też nie zachował się najuczciwiej. Co więc nie poszło po naszej myśli w tym ostatnim sezonie? Sam chciałbym wiedzieć. Utrzymywaliśmy się w górze tabeli i wierzę, że gdyby udało nam się dołożyć jednego lub dwóch topowych piłkarzy, moglibyśmy nawet sięgnąć po tytuł. Przeszkodziły nam też jednak kontuzje. Pod sam koniec zimowego okienka transferowego ściągnęliśmy z Evertonu za darmo Louisa Sahę. Aby liczyć się w grze o mistrzostwo, powinniśmy jednak być bardziej zuchwali i zdecydowani. Zwykło się również mówić, że zdekoncentrowały mnie spekulacje na temat mojej pracy z reprezentacją Anglii. Ta historia wydaje się bardziej seksowna od opowieści o zbyt dużej liczbie kontuzji, ale czasem nie ma potrzeby silić się na bardziej wymyślne tłumaczenia. Straciliśmy Lennona, który był dla nas kluczowy. Ledley King też nie stawał się coraz młodszy i było to widać. Brakowało nam środkowych obrońców i przyznaję, że wystawiałem go chyba zbyt często. Nie radził sobie najlepiej i choć sam twierdził, że chce grać, naprawdę nie był na to gotowy. W kilku meczach

pod koniec sezonu zagraliśmy absolutnie poniżej oczekiwań i przykro mi, że Ledley przez moją decyzję znalazł się w takim położeniu. To wspaniały chłopak – kiedy był w formie, spisywał się fantastycznie. Nie wiedziałem wtedy jednak, że miał w kontrakcie zapis uzależniający jego zarobki od liczby rozegranych minut. Zależało mu więc na regularnych występach nawet wtedy, kiedy grać nie powinien. Mówił, że jest gotowy, a mnie też zależało na jego obecności, bo nie miałem zbyt dużego wyboru. Cała sytuacja nie była zdrowa. A kiedy dowiedziałem się, od czego zależą jego zarobki, jeszcze bardziej się pogorszyła. Zabrakło mu chyba pięciu meczów do uzyskania kwoty, na której mu zależało. – Nie chcę, Ledley, żebyś myślał, że nie wystawiam cię, by zaoszczędzić klubowi pieniędzy – wyjaśniłem. – Wolałbym, żebyś je zarobił. Zasługujesz na wszystko, co wpływa na twoje konto. On jednak wtedy już sam wiedział, że nie może grać. Kolano puchło mu po każdym meczu i na dojście do siebie potrzebował sześciu dni. Nie mógł trenować. Tracił dynamikę. Jego kolana po prostu się rozleciały. Na ostatnie cztery mecze sezonu wystawiliśmy Kaboula i Williama Gallasa. Zaliczyliśmy trzy zwycięstwa i remis. To jednak wciąż nie wystarczyło – wszystko za sprawą cudu w Monachium. Do dziś nie wiem, jak Chelsea zdobyła Ligę Mistrzów, ale właśnie dzięki tej wygranej awansowała do kolejnej edycji tych rozgrywek kosztem czwartej drużyny w lidze. Czyli nas. Tego wieczoru popełniłem jeden z największych błędów w życiu. Na zaproszenie Jamiego wybrałem się na mecz. Powiedział, że Sky[46] dostało swoją lożę i mogę przyjechać jako jego gość. W innych okolicznościach ten wieczór zapowiadałby się znakomicie – zwycięstwo Chelsea, której kapitanem był mój bratanek, Frank Lampard. Skończyło się jednak fatalnie. Nie będę kłamał – niezależnie od tego, ile Frank i jego ojciec dla mnie znaczą, rozpaczliwie pragnąłem, by Chelsea przegrała. Ich zwycięstwo oznaczało dla nas odpadnięcie z Ligi Mistrzów. I to mimo że skończyliśmy sezon dwa miejsca wyżej od nich. Pięć punktów przewagi w Premier League przestało nam cokolwiek dawać. Widziałem, że Jamie stoi po mojej stronie. Za to Ruud Gullit, którego darzyłem olbrzymim szacunkiem za karierę piłkarską, szalał tuż przede mną z radości. Teoretycznie powinien podchodzić do meczu bez większych emocji – w końcu, na miłość Boską, Chelsea go zwolniła – ale nie miało to dla niego znaczenia. W taki sposób Tottenham odpadł. Gdyby przed sezonem ktoś powiedział mi, że wyprzedzimy Chelsea o dwie lokaty w tabeli, przyjąłbym to z pocałowaniem ręki. Okazało się jednak, że nie wystarczyłoby to nawet na Ligę Mistrzów. Wszyscy wiecie, jak przebiegał ten mecz. Chelsea została stłamszona, podobnie zresztą jak w poprzednich rundach z Barceloną i Napoli. Bayern nie wykorzystał karnego, stracił w końcówce bramkę i przegrał w konkursie jedenastek. Byłem zrozpaczony. Chciało mi się płakać. Ruud skakał, krzyczał, śpiewał i walił w okna, by zwrócić uwagę piłkarzy Chelsea, a ci po podniesieniu wzroku widzieli w tle mnie, Harry’ego Redknappa, znajdującego się w największym dołku swojej menedżerskiej kariery. Jamie w końcu się zdenerwował. – Ruud, daj spokój, przecież oni cię zwolnili, tak? – powiedział. – A tak, ale to byli inni ludzie – odparł Gullit i nieświadomy mojej sytuacji wrócił do skakania. Było mi wstyd. Czułem się tak, jakbym zepsuł Ruudowi imprezę, choć wciąż uważam, że akurat jego zachowanie było przegięciem. Gdybyśmy odwrócili role, sam na pewno bym tak nie postąpił. Gullit mógł dostrzec, jak się czuję, i tak, rozumiem, że cieszył go sukces Chelsea, ale on naprawdę ani na moment nie przerwał tego swojego świętowania, co w końcu mnie wkurzyło. Tym bardziej, że czekało mnie jeszcze jedno upokorzenie. Po wyjściu ze stadionu musiałem przejść obok fanów Chelsea, by dostać się na parking, z którego mieliśmy odjechać do hotelu. A oni szli za mną przez całą drogę i skandowali „Channel 5 w czwartek wieczór!”. Tam transmitują mecze Ligi Europejskiej.

Kibice Chelsea zawsze byli wobec mnie w porządku – chyba dlatego, że jestem wujkiem Franka – ale tę sytuację trudno było znieść. Przypomniało mi się to, gdy rok później widziałem, jak sami świętowali zwycięstwo w finale Ligi Europejskiej. Wróciliśmy w każdym razie do hotelu i poszedłem prosto do łóżka. Dzień później jechaliśmy do domu. „Ściągnijmy na przyszły sezon czołowego napastnika i nic nas nie powstrzyma” – myślałem, nie mając pojęcia, że w Tottenhamie spędzę jeszcze zaledwie 25 dni. W tamtym sezonie przeszliśmy naprawdę wiele. Kibice Tottenhamu pojawiali się nawet w sądzie podczas mojego procesu. Wszystko szło po naszej myśli, aż zaczęły nam doskwierać kontuzje. Niezależnie od zwycięstwa Chelsea w Lidze Mistrzów, od trzeciego Arsenalu dzielił nas tylko punkt. W ostatniej kolejce Kanonierzy pojechali na mecz z West Bromwich, które grało bez swojego pierwszego bramkarza, Bena Fostera. Zastępujący go Márton Fülöp okazał się okropny. Popełnił błędy przy pierwszym i trzecim golu, a i przy drugim mógł się zachować lepiej. Arsenal wygrał 3:2. Nie obwiniam Fülöpa za odpadnięcie Tottenhamu z gry o Ligę Mistrzów – sami przy wielu okazjach mogliśmy zyskać brakujące punkty – ale naprawdę akurat w tym okresie wszystko działało na naszą niekorzyść. Nie pozwolę jednak, by te chwile zamazały moje dobre wspomnienia z Tottenhamu. Wykonaliśmy dobrą pracę i cieszyła mnie każda minuta spędzona w tym klubie. Smaku Ligi Mistrzów nie zaznali ani przed moją kadencją, ani po niej. Po moim odejściu też nie łapali się do pierwszej czwórki Premier League. Ludzie mają krótką pamięć, bo jeszcze kiedy pracowałem w West Hamie, Tottenham przez trzy lata z rzędu zajmował od nich niższe miejsca w tabeli. Z perspektywy czasu... Czy utrzymałbym posadę, gdyby Bayern zdobył Ligę Mistrzów? Po prostu nie wiem. Nie mam też problemu z Danielem Levym. To od niego dostałem pierwszy telefon z życzeniami powodzenia po tym, jak przejąłem Queens Park Rangers. Nawet w dniu mojego odejścia z Tottenhamu Daniel zadzwonił w nocy i powiedział: – Harry, bądźmy w kontakcie. Mam nadzieję, że możemy pozostać przyjaciółmi. „Facet ma tupet” – pomyślałem. Przed momentem mnie zwolnił, a teraz chce się ze mną kolegować? Utrzymaliśmy jednak kontakt. Nie należę do obrażalskich. Moje pożegnanie nie odbyło się jednak błyskawicznie. Nie było też tak, że wszedłem do biura prezesa, by się dowiedzieć, że mnie zwolniono. Pozostawał mi jeszcze rok kontraktu, więc już wcześniej spotykałem się z Danielem i prosiłem o zapewnienie mi większej stabilizacji. Wykonałem dobrą robotę i nie chciałem wchodzić w nowy sezon, 2012/13, mając przed sobą zaledwie rok kontraktu. Wystarczyłoby przecież kilka porażek, bym zamknął drzwi od drugiej strony. Po doprowadzeniu Tottenhamu do pierwszej czwórki, jak sądziłem, byłoby to niesprawiedliwe, więc liczyłem, że moja umowa zostanie przedłużona o rok. Nie byłoby to głupie. Po kilku dyskusjach znów udałem się na spotkanie z Levym. – Co się dzieje, Daniel? – zapytałem. Miał niepewną minę. – Naprawdę nie wiem – odpowiedział. – Nie możemy przedłużyć twojej umowy o rok, skoro rok ci jeszcze pozostał. Może czas naszej współpracy dobiega końca? Muszę przemyśleć kilka spraw. Może, Harry, nasza współpraca właśnie się zakończyła? Nie byłem zadowolony, ale musiałem to zaakceptować. Osiągnięcia z Tottenhamem umieściłbym z pewnością w pierwszej trójce moich sukcesów – tuż obok awansu do drugiej ligi z Bournemouth i utrzymania Portsmouth w Premier League. A z Danielem do dziś mam dobry kontakt. W poprzednim sezonie wypożyczył mi nawet kilku swoich piłkarzy do Queens Park Rangers.

Po zakończeniu rozgrywek nie dostałem jednak nawet szansy na pożegnanie z piłkarzami. Szkoda. Zawsze jechaliśmy na jednym wózku i jestem przekonany, że w kolejnym sezonie – kiedy już beze mnie zajęli piąte miejsce – awansowałbym z nimi do Ligi Mistrzów. Wkrótce do klubu miał trafić Jan Vertonghen, który okazał się wielkim wzmocnieniem Tottenhamu. Pojawił się nawet na naszym ostatnim meczu sezonu, z Fulham. O czwartej rano porozumieliśmy się w sprawie warunków rozstania. Najpierw wybrałem się na krótki spacer, by uporządkować myśli, a potem wskoczyłem do taksówki. Brakowało mi słów. Zająłem z drużyną czwarte miejsce i straciłem pracę. Ciszę szybko przerwał głos taksówkarza, fana Tottenhamu: – Harry, wykonałeś u nas superrobotę, kolego! Co miałem powiedzieć? Że mnie wywalili? Gdy podjechaliśmy pod hotel, zapytałem, ile płacę. – Nie, nie, nie mogę wziąć od ciebie pieniędzy. Powodzenia w następnym sezonie. Stary, gramy naprawdę świetną piłkę. Strasznie mi się to podoba, strasznie! Do domu dojechałem o 7.30 rano. Następnego dnia po przebudzeniu zagrałem partyjkę golfa i liczyłem na to, że wkrótce zadzwoni telefon.

