Robotham Michael - 03 Groza

514 Pages • 118,198 Words • PDF • 1.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:27

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Michael Robotham

Groza Z angielskiego przełożyła Anna Zielińska

Markowi Lucasowi – przyjacielowi przede wszystkim

Podziękowania

Ta historia została zainspirowana wydarzeniami, jakie nastąpiły w dwóch krajach, chociaż nie jest oparta na żadnym z nich. I nie powstałaby bez nieocenionej pomocy Davida Hunta i Johna Little’a przy zbieraniu do niej materiałów. Spośród wielu osób, które odpowiadały na moje pytania i dzieliły mój entuzjazm, pragnę wymienić: Georgie i Nicka Lucasów, Nicki Kennedy i Sama Edenborough. Jak zawsze mam dług wdzięczności wobec mych redaktorów i ich zespołów: Stacy Creamer z Doubleday US i Ursuli Mackenzie z Little, Brown UK, a także wobec mojego agenta Marka Lucasa i wszystkich ludzi z LAW. Dziękuję Richardowi, Emmie, Markowi i Sarze, a także ich latoroślom za cierpliwość i gościnność. Nie sposób nie wspomnieć tu i moich latorośli – Alex, Charlotte i Belli, które dorastają na moich oczach, nie bacząc na me prośby, aby na zawsze pozostały takie, jakie są. Ostatnią, ale nie mniej ważną osobą, której pragnę podziękować, jest Vivien – moja researcherka, recenzentka, czytelniczka, terapeutka, kochanka i żona. Obiecałem jej, że nadejdzie jeszcze taki dzień, kiedy znajdę odpowiednie słowa.

Gdy rozum śpi, budzą się demony. Goya Kaprysy Gładsza niż masło była jego mowa, a w sercu myślał o walce; łagodniejsze od oliwy były jego słowa, a były to obnażone miecze. Psalm 55:21

Przychodzi taka chwila, kiedy znika wszelka nadzieja, nie ma już ani dumy, ani wiary, ani żadnych oczekiwań czy pragnień. Ta chwila należy do mnie. Jest moja. Wtedy właśnie słyszę ten odgłos; odgłos miażdżonego umysłu. To nie jest głośny trzask jak przy łamaniu kości, pękaniu kręgosłupa czy zapadnięciu się czaszki. Nie przypomina też cichego chlupnięcia pękającego serca. To dźwięk, który każe się zastanowić, jak wielkie cierpienie człowiek jest w stanie znieść, dźwięk, który niszczy wspomnienia i sprawia, że przeszłość zlewa się z teraźniejszością; dźwięk tak wysoki, że słyszą go jedynie diabły w piekle. Słyszysz? To ktoś zwinięty w kłębek szlocha cicho w niekończącą się noc.

1

University of Bath Jedenasta godzina. Koniec września. Leje tak mocno, że zdechłe krowy płyną z prądem rzek, a ptaki przysiadają na ich napęczniałych ścierwach. Sala wykładowa jest wypełniona po brzegi. Rzędy krzeseł wznoszą się pod łagodnym kątem między dwoma biegami schodów po obu stronach audytorium. Do mnie należy widownia złożona ze słuchaczy o bladych twarzach, młodych, poważnych, wychylonych do przodu. Tydzień adaptacyjny dla studentów pierwszego roku rozkręcił się na dobre i wielu z nich, zanim stawiło się tutaj, musiało stoczyć wewnętrzną walkę, wybierając między wykładem a perspektywą powrotu do łóżka. Jeszcze przed rokiem oglądali filmy dla nastolatków, śmiecąc wokół popcornem. Teraz mieszkają z daleka od domu, upijają się tanim alkoholem i liczą na to, że się czegoś nauczą. Wychodzę na środek podium i zaciskam dłonie na mównicy, jakbym się bał, że polecę do przodu. – Nazywam się Joseph O’Loughlin. Jestem profesorem psychologii klinicznej i poprowadzę dla państwa wykłady ze wstępu do psychologii behawioralnej. Zawieszam na moment głos i mrużę oczy przed światłem. Nie sądziłem, że podejmując się ponownie wykładów, będę odczuwać zdenerwowanie, a teraz nagle zaczynam wątpić, czy mam wiedzę, którą warto się dzielić. Nadal dźwięczy mi w uszach uwaga Bruna Kaufmana. (Bruno jest dziekanem wydziału psychologii na uniwersytecie i ma szczęście nosić germańskie, idealnie pasujące do tej pozycji nazwisko). Powiedział: – Chłopie, nic z tego, czego ich uczymy, w najmniejszym stopniu nie przyda im się w prawdziwym życiu. Naszym zadaniem jest zaopatrzenie ich w miernik kitu. – W co? – zapytałem. – Jeśli będą ciężko pracować i przejmować się tym, co robią, nauczą się rozpoznawać, kiedy ktoś wciska im kit.

Roześmiał się, a ja mu zawtórowałem. – Nie przejmuj się rolą – dodał. – Na razie mają pstro w głowach, są przemądrzali i dobrze odżywieni. Za rok zaczną zwracać się do ciebie po imieniu i uważać, że pozjadali wszystkie rozumy. Jak tu się nie przejmować? – chętnie bym go w tej chwili zapytał. Dla mnie to też nowa sytuacja. Biorę oddech i zawieszam wzrok na twarzach słuchaczy. – Dlaczego inteligentny absolwent uniwersytetu po studiach konserwacji zabytków kieruje pasażerski samolot na drapacz chmur, zabijając tysiące ludzi? Czemu kilkunastoletni chłopak wypuszcza serię z automatycznej broni na boisku szkolnym? Dlaczego nastolatka rodzi w toalecie i wrzuca noworodka do kosza na śmieci? Cisza. – Jak doszło do tego, że bezwłosy ssak naczelny ewoluował w gatunek, który produkuje broń atomową, ogląda „Celebrity Big Brother” i zadaje pytania, co to znaczy być człowiekiem i jak się tutaj znaleźliśmy? Dlaczego płaczemy? Czemu niektóre dowcipy nas śmieszą? Co nas skłania do wiary lub niewiary w Boga? Czemu odczuwamy podniecenie, gdy ktoś ssie nam palce u stóp? Dlaczego nie potrafimy zapamiętać pewnych rzeczy, a jednocześnie nie możemy uciszyć piosenki Britney Spears natrętnie brzęczącej nam w głowie? Co sprawia, że kochamy lub nienawidzimy? Dlaczego się różnimy? Patrzę na twarze osób w pierwszych rzędach. Zdobyłem ich uwagę, przynajmniej na jakiś czas. – My, ludzie, przyglądamy się sobie od tysięcy lat, formułując niezliczone teorie i kierunki filozoficzne, tworząc zdumiewające dzieła sztuki, osiągając wyżyny myśli technicznej i twórczej, a jak dotąd udało nam się tylko tyle dowiedzieć. – Unoszę dłoń i rozsuwam na niespełna centymetr kciuk i palec wskazujący. – Jesteście tu, aby poznać psychologię, naukę zajmującą się umysłem, badającą to, co wiemy, w co wierzymy, co czujemy i czego pragniemy; tę najmniej zgłębioną dziedzinę spośród wszystkich nauk. Zaczyna mi drżeć lewa ręka zwisająca wzdłuż boku. – Widzicie? – pytam, podnosząc upokarzające mnie ramię. – Czasem robi mi coś takiego. Chwilami odnoszę wrażenie, że rządzi się własnym rozumem, chociaż to oczywiście niemożliwe. Nikt nie ma rozumu w łokciu czy w kolanie. Pozwólcie, że zadam wam pytanie. Wyobraźcie sobie, że do poradni wchodzi kobieta w średnim wieku, wykształcona, inteligentna i zadbana.

Niespodziewanie jej lewa ręka ląduje na szyi, a palce zaciskają się na krtani. Twarz kobiety staje się purpurowa. Oczy wychodzą na wierzch. Dusi się. Prawa ręka spieszy na ratunek. Odgina zaciśnięte palce i odrywa dłoń. Co powinienem zrobić? Cisza. Dziewczyna w pierwszym rzędzie niepewnie podnosi rękę. Ma krótkie rudawe włosy, nastroszone w piórka. – Zebrać szczegółowy wywiad? – To już zostało zrobione. Nie cierpi na żadną chorobę psychiczną. Podnosi się inna dłoń. – To zachowanie autodestrukcyjne. – Naturalnie, lecz ona nie dusi się celowo. To niezależne od niej. Przerażające. Ta kobieta szuka pomocy. Dziewczyna z mocno pomalowanymi oczami zakłada dłonią włosy za ucho. – Być może ma skłonności samobójcze. – Ma je lewa ręka. Prawa wyraźnie się na to nie godzi. Sytuacja przypomina skecz z „Monty Pythona”. Ta kobieta, chcąc kontrolować lewą rękę, musi czasami na niej siadać. – Czy ona ma depresję? – pyta młoda osóbka z cygańskimi kolczykami i z żelem na włosach. – Nie. Ta przypadłość ją przeraża, choć jednocześnie dostrzega jej zabawną stronę. Uważa to za idiotyczne. Niemniej w krytycznych chwilach rozważa amputację. A jeśli w nocy, kiedy prawa ręka śpi, lewa ją udusi? – Uszkodzenie mózgu? – Nie stwierdzono żadnych oczywistych zaburzeń czynności układu nerwowego – paraliżu czy nadwrażliwości połączeń nerwowych. Przedłużająca się cisza wypełnia przestrzeń nad głowami zebranych, snując się jak strzępy pajęczyny w ciepłym powietrzu. – Miała udar – wpada w próżnię głos dochodzący z półmroku. Rozpoznaję ten głos. To Bruno zajrzał do audytorium, żeby zobaczyć, jak mi idzie pierwszego dnia. Nie widzę wprawdzie jego twarzy, lecz wiem, że się uśmiecha. – Ten człowiek zasłużył na cygaro – oznajmiam. – Przecież pan powiedział, że nie doszło do uszkodzenia mózgu – dąsa się zaaferowana dziewczyna z pierwszego rzędu. – Powiedziałem, że nie było oczywistych zaburzeń układu nerwowego. Swego

czasu kobieta przeszła lekki udar w prawej półkuli mózgu, w części odpowiadającej za emocje. Zazwyczaj na skutek komunikacji pomiędzy półkulami następuje porozumienie, lecz u tej kobiety mózg toczył fizyczną walkę, posługując się obiema połowami ciała. To przypadek sprzed pięćdziesięciu lat, jeden z najbardziej znanych, jeśli chodzi o badania nad mózgiem. Pomógł neurologowi doktorowi Kurtowi Goldsteinowi sformułować jedną z pierwszych teorii podzielonego mózgu. Moja lewa ręka znowu podryguje, lecz tym razem przyjmuję to ze stoickim spokojem. – Zapomnijcie wszystko, co dotychczas słyszeliście o psychologii. Nie będziecie dzięki niej wygrywać w pokera, nie pomoże wam podrywać dziewczyn czy też lepiej je rozumieć. Mam w domu trzy kobiety i wszystkie wciąż stanowią dla mnie wielką tajemnicę. Nie chodzi o interpretację snów, postrzeganie pozazmysłowe, dysfunkcyjne zaburzenia tożsamości, czytanie w cudzych myślach, testy Rorschacha, fobie, aktualizację zapamiętanych treści czy też wyparcie. A przede wszystkim nie liczcie na to, że dojdziecie do ładu sami z sobą. Jeśli takie są wasze ambicje, kupcie sobie „Big Jugs” i zaszyjcie się w jakimś cichym kącie. Słyszę parsknięcia śmiechu. – Nie znam was jeszcze, ale co nieco o was wiem. Niektórzy z was lubią się wyróżniać, inni lepiej czują się w tłumie. Prawdopodobnie robicie przegląd rzeczy spakowanych przez matki i planujecie na jutro wypad do H&M, żeby kupić jakieś wytarte mechanicznie ciuchy, które mają podkreślać waszą indywidualność, przez co będziecie wyglądać dokładnie tak samo jak wszyscy w tym kampusie. Część z was zapewne się zastanawia, czy jedna całonocna popijawa może doprowadzić do uszkodzenia wątroby. Część próbuje zgadnąć, kto o trzeciej nad ranem uruchomił alarm przeciwpożarowy w Halls. Chcecie wiedzieć, czy jestem formalistą, czy też raczej będę skłonny wyznaczać dodatkowe terminy zaliczeń i czy nie należało wybrać politologii zamiast psychologii. Zostańcie, a poznacie odpowiedzi na niektóre z tych pytań, lecz nie spodziewajcie się ich już dzisiaj. Lekko chwiejnym krokiem wracam na środek podium. – Na zakończenie coś do przemyślenia. W cząstce ludzkiego mózgu wielkości ziarnka piasku mieści się sto tysięcy neuronów, dwa miliony neurytów i miliard bezustannie komunikujących się synaps. Liczba permutacji oraz kombinacji aktywności teoretycznie możliwej dla każdej głowy przekracza liczbę cząstek

elementarnych we wszechświecie. Milknę na chwilę, dając im czas na ogarnięcie tych wielkości, po czym mówię: – Witam w krainie wielkiej niewiadomej. – Stary, niesamowite, wzbudziłeś w nich nabożny lęk – chwali mnie Bruno, kiedy zbieram notatki. – Byłeś ironiczny. Pełen pasji. Zabawny. Zainspirowałeś ich. – Daleko mi do pana Chipsa. – Nie bądź taki skromny. Żaden z tych młodych filistrów w życiu nie słyszał o panu Chipsie. Wychowali się na Harrym Potterze i Skamieniałym Filozofie. – Zdaje się, chodzi ci o Kamień Filozoficzny. – Wszystko jedno. Josephie, dodając do całokształtu tę twoją niewinną manierę, masz wszystko, czego potrzeba, żeby zaskarbić sobie ich miłość. – Manierę? – Twojego parkinsona. Nawet nie drgnie mu powieka, gdy patrzę na niego z niedowierzaniem. Wpycham podniszczoną aktówkę pod pachę i kieruję się do bocznych drzwi audytorium. – Cóż, cieszę się, że według ciebie słuchali mnie z uwagą – mówię. – Och, oni nigdy nie słuchają – prostuje Bruno. – To sprawa osmozy; czasami coś do nich przeniknie przez opary alkoholowe. Niemniej sprawiłeś, że na pewno znowu się pojawią. – Tak sądzisz? – Nie będą wiedzieli, jak cię okłamać. Oczy zmieniają mu się w szparki ginące pośród zmarszczek. Bruno nosi spodnie bez kieszeni. Z jakiegoś powodu nigdy nie ufałem facetom, którzy nie potrzebują kieszeni. Co oni robią z rękami? Na korytarzach i w pasażach roi się od studentów. Zbliża się do nas dziewczyna. Ma ładną cerę, pustynne buty na słoninie i czarne dżinsy. Powieki, obwiedzione grubą czarną kreską, budzą skojarzenia ze smutnymi oczyma szopa pracza. – Panie profesorze, wierzy pan w istnienie zła? – Słucham? Powtarza pytanie, przyciskając brulion do piersi. – Uważam, że pojęcie „zła” uległo dewaluacji, bo się go nadużywa – odpowiadam.

– Czy ludzie tacy się rodzą, czy kształtuje ich społeczeństwo? – Zostają tak ukształtowani. – A więc nikt nie rodzi się psychopatą? – Jest ich za mało, żeby jednoznacznie to stwierdzić. – Co to za odpowiedź? – Jedyna właściwa. Chce mnie jeszcze o coś zapytać, ale brakuje jej odwagi. – Zgodziłby się pan na wywiad? – rzuca. – Dla kogo? – Dla gazety studenckiej. Profesor Kaufman mówi, że pan jest kimś w rodzaju celebryty. – Nie uważam się... – Podobno został pan oskarżony o morderstwo przez swego dawnego pacjenta, ale jakoś udało się panu wywinąć. – Byłem niewinny. Moje sprostowanie wyraźnie nie robi wrażenia na dziewczynie. Wyraźnie czeka na odpowiedź. – Przykro mi, ale nie udzielam wywiadów. Wzrusza ramionami i odwraca się, żeby odejść, lecz coś jeszcze przychodzi jej do głowy. – Podobał mi się wykład. – Dziękuję. Znika w głębi korytarza. – Stary, nie mam pojęcia, o czym ona mówi. – Bruno patrzy na mnie zmieszany. – Coś jej się pomyliło. – Co ty opowiadasz ludziom? – Wyłącznie dobre rzeczy. Ta dziewczyna to Nancy Ewers. Bystra młoda osóbka. Studiuje rosyjski i politologię. – Dlaczego pisze dla gazety? – Wiedza jest cenna, bez względu na to, czy się ludziom przydaje, czy jest dla nich bezużyteczna. – Kto tak powiedział? – A.E. Housman. – Czy on przypadkiem nie był komunistą? – Był pedałem. Ciągle pada. Leje. I tak od wielu dni. Niedługo minie czterdziesta doba. Fala

błotnistej mazi, śmieci i mułu przetacza się przez zachodnią część kraju, blokując drogi i zmieniając piwnice w baseny. W radiu donoszą o powodziach w Malago Valley, Hartcliffe Way i w Bedminster. Ostrzegają przed falą powodziową na rzece Avon, odkąd ta wystąpiła z brzegów w Evesham. Woda zagraża wałom przeciwpowodziowym. Ludzie są ewakuowani. Toną zwierzęta. Dziedziniec uniwersytetu niknie w zacinającym deszczu. Studenci, okutani w płaszcze, kuląc się pod parasolami, przemykają na następny wykład i do biblioteki. Inni wystają na korytarzach. Bruno dyskretnie lustruje co ładniejsze dziewczyny. To on podsunął mi pomysł, żebym się zajął nauczaniem – dwie godziny wykładów i cztery półgodzinne konsultacje w tygodniu. Z psychologii behawioralnej. Ile wysiłku to może kosztować? – Masz parasol? – pyta. – Tak. – To się załapię. Już po sekundzie chlupie mi w butach. Kiedy puszczamy się biegiem, Bruno otacza mnie ramieniem i trzyma parasol. Zbliżając się do wydziału psychologii, dostrzegam policyjny radiowóz w zatoczce dla pojazdów uprzywilejowanych. Wysiada z niego młody czarny posterunkowy w pelerynie. Wysoki, z krótko obciętymi włosami kuli ramiona pod strugami siekącego deszczu. – Doktor Kaufman? Bruno przytakuje nieznacznym skinieniem głowy. – Mamy problem na moście Clifton. – No nie, nie teraz – odburkuje Bruno. Policjant nie spodziewa się odmowy. Bruno przepycha się obok niego do przeszklonych drzwi budynku wydziału psychologii, wciąż trzymając mój parasol. – Próbowaliśmy skontaktować się telefonicznie – wykrzykuje posterunkowy. – W końcu polecono mi po pana przyjechać. Bruno przystaje i odwraca się, mieląc w ustach przekleństwo. – Poszukajcie kogoś innego. Nie mam czasu. Strużki deszczu spływają mi po szyi. Pytam Bruna, co się stało. A on niespodziewanie zmienia taktykę. Przeskakując przez kałużę, wręcza mi parasol, jakby przekazywał znicz olimpijski. – To jest człowiek, którego szukacie – zwraca się do policjanta. – Profesor Joseph O’Loughlin, mój szacowny kolega, psycholog kliniczny o wielkiej renomie.

Stary wyga. Z ogromnym doświadczeniem w takich sprawach. – W jakich sprawach? – Skoczków. – Słucham? – Na wiszącym moście Clifton Suspension – wyjaśnia Bruno. – Jakiś świrus nie ma dość rozumu, żeby się schować przed deszczem. Funkcjonariusz otwiera przede mną przednie drzwi radiowozu. – Kobieta, po czterdziestce – wyjaśnia. Nadal nic nie rozumiem. – No, dalej – popędza Bruno. – Służba publiczna wzywa. – A czemu ty się tym nie zajmiesz? – Ważne sprawy. Mam zebranie z kanclerzem. I z dziekanami. – Kłamie. – Po co ta fałszywa skromność? Pamiętasz tamtego młodego faceta, którego uratowałeś w Londynie? Dobra robota. Masz o wiele lepsze kwalifikacje niż ja. I nie przejmuj się. Zapewne zdąży skoczyć, zanim tam dojedziecie. Zastanawiam się, czy on czasami słyszy własne słowa. – Muszę lecieć. Powodzenia. – Przeciska się przez przeszklone drzwi i znika w budynku. Policjant ciągle przytrzymuje mi drzwiczki. – Zatrzymali ruch na moście – informuje. – Naprawdę musimy się spieszyć. Wycieraczki szurają po szybie, wyje syrena. Wewnątrz samochodu jej zawodzenie jest dziwnie stłumione, zerkam więc przez ramię, spodziewając się ujrzeć nadjeżdżający radiowóz. Dopiero po chwili orientuję się, że ten dźwięk dochodzi z dachu naszego pojazdu. Na horyzoncie wyrastają pylony wiszącego mostu. Clifton Suspension Bridge to arcydzieło Brunela, inżynieryjny majstersztyk z czasów kolei parowej. Widać tylne światła aut. Korek ciągnie się na półtora kilometra. Jedziemy pasem awaryjnym, wyprzedzając unieruchomione samochody i zatrzymujemy się przy blokadzie, gdzie policjanci we fluorescencyjnych kamizelkach bronią dostępu na most gapiom i nieszczęśliwym kierowcom. Policjant otwiera drzwi i podaje mi parasol. Miotany wiatrem deszcz o mało nie wytrąca mi go z dłoni. Most przede mną wydaje się pusty. Pylony podtrzymują konstrukcję z masywnych prętów, która z gracją opada ku jezdni i wznosi z powrotem na drugim brzegu rzeki. Mosty pośród wielu atrybutów mają jedną szczególną właściwość – otóż ten,

kto na nie wchodzi, niekoniecznie musi dotrzeć na drugi brzeg. Dla takiej osoby most staje się otwartym oknem, które można minąć, ale też można przez nie wyjść. Clifton Suspension Bridge stanowi zaś turystyczną atrakcję, a jednocześnie ulubione miejsce samobójców. Można śmiało powiedzieć, że jest w tym celu wprawnie używany i często wybierany, bo słowo „popularny” raczej by tu raziło. Niektórzy ludzie mówią, że na mostach straszą duchy samobójców; podobno widuje się niesamowite cienie unoszące się nad jezdnią. Dzisiaj nie ma tu żadnych cieni. A jedyny „duch” to postać z krwi i kości. Naga kobieta stoi po zewnętrznej stronie zabezpieczającego ogrodzenia, przyciskając plecy do metalowej kratownicy i bariery z lin. Na obcasach swych czerwonych butów balansuje na gzymsie. Tak jak w wypadku postaci na surrealistycznym obrazie, jej nagość nie wydaje się ani szokująca, ani nawet nie na miejscu. Kobieta stoi wyprostowana, z surowym wdziękiem, i wpatruje się w wodę, sprawiając wrażenie osoby zupełnie oderwanej od świata. Przedstawia mi się policjant dowodzący akcją. Jest w mundurze; to sierżant Abernathy. Imienia nie dosłyszałem. Młodszy stopniem funkcjonariusz trzyma nad nim parasol. Woda ścieka z ciemnej plastikowej kopułki prosto na moje buty. – Czego pan potrzebuje? – pyta Abernathy. – Nazwiska. – Nie znamy. Nie odzywa się. – Czy powiedziała cokolwiek? – Nie. – Może być w szoku. Gdzie są jej rzeczy? – Niczego nie znaleźliśmy. Patrzę na chodnik zabezpieczony balustradą, nad którą biegnie pięć rzędów stalowych lin; niełatwo pokonać taką barierę. Przez ścianę deszczu ledwo widzę drugi koniec mostu. – Jak długo tu stoi? – Dobre pół godziny. – Znaleźliście samochód? – Wciąż szukamy. Najprawdopodobniej wybrała drogę od wschodniej, mocno zalesionej strony. Jeśli rozebrała się na moście, dziesiątki kierowców musiały ją widzieć. Dlaczego nikt jej nie powstrzymał?

Naszą rozmowę przerywa masywna kobieta z krótko obciętymi, ufarbowanymi na czarno włosami. Podchodzi zgarbiona, z rękami wciśniętymi w kieszenie kurtki przeciwdeszczowej sięgającej kolan. Jest ogromna. Kwadratowa. I nosi męskie buty. Abernathy sztywnieje. – Co pani tu robi? – Usiłuję dostać się do domu, sierżancie. I proszę nie zwracać się do mnie per „pani”. Nie jestem żadną cholerną królową. Zerka na ludzi z ekip telewizyjnych i fotografów prasowych, którzy okupując trawiastą skarpę, rozstawiają trójnogi i reflektory. W końcu odwraca się do mnie. – Co tak się trzęsiesz, kochany? Nie jestem znowu taka straszna. – Przepraszam. Mam chorobę Parkinsona. – Ciężki los. Czy to znaczy, że korzysta pan z naklejki? – Naklejki? – Dla inwalidów. Pozwala na parkowanie niemal w każdym miejscu. To prawie tak dobre jak praca w policji, tyle że nam wolno strzelać do ludzi i przekraczać dozwoloną prędkość. Niewątpliwie jest policjantką i ma stopień wyższy niż Abernathy. Spogląda na most. – Nic panu nie będzie, panie doktorze, niech się pan nie denerwuje. – Jestem profesorem, nie lekarzem. – Szkoda. Wyobraziłam sobie, że jest pan kimś w rodzaju doktora Who. Mogłabym zostać pana damskim pomagierem. Proszę mi powiedzieć, jak według pana Dalekom udało się zdobyć wszechświat, skoro nie umieli nawet chodzić po schodach? – Może zrównali budynki z ziemią? – Słuszna uwaga. Na szelkach zapinanych z przodu mocują mi pod kurtką urządzenie nadawczoodbiorcze. Policjantka zapala papierosa i zdejmuje drobinkę tytoniu z czubka języka. Chociaż nie dowodzi tą akcją, w naturalny sposób dominuje nad umundurowanymi funkcjonariuszami, którzy wydają się gotowi reagować na każde jej słowo. – Mam tam z panem pójść? – pyta. – Dam sobie radę. – Dobra, powiedz pan tej Skinny Minnie, że zafunduję jej niskokaloryczną

mufinkę, jeśli zdecyduje się przejść na właściwą stronę balustrady. – Tak zrobię. Przenośne blokady bronią dostępu na most z obu stron, na którym w tej chwili znajdują się jedynie dwa ambulanse i czekający sanitariusze. Kierowcy i piesi w narzuconych płaszczach chronią się pod parasolami. Niektórzy z nich wdrapali się na trawiastą skarpę, żeby mieć lepszy widok. Krople deszczu odbijają się od asfaltu i tworzą baloniki, które pękając, zlewają się w strugi i nikną w studzienkach albo spadają kurtyną wody z krawędzi mostu. Daję nura pod blokadę i ruszam na most. Wyjąłem ręce z kieszeni. Moje lewe ramię nie chce się kołysać. Czasem tak z nim bywa – nie działa zgodnie z planem. Widzę kobietę w pewnej odległości przed sobą. Z daleka jej skóra wydawała się idealnie gładka, lecz teraz dostrzegam zadrapania i podłużne plamy błota na udach. Włosy łonowe tworzą ciemny trójkąt, ciemniejszy od włosów na głowie, które, splecione w luźny warkocz, opadają na kark. Jest też coś jeszcze – litery na brzuchu. Jakieś słowo. Widzę je, kiedy kobieta odwraca się do mnie. DZIWKA. Skąd taka autodestrukcja? Dlaczego ta kobieta jest naga? Poniża się na oczach ludzi. Być może miała romans i utraciła kogoś, kogo kocha. Teraz chce się ukarać, pokazać, jak bardzo żałuje. A może to groźba, brawurowa demonstracja – jeśli mnie zostawisz, to się zabiję. Nie, ta sytuacja jest zbyt ekstremalna. Bardzo niebezpieczna. Nastolatki czasami szantażują samookaleczeniem, kiedy rwą się ich związki. To oznaka emocjonalnej niedojrzałości. Sądząc po pulchnych udach i zaczątkach cellulitu na pośladkach oraz biodrach, ta kobieta jest pod czterdziestkę, a może ją przekroczyła. Dostrzegam bliznę. Po cesarce. A więc jest matką. Stoję teraz blisko niej. Plecami i pośladkami opiera się o barierę. Lewe ramię trzyma na prętach balustrady. Prawą dłonią przyciska komórkę do ucha. – Cześć. Jestem Joe. A ty jak masz na imię? Nie odpowiada. Smagnięta podmuchem wiatru, zdaje się tracić równowagę i wychyla do przodu. Pręt wrzyna się w zgięcie łokcia. Kobieta podciąga się i prostuje. Porusza ustami. Rozmawia przez telefon. Muszę przyciągnąć jej uwagę. – Powiedz mi tylko, jak masz na imię. To nie takie trudne. Możesz mówić mi

Joe, a ja będę się do ciebie zwracał... Wiatr nawiewa jej włosy na prawe oko. Jedynie lewe jest widoczne. Dręcząca niepewność pęcznieje gulą w moim żołądku. Czemu buty na wysokich obcasach? Była w nocnym klubie? Nie ta pora. Jest pijana? Naćpana? Ekstaza potrafi wywołać psychozę. LSD. Być może lód. Wyłapuję urywki rozmowy. „Nie, nie. Proszę. Weź mnie”. – Z kim rozmawiasz? – pytam. „Zrobię to. Przysięgam. Zostaw ją”. – Posłuchaj. Nie chcesz tego zrobić – mówię. Spoglądam w dół. Jakieś sześćdziesiąt metrów poniżej płynie pod prąd płaskodenna łódź napędzana silnikiem. Wezbrana rzeka szarpie witkami kolcolistu i głogu przy brzegach. Powierzchnia wody usiana jest konfetti wirujących śmieci, książek, gałęzi i plastikowych butelek. – Musi być ci zimno. Mam pled. Nie odpowiada. Muszę zyskać pewność, że jest świadoma mojej obecności. Wystarczy skinienie głowy albo choć słowo. Muszę wiedzieć, czy mnie słucha. – Mógłbym narzucić ci go na ramiona, żebyś tak nie marzła. Gwałtownie odwraca głowę w moją stronę i wychyla się do przodu, jakby gotując się do skoku. Zamieram w pół kroku. – Dobrze. Nie podejdę bliżej. Zostanę tu, gdzie jestem. Chcę tylko wiedzieć, jak się nazywasz. Spogląda w górę, mrużąc oczy przed deszczem, jak więzień na spacerniaku, który delektuje się krótką chwilą wolności. – Cokolwiek się stało, cokolwiek się zdarzyło czy wyprowadziło cię z równowagi, spróbujmy o tym porozmawiać. Nie odbieram ci wolności wyboru. Po prostu chcę zrozumieć, dlaczego... Drętwieją jej palce u stóp i żeby utrzymać równowagę, przenosi ciężar ciała na obcasy. Kwas mlekowy zbiera się w mięśniach. Muszą potwornie boleć ją łydki. – Widziałem skaczących ludzi. Nie myśl, że to bezbolesna śmierć. Powiem ci, co się będzie działo. Uderzysz o taflę wody po niespełna trzech sekundach. Ale spadać będziesz z prędkością mniej więcej stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Popękają ci żebra, a ich ostre krawędzie przebiją organy wewnętrzne. Czasem w chwili uderzenia serce ulega kompresji, odrywa się od aorty i całą klatkę piersiową wypełnia krew. Kobieta wpatruje się w wodę. Wiem, że mnie słucha.

– Ręce i nogi pozostaną nietknięte, natomiast najprawdopodobniej potrzaskają kręgi szyjne albo lędźwiowe. To niezbyt piękne. I zdąży zaboleć. Ktoś będzie musiał cię wyłowić. Ktoś inny zidentyfikować. Komuś ciebie zabraknie. Gdzieś z wysokości dobiega głuchy huk. To przetacza się grzmot. Powietrze wibruje, a ziemia odpowiada drganiem. Coś się wydarzy. Kobieta kieruje na mnie spojrzenie. – Nie rozumiesz – szepce, opuszczając dłoń z telefonem. Na ułamek sekundy komórka zawisa na czubkach jej palców, jakby chciała do nich przywrzeć, i koziołkując, znika w pustce. Mój umysł wypełniają ciemności i na wpół uformowany obraz – rozmyta sylwetka z otwartymi ustami, z których wydobywa się krzyk rozpaczy. Pośladki kobiety nie przywierają już do metalu. Ramię nie oplata barierki. Nie walczy z grawitacją. Ramiona i nogi nie młócą powierza. Nie ma jej. Bezgłośnie znika z widoku. Wszystko zastyga, jakby świat zgubił rytm albo zawiesił się pomiędzy dwoma uderzeniami pulsu. Lecz już po chwili sceneria ożywa. Obok mnie przebiegają sanitariusze i policjanci. Ludzie krzyczą i płaczą. Odwracam się i ruszam w kierunku blokady, zastanawiając się, czy to nie był sen. Wszyscy wpatrują się w miejsce, gdzie wpadła do wody. Zadają to samo pytanie albo formułują je w myślach: Dlaczego jej nie uratowałem? W ich oczach widzę pretensję. Odwracam wzrok. Moja lewa noga odmawia posłuszeństwa. Padam na kolana i podparty na rękach gapię się w kałużę. Zbieram się z ziemi, przepycham przez tłum i przechodzę pod blokadą. Idę chwiejnie skrajem jezdni, rozchlapując wodę płynącą rynsztokiem i strzepuję krople deszczu z ubrania. Półnagie gałęzie wysokich drzew oskarżycielsko pochylają się nade mną. Woda w rowach pieni się i gulgocze. Sznur pojazdów tworzy nieruchomy ciąg. Słyszę rozprawiających kierowców. – Czy ona skoczyła?! – wykrzykuje do mnie jeden z nich. – Co się właściwie stało? Kiedy otworzą drogę? Idę dalej, ze wzrokiem zaciekle wbitym w mrok przed sobą. Moje lewe ramię ani drgnie. Krew szumi mi w uszach. Być może samobójczynię sprowokowała moja twarz, parkinsonowska maska jak zastygła w brązie. Widziała coś, czy nie widziała nic? Rzucam się w stronę rynsztoka, przechylam nad balustradą i zwracam zawartość żołądka.

Na moście facet rzyga jak kot i klęcząc, gada do kałuży, jakby ta mogła go wysłuchać. Śniadanie. Lunch. Wszystko poszło. Gdyby pojawiło się coś okrągłego, brunatnego i kosmatego, pewnie by to połknął. Ludzie tłoczą się na moście i spoglądają w dół. Obserwowali lot mego anioła. Ona była jak kukiełka, której przecięto sznurki. Koziołkowała w powietrzu ze zwisającymi kończynami i luźnymi więzadłami, naga jak w dniu narodzin. Urządziłem im widowisko; numer na linie; kobieta na krawędzi, znikająca w pustce. Słyszeliście, jak trzaska jej umysł? Widzieliście, jak rozmyta plama drzew za nią tworzy zielony wodospad? Czas jakby się zatrzymał. Sięgam do tylnej kieszeni dżinsów, wyjmuję metalowy grzebyk i przeciągam nim po włosach, rozdzielając je na równiutkie pasemka od przodu po tył. Przyciskam czoło do szyby i patrzę, jak po wygiętych przęsłach ślizgają się czerwone i niebieskie refleksy migających świateł. O szybę dzwonią krople deszczu pędzone podmuchami wiatru. Ściemnia się. Szkoda, że stąd nie widać wody. Unosiła się na powierzchni, czy natychmiast poszła na dno? Ile kości złamała? Czy na moment przed śmiercią doszło do wypróżnienia? Wieżyczka z pokojem stanowi część domu z epoki króla Jerzego, który należy do Araba. Wyjechał na zimę. Bogaty skurwiel pławi się w ropie naftowej. Zanim go odpicował, mieścił się tu internat. Dwie ulice dalej znajduje się wąwóz Avon Gorge. Widzę go, patrząc ponad dachami domów z okna pokoju w wieżyczce. Ciekawe, kim jest ten gość na moście? Zjawił się w towarzystwie wysokiego policjanta. Dziwnie utykał i jedną ręką machał w powietrzu, a druga zwisała mu nieruchomo. Pewnie negocjator. Psycholog. Zdecydowanie nie należy do miłośników wysokości. Namawiał ją, żeby zeszła, ale go nie posłuchała. Słuchała mnie. I na tym polega różnica pomiędzy profesjonalistą a pieprzonym amatorem. Wiem, jak dobrać się do czyjegoś umysłu. Potrafię go nagiąć albo zdruzgotać. Mogę go zamknąć na zimę. Umiem się z nim bawić na tysiąc pieprzonych sposobów. Kiedyś pracowałem z gościem nazwiskiem Hopper, zwalistym prostakiem z Alabamy, który zawsze rzygał na widok krwi. Wcześniej służył w piechocie morskiej i ciągle powtarzał, że nie ma bardziej śmiercionośnej broni niż żołnierz piechoty morskiej i jego karabin. Oczywiście, o ile taki żołnierz nie rzyga. Hopper miał fioła na punkcie filmów i bez przerwy cytował sierżanta Hartmana z Pełnego magazynku, który wrzeszczał na żołnierzy, wyzywając ich od glist, kanalii i gówniarzy. Hopper był za mało spostrzegawczy jak na śledczego. Owszem, był brutalny, ale to nie wystarcza. Trzeba być bystrym. Znać się na ludziach – wiedzieć, czego się boją, jak kombinują i co im chodzi po głowie, kiedy znajdą się w opałach. Trzeba ich słuchać i obserwować. Ludzie odkrywają się na tysiąc różnych sposobów. Zdradzają ich ubrania, buty, ręce, głos, przerwy w mowie i zawahania, a także tiki i gesty. Wystarczy tylko patrzeć i słuchać. Moje oczy wędrują ponad most i zatrzymują się na perłowoszarych chmurach, które ciągle płaczą po moim aniele. Naprawdę pięknie wyglądała, spadając. Jak turkawka ze złamanym skrzydłem albo pulchny gołąb postrzelony z wiatrówki. W dzieciństwie strzelałem do gołębi. Nasz sąsiad zza płotu, stary pan Hewitt, miał gołębnik. Hodował gołębie pocztowe, wywoził je gdzieś i tam wypuszczał. Siedziałem w sypialni i czekałem na ich powrót. Stary piernik nie mógł się pokapować, dlaczego tak wiele z nich nie wraca. Dzisiaj będę dobrze spać. Uciszyłem jedną dziwkę i przesłałem wiadomość innym. Tej, co... Ona wróci jak gołąb pocztowy. A ja będę na nią czekał.

None

2

Ubłocony landrover zjeżdża na skraj jezdni, buksując lekko na rozsypanym żwirze. Policjantka, którą poznałem na moście, przechyla się i otwiera drzwi po stronie pasażera. Zawiasy protestują zgrzytnięciem. Jestem przemoknięty. Mam wymiociny na butach. Policjantka mówi, żebym się nie przejmował. Wyjeżdżamy na drogę, ona mocuje się z dźwignią biegów, wchodząc w zakręty. Kilka kilometrów pokonujemy w milczeniu. – Jestem komisarz Veronica Cray. Przyjaciele mówią na mnie Ronnie. Milknie na chwilę, by sprawdzić, czy dociera do mnie ironiczny wydźwięk tego zdrobnienia. Ronnie i Reggie Kray to legendarni gangsterzy, którzy trzęśli East Endem w latach sześćdziesiątych. – Cray pisane przez „C”, nie przez „K” – dodaje. – Mój dziadek zmienił pisownię, bo nie chciał, żeby komukolwiek przyszło do głowy, że ci psychopaci i zabójcy należeli do naszej rodziny. – A to byli wasi krewni? – Dalecy kuzyni, dziesiąta woda po kisielu. Wycieraczki głośno tłuką o dolną krawędź szyby. W samochodzie lekko pachnie końskim nawozem i wilgotnym sianem. – Poznałem Ronniego – mówię. – Widziałem się z nim krótko przed jego śmiercią. Robiłem badania dla Home Office. – Gdzie to było? – W Broadmoor. – Tam jest szpital psychiatryczny dla osadzonych. – No właśnie. – Jaki on był? – Stara szkoła. Eleganckie maniery. – No, znam ten typ, osobnicy bardzo dobrzy dla mamusi – śmieje się komisarz. Siedzimy w milczeniu przez następny kilometr. – Obiło mi się o uszy, że po śmierci Ronniego patolog wyjął mu mózg, żeby

robić jakieś eksperymenty. Rodzina się o tym dowiedziała i kazała go zwrócić. Zrobili mu osobny pogrzeb. Zawsze się zastanawiałam, jak chowa się mózg. – W małej trumience. – W pudełku po butach. Bębni palcami o kierownicę. – To nie była pańska wina tam, na moście. Nie podejmuję tematu. – Skinny Minnie postanowiła skoczyć, zanim pan zdążył wejść na most. Nie chciała, żeby ją ratować. Uparcie wpatruję się w szybę po mej prawej stronie. Zapada wieczór. Nic nie widać. Komisarz wysadza mnie przed uniwersytetem, podaje mi rękę. Krótko obcięte paznokcie. Zdecydowany uścisk. Puszczamy ręce. Na mej dłoni leży wizytówka. – Domowy numer na odwrocie – mówi policjantka. – Upijmy się kiedyś razem. * Miałem wyłączoną komórkę. Odsłuchuję w poczcie głosowej trzy wiadomości od Julianne. Jej pociąg przyjechał z Londynu dobrą godzinę temu. Z każdą kolejną wiadomością ton głosu Julianne zmienia się od wkurzonego, przez zaniepokojony do bardzo zdenerwowanego. Nie widziałem jej przez trzy dni. Była w Rzymie na delegacji ze swym szefem, amerykańskim inwestorem. Moja błyskotliwa żona włada czterema językami i robi karierę w korporacji. Siedzi teraz na walizce i pisze coś w palmtopie, kiedy wjeżdżam w zatokę dla pasażerów. – Podwieźć panią? – pytam. – Czekam na męża – odpowiada. – Powinien być tu godzinę temu, ale się nie pokazał. Nawet nie zadzwonił. Lepiej niech się nie pojawia bez dobrego wytłumaczenia. – Przepraszam. – To nie usprawiedliwienie, tylko przeprosiny. – Powinienem był zadzwonić. – To oczywiste. Ciągle nie słyszę wytłumaczenia. – Co powiesz na wyjaśnienie, pokorne przeprosiny i masaż stóp? – Masujesz mi stopy tylko wtedy, kiedy masz ochotę na seks.

Chcę zaprotestować, ale ona ma rację. Wysiadając z samochodu, przez skarpetki czuję, jak ziąb ciągnie od chodnika. – Gdzie masz buty? Spoglądam na stopy. – Są brudne od wymiotów. – Ktoś na ciebie zwymiotował. – Ja sam. – Jesteś przemoknięty. Co się stało? – Nasze dłonie spotykają się na uchwycie walizki. – Samobójstwo. Nie udało mi się jej odwieść od zamiaru. Skoczyła. Obejmuje mnie. Pachnie. Ale jakoś inaczej. Drzewnym dymem. Wymyślnym jedzeniem. Winem. – Joe, tak mi przykro. To musiało być okropne. Wiesz coś na jej temat? – Policja nie zna nawet jej nazwiska. – Jak się tam znalazłeś? – Przyjechali na uniwersytet. Szkoda, że nie udało mi się jej uratować. – Joe, nie możesz się obwiniać. Nie znałeś jej. Nic nie wiedziałeś o jej problemach ani o tym, co pchnęło ją do tego kroku. Omijając mętne kałuże, wkładam walizkę do bagażnika i otwieram dla Julianne drzwi po stronie kierowcy. Wsuwa się za kierownicę, poprawiając spódnicę. Od jakiegoś czasu automatycznie wybiera miejsce kierowcy. Patrząc na nią z boku, widzę, jak rzęsy dotykają jej policzka, kiedy mruga, i różową muszelkę ucha prześwitującą przez włosy. Boże, jaka ona jest piękna. Ciągle pamiętam, jak ujrzałem ją po raz pierwszy, w pubie w pobliżu Trafalgar Square. Była na pierwszym roku lingwistyki stosowanej na University of London, a ja robiłem studia podyplomowe. Stała się świadkiem moich najlepszych momentów, gdy stojąc na pudle po proszku do prania przed ambasadą Republiki Południowej Afryki, wygłaszałem mowę o nikczemności apartheidu. Jestem pewien, że gdzieś w archiwach wojskowej służby wywiadowczej MI5 spoczywa kopia tamtego przemówienia wraz ze zdjęciem młodzieńca z podkręconym wąsem, w dżinsach z wysokim pasem. Po wiecu poszliśmy do pubu. Julianne podeszła do mnie i przedstawiła się. Zaproponowałem, że postawię jej drinka, ze wszystkich sił usiłując się na nią nie gapić. Miała pieg na dolnej wardze, który mnie fascynował... Do dziś fascynuje. Kiedy rozmawiamy, nie mogę oderwać od niego oczu ani ust, gdy się całujemy. Nie musiałem uwodzić Julianne kolacjami przy świecach czy kwiatami. To ona

mnie wybrała. Następnego ranka (przysięgam, mówię prawdę) nad tostami z marmite, jajkiem na miękko i przy filiżankach herbaty planowaliśmy wspólne życie. Kocham ją z bardzo wielu powodów, lecz głównie dlatego, że jest po mojej stronie i u mego boku, a jej serce jest na tyle duże, aby pomieścić nas oboje. Sprawia, że jestem lepszy, odważniejszy i mocniejszy; pozwala mi mieć marzenia; dzięki niej się trzymam. Jedziemy na Frome drogą A37, między żywopłotami, parkanami i murami. – Jak wypadł wykład? – Bruno Kaufman uważa, że był inspirujący. – Będziesz świetnym wykładowcą. – Według Bruna mój parkinson jest zaletą. Podnosi moją wiarygodność. – Nie mów tak! – protestuje gniewnie. – Jesteś najbardziej wiarygodnym człowiekiem, jakiego znam. – Żartował. – To wcale nie jest śmieszne. Ten twój Bruno jest cyniczny i sarkastyczny. Nie wiem, czy go polubię. – Potrafi być czarujący. Sama zobaczysz. Nie wydaje się przekonana. – Jak było na wyjeździe? – Zmieniam temat. – Pracowicie. Zaczyna mi opowiadać, jak jej firma negocjuje zakup sieci stacji radiowych we Włoszech na rzecz jakiejś niemieckiej korporacji. Może to i ciekawe, ale wyłączam się, zanim dochodzi do sedna. Po dziewięciu miesiącach nadal nie potrafię spamiętać nazwisk jej współpracowników ani szefa. Co gorsza, nawet sobie nie wyobrażam, że mógłbym je zapamiętać. Samochód zatrzymuje się na podjeździe przed domem w Wellow. Postanawiam nałożyć buty. – Zadzwoniłam do pani Logan i uprzedziłam ją, że się spóźnimy – mówi Julianne. – Jak to przyjęła? – Tak samo jak zawsze. – Jestem pewien, że uważa nas za najgorszych rodziców, jakich nosi ziemia. Ty jesteś karierowiczką, a ja... ja... – Facetem? – Można tak to ująć. Oboje parskamy śmiechem.

Pani Logan we wtorki i piątki opiekuje się Emmą, naszą trzylatką. Teraz, kiedy podjąłem się wykładów na uniwersytecie, potrzebujemy pełnoetatowej niani. W poniedziałek mam prowadzić rozmowy kwalifikacyjne. Emma galopuje do drzwi i obejmuje mnie za nogę. Pani Logan stoi w korytarzu. T-shirt w rozmiarze XL opada z jej piersi na budzącą niepewność wypukłość brzucha. Jak dotąd, nie doszedłem, czy to nadmiar ciała, czy ciąża, wolę więc trzymać język za zębami. – Przepraszam za spóźnienie – kajam się. – Nagła sytuacja. Więcej się to nie powtórzy. Pani Logan zdejmuje z wieszaka kurtkę Emmy i wciska mi do rąk torbę z rzeczami. W jej milczeniu nie ma nic nadzwyczajnego. Sadzam sobie Emmę na biodrze. Ściska w rączce rysunek zrobiony kredkami – kartkę zapełnioną kreskami i plamami. – To dla ciebie, tatusiu. – Śliczny. A co to jest? – Rysunek. – To widzę, ale co przedstawia? – Rysunek. Ma po matce umiejętność formułowania oczywistych stwierdzeń, przez co wychodzę na idiotę. Julianne odbiera ode mnie córeczkę i przytula do siebie. – Urosłaś w ciągu tych czterech dni. – Mam trzy lata. – Zgadza się. – Charlie? – Jest w domu, skarbie. Charlie to nasza starsza latorośl. Ma lat dwanaście łamane przez dwadzieścia jeden. Julianne zapina Emmę w foteliku i nastawia jej ulubiony CD. Śpiewa na nim czterech Australijczyków w średnim wieku, odzianych w kubraczki w stylu Teletubisiów. Emma coś tam mruczy pod nosem i ściąga skarpetki, bo lubi życie bliskie natury. Mam wrażenie, że my wszyscy zbliżyliśmy się do natury, odkąd wyprowadziliśmy się z Londynu. To był pomysł Julianne. Doszła do wniosku, że życie na prowincji będzie dla mnie mniej stresujące, co oczywiście jest prawdą. Tańsze domy. Dobre szkoły. Więcej przestrzeni dla dziewczynek. Klasyczne

argumenty. Nasi przyjaciele uznali, że nam odbiło. Somerset? Nie mówicie poważnie. Pełno tam snobów w tweedach i w zielonych wellingtonach, którzy spotykają się na zebraniach klubu jeździeckiego i jeżdżą terenówkami z napędem na cztery koła, włócząc za sobą ogrzewane przyczepy z końmi. Charlie nie chciała się rozstać ze swymi przyjaciółkami, lecz ugięła się, skuszona możliwością posiadania własnego konia. (Zakup nadal na etapie negocjacji). I tak mieszkamy tutaj w dzikich ostępach West Country, traktowani przez tubylców jak obcy desant, któremu nigdy nie będzie można w pełni zaufać, dopóki cztery kolejne pokolenia O’Loughlinów nie spoczną na wiejskim cmentarzu. Wszystkie okna w naszym domu rozjarzone jak w akademiku. Charlie musi jeszcze ogarnąć związek pomiędzy pragnieniem ocalenia planety a gaszeniem światła przy wychodzeniu z pokoju. Stoi teraz przy furtce z rękami wspartymi na biodrach. – Widziałam tatę w telewizji. Dosłownie przed chwilą... w wiadomościach. – Ty nigdy nie oglądasz wiadomości – przypomina Julianne. – Czasami oglądam. Jakaś kobieta rzuciła się z mostu. – Ojciec nie chce o tym rozmawiać... Uwalniam Emmę z fotelika. Natychmiast oplata mi szyję ramionkami jak koala lgnący do drzewa. Charlie zdaje Julianne relację z tego, co widziała w wiadomościach. Dlaczego śmierć tak fascynuje dzieci? Martwe ptaki. Martwe zwierzęta. Martwe owady. – Jak było w szkole? – próbuję zmienić temat. – Dobrze. – Nauczyłaś się czegoś? Charlie przewraca oczami. Każdego popołudnia po jej powrocie ze szkoły zadaję to samo pytanie, podobnie zresztą jak wówczas, gdy zaczęła chodzić do przedszkola. Dawno temu zrezygnowała z udzielania odpowiedzi. Dom w jednej chwili wypełnia się gwarem i krzątaniną. Julianne szykuje kolację, ja kąpię Emmę, po czym spędzam dziesięć minut na poszukiwaniu jej piżamy, a ona tymczasem na golasa kursuje do pokoju Charlie i z powrotem. – Nie mogę znaleźć piżamki Emmy! – wołam z piętra. – W górnej szufladzie komódki! – Patrzyłem! – Pod poduszką!

– Nie ma. Wiem, co się za chwilę stanie. Julianne wejdzie na górę i znajdzie piżamę leżącą tuż pod moim nosem. To się nazywa domowa ślepota. – Pomóż tacie znaleźć piżamę Emmy! – woła Julianne do Charlie. Emma życzy sobie bajkę na dobranoc. Muszę wymyślić taką, w której znajdzie się księżniczka, wróżka i mówiący osioł. Tak się właśnie dzieje, gdy zostawia się trzyletniemu dziecku swobodę twórczą. Całuję ją w końcu na dobranoc i zostawiam uchylone drzwi. Kolacja. Kieliszek wina. Ja myję naczynia. Julianne zapada w drzemkę na kanapie i wymrukuje senne przeprosiny, gdy namawiam ją do przeniesienia się na górę i szykuję jej kąpiel. To nasze najlepsze wieczory, gdy po paru dniach rozłąki dotykamy się, ocieramy, ledwo mogąc się doczekać, kiedy wreszcie Charlie wyląduje w łóżku. – Wiesz, dlaczego skoczyła? – pyta Julianne, zanurzając się w kąpieli. Ja siedzę na brzegu wanny, starając się patrzeć jej w oczy. Mój wzrok pragnie zbłądzić niżej, gdzie sutki wyzierają spod piany. – Nie chciała ze mną rozmawiać. – Musiała być przygnębiona. – Rzeczywiście, musiała. None

3

Północ. Znowu pada. Woda gulgocze w rynnie za oknem naszej sypialni, spływa ze wzgórza do strumienia, który zmienił się w rzekę i przelewa się przez groblę oraz kamienny most. Zazwyczaj lubię się budzić, kiedy wszystkie moje dziewczyny śpią. Widzę się wtedy w roli opiekuna, który ich pilnuje i czuwa nad bezpieczeństwem. Jednak tej nocy jest inaczej. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, widzę spadające ciało i ziemia rozstępuje się pode mną. Julianne budzi się i sunąc ręką po pościeli, kładzie mi dłoń na piersi, jakby chciała uciszyć serce. – Wszystko dobrze – szepce. – Jestem przy tobie. Nie otwiera oczu. Jej dłoń ześlizguje się na pościel. O szóstej rano łykam małą białą tabletkę. Moja lewa noga podryguje jak śpiący pies, który we śnie goni króliki. Drganie powoli ustaje. W żargonie parkinsonowym jestem teraz „na chodzie”. Lekarstwo podziałało. Cztery lata temu moja lewa dłoń przesłała mi wiadomość. Nie napisaną odręcznie, wystukaną na maszynie czy też wydrukowaną na eleganckim bileciku. To było nie całkiem uświadomione, przypadkowe drgnięcie palców, przykurcz, ruch widmo, cień, który się ucieleśnił. Mój mózg, bez mojej wiedzy, działając w sekrecie, zaczął rozwód z rozumem. To była przedłużająca się separacja, bez sporów prawnych i dzielenia dobytku – kto dostanie kolekcję płyt CD, a komu przypadnie zabytkowy kredens po cioci Grace? Rozwód zaczął się od lewej dłoni i rozprzestrzenił na ramię, nogę i głowę. Obecnie mam wrażenie, że moim ciałem zawiaduje ktoś obcy, ktoś, kto wygląda jak ja, ale nie jest mi znany. Kiedy oglądam nasze domowe filmy, dostrzegam zmiany już w tych pochodzących sprzed dwóch lat przed postawieniem diagnozy. Stoję z boku i patrzę, jak Charlie gra w piłkę. Moje ramiona są wygięte do przodu, jakbym się kulił przed zimnym wiatrem. Czyżbym zaczynał się garbić?

Przeszedłem pięć etapów rozpaczy i żałoby. Nie przyjmowałem choroby do wiadomości, buntowałem się przeciw takiej niesprawiedliwości, paktowałem z Bogiem, chowałem się w czarnej dziurze, aż w końcu zaakceptowałem swój los. Cierpię na postępującą zwyrodnieniową chorobę układu nerwowego. Nie użyję słowa „nieuleczalną”, bo jest na nią lekarstwo. Tylko na razie go nie odkryto. Na razie więc rozwód trwa. Chciałbym móc powiedzieć, że pogodziłem się z losem, że jestem szczęśliwszy niż kiedyś, że żyję pełnią życia, znalazłem nowych przyjaciół, rozwinąłem się duchowo i czuję się spełniony. Chciałbym. Mamy dom wymagający gruntownego remontu, kota, kaczkę i dwa chomiki, Billa i Bena, które mogą okazać się samiczkami. (Właściciel sklepu zoologicznego nie wydawał się całkiem przekonany co do ich płci). – To ważne – zaznaczyłem. – Czemu? – Mam już dość kobiet w domu. Według naszej zdziwaczałej sąsiadki, pani Nutall, mamy również własnego ducha, ducha dawnej mieszkanki, która spadła ze schodów, usłyszawszy, że jej mąż zginął na Wielkiej Wojnie. Wielka Wojna. Ta nazwa zawsze wprawia mnie w zdumienie. Co w niej było wielkiego? Życie straciło osiem milionów żołnierzy i mniej więcej tyle samo cywilów. Podobnie jest z Wielkim Kryzysem. Czy nie można wymyślić jakiegoś innego określenia? Mieszkamy we wsi o nazwie Wellow, trzy i pół kilometra od Bath Spa. To urokliwa miejscowość, którą w całości można pokazać na jednej pocztówce i która z trudem wydaje się mieścić własną historię. Wiejski pub Fox & Badger ma dwieście lat i karzełka rezydenta. Jakież to rustykalne! Nie ma tu samochodów nauki jazdy, ćwiczących nawroty na naszym podjeździe, psów załatwiających się na chodniku ani wyjących alarmów samochodowych. Są za to sąsiedzi. W Londynie też ich mieliśmy, ale udawali, że nie istnieją. Tutaj wpadają pożyczyć ogrodowe narzędzia albo szklankę mąki. Dzielą się nawet swymi poglądami politycznymi, co w wypadku mieszkańców Londynu, wyjąwszy taksówkarzy i polityków, jest obłożone anatemą. Nie wiem, czego spodziewałem się po Somerset, ale to akurat mi odpowiada. A jeśli wydaję się sentymentalny, wybaczcie mi, proszę. To wina pana Parkinsona. Niektórzy ludzie uważają sentymentalizm za uczucie, które nic nie

kosztuje. Nie w moim wypadku. Ja płacę za nie codziennie. * Deszcz przeszedł w mżawkę. Świat już dostatecznie nasiąknął wodą. Trzymając kurtkę nad głową, otwieram furtkę od ogrodu i ruszam ścieżką. Pani Nutall czyści studzienkę w swoim ogrodzie. – Dzień dobry – mówię. – Idź do diabła. – Chyba się przejaśnia. – Niech cię piekło pochłonie. Według Hektora, właściciela pubu Fox & Badger, pani Nutall nie ma nic przeciwko mnie osobiście. Podobno poprzedni właściciel naszego domu obiecał się z nią ożenić, po czym wyjechał z żoną naczelnika poczty. To historia sprzed czterdziestu pięciu lat, lecz pani Nutall, jak dotąd, ani jej nie zapomniała, ani nie wybaczyła. Wina przechodzi na każdego kolejnego mieszkańca tego domu. Klucząc między kałużami, kieruję się do wiejskiego sklepiku, a w środku staram się nie strząsnąć kropli z ubrania na prasę wyłożoną tuż przy drzwiach. Zaczynam od przerzucenia dużych formatów w poszukiwaniu wzmianek o tym, co stało się wczoraj. Są zdjęcia, ale tekstu zaledwie parę akapitów. Wiadomości o samobójstwach niechętnie umieszcza się na pierwszych stronach, bo wydawcy boją się wysypu naśladowców. – Jeśli ma pan ochotę tutaj czytać, przyniosę wygodne krzesło i filiżankę herbaty – zwraca się do mnie Eric Vaile, właściciel sklepu, podnosząc wzrok znad „Daily Mirror”, na którym opiera przedramiona pokryte tatuażem. – Ja tylko czegoś szukam – tłumaczę skruszony. – Pewnie portfela. Eric z wyglądu bardziej pasowałby na właściciela pubu w dokach niż wiejskiego sklepiku. Z zaplecza wyłania się jego żona, Gina, nerwowa kobieta, która wzdryga się za każdym razem, gdy on wykonuje gwałtowniejszy ruch. Niesie tacę z napojami, niemal zgięta wpół pod jej ciężarem. Eric usuwa się jej z drogi, po czym z powrotem opiera łokcie na ladzie. – Widziałem pana w telewizji – mówi burkliwie. – Od razu wiedziałem, że skoczy. Nietrudno było przewidzieć. Nie podejmuję tematu. Ale to bez znaczenia. Nie zniechęca go moje milczenie. – Niech mi pan powie jedno, dobra? Jeżeli ludziom przychodzi do głowy

skończyć ze sobą, dlaczego nie mają na tyle przyzwoitości, żeby załatwić to po cichu, zamiast blokować ruch uliczny i narażać podatników na koszty? – Na pewno była w stanie szoku emocjonalnego – mamroczę. – Chcesz pan powiedzieć, że była tchórzliwa. – Skok z mostu wymaga ogromnej odwagi. – Odwagi! – Prycha ironicznie. – A jeszcze więcej odwagi wymaga zwrócenie się do kogoś o pomoc – dodaję, zerkając na jego żonę. Gina odwraca wzrok. Później dzwonię do Komendy Policji w Bristolu i proszę o połączenie z sierżantem Abernathy. Deszcz wreszcie przestał padać. Ponad linią drzew widzę spłachetek niebieskiego nieba i blady łuk tęczy. – O co chodzi, panie profesorze? – skrzypi w telefonie zachrypnięty głos. – Przepraszam za wczoraj. Tak szybko zniknąłem, ale nie najlepiej się czułem. – To musi być zaraźliwe. Abernathy mnie nie lubi. Uważa, że jestem niekompetentny albo nieudolny. Miałem wcześniej do czynienia z gliniarzami jego pokroju – twardzielami, którzy uważają się za lepszych od reszty społeczeństwa, czują się jakby ponad nim. – Potrzebne nam zeznanie – mówi. – Wszczynamy dochodzenie. – Zidentyfikowaliście ją? – Jeszcze nie. Przerwa w rozmowie. Moje milczenie działa mu na nerwy. – Gdyby to przypadkiem umknęło pańskiej uwadze, panie profesorze, ona była bez ubrania, a to oznacza, że nie miała przy sobie dokumentów. – Oczywiście. Rozumiem. Ja tylko... – Co? – Pomyślałem, że ktoś mógł już zgłosić zaginięcie. Była zadbana, miała dobrą fryzurę, uregulowane brwi, wydepilowaną linię bikini, pomalowane paznokcie. To wymaga czasu i pieniędzy. Prawdopodobnie miała jakichś przyjaciół, pracę, ludzi, którym nie była obojętna. Abernathy najwyraźniej robi notatki. Słyszę, że pisze. – Co jeszcze może mi pan powiedzieć? – Miała bliznę po cesarskim cięciu, a to oznacza, że była matką. Biorąc pod uwagę jej wiek, dziecko powinno chodzić do szkoły. Podstawowej lub średniej. – Czy ona coś panu powiedziała?

– Rozmawiała z kimś przez komórkę, błagała, żeby ją wziąć. – To znaczy o co błagała? – Nie mam pojęcia. – Więcej nic nie powiedziała? – Powiedziała, że nie rozumiem. – Hmm, i tu miała rację. To wszystko wkurza Abernathy’ego, bo nie jest proste. Dopóki nie zna nazwiska denatki, nie może zebrać zeznań i przekazać sprawy koronerowi. – Kiedy pan chce, żebym przyszedł? – Dzisiaj. – Nie można tego odłożyć? – Skoro ja pracuję w sobotę, pan też może się pofatygować. Komenda policji, której podlegają Avon i Somerset, znajduje się w miasteczku Portishead przy Severn Estuary, prawie piętnaście kilometrów na zachód od Bristolu. Architekci i planiści najprawdopodobniej mylnie zakładali, że jeśli ulokują budynek komendy z dala od opanowanego przez przestępczość centrum Bristolu, sprawcy przeniosą się w jej pobliże. My im zbudujemy komendę, a oni przyjdą. Niebo się wypogodziło, lecz na polach nadal stoi słonawa woda, a słupki płotów sterczą jak maszty zatopionych statków. Na przedmieściu Saltford, przy Bath Road, widzę kilkanaście krów zbitych w ciasne stadko na wysepce zieleni w środku rozlewiska. Rozwłóczona bela siana leży pod ich kopytami. Tu i ówdzie bajora, zwały błota i śmieci zostały zablokowane przez płoty, drzewa i mosty. Utonęły tysiące zwierząt hodowlanych, na podwórkach widać maszyny rolnicze oblepione błotem, przywodzące na myśl spatynowane rzeźby z brązu. Abernathy ma sekretarkę ubraną po cywilnemu, drobną, niepozorną kobietę. Jej strój jest zapewne bardziej barwny niż jej osobowość. Na mój widok kobieta niechętnie podnosi się z krzesła i prowadzi mnie do gabinetu szefa. Sierżant, duży, piegowaty mężczyzna, siedzi za biurkiem. Zapięte rękawy starannie wykrochmalonej koszuli są zaprasowane w kanty biegnące od mankietów po barki. – Sądzę, że potrafi pan sam napisać zeznanie – mówi niskim, dudniącym głosem i popycha w moją stronę blok formatu A4. Omiatam wzrokiem biurko i zauważam kilkanaście szarych kopert oraz stosy

zdjęć. Niesamowite, ile papierkowej roboty może się uzbierać w tak krótkim czasie. Jedna z teczek jest opatrzona napisem: Post mortem. – Pozwoli pan, że rzucę okiem? – pytam. Abernathy patrzy na mnie tak, jakby polała mi się krew z nosa, i przesuwa teczkę w moją stronę.

Koroner rejonowy na Avon & Somerset Raport post mortem No: DX-56 312 Data i godzina śmierci: 28/09/2007, 17.07 Nazwisko: nieznane Data urodzin: nieznana Płeć: żeńska Waga: 58, 52 kg Wzrost: 168 cm Oczy: piwne. Zwłoki dobrze zbudowanej, dobrze odżywionej białej kobiety. Tęczówki zielone. Rogówki czyste. renice nieruchome i rozszerzone. Ciało zimne w dotyku, z plamami opadowymi, częściowo stężałe. Brak tatuaży, deformacji czy amputacji. Denatka ma bliznę pooperacyjną na podbrzuszu długości 12,5 cm, wskazującą na cesarskie cięcie. Płatki małżowiny lewego i prawego ucha przekłute. Włosy długości około 40 cm, brązowe, falujące. Uzębienie naturalne, w dobrym stanie. Paznokcie krótkie, starannie opiłowane, pomalowane. Paznokcie u stóp również pokryte różowym lakierem. W dolnej części tułowia oraz na plecach wyraźne otarcia naskórka i mocne zasinienia na skutek stłuczenia. Urazy charakterystyczne dla uderzenia wskutek upadku. Na zewnętrznych i wewnętrznych narządach płciowych brak dowodów gwałtu czy penetracji. Opis zawiera trudne do zaakceptowania okrucieństwo. Człowiek z bagażem doświadczeń całego swego życia zostaje ometkowany jak mebel w katalogu. Patolog zważył narządy denatki, sprawdził zawartość żołądka, pobrał próbki tkanek i zbadał krew. W śmierci nie ma prywatności.

– Co z raportem toksykologicznym? – pytam. – Nie zrobią do poniedziałku – mówi. – Ma pan na myśli narkotyki? – Wszystko możliwe. Abernathy chce coś powiedzieć, ale się rozmyśla. Z kartonowej tuby wyjmuje mapę satelitarną i rozkłada na biurku. W jej centralnym punkcie znajduje się Clifton Suspension Bridge. Sfotografowany z góry i pozbawiony perspektywy, wydaje się leżeć na wodzie, zamiast unosić się siedemdziesiąt pięć metrów ponad nią. – To jest lasek Leigh Woods – mówi sierżant, wskazując sporą plamę zieleni po zachodniej stronie Avon Gorge. – W piątek, o trzynastej czterdzieści mężczyzna spacerujący z psem po Ashton Nature Reserve widział kobietę w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. Uciekła, kiedy się do niej zbliżył. Kobieta rozmawiała przez komórkę, a on pomyślał, że to może być jakiś telewizyjny wygłup z ukrytą kamerą. Po raz drugi zaobserwowano ją o piętnastej czterdzieści pięć. Kierowca z firmy obsługującej pralnie chemiczne widział nagą kobietę idącą po Rownham Hill Road w pobliżu St Mary’s Road. Kamera miejskiego monitoringu na zachodnim końcu mostu zarejestrowała ją o szesnastej dwie. Musiała przejść po Bridge Road od strony Leigh Woods. Te szczegóły są jak punkty na linii czasu, wyznaczające luki w popołudniu, których nie można wypełnić. W dwugodzinnym odstępie kobieta pokonała niespełna kilometr. Sierżant bardzo szybko przerzuca zdjęcia z kamery na moście, przez co naga sylwetka zdaje się, podrygując, przemieszczać w zwolnionym tempie. Krople deszczu spływają po obiektywie i zamazują krawędzie zdjęć, lecz nagość sfotografowanej pozostaje wyraźnie widoczna. Na ostatnim zdjęciu widać ciało leżące w płaskodennej łodzi. Albinotycznie białe, z plamami pośmiertnymi w okolicy pośladków i rozpłaszczonych piersi. Jedynym wyróżniającym się z tła kolorem jest czerwień pomadki oraz rozmazane litery na brzuchu. – Odzyskaliście komórkę? – Jest w rzece. – A buty? – Firma Jimmy Choo. Drogie, ale z wymienionymi fleczkami. Zdjęcia zostają odsunięte na bok. Sierżant okazuje niewiele współczucia dla denatki. Dla niego stanowi tylko problem do rozwiązania i chce go wyjaśnić; nie dla spokoju umysłu czy z zawodowej ciekawości, lecz dlatego, że coś go w tej

sprawie ciągle nurtuje. – Absolutnie nie potrafię zrozumieć, po co chodziła po lesie? Skoro chciała się zabić, czemu od razu nie poszła na most i nie skoczyła? – Może nie mogła się zdecydować? – Naga? Ma rację. To rzeczywiście dziwne. Podobnie jak napis na ciele. Samobójstwo jest aktem wynikającym z najwyższej odrazy do samego siebie, lecz nieczęsto towarzyszy mu publiczne poniżenie i upokorzenie. Wodzę oczyma po rozsypanych zdjęciach. Moją uwagę przyciąga jedno z nich. Widzę na nim siebie na moście. Perspektywa sprawia, że zdaję się stać tak blisko tej kobiety, iż wyciągnąwszy rękę, mógłbym ją zatrzymać przed upadkiem. Abernathy też widzi to zdjęcie. Wstaje zza biurka, podchodzi do drzwi i otwiera je, zanim zdążę podnieść się z krzesła. – To był dla pana ciężki dzień, panie profesorze. Wszyscy takie miewamy. Niech pan opisze przebieg zdarzeń i wraca do domu. Na biurku dzwoni telefon. Jestem już w drzwiach, kiedy sierżant go odbiera. Słyszę jedynie jego odpowiedzi. – Jesteście pewni? Kiedy ją ostatnio widziała?... Tak... I od tamtego czasu nie kontaktowały się...? Uhmm... Teraz jest w domu...? Poślijcie tam kogoś. Niech ją przywiozą. I koniecznie weźcie ze sobą zdjęcie. Nie chcę, żeby szesnastolatka identyfikowała zwłoki, dopóki nie mamy stuprocentowej pewności, że to jej matka. Nerwowy skurcz ściska mi żołądek. Córka. Szesnaście lat. Samobójstwo nie jest aktem samostanowienia ani wolnej woli. Zawsze ktoś inny na tym ucierpi. None

4

Przejście z Boat House w Eastville Park na Stapleton Road zajmuje mi dziesięć minut. Żeby ominąć tereny przemysłowe i zamulony kanał, wybieram drogę po topornej betonowej estakadzie M32. Reklamówki wrzynają mi się w palce. Stawiam je na chodniku i odpoczywam. Do domu już niedaleko. Zrobiłem zakupy na sobotnie ucztowanie; mam dania na plastikowych tackach, sześciopak piwa i klinek sernika w trójkątnym plastikowym pudełku. Kupiłem to wszystko w spożywczym u Paki, który trzyma śrutówkę pod ladą, tuż obok zafoliowanych magazynów porno. Wąskie uliczki rozchodzą się na cztery strony. Stoją wzdłuż nich szeregowe domy i lokale o niepozornych frontach. Monopolowy. Bukmacher. Punkt Armii Zbawienia handlujący używaną odzieżą. Plakaty zabraniają jeżdżenia po ulicach w poszukiwaniu prostytutek i oddawania moczu w publicznych miejscach. Uwielbiam ten pomysł z rozwieszaniem plakatów. Nikt nie zwraca na nie najmniejszej uwagi. To Bristol – miasto fałszu, pazerności i skorumpowanych polityków. Prawica zawsze wie, co robi lewica: rabuje bez znieczulenia. Tak powiedziałby mój ojczulek. Zawsze utrzymuje, że go wszyscy okradają. Na Fishponds Road wiatr postrząsał liście z drzew. Teraz zaśmiecają rynsztoki. Zamiatarka z obrotowymi szczotkami manewruje między zaparkowanymi samochodami. Szkoda, że nie umie usuwać ludzkiego śmiecia – włóczących się smarkaczy ze slumsów, którzy chcą, żebym ich przeleciał albo kupił im crack. Jakaś kurwa stoi na rogu. Zatrzymuje się przy niej samochód. Ona się targuje, odrzucając głowę do tyłu i rżąc jak koń. Naćpana kobyła. Chłopie, nie pieprz się z nią, nie wiesz, gdzie wcześniej była. Bar na rogu Glen Park i Fishponds. Wieszam deszczowiec na kołku przy drzwiach, na drugim – czapkę i pomarańczowy szalik. Jest tu ciepło i pachnie gotowanym mlekiem oraz tostami. Wybieram stolik przy oknie i starannie czeszę włosy, mocno przeciągając metalowym grzebykiem od nasady włosów nad czołem aż po kark. Kelnerka jest grubokoścista i prawie ładna. Za parę lat stanie się gruba. Kiedy przechodzi między stolikami, jej marszczona spódnica muska mnie po udzie. Na palcu ma opatrunek z plastra. Wyjmuję notes i ołówek, taki ostry, że można się skaleczyć. Zaczynam pisać. Najpierw data. Następnie lista spraw do załatwienia. Przy stoliku w rogu siedzi kobieta. Wysyła SMS-y. Jeśli spojrzy na mnie, uśmiechnę się do niej. Nie spojrzy na ciebie – myślę. Spojrzy. Dam jej dziesięć sekund. Dziewięć... osiem... siedem... sześć... pięć... A co mnie ona obchodzi?! Zarozumiała zdzira. Mógłbym zetrzeć jej ten drwiący uśmieszek z twarzy. Mógłbym rozmazać tusz po policzkach. Mógłbym sprawić, że zapomniałaby, jak się nazywa. Nie oczekuję, że wszystkie kobiety będą zwracać na mnie uwagę. Ale kiedy mówię którejś: „cześć”, uśmiecham się czy zagadam, to mam prawo liczyć przynajmniej na uprzejmą odpowiedź. Ta kobieta w bibliotece, Hinduska z dłońmi pomalowanymi henną i rozczarowanymi oczami, zawsze się uśmiecha. Pozostałe bibliotekarki są stare i sterane życiem, no i widzą we wszystkich złodziei książek. Hinduska ma smukłe nogi. Zamiast je zakrywać, powinna nosić krótkie spódnice, żeby je eksponować. Widzę jedynie kostki, kiedy siedząc przy biurku, zakłada nogę na nogę. Często tak siada. Myślę, że wie, że

się jej przyglądam. Jest moja kawa. Mleko mogłoby być cieplejsze. Nie każę go jednak podgrzać. Kelnerka z prawie ładną twarzą mogłaby się poczuć urażona. Zwrócę jej uwagę następnym razem. Lista prawie gotowa. W lewej kolumnie nazwiska. Kontakty. Interesujące mnie osoby. Każdą z nich wykreślę, kiedy ją namierzę. Zostawiam drobne na stoliku, nakładam płaszcz, czapkę i szalik. Kelnerka nie widzi, że wychodzę. Powinienem był dać jej pieniądze do ręki. Wtedy musiałaby na mnie spojrzeć. Nie mogę iść szybko z tymi torbami. Deszcz zalewa mi oczy; słychać, jak z bulgotem spływa w rynnach. Wreszcie docieram na koniec Bourne Lane i staję przed płotem zwieńczonym kolczastym drutem, ogradzającym podwórko. Kiedyś blacharz czy jakiś inny fachowiec miał tutaj warsztat i dom. Na drzwiach są trzy zamki – Chubb detektor, Weiser z pięcioma zapadkami oraz Lips 8362C. Zaczynam od dolnego, słuchając, jak stalowe zapadki cofają się w cylindrach. Przestępuję nad poranną pocztą. W korytarzu nie ma światła. Sam wykręciłem żarówki. Dwa piętra domu są puste. Zamknięte. Kaloryfery nie grzeją. Kiedy podpisywałem umowę najmu, właściciel posesji, pan Swingler, zapytał, czy mam dużą rodzinę. – Nie. – To po co panu taki duży dom? – Mam duże marzenia – odpowiedziałem. Pan Swingler jest Żydem, a wygląda jak skinhead. Jest również właścicielem budynku bursy w Truro i kamienicy przy St Pauls, niedaleko stąd. Poprosił mnie o referencje. Niczego takiego nie miałem. – Pracuje pan? – Tak. – Tylko żadnych narkotyków. Żadnych imprez. Żadnych orgii. Być może powiedział „corgi”. Nie łapię jego akcentu, ale zamknąłem mu usta, płacąc czynsz za trzy miesiące z góry. Sięgam po latarkę, którą trzymam na lodówce, wracam na korytarz i zbieram pocztę. Jest rachunek za gaz, reklama pizzerii z menu oraz duża biała koperta z godłem szkoły w lewym górnym rogu. Idę z kopertą do kuchni i kładę ją na stole. Wpierw rozpakowuję zakupy i otwieram puszkę piwa. Potem siadam, wsuwam palec pod skrzydełko koperty i rozrywam ją. W środku znajduje się broszura z połyskliwego papieru i list od szefowej działu rekrutacji.

Szanowny Panie Tyler, z przykrością informuję, że nie jestem w stanie spełnić Pana prośby o przesłanie wykazu bieżących adresów byłych uczennic, ale istnieje witryna internetowa pod nazwą Old Girls. Proszę się zwrócić do jej administratorki Diane Gillespie o przyznanie nicku użytkownika, PINu i hasła, aby zyskać dostęp do strony zawierającej dane kontaktowe absolwentek. Załączam egzemplarz kroniki szkolnej z roku 1988 z nadzieją, że obudzi w Panu miłe wspomnienia. Życzę owocnych poszukiwań. Z wyrazami szacunku

Belinda Casson Na stronie tytułowej widnieje zdjęcie trzech uśmiechniętych uczennic w mundurkach, przechodzących przez szkolną bramę. Godło szkoły zawiera łacińską sentencję: „Lux et Veritas” (Światło i Prawda). W środku znajduję więcej zdjęć; przewracam kartki, wodząc po nich palcami. Jest trochę zbiorowych

fotografii uczennic ujętych na trzech poziomach. Te w pierwszym rzędzie siedzą ze złączonymi kolanami i z rękami splecionymi na podołku. Te w drugim stoją, a tamte w ostatnim rzędzie musiano ustawić na niewidocznym podwyższeniu. Odczytuję podpisy pod zdjęciami, nazwiska, numery klas i roczniki. O, tutaj jest – ta moja ukochana – kurwa nad kurwami. Drugi rząd. Czwarta od prawej. Brązowe włosy ścięte na pazia. Okrągła twarz. Półuśmiech. Miałaś wtedy osiemnaście lat. Mnie nie było dziesięć lat. Dziesięć lat. Ile to niedziel? Wsuwam kronikę pod pachę i otwieram drugą puszkę piwa. Na piętrze szumi komputer stojący na biurku. Wpisuję hasło i wybieram internetową książkę telefoniczną. Ekran się rozjarza. W 1988 roku szkołę opuściło czterdzieści osiem absolwentek. Czterdzieści osiem nazwisk. Może jeszcze raz obejrzę wideo. Lubię patrzeć, jak jedna z nich spada.