[45]

Kontrowersyjny dyrektor sportowy tej drużyny, wcześniej menedżer, odszedł z klubu w luty, 2014 roku (przyp. M.O.). [46] Jamie Redknapp jest jednym z komentatorów tej stacji (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział piętnasty Podnieś się i otrząśnij

Znów byłem bezrobotny. Po raz pierwszy od 11 lat, kiedy opuściłem West Ham. Nie było łatwo. Nie należę do ludzi, którzy dla zabicia czasu czytają gazety lub rozwiązują krzyżówki. Muszę coś robić i zachowywać ciągłą aktywność. Niezależnie, czy mówimy o meczu piłkarskim, czy partyjce golfa. Zaproponowano mi komentowanie mistrzostw Europy w Polsce i na Ukrainie, ale odmówiłem, bo nie byłoby to właściwe. Gdyby Anglia odniosła sukces, podpisywałbym się pod decyzją związku o zatrudnieniu Roya Hodgsona. W przeciwnym razie jakakolwiek krytyka z mojej strony brzmiałaby jak rewanż. Nic bym na tym nie wygrał. Z telewizją pracowałem natomiast w Abu Dhabi podczas rozpoczęcia sezonu Premier League. To już inna sprawa. W tej sytuacji moje opinie nie wypełniały od razu wszystkich nagłówków. W głębi duszy bałem się jednak zimy. Kiedy było ciepło, każdego dnia grałem w golfa, ale gdy noce stawały się chłodniejsze, spodziewałem się, że znów czekają mnie przykre dni bez piłki. Nie wiedziałem, czym przyjdzie mi się zajmować. Wydarzyło się jednak coś dziwnego. Co ciekawe, im dłużej przebywałem na bezrobociu, tym mniej paliłem się do powrotu na trenerską ławkę. Łączono mnie z całą masą posad – od Blackburn Rovers aż po reprezentację Rosji – ale żadna tak naprawdę mnie nie interesowała. Nigdy nie sądziłem, że będę podchodził do tego w ten sposób, ale wraz z futbolem zmieniło się moje życie. Podobał mi się brak presji, wolność i możliwość wstania z łóżka bez tego ciężaru na barkach. Wybrałem się z Sandrą do Nowego Jorku – jednego z miejsc, które zawsze chcieliśmy odwiedzić. Było takich zresztą mnóstwo na naszej liście życzeń – z Las Vegas i RPA na czele – ale praca w futbolu zawsze wchodziła nam w paradę. Tym razem jednak mieliśmy więcej czasu. W końcu też zrozumiałem, co tacy goście jak Joe Royle mieli na myśli, kiedy mówili o cieszeniu się emeryturą. Joe był menedżerem przez 25 lat, m.in. w Oldham Athletic, Evertonie, Manchesterze City i Ipswich Town, ale kiedy ostatni raz na niego wpadłem, stwierdził, że zupełnie nie zależy mu na powrocie do futbolu. – Piłkarzom już się nie chce, Harry – powiedział. – Pierdolą to. Nie mógłbym wrócić na ławkę. Tylko bym się wnerwiał. Kiedyś mnie to cieszyło, ale nie dziś. Zresztą wielu menedżerów przestało tęsknić za piłką. Alan Curbishley, George Graham, Dave Bassett. Zacząłem czuć to samo. Rozpocząłem pracę w Bournemouth na pół etatu w roli doradcy, co idealnie mi odpowiadało. Kochałem ten klub, naprawdę chciałem mu pomóc, ale nie sprawowałem pełnej kontroli nad jego działalnością. Kiedy ktoś potrzebował rady, po prostu się do mnie zgłaszał. Menedżerem był tam jeden z moich piłkarzy, Eddie Howe, i od razu powiedziałem, że stopień mojego zaangażowania w pracę będzie zależał wyłącznie od niego. Taka współpraca wydawała się idealnym wyjściem, w końcu na meczach i tak się pojawiałem. Nie mogli wygrać przez cały sezon, ale pierwsze spotkanie, na które udałem się w nowej roli, 8 września z Yeovil Town, zakończyło się zwycięstwem 1:0. Richard Hughes ustalił wynik już w 35 minucie. Wspaniale. Wciąż zajmowałem się piłką, a przy tym byłem blisko rodziny i mogłem brać wolne, kiedy tylko chciałem. Doskonałe życie. Aż w końcu zadzwonił telefon i pojawiła się możliwość wyjazdu do Kijowa. Nie mogę powiedzieć, że byłem gotowy, by wszystko rzucić dla reprezentacji Ukrainy. Cieszyłem się życiem emeryta, ale ta oferta naprawdę do mnie przemawiała. Zaproponowano mi najwyższe zarobki w karierze. Dostałbym więcej, niż zarabiałem w Premier League. Pozostałe warunki też były dogodne. Nie musiałbym mieszkać na Ukrainie. Mógłbym latać tam na weekendy, by oglądać ligowe mecze, a pozostałą pracę wykonywałbym w Bournemouth. Loty z Londynu do Kijowa nie

zajmowałyby przy tym więcej czasu niż jazda z Dorset do Tottenhamu. Dwa loty dziennie, każdy trwał około dwóch godzin. Nie zostawiałbym Sandry samej na dłużej, niż przewidywałem. Mój agent Paul Stretford wybrał się tam na dwa dni i wrócił z bardzo pozytywnymi opiniami. Wszystko było praktycznie dogadane. Powiedzieli, że mogę dostać mieszkanie w Kijowie albo najlepszy apartament w jednym z hoteli najwyższej klasy. Miałbym też do dyspozycji prywatnego kierowcę i karty kredytowe. Opłacaliby mi również koszty podróży i wyżywienia. Pensja – 5 milionów funtów rocznie netto plus premie. Ten kontrakt był niewiarygodny. Najlepszy, o jakim kiedykolwiek słyszałem. Jamie mnie rozbawił. – Jeśli się na to zdecydujesz, będzie to wyglądało tak, jakbyś pojechał tam tylko po kasę – zauważył. – I co ja mogę na to poradzić? – odparłem. „Dlaczego ja?” – można zapytać. Działacze z ukraińskiego związku wyjaśnili mi tę zagadkę podczas kolacji w Londynie. Potrzebowali doświadczonego trenera-motywatora, który sprawiłby, że ich kadra znów zaczęłaby się liczyć w eliminacjach. Zależało im na kimś z zewnątrz. Kimś zupełnie niepowiązanym z ukraińskim futbolem. Między ich dwoma najważniejszymi klubami, Dynamem Kijów i Szachtarem Donieck, toczyła się, jak zrozumiałem, mała wojna domowa. Powołanie zawodnika z Kijowa oznaczało wykluczenie tego z Doniecka, i odwrotnie. Planowali więc zatrudnić trenera bez klubowych powiązań. Mógłbym nawet sam sobie wybrać sztab. Wpadłem wtedy na pomysł, by włączyć do niego kogoś takiego jak Andrij Szewczenko, który zna kraj i mógłby zagwarantować nam poparcie kibiców. Chodziło o odświeżenie reprezentacji, ale uznałem, że będę potrzebował przynajmniej jednej osoby zaznajomionej z realiami. Sądziłem, że przy pomocy tak szanowanej osobistości jak Szewczenko byłoby nas stać na odbicie się. Ukraina ma kilku wyróżniających się piłkarzy, ale zabrakło jej szczęścia, by pokonać Anglię podczas Euro 2012 i w eliminacjach do mundialu na Wembley. Próbowali gonić Anglików i czułem, że da się rozwiązać problemy, z jakimi zetknąłbym się w nowych realiach. Oczywiście przejęcie tej reprezentacji oznaczałoby, że czekałby mnie mecz z Anglią, a awans na mistrzostwa mógłby pozbawić moich rodaków szans na turniej, ale poradziłbym sobie z tym. Pamiętacie, jak pisałem, co się dzieje z klubowymi sympatiami po podpisaniu zawodowego kontraktu? No właśnie. Tu sytuacja byłaby taka sama. Kocham reprezentację Anglii i jestem ostatnim, który życzyłby jej źle, ale gdybym prowadził kadrę Ukrainy, czułbym się bardzo komfortowo po pokonaniu rodaków. Tak samo jak Fabio Capello podczas meczów z Włochami. Kiedy jest mowa o twojej pracy, to zmienia postać rzeczy. Nikt nie miał pretensji do Jacka Charltona, gdy prowadzona przez niego Irlandia pokonała Anglię na mistrzostwach Europy w 1988 roku. Trzeba podchodzić do sprawy profesjonalnie. W końcu tak wielu trenerów prowadzi dziś zagraniczne reprezentacje. Anglia mnie nie chciała, więc dlaczego nie miałbym przyjąć oferty od kogoś innego? Postrzegałem Ukrainę jako interesującą opcję, nowe doświadczenie, i byłem już gotowy na podpisanie kontraktu. Dzień wcześniej skontaktowało się ze mną jednak Queens Park Rangers. Jamie też miał wpływ na tę decyzję. – Jesteś menedżerem z Premier League – powiedział. – Chcesz pracować w tej lidze. To twoja szansa. Sam czasem się zastanawiam, czy kiedyś nie będę żałował, że nie spróbowałem sił w międzynarodowej piłce, ale trudno było się oprzeć kolejnej możliwości pracy w lidze. Znów chciałem poczuć, jak to jest pokonać Manchester United i Liverpool. Byłem też przekonany, że będę w stanie podnieść Rangersów z dna tabeli. Skontaktowali się ze mną przez Paula Stretforda, z którym następnie pojechaliśmy do Phila Bearda, szefa klubu. Paul załatwił sprawy kontraktowe i 24

listopada 2012 przejąłem drużynę QPR ze stratą sześciu punktów do bezpiecznego, siedemnastego miejsca i czterema oczkami po trzynastu meczach. Z taką formą zmierzali po jedenaście punktów w całym sezonie, co pozwoliłoby im zrównać się z Derby County pod względem najsłabszego bilansu w historii Premier League. Przejmując Tottenham, rozpoczynałem pracę z niezłym składem, Southampton było dobrym klubem, ale o Rangersach nie można było niestety powiedzieć niczego w tym stylu. Warunków treningowych nie dało się porównać do tych, jakie zastałem w Tottenhamie. Kadrze brakowało równowagi, a piłkarzom pewności siebie. Już po pierwszym spotkaniu z zespołem wiedziałem, że będzie ciężko. Dyrektorzy i właściciele byli mili, ale naiwni, jeśli chodzi o sprawy piłkarskie. Czułem, że mocno zawiodło ich kilku zaufanych agentów i doradców. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z futbolem, nie znali rynku i wydali nierozsądne kwoty na przeciętne gwiazdy z zagranicy, którym nie uśmiechała się walka o utrzymanie. Przebudzenie okazało się brutalne. Piłkarzy zarabiających astronomiczne pensje oglądało na Loftus Road zaledwie 18 tysięcy ludzi. Coś tu było nie tak. Brakowało równowagi. Skoro jednak podjąłem się tego wyzwania, zaangażowałem się na całego. Odwołałem podróże do Vegas i RPA, by rzucić się w wir pracy w QPR. Każdy dzień spędzałem w centrum treningowym, a każdy wieczór albo na meczu, albo na próbach załatwienia kilku nowych piłkarzy. Bo naprawdę ich potrzebowaliśmy. Pierwsza menedżerska zasada George’a Grahama brzmi: Nigdy nie kupuj zawodnika, który w swojej karierze robi krok do tyłu, by móc z tobą pracować, ponieważ będzie myślał, że wyświadczył ci przysługę. Łatwo jednak tak mówić, gdy prowadzisz Arsenal i niewiele klubów ma nad tobą przewagę. Sytuacja się zmienia w zależności od miejsca w tabeli. By wyciągnąć Portsmouth z tarapatów, musiałem sprowadzić Paula Mersona i Teddy’ego Sheringhama, którzy z całą pewnością robili krok do tyłu. Sztuka polega jednak na właściwej ocenie charakteru. Rangers mieli graczy klasy José Bosingwy, który zaledwie sześć miesięcy wcześniej wygrał Ligę Mistrzów z Chelsea, ale akurat on – w przeciwieństwie do Teddy’ego, strzelca gola w finale tych rozgrywek – nie dawał z siebie wszystkiego dla drużyny. Wkrótce przekonałem się też, jak głęboko sięgają nasze problemy. W pierwszych trzech meczach zaliczyliśmy same remisy, następnie 15 grudnia pokonaliśmy Fulham i wtedy Bosingwa poinformował, że nie usiądzie na ławce rezerwowych. Miewałem w przeszłości różne kłopoty z piłkarzami, ale jego zachowanie było naprawdę haniebne. Prawdziwego szoku doznałem zaś po obcięciu mu w ramach kary dwóch tygodniówek. Wtedy dowiedziałem się, ile zarabia. Pensja Bosingwy, w porównaniu do tego, ile dawał zespołowi, była absurdalnie wysoka. Problem polegał jednak na tym, że nie mogłem sobie pozwolić na wybredność i każdy dobry piłkarz miał prawo liczyć na grę. Skoro więc Bosingwie nie odpowiadała ławka, po prostu powinien zastanowić się nad swoim poziomem i zacząć lepiej pracować, zamiast stroić fochy. Oczywiście nie wszyscy postępowali tak jak on. W ciągu kilku tygodni zorientowałem się, że mój najlepszy zawodnik to Ryan Nelsen, trzydziestopięcioletni stoper reprezentacji Nowej Zelandii, którego w poprzednim okienku transferowym ściągnąłem nawet do Tottenhamu jako zmiennika. Tam jednak, choć był fantastycznym facetem, załapał się do jedenastki jedynie w meczach Pucharu Anglii z Stevenage Borough i Bolton Wanderers. A tutaj ten gość był kapitanem i ostoją mojej nowej drużyny. Co gorsza jednak, nawet na niego nie mogłem długo liczyć, bo na kilka tygodni przed Nowym Rokiem dostał ofertę prowadzenia Toronto FC w Major League Soccer i mimo że naprawdę go potrzebowaliśmy, wprost nie mógł się doczekać wyjazdu z QPR. – Nie ma tu pan szans – oznajmił mi Ryan. – Ani trochę. To najgorsza szatnia, w jakiej kiedykolwiek byłem. Naprawdę nie ma jakichkolwiek nadziei, że powiedzie się panu z nimi. Nie mam pojęcia, jak pan chce to rozwiązać. Jest źle.

– Gdzie twoim zdaniem leży problem? – zapytałem. – W drużynie? W atmosferze? – We wszystkim – odparł. – Tu wszystko jest nie tak. Nigdy wcześniej nie trafiłem na taką bandę. I nie chodzi tylko o złą mentalność. To po prostu źli piłkarze. Następnie przeszedł do indywidualnych opisów i opowiedział mi o błędach kolejnych graczy. Absolutnie ich zmasakrował. Nigdy nie widziałem, by piłkarz tak jechał po kolegach z drużyny. Może Nelsen po prostu już myślał jak menedżer i zastanawiał się, jak dotrzeć do takiego zespołu? Z pewnością nie zapowiadał się na trenera, który otoczyłby zawodników rodzicielską opieką. Zapewniam was! Nie mogłem ręczyć za wszystkie opinie Ryana – menedżer w końcu nie przebywa w szatni przez cały czas – ale z tego, co powiedział, sprawdziło się wiele. Przede wszystkim fakt, że piłkarzom po prostu nie zależało. – Ci goście zepsuli całą atmosferę wokół klubu – stwierdził. – Szkoda mi na nich czasu. Ich zachowanie to hańba. Ryan był fantastycznym profesjonalistą. Nie twierdzę, że miał stuprocentową rację co do całego zespołu, ale rzeczywiście niewiele się mylił. Wiedziałem, że czeka mnie ciężka praca, skoro takie zdanie miał sam kapitan. Rob Hulse, który wrócił z wypożyczenia do Charlton Athletic, swojego siódmego klubu w karierze, przedstawił mi prawie taką samą opinię. Był kolejnym piłkarzem, do którego mogłem się zwrócić, i miał podobne podejście jak Ryan. – Grywałem w naprawdę wielu klubach, ale to najgorsza szatnia, jaką znam – powiedział. I miał rację. Zawodnicy ignorowali i mecze, i treningi. Sam nie pamiętam drużyny o gorszej mentalności. Czegoś takiego nie da się odmienić z dnia na dzień. Jeśli przejmujesz drużynę z dna tabeli na ponad miesiąc przed okienkiem transferowym, nie możesz po prostu wejść do szatni i zacząć wszystkich mieszać z błotem. Musisz jakoś do nich trafić i przeciągnąć na swoją stronę. Próbowałem wprowadzić dyscyplinę, karząc za spóźnienia lub nieprofesjonalne zachowanie, ale zespół tkwił już w zbyt głębokim kryzysie. Częściowo problem polegał na tym, że właściciele właściwie nie wydali poważnych pieniędzy na transfery. Nie kupowali czołowych piłkarzy, ale płacili olbrzymie pensje. Efektem była kadra pełna przeciętnych zawodników, którzy zarabiali więcej, niż im się należało. Przez to stawali się aroganccy i pogardliwi. Woleli spóźniać się na treningi i płacić kary, niż podchodzić do pracy z profesjonalizmem. Kiedy już wychodzili na boisko, robili to, co było konieczne, ale sytuacja pogarszała się z każdym kolejnym dniem. Niektórzy spóźniali się na treningi trzy, czasem cztery razy tygodniowo, a trenowaliśmy maksymalnie pięć razy w tygodniu. Zawsze mieli jakąś wymówkę. „Były za duże korki”. Dobrze, to wyjedź wcześniej z domu. Cokolwiek do nich mówiłeś i jakkolwiek postępowałeś, zupełnie się tym nie przejmowali. Oczywiście nie wszyscy, ale większość zawodników miała złe podejście, co mocno utrudniło mi pracę. Któregoś dnia usłyszałem, że jeden z naszych piłkarzy siedział w londyńskim kasynie do 4.30 rano, a dzień później graliśmy o piętnastej z Manchesterem United. Kiedy wezwałem go do biura i mu o tym powiedziałem, był autentycznie zdziwiony. – Piątek? – spytał. – To chyba nie był piątek. Raczej czwartek. Wkurzyło mnie to jeszcze bardziej. Oczekiwałem, że zdenerwuje się, usłyszawszy takie sugestie. Zawodowy piłkarz przesiaduje poza domem do rana tuż przed meczem? O takich sytuacjach już się nie słyszy. Spodziewałem się, że wybuchnie prawdziwa kłótnia i że będę musiał wyjechać z kolejnymi pytaniami. Tymczasem ten idiota nie potrafił sobie przypomnieć, czy imprezował w czwartek, czy w piątek. Było zatem wielce prawdopodobne, że balował w obie noce. Myślałem,

że wpadnie w szał, ale zamiast krzyczeć i pytać, jak mogę go o coś takiego posądzać, po prostu zaczął się zastanawiać. Nawet nie przeprosił. Nawet nie pomyślał, że zawiódł swoją drużynę. Tak, to zaszokowało mnie najbardziej, ten brak przejmowania się opinią kolegów. Wychowałem się w czasach, gdy piłkarze nie byli takimi atletami jak dzisiaj. Jasne, potrafiliśmy się zabawić, ale pracowaliśmy też dla siebie nawzajem. A tutaj kilku gościom nawet przez myśl nie przeszło dobro drużyny. Mogli trenować przez cały tydzień, by nagle tuż przed sobotnim meczem doznać tajemniczej kontuzji. Rzadko zdarzało się, by którykolwiek z nich grał pomimo drobnego urazu. Czasem nie rozumiałem, jak w ogóle mogli odbierać pensje. I autentycznie współczułem takim gościom jak Clint Hill. Clint może nie był najwspanialszym piłkarzem, ale dla QPR mógłby burzyć mury i czuł się naprawdę zniesmaczony podejściem, z jakim się zetknął. Nie posiadał takiej techniki jak inni zawodnicy, ale gdybyśmy mieli więcej takich piłkarzy jak on, moglibyśmy się utrzymać. Bez serca do gry umiejętności techniczne nie mają żadnego znaczenia. Na horyzoncie zaczynało się pojawiać okienko transferowe, ale przed nami było zbyt dużo pracy. Jaki miałem plan? Wywalić piętnastu z nich? To było niemożliwe. Prawdopodobnie za bardzo się też otworzyłem. Na przykład po porażce z Evertonem powiedziałem, że byliśmy niechlujni, brakowało nam dyscypliny i po przerwie zamieniliśmy się w osiedlową drużynkę. Taka była prawda. Przez pierwszych 45 minut graliśmy bardzo dobrze, okazaliśmy się godnym przeciwnikiem dla Evertonu, ale stracona bramka strasznie podcięła skrzydła Clintowi Hillowi. Zaczęliśmy się nad sobą użalać i wypadliśmy z gry. Sam miałem dość. Nie można tak postępować. Mieliśmy walczyć do utraty tchu, a nie poddawać się przy pierwszym niepowodzeniu. Jamie dzwonił do mnie niemal co tydzień i mówił, bym przestał atakować piłkarzy. Nawet sobie nie zdawałem sprawy, że to robię. Kiedy słyszałem proste pytanie, udzielałem prostej odpowiedzi. Byłem tak sfrustrowany postępowaniem zbyt wielu graczy, że w końcu przestałem ich kryć. Gdybym mógł, to wykopałbym połowę drużyny już w styczniowym okienku, ale nie znalazłbym aż tylu następców. Potrzebowaliśmy posiłków. Ponadto zawodnicy, których proponuje ci się w styczniu, często wpadają z deszczu pod rynnę. Uważałem też, że menedżerowie i doradcy, którzy wpakowali QPR w to bagno, mieli obowiązek, by nas z niego wydostać, ale ich propozycje były naprawdę beznadziejne. Agenci wynajdowali europejskie kluby chętne na Bosingwę, ale tylko pod warunkiem, że w zamian wypożyczymy któregoś z ich piłkarzy. Ci jednak po sprawdzeniu okazywali się równie bezużyteczni jak sam Bosingwa. Wymieniasz jednego gościa o tragicznej mentalności na drugiego. Jaki to ma sens? Rozglądałem się po szatni, zastanawiając się, ilu muszę kupić, a ilu się pozbyć, ale ta misja z góry była skazana na porażkę. Naprawdę. Mieliśmy zbyt wielu piłkarzy, którym nigdzie nie zapłacono by podobnych pensji, i oni o tym wiedzieli. Podobnie jak ich agenci, co jeszcze bardziej utrudniało nam zadanie. Każda próba wprowadzenia dyscypliny była odpierana. W styczniowym okienku mogliśmy pozbyć się kłopotów jedynie poprzez dokupienie obiecujących zawodników. Miałem już w głowie jednego kandydata. Loïc Rémy, napastnik Olympique Marsylia, znajdował się na mojej liście już w Tottenhamie i z tego, co się dowiedziałem, wciąż był zainteresowany przeprowadzką do Anglii. Inna sprawa, czy interesował go przyjazd do QPR. Poleciałem do Francji, by zobaczyć go w akcji, umówiliśmy się na spotkanie po meczu, ale nawet nie przyjechał. Przysłał wiadomość, w której wyjaśnił, że poznał pana Redknappa, gdy ten był menedżerem Tottenhamu, i że uważa go za miłego człowieka, ale nie chce się teraz z nim spotykać, bo jego drużyna znajduje się na dnie tabeli i byłoby niegrzecznie odrzucić ewentualną ofertę. Newcastle również się nim interesowało i zaproponowało 9 milionów. Traciłem już nadzieję na transfer, ale właściciel naszego klubu, Tony Fernandes, spisał się fantastycznie. Wziął negocjacje w swoje ręce i kiedy już wszystko wskazywało na to, że Rémy trafi do Newcastle,

namówił go na zmianę decyzji i podpisał z nim kontrakt. Ludzie mówili, że znów trwonię pieniądze, ale sprawą kierował wyłącznie Tony. A Rémy, mimo że trafił do nas w połowie stycznia i narzekał na problemy z kontuzjami, stał się naszym najlepszym strzelcem i zdobył w sezonie sześć bramek. Kolejny z naszych większych styczniowych transferów to Christopher Samba, który jednak okazał się olbrzymim rozczarowaniem. Po odejściu Nelsena potrzebowaliśmy stopera. Wiedziałem, że Rangers interesowali się Michaelem Dawsonem z Tottenhamu, ale do transferu nie doszło. Tony Fernandes podczas jednej z rozmów zapytał, kogo uważam za najlepszych środkowych obrońców w kraju. Odpowiedziałem, że nie ma o czym dyskutować, bo tacy goście jak John Terry czy Rio Ferdinand do nas nie przejdą. Stwierdziłem też, że zawsze wysoko ceniłem Sambę, gdy jeszcze grał w Blackburn, a teraz jest on niezadowolony z gry w swoim nowym klubie, Anży Machaczkała z Rosji. Kilka tygodni wcześniej zadzwonił do mnie zresztą jego agent z pytaniem, czy chciałbym wypożyczyć Christophera. Byłem oczywiście zainteresowany, ale i sceptyczny co do ewentualnej transakcji. – Chris jest ze mną – oznajmił agent. – Pogadaj z nim. Przekazał telefon Sambie i zaczęliśmy rozmawiać. – Z tego, co słyszę, jesteś dostępny na wypożyczenie – powiedziałem. – Nie wiem, skąd ma pan taką informację – odpowiedział Chris. – To bzdury. W życiu mnie nie wypożyczą. Początek nie był obiecujący. Wrzuciłem temat Tony’emu, ale naprawdę nie wierzyłem w nasze szanse. Kilka tygodni później przyszedł do mnie właściciel. – Nie uwierzysz, kogo ci załatwiłem – zakomunikował. – Wspaniały transfer, świetny piłkarz. Sprowadził nam Sambę. I wcale nie na wypożyczenie. Szkoda, że nie powiodło mu się w QPR. Wciąż uważam, że gdy Chris nie narzeka na zdrowie, może równać się z najlepszymi stoperami Premier League. U nas natomiast brakowało mu formy i już po pierwszym kiepskim występie jego pewność siebie spadła do zera. Bardzo dziwna sprawa. Po kilku meczach Samba dostosował się do tempa Premier League, a klasę pokazał szczególnie podczas naszego wyjazdowego zwycięstwa 2:1 nad Southampton. Ten wynik był niezwykle istotny dla klubu, ale też dla mnie osobiście. W dniu meczu jedna z gazet poinformowała, że zimą wylecimy na obóz do Dubaju. Brzmiało to tak, jakbyśmy urządzali sobie wakacje, na których piłkarze piją i nie pracują. Wiedziałem, że nie o to tu chodziło. Podejrzewałem też, kto wypuścił tę informację – agent szukający problemów. Zacytowano też anonimowe wypowiedzi piłkarzy. Tak jakby ktoś celowo opublikował takie informacje, by podważyć moją pozycję w klubie. Wyobrażam sobie, jak prezentowałyby się ostatnie strony gazet, gdybyśmy ulegli Southampton. Ale wygraliśmy. Rémy trafił do siatki, a Samba był niesamowity. I naprawdę pomyślałem, że po tym spotkaniu karta się odwróci, a drużyna się podniesie. Dwa mecze później straciliśmy jednak Sambę na resztę sezonu. Nie fizycznie, ale mentalnie. Wciąż grał, ale myślami był gdzie indziej. Kiepski występ przeciwko Fulham mocno się na nim odbił. Popełnił błędy przy dwóch szybkich golach rywali i tak bardzo chciał wyrównać rachunki, że pod koniec meczu zlekceważył wszelkie wskazówki i szukał remisu już jako środkowy napastnik. Tak jakby dostał zaćmienia umysłu i zapomniał o naszej koncepcji. Samba nie był jednak tak silny mentalnie, na jakiego wyglądał. Kiedy zobaczyłem tego wielkiego, dobrze zbudowanego faceta, nie pomyślałbym, że będzie miał tak kruchą psychikę. Podczas walki o utrzymanie uległ presji. Nie był gotowy do gry w ostatnich czterech meczach sezonu i nikt nie wiedział, co tak naprawdę mu dolega. W końcu Anży Machaczkała odkupiło go za identyczną kwotę, jaką na niego wydaliśmy. Czyli w sumie mogliśmy go nawet wypożyczyć. Dopięliśmy za to kilka udanych transakcji z Tottenhamem – fantastycznym wzmocnieniem okazał