None

5

W salonie Charlie ubrana w dżinsy i bluzę dresową tańczy z Emmą. Muzyka gra na cały regulator, a ona sadza sobie Emmę na biodrze i przechylając ją głową w dół, wiruje wokół własnej osi. Emma chichocze i krztusi się ze śmiechu. – Ostrożnie. Jeszcze zwymiotuje. – Zobacz naszą najnowszą sztuczkę. Charlie zarzuca sobie Emmę na plecy, przychyla się, a mała spełza jej z grzbietu. – Bardzo ładnie. Powinnyście zatrudnić się w cyrku. Charlie bardzo się rozwinęła w ostatnich miesiącach; to już prawie kobieta. I dlatego cieszy mnie, że zachowuje się jak dziecko i dokazuje z młodszą siostrą. Nie chcę, żeby dojrzała za szybko. Wcale nie chcę, żeby wyrosła. A przede wszystkim nie chcę, żeby była jak te dziewczyny, które widzę szlifujące bruki w Bath, z kolczykami w pępku i z napisem na T-shircie: Przespałam się z twoim chłopakiem. Julianne wyznaje teorię, że więcej się epatuje seksem, niż jest go w prawdziwym życiu. Mówi, że nastolatki mogą się ubierać jak Paris Hilton i tańczyć jak Beyonce, ale to wcale jeszcze nie znaczy, że kręcą amatorskie filmiki porno i uprawiają seks na masce samochodu. Panie Boże, błagam, niech ma rację! Widzę, jak Charlie się zmienia. Przechodzi teraz fazę monosylabiczną; szkoda jej marnować słowa na rodziców. Oszczędza je dla przyjaciółek, z którymi esemesuje całymi godzinami lub rozmawia przez komunikatory. Gdy wyprowadzaliśmy się z Londynu, zastanawialiśmy się z Julianne, czy nie zapisać córki do szkoły z internatem, lecz ja nadal chciałem całować ją na dobranoc i budzić każdego ranka. Julianne orzekła, że szukam rekompensaty za czas, którego nie spędziłem z własnym ojcem, nadwornym lekarzem Boga, który wysłał mnie do szkoły z internatem, kiedy miałem osiem lat. Możliwe, że ma rację.

Julianne schodzi na dół, żeby sprawdzić, co się dzieje. Pracowała w gabinecie; tłumaczyła dokumenty i wysyłała maile. Łapię ją wpół i tańczymy w rytm muzyki. – Chyba powinniśmy poćwiczyć przed lekcjami tańca – mówię. – O czym ty mówisz? – We wtorek są pierwsze zajęcia. Latino dla początkujących, samba i ruuumbaaa! Niespodziewanie pochmurnieje. – O co chodzi? – pytam. – Nic z tego. – Czemu? – Jutro po południu muszę wracać do Londynu. W poniedziałek z samego rana lecimy do Moskwy. – Lecimy? – Z Dirkiem. – Och, z Dirkiem Świrkiem. Naburmusza się. – Nawet go nie znasz. – Nie mogą znaleźć innej tłumaczki? – Od trzech miesięcy pracujemy nad tą umową. On nie chce nikogo nowego. A ja nie chcę tej sprawy nikomu przekazać. Przepraszam, powinnam cię była uprzedzić. – W porządku. Wyleciało ci z głowy. Mój sarkazm ją irytuje. – Właśnie tak, Joe. Wyleciało. I nie rób z tego problemu. Zapada niezręczna cisza. Przerwa pomiędzy piosenkami. Charlie i Emma przestają tańczyć. Pierwsza reflektuje się Julianne. – Przepraszam. W czwartek będę z powrotem. – W takim razie odwołam te tańce. – Pójdź sam. Będziesz się dobrze bawić. – Ale ja tam jeszcze nie byłem. – To zajęcia dla początkujących. Nikt nie oczekuje, że będziesz tańczyć jak Fred Astaire. Lekcje tańca to mój pomysł. A szczerze mówiąc, zasugerował je mój najlepszy kumpel, Jock, neurolog. Podesłał mi literaturę na temat tego, jak korzystne dla

ludzi z parkinsonem jest ćwiczenie koordynacji. Bardzo pomaga joga albo lekcje tańca. A najlepiej i jedno, i drugie. Powiedziałem o tym Julianne, a ona uznała to za romantyczne. Ja zaś traktuję to jak wyzwanie. Rzucę rękawicę panu Parkinsonowi; to będzie pojedynek na śmierć i życie, pełen piruetów i szybkich kroków. Niech wygra lepszy. Emma i Charlie znowu tańczą. Julianne przyłącza się do nich, bez trudu łapiąc rytm. Wyciąga do mnie rękę. Kręcę przecząco głową. – Tato, chodź! – zachęca Charlie. Emma kręci pupą. To jej najlepszy ruch. Ja nie mam najlepszego ruchu. Tańczymy, śpiewamy, a w końcu ze śmiechem padamy na kanapę. Julianne już dawno tak się nie śmiała. Moje lewe ramię drży i Emma je przytrzymuje. To taka jej zabawa. Przyciska je mocno obiema rękami, a potem puszcza, żeby sprawdzić, czy nadal się trzęsie, i znowu je chwyta. Później, wieczorem, gdy dziewczynki już śpią, a my jesteśmy po naszym horyzontalnym walcu, przytulam się do Julianne i ogarnia mnie melancholia. – Czy Charlie ci mówiła, że widziała ducha? – pytam. – Nie. Gdzie? – Na schodach. – Wolałabym, żeby pani Nutall przestała im wkładać te bzdury do głowy. – Stara pokręcona wiedźma. – Czy to profesjonalna diagnoza? – Jak najbardziej – potwierdzam. Julianne patrzy nieobecnym wzrokiem, wyraźnie myślami przebywa gdzieś indziej... Kto wie, czy nie w Rzymie. – Wiesz, kiedy ciebie nie ma, bez przerwy daję im lody – mówię. – Bo w ten sposób kupujesz ich miłość – odpowiada. – Jasne. Jest na sprzedaż, a ja jej chcę. Śmieje się. – Jesteś szczęśliwa? – pytam. Odwraca się twarzą do mnie. – Dziwne pytanie. – Nie mogę przestać myśleć o tamtej kobiecie na moście. Z jakiegoś powodu musiała być bardzo nieszczęśliwa. – I myślisz, że ze mną jest tak samo? – Miło było dzisiaj słyszeć twój śmiech.

– Miło być w domu. – Najmilsze miejsce, w jakim w ogóle można być. None

6

Poniedziałkowy poranek. Szary. Bez deszczu. Agencja przysyła na rozmowę trzy kandydatki na nianię. Zdaje się zresztą, że teraz nie nazywa się ich niańkami. To opiekunki z przygotowaniem zawodowym. Julianne jest w drodze do Moskwy. Charlie w autobusie jadącym do szkoły, a Emma w jadalni bawi się ubrankami dla lalek, próbując nałożyć czepeczek Sniffy’emu, naszemu znerwicowanemu kotu. Jego pełne imię to Sniffy Rolka Papieru Toaletowego. Takie rzeczy się zdarzają, gdy trzylatce przyznaje się prawo nadawania imion domowym pupilom. Pierwsza rozmowa zaczyna się źle. Dziewczyna ma na imię Jackie i jest nerwowa. Ogryza paznokcie i wciąż dotyka włosów, jakby sprawdzała, czy nie znikły. Instrukcje Julianne są jednoznaczne. Mam się upewnić, że kandydatka na niańkę nie bierze narkotyków, nie pije i nie jeździ zbyt szybko. Zupełnie nie mam pojęcia, jak się tego dowiedzieć. – Muszę spytać, czy nie bijesz babci – mówię do Jackie. Patrzy na mnie zdziwiona. – Moja babcia nie żyje. – Ale jej nie biłaś? – Nie. – To dobrze. Skreślam ją z listy. Następną kandydatką jest dwudziestoczterolatka z Newcastle, ze szpiczastym podbródkiem, piwnymi oczami i ciemnymi włosami ściągniętymi tak mocno do tyłu, że zdają się unosić jej brwi. Mam wrażenie, że uważnie taksuje wzrokiem wnętrze, jakby planowała obrabować nas później wraz ze swoim chłopakiem włamywaczem. – Jaki samochód dostanę do dyspozycji? – pyta. – Astrę.

Jest zawiedziona. – Nie umiem jeździć samochodem z ręczną skrzynią biegów. Nie sądziłam, że to konieczna umiejętność. A czy w moim pokoju będzie telewizor? – Może być. – Ile cali? – Jeszcze nie wiem. Zastanawiam się, czy ma zamiar rzeczywiście coś oglądać, czy też chce opchnąć telewizor. Przekreślam jej nazwisko. Na krzyż. O jedenastej prowadzę rozmowę z ładną Jamajką z warkoczykami zebranymi w koński ogon, spięty nad karkiem dużą szylkretową klamrą. Ma na imię Mani, uroczy, głęboki głos i dobre referencje. Podoba mi się. Ma również miły uśmiech. W połowie rozmowy słyszę płacz w jadalni. To Emma. Próbuję wstać, lecz lewa noga zachowuje się jak wmurowana w podłogę. Zastygam, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. To się nazywa „bradykinezja” i jest objawem choroby Parkinsona. Mani więc pierwsza dociera do Emmy. Mała przytrzasnęła sobie paluszki wiekiem pudła z zabawkami. Uderza w jeszcze głośniejszy płacz, najwyraźniej wystraszona widokiem obcej i ciemnoskórej osoby. Usiłuję ratować sytuację. – Niewiele czarnoskórych osób brało ją na ręce – mówię. Po czym jeszcze pogarszam sprawę: – Nie chodzi o kolor skóry. Mamy mnóstwo ciemnoskórych znajomych w Londynie. Dziesiątki. Dobry Boże, sugeruję, że moja trzyletnia córka jest rasistką! Uśmiech Mani przygasa. – To moja wina. Zbyt gwałtownie ją podniosłam. – Ona jeszcze pani nie zna. – No tak. Mani zbiera się do wyjścia. – Zadzwonię do agencji – mówię. – Dadzą pani znać. Oboje wiemy, jak jest. Podejmie pracę gdzie indziej. Wielka szkoda. I przykre nieporozumienie. Po wyjściu Mani robię Emmie kanapkę, po czym kładę małą na popołudniową drzemkę. Czeka mnie trochę zajęć – muszę pozmywać i poprasować. Wiem, że nie powinienem mówić tego głośno, ale siedzenie w domu jest nudne. Emma to cudowne, urocze dziecko i kocham ją bezgranicznie, lecz ile można się bawić kukiełkami zrobionymi ze skarpet, podziwiać, kiedy stoi na jednej nodze, albo słuchać, jak ogłasza ze szczytu drabinki, że jest królem na zamku, a ja

paskudnym łotrzykiem? Zajmowanie się małymi dziećmi to najważniejsza praca na świecie. Poważnie. Jednakże smutna i niezwerbalizowana prawda jest taka, że zajmowanie się nimi jest nudne. Faceci, którzy siedzą w podziemnych wyrzutniach rakietowych i czuwają, obserwując, czy nie wydarza się coś przechodzącego ludzkie pojęcie, też wykonują bardzo ważną robotę, ale nikt mi nie powie, że śmiertelnie znudzeni, dla zabicia czasu nie układają pasjansów ani nie grają w okręty na komputerach należących do Pentagonu. Dzwonek u drzwi. Na progu stoi nastolatka o kasztanowych włosach, w czarnych dżinsach biodrówkach, T-shircie i w kurtce w kratę. Kolczyki w jej uszach połyskują niczym kulki rtęci. Lekko zgarbiona, z głową przechyloną na bok, mruży oczy i przyciska do piersi torbę na pasku. Październikowy wiatr podwiewa liście wokół jej stóp. – Nie spodziewałem się dziś nikogo więcej – mówię. Marszcząc czoło, mocniej przechyla głowę. – Profesor O’Loughlin? – Tak. – Jestem Darcy Wheeler. – Wejdź, Darcy. Musimy się cicho zachowywać. Emma śpi. Korytarzem podąża za mną do kuchni. – Wyglądasz bardzo młodo. Liczyłem na kogoś starszego. Rzuca mi kolejne zdziwione spojrzenie. Oczy ma przekrwione i załzawione od wiatru. – Jakie masz doświadczenie w opiece nad dziećmi? – Słucham? – Jak długo opiekujesz się dziećmi? Jest wyraźnie zakłopotana. – Ja jeszcze chodzę do szkoły. – Nie rozumiem. Przyciska torbę mocniej do siebie i szepce: – Pan rozmawiał z moją mamą. Był pan tam, kiedy spadła. Jej słowa przecinają ciszę jak odgłos tacy ze szkłem upuszczonej na podłogę. Teraz dostrzegam podobieństwo – owal twarzy, zarys ciemnych brwi. Kobieta na moście. – Jak mnie znalazłaś? – Czytałam raport policyjny.

– Jak się tu dostałaś? – Autobusem. W jej ustach te wyjaśnienia brzmią oczywiście, a jednak nie powinno do tego dojść. Zrozpaczone córki denatek nie powinny pukać do moich drzwi. Policja miała obowiązek udzielić Darcy odpowiedzi na wszelkie pytania i zapewnić opiekę psychologiczną. Powinna także odszukać krewnych, którzy mogliby się dziewczyną zająć. – Policjanci mówią o samobójstwie, ale to wykluczone. Mama nie zrobiłaby tego... Nie mogłaby, nie w taki sposób. Głos jej drży. – Jak twoja mama miała na imię? – Christine. – Darcy, napijesz się herbaty? Kiwa głową. Nalewam wody do czajnika i sięgam po filiżanki, dając sobie czas na przemyślenie, jak poprowadzić rozmowę. – Gdzie mieszkasz? – Uczę się w szkole z internatem. – Czy w szkole wiedzą, gdzie jesteś? Nie odpowiada. Garbi się jeszcze bardziej i kurczy. Siadam naprzeciwko, żeby utrzymać z nią kontakt wzrokowy. – Chcę, abyś mi dokładnie opowiedziała, jak się tu znalazłaś. Zaczyna mówić. W sobotę po południu przesłuchała ją policja. Po rozmowie z pracownicą opieki społecznej odwieźli ją z powrotem do Hampton House, prywatnej szkoły dla dziewcząt w Cardiff. W niedzielę wieczorem odczekała, aż pogasną wszystkie światła, a potem odkręciła drewniane zaślepki na okiennej ramie w swoim pokoju i wyśliznęła się przez uchylone okno. Kiedy udało jej się ominąć strażników, poszła prosto na dworzec Cardiff Central. Przyjechała do Bath pierwszym porannym pociągiem, który wyjeżdża z Cardiff o 8.04, i złapała autobus do Norton St Philips. Ostatnie pięć kilometrów do Wellow pokonała pieszo. Podróż zajęła jej niemal całe przedpołudnie. Dostrzegam źdźbła trawy w jej włosach i błoto na butach. – Gdzie spędziłaś noc? – W parku. Mój Boże, mogła zmarznąć na śmierć. Oburącz podnosi filiżankę z herbatą do ust. Patrzę na jej żywe brązowe oczy, gołą szyję, podszytą wiatrem kurtkę i prześwitujący przez podkoszulek ciemny stanik. Jest uroczo brzydka kanciastą

urodą nastolatki, lecz za parę lat przepoczwarzy się w nadzwyczaj piękną kobietę, która przysporzy cierpienia wielu mężczyznom. – A co z twoim ojcem? Wzrusza ramionami. – Gdzie on jest? – Nie mam pojęcia. Odszedł od mamy, zanim się urodziłam. Nie kontaktuje się z nami. – W ogóle? – W ogóle. – Muszę zadzwonić do twojej szkoły. – Nie wrócę tam. Zaskakuje mnie jej zdecydowany ton. – Musisz ich powiadomić, gdzie jesteś. – Po co? Nie obchodzę ich. Mam szesnaście lat. Mogę robić, co chcę. Jej upór ma wszelkie cechy typowe dla kogoś, kto spędził dzieciństwo w szkole z internatem. Stała się silna. Niezależna. Zbuntowana. Dlaczego tu przyjechała? Czego się po mnie spodziewa? – To nie było samobójstwo – powtarza. – Mama miała lęk wysokości. Naprawdę bała się wysokości. – Kiedy ostatni raz z nią rozmawiałaś? – W piątek rano. – Zauważyłaś coś...? – Nie. Była normalnie pogodna. – O czym rozmawiałyście? Wpatruje się w filiżankę, jakby czytała w jej zawartości. – Posprzeczałyśmy się. – O co? Kręci głową. Smutek w jej oczach mówi sam za siebie. Ostatnie słowa do matki były pełne gniewu. Chciałaby je cofnąć albo wypowiedzieć inaczej. Żeby zmienić temat, otwiera lodówkę i robi przegląd zawartości pojemników Tupperware i słoików. – Jest tu coś do jedzenia? – Mogę ci zrobić kanapkę. – Napiłabym się coca-coli. – W tym domu nie ma gazowanych napojów. – Poważnie?

– Poważnie. Znajduje w spiżarce paczkę herbatników i rozrywa folię paznokciami. – Mama miała zadzwonić do szkoły w piątek po południu. Chciałam przyjechać do domu na weekend, ale potrzebowałam jej zgody. Przez cały dzień do niej wydzwaniałam, na komórkę i na numer domowy. Wysłałam dziesiątki SMS-ów. Nie mogłam się z nią połączyć. Powiedziałam wychowawczyni w internacie, że coś się musiało stać, ale ona uznała, że mama na pewno jest zajęta, a ja niepotrzebnie się denerwuję. Niepokoiłam się. Denerwowałam się przez całą noc z piątku na sobotę i w sobotę rano. Wychowawczyni doszła do wniosku, że mama prawdopodobnie wyjechała na weekend i zapomniała mnie o tym uprzedzić, lecz ja wiedziałam, że to nieprawda. Poprosiłam o pozwolenie na wyjazd do domu, ale się nie zgodzili. Dlatego uciekłam. Mamy w domu nie było. Samochód znikł, a jej ubrania leżały porozrzucane. I wtedy zadzwoniłam na policję. Siedzi przez chwilę nieruchomo, zdaje się nawet nie oddychać. – Policjanci pokazali mi zdjęcie. Powiedziałam im, że to musi być ktoś inny. Mama nie przejechałaby się nawet na London Eye. Latem zeszłego roku byłyśmy w Paryżu. Dostała ataku paniki, wjeżdżając na wieżę Eiffla. Bała się wysokości. Milknie. Paczka herbatników rozpada się jej w dłoniach, okruchy sypią się pomiędzy palcami. Wpatrzona w pokruszone ciastka, pochyla się i podciąga kolana do piersi z przeciągłym, pełnym cierpienia szlochem. Profesjonalna część mego „ja” wie, że należy unikać fizycznego kontaktu z pacjentem, lecz przeważa ta ojcowska. Otaczam dziewczynę ramionami i przytulam jej głowę do piersi. – Pan tam był – szepce. – Tak. – To nie było samobójstwo. Ona by mnie nie zostawiła. – Tak mi przykro. – Proszę mi pomóc. – Darcy, nie wiem, czy potrafię. – Proszę. Tak bym chciał ująć jej bólu. Przekonać, że nie będzie cierpieć wiecznie, że kiedyś o wszystkim zapomni. Spotkałem się z opinią specjalistów od teorii wychowania, że dzieci szybko wybaczają i szybko zapominają. Kompletna bzdura! Dzieci pamiętają. Żywią urazę. Mają swoje sekrety. Mogą sprawiać wrażenie silnych, bo ich odporności nie złamała ani nawet nie nadwerężyła

tragedia, lecz tak naprawdę są delikatne i kruche jak szklane włókno. Emma się obudziła i woła mnie. Wdrapuję się po schodach, zsuwam drabinkę łóżka i biorę malutką na ręce. Ciemną czuprynkę ma zmierzwioną po śnie. Słyszę, że na dole spływa woda w toalecie. Darcy przemyła twarz i uczesała włosy, zwijając je w ciasny koczek, przez co jej szyja wydaje się niewiarygodnie długa. – To jest Emma – mówię, kiedy wraca do kuchni. – Cześć, księżniczko! – woła, zdobywając się na uśmiech. Emma, udając nieprzejednaną, odwraca buzię. Wtedy dostrzega herbatniki i wyciąga po nie rękę. Stawiam ją na podłodze, a ona, o dziwo, kieruje się prosto do Darcy i wdrapuje się jej na kolana. – Chyba jej się spodobałaś – zauważam. Emma bawi się guzikami przy kurtce Darcy. – Muszę ci zadać jeszcze kilka pytań. Darcy kiwa głową na zgodę. – Czy mama była znerwicowana? Cierpiała na depresję? – Nie. – Miała problemy ze snem? – Brała tabletki. – Odżywiała się regularnie? – Jasne. – Czym się zajmowała? – Jest konsultantką ślubną. Prowadzi własną firmę, Blissful. Założyła ją wspólnie z przyjaciółką, Sylvią. Urządzają wesela, między innymi dla Alexandry Phillips. – Kto to taki? – Gwiazda telewizyjna. Nigdy nie oglądał pan programu o weterynarce, która opiekuje się zwierzętami w Afryce? Zaprzeczam ruchem głowy. – Wyszła za mąż, a mama z Sylvią zorganizowały całą uroczystość. Wszystkie gazety pisały o tym ślubie. Darcy, mówiąc o matce, nie używa czasu przeszłego. To nic dziwnego i wcale nie oznacza wyparcia. Dwa dni to zbyt krótki czas na oswojenie się z rzeczywistością. Nadal nie rozumiem, co ona tutaj robi. Nie udało mi się uratować jej matki i nie potrafię powiedzieć jej niczego więcej poza tym, co usłyszała od policjantów.

Co prawda ostatnie słowa Christine Wheeler skierowała do mnie, ale nie dała mi żadnej wskazówki. – Czego się po mnie spodziewasz? – pytam. – Proszę pojechać ze mną do domu. Sam pan zobaczy. – Co zobaczę? – Że ona nie popełniła samobójstwa. – Darcy, byłem przy niej, gdy skoczyła. – Coś ją do tego zmusiło. – Całuje Emmę w czubek główki. – Sama by tak nie postąpiła. Nie zostawiłaby mnie. None

7

Poskręcana wisteria pnie się nad frontowym wejściem osiemnastowiecznego budynku, sięgając do okapu dachu. Przylegający do domu garaż, dawniej stajnia, stanowi jego integralną część. Darcy otwiera drzwi kluczem i wchodzi do ciemnawego holu. Waha się, zmagając się z emocjami, które spowalniają jej ruchy. – Coś nie tak? – pytam. Bez przekonania kręci głową. – Jak chcesz, możesz zostać na zewnątrz i popilnować Emmy. Przyjmuje propozycję skinieniem głowy. Emma kopie liście na ścieżce. Przechodząc przez hol z ceramiczną posadzką, ocieram się o pusty wieszak na płaszcze i dostrzegam pod nim parasol. Kuchnia jest po prawej stronie. Z okna widać ogródek i parkan z desek między rzędem starannie przyciętych krzewów róż i ogrodem należącym do sąsiedniej posesji. Na suszarce stoi filiżanka i miseczka po płatkach zbożowych. Zlew jest suchy i czysty. W wiaderku na śmieci znajduję obierki jarzyn, pozwijaną skórkę pomarańczy i wysuszone torebki z herbatą w kolorze psich kup. Na stole leży stosik rachunków i otwartych listów. – Jak długo tu mieszkacie?! – wołam do Darcy przez ramię. – Osiem lat! – odkrzykuje przez otwarte drzwi. – Mama musiała wziąć drugą hipotekę, kiedy zakładała firmę. Salon jest urządzony ze smakiem, choć trochę przeładowany. Stoi tu leciwa kanapa, fotele i potężny kredens ze śladami kocich pazurów na narożnikach. Na gzymsie kominka porozstawiane fotografie w ramkach. Na większości z nich widać Darcy w najróżniejszych kostiumach baletowych za kulisami lub podczas występu na scenie. W oszklonej serwantce oprócz kolejnych zdjęć – wystawa pucharów oraz medali. – Jesteś tancerką.

– Tak. Od razu powinienem był się domyślić. Ma figurę baletnicy, jest smukła, ma giętkie ruchy, a stopy stawia lekko na zewnątrz. Moje pytanie zwabia dziewczynę do środka. – Tak zastałaś wszystko w domu? – Tak. – Nie przekładałaś żadnych rzeczy? – Nie. – Dotykałaś czegoś? Zastanawia się. – Telefonu... dzwoniłam na policję. – Z którego aparatu dzwoniłaś? – Z tego na górze. – Dlaczego nie z tego? – Wskazuję na stolik przy kanapie, gdzie bezprzewodowy telefon umieszczony jest na bazie. – Słuchawka leżała na podłodze. Bateria się rozładowała. Damskie, niedbale rzucone ubrania leżą koło stolika – fabrycznie wytarte dżinsy, bluzka oraz kardigan. Przyklękam. Spod kanapy wystaje coś kolorowego – te rzeczy nie zostały ukryte, tylko ciśnięte w pośpiechu. Zaciskam palce na materiale. To bielizna – stanik i figi do kompletu. – Czy mama się z kimś spotykała? Miała partnera czy przyjaciela? Darcy tłumi śmiech. – Nie. – Co w tym śmiesznego? – Mama zamierzała zostać jedną z tych starych kobiet ze stadem kotów i z szafą pełną kardiganów. – Powiedziałaby ci, gdyby zaczęła się z kimś spotykać? Darcy nie jest pewna. Pokazuję jej bieliznę. – Czy te rzeczy należą do mamy? Kiwa głową, marszcząc przy tym czoło. – O co chodzi? – Mama aż do przesady dbała o porządek, zawsze zbierała wszystkie rzeczy i kładła je na miejsce. Zgadzała się na pożyczenie mi jakiegoś ciuszka pod warunkiem, że potem odwieszę go do szafy albo wrzucę do brudownika. „Podłoga to nie szafa” – powtarzała.

Wchodzę na piętro i kieruję się do głównej sypialni. Łóżko nietknięte, kołdra bez zmarszczki. Pojemniczki z kosmetykami ustawione rzędem na toaletce. Ręczniki równo rozwieszone na wieszaku w przylegającej do sypialni łazience. Otwieram drzwi garderoby i wchodzę do środka. Czuję zapach Christine Wheeler. Dotykam jej sukien, spódnic, bluzek. Sprawdzam kieszenie żakietów. Znajduję paragon z taksówki, kwit z pralni chemicznej, jednego funta, miętówkę. Są tu rzeczy, których nie nosiła od lat. Ubrania, które uwidaczniają różnicę. Oto kobieta, która kiedyś miała pieniądze, a teraz z trudem wiąże koniec z końcem. Wieczorowa suknia zsuwa się z wieszaka i spływa mi do stóp. Podnoszę ją, czując, jak materiał prześlizguje się między palcami. Są też półki z butami; co najmniej tuzin par starannie ustawionych w rzędach. Darcy siada na łóżku. – Mama uwielbiała buty. Mówiła, że to jej jedyna ekstrawagancja. Pamiętam jaskrawoczerwone buty od Jimmy’ego Choo, które Christine miała na moście. Wyjściowe pantofle. W rogu dolnej półki dostrzegam wolne miejsce po brakującej parze. – Czy mama sypiała nago? – Nie. – Czy czasami chodziła po domu bez ubrania? – Nie. – Zaciągała zasłony, zanim się rozebrała? – Nie zwróciłam na to uwagi. Wyglądam przez okno sypialni, które wychodzi na parcelę z ogrodem warzywnym i szklarnią pod wysokim wiązem. Pajęcze sieci niczym delikatny muślin snują się pomiędzy gałęziami. Ktoś swobodnie mógł obserwować dom, sam nie będąc widzianym. – Gdyby ktoś zapukał do drzwi, otworzyłaby od razu, czy najpierw założyłaby łańcuch? – Nie wiem. Darcy może się mylić, jeśli chodzi o przyjaciela czy kochanka, ale nic nie wskazuje na to, aby łóżko było używane. Nie ma prezerwatyw, chusteczek higienicznych. Nie ma też mowy o wtargnięciu do tego pokoju. Wszystko wydaje się leżeć na swoim miejscu, nic nie zginęło. Nie ma śladów plądrowania czy walki. Wszędzie jest czysto i panuje porządek. Tak nie wygląda dom kogoś, kto stracił nadzieję i nie chce dłużej żyć.

– Czy frontowe drzwi były zamknięte na blokadę antywłamaniową? – Nie pamiętam – mówi Darcy. – To ważne. Kiedy wróciłaś do domu, otworzyłaś drzwi kluczem. Potrzebowałaś dwóch kluczy? – Nie. Chyba nie. – Czy mama miała płaszcz przeciwdeszczowy? – Tak. – Jak wyglądał? – Tani, plastikowy deszczowiec. – A kolor? – Żółty. – Gdzie jest teraz? Prowadzi mnie do korytarza, gdzie pusty wieszak na płaszcze mówi sam za siebie. W piątek padał deszcz. Lało jak z cebra. Christine wybrała więc deszczowiec, nie parasol. Emma siedzi przy stole w kuchni i atakuje kartkę kolorowymi kredkami. Mijam ją w drodze do salonu, starając się w myślach odtworzyć zdarzenia z piątku. Widzę zwyczajny dzień, kobietę przy rutynowych zajęciach domowych: płucze filiżankę, myje zlew... I wtedy zadzwonił telefon. Odebrała. Potem zdjęła ubranie. Nie zaciągnęła zasłon. Wyszła z domu naga pod plastikowym deszczowcem. Nie zamknęła drzwi na oba zamki. Spieszyła się. Jej torebka nadal leży w przedpokoju. Szklany blat ławy podtrzymują zakrzywione i spłaszczone kły dwóch ceramicznych słoni. Klękam, przechylam głowę i przyglądam się gładkiej szklanej powierzchni. Dostrzegam drobinki kredki, a może pomadki. To tutaj napisała słowo „dziwka” w poprzek tułowia. Jest jeszcze coś – matowe okrągłe zacieki na szkle i rwące się linie namalowane szminką. Te zacieki to wyschnięte łzy, a linie wyglądają na fragmenty pętelek liter, które wyjechały poza kartkę. Christine pisała coś pomadką. Zapewne nie numer telefonu, bo do tego użyłaby długopisu. Najprawdopodobniej to była jakaś wiadomość lub znak. Czterdzieści osiem godzin temu widziałem śmiertelny skok tej kobiety, niewątpliwe samobójstwo. Jednak z punktu widzenia psychologii to nie ma sensu. Jej działania sugerowały zamiar, a jednocześnie podejmowała je wbrew własnej woli. Ostatnie słowa Christine Wheeler skierowane do mnie brzmiały: „Nie

rozumiesz”. I miała rację. None

8

Sylvia Furness mieszka na Great Pulteney Street. Jej mieszkanie zajmuje pierwsze piętro jednej z szeregu kamienic z czasów króla Jerzego, które zapewne stanowiły tło dla wszystkich seriali BBC z tamtej epoki, od pierwszej edycji „Sagi rodu Forsyte’ów”. Podświadomie oczekuję widoku powozów zaprzężonych w konie i kobiet paradujących w kapeluszach. Sylvia Furness nie ma kapelusza. Jej krótkie jasne włosy podtrzymuje opaska. Ubrana jest w czarne szorty ze spandeksu i jasnoniebieski T-shirt z opadającym dekoltem, w którym widać biały sportowy stanik. Karta członkowska klubu fitness dynda przy sporym pęku kluczy. Już samo dźwiganie takiego ciężaru powinno przyspieszać spalanie kalorii. – Pani Furness, przepraszam. Poświęci mi pani chwilę? – Nie kupię niczego, cokolwiek pan sprzedaje. – Chodzi o Christine Wheeler. – Spóźnię się na salsę. Nie rozmawiam z prasą. – Nie jestem dziennikarzem. Zerka poza mnie i wtedy na szczycie schodów dostrzega Darcy. Z bolesnym jękiem przepycha się koło mnie i tłumiąc łzy, obejmuje nastolatkę. Darcy rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie w rodzaju: „A nie mówiłam?”. Nie chciała wejść na górę, wiedząc, że wspólniczka matki narobi zamieszania. – Jakiego zamieszania? – No, zamieszania i już. Sylvia otwiera frontowe drzwi i wpuszcza nas do środka. Nadal ściska Darcy za rękę. Emma drepcze za nami, nagle milcząca, z kciukiem wepchniętym do buzi. W mieszkaniu są lśniące drewniane podłogi, gustowne meble i sufity, które wydają się wyższe od chmur wiszących na zewnątrz. Wszędzie – od ozdobnych poduszek w afrykańskie wzory po kompozycje z suszonych kwiatów – widać kobiecą rękę.

Omiatam pokój spojrzeniem i zatrzymuję je na kartoniku z zaproszeniem na przyjęcie urodzinowe, ustawionym przy telefonie. Alice jest zaproszona na pizzę i piżama party. Jej przyjaciółka Angela kończy dwanaście lat. Sylvia Furness wciąż ściska rękę Darcy, na zmianę zarzucając ją pytaniami i pocieszając. Dziewczynie udaje się wyzwolić z uścisku i dołączyć do Emmy. Mówi jej, że na rogu, za muzeum jest skwerek z huśtawką i zjeżdżalnią. – Mogę ją tam zaprowadzić? – pyta mnie. – Każe ci się huśtać bez końca – ostrzegam. – Wytrzymam. – Porozmawiamy, jak wrócisz – mówi Sylvia, rzucając torbę na kanapę. Spogląda na sportowy zegarek w kopercie z nierdzewnej stali. Nie zdąży na ćwiczenia. Wyraźnie poirytowana, opada na fotel. Jej piersi ani drgną. Zastanawia mnie, czy są prawdziwe. Jakby czytając w moich myślach, prostuje ramiona. – Dlaczego interesuje się pan Christine? – Darcy uważa, że to nie było samobójstwo. – A czemu akurat pana to obchodzi? – Po prostu chcę mieć pewność. Widzę w jej oczach lekkie zaciekawienie, kiedy wyjaśniam, co łączy mnie z Christine i jak trafiła do mnie Darcy. Sylvia opiera swe kształtne nogi na ławie. Oto dowód, jak dobrze służą kobiecie mile przebyte na elektrycznej bieżni. – Byłyście wspólniczkami – mówię. – Łączyło nas o wiele więcej – odpowiada. – Chodziłyśmy razem do szkoły. – Kiedy ostatni raz widziała pani Christine? – W piątek rano w biurze. Była umówiona z młodymi ludźmi, którzy planowali ślub na Boże Narodzenie. – Jakie robiła wrażenie? – Normalne. – Wydawała się zdenerwowana czy przygnębiona? – Nie. – Jaka ona była? – Urocza. Jedyna w swoim rodzaju. Czasami myślałam, że jest za dobra. – Jak mam to rozumieć? – Do prowadzenia interesów była za dobra, zbyt wrażliwa. Ludzie opowiadali jej łzawe historie, a ona przedłużała termin zapłaty albo dawała upust. Była niepoprawną romantyczką. Wierzyła w bajki. Ślub jak z bajki. Małżeństwo jak

w bajce. Śmieszne, jeśli wziąć pod uwagę, że jej własne nie przetrwało nawet dwóch lat. Już w szkole kompletowała wyprawę. Kto w obecnych czasach robi coś takiego? Mawiała, że każda z nas ma gdzieś tam swoją bratnią duszę. I spotka tego jedynego. – Pani się z tym nie zgadza. Odwraca ku mnie głowę. – Och, panie profesorze! Jest pan psychologiem. Naprawdę wierzy pan, że na całym wielkim świecie jest nam przypisana tylko jedna osoba? – Sympatyczna myśl. – Wcale nie! Jakież to nudne! – Śmieje się. – Ale w takim razie lepiej, żeby moja pokrewna dusza miała idealną muskulaturę i sześciocyfrową pensję. – A pani mąż? – To kupa tłuszczu, ale wie, jak robić pieniądze. – Przesuwa dłońmi po nogach. – Niech mi pan powie, dlaczego żonaci mężczyźni tak się zapuszczają, podczas gdy ich żony poświęcają tyle godzin na utrzymanie dobrego wyglądu? – Pani tego nie wie? – To temat na inny dzień. – Śmieje się. Wstaje i przechodzi do sypialni. – Pozwoli pan, że się przebiorę? – Ależ naturalnie. Nie zamyka drzwi. Ściąga podkoszulek i stanik. Mięśnie pleców pod skórą są twarde i płaskie. Czarne szorty ze spandeksu ześlizgują się z nóg, ale nie widzę, co kobieta zakłada, bo siedzę w złym miejscu i łóżko zasłania mi widok. Wraca do salonu w kremowych spodniach i kaszmirowym swetrze. Do torby wrzuca miniaturowe szorty i stanik. – O czym to mówiliśmy? – pyta. – O małżeństwie. Powiedziała pani, że Christine była zwolenniczką małżeństwa. – Główna cheerleaderka. Płakała na wszystkich organizowanych przez nas ślubach. Co do jednego. Obcy ludzie się pobierali, a ona miała w kieszeniach pełno mokrych chusteczek. – Czy dlatego założyła Blissful? – To było jej dziecko. – Jak szły interesy? Sylvia uśmiecha się cierpko. – Jak już mówiłam, Christine była za miękka. Ludzie życzyli sobie bajkowych

ślubów z dzwonami i fajerwerkami, a jak przyszło do zapłaty, targowali się albo zwlekali z przysłaniem czeku. Christine nie miała dość stanowczości. – Pojawiły się problemy finansowe? Sylvia podnosi ramiona nad głowę. – Deszcz. Odwołane imprezy. Proces. To nie był dobry okres. Żebyśmy mogły wyjść na swoje, obroty muszą przekroczyć pięćdziesiąt tysięcy funtów miesięcznie. Przeciętny koszt wesela to piętnaście tysięcy. Naprawdę duże imprezy rzadko się trafiają. – Ile straciłyście? – Kiedy zakładałyśmy agencję, Chris wzięła drugą pożyczkę pod hipotekę. W tej chwili debet na koncie wynosi dwadzieścia tysięcy funtów, a długi ponad dwieście tysięcy. Sylvia rzuca te kwoty bez żadnych emocji. – Wspomniała pani o procesie. – Wesele, które zorganizowałyśmy wiosną, skończyło się katastrofą. Majonez w sałatkach z owoców morza musiał być nieświeży. Ludzie się pochorowali. Ojciec panny młodej jest prawnikiem. Christine zaproponowała, że podrze rachunek, lecz on domaga się odszkodowania. – Na pewno macie ubezpieczenie. – Ubezpieczyciel szuka luki prawnej. Być może trzeba będzie i w tej sprawie odwołać się do sądu. Wyjmuje z torby plastikową butelkę z wodą i pije, ocierając usta kciukiem i palcem wskazującym. – Proszę mi wybaczyć, ale nie wygląda pani na bardzo przejętą. – Chris wyłożyła większość pieniędzy. Mój wkład był minimalny i mam wyrozumiałego męża. – Pobłażliwego. – Można tak to ująć. Problemy finansowe i proces mogą stanowić wyjaśnienie tego, co stało się w piątek. Być może Christine rozmawiała przez telefon z kimś, komu była winna pieniądze. Albo straciła nadzieję i nie widziała innego wyjścia. – Czy Christine była typem osoby skłonnej do popełnienia samobójstwa? – pytam. Sylvia wzrusza ramionami. – Wie pan, podobno ludzie, którzy mówią o samobójstwie, najpewniej nigdy go nie popełnią. Chris w ogóle o tym nie mówiła. W życiu nie spotkałam bardziej

pogodnej, radosnej i optymistycznej osoby. Poważnie. A Darcy kochała ślepą miłością. Tak więc moja odpowiedź brzmi: nie. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiła. Chyba coś w niej pękło. – Co się stanie z firmą? Ponownie spogląda na zegarek. – Godzinę temu wszedł tam syndyk. – Zamyka ją pani? – A co innego mi pozostaje? Z gracją i bez najmniejszego wysiłku podwija nogi pod siebie tak, jak to potrafią wyłącznie kobiety. Nie widzę u niej ani żalu, ani rozczarowania. Sylvia Furness ma charakter twardy tak samo jak ciało. Spotykam się z dziewczynkami na dole. Sadzam sobie Emmę na biodrze. – Dokąd teraz? – pyta Darcy. – Na policję. – Wierzy mi pan? – Wierzę. None

9

Komisarz Veronica Cray wyłania się ze stajni w workowatych dżinsach z nogawkami upchniętymi w kalosze i w męskiej koszuli z kieszeniami zapinanymi na guziki, leżącymi niemal poziomo na biuście. – Zdybał mnie pan na wyrzucaniu gnoju – mówi, przechodząc pochylona przez drzwi, których ciężkie skrzydło sunie do wewnątrz na zardzewiałych zawiasach. Podpiera je kawałkiem deski. Słyszę, jak konie poruszają się w boksach. Czuję ich zapach. – Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną zobaczyć. – A jednak nabrał pan ochoty na drinka – mówi, wycierając ręce o spodnie na biodrach. – Idealny dzień. Mam wolne. Dostrzega Darcy na siedzeniu dla pasażera i Emmę bawiącą się kierownicą. – Przywiózł pan córki? – Moja jest tylko ta mniejsza. – A ta druga? – Córka Christine Wheeler. Komisarz gwałtownie odwraca się do mnie. – Odszukał pan jej córkę? – To ona mnie odnalazła. Podejrzliwa mina znika i twarz pani komisarz nabiera cieplejszego, życzliwszego wyrazu. – Na miłość boską, co pan wyrabia, panie profesorze? – Christine Wheeler nie popełniła samobójstwa. – Z całym szacunkiem, uważam, że oboje powinniśmy zostawić tę sprawę koronerowi. – Widziała ją pani. Była przerażona. – Strach przed śmiercią? – Przed upadkiem. – Rany boskie, przecież ona stała na gzymsie mostu.

– Nie, nie rozumie pani. Zerkam na Darcy. Wygląda na zmęczoną i spiętą. Powinna wrócić do szkoły lub trafić pod skrzydła rodziny. Czy ona ma w ogóle jakąś rodzinę? Pani komisarz nabiera powietrza w płuca. Cała jej klatka piersiowa się unosi, po czym opada wraz z wypuszczanym powietrzem. Długimi krokami policjantka podchodzi do samochodu i kuca przy otwartych drzwiach po stronie kierowcy. – Jesteś wróżką? – zwraca się do Emmy. Mała kręci głową. – Księżniczką? Kolejne zaprzeczenie. – W takim razie musisz być aniołkiem. Miło mi cię poznać. W mojej pracy rzadko spotykam aniołki. – Jesteś kobietą czy mężczyzną? – chce wiedzieć Emma. Komisarz parska śmiechem. – Kobietą, kotku. Stuprocentową. – Przenosi spojrzenie na Darcy. – Przykro mi z powodu twojej mamy. Mogę ci jakoś pomóc? – Uwierzyć mi – pada cicha odpowiedź. – Przeważnie wierzę w to, co mi się mówi, lecz ty chyba będziesz musiała mnie przekonać. Schowajmy się gdzieś, gdzie jest cieplej. Muszę schylić głowę, przechodząc przez drzwi. Komisarz Cray strząsa z nóg wellingtony. Grudki błota wykruszają się z protektorów. Odwraca się do mnie tyłem i rusza korytarzem. – Wezmę prysznic, panie profesorze. Proszę posadzić dziewczynki przed kominkiem. Mam sześć rodzajów pitnej czekolady i chętnie się nią podzielę. Darcy i Emma od wyjścia z samochodu nie odezwały się słowem. Przy pierwszym kontakcie z Veronicą Cray może odebrać człowiekowi mowę. Ona jest niezachwiana. Stabilna. Jak występ skalny podczas wichury o sile dziesięciu stopni w skali Beauforta. Słyszę, jak woda płynie z prysznica. Stawiam czajnik na kuchni i zaglądam do spiżarni. Darcy znalazła w telewizji kreskówkę dla Emmy. Oprócz herbatników i banana moje dziecko od śniadania nie dostało nic do jedzenia. Widzę kalendarz przypięty do korkowej tablicy. Przy datach zapiski o dostawach paszy i sprzedaży koni. Są również rachunki do zapłacenia i karteczki przypominające o sprawach do załatwienia. Wchodzę do jadalni i rozglądam się za śladami męskiej obecności. Na kominku i na lodówce widzę zdjęcia młodego ciemnowłosego mężczyzny. Zapewne syna.

Zazwyczaj tak otwarcie i świadomie nie szukam wskazówek, które mogłyby mi powiedzieć cokolwiek o danej osobie, lecz Veronica Cray mnie fascynuje. Sprawia takie wrażenie, jakby przez całe życie toczyła walkę o to, aby akceptowano ją taką, jaka jest. A teraz wreszcie poczuła się komfortowo w swoim ciele, ze swą seksualnością i stylem życia. Drzwi od łazienki otwierają się i wyłania się z nich pani Cray owinięta w ogromny ręcznik zawiązany na supeł między piersiami. Musi mnie obejść. Oboje jednocześnie dajemy krok w tę samą stronę i czym prędzej się cofamy. Przepraszam ją i przywieram plecami do ściany. – Pan się nie boi, panie profesorze. Nadmuchałam się. Normalnie noszę rozmiar dziesięć. Śmieje się. Z nas dwojga tylko ja czuję się zakłopotany. Znika w sypialni, zamykając za sobą drzwi. Dziesięć minut później pojawia się w kuchni w wyprasowanej koszuli i w spodniach. Na sterczących włosach błyszczą kropelki wody. – Hoduje pani konie. – Ratuję leciwe skoczki przed śmiercią w rzeźni. – Co pani z nimi robi? – Szukam im domów. – Moja córka, Charlie, bardzo chce mieć konia. – Ile ma lat? – Dwanaście. – Mogę jej coś wybrać. Dziewczynki popijają czekoladę. Komisarz Cray proponuje mi coś mocniejszego, lecz mnie nie wolno pić alkoholu ze względu na lekarstwa. Decyduję się więc na kawę. – Czy pan się w ogóle zastanowił, co pan wyprawia? – pyta pani komisarz bardziej zaniepokojona niż zła. – Biedne dziecko straciło matkę, a pan ciąga ją na jakieś głupie wycieczki po okolicy. – To ona mnie znalazła. Uciekła ze szkoły. – Należało czym prędzej odesłać ją tam z powrotem. – A jeśli ma rację? – Nie ma. – Byłem w domu Christine Wheeler. Poza tym rozmawiałem z jej wspólniczką. – No i...? – Owszem, miała problemy finansowe, lecz nic nie wskazuje, że znalazła się

na skraju załamania. – Samobójcy działają pod wpływem impulsu. – Tak, lecz wybierają sposób, który im odpowiada, zazwyczaj taki, który wydaje im się szybki i bezbolesny. – Co pan próbuje przez to powiedzieć? – Nie rzucają się z mostu, jeśli mają lęk wysokości. – Oboje widzieliśmy, jak skoczyła. – Owszem. – I dlatego pańska argumentacja nie ma sensu. Nikt tej kobiety nie zepchnął. To pan stał najbliżej niej. Widział pan tam kogoś jeszcze? A może według pana została zamordowana za pomocą zdalnego sterowania? Hipnozy? Kontroli umysłu? – Ona nie chciała skoczyć. Została zmuszona. Rozebrała się do naga i nałożyła deszczowiec. Wychodząc z domu, nie włączyła blokady antywłamaniowej. Nie zostawiła listu pożegnalnego. Nie uporządkowała swoich spraw ani nie rozdała rzeczy. Nic w jej zachowaniu nie wskazuje na to, że myślała o samobójstwie. Kobieta, która ma lęk wysokości, nie skacze z mostu. I nie nago. Nie wypisuje sobie na brzuchu obelżywych słów. Kobiety w jej wieku są świadome własnego ciała. Wybierają rzeczy, w których dobrze się prezentują. Dbają o wygląd. – Spekuluje pan, profesorze. Ta akurat dama skoczyła z mostu. – Rozmawiała z kimś przez telefon. Ten ktoś mógł jej coś powiedzieć. – Być może przekazał jakąś złą wiadomość; mogło chodzić o śmierć w rodzinie czy fatalną diagnozę. Równie dobrze mógł ją rzucić partner. – Nikogo nie miała. – Córka panu powiedziała? – Dlaczego, jak dotąd, nie zgłosił się ten ktoś, z kim rozmawiała? Jeśli kobieta grozi, że rzuci się z mostu, niewątpliwie należy powiadomić policję albo pogotowie. – Prawdopodobnie jest żonaty i nie chce być w to zamieszany. Nie przekonuję jej do swoich racji. Mam własną teorię, lecz brakuje mi solidnych dowodów na jej poparcie. Teorie, podobnie jak błędne przekonania, nabierają pozoru faktów dzięki upartemu trwaniu przy nich. Lecz to nie czyni ich prawdziwymi. Veronica Cray wpatruje się w moją lewą rękę, która zaczyna drżeć, wprawiając w rezonans ramię. Staram się opanować drżenie. – Czemu pan sądzi, że Wheeler miała lęk wysokości?

– Darcy mi powiedziała. – A pan jej uwierzył, nastolatce w szoku, która, pogrążona w żalu, nie potrafi zrozumieć, jak to możliwe, że opuściła ją najważniejsza osoba w życiu? – Czy policja przeszukała samochód? – Został odnaleziony. To nie to samo. I ona dobrze o tym wie. – Gdzie teraz jest? – W policyjnym garażu. – Mogę go obejrzeć? – Nie. Cray nie wie, po co chcę to zrobić, lecz cokolwiek z tego wyniknie, będzie oznaczać dodatkową robotę dla policji. Podważam oficjalne śledztwo. – Panie profesorze, ja się tą sprawą nie zajmuję. Mam prawdziwe przestępstwa do rozwiązania. To było samobójstwo. Śmierć na skutek upadku. Oboje widzieliśmy. W samobójstwach brakuje logiki, bo są pozbawione sensu. I powiem panu coś jeszcze: większość samobójców nie zostawia listu. Po prostu kończą ze sobą, a potem wszyscy dokoła się dziwią. – Nic nie wskazywało... – Pozwoli pan, że dokończę – przerywa mi burkliwie, a w moich uszach brzmi to jak rozkaz. Czuję się zażenowany. – Weźmy pana, panie profesorze. Przytrafiła się panu choroba. Czy każdego ranka budzi się pan z myślą: ha, jakie cudowne jest życie? Pewnie bywają dni, kiedy patrząc na swe drżące ręce i nogi, zastanawia się pan, co jeszcze pana czeka, i przez chwilę, dosłownie przez moment, rozważa pan wyjście radykalne. Odchyla się na krześle i wpatruje w sufit. – Wszystkim nam się to zdarza. Wleczemy za sobą bagaż przeszłości, nasze błędy, niepowodzenia. Powiada pan, że Christine Wheeler była optymistką. Kochała córkę. Uwielbiała swoją pracę. Jednak tak naprawdę pan jej wcale nie zna. Nie wiadomo, czy śluby dobrze na nią działały, ta ich cała bajkowa otoczka. Białe suknie i kwiaty, przysięgi dozgonnej miłości. Kto wie, czy nie przypominały jej o własnym ślubie i niespełnionych nadziejach. Mąż ją zostawił. Samotnie wychowywała dziecko. Nie wiem. Nikt nie wie. Komisarz przechyla głowę na boki, rozciągając mięśnie szyi. – Czuje się pan winny, panie profesorze. Ja to rozumiem. Uważa pan, że powinien był ją uratować, lecz w tym, co stało się na moście, nie ma pańskiej

winy. Zrobił pan, co mógł. Ludzie to doceniają. W tej chwili jednak tylko pogarsza pan sytuację. Niech pan odeśle Darcy do szkoły, a sam wróci do domu. To już nie pańska sprawa. – A jeśli powiem pani, że coś jednak słyszałem? Zastyga w bezruchu i patrzy na mnie podejrzliwie. – Kiedy na moście próbowałem rozmawiać z Christine Wheeler, wydawało mi się, że usłyszałem coś w jej komórce. – Co pan usłyszał? – Jedno słowo. – Jakie? – Skacz! Dostrzegam w niej ledwo zauważalną zmianę, jakby się nieco skuliła pod wpływem wypowiedzianego przeze mnie słowa. Spogląda na swe duże, kwadratowe dłonie i z powrotem przenosi wzrok na mnie. – Myśli pan, że to właśnie usłyszał? – Patrzy mi prosto w oczy. – Tak. Jej niepewność znika. Już zdążyła przemyśleć ewentualne skutki i widzi tylko ciemne strony. – No cóż, w takim razie powinien pan poinformować o tym koronera. Na pewno będzie uszczęśliwiony. Kto wie, może nawet go pan przekona, chociaż szczerze mówiąc, bardzo w to wątpię. Według mnie gdyby nawet sam Bóg był na drugim końcu linii, nie namówiłby człowieka do skoku. To niemożliwe. Światła jadących z przeciwka pojazdów omiatają wnętrze samochodu i giną w ciemnościach. Darcy podnosi wzrok na przednią szybę. – Ta pani policjant nam nie pomoże, prawda? – Nie. – Znaczy, że pan się poddaje. – Darcy, czego się po mnie spodziewasz? Nie jestem policjantem. Nie mogę ich zmusić do wszczęcia śledztwa. Odwraca głowę. Unosi ramiona, jakby chciała zasłonić uszy i już nic więcej nie słyszeć. Przejeżdżamy w milczeniu kolejny kilometr drogi. – Dokąd jedziemy? – Odwożę cię do szkoły. – Nie!

Zaskakuje mnie gniew w jej głosie. Emma kuli się w foteliku i patrzy na nas z tylnego siedzenia. – Nie wracam tam – oświadcza Darcy. – Posłuchaj, wiem, że jesteś bardzo samodzielna, lecz chyba nie całkiem zdajesz sobie sprawę z tego, co się stało. Twoja matka nie wróci. A ty nie możesz z dnia na dzień stać się dorosła tylko dlatego, że jej przy tobie nie ma. – Jestem na tyle dorosła, żeby decydować o sobie. – Nie możesz wrócić do domu, nie sama. – Zatrzymam się w hotelu. – A jak zapłacisz za pokój? – Mam pieniądze. – Na pewno też masz jakąś rodzinę. Przecząco kręci głową. – A dziadkowie? – Niedobór. – Co to znaczy? – Został jeden śliniący się dziadek. Jest w domu starców. – Nikogo więcej nie masz? – Ciotkę. Mieszka w Hiszpanii. Starsza siostra mamy. Prowadzi schronisko dla osłów. Chyba dla osłów. A może dla mułów? Nie znam się na tym. Mama ją nazywała Brigitte Bardot dla ubogich, kimkolwiek ta Bardot jest. – To gwiazda filmowa. – Możliwe. – Zadzwonimy do ciotki. – Nie będę mieszkać z osłami. Muszą być jakieś inne możliwości... jakieś osoby. Matka Darcy miała przyjaciółki. Na pewno któraś weźmie dziewczynę do siebie na kilka dni. Ale Darcy nie zna ich numerów. Nawet nie próbuje mi pomóc. – Mogę zatrzymać się u was – oznajmia natomiast, wypychając policzek językiem, jakby trzymała tam landrynkę. – To chyba nie najlepszy pomysł. – Czemu? Dom jest duży. Szuka pan niańki. Mogłabym opiekować się Emmą. Lubi mnie... – Nie zgadzam się. – Dlaczego? – Bo masz szesnaście lat i twoje miejsce jest w szkole.

Sięga po torbę leżącą na tylnym siedzeniu. – Niech pan zatrzyma samochód. Wysiadam. – Nie ma mowy. Elektrycznie opuszczana szyba sunie w dół. – Co robisz?! – Będę krzyczeć, że pan mnie gwałci, że to porwanie, obojętnie co, żeby tylko pan się zatrzymał i pozwolił mi wysiąść. Nie wrócę do szkoły. Poradzę sobie... – Bez kłótni – odzywa się Emma z tylnego siedzenia. – Co takiego? – Bez kłótni. Emma patrzy na nas ze srogą miną. – Skarbie, my się nie kłócimy – tłumaczę. – Prowadzimy poważną rozmowę. – Nie lubię kłótni – oznajmia. – Są brzydkie. Darcy parska śmiechem. Patrzy na mnie wyzywająco. Skąd u niej taka pewność siebie? Kiedy zrobiła się taka harda? Na najbliższym rondzie zawracam. – Dokąd teraz jedziemy? – pyta. – Do domu. None

10

Gdyby Darcy była zrozpaczonym mężem czy partnerem, poszlibyśmy do pubu i zalali w trupa. Potem na czterech łapach wrócilibyśmy do domu i na Sky Sports obejrzelibyśmy jakiś trudny do zrozumienia mecz hokeja na lodzie w Kanadzie albo którąś z tych dziwacznych dyscyplin, gdzie się jeździ na nartach i strzela do tarczy. Mężczyźni tak właśnie reagują. Alkohol nie jest substytutem łez. On je tylko zasysa do wewnątrz, bo tam nie są publiczne i nie namakają od nich chusteczki. Nastolatki są mniej przewidywalne. Wiem to z własnej praktyki. Stają się kapryśne, przestają jeść, wpadają w depresję albo zaczynają się puszczać. Darcy to szczególny przypadek. Nie paple bez sensu jak Charlie i Emma. Zachowuje się jak dorosła; jest harda i pyskata, lecz pod maską brawury kryje się zranione dziecko, które mniej wie o świecie niż niewidoma dziewczynka w galerii sztuki. Gdy tylko posprzątaliśmy po kolacji, poszła spać do gościnnego pokoju. Parę minut temu przystanąłem na chwilę przed jej drzwiami, z uchem przyklejonym do warstwy farby na drewnie, i chyba usłyszałem płacz. A może tylko mi się zdawało. Co mam robić? Nie mogę prowadzić śledztwa w sprawie śmierci jej matki. Być może komisarz Cray ma rację, mówiąc, że nikt nigdy prawdy nie pozna. Siedzę w gabinecie. Kładę dłonie na biurku i przyglądam się im. Lewa ręka wpada w niekontrolowane drżenie, lecz dzisiaj już nie wezmę tabletki, bo dawki stają się za wysokie i z czasem lekarstwa będą działać coraz słabiej. Na biurku przede mną leży kartka z numerem telefonu Vincenta Ruiza. Ruiz jest emerytowanym komisarzem London Metropolitan Police. Pięć lat temu aresztował mnie pod zarzutem zabójstwa, po tym jak przy Grand Union Canal w Londynie znaleziono zwłoki zasztyletowanej mojej byłej pacjentki. W jej terminarzu widniało moje nazwisko. To długa historia. Było, minęło. Nie ma co do tego wracać. Od tamtej pory Ruiz funkcjonuje jako jedna z peryferyjnych postaci, które

pojawiają się w moim życiu i znikają, dodając trochę koloru do beżu. Zanim przeszedł na emeryturę, miał zwyczaj wpraszać się do nas na kolacje, flirtować z Julianne i podsuwać mi łamigłówki związane ze śledztwami, które akurat prowadził. Gilgotał dziewczynki, wlewał w siebie wino i spędzał noc na sofie w naszym salonie. Słabość Julianne do Ruiza jest większa niż wątroba tego faceta, co mówi nieco o jego skłonnościach do picia i jej darze do przyciągania zbłąkanych dusz. Dopiero przy trzeciej próbie udaje mi się wystukać numer Ruiza na klawiaturze telefonu. Nareszcie słyszę sygnał. – Cześć, Vincent. – Hej, hej, czyżby to mój ulubiony doktorek od czubków? Jego głos idealnie pasuje do ciała: twardy w środku i pulchny na wierzchu – żwir pokryty flegmą. – Parę dni temu widziałem cię w jednym z reality show w telewizji – mówi. – Chyba nazywa się to News at Ten. Zepchnąłeś kobietę z mostu. – Sama skoczyła. – No co ty! – Śmieje się. – Nie na darmo masz tyle tytułów przed nazwiskiem. Co słychać u twojej uroczej żony? – Jest w Moskwie. – Sama? – Z szefem. – Czemu to ja nie mogę być jej szefem? – Bo nie wiesz nic o finansach, a pojęcie wzrostu kojarzy ci się wyłącznie z zakupem większych spodni. – Okrutne, lecz prawdziwe. Słyszę grzechot lodu w szklance. – Nie miałbyś ochoty spędzić kilku dni na wsi? – Nie. Jestem uczulony na owce. – Potrzebuję twojej pomocy. – Wal prosto z mostu, kochaneńki. Opowiadam mu o Christine Wheeler i o Darcy, opisując w punktach wydarzenia z ostatnich dwunastu godzin. Taki przekaz najlepiej trafia do byłych gliniarzy. Ruiz wie, jak wypełnić luki. I chociaż słowem nie wspominam o komisarz Cray, bezbłędnie odgaduje, jak wyglądała reakcja na moją prośbę. – Jesteś tego wszystkiego pewien? – Na tyle, na ile to w tej chwili możliwe.

– Czego potrzebujesz? – Christine Wheeler, zanim skoczyła, rozmawiała z kimś przez komórkę. Czy można sprawdzić to połączenie? – Odzyskali telefon? – Leży na dnie Avon Gorge. – Wiesz, jaki to numer? – Darcy wie. Milczy przez chwilę. – Znam jednego gościa, który pracuje w British Telecom. Jest specjalistą od zabezpieczeń. To do niego uderzaliśmy, zakładając podsłuch albo śledząc połączenia, naturalnie nieoficjalne. – Naturalnie. Słyszę, że Ruiz coś notuje. Wręcz widzę pękaty notes w marmurkowych okładkach, który zawsze nosi przy sobie i którego kartki, poprzekładane wizytówkami i wycinkami, trzymają się razem tylko dzięki gumce recepturce. Znowu słyszę grzechot lodu o szklankę. – Jeśli przyjadę do Somerset, będę mógł sypiać z twoją żoną? – Nie. – A podobno ludzie na wsi są gościnni. – Dom jest pełen. Możesz zatrzymać się w pubie. – Hmm, to brzmi prawie tak samo dobrze. Rozmowa dobiega końca. Wrzucam kartkę z numerem Ruiza do szuflady. Słyszę pukanie do drzwi. Wchodzi Charlie i siada w poprzek bardzo wygodnego fotela, zwieszając nogi przez oparcie. – Cześć, tato. – No hej. – Co robisz? – Nic takiego, a ty czemu jeszcze nie śpisz? – Mam jutro klasówkę z histy. – Uczyłaś się? – No. Wiedziałeś, że kiedy w Egipcie balsamowano faraonów, specjalnym haczykiem wyciągano im mózg przez lewą dziurkę w nosie? – Tego nie wiedziałem. – A potem wkładano ciało do koryta z solą, żeby się wysuszyło. – Poważnie? – No.

Charlie chce zadać pytanie, lecz potrzebuje czasu na ubranie go w słowa. Taka już jest, precyzyjna. Żadnych jęków i stęków czy przeciąganych pauz. – Czemu ona tu jest? Ma na myśli Darcy. – Musiała się gdzieś zatrzymać. – Mama wie? – Jeszcze nie. – Co mam powiedzieć, jeśli zadzwoni? – Zostaw to mnie. Charlie wpatruje się w swoje kolana. Należy do osób, które muszą wszystko przemyśleć, przetrawić. Siebie takim nie pamiętam. Czasami potrafi dumać nad czymś całymi dniami, tworząc teorię czy opinię, którą później wygłosi ni z gruszki, ni z pietruszki, kiedy nikt już nie pamięta, o co chodziło. – Ta kobieta w wiadomościach sprzed paru dni, ta, która skoczyła... – No...? – To była mama Darcy. – Tak. – Czy powinnam coś powiedzieć? Bo nie wiem, czy mam unikać tematu, zachowywać się tak, jakby się nic nie stało. – Jeżeli Darcy nie będzie chciała o tym rozmawiać, na pewno da ci znać. Kiwa głową. – Czy odbędzie się pogrzeb albo coś w tym rodzaju? – Za kilka dni. – To gdzie jej mama teraz jest? – W kostnicy. To miejsce, gdzie... – Wiem – mówi bardzo dojrzałym tonem, po czym się zamyśla. – Widziałeś adidasy Darcy? – pyta po dłuższej chwili. – O co chodzi? – Chcę takie same. – W porządku. Masz do mnie coś jeszcze? – Nie. Charlie zarzuca koński ogon na ramię i wychodzi, tupiąc piętami. Zostaję sam. Muszę przejrzeć stos domowych rachunków oraz faktur, część z nich popłacić, a część powypełniać. Julianne odłożyła swoje pokwitowania z delegacji do osobnej koperty. Zamykając szufladę, dostrzegam pognieciony świstek na podłodze. Podnoszę

go i rozprostowuję na podkładce na biurku. U góry nazwa hotelu, wydrukowana elegancką czcionką. To rachunek za śniadanie zamówione do pokoju. Szampan, bekon, jajka, owoce i ciasto. Julianne zaszalała. Zazwyczaj rano je tylko muesli albo sałatkę owocową. Zgniatam rachunek w kulkę i celuję do kosza. Jednak coś mnie powstrzymuje, jakiś znak zapytania, ślad niepokoju. To uczucie pojawia się i znika. Na zewnątrz jest za cicho. Nie chcę słyszeć własnych myśli. None

11

Do otwarcia zamka wytrychem potrzebne są wszystkie zmysły. Wzrok służy do rozpoznania modelu. Węch podpowiada, czy zamek był niedawno naoliwiony. Smak identyfikuje rodzaj smaru. Dotyk i słuch pomagają odkryć sekrety mechanizmu. Każdy zamek ma swój indywidualny charakter. Czas i pogoda zmieniają jego cechy. Temperatura. Wilgotność. Kiedy już wsunę wytrych do środka, zamykam oczy. Nasłuchuję. Wyczuwam. Jeśli wytrych ślizga się po zapadkach, muszę go odpowiednio docisnąć, żeby sprawdzić ich opór. To wymaga delikatności, zręczności, koncentracji i analitycznego myślenia. Wszystko jest płynne; nie ma zasad. Bezpieczeństwo tego akurat zamka określa współczynnik 437. Jest w nim sześć zapadek, niektóre z nich mają kształt grzybka. Paracentryczny kanał klucza przypomina zarys błyskawicy na niebie. Ze względu na stopień trudności, według szacunków ubezpieczycieli, otwarcie takiego zamka zajmuje włamywaczowi dwadzieścia minut. Ja potrzebuję dwudziestu trzech sekund. To wymaga wprawy. Godzin, dni i tygodni ćwiczeń. Pamiętam tamto pierwsze włamanie. W Niemczech, w Osnabrück, mieście położonym osiemdziesiąt kilometrów na północ od Dortmundu. Dom należał do wojskowego kapelana, który wspierał duchowo moją żonę, odwiedzając ją pod moją nieobecność. Znalazł potem kawałki swego psa w zamrażalniku, w wannie i w pralce. Drugim miejscem był Special Forces Club na Knightsbridge, kilka kroków od służbowego wejścia do Harrodsa. Na drzwiach budynku nie było żadnych tablic ani wizytówek. Mieścił się tam prywatny klub dla czynnych i emerytowanych pracowników tajnych służb oraz dla asów powietrznych sił specjalnych. Ja nie mogłem zostać członkiem tego klubu, bo o istnieniu takiej elity nikt nigdy nie słyszał. Jestem niewidzialny i nienamacalny. Potrafię przenikać przez ściany. Zamki rozpadają się w moich rękach. Zapadki są jak klawisze instrumentów; wydają różne dźwięki i tony, kiedy wytrych się po nich przesuwa. Słyszycie? To ostatnia nuta. Drzwi puszczają. Wchodzę do mieszkania, ostrożnie stąpając po wyfroterowanej podłodze. Odkładam starannie owinięte narzędzia. Teraz potrzebna mi będzie latarka. Dziwka ma dobry gust, co nie zawsze idzie w parze z pieniędzmi. Żaden z tych mebli nie przybył tu w płaskiej paczce z dołączoną instrukcją montażu. Stolik do kawy ma blat z kutej miedzi, a porcelanowe wazony są malowane ręcznie. Rozglądam się za gniazdkami telefonicznymi. W kuchni widzę telefon bezprzewodowy, drugi, z kablem, jest w salonie, a kolejny znajduję w głównej sypialni. Przechadzam się po pokojach, zaglądam do komód i szaf, zapamiętuję rozkład mieszkania. Są tu listy do przeczytania, rachunki do przestudiowania, numery telefonów i zdjęcia, którym należy się przyjrzeć. Zaproszenie na przyjęcie urodzinowe stoi oparte o ścianę przy telefonie. Co jeszcze jest godne uwagi? Oho, widzę jaskrawą kopertę z błyszczącego papieru. Serdecznie zapraszamy na babski wieczór. Pod spodem odręczny dopisek: Nie zapomnij o butach do tańca. Mieszkanie ma trzy sypialnie. Najmniejsza należy do dziecka. Na ścianie obok kalendarza z Harrym

Potterem wisi plakat zespołu Coldplay. Są też zdjęcia koni i rozetki Pony Clubu. Piżama leży wciśnięta pod poduszkę. Z haczyka na parapecie zwisa kryształowy bibelocik. Pluszaki wysypują się z pudła w rogu pokoju. Główna sypialnia ma osobną łazienkę. W szufladach toaletki pełno szminek, lakierów do paznokci, słoiczków z peelingiem do ciała oraz sporo jednorazówek z nadrukiem hoteli i linii lotniczych. W dolnej szufladzie – upchnięta w głąb saszetka ze sztucznego futra z małym różowym wibratorem i parą kajdanków. Zadrżały szyby w oknie poruszone przeciągiem. To na dole otwarły się drzwi frontowe, powodując ruch powietrza na klatce schodowej. Słychać kroki. Na moment przystaję w sypialni, wytężając słuch. Podzwaniają klucze. Jeden z nich wsuwa się do zamka. Obraca. Trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Wyczuwam delikatne drżenie pod stopami i słyszę głosy. Szeleszczą zdejmowane i wieszane okrycia. Woda ciurka do czajnika. Słyszę przytłumiony śmiech i czuję zapach jedzenia na wynos – to coś azjatyckiego, z kolendrą i kokosowym mlekiem. Sztućce pobrzękują o talerze na tle fonii z włączonego telewizora. Odgłos mytych naczyń. I stąpanie. Ktoś tu idzie. Szybko wchodzę do szafy i zasłaniam się ubraniami. Wdycham zapach tej dziwki; zapach zwietrzałych perfum i potu. W dzieciństwie uwielbiałem bawić się z bratem w chowanego. Pamiętam tamto uczucie niemal seksualnego podniecenia i strach, że zostanę wytropiony. Zwijałem się w kłębek i wstrzymywałem oddech, lecz brat i tak zawsze mnie znajdował. Mówił, że mnie słyszał, bo za bardzo starałem się być cicho. Po drzwiach przesuwa się cień. Widzę odbicie dziwki w zawieszonym pod kątem lustrze. Siada na muszli. Ma podciągniętą spódnicę i opuszczone rajstopy. Jej uda są woskowobiałe. Podnosi się, spuszcza wodę, odwraca twarzą do lustra, nachyla się nad umywalką i ogląda twarz, naciągając skórę w okolicy oczu. Mówi coś do siebie, ale nie słyszę co. Zdejmuje rajstopy i rzuca je na podłogę. Podnosi ręce i nocna koszula ześlizguje się po ramionach, sięgając kolan. Jej córka poszła do swojej sypialni. Słyszę odgłos plecaka ciśniętego w kąt pokoju i szum wody z prysznica. Potem przychodzi powiedzieć dobranoc. Pocałunki w powietrzu. Zmierzwienie włosów. Słodkich snów. Jestem sam na sam z dziwką. W domu nie ma mężczyzny. Został wyeksmitowany, wyrzucony, wyprowadzony, dostał wypowiedzenie. Umarł król, niech żyje królowa! Włączyła telewizor i z łóżka serfuje po kanałach. Jaskrawy kwadracik odbija się w jej oczach. Nie będzie oglądać telewizji. Bierze książkę. Czy ona wyczuwa moją obecność? Czy budzi się w niej obawa, czy odczuwa cień niepokoju? Czy czuje, jak przechodzi obok niej duch i depcze po jej grobie? Jestem głosem, który będzie słyszeć, umierając. Do końca będą dźwięczeć jej w uszach moje słowa. Zapytam, czy jest przerażona. Otworzę jej umysł. Zatrzymam serce. Rozłożę ją na łopatki i będę się sycić krwią na jej ustach. Kiedy? Wkrótce.

None

12

Tego ranka nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Potrzeba przekleństw i siły woli, żeby spuścić je z łóżka na podłogę. Wstaję i nakładam szlafrok. Jest po siódmej. Charlie powinna była mnie obudzić. Spóźni się do szkoły. Wołam ją głośno. Żadnej reakcji. Sypialnie są puste. Schodzę na dół. Na stole w kuchni stoją dwie miseczki z rozmiękłymi płatkami. Mleko jest wyjęte z lodówki. Dzwoni telefon. To Julianne. – Halo. Krótka zwłoka z mojej strony. – Cześć. – Co u was? – W porządku. A jak tam Rzym? – Jestem w Moskwie. W Rzymie byłam w ubiegłym tygodniu. – Racja. – Dobrze się czujesz? – Doskonale. Dopiero wstałem. – A jak się zachowują moje śliczne dziewuszki? – Idealnie. – Jak to jest, że przy mnie rosną im rogi, a z tobą są takie grzeczne? – Przekupuję je. – Pamiętam. Znalazłeś opiekunkę? – Jeszcze nie. – Czemu? – Nadal przyglądam się kandydatkom. Szukam matki Teresy. – Wiesz, że już nie żyje? – A co powiesz na Scarlett Johansson? – Żadna Scarlett Johansson nie będzie się zajmować naszymi dziećmi. – No i kto tu jest wybredny?

Śmieje się. – Możesz dać Emmę do telefonu? – Nie ma jej tu w tej chwili. – A gdzie jest? Zerkam na otwarte drzwi i słyszę w słuchawce poświst własnego oddechu. – W ogrodzie. – To znaczy, że przestało padać? – Uhm. Jak wyjazd? – Jest ciężko. Rosjanie grają na zwłokę. Chcą wynegocjować korzystniejszą umowę. Staję przy zlewie i wyglądam przez okno. Dół szyb jest zaparowany, górę wypełnia błękit nieba. – Czy na pewno nic złego się nie dzieje? – niepokoi się Julianne. – Bardzo dziwnie rozmawiasz. – Wszystko w porządku. Tęsknię za tobą. – Ja też tęsknię. No, muszę lecieć. Pa! – Pa! Słyszę kliknięcie w słuchawce. W tej samej chwili przez drzwi od ogrodu wbiega w podskokach Emma, a za nią wpada Darcy. Nastolatka chwyta małą na ręce i mocno przytula. Obie zanoszą się śmiechem. Darcy jest w sukience Julianne. Musiała ją znaleźć w koszu z rzeczami do prasowania. W smudze światła padającego przez drzwi widzę zarys jej sylwetki pod materiałem. – Gdzie byłyście? – Poszłyśmy na spacer – odpowiada nieco zadziornie. Emma wyciąga do mnie ramionka, biorę ją więc na ręce. – Gdzie Charlie? – W drodze do szkoły. Odprowadziłyśmy ją do autobusu. – Powinnaś mnie była uprzedzić. – Spał pan. – Gdy sięga po miseczkę z płatkami, lekko muska mnie biodrem. – Mogłaś zostawić wiadomość. Napuszcza do zlewu gorącej wody i dodaje płynu do mycia naczyń. Dostrzega, że trzęsie mi się ręka, a noga, jakby solidarnie z nią, podryguje. Nie wziąłem jeszcze porannej porcji leków. – Czemu tak się dzieje? – Mam chorobę Parkinsona.

– Co to takiego? – Postępująca zwyrodnieniowa choroba ośrodkowego układu nerwowego. Darcy podciąga ramiączko biustonosza. – To zaraźliwe? – Nie. Trzęsę się. Łykam tabletki. – I to wszystko? – Mniej więcej. – Moja koleżanka, Jasmine, miała raka. Musieli jej przeszczepić szpik. Nawet fajnie wyglądała bez włosów. Nie wiem jednak, czy ja dałabym radę przez to przejść. Wolałabym umrzeć. Ostatnie zdanie cechuje obcesowość i przesada typowa dla młodości. Tylko nastolatki widzą w pryszczach katastrofę, a w białaczce dylematy mody. – Po południu pojadę zobaczyć się z dyrektorką twojej szkoły – informuję. Darcy otwiera usta, żeby zaprotestować, lecz nie pozwalam wejść sobie w słowo. – Powiem jej, że na razie nie wrócisz do szkoły. Do pogrzebu czy do czasu, gdy już ustalimy, co chcesz dalej robić. Nie odpowiada. Odwraca się do zlewu i myje talerz. Ręka mi drży. Muszę wziąć prysznic i ubrać się. – Niech pan nie zapomni o tabletkach – dobiega mnie na schodach jej finalna uwaga. Parę minut po jedenastej przyjeżdża Ruiz. Zderzaki i dolna część drzwi jego starego mercedesa w kolorze leśnej zieleni są ochlapane błotem. Kiedy wejdą w życie przepisy ograniczające emisję spalin, jazda tym modelem zostanie zakazana, bo po każdym tankowaniu znikają całe atole na Pacyfiku. Ruiz na emeryturze przybrał na wadze i wyhodował sobie dłuższe włosy. Czupryna sięga mu prawie do uszu. Nie potrafię powiedzieć, czy jest zadowolony, ale szczęście nie jest pojęciem, które kojarzy mi się z Ruizem. Podchodzi do życia jak zawodnik sumo, który klepie się po udach i całym ciałem prze do przodu. Jak zwykle wymięty i jakby zatroskany, na powitanie miażdży mi dłoń w stalowym uścisku. Jemu ręce w ogóle się nie trzęsą. Zazdroszczę mu. – Dzięki, że przyjechałeś – mówię. – Od czego ma się przyjaciół? Mówi to bez ironii.

Darcy stoi przy furtce i wygląda jak elf w sukience Julianne. Zanim zdążę ją przedstawić, Ruiz, myśląc, że to Charlie, chwyta ją wpół i wykręca piruet. – Puść mnie, zboczeńcu! – Wyrywa mu się. Ruiz czym prędzej stawia ją na ziemię. Spogląda na mnie. – Mówiłeś, że Charlie urosła. – Nie aż tak. Nie wiem, czy się zawstydził. Trudno powiedzieć. Darcy obciąga sukienkę i odgarnia włosy z oczu. – Bez obrazy, panienko. – Ruiz z uśmiechem lekko skłania głowę. – Wziąłem cię za księżniczkę. Wiem, że kilka z nich mieszka w pobliżu. W wolnym czasie zamieniają żaby w książąt. Darcy spogląda na mnie zmieszana, lecz potrafi rozpoznać komplement. Rumieniec na jej twarzy nie ma nic wspólnego z chłodem. W tym czasie Emma pędzi ścieżką i rzuca się Ruizowi w ramiona. On podnosi ją, jakby chciał sprawdzić, ile urosła. Albo może jak wysoko potrafi ją podrzucić. Emma mówi na niego Dooda. Nie mam pojęcia dlaczego. Nazywa go tak, odkąd tylko nauczyła się mówić. Jej onieśmielenie przy obcych nigdy nie dotyczyło Ruiza. – Musimy się zbierać – ponagla mnie Ruiz. – Być może znalazłem kogoś, kto mógłby nam pomóc. – Mogę też jechać? – Darcy patrzy na mnie. – Ktoś musi zostać z Emmą. Wrócimy za parę godzin. Ruiz już siedzi w samochodzie. Ja przystaję przy drzwiach dla pasażera i oglądam się na Darcy. Ledwo znam tę dziewczynę, a zostawiam ją ze swoją córką. Julianne zmyłaby mi głowę. Chyba jej o tym nie powiem. Kierując się na zachód, do Bristolu, wybieramy drogę na Portishead, wiodącą wzdłuż zatoki Severn Estuary. Mewy kołują nad dachami domów, zmagając się z podmuchami wiatru. – Ładna ta smarkata – zauważa Ruiz, zwieszając palce z kierownicy. – Zatrzymała się u was? – Na kilka dni. – Co na to Julianne? – Jeszcze jej nie powiedziałem. Ruiz zachowuje kamienny wyraz twarzy. – Myślisz, że Darcy jest całkiem szczera, jeśli chodzi o matkę? – Nie sądzę, aby kłamała.

Obaj wiemy, że to nie to samo. Zdaję mu szczegółową relację z piątku; opisuję ostatnie chwile Christine Wheeler. Wspominam o ubraniu znalezionym na podłodze w pobliżu telefonu i o tym, że usiłowała napisać coś pomadką, pochylając się nad ławą. – Czy ona się z kimś spotykała? – Nie. – Problemy finansowe? – Tak, ale raczej aż tak się nimi nie przejmowała. – Podejrzewasz, że ktoś jej groził? – Tak. – W jaki sposób? – Nie wiem. Szantaż, zastraszenie... Była przerażona. – Dlaczego nie powiadomiła policji? – Może nie mogła. Skręcamy do centrum biznesowego z biurowcami z metalu i szkła. Surowa szarość asfaltowych jezdni kontrastuje ze świeżo założonymi rabatami. Ruiz wjeżdża na parking. Na budynku nie ma żadnej tablicy informacyjnej poza umieszczoną obok dzwonka plakietką z napisem: Fastnet Telecommunications. Recepcjonistka w obcisłej spódniczce, w białej bluzce i z jeszcze bielszymi zębami może mieć najwyżej dwadzieścia lat. Jej ujmujący uśmiech nie pierzcha nawet na widok Ruiza. – Przyszliśmy do Olivera Rabba – oznajmia on. – Proszę usiąść. Ruiz woli postać. Ściany pokrywają plakaty z urodziwymi młodymi ludźmi rozmawiającymi przez wypasione komórki, co zapewne ma im zapewnić szczęście, bogactwo i atrakcyjnych partnerów. – Pomyśl tylko, gdyby tak wcześniej wynaleziono telefony komórkowe... – mówi Ruiz. – Generał Custer mógłby wezwać kawalerię. – A Paul Revere oszczędziłby sobie długiej podróży. – Nelson mógłby wysłać SMS z Trafalgaru. – I co by napisał? – „Nie zdążę do domu na kolację”. Wraca recepcjonistka i wprowadza nas do pomieszczenia z mnóstwem monitorów i z półkami zastawionymi instrukcjami obsługi najróżniejszych programów. Powietrze wypełnia kombinacja zapachu rozgrzanego plastiku,

rozpuszczalników i klejów, charakterystyczna dla nowych komputerów. – Czym ten Oliver Rabb się zajmuje? – chcę wiedzieć. – To inżynier od telekomunikacji, najlepszy specjalista w branży według mego kumpla z British Telecom. Niektórzy faceci zajmują się telefonami. On obstawia satelity. – Może wyśledzić ostatnią rozmowę Christine Wheeler? – O to właśnie chcę go zapytać. Niemal czujemy się przyłapani przez Olivera Rabba, gdy ten wchodzi przez drugie drzwi. Wysoki, łysy, z dużymi rękami i przygarbionymi plecami, wydaje się demonstrować czubek głowy, kiedy się kłania i ściska nam dłonie. Ze swymi dobrymi manierami i ekscentrycznym sposobem bycia sprawia wrażenie człowieka, dla którego muszka i szelki mają raczej praktyczne znaczenie niż są przejawem ekstrawagancji. – Proszę pytać, proszę pytać – zachęca. – Potrzebny nam spis połączeń z telefonem komórkowym – mówi Ruiz. – Czy to formalne dochodzenie? – Pomagamy policji. Zastanawia mnie, czy Ruizowi kłamstwo tak łatwo przechodzi przez usta, bo w życiu miał do czynienia z wieloma kłamcami. Oliver loguje się na komputerze i przechodzi przez długą procedurę wpisywania haseł. Następnie wstukuje numer komórki Christine Wheeler. – Niesamowite, ile można dowiedzieć się o człowieku z wykazu rozmów telefonicznych – mówi, śledząc obraz na monitorze. – Kilka lat temu gość z Massachusetts Institute of Technology, przygotowując pracę doktorską, rozdał sto komórek pracownikom i studentom. Przez dziewięć miesięcy monitorował te komórki i zgromadził ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy godzin zapisów. Nie podsłuchiwał rozmów. Zbierał jedynie dane w rodzaju wybieranych numerów, czasu trwania połączeń, pory doby i miejsc, do których dzwoniono. Po zakończeniu badań okazało się, że znacznie więcej się o tych ludziach dowiedział, niż zakładał. Wiedział, jak długo każda z tych osób sypiała, kiedy wstawała, o której wychodziła do pracy, gdzie robiła zakupy, z kim się przyjaźniła. Znał ich ulubione restauracje, nocne kluby, knajpki i miejsca, gdzie lubili spędzać urlopy. Był w stanie określić, którzy z nich są tylko współpracownikami, a których łączy coś więcej. I z dokładnością osiemdziesięciu pięciu procent potrafił przewidzieć ich zachowania. Ruiz spogląda na mnie przez ramię.

– Profesorze, to brzmi jak coś z twojej działki. Jak często miewasz rację? – Zajmuję się odchyleniami, a nie przeciętnymi zachowaniami. – Poddaję się. Na ekranie wyświetlają się numery połączeń z komórką Christine Wheeler i czas trwania rozmów. – To wykaz z ostatniego miesiąca – A jak wygląda piątkowe popołudnie? – Gdzie się znajdowała? – Na Clifton Suspension Bridge, około piątej po południu. Oliver wznawia poszukiwania. Morze numerów pojawia się na ekranie. Kursor miga, zdając się je odczytywać. Niestety, poszukiwania spełzają na niczym. – To nielogiczne – mówię. – Rozmawiała przez komórkę, kiedy skoczyła. – Może mówiła do siebie – sugeruje Oliver. – Nie. Dało się słyszeć jeszcze jakiś głos. – W takim razie musiała mieć inny telefon. W mojej głowie rodzi się sporo pytań. Skąd wzięła drugą komórkę? Dlaczego zmieniła telefon? – Czy możliwe, że te dane są błędne? – pyta Ruiz. – Według mego doświadczenia komputerom można ufać bardziej niż ludziom – obrusza się Oliver i pieszczotliwie przesuwa palcami po wierzchu monitora, jakby się bał, że zraniono jego uczucia. – Proszę mi wyjaśnić, jak działa ten system – zwracam się do niego. Moja prośba chyba sprawia mu przyjemność. – Telefon komórkowy jest w zasadzie bardziej skomplikowanym radiem i nie różni się wiele od krótkofalówki. O ile jednak zasięg krótkofalówki wynosi mniej więcej półtora kilometra, a radia CB około ośmiu kilometrów, o tyle zasięg komórki jest ogromny, bo sygnał przekazywany jest pomiędzy wieżami. Proszę pokazać swój telefon. – Wyciąga rękę. Podaję mu komórkę. – Każdy aparat ma podwójną identyfikację. Numer MIN, nadawany przez operatora sieci, jest podobny do numerów telefonii stacjonarnej, gdzie trzy pierwsze cyfry stanowią kod kierunkowy, a pozostałe siedem to numer telefonu. ESN natomiast jest 32-bitowym numerem przypisanym przez producenta i nigdy nie podlega zmianie. Kiedy dzwoni ktoś na pana komórkę, sygnał przez sieć telefoniczną płynie do

stacji bazowej znajdującej się najbliżej pańskiego telefonu. – Stacji bazowej? – Wieży telefonicznej. Prawdopodobnie widział je pan na dachach budynków czy na wzniesieniach. Wieża przesyła fale radiowe, które są odbierane przez pański aparat. Przydziela również kanał, żeby przypadkiem nie znalazł się pan na party line. Palce Olivera przez cały czas poruszają się po klawiaturze. – Każda wybrana i odebrana rozmowa zostawia cyfrowy zapis. To jest jak ślad z okruszków chleba. Wskazuje pulsujący czerwony trójkąt na ekranie. – Według rejestru połączeń pani Wheeler odebrała ostatnią rozmowę na tej komórce w piątek o dwunastej dwadzieścia sześć. Przesył z wieży na Upper Bristol Road, usytuowanej na Albion Buildings. – Około półtora kilometra od jej domu – zauważam. – Najprawdopodobniej to najbliższa wieża. Ruiz zagląda mu przez ramię. – Możemy zobaczyć, kto do niej dzwonił? – To była komórka. – Do kogo należy? – Do udostępnienia tego rodzaju informacji potrzebny jest nakaz. – Nikomu nie powiem. – Ruiz mówi to tonem uczniaka, który próbuje ukraść całusa za wiatą na rowery. – O której rozmowa została zakończona? – pytam. Oliver odwraca się z powrotem do monitora i wyświetla nową mapę, pokrytą numerami. – To ciekawe. Moc sygnału zaczęła się zmieniać. Kobieta musiała się przemieszczać. – Skąd pan to wie? – Te czerwone trójkąciki oznaczają lokalizację wież. Na terenach zabudowanych są one zazwyczaj rozmieszczane w odległości trzech kilometrów od siebie, poza miastem dystans może wynosić trzydzieści kilometrów. W miarę oddalania się od wieży sygnał słabnie. Następna stacja bazowa, czyli wieża, w której kierunku zmierzamy, wychwytuje sygnał i go wzmacnia. Po synchronizacji rozmowę przejmuje ta nowa wieża. Wszystko dzieje się tak szybko, że rzadko jesteśmy w stanie cokolwiek zauważyć.

– A więc Christine Wheeler przez cały czas rozmawiała przez komórkę po wyjściu z mieszkania? – Na to wygląda. – Może mi pan powiedzieć, dokąd poszła? – To wymaga czasu. Okruszki chleba, pamięta pan? Czasami potrzeba kilku dni. Ruiz zdradza nagle ogromne zainteresowanie technologią. Przysuwa bliżej krzesło i wlepia oczy w ekran. – Mamy tu trzy brakujące godziny. Może uda się sprawdzić, dokąd Christine Wheeler się udała. – Pod warunkiem, że miała przy sobie telefon – odpowiada Oliver. – Komórka przy każdym włączeniu emituje coś w rodzaju cichego „ping”, szukając stacji bazowych w swoim zasięgu. Może znaleźć ich kilka, lecz wybierze tę z najmocniejszym sygnałem. Owo „ping” tak naprawdę jest bardzo krótką, trwającą mniej niż ćwierć sekundy informacją, zawierającą numery MIN i ESN danej komórki; to takie cyfrowe odciski palców. A stacja bazowa przechowuje te informacje. – W takim razie może pan wyśledzić każdą komórkę – podsumowuję. – Pod warunkiem, że jest włączona. – Jaka jest granica błędu? Potrafi pan wskazać dokładne miejsce? – Nie. To nie działa jak GPS. Najbliższa wieża może być oddalona o wiele kilometrów. Czasami metodą triangulacji udaje się namierzyć sygnał z trzech lub więcej wież i dokładniej określić miejsce. – Na ile dokładnie? – Co do ulicy, ale zdecydowanie nie co do budynku. – Śmieje się, widząc moje niedowierzanie. – To nie jest wiadomość, którą pański ulubiony operator chciałby upublicznić. – Ani policja – wtóruje mu Ruiz, który w pewnej chwili zaczął robić notatki, zakreślając co ważniejsze punkty. Wiemy, że droga Christine Wheeler zakończyła się na Clifton Suspension Bridge w piątek po południu. W pewnej chwili przestała korzystać ze swej komórki i wzięła inną. Kiedy i dlaczego to zrobiła? Oliver odpycha się z krzesłem od biurka i przejeżdża przez pokój do innego komputera. Jego palce znów śmigają po klawiaturze. – Szukam stacji bazowych na tym terenie. Jeżeli prześledzimy czas od piątej wstecz, może uda się namierzyć komórkę pani Wheeler.

Wskazuje palcem ekran. – W pobliżu są trzy stacje bazowe. Najbliższa to ta na Sion Hill, na końcu Queen Victoria Avenue. Jest ulokowana na dachu Princes’ Building. Druga znajduje się niespełna dwieście metrów dalej, na dachu Clifton Library. Wpisuje numer Christine Wheeler w wyszukiwarkę. Ekran się odświeża. – Jest! – Wskazuje trójkąt. – Była na tym obszarze o trzeciej dwadzieścia po południu. – Rozmawiała z tą samą osobą? – Na to wygląda. Rozmowa została zakończona o trzeciej dwadzieścia sześć. Wymieniamy z Ruizem spojrzenia. – Skąd wzięła drugą komórkę? – zastanawia się Ruiz. – Albo dostała ją od kogoś, albo miała przy sobie. Darcy jednak nie wspominała o drugim aparacie. Oliver przysłuchuje się naszej rozmowie. To poszukiwanie zaczyna go wciągać. – Dlaczego ta kobieta tak was interesuje? – Skoczyła z Clifton Suspension Bridge. Wypuszcza powoli oddech, przez co jego twarz staje się jeszcze bardziej podobna do trupiej czaszki. – Musi być jakiś sposób na wyśledzenie rozmowy na moście – wyraża przekonanie Ruiz. – Nie ma, jeśli nie znamy numeru – odpowiada Oliver. – W ciągu każdego kwadransa przez najbliższą stację bazową przechodzi osiem tysięcy rozmów. Chyba że udałoby się zawęzić poszukiwania... – A długość rozmowy? Christine Wheeler przez godzinę stała na gzymsie mostu. I cały czas rozmawiała przez komórkę. – Rozmowy nie są rejestrowane pod względem długości – wyjaśnia Oliver. – Rozdzielenie ich mogłoby mi zająć wiele dni. Wpadam na inny pomysł. – Ile rozmów zakończyło się dokładnie o piątej zero siedem? – Dlaczego akurat o tej godzinie? – Wtedy skoczyła. Oliver odwraca się do klawiatury i wpisuje nowe polecenie. Po ekranie rzędy cyfr przemykają w takim tempie, że całość wygląda jak czarno-biały wodospad. – Niesamowite – mówi, wskazując na ekran. – Jest. Rozmowa zakończona dokładnie o piątej zero siedem wychwycona przez najbliższą stację bazową.

Trwała ponad półtorej godziny. Jego palce znów tańczą po klawiaturze w poszukiwaniu danych. – Dziwne – mówi, zatrzymując je nad klawiszami. – Co? – Rozmawiała z komórką, której sygnał pochodził z tej samej stacji bazowej. – Co to oznacza? – Że ten ktoś, kto rozmawiał z panią Wheeler, albo był na moście, albo w pobliżu. None

13

Dziewczynki grają w hokeja na trawie. Plisowane niebieskie spódniczki wirują i obijają się o zabłocone kolana. Warkoczyki zawodniczek podrygują i plączą się. Przychodzi mi na myśl słowo „rozkwitanie”. Zawsze mi się podobało. Przypomina mi dzieciństwo i dziewczyny, które chciałem posuwać. Sędziuje nauczycielka gimnastyki; głos ma ostry jak gwizdek. Wrzeszczy na zawodniczki, żeby nie stały w miejscu, tylko biegały i odbijały piłkę. – Ruszaj się, Alice! Przyłóż się trochę! Znam imiona niektórych dziewczynek. Louise ma długie brązowe włosy, Shelly promienny uśmiech, a biedna Alice jeszcze ani razu nie odbiła piłki. Obserwuje je grupka podrostków stojących pod cisem. Taksują je wzrokiem i dowcipkują. Ilekroć patrzę na takie dziewczynki, wyobrażam sobie moją Chloe. Jest od nich młodsza. Ma sześć, nie, teraz już siedem lat. Ominęły mnie jej urodziny. Dobrze gra w piłkę. Nauczyła się łapać, zanim skończyła cztery lata. Wkopałem na podwórku słup z obręczą do koszykówki. Zamocowałem ją poniżej przepisowej wysokości, tak żeby mała mogła dosięgnąć. Rozgrywaliśmy mecze jeden na jednego i zawsze pozwalałem jej wygrać. Z początku rzadko trafiała do kosza, lecz kiedy nabrała sił i nauczyła się lepiej celować, na każde trzy rzuty dwa miała trafione. Mecz zakończony. Dziewczynki wbiegają do budynku, żeby się przebrać. Shelly z promiennym uśmiechem biegnie przez boisko poflirtować z chłopcami, lecz nauczycielka zachodzi jej drogę. Ściskam w palcach kredowy kamyk i rysuję litery na kamiennym ogrodzeniu. Pył wnika w pęknięcia. Poprawiam napis. CHLOE Wokół imienia rysuję serce przebite strzałą z trójkątnym grotem i postrzępionym piórem. A potem zamykam oczy i wypowiadam życzenie, pragnąc, aby się spełniło. Powoli otwieram oczy. Mrugam dwukrotnie. Przede mną stoi nauczycielka gimnastyki z kijem hokejowym na ramieniu. Zaciska dłoń na kolorowej owijce trzonka. – Spadaj, zboku, bo zaraz zawołam policję! – syczy.

14

Bywają takie, dobrze znane mi chwile, kiedy pan Parkinson nie chce się podporządkować i po męsku stawia czoło lekarstwom. Robi mi wtedy paskudne kawały i wprawia w zażenowanie na oczach ludzi. W naszym organizmie zachodzą tysiące procesów bez udziału naszej woli. Nie możemy ich kontrolować. Nie panujemy nad biciem serca, poceniem się skóry czy rozszerzaniem się źrenic. Istnieją również ruchy dowolne i te mnie zawodzą. Moje kończyny, żuchwa, twarz czasami drżą lub nieruchomieją. Twarz bez ostrzeżenia zastyga jak maska i wtedy absolutnie nie mogę się uśmiechnąć na powitanie, okazać smutku czy zatroskania. Co będzie ze mnie za psycholog kliniczny, jeśli stracę możliwość okazywania emocji? – Znowu na mnie tak dziwnie patrzysz – mówi Ruiz. – Przepraszam. – Odwracam głowę. – Powinniśmy jechać do domu – upomina mnie łagodnie. – Jeszcze trochę. Siedzimy w ogródku przed Starbucksem, dzielnie zmagając się z chłodem, bo Ruiz nie życzy sobie być widzianym w takim miejscu i zdecydowanie uważa, że powinniśmy pójść do pubu. – Nie chcę piwa tylko espresso – mówię. – Gadasz jak fryzjerczyk – odpala. – Pij swoją kawę. Ruiz trzyma ręce w kieszeniach płaszcza. To to samo wymięte okrycie, w którym poznałem go pięć lat temu. Przerwał mi wtedy wykład dla londyńskich prostytutek. Próbowałem im pomóc bezpiecznie poruszać się po ulicy. A on próbował wyjaśnić morderstwo. Wzbudził moją sympatię. Przesadnie zadbani i starannie ubrani mężczyźni sprawiają wrażenie próżnych i nadmiernie ambitnych. Ruiz dawno przestał się przejmować tym, co ludzie o nim myślą. Był jak duży ciemny, niezgrabny mebel,

pachnący tytoniem i wilgotną wełną. Poza tym zrobił na mnie wrażenie sposób, w jaki potrafił wpatrywać się w dal nawet wtedy, gdy siedział w pomieszczeniu. Zupełnie, jakby sięgał wzrokiem za mury, tam, gdzie wszystko jest wyrazistsze, lepsze czy łagodniejsze dla oczu. – Wiesz, czego w tym wszystkim nie rozumiem? – odzywa się. – No czego? – Jak to możliwe, że nikt jej nie zatrzymał. Niemal naga kobieta wychodzi z domu, wsiada do samochodu, przejeżdża ponad dwadzieścia kilometrów, na moście wdrapuje się na drugą stronę bariery bezpieczeństwa... I nikt jej nie zatrzymuje. Potrafisz to wyjaśnić? – To się nazywa efekt widza. – To się nazywa zobojętnienie – burczy. – Nie. Opowiadam mu historię Kitty Genovese, kelnerki z Nowego Jorku. To wydarzyło się w połowie lat sześćdziesiątych. Napadnięto ją przed domem, w którym mieszkała. Czterdziestu sąsiadów słyszało wołanie o pomoc lub widziało, jak napastnik atakuje ją nożem, lecz żaden z nich nie wezwał policji ani nie pospieszył na ratunek. Szarpanina trwała trzydzieści dwie minuty. Kobieta dwukrotnie wyrwała się napastnikowi, ale on za każdym razem ją doganiał i zadawał kolejne ciosy nożem. Świadek, który w końcu wszczął alarm, najpierw zadzwonił do sąsiada, żeby zapytać, co ma zrobić. Potem zapukał do drzwi obok i poprosił innego sąsiada, żeby ten zadzwonił na policję, bo on nie chce być w to zamieszany. Kitty Genovese zmarła dwie minuty po przyjeździe policji. Ta zbrodnia wywołała ogromne oburzenie i niedowierzanie zarówno w Stanach, jak i za granicą. Za pojawienie się pokolenia mieszkańców miast o morale i zachowaniu szczurów zamkniętych w klatce obwiniano wielkie aglomeracje, przeludnienie i biedę. Kiedy histeria nieco przycichła, psychologowie, przeprowadziwszy odpowiednie badania, zdefiniowali zjawisko efektu widza. Jeżeli jakaś kryzysowa sytuacja rozgrywa się na oczach grupy ludzi, to jej świadkowie liczą na to, że ktoś inny przejmie inicjatywę. Ich bierność wynika z rozproszenia odpowiedzialności. Dziesiątki ludzi musiały widzieć Christine Wheeler w piątkowe popołudnie – kierowcy samochodów, ich pasażerowie, przechodnie, pracownicy pobierający myto przy wjeździe na most, ludzie spacerujący z psami po Leigh Woods – i wszyscy liczyli na to, że ktoś inny podejmie interwencję i zaoferuje kobiecie

pomoc. – I jak tu nie kochać ludzi? – mruczy Ruiz. Zamyka oczy i wydaje z głębi płuc przeciągłe westchnienie, jakby w ten sposób chciał ostrzec świat. – Dokąd teraz? – pyta. – Chcę się przyjrzeć Leigh Woods. – Po co? – Może uda mi się cokolwiek zrozumieć. Z Junction 19 zjeżdżamy na lokalne drogi w kierunku Clifton, wijące się między boiskami sportowymi, gospodarstwami i strumieniami ciągle mętnymi po ustępującej powodzi. Niewielkie odcinki asfaltu są suche po raz pierwszy od wielu tygodni. Pill Road przechodzi w Abbots Leigh Road i wąwóz po naszej lewej stronie raptownie znika z oczu za drzewami. Według miejscowej legendy jest dziełem dwóch braci olbrzymów, Vincenta i Gorama, którzy wykopali go za pomocą kilofów. Olbrzymi zginęli, a z ich ciał płynących rzeką Avon powstały wyspy na Bristol Channel. Ruizowi podoba się ta legenda (a także imiona). Być może przemawia do jego poczucia absurdu. Łuk z piaskowca wyznacza wejście do Leigh Woods. Wąska droga dojazdowa w szpalerze drzew prowadzi na niewielki parking. To tutaj, pośród opadłych liści znaleziono samochód Christine Wheeler. Jeśli się nie zna tego miejsca, niełatwo trafić bez wskazówek. W odległości niespełna trzydziestu metrów od parkingu stoi drogowskaz z oznakowaniem ścieżek spacerowych. Godzinę zajmuje przejście czerwonym trzykilometrowym szlakiem, prowadzącym do obrzeży Paradise Bottom, skąd rozciąga się widok na wąwóz. Fioletowy szlak jest krótszy, obejmuje Stokeleigh Camp, fort we wzgórzu z epoki żelaza. Ruiz idzie przede mną i przystaje od czasu do czasu, czekając, aż się z nim zrównam. Nie mam odpowiednich butów na taki spacer. Christine Wheeler też nie miała. Jakże musiała się czuć taka obnażona? Jak bardzo zziębnięta była i przerażona? Szła tą ścieżką w pantoflach na szpilkach. Potykała się i przewracała w błoto. Raniła nogi o ostre zarośla. Ktoś odciągał ją od parkingu, wydając instrukcje. Lekki wiatr zmiata do rowów suche liście, tworząc z nich sterty podobne do śnieżnych zasp, i strząsa krople wody z gałęzi. To stary las. Świadczy o tym

zapach wilgotnej ziemi, widok zmurszałych pni i pleśni, odór rozkładu. Od czasu do czasu między drzewami prześwituje fragment metalowego ogrodzenia na granicy lasu. Za nim widać dachy domów. Podczas zamieszek w Irlandii członkowie IRA często ukrywali amunicję w otwartym terenie, zakopując ją w miejscu, gdzie przecinały się linie widoczne z trzech charakterystycznych punktów. Żaden ślad na powierzchni ziemi nie wskazywał na istnienie tajnego arsenału. Brytyjskie patrole, poszukując ukrytej broni, nauczyły się rozpoznawać cechy krajobrazu, które mogą przyciągać wzrok. Czasem było to drzewo o nieco innej niż pozostałe kolorystyce, kilka kamieni czy pochyły płot. W tej chwili w pewnym sensie postępuję tak samo – szukam punktów odniesienia lub markerów psychologicznych, które mogłyby nas naprowadzić na drogę ostatniego spaceru Christine Wheeler. Wyjmuję komórkę i sprawdzam zasięg. Trzy kreski. Wystarczająco silny. – Szła tędy – mówię. – Skąd ta pewność? – pyta Ruiz. – Mniej zarośli. Chciał ją widzieć. I chciał, żeby ona była widziana. – Dlaczego? – Tego jeszcze nie jestem pewien. Do większości zbrodni dochodzi przez przypadek, w wyniku splotu okoliczności. Kilka minut wcześniej czy później, parę metrów w tę czy w tamtą stronę, i do przestępstwa mogłoby nie dojść. W tym wypadku jest inaczej. Ktokolwiek to zrobił, znał numer telefonu Christine Wheeler i wiedział, gdzie ona mieszka. Polecił jej przyjść tutaj. Wybrał pantofle, które miała nałożyć. Skąd ją znałeś? – zadaję pytanie sprawcy. Musiałeś wcześniej ją widzieć. Być może miała wtedy na nogach te czerwone buty. Czemu akurat tu ją ściągnąłeś? Chciałeś, żeby była widziana, ale to miejsce jest zbyt otwarte, zbyt uczęszczane. Ktoś mógł ją zatrzymać albo powiadomić policję. Nawet w taki paskudny dzień jak tamten piątek po lesie spacerowali ludzie. Jeżeli naprawdę chciałeś ją odseparować, mogłeś wybrać niemal każde inne miejsce. Takie gwarantujące prywatność, gdzie miałbyś więcej czasu. Lecz ty, zamiast zrobić to na osobności, wolałeś zabić ją na oczach ludzi. Kazałeś jej pójść na most i wdrapać się na balustradę. Taki rodzaj kontroli mieści się w głowie, choć wprawia w osłupienie.

Christine się nie broniła. Pod paznokciami nie miała obcego naskórka, a na ciele śladów, które świadczyłyby o stoczonej walce. Nie musiałeś jej skrępować ani użyć siły fizycznej. Nikt nie widział cię w jej samochodzie. Żaden ze świadków nie wspomniał, aby ktoś towarzyszył tej kobiecie. Musiałeś na nią czekać w jakiejś kryjówce, gdzieś, gdzie czułeś się bezpiecznie. Ruiz przystaje, czekając na mnie. Mijam go, zbaczam ze ścieżki i wspinam się po łagodnym wzniesieniu na szczyt pagórka osłonięty trzema drzewami. Rozciąga się stąd widok na Avon Gorge. Klękam na trawie, czując, jak wilgoć ziemi przenika przez spodnie i przez rękawy kurtki na łokciach. Po obu stronach widzę jakieś sto metrów ścieżki. To doskonała kryjówka, idealne miejsce dla kochanków, ale także dla czających się zbirów. Niespodziewanie spomiędzy pędzonych wiatrem chmur przeziera słońce. Ruiz wszedł za mną na pagórek. – Ktoś z tego miejsca podgląda ludzi – mówię. – Zobacz, jak wygnieciona jest trawa. Ktoś leżał na brzuchu, a tu i tu podpierał się łokciami. W chwili, kiedy to mówię, mój wzrok pada na kawałek żółtego plastiku zaplątany w gęstwinie gałęzi kilka metrów ode mnie. Dźwigam się z ziemi, idę tam i rozgarniam kolczaste zarośla, aż wreszcie moje palce zaciskają się na deszczowcu z żółtego plastiku. Ruiz ze świstem wypuszcza oddech. – Wiesz, ty jednak jesteś odmieniec. Silnik chodzi na jałowym biegu. Dmuchawa pracuje na najwyższych obrotach. Usiłuję wysuszyć spodnie. – Powinniśmy zadzwonić na policję – mówię. – I co? – Powiemy im o deszczowcu. – To nic nie zmieni. Wiedzą już, że była w lesie. Ludzie ją widzieli. Widzieli również, jak skoczyła. – Mogliby przeszukać las. Zamknąć go dla spacerowiczów. Wyobraźnia podsuwa mi obraz dziesiątek umundurowanych policjantów przeczesujących las w poszukiwaniu odcisków palców, w towarzystwie tropiących psów biegnących z nosami przy ziemi. – Masz pojęcie, ile deszczu spadło od piątku? Nic już nie znajdą. Wyjmuje z kieszeni kurtki pudełeczko z landrynkami i podsuwa mi. Twarde jak kamień cukierki grzechoczą mu o zęby.

– A jej telefon komórkowy? – Jest w rzece. – Ten pierwszy, zabrany z domu. – Nie wniesie nic poza tym, co już wiemy. Wiem, że według Ruiza za bardzo się wgłębiam w temat i szukam wyjaśnienia oraz zamknięcia. To nieprawda. Jest tylko jedno oczywiste zamknięcie, którego żaden z nas nie może negować – takie mianowicie, że Christine Wheeler uderzyła o wodę, spadając z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Chcę prawdy dla Darcy i dla siebie. – Wspominałeś, że miała kłopoty finansowe, a wiem, że lichwiarze potrafią być brutalni. – To stopień wyżej od połamanych nóg. – Może tak ją naciskali, że w końcu się załamała. Spoglądam na moją lewą dłoń. Kciuk i palec wskazujący „kręcą pigułki”. Tak się zaczyna drżenie: trzy rytmiczne przeciwstawne ruchy dwóch palców na sekundę. Jeżeli skupię uwagę na kciuku i zapanuję nad nim siłą woli, mogę powstrzymać drżenie. Niezdarnie wpycham rękę do kieszeni. Wiem, co Ruiz za chwilę powie. – Pojedźmy w jeszcze jedno miejsce – uprzedzam jego słowa. – A potem wrócimy do domu. None

15

Policyjny garaż w Bristolu stoi w pobliżu Bedminster Railway Station, ukryty za pociemniałym od sadzy murem i płotem z drutem kolczastym. Za każdym razem, kiedy pociąg przejeżdża albo hamuje gwałtownie przed peronem, trzęsie się tu ziemia. Pomieszczenie jest przesiąknięte zapachem smarów, płynu do przekładni i oleju silnikowego. Mechanik przygląda nam się przez brudną szybę kantorka i odstawia filiżankę na spodek. Ubrany w pomarańczowy kombinezon, spod którego widoczna jest koszula w kratę, blokuje wejście, opierając jedną rękę o futrynę, jakby czekał na hasło. – Przepraszamy, że zakłócamy spokój – odzywa się Ruiz. – Po to właśnie przyszliście? Demonstracyjnie wyciera ręce w szmatę. – Kilka dni temu przyprowadzono tu samochód z Clifton. Niebieskie renault lagunę. Należało do kobiety, która rzuciła się z wiszącego mostu. – Przyszliście odebrać? – Nie, obejrzeć. Odpowiedź go nie zadowala. Przez moment rozważa ją, po czym spluwa w szmatę. Zerkając na mnie, zastanawia się, czy przypadkiem nie jestem policjantem. – Chcesz zobaczyć odznakę, synu? – pyta Ruiz. Mechanik kiwa głową w roztargnieniu, już znacznie mniej pewny siebie. – Jestem emerytowanym policjantem – mówi dalej Ruiz. – Komisarzem z London Metropolitan Police. A ty sprawisz mi przyjemność i zrobisz to, o co proszę. A wiesz, czemu? Bo chcę jedynie zajrzeć do wnętrza samochodu, który nie stanowi dowodu w sprawie i nie jest objęty śledztwem, a stać tu będzie tylko do czasu, kiedy zgłosi się po niego ktoś z krewnych zmarłej. – To chyba w porządku. – No to jak, synu?

– Jasne, dobra. Jest tam. Niebieskie renault stoi przy północnej ścianie garażu, obok zmasakrowanego wraku, w którym co najmniej jedna osoba musiała stracić życie. Otwieram drzwi po stronie kierowcy i pozwalam oczom oswoić się z mrokiem. Światło w garażu jest zbyt słabe, żeby rozproszyć cień. Nie wiem, czego właściwie szukam. Nie znajduję niczego ani w schowku, ani pod fotelami. W kieszeniach na drzwiach – chusteczki higieniczne, krem nawilżający, jakieś inne kosmetyki i parę monet. Pod fotelem zwinięta szmatka do przecierania szyb oraz skrobaczka do szronu. Ruiz otwiera bagażnik. Poza zapasową oponą, kompletem narzędzi i gaśnicą nie ma tam niczego. Wracam do drzwi po stronie kierowcy. Siadam w fotelu, zamykam oczy i próbuję przywołać wspomnienie deszczowego piątku, ze strugami wody spływającymi po przedniej szybie. Christine Wheeler przejechała ponad dwadzieścia kilometrów w deszczowcu nałożonym na gołe ciało. Nawiew i ogrzewanie musiały przez cały czas pracować. Czy otworzyła okno, żeby zawołać o pomoc? Mój wzrok wyławia na szybie po prawej stronie ślady palców i jakieś zabrudzenia. Potrzeba mi więcej światła. – Masz latarkę? – wołam do Ruiza. – Znalazłeś coś? Pokazuję mu ślady. Mechanik przynosi elektryczny reflektor z żarówką w drucianej osłonie. Kabel trzyma przerzucony przez ramię. Ogromne cienie prześlizgują się po ceglanych ścianach i giną, gdy na mur pada światło. Oświetlając zewnętrzną stronę szyby, dostrzegam ledwo widoczne linie. Czasami dzieci rysują coś na szybach zaparowanych po deszczu. Ale tego nie zrobiło dziecko. Tu zostało coś odciśnięte. – Palisz? – zwraca się Ruiz do mechanika. – Taak. – Daj mi papierosa. – Tu nie wolno palić. – Zrób mi tę przyjemność. Patrzę na komisarza ze zdziwieniem. Wiem, że przynajmniej dwukrotnie rzucał palenie, ale nigdy nie widziałem, żeby wracał do nałogu pod wpływem chwili.

Podążam za nimi do kantorka. Ruiz zapala papierosa, zaciąga się głęboko i zadzierając głowę, wydmuchuje dym. – Ty też zapal – mówi, podsuwając mi papierosa. – Nie palę. – Nie szkodzi. Mechanik podaje mi ogień. Tymczasem Ruiz wybiera niedopałki z metalowej popielniczki i rozciera popiół. – Masz tu gdzieś świece? – pyta. Mechanik grzebie w szufladach i w końcu znajduje świecę. Ruiz zapala ją, kapie stearyną na środek spodeczka i przykleja świecę. Potem bierze filiżankę i wodzi nią nad płomieniem, aż powierzchnia robi się czarna od sadzy. – Stara sztuczka – mówi. – Nauczył mnie jej taki gość, który gada z nieboszczykami, George Noonan. Jest patologiem. Zeskrobuje sadzę na kupkę popiołu i ostrożnie miesza wszystko czubkiem ołówka. – A teraz potrzebny nam pędzelek. Coś miękkiego. Delikatnego. Christine Wheeler miała w kieszeni drzwi małą kosmetyczkę. Przynoszę ją i wysypuję zawartość na biurko – pomadkę, tusz do rzęs, ołówek do kresek i metalowe puzderko z różem i pędzelkiem. Ruiz bierze pędzelek ostrożnie, jakby się bał, że zgniecie go w palcach. – Powinien się nadać. Dajcie reflektor. Wraca do laguny, siada za kierownicą, podpiera szeroko otwarte drzwi i ustawia reflektor na zewnątrz. Wstrzymując oddech, delikatnymi pociągnięciami pędzelka zaczyna nanosić mieszankę popiołu i sadzy na wewnętrzną stronę szyby. Większość proszku osypuje się na jego buty, lecz część przywiera do plam na szkle. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ledwo widzialne linie zmieniają się w napis: POMOCY! Rozlega się huk. To grzmot przetacza się ciężko po niebie, w moim środku coś drży. Christine Wheeler szminką napisała na kartce swe błaganie i odbiła na szybie z nadzieją, że ktoś je zauważy. Nikt jednak nie zwrócił uwagi. W świetle lamp łukowych, ustawionych na trójnogach pośrodku garażu, poważne, pochylone twarze tworzą plamy bieli na ciemnym tle. Śledczy z wydziału zabójstw poruszają się w granicach jaskrawego światła. Ich białe kombinezony zdają się świecić od wewnątrz.

Rozbierają samochód na części. Wyjmują fotele, dywaniki, szyby, płaty boczne i fragmenty tapicerki. Zbierają pyłki i wszelkie drobiny. Wygląda to tak, jakby dokonywali rozbioru tuszy metalowej bestii. Każdy papierek od cukierka, każde włókno, strzęp i odcisk palca zostanie obfotografowany, zabezpieczony i opisany. Pędzle daktyloskopijne tańczą po twardych powierzchniach, zostawiając warstwę czarnego lub srebrzystego proszku, o wiele bardziej miałkiego niż sporządzony domowym sposobem przez Ruiza. Magnetyczne różdżki wychwytują drobiny niewidoczne dla ludzkiego oka. Zespołem CSI dowodzi przysadzisty Brummie, który przypomina biały żelek obleczony w kombinezon. Zachowuje się tak, jakby prowadził zajęcia pokazowe dla grupy stażystów. Peroruje o „nietrwałej naturze fizycznych dowodów” i o „zachowaniu integralności miejsca przestępstwa”. – Czego właściwie szukamy? – zwraca się do niego z pytaniem stażysta. – Dowodów, synu, szukamy dowodów. – Dowodów czego? – Przeszłości. – Naciąga mocniej lateksowe rękawiczki. – Coś, co ma chociażby pięć dni, jest już historią. Na dworze zmierzcha i spada temperatura. Komisarz Veronica Cray stoi we wjeździe do garażu w kształcie łuku z poczerniałych cegieł, który znajduje się dokładnie pod wiaduktem kolejowym. Pociąg z łoskotem przetacza się nad jej głową. Ona zapala papierosa i wsuwa zużytą zapałkę z powrotem w kartonik. Dzięki temu zyskuje moment do namysłu, zanim wyda polecenie swemu zastępcy. – Chcę wiedzieć, ile osób dotykało samochodu od chwili jego odnalezienia. Każdej z nich zdejmiecie odciski palców. Sierżant ma okulary w metalowych oprawkach i włosy ostrzyżone na jeża. – Szefowo, czego właściwie dotyczy śledztwo? – Śmierci w podejrzanych okolicznościach. Dom tej Wheeler też należy traktować jak miejsce przestępstwa. Zaplombujcie drzwi i postawcie strażnika. No i poszukajcie przyzwoitej restauracji z curry. – Szefowa zgłodniała? – Ja nie, sierżancie, ale wy spędzicie tu całą noc. * Ruiz siedzi w swoim mercu. Drzwi ma otwarte, a oczy zamknięte. Zastanawia

mnie, czy teraz, na emeryturze, ciężko mu trzymać się z daleka od śledztwa. Niewątpliwie budzi się w nim instynkt starego wyjadacza, chęć wyjaśnienia przestępstwa i przywrócenia porządku. Kiedyś tłumaczył mi, że przy dochodzeniach w wypadku brutalnych przestępstw cała sztuka polega na skupieniu się na osobie podejrzanego, a nie ofiary. Według mnie jest wręcz odwrotnie. Poznając ofiarę, poznajemy sprawcę. Zabójca nie zawsze działa w jednakowy sposób. Okoliczności i zdarzenia wpływają na to, co mówi i co robi. Podobnie rzecz się ma z ofiarą. Jak się zachowała pod wpływem stresu? Co mówiła? Christine Wheeler nie sprawia na mnie wrażenia kobiety wyzywającej czy szczególnie przyciągającej uwagę strojem lub sposobem bycia. Ubierała się klasycznie, niespecjalnie udzielała się towarzysko, trzymając się raczej na uboczu. Nie wszystkie kobiety są w takim samym stopniu narażone na atak. Muszę się więcej dowiedzieć. Poznając Christine, zbliżę się o krok do zabójcy. Komisarz Cray staje obok mnie ze wzrokiem utkwionym we wnętrze mercedesa. – Panie profesorze, niech mi pan powie, czy zawsze wchodzi pan podstępem do policyjnych garaży i paprze dowody? – Nie, pani komisarz. Wydmuchuje dym, dwukrotnie pociąga nosem i spogląda na przednie siedzenie, gdzie drzemie Ruiz. – A ten pański partner do tanga? – To Vincent Ruiz. Wytrzeszcza na mnie oczy. – Kpi pan sobie ze mnie. – Nic podobnego. – Skąd, na miłość boską, zna pan Ruiza? – Aresztował mnie kiedyś. – Niewątpliwie to bardzo łączy. Przez cały ten czas nie odrywa oczu od Ruiza. – A jednak nie mógł pan odpuścić. – Bo to nie było samobójstwo. – Oboje widzieliśmy, jak skoczyła. – Nie z własnej woli. – Nie widziałam pistoletu przystawionego do jej głowy ani ręki, która by ją popchnęła.

– Kobieta pokroju Christine Wheeler nie postanawia nagle wyjść z domu nago, trzymając kartkę z napisem: POMOCY! Komisarz tłumi beknięcie, jakby coś, co powiedziałem, zalegało jej w przełyku. – No dobrze, załóżmy, że ma pan rację. W takim razie dlaczego Christine Wheeler nie zadzwoniła do kogoś albo nie pojechała na policję, jeżeli rzeczywiście ktoś jej groził? – Prawdopodobnie nie mogła tego zrobić. – Sądzi pan, że ten ktoś był z nią w samochodzie? – Nie, bo przecież odbiła na szybie napis. – A więc musiał ją słyszeć. – Tak. – I jak rozumiem, namówił do samobójstwa? Nie odpowiadam. Ruiz wygrzebuje się z auta, przeciąga się i leniwie rozluźnia mięśnie barków. Potem zbliża się do nas. Dwoje komisarzy mierzy się wzrokiem niczym koguty w kurniku. – Pani komisarz, to jest Vincent Ruiz. – Dużo o panu słyszałam – odpowiada Cray, podając mu rękę. – Proszę podzielić to przez dwa. – Podzielę. Ruiz spogląda na jej buty. – Męskie? – No. Sprawia to panu jakiś problem? – Nie, wcale. Jaki rozmiar pani nosi? – Czemu pan pyta? – Może ten sam, co ja. – Jest pan za krótki. – Na pewno mówimy o butach? Uśmiecha się. – Jaki dowcipny! Odwraca się do mnie. – Jutro z samego rana chcę widzieć pana w moim biurze. – Już złożyłem zeznanie. – To dopiero początek. Pomoże mi pan połapać się w tym wszystkim, bo na razie ta sprawa przekracza moją zdolność pojmowania. None

16

– Co się panu stało? – Przyklęknąłem na błocie. – Och... Darcy stoi w drzwiach i przez moment patrzy na mnie z rozbrajającą troską. Zzuwam buty i zostawiam je na schodku na zewnątrz. W domu pachnie cukrem i cynamonem. Emma z podbródkiem umazanym czekoladą stoi w kuchni na krześle, dzierżąc drewnianą łyżkę. – Tatusiu, nie baw się w błocie. Upaćkasz się – poucza mnie z powagą, po czym oznajmia: – Robię ciasteczka. – Widzę. Ma na sobie kuchenny fartuch, który sięga jej do kostek. W zlewie piętrzy się stos brudnych naczyń. Darcy przeciska się obok mnie i staje obok Emmy. Dobrze się razem bawią i mam wrażenie, że im przeszkadzam. – Gdzie Charlie? – Odrabia lekcje na górze. – Przepraszam, że tak długo mi zeszło. Jadłyście coś? – Zrobiłam spaghetti. Emma, kiwając głową, powtarza: – Pagetti. – Dzwoniło kilka osób – informuje mnie Darcy. – Zanotowałam wiadomości. Pan Hamilton, monter od kuchni, przyjdzie we wtorek. A w poniedziałek przywiozą drewno do kominka. Siadam przy kuchennym stole i z wielką celebrą kosztuję ciasteczek Emmy, podobno najlepszych na świecie. Teoretycznie w domu powinien być bałagan, ale wcale tak nie jest. Poza kuchnią wszędzie panuje idealny porządek. Darcy posprzątała. Poukładała nawet papiery w gabinecie, a w pomieszczeniu gospodarczym wymieniła żarówkę, która była już przepalona, kiedy się

wprowadziliśmy. Proszę ją, żeby usiadła. – Policja wszczyna śledztwo w związku ze śmiercią twojej mamy – informuję. Jej oczy natychmiast pochmurnieją. – A więc mi wierzą. – Tak. Muszę ci zadać jeszcze kilka pytań dotyczących mamy. Jakie miała przyzwyczajenia? Czy była otwarta i ufna, czy raczej zamknięta i skryta? Czy gdyby ktoś jej groził, przeciwstawiłaby się, czy też dałaby się zastraszyć? – Po co to panu? – Poznając ją, więcej dowiem się o nim. – O nim? – O tym ostatnim człowieku, z którym rozmawiała. – Tym, który ją zabił. Zdaje się kurczyć pod wpływem własnych słów. Nad jej prawą brwią widać ślady mąki. – Wspominałaś o kłótni z mamą; o co poszło? Wzrusza ramionami. – Chciałam pójść do National Ballet School. Mama nie zgadzała się, żebym zgłosiła się na egzamin, ale podrobiłam jej podpis na podaniu i pojechałam do Londynu. Myślałam, że jeśli mnie przyjmą, zmieni zdanie. – I co? – Każdego roku wybierają zaledwie dwudziestu pięciu tancerzy z setek ludzi, którzy się zgłaszają. Kiedy przyszedł list z informacją, że zostałam przyjęta, mama przeczytała go i wyrzuciła do śmieci. A potem poszła do sypialni i zamknęła się na klucz. – Czemu? – Czesne wynosi dwanaście tysięcy funtów rocznie. Nie stać nas było na to. – Przecież płaciła za twoją szkołę... – Dostaję stypendium. Stracę je, jeżeli odejdę ze szkoły. – Darcy obskubuje zaschniętą mąkę z paznokci i skórek. – Agencja kiepsko stała pod względem finansowym. Mama napożyczała mnóstwo pieniędzy i nie miała z czego oddać. Ukrywała to przede mną, ale podsłuchałam jej sprzeczkę z Sylvią. Dlatego chciałam rzucić szkołę, pójść do pracy i zarabiać. Wymyśliłam, że mogłabym zacząć naukę w szkole baletowej w przyszłym roku. – Zniża głos do szeptu. – O to się właśnie pokłóciłyśmy. Bo kiedy mama przysłała mi puenty, uznałam, że zmieniła zdanie.

– Puenty? Nie rozumiem. – To buty do tańca klasycznego, baletki. – Wiem, co to puenty. – Ktoś przysłał mi parę. W paczce, którą woźny znalazł w sobotę rano przy bramie szkoły. Na paczce było moje nazwisko, a w środku puenty firmy Gaynor Mindens, bardzo drogie. – Jak bardzo? – Kosztują osiemdziesiąt funtów. – Wpycha ręce do kieszeni fartucha. – Myślałam, że to mama przysłała. Próbowałam do niej zadzwonić, ale nie udało mi się połączyć. Zamyka oczy z głośnym westchnieniem. – Chciałabym, żeby tu była. – Wiem. – Nienawidzę jej za to, że mnie zostawiła. – Tak nie można. Zrywa się z krzesła, przepycha koło mnie i wybiega z kuchni. Słyszę, jak biegnie po schodach. Zamyka drzwi. Rzuca się na łóżko. Resztę potrafię sobie wyobrazić. None

17

Alejki w supermarkecie opustoszały. Ona robi zakupy wieczorem, bo za dnia nie ma czasu, a w weekendy woli się wylegiwać albo chodzić do fitness klubu, zamiast zajmować się domem. Kupuje udziec barani. Brukselkę. Ziemniaki. Kwaśną śmietanę. Pewnie na przyjęcie albo na romantyczną kolację we dwoje. Spoglądam zza kasy na stojak z czasopismami. Alice z lizakiem w buzi przegląda magazyn muzyczny. Ma na sobie szkolny mundurek: niebieską spódniczkę, białą bluzkę i granatowy pulower. Matka ją woła. Alice odkłada pismo na półkę i pomaga pakować zakupy do toreb. Przechodzę przez inną kasę i podążam za nimi na parking. Ona wkłada zakupy do bagażnika szpanerskiego volkswagena golfa cabrio. Alice zostaje w samochodzie. A ona idzie przez parking; zadziera głowę i kręci biodrami. Przystaje na przejściu dla pieszych i czeka na zmianę świateł. Ja trzymam się przeciwległej strony ulicy i idę za nią chodnikiem wzdłuż jasno oświetlonych sklepów i kafejek do chwili, kiedy ona zatrzymuje się przed pralnią chemiczną i otwiera drzwi. Młoda Azjatka uśmiecha się zza kontuaru. Jakiś klient wchodzi za kobietą do środka. Ona go zna. Całują się w policzki. Jego dłoń spoczywa na jej talii. A więc ma adoratora. Nie widzę jego twarzy. Jest wysoki i elegancko ubrany. Stoją blisko siebie. Ona się śmieje i pręży ramiona. Flirtuje z nim. Powinienem go ostrzec. Powiedzieć mu, żeby odpuścił sobie tę grę wstępną. Niech się nie przejmuje małżeństwem i skomplikowanym rozwodem. Niech kupi dom i da dziwce klucze – na dłuższą metę wyjdzie taniej. Staję przed planem miasta dla turystów i obserwuję ją. Światła z pobliskiej restauracji oświetlają mnie od pasa w dół, a twarz kryje się w mroku. Kucharka wyszła z restauracji na papierosa. Wyciąga paczkę z kieszeni fartucha i zerka na mnie, osłaniając płomień dłońmi. – Zgubił się pan? – pyta, odwracając głowę i wydmuchując dym. – Nie. – Czeka pan na kogoś? – Być może. Jasne krótkie kosmyki ma wsunięte za uszy. Ciemniejsze brwi zdradzają prawdziwy kolor włosów. Podąża za moim spojrzeniem i domyśla się, na kogo patrzę. – Podoba się panu? – Wydawała mi się znajoma. – Zdaje się, że już kogoś sobie znalazła. Chyba się pan spóźnił. Znowu odwraca głowę i wydmuchuje dym. – Jak pan ma na imię? – Gideon. – Ja jestem Cheryl. Napijesz się kawy? – Nie. – Mogę ci przynieść. – Nie trzeba.

– Jak sobie chcesz. – Zgniata butem niedopałek. Znów skupiam spojrzenie na pralni. Ona ciągle flirtuje. Żegnają się. Ona wspina się na palce i całuje go w policzek, tym razem bliżej ust. Zwlekają z rozstaniem. Potem ona rusza do drzwi, lekko kręcąc biodrami. Niesie kilkanaście ubrań w plastikowych workach przewieszonych przez lewe ramię. Przechodzi przez jezdnię i idzie ku mnie. Jeszcze sześć kroków i równa się ze mną. Nie podnosi oczu. Mija mnie, jakbym nie istniał albo był niewidzialny. Może tak jest – staję się przezroczysty. Czasami budzi mnie w nocy strach, że mogę zniknąć we śnie. Tak się dzieje, kiedy nikogo nie obchodzisz. Zaczynasz po trochu znikać, aż w końcu ludzie mogą patrzeć na wskroś przez twój tułów i głowę, jakbyś był zrobiony ze szkła. Nie chodzi o miłość, tylko o zapomnienie. Istniejemy tak długo, dopóki inni o nas myślą. Podobnie jest z drzewem w lesie. Pada zwalone, a w pobliżu nie ma nikogo, kto by to słyszał. I kto oprócz ptaków się tym przejmuje?

None

18

Miałem kiedyś pacjenta, który był przekonany, że w jego głowie znajduje się morska woda z pływającym w niej krabem. Gdy spytałem go, co stało się z jego mózgiem, powiedział, że kosmici wyssali go przez słomkę. – Tak jest lepiej – dowodził. – Krab ma więcej miejsca. Opowiadam tę historię moim studentom, a oni się śmieją. Tydzień Studenta Pierwszego Roku dobiegł końca. Wyglądają teraz zdrowiej. Trzydzieści dwie sztuki stawiły się na zajęcia fakultatywne w odpychająco nowoczesnej i brzydkiej sali z niskim sufitem i ze ścianami z płyty pilśniowej przykręconej do pomalowanych kątowników. Na stole przede mną stoi duży słój przykryty płachtą białego płótna. To moja niespodzianka. Wiem, że są ciekawi, co chcę im pokazać. Już wystarczająco długo trzymam ich w niepewności. Ujmuję płachtę za rogi i podrywam ją ruchem nadgarstków. Płótno, falując, zsuwa się ze słoja i ukazuje ludzki mózg pływający w formalinie. – To jest Brenda – mówię. – Nie znam jej prawdziwego imienia, wiem tylko, że zmarła, mając czterdzieści osiem lat. Nakładam lateksowe rękawice i podkładam dłonie pod szary gumowaty organ. Opuszczam go na stół. – Czy ktoś chce potrzymać? Nikt się nie rusza. – Mam zapasowe rękawiczki. Nadal brak chętnych. – Według wszystkich religii i systemów światopoglądowych, jakie tylko istniały w historii, w każdym z nas jest wewnętrzna siła – dusza, sumienie, Duch Święty. Nikt nie wie, gdzie ta siła ma siedlisko. To może być duży palec u nogi, płatek ucha czy sutek. Śmiechy i chichoty świadczą o tym, że słuchają. – Większość ludzi zapewne wskazałaby mózg jako najbardziej logiczną

lokalizację. Zarówno moje, jak i wasze domniemania są tyle samo warte. Uczeni za pomocą promieni rentgenowskich, ultradźwięków, rezonansu magnetycznego i tomografii komputerowej poznali każdą część ludzkiego ciała. Od czterystu lat ludzie są krojeni wzdłuż i w poprzek, ważeni, rozkładani na czynniki pierwsze, lecz jak dotąd nikt nie odkrył ani sekretnej skrytki, ani tajemniczego czarnego miejsca, ani też magicznej wewnętrznej siły czy świecącego w nas jasnego światła. Nie znaleziono dżina w butelce, duszka ani malutkiego człowieczka szaleńczo pedałującego na rowerze. I co z tego dla nas wynika? Czy jesteśmy wyłącznie genialnym mechanizmem złożonym z ciała i krwi, neuronów i nerwów? A może jest w nas i duchowość, której ani nie widzimy, ani nie rozumiemy. Podnosi się ręka. Będzie pytanie! To Nancy Ewers, reporterka ze studenckiej gazety. – A co z poczuciem własnego „ja”? – pyta. – Niewątpliwie dzięki temu jesteśmy czymś znacznie więcej niż tylko mechanizmami. – Możliwe. Czy według ciebie rodzimy się z poczuciem własnego „ja”, swej odrębności, niepowtarzalnej osobowości? – Tak. – Być może masz rację. Chcę, abyście rozważyli inną ewentualność. A jeśli nasza świadomość, poczucie własnego „ja” formuje się na podstawie naszych doświadczeń – przemyśleń, uczuć, wspomnień? I nie rodzimy się z zespołem cech, lecz stajemy się produktem własnego życia, odbiciem tego, jak postrzegają nas inni? Światło pada z zewnątrz, a nie od środka. Nancy wydyma usta i opada na krzesło. Studenci wokół niej notują coś zawzięcie. Nie wiem po co. Tego nie będzie na egzaminie. Po zajęciach zatrzymuje mnie Bruno Kaufman. – Słuchaj, staruszku, co powiesz na wspólny lunch? – Jestem umówiony. – Czy ona jest piękna? Oczyma duszy widzę Ruiza i mówię, że nie. Bruno nadal dotrzymuje mi kroku. – Paskudna historia, ta na moście w zeszłym tygodniu. Naprawdę okropna. – Tak. – To była miła kobieta. – Znałeś ją? – Moja była żona chodziła z Christine do szkoły.

– Nie wiedziałem, że byłeś żonaty. – Byłem. Maureen bardzo się przejęła, biedactwo. To dla niej szok. – Przykro mi. Kiedy ostatni raz widziała się z Christine? – Mogę ją zapytać. Tak sądzę. – Waha się. – To stanowi jakiś problem? – Musiałbym do niej zadzwonić. – Nie rozmawiacie ze sobą? – To właśnie istota naszego małżeństwa. Jak w sztuce Pintera – dużo zalegającej ciszy. Schodzimy po pokrytych chodnikiem schodach i kierujemy się na dziedziniec. – Oczywiście, teraz wszystko się zmieniło – zauważa Bruno. – Codziennie do mnie wydzwania; chce porozmawiać. – Przeżywa. – Najwyraźniej. – Zamyśla się. – O dziwo, cieszą mnie te telefony. Rozwiodłem się z tą kobietą osiem lat temu, a widzę, że żyję zgodnie z jej opinią o mnie. Co o tym sądzisz? – Wygląda mi to na miłość. – O rany, nie! Być może przyjaźń. – Wolałbyś się poprzytulać do jakiejś o połowę młodszej od siebie słuchaczki studiów podyplomowych? – To się nazywa romans. Staram się nie mylić tych pojęć. Zostawiam Bruna u stóp schodów przed wydziałem psychologii. Ruiz w samochodzie czyta gazetę. – Co ciekawego na świecie? – To, co zwykle. Śmierć i destrukcja. W Ameryce jakiś smarkacz ze szkoły średniej powystrzelał uczniów. Tak się dzieje, kiedy sprzedaje się broń maszynową w szkolnych stołówkach. Z tacki ustawionej na fotelu bierze kawę kupioną na wynos i podaje mi. – Jak twój pokój w The Fox&Badger? – pytam. – Za blisko baru. – Głośno, co? – Zbyt wielka pokusa. Poznałem kilku autochtonów. Macie tu karła. – Nigela. – Myślałem, że leci w kulki, gdy powiedział, że ma na imię Nigel. Chciał, żebyśmy wyszli na zewnątrz i walczyli. – Zawsze tak robi.

– Czy ktoś mu kiedyś wlał? – Przecież to karzeł! – Upierdliwy pokurcz. – Jestem umówiony z Veroniką Cray w Trinity Road Police Station w Bristolu. – Na pewno chcesz, żebym ci towarzyszył? – pyta Ruiz. – A czemu nie? – Robota wykonana. Dostałeś, co chciałeś. – Nie możesz wrócić do Londynu. Jeszcze nie teraz. Dopiero co przyjechałeś. Nie byłeś w Bath. Nie można być na zachodzie i nie zwiedzić Bath. To jak przyjechać do Los Angeles i nie przespać się z Paris Hilton. – Mogę odpuścić sobie i to, i to. – A Julianne? Wraca dziś po południu. Na pewno chętnie się z tobą zobaczy. – To już bardziej kuszące. Co u niej? – W porządku. – Jak długo jej nie było? – Od poniedziałku. A wydaje się dłużej. – Zawsze tak jest. Trinity Road Police Station idealnie oddaje charakter nowoczesnego wymiaru sprawiedliwości – budynek jakby patrzy do wewnątrz, bez żadnego okna na niższych piętrach. Kamery telewizji przemysłowej, umieszczone na każdym z narożników, i najeżony szpikulcami mur strzegą go niczym bunkra wzniesionego na wypadek oblężenia. A mimo to ktoś sprayem nasmarował na cegłach: Powstrzymać gliniarzy zabójców. Skończyć z państwowym terroryzmem. Naprzeciwko komendy stoi opuszczony i zamknięty na głucho kościół Holy Trinity Church. Ubrana na czarno staruszka, zgięta wpół jak spalona zapałka, chowa się pod portykiem. Czekamy na dole, aż ktoś do nas wyjdzie. Zbrojone drzwi antywłamaniowe otwierają się i wyłania się z nich wysoki czarny mężczyzna, niemal schylając głowę pod framugą. Moje pierwsze wrażenie okazuje się mylne. To nie aresztant wypuszczony na wolność. On tu pracuje. – Posterunkowy Abbott – przedstawia się. – Ale możecie mówić do mnie Monk. Wszyscy mnie tak nazywają. Dłonie ma wielkości rękawic bokserskich. Czuję się, jakbym znowu miał dziesięć lat. – Czy tu każdy z was ma ksywę? – pyta Ruiz.

– Prawie. – A pani komisarz? – Mówimy na nią szefowa. – Naprawdę? – Lubimy naszą robotę. Gabinet Veroniki Cray to boks wewnątrz większego boksu, z prostym sosnowym biurkiem i szafkami na dokumenty. Na ścianach wiszą zdjęcia pochodzące z nierozwiązanych przestępstw oraz wizerunki poszukiwanych podejrzanych. Podczas gdy inni niedokończone sprawy z reguły upychają po szafkach i szufladach, pani komisarz robi z nich tapetę. Ubrana na czarno, je akurat śniadanie. Na rozłożonych dokumentach leży słodka bułka i stoi papierowy kubek z kawą. Przełyka ostatni kęs i zgarnia notatki. – Mam odprawę. Możecie się przysłuchiwać. Centrum operacyjne jest czystym, nowoczesnym, pozbawionym ścian działowych pomieszczeniem. Przestrzeń łamią jedynie przestawne przepierzenia i białe tablice. Na jednej z nich przymocowano taśmą zdjęcie. Obok widnieje imię i nazwisko: Christine Wheeler. Wśród zebranych przeważają mężczyźni. Na widok Cray podnoszą się z miejsc. Dwunastu śledczych wyznaczono do dochodzenia, które na razie nie zostało sklasyfikowane jako śledztwo w sprawie zabójstwa. Jeżeli grupa specjalna w ciągu pięciu dni nie znajdzie motywu ani nie natrafi na ślad podejrzanego, decyzja o ewentualnym dalszym postępowaniu znajdzie się w gestii koronera. Komisarz zlizuje cukier z palców i zaczyna: – W ubiegły piątek o piątej zero siedem po południu kobieta rzuciła się z Clifton Suspension Bridge. W tej chwili najważniejszym zadaniem jest ustalenie, co działo się w ciągu ostatnich godzin jej życia. Chcę wiedzieć, gdzie się przemieszczała, z kim rozmawiała i co widziała. Ponadto chcę znaleźć na biurku wywiady z sąsiadami, znajomymi i z ludźmi, z którymi utrzymywała kontakty biznesowe. Christine Wheeler prowadziła agencję ślubną. Firma miała problemy finansowe. Należy dotrzeć do typowych w takich okolicznościach podejrzanych – lichwiarzy i pożyczkodawców – by sprawdzić, czy ją znali. Następnie Cray przedstawia w zarysie ostatni dzień życia denatki, poczynając od rana. Dwie godziny Christine spędziła w swoim biurze w Blissful, następnie

udała się do domu. O jedenastej pięćdziesiąt cztery odebrała telefon. Dzwoniono na numer stacjonarny z budki w Clifton na rogu Westfield Place i Sion Lane, skąd jest widok na Clifton Suspension Bridge. – Rozmowa trwa trzydzieści pięć minut. Możliwe, że dzwonił ktoś znajomy. Może planowali spotkanie. Połączenie zostało przerwane, kiedy zadzwonił telefon komórkowy ofiary. Prawdopodobnie z powodu tej drugiej rozmowy zakończyła wcześniejszą. Komisarz daje znak policjantowi obsługującemu rzutnik. Na białej tablicy za nią wyświetla się mapa Bristolu i Bath. – Inżynierowie z telekomunikacji metodą triangulacji sprawdzają sygnał z komórki Wheeler i ustalają trasę, po jakiej się poruszała od chwili wyjazdu z domu do Leigh Woods. Mamy dwóch naocznych świadków, których koniecznie należy jeszcze raz przesłuchać. Ponadto chcę dostać nazwiska i adresy wszystkich osób, które znalazły się w Leigh Woods w piątek po południu. A także dowiedzieć się, w jakim celu tam przebywały. – Proszę pani, wtedy padało – przypomina jeden z policjantów. – To jest Bristol. Mamy tu deszczu od cholery. I nie mów do mnie „proszę pani”. Nie jestem królową. Alfie... – Cray zwraca się teraz do jedynej kobiety w gronie podwładnych. – Tak, szefowo. – Chcę, żebyś przejrzała rejestr osób notowanych za przestępstwa na tle seksualnym. Zrób listę wszystkich dewiantów mieszkających w odległości pięciu mil od Leigh Woods. Uporządkuj nazwiska według wagi popełnionych przestępstw i sprawdź, który z tych ludzi został ostatnio postawiony w stan oskarżenia lub skończył odsiadywać wyrok. – Tak jest, szefowo. Komisarz przenosi spojrzenie na dwóch policjantów. – Jones i McAvoy, przejrzycie zdjęcia z kamer. Są cztery na moście. – Jakie ramy czasowe? – pyta jeden z wyznaczonych do tego zadania. – Od południa do szóstej wieczorem. Sześć godzin, cztery kamery. Resztę sam sobie wylicz. – Czego właściwie szukamy, szefowo? – Spiszcie numery rejestracyjne wszystkich samochodów. Przepuśćcie je przez program automatycznego rozpoznawania tablic. Sprawdźcie, czy nie ma wśród nich skradzionego wozu i porównajcie personalia z Alfie. Może nam się

poszczęści. – Mówimy o ponad tysiącu aut. – Więc zabierajcie się od razu do roboty. Teraz zwraca się do policjanta w dżinsach i w kurtce z krótkimi rękawami. Nazywa go Safari Roy. Kolejna ksywa. Pasuje do niego. – Tak, szefowo? – Porozmawiasz z Sylvią Furness, wspólniczką Wheeler. Przejrzyj też rozliczenia finansowe firmy. Dowiedz się również, kim byli główni wierzyciele i czy któryś z nich nie wywierał nacisku na wspólniczki. Wspomina o zatruciu pokarmowym. Ojciec panny młodej domaga się odszkodowania i grozi procesem. Safari Roy notuje, żeby sprawdzić tę informację. Cray rzuca teczkę na kolana kolejnego śledczego. – To lista wszystkich przestępstw na tle seksualnym i doniesień o nieprzyzwoitych zachowaniach w Leigh Woods w ciągu ostatnich dwóch lat, włącznie z opalaniem się nago i ekshibicjonizmem – mówi. – Chcę, żebyś odszukał tych wszystkich delikwentów. I sprawdź, co robili w piątek po południu. Weź ze sobą D.J. i Curly’ego. – Szefowo, myślisz, że to miało podłoże seksualne? – chce wiedzieć Curly. – Kobieta była naga i miała na brzuchu napis „dziwka”. – Co z jej komórką? – pyta Alfie. – Nadal nie mamy. Monk poprowadzi przeszukiwanie Leigh Woods. Wszyscy bez przydzielonych zadań dołączą do niego. Macie pukać do każdych drzwi i rozmawiać z mieszkańcami. Informujcie mnie o wszystkich nietypowych zachowaniach i wszelkich dziwnych zdarzeniach z ostatnich kilku tygodni. Czy wróbel pierdnął? Czy niedźwiedź nasrał w lesie? No, to już wiecie mniej więcej, o co mi chodzi. Na odprawie pojawia się nowa twarz, należąca do starszego rangą oficera w mundurze z wypolerowanymi guzikami i z czapką wetkniętą pod lewe ramię. Policjanci jak jeden mąż zrywają się z miejsc. – Kontynuujcie, kontynuujcie – poleca przybyły tonem w rodzaju „udawajcie, że mnie tu nie ma”. Cray dokonuje prezentacji. Komendant Fowler jest niski, ma szerokie bary, żelazny uścisk dłoni i pozę generała na polu bitwy, zagrzewającego do walki swoje wojsko. Skupia uwagę na mnie. – Profesor czego? – pyta.

– Psychologii, panie komendancie. – Jest pan psychologiem. – W jego ustach nazwa mojego zawodu brzmi jak nazwa choroby. – Skąd pan pochodzi? – Urodziłem się w Walii, moja matka jest Walijką. – Wie pan, jak się mówi na walijską grzankę z serem? – Nie, panie komendancie. – Dziewica z Cardiff. Rozgląda się po zebranych, czekając na wybuch wesołości. Śledczy, zgodnie z jego oczekiwaniem, kwitują dowcip śmiechem. Usatysfakcjonowany, siada i kładzie na biurku czapkę wraz ze skórzanymi rękawiczkami wsuniętymi do środka. Cray wraca do prowadzenia odprawy, lecz Fowler natychmiast wchodzi jej w słowo: – Dlaczego uważacie, że to nie samobójstwo? – Panie komendancie... – Odwraca się do niego. – Przyglądamy się ponownie tej sprawie. Ofiara prosiła o pomoc. – Większość samobójstw to jeden wielki krzyk o pomoc. Komisarz się waha. – Podejrzewamy, że osoba, która rozmawiała z nią przez telefon, kazała jej skoczyć. – Ktoś kazał jej skoczyć, a ona to zrobiła, ot tak, po prostu? – Istnieje podejrzenie groźby czy zastraszenia. Fowler z uśmiechem kiwa głową. Odbieram jego zachowanie jako nieco protekcjonalne. – Czy to pańska opinia, panie profesorze? – zwraca się do mnie. – Jak właściwie ta kobieta została zmuszona do samobójstwa: za pomocą groźby czy zastraszenia? – Nie wiem. – Nie wie pan? Czuję, że zaciskają mi się szczęki i nieruchomieje twarz. Taką reakcję wywołuje u mnie grubiańskie zachowanie. Staję się wtedy inną osobą. – A więc według pana mamy do czynienia z psychopatą, który każe kobietom skakać z mostów? – kontynuuje komendant. – Nie, nie z psychopatą. Nie znajduję dowodów na obecność choroby umysłowej. – Słucham?

– Nie uważam, aby używanie takich określeń jak „psychopata” czy „wariat” było pomocne. To pozwala sprawcy usprawiedliwić swe czyny lub też wykorzystać chorobę umysłową jako linię obrony. Fowler, którego twarz staje się twarda jak tektura, wpija we mnie wzrok. – Panie profesorze O’Loughlin, tu obowiązuje konkretny protokół. Należy do niego zwracanie się do oficerów stosownie do rangi. To kwestia szacunku. Myślę, że na to zasługuję. – Tak jest, panie komendancie. Mój błąd. Przez moment mam wrażenie, że Fowler straci panowanie nad sobą, lecz natychmiast się mityguje. Wstaje, zabiera czapkę, rękawiczki i wychodzi. Nikt w pokoju nawet nie drgnie. Spoglądam na Veronikę Cray. Ma spuszczoną głowę. Rozczarowałem ją. Odprawa dobiega końca. Policjanci się rozchodzą. W drodze na klatkę schodową usprawiedliwiam się przed panią komisarz. – Niech się pan nie przejmuje – mówi. – Mam nadzieję, że nie zrobiłem sobie z niego wroga. – Ten gość zaczyna dzień od łyknięcia tabletki na pieprzenie bzdur. – To były wojskowy. – Skąd pan wie? – Nosi czapkę pod lewym ramieniem, żeby prawą mieć wolną do salutowania. Komisarz z niedowierzaniem kręci głową. – Jak pan poznaje takie rzeczy? – Nasz profesor to odmieniec – wtrąca Ruiz. Wychodzę za nimi na dwór. W zatoczce przed wejściem nieoznakowany samochód policyjny czeka z włączonym silnikiem. Kierowca, policjantka, otwiera drzwi po stronie pasażera. Veronica Cray i Monk jadą do Leigh Woods. Życzę im szczęścia. – Panie profesorze, wierzy pan w szczęśliwy traf? – Nie. – To dobrze. Ja też. None

19

Julianne wraca pociągiem linii Great Western ze stacji Paddington o piętnastej czterdzieści. O tej porze dobrze się jedzie samochodem, bo większy ruch panuje w przeciwnym kierunku. Emma jest zapięta w swoim foteliku, a Darcy siedzi obok mnie, obejmując ramionami kolana podciągnięte pod brodę. Jak mało miejsca zajmuje skulona w tej pozycji. – Jaka jest pana żona? – pyta. – Cudowna. – Kocha ją pan? – A co to za pytanie? – Normalne. – W takim razie odpowiedź brzmi: tak. – Powinien pan powiedzieć: tak sądzę – orzeka tonem osoby znużonej życiem. – Jak długo jesteście małżeństwem? – Szesnaście lat. – Zdradził ją pan kiedyś? – Nie wydaje mi się, że powinno cię to interesować. Wzrusza ramionami i kieruje spojrzenie za okno. – Według mnie to nienormalne, żeby przez całe życie być wiernym jednej osobie. Jak można przewidzieć, czy miłość nie minie albo czy nie spotka się kogoś, kogo pokocha się jeszcze bardziej? – To, co mówisz, brzmi bardzo dojrzale. Byłaś kiedyś zakochana? Kręci głową. – Nie zamierzam się zakochiwać. Widziałam, jak to się czasami kończy. – Bywa, że nie mamy wyboru. – Zawsze mamy wybór. Opiera brodę na kolanach. Teraz widzę, że ma fioletowy lakier na paznokciach.

– Co robi pana żona? – pyta. – Możesz o niej mówić Julianne. Jest tłumaczką. – Często wyjeżdża? – Ostatnio dość często. – A pan zostaje w domu? – Mam trochę zajęć na uniwersytecie. – To z powodu tej trzęsiawki? – Tak. Zapewne tak. – Wcale nie wygląda pan na chorego, to znaczy oprócz tego drżenia... Jest pan całkiem w porządku. – Hmm, bardzo ci dziękuję. – Śmieję się. Julianne wychodzi z pociągu i robi cudownie duże oczy na widok kwiatów. – Kim jest ta szczęściara? – To próba rehabilitacji za ostatni raz. – Miałeś powód. Całuję ją. Podstawia policzek na szybkie cmoknięcie, ja jednak zwlekam z oderwaniem ust. Bierze mnie pod rękę. Ciągnę jej walizkę. – Jak dziewczynki? – pyta. – Świetnie. – A co z nianią? Niewiele dowiedziałam się z rozmowy telefonicznej. Znalazłeś kogoś? – Właściwie nie. – Co to znaczy? – Zacząłem rozmowy. – I...? – I coś się wydarzyło. Przystaje. Odwraca się do mnie zaniepokojona. – Gdzie Emma? – W samochodzie. – Kto z nią jest? – Darcy. Staram się iść i mówić jednocześnie. Walizka turkocze o bruk. Tyle razy ćwiczyłem w myślach opowiadanie tej historii, że wszystko powinno wypaść zupełnie naturalnie, a jednak kiedy wychodzi z moich ust, logika gdzieś się podziewa.

– Ty chyba kompletnie zwariowałeś! – Ciicho. – Nie uciszaj mnie, Joe. – Nie rozumiesz. – Niestety, chyba rozumiem. Mówisz mi, że naszym dzieckiem opiekuje się nastolatka, której matka została zamordowana. – To skomplikowana historia. – I ta dziewczyna mieszka w naszym domu. – To dobry dzieciak. Wspaniale zajmuje się Emmą. – Guzik mnie to obchodzi. Nie ma kwalifikacji ani referencji. A poza tym powinna chodzić do szkoły. – Ciicho. – Mówiłam ci już, żebyś mnie nie uciszał. – To ona. Julianne podnosi oczy. Darcy stoi przy samochodzie, rytmicznie żując gumę. Emma balansuje na zderzaku pomiędzy jej wyciągniętymi ramionami. – Darcy, to jest Julianne. Julianne, poznaj Darcy. – Witaj. – Julianne obdarza ją wymuszonym, nienaturalnie promiennym uśmiechem. Darcy niepewnie unosi rękę w powitalnym geście. – Jak podróż? – W porządku. Dzięki. – Julianne odbiera od niej Emmę. – Darcy, bardzo mi przykro z powodu twojej mamy. Okropna sprawa. – Co się stało? – chce wiedzieć Emma. – Nic, co mogłoby cię obchodzić, kotku. Jedziemy w milczeniu. Słychać jedynie Emmę, która zadaje pytania i sama na nie odpowiada. Darcy zamknęła się w bańce ciszy i niepewności. Nie wiem, co się dzieje z Julianne. Nie znam jej takiej nieprzystępnej i zawziętej. Charlie wita nas przed domem. Rozsadza ją chęć zasypania Julianne wiadomościami, z których większość dotyczy Darcy, ale nie może nic powiedzieć, bo ta stoi obok. Wnoszę bagaże do środka, a Julianne zagląda do wszystkich pomieszczeń, jakby dokonywała inspekcji. Może spodziewa się znaleźć bałagan, stos ubrań do prania, niezasłane łóżka i brudne naczynia w zlewie. Nic z tych rzeczy. W domu panuje idealny porządek. Nie wiedzieć czemu to jeszcze bardziej ją nakręca. Do kolacji – zapiekanki zrobionej przez Darcy – wypija dwa kieliszki wina i zamiast

się wyluzować, zaciska usta w cienką kreskę i robi uszczypliwe, pełne pretensji uwagi. – Idę wykąpać Emmę – oznajmia w końcu, kierując się ku schodom. Darcy z niemym pytaniem w oczach przechwytuje moje spojrzenie. Kiedy zmywarka zostaje załadowana, udaję się na górę. Julianne siedzi na łóżku nad otwartą walizką i wyjmuje swoje rzeczy. Czemu tak ją złości obecność Darcy? Trochę to wygląda jak obrona prawa własności, znaczenie terenu. Dostrzegam w walizce zwitek czarnej koronki. Bielizna. Krótka koszulka na ramiączkach i figi. – Kiedy to kupiłaś? – W zeszłym tygodniu, w Rzymie. – Nie pokazałaś mi. – Zapomniałam. Wsuwam wskazujące palce pod ramiączka i unoszę koszulkę. – Założę się, że na tobie wygląda jeszcze ładniej. Może mi potem zademonstrujesz? Zabiera mi koszulkę i wrzuca do brudownika. Dla kogo się w to ubierała? Czuję ucisk w piersi – znowu pojawia się tamten niepokój, co wtedy, gdy znalazłem rachunek hotelowy za śniadanie z szampanem. Julianne normalnie nie nosi seksownej bielizny. Mówi, że jest niewygodna i niepraktyczna. Ilekroć na walentynki kupiłem jej coś przejrzystego i seksownego, wkładała to tylko raz. Woli gatki od Marksa&Spencera, sięgające talii, w kolorze czarnym lub białym, rozmiar dwunasty. A teraz raptem zmieniła zdanie. Kupiła ten komplet w Rzymie i zabrała go do Moskwy. Mam ochotę zapytać, po co, ale nie wiem, jak sformułować pytanie, żeby nie wyglądało na zazdrość albo na coś jeszcze gorszego. Po chwili odwraca się ode mnie. Widzę znużenie w jej ruchach, w drobnych krokach i w lekkim zwieszeniu ramion. Nie lubię powiedzenia, że nie ma dymu bez ognia i nie wierzę w znaki i sygnały, lecz nie mogę się oprzeć nieprzyjemnemu wrażeniu, że oddalamy się od siebie. Chcę to jednak złożyć na karb jej zmęczenia. Tłumaczę sobie, że ciągle jest w rozjazdach, ma wiele spraw na głowie i za dużo bierze na swoje barki. Miesiąc temu, w jej urodziny, postanowiłem przygotować uroczystą kolację. Pojechałem do Bristolu na targ rybny i kupiłem owoce morza. Zadzwoniła ciut po szóstej, by powiedzieć, że wciąż jest w Londynie, bo powstała jakaś kryzysowa

sytuacja, transfer brakujących funduszy. Nie wróci do domu. – Gdzie się zatrzymasz? – W hotelu, na koszt firmy. – Nie masz rzeczy na zmianę. – Poradzę sobie. – Dziś są twoje urodziny. – Przepraszam. Jakoś ci to zrekompensuję. Zjadłem dwanaście ostryg, a resztę wyrzuciłem do śmieci. Potem wspiąłem się na wzgórze do The Fox&Badger i wypiłem trzy piwa z Nigelem oraz z turystą z Holandii, który wiedział o tej okolicy znacznie więcej niż którykolwiek z bywalców pubu. Były też inne sytuacje. (Nie nazwę ich sygnałami). Miała przylecieć z Madrytu w piątek i próbowałem skontaktować się z nią przez komórkę, ale nie odbierała. W końcu zadzwoniłem do biura. Sekretarka poinformowała mnie, że Julianne od rana jest w Londynie, bo przyleciała poprzedniego wieczoru. Kiedy w końcu ją znalazłem, przeprosiła, mówiąc, że właśnie miała do mnie zadzwonić. Gdy zapytałem ją o wcześniejszy przylot, usłyszałem, że musiałem coś pokręcić. Nie mam powodów, aby jej nie wierzyć. Jesteśmy małżeństwem od szesnastu lat i nie potrafię przywołać w pamięci ani jednej chwili czy zdarzenia, które kazałoby mi wątpić w jej przywiązanie. Lecz jednocześnie Julianne wciąż pozostaje dla mnie tajemnicą. Kiedy ludzie mnie pytają, dlaczego zostałem psychologiem, mówię: „Przez Julianne. Chciałem wiedzieć, co naprawdę myśli”. Nic z tego. Nadal nie mam o tym pojęcia. Przyglądam się teraz, jak układając rzeczy, z impetem otwiera szuflady i ściąga wieszaki z drążka. – Czemu jesteś taka zła? Kręci głową. – Porozmawiaj ze mną – nalegam. Trzaska zamknięta z rozmachem walizka. – Joe, czy ty w ogóle masz pojęcie, co robisz? Tylko dlatego, że nie udało ci się uratować tamtej kobiety na moście, mamy teraz na głowie jej córkę. – Nie. – W takim razie dlaczego ona tu jest? – Nie miała gdzie się zatrzymać. Jej dom jest miejscem przestępstwa. Matka nie żyje... – Zamordowana?