się choćby Andros Townsend. Mieliśmy jednak zbyt wąską kadrę, by utrzymać się w lidze. Jak to zwykle bywa w przypadku spadkowiczów, głównym problemem była liczba zdobytych bramek. Kontuzje wyeliminowały naszych najważniejszych strzelców, Andy’ego Johnsona i Bobby’ego Zamorę, którym nie udało się już wrócić do formy. Liczby mówią wszystko. Naszym najskuteczniejszym zawodnikiem był Rémy z sześcioma golami. W Aston Villi, której udało się utrzymać, wyglądało to trochę inaczej: Christian Benteke trafił do siatki dziewiętnaście razy, Gabriel Agbonlahor – dziewięć, a Andreas Weimann – siedem. To wielka różnica. Na boisku zawsze udawało nam się znaleźć sposób na porażkę. Stało się to wręcz naszą specjalnością. Objęliśmy prowadzenie na wyjeździe z Aston Villą, lecz przegraliśmy 2:3. W takim samym stosunku ulegliśmy Fulham – wtedy Rémy zmarnował karnego. Z Wigan sprokurowaliśmy natomiast głupi rzut wolny, z którego Shaun Maloney wyrównał na 1:1. Zawsze musieliśmy coś zaprzepaścić. Szczególnie frustrował mnie brak dyscypliny. Stéphane Mbia zbierał kartki co tydzień, więc nie wystawiłem go na mecz z Evertonem, bo wiedziałem, że kiedy będzie grał na Marouane’a Fellainiego, znów dostanie żółtą kartkę i nie będzie mógł wystąpić w absolutnie kluczowym meczu ze Stoke City. Mbia postępował tak zresztą przez cały sezon, zanim jeszcze trafiłem do klubu. 27 października oglądałem mecz QPR z Arsenalem. Radzili sobie naprawdę dobrze, ale na 11 minut przed końcem Stéphane dopuścił się głupiego faulu, wyleciał z boiska i 5 minut później Arsenal strzelił gola. Zaczynało to przypominać chorobę, która się rozprzestrzeniała i wpływała nawet na niezawodnych piłkarzy. Zawsze uważałem Bobby’ego Zamorę za rozsądnego typa. Takiego, z którym codziennie można pogadać i który zawsze wniesie do rozmowy coś inteligentnego. Lubiłem go też jako piłkarza. Dobrze trenował i był jednym z nielicznych chętnych do gry nawet w przypadku kontuzji. Pamiętam jego występ w Lidze Europejskiej, kiedy Fulham grało z Juventusem. Zamora spisywał się fenomenalnie. Przetrzymywał piłkę i wprowadzał do gry pozostałych graczy defensywnych, absolutnie przyćmiewając Fabia Cannavaro. To był jeden z najlepszych indywidualnych występów napastników, jakie widziałem. Co jednak siedziało mu w głowie, gdy po 21 minutach meczu z Wigan dostał czerwoną kartkę za wejście w rywala wyprostowaną nogą na wysokości klatki piersiowej tuż po rzucie z autu? To było wariactwo zupełnie niepasujące do jego charakteru. Ileż razy musiałem w tym sezonie tłumaczyć drużynie, że potrzebujemy jedenastu zawodników, by móc liczyć na zwycięstwo? Mijały jednak tygodnie, a rzeczywistość nie przestawała być brutalna. Ze względu na mentalność zawodników, brak goli i ogólną słabość składu, który przejąłem, czekał nas spadek. Szczerze mówiąc, nie sądzę, że ktokolwiek mógłby ich utrzymać w lidze. Nie wierzę, że gdyby został Mark Hughes, odmieniłby tę sytuację. Nie wierzę, że coś by dało przyjście José Mourinho. W QPR tak wiele rzeczy było złych, że po prostu przeceniłem swoje zdolności. Przez te miesiące nie byłem też zbyt sympatyczną osobą dla bliskich. Wielu menedżerów mówi, że po sobotniej porażce trudno z nimi wytrzymać, ale nie potrafię sobie wyobrazić zbyt wielu gorszych ode mnie. To przykre. Naprawdę żałosne. Po porażce z Evertonem nie potrafiłem się nawet odezwać w domu do Sandry. Kilka dni później, kiedy podchodzę do tego bardziej racjonalnie, uważam, że to ze mną jest coś nie tak. To przerażające, jak szybko potrafię się zdołować. Porażki wywołują we mnie dziwne reakcje – nie mam co do tego wątpliwości. Przegrywam wtedy na każdym polu. Nie chcę z nikim rozmawiać ani nigdzie wychodzić. Chcę tylko wrócić do domu i zadręczać się w fotelu. To fatalne uczucie. Wiem też, że moje zachowanie jest okropne i niewłaściwe. Mam świadomość, że postępuję tak, jakby wydarzyło mi się coś naprawdę złego. Jakby ktoś umarł. Wiem, że nic się nie stało, ale takie mam właśnie podejście. Nie śpię przez całą

noc. Leżę w łóżku i od nowa „rozgrywam” w głowie to przegrane spotkanie. To idiotyczne. I wszystko z powodu meczu piłkarskiego. Wróciliśmy pociągiem z meczu z Evertonem i przekonałem się, że ciężko mi się z kimkolwiek komunikować. Zwykle starałbym się wybiegać myślami do przodu, wysłuchać nowych pomysłów od pozostałych trenerów, ale tym razem byłem po prostu dobity. Po remisie na własnym boisku z Wigan – tak samo. Nie jestem typem menedżera, który w stanie frustracji rzuca w szatni talerzami, ale akurat tego dnia wszedłem do mojego gabinetu i wykopałem w powietrze wszystko, co nadawało się do kopnięcia. Rozniosłem ten pokój. Wywaliłem na podłogę całe jedzenie, wszystko. Gotowało mi się w głowie. Wiedziałem, że gdybym poszedł do szatni i zaczął krzyczeć na piłkarzy, mógłbym powiedzieć coś, czego później bym żałował. Uspokoiłem się jednak i oznajmiłem im: – Panowie, musicie się nauczyć, jak wygrywać mecze. Nie możemy rozdawać rzutów wolnych tak jak w ostatniej minucie. Mieliśmy szansę utrzymać piłkę w narożniku, nie udało nam się i pozwoliliśmy im strzelić. Zachowałem duży spokój, wróciłem do gabinetu i znów poczułem chęć kopania wszystkiego, co było w mojej okolicy. Niestety nic już jednak nie zostało do zniszczenia. Trudno prowadzić drużynę, gdy masz takie podejście. Gdyby mi nie zależało, mógłbym wrócić do domu i pomyśleć: „Cóż, dostaję pensję i nic więcej mnie nie obchodzi”. Znajomi powiedzieliby: „Po prostu bierz kasę”, ale nie w tym rzecz. Nie wróciłem do Premier League po pieniądze. Wyższy kontrakt czekał mnie choćby na Ukrainie. Tak naprawdę dzięki porozumieniu z Tottenhamem w QPR zarabiałem niewiele więcej niż podczas bezczynnego siedzenia w domu. I oddałbym naprawdę wiele, nawet całą roczną pensję, by móc ich utrzymać. Gdyby ktoś zaproponował mi umowę – pracuj za darmo, a QPR zostanie w lidze – przyjąłbym ją. Duma nie pozwala ci na spadek. Duma wymaga sukcesów. Nie ma nic gorszego niż przebywanie na dnie tabeli. Nie ma nic gorszego niż to gówniane uczucie bycia pokonanym. Zżera cię ono od środka. Myślicie pewnie, że po tych wszystkich latach powinienem potrafić przyjąć bardziej filozoficzne podejście do sportu, ale... nie. Pamiętam, jak wiele lat temu spotkałem Rona Atkinsona, gdy był menedżerem Sheffield Wednesday. Komentował akurat jakiś mecz w telewizji, a dzień wcześniej jego drużyna przegrała po golu w ostatniej minucie, może nawet z Manchesterem United. – Idę o zakład, że dobrze ci się spało – rzuciłem sarkastycznie, zakładając, że Ron jest taki sam jak ja. Wyobraziłem sobie, jak wraca do domu nabzdyczony, odwraca się plecami do całego świata i bez słowa maszeruje do łóżka. – Tak, spędziliśmy fantastyczny wieczór – odpowiedział Atkinson z szerokim uśmiechem. – Najpierw poszliśmy na karaoke, potem do chińskiej restauracji, wpadł też Gordon Strachan... – i zaczął mi opowiadać o świetnej małej imprezce, którą zakończyli około piątej rano. Pomyślałem: „Może to ze mną jest coś nie tak?”. Wspaniale byłoby podchodzić do roli menedżera w ten sposób. Sam bym tak chciał. I wcale nie winię Rona. Dał z siebie wszystko w tym meczu, ale jego drużyna przegrała. Co mógł z tym zrobić 5 godzin po końcowym gwizdku? To ja jestem głupkiem, a nie on. Po kiepskim wyniku Jamie jest pierwsza osobą, która potrafi wydusić ze mnie jakiekolwiek cenzuralne słowo. Po remisie z Wigan został ze mną w mieście i nalegał, byśmy wyszli do włoskiej restauracji. On podchodzi do sytuacji bardzo trzeźwo, a ja jestem w takim nastroju, że wykopałbym każdą piłkę, która wpadłaby mi pod nogi. Pod tym względem Jamie bywa naprawdę pomocny. Pamiętam pewien szalony mecz z sezonu 2007/08, kiedy jeszcze prowadziłem Portsmouth. Wygraliśmy z Reading 7:4. Najwyższy wynik w historii Premier League. To było niewiarygodne. 1:0, 2:0, 2:1, 2:2, 3:2, 4:2, 5:2, 5:3, 6:3, 7:3, 7:4. W którymś momencie drugiej połowy przeciwnicy