– Tak. – A policja nie złapała zabójcy? – Jeszcze nie. – Nic nie wiesz o tej dziewczynie ani o jej rodzinie. Czy do niej w ogóle dociera, że matka nie żyje? Nie wygląda na pogrążoną w żałobie. – Jesteś niesprawiedliwa. – W takim razie powiedz mi, czy według ciebie ona jest stabilna emocjonalnie. Jesteś ekspertem. A jeśli jej odbije i zrobi coś mojemu dziecku? – Nigdy nie skrzywdziłaby Emmy. – Opierasz tę opinię na...? – Dwudziestoletnim doświadczeniu w zawodzie psychologa. Ostatnie zdanie wypowiadam z własną wersją chłodnej pewności siebie. Julianne milknie. Rzadko się mylę w ocenianiu osobowości i ona o tym wie. Siedząc na łóżku, podkłada poduszkę pod plecy i oparta o ścianę, bawi się frędzelkami przy pasku szlafroka. Podpełzam ku niej po łóżku. – Stop – ostrzega, podnosząc dłoń jak policjant kierujący ruchem. – Nie zbliżaj się. Siadam na mojej stronie łóżka. Przyglądamy się sobie w lustrze, co przypomina oglądanie sceny w telenoweli. – Joe, kiedy wyjeżdżam, nie chcę żadnych zmian pod moją nieobecność. Wiem, że to brzmi egoistycznie, ale nie chcę niczego przeoczyć. – Co masz na myśli? – Pamiętasz, jak nauczyłeś Emmę jeździć na trzykołowym rowerku? – Jasne. – Była taka podekscytowana. Bez przerwy mówiła na ten temat. To was łączyło. A mnie umknęło. – Czasami tak bywa. – Wiem i wcale mi się to nie podoba. – Przechyla się i kładzie głowę na moim ramieniu. – A jeśli nie zobaczę, jak Emmie wypada pierwszy mleczak albo jak Charlie idzie na pierwszą w życiu randkę? Joe, nie chcę, żeby cokolwiek się zmieniało, kiedy wyjeżdżam. Wiem, że to irracjonalne, egoistyczne i nieznośne, ale chcę, by wszystko pozostawało takie same do mego powrotu, żebym też tu była, kiedy dzieje się coś ważnego. Wodzi palcem po moim udzie. – Rozumiem, że twoja praca polega na pomaganiu innym. I wiem, że ludzi psychicznie chorych często się piętnuje, lecz nie chcę, aby Charlie i Emma

stykały się z niezrównoważonymi ludźmi i ich chorymi umysłami. – Nigdy bym... – Wiem, ale pamiętam tamten ostatni raz. – Ostatni raz? – Wiesz dobrze, o czym mówię. Mówi o jednym z moich byłych pacjentów, który próbował mnie zniszczyć, odbierając wszystko, co kocham – Julianne, Charlie, wiarygodność zawodową, życie... – To zupełnie inna sytuacja. – Po prostu cię ostrzegam. Trzymaj pracę z daleka od domu. – Darcy nie stanowi żadnego zagrożenia. To dobre dziecko. – Nie wygląda jak dziecko – mówi Julianne, odwracając się do mnie. Kąciki ust ma opuszczone. To nie jest ani uśmiech, ani zachęta do pocałunku. – Według ciebie jest ładna? – Była, dopóki nie wysiadłaś z pociągu. Trzecia nad ranem. Moje dziewczyny śpią. Wysuwam się z łóżka, szczelnie zamykam za sobą drzwi gabinetu i dopiero wtedy zapalam lampę. Być może to wina lekarstw, że tyle niespokojnych myśli tłucze mi się po głowie. Tym razem nie myślę ani o Christine Wheeler, ani o Darcy, ani też nie analizuję sytuacji na moście. To, co mnie nurtuje, ma bardziej osobisty charakter. Moje myśli krążą wokół rachunku z hotelu i tej czarnej bielizny. Jedne myśli pociągają za sobą inne. Telefony późnym wieczorem, które Julianne odbiera za zamkniętymi drzwiami gabinetu. Noclegi w Londynie. Nagłe zmiany w grafiku, które odciągają ją od domu... Nie cierpię wyświechtanych banałów o wzlotach i upadkach w małżeństwie ani o tym, że zmienia się ono wraz z upływem czasu. Julianne ma charakter lepszy niż ja. Jest silniejsza emocjonalnie i więcej zainwestowała w trwanie rodziny. A oto jeszcze jeden banał – w naszym małżeństwie pojawił się „ten trzeci”. Nazywa się pan Parkinson. Wprowadził się cztery lata temu. Rachunek z hotelu leży wsunięty między kartki książki. Hotel Excelsior. Julianne mówiła, że można stamtąd dojść spacerkiem do Hiszpańskich Schodów i Fontanny di Trevi. Wybieram numer. Odzywa się kobieta, kierowniczka nocnej zmiany. Głos ma młody i zmęczony. W Rzymie jest czwarta rano. – Mam wątpliwości w związku z fakturą – szepcę, zakrywając dłonią słuchawkę.

– Tak? Kiedy pan się u nas zatrzymał? – Nie chodzi o mnie. Dzwonię w sprawie pracownicy. Naprędce wymyślam pretekst. Jestem księgowym, dzwonię z Londynu. Właśnie przeprowadzam audyt. Podaję nazwisko Julianne i datę pobytu. – Pani O’Loughlin uregulowała rachunek. Zapłaciła kartą kredytową. – Podróżowała ze współpracownikiem. – Nazwisko? Dirk. Jak brzmi jego nazwisko? Nie potrafię sobie przypomnieć. – Chciałbym zapytać o kwotę za zamówione do pokoju śniadanie... z szampanem. – Czy pani O’Loughlin kwestionuje wysokość rachunku? – pyta rozmówczyni. – A mogła nastąpić pomyłka? – Pani O’Loughlin widziała rachunek za zamówienie do pokoju, zanim go uregulowała. – Tak, lecz jak na jedną osobę zamówienie wydaje mi się dość duże. Proszę spojrzeć na zestaw: bekon, jajka, wędzony łosoś, naleśniki, ciastka, truskawki i szampan. – Tak, proszę pana, widzę to zamówienie. – To bardzo dużo jak na jedną osobę. – Tak, proszę pana. Ona nie rozumie, do czego zmierzam. – Kto podpisał rachunek? – pytam. – Ktoś pokwitował zamówienie po dostarczeniu go do numeru. – Nie potrafi mi pani powiedzieć, czy była to pani O’Loughlin? – Czy ta pani kwestionuje rachunek? – Nie przypomina sobie zamówienia takiej ilości jedzenia – kłamię. Na drugim końcu linii zapada krótka cisza. – Czy życzy sobie pan, abym przefaksowała kopię podpisu? – słyszę w końcu. – A jest czytelny? – Nie wiem, proszę pana. Gdzieś w tle dzwoni drugi telefon. Kierowniczka nocnej zmiany jest sama w recepcji. Sugeruje, abym zadzwonił rano i porozmawiał z dyrektorem hotelu. – Jestem pewna, że z radością zwróci nadpłatę i prześle różnicę na konto karty kredytowej. Wyczuwam niebezpieczeństwo. Julianne zauważy zwrot na wyciągu z konta. – Nie, nie ma sprawy. Proszę się nie kłopotać.

– Jednak jeśli pani O’Loughlin uważa, że za dużo zapłaciła... – Być może się myli. Przepraszam, że zająłem pani tyle czasu. None

20

Kilkanaście kobiet okupuje narożnik baru; pozsuwały stoły i krzesła przy parkiecie do tańca. Dziwka tańczy, kręci biodrami jak tancerka na rurze, twarz ma zaczerwienioną od śmiechu i za dużej ilości wina. Wiem, co sobie myśli. Wydaje jej się, że każdy facet w tym miejscu patrzy na nią z pożądaniem, ale ona ma hardą minę i twarde ciało. Na szczęście nie kręci mnie młodzieńcza niewinność. Ani czystość. Chcę się nurzać w brudzie. Chcę oglądać rozmazany makijaż na twarzy i rozstępy na brzuchu. Chcę patrzeć, jak jej ciało się kołysze. Ktoś wybucha piskliwym śmiechem. Przyszła oblubienica w średnim wieku jest tak pijana, że ledwo trzyma się na nogach. Zdaje się, ma na imię Cathy. Trochę przeterminowana jak na pannę młodą, ale może idzie do ołtarza po raz drugi. Wpada teraz na jakiegoś faceta przy stoliku, wychlapuje mu piwo i przeprasza ze szczerością kurewskiego pocałunku. Żal mi tego głupka, który pakuje się po kutasa w ten interes! Alice podchodzi do grającej szafy i czyta tytuły piosenek za szkłem. Jaka matka zabiera dzieciaka na wieczór panieński? O tej porze mała powinna być w domu, w łóżku. Tymczasem siedzi tu osowiała i nadąsana i opycha się chipsami, popijając je lemoniadą. – Nie lubisz tańczyć? – pytam. Alice kręci głową. – Musisz się strasznie nudzić, skoro nie tańczysz. Wzrusza ramionami. – Masz na imię Alice, prawda? – Skąd pan wie? – Słyszałem, jak twoja mama tak do ciebie mówiła. Ładne imię. „Rzekła małża do ślimaka: Oni tańczą bardzo słabo. Z zagranicznych wiem żurnali, że dziś tańczy się inaczej. Daj więc próbkę, mój ślimaku, tej zwinności swej ślimaczej. Chcesz czy nie chcesz, chcesz czy nie chcesz – bardzo proszę, się zastanów. Chcesz czy nie chcesz, chcesz czy nie chcesz, mnie nauczyć modnych tanów?” – To z Alicji w Krainie Czarów[1] – cieszy się. – Tak jest. – Tata zawsze mi to czytał. – No proszę, proszę. A gdzie jest twój tata? – Nie ma go. – Wyjechał w interesach? – Dużo podróżuje. Jej mamuśka wywija na parkiecie; spod wirującej sukni błyskają majtki. – Twoja mama świetnie się bawi. Alice przewraca oczami. – Robi z siebie widowisko. – I pyta zaciekawiona: – Dlaczego pan ma przeciwsłoneczne okulary? – Żeby mnie nie rozpoznano.

– Przed kim się pan ukrywa? – Dlaczego myślisz, że się ukrywam? Może jestem sławny. – A jest pan? – Przyszedłem tu incognito. – Co to znaczy? – W przebraniu. – Słabe to przebranie. – Wielkie dzięki. Wzrusza ramionami. – Alice, jaką muzykę lubisz? Poczekaj! Nie mów. Niech zgadnę. Jesteś fanką Coldplay? Otwiera szeroko oczy. – Skąd pan wie? – Od razu widać, że masz dobry gust. Wreszcie się uśmiecha. – Chris Martin jest moim kumplem – oznajmiam. – Akurat. – Poważnie. – Zna pan głównego wokalistę Coldplay? – Jasne. – Jaki on jest? – Fajny gość i wcale się nie wywyższa. – Co to znaczy? – Nie jest zarozumiały. Nie zadziera nosa. – Aha. A Gwyneth Paltrow to krowa. – Gwyneth jest w porzo. – Moja koleżanka Shelly mówi, że Gwyneth Paltrow naśladuje Madonnę. Shelly nie powinna tyle gadać. Powiedziała Danny’emu Greenowi, że on mi się podoba, a ja nic takiego nie mówiłam. I wcale go nie lubię. Ktoś staje w otwartych drzwiach i zapala papierosa. Alice marszczy nos. – Ludzie nie powinni palić. Od tego dostaje się gangreny. Mój tata pali i dwaj wujkowie też. Ja raz spróbowałam i zwymiotowałam na skórzaną tapicerkę w mamy samochodzie. – Musiała być zachwycona. – Shelly mnie namówiła. – Na twoim miejscu nie słuchałbym tej Shelly. – To moja najlepsza koleżanka. Jest ładniejsza ode mnie. – Nie sądzę. – Skąd pan wie? Nigdy jej pan nie widział. – Po prostu trudno uwierzyć, żeby ktoś mógł być ładniejszy od ciebie. Alice krzywi się sceptycznie i zmienia temat. – Jaka jest różnica między chłopakiem a mężem? – zadaje pytanie. – Czemu pytasz? – To taki kawał. Słyszałam, jak ktoś opowiadał. – Nie wiem. A jaka jest różnica między chłopakiem a mężem? – Czterdzieści pięć minut. Uśmiecham się. – Dobra. A teraz pan mi to wytłumaczy – żąda. – Tyle trwa ślub. Różnica między chłopakiem a mężem wynosi czterdzieści pięć minut. – Och, myślałam, że to będzie coś brzydkiego. A teraz niech pan opowie kawał.

– Nie mam pamięci do kawałów. Jest rozczarowana. – Naprawdę zna pan Chrisa Martina? – Jasne. Ma dom w Londynie. – Był pan u niego? – No. – Farciarz z pana. Alice na szyi pod prawym uchem ma małe znamię w kształcie migdała. Ciut niżej mała podkowa na złotym łańcuszku buja się i połyskuje, gdy dziewczynka kołysze się na piętach. – Lubisz konie? – Mam własnego. Kasztankę Sally. – Ile ma w kłębie? – Piętnaście piędzi. – Dobra wysokość. Jak często jeździsz? – W każdy weekend. A w poniedziałki po szkole mam lekcje. – Lekcje. Gdzie? – W Clack Mill Stables. Moją instruktorką jest pani Lehane. – Lubisz ją? – Pewnie. Kolejny wybuch piskliwego śmiechu przetacza się echem przez bar. Dwóch mężczyzn dołączyło do grona rozbawionych pań. Jeden z nich obejmuje Sylvię w pasie, a w drugiej ręce trzyma kufel. Szepce jej coś do ucha. Ona kiwa głową. – Chciałabym już wracać do domu – wzdycha Alice ze zrezygnowaną miną. – Odprowadziłbym cię, gdybym mógł – mówię. – Ale twoja mama by się nie zgodziła. Przytakuje skinieniem głowy. – Nie wolno mi nawet rozmawiać z nieznajomymi. – Nie jestem nieznajomym. Dobrze cię znam. Wiem, że lubisz Coldplay, że masz klacz imieniem Sally i że mieszkasz w Bath. Śmieje się. – Skąd pan wie, gdzie mieszkam? Nie mówiłam tego. – A właśnie, że mówiłaś. Energicznie kręci głową. – W takim razie twoja mama musiała mi o tym wspomnieć. – Zna ją pan? – Może. Skończyła się jej lemoniada. Proponuję, że kupię następną, lecz ona odmawia. Drży, gdy owiewa ją wilgotny chłód z otwieranych drzwi. – Muszę się zbierać, Alice. Miło się z tobą rozmawiało. Kiwa głową. Uśmiecham się, ale wzrok mam skupiony na parkiecie, gdzie jej matka robi taneczny show. Jej nowy przyjaciel przegina ją do tyłu, podtrzymując ramieniem, i wodzi ustami po szyi. Założę się, że ona pachnie jak przejrzały owoc. Łatwo będzie ją zgnieść. Szybko pęknie. Już czuję w ustach smak soku.

[1] Alicja

w Krainie Czarów, przeł. Antoni Marianowicz. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

None

21

Słyszę przez sen dzwonek telefonu. Julianne przechyla się nade mną i podnosi słuchawkę z podstawki. – Na pewno można zadzwonić po kogoś innego – mówi. – Wiecie, która godzina? Nie ma jeszcze szóstej. Obudziliście cały dom. Udaje mi się wyłuskać słuchawkę z jej ręki. Na linii jest Veronica Cray. – Panie profesorze, pobudka! Wysyłam samochód. – Co się dzieje? – Pojawiły się nowe okoliczności. Julianne, zagniewana, przeturlała się na swoją połowę łóżka i podciągnęła kołdrę pod brodę. Udaje, że śpi. Zaczynam się ubierać. Zmagam się z guzikami przy koszuli i ze sznurowadłami. W końcu Julianne siada i szarpnięciem za poły koszuli przyciąga mnie do siebie. Czuję lekko kwaśny zapach porannego oddechu. – Nie nakładaj sztruksów. – Co jest z nimi nie tak? – Nie mamy teraz czasu na opowiadanie, co z nimi nie tak. Po prostu uwierz mi na słowo. Otwiera pojemniczki z moimi lekarstwami i przynosi szklankę wody. Czuję się jednocześnie zniedołężniały i wdzięczny. Ot, melancholia. – Myślałam, że będzie inaczej – szepce bardziej do siebie niż do mnie. – Co masz na myśli? – Kiedy wyprowadzaliśmy się z Londynu, myślałam, że wszystko się zmieni. Żadnych policjantów i radiowozów, a ty przestaniesz zajmować się tymi strasznymi przestępstwami. – Oni potrzebują mojej pomocy. – Nie, to ty im chcesz pomagać. – Później porozmawiamy – mówię i nachylam się, żeby ją pocałować. Nadstawia policzek i otula się kołdrą.

Monk i Safari Roy już czekają na mnie. Monk otwiera mi drzwi, po czym Roy z rykiem silnika robi wiraż na parkingu kościoła. Kamienie i błoto spod kół pryskają na trawnik. Bóg jeden wie, co pomyślą sobie sąsiedzi. Monk jest tak wysoki, że kolanami zdaje się wpierać w deskę rozdzielczą. Radio jest włączone. Policjanci zdecydowanie nie zamierzają mnie poinformować, dokąd jedziemy. Pół godziny później zatrzymujemy się na obrzeżach boiska Bristol City Football Ground, gdzie trzy toporne wysokościowce górują nad wiktoriańską szeregową zabudową, fabrykami ze ścianami z prefabrykatów i parkingiem. Policyjny autobus czeka zaparkowany na rogu. Siedzi w nim kilkunastu funkcjonariuszy; niektórzy z nich mają na sobie kamizelki kuloodporne. Veronica Cray unosi głowę znad mapy rozłożonej na masce samochodu. Obok stoi Oliver Rabb, przygarbiony, jakby czuł się skrępowany swym pokaźnym wzrostem lub niedoborem wzrostu towarzyszki. Wita mnie skinieniem głowy. – Przykro mi, jeśli zakłóciłam małżeńską sielankę – przeprasza nieszczerze komisarz. – Nie ma sprawy. Co się dzieje? – Oliver odwalił kawał dobrej roboty. Wczoraj o dziewiętnastej komórka Christine Wheeler zaczęła wysyłać sygnały do wieży oddalonej o niespełna czterysta metrów od tego miejsca. To ten sam telefon, z którym wyszła z domu i który milczał od chwili, gdy w Leigh Woods zmieniła komórkę. – Ktoś z niego zadzwonił? – pytam. – Zamówił pizzę. Dostarczono ją do mieszkania należącego do Patricka Fullera, żołnierza w stanie spoczynku. Zwolniono go z wojska z powodu „antysocjalnych zaburzeń osobowości”. – Co to znaczy? Wzrusza ramionami. – To pańska działka, nie moja. Wiadomo tyle, że został ciężko ranny na południu Afganistanu podczas wybuchu miny pułapki. Dwóch chłopaków z jego plutonu zginęło. Pielęgniarka z wojskowego szpitala w Niemczech oskarżyła go o molestowanie. No i zwolniono go z wojska. Spoglądam na betonowe wieżowce, które przypominają wyspy na tle jaśniejącego nieba, a komisarz relacjonuje dalej: – Cztery miesiące temu Fuller stracił prawo jazdy za prowadzenie samochodu pod wpływem narkotyków; wykryto u niego kokainę. Mniej więcej w tym

samym czasie odeszła od niego żona, zabierając dwójkę dzieci. – Ile on ma lat? – Trzydzieści dwa. – Znał Christine Wheeler? – Nie wiadomo. – I co teraz? – Aresztujemy go. W wieżowcu obok klatki schodowej jest winda, która zatrzymuje się na wszystkich piętrach. W korytarzu uderza nas smród wybebeszonych worków na śmieci, kocich sików i wilgotnych gazet. Patrick Fuller mieszka na czwartym piętrze. Obserwuję, jak kilkunastu policjantów w kamizelkach kuloodpornych wchodzi schodami. Czterech wjeżdża windą. Taki sposób działania został im wpojony podczas miesięcy treningu, a jednak wydaje się przesadny i zbędny, gdy brak historii przemocy podejrzanego. Może tak właśnie wygląda przyszłość, będąca spuścizną po jedenastym września i wybuchach bomb w londyńskim metrze. Policjanci przestali już pukać do drzwi i grzecznie prosić podejrzanych, żeby udali się z nimi do komisariatu. Teraz w kamizelkach kuloodpornych wyłamują drzwi taranem. Prywatność i wolność jednostki mniej się liczą niż bezpieczeństwo publiczne. Rozumiem to, ale wolę dawne czasy. Dowódca grupy staje przed drzwiami mieszkania i przykłada do nich ucho. Potem odwraca się i daje znak Veronice Cray, a ona odpowiada skinieniem głowy. Pod uderzeniem tarana drzwi znikają. Jednostka specjalna zatrzymuje się w pół kroku. Pitbul z obnażonymi kłami atakuje najbliżej stojącego policjanta, a ten, potykając się, odskakuje do tyłu. Rozwścieczony pies chce rzucić mu się do gardła, ale zostaje przytrzymany. Mężczyzna w rozciągniętych spodniach i bluzie dresowej odciąga go za obrożę. Nie wygląda na więcej niż dwadzieścia osiem lat. Ma wyblakłe oczy i cienkie jasne włosy zaczesane do tyłu. Wykrzykuje oskarżenia pod adresem policjantów, każe im się odpieprzyć i zostawić go w spokoju. Pies przebiera tylnymi łapami, usiłując się wyrwać. Podnoszą się karabiny. Ktoś albo coś zaraz stanie się celem. Obserwuję tę scenę z klatki schodowej. Policjanci wycofali się do połowy korytarza. Druga grupa stoi w odległości niespełna czterech metrów od wejścia do mieszkania. Nie ma mowy, aby Fullerowi udało się uciec. Wszyscy muszą powściągnąć

emocje. – Niech pani nie pozwoli, żeby go postrzelili – odzywam się. Veronica Cray spogląda na mnie z drwiną. – Gdyby mi na tym zależało, sama bym to zrobiła. – Proszę mi dać z nim porozmawiać. – Niech pan zostawi to nam. Wbrew jej poleceniu przepycham się między policjantami. Fuller stoi jakieś trzy i pół metra ode mnie i ciągle krzyczy, a pies toczy pianę z pyska, szczerząc kły. – Patricku, posłuchaj mnie! – wołam. Waha się i mierzy mnie wzrokiem. Jego twarz wciąż jest wykrzywiona gniewem. – Jestem Joe – mówię. – Odpieprz się, Joe! – Jaki masz problem? – Żadnego, jeśli zostawią mnie w spokoju. Robię kolejny krok, a pies znów próbuje się wyrwać. – Puszczę go – grozi Fuller. – Nie podejdę bliżej – obiecuję. Opieram się o ścianę i patrzę na betonową posadzkę poznaczoną oleistymi czarnymi krążkami rozdeptanej gumy do żucia. Wyjmuję komórkę, przesuwam klapkę, wchodzę w menu i przeglądam stare SMS-y. Pitbul czuje się mniej zagrożony, kiedy nie patrzę mu w oczy. Chwilowa cisza pozwala wszystkim odetchnąć po zamieszaniu. Kątem oka widzę karabiny wycelowane w wejście do mieszkania. – Patricku, zastrzelą ciebie albo twojego psa – ostrzegam. – Nic nie zrobiłem. Powiedz im, żeby sobie poszli. Jego akcent wskazuje na większą ogładę, niż się spodziewałem. – Nie posłuchają. Za daleko to wszystko zaszło. – Rozwalili mi pieprzone drzwi. – Zgoda, pewnie powinni najpierw zapukać. Później możemy o tym porozmawiać. Pitbul znowu się podrywa. Fuller szarpie go za obrożę. Pies krztusi się i charczy. – Patricku, oglądałeś kiedyś amerykańskie kroniki kryminalne? Te, w których ekipy telewizyjne filmują z helikopterów policyjne pościgi i aresztowanie

podejrzanych? – Rzadko oglądam telewizję. – Jasne, ale wiesz, o co mi chodzi. Pamiętasz historię O.J. Simpsona w fordzie bronco? Wszyscy to oglądaliśmy; sfilmowany z helikoptera obraz O.J. jadącego autostradą obiegł cały świat. Wiesz, co mnie zawsze śmieszy jako krańcowy idiotyzm w tej scenie? Podobnie zresztą jak we wszystkich próbach ucieczki. Gość ucieka przed sznurem policyjnych samochodów ze śmigłowcem krążącym nad głową i z ekipą telewizyjną, która to wszystko kręci. A kiedy rozwali samochód, wysiada i pędzi przed siebie na oślep, pokonując blokady, płoty i parkany. To kretyńskie, bo nie uda mu się uciec, skoro goni go tylu ludzi. A w dodatku przez takie postępowanie wszyscy z góry uznają go za winnego. – O.J. został uniewinniony. – To prawda. Dwunastu przysięgłych nie potrafiło uzgodnić werdyktu, ale my wszyscy uważaliśmy inaczej. Wyglądał na winnego. Jego zeznania świadczyły na jego niekorzyść. W oczach większości ludzi pozostaje winny. Patrick przypatruje mi się z uwagą. Twarz mu się rozluźniła. Pies się uciszył. – Patricku, wyglądasz na bystrego gościa. Według mnie bystry gość nie popełni takiego błędu. On zwróci się do policjantów: „Hej, panowie, po co to zamieszanie? Jasne, że odpowiem na wasze pytania. Pozwólcie mi tylko wezwać adwokata”. – Nie znam żadnego adwokata. – Na jego twarzy pojawia się cień uśmiechu. – Mogę ci go załatwić. – Załatwisz mi Johnny’ego Cochrana? – Raczej jego dalekiego kuzyna, Franka. Teraz naprawdę się uśmiecha. Chowam telefon komórkowy do kieszeni. – Walczyłem dla tego kraju – odzywa się Patrick. – Widziałem, jak giną moi kumple. Wiesz, co się wtedy czuje? – Nie. – No to mi wytłumacz, czemu muszę znosić to gówno? – Taki system, Patricku. – Pieprzyć taki system. – Na ogół dobrze funkcjonuje. – Nie w moim wypadku. Rozkładam ręce na znak kapitulacji. – Masz wybór. Jeżeli cofnę się, zastrzelą psa. Możesz jednak wejść do

mieszkania, zamknąć psa w sypialni i wrócić z rękami nad głową. Wówczas nikomu nic się nie stanie. Zastanawia się przez chwilę, po czym szarpnięciem za obrożę odwraca psa i wciąga w głąb mieszkania. Minutę później wyłania się z powrotem. Błyskawicznie zostaje rzucony na kolana i rozciągnięty na podłodze, z rękami na plecach. Treser psów policyjnych znika w sypialni z długim kijem zakończonym pętlą. Pitbul miota się, kiedy treser wyprowadza go na zewnątrz. – Tylko nie pies – szepce Patrick. – Nie zróbcie nic złego mojemu psu. None

22

Przesłuchanie policyjne to sztuka w trzech aktach. W pierwszym poznajemy postaci, w drugim konflikt, a w trzecim jego rozwiązanie. To przesłuchanie przebiega jednak inaczej. Veronica Cray od godziny stara się doszukać sensu w bezładnych odpowiedziach i dziwacznych zeznaniach Patricka Fullera. Utrzymuje on, że nie był w Leigh Wood. Nie zna Christine Wheeler. Zaprzecza, że został zwolniony z wojska. Wydaje się gotów do wyparcia się całego swego życiorysu. A jednocześnie niespodziewanie i niezrozumiale jego uwagę pochłania jakieś zdarzenie i koncentruje się na nim, bagatelizując całą resztę. Czuję się jak podglądacz, obserwując go przez lustro weneckie. Pokój do przesłuchań został odnowiony. Stoją w nim wyściełane krzesła, a na ścianach w pastelowym kolorze wiszą widoczki znad morza. Patrick chodzi z kąta w kąt z opuszczoną głową i zwieszonymi rękami jak ktoś, kto zgubił bilet na przejazd autobusem. Komisarz każe mu usiąść. On to robi, lecz tylko na moment. Każde kolejne pytanie wprawia go w ruch. Sięga do tylnej kieszeni, szuka tam czegoś, zapewne grzebienia. Potem palcami zaczesuje włosy do tyłu. Na lewej dłoni ma bliznę w kształcie litery X, która rozciąga się od podstawy kciuka do małego palca i kończy na nadgarstku. Wezwano adwokata z urzędu. Rzeczowa prawniczka w średnim wieku siedzi z dłońmi splecionymi na dużym notatniku, przytrzymując teczkę kolanami. Patrick nie jest zadowolony. Chciał mężczyznę. – Proszę pouczyć klienta, żeby usiadł – żąda Veronica Cray. – Próbuję to robić – odpowiada prawniczka. – I niech mu pani powie, żeby przestał pleść bzdury. – Mój klient współpracuje. – Ciekawa interpretacja. Kobiety nie darzą się sympatią. Być może ma to swoje podłoże w przeszłości. Komisarz sięga po zamknięty plastikowy woreczek z dowodem rzeczowym.

– Panie Fuller, pytam po raz kolejny: widział pan wcześniej ten telefon? – Nie. – Znaleziono go w pańskim mieszkaniu. – W takim razie musi być mój. – Skąd pan go ma? – Znalezione nie kradzione. – Chce pan powiedzieć, że znalazł ten telefon? – Nie pamiętam. – Gdzie pan był w piątek po południu? – Poszedłem na plażę. – Padał deszcz. Zaprzecza ruchem głowy. – Czy ktoś był tam z panem? – Moje dzieci. – Zajmował się pan dziećmi? – Jessica zbierała muszelki do wiaderka, a George budował zamek z piasku. George nie potrafi pływać, ale Jessica się uczy. Brodziły w wodzie. – W jakim wieku są pańskie dzieci? – Jessica ma sześć lat, a George chyba cztery. – Nie jest pan pewien? – Oczywiście, że jestem. Komisarz próbuje go przyszpilić, pytając o szczegóły: o której przyszli na plażę, kiedy z niej zeszli i kto mógł ich tam widzieć. Fuller opisuje typowy wypad na plażę w letni dzień. Mówi o kupowaniu lodów, wygrzewaniu się na kamieniach i czekaniu w kolejce do przejażdżki na osiołku. Opowiada bardzo przekonująco o czymś, co jest absolutnie niemożliwe. W piątek ogłoszono alarm powodziowy w kilkunastu hrabstwach. Na Atlantyku był sztorm, a nad Severn szalała wichura. Veronikę Cray ogarnia frustracja. Dla niej byłoby wygodniej, gdyby Fuller w ogóle się nie odzywał. Zbudowałaby oskarżenie oparte na dowodach i zatrzymała go w charakterze podejrzanego. Tymczasem jego wyjaśnienia co chwila się zmieniają, zmuszając ją do zadawania tych samych pytań. Takie zachowanie nie jest mi obce. Miałem do czynienia w swoim gabinecie z pacjentami, którzy za pomocą błyskotliwej konfabulacji starali się uniknąć pobytu w zakładzie. Przesłuchanie zostaje przerwane. W naszym pomieszczeniu panuje cisza.

Monk i Roy wymieniają spojrzenia i uśmieszki, czerpiąc perwersyjną radość z klęski szefowej. Wątpię, aby często nadarzała się im taka okazja. Cray ciska o ścianę notatnikiem z podkładką. Papiery sfruwają na podłogę. – Nie wydaje mi się, aby świadomie kłamał – zauważam. – Stara się współdziałać. – Ten facet jest bardziej pokręcony niż fiut klauna. – Być może rzeczywiście nie pamięta. – Gówno prawda! Niezdarnie zachodzę jej drogę. Monk wpatruje się w czubki swych wypastowanych butów, a Safari Roy z wielką uwagą ogląda paznokieć kciuka. Fullera odprowadzono już do aresztu na dole. Uraz mózgu może tłumaczyć takie zachowanie jak jego. Był ranny w Afganistanie od wybuchu miny pułapki. Jego stan można ocenić jedynie na podstawie historii choroby albo testów psychologicznych. – Proszę pozwolić mi z nim porozmawiać – zwracam się do Cray. Chwila ciszy. Komisarz kipi z gniewu. – Co nam to da? – Dowie się pani, czy podejrzenia wobec tego człowieka są zasadne. – On już jest podejrzany. Ma telefon Christine Wheeler. – Chcę z nim rozmawiać jak z pacjentem. Bez nagrywania i filmowania. Nieoficjalnie. Veronica aż trzęsie się ze złości. Monk i Roy rzucają mi współczujące spojrzenia niczym skazańcowi. Komisarz zaczyna wymieniać argumenty przeciwko memu pobytowi w pokoju przesłuchań. Jeżeli Patrickowi Fullerowi zostanie postawiony zarzut zabójstwa, może wykorzystać rozmowę ze mną jako lukę prawną i próbować wywinąć się od procesu z powodu niedotrzymania procedur. – A jeżeli nazwiemy to badaniem psychologicznym? – Fuller musiałby wyrazić na nie zgodę. – Porozmawiam z jego adwokatką. Prawniczka wysłuchuje moich argumentów i ustalamy zasady. Nic, co jej klient powie, nie może zostać użyte przeciwko niemu, o ile nie wyrazi on formalnej zgody na złożenie zeznań. Wprowadzają Patricka z powrotem na górę. Przyglądam się z ciemnego pomieszczenia obserwacyjnego, jak ostrożnie idzie przez pokój przesłuchań i wciąż się cofa, starając się stawiać stopy na tych samych kwadratach

wykładziny. Przystaje. Nie pamięta, ile kroków musi się cofnąć do miejsca, od którego zaczął. Zamyka oczy, próbując w myślach odtworzyć drogę. Wzdryga się, kiedy otwieram drzwi. Przez chwilę nie może mnie skojarzyć. Potem sobie przypomina. Napięcie znika z jego twarzy, zastąpione serią grymasów, jakby starał się dostroić mięśnie do miny, którą chętnie pokaże światu. Adwokatka wchodzi za mną i zajmuje miejsce w kącie pomieszczenia. – Cześć, Patricku. – Mój pies. – Jest w dobrych rękach. Co takiego widziałeś przed chwilą na podłodze? – Nic. – Nie chciałeś na coś nadepnąć. – Na pułapki na myszy. – Kto porozstawiał te pułapki? Patrzy na mnie z nadzieją. – Widzisz je? – A ty? Ile ich widzisz? – Dwanaście, trzynaście... – liczy, wskazując palcem. – Patricku, jestem psychologiem. Rozmawiałeś już kiedyś z kimś takim? Przytakuje ruchem głowy. – Po tym, jak zostałeś ranny? – Tak. – Czy miewasz koszmarne sny? – Czasami. – Co ci się śni? – Krew. – Siada i niemal natychmiast zrywa się z krzesła. – Krew? – Najpierw widzę leżącego na mnie Leona. Oczy ma wywrócone białkami do góry. Wszędzie jest krew. Wiem, że on nie żyje. Muszę go z siebie zepchnąć. Spike jest uwięziony pod transporterem. Podwozie przygniotło mu nogi. Nie mamy siły go uwolnić. O blachy dzwoni grad kul. Czołgamy się, szukając przed nimi osłony. Spike wrzeszczy jak opętany. Ma zmiażdżone nogi, a transporter płonie. Wszyscy wiemy, że kiedy ogień dosięgnie zapasów amunicji, wszystko wyleci w powietrze. Oddech Patricka rwie się, pot wystąpił mu na czoło.

– Patricku, czy to się zdarzyło w rzeczywistości? Nie odpowiada. – Gdzie jest teraz Spike? – pytam. – Nie żyje. – Zginął wtedy? Potwierdza skinieniem głowy. – Jak zmarł? – Został zastrzelony. – Kto go zastrzelił? – Ja – szepce. Prawniczka chce interweniować. Ruchem dłoni daję znak, żeby się wstrzymała. – Dlaczego zastrzeliłeś Spike’a? – Trafili go w pierś, ciągle krzyczał. Płomienie sięgały już jego nóg. Nie mogliśmy go wydostać. Byliśmy bezradni. Przyszedł rozkaz, żeby się wycofać. Wołał do mnie. Błagał... konając. Rysy ściągają mu się z bólu. Zakrywa twarz dłońmi i patrzy na mnie spomiędzy rozsuniętych palców. – Już dobrze – uspokajam go. – Odpocznij. – Podaję mu wodę. Sięga po plastikowy kubek, lecz potrzebuje obu rąk, żeby go donieść do ust. Przez cały czas nie spuszcza ze mnie oczu. Jego uwagę przyciąga moja lewa dłoń, której kciuk i palec wskazujący znowu „kręcą pigułkę”. Wydaje się notować ten szczegół w pamięci. – Patricku, zadam ci kilka pytań. To nie jest test, ale chcę, żebyś się skupił. Kiwa głową na zgodę. – Jaki dziś mamy dzień? – Piątek. – A dzień miesiąca? – Szesnasty. – Tak naprawdę jest piąty. Jaki miesiąc? – Sierpień. – Dlaczego tak sądzisz? – Gorąco na dworze. – Jesteś nieodpowiednio ubrany na upał. Spogląda na swe ubranie, niemal zaskoczony. I widzę, jak podnosząc oczy, zatrzymuje wzrok gdzieś poza mną. Kontynuuję rozmowę o pogodzie,

a jednocześnie odwracam głowę, żeby sprawdzić, co on zobaczył. Na ścianie obok lustra obserwacyjnego wisi oprawiony w ramki obrazek przedstawiający scenę na plaży. Dzieci bawią się na kamieniach i brodzą w wodzie. W tle widać diabelski młyn i budkę z lodami. Patrick zbudował całe swoje alibi na tej jednej scenie. Pomogła mu uzupełnić luki w pamięci. Stąd jego przekonanie, że w ubiegły piątek dzień był gorący, a on zabrał dzieci na plażę. Patrick ma problem z pamięcią kontekstualną. Zachowuje strzępy informacji autobiograficznych, lecz nie potrafi przypisać ich do czasu czy miejsca. Wspomnienia nie są powiązane. Obrazy kolidują ze sobą. Dlatego snuje te wszystkie opowieści i unika kontaktu wzrokowego. Widzi pułapki na myszy na podłodze. Cały czas recenzuje rzeczywistość. Kiedy pojawia się pytanie, na które, jak sądzi, powinien znać odpowiedź, szuka wskazówek i konfabuluje, opierając się na nich. Obrazek na ścianie posłużył mu za szkielet, na którym zbudował całą opowieść, nie bacząc na takie szczegóły jak pogoda czy pora roku. Gdyby był moim pacjentem, wyznaczyłbym mu plan konsultacji i poprosił o jego historię choroby. Może nawet zaleciłbym tomografię mózgu, która najprawdopodobniej wykazałaby uszkodzenie prawej półkuli – ślad po wylewie. W najlepszym wypadku Patrick cierpi na zespół stresu pourazowego. Dlatego konfabuluje i wymyśla niewiarygodne historie, żeby wyjaśnić rzeczy, których nie pamięta. Robi to niezamierzenie. Automatycznie. – Patricku – zwracam się do niego łagodnie. – Jeżeli nie pamiętasz, co zdarzyło się w zeszły piątek, po prostu mi to powiedz. Nie pomyślę, że jesteś ograniczony. Wszyscy zapominamy różne rzeczy. W twoim domu znaleziono telefon należący do kobiety, która była w Leigh Woods. Patrzy na mnie beznamiętnie. Wiem, że ma tę informację w pamięci, lecz nie może jej wydobyć. – Ona była niemal naga – mówię. – Miała na sobie jedynie żółty płaszcz przeciwdeszczowy i buty na wysokich obcasach. Przestaje błądzić wzrokiem i zatrzymuje go na moich oczach. – Czerwone – dopowiada. – Tak. Jest tak, jakby w jednorękim bandycie pasujące obrazki ustawiły się w rzędzie. Urywki wspomnień i strzępy emocji trafiają na swoje miejsca w układance.

– Widziałeś ją? Waha się. Tym razem celowo chce skłamać. Nie daję mu na to szansy. – Szła ścieżką – podpowiadam. Przytakuje skinieniem głowy. – Była z kimś? Zaprzecza ruchem głowy. – Co robiła? – Szła. – Rozmawiałeś z nią? – Nie. – Poszedłeś za nią? Kiwa głową. – Więcej nic nie zrobiłem – zapewnia. – Skąd masz jej telefon? – Znalazłem. – Gdzie? – Zostawiła w samochodzie. – To znaczy, że go zabrałeś. – Nie zamknęła samochodu – bąka, nie mogąc wymyślić żadnego wytłumaczenia. – Martwiłem się o nią. Myślałem, że ma kłopoty. – W takim razie dlaczego nie zadzwoniłeś na policję? – Ja... ja... nie miałem telefonu. – Miałeś jej telefon. Jego twarz ożywia seria tików i grymasów. Wstaje z krzesła, chodzi tam i z powrotem, już nie omijając pułapek na myszy. Mówi coś, ale nie słyszę słów. Proszę, żeby powtórzył. – Bateria padła. Musiałem kupić ładowarkę. To mnie kosztowało dziesięć funciaków. – Patrzy na mnie z nadzieją. – Myślisz, że oddadzą mi kasę? – Nie wiem. – Użyłem jej tylko kilka razy. – Patricku, posłuchaj. Skup się na tym, co mówię. Ta kobieta w parku. Rozmawiałeś z nią? Znowu grymas wykrzywia mu twarz. – Patricku, co ona mówiła? To ważne. – Nic. – Proszę, nie kręć głową. Co ona mówiła?

Wzrusza ramionami i rozgląda się po pokoju, jakby szukał wsparcia w kolejnym obrazku. – Patricku, nie chcę, żebyś zmyślał. Jeśli nie pamiętasz, po prostu to powiedz. To naprawdę ważne. Skup się. – Pytała o córkę. Chciała wiedzieć, czy ją widziałem. – Powiedziała dlaczego? Kręci głową. – Więcej nic nie mówiła? – Nie. – Co było potem? Wzrusza ramionami. – Uciekła. – Poszedłeś za nią? – Nie. – Miała przy sobie telefon? Rozmawiała z kimś? – Może. Nie wiem. Nie słyszałem. Zadaję kolejne pytania, usiłując stworzyć ze słyszanych informacji coś w rodzaju ram. Patrick nagle staje jak wryty ze wzrokiem utkwionym w podłogę. Podnosi stopę i przestępuje ponad pułapką. Znowu mi się wymknął. Jest teraz gdzieś indziej. – Może powinniśmy zrobić przerwę – sugeruje adwokatka. Przechodzę do pokoju obok, siadam z policjantami i tłumaczę, dlaczego według mnie Patrick konfabuluje i wymyśla różne historie. – Znaczy, że ma uszkodzony mózg – podsumowuje Safari Roy, przekładając opis kliniczny na ludzki język. – Co nie czyni go niewinnym – dopowiada Monk. – Czy to trwały stan? – chce wiedzieć Veronica Cray. – Nie wiem. On zachowuje w pamięci strzępy informacji, lecz nie potrafi ich umieścić w konkretnym miejscu czy czasie. Wspomnienia nie są powiązane. Jeśli pokaże mu się zdjęcie i wmówi, że był w lesie, uwierzy, ale to wcale nie znaczy, iż naprawdę pamięta, że tam był. – Niemniej to może być nasz człowiek. – Mało prawdopodobne. Słyszała pani jego wypowiedzi. Jego umysł jest pełen fragmentów rozmów, obrazów, wizerunków żony, dzieci oraz wydarzeń z czasów przed odniesionym urazem. To wszystko krąży w jego głowie bez jakiejkolwiek

logiki. Jest w stanie funkcjonować, wykonywać prostą pracę. Kiedy pamięć go zawodzi, zaczyna konfabulować. – A więc nie zdobędziemy zeznania! – prycha komisarz. – Właściwie wcale nie jest potrzebne. Przyznał się, że był na miejscu przestępstwa. Ma telefon ofiary. – Nie zmusił jej do skoku... – Z całym szacunkiem, panie profesorze – przerywa mi Cray. – Wiem, że pan jest dobry w swoim fachu, lecz nie wie pan, do czego ten człowiek jest zdolny. – Może pani uważać, że się mylę, jednak nie ma powodu, żeby rezygnować z rozważań. Wygłaszam swój pogląd. Popełnia pani błąd. Komisarz układa papiery na biurku i wydaje podwładnym polecenia, dając mi tym samym do zrozumienia, że temat został zamknięty. Chce, aby wezwano do komendy kierownika i sprzedawcę ze sklepu z telefonami komórkowymi. – Patrick zablokował drzwi samochodu – informuję. Veronica Cray zawiesza wydawanie poleceń w połowie zdania. – Co to ma z tym wszystkim wspólnego? – Według mnie to dość dziwne zachowanie jak na zabójcę. – Zapytał go pan, czemu to zrobił? – Bał się, że ktoś ukradnie samochód. None

23

Mała Alice jeździ na swojej kasztance. Włosy, zaplecione w warkocz, obijają się o plecy, kiedy unosząc się i opadając w siodle, zatacza powoli duże koła na padoku. Koni dosiada trójka innych kursantów; wszyscy są w bryczesach, w butach do jazdy i w kaskach. Instruktorka, pani Lehane, ma rozłożyste biodra i niechlujnie nastroszone blond włosy. Przypomina mi żonę mego dowódcy, którą miałem okazję poznać w Niemczech i która była dla nas większym postrachem niż jej mąż. Czuję zapach koni. Nigdy nie ufaj zwierzętom większym od ciebie – to moje motto. Konie na zdjęciach wyglądają na inteligentne i łagodne, lecz w rzeczywistości, gdy się do nich podchodzi, rzucają łbami i prychają. A ich wielkie, aksamitne i wilgotne oczy skrywają tajemnice. Gdyby doszło do rewolucji, te czworonogi zawładnęłyby światem. Kilkoro rodziców stoi przy maneżu i obserwuje jeżdżące pociechy. Inni rozmawiają na parkingu. Nikt poza mną nie pilnuje Alice. Nie przejmuj się, kwiatuszku. Czuwam nad tobą. Siedź prosto. Patataj, patataj... Wystukuję numer na komórce i wciskam zielony guzik. Odbiera kobieta. – Czy rozmawiam z Sylvią Furness? – Tak. – Matką Alice? – Tak. Kto mówi? – Jestem dobrym samarytaninem, który troszczy się o twoją córkę. – Co to znaczy? – Spadła z konia. Paskudnie zwichnęła nogę w kolanie. Ale już jest lepiej. Pocałowałem ją w to kolanko. Głośny świst nabieranego oddechu. – Kto mówi? Gdzie moja córka? – Tutaj, Sylvio. Leży na łóżku. – Jak to? – Ubłociła się podczas upadku. Miała brudne bryczesy. Wrzuciłem je do pralki i wykąpałem Alice. Ma taką gładką skórę. Jakiej odżywki używasz do jej włosów? Są bardzo jedwabiste. – Nnie... nie wiem jakiej. – I ma takie urocze znamię na szyi. W kształcie migdała. Pocałuję je. – Nie! Nie waż się! Ból i bezradność odbierają jej mowę. Strach. Panika. Przeżywa te wszystkie emocje naraz; jest zdruzgotana. – Gdzie jest pani Lehane? – Z resztą uczniów. – Daj mi Alice do telefonu. – Nie może rozmawiać. – Czemu?

– Ma usta zaklejone taśmę izolacyjną. Ale cię słyszy. Przyłożę jej telefon do ucha. Możesz jej powiedzieć, jak bardzo ją kochasz. Jęczy. – Proszę, nie dotykaj jej. Wypuść ją. – Ale my się świetnie bawimy. Jest taka słodka. Zajmuję się nią. Małe dziewczynki wymagają troski. Gdzie jest tatuś Alice? – Nie ma go tu. – Małe dziewczynki potrzebują tatusia. – Wyjechał w interesach. – Dlaczego zachowujesz się jak dziwka, kiedy go nie ma? – To nieprawda. – Alice uważa, że tak. – Nie. – Rośnie. Rozwija się. – Proszę, nie dotykaj jej. – Jest bardzo dzielna. Nie płakała, kiedy rozcinałem jej ubranie. Teraz trochę się wstydzi nagości, ale powiedziałem jej, żeby się nie przejmowała. Przecież nie mogłem nałożyć jej tych ubłoconych rzeczy. Naprawdę powinnaś kupić jej stanik. Chyba już czas. Przecież w maju skończy dwanaście lat. Teraz mnie błaga, szlochając w telefon. – Wiem wszystko o Alice. Lubi Coldplay. Jej klacz ma na imię Sally. Na nocnym stoliku trzyma zdjęcie ojca. Najlepsza przyjaciółka to Shelly. Podoba jej się kolega ze szkoły, Danny Green. Jest nieco za młoda, żeby mieć chłopaka, ale minie trochę czasu, a zacznie robić laskę w ostatnim rzędzie w kinie i rozkładać nogi po całym mieście. Mam zamiar ją przysposobić. – Proszę, nie. Jest... – Dziewicą. Wiem, sprawdziłem. Sylvia oddycha spazmatycznie. – Uspokój się – mówię jej. – Weź głęboki oddech. Posłuchaj mnie ze względu na Alice. – Czego chcesz? – Chcę, żebyś pomogła mi uczynić z niej kobietę. – Nie! Nie! – Sylvio, wysłuchaj mnie. Nie przerywaj. – Proszę, wypuść ją. – Co mówiłem? – Proszę. Uderzam słuchawką o dłoń. – Słyszysz to, Sylvio. To moja pięść wylądowała na policzku Alice. Będę ją bił za każdym razem, kiedy mi przerwiesz. – Proszę, nie. Przepraszam. Milknie. – Tak jest dobrze, Sylvio. Znacznie lepiej. Pozwolę ci odezwać się do Alice. Słyszy cię teraz. Co chcesz jej powiedzieć? – Kochanie... – Szlocha. – Tu mamusia. Wszystko będzie dobrze. Nie bój się. Pomogę ci. Ja... ja... – Powiedz jej, żeby się uspokoiła. – Uspokój się. – Powiedz, żeby była posłuszna. – Zrób, jak ten pan mówi. – Bardzo dobrze, Sylvio. Jest teraz spokojniejsza. No to zaczynajmy. Pomożesz mi. W którą dziurę mam ją

najpierw pieprzyć? – Błagam, nie ruszaj jej! – zawodzi w słuchawkę. – Proszę, nie. Wyprowadź ją na zewnątrz. Zostaw na ulicy. Nie wezwę policji. – Czemu miałbym tak zrobić? – To jeszcze dziecko. – W niektórych krajach dziewczynki w jej wieku wychodzą za mąż. Ale najpierw zostają obrzezane i zaszywa im się cipki. Z głębi jej gardła wydobywa się jęk. – Weź mnie. Możesz mieć mnie. – Czemu miałbym chcieć ciebie, skoro mam małą Alice? Jest młoda, a ty jesteś stara. Ona jest niewinna, a ty jesteś zdzirą. – Proszę, weź mnie. – Słyszysz, jak oddycha? Trzymam głowę na jej piersi. Serce bije: puk-puk, puk-puk. – Proszę, weź mnie. Zrobię, co tylko chcesz. – Och, Sylvio, uważaj, co mówisz. Jesteś gotowa zająć jej miejsce? – Tak. – Chciałabyś... Zgodziłabyś się...? – Tak. – Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać? – Możesz. Proszę. Puść ją. W dłoni trzymam drugą komórkę. Wystukuję numer. Słyszę, jak drugi telefon dzwoni. Sylvia zakrywa dłonią mikrofon pierwszego telefonu i odbiera tamten. Szepce gorączkowo: – Pomocy! Błagam, zaalarmujcie policję. On ma moją córkę. – Syl-vee-a – przeciągam sylaby. – Zgadnij, kto to? Zawodzi rozpaczliwie. – Alice podała mi numer twojej komórki. To był test. Nie zaliczyłaś go. Nie mogę ci zaufać. Sylvio, rozłączam się. Więcej Alice nie zobaczysz. – Nie! Nie! Nie! – krzyczy. – Przepraszam. Błagam cię. To był błąd. Więcej tego nie zrobię. – Przykładam telefon do ucha Alice. Powiedz jej, że ci przykro. Miałem ją zgwałcić i odesłać do domu. A teraz więcej jej nie zobaczysz. – Błagam, nie rób jej krzywdy. – No popatrz tylko! Rozpłakała się przez ciebie. – Co tylko chcesz. Zrobię, co tylko chcesz. – Leżę na niej, Sylvio. Mała, uspokój się. Nie ma się czego bać. To wszystko wina mamusi. Nie można jej ufać. – Nie, nie, nie, błagam... – Rozszerz nóżki. Będzie boleć. A kiedy skończę, zakopię cię tak głęboko, że mamusia nigdy cię nie znajdzie. W przeciwieństwie do robaków. Twoje ciałko będzie im bardzo smakować. – Weź mnie! Weź mnie! – krzyczy rozpaczliwie Sylvia. – Zostaw ją! Nie krzywdź mojego dziecka! – Sylvio, przeproś, a potem się z nią pożegnaj. – Nie. Słuchaj, zrobię, co tylko zechcesz. Nie krzywdź jej. Weź mnie zamiast niej. – Czy mi się to opłaca? Musisz udowodnić, że jesteś godna zająć jej miejsce. – Jak? – Rozbierz się. – Co? – Alice jest naga. Chcę, żebyś też była naga. Rozbierz się. O, popatrz, Alice kiwa głową. Ona chce, żebyś jej pomogła.

– Mogę z nią porozmawiać? – Mów. Ona cię słyszy. – Skarbie, słyszysz mnie? Wszystko będzie dobrze. Nie bój się. Mamusia przyjdzie i cię stamtąd zabierze. Przyrzekam. Kocham cię. – Bardzo wzruszające, Sylvio. Jesteś już naga? – Tak. – Podejdź do okna i rozsuń zasłony. – Po co? – Sylvio, ja wszystko widzę. Mogę ci opowiedzieć, jak wygląda twoja sypialnia, twoja garderoba, ubrania na wieszakach, twoje buty... – Kim ty jesteś? – Człowiekiem, który zapieprzy twoje dziecko na śmierć, jeżeli nie będziesz robić dokładnie tego, co powiem. – Chcę tylko wiedzieć, jak masz na imię. – Wcale nie. Chcesz się do mnie zbliżyć. Stworzyć między nami więź, bo myślisz, że być może wtedy nie skrzywdzę Alice. Sylvio, nie baw się ze mną w te psychologiczne gierki. Jestem zawodowcem. Pieprzonym ekspertem od czytania w myślach. Z tego żyję. Robiłem to dla mojego kraju. – Co to znaczy? – To znaczy, że znam twoje myśli. Wszystko o tobie wiem. Wiem, gdzie mieszkasz i z kim się spotykasz. Zrobię ci jeszcze jeden test, Sylvio. Pamiętasz, jak to się skończyło ostatnim razem. Znam jedną z twoich koleżanek, nazywa się Helen Chambers. – Co ma do tego Helen? – Chcę, żebyś mi powiedziała, gdzie ona jest. – Nie wiem. Od lat jej nie widziałam. – Kłamczucha! – Mówię prawdę. Parę tygodni temu przysłała mi maila. – Co napisała? – O-na, o-na, ona napisała, że wraca do domu. I chce się spotkać. – Syl-vee-a, nie okłamuj mnie. – Nie okłamuję. –JESTEŚ PIEPRZONĄ KŁAMCZUCHĄ! – Nie. – Jesteś już naga? – Tak – odpowiada przez łzy. – Nie odsłoniłaś okna. – Odsłoniłam. – To dobrze. A teraz idź do garderoby i poszukaj czarnych kozaków. Tych na wysokich obcasach ze szpiczastymi noskami. Wiesz, o których mówię. Chcę, żebyś je nałożyła. Słyszę, jak ich szuka. Wyobrażam sobie, jak pełza na kolanach po podłodze. – Nie mogę ich znaleźć. – Możesz. – Muszę odłożyć telefon. – Nie. Odkładasz telefon i Alice umiera. Proste jak drut. – Staram się. – Za długo to trwa. Zdejmę Alice opaskę z oczu. Wiesz, co to oznacza? Zobaczy mnie. Będę musiał ją zabić. Rozsupłuję węzeł. Kiedy otworzy oczy, umrze. – Mam! Znalazłam!

– Nałóż je. – Muszę odłożyć telefon, żeby zaciągnąć zamki. – Nie musisz. – Niemożli... – Sylvio, masz mnie za głupca? Myślisz, że wcześniej tego nie robiłem? Jak kraj długi i szeroki wszędzie są martwe dziewczyny. Czytasz o nich w gazetach, widzisz ich zdjęcia w telewizji. Zaginione nastolatki. Ich ciała nigdy nie zostają odnalezione. To moje dzieło! Ja to zrobiłem! Sylvio, nie igraj ze mną. – Nie będę. Wypuścisz Alice. Jeżeli będę robić, co chcesz, pozwolisz jej odejść? – Jednej czy dwom udało się ujść z życiem, ale tylko dlatego, że ktoś zgodził się zająć ich miejsce. Zgadzasz się, Sylvio? Nie zawiedź Alice. Albo ty, albo ona. – Tak. Każę jej pójść do łazienki. W drugiej szufladzie toaletki leży szminka. Połyskliwa. Różowa. – Sylvio, popatrz w lustro. Co widzisz? – Nie wiem. – Och, przestań. Co widzisz? – Siebie. – Zdzirę. Pomaluj się dla mnie. Zrób się na bóstwo. – Nie mogę. – Albo ty, albo ona to dla mnie zrobi. – Dobrze. – W dolnej szufladzie jest różowa kosmetyczka. Weź ją ze sobą. – Nie widzę różowej kosmetyczki. Nie ma jej. – Jest. Przestań mnie okłamywać. – Nie będę. – Jesteś gotowa? – Tak. Każę jej podejść do drzwi wyjściowych, wziąć kluczyki od samochodu i różową kosmetyczkę. – Otwórz drzwi, Sylvio. Idź powoli. – Wypuścisz Alice? – Jeśli będziesz robić, co mówię. – Nie skrzywdzisz jej. – Nic jej nie będzie. No patrzcie tylko, Alice kiwa głową. Cieszy się. Czeka na ciebie. Sylvia jest na parterze. Otwiera frontowe drzwi. Uprzedzam ją, aby się nie rozglądała i nikomu nie dawała żadnych znaków. Odpowiada, że na ulicy jest pusto. – Idź prosto do samochodu. Podłącz zestaw głośnomówiący. Będziesz rozmawiać, jadąc. – Nie mam takiego zestawu. – Łżesz, Sylvio. Leży w skrytce. – Dokąd mam jechać? – Do mnie. Będę cię pilotował. I nie zbaczaj z trasy. Nie migaj światłami, nie używaj klaksonu. Bo będę o tym wiedział. Nie rozczaruj mnie. Jedź prosto na rondo i skręć w Sydney Road. – Czemu to robisz? Czym ci zawiniłyśmy? – Nie zaczynaj. – Nic złego nie zrobiłam. Alice nic nie zrobiła. – Wszystkie jesteście warte tyle samo. – Wcale nie. Nie jestem taka, jak mówisz... – Obserwowałem cię, Sylvio. Wiem, jaka jesteś. Powiedz, gdzie się teraz znajdujesz? – Mijam muzeum.

– Skręć w Warminster Road. I jedź prosto, dopóki nie powiem. Sylvia zmienia taktykę, próbuje wkraść się w moje łaski. – Będziesz zadowolony – mówi z wahaniem. – Jestem bardzo dobra w łóżku. Potrafię różne rzeczy. Co tylko chcesz. – Wiem, że potrafisz. Ile razy zdradziłaś męża? – Nie zdradzam... – Kłamczucha! – Mówię prawdę. – Masz wymierzyć sobie policzek. Nie rozumie. – Uderz się w twarz, Sylvio... za karę. Daję jej chwilę na wykonanie polecenia. Nic nie słyszę. Uderzam telefonem o dłoń. – Słyszysz, Sylvio. Alice poniosła karę za ciebie. Krwawi jej warga. Mała, nie miej do mnie pretensji, to wina mamusi. Sylvia błaga histerycznie, żebym przestał, ale ja już mam dość tych żałosnych jęków i beznadziejnych wykrętów. Raz po raz uderzam telefonem o dłoń. – Proszę, nie bij jej. – Szlocha. – Proszę cię. Już jadę. – Alice jest taka słodka. Zlizałem jej łzy. Smakują jak woda z cukrem. Czy ona już miesiączkuje? – Ma dopiero jedenaście lat. – Mogę pomóc jej krwawić. Mogę sprawić, że będzie krwawiła z miejsc, których nawet sobie nie wyobrażasz. – Nie. Już jadę. Gdzie jest Alice? – Czeka na ciebie. – Mogę z nią porozmawiać? – Ona cię słyszy. – Kocham cię, skarbie. – Jak bardzo kochasz? Zastąpisz ją? – Tak! – Przyjeżdżaj, Sylvio. Ona czeka. Przyjedź i zabierz ją do domu.

None

24

Drzewo przypomina ogra z wyciągniętymi ramionami. Pod nim z konaru zwisa ciało, blade i nieruchome. Nie, nie blade. Nagie. Z kapturem na głowie. Spoza gałęzi powoli wyłania się z ciemności monochromatyczny krajobraz drugiego krańca doliny. Pola rozdzielone płotami i plamami zieleni. Dróżki obrośnięte bukami wzdłuż krętego strumienia. Słońce chowa się za szarymi chmurami. Pierwiosnki i narcyzy siedzą schowane w ziemi. Kolory przygaszone. Szeroką żelazną bramę opasano niebiesko-białą policyjną taśmą. Przy pobliskiej stodole rozstawiono reflektory. Stare drewno zdaje się bieleć w jaskrawym świetle. Kolejny kawałek taśmy zamyka wjazd na gruntową drogę wiodącą do farmy. Policjanci fotografują ślady opon i robią odlewy z gipsu. Wąską ścieżkę przy końcu drogi blokują policyjne radiowozy i furgonetki. Policja porozstawiała prowizoryczne bariery i zorganizowała posterunek. Muszę podać swoje dane funkcjonariuszowi z notatnikiem na podkładce. Omijając kałuże, podchodzę do stodoły i ponad zaoranym polem patrzę na miejsce, gdzie wisi ciało. Pozostałą odległość do drzewa pokonuję po kładce ułożonej z białych plastikowych paneli. Ślady lemiesza wokół drzewa tworzą zarys łzy. Bruzdy srebrzą się od szronu. Przy zwłokach stoi Veronica Cray. Wygląda jak kat. Naga kobieta zwisa z drzewa na jednej ręce, przykuta kajdankami do gałęzi. Spod obręczy na poranionym lewym nadgarstku sączy się krew. Zarzucona na głowę biała poszewka podwija się na barkach. Palce stóp denatki ledwo sięgają ziemi. Przy nogach leży telefon komórkowy. Bateria jest wyczerpana. Kobieta ma skórzane kozaki sięgające kolan. Jeden obcas jest złamany, drugi oblepiony błotem. Błyski fleszy wywołują złudzenie, że ciało się porusza jak kukiełka w poklatkowej animacji. Ten sam patolog, mówiący północno-wschodnim dialektem, który badał

samochód Christine Wheeler, uwija się wokół zwłok, wydając instrukcje fotografowi. Przez następnych kilka godzin to miejsce będzie należeć do specjalistów zbierających dowody. Ruiz również jest. Dla rozgrzewki klepie się po ramionach. Obudziłem go, proponując, żebyśmy się tutaj spotkali. – Przerwałeś mi piękny sen – mówi. – Byłem w łóżku z twoją żoną. – Ja też z wami byłem? – Gdyby coś takiego mi się przyśniło, nie moglibyśmy się dłużej kolegować. Obaj przysłuchujemy się informacjom patologa, kierowanym do Veroniki Cray. Nieoficjalną przyczyną zgonu jest wychłodzenie. – Przekrwienie opadowe wskazuje, że zgon nastąpił w tym miejscu. W pozycji pionowej. Brak widocznych śladów świadczących o napaści seksualnej czy obronie. Ale więcej będzie wiadomo, gdy wezmę ciało do prosektorium. – Kiedy nastąpił zgon? – pyta komisarz. – Wystąpiło już stężenie pośmiertne. W normalnych warunkach w ciągu godziny temperatura ciała spada o jeden stopień, lecz w nocy był przymrozek. Ta kobieta nie żyje od dwudziestu czterech godzin, być może dłużej. Patolog składa podpis na dokumencie umieszczonym na podkładce i wraca do swojej ekipy. Komisarz przywołuje mnie gestem ręki. Po kładce ruszam za nią do drzewa. Dziś mam przy sobie laskę, znak, że lekarstwa słabiej działają. To elegancka laska z lakierowanego orzecha, z metalową rączką. Obecnie już mniej się krępuję jej używać. Mam do wyboru – albo laska, albo lęk przed upadkiem, gdyby zawiodły mnie nogi. Fotograf robi zbliżenie palców kobiety. Długie paznokcie są pomalowane. Ciało przypomina żyłkowany marmur; czuję mdlący zapach perfum i moczu. – Wie pan, kim ona jest? Zaprzeczam ruchem głowy. Komisarz ostrożnie podwija kaptur, zbierając materiał w dłoniach. Sylvia Furness patrzy prosto na mnie, z głową wychyloną do przodu i przekrzywioną na bok pod własnym ciężarem. Ciemniejsze przy skroniach platynowe włosy są pozlepiane. – Jej córka, Alice, zgłosiła zaginięcie w poniedziałek po południu. Ktoś ze znajomych podrzucił ją do domu po lekcji konnej jazdy. Zastała otwarte drzwi i nigdzie śladu matki. Na podłodze leżały porozrzucane ubrania. We wtorek rano sporządzono raport o zaginięciu.

– Kto znalazł ciało? Wskazuje farmera, który siedzi w kabinie ciągnika. – W nocy wydawało mu się, że słyszy lisy i o świcie wyszedł się rozejrzeć. W stodole znalazł samochód Sylvii Furness, a potem zobaczył zwłoki. Komisarz opuszcza poszewkę na twarz Sylvii. Scena śmierci ma surrealistyczny, boleśnie teatralny charakter; zapach trocin i makijaż. Zupełnie jakby ktoś ją zaaranżował, licząc na takie właśnie wrażenie u tych, którzy ją ujrzą. – Gdzie jest teraz Alice? – Dziadkowie się nią zajęli. – A ojciec? – Przylatuje dziś ze Szwajcarii. Był w delegacji. Komisarz wpycha ręce do kieszeni kurtki. – Rozumie pan coś z tego? – Na razie nie. – Nie ma śladów szarpaniny ani uszkodzeń ciała w wyniku obrony. Nie została zgwałcona, nie była torturowana. Rany boskie, ta kobieta zamarzła na śmierć. Wiem, że myśli również o Christine Wheeler. Trudno nie dostrzec podobieństw, a jednak potrafiłbym też znaleźć istotne różnice. Czasami w matematyce przypadkowość staje się wzorem. Zastanawia się także, czy Patrick Fuller maczał w tym palce. Został zwolniony z aresztu w niedzielę rano z zarzutem kradzieży telefonu komórkowego Christine Wheeler. Policjanci w mundurach zgromadzili się za szopą i czekają, żeby zająć się szukaniem śladów na polu. Veronica Cray idzie do nich, zostawiając mnie przy denatce. Dziewięć dni wcześniej przez uchylone drzwi patrzyłem, jak ta kobieta przebiera się w swoim mieszkaniu. Mięśnie miała jak rzeźbione dzięki godzinom spędzanym w siłowni. Teraz śmierć zmieniła rzeźbę w kamień. Wracam po kładce do granicy wytyczonej policyjnymi taśmami, a następnie wspinam się po zboczu na szczyt wzgórza porośnięty dębami. Laska na błotnistym terenie jest bezużyteczna. Wsuwam ją pod ramię. Słońce próbuje się przedrzeć przez wysokie białe chmury; niebo ma wygląd porcelany. Spod resztek mgły wyłania się dolina z garbatymi mostkami i punkcikami krów na pastwiskach. Dochodzę do ogrodzenia. Gdy próbuję je pokonać, blokuje mi się noga

i zsuwam się do rowu z trawą po kolana i błotnistą wodą. Przynajmniej mam miękkie lądowanie. Odwracam się i przyglądam się scenie. Funkcjonariusze z wydziału kryminalistyki zdejmują ciało Sylvii z drzewa i kładą na płachcie plastiku. Natura jest bezlitosnym i bezdusznym obserwatorem. Niezależnie od okrucieństwa czynu czy rozmiaru tragedii, drzewa, skały i chmury pozostają nieporuszone. Być może dlatego ludzkość nie spocznie, dopóki nie zetnie ostatniego drzewa, nie złowi ostatniej ryby i nie zastrzeli ostatniego ptaka. Skoro natura pozostaje beznamiętna wobec naszych losów, czemu mielibyśmy się nią przejmować? Sylvia Furness umarła z wychłodzenia. Miała telefon komórkowy, lecz nie wezwała pomocy. Rozmawiała z kimś, dopóki nie wyczerpała się bateria. To jedna możliwość, druga zaś, że ktoś tu był, a telefon stanowił narzędzie prowokacji. To był pokręcony, sadystyczny teatr, lecz co artysta chciał przekazać? Czerpał przyjemność z cierpienia kobiety, napawał się władzą nad nią, dlaczego jednak zostawił ciało tak bardzo na widoku? Czy to wiadomość, czy może ostrzeżenie? Znowu tu jest ten gość, który zna dalekiego kuzyna Johnny’ego Cochrana; to on próbował rozmawiać z moim upadłym aniołem. Regularny tropiciel trupów. Pan ponury kosiarz. Patrzę, jak lezie przez pole, niszcząc buty. A potem spada z płotu prosto do rowu. Co za łamaga! Poznałem tych doktorków od głowy, lekarzy w stopniu majora, którzy aplikują mentalne lewatywy, aby żołnierze mogli wydalić swoje koszmary, jakby to była kupa parującego gówna. Większość z nich jest artystami we wciskaniu kitu. Miałem wrażenie, że oddaję im przysługę, opowiadając różne rzeczy. A oni, zamiast zadawać pytania, tylko słuchali, albo udawali, że słuchają. Jest taki kawał o dwóch psychiatrach, którzy spotykają się na zjeździe swego rocznika uniwersyteckiego. Jeden wygląda staro i mizernie, a drugi kwitnąco. Ten sterany pyta: „Jak ty to robisz? To ciągłe słuchanie o ludzkich problemach zmieniło mnie w starca. Jak sobie z tym radzisz?”. „A kto by tego słuchał!” – odpowiada drugi. Felini, mój pierwszy dowódca w Afganistanie, miewał koszmary. Przezywaliśmy go Felini, bo mówił, że jego rodzina pochodzi z Sycylii, a on ma wujka w mafii. Nie znam jego prawdziwego nazwiska. Nie należało go znać. Felini spędził w Afganistanie dwanaście lat. Najpierw u boku Osamy bin Ladena walczył z Ruskimi, a potem przeciwko niemu. Między wojnami monitorował produkcję opium dla CIA i DEA. Był pierwszym Amerykaninem, który znalazł się w Mazar-e-Sharif po zdobyciu miasta przez Talibów w 1998 roku. Opowiedział mi, co tam widział. Talibowie przeczesywali ulice, prując z karabinów maszynowych do wszystkiego, co się ruszało. Chodzili od domu do domu, wyłapywali Hazarów i zamykali ich w blaszanych kontenerach transportowych stojących w pełnym słońcu. Ludzie dusili się albo zostawali ugotowani żywcem. Innych wrzucali do studni, zanim zasypały je buldożery. Nic dziwnego, że Felini miewał koszmarne sny. O dziwo, nie zmieniło to jego stosunku do Talibów. Szanował ich. „Talibowie wiedzieli, że nie przekonają do siebie miejscowych – powiedział mi. – Postanowili więc dać im

nauczkę. Za każdym razem, kiedy po utraceniu wsi znów ją zdobywali, zachowywali się jeszcze okrutniej. Zemsta to kurestwo, ale bez niej daleko się nie ujedzie. Zapomnij o zdobywaniu serc i umysłów. Wyrywaj serca i miażdż umysły” – mówił. Nie znam lepszego oficera śledczego niż Felini. Nie było takiej części ciała, której nie potrafiłby skatować. Nie było takiej informacji, której by nie wydobył. Miał też własną teorię na temat islamu. Mówił, że na Bliskim Wschodzie przez cztery tysiące lat gość, który dzierżył największy kij, miał szacunek i władzę. To jedyne, co rozumieją Arabowie, niezależnie od tego, czy to sunnici, szyici, Kurdowie, wahabici, ismailici czy kufi. Nie ma żadnej pieprzonej różnicy. No, dość tych nostalgicznych wynurzeń. Zdejmują zdzirę z gałęzi.

Ptak z trzepotem skrzydeł sfruwa z drzewa. Podryguję zaskoczony i chwytam się drutów ogrodzenia, czując, jak chłód metalu przenika w dłonie. Poniżej, na polu, dziesiątki policjantów posuwają się tyralierą. Obłoki pary unoszą się przy ich twarzach. Kiedy obserwuję tę scenę, nagle ogarnia mnie wrażenie, że nie jestem sam. Wpatruję się w mroczną przestrzeń między drzewami i kątem oka dostrzegam ruch. Mężczyzna, kucając, stara się ukryć za pniem zwalonego drzewa. Na głowie ma wełnianą czapkę, coś ciemnego zasłania mu twarz. Bez namysłu ruszam w jego stronę. Słyszy hałas. Ogląda się, pakuje coś do torby, zrywa się i zaczyna biec. Krzykiem nakazuję mu się zatrzymać. On jednak biegnie dalej, roztrącając zarośla. Jest duży, powolny i ma błyszczącą twarz. Nie ucieknie mi. Dobiegam do niego, a wtedy on niespodziewanie się zatrzymuje. Nie zdążam wyhamować, wpadam na niego i obaj lądujemy na ziemi. Podnoszę się na kolana i unoszę laskę nad głową jak czekan. – Nie ruszaj się! – Chryste, facet, wyluzuj. – Ktoś ty? – Jestem fotografem. Pracuję w agencji prasowej. Siada. Spoglądam na jego torbę, której zawartość leży porozrzucana wśród butwiejących liści. Aparat fotograficzny z fleszem, teleobiektyw, filtry, notes... – Kurde, zabulisz, jeśli coś się potłukło – odgraża się, oglądając aparat. Moje krzyki zwabiły Monka, który przeskakuje przez ogrodzenie ze znacznie większą wprawą niż ja. – Cholera! – klnie. – Cooper. – Cześć, Monk. – Dla ciebie sierżant Abbott. – Monk podrywa go z ziemi. – To miejsce przestępstwa i jednocześnie teren prywatny. Bezprawne wkroczenie.

– Odpieprz się. – Obraza funkcjonariusza na służbie – kolejne wykroczenie. – Daj spokój. – Film. – Nie mam filmu. To cyfrówka. – W takim razie dawaj cholerną kartę pamięci. – Ludzie mają prawo widzieć te zdjęcia – stawia się Cooper. – To leży w interesie publicznym. – No jasne, kobieta wisząca na drzewie – wielka historia w publicznym interesie. Zostawiam ich sprzeczających się. Monk wygra. Ma sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. I tym razem natura zwycięży. Przechodzę przez bramę i kieruję się drogą do ścieżki zablokowanej przez policyjne wozy. Komisarz Cray stoi przy bufecie na kółkach i miesza herbatę z cukrem. Spogląda na moje spodnie. – Przewróciłem się – wyjaśniam. Kręci głową, po czym, stojąc nieruchomo, odprowadza spojrzeniem policjantów mijających nas z białym workiem na noszach, które wstawiają do furgonetki Home Office. – Co może zmusić kogoś takiego jak Sylvia Furness do zdjęcia ubrania, wyjścia nago z domu i przyjazdu tutaj? – Myślę, że użył jej córki. – Przecież była w szkółce jeździeckiej. – Pamięta pani, co mówił Fuller? Kiedy w piątek natknął się na ścieżce na Christine Wheeler, spytała o córkę. – Darcy była w szkole. – Właśnie. A jeśli Christine tego nie wiedziała? Jeśli przekonał ją, że jest inaczej? Komisarz wzdycha i przeciąga dłonią po głowie. Jej krótkie włosy pod dotykiem spłaszczają się i natychmiast prostują z powrotem. Widzę, że przygląda mi się, jakbym był jakimś dziwacznym artefaktem, o który się potknęła, lecz nie potrafi go nazwać. Gdzieś po mojej prawej stronie słyszę zamieszanie; kilkoro ludzi wykrzykuje coś jednocześnie. To reporterzy i członkowie ekip telewizyjnych przeszli pod policyjną taśmą i wtargnęli na teren farmy. Przynajmniej dziesięciu mundurowych oraz policjantów w cywilu ustawia się w kordon.

Jeden z reporterów obraca się wokół własnej osi i daje nura pod kolejną taśmę. Policjant chwyta go od tyłu i obaj lądują w błocie. Veronica Cray wzdycha znacząco i wylewa resztkę herbaty na trawę. – Pora karmienia – oznajmia. Chwilę później znika w rozjuszonym tłumie. Ledwo widzę czubek jej głowy. Każe się cofnąć jeszcze dalej. Teraz dobrze ją widać. W światłach telewizyjnych reflektorów jej twarz jest bielsza niż księżyc w pełni. – Jestem komisarz Veronica Cray. Dziś rano o siódmej pięćdziesiąt pięć znaleziono w tym miejscu zwłoki kobiety. Wstępne oględziny wskazują na śmierć w podejrzanych okolicznościach. Nazwisko zmarłej nie zostanie podane do wiadomości, dopóki nie skontaktujemy się z najbliższą rodziną. Za każdym razem, kiedy zawiesza głos, błyskają flesze i padają gorączkowe pytania: – Kto znalazł ciało? – Czy to prawda, że była naga? – Czy została zgwałcona? Niektóre z tych pytań doczekają się odpowiedzi, inne nie. Komisarz patrzy prosto w obiektywy kamer i z profesjonalnym spokojem odpowiada zwięźle i na temat. Kiedy kończy tę naprędce zorganizowaną konferencję prasową, odzywają się pełne sprzeciwu głosy. Niewzruszona, przeciska się między dziennikarzami, podchodzi do mnie i kieruje mnie w stronę czekającego samochodu. – Panie profesorze, nie mam złudzeń co do mojej pracy. Przeważnie zadania są proste. Przeciętny zabójca jest pijany, głupi i działa w afekcie. Jest biały, ma około trzydziestu lat, niski iloraz inteligencji i był już notowany. Wdaje się w szarpaninę w pubie albo wkurzony zrzędzeniem żony, wali ją młotkiem w potylicę. Takie zabójstwa są dla mnie zrozumiałe. Mówi, że z tego, co widzi, ten przypadek jest inny. – Słyszałam wiele na pana temat. Podobno zna się pan na ludziach, rozumie ich i czyta w ich głowach jak z fusów po kawie. – Dokonuję klinicznej oceny – prostuję. – Obojętnie, jak pan to nazywa, chyba jest pan w tym dobry. Dla pana liczą się szczegóły. Lubi pan szukać dla nich schematów. Chcę, żeby pan znalazł schemat dla mnie. Chcę się dowiedzieć, dlaczego i jak on to zrobił. Bo nie chcę dopuścić do tego, żeby ten świrus znowu uderzył. None

25

W domu panuje cisza. Dźwięki muzyki klasycznej sączą się do przedpokoju. Stół w jadalni został dosunięty do ściany. Na środku stoi samotne krzesło. Darcy ma na sobie nisko zrolowane na biodrach spodnie od dresu i kusy top, który odsłania blade ramiona i brzuch. Kasztanowe włosy ściągnęła w kok. Stoi na jednej nodze, a drugą, z obciągniętymi palcami, opiera o poręcz krzesła i pochyla się, dopóki głowa nie dotknie kolana. Zarys łopatek pod skórą przypomina szczątkowe skrzydła. Stoi w tej pozycji przez minutę, a potem prostuje się i porusza ręką nad głową, jakby malując w powietrzu. Każdemu z tych gestów towarzyszy oszczędny wysiłek. Czy to będzie skłon, czy wyciągnięcie ręki, nic nie jest wymuszone ani bezcelowe. Ledwo przepoczwarzyła się w kobietę, a już jej ruchy cechuje gracja i pewność siebie. Siada na podłodze, rozsuwa szeroko nogi i pochylając się, dotyka podbródkiem desek. Jej nastoletnie ciało, napięte i otwarte do granic możliwości, wygląda pięknie i harmonijnie. W tej pozie nie ma nic wulgarnego. Otwiera oczy. – Nie zimno ci? – pytam. – Nie. – Jak często ćwiczysz? – Powinnam dwa razy dziennie. – Dobra jesteś. Śmieje się. – Zna się pan na balecie? – Nie. – Podobno mam figurę tancerki – mówi. – Długie nogi i krótki korpus. – Podnosi się i staje bokiem do mnie. – Nawet przy wyprostowanych nogach kolana są lekko wygięte do tyłu, widać to? Sylwetka lepiej się prezentuje, gdy się stoi na puentach. – Wspina się na palce. – Potrafię tak napiąć stopy, że noga od

palców po kolano będzie tworzyć linię prostą. Widzi pan? – Tak. Masz dużo wdzięku. – Mam krzywe nogi i stawiam stopy jak kaczka. – Śmieje się. – Miałem kiedyś pacjentkę balerinę. – Dlaczego chodziła na terapię? – Była anorektyczką. Darcy ze smutkiem kiwa głową. – Niektóre dziewczyny się głodzą. Ja dostałam miesiączkę, dopiero gdy skończyłam piętnaście lat. Mam krzywy kręgosłup, częściowo przemieszczone kręgi i przeciążony odcinek szyjny. – Czemu to robisz? Kręci głową. – Nie potrafiłby pan tego zrozumieć. Stawia stopy palcami na zewnątrz. – To jest pas de chat. Zaczynam lewą nogą od plié i unoszę prawą do pozycji retiré. W powietrzu zginam lewą nogę do re tiré, tak że obie nogi tworzą romb. Widać? Tak tańczą cztery łabędzie w Jeziorze łabędzim. Splatają ramiona i powtarzają pas de chat szesnaście razy. Przy każdym podskoku zdaje się frunąć w powietrzu. – Może pan mi pomóc przećwiczyć pas de deux? – Co to takiego? – Proszę podejść. Pokażę. Bierze mnie za ręce i kładzie je sobie na talii. Mam wrażenie, że mógłbym złączyć czubki palców za jej plecami. – Trochę niżej – koryguje. – O tak. – Nie wiem, co robić. – Nieważne. Nikt nie patrzy na mężczyznę przy pas de deux. Wszystkie oczy są skierowane na balerinę. – I co teraz? – Proszę mnie przytrzymać, kiedy podskoczę. Wybija się bez najmniejszego wysiłku, a ja mam wrażenie, że raczej ją ściągam w dół niż unoszę do góry. Jej naga skóra prześlizguje się pod moimi palcami. Powtarza figurę sześć razy. – Już może mnie pan puścić – mówi z przekornym uśmiechem. – Pewnie pan

nie lubi baletu. Potrafię też inaczej tańczyć. Rozpuszcza włosy, pozwalając im opaść na oczy. Na ugiętych, szeroko rozstawionych nogach wykonuje powoli koliste ruchy biodrami, gładząc się po udach, a nawet po kroczu. Jest bezwstydnie wyzywająca. Na siłę odwracam wzrok. – Nie powinnaś tańczyć w taki sposób. – Czemu? – Bo nie należy tego robić przy obcych. – Ale pan nie jest obcy. Teraz kpi sobie ze mnie. Podlotki to najbardziej skomplikowana forma życia na ziemi. Niewiarygodne, jak łatwo potrafią wprawić człowieka w zażenowanie. Czasem wystarczy spojrzenie, odsłonięty kawałek skóry, lekceważący uśmieszek, by człowiek poczuł się zgrzybiały, wścibski i z lekka lubieżny. – Musimy porozmawiać. – O czym? – O twojej mamie. – Myślałam, że już mnie pan o wszystko wypytał. – Jednak nie. – Mogę się dalej rozciągać? – Pewnie. Siada na podłodze w szerokim rozkroku. – Rozmawiałaś z kimś o mamie... w ostatnim miesiącu? Czy ktoś wypytywał o nią albo o ciebie? Wzrusza ramionami. – Nie sądzę. Nic takiego sobie nie przypominam. A czemu? Co się stało? – Doszło do kolejnego wypadku śmierci. Policja może ponownie cię przesłuchać. Darcy przestaje się rozciągać i patrzy mi prosto w oczy. Jej spojrzenie już nie tryska energią i nie ma w nim rozbawienia. – Kto? – Sylvia Furness. Przykro mi. Cichy dźwięk wyrywa się z gardła Darcy. Dziewczyna przyciska dłoń do ust, jakby chciała go stłumić. – Miałaś okazję poznać Alice? – Tak. – Dobrze ją znasz?

Kręci głową. Mam za mało informacji, żeby wytłumaczyć Darcy, co właściwie stało się dzisiaj czy przed dziesięcioma dniami. Sam tego nie rozumiem. Christine Wheeler i Sylvia Furness prowadziły wspólnie firmę, a co jeszcze je łączyło? Mężczyzna, który je zabił, dużo o nich wiedział. Wybrał je z jakiegoś powodu. W poszukiwaniach należy skupić się przede wszystkim na przeszłości. Sprawdzić notesy z adresami, zapiski w kalendarzach, portfele, maile, listy, pocztę głosową. Trzeba przyjrzeć się trybowi życia ofiar – dokąd chodziły, z kim się spotykały, w jakich sklepach robiły zakupy, u którego fryzjera się czesały. Czy miały wspólnych znajomych? Czy należały do tego samego klubu fitness? Czy korzystały z usług tego samego lekarza, pralni chemicznej, a może wróżki? I jeszcze jedna istotna sprawa: gdzie kupowały buty. Klucz zgrzyta w zamku. Słychać rozgardiasz w korytarzu. To Julianne, Charlie i Emma wchodzą, niosąc połyskliwe torby z zakupami, policzki mają zarumienione z zimna. Charlie jest w szkolnym mundurku, a Emma w nowych botkach, które wydają się nieco przyduże, lecz jej stopy zdążą do nich dorosnąć, zanim skończy się zima. Julianne spogląda na Darcy. – To strój do tańca czy mający sprzyjać obustronnemu zapaleniu płuc? – Ćwiczyłam. – A ty co tu robisz? – zwraca się do mnie. – Asekurował mnie – odzywa się Darcy. Julianne zatrzymuje na mnie swe nieprzeniknione spojrzenie, to samo, które sprawia, że nasze dzieci natychmiast przyznają się do przewinień, a nieproszeni goście w rodzaju adwentystów dnia siódmego czym prędzej czmychają od bramki. Sadzam Emmę na stole i rozpinam zamki botków. – Gdzie zniknąłeś rano? – pyta Julianne. – Miałem wezwanie z policji. Coś w tonie mego głosu sprawia, że odwraca się do mnie i z uwagą patrzy mi w oczy. Nie padają żadne słowa, lecz ona już wie, że znowu doszło do śmierci. Darcy gilga Emmę pod paszkami. Julianne zerka na nią i zatrzymuje spojrzenie na mnie. Dostaję następny komunikat bez słów. Być może tak się dzieje, gdy się jest małżeństwem przez szesnaście lat i mniej więcej można już przewidzieć, co druga strona myśli. Zwłaszcza jeśli ożeniłeś się z kobietą o takiej intuicji i zdolności postrzegania jak Julianne. Uczyniłem

zawód ze studiowania ludzkich zachowań, lecz, podobnie jak większość ludzi mojej profesji, kiepsko analizuję samego siebie. Od tego mam żonę. Jest w tym dobra. Lepsza niż terapeuta. Porażająco dobra. – Może mnie ktoś zawieźć do miasta? – pyta Darcy. – Potrzebuję paru rzeczy. – Mogłaś powiedzieć, tobym ci przywiozła – odpowiada Julianne. – Nie pomyślałam o tym. Julianne pokrywa rozdrażnienie wymuszonym uśmiechem. Darcy idzie na górę się przebrać. Julianne rozpakowuje zakupy. – Joe, ona nie może tu siedzieć bez końca. – Zadzwoniłem dziś do jej ciotki w Hiszpanii i nagrałem wiadomość. Jestem także w kontakcie z dyrektorką szkoły. Julianne, niezupełnie zadowolona, odpowiada skinieniem głowy. – Jutro przeprowadzam rozmowy z kandydatkami na nianię. Jeżeli znajdę kogoś, będzie potrzebny pokój. Darcy musi zniknąć. Otwiera lodówkę i układa jajka na tacce. – Powiedz, co się rano stało. – Kolejna kobieta nie żyje. – Kto taki? – Wspólniczka Christine Wheeler. Julianne jest zszokowana. Milcząco wpatruje się w grejpfruta, który trzyma w dłoni, jakby nie wiedziała, czy wkłada go do lodówki, czy raczej wyjmuje. Nie chce słyszeć ani słowa więcej. Szczegóły jej nie interesują. Zamyka lodówkę i omija mnie, zabierając swoje odczucia na górę. Tak bardzo chciałbym ją przekonać, że nie uczestniczę w tym wszystkim na własne życzenie. Nie ze swojego wyboru znalazłem się przy Christine Wheeler, gdy skoczyła z mostu. Nie miałem wpływu na to, że jej córka zapukała do naszych drzwi. Kiedyś Julianne bardzo ceniła moje poczucie sprawiedliwości, empatię i odrazę do hipokryzji. Teraz jednak traktuje mnie tak, jakby moje życie miało się sprowadzać do wychowywania dzieci, sporadycznego wygłaszania wykładów i czekania, aż pan Parkinson zabierze mi to, czego jeszcze nie zabrał. Nawet kiedy Ruiz zjawił się u nas wczoraj na kolacji, dużo czasu minęło, zanim się odprężyła. – Wiesz, Vincent – zwróciła się do niego. – Sądziłam, że mu to wyperswadujesz. – Co wyperswaduję?

– Ten absurd. – Patrzyła na niego znad kieliszka z winem. – Myślałam, że przeszedłeś na emeryturę. Czemu nie pograsz w golfa? – Prawdę mówiąc, wynająłem płatnego mordercę, który ma mnie walnąć w głowę, jeśli kiedykolwiek wyjdę z domu w spodniach w kratę. – Golf ci nie odpowiada? – Nie. – A kręgle albo zwiedzanie kraju samochodem z przyczepą kempingową? Ruiz roześmiał się nerwowo i posłał mi takie spojrzenie, jakby przestał być zazdrosny o moje życie. – Mam nadzieję, że ty nigdy nie przejdziesz na emeryturę – rzekł. Słyszę podniesione głosy na górze. Julianne krzyczy na Darcy. – A ty co? Trzymaj się z daleka od moich rzeczy! – Auu! Boli! Wchodzę po schodach po dwa stopnie naraz i znajduję się w naszej sypialni. Julianne trzyma mocno Darcy za ramię, nie pozwalając jej się wyrwać. Dziewczyna stoi zgięta wpół, przyciskając rękę do brzucha, jakby coś w niej ukrywała. – Co się dzieje? – Złapałam ją, jak grzebała w moich rzeczach – mówi Julianne. Spoglądam na komodę. Szuflady są pootwierane. – Wcale nie grzebałam – protestuje Darcy. – A co robiłaś? – Nic. – To nie wygląda na nic – mówię. – Czego szukałaś? Rumieni się. Nigdy dotąd nie widziałem, żeby się zaczerwieniła. Prostuje się i opuszcza ręce. Mała ciemnoszkarłatna plama znaczy krok jej spodni od dresu. – Dostałam okresu. Zajrzałam do łazienki, ale nie znalazłam podpasek. Julianne jest zażenowana. Puszcza Darcy i próbuje się tłumaczyć. – Przepraszam. Mogłaś powiedzieć. Zapytać mnie. Ignorując moją bierność, bierze Darcy za rękę i prowadzi do łazienki przy sypialni. Zamykając drzwi, rzuca mi spojrzenie. Zazwyczaj tak opanowana i pewna siebie, przy Darcy stała się inną osobą, i obwinia o to mnie. None

26

Miałem trzydzieści jeden lat, kiedy poznałem uczucie towarzyszące obserwowaniu czyjejś śmierci. Taksówkarz, Pasztun, z łuszczycą na łokciach i kolanach, zszedł na moich oczach. Kazaliśmy mu stać przez pięć dni bez przerwy, aż stopy mu spuchły jak banie, a kajdany wbiły się w kostki. Nie spał. Nie jadł. To jest ogólnie akceptowane „przetrzymywanie w stresującej pozycji”. Patrz instrukcja SK 46/34. Nazywał się Hamad Mowhoush. Aresztowano go w punkcie kontrolnym w południowym Afganistanie po wybuchu miny pułapki, w wyniku czego zginęło dwóch żołnierzy piechoty morskiej, a trzech zostało rannych, w tym mój kumpel. Nałożyliśmy Hamadowi śpiwór na głowę i obwiązaliśmy go drutem. Potem taczaliśmy go tam i z powrotem i siadaliśmy mu na piersi. Właśnie wtedy stanęło mu serce. Według niektórych ludzi tortury nie są efektywną metodą zdobywania informacji, bo silny ból i słaba wola sprawią, że człowiek będzie gadał, co mu ślina na język przyniesie, żeby tylko przestano go męczyć. Zgoda. W większości wypadków tortury się nie sprawdzają, lecz jeśli działa się szybko i połączy zaskoczenie pojmaniem ze strachem przed torturami, zdumiewające, jak często umysły się otwierają, uwalniając mnóstwo najróżniejszych tajemnic. Nie wolno nam było nazywać zatrzymanych JW (jeńcami wojennymi). To były OPN (osoby pod nadzorem). Armia uwielbia akronimy. Następny skrót to PPP (przesłuchania pod przymusem). Do tego właśnie zostałem przeszkolony. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Hamada, znajdował się w zawiązanym jutowym worku. Dostałem go od Feliniego. „Wpiernicz OPN – polecił z uśmiechem. – Potem go przypieczemy”. „Wpierniczyć OPN” znaczy: porządnie go pobić. „Przypiekanie” oznacza stresującą pozycję. Felini zmuszał ludzi, aby stali na piekącym słońcu i trzymali w wyciągniętych rękach pięciogalonowe kanistry. Dorzuciliśmy też parę własnych pomysłów. Czasami zlewaliśmy OPN wodą, tarzaliśmy w piachu i tak długo biliśmy światłami chemicznymi, aż świecili w ciemności. Wrzuciliśmy trupa Hamada do dołu z wapnem. Potem długo miałem kłopoty ze snem. Wyobrażałem sobie, jak ciało puchnie powoli, a z klatki piersiowej wydobywa się gaz, co sprawia wrażenie, jakby ten człowiek ciągle oddychał. Jeszcze mi się zdarza o nim myśleć. Budzę się w środku nocy z przygniatającym ciężarem na piersi i wyobrażam sobie, że leżę w ziemi, a wapno pali mi skórę. Nie boję się umierania. Wiem, że jest coś gorszego od leżenia pod ziemią, przypiekania czy smagania chemicznymi światłami. To mnie spotkało krótko po północy w czwartek siedemnastego maja. Wtedy po raz ostatni widziałem Chloe. Ukradziono mi ją. Siedziała w samochodzie na miejscu pasażera, ubrana w piżamkę. Od tamtego czasu minęło dwadzieścia jeden niedziel. Dziesięć rzeczy, które pamiętam o córce: 1. Bladość jej skóry. 2. Żółte szorty. 3. Laurkę, którą zrobiła na Dzień Ojca, z dwiema patykowatymi postaciami, jedną dużą, drugą małą, trzymającymi się za ręce.

4. Jak opowiadam jej bajkę o Jasiu i magicznej fasoli, opuszczając fragment, w którym potwór chce zemleć Jasia i upiec chleb. 5. Dzień, kiedy się przewróciła i rozcięła skórę nad okiem. Trzeba było założyć dwa i pół szwa. (Czy jest coś takiego jak pół szwa?). Być może sam to wymyśliłem, żeby zrobić na niej wrażenie. 6. Jak oglądam ją w roli indiańskiej squaw w szkolnym przedstawieniu Piotrusia Pana. 7. Jak zabieram ją na rozgrywki pucharowe do Monachium. Przeoczyłem wtedy jedynego gola, bo akurat sięgałem po batonik, który spadł jej pod ławkę. 8. Jak idziemy nabrzeżem w St Mawes podczas naszych ostatnich wspólnych wakacji. 9. Jak uczę ją jeździć na rowerze bez dodatkowych kółek. 10. Jak uśmiercam jej ukochaną kaczuszkę, kiedy lis wkradł się do kurnika i odgryzł jej skrzydło. Dzwoni telefon. Otwieram oczy. W pokoju mrok, bo grube zasłony i żaluzje nie przepuszczają światła. Sięgam po słuchawkę. – Taak? – Czy to pan Gideon Tyler? – Akcent zdecydowanie z Belfastu. – A kto pyta? – Poczta Królewska. – Skąd macie mój numer? – Był wewnątrz paczki. – Jakiej paczki? – Siedem tygodni temu nadał pan paczkę do niejakiej Chloe Tyler. Nie udało nam się doręczyć przesyłki. Adres, który pan podał, jest albo nieprawidłowy, albo nieaktualny. – Skąd pan dzwoni? – Z Krajowego Centrum Zwrotów Przesyłek. Zajmujemy się niedoręczoną pocztą. – Możecie spróbować wysłać tę paczkę pod inny adres? – Jaki? – Musicie mieć dane... w komputerze. Wrzućcie nazwisko Chloe Tyler, zobaczcie, co wyjdzie. Spróbujcie też Chloe Chambers. – Nie mamy takich możliwości, proszę pana. Pod jaki adres zrobić zwrot? – Nie chcę jej z powrotem. Ma zostać dostarczona. – Proszę pana, to niemożliwe. Co mamy zrobić z paczką? – Ja opłaciłem pieprzone koszty przesyłki. A wy ją dostarczcie. – Proszę nie przeklinać. Mamy prawo się rozłączyć, jeżeli klient używa wulgarnego języka. – Wal się! Ciskam słuchawkę na widełki. Odbija się i opada z powrotem. Ponownie odzywa się dzwonek. No, przynajmniej telefon działa. Dzwoni ojciec. Chce wiedzieć, kiedy go odwiedzę. – Jutro. – O której? – Po południu. – O której po południu? – A co za różnica? I tak zawsze siedzisz w domu. – Może wybiorę się na bingo. – W takim razie przyjdę przed południem.

None

27

Alice Furness ma trzy ciotki, dwóch wujków, dwoje dziadków i pradziadka, który zdaje się konkurować z resztą rodziny w okazywaniu współczucia. Alice nie może zrobić kroku, aby ktoś natychmiast do niej nie podbiegł i nie spytał, jak się czuje, czy nie jest głodna i co chciałaby, żeby jej podać. Mnie z Ruizem polecono zaczekać w salonie. Duży bliźniak na przedmieściu Bristolu należy do siostry Sylvii, Glorii, która najwyraźniej przewodzi całemu klanowi. W tej chwili naradza się w kuchni z krewnymi, czy powinno się nam pozwolić na rozmowę z Alice. Pradziadek w naradzie nie uczestniczy. Siedzi w fotelu i wlepia w nas wzrok. Ma na imię Henry i jest starszy niż Matuzalem. (To jedno z powiedzonek mojej matki). – Glorio! – grzmi Henry, patrząc gniewnie w kierunku kuchni. Córka zagląda do pokoju. – Tak, tato? – Ci goście chcą przesłuchać naszą Alice. – Wiemy, tato. Właśnie o tym rozmawiamy. – No to się pospieszcie. Nie każcie im tak długo czekać. Gloria uśmiecha się przepraszająco i wraca do kuchni. Sylvia Furness musiała być najmłodsza z rodzeństwa. Starsze siostry weszły już w długie, niepewne lata średnie, kiedy trudno określić wiek. Ich mężowie są mniej aktywni czy mniej ich to wszystko obchodzi. Widzę ich przez balkonowe drzwi wiodące do ogrodu; palą i rozmawiają na męskie tematy. Dyskusja w kuchni staje się gorąca. Słyszę, jak padają hasła z gazetowej psychologii rodem i oklepane komunały. Rozumiem, że rodzina chce chronić Alice, lecz ciotki nie powinny zapominać, że dziewczynkę przesłuchiwała już policja. Dochodzą do porozumienia. Jedna z ciotek – chuda kobieta w ciemnej spódnicy i w kardiganie – będzie obecna podczas rozmowy. Ma na imię Denise i niczym

sztukmistrz wyciąga niezliczone chusteczki higieniczne z rękawa swetra. Muszą teraz odciągnąć Alice od ekranu komputera. Dziewczynka ma jakieś jedenaście, może dwanaście lat, nadąsaną minę i pulchne policzki, co wynika raczej z diety niż z budowy ciała. Ubrana w dżinsy i koszulkę polo, trzyma na rękach kulkę białego futra – królika z długimi uszami zakończonymi różowymi pędzelkami, który na całą swą długość wyciąga się w jej objęciach. – Dzień dobry, Alice. Nie zwraca na mnie uwagi. Prosi o filiżankę herbaty i biszkopta. Denise natychmiast spełnia jej prośbę. – Kiedy przyjedzie twój tata? – pytam. Wzrusza ramionami. – Pewnie za nim tęsknisz. Często wyjeżdża? – Tak. – Czym się zajmuje? – Jest dilerem prochów. Denise wzdycha z emfazą. – Kochanie, to nie było miłe – mówi. – Pracuje dla firmy farmaceutycznej – poprawia się Alice. – To taki żart, wiesz? – zwraca się opryskliwie do ciotki. – Bardzo śmieszny – wtrąca Ruiz. Alice spogląda na niego spod zmrużonych powiek, nie całkiem pewna, czy mówi poważnie. – Opisz mi poniedziałkowe popołudnie – proszę. – Wróciłam do domu i mamy nie było. Nie zostawiła żadnej wiadomości. Trochę poczekałam, ale chciało mi się jeść. – I co zrobiłaś? – Zadzwoniłam do cioci Glorii. – Kto miał klucze do mieszkania? – Mama i ja. – I jeszcze ktoś? – Nie. Ruiz zaczyna się wiercić. – Czy mama zapraszała panów do domu? – pyta. – Znaczy chłopaków? – Alice chichocze. – Znajomych. – Hmm, lubiła pana Pelicosa, mojego nauczyciela angielskiego. Mówiłyśmy na

niego Pelikan, bo ma długi nos. Czasami wpada do nas po pracy Eddie ze sklepu wideo. Przynosi filmy na DVD. Ale mnie nie pozwalają ich oglądać. Puszczają je na telewizorze w sypialni. Denise próbuje ją uciszyć. – Moja siostra miała udane małżeństwo. Chyba nie należy pytać Alice o takie sprawy. Wyciąga z rękawa kolejną chusteczkę. Królik wypełzł z objęć dziewczynki i próbuje się wtulić w jej szyję. Alice chichocze. Uśmiech odmienia jej twarz. – Jak się wabi? – pytam. – Jeszcze nie ma imienia. – Dopiero go dostałaś? – Znalazłam. – Gdzie? – W pudełku przed drzwiami do mieszkania. – Kiedy to było? – W poniedziałek. – Po powrocie z lekcji jazdy? Przytakuje kiwnięciem głowy. – Opowiedz dokładnie, jak to było. Wzdycha. – Drzwi nie były zamknięte na klucz. Na wycieraczce stało pudełko. Mamy nie było w domu. – Czy w pudełku był jakiś list? – Tylko moje imię napisane na boku. – Wiesz, kto ci to dał? Alice kręci głową. – Mówiłaś kiedyś komuś, że chciałabyś mieć królika? – Nie. Myślałam, że to od taty. Zawsze mówi o białych królikach i o Alicji w Krainie Czarów. – Ale to nie tata dał ci królika? Kręci głową, a jej koński ogon podskakuje na boki. – Kto jeszcze mógł ci go podarować? Wzrusza ramionami. – Alice, to bardzo ważne. Czy rozmawiałaś z kimś o mamie, a może

o królikach czy o Alicji w Krainie Czarów? Z kimś ze znajomych mamy lub z zupełnie obcą osobą. Z kimś, kto z jakiegoś powodu cię zagadnął. – Jak mam to pamiętać? – Zaczyna się stawiać. – Ciągle z kimś rozmawiam. – Musisz sobie przypomnieć tę osobę. Mocno się skup. Jej herbata stygnie. Alice gładzi królika po uszach, próbując postawić je w pionie. – Może był ktoś taki. – Kto? – Jeden pan. Powiedział, że jest incognito. Nie wiedziałam, co to znaczy. Opowiada o wieczorze panieńskim, na który poszła z matką, i przytacza rozmowę z mężczyzną w przeciwsłonecznych okularach, stojącym przy grającej szafie. Rozmawiali o muzyce i o koniach. Chciał jej kupić jeszcze jedną lemoniadę. Zacytował fragment Alicji w Krainie Czarów. – Skąd wiedział, jak masz na imię? – Powiedziałam mu. – Widziałaś go wcześniej? – Nie. – Wiedział, jak się nazywa twoja mama? – Nie wiem. Ale wiedział, gdzie mieszkamy. – Skąd? – Nie mam pojęcia. Ja mu nie powiedziałam. Wiedział, i już. Wielokrotnie wracam do tego. Wyciągam z Alice szczegóły, obudowuję szkielet kolejnymi warstwami mięśni i ścięgien. Pilnuję, żeby niczego nie zmieniała ani nie pomijała. Musi powtórzyć dokładnie, co ten mężczyzna mówił. Wiem już, że był mego wzrostu i miał rzadkie jasne włosy. Był starszy od matki, ale młodszy ode mnie. Alice nie pamięta, jak był ubrany, i nie zauważyła tatuaży, sygnetu czy innych charakterystycznych szczegółów poza przeciwsłonecznymi okularami. Ziewa. Rozmowa zaczyna ją nudzić. – Czy ten pan rozmawiał z twoją mamą? – pyta Ruiz. – Nie. Mama rozmawiała z innym panem. – Z innym panem? – Tym, który odwiózł nas do domu. Ruiz wydobywa z niej opis młodszego, mniej więcej trzydziestoletniego mężczyzny z kręconymi włosami i z kolczykiem w uchu. Tańczył z matką,

a potem zaproponował, że odwiezie je do domu. – Czy to naprawdę konieczne? – interweniuje ponownie Denise. – Biedna Alice opowiedziała już to wszystko policji. Alice gwałtownie wyciąga przed siebie ręce z królikiem. Na dżinsach ma mokrą plamę. – Ooch, nasiusiał na mnie! Fuj! – Za mocno go ściskałaś – orzeka ciotka. – Wcale nie. – Nie powinnaś go ciągle nosić na rękach. – To mój królik. Zwierzak ląduje na kuchennym stole. Alice chce się przebrać. Nie udało mi się obudzić w niej świadomości, że to, co mówi, jest bardzo ważne, i ma już dość tej rozmowy. Patrzy na mnie z pretensją i mam wrażenie, że w jakiś sposób mnie obwinia – o śmierć matki, o plamę na dżinsach, o wywrócenie jej życia do góry nogami. Każdy człowiek inaczej radzi sobie z rozpaczą i cierpieniem. U Alice kumulują się one w obszarach, których nawet nie potrafię sobie wyobrazić. Ponad dwadzieścia lat spędziłem na badaniu ludzkich zachowań, leczeniu pacjentów i słuchaniu o ich wątpliwościach i lękach, lecz najbogatsze nawet doświadczenie i najgłębsza wiedza psychologiczna nigdy nie pozwolą mi poczuć tego, co czują inni. Mogę być świadkiem tej samej tragedii lub przeżyć to samo nieszczęście, ale moje uczucia, podobnie jak uczucia Alice, będą jedyne w swoim rodzaju i całkiem prywatne. Jest chłodno, ale nie przejmująco zimno. Nagie drzewa z konarami brutalnie przyciętymi w sąsiedztwie linii wysokiego napięcia przypominają rycinę na tle nieba w kolorze lawendy. Ruiz wpycha ręce w kieszenie i oddala się od domu. Nieznacznie utyka na prawą nogę, w której nigdy nie odzyskał pełnej sprawności po starej ranie postrzałowej. Doganiam go i usiłuję dotrzymać mu kroku. Ktoś przysłał Darcy puenty po śmierci matki – bez żadnego listu ani adresu zwrotnego. Prawdopodobnie ta sama osoba podrzuciła Alice królika. Czy to rodzaj wizytówki, czy kondolencje w postaci prezentu? – Doszedłeś już, kim może być ten facet? – pyta Ruiz. – Jeszcze nie. – Założę się o dwadzieścia funtów, że to były chłopak albo kochanek.

– Obu kobiet? – Może obwinia jedną o zniszczenie relacji z drugą. – A opierasz tę teorię na...? – Moim nosie. – Jesteś pewien, że to nie smarki? – Możemy się założyć. – Nie mam żyłki do hazardu. Dochodzimy do samochodu. Ruiz opiera się o drzwi. – Powiedzmy, że masz rację i że za cel ataku obiera córki, ale jak on to robi? Darcy była wtedy w szkole. Alice jeździła na koniu. Nic im nie groziło. Nie znam wyjaśnienia. Tu potrzeba sporego wysiłku wyobraźni, skoku w ciemność. – Jak on uwiarygodnia takie kłamstwa? – zastanawia się Ruiz. – Musi dużo wiedzieć o córkach. Znać nie tylko ich imiona i wiek, ale również najróżniejsze szczegóły z ich życia. Może bywał w ich domach albo znalazł jakiś sposób, żeby się zbliżyć do dziewczynek, obserwować je. – Przecież matka powinna zadzwonić do szkoły czy do szkółki jeździeckiej. Nie można tak po prostu uwierzyć, że ktoś porwał twoje dziecko. – Mylisz się. Absolutnie nie odłożysz słuchawki. Owszem, będziesz chciał sprawdzić wiadomość, zadzwonić na policję, wezwać pomoc. Ale za żadne skarby nie odłożysz słuchawki. Bo mógłbyś narazić dziecko na niebezpieczeństwo, gdyby jednak ten ktoś mówił prawdę. Nie podejmiesz takiego ryzyka. – I co w takim razie robisz? – Nie rozłączasz się. Robisz dokładnie to, co on ci każe. Trzymasz telefon przy uchu, pytasz o dowody i cały czas się modlisz, żeby to była nieprawda. Ruiz balansuje na piętach i patrzy na mnie ze zdumieniem zmieszanym z odrazą. Blokujemy chodnik, a przechodnie, omijając nas, rzucają w naszą stronę zaciekawione i zarazem wymowne spojrzenia. – I to właśnie jest twoja teoria? – Wskazują na to szczegóły. Myślałem, że będzie oponować. Bo trudno uwierzyć, że jakieś przekonanie czy irracjonalny lęk mógłby popchnąć człowieka do skoku z mostu czy skłonić do przykucia się do drzewa. – Kiedyś... – Ruiz odkasłuje nerwowo. – Kiedyś poznałem w Irlandii Północnej człowieka, który ciężarówką wyładowaną materiałami wybuchowymi wjechał

w koszary, bo IRA przetrzymywała jego żonę i dwójkę dzieci jako zakładników. Najmłodsze zabili, podcinając mu gardło na jego oczach. – Jak się to skończyło? – Dwunastu żołnierzy zginęło podczas wybuchu... I on też. – A co się stało z rodziną? – IRA wypuściła ją na wolność. Obaj milkniemy. Niektóre rozmowy nie wymagają puenty. None

28

Charlie na podwórku przed domem kopie piłkę. Ma na sobie starą bluzę w barwach Camden Tigers, a na nogach piłkarskie korki. – Co słychać? – Nic. Piłka mocniej grzmoci o płot. Buch, buch, buch. – Trenujesz przed klasyfikacją? – Nie. – Czemu nie? Łapie piłkę w obie dłonie i obdarza mnie spojrzeniem swojej matki. – Bo klasyfikacja odbyła się dzisiaj i miałeś mnie tam zawieźć. No i nie dojechałam. Dzięki, tatusiu. Bardzo się postarałeś. Upuszcza piłkę i mocno kopie ją z woleja, a ta, odbita od płotu, o mało nie strąca mi głowy. – Załatwię to – kajam się. – Porozmawiam z trenerem. Zrobią ci indywidualny sprawdzian. – Obejdzie się. Nie chcę specjalnych względów – mówi. Wypisz wymaluj jej matka. Julianne jest w kuchni. Na świeżo umytych włosach ma turban z ręcznika. To dlatego balansuje biodrami jak afrykańska kobieta niosąca na głowie gliniany dzban. – Zdenerwowałeś Charlie. – Tak. – Powinieneś był zadzwonić. – Próbowałem. Miałaś wyłączoną komórkę. Dlaczego ty jej nie zawiozłaś? – Bo musiałam przeprowadzić rozmowy z niańkami, skoro ty nikogo nie znalazłeś – odpala. – Przepraszam. – Nie mnie przepraszaj. – Spogląda przez okno na Charlie. – A tak w ogóle to

nie sądzę, że chodzi jej wyłącznie o klasyfikację. – To znaczy? – Ty i Charlie... – Starannie dobiera słowa. – Dużo czasu spędzacie razem. Robicie zakupy, chodzicie na spacery, odkąd jednak pojawiła się Darcy, nie masz dla własnej córki czasu. Myślę, że jest trochę zazdrosna. – O Darcy? – Uważa, że ją zaniedbujesz. – To nieprawda. – Poza tym ma problemy w szkole. Jakiś chłopak jej dokucza. – Nęka ją? – Nie wiem, czy to aż tak poważne. – Powinniśmy skontaktować się ze szkołą. – Chce to załatwić sama. – Jak? – Po swojemu. Cały czas słyszę uderzenia piłki o płot. Myśl, że Charlie czuje się zaniedbywana, bardzo mnie boli. A jeszcze bardziej boli świadomość, że Julianne widzi coś, co mnie umyka. Siedzę w domu. Jestem tym z rodziców, do którego przychodzi się z problemami, głównym opiekunem, a jednak poświęcam dzieciom za mało uwagi. Julianne odwija ręcznik, pozwalając wilgotnym lokom opaść na twarz. Stroszy je dłońmi i delikatnie osusza ręcznikiem. – Był telefon od ciotki Darcy – mówi. – Przylatuje z Hiszpanii na pogrzeb. – To dobrze. – Chce zabrać siostrzenicę do siebie. – Co ona na to? – Jeszcze nie wie. Ciotka sama chce jej o tym powiedzieć. – Nie będzie uszczęśliwiona. Julianne wygina brwi, jakby mówiła: „To nie nasz problem”. – Traktujesz Darcy tak, jakby zrobiła coś złego – mówię. – A ty ją traktujesz jak własną córkę. – To niesprawiedliwa ocena. – Wytłumacz Charlie, co to jest sprawiedliwość. – Czasami wychodzi z ciebie jędza. To stwierdzenie brzmi gniewniej i poważniej, niż oboje moglibyśmy się spodziewać. Bezradność i żal wypełniają spojrzenie Julianne, ale nie życzy sobie,

abym był świadkiem jej smutku. Bierze ręcznik oraz swoją urazę i zanosi na górę. Wsłuchuję się w jej kroki na schodach i mówię sobie, że zachowuje się irracjonalnie. Prędzej czy później to do niej dotrze. Delikatnie pukam kostkami palców do drzwi gościnnego pokoju. Po chwili, która zdaje się wiecznością, Darcy otwiera. Jest bosa, na sobie ma T-shirt i legginsy do połowy łydki. Rozpuszczone włosy opadają jej na ramiona. Nie patrząc na mnie, wraca na łóżko, siada na pomiętej pościeli i obejmuje ramionami kolana podciągnięte pod brodę. Zasłony są zaciągnięte i w kątach pokoju czają się cienie. Po raz pierwszy widzę jej stopy. Ma zniekształcone palce, pokryte odciskami i pęcherzami. Skóra jest zaczerwieniona. Najmniejszy palec podwija się pod pozostałe, jakby chciał się schować, a paznokieć na największym ma zmieniony kolor. – Są brzydkie – mówi Darcy, nakrywając stopy poduszką. – Co się z nimi stało? – Jestem baletnicą, pamięta pan? Jedna z moich dawnych nauczycielek powiedziała, że puenty to ostatnie legalne narzędzie tortur. Przesuwam czasopismo i siadam w rogu łóżka. To jedyne miejsce, gdzie można przysiąść. – Właśnie chciałem porozmawiać o puentach – Jest pan trochę za stary na balet. – Śmieje się. – Ta paczka, która przyszła do szkoły. Opowiedz mi o niej. Opisuje pudełko owinięte w brązowy papier, z nazwiskiem wypisanym drukowanymi literami, bez żadnych wyjaśnień w środku. – Czy ktoś poza mamą mógłby ci przysłać taki prezent? Zaprzecza ruchem głowy. – Darcy, to bardzo ważne. Chcę, żebyś prześledziła w myślach ostatnie tygodnie. Czy w tym czasie poznałaś kogoś? Czy może ktoś wypytywał cię o mamę? – Byłam w szkole. – No tak, ale pozostają jeszcze weekendy. Chodziłaś na zakupy? Oddalałaś się poza teren szkoły? – Pojechałam do Londynu na przesłuchanie. – Czy tam z kimś rozmawiałaś? – Z profesorami i z innymi tancerkami.

– A w pociągu? Otwiera usta i zaraz je zamyka. Marszczy czoło. – Był jeden gość... Usiadł naprzeciw mnie. – Rozmawiałaś z nim? – Nie od razu. – Odgarnia grzywkę z czoła. – On chyba drzemał. Poszłam do wagonu restauracyjnego, a kiedy wróciłam, zapytał, czy jestem tancerką. Powiedział, że poznał po chodzie; bo, jak pan wie, stawiam stopy na zewnątrz. Zaskoczyło mnie, że tyle wie o balecie. – Jak on wyglądał? Wzrusza ramionami. – Zwyczajnie. – W jakim mógł być wieku? – Młodszy od pana. Miał okulary przeciwsłoneczne jak Bono. Chyba był z tych facetów, co lubią lans. – Lans? – Takich, którzy się starają wyglądać cool. – Podrywał cię? – Może. – Wzrusza ramionami. – Nie wiem. – Rozpoznałabyś go? – Chyba tak. Opisuje go. To mógł być ten sam mężczyzna, o którym mówiła Alice, lecz ten miał ciemniejsze i dłuższe włosy, no i był inaczej ubrany. – Wiesz co? Chcę czegoś spróbować – mówię. – Połóż się i zamknij oczy. – Po co? – Nie bój się, nie ma w tym nic złego. Zamknij oczy i przypomnij sobie tamten dzień. Postaraj się go zobaczyć. Cofnij się myślami do chwili, kiedy wsiadasz do pociągu, znajdujesz miejsce, kładziesz bagaż na półkę. Darcy zamyka oczy. – Widzisz coś? Kiwa głową. – Opisz wagon. Gdzie siedziałaś w stosunku do wejścia. – Trzeci rząd od końca, twarzą do kierunku jazdy. Pytam, jak była ubrana. Gdzie położyła torbę. Kto jeszcze jechał w wagonie. – Była tam mała dziewczynka. Siedziała przede mną i wyglądała spomiędzy foteli. Bawiłyśmy się w „a kuku”.

– Co jeszcze pamiętasz? – Faceta w garniturze. Bardzo głośno rozmawiał przez komórkę. – Zawiesza głos. – I był też turysta z klonowym liściem na plecaku. Proszę ją, żeby skupiła się na mężczyźnie, który siedział naprzeciwko niej. – Jak był ubrany? – Nie pamiętam. Chyba miał koszulę. – Jakiego koloru? – Niebieską, z kołnierzykiem. – Był na niej jakiś napis? – Nie. Przechodzę do twarzy. Pytam o oczy, włosy, uszy. Stopniowo zaczyna opisywać mężczyznę bardziej szczegółowo. Dłonie. Palce. Przedramiona. Miał srebrny zegarek. Ale nie widziała ani sygnetu, ani obrączki. – Kiedy go zobaczyłaś? – Gdy usiadł. – Na pewno? Chcę, żebyś cofnęła się w czasie. Kiedy czekałaś na pociąg w Cardiff, kto jeszcze był na peronie? – Kilkoro ludzi. Ten turysta również. Kupiłam butelkę wody. Znam dziewczynę z kiosku. Ufarbowała się na blond. Pytam o to, co działo się jeszcze wcześniej. – Czy stałaś w kolejce po bilet? – Uhm... tak. – Kto tam był? – Nie pamiętam. – Wyobraź sobie okienko kasy. Patrz na twarze. Kogo widzisz? Ściąga brwi i kręci głową. Nagle otwiera oczy. – Mężczyzna z pociągu. – Gdzie? – Na szczycie schodów, przy automacie do biletów. – Ten sam? – Tak. – Jesteś pewna? – Na sto procent. Siada prosto i pociera rękami ramiona, jakby nagle poczuła chłód. – Czy zrobiłam coś złego? – Nie.

– Dlaczego pan mnie o niego wypytuje? – To może nic nie znaczyć. Owija się kołdrą i opiera o ścianę. Patrzy na mnie niepewnie. – Czy miewa pan czasem takie wrażenie, że stanie się coś złego? – pyta. – Coś okropnego, czemu nie można zapobiec, bo nie wiadomo, co to jest. – Nie wiem. Możliwe. Dlaczego pytasz? – Miałam takie przeczucie w tamten piątek, kiedy nie mogłam się dodzwonić do mamy. Wiedziałam, że coś się musiało stać. – Zwiesza głowę i wbija wzrok w kolana. – Wieczorem pomodliłam się za nią, ale chyba za długo z tym zwlekałam. Nikt mnie nie wysłuchał. None

29

Na polecenie komisarz Cray przysłano mi do domu sześć kartonów. Jutro rano muszą się znaleźć z powrotem w centrum operacyjnym. Tuż po północy przyjedzie po nie kurier. W kartonach są zeznania, życiorysy ofiar i zdjęcia z obu miejsc zbrodni. Udaje mi się wnieść kartony do domu niepostrzeżenie, w tajemnicy przed Julianne. Zamykam drzwi, przekręcam klucz i siadam na chwilę, zanim otworzę pierwszy karton. Czuję suchość w ustach, lecz tym razem nie składam winy na leki. Mam przed sobą zamkniętą w kartonowych pudłach historię dwóch istnień i dwóch śmierci. Nic nie wróci życia tym kobietom i nic już nie może zranić ich uczuć, a jednak czuję się jak nieproszony gość grzebiący w ich bieliźnie. Zdjęcia. Zeznania. Życiorysy. Filmy wideo. Przeszłość. Podobno coś, co dzieje się raz, to zdarzenie, dwa razy – zbieg okoliczności, a trzy to już schemat. Mam tylko dwa zabójstwa do rozpatrzenia. Dwie ofiary. Christine Wheeler i Sylvia Furness były rówieśniczkami. Chodziły do tej samej szkoły. Obie miały małoletnie córki. Usiłuję wyobrazić sobie ich życie, miejsca, w których bywały, ludzi, z którymi się spotykały, oraz sprawy, jakimi żyły. W przeciągu zaledwie czterdziestu ośmiu godzin śledczym udało się poskładać życiorys Sylvii Furness (z domu Ferguson). Urodziła się w 1972 roku, dorastała w Bath, chodziła do żeńskiej szkoły Oldfields School. Ojciec miał firmę przewozową, matka była pielęgniarką. Sylvia poszła na uniwersytet w Leeds, ale rzuciła studia na drugim roku, żeby podróżować. Pracowała na statkach czarterowych na Morzu Karaibskim i na St Lucia poznała swego przyszłego męża, Richarda Furnessa, który podczas rocznego urlopu dziekańskiego zajmował się sprowadzaniem jachtów dla bogatych Europejczyków. Pobrali się w 1994 roku. Rok później przyszła na świat Alice. Richard Furness skończył studia na Bristol University i pracował w dwóch potężnych spółkach farmaceutycznych. Sylvia była rozrywkową dziewczyną; uwielbiała życie towarzyskie i tańce.

Christine stanowiła jej całkowite przeciwieństwo. Cicha, skromna, pracowita i obowiązkowa, nie spotykała się z chłopakami i nie prowadziła życia towarzyskiego. Ciekawa rzecz – Sylvia przeszła kurs samoobrony. Karate. W tym wypadku znajomość karate jej nie pomogła. Nie broniła się. Na ciele nie było śladów walki. Poddała się. Poszewkę, którą miała na głowie, kupiono w pierwszym lepszym sklepie z bielizną pościelową. Kajdanki należały do męża – przywiózł je z sex shopu w Amsterdamie; miały „urozmaicić ich życie seksualne”. Skąd zabójca wiedział o kajdankach? Musiał być w mieszkaniu, zaproszony lub nie. Sylvia nie zgłosiła kradzieży ani włamania. Może Ruiz ma rację, twierdząc, że to były kochanek albo „przyjaciel”. – Dużo o nich wiedziałeś – myślę na głos, zwracając się do sprawcy, bo chcę zrozumieć, co ktoś taki myśli i czuje. – Znałeś ich domy, tryb życia, córki... ich buty. Mówiłeś im, co mają założyć? Ktoś puka do drzwi gabinetu. Przekręcam klucz i uchylam je odrobinę. To Julianne. – Co robisz? – Nic. – Słyszałam, że z kimś rozmawiałeś. – Mówiłem do siebie. Próbuje zerknąć pod moim ramieniem na biurko. Zasłaniam sobą widok na pokój. – Czemu zamykasz się na klucz? – Mam tu pewne rzeczy, których dziewczynki nie powinny oglądać. Jej oczy zwężają się w szparki. – A jednak to robisz, tak? Wnosisz truciznę do naszego domu. – Tylko na ten wieczór. Z ubolewaniem kręci głową. – Nienawidzę sekretów – mówi głosem pozbawionym emocji. – Większość ludzi je ma, lecz ja ich nie cierpię. Odwraca się. Widzę jej bose stopy pod szlafrokiem, kiedy oddala się korytarzem. A co z naszymi sekretami? – mam ochotę zapytać, lecz jej już nie ma i pytanie zawisa niewypowiedziane. Zamykam drzwi i przekręcam klucz w zamku. W drugim kartonie są zdjęcia z miejsc przestępstwa, poczynając od ujęć zrobionych z perspektywy po zbliżenia poszczególnych części ciała. W połowie

albumu moja odporność słabnie. Wstaję od biurka, sprawdzam zamknięte drzwi, pociągając za klamkę, podchodzę do okna i wyglądam na kościelny plac za nagimi konarami czereśni. Do przyjazdu kuriera pozostały dwie godziny. Sięgam po notatnik i kładę fotografie Christine Wheeler i Sylvii Furness obok siebie na biurku. To zwykłe zdjęcia, na których widać kobiety do ramion. Następnie tworzę prowokujący kolaż ze zdjęć pochodzących z obu miejsc zbrodni. Te dotyczące Sylvii robią większe wrażenie z powodu kaptura na głowie. Jej stopy ledwo dotykają ziemi. Stała na palcach. Już po kilku minutach musiały ją potwornie boleć nogi. Wyczerpana, opuściła się na pięty, a wtedy całym ciężarem ciała zawisła na skutym nadgarstku. Jeszcze większy ból. Kaptur, nagość, stresująca pozycja nieodłącznie kojarzą się z torturami lub egzekucją. Im dłużej przyglądam się tym zdjęciom, tym bardziej wydają mi się znajome. To obrazy z innego miejsca – ze sceny konfliktu i wojny. Więzienie Abu Ghraib w Iraku stało się synonimem tortur i okrucieństwa. Świat obiegły zdjęcia nagich więźniów w kapturach, więźniów wleczonych na smyczy, poniżanych i dręczonych. Niektórych przetrzymywano w stresującej pozycji. Musieli stać na palcach, z rękami wyciągniętymi lub boleśnie wykręconymi do tyłu. Pozbawianie snu, poniżanie, przetrzymywanie w upale lub w dojmującym zimnie, głód, pragnienie – to typowe elementy przesłuchań i tortur. Złamanie Christine Wheeler zajęło mu sześć godzin. Jak długo dręczył Sylvię Furness? Zaginęła w poniedziałek po południu, znaleziono ją w środę rano. Powstaje trzydziestosześciogodzinna luka. Przez dwie trzecie tego czasu była już martwa. W normalnych okolicznościach na totalne pranie mózgu i złamanie oporu człowieka potrzeba dwóch dni. Zabójcy Sylvii wystarczyło dwanaście godzin. Niewiarygodne. Nie kierowała nim żądza krwi. Nie bił ani nie maltretował. Nie użył fizycznej przemocy do podporządkowania sobie tych kobiet. Na ich ciałach nie ma śladów, które wskazywałyby na pobicie, agresję czy jakąkolwiek czynną napaść. Używał tylko słów. Gdzie się zdobywa tego rodzaju umiejętności? To wymaga praktyki. Prób. Treningu. Dzielę na pół kartkę w notatniku. I wypisuję nagłówek: To, co wiem. Pod spodem robię notatki w punktach. To przemyślane, popełniane bez pośpiechu, niemal euforycznie zbrodnie

świadczące o dewiacji seksualnej. Sprawca decydował, co ofiara powinna mieć na sobie. Znał zawartość garderoby każdej z tych kobiet. Wiedział, jak się malują. Kiedy są same w domu. Istotne były dla niego buty. Znowu myślę na głos: – Dlaczego akurat te kobiety? Co one ci zrobiły? Zlekceważyły cię? Naigrawały się z ciebie? Porzuciły cię? Niełatwo podporządkować sobie kogoś takiego jak Sylvia Furness. Nie należała do naiwnych. Musiałeś złamać jej opór. Co mówiłeś do niej, gdy kierowałeś ją do tego drzewa? Miałem już wcześniej do czynienia z takimi umysłami jak twój. Widziałem, do czego są zdolni sadyści seksualni. Te kobiety uosabiały kogoś lub coś, co budzi twoją pogardę. Stanowiły symboliczny, a zarazem precyzyjny cel. I dlatego właśnie tak bardzo się od siebie różniły. Obsadziłeś je jako aktorki w swojej sztuce, bo wyglądały tak, a nie inaczej lub miały odpowiedni wiek, a może zadecydowały jakieś inne względy? Jakie są twoje fantazje? Na pewno należy do nich publiczne poniżanie. Chciałeś, aby je odnaleziono. Zmusiłeś te kobiety do paradowania nago. Ciało Sylvii wisiało jak ochłap. Christine miała słowo „dziwka” wypisane na brzuchu. Miejsce pierwszej zbrodni nie miało sensu. Zanadto uczęszczane i widoczne. Dlaczego nie wybrałeś czegoś bardziej dyskretnego – pustego domu albo farmy gdzieś na uboczu? Ty chciałeś, żeby widziano Christine. To była część twego teatru dewianta. Osiągnąłeś satysfakcję seksualną. Może z początku to nie było twoim motywem, ale potem się nim stało. W pewnej chwili w twoich fantazjach pożądanie pomieszało się z gniewem i z pragnieniem dominacji. Nauczyłeś się erotyzować ból i tortury. W swoich rojeniach zdobywałeś kobiety, upokarzałeś je, karałeś i łamałeś ich opór. Poniżałeś. Odzierałeś z godności. Niszczyłeś. Jesteś skrupulatny. Robisz notatki. Starasz się jak najwięcej dowiedzieć o ofiarach, obserwując ich domy i tryb życia. Wiesz, kiedy wychodzą do pracy, kiedy wracają, o której gaszą światło wieczorem. Nie znam szczegółów twego planu i dlatego nie wiem, jak ściśle się go trzymałeś, ale niewątpliwie lubisz podejmować ryzyko. Bo gdyby tam, na moście, udało się uratować Christine, a Sylvia zostałaby odnaleziona, zanim ustała praca jej serca, któraś z nich mogłaby cię zidentyfikować. To nie ma sensu... chyba... chyba że... one nigdy nie widziały twojej twarzy! Szeptałeś im do ucha, mówiłeś, co mają robić, a one posłusznie to wykonywały.

Nigdy wcześniej nie widziały jednak twojej twarzy. Wyczerpany, znużony i rozedrgany, odsuwam notatnik, odchylam się na krześle i przymykam powieki. Zrobiło się późno. W domu panuje cisza. Nad moją głową w kloszu z matowego szkła leżą uwięzione martwe ćmy. W środku żarówka, delikatna szklana bańka z jarzącym się włóknem. Ludzie często przedstawiają pomysły w postaci żarówek. Ja nie. W moim wypadku wszystko zaczyna się od znaków na białym papierze, delikatnych abstrakcyjnych zarysów. Te zarysy stopniowo stają się śmielsze, nabierają światła i cienia, głębokości i ostrości. Nigdy nie widziałem człowieka, który zabił Christine Wheeler i Sylvię Furness, lecz nagle odnoszę wrażenie, że jego postać krystalizuje się w mej głowie; składa się z krwi i kości oraz z głosu, który dźwięczy mi w uszach. Nie jest już efemerydą, tajemnicą ani wytworem mojej wyobraźni. Poznałem jego umysł. None

30

Drzwi ledwo się uchylają. Przez szparę patrzą na mnie oczy w pomarszczonej twarzy. – Spóźniłeś się. – Miałem robotę. – Jest niedziela. – Też muszę pracować. Odwraca się i robi parę kroków po korytarzu, a przydeptane kapcie klapią mu o pięty. – Jaką robotę? – Musiałem wymienić kilka zamków. – Zapłacili? – O to przecież chodzi. – Potrzebuję trochę pieniędzy. – A emerytura? – Rozeszła się. – Na co ty tyle wydajesz? – Na szampana i pieprzony kawior. Ma na sobie górę od piżamy przetartą na łokciach, wetkniętą w wysoko podciągnięte spodnie, które opinają się na brzuchu i wrzynają w krok. Może w pewnym wieku penis się kurczy. Jesteśmy w salonie. Zalatuje tu starymi pierdami i przesmażonym olejem. Dwa jedynie liczące się meble to fotel i telewizor. Wyjmuję portfel. Stara się zerknąć nad moimi rękami, żeby zobaczyć, ile mam przy sobie. Daję mu czterdzieści funtów. Podciąga spodnie i opada na fotel, wypełniając wgłębienie wygniecione tyłkiem. Zwiesza głowę i dotykając podbródkiem klatki piersiowej, nie odrywa oczu od telewizora, aparatury podtrzymującej jego życie. – Widziałeś mecz, tato? – pytam. – Który? – Evertonu z Liverpoolem. Kręci przecząco głową. – Kupiłem ci kablówkę, żebyś mógł oglądać mecze. – Człowiek nie powinien płacić za oglądanie meczów – burczy. – To jak płacenie za picie wody. Nie będę płacił. – Przecież to ja płacę. – Bez różnicy. Jedyny kolor w całym pokoju pochodzi z ekranu telewizora i odbija się jaskrawymi kwadracikami w jego oczach. – Wychodzisz później? – Nie.

– Wydawało mi się, że wybierałeś się na bingo. – Nie gram już w bingo. Ci oszuści powiedzieli, żebym się tam nie pokazywał. – Czemu? – Bo złapałem ich na przekręcie. – Jak można oszukiwać w bingo? – Za każdym razem brakuje mi jednego pieprzonego numeru. Jednego numeru. Cholerni złodzieje! Ciągle trzymam torbę z zakupami. Zanoszę ją więc do kuchni i proponuję, że coś mu przygotuję. Kupiłem puszkę szynki, gotowaną fasolę i jajka. Brudne naczynia piętrzą się w zlewie. Karaluch wpełza na brzeg filiżanki i patrzy na mnie jak na intruza. Ucieka, kiedy zeskrobuję resztki jedzenia z talerzy i wrzucam do kubła na śmieci. Gazowy bojler charczy i dudni, gdy niebieski płomień obejmuje palniki. – Nie powinieneś był opuszczać wojska – wykrzykuje. – Było dla ciebie jak rodzina. – No, ładna rodzina! Wstawia gadkę o koleżeństwie i poczuciu wspólnoty, a sam w życiu nie brał udziału w żadnej wojnie. Nie wzięli go na Falklandy, bo nie umiał pływać. Uśmiecham się do siebie. To nie całkiem prawda. Był niezdolny do służby wojskowej. Zamek działka o średnicy 155 milimetrów połamał mu palce. Stary skurwiel ciągle to przeżywa. Cholera wie czemu. Kto zdrowy na umyśle ma ochotę bić się o kilka skał na południowym Atlantyku? Nie przestaje marudzić i przekrzykuje telewizor: – Na tym właśnie polega problem z dzisiejszymi żołnierzami. To mięczaki. Puchowe poduszki, wymyślne jedzenie... Podsmażam szynkę i wlewam jajka w miejsca między plastrami. Fasola szybko dojdzie, podgrzeję ją w mikrofalówce. – Co słychać u mojej wnuczki? – zmienia temat. – Wszystko dobrze. – Dlaczego jej nigdy nie przyprowadzisz? – Tato, ona ze mną nie mieszka. – No tak, ale sędzia przyznał ci... – Nieważne, co powiedział sędzia. Nie mieszkamy razem. – Ale ją widujesz, co? Porozmawiaj z nią. – Jasne. Pewnie – kłamię. – Dlaczego jej nie przyprowadzisz? Chcę ją zobaczyć. Rozglądam się po kuchni. – Nie ma ochoty przyjść. – Czemu? – Nie wiem. Mruczy coś pod nosem. – Pewnie jest w szkole. – No. – A w jakiej? Nie odpowiadam. – Na pewno jak jej matka – w jakiejś drogiej prywatnej szkole. Ona była z lepszych ludzi, za dobrych dla takich jak ty. Nie znosiłem jej ojca. Myślał, że jego gówno nie śmierdzi. Codziennie jeździł innym samochodem. – To były służbowe auta. – Ale patrzył na ciebie z góry. – Wcale nie.

– Jak nie? Nie pasowałeś mu. Kluby golfowe, wyjazdy na narty... Zapłacił za to szpanerskie wesele... – Milknie, ale widać, że coraz bardziej się nakręca. – Wiesz, może powinieneś wystąpić o alimenty. Założyć sprawę. Wziąć swoją dolę. – Nie chcę jej pieniędzy. – To daj mnie. – Nie. – Czemu nie? Coś mi się należy. – Kupiłem ci to mieszkanie. – No, cholerny pałac! Powłócząc nogami, wchodzi do kuchni i siada przy stole. Nakładam mu jedzenie na talerz. Paprze wszystko brązowym sosem. Nie mówi „dziękuję”. Nie czeka na mnie. Zastanawia mnie, czy patrząc w lustro, widzi to, co inni: bezużyteczny worek pełen wiatrów i szczyn. Tak właśnie go widzę. Ten człowiek nie ma prawa mnie pouczać. Jest wulgarnym, marudnym wrzodem na powierzchni świata i czasem marzę, aby wreszcie zdechł albo żebym wyrównał z nim rachunki. Nie wiem, dlaczego w ogóle go odwiedzam. Kiedy przypominam sobie, co ze mną wyprawiał, muszę z całej siły się powstrzymywać, żeby nie napluć mu w twarz. On oczywiście tego nie pamięta. Uznałby, że zmyślam. Samo bicie nie było tak okropne jak ten przedłużany, celebrowany wstęp. Musiałem wejść na schody, opuścić spodnie, wsunąć ręce między tralki poręczy i objąć je, splatając dłonie. Stałem tak i czekałem bez końca, przyciskając czoło do drewna. Świst kabla tnącego powietrze o ułamek sekundy wyprzedzał uderzenie. Używał starego sznura od tostera z wtyczką, którą trzymał w zaciśniętej ręce. Dziwna rzecz z tym biciem. Nauczyło mnie, jak dzielić umysł na pół. Nie odszedłem z domu, mając szesnaście lat. Zrobiłem to znacznie wcześniej, kiedy wisiałem na tamtej poręczy. Odszedłem z domu, gdy kabel ze świstem przecinając powietrze, znaczył moją skórę pręgami. Wyobrażałem sobie, co mu zrobię, kiedy urosnę i nabiorę siły. Wtedy moja wyobraźnia była dość uboga. Marzyłem, że przyłożę mu pięścią lub kopnę go w głowę. Teraz to zupełnie co innego. Potrafię wyobrazić sobie tysiąc sposobów, jakimi mógłbym mu sprawić ból. Oczyma duszy widzę, jak błaga o śmierć. A nawet myśli, że już umarł. Coś takiego mi się kiedyś zdarzyło. Algierski terrorysta walczący po stronie Talibów, złapany przez nas w górach na północ od Gardeyz, zapytał mnie, czy już jest w piekle. „Jeszcze nie – odpowiedziałem. – Ale poczujesz się jak na wakacjach, kiedy tam wylądujesz”. Ojciec odsuwa talerz i pocierając ręką podbródek, rzuca mi przebiegłe spojrzenie. Butelka z dżinem wyjeżdża na stół z szafki pod zlewem. Królewskim gestem ojciec nalewa alkohol do szklanki. – Napijesz się? – Nie. Rozglądam się, szukając pretekstu do wyjścia. – Wybierasz się dokądś? – pyta. – Taa. – Dopiero przyszedłeś. – Robota czeka. – Naprawianie kolejnych zamków. – Taa. – Musisz nurzać się w forsie po kutasa! – prycha z odrazą. I znowu zaczyna biadolić. Narzeka na swoje życie, wyrzucając mi, że jestem nic niewartym egoistą i cholernie go zawiodłem. Patrzę na jego szyję. Bez trudu mógłbym ją zmiażdżyć. Wystarczyłoby objąć obiema rękami, docisnąć kciuki w odpowiednim miejscu i przestałby gadać... i oddychać. To tyle samo, co zabić królika.

A on bredzi, ple, ple ple, otwiera i zamyka usta, zalewając świat gównem. Może Algierczyk miał rację co do piekła.

None

31

Szybę w drzwiach wypełnia cień. Drzwi się otwierają. Veronica Cray robi w tył zwrot i kołyszącym krokiem rusza korytarzem. – Panie profesorze, widział pan gazety? – Nie. – Wszędzie Sylvia Furness, na pierwszej, drugiej, trzeciej i piątej stronie... Właśnie dzwonił Monk. Przed komendą na Trinity Road sterczy z dwudziestu reporterów. Podążam za nią do kuchni. Staje przy płycie i szura garnkami oraz patelniami po palnikach. W smudze słonecznego światła srebrzy się siwizna u nasady jej włosów. – To jak sen z polucjami dla dziennikarzy szmatławców. Dwie ofiary – białe, atrakcyjne kobiety z klasy średniej. Matki. Obie nagie. Wspólniczki. Jedna skacze z mostu, a druga zwisa z drzewa jak udziec wołowy. Powinien pan przeczytać niektóre z powymyślanych przez nich teorii – trójkąt małżeński, miłość lesbijska, porzuceni kochankowie. Otwiera lodówkę, wyjmuje wytłaczankę z jajkami, masło, plastry boczku i pomidor. Ja nadal stoję. – Niech pan siada. Zrobię panu śniadanie. – Ta propozycja brzmi tak, jakbym miał stanowić część menu. – To naprawdę niekonieczne. – Może dla pana. Ja od piątej jestem na nogach. Kawa czy herbata? – Kawa. Wbija jajka do miseczki i wprawnymi, miarowymi ruchami trzepaczki ubija je na płynną pianę. Siadam na krześle i słucham, jak mówi. Stół zaściela z tuzin rozłożonych gazet. Ze wszystkich uśmiecha się do mnie Sylvia Furness. Śledztwo skupia się na agencji ślubnej. W tej chwili Blissful jest obłożona sekwestrem sądowym. Przez ostatnie dwa lata nazbierało się sporo nieuregulowanych rachunków i najróżniejszych roszczeń, lecz Christine Wheeler

udawało się trzymać komorników z daleka od firmy dzięki regularnym spłatom częściowym, pochodzącym głównie z pożyczek pod zastaw domu. Proces o zatrucie pokarmowe okazał się gwoździem do trumny. Firma nie dotrzymała terminu płatności raty dwóch pożyczek. Bomba zaczęła tykać. Policyjni rysownicy mają się skupić na Darcy i Alice. Będą osobno z nimi rozmawiać, żeby sprawdzić, czy z tego, co dziewczęta zapamiętały, uda się stworzyć portret pamięciowy mężczyzny, z którym rozmawiały parę dni przed śmiercią matek. Ich opis jest zbieżny, jeśli chodzi o wzrost i budowę ciała, lecz według Darcy mężczyzna miał ciemne włosy, tymczasem Alice jest pewna, że był blondynem. Naturalnie, wygląd można zmieniać, a opisy naocznych świadków są zazwyczaj dość rozbieżne. Niewielu ludzi potrafi zapamiętać cokolwiek więcej poza płcią, wiekiem, wzrostem, kolorem włosów i skóry. To za mało informacji na sporządzenie dokładnego portretu pamięciowego, a kiepski może narobić więcej szkody, niż przynieść korzyści. Komisarz zsuwa plasterki boczku z patelni, dzieli jajecznicę na pół i układa na grubych grzankach. – Parę kropli tabasco? – pyta. – Jasne. Nalewa kawy, dodaje mleka. Grupa operacyjna bada kilka tropów. Kamera miejskiego monitoringu na Warminster Road zarejestrowała samochód Sylvii Furness o szesnastej zero osiem w poniedziałek. Niezidentyfikowany srebrny van przejechał za nim przez skrzyżowanie. Tydzień wcześniej podobnie wyglądający van jechał po Clifton Suspension Bridge dwadzieścia minut przed przejściem Christine Wheeler na drugą stronę bariery. Ta sama marka. Ten sam model. Żadna z kamer nie wychwyciła pełnego numeru rejestracyjnego. Telefon domowy Sylvii Furness odezwał się o szesnastej piętnaście w poniedziałek. Dzwoniono z komórki kupionej dwa miesiące temu w jednym ze sklepów w południowym Londynie na podstawie fałszywego dokumentu tożsamości. Z drugiej komórki, kupionej tego samego dnia, zadzwoniono na telefon komórkowy Sylvii o szesnastej czterdzieści dwie. Ten sam modus operandi co w wypadku Christine Wheeler. Obie rozmowy nałożyły się na siebie. Dzwoniący polecił Sylvii przejść od telefonu stacjonarnego do komórki, prawdopodobnie dla pewności, że nie zerwie z nim kontaktu. Komisarz Cray szybko pochłania jedzenie i bierze dokładkę. Kawa musi

parzyć jej gardło, kiedy popija każdy kęs. Usta ociera papierową serwetką. – Ludzie z medycyny sądowej natrafili na coś interesującego. Na prześcieradle Sylvii znaleźli ślady spermy dwóch mężczyzn. – Mąż wie? – Zdaje się, mieli umowę związaną z otwartym małżeństwem. Ilekroć słyszę to określenie, myślę o małym, delikatnym stateczku płynącym po oceanie ekskrementów. Komisarz chichocze, widząc moje rozczarowanie. – Panie profesorze, niech mi pan nie mówi, że jest romantykiem. – Chyba jednak tak. A pani? – Większość kobiet to romantyczki. Nawet takie jak ja. Ton, jakim to mówi, brzmi jak zachęta. Wykorzystuję okazję. – Zauważyłem zdjęcie młodego mężczyzny. To syn? – Tak. – Gdzie teraz jest? – Usamodzielnił się. Mieszka w Londynie. Oni wszyscy tam lądują, zupełnie jak żółwie, które hurmem ciągną na tę samą plażę. – Brakuje go pani? – Czy Dolly Parton sypia na plecach? – A jego ojciec? – pytam, choć mam ochotę pomilczeć chwilę. – Co to? Zabawa w dwadzieścia pytań? – Po prostu jestem ciekawy. – Wścibski. – Zwyczajnie zaciekawiony, i tyle. – Ha, nie jestem jedną z pańskich cholernych pacjentek. – O dziwo, mówi to ze wzburzeniem, przy czym wydaje się nieco skrępowana. – Skoro chce pan wiedzieć, to byłam mężatką przez półtora roku. To były najdłuższe miesiące w moim życiu. A jedyną dobrą sprawą, jaka z tego wynikła, jest mój syn. Zbiera talerze ze stołu i wrzuca sztućce do zlewu. Puszcza wodę i szoruje naczynia, jakby przylgnęło do nich coś więcej niż jajecznica. – Ma pani coś przeciwko psychologom? – pytam. – Nie. – Może więc chodzi o mnie? – Bez obrazy, panie profesorze, ale sto lat temu ludzie radzili sobie bez psychiatrów. Nie chodzili na terapię. Nie potrzebowali terapii, prozacu, poradników ani popieprzonego filmu Sekret. Po prostu sobie żyli.

– Sto lat temu ludzie żyli zaledwie około czterdziestu pięciu lat. – Chce pan powiedzieć, że dłuższe życie nas unieszczęśliwia? – Zostawia więcej czasu na bycie nieszczęśliwym. Nasze oczekiwania uległy zmianie. Przetrwanie nie wystarcza. Szukamy spełnienia. Milczy, lecz to wcale nie oznacza, że się ze mną zgadza. Jej zachowanie sugeruje jakiś problem z przeszłości, historię rodzinną, wizytę u psychologa czy może psychiatry. – Czy chodzi o homoseksualizm? – A to dla pana jakiś problem? – Nie. – Gertruda Stein powiedziała Hemingwayowi, że dlatego trudno mu zaakceptować homoseksualizm, bo męski akt płciowy jest odstręczający, a kobiecy odwrotnie. – Staram się nie oceniać ludzi pod kątem ich seksualności. – A jednak ocenia ich pan codziennie w swoim gabinecie. – Nie prowadzę już praktyki klinicznej, lecz kiedy ją prowadziłem, próbowałem ludziom pomagać. – Trafiali się panu pacjenci, którzy nie chcieli być homoseksualistami? – Tak. – Próbował ich pan przestawiać? – Nie ma co przestawiać. Nie można zmienić niczyjej orientacji. Pomagałem im pogodzić się z tym, kim są. Radzić sobie z własną naturą. Komisarz wyciera ręce, siada z powrotem przy stole i sięga po papierosa. Zapala go. – Ustalił pan portret psychologiczny? Przytakuję skinieniem głowy. Słychać chrzęst opon na żwirze. To Safari Roy przyjechał zabrać panią Cray na Trinity Road. – Mam poranną odprawę. Powinien mi pan towarzyszyć. Roy puka do drzwi i wchodzi. Wita nas skłonem głowy. – Szefowa gotowa? – Taa. Profesor jedzie z nami. Roy przenosi spojrzenie na mnie. – Znajdzie się miejsce. W centrum operacyjnym panuje większy gwar i zamieszanie niż zazwyczaj. Więcej tu zarówno policjantów, jak i cywilnych pracowników personelu

pomocniczego, którzy wklepują dane do komputerów i porównują szczegóły dotyczące obu zbrodni. Ponieważ dochodzenie zyskało status oficjalnego śledztwa, powołano specjalną grupę operacyjną. Obok białej tablicy Christine Wheeler zawisła druga, Sylvii Furness. Grubymi czarnymi liniami połączono nazwiska obydwu kobiet z osobami krewnych, koleżanek i wspólnych znajomych. Grupę specjalną podzielono na dwa podzespoły. Jeden z nich poświęcił setki godzin na wytropienie wszystkich osób, które znajdowały się w Leigh Woods, sprawdzenie pojazdów przemieszczających się w pobliżu, zweryfikowanie alibi i przestudiowanie zapisów z miejskiego monitoringu. Ten zespół przyjrzał się również długom Christine Wheeler i jej kontaktom z miejscowym lichwiarzem Tonym Naughtonem, którego nazwisko znalazło się w jej notesie z numerami telefonów. Naughton został przesłuchany, lecz miał alibi na piątek piątego października. Pół tuzina pijaczków potwierdziło, że siedział w pubie od wczesnego popołudnia aż do zamknięcia. Ta sama szóstka dostarczała mu zresztą alibi za każdym razem, gdy interesowała się nim policja. Przysłuchuję się, jak Veronica Cray poleca wszystkim przyspieszyć sprawdzanie wydarzeń z ostatnich dwudziestu czterech godzin. – Ktokolwiek zabił Sylvię Furness, wiedział o kajdankach, a to może oznaczać, iż podejrzany jest byłym przyjacielem, kochankiem lub kimś, kto miał wstęp do jej domu: domokrążcą, sprzątaczem, znajomym... – A co z mężem? – pyta Monk. – Był w Genewie. Bzykał dwudziestoczteroletnią sekretarkę. – Mógł kogoś wynająć. Kiwa głową. – Sprawdzamy zapisy jego rozmów telefonicznych i maile. Rozdziela zadania i rzuca mi szybkie spojrzenie. – Profesor O’Loughlin nakreśli portret psychologiczny. Oddaję mu głos. Notatki mam na kartce w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjmuję ją i zerkam dyskretnie na zapiski, czując się tak, jakbym ściągał podczas testu. Kiedy wysuwam się przed zgromadzenie, skupiam się na podnoszeniu nóg, żeby nimi nie powłóczyć. To jedna ze sztuczek, jakich nauczyłem się od chwili pojawienia się pana Parkinsona. Nie stawiam stóp blisko siebie i nie odwracam się całym ciałem. – Mężczyzna, którego szukamy, jest niewątpliwie sadystą seksualnym – oznajmiam i zawieszając głos, podnoszę wzrok na twarze zebranych. – Nie

zależało mu wyłącznie na zabiciu tych kobiet. On chciał je zniszczyć zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Chciał odebrać tym inteligentnym, energicznym, pełnym radości życia kobietom wszelką nadzieję i odrzeć je z godności. Nasz poszukiwany mieści się w tym samym przedziale wiekowym co ofiary lub jest od nich starszy. Sposób, w jaki zaplanował zbrodnie, jego pewność siebie i poziom kontroli świadczą o dojrzałości i doświadczeniu. Ma ponadprzeciętny iloraz inteligencji, wysoki poziom inteligencji werbalnej i dobrze rozwinięte umiejętności interpersonalne. Może wydawać się sympatyczny, godny zaufania i być zwodniczo czarujący. Z tego powodu jego znajomi, współpracownicy czy kumple od kieliszka najprawdopodobniej nie mają pojęcia o jego sadystycznych skłonnościach. Jego formalne wykształcenie nie dorównuje możliwościom intelektualnym. Łatwo się nudzi i całkiem możliwe, że w swoim czasie porzucił szkołę czy studia. Umiejętności organizacyjne i metodologia wskazują na odbycie przez niego przeszkolenia wojskowego, obecnie jednak doszedł do punktu, w którym nie jest skłonny wypełniać poleceń, o ile nie pochodzą od osoby, którą darzy szacunkiem. W związku z tym można domniemywać, że jest samozatrudniony bądź pracuje na własny rachunek. Czas zbrodni sugeruje, że albo sam ustala godziny pracy, albo pracuje w nocy lub w weekendy. Prawdopodobnie mieszka gdzieś w okolicy, bo dobrze zna topografię miasta, odległości oraz nazwy ulic. Obiema ofiarami kierował przez telefon. Znał ich miejsca zamieszkania, numery telefonów i wiedział, kiedy są w domu same. Zdobycie takich danych wymaga czasu i starannego planowania. Mieszka sam lub z rodzicami w podeszłym wieku. Potrzebuje poruszać się swobodnie, bez konieczności opowiadania się przed żoną czy partnerką. Być może w przeszłości był żonaty, a jego nienawiść do kobiet wyrosła z nieudanego związku czy z problemów w dzieciństwie wynikających z relacji z matką. Ten mężczyzna dysponuje wiedzą z zakresu medycyny sądowej. Poza telefonem komórkowym, który dał Christine Wheeler, nie pozostawił żadnych śladów. Potrafi się ukrywać – kupuje telefony pod fałszywymi nazwiskami, wybiera różne budki telefoniczne i cały czas się przemieszcza. Ofiary zostały starannie wybrane. Pozostaje nam znalezienie odpowiedzi na pytanie, jak i dlaczego wybrał akurat te kobiety. Były wspólniczkami. Uczęszczały do tej samej szkoły. Miały sporo wspólnych przyjaciół i zapewne mnóstwo wspólnych znajomych. Mieszkały w tym samym mieście, chodziły do tego samego fryzjera i korzystały z tej samej pralni chemicznej. Wiedząc,

dlaczego je wybrał, zbliżymy się do niego o krok. Milknę i zaglądam do notatek, żeby sprawdzić, czy niczego nie przeoczyłem. Lewy palec wskazujący zaczyna mi lekko drżeć, lecz głos pozostaje mocny. Kołysząc się lekko na palcach, zaczynam się przechadzać, podejmując wygłaszanie informacji. Wszyscy wodzą za mną oczyma. – Sądzę, że naszemu sprawcy udało się przekonać każdą z tych kobiet, że nie mają wyboru, że muszą dokładnie wypełniać jego polecenia, bo w przeciwnym wypadku ucierpią ich córki. To wskazuje na wysoką werbalną pewność siebie sprawcy, stawia natomiast pod znakiem zapytania wiarę w możliwości fizyczne. Nie obezwładnił tych kobiet za pomocą brutalnej siły. Do zastraszenia i kontroli nad nimi użył głosu. To może sugerować brak odwagi do podjęcia bezpośredniej konfrontacji. – Tchórz – podsumowuje Monk. – Albo ktoś niezbyt silny fizycznie. Komisarz Cray domaga się precyzyjniejszych informacji. – Czy istnieje możliwość, że mamy do czynienia z byłym przyjacielem albo odtrąconym kochankiem? – Nie sądzę. – Dlaczego? – Gdyby któraś z ofiar uciekła lub została uratowana, mogłaby zidentyfikować byłego przyjaciela czy kochanka. Wątpię, czy sprawca narażałby się na takie ryzyko. Powstaje jeszcze pytanie, czy te kobiety byłyby tak bezwzględnie posłuszne, gdyby go znały. Nierozpoznany głos budzi większy strach, bardziej... Ktoś pokasłuje. Milknę, zastanawiając się, czy to sygnał dla mnie. Słyszę stłumione komentarze. – To prowadzi nas do kolejnego punktu – mówię. – Prawdopodobnie nie miał fizycznego kontaktu z ofiarami. Cisza w sali. Pierwszy odzywa się Monk: – Jak to rozumieć? – Ofiary mogły go nie widzieć. – Przecież Sylvia Furness była przykuta kajdankami do drzewa. – Możliwe, że sama to zrobiła. – A kaptur? – Mogła go nałożyć. Powołuję się na dowody. Ziemia na polu była rozmiękła. Pod drzewem znaleziono odciski butów tylko jednej osoby. Na ciele nie było śladów napaści na

tle seksualnym ani uszkodzeń świadczących o próbie obrony. Koleiny na drodze wiodącej do pola zostały wyżłobione przez opony samochodu denatki. – Nie twierdzę, że wcześniej nie odwiedził tego miejsca; wybrał je bardzo starannie. Myślę też, że był gdzieś w pobliżu, na co wskazuje sygnał z komórki, lecz nie sądzę, aby ofiara go widziała. Według mnie nie tknął jej, przynajmniej fizycznie. – Dobrał się do jej umysłu – konkluduje Safari Roy. Przytakuję skinieniem głowy. Słyszę poświstywania i pomruki niedowierzania. To nie mieści im się w głowie. – Dlaczego? Jaki miał motyw? – pyta komisarz. – Zemsta. Gniew. Satysfakcja seksualna. – To jak? Mamy sobie wybrać coś z tego? – Nie. Wszystko razem. Ten mężczyzna jest sadystą seksualnym. Nie zależy mu na zabijaniu kobiet. W tym jest coś bardziej osobistego. Poniża je. Niszczy psychologicznie, bo nienawidzi tego, co sobą reprezentują. Mógł mieć problemy z własną matką, z byłą żoną czy z partnerką. Może się okazać, że to pierwsza ofiara obudziła w nim tę urazę. – Znaczy Christine Wheeler? – uściśla Monk. – Nie. Ona nie była pierwsza. Cisza. Szok. – Jest ich więcej? – pyta komisarz. – Z pewnością. – Kiedy? Gdzie? – Znajdziemy go, znając odpowiedź na te pytania. Człowiek, który dokonał tych zbrodni, przygotowywał się do tej chwili, wypróbowując i doskonaląc swoje metody. To zawodowiec. Veronica Cray odwraca wzrok i zawzięcie wpatruje się w okno, a ja mam wrażenie, że najchętniej uciekłaby stąd, wybierając jakieś inne życie. Nawet doświadczonym policjantom i psychiatrom trudno uporać się ze świadomością, że ktoś może czerpać intensywną przyjemność i radość z torturowania i zabijania innych ludzi. Nagle wszyscy zaczynają mówić jednocześnie. Zasypują mnie pytaniami, opiniami i argumentami. Niektórych policjantów myśl o pościgu wydaje się wręcz podniecać. Być może mam niewłaściwe nastawienie, lecz nic, co wiąże się z morderstwem, ani nie dodaje mi energii, ani nie podnosi poziomu adrenaliny.