dostali aut, który zdecydowanie należał się nam. Wydarzyło się to tuż przed naszą ławką. Poczęstowałem liniowego soczystą wiązanką, po czym zwróciłem się do Wally’ego Downesa, trenera rywali: – Wally, widziałeś to? Czy to nie jest nasz aut? – Harry, ja nawet, kurwa, nie pamiętam, jaki jest wynik! Taki właśnie jestem. Szczególnie w drugiej połowie, podczas kluczowej części meczu, udziela mi się ta narastająca presja. Wtedy rozstrzygają się losy spotkania i właśnie przez to tak trudno jest kontrolować emocje. Obawiam się tylko, jak to wpłynie na moje zdrowie. Pamiętam, jak po meczu z Evertonem nie mogłem zasnąć. Spojrzałem w lustro i zdałem sobie sprawę, że nie wyglądam dobrze. Nie czułem się też dobrze. Towarzyszyły mi jakieś dziwne uczucia. Bolało mnie ciało i ściskało w klatce. Naprawdę obawiałem się, że będę miał atak serca lub zawał. Poziom stresu, jaki musiałem tego dnia przeżyć, był z pewnością niebezpieczny, a przecież miałem już wcześniej problemy z sercem. „Ile jeszcze mogę sobie na to pozwalać?” – pomyślałem. Bałem się, że stanie się coś poważnego. Ciśnienie skoczyło mi aż pod sufit. Nie jestem jednak typem, który od razu udałby się do lekarza. Zawsze myślę: „Odpocznij, wyśpij się, a jutro wszystko będzie dobrze”. Wiem, że to nierozsądne. Planowałem zrobić badania już od dwóch lat, ale wiecznie to odkładałem. Po operacji serca powinienem brać tabletki, ale przyznaję, że na ogół o nich zapominam. Wożę je ze sobą w samochodzie. Malutkie pigułeczki – nawet nie wiem, do czego służą. Sandra zawsze pyta, czy je wziąłem, a jako że zwykle tego nie robię, więc biegnie do łazienki, wyciąga trzy z pudełeczka i podaje mi je ze szklanką wody. Jeśli uwzględnić cały ten stres – naprawdę o siebie nie dbam. Zdaję sobie z tego sprawę. W każdym razie z QPR w Premier League szło nam jak po grudzie. Po moim przyjściu wyniki się poprawiły, ale to nie wystarczyło. Od dawna byliśmy skazani na spadek i 28 kwietnia, na cztery kolejki przed końcem sezonu, zremisowaliśmy bezbramkowo z Reading. Zleciały oba kluby. To był fatalny mecz, naprawdę straszna kicha, i nietrudno było się przekonać, dlaczego akurat te drużyny żegnają się z ligą. Dzień później nagłówki w prasie poświęcono Bosingwie, który się śmiał, schodząc z boiska. Wszyscy mówili, że był taki ubawiony z powodu spadku. To nieprawda. Jeden z piłkarzy Reading, Daniel Carriço, jest również Portugalczykiem i starym przyjacielem José. Podszedł do niego, rzucił coś w ich języku, lekko się pośmiali i objęli ramionami. Nie ma w tym nic złego. W futbolu musi być miejsce dla koleżeństwa. Musi istnieć poczucie, że to tylko gra. Dopiero co spadliśmy z ligi. Co więcej mogliśmy zrobić? Sam po końcowym gwizdku pożartowałem z Nigelem Adkinsem, menedżerem Reading. Obejrzałem z ławki prawdopodobnie najgorsze 90 minut w życiu. Jestem przekonany, że Nigel też tak myślał. A skoro zdarzenia wymknęły się spod naszej kontroli, spróbowałem nieco ocieplić nam te przykre chwile. – Nie przejmuj się, Nigel – powiedziałem. – Coś takiego nie zniszczy futbolu. I nie wiedziałem nic złego ani w tym, ani w postępowaniu Bosingwy. W QPR zdarzały się dużo gorsze momenty. Ostatni mecz sezonu rozgrywaliśmy na Anfield. Przegraliśmy – nie było niespodzianki – ale zapamiętałem to spotkanie z zupełnie innego powodu. Wtedy po raz ostatni spotkałem mojego starego kumpla Lee Toplissa, młodego dżokeja, który od 2009 jeździł dla Richarda Faheya w Musley Bank Stables. Lee uchodzi za jednego z największych talentów w tym sporcie. Kiedy pracowałem w Tottenhamie, poznałem go w kasynie Les Ambassadeurs w Londynie. Wyglądał na sympatycznego dzieciaka. Nie był najlepiej ubrany, ale okazał się otwartym i wygadanym gościem. Rozmawialiśmy o sezonie, kilku zwycięstwach i opinii wielkiego talentu, jaka krążyła na jego temat.

– Myślę, że w przyszłym roku sięgnę po mistrzostwo, Harry – powiedział. Jeśli lubicie zakłady bukmacherskie, warto go poznać. Potem rozmowa zeszła na piłkę. – Uwielbiam Tottenham, Harry – oznajmił. – Ale problem w tym, że nigdy nie mogę dostać biletu... – Urwał w połowie zdania. Możecie się domyślić mojej odpowiedzi. – Załatwię ci bilet, Lee – stwierdziłem. – To mój numer, tylko zadzwoń. Tydzień później skorzystał z mojej oferty. Mieliśmy stoczyć najważniejszy mecz sezonu, przeciwko Arsenalowi. Nieśmiałość nie należała do cech Toplissa. Zostawiłem mu bilet i kiedy wychodziłem z szatni po meczu, zatrzymał mnie steward. – Harry – powiedział – czeka na ciebie ten mały koleś z Irlandii. Mówi, że nazywa się Lee. Poszedłem po niego i wpuściłem do biura. Po chwili pił wino i jadł kanapki z całym sztabem Arsenalu. Rozmawiał też z piłkarzami, którzy wyszli z szatni. Od tej pory przyjeżdżał na wszystkie spotkania na naszym stadionie. Dzwonił, podawał kilka typów na wyścigi – zwykle te akurat konie przegrywały – a potem umawiał się na weekendowy mecz. W końcu zacząłem go też odwozić na dworzec, bo było mi go szkoda. Wyglądał na gościa bez grosza przy duszy. Pojawiał się wszędzie. W loży dyrektorskiej Manchesteru United i Arsenalu, a nawet w prywatnej loży obok Romana Abramowicza na Chelsea. Tego wieczoru wszyscy poszliśmy po meczu na kolację – ja, Lee, Kevin Bond i Joe Jordan – i nigdy nie zapomnę, jak pochłaniał jedzenie. Nie spotkałem wcześniej dżokeja, który by tyle jadł. Zamówił nawet deser. – Jesteś pewien, że możesz sobie pozwolić na tyle kalorii? – zapytałem. – Ach, jasne, Harry. Jutro rano wszystko wypocę w saunie. Następnie wrócił do menu. Później dałem mu 150 funtów na taksówkę do Newmarket. Trwało to przez lata. Zjawił się nawet w mojej loży na Wembley w 2012 roku podczas półfinału Pucharu Anglii, w którym Tottenham przegrał 1:5 z Chelsea. Nie omijał żadnego z ważnych meczów. Pewnego dnia powiedział, że dostał propozycję wyjazdu na kilka tygodni do Dubaju, gdzie miałby jeździć w stajni Godolphin. – To wielka szansa, Harry – powiedział – ale muszę sam opłacić bilet, a nie stać mnie na przelot. Na miejscu dostanę premię, ale nie mogę jej odebrać do końca miesiąca. – Ile potrzebujesz, Lee? – Z 500 funtów powinno wystarczyć. Pożyczyłem mu tę kwotę i nigdy więcej nie zobaczyłem jej z powrotem, niezależnie od premii. Zawsze opowiadał, jak bardzo tym razem zabrakło mu farta albo jak pechowe okazały się typy, które mi podał. Pewnego dnia jeden z koni, którego jestem współwłaścicielem, miał wziąć udział w jednym z wyścigów Toplissa. Lee powiedział, że jeśli wszystko dobrze się ułoży, pojedzie celowo tak, by zablokować konkurentów. Znów przegrał. Kiedy natomiast zmieniłem kluby, okazało się, że nie jest tak przywiązany do Tottenhamu, jak to przedstawiał. Tym razem pojawiał się na wszystkich meczach Queens Park Rangers. Zaprosiłem go też na ostatnią kolejkę na Anfield, gdzie usiadł w loży dyrektorskiej, a pod koniec meczu znów wyciągnął rękę po pieniądze. – Jutro jeżdżę w Newbury, Harry, i nie wiem, czy stać mnie na pociąg. Podrzuciłem go nawet na dworzec, co oznaczało, że musiałem pojechać w zupełnie przeciwnym kierunku. Było mi go jednak po prostu szkoda. Utrzymywał się sam, ale mimo że był wielkim talentem, z pewnością nie zarabiał poważnych pieniędzy. W końcu zadzwonił do mnie Willie McKay. – Harry, masz jeszcze kontakt z Lee Toplissem? – zapytał. – Tak – odparłem. – Zawsze do mnie dzwoni, jego typy raczej się nie sprawdzają, ale rozmawiam z nim dwa czy trzy razy w tygodniu. Mówi, że pracuje z jakimiś dwulatkami, które wyrosną na

fantastyczne konie. – Pewnie – podjął Willie. – Chyba już wiem, dlaczego jego informacje się nie sprawdzają. – Dlaczego? – To nie Lee Topliss. Ten facet jest kelnerem z knajpy w Newmarket. Nosi szklanki – nie jest, kurwa, żadnym dżokejem. Nabierał mnie przez trzy lata. Dostał najlepsze miejsce na trybunie, jeździł do dobrych restauracji, podwoziłem go wszędzie, gdzie się dało. Bóg jeden wie, ile dałem mu kasy. Facet miał czystego farta, ale Willie poznał prawdę. I gdyby nie przypadkowe spotkanie w Doncaster, mógłby dalej wykorzystywać naszą znajomość. Niedługo wcześniej „Lee” znów do mnie zadzwonił i powiedział, że przegrał niewielką różnicą w Doncaster. Kolejna opowiastka naszego pechowca. W trakcie rozmowy wspomniałem, że Willie ma tam lożę. Powiedziałem, że do niego zadzwonię i zapytam, czy mógłby zaprosić Toplissa. Willie sam zatelefonował do Lee i usłyszał, że ten jedzie właśnie do Newmarket, bo wcześnie rano czekają go zawody. Faktycznie jakieś się odbywały, więc tym razem mu się udało. Podał przy tym Williemu – nie uwierzycie – trafne typy. Kiedy jednak Willie następnym razem pojawił się w Doncaster i ujrzał nazwisko Topllisa na liście startujących, postanowił mu podziękować. Już podczas rozgrzewki zorientował się jednak, że Lee nie wygląda jak Lee. Przede wszystkim był za wysoki. Willie uznał jednak, że to wina kasku, i dłużej o tym nie myślał. Po kilku wyścigach zauważył w padoku, że Topliss stoi odwrócony do niego plecami. W końcu pojawiła się okazja, by zagadać. Poklepał go w ramię. – Cześć, Lee, jestem Willie, kumpel Harry’ego – oznajmił. – Dzięki za typy. Ten koń był dobry, świetnie pobiegł. Dżokej popatrzył na Williego jak na szaleńca. – Jestem przyjacielem Harry’ego Redknappa – powtórzył McKay. – Zadzwoń, jeśli tylko będziesz czegoś potrzebował. Dżokej wciąż patrzył na Williego takim wzrokiem, jakby ten spadł z księżyca. Willie z kolei zaczął się przyglądać jego twarzy. To nie był znany mu Lee Topliss. To nie był chłopak, którego poznał razem ze mną w Les Ambassadeurs. McKay zaczął więc drążyć temat. Wydawało mi się, że to ja jestem cwany, ale ten gość wszedł na inny poziom. Słyszałem, że kiedy Istabraq zwyciężył w zawodach Champion Hurdle, „Lee Topliss” poprowadził konia na wybieg zwycięzców, machając irlandzką flagą. Wszyscy sądzili, że należał do stajni Aidana O’Briena, a okazało się, że i tam nikt go nie znał. Ten drobny oszust kręcił się w środowisku jeździeckim i nabrał nas wszystkich. Słyszałem też, że stosował podobne sztuczki z Glenem Johnsonem oraz kilkoma innymi agentami i menedżerami. Wyobrażam go sobie teraz w pokoju pełnym koszulek z autografami Robbiego Keane’a, Aarona Lennona czy Garetha Bale’a, które sam mu załatwiłem. Sami więc widzicie. Wyrzucono mnie z Tottenhamu, spadłem z QPR, kumpel, z którym spotykałem się od trzech lat, okazał się irlandzkim krętaczem i ostatni raz spotkałem go na dworcu przy Lime Street, gdy wziął ode mnie 150 funtów. Tak, to był piekielnie ciekawy rok. ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Rozdział szesnasty Zawsze pod kontrolą

Na koniec opowiem wam historię, która w jakimś sensie symbolizuje moje podejście do prowadzenia drużyny. Opowiedział mi ją Graeme Souness. Był kapitanem Liverpoolu w 1984 roku, gdy grali w finale Pucharu Europy z AS Romą na Stadionie Olimpijskim w Rzymie. Jakieś 10 dni przed tym meczem Graeme spotkał się z menedżerem klubu, Joem Faganem, by przekazać mu wiadomość od piłkarzy. – Joe – powiedział. – Mamy za sobą długi sezon. Zawodnicy są wyczerpani i chcieliby wziąć kilka dni wolnego przed finałem, żeby naładować baterie. Fagan nie miał z tym problemu, więc polecieli do Ajii Napy na Cyprze. To był wypad na całego. Graeme mówił, że leżeli w słońcu, chlali non stop, wracali do hotelu, szybko się przebierali, potem ruszali na całonocną imprezę i wracali rano, zataczając się po plaży. David Fairclough, rudy snajper o jasnej karnacji, nazywany Super Sub (Superrezerwowy), nie korzystał z żadnego kremu do opalania i spalił się tak bardzo, że powyskakiwały mu bąble. Masakra. Wrócili w niedzielę, a już dzień później polecieli do Rzymu, gdzie AS Roma w tym czasie mieszkała dość wysoko nad poziomem morza, a o ósmej wieczorem, czyli w porze meczu, codziennie zjeżdżała na treningi. Graeme powiedział, że jego drużynę przywitał we Włoszech ulewny deszcz, i nie pozwolono im zbliżać się do boiska na stadionie. Do dyspozycji pozostawał jeszcze alternatywny ośrodek treningowy, ale Fagan uznał, że jest położony zbyt daleko. – Chodźcie, pojedziemy do parku – zaproponował. Wyszli z hotelu, przeszli kawałek ulicą, zrobili „słupki” ze strojów i zagrali dziewięciu na dziewięciu. Informacja o tym treningu szybko się jednak rozprzestrzeniła i pod koniec gierki oglądały ich już tłumy kibiców. Graeme opowiadał, że wszyscy zdawali sobie sprawę, iż takie zajęcia gówno dadzą, ale nikt się tym nie przejmował. Dzień później padało jeszcze bardziej i znów ruszyli do parku. Roma w tym czasie kursowała z góry na dół i z powrotem, żeby jak najlepiej przygotować się fizycznie do najważniejszej konfrontacji w historii klubu. W dniu meczu piłkarze Liverpoolu pojechali na stadion, by zobaczyć boisko. Joe Fagan odciągnął na bok Sammy’ego Lee, ich niskiego, zadziornego pomocnika: – Chcę, żebyś indywidualnie krył ich rozgrywającego – polecił. – Jaki ma numer, Joe? – zapytał Sammy. – Nie wiem. Zobaczysz go, jak wyjdą. To ten, który będzie się utrzymywał przy piłce. Pilnuj go, synu. Połowa drużyny zaczęła się burzyć, ale Joe był pewny swego i się nie ugiął. – To dobry piłkarz, więc Sammy powinien go kryć – nalegał. Załatwione. Liverpool wyszedł na boisko, pokonał Romę w karnych na jej własnym stadionie i zagwarantował sobie miano najlepszej drużyny w Europie. Morał historii? Jeśli masz dobrych piłkarzy, którzy rozumieją futbol, to prowadzenie drużyny jest łatwe. A my się tak tym wszystkim przejmujemy. Jak już wcześniej wspomniałem, kilka lat temu miałem problemy z sercem. Zbliżał się koniec października 2011 roku – mój ostatni sezon w Tottenhamie. Bardzo stresujący okres. Sprawa sądowa ciągnęła się przez lata i kiedy już w końcu wyznaczono termin procesu, został on odroczony. Początkowo zajmowano się sprawą Milana Mandaricia i Petera Storriego, która miała trwać sześć tygodni, ale w piątym sędzia się rozchorował. Przesunięto ją więc o tydzień, następnie o dwa, by