Ściganie przestępców stanowi powołanie tych kobiet i mężczyzn. To jest pragnienie przywrócenia moralnego porządku na tym skomplikowanym świecie za pomocą zgłębiania spraw dotyczących niewinności i winy, sprawiedliwości i kary. Dla mnie jedyną liczącą się osobą dramatu jest ofiara, która zapoczątkowała ten cały proces. Bez niej czy bez niego nie zebralibyśmy się tutaj. Odprawa skończona. Komisarz sprowadza mnie na parter. – Jeśli ma pan rację co do tego mężczyzny, to on ponownie zabije, prawda? – Prędzej czy później. – Czy możemy odsunąć to w czasie? – Możliwe, że uda się pani z nim skontaktować. – Jak to? – Co prawda, nie zależy mu na wciągnięciu policji w zabawę w kotka i myszkę, ale na pewno będzie czytał gazety, słuchał radia i oglądał telewizję. A więc jest z nim łączność, a to oznacza, że może mu pani przesłać wiadomość. – Jaką? – Że chce go pani zrozumieć. Media przyklejają mu wielce niepochlebne etykietki. Chce pani dać mu szansę wytłumaczenia. Nie należy go poniżać. On chce szacunku. – Dokąd nas to doprowadzi? – Jeżeli zadzwoni, będzie to oznaczać, że narzuciła mu pani sposób działania. To mały krok, ale krok. – Kto przekaże tę wiadomość? – To musi być zawsze ta sama twarz. Absolutnie nie kobieta. Mężczyzna. Komisarz unosi nieznacznie podbródek, jakby jej uwagę przyciągnął jakiś szczegół na horyzoncie. – Może pan? – Ja nie. – Czemu? – Nie jestem policjantem. – Nieważne. Zna pan sprawcę. Wie, jak on myśli. Stoję w foyer, kiedy wylicza argumenty, nie dając mi szansy na ich odparcie. Radiowóz pędem wyjeżdża z bramy, a wycie syreny zagłusza moje protesty. – W takim razie ustalone – mówi Cray. – Pan pisze oświadczenie, a ja zwołuję konferencję prasową. Elektroniczny zamek zwalnia drzwi. Wychodzę na zewnątrz. Wycie syreny

przycichło, zostawiając po sobie poczucie przegranej. Opuszczam głowę i machając rękami, stawiam żwawe kroki, świadomy, że pani komisarz mnie obserwuje. None

32

Wszędzie kwiaty. Wiązanki stoją oparte o płot i o pnie drzew. W środek największego wieńca wetknięte zdjęcie Christine Wheeler w plastikowej osłonce. Darcy ma na sobie jedną z sukienek Julianne i czarny zimowy płaszcz, który niemal wlecze się po ziemi. Stoi w kręgu żałobników po przeciwnej stronie grobu, między ciotką, która rano przyleciała z Hiszpanii, i dziadkiem na wózku inwalidzkim, z nogami okrytymi kraciastym kocem. Ciotka, wysoka kobieta, stoi na rozstawionych nogach, jakby szykowała się do uderzenia w piłkę golfową, a nie do oddania ostatniej posługi. Wiatr demoluje jej fryzurę, z jednej strony przyklejając włosy do głowy. Uczestniczyłem w wielu pogrzebach, lecz ten jest jakiś dziwny. Żałobnicy są za młodzi. To koleżanki Christine ze szkoły i z uniwersytetu. Niektóre z nich nie mają w swej garderobie ubrań stosownych na tę okazję i zastąpiły czerń przygaszonymi szarościami. Nie znajdując odpowiednich słów, stoją zbite w grupki, szepcąc i spoglądając ze smutkiem na Darcy. Alice Furness wygląda zza pleców cioci Glorii. Jej ojciec wrócił z Genewy. Ubrany w czarny garnitur, rozmawia przez komórkę. Gdy nasze spojrzenia się krzyżują, ucieka oczyma w prawo i kładzie dłoń na ramieniu córki. Wkrótce nadejdzie kolej na niego, żeby pochować żonę. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym utracić Julianne. Nawet nie chcę o tym myśleć. W drugim końcu cmentarza, za blokadą z pachołków i taśmy policyjnej, zajęły pozycję ekipy telewizyjne i fotografowie z prasy. Kordon funkcjonariuszy w mundurach broni dostępu do uczestników pogrzebu. Safari Roy i Monk, stojąc ramię w ramię, wyglądają jak pracownicy zakładu pogrzebowego noszący trumny. Komisarz Cray trzyma się na uboczu. Przyniosła wieniec, który leży teraz na kopczyku brunatnej ziemi, nakrytej dywanem ze sztucznej trawy. Karawan z cichym pomrukiem silnika przejeżdża przez cmentarną bramę. Droga biegnie łukiem poniżej trawnika i dlatego nie widzę kół. Mam więc

wrażenie, że pojazd płynie ku nam. Julianne dotyka ramieniem mego ramienia i prawą ręką ujmuje moją lewą, tę, która drży. Trzyma ją mocno, jakby chciała bronić mej tajemnicy. Dołącza do nas Ruiz. Od wczoraj go nie widziałem. – Gdzie byłeś? – Załatwiałem sprawy. – Możesz to rozwinąć? Zerka na Darcy. – Próbowałem namierzyć jej ojca. – Poważnie? – No. – Prosiła cię o to? – Nie. – Ona go w ogóle nie zna! – Mojego też nie zna. – Wzrusza ramionami. – Niemniej może on chciałby wiedzieć. Jeżeli okaże się oprychem, nie dam Darcy jego adresu. Trumna zostaje ustawiona na stelażu nad grobem. Góra kwiatów zakrywa polerowane drewno. Darcy płacze. Ciotka nie wydaje się poruszona. Dziewczynę obejmuje ramieniem jakaś inna kobieta. Ma na sobie czarną kurtkę i długą popielatą spódnicę. Jest bardzo przygnębiona, ma zaczerwienione oczy. Teraz dopiero zwracam uwagę na stojącego obok mężczyznę. Bruno Kaufman. W takim razie ta kobieta to musi być Maureen, jego była żona. Bruno wspominał, że uczyła się razem z Christine, a Sylvia także była w tej szkole. Mój Boże, w ciągu zaledwie tygodnia Maureen straciła dwie koleżanki. Nic dziwnego, że wygląda na zdruzgotaną. Bruno pozdrawia mnie, podnosząc palec w niedbałym salucie. Pastor rozpoczyna modlitwę. Głos zachrypły z zimna słabo się niesie. Odpływam myślami ponad groby i trawniki, poza drzewa i składzik na narzędzia, przy którym przycupnął grabarz. Zerkając w naszą stronę, obiera jajko na twardo i wrzuca skorupki do brązowej papierowej torby. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz... Jeśli Bóg cię nie przyjmie, zrobi to szatan. Zauważyliście, że cmentarze pachną jak pryzmy kompostu? Krew i kości nawożą róże. Ten zapach wciska mi się do nosa. Żałobnicy w czerni wyglądają jak wrony skupione wokół padliny na jezdni. Wyczuwam ich smutek, lecz nie wydaje mi się dostatecznie głęboki. Wiem, co to prawdziwy smutek. To głos dziecka, które beze mnie otwiera urodzinowe prezenty, chodzi w ubraniach, za które zapłaciłem. To jest prawdziwy smutek. Ten doktor od świrów też tu jest. Przypomina gwiazdora o pięciominutowej sławie, który zaszczyca swą

obecnością różne uroczystości. Tym razem przyszedł z żoną, zdecydowanie zbyt atrakcyjną dla takiego kogoś jak on. Być może te jego trzęsiawki urozmaicają grę wstępną. Kogóż tu jeszcze mamy? Jest ta lesba komisarz i jej przyboczni gliniarze. Darcy, tancerka baletowa, panuje nad sobą i trzyma się dzielnie. Gdy mijaliśmy się w bramie, wyczytałem z jej przelotnego spojrzenia, że chyba już gdzieś mnie widziała, lecz nie wie gdzie. Ale gdy dostrzegła taczkę i kombinezon, odrzuciła taką możliwość. Pastor mówi ludziom, że śmierć stanowi początek podróży. Od wieków powtarzają tę baję. Piersi drżą. Kapią łzy. Ziemia jest rozmokła. Czemu śmierć to taki szok dla ludzi? Przecież to fundamentalna prawda: żyjemy, umieramy. Weźmy na przykład to jajko. Gdyby zostało zapłodnione i poleżało w cieple, może wylągłby się z niego kurczak. Niestety, wrzucone do wrzątku, skończyło jako przekąska. Głowy pochylają się w cichej modlitwie. Poły płaszczy obijają się o kolana, poruszane wzmagającym się wiatrem. Trzask gałęzi nad moją głową jest jak poburkiwanie w brzuchach dusz zmarłych. Czas się zbierać. Muszę pójść w parę miejsc... Otworzyć parę zamków... Włamać się do paru umysłów...

Nabożeństwo dobiega końca. Idziemy przez trawnik i trafiamy na ścieżkę. Ciepły, wilgotny zapach unosi się z rabat, a nad naszymi głowami, na tle perłowoszarego nieba wisi klucz wędrownych ptaków zmierzających na południe. Bruno Kaufman bierze mnie pod rękę. Przedstawiam go Julianne. Składa jej teatralny ukłon. – Gdzie Joseph panią ukrywał? – pyta. – W żadnym tajnym miejscu – odpowiada, zadowolona z jego podziwu. Mijają nas żałobnicy. Darcy idzie z koleżankami matki; wszystkie pragną uścisnąć jej dłoń i pogłaskać po głowie. Jej ciotka popycha wózek z dziadkiem, narzekając na pochyłość terenu. – Stary, tu się roi od policji – mówi Bruno, zerkając na Monka i Safari Roya. – Oni są widoczni jak fioletowe krowy. – Nigdy nie widziałem fioletowej krowy. – W Madison w stanie Wisconsin mają mnóstwo kolorowych krów – oznajmia. – Nie prawdziwych, tylko modeli naturalnej wielkości. Taka turystyczna atrakcja. Zaczyna opowiadać o kontrakcie na University of Wisconsin. Wiatr podwiewa mu grzywkę, która wcale nie opada, przecząc prawu grawitacji. Bruno kieruje swą opowieść do Julianne. Spoglądam ponad jego ramieniem i dostrzegam Maureen. – Nie mieliśmy dotąd okazji się poznać – mówię. – Bardzo mi przykro z powodu Christine i Sylvii. Wiem, że się przyjaźniłyście. – Bardzo się przyjaźniłyśmy – poprawia mnie, wydychając obłoczek pary. – Jak pani to znosi? – Jakoś. – Wydmuchuje nos w chusteczkę higieniczną. – Boję się.

– Czego się pani boi? – Moje dwie najbliższe przyjaciółki nie żyją. To budzi lęk. Była u mnie policja. Przesłuchiwali mnie; to jest niepokojące. Każdy hałas podrywa mnie z miejsca. Zamykam drzwi na wszystkie spusty. Prowadząc samochód, patrzę we wsteczne lusterko... I to też mnie przeraża. Wsuwa mokrą chusteczkę do kieszeni kurtki. Wyciąga świeżą z plastikowej paczuszki. Trzęsą jej się ręce. – Kiedy pani widziała się z nimi ostatni raz? – Dwa tygodnie temu. Miałyśmy spotkanie. – Co to było za spotkanie? – Tylko naszej czwórki, starej paczki z Oldfield. Chodziłyśmy razem do szkoły. – Bruno wspominał o tym. – Umówiłyśmy się w naszym ulubionym pubie. Helen zorganizowała to spotkanie. – Helen? – Czwarta z paczki, Helen Chambers. – Rozgląda się po cmentarzu. – Myślałam, że tu będzie. To dziwne. Ona nas skrzyknęła, to ze względu na nią spotkałyśmy się. Żadna z nas nie widziała się z nią od wielu lat, a tymczasem ona się nie zjawiła. – Czemu? – Nie wiem. Nie zadzwoniła ani nie przysłała maila. – Nie miałyście od niej żadnej wiadomości? Kręci głową i pociąga nosem. – To w stylu Helen. Jest znana z tego, że zawsze się spóźnia i gubi się nawet we własnym ogrodzie. – Patrzy gdzieś poza mnie. – Wcale nie żartuję. Musieli kiedyś wezwać grupę poszukiwawczą. – Gdzie wtedy mieszkała? – Jej ojciec ma sporą posiadłość za miastem, może więc nie powinnam się z niej śmiać. – Nie widziała jej pani od kiedy? – Od siedmiu lat. Prawie ośmiu. – Gdzie się podziewała? – Wyszła za mąż i przeprowadziła się do Irlandii Północnej, a stamtąd do Niemiec. Chris i Sylvia były jej druhnami, ja miałam zostać główną druhną, lecz mieszkaliśmy wtedy z Bruno w Ameryce i nie mogłam przyjechać na ślub. Nagrałam dla niej wideo z życzeniami.

Oczy Maureen wydają się drgać. – Obiecałyśmy sobie w czwórkę, że będziemy w kontakcie, ale Helen jakby się rozpłynęła. Co roku wysyłałam jej kartki na urodziny i na Boże Narodzenie, ale nie miałam od niej wiadomości poza dziwacznym listem, który przyszedł ni z tego, ni z owego i niewiele wyjaśniał. Mijały tygodnie, miesiące i lata. Straciłyśmy kontakt. To smutne. – A potem się odezwała? – Pół roku temu przysłała maila do Christine, Sylvii i do mnie z informacją, że odeszła od męża. Wybierała się z córką na wakacje, „żeby odreagować”, po czym miała wrócić do domu. Mniej więcej przed miesiącem przyszedł kolejny mail. Napisała, że jest już w domu i że powinnyśmy się spotkać. Wyznaczyła datę, wybrała miejsce – Garrick’s Head w Bath. Zna pan ten pub? Przytakuję skinieniem głowy. – Bardzo często tam bywałyśmy, zanim powychodziłyśmy za mąż i pojawiły się dzieci. Wypijałyśmy po kilka drinków i świetnie się bawiłyśmy, a czasem przenosiłyśmy się do nocnego klubu. Sylvia uwielbiała tańczyć. Ręce Maureen przestały drżeć, ale do pełnego spokoju jeszcze jej daleko. Mówi w taki sposób, jakby dawno zapomniany fragment życia upomniał się nagle o swoje prawa. Utracona przyjaciółka. Głos z przeszłości. – Kiedy usłyszałam, że Christine popełniła samobójstwo, ani na moment nie dałam temu wiary. Ona by się nie zabiła. Nie zostawiłaby Darcy. – Proszę mi opowiedzieć o Sylvii. Maureen uśmiecha się smutno i podnosi wilgotne oczy. – Była szalona, ale nie w jakimś złym sensie. Czasami się o nią martwiłam. Miała ogromne powodzenie i czasami pakowała się w ryzykowne sytuacje. Na szczęście wyszła za kogoś tak tolerancyjnego jak Richard. Oczy ma mokre od łez, ale tusz nadal trzyma się rzęs. – Wie pan, co najbardziej lubiłam u Sylvii? Kręcę głową. – Głos. Brakuje mi jej śmiechu. – Maureen spogląda na cmentarz. Słońce kładzie się złotą plamą na lśniącej zieleni trawy. – Ich obu mi brak. Okropna jest świadomość, że już ich nie zobaczę. Ciągle mi się wydaje, że któraś zadzwoni, przyśle SMS- a albo wpadnie na kawę... Znowu milknie, tym razem na dłużej. Potem podnosi głowę i ściąga brwi. – Kto mógł coś takiego zrobić?

– Nie wiem. – Bruno mówi, że pomaga pan policji. – Na ile potrafię. Spogląda na Bruna, który właśnie tłumaczy Julianne, że pierwsze skalne rysunki róż liczą trzydzieści pięć milionów lat, a Safona napisała „Odę do Róży” w szóstym wieku przed naszą erą, nazywając ją królową kwiatów. – Skąd on wie takie rzeczy? – zastanawiam się na głos. – On tak samo mówi o panu. – Patrzy na byłego męża z czułością. – Kiedyś go kochałam, potem nienawidziłam, a teraz tkwię gdzieś pośrodku. Wie pan, to nie jest zły człowiek. – Wiem. None

33

Podjazd i chodnik przed domem Christine Wheeler blokują samochody. Darcy wita wchodzących i odbiera od nich okrycia oraz torebki. W jej spojrzeniu czytam prośbę o ratunek. – Kiedy stąd pójdziemy? – szepce. – Dzielnie się trzymasz. – Chyba dłużej nie dam rady. Wchodzą kolejni goście. W salonie i w jadalni tłok. Julianne bierze mnie za lewą rękę i przesuwamy się obok grupek gości, lawirując między dłońmi trzymającymi filiżanki i talerzyki z ciastem lub z kanapkami. Ruiz znalazł piwo. – No to jak? Chcesz posłuchać o ojcu Darcy? – pyta. – Znalazłeś go? – Jestem blisko. Nie ma jego nazwiska na metryce urodzenia Darcy, ale zdobyłem kopię aktu małżeństwa. Zapis w księdze parafialnej. Cudowne rzeczy. Julianne ściska go na powitanie. – Nie moglibyśmy porozmawiać o czymś innym? – Masz na myśli emerytury? – droczy się z nią Ruiz. – A może fuzje i przejęcia? – Bardzo śmieszne. Ruiz pociąga kolejny łyk piwa, wyraźnie dobrze się bawiąc. Zostawiam ich i idę poszukać ciotki Darcy. Czuwa nad kuchnią. Podaje patery z kanapkami jednymi drzwiami, a drugimi odbiera puste talerze. Blaty są zastawione jedzeniem, a w powietrzu unosi się zapach herbaty i ciastek. Kerry Wheeler jest dużą kobietą z hiszpańską opalenizną i z masywną biżuterią. Ma czerwone plamy na szyi i szminkę rozmazaną w kącikach ust. – Mów mi Kerry – zwraca się do mnie, nalewając wrzątek do imbryka. Para spłaszczyła jej fryzurę i kobieta stara się teraz ją podnieść, burząc włosy palcami.

– Możemy porozmawiać? – pytam. – Jasne. Marzę o fajce. Wyciąga z torebki paczkę papierosów i sięga po kieliszek z winem, ukryty za puszkami na herbatniki. Bierze to wszystko i schodzi po trzech stopniach do ogródka. – Chce pan? – Nie palę. Zapala papierosa. – Podobno jest pan sławny? – Nie. Wydmuchuje dym i patrzy, jak strużka rozwiewa się w powietrzu. Dostrzegam fioletowe żyłki na kostkach jej nóg i czerwone otarcia na stopach od butów na wysokich obcasach. – Nie mogłam się doczekać końca pogrzebu – mówi. – Zimno, jakby miał spaść śnieg. Beznadziejna pogoda. Już się od niej odzwyczaiłam. Za dużo czasu spędziłam w słońcu. – Jeśli chodzi o Darcy... – Ano właśnie. Miałam panu podziękować za opiekę nad nią. Już dłużej nie będzie potrzebna. – Wyjeżdżacie do Hiszpanii? – Pojutrze. – Mówiła pani o tym Darcy? – Powiem. – Kiedy? – Dopiero pochowałam siostrę. To było najważniejsze. Owija się ciaśniej żakietem i łapczywie zaciąga dymem. – Wiesz pan, ja się o to nie prosiłam. – To znaczy o co? – O Darcy. – Kieliszek dzwoni o jej zęby. – Dzieciaki są trudne. Samolubne. Dlatego ich nie mam. – Spogląda na mnie. – Pan ma dzieci? – Tak. – W takim razie wie pan, o czym mówię. – Nie całkiem – odpowiadam cicho. – Darcy chce pójść do szkoły baletowej w Londynie. – A kto za to zapłaci? – Zdaje się, że planuje sprzedać ten dom.

– Ten dom! – Duża kobieta wybucha śmiechem. Zęby ma żółte i poznaczone plombami. – Ten dom należy do banku. Tak samo samochód. Meble również są własnością banku. Tu na wszystkim siedzi cholerny bank. – Beka, zakrywając usta dłonią i w głąb ogrodu pstryka niedopałkiem, a on odbija się od ziemi, sypiąc skry. – Moja siostra, ta bizneswoman od siedmiu boleści, pisze testament, kiedy nie zostało już nic do rozdania. A jeśli nawet cokolwiek ocaleje po sprzedaży domu, to nasza dziedziczka jest za młoda, żeby przejąć spadek. Jestem jej prawomocną opiekunką, tak stoi napisane w testamencie. – Myślę, że powinna pani porozmawiać z Darcy o Hiszpanii. Ona nie chce wyjechać. – Nie ma nic do gadania. Masuje pięty, jakby próbowała przywrócić krążenie w stopach. – Niemniej uważam, że powinna pani z nią pomówić. Znamienna cisza, a po niej westchnienie. – Doceniam pańską troskę, panie O’Loughlin... – Mów mi Joe. – No cóż, Joe, wszyscy musimy godzić się na kompromisy. Ktoś musi się zająć Darcy. Nie ma żadnej rodziny prócz mnie. Ogarnia mnie irytacja. Czuję gniew. Kręcę głową i wciskam ręce głębiej w kieszenie marynarki. – Według ciebie nie mam racji – zauważa Kerry. – Nie masz. – To przywilej mego wieku: guzik mnie to obchodzi. Kiedy wchodzę do pokoju, Julianne od razu dostrzega, że coś wyprowadziło mnie z równowagi. Patrzy na mnie z niemym pytaniem w oczach. Moje lewe ramię drży. – Zbieramy się? – pyta Julianne. – Pozwól mi jeszcze porozmawiać z Darcy. – Żeby się pożegnać. To jest stwierdzenie, nie pytanie. Zaglądam do salonu i do jadalni, sprawdzam w holu, a w końcu udaję się na górę. Darcy jest w swojej sypialni. Siedzi przy oknie, zapatrzona na ogród. – Ukrywasz się? – Tak jest. W pokoju znajduje się mnóstwo plakatów muzycznych i pluszaków. To

kapsuła czasu dzieciństwa, które wydaje się strasznie odległe. Widzę strzępy papieru na podłodze i kartki kondolencyjne rozrzucone na łóżku. Ktoś niestarannie i szybko porozrywał koperty. – Czytałaś kondolencje. – Nie. Tak je znalazłam. – Kiedy? – Teraz, po powrocie do domu. – Kto je pootwierał? Wzrusza ramionami, lecz widać, że wyczuwa zdenerwowanie w moim głosie. Wypytuję ją, czy dom był zamknięty, kto miał klucze, gdzie znalazła karty i koperty... – Leżały na łóżku. – Czy którejś brakuje? – Nie umiem powiedzieć. Wyglądam przez okno na rząd młodych topoli, który urywa się na narożniku domu. Widzę sunący powoli srebrny van; kierowca zapewne szuka odpowiedniego numeru. – Pójdziemy już? – pyta Darcy. – Nie tym razem. – Jak to? – Zostaniesz z ciocią. – Przecież ona wraca do Hiszpanii. – Chce, żebyś z nią pojechała. – Nie! Nie! – Darcy patrzy na mnie z pretensją. – Nie mogę. Nie chcę wyjeżdżać. A co z moją szkołą baletową? Zdobyłam miejsce. – W Hiszpanii może być jak na wakacjach. – Na wakacjach! Nie mogę ni z tego, ni z owego zrezygnować z tańca, a potem zaczynać wszystko od nowa. Nigdy nie byłam w Hiszpanii. Nikogo tam nie znam. – Masz ciocię. – Która mnie nie cierpi. – Nieprawda. – Niech pan z nią porozmawia. – Rozmawiałem. – Co ja złego zrobiłam? – Absolutnie nic.

Usta jej drżą. Podbiega i oplata mnie ramionami. – Proszę mi pozwolić pojechać z wami do domu. – Nie mogę, Darcy. – Bardzo proszę. – Nie mogę, przykro mi. To, co dalej się dzieje, jest nieprzewidziane i niewyobrażalne. Niektóre spontaniczne gesty powstają jedynie w przestrzeni między rozumem i sercem. Darcy wspina się na palce i przyciska usta do moich warg. Jej oddech. Język Niedoświadczony, szukający. Zapach ziemniaczanych chipsów i coli. Próbuję się wywinąć z jej objęć. Ona chwyta mnie za włosy. Przyciska się do mnie biodrami, ofiarując ciało. W mojej głowie przesuwa się siedem wizji szaleństwa. Chwytam ją za nadgarstki i delikatnie odsuwam od siebie, przytrzymując na wyciągnięcie rąk. Patrzy na mnie, rozpaczliwie trzepocąc rzęsami. W jej żakiecie puściły guziki. Spod bluzki zsuniętej z jednego ramienia wystaje ramiączko stanika. – Kocham pana. – Nie mów tak. – Ale to prawda. Kocham pana bardziej niż ona. Odsuwa się i uwalnia ręce, pozwalając opaść żakietowi, który pociągając bluzkę, odsłania biustonosz. – Nie chce mnie pan? Nie jestem dzieckiem! – Teraz jej głos brzmi inaczej. – Darcy, proszę! – Niech mi pan pozwoli u was zostać. – Nie mogę. Kręci głową i przygryza wargę, chcąc zapanować nad łzami. Wszystko rozumie. Układ kompletnie się zmienił. W żadnym wypadku nie mogę jej zabrać do domu, nie po tym, co mi zaproponowała. Jej płacz to nie szantaż emocjonalny, próba wymuszenia ustępstwa czy zmiany zdania. To najzwyklejsze w świecie łzy. – Proszę wyjść – mówi. – Chcę być sama. Zamykam za sobą drzwi i opieram się o nie. Nadal mam w ustach jej smak i czuję jej drżenie. Wrażenie tylko jedno – strach. Strach wywołany odkryciem, jej desperackim postępkiem i ogromem mojej winy. Podobno jestem ekspertem od ludzkich zachowań, lecz czasami zdumiewa mnie własna ignorancja. Jak można mienić się psychologiem, a jednocześnie wiedzieć tak mało o podmiocie

swej pracy? Umysł jest nadzwyczaj złożony i nieprzewidywalny, to ocean niepewności. A mnie pozostaje jedynie brnąć przez wodę lub płynąć do majaczącego na horyzoncie brzegu. Julianne czeka na mnie u stóp schodów. – Wszystko w porządku? – pyta. Czy dostrzega coś w moich oczach? – Ktoś się tu włamał. Muszę wezwać policję. – Teraz? – Jedź do domu. Ja powinienem zostać. – Jak wrócisz? – Ruiz jeszcze tu jest. Wspina się na palce i lekko całuje mnie w usta. Potem odchyla się i patrzy mi uważnie w oczy. – Na pewno dobrze się czujesz? – Tak. Godzinę później żałobników zastępują policjanci. Pakują kartki i koperty do worka i odsyłają do laboratorium. Szukają na oknach i drzwiach śladów włamania. Nic nie zginęło. Nie ma powodu, abym tu dłużej zostawał, z wielu natomiast powodów powinienem już wyjść. Nie przestaję myśleć o pocałunku Darcy i jej skrępowaniu. Oboje poczuliśmy się zażenowani, lecz ona jest w takim wieku, gdy odrzucenie potrafi doprowadzić do załamania. Mnie codziennie towarzyszy konsternacja związana z drżeniem ręki czy z groźbą upadku, gdyby nogi nagle odmówiły mi posłuszeństwa. Krążę myślami wokół tego, co Maureen mówiła o spotkaniu i o utracie dwóch przyjaciółek. Być może zabójstwa nie miały nic wspólnego z plajtą agencji ślubnej czy zadłużeniem Christine Wheeler u lichwiarzy. Może chodzi o coś bardziej osobistego. Czemu ktoś pootwierał koperty z kartami kondolencyjnymi? Czego szukał? Darcy nadal siedzi na górze. Jej ciotka w kuchni rozmawia z policjantami. Na dworze pozwalam oczom oswoić się z ciemnością. Ruiz czeka w samochodzie. Strumień powietrza z dmuchawy owiewa przednią szybę. – Potrzebuję jeszcze jednej przysługi. – Nie wyczerpałeś ich limitu? – Jedna sztuka została. – Musiałem się pogubić w rachunkach.

– Chcę, żebyś odszukał pewną kobietę. Nazywa się Helen Chambers. – Mało ci kobiet w życiu? – Chodziła do szkoły z Christine Wheeler i Sylvią Furness. Dwa tygodnie temu miały się spotkać. Nie pokazała się. – Ostatni znany adres? – Jej rodzice mieszkają gdzieś w pobliżu Frome. Mają dużą posiadłość. – Nie powinno być kłopotu z odnalezieniem jej. Samochód rusza z podjazdu. Oślepiają mnie światła samochodu jadącego z przeciwka. Ruiz włącza muzykę. Sinatra aksamitnym głosem śpiewa o dziewczynie, która nigdy nie flirtuje z nieznajomymi i przy zielonym stoliku nie dmucha na szczęście na kości obcych facetów. Docieram do domu po północy. Okna są ciemne. Za domem na tle fioletowego nieba rysuje się strzelista sylwetka kościoła. Cicho zamykam drzwi i zdejmuję buty. Wchodzę na piętro. Emma z rozrzuconymi nóżkami śpi na pościeli. Przykrywam ją kołdrą, którą podciągam aż pod brodę. Mała nawet nie drgnie. Drzwi do pokoju Charlie są uchylone. Z lampki płynie na pokój różowa poświata. Charlie leży na boku, z ręką przy ustach. Julianne śpi. Rozbieram się w łazience, myję zęby i kładę się obok niej. Odwraca się. Oplata mnie ramionami i nogami, przyciskając piersi do moich pleców. – Już późno – szepce. – Przepraszam. – Jak Darcy? – Jest z nią ciotka. Dłoń Julianne odnajduje mnie z niedopuszczającym odmowy zdecydowaniem; palec wskazujący i kciuk zamykają się w pierścień. Pochyla się i bierze mnie do ust. A kiedy jestem gotowy, dosiada mnie, obejmując w pasie nogami. Rozchyla uda. Przesuwa się niżej i bierze mnie głęboko w siebie z drżącym oddechem. Naprowadza moje dłonie na piersi. Sutki ma twarde. Nie muszę nic robić. Patrzę, jak unosi się i opada, i akceptując moją uległość, dąży do spełnienia, pociągając mnie za sobą. To nie wygląda na seks w ramach zadośćuczynienia ani na próbę nowego początku. Ten akt jest jak ciche westchnienie, które roznieca przygasły żar. Po wszystkim Julianne kładzie mi głowę na piersi, a ja słucham, jak zapada w sen.

Mija godzina. Przesuwam jej głowę na poduszkę, wymykam się z łóżka i na palcach idę do gabinetu. Zanim zapalę światło, zamykam szczelnie drzwi. Szukam rachunku z hotelu w Rzymie. Wyjmuję go spomiędzy kartek książki i drę na kawałeczki, które lądują w koszu na śmieci. None

34

Potrafię zrozumieć, dlaczego można bardziej kochać samochód niż człowieka. Samochody rzadziej zawodzą. Przekręcasz kluczyk, wrzucasz bieg, naciskasz pedał gazu, a on robi swoje. Nigdy nie byłem właścicielem sportowego auta – nigdy go nie pragnąłem – a teraz takie mam. Należy do spekulanta od giełdowych transakcji terminowych, który mieszka w luksusowym apartamencie z widokiem na Queen Square. Nie da się ot tak po prostu zwinąć ferrari F430 spidera z ulicy. Najpierw trzeba unieszkodliwić alarm, rozbebeszyć układ blokady kierownicy i przechytrzyć immobiliser. O wiele łatwiej jest ukraść kluczyki bogatemu palantowi. Zostawił je na kaloryferze tuż za drzwiami wejściowymi wraz z pilotem od garażu i skórzanymi rękawiczkami. Jedyną rzeczą, której nie potrafię obejść, jest system śledzenia pojazdów. Po zgłoszeniu kradzieży będę więc musiał pożegnać się z moim cudem na kółkach. W poniedziałkowy poranek krążę spiderem po ulicach i obserwuję reakcje ludzi. Widzę w ich oczach podziw, nabożną cześć i zawiść. Ten samochód, nawet stojąc w miejscu, przyciąga wzrok. Mnóstwo facetów, których poznałem w wojsku, miało kota na punkcie samochodów. Ci popaprańcy całe zawodowe życie spędzali w opancerzonych transporterach telepiących się z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę albo w challengerach, które miały sześć biegów, w tym dwa wsteczne. Po robocie wybierali coś bardziej finezyjnego i szybkiego. Sportowe auta. Niektórzy z nich zadłużali się po uszy, ale mieli to w nosie. Chodziło o to, aby pożyć marzeniami. Parkuję spidera w cichej uliczce. Wilgotne od rosy chodniki powoli wysychają po nocy, a słońce prześwieca przez gałęzie platanów. Wyjmuję mapę i rozkładam ją na masce. Silnik stygnie, tykając. Czekam. Lada moment powinien nadejść. O, jest. Ubrany w blezer i ciemnoszare spodnie, brodzi w opadłych liściach. Zauważył ferrari. Przystaje i podziwia opływowe kształty. Wyciąga rękę, chce dotknąć lakieru i pogładzić karoserię. – Niezły wózek – chwali. – Ano. – Pana? – Mam kluczyki. Powoli obchodzi spidera. Szkolna torba zwisa mu z ramienia. – Ile wyciąga? – pyta. Składam mapę na pół. – Powiedzmy, że po dwunastu sekundach znajdę się prawie pół kilometra stąd. – Pod warunkiem, że wie pan, gdzie jest. – Pokazuje zęby w uśmiechu. – No, mądralo, może mi pomożesz. Kuca przy aucie po stronie kierowcy i zagląda do środka przez przyciemnioną szybę. – Dokąd pan jedzie? – Na Beacon Hill. Seymour Road. – Beacon Hill? To niedaleko stąd. Udaję się w tamtą stronę.

– Pieszo? – Złapię autobus. Podsuwam mu mapę. Wskazuje szkołę i trasę. Jego oddech pachnie pastą do zębów. Widzę w nim młodszą wersję siebie, z potencjałem i gotowością do zdobywania świata. – Mogę zajrzeć do środka? – pyta. – Jasne. Otwiera drzwi. – Wskakuj za kierownicę – zapraszam. Rzuca torbę na chodnik, wsuwa się na siedzenie, zaciska obie dłonie na kierownicy i poprawia się w fotelu. Jeszcze chwila, a zacznie naśladować warkot silnika. – Czadowy. – Można tak to ująć. – Ile robi na maksa? – Ponad trzysta kilometrów na godzinę. Ma silnik o pojemności czterech i trzech dziesiątych litra i czterysta osiemdziesiąt trzy konie mechaniczne. – Ile pan wyciągnął najwięcej? – Chyba nie jesteś gliną, co? – Nie. – Śmieje się. – Dwieście osiemdziesiąt. – O kurde! – Silnik mruczy jak kociak. Ale największy bajer to przyspieszenie. Sto kilometrów w cztery i jedna dziesiąta sekundy. Prawdziwa rakieta. Mam go. To więcej niż ciekawość. To prawdziwie męska tęsknota. Jak marzenie o seksie, zanim chłopak pozna smak kobiety. Prędkość. Silnik. To miłość od pierwszego wejrzenia. – Ile kosztował? – szepce. – Mamusia ci nie mówiła, że nie wypada pytać o takie rzeczy? – Mówiła, ale ona jeździ astrą. Uśmiecham się. – Taka sobie bryczka, co? – No. – Kiedy zrobisz prawo jazdy? – Za dziewięć miesięcy. – Dostaniesz samochód? – Mamy raczej na to nie stać. Chyba że tata by pomógł. Zamyka dłoń na gałce dźwigni biegów. Z jedną ręką ciągle na kierownicy wpatruje się w przednią szybę, wchodząc w wyobraźni w wiraże. – O której masz autobus? Spogląda na zegarek. – O kurczę! – Nie przejmuj się. Podrzucę cię. – Poważnie? – Jasne. Przesiądź się. I zapnij pas.

None

35

Jest po dziewiątej. Leżę w łóżku i patrzę w sufit. Słyszę kroki na dole, śmiech i dziecięce rymowanki. Zupełnie jakbym nastawił radio na ulubiony program i słuchał odcinka audycji o życiu rodziny O’Loughlinów. Schodzę na dół na sztywnych nogach. Zęby i twarz umyte, ciało zaopatrzone w leki. Śmiech dochodzi z salonu. Przystaję na chwilę przed drzwiami i nasłuchuję. Julianne rozmawia z kolejną nianią. Zdaje się, że większość pytań zadaje Emma. Ruiz w kuchni, z nosem w mojej porannej gazecie, pałaszuje grzankę. – Dobry – witam go. – Dobry. – Głodzą cię w pubie? – Tam nie ma takiej atmosfery jak tutaj. Nalewam sobie kawy i siadam naprzeciwko niego. – Namierzyłem rodzinę Helen Chambers. Mieszka w Daubeney Estate, pod Westbury. To niespełna pięćdziesiąt kilometrów stąd. Próbowałem dzwonić, ale odezwał się automat. Helen Chambers nie figuruje na liście wyborców ani w książce telefonicznej. Widzi, że błądzę myślami gdzie indziej. – Co jest? – Nic. Wraca do czytania gazety. Wypijam łyk kawy. – Miewasz czasem koszmary? – pytam. – No wiesz, chodzi mi o to, że masz do czynienia z różnymi okropnościami: morderstwami, gwałtami, zaginięciami dzieci. Czy nie prześladują cię wspomnienia tych spraw? – Nie. – A Catherine McBride? Była moją pacjentką. Poznałem Ruiza, kiedy prowadził śledztwo w związku z jej zabójstwem.

– Czemu o nią pytasz? – Czasami widzę ją w snach. Tak jak ostatnio Christine Wheeler. Ruiz składa gazetę na pół i jeszcze raz na pół. – Rozmawiasz z nią? – Nie, nic z tych rzeczy. – Ale widzisz martwych ludzi? – W twoich ustach to brzmi jak objaw szaleństwa. Uderza mnie mocno w głowę złożoną gazetą. – Za co? – Tak na przebudzenie. – Niby czemu? – Kiedyś mi powiedziałeś, że lekarz, który cierpi na tę samą chorobę co pacjent, jest do niczego. Uważaj na głowę. Musisz zostać przy zdrowych zmysłach. Daubeney Estate leży trzy i pół kilometra na północ od Westbury, na granicy hrabstw Somerset i Wiltshire. Pofałdowany krajobraz znaczą małe farmy i rozlane jeziora – pamiątka po niedawnych ulewnych deszczach. Jedziemy mercedesem Ruiza. Miękkie zawieszenie sprawia, że czuję się jak na wodnym łóżku toczącym się na kołach. – Co wiemy o rodzinie? – pytam. – Bryan i Claudia Chambersowie. On ma firmę budowlaną i zarabia ogromne pieniądze na kontraktach w krajach Zatoki Perskiej. Daubeney Estate należało do największych posiadłości w kraju aż do lat osiemdziesiątych, kiedy to teren został podzielony na działki, które wystawiono na sprzedaż. Chambersowie zostawili sobie dwór oraz cztery i pół hektara ziemi. – A Helen? – Jedynaczka. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku ukończyła Oldfield Girls School w Bath; jest z tego samego rocznika co Christine Wheeler i Sylvia Furness. Studiowała ekonomię na Bristol University, a osiem lat temu wyszła za mąż. Od ślubu mieszka za granicą. Ruiz unosi wskazujący palec znad kierownicy. – To właśnie to miejsce. Zajeżdżamy przed wysoką na trzy metry żelazną bramę, zawieszoną na betonowych wspornikach. Po obu stronach, za szpalerem drzew, ciągnie się mur zabezpieczony u góry szkłem z potłuczonych butelek, które wyrastają z betonu

niczym poszarpane kwiaty. Na bramie znajduje się domofon. Naciskam guzik i czekam. – Kto tam? – odzywa się jakiś głos. – Czy pan Chambers? – Nie. – Zastałem go? – Jest zajęty. – Czy Helen Chambers jest w domu? – Słuchaj, chłopie, żarty sobie stroisz? – Mój rozmówca ma walijski akcent. Patrzę pytająco na Ruiza, a on odpowiada wzruszeniem ramion. – Jestem Joseph O’Loughlin. Bardzo mi zależy na rozmowie z kimś z rodziny. – Potrzebuję więcej informacji. – To sprawa policyjna. Dotyczy córki państwa Chambersów. Cisza. Być może ten ktoś zwraca się do państwa domu o instrukcje. – Kto jest z panem? – odzywa się w końcu. Schylam głowę i wyglądam przez przednią szybę. Sześć metrów nad bramą na metalowym słupie zamontowana jest kamera. Obserwują nas. Ruiz przechyla się przeze mnie. – Jestem emerytowanym oficerem policji. Pracowałem w London Metropolitan Police – mówi. – Emerytowanym? – Słyszał pan. – Przykro mi. Państwa Chambersów nie ma w domu. – Kiedy można byłoby z nimi porozmawiać? – Niech pan do nich napisze. – Wolałbym zostawić wiadomość. Brama pozostaje zamknięta. Ruiz wysiada i przeciąga się, obchodząc mercedesa. Kamera obraca się, śledząc każdy jego ruch. Mój przyjaciel wdrapuje się na pochyłe drzewo i zagląda za mur. – Widzisz dom? – Nie. – Spogląda w lewo, a potem w prawo. – A to ciekawe. – Co takiego? – Mają tu czujniki ruchu i liczne kamery. Wiem, że bogaci są nerwowi. Rozumiem, rewolucje i takie tam, ale to już chyba lekka przesada. Co ten facet ma do ukrycia? Słyszymy chrzęst butów na żwirze. Do bramy zbliża się człowiek ubrany jak

ogrodnik; ma na sobie dżinsy, koszulę w kratę i nieprzemakalną kurtkę. Towarzyszy mu potężny, czarno-rudy owczarek niemiecki. – Pan zejdzie z muru – nakazuje. Ruiz zeskakuje na ziemię i daje mi znak oczyma. – Ładny dzień – nawiązuję rozmowę. – Ano ładny – odpowiada mężczyzna z psem. Obaj wiemy, że mijamy się z prawdą. Ruiz przystaje po mojej stronie samochodu. Chowa rękę za plecami i przykłada palec do przycisku domofonu. Owczarek wpatruje się we mnie, jakby się zastanawiał, od której nogi ma zacząć. Jego opiekuna bardziej interesuje Ruiz i ewentualne zagrożenie, jakie może stwarzać. Ruiz zdejmuje palec z przycisku. – Tak, kto tam? – odzywa się kobiecy głos. – Pani Chambers? – pyta Ruiz. – Tak. – Przepraszam, ale ogrodnik powiedział, że państwa nie ma w domu. Najwyraźniej się pomylił. Nazywam się Vincent Ruiz. Jestem emerytowanym komisarzem z London Metropolitan Police. Czy poświęci mi pani chwilę? – O co chodzi? – To dotyczy dwóch koleżanek państwa córki – Christine Wheeler i Sylvii Furness. Pamięta je pani? – Tak, naturalnie. – Czytała pani gazety? – Nie. A dlaczego? Co się stało? Ruiz spogląda na mnie. Ona nic nie wie. – Niestety, obie nie żyją, pani Chambers. Milczenie. – Porozmawiajcie raczej ze Skipperem – mówi głosem, w którym słychać napięcie. Ma na myśli ogrodnika czy psa? – Właśnie rozmawiam ze Skipperem – informuje Ruiz. – Wyszedł nam na spotkanie do bramy. Czarujący gość. Na pewno ma dobrą rękę do róż. Nasza rozmówczyni traci czujność. – On nie odróżnia żonkila od derenia. – Tak jak i ja – mówi Ruiz. – Możemy wejść? To ważne.

Zamek puszcza z głuchym kliknięciem i skrzydła bramy otwierają się do wewnątrz. Skipper musi nas przepuścić. Nie jest zadowolony. Ruiz wsiada do samochodu i mijając go, zanim przyspieszy na żwirowej alejce, podnosi rękę do czoła w niedbałym salucie. – On mi nie wygląda na ogrodnika – mówię. – To były wojskowy – oznajmia Ruiz. – Skąd wiesz? – Zobacz, jak on stoi. Maskuje swoje możliwości. Ujawni je dopiero wtedy, kiedy zajdzie potrzeba. Spomiędzy drzew wyłania się zarys szczytowej ściany i dachu. Ruiz zwalnia przed kolejną bramą z metalowych prętów i zatrzymuje samochód przed frontem głównego budynku. Duże dwuskrzydłowe drzwi mogą mieć z dziesięć centymetrów grubości. Jedna połowa się uchyla i widzimy Claudię Chambers, smukłą, urodziwą kobietę pod sześćdziesiątkę, ubraną w kaszmirowy kardigan i domowe spodnie khaki. – Dziękuję, że zgodziła się pani z nami zobaczyć – mówię, dokonując prezentacji. Nie podaje nam ręki. Prowadzi nas przez wyłożony marmurem hol do przestronnego salonu z orientalnymi kobiercami i kanapami chesterfield w odpowiednio dobranym kolorze. Półki z książkami wypełniają wnęki po obu stronach kominka napełnionego drewnem, lecz ognia nie ma. Na gzymsie i na stolikach przy kanapach stoją zdjęcia dziewczynki pochodzące z różnych okresów jej życia. Pierwszy wypadnięty mleczak, pierwszy dzień w szkole, pierwszy ulepiony bałwan, pierwszy rower – cała historia pierwszych wydarzeń. – Córka? – pytam. – Wnuczka – odpowiada pani domu. Wskazuje kanapę, dając nam znak, byśmy usiedli. – Panowie się czegoś napiją? Może herbaty? – Poprosimy – odpowiada Ruiz za nas obu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w drzwiach pojawia się natychmiast pulchna kobieta w uniformie. Gdzieś u stóp Claudii – pod dywanem, a może w boku kanapy – musi być ukryty dzwonek. Pani Chambers wydaje instrukcje i gosposia znika. Potem pani domu odwraca się i siada na sofie naprzeciwko nas, składając dłonie na kolanach. Wszystko w jej zachowaniu świadczy o nieufności i zamknięciu się w sobie. – Biedna Christine, biedna Sylvia. To był jakiś wypadek?

– Nie. – Co się stało? – Zostały zamordowane. Mruga nerwowo. Smutek wilgocią zasnuwa jej źrenice. Więcej emocji nie zamierza okazać. – Christine skoczyła z Clifton Suspension Bridge – informuję. – Podejrzewamy, że została do tego zmuszona. – Zmuszona? – Zmuszona do skoku – dodaje Ruiz. Claudia gwałtownie potrząsa głową, jakby chciała tę informację wytrzepać z uszu. – Sylvia zmarła na skutek wychłodzenia. Znaleziono ją przykutą kajdankami do drzewa. – Kto mógł się do czegoś takiego posunąć? – pyta pani Chambers z niedowierzaniem. – Nie widziała pani informacji na ten temat w telewizji ani nie czytała w gazetach? – Nie śledzę wiadomości. Przygnębiają mnie. – Kiedy po raz ostatni widziała pani Christine i Sylvię? – Na weselu Helen; były jej druhnami. – Liczy na palcach. – Osiem lat temu. Mój Boże, ile już czasu minęło. – Czy córka była z nimi w kontakcie? – Nie wiem. Helen wyjechała z mężem za granicę. Nie przyjeżdżała często do domu. Wraca gosposia z tacą. Imbryk i filiżanki wydają się zbyt delikatne, żeby wytrzymać napór wrzątku. Claudia nalewa mi herbaty, starając się opanować drżenie rąk. – Mleko czy cukier? – Mleko. – A ja bez mleka i bez cukru – mówi Ruiz. Claudia miesza herbatę, podzwaniając łyżeczką o brzeg filiżanki. Na moment odpływa myślami gdzieś daleko. Na zewnątrz słychać chrzęst opon hamujących na żwirze. Chwilę później rozlega się trzask otwieranych i zamykanych drzwi, a po nim tupot szybkich kroków w holu. Wejście Bryana Chambersa jest godne człowieka jego postury. Wpada do salonu z taką miną, jakby chciał komuś skręcić kark.

– Kim wy, do cholery, jesteście?! – pyta podniesionym głosem. – Co robicie w moim domu? Ma duże dłonie, masywny kark i łysawą głowę w kształcie kasku, która lśni od potu. Ruiz zrywa się z kanapy. Moim nogom przyjęcie pionowej pozycji zajmuje nieco więcej czasu. – Wszystko w porządku, kochanie – mówi Claudia. – Coś okropnego stało się z Christine i Sylvią. Bryana to nie uspokaja. – Kto was nasłał? – Słucham? – Kto was tu przysłał? Te kobiety nie mają z nami nic wspólnego. To oczywiste, że wie o Christine i Sylvii. Dlaczego nic nie powiedział żonie? – Uspokój się, kochanie. – Cicho bądź! – niemal warczy. – Zostaw to mnie. Skipper wszedł do pokoju i zajął pozycję za naszymi plecami. Trzyma coś w prawej ręce, wepchniętej w kieszeń kurtki. Ruiz odwraca się do niego. – Nie zamierzamy nikogo denerwować. Chcemy jedynie zapytać o Helen. – Nie dam się nabrać na te gierki! – woła z gniewem w głosie Chambers. – To on was tu przysłał, tak? Spoglądam na Ruiza. – Nie wiem, o kim pan mówi. Pomagamy policji w śledztwie w związku z dwoma zabójstwami. Obie ofiary były koleżankami pańskiej córki. Chambers skupia uwagę na Ruizie. – Pan jest policjantem? – Byłem. – Co to znaczy? – Przeszedłem na emeryturę. – Jest więc pan prywatnym detektywem? – Nie. – Kurde, czyli żaden z was nie występuje tu oficjalnie. – Chcemy tylko porozmawiać z państwa córką. – No nie, to się nie mieści w głowie! – Śmieje się z oburzeniem, klaszcząc w dłonie. Ruiza ogarnia zniecierpliwienie.

– Panie Chambers, może by tak posłuchał pan żony i trochę się opanował? – Pan mi grozi? – Nie, proszę pana, próbuję uzyskać parę informacji. – Co z tym wszystkim wspólnego ma Helen? – Cztery tygodnie temu wysłała maile do Christine Wheeler, Sylvii Furness i jeszcze jednej koleżanki ze szkoły, Maureen Bracken. Zaproponowała, żeby w piątek, dwudziestego pierwszego września, spotkały się wieczorem w czwórkę w jednym z pubów w Bath. One przyszły, Helen nie. Od tamtego czasu nie miały od niej wiadomości. Liczymy na to, że dowiemy się, dlaczego tak się stało. Bryan Chambers patrzy na mnie z niedowierzaniem. Wściekły błysk w jego oczach zostaje zastąpiony niepewnością. – To, o czym pan mówi, było niemożliwe. Moja córka nie mogła wysłać tych wiadomości. – Dlaczego? – Od trzech miesięcy nie żyje. Córka i wnuczka utonęły w Grecji. Nagle pokój staje się za ciasny, żeby pomieścić niezręczność sytuacji. Powietrze zagęszcza się i dławi. Ruiz spogląda na mnie oniemiały. – Bardzo przepraszam – mówię, bo nic więcej nie przychodzi mi do głowy. – Nie wiedzieliśmy o tym. Bryana Chambersa nie obchodzą ani przeprosiny, ani wyjaśnienia. – Zginęły w katastrofie promu – odzywa się pani Chambers, która nadal siedzi sztywno wyprostowana na brzeżku kanapy. – Zatonął podczas sztormu. Teraz przypominam sobie tamtą historię. Pod koniec lata niespodziewanie powstał sztorm na Morzu Egejskim. Uszkodził statki, pogruchotał jachty. Z niektórych kurortów ewakuowano letników. Zatonął wtedy prom pasażerski w pobliżu jednej z wysp. Dziesiątki pasażerów uratowano. Część jednak zginęła. Rozglądam się po pokoju, wodząc spojrzeniem po zdjęciach. Chambersowie urządzili tu kapliczkę poświęconą pamięci zmarłej wnuczki. – Opuśćcie, proszę, mój dom – odzywa się Chambers. Skipper podkreśla powagę tej prośby, przytrzymując otwarte drzwi. A ja nie mogę oderwać oczu od zdjęć tej jasnowłosej dziewczynki o ładnej cerze, bez zęba z przodu, która trzymając balon, zdmuchuje świeczki na urodzinowym torcie... – Przepraszamy za wtargnięcie – odzywam się. – Bardzo nam przykro z powodu doznanej przez państwa straty. Ruiz skłania głowę.

– Dziękujemy za herbatę, proszę pani. Ani Bryan, ani Claudia nie odpowiadają. Skipper wyprowadza nas na zewnątrz i staje na straży przy drzwiach, przez cały czas trzymając rękę w kieszeni nieprzemakalnej kurtki. Bryan Chambers wynurza się z domu i staje obok niego. Ruiz uruchamia mercedesa, a ja zatrzymuję się przy otwartych drzwiach. – Panie Chambers... – Odwracam się do niego. – Kto miałby według pana nas przysłać? – Żegnam – słyszę w odpowiedzi. – Czy ktoś panu grozi? – Jedźcie ostrożnie. None

36

Wyjeżdżamy z leśnego traktu i skręcamy w prawo, na boczną drogę w kierunku Trowbridge. Mercedes płynnie pokonuje wyboje. Sinatra został wyłączony. – To jakaś popieprzona rodzina – mruczy Ruiz. – Zupełnie porąbani. Widziałeś twarz Chambersa? Myślałem, że dostanie zawału. – On się boi. – Czego? Trzeciej wojny światowej? Ruiz wylicza środki bezpieczeństwa: kamery, czujniki ruchu, alarmy. Skipper wygląda tak, jakby trafił tam prosto z naboru do specjalnych sił lotniczych. – Taki facet jak on wyciąga pięć tysiaków na tydzień jako ochroniarz w Bagdadzie. Co on tu robi? – W Wiltshire jest bezpieczniej. – Może Chambers wdał się w interesy z nieodpowiednimi ludźmi. Z wielkimi korporacjami jest tak jak z piątkowym seansem w kinie – ktoś zawsze próbuje złapać za cycek albo wsadzić palec tam, gdzie nie należy. – Malownicze porównanie. – Tak myślisz? – Moje córki nigdy nie pójdą do kina. – Akurat. Kierujemy się na A363 przez Bradford-on-Avon i górą objeżdżamy Bathampton Down. Samochód wspina się na wzniesienie. Pod nami sielska dolina z Bath Spa. Na wielkim billboardzie napis: Twoje wymarzone miejsce na emeryturę. Według Ruiza to jedno zdanie podsumowuje całe Bath. Siarczany smrodek starości i szmalu. Po głowie chodzi mi pytanie, jak nieżyjąca kobieta mogła wysłać maile do koleżanek i umówić się z nimi na wypad do miasta? Ten, kto wysłał wiadomość, musiał mieć dostęp do komputera Helen Chambers albo znał jej login i hasło. Podszył się pod nią lub założył nowe konto. Tylko po co? To nie ma sensu.

W jakim celu chciał skrzyknąć cztery przyjaciółki? Być może to robota zabójcy. Zebrał te kobiety w jednym miejscu, a potem śledził je w drodze do domów. To niewątpliwie by tłumaczyło, jak poznał ich adresy, tryb życia i przyzwyczajenia. – Musimy porozmawiać z Maureen Bracken – decyduję. – Tylko ona pozostała przy życiu z trójki, która stawiła się na spotkanie. Ruiz nie odzywa się, lecz wiem, że myśli tak samo. Ktoś musi ostrzec Maureen. Oldfield School otaczają drzewa i błotniste boiska, z których roztacza się widok na Avon Valley. Tablica na parkingu informuje, że goście mają obowiązek zgłosić się do sekretariatu. Samotna uczennica siedzi na plastikowym krześle przy biurku recepcyjnym i buja nogami. Ma na sobie niebieską spódnicę, białą bluzkę i granatowy sweter z motywem łabędzia. Jej reakcja na nasz widok sprowadza się do przelotnego spojrzenia. Za szklanymi przesuwanymi drzwiami widzimy sekretarkę. Ścianę za jej plecami zakrywa tablica z kolorowymi symbolami – cud logistyki i organizacji, ogarniający osiemset pięćdziesiąt uczennic, trzydzieści cztery klasy i piętnaście przedmiotów. Prowadzenie szkoły przypomina kierowanie ruchem ulicznym bez pomocy radaru. Sekretarka wodzi palcem po rozkładzie zajęć i dwukrotnie stuka w tablicę. – Pani Bracken jest na lekcji angielskiego w aneksie. Klasa druga „b”. – Spogląda na zegar. – Za chwilę będzie przerwa obiadowa. Mogą panowie poczekać w korytarzu albo w pokoju nauczycielskim, pierwsze piętro, drzwi po prawej stronie. Jacquie panów zaprowadzi. Uczennica z wyraźną ulgą podnosi głowę. Cokolwiek przeskrobała, kara została zawieszona. – Tędy – mówi, prześlizgując się przez drzwi, po czym wbiega na schody i czeka na nas na półpiętrze. Na tablicy ogłoszeń wiszą plakaty reklamujące konkurs na projekt i zajęcia kółka fotograficznego oraz informacja na temat zapobiegania przemocy w szkole. – Co zmalowałaś? – pyta Ruiz. Jacquie spogląda na niego zmieszana. – Wyrzucono mnie za drzwi.

– Za co? – Pan nie jest inspektorem, prawda? – A wyglądam na inspektora? – Nie – mówi. – Powiedziałam nauczycielce od dramatu, że jest totalnym beztalenciem. – Nie po prostu beztalenciem? – Ruiz się śmieje. – Nie. Odzywa się dzwonek i korytarz zapełnia się dziewczętami. Słychać wybuchy śmiechu i okrzyki: „Nie biegajcie! Nie wolno biegać!”. Jacquie podchodzi do drzwi klasy. Puka. – Pani psor, ma pani gości. – Dziękuję. Maureen Bracken jest ubrana w ciemnozieloną sukienkę do kolan z brązowym skórzanym paskiem. Na nogach ma czółenka, które uwydatniają jej masywne łydki. Włosy spięła z tyłu głowy, a oczy i usta ma lekko podmalowane. – Co się stało? – pyta na powitanie. Na jej palcach widnieją plamy czarnego tuszu z markera. – Być może nic ważnego – próbuję ją uspokoić. Ruiz podnosi z biurka maskotkę – kudłate zwierzątko na nasadce długopisu. – Konfiskata – informuje Maureen. – Powinniście zobaczyć moją kolekcję. Wyrównuje stertę kartek z wypracowaniami i wkłada je do teczki. Rozglądam się po klasie. – Uczysz w swojej dawnej szkole. – Kto by pomyślał. – Uśmiecha się. – A kiedyś mnie roznosiło. Oczywiście nie rozrabiałam aż tak jak Sylvia, ale i tak zawsze próbowano nas rozdzielać. Jest zdenerwowana. Stąd ten potok słów. Pozwalam jej mówić, bo wiem, że niedługo się zmęczy. – Pani z poradni zawodowej uznała, że skończę jako bezrobotna aktorka i podejmę pracę kelnerki w barze. Miałam jednak dobrego nauczyciela angielskiego, pana Hallidaya, który doradził mi, żebym się zastanowiła, czy nie powinnam zostać nauczycielką. Moi rodzice do dziś się z tego śmieją. Spogląda na Ruiza, a potem na mnie, coraz bardziej zdenerwowana. – Wspomniałaś, że Helen Chambers przysłała maila z propozycją spotkania. Przytakuje skinieniem głowy. – Ktoś inny musiał to zrobić. – Jak to?

– Helen nie żyje od trzech miesięcy. Teczka wypada jej z rąk, wypracowania rozsypują się po podłodze. Klnie pod nosem i zgięta wpół próbuje je zebrać. Trzęsą się jej ręce. – Jak...? – pyta szeptem. – Utonęła. Wypadek promu w Grecji. Była z nią córka. Dziś rano rozmawialiśmy z jej rodzicami. – Biedni, biedni ludzie... biedna Helen. Kucam przy niej, zbieram rozrzucone papiery i upycham je z powrotem do teczki. Coś zmieniło się w Maureen. Jest teraz w jakimś ciemnym miejscu, wsłuchana w stłumione, rytmiczne pulsowanie w głowie – echo jej łomoczącego serca. – Jeżeli Helen zmarła trzy miesiące temu... jak... mogła... – Ktoś inny musiał wysłać te maile. – Kto? – Mieliśmy nadzieję, że może ty będziesz wiedzieć. Kręci głową. Jej rozbiegane oczy patrzą nieprzytomnie, jakby nie pamiętała, gdzie jest i co ma robić. – Masz teraz przerwę obiadową – przypominam. – No tak, tak. – Czy mogę zobaczyć tego maila? Kiwa głową. – Chodźcie do pokoju nauczycielskiego. Tam jest komputer. Podążamy za nią korytarzem, a potem schodami na następną kondygnację. Odgłosy rozmów i śmiechów dobiegają przez okna, wypełniając nawet zakamarki. Dwie uczennice czekają przed drzwiami pokoju nauczycielskiego. Chciałyby oddać wypracowania później. Maureen, pochłonięta własnymi myślami, nie słucha ich usprawiedliwień. Żeby szybko się ich pozbyć, wyznacza termin na poniedziałek. W pokoju nauczycielskim nie ma nikogo poza mężczyzną z zamkniętymi oczami, tkwiącym nieruchomo w fotelu. Wydaje mi się, że śpi, dopóki nie dostrzegam słuchawek w uszach. Nawet nie drgnie, kiedy Maureen siada przy komputerze, loguje się, otwiera pocztę i przewija wiadomości. W temacie maila od Helen Chambers pytanie: Zgadnijcie, kto wrócił do miasta? Data: szesnasty września. Kopie wysłane do Christine Wheeler i Sylvii

Furness. Cześć, dziewczyny! To ja. Wróciłam do kraju i nie mogę się doczekać, kiedy się z wami zobaczę. Co powiecie na spotkanie w piątek wieczorem w Garrick’s Head? Szampan i chipsy, tak jak w dawnych czasach. Aż trudno uwierzyć, że minęło już osiem lat. Mam nadzieję, że przybyło wam więcej ciała i zmarszczek niż mnie (Sylvio, Ciebie też to dotyczy). Na tę okazję jestem gotowa nawet wydepilować nogi. Liczę na to, że się wszystkie stawicie. Garrick’s Head. 7.30 wieczorem. Piątek. Nie mogę się doczekać! Buziaczki. Helen To jej styl? – pytam. – Tak. – Nic nie wydało ci się podejrzane? Maureen kręci głową. – Zawsze chodziłyśmy do Garrick’s Head. W ostatnim roku w Oldfield jedynie Helen miała samochód. Rozwoziła nas po domach. Wiadomość została przesłana z serwera w sieci. Założenie konta, ustalenie nicka i hasła nie jest skomplikowane. – Wspomniałaś, że już wcześniej przysłała wam wiadomość. Maureen znowu przegląda pocztę. Poprzedni mail jest z dwudziestego dziewiątego maja. Droga Mo! (to zapewne przezwisko Maureen). Dużo czasu upłynęło, odkąd się widziałyśmy czy wymieniłyśmy wiadomości. Przyznaję, beznadziejna ze mnie korespondentka, ale mam swoje powody. Ostatnie lata były bardzo trudne – wiele zmian i nowych wyzwań. A teraz najważniejsze – odeszłam od męża. To długa, smutna historia i nie mam ochoty wdawać się w szczegóły, poprzestanę więc na tym, że nam się nie układało. Pogubiłam się w tym wszystkim, ale powoli wychodzę na prostą. Wyjeżdżam na kilkumiesięczne wakacje z moją cudowną córeczką, Chloe. Mamy zamiar się trochę przewietrzyć i przeżyć mnóstwo wspaniałych przygód. (Już dawno należało to zrobić).

Sprawdzajcie pocztę. Odezwę się po powrocie. Skrzykniemy się w Garrick’s Head całą naszą paczką. Czy nadal podają tam chipsy i szampana? Tęsknię za Tobą, Christine i Sylvią. Przepraszam, że tak długo się nie odzywałam. Wszystko Wam wytłumaczę. Całuję mocno. Helen Ponownie czytam obie wiadomości. Styl i sposób formułowania myśli są podobne, tak samo jak swobodny ton i używanie krótkich zdań. Nic nie wskazuje na to, że listy były pisane pod dyktando albo że zostały sfabrykowane, a przecież Helen nie mogła wysłać drugiej wiadomości. Już nie żyła. Wspomniała, że wychodzi na prostą. Przypuszczam, że miała na myśli swoje małżeństwo. – Czy dostałaś coś jeszcze? – dociekam. – Listy, widokówki... Może kontaktowała się telefonicznie? Maureen przecząco potrząsa głową. – Jaka Helen była? – pytam. Uśmiecha się. – Cudowna. – To trochę za mało. – Wiem. Przepraszam. Kolory powracają na jej policzki. Zerka na kolegę, który dotąd nie poruszył się w fotelu. – Helen była tą rozsądną. Jako ostatnia znalazła sobie chłopaka. Sylvia wciąż próbowała umawiać ją z różnymi facetami, ale Helen nie była zainteresowana. Czasami trochę jej współczułam. – A to dlaczego? – Zawsze powtarzała, że jej ojciec chciał mieć syna i że nigdy nie sprosta jego oczekiwaniom. Miała wprawdzie brata, lecz zmarł, kiedy jeszcze była dzieckiem. Jakiś wypadek z traktorem. Maureen odwraca się na sfatygowanym krześle obrotowym i zakłada nogę na nogę. Pytam, jak to się stało, że straciła kontakt z Helen. Jej usta się zaciskają, kąciki warg drżą lekko. – To było do przewidzenia. Nie sądzę, aby jej mąż darzył nas sympatią. Sylvia uważała, że był zazdrosny o naszą przyjaźń. – Pamiętasz, jak on się nazywał?

– Na imię miał Gideon. – Poznałaś go? – Widziałam go tylko raz. Helen i Gideon przyjechali z Irlandii Północnej na przyjęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin jej ojca. Goście zostali zaproszeni na cały weekend, ale Helen z mężem wyjechali w sobotnie południe. Musiało się coś wydarzyć, ale nie wiem co. Gideon był bardzo dziwny. Taki skryty. Na ślub zaprosił ze swej strony tylko ojca, który potwornie spił się na weselu i narobił mu wstydu. – Co ten Gideon robił? – Był w jakiś sposób związany z wojskiem, lecz żadna z nas nie widziała go w mundurze. Żartowałyśmy, że pewnie jest kimś w rodzaju szpiega, jak w Spooks. Znasz ten serial telewizyjny? Kiedyś Christine dostała od Helen list z czerwoną pieczątką na kopercie: Ocenzurowano ze względów bezpieczeństwa. – Skąd przyszedł ten list? – Z Niemiec. Po ślubie Gideon stacjonował w Irlandii Północnej, a stamtąd przeniesiono go do Niemiec. Do pokoju wchodzi jakaś nauczycielka. Wita nas skinieniem głowy. Ciekawi ją nasza obecność. Wyjmuje z szuflady telefon komórkowy i wychodzi, pewnie żeby zadzwonić. – Biedni państwo Chambersowie – wzdycha Maureen, kręcąc głową. – Dobrze ich znałaś? – Nie. Pamiętam, że pan Chambers był rosły i głośny. Pamiętam dzień, kiedy wybierał się na polowanie i próbował się wcisnąć w bryczesy i w sztylpy. To był dopiero widok! Bardziej żal mi było konia niż lisów. – Uśmiecha się. – Jak oni się trzymają? – Są zgaszeni. – I wyglądają na przestraszonych – dopowiada Ruiz. – Może domyślasz się dlaczego? Maureen zaprzecza ruchem głowy i piwnymi oczami patrzy prosto w moje oczy. – A ty wiesz dlaczego? – pyta. – Wiesz, czego chciał od Christine i Sylvii ten ktoś, kto je zabił? – Nie wiem. – Myślisz, że na nich poprzestanie? Ruiz odwraca się od okna.

– Masz dzieci, Maureen? – Syna. – W jakim wieku? – Szesnaście lat. Czemu pytasz? Zna odpowiedź, lecz niepokój każe jej zadać to pytanie. – Czy mogłabyś się gdzieś przenieść na kilka dni? – dociekam. Widzę w jej oczach strach. – Zapytam Bruna, czy moglibyśmy pomieszkać u niego. – Dobry pomysł. * Komórka wibruje w mojej kieszeni. Telefonuje Veronica Cray. – Dzwoniłam do pańskiego domu, panie profesorze. Żona jednak nie wie, gdzie pan jest. – W czym mogę pomóc, pani komisarz? – Szukam Darcy Wheeler. – Jest ze swoją ciotką. – Już nie. Uciekła wczoraj wieczorem. Spakowała rzeczy i wzięła trochę biżuterii matki. Myślałam, że może próbowała się skontaktować z panem. Ślina w moich ustach zamienia się w popiół. – Nie sądzę, by to zrobiła. Veronica Cray nie pyta dlaczego. A ja nie zamierzam jej informować. – Rozmawiał pan z nią po pogrzebie. Jak pan odebrał jej zachowanie? – Była zdenerwowana, bo ciotka chciała ją zabrać do Hiszpanii. – Zdarzają się gorsze rzeczy w życiu. – Nie dla Darcy. – Nic panu nie mówiła? Nie zwierzyła się? – Nie. – Poczucie winy sprawia, że to słowo ledwo przeciska mi się przez usta. – Co pani zamierza z tym zrobić? – pytam. – Chyba poczekam dzień czy dwa. A potem się zobaczy. – Darcy ma tylko szesnaście lat. – Jest na tyle dorosła, żeby trafić do domu. Mam ochotę się sprzeciwić, ale ona nie ma ochoty słuchać. Dla komisarz to dodatkowa, zupełnie niepotrzebna komplikacja. Darcy nie została porwana, nie stanowi zagrożenia dla siebie samej ani dla społeczeństwa. Nastoletnia

uciekinierka nie znajdzie się na liście osób zaginionych. Teraz liczy się briefing dla prasy, zwołany na trzecią. Mam wygłosić oświadczenie i zwrócić się z bezpośrednim apelem do zabójcy. Rozmowa zakończona. Streszczam ją Ruizowi, który prowadzi samochód. – Wróci – mówi takim tonem, jakby znał dziesiątki podobnych wypadków. Może i zna, ale to nie poprawia mi samopoczucia. Dzwonię na komórkę Darcy i odsłuchuję nagranie: „Hej, to ja. Nie mogę teraz odebrać. Zostaw wiadomość po sygnale. Ma być krótka i słodka, tak jak ja”. Sygnał. – Cześć, tu Joe. Odezwij się... – Co jeszcze mam powiedzieć? – Chcę wiedzieć, czy u ciebie wszystko w porządku. Ludzie się o ciebie martwią. Ja też się martwię. Więc zadzwoń, dobrze? Proszę. Ruiz przysłuchuje się. Wystukuję inny numer. Odbiera Julianne. – Policja cię poszukuje – informuje mnie. – Wiem. Darcy uciekła z domu. Cisza w słuchawce ma brzmieć neutralnie, lecz tak naprawdę wyraża stan pośredni pomiędzy niepokojem a irytacją. – Wiedzą, gdzie może być? – Nie. – Mogę jakoś pomóc? – Być może Darcy zadzwoni albo przyjedzie do nas. Miej oczy i uszy otwarte. – Popytam na wsi. – Dobry pomysł. – Kiedy wracasz? – Niedługo. Muszę jeszcze tylko pojechać na briefing dla prasy. – I na tym koniec? – Prawdopodobnie. Julianne chce usłyszeć, jak mówię „tak”. – Znalazłam nianię. Jest Australijką. – Cóż, nie mam jej tego za złe. – Zaczyna od jutra. – To dobrze. Czeka, licząc na to, że powiem coś jeszcze. Cisza temu przeczy. – Pamiętałeś o tabletkach? – Tak.

– Muszę kończyć. – W porządku. Rozłącza się. None

37

Sala konferencyjna w komisariacie przy Trinity Road to surowe, pozbawione okien pomieszczenie ze świetlówkami na suficie i winylowymi krzesłami. Nie dla wszystkich wystarcza siedzących miejsc i część dziennikarzy podpiera ściany. Gazety krajowe wolały przysłać reporterów z pierwszej ligi, niż zdać się na prowincjonalnych wolnych strzelców z zachodnich rubieży. Rozpoznaję niektóre twarze: Luckett z „Telegraphu”, Montgomery z „Timesa” i Pearson z „Daily Mail”. Część tych ludzi zna mnie. Obserwuję sytuację, stojąc w bocznych drzwiach. Monk rozstawia kamerzystów, usiłując łagodzić spory. Wita mnie skinieniem głowy. Komisarz Cray, ubrana w grafitowy żakiet i białą bluzkę, pierwsza wychodzi do dziennikarzy. Podążam za nią na niewielkie podwyższenie z długim stołem. Do przedniej krawędzi przymocowano mikrofony zaopatrzone w logo stacji radiowych i kanałów telewizyjnych. Reflektory są włączone, strzelają flesze. Komisarz nalewa sobie wody do szklanki, dając zebranym czas na uciszenie się. – Dziękuję państwu za przybycie – wita zgromadzonych, kierując te słowa do dziennikarzy. – Z góry zaznaczam, że zostali państwo zaproszeni na briefing, a nie na konferencję prasową. Poinformuję o faktach, po czym oddam głos profesorowi Josephowi O’Loughlinowi. Przewiduję tylko krótki czas na zadawanie pytań pod koniec spotkania. Jak zapewne państwu wiadomo, powołano zespół śledczych w związku z zabójstwem Sylvii Furness. Dochodzenie obejmuje również podejrzane okoliczności śmierci Christine Wheeler, która w ubiegły piątek skoczyła z Clifton Suspension Bridge. Na ekranie nad jej głową wyświetla się zdjęcie Christine Wheeler. To amatorska fotka z wakacji, zrobiona w parku wodnym. Christine z mokrymi włosami pozuje w sarongu i T-shircie. Podnosi się szmer zdumienia. Wielu zebranych widziało, jak ta kobieta rzuciła

się z mostu. Jak więc możliwe, że oczywistą samobójczynię uznano nagle za ofiarę zabójstwa? Komisarz podaje podstawowe fakty: wiek, wzrost, kolor włosów, stan cywilny, praca w charakterze konsultantki ślubnej. Potem koncentruje się na dniu śmierci. Opisuje ostatnią trasę denatki, pokonaną samochodem, jej rozmowy telefoniczne i spacer po Leigh Woods w samym tylko deszczowcu i butach na wysokich obcasach. Na ekranie pojawiają się zdjęcia z kamer na moście. Reporterzy zaczynają się niecierpliwić. Chcą wyjaśnień, lecz komisarz Cray jest odporna na ponaglenia. Koncentruje się na rozmowach telefonicznych. Przemilcza pewne fakty. Nie wspomina o puentach przysłanych do szkoły Darcy ani o króliku podrzuconym na próg mieszkania Sylvii Furness. O tych sprawach wie jedynie zabójca, co pozwoli nam wyeliminować ewentualne telefony od kawalarzy. Cray skończyła podawanie danych i oddaje mi głos. Przeglądam notatki i odkasłuję. – Czasami w mojej pracy mam do czynienia z osobnikami, którzy w takim samym stopniu fascynują mnie, co napawają odrazą. Tak właśnie jest z człowiekiem, który popełnił te zbrodnie. To inteligentny manipulant z darem wymowy, sadystyczny, okrutny i bezwzględny. Nie użył siły fizycznej. Zniszczył swe ofiary, żerując na ich największych lękach. Chcę zrozumieć dlaczego. Pragnę poznać jego motywy i dowiedzieć się, czemu wybrał te właśnie kobiety. Jeżeli mnie teraz słucha albo ogląda w telewizji czy też przeczyta informację o tym apelu w gazetach, niech się ze mną skontaktuje. Chcę, żeby pomógł mi zrozumieć. Rumor w głębi sali. Zawieszam głos. Zaniepokojona Veronica Cray nieruchomieje. Podążam za jej spojrzeniem. Komendant Fowler przepycha się przez tłum przy drzwiach. Jego wejście staje się zauważalnym wydarzeniem. W sali nie ma wolnych miejsc poza tymi przy stole konferencyjnym. Fowler przez moment rozważa możliwości, po czym rusza środkowym przejściem prosto do stołu. Kładzie na nim czapkę ze skórzanymi rękawiczkami w środku, odsuwa krzesło i siada. – Proszę kontynuować – poleca szorstkim tonem. Waham się, spoglądam na Cray, po czym zerkam w notatki. Ktoś zadaje pytanie. Natychmiast padają następne. Nie reaguję. Montgomery, dziennikarz z „Timesa”, podnosi się z krzesła. – Powiedział pan, że on żerował na największych lękach tych kobiet. Co miał

pan na myśli? Widziałem zdjęcia Christine Wheeler na moście. Sama skoczyła. Nikt jej nie popchnął. – Została zastraszona. – W jaki sposób? – Proszę pozwolić mi skończyć, później odpowiem na pytania. Inni reporterzy też nie mają ochoty czekać i również podnoszą się z miejsc. Komisarz Cray próbuje interweniować, lecz Fowler odbiera jej mikrofon. Ucisza salę. – To oficjalny briefing, a nie wolnoamerykanka – grzmi. – Albo będziecie po kolei zadawać pytania, albo nie dowiecie się niczego. Dziennikarze posłusznie siadają. – No, tak lepiej – mówi Fowler, patrząc na zebranych jak rozczarowany nauczyciel, którego aż ręka swędzi, żeby przyłożyć komuś dyscypliną. Czyjaś dłoń unosi się w górę. Montgomery’ego. – Jakiej groźby użyto, panie komendancie? Pytanie zostało skierowane bezpośrednio do Fowlera, który teraz jeszcze precyzyjniej nakierowuje na siebie najbliższy mikrofon. – Badamy możliwość, że ten człowiek manipuluje kobietami, biorąc na cel ich córki. Istnieje podejrzenie, że groźbami wobec dzieci zmusza matki do posłuszeństwa. Te słowa, niczym bomba głębinowa, wzbudzają falę w postaci mnóstwa uniesionych rąk. Fowler wskazuje kolejnego reportera. Briefing przeradza się w spontaniczną konferencję prasową. – Czy sprawca zaatakował córki? – Nie. Nie podniósł na nie ręki, lecz udało mu się przekonać ich matki, że jest inaczej. – W jaki sposób? – Tego jeszcze nie wiemy. Komisarz Cray jest wściekła. Napięcie, które zapanowało przy stole, nie umyka uwadze reporterów i Pearson z „Daily Mail” skwapliwie wykorzystuje okazję. – Panie komendancie, profesor O’Loughlin mówił, że chciałby zrozumieć zabójcę. Czy to również pańskie życzenie? Fowler wychyla się do przodu. – Nie. – Opada z powrotem na oparcie krzesła. – Zgadza się pan z oceną profesora?