w końcu poinformować, że choroba jest poważna, więc sprawa zostanie anulowana i trzeba rozpocząć ją od początku. Moje wystąpienie też wstrzymano i być może właśnie to ciągłe przesuwanie terminu tak odbiło się na moim zdrowiu. Wszystko wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Pewnego poranka odwiedził mnie Jamie i pojechaliśmy na partyjkę golfa do klubu Parkstone. Już na starcie straciłem oddech. Było po mnie. Nie czułem się dobrze, a Jamie stwierdził, że cały poszarzałem i jakoś dziwnie oddycham. – Jesteś pewny, że wszystko w porządku? – zapytał. Nie, nie byłem pewny. Szybko skończyliśmy naszą grę, a Jamie wziął wszystkie moje kije, bo mnie brakowało już energii. W domu często korzystam ze stacjonarnej bieżni, ale dzień później musiałem odpuścić już po 5 minutach. Byłem potwornie zmęczony. Czułem, że coś jest nie tak. Pojechałem do naszego klubowego lekarza, który zabrał mnie do szpitala Whipps Cross w Waltham Forest we wschodnim Londynie. Diagnoza u specjalisty musiała być dość niepokojąca, bo jeszcze tego samego wieczoru zabrali mnie do London Independent Hospital na koronarografię. Nie jest to poważna operacja serca, ale musieli założyć mi stenty, by odblokować tętnice wieńcowe. Dzięki temu czułem się już dobrze, ale stres na pewno nie pomógł. Stres wynikający bardziej ze sprawy sądowej niż z piłki. Tak długo nie było wiadomo, czy i kiedy proces ruszy, że w końcu to się na mnie odbiło. Po zabiegu czułem się zdecydowanie lepiej. Co pół roku muszę chodzić na kontrolne badania, ale naprawdę już się tym nie zamartwiam. Wszystko jest w porządku, choć gdybym nie uprawiał sportu, pewnie nawet nie wykrylibyśmy moich problemów. Nawet jednak jeśli nie zawsze czuję się najlepiej, nie potrafię zmienić stylu życia. Postanawiam sobie, że nie będę się spinał, ale taki już jestem. Inaczej nie potrafię. W poprzednim sezonie, gdy QPR wpakowało się w tarapaty, lekarz powiedział, że mogę dalej pracować. Stwierdził też, że gdyby niepokoił go mój stan zdrowia, kazałby mi przestać. Sądzę, że jeśli udało mi się wytrzymać problemy z QPR, to jestem w stanie wytrzymać wszystko. Nie narzekam jednak na swój los. Wiem, jak podchodzi do tego wielu ludzi: „Menedżerowie zarabiają dużo pieniędzy, kraj jest w recesji i tacy jak ty nawet nie wiedzą, co to stres”. Rozumiem ten punkt widzenia, ale nie mam tu na myśli stresu związanego z pieniędzmi. Nie porównuję swojego życia do samotnej matki próbującej wykarmić swoje dzieci lub rodzin żyjących na granicy ubóstwa. Sam nie pochodzę z bogatego domu i wiem, czym jest niepokój o przyszłość. To jednak zupełnie inny typ presji – reprezentuję ludzi, którzy kochają swoją drużynę, właścicieli, którzy inwestują własne środki, ale również fanów. Jako menedżer jestem odpowiedzialny za ich szczęście. Kiedy przegrywasz – czujesz, że ich zawiodłeś. Bierzesz więc cały ten ciężar na swoje barki i jeśli sezon nie idzie po twojej myśli, ta praca wcale nie dostarcza tak wiele radości. Dołujesz się i czujesz, że zaczyna się to odbijać na twoim zdrowiu. Ale pozostajesz w zawodzie, bo go kochasz. Sam Allardyce i sir Alex Ferguson też mieli drobne problemy z sercem, lecz ich to nie powstrzymało. Czy martwię się, że mój styl życia odbił się też na Sandrze? Oczywiście. Sandra należy do osób łagodnych i wyluzowanych, ale oglądanie mnie w opłakanym stanie nie wpływa na nią zbyt dobrze. Jasne, że się martwi. Chciałbym być człowiekiem, który po ciężkim dniu w pracy jest w stanie zabrać żonę do porządnej restauracji, ale Sandra wie, że po porażce potrzebuję dnia lub dwóch, żeby się otrząsnąć. Przygotuje mi makaron i otworzy butelkę wina, ale to nie to samo. Myślami jestem gdzie indziej i wciąż nie mogę się uspokoić. W niedzielę powoli zaczynam dochodzić do siebie, ale już od poniedziałku jestem w pracy i znów się zaczyna. Sandra zna moje oblicze, którego inni nie widzą. Ludzie mogą mieć na twój temat różne zdanie – piszą o tobie książki, przypisują sobie wszelką wiedzę, rozmawiają z ludźmi, których nawet nie widziałeś. O osobach publicznych zawsze toczy się taka dyskusja. Wszyscy ci ludzie, ci eksperci, nie

wiedzą jednak, jaki jesteś w życiu prywatnym i na czym ci zależy. Taką wiedzę mają jedynie ci, z którymi dzielisz życie. Sandra jest cudowna. Nigdy nie nalegała na to, bym rzucił piłkę. Decyzję pozostawiała mnie. Wiedziała, że po zakończeniu letniego sezonu golfowego prawdopodobnie zacząłbym się nudzić. Naprawdę nie potrafię zająć się niczym innym. W domu jestem bezużyteczny. Uwielbiam patrzeć na mój ogród – bardzo mi się on podoba – ale nie umiem nawet odróżnić jednego kwiatka od drugiego. Nie jestem ogrodnikiem. Sandra pewnie więc myśli, że bez piłki po prostu siedziałbym w fotelu i powoli dogasał. Po odejściu z Tottenhamu, gdy jeszcze byłem na bezrobociu, występowałem w programie Match of the Day. To jednak okazała się straszna harówka. Najpierw trzeba się dostać do Manchesteru, a potem przesiadywać w tych nowych, pozbawionych duszy budynkach BBC. Czułem, że tracę czas, a potem czekała mnie jeszcze podróż do Bournemouth o czwartej nad ranem. Wiedziałem, że nie jest to coś, czym mógłbym się w przyszłości zajmować. 24 kwietnia 2008 roku zmarła Pat, siostra Sandry. Przykry i otrzeźwiający moment dla nas wszystkich. Znałem Pat prawie tak długo jak Sandrę poprzez jej związek z Frankiem Lampardem, moim najlepszym przyjacielem z West Hamu. To wydarzenie zmieniło jednak moje spojrzenie na życie. Wiedziałem, że nie przejmę już klubu, który zmusiłby mnie do zostawienia Sandry samej przez cały tydzień. Początkowo jeździła ze mną w różne miejsca, ale to było dawno, wiele lat temu, a teraz osiedliśmy w jednym miejscu. W naszym domu. Mieszkają tu też moje wnuki, więc przeprowadzka i dłuższy pobyt na północy nie miałyby dla mnie żadnego sensu. Jeśli muszę wstać wcześnie rano, by dojechać do pracy, to nastawię budzik – nie stanowi to dla mnie problemu. Chcę jednak być blisko domu. Uświadomiła mi to też nagła i niespodziewana wieść o śmierci Pat, która zmarła na zapalenie płuc 10 dni po przewiezieniu do szpitala. Dziś była z nami, następnego dnia już nie. Dla Sandry było to wyjątkowo bolesne przeżycie. Wcześniej codziennie rozmawiała ze swoją siostrą. Kiedy zobaczyłem Franka bez swojej żony, uświadomiłem też sobie, jak bardzo sam polegam na Sandrze. Bez niej byłbym bezużyteczny. Przez lata spełniała wszystkie moje zachcianki. Była moim oparciem. Bez niej nie wiedziałbym, jak żyć. Życie żony menedżera piłkarskiego nie należy do monotonnych – musiała przeżyć wszystkie wzloty i upadki. Gniew, wyzwiska rybaków dochodzące do naszego ogrodu, proces. Pozostała przy tym tak spokojna i nieśmiała, że pewnie sam nie jestem w stanie zrozumieć, jak było jej ciężko. Ile razy musiała pomyśleć: „Po co się w to wpakowałam?”. Dlatego właśnie jeżdżę do domu przy każdej okazji. Mam wobec niej dług. Zawdzięczam jej wszystko – synów, ich żony i nasze cudowne wnuki. Ci mali chłopcy zaczynają właśnie grać w piłkę i mam nadzieję, że będę dla nich takim samym przyjacielem, jakim był mój ojciec dla Jamiego przez całą jego karierę. Właśnie od niego wszystko się zaczęło. Tato kochał futbol. Jeśli w okolicy odbywał się mecz, to choćby była to gierka dzieciaków w parku, nigdy jej nie odpuścił. Wychodził na balkon w naszym starym bloku i czekał, aż na East London Stadium w Mile End zapłoną światła. Sam też wtedy płonął z radości. Czuł się, jakby wyciągnął zwycięski los na loterii. Wkładał płaszcz i wychodził. A potem do mnie dzwonił: „Na Boga, Harry! Widziałem dziś naprawdę dobrego zawodnika. Gra dla East London”. Połowa dzieciaków, które ściągnąłem do West Hamu, znała już wcześniej mojego ojca. Wiedzieli, że to ten gość, który stoi w deszczu przy linii. Przedstawiałem go moim nowym piłkarzom, a ci mówili: „Ach, znam pana. Oglądał pan nasze niedzielne mecze”. Tato nie widział, jak zdobyłem Puchar Anglii jako trener, ale oglądał mecze Jamiego jako reprezentanta Anglii i jako kapitana Liverpoolu. Był zachwycony. Cały weekend dostosowywał do meczu Jamiego, a cały tydzień na planowanie weekendu. Jeśli Jamie grał wyjazdowy mecz z Newcastle o szesnastej w niedzielę, tato zawsze znajdował sposób, by się tam dostać.