Ponownie pochyla się do mikrofonu. – Nie. – Dlaczego? – Opinia profesora O’Loughlina nie jest wiążąca dla śledztwa. – Profil psychologiczny sporządzony przez profesora nie wydaje się panu pomocny? – Absolutnie nie. – W takim razie czemu ma służyć obecność profesora? – To pytanie pozostawię bez odpowiedzi. Ręce powoli opadają. Reporterzy chętnie pozwolą Pearsonowi przepytać komendanta w nadziei, że dziennikarz trafi w jego czuły punkt. Veronica Cray próbuje przeszkodzić Fowlerowi, lecz on wciąż okupuje mikrofon. Pearson nie odpuszcza. – Profesor O’Loughlin powiedział, że fascynuje go osoba zabójcy. Czy pan podziela tę fascynację? – Nie. – Powiedział, że chce, aby zabójca do niego zadzwonił. Czy według pana to istotne dla sprawy? – Nie obchodzi mnie, co myśli profesor! – prycha zniecierpliwiony Fowler. – Wy, ludzie mediów, oglądacie za dużo telewizji. Wydaje się wam, że to psychiatrzy, naukowcy i jasnowidze odnajdują zabójców. Kompletna bzdura! Morderców łapie się dzięki solidnej, tradycyjnej pracy detektywów, polegającej na pukaniu do drzwi, przesłuchiwaniu świadków i zbieraniu zeznań. Nitki śliny lądują na mikrofonie, kiedy Fowler wygłasza swe poglądy, celując palcem w Pearsona. – Powiem wam, czego policja nie potrzebuje przy tym śledztwie. Nie potrzebujemy, aby profesor uniwersytetu, który nigdy nikogo nie aresztował, nie jechał radiowozem ani nie stanął twarzą w twarz z groźnym przestępcą, dyktował, jak powinniśmy wykonywać swoją robotę. I wcale niepotrzebny jest stopień naukowy z psychologii, żeby wiedzieć, iż mamy do czynienia ze zboczeńcem i tchórzem, który atakuje słabe, bezbronne istoty tylko dlatego, że nie potrafi znaleźć sobie kobiety czy też wytrwać w stałym związku albo też, że w dzieciństwie nie był karmiony piersią. Według mnie profil psychologiczny stworzony przez profesora O’Loughlina nie wnosi niczego nowego. I bez tego wiemy, że szukamy kogoś, kto mieszka w okolicy, ma od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, pracuje w systemie

zmianowym i nienawidzi kobiet. Według mnie to oczywiste. I nie ma tu żadnej filozofii. Profesor życzy sobie, abyśmy okazali szacunek temu człowiekowi. Chce wyciągnąć do niego rękę ze współczuciem i zrozumieniem. Po moim trupie. Sprawca jest śmieciem, który w więzieniu znajdzie taki szacunek, na jaki zasługuje, bo prędzej czy później tam właśnie trafi. Oczy wszystkich są skierowane na mnie. Jestem atakowany, lecz cóż mogę zrobić? Komisarz Cray kładzie dłoń na moim przedramieniu. Nie chce, abym odpowiedział na ten atak. Kolejna seria pytań z sali: – W jaki sposób groził córkom? – Czy te kobiety zostały zgwałcone? – Czy to prawda, że je torturował? – Jak je torturował? Fowler ignoruje pytania. Nakłada czapkę i przesuwa palcami po daszku. Uderzeniem o dłoń rozwija rękawiczki, po czym prężnym krokiem rusza przejściem, jakby opuszczał plac defilad. Błyskają flesze. Pytania padają nadal. – Czy on znów zaatakuje? – Dlaczego wybrał akurat te kobiety? – Sądzicie, że je znał? Veronica Cray zakrywa dłonią mikrofon i szepce mi do ucha. Kiwam głową i podnoszę się z krzesła. Naszemu wyjściu towarzyszą głośne protesty. Briefing zamienił się w jatkę. Komisarz odwraca się powoli i mierzy zebranych wściekłym spojrzeniem. Przesłanie jest jednoznaczne. Briefing dla prasy został zakończony. None

38

Veronica Cray rozkołysanym krokiem idzie korytarzem jak kapitan tonącego statku, który wycofuje się z mostku do swej kajuty, podczas gdy marynarze spuszczają szalupy. – Totalna, pieprzona katastrofa. – Mogło być gorzej – dukam, ciągle jeszcze oszołomiony zajadłym atakiem Fowlera. – Niby jak mogłoby być gorzej? – Przynajmniej ostrzegliśmy ludzi, żeby mieli się na baczności. W centrum operacyjnym rozdzwaniają się telefony. Nie mam pojęcia, czy wszystkie rozmowy są tu kierowane i czy istnieje jakiś filtr pozwalający na odcedzanie informacji prawdziwych od fałszywych. Policjanci bardzo uważają, żeby mi się nie przyglądać. Wiadomość o moim publicznym poniżeniu zdążyła już do nich dotrzeć. Większość ich myśli teraz o powrocie do domu i tylko markuje pracę, zanim wolno im będzie nałożyć płaszcze i wyjść. Komisarz dokładnie zamyka drzwi gabinetu. Siadam naprzeciw niej. Ignorując napis: ZAKAZ PALENIA, zapala papierosa i uchyla okno. Celuje pilotem w mały telewizor wsunięty w róg szafki na dokumenty. Wyszukuje kanał informacyjny i wycisza dźwięk. Wiem, po co to robi. Chce się ukarać, oglądając transmisję z briefingu. – Drinka? – pyta. – Nie, dziękuję. Wyciąga butelkę szkockiej ze stojaka na parasole. Kubek zastępuje szklankę. Patrzę, jak nalewa whiskey i wstawia butelkę z powrotem do skrytki. – Panie profesorze, mam pytanie natury etycznej – mówi, po czym przytrzymuje szkocką w ustach, jakby to był płyn do płukania ust. – Reporter ze szmatławca i komendant policji siedzą uwięzieni w płonącym samochodzie i można uratować tylko jednego z nich. Co by pan zrobił?

– Nie wiem. – Jest tylko jeden prawdziwy dylemat: pójść na lunch czy do kina. Nie śmieje się. Ona mówi poważnie. Na biurku leży teczka ozdobiona żółtą sklerotką. Zawiera wydruki z centralnej bazy danych Police National Computer. Wyszukano w niej przestępstwa o podobnym charakterze. Pani Cray wręcza mi skrócony wydruk. W Bristolu dwóch handlarzy narkotyków torturowało prostytutkę, która według nich była policyjną informatorką. Przywiązali ją do drzewa i gwałcili butelką. Doker z Felixstowe zastał żonę w łóżku z sąsiadem. Przywiązał go do krzesła i przypalał jej własną lokówką. Dwaj niemieccy wspólnicy pokłócili się o podział zysków i jeden z nich uciekł do Manchesteru. Znaleziono go w pokoju hotelowym, rozciągniętego na stole i z poobcinanymi palcami. – I tyle tego – podsumowuje, odpalając papierosa od niedopałka. – Żadnych telefonów komórkowych, córek czy zastraszeń. Dostrzegam worki pod jej oczami i zmarszczki na twarzy. Ile spała w ciągu ostatnich dziesięciu dni? – Pani poszukuje oczywistej odpowiedzi – mówię. – Co to znaczy? – Jeżeli widzi pani na ulicy człowieka w białym fartuchu, ze stetoskopem na szyi, zakłada pani, że ma przed sobą lekarza. I od razu dokonuje pani ekstrapolacji. Ten ktoś prawdopodobnie jeździ dobrym samochodem, ma duży dom i efektowną żonę; on lubi spędzać urlop we Francji, a ona woli Włochy. Co roku jeżdżą na narty. – Co pan chce przez to powiedzieć? – Jakie jest prawdopodobieństwo pomyłki – jeden do dwudziestu, jeden do pięćdziesięciu? Ten człowiek wcale nie musi być lekarzem. Może być inspektorem badającym produkty spożywcze albo laborantem, który znalazł zgubiony przez kogoś stetoskop. A może akurat idzie na bal przebierańców? Założenia przeważnie są słuszne, jednak czasami dochodzi do pomyłek. I dlatego musimy wyjść poza schemat. Oczywiste, najprostsze rozwiązania zazwyczaj okazują się najlepsze, ale nie zawsze tak jest. Nie tym razem. Veronica Cray wpatruje się we mnie z lekkim uśmiechem na ustach i czeka na dalszy ciąg. – Nie sądzę, aby te morderstwa miały coś wspólnego z agencją ślubną –

mówię. – Chyba powinniśmy szukać gdzie indziej. Opowiadam jej o spotkaniu dawnych koleżanek ze szkoły w Garrick’s Head na tydzień przed śmiercią Christine Wheeler. Sylvia Furness też w nim uczestniczyła. Osoba, która rzekomo zaproponowała mailem to spotkanie, trzy miesiące wcześniej utonęła podczas katastrofy promu u wybrzeży Grecji. Ktoś, kto to rzeczywiście zrobił, musiał albo założyć konto mailowe w jej imieniu, albo znał jej nick i hasło. – W takim razie musimy się przyjrzeć jej rodzinie, znajomym, mężowi... – Zacząłbym od męża. Byli w separacji. Nazywa się Gideon Tyler. Być może stacjonuje z brytyjskim wojskiem w Niemczech. Komisarz chce dowiedzieć się więcej na ten temat. Opisuję zatem wizytę w Daubeney Estate, gdzie Bryan i Claudia Chambersowie żyją jak w więzieniu, strzeżeni przez kamery, sensory ruchu i tłuczone szkło na murze. – Gideon Tyler znał obie ofiary. Były druhnami na ślubie Helen Chambers. – Co pan wie o katastrofie promu? – Tylko tyle, ile przeczytałem w gazetach. Zaciska powieki i unosi je powoli, jak ktoś, kto zbyt długo wpatrywał się w jeden punkt. – No dobrze, w takim razie mamy do czynienia z jednym osobnikiem. Albo znalazł się w domach tych kobiet na ich zaproszenie, albo się tam włamał. Znał zawartość szaf, kosmetyki, wiedział o kajdankach Sylvii. Znał też numery telefonów i samochody, którymi jeździły. Wcześniej zaaranżował spotkania z córkami, żeby wyciągnąć od nich informacje. Czy jesteśmy co do tego zgodni? – Na razie tak. – Ten sam człowiek włamał się następnie do domu Wheeler i otworzył listy kondolencyjne. – Sensowne założenie. – Szukał czegoś. – Albo kogoś. – Następnej ofiary? – Nie wyciągałbym tak pochopnych wniosków, ale też nie wykluczałbym takiej możliwości. Wyraz twarzy komisarz pozostaje nieodgadniony. Emocje byłyby tu równie niepożądane jak znamię czy nerwowy tik. – Ta Maureen Bracken... Czy jej również grozi niebezpieczeństwo? – Całkiem możliwe.

– No cóż, nie mogę dać jej ochrony, o ile nie doszło do konkretnych gróźb pod jej adresem i nie ma dowodów, że może się stać celem ataku. – Nie mam żadnych dowodów. To tylko domniemanie. Teoria. Komisarz zerka na ekran i celuje pilotem w telewizor. Rozpoczyna się serwis informacyjny. Na ekranie przesuwają się sceny z briefingu. Nie mam ochoty tego oglądać. Najadłem się dość wstydu, uczestnicząc w tym przedstawieniu. Zapadł już wieczór. Moje ubranie i myśli wydają się owinięte papierem pakowym. Jestem zmęczony. Zmęczony mówieniem. Zmęczony ludźmi. Zmęczony pragnieniem odnalezienia w tym wszystkim sensu. U Christine Wheeler i Sylvii Furness także narastało zmęczenie. Zupełnie jakby zabójca naciśnięciem klawisza przewinął ich życie do przodu, pozbawiając je dziesiątek lat dobrych i złych doświadczeń. Wyssał z nich energię, wolę walki i chęć do życia, a w końcu przyglądał się, jak umierają. Julianne ma rację. Nie przywróci się życia umarłym, cokolwiek jeszcze się wydarzy. Rozumiem logikę tego stwierdzenia, lecz pustka dzwoniąca echem w mojej piersi nie akceptuje jej. Serce ma swoje powody, których rozum nie ogarnia. None

39

Pod moimi palcami leży kronika szkoły otwarta na stronie ze zdjęciem jej klasy. Koleżanki za nią i obok niej. Niektóre ani trochę nie zmieniły się od 1988 roku. Inne się roztyły i farbują włosy. I tylko jedna czy dwie rozkwitły niczym róże pośród chwastów. O dziwo, większość z nich nadal mieszka w okolicy. Powychodziły za mąż. Urodziły dzieci. Rozwodziły się. Odchodziły od mężów. Jedna umarła na raka piersi. Inna mieszka w Nowej Zelandii. Dwie żyją ze sobą. Mam włączony telewizor. Przełączam kanały, ale nie znajduję nic do oglądania. Moją uwagę przyciąga pasek na dole ekranu. Jest tam coś o pościgu za podwójnym zabójcą. Ładna, plastikowa lala czyta wiadomości, kierując nieznacznie spojrzenie w lewo, gdzie zapewne na prompterze wyświetla się tekst. Łączy się z reporterem, który, z przejęciem poruszając głową, przemawia do kamery z taką samą szczerością jak lekarz do pacjenta, gdy ukrywa strzykawkę za plecami. Następnie na ekranie pojawia się sala konferencyjna. Ta lesba komisarz i lekarz od świrów siedzą razem jak Laurel i Hardy. Laverne i Shirley. Torvil i Dean. W show-biznesie rodzi się kolejny słynny tandem. Rozmawiają z reporterami. Na większość pytań odpowiedzi udziela wyższy rangą policjant, który z jakiegoś powodu ma muchy w nosie. Podkręcam dźwięk. „...mamy do czynienia ze zboczeńcem i tchórzem, który atakuje słabe, bezbronne istoty tylko dlatego, że nie potrafi znaleźć sobie kobiety czy też wytrwać w stałym związku albo też, że w dzieciństwie nie był karmiony piersią. Według mnie profil psychologiczny stworzony przez profesora O’Loughlina nie wnosi niczego nowego. I bez tego wiemy, że szukamy kogoś, kto mieszka w okolicy, ma od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, pracuje w systemie zmianowym i nienawidzi kobiet. Według mnie to oczywiste. I nie ma tu żadnej filozofii. Profesor życzy sobie, abyśmy okazali szacunek temu człowiekowi. Chce wyciągnąć do niego rękę ze współczuciem i zrozumieniem. Po moim trupie. Sprawca jest śmieciem, który w więzieniu znajdzie taki szacunek, na jaki zasługuje, bo prędzej czy później tam właśnie trafi”. Cyrk medialny kończy się ogólnym zamieszaniem. Plastikowa lala przechodzi do następnej wiadomości. Kim są ci ludzie? Nie rozumieją, z kim mają do czynienia i do czego jestem zdolny. Wydaje im się, że to jakaś gra. Sądzą, że jestem pieprzonym amatorem. A ja potrafię przenikać przez ściany. Potrafię otwierać ludzkie umysły. Słyszę, kiedy zapadki trafiają na swoje miejsce i przekręcają się cylindry. Klik... klik... klik...

40

Budzę się zamotany w kołdrę, z poduszką w objęciach. Umknęła mi chwila, kiedy Julianne wstaje i się ubiera. Lubię patrzeć, jak w półmroku i w chłodzie wyślizguje się z łóżka i ściąga przez głowę koszulę nocną. Nie mogę oderwać oczu od jej małych brązowych brodawek i dołka tuż nad gumką od majtek. Tego ranka jest już na dole, robi śniadanie dla dziewczynek. Z zewnątrz dobiegają najróżniejsze odgłosy – warkot traktora na drodze, szczekanie psa. Pani Nutall nawołuje swe koty. Rozsuwam zasłony, oceniam dzień. Błękitne niebo i wysokie chmury. Na przykościelnym cmentarzu stoi jakiś człowiek, zapatrzony na groby. Przez plątaninę gałęzi widzę, jak ociera oczy, trzymając wazonik z kwiatami. Być może stracił żonę, matkę lub ojca. Może akurat dziś przypada rocznica śmierci albo urodzin. Pochyla się, wykopuje mały dołek i wstawia wazon, po czym ubija dokoła ziemię. Czasami się zastanawiam, czy nie powinienem chodzić z dziewczynkami na mszę. Nie jestem szczególnie religijny, ale chciałbym wpoić im poczucie Nieznanego. Nie chcę, aby miały obsesję na punkcie prawdy i niezachwianej pewności. Ubieram się i schodzę na dół. Charlie w szkolnym mundurku siedzi przy stole w kuchni. Pasemka włosów wymknęły jej się z końskiego ogona i wiją się przy twarzy. – Ten bekon jest dla mnie? – pytam, podnosząc plasterek. – Nie dla mnie. Nie jem bekonu – oznajmia. – Od kiedy? – Od zawsze. Najwyraźniej pojęcie „od zawsze” zmieniło znaczenie od czasu, kiedy ja chodziłem do szkoły. – Czemu? – Jestem wegetarianką. Moja przyjaciółka Ashley uważa, że nie powinniśmy

zabijać bezbronnych zwierząt tylko dlatego, że mamy ochotę nosić skórzane buty czy jadać kanapki z bekonem. – Ile Ashley ma lat? – Trzynaście. – A co robi jej tata? – Jest kapitalistą. – Wiesz, co to znaczy? – Nie bardzo. – Jeżeli nie będziesz jeść mięsa, skąd weźmiesz żelazo? – Ze szpinaku. – Przecież nie cierpisz szpinaku. – No to z brokułów. – Jak wyżej. – Wystarczą cztery z pięciu grup pokarmowych. – A jest ich pięć? – Tato, nie ironizuj. Julianne poszła z Emmą po poranne gazety. Zaparzam kawę i wkładam chleb do tostera. Dzwoni telefon. – Halo? Brak odpowiedzi. W tle odgłosy ulicznego ruchu: pisk hamulców i terkot zatrzymującego się samochodu. Gdzieś w pobliżu musi być skrzyżowanie albo przejście dla pieszych ze światłami. – Halo? Słyszysz mnie? Cisza. – To ty, Darcy? Nadal brak odpowiedzi. Wydaje mi się, że słyszę oddech. Światła się zmieniły. Samochody ruszają. – Darcy, odezwij się. Powiedz, jak sobie radzisz. Połączenie zostaje przerwane. Naciskam widełki i wybieram numer komórki Darcy. Odsłuchuję tę samą wiadomość co kiedyś. Czekam na sygnał, żeby się nagrać. – Darcy, następnym razem odezwij się. Odkładam słuchawkę. Charlie przez cały czas się przysłuchiwała. – Dlaczego ona uciekła? – Kto ci powiedział, że uciekła? – Mama.

– Darcy nie chce mieszkać u cioci w Hiszpanii. – To gdzie zamieszka? Nie odpowiadam. Robię sobie kanapkę z bekonem. – Mogłaby mieszkać u nas – mówi Charlie. – Wydawało mi się, że za nią nie przepadasz. Wzrusza ramionami i nalewa soku pomarańczowego do szklanki. – Była w porządku. I miała fajne ciuchy. – To wszystko? – Nie, nie wszystko. Żal mi jej w związku z tym, co stało się z jej mamą. Julianne z Emmą wchodzą drzwiami od ogrodu. – Kogo ci żal? – Darcy. Julianne spogląda na mnie. – Odezwała się? Przeczę ruchem głowy. Julianne w zwykłej sukience i w kardiganie wygląda na szczęśliwszą, młodszą i bardziej wyluzowaną. Emma tam i z powrotem nurkuje pomiędzy jej nogami. Julianne skromnie przytrzymuje rąbek spódnicy. – Możesz podrzucić Charlie do szkoły? Nie zdąży na autobus. – Jasne. – Za piętnaście minut będzie nowa niania. – Australijka. – W twoich ustach brzmi to jak „skazaniec”. – Nie mam nic przeciwko Australijczykom, ale jeśli wspomni o krykiecie, będzie musiała odejść. Julianne przewraca oczyma. – Pomyślałam, że może, skoro Imogen tu będzie, moglibyśmy wybrać się na kolację. Umówić się na randkę. – Uhm, na randkę. – Łapię Emmę i sadzam ją sobie na kolanach. – Kto wie, może znajdę czas. Muszę sprawdzić mój szczelnie wypełniony grafik. Ale jeśli nawet się zgodzę, nie chcę, żebyś sobie za dużo wyobrażała. – Ja? Nigdy. Jednak na wszelki wypadek założę czarną bieliznę. Charlie zakrywa uszy. – Wiem, o czym mówicie. To jest ohyyydne. – Co jest ohydne? – interesuje się Emma. – Nieważne – odpowiadamy chórem.

W przeszłości regularnie umawialiśmy się z Julianne na randki; zostawialiśmy nianię na dyżurze i wychodziliśmy we dwoje. Za pierwszym razem kupiłem kwiaty i zapukałem do frontowych drzwi. Julianne uznała ten pomysł za tak uroczy, że była gotowa odpuścić kolację i od razu zaprowadzić mnie do sypialni. Znowu dzwoni telefon. Zdumiewa mnie, jak szybko go odbieram. Julianne i dziewczynki patrzą na mnie. – Halo? Znowu brak odpowiedzi. – To ty, Darcy? – Zastałem Julianne? – pyta męski głos. – Kto mówi? – Dirk. Moje rozczarowanie przechodzi w irytację. – Dzwonił pan wcześniej? – Słucham? – Czy dzwonił pan jakieś dziesięć minut temu? Nie odpowiada na pytanie. – To jak? Zastałem Julianne? Moja lepsza połowa wyjmuje mi słuchawkę z dłoni i idzie z nią na górę, do gabinetu. Przez prześwity w balustradzie widzę, że zamyka za sobą drzwi. Zjawia się niania. Jest dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałem: piegowata, fotogeniczna, ze śpiewnym australijskim akcentem, który sprawia, że wszystko, co mówi, brzmi jak pytanie. Ma na imię Imogen i bardzo rozłożyste biodra. Wiem, że to okrutnie seksistowski opis. Ale nie mówię tu o steku porterhouse o wadze sześćdziesięciu ośmiu dekagramów, tylko o czymś naprawdę ogromnym. Według Julianne Imogen wykazała się kwalifikacjami najlepszymi ze wszystkich kandydatek na nianię. Ma ogromne doświadczenie, dobrze wypadła podczas rozmowy i jest gotowa pracować w nadgodzinach, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Żaden z tych argumentów nie jest głównym powodem, dla którego Julianne akurat ją wybrała. Imogen nie stanowi konkurencji. Ani trochę nie zagraża, pod warunkiem, że przypadkiem na kimś nie usiądzie. Wnoszę na górę jej dwie walizki. Mówi, że pokój jest obłędny. Dom jest obłędny, tak samo telewizor i mój leciwy ford escort. Wszystko jest „absolutnie obłędne”. Julianne ciągle wisi na telefonie. Widocznie pojawił się jakiś problem w pracy.

Albo to, albo uprawia z Dirkiem seks przez telefon. W życiu nie widziałem tego Dirka. Nie pamiętam nawet, jakie ma nazwisko. Ale nie cierpię go z irracjonalną żarliwością. Wkurza mnie jego głos. Wkurza mnie, że kupuje mojej żonie prezenty, że razem podróżują, że dzwoni do niej do domu w wolny dzień. A najbardziej mnie wkurza, że tak łatwo udaje mu się ją rozbawić. Kiedy Julianne była w ciąży z Charlie i przechodziła trudny i łzawy etap pod tytułem: „czuję się strasznie gruba”, szukałem sposobu, żeby ją podnieść na duchu. Wykupiłem wczasy na Jamajce. Wymiotowała przez cały lot. Minibus zabrał nas z lotniska do kurortu; urokliwego, egzotycznego miejsca pośród bugenwilli i hibiskusów. Przebraliśmy się i ruszyliśmy na plażę. Po drodze minął nas goły czarny mężczyzna. Z gołym tyłkiem i dyndającym wackiem. Potem przeszła kobieta, nagusieńka jak ją Pan Bóg stworzył, z kwiatem wpiętym we włosy. Julianne spojrzała na mnie z ukosa, sarong opinał się na jej wystającym brzuchu. W końcu uśmiechnięty młody Jamajczyk z obsługi, w białym uniformie, wskazał moje spodenki. – Ubrania nie, proszę pana. – Słucham? – To nuda beach. – Coo? Przed oczami stanął mi slogan reklamowy z prospektu: Wyluzuj się na tydzień. Dotarło do mnie, że zafundowałem swojej żonie w zaawansowanej ciąży tygodniowe wakacje w kurorcie dla nudystów, gdzie „seks na plaży” wcale nie był nazwą koktajlu. Julianne miała prawo mnie zamordować. Tymczasem ona dostała ataku śmiechu. Śmiała się jak szalona, a ja się bałem, że odejdą jej wody i nasze pierwsze dziecko odbierze Jamajczyk z ksywą „Trójnóg”, któremu za całe odzienie służył przeciwsłoneczny daszek na głowie. Już dawno nie słyszałem, żeby moja żona tak się śmiała. Podrzucam Charlie do szkoły i jadę do biblioteki miejskiej w Bath. Mieści się na pierwszym piętrze Podium Centre przy Northgate Street. Wjeżdżam ruchomymi schodami na górę i przechodzę przez dwuskrzydłowe przeszklone drzwi. Bibliotekarki mają swe stanowisko za ladą po prawej stronie. – Latem u wybrzeży Grecji doszło do katastrofy promu – zwracam się do

jednej z nich. Zmieniała kartridż w drukarce i opuszki dwóch palców ma czarne od tuszu. – Pamiętam – mówi. – Byłam wtedy na wakacjach w Turcji. Szalały sztormy. Zalało nam pole namiotowe. Opowiada o mokrych śpiworach, o ryzyku zapalenia płuc i o dwóch nocach spędzonych w baraku ze sprzętem do prania. Nic dziwnego, że pamięta datę. To było w ostatnim tygodniu lipca. Proszę ją o zszywki archiwalnych egzemplarzy „Guardiana” i lokalnej gazety „Western Daily Press”. Obiecuje zaraz przynieść. Wybieram miejsce w zacisznym kącie i czekam na oprawione tomy. Bibliotekarka przywozi je na wózku. Pomagam jej przenieść pierwszy z nich na biurko. – Czego pan szuka? – pyta z roztargnionym uśmiechem. – Jeszcze nie wiem. – W takim razie powodzenia. Ostrożnie przewracając kartki, przeglądam nagłówki. Szybko odnajduję to, czego szukam. CZTERNAŚCIE ŚMIERTELNYCH OFIAR KATASTROFY GRECKIEGO PROMU Na Morzu Egejskim trwają poszukiwania rozbitków z greckiego promu, który zatonął podczas sztormu w pobliżu wyspy Patmos. Według doniesień Greckiej Straży Przybrzeżnej w wyniku katastrofy promu „Argo Hellas”, który zatonął w odległości jedenastu mil na północny wschód od portu Patmos, czternaście osób poniosło śmierć, a osiem uznaje się za zaginione. Ponad czterdziestu pasażerów, głównie turystów zagranicznych, podjęły z wody kutry rybackie i łódź spacerowa. Rozbitkowie przebywają w centrum medycznym na Patmos. Wielu z nich odniosło rany i obrażenia oraz cierpi na skutek hipotermii. Osiem najciężej poszkodowanych osób przewieziono do szpitala w Atenach. Angielski hotelarz Nick Burton, który pomagał przy ratowaniu rozbitków, powiedział nam, że na pokładzie promu znajdowali się obywatele brytyjscy, niemieccy, włoscy i australijscy oraz miejscowi Grecy. Osiemnastoletni prom zatonął tuż po godzinie 21.30 (18.30 czasu GMT), zaledwie piętnaście minut po wypłynięciu z portu Patmos. Według relacji uratowanych prom został zniesiony wysoką falą na pełne morze i zatonął tak szybko, że zabrakło czasu na nałożenie kamizelek ratunkowych przed skokiem do wody. Sztorm i huraganowy wiatr utrudniają poszukiwania pozostałych pasażerów „Argo Hellas”. W nocy oświetlano wody za pomocą flar zrzucanych z greckiego samolotu. W poszukiwaniach pomagał helikopter Królewskich Sił Powietrznych HMS „Invincible”.

Przewracam kartki, śledząc dalszy ciąg tej historii. Prom zatonął podczas sztormu, który dokonał poważnych spustoszeń na Morzu Egejskim. Kontenerowiec osiadł na mieliźnie u wybrzeża wyspy Skiros, a nieco dalej na południe, na Morzu Kreteńskim, przełamał się na pół i zatonął maltański tankowiec. Rozbitkowie zdają relację z ostatnich chwil przed zatonięciem „Argo Hellas”. Ludzie zwisali z relingów i skakali za burtę. Niektórzy nie zdążyli nawet wyjść na pokład, kiedy prom poszedł pod wodę. Ocalało czterdzieści jeden osób, siedemnaście poniosło śmierć. Dwa dni po katastrofie pogoda na tyle się ustabilizowała, że płetwonurkowie z greckiej marynarki mogli wznowić poszukiwania i wydobyli z wraku trzy ciała. Nadal jednak brakowało sześciorga ludzi: Amerykanina, Francuzki w podeszłym wieku, dwóch Greków oraz Brytyjki z córką. To musiały być Helen i Chloe, lecz ich nazwiska jeszcze przez kilka kolejnych dni nie będą podane do publicznej wiadomości. Lokalna „Western Daily Press” donosi, że Bryan Chambers leci do Grecji szukać córki i wnuczki. Dziennikarze nazywają go „biznesmenem z Wiltshire”, który, jak to ujęli, „modli się o cud” i jest gotów zorganizować własną grupę poszukiwawczą, jeżeli oficjalne poszukiwania Helen i Chloe nie przyniosą rezultatu. Artykuł z trzydziestego pierwszego lipca informuje, że pan Chambers wynajął mały samolot i przeczesuje plaże oraz skaliste zatoczki wokół wysp oraz wzdłuż wybrzeża Turcji. Jest też zdjęcie matki i córki, podróżujących pod małżeńskim nazwiskiem Helen. Typowa wakacyjna fotka pokazuje je siedzące na murku, z rybackimi łodziami w tle. Helen jest w sarongu i ma okulary przeciwsłoneczne w stylu Jackie O., a Chloe jest w białych szortach, sandałach i w różowym topie na cieniutkich ramiączkach. Poszukiwania zakończono tydzień po katastrofie. Helen i Chloe oficjalnie uznano za zaginione i najprawdopodobniej martwe. Zdecydowanie osłabło zainteresowanie prasy tą historią. Jedyną wzmiankę na temat matki i córki stanowi informacja o modlitewnym czuwaniu w bazie NATO w Niemczech, gdzie ostatnio mieszkały. Jest również mowa o wszczęciu przez prokuraturę morską dochodzenia w związku z wypadkiem i przesłuchiwaniu ocalałych pasażerów w charakterze świadków, lecz wyniki śledztwa mogą pojawić się po latach. Moja komórka wibruje. W bibliotece nie wolno używać telefonu, wychodzę więc na zewnątrz. Naciskam guzik z zieloną słuchawką.

– Stary, posłuchaj – wrzeszczy mi prosto w ucho Bruno Kaufman. – Wiem, że jesteś szczęśliwym małżonkiem i wielkim orędownikiem tej instytucji, ale czy naprawdę musiałeś mówić mojej byłej, że powinna się do mnie wprowadzić? – Bruno, tylko na parę dni. – Oj, myślę, że na znacznie dłużej. – Maureen jest cudowna. Dlaczego pozwoliłeś jej odejść? – Doprowadziła mnie do tego. Ściślej mówiąc, poprowadziła samochód prosto na mnie. Musiałem zmiatać z drogi. Siedziała za kółkiem range rovera. – Dlaczego to zrobiła? – Przyłapała mnie z jedną z moich researcherek. – Ze studentką? – Studiów podyplomowych – uzupełnia, jakby oburzała go sugestia, że mógłby zdradzać żonę z kimś bez dyplomu magistra. – Nie wiedziałem, że masz syna. – Mam, Jacksona. Matka go rozpieszcza, a ja przekupuję. Stanowimy twoją przeciętną rodzinę dysfunkcyjną. Naprawdę sądzisz, że Maureen coś zagraża? – To tak na wszelki wypadek. – Nigdy nie widziałem jej tak przerażonej. – Zaopiekuj się nią. – Nie martw się, stary. Przy mnie będzie bezpieczna. Kończymy rozmowę. Komórka znowu wibruje. Tym razem Ruiz. Chce mi coś pokazać. Umawiamy się w Fox&Badger. Mam postawić mu lunch, podobno tym razem moja kolej. Nie wiem, jak mu to wyszło, ale cieszę się, że przyjechał. Zostawiam samochód w garażu i idę na wzgórze do pubu. Ruiz wybrał stolik w rogu, gdzie sufit zdaje się wybrzuszać. Z odsłoniętych belek zwisa końska uprząż. – Ty zamawiasz – mówi Vincent, podając mi pusty kufel. Idę do baru, gdzie stołki okupują stali bywalcy o czerwonych, nalanych twarzach, łącznie z karłem Nigelem, którego nogi dyndają ponad pół metra nad podłogą. Pozdrawiam wszystkich skinieniem głowy. Odpowiadają mi tym samym. W tej części Somerset taki gest uchodzi za długą rozmowę. Hektor, barman, nalewa guinessa, odstawia kufel na bok i podaje mi napój cytrynowy. Stawiam piwo przed Ruizem. Wpatrzony w unoszące się bąbelki, zapewne odmawia krótką modlitwę do boga fermentacji. – Za zdrowie kobiet z krzywymi nogami. – Podnosi kufel do ust i połowa

zawartości znika. – Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że być może jesteś alkoholikiem? – Nie. Alkoholicy chodzą na spotkania – ripostuje. – Ja nie. – Odstawia kufel i patrzy na mój napój. – Zżera cię zazdrość, bo musisz pić ten ulepek. Otwiera notes. Ten sam wysłużony notes w marmurowej okładce, dla pewności ściągnięty recepturką, który zawsze nosi przy sobie. – Postanowiłem pogrzebać trochę w przeszłości Bryana Chambersa. Kumpel z Wydziału Handlowo-Przemysłowego przepuścił jego dane przez komputer. Facet jest czysty; żadnych kar finansowych, procesów sądowych, szemranych kontraktów... Ruiz jest wyraźnie rozczarowany. – No i wtedy sprawdziłem go w Police National Computer poprzez znajomego mego znajomego... – Który pozostanie anonimowy? – Naturalnie. Gość akurat tak się nazywa. No i ten Anonimowy skontaktował się ze mną dziś rano. Pół roku temu Chambers wystąpił o zakaz zbliżania się dla Gideona Tylera. – Swego zięcia? – Tak jest. Tyler musi trzymać się w odległości ośmiuset metrów zarówno od domu, jak i od biura Chambersa. Nie wolno mu telefonować, przysyłać maili, SMS-ów ani przejeżdżać przed bramą do posiadłości. – Czemu? – A to już następna sprawa. – Wyciąga kolejną kartkę. – Sprawdziłem także Gideona Tylera. Nie mamy niczego na temat tego faceta poza nazwiskiem, co pewnie nieźle go musi rajcować. – Wiemy, że jest wojskowym. – No właśnie. I dlatego zadzwoniłem do Ministerstwa Obrony. Rozmawiałem z działem personalnym, ale jak tylko padło jego nazwisko, zrobili się powściągliwi niczym dziewica podczas wizyty w więzieniu. – Dlaczego? – Nie wiem. Albo go chronią, albo się za niego wstydzą. – Albo jedno i drugie. Ruiz odchyla się na oparcie krzesła i przeciąga się, unosząc ramiona nad głowę. Słyszę potrzaskiwanie kręgosłupa. – W związku z tym poprosiłem Anonimowego o sprawdzenie Gideona Tylera. Na krześle obok Ruiza leży kartonowa teczka. Otwiera ją i wyjmuje kilka

kartek. Poznaję po nagłówku, że to zgłoszenie policyjne. Data 22 maja 2007. I dołączony raport. Przebiegam go wzrokiem. Skarga przeciwko Gideonowi Tylerowi o nękanie i groźby telefoniczne pod adresem Bryana i Claudii Chambersów. Na liście domniemanych zarzutów jest także nocne wtargnięcie do Stonebridge Manor i splądrowanie domu podczas snu właścicieli. Tyler miał przetrząsnąć szafki z dokumentami, komody oraz sekretarzyki i zabrać kopie bilingów telefonicznych, wyciągów bankowych i maili. Podobno jakimś sposobem otworzył również wzmocnioną szafkę z bronią i wyjął stamtąd śrutówkę. Państwo Chambersowie, zbudziwszy się rano, znaleźli naładowaną broń leżącą między nimi na łóżku. Odwracam kartkę w poszukiwaniu konkluzji. Niczego takiego nie znajduję. – I co było dalej? – Nic. – Co znaczy „nic”? – Tylerowi nie postawiono żadnych zarzutów. Brak dowodów. – A odciski palców, jakieś strzępy, włókna, cokolwiek? – Brak. – Tu jest mowa o telefonach z groźbami. – Niewykrywalne. Nic dziwnego, że Chambersowie zachowywali się jak paranoicy podczas naszej wizyty. Zerkam na datę policyjnego raportu. Do nękania rodziny doszło jeszcze za życia Helen i Chloe. Zapewne Tyler próbował je wytropić. – Co wiemy o separacji? – pyta Ruiz. – Nic poza informacją w mailu Helen do przyjaciółek. Musiała uciec od Tylera, a on nie był z tego powodu szczęśliwy. – Sądzisz, że to wszystko jego robota? – Możliwe. – Czemu miałby zabijać koleżanki żony? – Żeby ją ukarać. – Przecież ona nie żyje! – To może nie mieć dla niego znaczenia. Jest zły. Czuje się oszukany. Helen odebrała mu córkę. Ukryła przed nim. Teraz więc odgrywa się na bliskich jej osobach. Jeszcze raz przeglądam raport. Policjanci przesłuchali Gideona Tylera. Musiał

mieć alibi. Według słów Maureen stacjonował w Niemczech. Kiedy wrócił do Brytanii? – Czy on gdzieś mieszka? – pytam. – Mam jego ostatni znany adres i nazwisko adwokata. Chcesz mu złożyć wizytę? Zaprzeczam. – Tym niech się zajmie policja. Porozmawiam z Veroniką Cray. None

41

Okno z czterema szybami dzieli pokój na ćwiartki. Ona jest naga, właśnie wyszła spod prysznica, ma na głowie turban z różowego ręcznika i zarumienione policzki. Kształtne nogi, niezłe cycki, zgrabna figura – pełen zestaw ze wszystkimi akcesoriami. To frajda dla faceta zabawić się z taką kobitką. Odwija ręcznik, pochyla się, pozwalając włosom opaść na twarz. Piersi się kołyszą. Osusza wilgotne loki i odrzuca głowę do tyłu. Podnosi jedną stopę, potem drugą i wyciera miejsca pomiędzy palcami. Kolej na krem nawilżający, wmasowuje go w skórę, zaczynając od kostek u nóg. To lepsze od filmu porno. No dalej, mała, trochę wyżej... pokaż, co tam masz... Coś każe jej spojrzeć w okno. Patrzy mi prosto w oczy, choć wcale mnie nie widzi. Ogląda swoje odbicie w szybie, odwraca się w lewo, w prawo, gładzi się po brzuchu, po pośladkach i udach, sprawdza, czy nie widać rozstępów i cellulitu. Siada przed toaletką, odwrócona plecami do mnie, i suszy włosy, prostując je specjalnym ustrojstwem. Widzę jej odbicie w lustrze. Robi miny, ogląda każdą linię i zmarszczkę, naciągając skórę, nadymając i poklepując policzki. Czas na kolejną porcję serum i kremu. Widok ubierającej się kobiety o wiele bardziej działa na zmysły niż widok kobiety zdejmującej ubranie. To taniec bez muzyki, sypialniany balet o płynnych, rutynowych ruchach. To nie jest tania dziwka robiąca striptiz w obskurnym barze czy w nocnym klubie. To prawdziwa kobieta z prawdziwą figurą. Wkłada i podciąga figi. Białe. Może mają niebieski szlaczek. Trudno dojrzeć z tej odległości. Wsuwa ręce w ramiączka białego biustonosza, podgarnia piersi. Poprawia fiszbiny, żeby było wygodnie. W co się ubierze? Przykłada do siebie sukienkę, sięga po następną... i jeszcze jedną. Decyzja zapada. Siada na łóżku, wsuwa prawą stopę w nogawkę rajstop, prostuje na kostce i łydce. Odchyla się na łóżko i podciąga czarną, kryjącą materię na uda i pośladki. Wstaje i narzuca sukienkę przez głowę. Materiał spływa poniżej kolan. Jest prawie gotowa. Jeszcze tylko zwrot w lewo, kontrolny rzut oka na odbicie w szybie i zwrot w prawo. Zegarek leży na parapecie. Podnosi go i nasuwa na nadgarstek, przy okazji sprawdzając godzinę. Wygląda za okno, w gęstniejący mrok. Widać już pierwszą gwiazdę. Wypowiedz życzenie, mój aniele. I nie mów nikomu, czego pragniesz.

42

Siedzimy w restauracji nad rzeką. Mamy stąd widok na fabryki i magazyny, stojące na drugim brzegu, które po renowacji przebudowano na mieszkania. Julianne zamówiła wino. – Chcesz skosztować? – pyta, wiedząc, jak mi tego brakuje. Wypijam łyk z jej kieliszka. Sauvignon rozlewa się cudownie po podniebieniu, zimne i wyraziste, budząc ochotę na więcej. Odsuwam kieliszek, dotykając jej palców, i zastanawiam się, z kim ostatnio wypiła butelkę wina. Z Dirkiem? Zastanawiam się, czy zachwycał go jej głos, którym tak pięknie potrafi mówić w wielu językach. Julianne rzuca mi z ukosa spojrzenie. – Czy teraz też ożeniłbyś się ze mną? – Oczywiście, że tak. Kocham cię. Odwraca głowę i zatrzymuje spojrzenie na rzece, ubarwionej światłami nawigacyjnymi. Widzę odbicie jej twarzy w kieliszku. – Skąd to pytanie? – Znikąd – odpowiada. – Zastanawia mnie, czy nie żałowałeś, że nie poczekaliśmy trochę dłużej. Miałeś tylko dwadzieścia pięć lat. – A ty dwadzieścia dwa. Niewielka różnica. Wypija kolejny łyk wina i dostrzega mój niepokój. Z uśmiechem sięga ponad stołem i ściska moją dłoń. – Nie rób takiej smutnej miny. Po prostu czuję się stara. Czasami, patrząc w lustro, wolałabym być młodsza. I wtedy dopada mnie poczucie winy, bo mam za co dziękować losowi. – Wcale nie jesteś stara. Jesteś piękna. – Zawsze tak mówisz. – Bo to prawda. Bezradnie kręci głową. – Wiem, że nie powinnam być taka próżna, zapatrzona w siebie. To ty masz

prawo być rozżalony i mieć pretensje do całego świata. – Wcale nie. Mam ciebie. Mam dziewczynki. I to mi wystarcza. Przygląda mi się badawczo. – Skoro ci wystarczamy, po co się mieszasz w to śledztwo? – Poproszono mnie o to. – Mogłeś odmówić. – Uznałem, że mogę pomóc. – Och, Joe, daj spokój, potrzebowałeś wyzwania. Czułeś się znudzony. Nie odpowiadało ci siedzenie w domu z Emmą. Przynajmniej otwarcie się przyznaj. Sięgam po szklankę z wodą. Drży mi ręka. – Joe, wiem, jaki jesteś. – Jej głos łagodnieje. – Cały czas próbujesz uratować matkę Darcy, ale to niemożliwe. Ona odeszła. – Mogę zapobiec kolejnym takim wypadkom. – Być może. Jesteś dobrym człowiekiem, otwartym na ludzi. Interesuje cię los Darcy. I to w tobie kocham. Musisz jednak zrozumieć, dlaczego mnie to napawa lękiem. Nie chcę, żebyś w tym uczestniczył, nie po ostatnim razie. Zrobiłeś, co do ciebie należało. Poświęciłeś swój czas. Pozwól teraz innym pomagać policji. Patrzę w jej szklane z napięcia oczy i bardzo chcę sprawić, żeby czuła się szczęśliwa. – Nie prosiłem, żeby się do mnie zwrócili. Po prostu tak wyszło – tłumaczę się. – Przez przypadek. – Właśnie. Czasami nie można ignorować przypadków. Nie przejedziesz samochodem obok kogoś, kto uległ wypadkowi, udając, że tego nie widzisz. Musisz się zatrzymać. Wezwiesz pogotowie. Będziesz próbować pomóc... – Potem jednak zostawisz ofiarę w rękach fachowców. – A jeżeli ja też do nich należę? Julianne marszczy czoło i zaciska usta. – Możliwe, że będę musiała pojechać do Włoch w przyszłym tygodniu – oznajmia niespodziewanie. – Po co? – Stacja telewizyjna boryka się z problemami. Jeden z udziałowców instytucjonalnych stroi fochy. Jeżeli nie zdobędziemy dziewięćdziesięcioprocentowego poparcia, nici z umowy. – Kiedy wyjeżdżasz? – Jutro. – Z Dirkiem.

– Tak. – Otwiera menu. – Masz teraz Imogen. Pomoże ci przy Emmie. – Jaki jest ten Dirk? – Siła natury. – Nie podnosi oczu znad menu. – Co to znaczy? – Idzie jak burza. Według niektórych ludzi jest irytujący i zadufany. A ja uważam, że ma wyrobiony gust. – A tobie też wyrobił się gust? – Rozumiem go lepiej niż inni. Bardzo dobrze zna się na tym, co robi. – Jest żonaty? – Nie. – Śmieje się. – Co cię tak rozbawiło? – Myśl, że Dirk mógłby mieć żonę. Słyszę szelest rajstop, gdy zakłada nogę na nogę. Już nie patrzy w jadłospis. Jest gdzieś indziej. Niesamowite, jak bardzo się zmieniła, odkąd zaczęła pracować. Żyje w swoim świecie. W środku rozmowy potrafi odpłynąć w dal. – Chciałbym poznać ludzi, z którymi pracujesz – mówię. – Naprawdę? – Kieruje spojrzenie z powrotem na mnie. – Dziwi cię to? – Żebyś wiedział. Dotąd nie wydawałeś się tym zainteresowany. – Przepraszam. – W takim razie... w przyszłą sobotę jest przyjęcie w firmie, z okazji dziesiątej rocznicy. Nie sądziłam, że chciałbyś pójść. – Czemu? – Mówiłam ci o tym wiele tygodni temu. – Nie pamiętam. – No właśnie. – Chcę pójść. Czemu nie? – Jesteś pewien? – Tak. Możemy zarezerwować hotel. Wyjechać na cały weekend. Moja noga odnajduje jej stopę pod stolikiem, niestety mniej delikatnie, niż zamierzałem. Julianne wzdryga się, jakbym próbował ją kopnąć. Przepraszam, czując, że serce wpada mi w wibrację. Tylko że to nie serce. To komórka. Przyciskam dłoń do kieszeni w nadziei, że uda mi się ją wyłączyć. Julianne wysącza wino i rozwiązuje mój dylemat. – Nie masz zamiaru odebrać? – Przepraszam.

Wzruszenie ramion nie pozostawia mi złudzeń ani możliwości interpretacji. Wiem, co Julianne myśli. Odsuwam klapkę. Na ekranie wyświetla się numer komisarz Cray. – Słucham? – Gdzie pan jest? – W restauracji. – Jaki adres? Wysyłam radiowóz. – Co się stało? – Maureen Bracken zniknęła o szóstej wieczorem. Jej były mąż zastał otwarte na oścież drzwi do mieszkania. Nie ma samochodu. A jej komórka jest cały czas zajęta. Serce mi pęcznieje i podchodzi do gardła. – Gdzie jest jej syn? – W domu. Wrócił późno z treningu piłki nożnej. Ktoś mu ukradł komórkę. Kiedy poszedł jej szukać, został zamknięty w szatni. Niewidzącym wzrokiem patrzę przed siebie. Komisarz cały czas mówi: – Komórka Maureen wciąż wysyła sygnał. Oliver Rabb próbuje go namierzyć. – Gdzie jest Bruno? – Kazałam mu zostać w domu na wypadek, gdyby zadzwoniła. Jest z nim policjant. Panie profesorze, dziesięć minut. Niech pan czeka na zewnątrz. Koniec rozmowy. Spoglądam na Julianne. Nie potrafię z wyrazu jej twarzy odczytać, co myśli. Mówię, że muszę się zbierać. Wyjaśniam dlaczego. Bez słowa podnosi się od stolika i zgarnia płaszcz. Niczego nie zamówiliśmy. Nie zjedliśmy. Gestem ręki przywołuje kelnera i płaci za wino. Idę za nią przez restaurację. Falowanie bioder pod sukienką podczas tych paru kroków mówi więcej, niż inni ludzie potrafią wyrazić słowami podczas godzinnej rozmowy. Odprowadzam ją do samochodu. Wsiada. Nie ma pocałunku na do widzenia. Jej twarz stanowi niezgłębioną kombinację rozczarowania i obojętności. Chcę za nią pobiec, odzyskać tamtą chwilę, lecz już jest za późno. None

43

Strach i gra wyobraźni. Wszystko zaczyna się od lekkiego, nieustępliwego drżenia gdzieś w środku, które jak wibrujące ostrze drąży wielkie jamy w miękkiej, wilgotnej tkance, zbyt małe jednak, aby pozwolić rozprężyć się płucom. Rozmawiałem z Bruno. To nie ten sam człowiek. Przygasł. Minęła północ. Nadal nic nie wiadomo o Maureen. Jej komórka zamilkła. Oliver Rabb śledził słabnący sygnał do wieży telefonicznej na południowym skraju Victoria Park w Bath. Policjanci przeszukują okoliczne ulice. Sploty przypadków i różne drobne wydarzenia układają się w całość, komplikując obraz zamiast go rozjaśniać. Maile. Spotkanie przyjaciółek. Gideon Tyler. Nie mam jednoznacznych dowodów, że to on za tym wszystkim stoi. Ruiz pojechał pod jego ostatni znany adres. Nikogo nie zastał. Veronica Cray wystosowała do Ministerstwa Obrony dwie oficjalne prośby o informacje. Jak dotąd nie dostała odpowiedzi. Nie mamy pojęcia, czy Tyler nadal służy w wojsku, czy przeszedł do cywila. Kiedy wyjechał z Niemiec? Jak długo przebywa w kraju? Co robi? Tuż po piątej nad ranem odnaleziono samochód Maureen zaparkowany na Queen Street w pobliżu bramy do Victoria Park. Dwa lwy na kamiennych cokołach zdają się go pilnować. Światła są włączone. Drzwi po stronie kierowcy otwarte. Komórka Maureen leży na fotelu. Jest rozładowana. Victoria Park ma siedem wejść i zajmuje powierzchnię dwudziestu trzech hektarów. Przez pręty ogrodzenia wpatruję się w ciemną przestrzeń. Do świtu została godzina, niebo jest fioletowoczarne, a powietrze mroźne. Kto wie, czy nawet tysiąc policjantów, zaglądając pod każdą gałąź, zdołałoby odnaleźć Maureen. Zamiast tysiąca policjantów mamy do dyspozycji dwudziestu czterech funkcjonariuszy w kamizelkach odblaskowych, wyposażonych w latarki. Przed siódmą ma się pojawić oddział z psami. Helikopter krąży nad naszymi głowami,

omiatając ziemię snopem światła. Rozdzielamy się na dwójki. Mnie przydzielono do Monka. Jego długie nogi są wprost stworzone do poruszania się po terenie w ciemnościach, a tubalny głos brzmi jak róg mgłowy. W jednej ręce trzymam latarkę i podpierając się laską, patrzę, jak w jej świetle mokra trawa i drzewa nabierają srebrzystego odcienia. Dopiero za kortem tenisowym i polem do minigolfa zbaczamy w prawo ze żwirowej alejki i wspinamy się na pochyłość. Na wzniesieniu na skraju parku na tle fioletowobrązowego nieba majaczy Royal Crescent – półkole szeregowych domów w stylu palladiańskim. Zapalają się światła w oknach. Mieszkańcy usłyszeli helikopter. Dwadzieścia cztery światła latarek poruszają się między drzewami niczym wzdęte świetliki, które nie mają siły odlecieć wyżej. A latarnie parkowe w przedporannej mgle wyglądają jak wiszące w powietrzu rozmyte żółte kule. Monk ma krótkofalówkę. Nagle przystaje i przytyka ją do ucha. Trzaski zakłócają odbiór. Wychwytuję pojedyncze słowa. „Żyje”. Pada imię Maureen i jakaś informacja o broni. – Chodźmy, panie profesorze – Monk chwyta mnie za ramię. – Co jest? – Ona żyje. Na wpół podbiegając, na wpół kuśtykając, usiłuję dotrzymać mu kroku. Kierujemy się na zachód Royal Avenue do stawu z rybami i placu zabaw. Znam ten fragment Victoria Parku. Byłem tu z Charlie i Emmą oglądać loty balonem o zachodzie słońca. Stara wiktoriańska muszla koncertowa wyłania się z ciemności niczym ogromna forma do ciasta przecięta na pół i porzucona nad stawem. Nisko zwisające gałęzie sięgają pni sąsiednich drzew. Wreszcie widzę Maureen. Nagą. Klęczy przy podium dla orkiestry, z ramionami rozpostartymi w klasycznej stresującej pozycji. Muszą ją potwornie boleć ręce, z każdą chwilą stając się cięższe. Pistolet, który zaciska w prawej dłoni, stanowi dodatkowe obciążenie. Na oczach ma maskę, taką, w jakie linie lotnicze wyposażają pasażerów na długich rejsach. Oślepia mnie snop światła. Osłaniam oczy dłonią. Safari Roy opuszcza latarkę. – Wezwałem GA – informuje. Patrzę pytająco na Monka. – Grupę antyterrorystyczną – wyjaśnia. – Nie sądzę, aby zamierzała kogoś zastrzelić.

– Tak nakazują przepisy. Jest uzbrojona. – Czy ona stanowi zagrożenie? Roy patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Ten pistolet wygląda cholernie niebezpiecznie. Za każdym razem, gdy ktoś próbuje się do niej zbliżyć, wywija nim na wszystkie strony. Wytężam wzrok. Maureen klęczy ze zwieszoną głową. Oprócz maski ma jeszcze coś na głowie. To słuchawki. – Ona was nie słyszy – mówię. – Jak to? – Zobaczcie, ma słuchawki. Prawdopodobnie podłączone do telefonu komórkowego. Rozmawia z kimś. Roy wciąga powietrze przez zęby. Znowu to samo. On ją izoluje. Dobija do nas zasapana komisarz Cray. Mankiety spodni ma przemoczone, a na głowie wełnianą narciarską czapkę, w której jej twarz wygląda na zupełnie okrągłą. – Skąd, do diabła, wzięła ten pistolet? Nikt nie odpowiada. Tłusta kaczka, spłoszona hałasem, wylatuje z trzcin porastających staw. Zanim wzbije się w powietrze, przez moment zdaje się dreptać po wodzie. Maureen musi być skostniała. Jak długo tu jest? Silnik samochodu był zimny, a włączone światła niemal rozładowały akumulator. Ostatnio widziano ją dwanaście godzin temu. Od tamtej pory znajduje się w mocy człowieka, który wypełnia jej umysł potwornymi obrazami. Sączy jej do ucha truciznę. Gdzie on jest? Zapewne się przygląda. Policjanci powinni otoczyć park i założyć blokady. Nie, to nie jest dobry pomysł. Jak on się zorientuje, że przeczesują teren, prawdopodobnie każe Maureen zrobić użytek z broni. Musimy przemieszczać się dyskretnie, od zewnątrz do środka. Przede wszystkim należy zerwać połączenie. Musi być jakiś sposób na wyodrębnienie i wyłączenie najbliższej stacji bazowej. Terroryści detonują bomby za pomocą telefonów komórkowych. Na pewno istnieje jakiś wyłącznik, który przerywa połączenie w wypadku zagrożenia bombowego. Maureen klęczy nieruchomo. Miejsca, gdzie powinny być oczy, z powodu maski wyglądają jak czarne dziury. Nie jest w stanie zapanować nad drżeniem ramion. Trudno utrzymać bez podpórki ciężki pistolet. Ciemna kałuża znaczy beton u jej stóp.

Muszę znaleźć sposób na przerwanie „uroku”, który na nią rzucił przestępca. W głowie Maureen na pewno wirują zapętlone myśli. Zjawisko podobne do znanego chorym na nerwicę natręctw, którzy ciągle muszą myć ręce albo sprawdzać zamki czy gasić światła w niezmiennej kolejności. On zaszczepił te myśli w jej głowie, a ona nie jest w stanie się od nich uwolnić. Muszę zerwać tę pętlę. Ale jak, skoro Maureen nie widzi mnie ani nie słyszy? Mrok ustępuje. Wiatr osłabł. Słyszę z oddali wycie syren. To grupa antyterrorystyczna. Jadą uzbrojeni. Ramiona Maureen omdlewają. Być może, gdyby policjanci błyskawicznie doskoczyli do niej, zdołaliby ją rozbroić, zanim zdążyłaby nacisnąć spust. Veronica Cray gestem ręki nakazuje policjantom zostać w miejscu. Nie chce ofiar. – Niech mi pani pozwoli z nią porozmawiać – zwracam się do niej. – Nie usłyszy pana. – Chciałbym spróbować. – Poczekajmy na GA. – Ona niedługo upuści pistolet. – To dobrze. – Nie. Przedtem on każe jej coś zrobić. Cray spogląda na Monka. – Załatw mu kuloodporną kamizelkę – poleca. – Tak jest, szefowo. Przynoszą kamizelkę z któregoś radiowozu. Luzują klamry, a potem zaciskają je na mojej piersi. Monk obejmuje mnie jak tancerz w tangu. Kamizelka jest lżejsza, niż oczekiwałem, ale niewygodna. Przystaję na moment. Niebo ma teraz kolor turkusu z bladofioletową poświatą. Z laską i z kocem ratunkowym zbliżam się do Maureen, nie spuszczając oka z pistoletu w jej prawej ręce. Zatrzymuję się niespełna piętnaście metrów od niej i wymawiam jej imię. Nie reaguje. Słuchawki skutecznie izolują ją od otoczenia. Teraz już widzę przewód, który od słuchawek biegnie przez pierś do komórki leżącej między kolanami. Ponownie, tym razem głośniej, wypowiadam jej imię. Pistolet przesuwa się w moim kierunku – wahnięcie w lewo i zaraz korekta na prawo. Rozmówca jej mówi, gdzie ma celować. Robię krok w lewo. Lufa podąża za mną. Gdybym teraz błyskawicznie do niej doskoczył, może nie zdążyłaby zareagować? Być może udałoby mi się wyrwać jej broń.

To niemądre. Nierozsądne. Słyszę w głowie głos Julianne. Napomina mnie: „Po co zawsze akurat ty pchasz się w niebezpieczne sytuacje?”. „Czemu nie możesz być jednym z tych, którzy wzywając pomocy, biorą nogi za pas?”. Jestem już tylko o parę kroków. Unoszę laskę i z całej siły uderzam nią o balustradę. Huk odbija się echem, wzmocniony przez blednący mrok. Maureen wzdryga się. Ten dźwięk się do niej przedarł. Walę laską po raz drugi i trzeci, odwracając jej uwagę od głosu w słuchawkach. Gwałtownie potrząsa głową. Zgina lewe ramię i zdziera maskę z oczu. Mruga kilkakrotnie, usiłując skupić wzrok na mnie. Z oczu płyną jej łzy. Lufa nie drgnęła. Maureen nie chce mnie zastrzelić. Pokazuję jej, żeby zdjęła słuchawki. Protestuje potrząśnięciem głowy. Podnoszę palec i szepcę bezgłośnie: „Na moment”. Ponownie kręci głową. Teraz słucha jego, nie mnie. Robię krok w jej stronę. Ona unosi pistolet. Zastanawiam się, na ile skuteczna jest kamizelka. Czy ochroni mnie przed kulą z tej odległości? Maureen kiwa głową do kogoś niewidzialnego i odsuwa słuchawkę od lewego ucha. To on jej kazał to zrobić. Chce, żeby mnie słyszała. – Maureen, pamiętasz mnie? Szybkie skinienie głową. – Wiesz, gdzie jesteś? Kolejne skinienie. – Maureen, wiem, co się dzieje. Ktoś do ciebie mówi. Słyszysz go w tej chwili. – Włosy opadły jej na twarz. – Wmawia ci, że przetrzymuje kogoś... kogoś bliskiego. Twojego syna. Łamiące serce przytaknięcie. – Maureen, to nieprawda. On nie ma Jacksona. Okłamuje cię. Kręci głową. – Posłuchaj. Jackson jest w domu, z Brunem, bezpieczny. Pamiętasz, co się stało z Christine i z Sylvią? Ta sama historia. On wmówił Christine, że ma Darcy, a Sylvii, że porwał Alice, ale to było kłamstwo. Ani Darcy, ani Alice nic nie groziło. Były bezpieczne. Chce mi wierzyć. – Maureen, ja wiem, że on jest bardzo przekonujący. Wie o tobie różne rzeczy, prawda? Przytakuje.

– I wie dużo o Jacksonie. Gdzie chodzi do szkoły. Jak wygląda. – Spóźniał się... – szlocha Maureen. – Czekałam... I zadzwoniłam do niego na komórkę. – Ktoś mu ją ukradł. – Słyszałam, jak krzyczy. – To był podstęp. Ktoś zamknął Jacksona w szatni po meczu. Ale uwolnili go stamtąd. Nic mu nie grozi. Staram się nie patrzeć na lufę. Wszystko zaczyna układać się w całość. To ten człowiek musiał ukraść Jacksonowi komórkę i zamknąć go w szatni. Nagrał jego wołanie o pomoc i przez telefon odtworzył je Maureen. Słyszała jego krzyki. To wystarczyło, żeby ją przekonać. Coś takiego zdołałoby przekonać większość ludzi. Mnie również. Lufa pistoletu kreśli wzory w powietrzu. Wskazujący palec ręki Maureen jest zagięty na spuście. Dłonie ma przemarznięte do szpiku kości. Nawet gdyby chciała wyprostować ten palec, zapewne nie dałaby rady. Kątem oka dostrzegam czarne sylwetki przyczajone pośród krzewów i między drzewami. Grupa antyterrorystyczna. Ci ludzie mają długą broń. – Maureen, posłuchaj mnie. Możesz porozmawiać z Jacksonem. Odłóż pistolet, a natychmiast do niego zadzwonimy. – Wyjmuję komórkę. – Połączę się z Brunem. Da ci syna do telefonu. Wyczuwam jej wahanie. Słucha mnie. Chce mi uwierzyć, chwyta się cienia nadziei. Nagle jednak, w połowie oddechu, otwiera szeroko oczy i z powrotem przyciska słuchawkę do ucha. – Nie! – krzyczę. – Nie słuchaj go! Oczy ma rozbiegane. Lufa pistoletu kreśli ósemki. Równie dobrze może mnie trafić, jak i spudłować. – Jackson jest bezpieczny! Przysięgam! Przekręcił się wyłącznik w jej głowie. Już mnie nie słucha. Obiema dłońmi trzyma pistolet. Zrobi to. Naciśnie spust. Maureen, błagam, nie zastrzel mnie. Rzucam się do niej. Lewa noga zawodzi i padam na ziemię. W tej samej chwili huk rozrywa powietrze i odrzut szarpie ciałem Maureen. Czerwona wilgoć opryskuje mi oczy. Mrugając, strząsam ją z powiek. Maureen zgina się wpół i leci głową do przodu, co wygląda tak, jakby składała głęboki ukłon wstającemu dniu. Słuchawki z brzękiem spadają na beton. Za nimi koziołkuje pistolet, który ślizgiem ląduje tuż przy moim podbródku.

Coś otwiera się we mnie, czarna próżnia, którą zaraz zalewa gniew. Podnoszę pistolet. – Ty chory, wściekły skurwysynu! – wrzeszczę. Wyzwiska wracają do mnie echem. I cisza. Cisza przerywana czyimś oddechem. Równym. Słabym. Biegną do mnie ludzie. Policjant w kuloodpornej kamizelce kuca ze trzy metry ode mnie z wycelowanym karabinem. – Proszę odłożyć pistolet – nakazuje. Ciągle dzwoni mi w uszach. Spoglądam na pistolet w mojej dłoni. – Niech pan odłoży broń – słyszę znów. None

44

Słońce wzeszło za szarymi chmurami, które wisząc nisko, wyglądają jak ręcznie namalowane. Płachty białej folii rozciągnięte pomiędzy filarami osłaniają miejsce, gdzie upadła Maureen Bracken. Żyje. Kula trafiła ją pod prawym obojczykiem i wyszła piętnaście centymetrów poniżej barku, blisko kręgosłupa. Policyjny strzelec wyborowy celował tak, żeby jej nie zabić, ale obezwładnić. W Bristol Royal Infirmary chirurdzy czekają, gotowi do operacji. Maureen jest już w drodze do szpitala. Dwa radiowozy eskortują ambulans. Policjanci przeczesują Victoria Park. Zamknięto wejścia, wzdłuż ogrodzenia rozstawiono patrole. Dwa kordony policji, wewnętrzny i zewnętrzny, tworzą koncentryczne pierścienie wokół muszli koncertowej, broniąc dostępu osobom postronnym, podczas gdy specjaliści medycyny sądowej zabezpieczają miejsce przestępstwa. Siedzę na schodkach estrady owinięty w srebrzysty koc ratunkowy i obserwuję ich przy pracy. Zaschnięta krew na mojej twarzy tworzy szorstkie grudki, które łuszczą się pod palcami. Dołącza do mnie Veronica Cray. Zaciskam i otwieram lewą dłoń. Nie przestaje drżeć. – Jak pan się czuje? – Dobrze. – Dobrze to pan nie wygląda. Może załatwić panu transport do domu? – Zostanę tu jeszcze chwilę. Komisarz zamyśla się zapatrzona na staw, gdzie gałęzie płaczącej wierzby moczą się w wodzie pokrytej kożuchem piany. Tym razem policja zdecydowanie domaga się natychmiastowego wydania nakazu rewizji w ostatnim znanym miejscu zamieszkania Gideona Tylera. Funkcjonariusze przesłuchują sąsiadów i poszukują jego krewnych. Każdy aspekt życia tego człowieka jest dokładnie sprawdzany i dokumentowany.

– Myśli pan, że to jego robota? – Tak. – Co chce osiągnąć, mordując koleżanki żony? – To sadysta seksualny. Nie potrzebuje żadnych szczególnych powodów. – Ale według pana jakiś powód ma? – Tak. Włamanie do domu Chambersów, telefony i pogróżki; to wszystko zaczęło się, gdy Helen odeszła od niego i ukryła się wraz z Chloe. Gideon próbował je odnaleźć. – No dobrze, tyle rozumiem, ale one przecież nie żyją. – Możliwe, że rozgniewany i rozgoryczony Tyler pragnie zniszczyć wszystkich ludzi bliskich Helen. Jak powiedziałem, sadyści seksualni nie potrzebują racjonalnych powodów. Działają pod wpływem impulsów. Przyciskam dłonie do twarzy. Jestem zmęczony. Mój umysł jest znużony. A mimo to nie przestaje pracować. Ktoś włamał się do domu Christine Wheeler i pootwierał listy z kondolencjami. Szukał nazwiska nadawcy albo adresu. – Jest jeszcze inne wytłumaczenie – mówię. – Być może Gideon nie wierzy w śmierć żony i córki. Uważa, że rodzina i znajomi ukrywają Helen albo mają informacje o jej miejscu pobytu. – I dlatego się nad nimi znęca? – A kiedy to nie skutkuje, zabija w nadziei, że w ten sposób zmusi Helen do wyjścia z kryjówki. Veronica Cray nie wydaje się zaskoczona ani zszokowana. Rozwiedzione lub żyjące w separacji małżeństwa są zdolne do okrucieństwa. W walce o dzieci posuwają się do porwań, a czasem do jeszcze gorszych rzeczy. Helen Chambers i Gideon Tyler byli małżeństwem przez osiem lat. Nawet po śmierci Helen nie może przed nim uciec. – Każę Monkowi odwieźć pana do domu. – Chcę obejrzeć mieszkanie Tylera. – Po co? – To może mi pomóc. Ciężkie powietrze w radiowozie ma zapach potu i kurzu rozgrzanego gorącym nawiewem. Jedziemy Bath Road do Bristolu, ostro hamując na światłach. Patrzę za okno, odchylony na oparcie wyszmelcowanego siedzenia. Nic na tych ulicach nie wydaje mi się znajome. Ani blaszak gazowni, ani wiadukty kolejowe, ani szary wieżowiec z betonu.

Odbijamy od głównej drogi i zjeżdżamy na zapuszczony teren pełen popadających w ruinę szeregowców, fabryk, melin handlarzy narkotyków, śmietników, sklepów z witrynami zabitymi dyktą, bezdomnych kotów i kobiet uprawiających seks oralny w samochodach. Gideon Tyler mieszka niedaleko Fishponds Road w pobliżu autostrady M32. Stoi tu stary warsztat samochodowy z wyasfaltowanym podwórkiem i ogrodzeniem z siatki zwieńczonym drutem kolczastym. Plastikowe reklamówki tkwią powtykane w siatkę, a gołębie drepczą wkoło po podwórku jak więźniowie na spacerniaku. Właściciel posesji, pan Swingler, zjawia się z kluczami. W martensach, dżinsach i w ciasnym podkoszulku wygląda jak wiekowy skinhead. W drzwiach są cztery zamki. Tylko jeden z kluczy Swinglera pasuje. Policjanci każą się odsunąć właścicielowi. Trzecie uderzenie taranem wyłamuje zawiasy i drzwi puszczają. Policjanci wchodzą pierwsi; przyczajeni, obiegają wszystkie pomieszczenia. – Czysto. – Czysto. – Czysto. Ja mam czekać na zewnątrz wraz ze Swinglerem. – Ile pan wyciska? – pyta ten, mierząc mnie wzrokiem. – Słucham? – Ile pan wyciśnie na ławeczce? – Nie mam pojęcia. – Ja podnoszę sto dziesięć kilogramów. Jak pan myśli, ile mam lat? – No, nie wiem. – Osiemdziesiąt. – Napina muskuł. – Nieźle, co? Jeszcze chwila, a wyzwie mnie na pojedynek na rękę. Parter sprawdzony. Monk pozwala mi wejść. W domu pachnie psem i wilgotnymi gazetami. Ktoś w kominku palił papiery. Blaty w kuchni czyste, w szafkach porządek. Talerze i kubki stoją na półkach w równych odstępach. Podobnie jest w spiżarni. Ryż i kasze pozamykane w hermetycznych pojemnikach. Obok puszki z warzywami i kartony z pasteryzowanym mlekiem. Zapasy jak w przewidywaniu oblężenia albo klęski żywiołowej. Na piętrze łóżko ze zdjętą pościelą. Wyprana i starannie poskładana leży na materacu gotowa do inspekcji. Kafelki w łazience lśnią, umywalka

wyszorowana. Wyobraźnia podsuwa mi widok Gideona czyszczącego fugi szczoteczką do zębów. Każdy dom, każda szafa, każdy koszyk z zakupami mówią coś o właścicielu. I tym razem nie jest inaczej. To mieszkanie żołnierza, człowieka, dla którego rutyna i regulaminy stanowią istotną składową życia. Jego garderoba składa się z pięciu zielonych koszul, sześciu par skarpet, pary czarnych ciężkich butów, polowej kurtki, pary rękawic z zielonym ocieplaczem, peleryny... Skarpetki są zwinięte w kulki, a poprasowane koszule na przodzie i na plecach mają zagięcia w równych odstępach. Raczej więc właściciel trzyma je poskładane niż na wieszakach. Przyglądając się takim drobiazgom, potrafię poczynić pewne założenia. Psychologia opiera się na prawdopodobieństwach i prognostyce; na statystycznych krzywych dzwonowych, które pomagają przewidywać ludzkie zachowanie. Gideon budzi w ludziach strach, wolą o nim nie mówić albo udawać, że nie istnieje. Jest jak jeden z tych potworów, które pomijam w bajkach czytanych Emmie na dobranoc, bo nie chcę, żeby śniły jej się koszmary. O strzeż się, synu, Dziaberłaka! Łap pazurzastych, zębnej paszczy![2] Słyszę krzyki na zewnątrz. Funkcjonariusze chcą wezwać policyjnego opiekuna psów. Schodzę na dół i kuchennymi drzwiami wydostaję się na dwór, potem przez boczną furtkę kieruję się w stronę warsztatu. Pies szaleje za garażową metalową bramą. – Chcę go zobaczyć – mówię. – Powinniśmy poczekać na tresera. – Tylko podnieście bramę kilka centymetrów. Klękam, by jak najwięcej zobaczyć z zewnątrz. Monk podważa żaluzjową bramę i podciąga odrobinę, a potem jeszcze trochę. Pies obija się o metalowe drzwi, wściekle warcząc. W lustrze nad umywalką miga odbicie jasnobrązowej sierści i kłów. Nerwowy skurcz zaciska mi żołądek. Poznaję tego psa. Już go widziałem, kiedy wypadł z drzwi mieszkania Patricka Fullera i z wyszczerzonymi kłami rzucił się na policjantów, chcąc im się dobrać do gardeł. Co ten pies tu robi?

[2] Lewis

Caroll, Dziaberliada, przeł. Stanisław Barańczak.

None

45

Wycie syreny znęca się nad pieszymi, gdy radiowóz lawiruje między samochodami. Światła migają jak oszalałe z bólu oczy. Starsi ludzie i dzieci odprowadzają samochód wzrokiem. Reszta przechodniów pozostaje nieczuła na hałas. Przejeżdżamy przez Bristol po Temple Way, mijając Temple Meads Station i pędzimy York i Coronation Road. Serce mi wali. Mieliśmy w garści Patricka Fullera. Przekonałem Veronikę Cray, żeby wypuściła na wolność byłego żołnierza. Po dwudziestominutowej jeździe pozostaje wrażenie pędu i ogłuszającego ryku syren. Stoimy na chodniku przed wieżowcem z mieszkaniem Fullera. Poznaję szary beton i rdzawe zacieki poniżej parapetów. Kolejne radiowozy, podjeżdżając, ustawiają się przodem do krawężnika. Komisarz Cray wydaje instrukcje. Na mnie nikt nie zwraca uwagi. Jestem nadwyżką. Zbędnym balastem. Na kurtce mam zaschniętą krew Maureen Bracken. Z daleka wygląda to tak, jakbym zaczął rdzewieć jak Blaszany Drwal[3], szukający serca. Staram się trzymać nerwy na wodzy. Kciuk i wskazujący palec „obracają pigułkę”. Laska trzymana w lewej dłoni pomaga mi zapanować nad jej drżeniem. Podążam za policjantami na górę. Zatrzymują się przed drzwiami. Nie mają nakazu rewizji. Veronica Cray zdecydowanie puka do drzwi. Otwierają się. Staje w nich młoda kobieta, za którą widać mrok pomieszczenia. Jest w błyszczącym niebieskim topie niesięgającym pępka, w dżinsach i sandałach. Wałek sadła wylewa się znad paska spodni. Krowa. Krowa przebrana za jałówkę. Dziesięć lat temu mogła uchodzić za urodziwą. Teraz ubiera się jak nastolatka, żeby udawać cielęce lata. To młodsza siostra Fullera. Pomieszkuje u niego. Wychwytuję urywki jej odpowiedzi, lecz nie potrafię połączyć ich w całość. Veronica Cray idzie z kobietą w głąb mieszkania, zostawiając mnie na korytarzu. Próbuję prześliznąć się obok policjanta przy drzwiach. A on daje krok w lewo i blokuje wejście.

Drzwi pozostają otwarte. Widzę, że komisarz siedzi w fotelu i rozmawia z kobietą. Roy obserwuje sytuację z kuchni przez okienko do wydawania posiłków, a Monk zajął pozycję przy drzwiach do sypialni. Komisarz napotyka mój wzrok. Skinieniem głowy daje znak policjantowi, żeby mnie przepuścił. – To jest Cheryl – zwraca się do mnie. – Jej brat Patrick podobno przebywa w Fernwood Clinic. Znam to miejsce. Prywatny szpital psychiatryczny w Bristolu. – Kiedy został przyjęty? – pytam. – Trzy tygodnie temu. – Jest pacjentem całodobowym? – Najwyraźniej. Cheryl wyjmuje papierosa z pomiętej paczki i prostuje go, przeciągając między palcami. Siedzi przycupnięta na brzegu sofy, ściskając kolana. Denerwuje się. – Dlaczego Patrick jest w Fernwood? – zwracam się do niej. – Bo wojsko spieprzyło mu życie. Wrócił z Iraku poważnie ranny. Omal nie umarł. Musieli mu zrekonstruować mięsień trójgłowy, zrobić nowy z pozszywanych kawałków. Przez wiele miesięcy nie mógł nawet podnieść ręki. I bardzo się zmienił. To już nie ten sam człowiek. Prześladują go koszmary. Zapala papierosa. I wydmuchuje kłąb dymu. – Armia się na niego wypięła. Wywalili go z wojska. Powiedzieli, że ma antysocjalne zaburzenia osobowości. Kurde, co to właściwie znaczy? – A co mówią lekarze z Fernwood? – Że Pat cierpi na zespół stresu pourazowego. To zrozumiałe po tym, co przeżył. Armia go wykiwała. Dali mu medal i kazali spadać. – Zna pani kogoś o nazwisku Gideon Tyler? Waha się. – To kolega Pata. To właśnie on załatwił mu miejsce w Fernwood. – Skąd się znają? – Służyli razem. Gasi papierosa w popielniczce i wyciąga następnego. – Dziewięć dni temu, w piątek, policjanci aresztowali kogoś w tym mieszkaniu. – No, ale to nie był Pat. – A kto to mógł być? Cheryl przeciąga językiem po wargach, rozmazując szminkę na zębach.