Sam też, niezależnie od okoliczności, zawsze będę przynajmniej oglądał mecze. Nawet gdy zakończę karierę trenerską, będę chodził na spotkania Bournemouth, obojętnie w której będzie lidze. W nadchodzącym sezonie zaliczymy z nimi dwie potyczki, co dla mnie, menedżera Queens Park Rangers, będzie dziwnym doświadczeniem. Nigdy wcześniej nie mierzyłem się z Bournemouth w rozgrywkach ligowych – jedynie w Pucharze Anglii z West Hamem. Niezależnie jednak, co przyniesie przyszłość, chodzenie na mecze zawsze będzie sprawiało mi radość. Oglądanie spotkań drużyn, których nie muszę prowadzić, to dla mnie relaks. Dlatego tak bardzo odpowiadała mi rola doradcy w Bournemouth, choć ten okres nie trwał długo. To była najlepsza kombinacja – angażowałem się w pracę, ale nie czułem presji. QPR? Nic nie dałoby mi większej radości niż odbudowanie tej drużyny. Przez całe lato 2013 roku szukałem lekarstwa na nasze problemy, odsunąłem kilku piłkarzy i sprowadziłem takich o właściwej mentalności. Tak jak podejrzewałem, nie było łatwo. Kluby chcą dziś pozyskiwać zawodników głównie na zasadzie wypożyczenia. Napoli chciało od nas Júlia Césara, bramkarza reprezentacji Brazylii, ale tylko na jeden sezon. Jaki miałoby to sens z naszego punktu widzenia? Przejęliby go na sezon, a potem i tak musiałby wrócić na swój astronomiczny kontrakt do Rangers. Nie wyraziłem na to zgody, tym bardziej, że Napoli dostało właśnie 55 milionów funtów za Edinsona Cavaniego. Nie brakowało im kasy. Wypożyczyli jednak Pepe Reinę. Widocznie Liverpool nie potrzebował pieniędzy tak bardzo jak my. Końcówka poprzedniego sezonu była dla mnie szczególnie frustrująca, bo po operacji kolana musiałem chodzić o kulach. Adel Taarabt znalazł więc idealny okres na powrót do swoich starych nawyków. Kiedy jednak spóźnił się do naszego ośrodka treningowego w Devon, odesłaliśmy go do domu. Jak zwykle szukał swoich typowych wymówek, ale już ich nie tolerowaliśmy. Jeśli Rangers mieli liczyć na powrót do Premier League, trzeba było wprowadzić nowy porządek. Wiem, że niektórzy zawodnicy sądzili, że są zbyt dobrzy jak na ten poziom rozgrywkowy, ale sam pracowałem w niższych ligach, znam wymagania i wiem, że jest tam wielu piłkarzy, którzy zjedzą cię żywcem, jeśli się nie zaangażujesz. Naszym priorytetem było więc pozbycie się tych, którzy sprawiają kłopoty, zanim oni sami wyłączyliby nas z gry. Robimy to powoli, ale zdecydowanie[47]. Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności niż powrót z QPR do Premier League. Brałem udział w większej liczbie kłótni z prezesami niż jakikolwiek menedżer w historii futbolu, ale moi obecni pracodawcy to naprawdę mili ludzie, którzy zasługują na więcej rozrywki, niż do tej pory dostarczał im ich klub. Fani też są zresztą wspaniali. Największe wyzwanie to zbudowanie kadry mogącej walczyć o awans. Na tyle wierzę we własne umiejętności, że sądzę, iż mogę to zrobić. Zachowuję jednak przy tym na tyle realizmu, by stwierdzić, że jeśli nie zdołamy awansować, to prawdopodobnie nie będzie mi dane dłużej pracować w QPR. Pewnie zdaniem niektórych wciąż mam żal o to, jak skończyła się moja przygoda z Tottenhamem, ale życie jest zbyt krótkie, by zadręczać się takimi myślami. W poprzednim sezonie pozwoliłem sobie na krok, który uznano za krytykę mojego następcy w Tottenhamie, André Villasa-Boasa, ale zapewniam, że nie czułem do niego antypatii[48]. 2 stycznia, przed naszym meczem z Chelsea, poproszono mnie o ocenę szans Rafaela Beníteza jako ich tymczasowego menedżera. – Trzeba byłoby być prawdziwym idiotą, żeby nawalić przy takiej kadrze – powiedziałem. – Benítez przejął drużynę, która zdobyła Ligi Mistrzów. Ma szansę na sukces, trzeba to podkreślić. Dzień później gazety odebrały to jako atak na Villasa-Boasa, który w poprzednim sezonie został zwolniony z Chelsea. Niczego takiego nie miałem na myśli. Oceniałem po prostu szanse klubu pokroju Chelsea w porównaniu z QPR. Jeśli przejmujesz tak mocny skład, to masz olbrzymią

przewagę już na starcie. Musiałbyś być głupi, by wpakować się w kłopoty, kiedy możesz liczyć na Juana Matę, Edena Hazarda i Franka Lamparda. Udzielając tej wypowiedzi, nawet nie myślałem o André, o czym zapewniłem go przy okazji meczu z Tottenhamem. Dlaczego miałbym mieć do niego żal? Czy sądziłem, że Tottenham nikim mnie nie zastąpi? Menedżer musi pracować z tymi, których ma do dyspozycji – o to mi chodziło. Przejmowanie Tottenhamu albo QPR to nieporównywalne wyzwania, choć oba te kluby znajdowały się na dnie tabeli. Tottenham łatwo było odbudować, a w Rangers pojawiały się ciągłe kłopoty. Myślę, że łatwo to zrozumieć. Mam dziś 66 lat. Kiedy przejmowałem Bournemouth, miałem 36. Co z perspektywy czasu mogę dziś powiedzieć młodym ludziom? W jakich sytuacjach postąpiłbym inaczej? Na pewno doradziłbym, by nie ulegać emocjom w kontaktach z prezesami. Sam widzę dziś, że podczas rozmów z biznesmenami, którzy przejmowali kluby, aż trząsłem się ze złości. Nigdy nie dostrzegałem ich punktu widzenia i nie doceniałem tego, że sami też angażują się w klub. Na każdą kłótnię patrzyłem zerojedynkowo. Albo coś było czarne, albo białe. Albo słuszne, albo niewłaściwe. Dzieliłem ludzi na tych, którzy znają się na piłce, i na amatorów. Kiedy szef mówił coś głupiego, atakowałem go, co w konsekwencji okazywało się szkodliwe i dla mnie, i dla klubu. Siła sprawcza należy w końcu do tych ludzi i to oni będą czekać na odpowiedni moment, by postawić na swoim. W West Hamie byłem zbyt konfliktowy, co kosztowało mnie utratę pracy. Warto też się zastanowić przed rozmowami z prasą. Nie dlatego, że ktoś manipulował moimi wypowiedziami, ale dlatego, że czasem po prostu jedna nonszalancka wypowiedź lub linijka w tekście może wywołać więcej zamieszania, niż to wszystko jest warte. Ile razy patrzyłem na nagłówki w prasie i myślałem: „Harry, synu, co ty zrobiłeś?”. Lubię się pośmiać i pożartować, ale przez to niektórzy czasem myślą, że nie traktuję piłki z taką powagą jak inni. Pewni menedżerowie wygadują brednie, ale robią to z poważną miną, więc cieszą się poważną reputacją. Nie mógłbym tak postępować, ale gdybym częściej wykorzystywał swój mózg, to może nie wpakowałbym się w aż tyle kłótni. Mój styl zarządzania klubem zbyt wiele się jednak nie zmienił. Musiałem dostosować się do współpracy z obcokrajowcami wywodzącymi się z innych piłkarskich kultur, ale w szatni po meczu jestem tą samą osobą. Nie szalałem z wściekłości w Bournemouth ani nie szaleję teraz. Raz zdarzyło mi się w West Hamie kopnąć kilka kanapek w stronę Dona Hutchisona, ale to był wyjątek. Po prostu Don nie pobiegł w ostatniej minucie za lewym obrońcą, Southampton strzeliło, więc już w szatni wykopałem talerz w powietrze i wszystkie kanapki wylądowały na głowie Hutchisona. John Moncur wziął jedną dla żartów i na niego też się wydarłem. Krzyczałem przez godzinę, zanim w ogóle zdążył coś powiedzieć. – Szefie, ale co ja zrobiłem? – zapytał. – Byłem rezerwowym. Nawet mnie pan nie wpuścił. Dlatego właśnie wolę nie tracić panowania nad sobą, bo często prowadzi to do bezsensownych sytuacji. (A John swoją drogą był zabawny. Siedział na ławce i strasznie zależało mu na zgarnięciu wyjściówki. Prowadziliśmy u siebie 3:0, a on wciąż z tyłu mnie nagabywał. „Harry, wpuść mnie. Nie zarabiam takiego hajsu, jak oni wszyscy, prawda? Potrzebuję pieniędzy. No, wpuść mnie”. Uległem na 5 minut przed końcem, i co? Pierwsze wejście – trach, żółta kartka. O ile się nie mylę, wystąpił w dziewięciu meczach z rzędu i dostał dziesięć żółtych kartek). Nigdy nie należałem do trenerów szukających zwady ze swoimi piłkarzami. Mogę solidnie przywalić, ale ciągłe krzyki nie przynoszą efektu. Te czasy minęły. Wiem, że Tony Pulis stosował takie metody w Stoke City, ale na dłuższą metę nie ma to sensu. Szatnia bardzo szybko się od ciebie odwróci. Jim Smith wmawiał mi, że jestem zbyt łagodny w stosunku do piłkarzy i że powinienem częściej wpadać w szał. Moim zdaniem natomiast każdy menedżer jest w porównaniu z Jimem

wyluzowany. Szokowały mnie niektóre słowa, jakie kierował do piłkarzy. Używał niecenzuralnych wyrazów zaczynających się na kolejne litery alfabetu i jeśli sam nie wyglądałeś na przejętego, to musiałeś uważać, żeby nie oberwać filiżanką. Jest czas na awantury, ale trzeba też niekiedy ludzi pochwalić. Bobby Moore powiedział mi kiedyś coś, co utkwiło mi w pamięci i pomagało przez całą menedżerską karierę. Graliśmy mecz, a on spisał się niewiarygodnie dobrze. Był po prostu niesamowity. Zaliczył same udane zagrania. Powiedziałem mu to i był mi bardzo wdzięczny za komplementy. Naprawdę się ucieszył, słysząc takie słowa. – Harry – odezwał się Bobby – przez cały ten czas, od kiedy tu trafiłem, Ron Greenwood nigdy mi nie powiedział: „Dobra robota”. Ani razu. Każdy z nas potrzebuje czasem to usłyszeć. Moore nie atakował w ten sposób Rona, który był wspaniałym trenerem i świetnym człowiekiem. Ron po prostu uznał, że Bobby to tak wybitny zawodnik o tak oczywistej klasie, że nie musi go klepać po plecach. Sądził, że skoro jest kapitanem West Hamu i reprezentacji Anglii, to z góry musi gwarantować jakość. Niezależnie jednak od tego, jak dobry jest zawodnik, nie ma to jak objąć go ramieniem i powiedzieć: „Wykonałeś dziś fantastyczną robotę”. Nigdy nie zapomnę tej rozmowy z Moore’em. Na koniec kolejna historia związana z Joem Faganem. Tę jednak opowiadam z własnego doświadczenia. Prowadziłem Bournemouth i próbowaliśmy ściągnąć Rogera Browna, wielkiego stopera z Fulham. Wybrałem się z moim asystentem Stuartem Morganem, by zobaczyć go w akcji podczas meczu z Liverpoolem w rewanżowym meczu Pucharu Ligi. Siedzieliśmy w loży dyrektorskiej, a Joe Fagan, menedżer Liverpoolu, usiadł tuż przed nami. Już wcześniej słyszałem, że nie odpowiadał mu widok z ławki na Craven Cottage i więcej mógł dostrzec z trybun. Nagle ciszę przerwał głos. – Cześć, Joe! Fagan odwrócił się w kierunku jakiegoś gościa w podobnym wieku. – A niech mnie! Cześć, Billy! – krzyknął. Po jakimś czasie, przysłuchując się ich rozmowie, wywnioskowałem, że byli razem w wojsku, mocno się wtedy kumplowali, ale od lat się nie widzieli. Nie przestawali gadać przez cały mecz. „Spotkałeś Charliego?”. „Nie, nie żyje, ale spotkałem Mickeya”. „Ach, i co u niego? Pamiętasz, jak...”. Z każdą chwilą poznawaliśmy kolejne historie z czasów wojny. Ten sierżant zrobił to, ten tamto, a tymczasem Gerry Peyton dokonywał bohaterskich wyczynów w bramce Fulham. (Liverpool ostatecznie awansowało, Graeme Souness strzelił w dogrywce). Po gwizdku na przerwę Joe w końcu udał się do pracy. – Wspaniale było cię spotkać, Billy. Będziemy w kontakcie. – Do zobaczenia, Joe, powodzenia w piłce – odpowiedział kolega Fagana i wyszedł. Stuart Morgan popatrzył na mnie. Obaj byliśmy młodymi naiwnymi trenerami. – Nie obejrzał ani minuty meczu. Co on im teraz powie? – zapytał Stuart. – Jest menedżerem Liverpoolu – odparłem. – Souness, Lawrenson, Hansen, Dalglish. Powie im tylko, żeby dalej robili swoje. I tym właśnie sam się zajmuję. Dalej robię swoje. Joe Fagan znał wynik. W końcu miał do czynienia z piłkarzami z innej planety. My natomiast musieliśmy wykonać trochę większą pracę. I trzymać to wszystko pod kontrolą.

[47]

Adel Taarabt trafił do AC Milan (przyp. M.O.). [48] Villas-Boas został zwolniony z Tottenhamu w grudniu 2013 roku, a w marcu 2014 roku

rozpoczął pracę w Zenicie Sankt Petersburg (przyp. M.O.). ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Fotografie

Ja jako nieśmiały młodzieniec w West Hamie. Miałem zaledwie 15 lat, gdy w sezonie 1962/63 zdobyliśmy młodzieżowy Puchar Anglii. © Press Association

Oto ja na początku sezonu 1968/69, gdy miałem już mocną pozycję w drużynie prowadzonej przez Rona Greenwooda. Wyglądałem na trochę bardziej wyniosłego i pewnego siebie. © Mirrorpix

Happy Hammers – drużyna juniorów West Hamu. Bramkarz Colin Mackleworth wywodził się z zespołu Burdett Boys, podobnie jak ja.

Poznałem Sandrę na imprezie w pubie Two Puddings w Stratfordzie. Miałem szczęście, że to mnie było dane z nią zatańczyć.

Ponieważ Frank Lampard złamał nogę, nie mógł zostać drużbą na moim ślubie. Ale ostatecznie ożenił się z siostrą Sandry.

Macha do nas chłopiec z grzechotką w czapce Młotów z pomponem – dziś na weselach takie sceny nie są zbyt często spotykane.

Moja mama, Violet, i tato, Harry senior, na naszym weselu. Tato zabrał mnie w młodym wieku na mecz jego ukochanego Arsenalu i choć nigdy nie grał zawodowo, był naprawdę niezłym piłkarzem.

Po tych wszystkich latach wciąż sobie bliscy

Jesteśmy małżeństwem od 46 lat i zawsze powtarzam, że to ona jest moim najlepszym transferem.

Stara dobra drużyna West Hamu ze mną, Bobbym Moore’em, Billym Bondsem i Frankiem Lampardem seniorem w składzie. Sezon 1971/72 miał się okazać moim ostatnim w barwach Młotów. © Mirrorpix

W akcji przeciwko Hereford w 1972 roku. Wielki Bill Nicholson określił mnie jako skrzydłowego, który nie strzela wystarczającej liczby goli. Z pewnością nie byłem Garethem Bale’em, w ostatnim sezonie na Upton Park nie zdobyłem ani jednej bramki.

Ja, Bobby i kilku kolegów z West Hamu na paru piwach w Raffles w Canning Town

Ja i Bobby z Markiem i Jamiem na boisku podczas naszej amerykańskiej przygody w barwach Seattle Sounders

Podczas odpoczynku w domu urządzonym w typowym dla lat 70. stylu: ja, Sandra, nasz syn Mark i pies Matty © Offside

Może i wyglądamy jak mechanicy, ale takie mieliśmy wtedy stroje treningowe. Ja, Geoff Hurst, Clyde Best, Trevor Brooking, Pop Robson, Ronnie Boyce i John Ayris. Prawdopodobnie myślimy o steku i cynaderkach zapiekanych w cieście, które zamówimy na lunch w Porkies Café. © Press Association

Mój ostatni sezon w Bournemouth za kadencji Johna Bonda, 1972/73. Włosy rosły, bramek było coraz mniej, a kolana coraz bardziej szwankowały. © Offside

Podczas mojego pierwszego pełnego sezonu w roli menedżera Bournemouth w 1984 roku zagraliśmy na nosie wszystkim faworytom, eliminując Manchester United z Pucharu Anglii.

W programie meczowym opisałem w liryczny sposób mojego niesamowitego samobója, którego strzeliłem, gdy mierzyłem się z nimi po raz ostatni w Milk Cup.

Po odebraniu nagrody dla najlepszego menedżera sezonu 1986/87. Po raz pierwszy w historii Bournemouth awansowaliśmy do oszałamiającej Division Two. © Getty

Awans, awans, awans. Jedyne miejsce do świętowania to wanna z drużyną

Ja i mój przyjaciel Brian Tiler w najlepszych czasach w Bournemouth. Nie udało mu się ujść cało z wypadku naszego minibusa w Latinie podczas mistrzostw świata w 1990 roku. Ja miałem więcej szczęścia. Wciąż bardzo mi brakuje Briana.

Ja i Bill w trakcie burzy w 1992 roku. Nie wahałem się, gdy dostałem telefon z West Hamu, choć nasze relacje nie zawsze były tak dobre. © Mirrorpix

Podpisanie kontraktu z wielkim Johnem Hartsonem w 1997 roku. Przy jego woli walki i zaangażowaniu można było wybaczyć mu prawie wszystko. Jego bramki w tym roku uratowały West Ham od spadku. © Getty

Porażka 0:1 z Charltonem w 1999 roku. Przez całą karierę denerwowałem się wynikami przy linii bocznej. Zawsze łatwiej radzić sobie z przeciwnościami losu, gdy masz u swojego boku takich ludzi jak Frank Lampard senior. © Getty

„Tak, Paolo, wiem, Paolo, nie martw się, Paolo”. Di Canio mógł grać mi na nerwach podczas treningów, ale w soboty pokazywał, że warto było mu zaufać. Wśród małej grupki transferowych katastrof wyróżnia się jako najwspanialszy obcokrajowiec w historii West Hamu. © Getty

Moja typowa poza w biurze w West Hamie – telefon, faks, kaseta wideo, paczka papierosów Rothmans, ładny kubeczek i jestem gotowy do pracy.

Poznałem Milana w latach 70., gdy prowadził San Jose Earthquakes. Gdy spotkaliśmy się, by porozmawiać o Portsmouth, od razu przypadliśmy sobie do gustu. Wielka osobowość © Getty

„Harry i Jim” – śpiewali kibice na Fratton Park. Przy jego trzydziestoletnim doświadczeniu stworzyliśmy niepowtarzalny duet. Milan jednak tak nie myślał i tak naprawdę nigdy nie przekonał się do Jima. Sprzeczki o jego osobę zakończyły się moim odejściem z klubu. © Getty

Wywalczenie awansu do Premiership z Pompey po zwycięstwie 1:0 nad Burnley było wyjątkowe i dla mnie, i dla fanów. © Getty

Trofeum za wygranie Championship po pokonaniu Rotherham w ostatniej kolejce w końcu trafiło w nasze ręce. © Getty

Awans z Pompey w 2003 roku. Tak jak wszyscy, lubię wypić kieliszek szampana, ale cała butelka to dla mnie już za dużo. © Getty

Czas na zmianę. Pozdrawiam kibiców na St Mary’s w towarzystwie prezesa Ruperta Lowe’a w grudniu 2004 roku. Ten epizod moich dziejów na południowym wybrzeżu nie przebiegł jednak zgodnie z planem. © Getty

Powrót na Fratton Park z drużyną Southampton – jeden z najgorszych dni w mojej karierze menedżera. Groźby śmierci, ochrona policyjna, donośne okrzyki kibiców nazywających mnie Judaszem albo jeszcze gorzej. Do tego przegraliśmy 1:4. © Getty

Sprowadziłem Dave’a Bassetta na początku mojego drugiego sezonu w Southampton, aby wprowadzić trochę ożywienia, ale wtedy sprawy zaszły już za daleko. Wiedziałem, że nic nie da się zrobić. © Getty

Cieszę się wraz z Jamiem po zwycięstwie 2:0 nad Liverpoolem. W Southampton szkoliłem go po raz pierwszy od czasu jego dzieciństwa. Nie żałuję, że podpisaliśmy z nim kontrakt, ale jest mi smutno, że ostatni sezon jego kariery zawodowego piłkarza zakończył się spadkiem z ligi. © Getty

Znowu czas na zmianę! Powróciłem do Pompey jako ulubieniec Milana, ale jak to przyjmą kibice i jak długo Mandarić pozostanie w klubie? Tak czy owak, nie mogłem nie podjąć drugiej próby. © Getty

Utrzymaliśmy się, utrzymaliśmy. Świętujemy z zawodnikami pozostanie w Premiership po zwycięstwie na DW Stadium w kwietniu 2006 roku. © Getty

Wraz z Peterem Storriem ogłaszam podpisanie kontraktu z Peterem Crouchem. Dzięki pieniądzom Gajdamaków mogliśmy nabywać wielkich zawodników, a nie ma piłkarzy większych od Crouchiego. © Getty

Cieszę się po golu strzelonym przez Kanu Cardiff City w finale Pucharu Anglii. To było największe dokonanie w historii Pompey. Nasz sukces zawdzięczaliśmy urządzonej przed meczem zabawie z karaoke. © Getty

Świętujemy sukces obowiązkową przejażdżką autobusem z otwartym dachem po ulicach Portsmouth, wypełnionych tłumami mieszkańców. © Getty

Przed meczem o Tarczę Wspólnoty kopię piłkę na murawie Wembley z przedstawicielem kolejnego pokolenia utalentowanych Redknappów – moim wnukiem Harrym. © Getty

Wraz z sir Aleksem wyprowadzamy drużyny przed spotkaniem na Wembley. © Getty

Jak wskazuje moja mina, czułem się dość niezręcznie, kiedy w ratuszu w Portsmouth odbierałem klucze do miasta dokładnie trzy dni po odejściu z Pompey do Tottenhamu. Zgromadzony tłum powitał mnie gwizdami i trafnie dobranymi przydomkami. © Getty

Po raz pierwszy wychodzę na White Hart Lane. Tak naprawdę klub był w tak kiepskim stanie, że poprawienie pozycji w lidze wydawało się względnie prostym zadaniem. © Getty

Liga Mistrzów to wyjątkowe rozgrywki i krótko po tej konferencji prasowej Gareth Bale na meczu z Interem Mediolan w San Siro strzelił hattricka, który rozsławił go w całym piłkarskim świecie. © Getty

Wiem, kogo bym wsparł w bezpośredniej walce. Gattuso, zawodnik AC Milan, traci głowę i atakuje Joego Jordana – człowieka, który potrafi postawić na swoim. © Getty

O mnie i o Bale’u opowiada się wiele bzdur. Niezależnie od moich wad, potrafię rozpoznać dobrego piłkarza, a Gareth zawsze załapałby się do pierwszego składu Spurs, który miałbym wybrać. © Action Images

Daniel Levy sprowadził mnie do klubu, a potem od niego odsunął, ale miałem z nim dobry kontakt – dogadywaliśmy się tak dobrze jak wszyscy menedżerowie i prezesi. © Press Association

„Niewinny”. Ogromna ulga, uczucie, które nie przypominało niczego, co doświadczyłem wcześniej. Za sprawą stresu i zamętu wywołanego długim procesem sądowym zobaczyłem w nowym świetle moją pracę w futbolu, a 8 lutego 2012 roku byłem uradowany, że wreszcie mogę się od tego wszystkiego uwolnić. © Getty

© Getty

Jamie codziennie był ze mną w sądzie. Nie dałbym sobie rady bez niego. © Getty

Frank Lampard junior był zrozpaczony po śmierci matki, podobnie jak jego ojciec i Sandra, jej siostra. © Getty

„Obejmiesz to stanowisko, Harry?” Kilka godzin po zakończeniu sprawy sądowej znowu zapanował zamęt w moim życiu, bo media uznały mnie za głównego faworyta do zastąpienia Fabia Cappella w roli menedżera reprezentacji Anglii. © Mirrorpix

Byłem już bliski objęcia stanowiska menedżera reprezentacji Ukrainy, ale niespodziewanie w Queens Park Rangers znowu musiałem stawić czoło problemowi spadku z ligi, co wydawało się najtrudniejszym zadaniem w moim życiu. © Getty

Szybko odkryłem, że w QPR sprawy mają się bardzo kiepsko. Zawodnikom brakowało pewności siebie i animuszu, a podejście drużyny do treningu było godne pożałowania. © Getty

Pokonanie Chelsea, wówczas zwycięzcy Ligi Europy, na Stamford Bridge było jednym z moich największych sukcesów podczas pierwszego sezonu w QPR. Niemniej za każdym razem kiedy myślałem, że wychodzimy już na prostą, wracaliśmy do złych nawyków. © Getty

Nawiązałem sporo przyjaźni i znajomości z wieloma znakomitymi menedżerami. Nigdy nie zapomnę tego, co Kenny zrobił dla Jamiego w Liverpoolu; chętnie przy kieliszku wina gawędzę o koniach z sir Aleksem; bardzo się cieszę, że José wrócił do Premiership. © Getty

© Getty

© Getty

Jestem najszczęśliwszy, gdy spędzam czas w ogrodzie w towarzystwie psów i rodziny, ale nieustannie wracam myślami do piłki nożnej. © Contour/Getty

===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=

Harry Redknapp Autobiografia Spis treści Dedykacja Rozdział pierwszy Proces Rozdział drugi Trzy lwy Rozdział trzeci Bobby (i George) Rozdział czwarty Narodziny piłkarza Rozdział piąty Na wybrzeżu Rozdział szósty Młoty górą Rozdział siódmy Billy i dzieciaki Rozdział ósmy Sprawy zagraniczne Rozdział dziewiąty Krzykacz znowu nadaje Rozdział dziesiąty Awans Rozdział jedenasty Spadek Rozdział dwunasty Człowiek, który zrozumiał taktykę diamentu Rozdział trzynasty Wzlot Rozdział czternasty I upadek Rozdział piętnasty Podnieś się i otrząśnij Rozdział szesnasty Zawsze pod kontrolą Fotografie ===Y1NiAzRXZ1dlBmQANQIxADEDZ15nXmxfPV5uCD9Za1k=
Redknapp H. - Harry Redknapp. Autobiografia. Zawsze pod kontrolą

Related documents

1 Pages • 441 Words • PDF • 72.2 KB

5 Pages • 877 Words • PDF • 75.8 KB

12 Pages • 461 Words • PDF • 51.7 MB

19 Pages • 2,176 Words • PDF • 92.7 MB

782 Pages • 412,504 Words • PDF • 4.8 MB

82 Pages • 14,268 Words • PDF • 504 KB

2 Pages • 1,061 Words • PDF • 125.8 KB

539 Pages • 173,777 Words • PDF • 3.4 MB

8 Pages • 89 Words • PDF • 1.5 MB

123 Pages • 30,832 Words • PDF • 894.8 KB

244 Pages • 74,460 Words • PDF • 7.1 MB