– Pewnie Gideon. – Zaciąga się łapczywie papierosem i mruży oczy przed dymem. – Ma oko na mieszkanie, odkąd Pat wylądował w Fernwood. Lepiej, żeby ktoś zaglądał tu od czasu do czasu. Te czarne wypierdki z socjali ukradliby człowiekowi nawet drugie imię, gdyby im tylko pozwolić. – Gdzie pani mieszka? – pytam. – W Cardiff. Z moim chłopakiem, Gerrym. Przyjeżdżam co kilka dni, żeby odwiedzić Pata. Veronica Cray z zaciśniętymi ustami wpatruje się w podłogę. – Był tu pies. Pitbull. – No, Capo – przytakuje Cheryl. – To pies Patricka. Gideon się nim opiekuje. – Ma pani zdjęcie brata? – pytam. – Jasne. Coś się tu znajdzie. Wstaje i gładząc się po udach, prostuje zagniecenia na obcisłych dżinsach. Drobi na wysokich obcasach, kołysząc biodrami, i z półuśmiechem przeciska się obok Monka, niemal się o niego ocierając. Wyciąga szuflady, otwiera szafę. – Kiedy ostatni raz pani tu była? – rzucam pytanie. – Jakieś dziesięć, dwanaście dni temu. – Popiół z papierosa trzymanego w ustach osypuje się na spodnie. – Przyjechałam odwiedzić Pata. Był tu Gideon i zachowywał się jak u siebie. – Jak to? – To psychol. Pewnie wojsko ich wszystkich tak załatwia. Zaczynają świrować. Straszny z niego nerwus. Wścieka się z byle powodu. Zadzwoniłam z jego zasranej komórki. Jedyny raz. A on dostał szału. Z powodu jednej pieprzonej rozmowy. – Zamówiła pani pizzę – mówię. Cheryl patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym zwinął jej ostatniego papierosa. – Skąd pan wie? – Szczęśliwy traf. Komisarz spogląda na mnie z ukosa. Cheryl na górnej półce znajduje duży album ze zdjęciami. – Powiedziałam Gideonowi, że powinien siedzieć w Fernwood razem z Patrickiem. Wolałam się tu za długo nie kręcić i zadzwoniłam do Gerry’ego, żeby po mnie przyjechał. Miał ochotę przyłożyć Tylerowi i pewnie tak by się to skończyło, ale mu powiedziałam, żeby dał sobie luz.

Odwraca otwarty album w naszą stronę, opierając go sobie na piersi. – O, to jest Pat. Na zdjęciu z parady. Wyglądał wtedy cholernie przystojnie. Patrick Fuller jest w galowym mundurze. Ciemnobrązowe włosy ma ogolone po bokach. Uśmiecha się do obiektywu kącikami ust i wygląda tak, jakby dopiero co skończył szkołę średnią. A najważniejsze, że nie jest mężczyzną, którego policja aresztowała przed dziewięcioma dniami. To nie z nim rozmawiałem w komendzie na Trinity Road. Cheryl palcem z obgryzionym paznokciem wskazuje inne zdjęcie. – Tu też go widać. Grupa żołnierzy na skraju boiska do koszykówki; część z nich pozuje, stojąc, a część w przysiadzie. Patrick jest tylko w spodniach moro. Kuca z ręką swobodnie opartą na kolanie. Muskularny tors lśni od potu. Cheryl przegląda kolejne strony. – Gdzieś tu powinno być też zdjęcie Gideona. Nie może znaleźć. Sprawdza jeszcze raz, od początku przeglądając album. – Dziwne. Wyparowało. Wskazuje puste miejsce. – Jestem pewna, że tu było – mówi. Czasami luka w albumie mówi więcej niż zdjęcie. To Gideon je usunął. Nie chce być rozpoznawalny. Nie szkodzi. Ja pamiętam jego wodniste szare oczy i wąskie wargi. I pamiętam, jak krążył nerwowo po pokoju, omijając niewidoczne pułapki na myszy. Mam przed oczyma jego tiki i grymasy twarzy. Konfabulował. Wymyślał niestworzone historie. To był mistrzowski popis. Uprawiałem swoją profesję, opierając się na przekonaniu, że potrafię rozpoznać, gdy ktoś kłamie, uchyla się od odpowiedzi lub mija z prawdą, lecz Gideon Tyler wystrychnął mnie na dudka. Kłamał niemal perfekcyjnie, udało mu się przejąć kontrolę nad rozmową, rozproszyć moją uwagę i skierować myśli na niewłaściwe tory. Bez zająknienia tworzył te swoje opowieści, dokładając nowe szczegóły. Nawet mimowolne reakcje fizjologiczne, takie jak: rozszerzanie się źrenic czy naczyń krwionośnych, napięcie mięśni, zabarwienie skóry czy oddech pozostawały w normie i nie wzbudziły moich podejrzeń. Przekonałem Veronikę Cray, żeby go wypuściła. Powiedziałem, że najprawdopodobniej nie byłby w stanie zmusić Christine Wheeler do skoku z Clifton Suspension Bridge. Byłem w błędzie. Komisarz rozdziela zadania. Safari Roy robi notatki, usiłując dotrzymać

tempa wydawanym rozkazom. Ona chce mieć listę znajomych Tylera, członków rodziny, kolegów z wojska i byłych dziewczyn. – Złóżcie im wizytę, przyciśnijcie. Ktoś z nich musi wiedzieć, gdzie on jest. Od wyjścia z mieszkania Fullera nie odezwała się do mnie słowem. Wstyd jest dziwnym uczuciem – objawia się drżeniem w żołądku. Na publiczne oskarżenia przyjdzie czas później, osobiste poczucie klęski pojawia się natychmiast. Poczucie winy. Potępienie. Bezwzględna krytyka. Fernwood Clinic mieści się w zespole budowli, otoczonym dwuhektarowym parkiem na obrzeżach Durdham Down, wpisanym na listę dziedzictwa narodowego. Do głównego budynku, dawniej majestatycznej rezydencji, prowadzi droga dojazdowa i osobny podjazd. Dyrektor medyczny zaprasza nas do swego gabinetu. To doktor Caplin, a przywitał nas tak kordialnie, jakbyśmy przyjechali na weekend z polowaniem do jego prywatnej posiadłości. – Czyż to nie wspaniałe? – pyta, spoglądając na park przez ogromne okno wykuszowe w gabinecie. Proponuje nam poczęstunek i siada za biurkiem. – Słyszałem o panu, panie profesorze – zwraca się do mnie. – Ktoś mi mówił, że przeniósł się pan w te strony. Myślałem, że któregoś dnia pańskie CV trafi na moje biurko. – Nie praktykuję już jako psycholog kliniczny. – Szkoda. Przydałby się nam ktoś z pańskim doświadczeniem. Rozglądam się po gabinecie. Wystrój eklektyczny – Laura Ashley w połączeniu z Ikeą i z dodatkiem nowoczesnej technologii. Krawat doktora Caplina niemal idealnie współgra z zasłonami. Wiem co nieco na temat Fernwood Clinic. Stanowi własność prywatnej firmy i specjalizuje się w leczeniu dobrze sytuowanych ludzi, którzy mogą pozwolić sobie na opłacanie raczej wygórowanych stawek dziennych. – Jakimi problemami się zajmujecie? – pytam. – Głównie zaburzeniami związanymi z odżywianiem i uzależnieniami oraz po części psychiatrią ogólną. – Interesuje nas Patrick Fuller, były wojskowy. Caplin sznuruje usta. – Leczymy sporo wojskowych, zarówno czynnych żołnierzy, jak i weteranów. Otrzymujemy skierowania z Ministerstwa Obrony. – Czyż wojna nie jest cudowną sprawą? – mruczy Veronica Cray.

Caplin obrusza się, a jego brązowe tęczówki zdają się ciskać gniewne skry. – Pani komisarz, wykonujemy tu ważną pracę. Pomagamy ludziom. Nie jestem od tego, by komentować zagraniczną politykę państwa czy dyktować rządowi, jak prowadzić wojny. – Naturalnie – staram się go udobruchać. – Niewątpliwie pańska praca ma ogromne znaczenie. Interesuje nas wyłącznie Patrick Fuller. – W rozmowie telefonicznej dali państwo do zrozumienia, że ktoś się podszył pod niego. – Tak. – Panie profesorze, niewątpliwie rozumie pan, że nie mogę omawiać z panem szczegółów dotyczących jego terapii. – Naturalnie. – I nie będzie się pan domagał dostępu do jego karty chorobowej? – Nie, chyba że przyzna się do zabójstwa – wtrąca komisarz. Uśmiech z twarzy doktora już dawno spełzł. – Nie pojmuję. Co on niby takiego zrobił? – To właśnie usiłujemy ustalić – odpowiada komisarz. – Chcemy porozmawiać z Patrickiem Fullerem i liczymy na pełną współpracę z pańskiej strony. Doktor Caplin poklepuje swą fryzurę, jakby sprawdzał jej objętość. – Zapewniam panią, że nasz szpital ma przyjazne kontakty z Avon&Somerset Police. Prawdę mówiąc, jestem w bardzo dobrych stosunkach z komendantem Fowlerem. Że też ze wszystkich nazwisk musiał wybrać akurat to. Veronice Cray jednak nie drgnęła nawet powieka. – No cóż, panie doktorze, z przyjemnością przekażę komendantowi pozdrowienia. Jestem pewna, że podobnie jak ja będzie panu wdzięczny za pomoc. Usatysfakcjonowany Caplin kiwa głową. Wyjmuje teczkę z biurka. Otwiera ją. – Patrick Fuller cierpi na zespół stresu posttraumatycznego i miewa stany lękowe. Ma myśli samobójcze i dręczy go poczucie winy z powodu śmierci współtowarzysza w Iraku. Bywa zdezorientowany i zagubiony. Jest niestabilny emocjonalnie, a czasem bywa gwałtowny. – Jak bardzo gwałtowny? – chce wiedzieć komisarz. – Nie stanowi zagrożenia dla otoczenia i zachowuje się przykładnie. Naprawdę robimy postępy.

Trudno, żeby było inaczej za trzy tysiące funtów tygodniowo. – Dlaczego psychiatrzy wojskowi nie zajęli się jego problemami? – dociekam. – Patrick nie został tu skierowany przez dowództwo. – Lecz jego stan ma związek ze służbą wojskową? – Tak. – Kto płaci za jego leczenie? – To poufna informacja. – Kto go tu przywiózł? – Przyjaciel. – Gideon Tyler? – Nie bardzo rozumiem, czemu miałoby to interesować policję. Veronica Cray traci cierpliwość. Zrywa się z krzesła, pochyla nad biurkiem i wbija w Caplina wściekły wzrok. Jego oczy robią się duże. – Panie doktorze, widzę, że nie całkiem zdaje sobie pan sprawę z powagi sytuacji. Gideon Tyler jest podejrzany o dokonanie zabójstwa. Patrick Fuller może być w to zamieszany. Nie przedstawił mi pan medycznych dowodów, że przesłuchanie może niekorzystnie wpłynąć na jego stan psychiczny, pytam więc pana po raz ostatni, czy dobrowolnie wyrazi pan zgodę na rozmowę z Fullerem, czy też mam tu wrócić z nakazem aresztowania zarówno jego, jak i pana pod zarzutem utrudniania śledztwa. A wtedy nawet komendant Fowler panu nie pomoże. Doktor Caplin w odpowiedzi wybąkuje coś niezrozumiałego. Jego samozadowolenie znikło. Veronica Cray nie przestaje mówić. – Profesor O’Loughlin jest specjalistą od zdrowia psychicznego. Będzie obecny podczas przesłuchania. Jeżeli Patrick Fuller zdenerwuje się lub jego stan się pogorszy, profesor niewątpliwie zadba o bezpieczeństwo pacjenta. Po dłuższej chwili Caplin bierze słuchawkę. – Proszę poinformować Patricka Fullera, że ma gości – poleca. Na skromne umeblowanie pokoju składa się: łóżko, fotel, komoda oraz telewizor ustawiony na półce przymocowanej do ściany. Patrick jest o wiele niższy, niż można by sądzić ze zdjęć. Zamiast przystojnego ciemnowłosego żołnierza w galowym mundurze mam przed sobą bladego pokurcza w białym podkoszulku, przyżółconym pod pachami, i w opadających spodniach dresowych,

które wiszą na kościach miednicy sterczących pod skórą. Pod prawą pachą ma wypukłą, stwardniałą bliznę po operacji. Wychudł. Muskulatura zniknęła, a szyja zrobiła się tak cienka, że jabłko Adama wygląda jak guz nowotworowy, który podryguje przy przełykaniu. Przyciągam fotel i siadam naprzeciw niego, wypełniając sobą jego pole widzenia. Komisarz woli zostać przy drzwiach. Pobyt w Fernwood odbiera jej pewność siebie. Tak działa na ludzi kontakt z chorymi umysłowo. – Cześć, Patricku, jestem Joe. – Hej, jak się masz? – Dobrze. A ty? – Coraz lepiej. – To świetnie. Podoba ci się tutaj? – Jest w porządku. – Widziałeś się z Gideonem Tylerem? Nie wydaje się zaskoczony pytaniem. Silne leki, którymi go faszerują, niemal do zera ograniczają zmiany nastrojów i motorykę. – Od piątku go nie widziałem. – Jak często cię odwiedza? – W środy i w piątki. – Dzisiaj jest środa. – To pewnie niedługo przyjdzie. Długimi, nerwowymi palcami skubie skórę na nadgarstku. Widzę, że po tych uszczypnięciach zostają czerwone ślady. – Jak długo znasz Gideona? – Odkąd poszedłem do piechoty spadochronowej. To był prawdziwy twardziel. Dał mi nieźle popalić, ale tylko dlatego, że się opieprzałem. – Był oficerem? – Z jedną gwiazdką na pagonie. Porucznikiem. – Gideon nie został w piechocie spadochronowej. – Nie. Przeszedł do zielonego szamba. – Co to takiego? – Wojskowa służba wywiadowcza. Krążyło o nich dużo kawałów. – Jakich kawałów? – No wiesz, to nie byli prawdziwi żołnierze. Całymi dniami kleili mapy i malowali po nich kredkami. – Tym się zajmował Gideon?

– Nigdy mi nie mówił, co robi. – Na pewno czasem coś napomknął. – Gdyby to zrobił, musiałby mnie zabić. – Uśmiecha się. Spogląda na pielęgniarkę. – Kiedy dostanę moją herbatkę? Coś mokrego i gorącego? – Wkrótce – odpowiada pielęgniarka. Patrick drapie się po bliźnie pod pachą. – Czy Gideon ci mówił, dlaczego wrócił do Anglii? – pytam. – Nie. On nie jest zbyt rozmowny. – Żona od niego odeszła. – Podobno. – Znałeś ją? – Gideon mówił, że to była parszywa dziwka. – Ona nie żyje. – To i dobrze. – Jego córka też nie żyje. Patrick kuli się i wypycha policzek językiem. – Skąd Gideona stać na opłacanie tego miejsca? – pytam. Wzrusza ramionami. – Wżenił się w pieniądze. – Ale jego żona nie żyje. Patrzy na mnie zagubiony. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. – Czy odwiedził cię w ostatni poniedziałek? – A kiedy był poniedziałek? – Przedwczoraj. – No. – A w ubiegły poniedziałek? – Tak daleko nie pamiętam. Może to wtedy zabrał mnie na obiad. Poszliśmy do pubu. Ale nie wiem gdzie. Powinieneś sprawdzić w książce odwiedzin. Czas szybko leci. Patrick znowu skubie skórę na nadgarstkach. To pozwala mu zebrać myśli. – Czemu tak cię interesuje Gideon? – pyta. – Chcielibyśmy z nim pogadać. – Dlaczego od razu nie mówiłeś? – Wyjmuje komórkę z kieszeni spodni. – Zadzwonię do niego. – Nie trzeba. Wystarczy, że dasz mi jego numer.

Patrick przesuwa palcem po przyciskach. – Sam go o wszystko zapytaj. Zerkam na Veronikę Cray. Kręci przecząco głową – Rozłącz się. – Próbuję go powstrzymać. Za późno. Podaje mi komórkę. – Hej, jak tam mój ulubiony czubek? – odzywa się głos w słuchawce. Cisza. Powinienem przerwać połączenie, a jednak tego nie robię. – To nie Patrick – mówię. Znowu cisza, a po chwili pytanie: – Skąd masz ten numer? – Od Patricka. Kolejna pauza. Tym razem dłuższa. Mózg Gideona pracuje na zwiększonych obrotach. A potem słyszę śmiech. Widzę jego roześmianą twarz. – Witam, profesorze, znalazłeś mnie. Komisarz Cray przeciąga palcem po szyi. Daje znak, żebym się rozłączył. Tyler wie, że został zidentyfikowany, a nikt nie śledzi sygnału. – Jak się czuje Patrick? – pyta Gideon. – Mówi, że lepiej. Jego pobyt tutaj pewnie sporo kosztuje. – Przyjaciele muszą sobie pomagać. To sprawa honoru. – Czemu się pod niego podszyłeś? – Policjanci wpadli do domu jak burza. Nie zapytaliście, kim jestem. Zgodnie założyliście, że macie przed sobą Patricka. – A ty podtrzymywałeś to nasze mniemanie. – Trochę się zabawiłem. Patrick siedzi na łóżku, słucha i uśmiecha się pod nosem. Wstaję i omijając pielęgniarkę, wychodzę na korytarz. Veronica Cray podąża za mną i groźnym tonem szepce mi do ucha. Gideon cały czas mówi. Nazywa mnie panem Joe. – Gideonie, dlaczego tak zawzięcie szukasz żony? – pytam. – Zabrała coś, co należy do mnie. – Co takiego? – Sam ją zapytaj. – Zrobiłbym tak, gdyby żyła, ale przecież utonęła. – Skoro tak mówisz, panie Joe. – Ty w to nie wierzysz. – Znam ją lepiej niż ty. – Oschłe stwierdzenie podszyte odrazą.

– Jak trafiła do ciebie komórka Christine Wheeler? – Znalazłem ją. – Co za zbieg okoliczności! Znajdujesz telefon, który należał do dawnej przyjaciółki żony. – Prawda bywa dziwniejsza od fikcji. – Kazałeś jej skoczyć z mostu? – Nie wiem, o czym mówisz. – A Sylvia Furness? – Nazwisko brzmi znajomo. Czy to pogodynka z telewizji? – Zmusiłeś ją, aby przykuła się do drzewa. W rezultacie zmarła na skutek wychłodzenia. – Musiałbyś mieć dużo szczęścia, żeby to udowodnić. – Maureen Bracken przeżyła. Poda twoje nazwisko. Policja cię znajdzie, Gideonie. – Panie Joe, nie bądź śmieszny. Jak dotąd usłyszałem o samobójstwie, śmierci z wychłodzenia i o policyjnej strzelaninie. Co to ma wspólnego ze mną? Nie dysponujecie ani jednym mocnym dowodem, który łączyłby mnie z którąkolwiek z tych spraw. – Mamy Maureen Bracken. – Nie znam tej kobiety. Sam ją o to zapytaj. – Zapytałem. Mówi, że cię widziała. – Kłamie. – Przeciska to słowo przez zęby, jakby jednocześnie rozgryzał jakieś ziarnko. – Gideonie, pomóż mi zrozumieć jedną rzecz. Czy ty nienawidzisz kobiet? – W kategoriach intelektualnych, cielesnych czy jako podgatunku? – Jesteś mizoginem. – Wiedziałem, że musi być na to jakieś określenie. Bawi się ze mną w kotka i myszkę. Wydaje mu się, że jest sprytniejszy. Jak dotąd ma rację. Słyszę w tle szkolny dzwonek oraz dziecięce przepychanki i krzyki. – Może powinniśmy się spotkać – mówię. – Jasne. Moglibyśmy kiedyś zjeść razem lunch. – Teraz? – Przykro mi, jestem zajęty. – Co robisz? – Czekam na autobus.

Ciszę zakłóca syk pneumatycznych hamulców. Silnik Diesla dudni i dygocze. – Profesorze, muszę kończyć. Miło mi się rozmawiało. Pozdrów ode mnie Patricka. – Rozłącza się. Wciskam guzik ponownego wybierania. Komórka Tylera została wyłączona. Spoglądam na Veronikę Cray i bezradnie kręcę głową. Wtedy ona energicznym wymachem prawej nogi kopie kosz na śmieci, a ten z łoskotem odbija się od ściany i z wgnieceniem po ciężkim bucie chwiejnie ląduje na miękkim dywanie.

[3] Postać

None

z Czarnoksiężnika z Krainy Oz autorstwa L. Franka Bauma.

46

Drzwi autobusu rozsuwają się z sykiem. Uczniowie prą do przodu, przeciskając się między ramionami pasażerów. Niektórzy z nich trzymają maski z masy papierowej lub wydrążone dynie. Za dwa tygodnie Halloween. Aha, widzę ją. Ma na sobie spódnicę w kratę, czarne rajstopy i sweter w kolorze butelkowej zieleni. Znajduje wolne miejsce w środkowej części autobusu i rzuca torbę obok siebie. Pasemka włosów powymykały się z jej końskiego ogona. Mijam ją, kuśtykając, podparty na kulach. Nie podnosi oczu. Wszystkie miejsca są zajęte. Kołysząc się w tył i w przód, wbijam wzrok w jednego z uczniów. Ustępuje mi miejsca. Siadam. Starsi chłopcy okupują tył autobusu i prowadzą przez okno wrzaskliwy dialog z kumplami na zewnątrz. Prowodyr ma aparat ortodontyczny, który wypełnia mu całe usta, oraz kępkę puszku na podbródku. Autobus rusza, szarpie i nabiera prędkości. Smarkacz z aparatem przechodzi do przodu, mijając mnie. Pochyla się nad dziewczyną i łapie jej torbę. Ona próbuje ją pochwycić, lecz on już kopie ją po podłodze. Ona go grzecznie prosi. On zanosi się śmiechem. Ona mu mówi, że czas dorosnąć. Dźwigam się i staję za nim. Moja dłoń z pozoru delikatnie ląduje na jego karku. Gest wygląda na przyjacielski, wręcz ojcowski, lecz moje palce wpijają się mocno w szyję po obu stronach kręgosłupa. Oczy wyłażą chłopakowi na wierzch i balansuje na palcach w tych swoich butach na grubej zelówce. Dobijają do nas jego kumple. Jeden z nich mówi mi, żebym puścił kolegę. Rzucam mu odpowiednie spojrzenie. Wszyscy milkną. Kierowca autobusu, Sikh w turbanie, o twarzy w kolorze błota, zerka we wsteczne lusterko. – Jakiś problem? – woła. – Zdaje się, że ten dzieciak niezbyt dobrze się czuje. Przyda mu się łyk świeżego powietrza – odpowiadam. – Mam się zatrzymać? – Złapie następny autobus – mówię i cofając rękę, zwracam się do chłopca: – Prawda? Skwapliwie potakuje. Autobus podjeżdża do krawężnika. Kieruję chłopaka do tylnych drzwi. – Gdzie jego plecak? Ktoś go podaje. Pozwalam mu wysiąść. Opada ciężko na ławkę pod wiatą przystanku. Drzwi autobusu zasuwają się z sykiem. Odjeżdżamy. Dziewczyna patrzy na mnie niepewnie. Torbę trzyma teraz na kolanach, pod splecionymi dłońmi. Siadam naprzeciwko i opieram kule o metalową poręcz. – Nie wiesz, czy ten autobus jedzie przez Bradford Road? – pytam. Kręci głową. Otwieram butelkę z wodą. – Nie rozumiem tych map, które wiszą na przystankach – mówię. Nie odpowiada.

– Niesamowite, że kupujemy wodę w butelkach. Kiedy byłem dzieciakiem, prędzej bym umarł z pragnienia, niż znalazł butelkę z wodą w sklepie. Brak reakcji. – Pewnie nie wolno ci rozmawiać z obcymi? – Nie. – Słusznie. Mądra rada. Zimno dzisiaj, nie uważasz? Szczególnie jak na piątek. Łapie przynętę. – Dzisiaj nie jest piątek, tylko środa. – Jesteś pewna? – Tak. Wypijam łyk wody. – A co to za różnica, jaki dziś dzień? – pyta. – No wiesz, każdy dzień ma inny charakter. Soboty są pracowite. Niedziele leniwe. Piątek powinien coś obiecywać, a poniedziałek... Nikt nie lubi poniedziałku. Uśmiecha się i odwraca głowę. Przez chwilę zajmuje nas to samo – ja czytam w jej myślach, ona w moich. – Ten chłopak z aparatem korekcyjnym to twój kolega? – Nie. – Naprzykrza ci się? – Uhm. – Próbujesz go unikać, a on depcze ci po piętach? – Jeździmy tym samym autobusem. Zaczyna się wciągać w rozmowę. – Masz brata? – Nie. – Wiesz, jak przyłożyć komuś kolanem? To właśnie powinnaś zrobić, przyłożyć mu kolanem tam, gdzie wiesz. Rumieni się. Jest słodka. – Opowiedzieć ci kawał? – pytam. Milczy. – Kobieta wsiada z niemowlęciem do autobusu, a kierowca mówi: „To najbrzydsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem”. Kobieta jest wściekła, ale płaci za bilet i siada. „Ja bym tego tak nie zostawiła – zwraca się do niej inna pasażerka. – Niech pani idzie i powie mu parę słów do słuchu, a ja przez ten czas potrzymam małpeczkę”. Tym razem odpowiada szczerym śmiechem. To najsłodszy dźwięk, jaki można usłyszeć. Ona jest jak brzoskwinka. Słodziutka brzoskwinka. – Jak masz na imię? Nie odpowiada. – Ach, racja! Zapomniałem, że nie wolno ci rozmawiać z obcymi. W takim razie będę cię musiał nazwać Kwiatuszkiem. Wpatruje się w szybę. – O, mój przystanek – mówię, dźwigając się z miejsca. Kula przewraca się i ląduje w przejściu. Ona podnosi ją i podaje mi. – Co pan ma z nogą? – Nic. – To po co panu kule? – Żeby zdobyć siedzące miejsce w autobusie. Znowu się śmieje.

– Miło się z tobą gawędziło, Kwiatuszku.

None

47

Rurki wychodzą z ciała Maureen Bracken. Od strzelaniny minęły dwa dni, a wczoraj odzyskała przytomność. Blada, szczęśliwa, niewiele pamiętająca z tego, co się wydarzyło. Co kilka godzin dostaje morfinę i znowu odpływa w sen. Pod czujnym okiem policjantów dochodzi do siebie w Bristol Royal Infirmary – w charakterystycznym budynku w mieście, które nie może pochwalić się wieloma imponującymi zabytkami. W holu, tuż za głównym wejściem, przy biurku recepcyjnym siedzą wolontariuszki z biało-niebieskimi szarfami. Wyglądają jak geriatryczne królowe piękności, które o czterdzieści lat spóźniły się na konkurs. Wymieniam nazwisko Maureen. Uprzejme uśmiechy znikają. Policjant zostaje poproszony o zejście na parter. Czekamy z Ruizem w holu, przerzucając czasopisma w przyszpitalnym sklepiku. – Dzięki Bogu, znajoma twarz! – Z otwartej windy dochodzi dudniący głos Bruna. – Przyszedłeś rozweselić moją staruszkę? – Jak ona? – Już lepiej wygląda. Nie miałem pojęcia, że kula może narobić tyle bałaganu. Okropne. Ale najważniejsze, że ominęła istotne organy. Przez następny kwadrans wymieniamy komunały o tym, że świat schodzi na psy. – Właśnie idę kupić coś porządnego do jedzenia – oznajmia. – Nie mogę pozwolić, żeby trzymali ją na szpitalnym wikcie. Tu się aż roi od bakterii. – Nie jest tak źle, jak myślisz – uspokajam go. – Nie, jest jeszcze gorzej – dorzuca swoje Ruiz. – Uważasz, że będą mieli coś przeciwko temu? – zastanawia się Bruno. – Na pewno nie. Macha nam na pożegnanie i znika za drzwiami otwieranymi na fotokomórkę. Z windy wychodzi policjant o włoskim typie urody. Ma włosy obcięte na jeża i pistolet w luźno przypiętej kaburze widocznej spod munduru. Kojarzę go

z odpraw na Trinity Road. Eskortuje nas na górę, gdzie inny policjant pełni straż w korytarzu przed drzwiami izolatki Maureen, znajdującej się w opróżnionym skrzydle szpitala. Cały personel medyczny oraz odwiedzający pacjentkę są przed wejściem sprawdzani wykrywaczem metalu. Otwieram drzwi. Maureen podnosi wzrok znad czasopisma i uśmiecha się nerwowo. Bark ma zabandażowany, a unieruchomione ramię spoczywa na temblaku. Rurki wychodzą spod opatrunku i pościeli. Ma makijaż, jak sądzę, ze względu na Bruna. Szpitalną salę, zazwyczaj zupełnie bezosobową i pozbawioną charakteru, zdobi mnóstwo kartek, rysunków i akwarelek. Nad łóżkiem wisi transparent wykończony srebrno-złotym szlaczkiem z napisem Życzymy szybkiego powrotu do zdrowia, z podpisami setek uczniów. – Jesteś bardzo lubianą nauczycielką – mówię. – Wszyscy chcą mnie odwiedzać. – Śmieje się. – Oczywiście podczas lekcji, żeby się urwać ze szkoły. – Jak się czujesz? – Lepiej. – Podciąga się wyżej. Poprawiam jej poduszkę pod plecami. Ruiz został na korytarzu i wymienia z policjantami niecenzuralne dowcipy o pielęgniarkach. – Właśnie minąłeś się z Brunonem – mówi Maureen. – Spotkaliśmy się na dole. – Poszedł do Mario po lunch dla mnie. Mam apetyt na makaron i sałatkę z rukoli z parmezanem. Bruno mnie rozpieszcza, zupełnie jakbym znowu była w ciąży. Ale nie powtarzaj mu tego, co ci powiedziałam. – Nie powtórzę. Spuszcza wzrok na swoje dłonie. – Przepraszam, że próbowałam cię zastrzelić. – Nie mam do ciebie pretensji. – To było straszne... – Głos jej się łamie. – To wszystko, co mówił o Jacksonie. Wiesz, ja mu naprawdę wierzyłam. Naprawdę myślałam, że to zrobi. Opowiada, jak to było. Nie ma rodziców, którzy nie znaliby uczucia doznawanego wówczas, gdy dziecko znika z oczu w supermarkecie, na placu zabaw czy na zatłoczonej ulicy. Dwie minuty wydają się wiecznością. Dwie godziny i jesteś gotów zrobić wszystko. W wypadku Maureen było jeszcze gorzej.

Słyszała krzyki swego syna i oczyma wyobraźni widziała, jak on cierpi i umiera. Rozmówca powiedział, że więcej nie zobaczy Jacksona, nie znajdzie jego ciała i nigdy nie pozna prawdy o jego śmierci. Zapewniam, że ją rozumiem. – Naprawdę? – Tak mi się zdaje. Potrząsa głową i zerka na obandażowany bark. – Myślę, że nikt nie potrafi tego zrozumieć. Włożyłabym lufę pistoletu do ust. Pociągnęłabym za spust. Zrobiłabym wszystko, żeby ocalić Jacksona. Siadam na stołku przy łóżku. – Rozpoznałaś jego głos? Kręci przecząco głową. – Ale wiem, że to był Gideon – mówi. – Skąd? – Pytał o Helen. Domagał się, żebym mu powiedziała, czy kontaktowała się ze mną listownie, telefonicznie albo przez maile. Zaprzeczyłam. Powiedziałam, że Helen nie żyje i że bardzo mi z tego powodu przykro, ale on się tylko śmiał. – Powiedział, dlaczego uważa, że Helen żyje? – Nie, ale sprawił, że ja mu uwierzyłam. – Jak to? Waha się, szukając odpowiednich słów. – Był pewien swego. Maureen odwraca wzrok. Widać, że chce się uwolnić od myśli o Gideonie Tylerze. – Matka Helen przysłała mi życzenia szybkiego powrotu do zdrowia – mówi, wskazując stolik przy łóżku. Podaje mi kartkę z ręcznie namalowaną orchideą w pastelowych kolorach. Claudia Chambers napisała: Bóg czasami doświadcza najlepszych ludzi, bo wie, że wyjdą z próby zwycięsko. Nasze myśli i modlitwy są przy Tobie. Życzymy Ci szybkiego powrotu do zdrowia. Odkładam kartkę na stolik. Maureen przymknęła powieki. Po chwili jej twarz wykrzywia grymas bólu. Morfina przestaje działać. Widzę, że męczy ją ponadto jakaś myśl. Otwiera usta, coś chce dodać.

– Matki powinny zawsze wiedzieć, gdzie są ich dzieci – oznajmia. – Czemu to mówisz? – On tak powiedział. – Gideon? – Myślałam, że chce mnie tymi słowami sprowokować, ale teraz nie jestem tego pewna. Może to była jedyna prawdziwa rzecz, jaką powiedział. None

48

Kancelaria prawna Spencer, Rose & Davis mieści się w nowoczesnym biurowcu naprzeciwko Guildhall i sąsiaduje z gmachem sądu. Główny hol jest jak nowoczesna cytadela wznosząca się na pięć pięter, zamknięta szklaną kopułą z krzyżującymi się białymi rurami. W holu jest wodospad, oczko wodne i poczekalnia dla klientów, z sofami z czarnej skóry. Patrzymy z Ruizem, jak mężczyzna w garniturze w prążki zjeżdża na parter w jednej z dwóch identycznych oszklonych wind. – Widzisz garnitur tego gościa – szepce Ruiz. – Jest więcej wart niż cała moja garderoba. – Moje buty są więcej warte niż twoja garderoba – odpowiadam. – To było okrutne. Mężczyzna w garniturze w prążki wymienia parę zdań z recepcjonistką, po czym kieruje się do nas, rozpinając po drodze guzik marynarki. Nie dochodzi do prezentacji. Po prostu ruszamy za nim. Winda wwozi nas na górę. Rośliny doniczkowe maleją w oczach, a ozdobne karpie w oczku wodnym wyglądają jak złote rybki. Zostajemy wprowadzeni do kancelarii, gdzie prawnik, dobrze po siedemdziesiątce, siedzi za ogromnym biurkiem, przez co wydaje się jeszcze mniejszy i bardziej zasuszony. Starszy pan unosi się ze skórzanego fotela i siada z powrotem. To powitanie albo wynika z jego wieku, albo ma nam dać do zrozumienia, ile szacunku zamierza nam okazać. – Julian Spencer – przedstawia się. – Prowadzę sprawy Chambers Construction i jestem starym przyjacielem rodziny Bryana. Jak rozumiem, panowie mieli już okazję poznać pana Chambersa. Bryan Chambers nie kwapi się z podaniem ręki. On też jest w garniturze, ale chyba nie ma takiego krawca, który potrafiłby sprawić, żeby garnitur dobrze leżał na tym kliencie. Niektórzy mężczyźni są stworzeni raczej do noszenia kombinezonów niż garniturów.

– Nasze pierwsze spotkanie miało dość niefortunny charakter – odzywam się. – Wtargnęliście do mego domu i zdenerwowaliście moją żonę. – Przepraszam, jeżeli tak to wyszło. Pan Spencer próbuje załagodzić rodzący się konflikt i ucisza Chambersa jak dyrektor szkoły niesfornego ucznia. Stary przyjaciel rodziny – tak się przedstawił. Ten alians człowieka o robotniczym pochodzeniu, który dorobił się majątku dzięki własnej pracy, i prawnika wywodzącego się z bogatej rodziny z tradycjami wydaje mi się mało naturalny. Mężczyzna w garniturze w prążki został w gabinecie. Stoi przy drzwiach z rękoma splecionymi na piersi. – Policja poszukuje Gideona Tylera – informuję. – Najwyższy czas – odpala Bryan Chambers. – Wie pan, gdzie on jest? – Nie. – Kiedy ostatni raz miał pan z nim kontakt? – Cały czas mam. Wrzeszczę na niego, kiedy wydzwania w środku nocy i nic nie mówi, tylko oddycha w słuchawkę. – Jest pan pewien, że to on. Chambers piorunuje mnie wzrokiem, jakbym swym stwierdzeniem obrażał jego inteligencję. Podtrzymuję jego spojrzenie, jednocześnie przyglądając się twarzy rozmówcy. Potężni mężczyźni zazwyczaj mają też potężną osobowość, ale ten człowiek ugina się pod ciężarem bolesnych doświadczeń, które położyły się cieniem na jego życiu. W końcu zrywa się z miejsca i krąży po kancelarii, na przemian prostując palce i zaciskając je w pięść. – Tyler wielokrotnie włamywał się do naszego domu. Zakładałem nowe zamki, instalowałem kamery, alarmy, i wszystko na nic, bo on nadal wdzierał się do domu. Zostawiał wiadomości. Pogróżki. Były martwe ptaki w kuchence mikrofalowej, strzelba na łóżku, kot mojej żony wciśnięty do spłuczki w łazience. – I zgłaszał pan to wszystko policji. – Miałem ich numer zakodowany do szybkiego wybierania. Wydeptali ścieżkę do mego domu, ale okazali się do niczego. – Spogląda w stronę Ruiza. – Nie zamknęli go. Nie postawili mu żadnych zarzutów. Uznali, że nie mają dowodów. Tyler wydzwaniał do nas z różnych telefonów i nie mogli go namierzyć. Nie było odcisków palców czy włókien ani też zdjęć z kamer. Jak to możliwe?

– Jest niezwykle przebiegły – podsumowuje Ruiz. – Albo ktoś go osłania. – Dlaczego? – A bo ja wiem. – Wzrusza ramionami. – To wszystko jest dziwne. W tej chwili sześciu ochroniarzy pilnuje domu przez całą dobę. Ale i to nie wystarcza. – Co chce pan przez to powiedzieć? – Zeszłej nocy ktoś zatruł wodę w jeziorze w Stonebridge Manor – wyjaśnia. – Mieliśmy cztery tysiące ryb: liny, płotki, leszcze, wszystkie posnęły. – Tyler? – A kto inny? Chambers przestaje krążyć po pokoju. Uszła z niego energia, przynajmniej na chwilę. – Czego Gideon chce? – pytam. Julian Spencer odpowiada za swego klienta: – Pan Tyler tego nie sprecyzował. Początkowo chciał odnaleźć żonę i córkę. – Przed wypadkiem promu. – Tak. Nie zaakceptował faktu rozpadu małżeństwa i przyjechał po Helen i Chloe. Oskarżał Bryana i Claudię o ukrywanie ich. Dla odświeżenia pamięci wyjmuje pismo z szuflady biurka. – Pan Tyler podjął działania prawne w Niemczech i sąd przyznał mu prawo wspólnej opieki nad córką. Domagał się więc wystawienia międzynarodowego listu gończego, który pozwoliłby na aresztowanie żony. – A Helen z córką ukryły się w Grecji – podpowiada Ruiz. – Tak. – Zapewne po tragedii Tyler zaprzestał nękania państwa. Bryan Chambers parska urągliwym śmiechem, który przechodzi w atak kaszlu. Stary prawnik nalewa mu wody do szklanki. – Nie rozumiem. Helen i Chloe nie żyją. Dlaczego Tyler nie przestaje was nachodzić? Bryan Chambers wbija wzrok w swoje dłonie i zwieszając ramiona, z rezygnacją pochyla się w krześle. – Myślałem, że chodzi mu o pieniądze. Helen miała odziedziczyć posiadłość. Sądziłem, że Tyler liczy na coś w rodzaju rekompensaty. Zaproponowałem mu dwieście tysięcy funtów za zostawienie nas w spokoju. Ale odmówił. Julian Spencer cmoka na znak dezaprobaty. – Nie stawiał żadnych żądań?

Chambers zaprzecza ruchem głowy. – Ten człowiek to psychopata – dodaje. – Już nawet nie próbuję go zrozumieć. Chcę tylko zniszczyć tego sukinsyna. Chcę, żeby zapłacił... Julian Spencer ostrzega go, żeby unikał gróźb. – Chrzanić to! Moja żona jest na środkach przeciwdepresyjnych. W ogóle nie sypia. Widzicie moje ręce? – Wyciąga je ponad stołem. – Wiecie, czemu się nie trzęsą? Bo łykam tabletki. Tak nas Tyler załatwił. Oboje bierzemy leki. On zmienił nasze życie w piekło. Kiedy poznałem Chambersa, wziąłem jego skrytość i gniew za objawy paranoi. Teraz zaczynam go rozumieć. Stracił córkę i wnuczkę, a jego zdrowie psychiczne jest zagrożone. – Niech mi pan opowie co nieco o Gideonie – proszę. – Kiedy pan go poznał? – Helen przyprowadziła go do domu. Wydał mi się zimny jak ryba. – Dlaczego? – Sprawiał wrażenie, jakby znal sekrety nas wszystkich, a sam pozostawał tajemniczy. Nie ulegało wątpliwości, że jest wojskowym, ale nie mówił ani o wojsku, ani o tym, co tam robi; nawet Helen niewiele o nim wiedziała. – Gdzie stacjonował? – W Chicksands, w hrabstwie Bedfordshire. Mają tam jakiś ośrodek szkoleniowy. – A potem? – W Irlandii Północnej i w Niemczech. Dużo podróżował. Nie informował Helen, dokąd jedzie, ale mówiła, że się domyśla. To był Afganistan, Egipt, Maroko, Polska, Irak... – Wiadomo cokolwiek o tym, co tam robił? – Nie. Ruiz przeszedł przez pokój i teraz wygląda za okno, zerkając jednocześnie dyskretnie na mężczyznę w prążkowanym garniturze. Ma lepszą intuicję niż ja. Ja, żeby ocenić człowieka, szukam podpowiedzi w jego zachowaniu; on go rozgryza „od wewnątrz”. Pytam Chambersa o małżeństwo córki. Chcę wiedzieć, czy rozpadło się niespodziewanie, czy też następował stopniowy rozkład. Niektóre pary trwają w związku z przyzwyczajenia, chociaż uczucia dawno wygasły. – Panie profesorze, kocham moją córkę, ale nie sądzę, że w pełni rozumiem kobiety, nawet własną żonę – mówi i wydmuchuje nos. – Wiem tylko, że mnie kocha.

Składa chusteczkę na czworo i chowa do kieszeni spodni. – Nie podobało mi się, że manipulował Helen. Przy nim stawała się inną osobą. Kiedy mieli się pobrać, Gideon zażyczył sobie, żeby przefarbowała włosy na blond. Poszła do fryzjera, lecz efekt był opłakany. Wyszła stamtąd ruda. Źle się czuła z tymi włosami, a Gideon jeszcze pogarszał sprawę. Wyśmiewał ją i poniżał w obecności przyjaciół. Nienawidziłem go za to. Na weselu chciałem z nią zatańczyć. Taniec ojca z panną młodą należy do tradycji. Gideon wymógł na niej, żeby najpierw poprosiła go o zgodę. To było jej święto, na Boga! Która panna młoda musi prosić o pozwolenie na taniec z własnym ojcem podczas wesela? Mimowolny skurcz przebiega mu przez twarz. – Po wyjeździe do Irlandii Północnej Helen dzwoniła do nas przynajmniej dwa razy w tygodniu i pisała długie listy. Potem coraz rzadziej dawała o sobie znać. Gideon nie życzył sobie, żeby utrzymywała z nami kontakt. – Czemu? – Nie wiem. Wydawał się zazdrosny o jej rodzinę i przyjaciółki. Coraz rzadziej ją widywaliśmy. Kiedy przyjeżdżali z wizytą, Gideon już nazajutrz, a najpóźniej po dwóch dniach, pakował rzeczy do samochodu. Helen mało się uśmiechała i rozmawiała z nami szeptem, lecz, lojalna w stosunku do męża, nie mówiła o nim źle. Kiedy zaszła w ciążę, poprosiła matkę, żeby do niej nie przyjeżdżała. Potem odkryliśmy, że Gideon nie chciał dziecka. Był wściekły i żądał, żeby usunęła ciążę. Helen się nie zgodziła. Nie wiem na pewno, lecz wydaje mi się, że on był zazdrosny o własne dziecko. Wyobrażacie sobie? Zabawna rzecz... kiedy Chloe przyszła na świat, zupełnie się zmienił. Oszalał na punkcie małej. Był nią urzeczony. Między nim a Helen zaczęło się lepiej układać. Zapanował spokój. Przeniesiono go do Osnabrück w Niemczech. Tam jest brytyjska baza wojskowa. Wojsko zapewniło im kwaterę. Mieszkały tam żony oraz rodziny innych oficerów. Z początku Helen udawało się pisywać do nas raz w miesiącu, lecz wkrótce listy przestały przychodzić; nie mogła się z nami kontaktować bez zgody Tylera. Co wieczór wypytywał ją, dokąd chodziła, co robiła, z kim rozmawiała. Musiała słowo w słowo powtarzać rozmowy, bo inaczej oskarżał ją, że kłamie i ma przed nim sekrety. Musiała wymykać się z domu, żeby zadzwonić do matki z ulicznej budki, bo wiedziała, że rozmowy z domowego telefonu czy z komórki

znajdą się w bilingach. Musiała uważać, nawet kiedy on wyjeżdżał służbowo. Była pewna, że jest obserwowana i donosy trafią do Gideona. Był chorobliwie zazdrosny. W towarzystwie kazał jej siedzieć samotnie w kącie. Jeżeli odezwał się do niej jakiś mężczyzna, on wpadał w gniew. Żądał, aby dokładnie mu powtórzyła, o czym rozmawiali. Chambers kiwa się na krześle, ze złożonymi dłońmi, jakby prosił Boga o przebaczenie, że nie podjął żadnych kroków, aby uwolnić córkę od tyrana. – Zachowanie Gideona stało się jeszcze bardziej nieobliczalne po jego powrocie z ostatniego wyjazdu. Nie wiem, o co chodziło. Według słów Helen zamknął się w sobie, stał się posępny, gwałtowny... – Dochodziło do rękoczynów? – przerywa mu Ruiz. – Tylko raz. Uderzył ją wierzchem dłoni w twarz. Rozciął jej wargę. Zagroziła, że odejdzie. Przepraszał. Płakał. Błagał, żeby została. Powinna była jednak odejść. Uciec od niego. Niestety, za każdym razem, kiedy była już blisko podjęcia takiej decyzji, jej postanowienie słabło. – Co się wydarzyło podczas wspomnianego wyjazdu? – Nie mam pojęcia. – Chambers wzrusza ramionami. – Był w Afganistanie. Helen wspominała coś o konającym koledze i drugim, ciężko rannym. – Czy obiło się panu o uszy nazwisko Patrick Fuller? Kręci głową. – Natychmiast po powrocie Gideon zażądał, żeby Helen urodziła jeszcze jedno dziecko, syna. Chciał chłopca, żeby mu nadać imię po zmarłym koledze. Wyrzucił do toalety tabletki antykoncepcyjne, ale Helen udawało się nie zajść w ciążę. Wkrótce dostał pozwolenie na wyprowadzkę z kwater dla małżeństw. Wynajął wiejski dom na kompletnym pustkowiu, kilkanaście kilometrów od garnizonu. Helen nie miała telefonu ani samochodu. Została wraz z Chloe całkowicie odizolowana od ludzi. Gideon odseparował je od świata, ograniczając go do ich trojga. Córka chciała wysłać Chloe do Anglii, do szkoły z internatem, ale on się sprzeciwił. Zapisał ją do szkoły w garnizonie i woził ją tam co rano. Od chwili, kiedy Helen pomachała im na do widzenia, przez cały dzień nie widziała żywej duszy. Ale Gideon każdego wieczoru wypytywał ją, co robiła i z kim się widziała. Jeżeli się zająknęła czy zawahała, stawał się jeszcze bardziej zawzięty. Rosły mężczyzna, nie przestając mówić, zrywa się z krzesła. – Tamtego pamiętnego dnia wrócił do domu i zobaczył na podjeździe ślady

opon ciężarówki. Wmawiał Helen, że pod jego nieobecność przyjmuje gościa. Zaprzeczyła. Oskarżył ją, że ma kochanka. Zaklinała się, że to nieprawda. Przycisnął jej głowę do kuchennego blatu, a sobie wyciął nożem na dłoni literę X. Potem zacisnął pięść i krew nakapała Helen do oczu. Tę bliznę na lewej dłoni Tylera pamiętam z przesłuchania na Trinity Road. – A wiecie, na czym polega ironia tej sytuacji? – Chambers zaciska powieki. – Ślady opon nie należały do gościa czy kochanka. Gideon zapomniał, że poprzedniego dnia wrócił z garnizonu innym samochodem. To były ślady zostawione przez niego. Wieczorem Helen odczekała, aż on zaśnie. Wyciągnęła walizkę ze schowka pod schodami i obudziła Chloe. Żeby nie narobić hałasu, nie zatrzasnęły drzwi samochodu. Silnik nie od razu zapalił, a kluczyk zgrzytał w stacyjce. Helen wiedziała, że ten odgłos zbudzi Gideona. Wypadł z domu na bosaka, z jedną nogą w nogawce spodni i już zeskakiwał ze schodów. Silnik zapalił i Helen ostro ruszyła. Gideon biegł za samochodem po podjeździe, ale ona nie zwolniła. Kiedy skręcała na główną drogę, otworzyły się drzwi po stronie Chloe. Wnuczka wysunęła się z pasa. Helen w ostatniej chwili wciągnęła ją do środka. Złamała jej przy tym rękę, ale nawet na moment się nie zatrzymała. Jechała przed siebie, cały czas w strachu, że Gideon je ściga. Bryan Chambers nabiera powietrza. Przytrzymuje je w płucach. Jakaś część jego istoty każe mu zamilknąć. Żałuje, że nie zrobił tego dziesięć minut temu, lecz relacja nabrała tempa i niełatwo ją teraz przerwać. Zamiast prosto do Calais Helen pojechała w przeciwnym kierunku, na Austrię, zatrzymując się jedynie na tankowanie. Do rodziców zadzwoniła ze stacji benzynowej przy autostradzie. Bryan Chambers zaproponował, że ściągnie je do domu samolotem, lecz Helen chciała mieć trochę czasu na przemyślenia. Rękę Chloe złożono w szpitalu w Strasburgu. Bryan telegraficznie przesłał pieniądze, tyle, żeby spokojnie wystarczyło na zapłacenie rachunku w szpitalu, na nowe ubrania i na kilkumiesięczne podróże. – Czy pan widział się z córką? – pytam. Przeczy ruchem głowy. – Rozmawiałem z nią i z Chloe przez telefon. Potem przysłały nam pocztówki z Turcji i z Krety. Słowa z trudem przechodzą mu przez gardło. Nadal hołubi te wspomnienia – ostatnie słowa, ostatnie listy, zdjęcia... Każdy drobiazg jest cenny i chroniony. – Jak to możliwe, że żadna z przyjaciółek Helen nie wiedziała, że ona utonęła?

– pyta Ruiz. – W gazetach podano jej nazwisko po mężu. – A klepsydry i zawiadomienia o pogrzebie? – Nie było pogrzebu. – Dlaczego? Oczy Chambersa płoną gniewem. – Chce pan wiedzieć dlaczego? Przez Tylera! Bałem się, że się pojawi i zrobi coś takiego, co zepsuje uroczystość. Przez tego psychotycznego skurczybyka nie mogliśmy nawet godnie pożegnać córki i wnuczki, bo zmieniłby pogrzeb w cyrk. Dyszy ciężko. Ten nagły wybuch zdaje się pozbawiać go resztek woli walki. – Odbyła się msza dla najbliższych – mówi cicho. – Gdzie? – W Grecji. – Czemu w Grecji? – Tam je straciliśmy. Tam były szczęśliwe. Wznieśliśmy pamiątkowy obelisk na skale, z której rozciąga się widok na zatokę, gdzie Chloe chodziła popływać. – Obelisk – powtarza Ruiz. – A gdzie są ich groby? – Nie wydobyto ciał. W tej części Morza Egejskiego są bardzo silne prądy. Jeden z wojskowych płetwonurków odnalazł Chloe. Jej kamizelka ratunkowa zaczepiła się o szczebel metalowej drabinki w pobliżu rufy promu. Odciął szelki, lecz prąd porwał ciało. Nurek miał za mało powietrza w butli, żeby za nim popłynąć. – Rozpoznał Chloe? – Nadal miała gips na ręce. To musiała być ona. Dzwoni telefon. Stary prawnik zerka na zegarek. Tu czas mierzy się w kwadransach, tak się wylicza stawki. Ciekawe, na jaką sumę będzie opiewał rachunek za konsultację dla „starego przyjaciela”. Dziękuję Chambersowi za czas, który nam poświęcił, i powoli podnoszę się z fotela. Wklęśnięcie w skórzanym siedzisku stopniowo się wypełnia. – Wiecie, myślałem o tym, żeby go zabić – wyznaje Bryan Chambers. Julian Spencer usiłuje mu przerwać, lecz on powstrzymuje go machnięciem ręki. – Zapytałem Skippera, jak się do tego zabrać. Komu zapłacić? Przecież wciąż czyta się takie historie. – Nie wątpię, że Skipper ma odpowiednich znajomych – zauważa Ruiz. – O tak – przyznaje Chambers. – Nie wiem tylko, czy zdołałbym im zaufać.

Obawiam się, że połowa budynku mogłaby zniknąć z powierzchni ziemi. Spogląda na Juliana Spencera. – Nie przejmuj się. To tylko takie gadanie. Claudia nigdy by mi na to nie pozwoliła. Ma swego Boga, przed którym odpowiada. – Na moment przymyka oczy, jakby liczył na to, że kiedy je otworzy, zobaczy inny świat. – Panie profesorze, ma pan dzieci? – Dwoje. Spogląda na Ruiza, a on podnosi dwa palce. – Człowiek nigdy nie przestaje się o nie martwić – mówi Chambers. – Przejmuje się ciążą, porodem i każdym kolejnym rokiem ich życia. Boi się, gdy dziecko idzie do szkolnego autobusu, przechodzi przez jezdnię, jeździ na rowerze, włazi na drzewa... Czyta się w gazetach o okropnych rzeczach, które przytrafiają się dzieciom. To budzi strach. I ten strach nigdy nie ustępuje. – Wiem coś o tym. – A potem okazuje się nagle, że dziecko dorosło i nie masz na nie wpływu. Chcesz, żeby znalazło sobie idealnego chłopaka i dobrze wyszło za mąż. Żeby miało wymarzoną pracę. Pragniesz ochronić je przed każdym rozczarowaniem i każdym zawodem, ale nie możesz nic zrobić. Nigdy nie przestajesz być rodzicem. Nigdy nie przestajesz się martwić. Przy odrobinie szczęścia będziesz w pobliżu, kiedy przyjdzie zbierać kawałki rozbitego życia. Odwraca się, lecz widzę w szybie odbicie jego zgnębionej twarzy. – Ma pan zdjęcie Tylera? – pytam. – Być może w domu. Nie lubił, żeby go fotografować, nawet podczas wesela. – A zdjęcie córki? Nie miałem okazji zobaczyć porządnego zdjęcia Helen. Gazety zamieściły amatorską fotkę sprzed katastrofy w Grecji. – To było najświeższe zdjęcie, jakie mieliśmy – wyjaśnia. – Ma pan inne? Waha się i spogląda na Juliana Spencera. A potem otwiera portfel i wyjmuje paszportową fotografię. – Kiedy ją zrobiono? – Przed kilkoma miesiącami. Helen przysłała ją z Grecji. Musieliśmy wyrobić jej nowy paszport na nazwisko panieńskie. – Czy mógłbym pożyczyć tę fotografię? – Po co? – Czasami zdjęcie ofiary pomaga mi zrozumieć motywy postępowania przestępcy.

– Według pana Helen była ofiarą? – Tak. Pierwszą. Ruiz nie odezwał się słowem od wyjścia z kancelarii. Jestem pewien, że ma swoje przemyślenia, ale podzieli się nimi, dopiero gdy do tego dojrzeje. Być może to skrzywienie zawodowe, doświadczenie nabyte przez lata pracy, choć sądzę raczej, że to dystans do życia zwalnia go z obowiązku trzymania się zasad normalnej rozmowy. Mówiąc wprost, stał się bardziej wyluzowany, odkąd przeszedł na emeryturę. Odnalazł równowagę wewnętrzną i zawarł przymierze ze świętym, który patronuje ateistom. Skoro bowiem istnieją patroni od wszelkich spraw, dlaczego któryś z nich nie miałby czuwać nad niedowiarkami? Ta cała sprawa aż kipi od emocji, zwłaszcza głębokiej rozpaczy. Trudno mi było skupić się na szczegółach, bo rozpraszały mnie dodatkowe problemy, jak na przykład historia z Darcy, bo nie wiem, co dalej z nią będzie. Muszę się cofnąć o krok, w nadziei, że ujrzę całość w czymś w rodzaju kontekstu, ale nie jest to łatwe. Teraz rozumiem, dlaczego Bryan i Claudia Chambersowie zachowywali się tak niegościnnie, a nawet wrogo podczas naszej wizyty w posiadłości. Gideon Tyler ich prześladuje. Śledzi ich samochody, otwiera pocztę, zostawia obsceniczne pamiątki. Ponieważ policja nie była w stanie położyć kresu nękaniu, Chambersowie zrezygnowali z jej pomocy i sami zadbali o swoje bezpieczeństwo: pozakładali alarmy, czujniki ruchu i kamery, zatrudnili ochroniarzy. Pojmuję sposób ich myślenia, lecz nadal nie rozumiem Gideona. Dlaczego z uporem szuka Helen i Chloe? O ile rzeczywiście o to mu chodzi. Gideon to nie jest człowiek zachowujący się spontanicznie, działający pod wpływem chwili. To despota i sadysta, usiłujący podporządkowywać sobie wszystkich dookoła, który metodycznie i z wielką starannością zabrał się do niszczenia rodziny żony i zabijania jej przyjaciółek. Z początku nie robił tego dla swej satysfakcji. Wtedy jeszcze próbował odnaleźć Helen i Chloe. Teraz to inna sprawa. Wracam myślami do komórki Christine Wheeler. Dlaczego Gideon ją zatrzymał? Czemu nie wyrzucił? Albo nie zostawił w samochodzie ofiary? Zaniósł ją do mieszkania Patricka Fullera, a siostra Patricka zamówiła z niej pizzę, przez co o mało nie pokrzyżowała planów Tylera. Kupił ładowarkę; policjanci znaleźli paragon. Naładował komórkę, żeby

zajrzeć do pamięci telefonu, bo liczył na to, że znajdzie tam namiary na Helen i Chloe. Z tego samego powodu po pogrzebie Christine Wheeler włamał się do jej domu i pootwierał listy. Miał nadzieję, że Helen zjawi się na pogrzebie lub przynajmniej przyśle kondolencje. Co on wie takiego, czego my nie wiemy? Czy mamy do czynienia z urojeniami, czy też on rzeczywiście ma dostęp do informacji, które wszystkim innym umknęły? Co komu po tajemnicy, którą nie można się z nikim podzielić? Ruiz zaparkował mercedesa na wielopoziomowym parkingu za gmachem sądu. Odblokował drzwi po stronie pasażera i siedzi za kierownicą, ze wzrokiem utkwionym w niebo, na którym mewy krążące nad dachami domów wyglądają jak kawałki gazet niesione wiatrem. – Tyler uważa, że jego żona żyje. Jakie są szanse na to, że ma rację? – Niemal równe zeru – odpowiada. – Policja i zarząd portu przeprowadzili niezależne dochodzenia. – Masz jakieś kontakty z grecką policją? – Żadnych. Ruiz nadal siedzi nieruchomo, z przymkniętymi oczami, jakby wsłuchiwał się w powolne pulsowanie własnej krwi. Obaj wiemy, co należy zrobić. Trzeba przyjrzeć się katastrofie promu. Muszą istnieć zeznania świadków, listy pasażerów, zdjęcia... Ktoś na pewno rozmawiał z Helen i jej córką. – Nie wierzysz Chambersom. – To tylko połowa tej smutnej historii. – Kto zna drugą? – Gideon Tyler. None

49

Emma budzi się, kwiląc i pociągając noskiem. Wstaję i półprzytomny idę do niej, przeklinając chłód podłogi i sztywność nóg. Powieki ma zaciśnięte, rzuca głową na boki. Pochylam się i kładę rękę na jej piersi. Moja dłoń zdaje się przykrywać małą klatkę piersiową. Córeczka otwiera oczy. Biorę ją na ręce i przytulam do siebie. Jej serce bije jak szalone. – Już dobrze, kochanie. To tylko sen. – Widziałam potwora. – Potwory nie istnieją. – Chciał cię zjeść. Odgryzł ci ramię i i zjadał nogę. – Nic mi się nie stało. Popatrz. Mam obie ręce i nogi. Pamiętasz, co ci mówiłem? Nie ma potworów. – Są tylko w bajkach. – No właśnie. – A jeśli wróci? – Musisz śnić coś innego. Co powiesz na sen o przyjęciu urodzinowym z lukrowanymi ciasteczkami i żelkami? – I marshmallows. – Dobrze. – Lubię marshmallows. Ale tylko różowe, białych nie. – Smakują tak samo. – Nie dla mnie. Układam ją w łóżeczku, otulam kołdrą i całuję w policzek. Julianne jest w Rzymie. Poleciała w środę. Minęliśmy się. Wyjechała, zanim wróciłem z Fernwood Clinic. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z nią przez telefon. Kiedy zadzwoniłem na jej komórkę, odezwał się Dirk. Powiedział, że Julianne jest zajęta i oddzwoni później. Odczekałem godzinę i spróbowałem ponownie. Oznajmiła, że nie dostała wiadomości.

– Pracujesz do późna – zauważyłem. – Niedługo kończę. Głos miała zmęczony. Mówiła, że Włosi zmienili warunki, przez co razem z Dirkiem musiała przeredagować całą umowę i jeszcze raz spotkać się z głównymi inwestorami. Nie zrozumiałem szczegółów. – Wracasz jutro, jak planowałaś? – Tak. – Nadal chcesz, żebym poszedł na to przyjęcie? – Jeśli masz ochotę. – To nie zabrzmiało entuzjastycznie. Zapytała jeszcze o dziewczynki, Imogen i o Ruiza, który poprzedniego dnia wrócił do Londynu. Odpowiedziałem, że wszyscy mają się dobrze. – Słuchaj, muszę kończyć. Ucałuj ode mnie dziewczynki – powiedziała. – Ucałuję. – Pa. Pierwsza się rozłączyła. Ja trzymałem jeszcze przez jakiś czas komórkę przy uchu, jakby coś w zapadłej nagle ciszy miało mnie upewnić, że wszystko rzeczywiście jest w najlepszym porządku, Julianne jutro wróci do domu i spędzimy cudowny weekend w Londynie. Niestety, dręczyły mnie wątpliwości. Wyobraźnia podsuwała obraz Dirka w hotelowym pokoju Julianne. Odbiera jej telefon, razem jedzą śniadanie w pokoju. Nigdy wcześniej nie nachodziły mnie takie myśli, nie dopadały wątpliwości i niepokoje, a teraz nie wiem, czy wpadam w paranoję (to jedna ze sztuczek pana Parkinsona), czy też moje podejrzenia są uzasadnione. Julianne się zmieniła, lecz ja również nie jestem już taki sam. Kiedy się poznaliśmy, czasami pytała mnie, czy przypadkiem nie przykleiło jej się coś do zęba albo czy może jest źle ubrana, bo ludzie się jej przyglądają. Nie w pełni świadoma swego piękna, nie rozumiała, że to jej uroda przyciąga wzrok przechodniów. Teraz coś takiego rzadko się zdarza. Zrobiła się ostrożna i nieufna w stosunku do obcych. Wszystkiemu winne są wydarzenia sprzed trzech lat. Już nie uśmiecha się do przechodniów, nie daje datków biedakom ani nie wskazuje drogi ludziom, którzy się zagubili. Emma z powrotem zasnęła. Ustawiam słonika przy szczebelkach łóżeczka i po cichu zamykam drzwi. – Co jej było? – dochodzi mnie głos Charlie z drugiego końca korytarza. – Nic takiego. Miała zły sen. Śpij.

– Muszę do kibelka. Ma na sobie workowate spodnie od piżamy, wiszące na biodrach. Nie sądziłem, że ona w ogóle ma biodra czy wcięcie w talii. Była równa jak deseczka. – Mogę o coś zapytać? – Odzywa się, przystając w drzwiach łazienki. – Jasne. – Darcy uciekła? – Tak. – Wróci? – Mam nadzieję. – Dobra. – Co znaczy „dobra”? – Nic. Po prostu dobra. – A po chwili: – Dlaczego ona nie chce mieszkać u cioci? – Uważa, że jest na tyle dorosła, aby sobie radzić samodzielnie. Charlie kiwa głową i opiera się o framugę. Włosy opadają jej na jedno oko. – Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby mama umarła. – Nikt nie ma zamiaru umierać. Skończ z tymi makabrycznymi myślami. Znika w łazience. Wracam na palcach do łóżka i leżę z otwartymi oczami. Sufit wydaje się odpływać. Poduszka obok jest zimna. Gideon Tyler jakby zapadł się pod ziemię. Veronica Cray dzwoniła do mnie raz czy dwa z informacjami. Gideon nie figuruje ani na listach wyborczych, ani w książkach telefonicznych. Nie ma konta ani karty kredytowej w żadnym brytyjskim banku. Nie leczył się w przychodniach, nie leżał w szpitalu. Nie spisał umowy najmu ani zastawu. Swinglerowi zapłacił gotówką za pół roku z góry. Niektórzy ludzie przechodzą przez życie cicho; Gideon ledwo zostawia ślady stóp. Wiemy na pewno tylko tyle, że urodził się w Liverpoolu w 1969 roku. Jego ojciec, Eric Tyler, jest emerytowanym blacharzem i mieszka w Bristolu. Kostyczny starzec, ziejący nienawiścią do świata, wyzwał policjantów przez otwór do listów i oświadczył, że nie otworzy drzwi, dopóki nie zobaczy nakazu. Kiedy wreszcie udało się go przesłuchać, pomstował na dzieci, które pozwalają mu przymierać głodem. Jest jeszcze bowiem starszy syn. Prowadzi hurtownię papierniczą w Leicester. Utrzymuje, że od dziesięciu lat nie ma z bratem kontaktu. Gideon poszedł do wojska, mając osiemnaście lat. Trafił na wojnę w Zatoce Perskiej, a potem do Kosowa, gdzie po wojnie z Serbami służył w siłach

pokojowych. Według tego, co mówił Patrick Fuller, w połowie lat dziewięćdziesiątych Tyler przeszedł do Wojskowej Służby Wywiadowczej. Od Bryana Chambersa wiemy z kolei, że jego zięć odbył szkolenie w Wojskowym Centrum Wywiadu i Bezpieczeństwa w Chicksands w hrabstwie Bedfordshire. Początkowo stacjonował w Irlandii Północnej, skąd przeniesiono go do Osnabrück w Niemczech, gdzie Siły Szybkiego Reagowania wchodzą w skład jednostki NATO. Żołnierze po czterech latach służby za granicą wracają z reguły do kraju, Gideon jednak został tam dłużej. Dlaczego? Za każdym razem, kiedy myślę o tym, co zrobił i do czego jeszcze jest zdolny, czuję narastające uczucie paniki. Sadyści seksualni nie wycofują się. Wszelkie jego działania były przemyślane, opracowane na zimno w najdrobniejszych szczegółach i prowadzone niemal w euforii. Gideon wierzy, że inteligencją przewyższa policję, wojsko, a nawet całą ludzkość. Każda kolejna jego zbrodnia miała bardziej perwersyjny i teatralny charakter. Jest artystą, a nie rzeźnikiem. To jego przekaz. Następny atak będzie miał jeszcze bardziej okrutny charakter. Nie udało mu się zabić Maureen Bracken, a to oznacza, że kolejna ofiara nabierze dla niego szczególnego znaczenia. Veronica Cray i jej ludzie próbują dotrzeć do wszystkich koleżanek Helen Chambers ze szkoły i studiów, a także do jej współpracownic, koncentrując uwagę na tych, które mają dzieci. To ogromne zadanie. Komisarz ma za mały personel, żeby zapewnić im wszystkim ochronę. Pozostaje jej więc jedynie zaopatrzyć te kobiety w zdjęcia Gideona Tylera i uświadomić im jego metody działania. Takie myśli nachodzą mnie przed snem, czają się pośród cieni i dzwonią w uszach jak echo kroków kogoś depczącego mi po piętach. Sobotni poranek. Zostało mi kilka spraw do załatwienia przed wyjazdem do Londynu. Na wsi odbywa się kiermasz. Miejscowe sklepy, kluby i najróżniejsze lokalne stowarzyszenia ustawiły stragany udekorowane draperiami i wymyślnymi reklamami. Są tu używane książki, ciastka domowego wypieku, wyroby rękodzielnicze, podejrzane filmy na DVD oraz stosy tanich słowników z obwoźnych bibliotek. Penny Havers, który pracuje w sklepie obuwniczym w Bath, porozstawiał stosy pudeł – przeważnie w dwóch rozmiarach – albo przepastne, albo śmiesznie małe, i wszystkie bardzo tanie. Charlie przechadza się ze mną pomiędzy stoiskami. Już ją rozgryzłem. Gdy

tylko dostrzega znajomego chłopca, trzyma się jakieś dziesięć kroków za mną, udając, że przyszła sama. Kiedy nie ma chłopców, ciąga mnie od straganu do straganu z błyskotkami i fatałaszkami. Wszyscy są podekscytowani tradycyjnym meczem rugby pomiędzy Wellow i sąsiednią wsią, Norton St Philip, która leży w odległości niespełna czterech kilometrów. Mecz zostanie rozegrany na terenach rekreacyjnych za siedzibą władz gminnych. Wellow jest jedną z tych wiosek, które do połowy lat osiemdziesiątych pozostawały mało znane. Potem zaczęli tu masowo osiedlać się miastowi. Według tutejszych mieszkańców ostatnio napływ obcych się zmniejszył. Ceny nieruchomości poszybowały poza zasięg weekendowych gości, którzy wpatrzeni w witrynę biura pośrednika handlu nieruchomościami marzą o wiejskim domu z kamienia, z różami pnącymi się wokół wejścia. Te marzenia bledną w korku na autostradzie M4 podczas powrotu do Londynu, a w poniedziałkowy poranek nikt już ich nie pamięta. Charlie chce na Halloween gumową maskę potwora ze światełkami w ciemnych włosach. Nie zgadzam się. Emmie i tak już śnią się koszmary. Przed pocztą stoi policjant z drogówki i kieruje samochody na pobliskie łąki. Przychodzi mi na myśl Veronica Cray. Jest w Londynie. Puka do drzwi Ministerstwa Obrony i Ministerstwa Spraw Zagranicznych, usiłując dociec, dlaczego wszyscy nabierają wody w usta, gdy pada nazwisko Tylera. Jak dotąd usłyszała jedynie lakoniczne stwierdzenie szefa Sztabu Obrony: „Major Gideon Tyler samowolnie opuścił jednostkę”. Sześć słów. Być może to próba kamuflażu sytuacji lub chęć uchylenia się od wyjaśnień. Albo klasyczny przykład zwięzłości wypowiedzi przedstawicieli brytyjskiej armii. Cokolwiek się za tym kryje, rezultat jest ten sam – niezręczna, niezgłębiona, dzwoniąca echem cisza. Oprócz policyjnej fotografii Gideona, jako Patricka Fullera, zrobionej przed dziesięcioma dniami, nie mamy do dyspozycji zdjęć świeższych niż sprzed mniej więcej dekady. Na zdjęciu z monitoringu na lotnisku z 19 maja, gdy przyleciał do Brytanii, twarz zasłania mu daszek bejsbolówki, nasuniętej na czoło. Obciążające go dowody mają, niestety, charakter poszlakowy. Znaleziono u niego komórkę Christine Wheeler. Alice Furness rozpoznała w nim mężczyznę, z którym rozmawiała w pubie na cztery dni przed zniknięciem matki. Nadal nie wiemy, gdzie podziewa się Darcy; być może zidentyfikowałaby go jako pasażera pociągu. Maureen Bracken tylko raz widziała Gideona, siedem lat temu. Nie

pamiętała jego głosu, lecz mężczyzna, który wydawał jej polecenia przez telefon, pytał o Helen Chambers. Policji nie udało się połączyć Gideona z telefonami komórkowymi użytymi podczas przestępstw, bo te albo zostały skradzione, albo kupione pod fałszywym nazwiskiem. – Ziemia do taty, Ziemia do taty – woła Charlie. – Słyszysz mnie? Cytat z jej matki. Przegląda wieszak z ubraniami w poszukiwaniu czegoś ciemnego i gotyckiego. – Słyszałeś, co mówiłam? – Nie. Przepraszam. – Czasami bywasz beznadziejny. – Ponownie naśladuje Julianne. – To było o Darcy. – A dokładnie? – Czemu ona nie może u nas zamieszkać? – Ma swoją rodzinę. A nam brakuje miejsca. – Coś by się znalazło. – To tak nie działa. – Ale ta ciotka jej nie cierpi. – Skąd wiesz? Wahanie Charlie jest dostatecznym dowodem. A staje się jeszcze bardziej wymowne, gdy córka odwraca się do mnie plecami i zawzięcie grzebie w pudle z ubrankami dla lalek. Nie chce na mnie spojrzeć. – Rozmawiałaś z Darcy? Woli milczeć, niż skłamać. – Kiedy z nią rozmawiałaś? Patrzy na mnie z wyrzutem, jakby przeze mnie nie mogła zachować sekretu. – Skarbie, bardzo cię proszę. Martwię się o Darcy. Muszę wiedzieć, gdzie jest. – W Londynie. – Rozmawiałaś z nią? – Uhm. – Czemu mi nic nie powiedziałaś? – Nie zgodziła się na to. Powiedziała, że znalazłbyś ją i zmusił do wyjazdu do Hiszpanii z ciotką, która pali papierochy i zalatuje osłem. Odczuwam raczej ulgę niż gniew. Od pięciu dni nie mam o Darcy żadnych wiadomości. Nie odpowiada ani na moje telefony, ani na SMS-y. Charlie wyznaje mi prawdę. Ona i Darcy rozmawiają ze sobą i esemesują niemal codziennie.

Darcy mieszka w Londynie i trzyma się ze starszą dziewczyną, która wcześniej tańczyła w Royal Ballet. – Chcę, żebyś do niej zadzwoniła – oświadczam. Charlie się waha. – Muszę? – Tak. – A jeśli potem nie będzie chciała się ze mną kolegować? – To jest ważniejsze. Wyjmuje komórkę z kieszeni dżinsów i wystukuje numer. – Nie odbiera – mówi. – Mam zostawić wiadomość? Zastanawiam się przez chwilę. Za cztery godziny będę w Londynie. – Poproś, żeby do ciebie zadzwoniła. Charlie nagrywa wiadomość. Kiedy kończy, wyjmuję komórkę z jej dłoni i w zamian daję moją. – Zamieńmy się na jeden dzień. Darcy nie odbierze telefonu ode mnie, ale do ciebie się odezwie. Charlie się naburmusza. Nad grzbietem jej nosa pojawia się słodka podwójna zmarszczka. – Jeżeli przeczytasz moje SMS-y, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę. None

50

Ruiz, rozparty na parkowej ławce, je kanapkę, popijając kawą. Obserwuje ciężarówkę dostawczą, która usiłuje wjechać tyłem na wąską drogę dojazdową. Ktoś naprowadza kierowcę, pokazując, jak ma robić skręty kierownicą w lewo i w prawo. I stuka otwartą dłonią w podnoszoną bramę. – Wiesz, co jest najgorsze na emeryturze? – pyta Ruiz. – Nie. – Nie ma czegoś takiego jak wolny dzień, urlop albo długi weekend. – Serce krwawi mi z żalu. Z ławki rozciąga się widok na Tamizę. Blade popołudniowe słońce ledwo muska brunatną wodę. Kajaki i statki turystyczne zostawiają za sobą biały ślad, który rozciąga się na powierzchni i obmywa połyskliwe błoto przy brzegu, odsłonięte podczas odpływu. Na przeciwległym brzegu widać stare Barn Elms Water Works. Południowy Londyn mógłby leżeć w innym kraju. Taki właśnie jest Londyn. Bardziej przypomina skupisko wiosek niż metropolię. Chelsea jest inne niż Clapham. Clapham różni się od Hammersmith, a Hammersmith od Barnes, Barnes z kolei nie przypomina dziesiątki innych dzielnic. I jeśli nawet linia graniczna ma zaledwie szerokość rzeki, w każdym z tych miejsc panuje niepowtarzalna atmosfera. Julianne wróciła z Rzymu. Chciałem odebrać ją z Heathrow, lecz oznajmiła, że przyślą po nią samochód z firmy, bo musi jeszcze zajrzeć do biura. Mamy się później spotkać w hotelu i razem pójść na przyjęcie. – Chcesz jeszcze kawy? – pyta Ruiz. Jego dom stoi po drugiej stronie drogi, a on traktuje Tamizę jak oczko wodne we własnym ogrodzie albo prywatny kawałek rzeki. Ta ławka to jego mebel ogrodowy i spędza na niej wiele godzin dziennie, łowiąc ryby bądź przeglądając poranne gazety. Chodzą słuchy, że nigdy niczego nie złowił i nie ma to nic wspólnego z jakością wody czy z rybią populacją w Tamizie. Nie używa przynęty. Nie pytam dlaczego. Pewnych pytań nie należy zadawać.

Bierzemy puste kubki, wracamy do domu i zanosimy je do kuchni. Drzwi do pomieszczenia gospodarczego są otwarte. Z bębna suszarki wystają delikatne, kolorowe damskie ubrania: spódnica w kratę, wrzosowy biustonosz i skarpetki. Widok jakby znajomy, a jednocześnie niepokojący. Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie obecności kobiety w życiu Ruiza, mimo że był trzykrotnie żonaty. – Chcesz się ze mną czymś podzielić? – pytam. Spogląda na suszarkę. – Nie sądzę, aby którakolwiek z tych rzeczy na ciebie pasowała. – Masz gościa? – Córka przyjechała. – Kiedy? – Jakiś czas temu. – Zamyka drzwi, ucinając jednocześnie temat. Córka Ruiza, Claire, tańczy w Nowym Jorku. Jej konflikt z ojcem przypomina globalne ocieplenie – topnienie pokryw lodowych, wzrost poziomu wód w oceanach i spychanie statku z mielizny – wszystkim tym zjawiskom towarzyszą sceptyczne głosy, kwestionujące końcowy efekt. Przechodzimy do salonu. Na ławie leżą porozkładane gazety i teczki z dokumentami dotyczącymi zatonięcia „Argo Hellas”. Ruiz siada i wyciąga swój sfatygowany notes. – Rozmawiałem z oficerem dowodzącym dochodzeniem, z koronerem i z naczelnikiem miejscowej policji. – Wertuje notes, a ja się boję, że kartki lada moment zerwą się z metalowej spiralki. – Przeprowadzono drobiazgowe śledztwo. Tu mam kopie zeznań i zapis rozmów ze świadkami. To wszystko przyszło wczoraj pocztą kurierską. Spędziłem wieczór nad tymi dokumentami i nie natrafiłem na nic niezwykłego. Trzy osoby potwierdziły, że Helen i Chloe Tyler były na promie. Jedną z nich jest płetwonurek z marynarki wojennej, należący do grupy ratunkowej. Ruiz wręcza mi zeznanie i czeka, aż je przeczytam. Nurek zdaje relację z wyławiania czterech ciał. Tamtego dnia widoczność nie przekraczała dziesięciu metrów, a zdradziecki prąd dodatkowo utrudniał zadanie. Podczas piątego zejścia pod wodę natknął się na zwłoki dziewczynki zahaczone o stopień metalowej drabinki przy kołowrocie łodzi ratunkowej na sterburcie tuż przy rufie. Przeciął szelki kamizelki ratunkowej, a wtedy prąd wyrwał mu ciało z rąk. Nie popłynął za nim, bo miał mało powietrza w butli. – Zidentyfikował Chloe na podstawie zdjęcia – dopowiada Ruiz. – Dziewczynka miała rękę w gipsie. To się zgadza z tym, co wczoraj usłyszeliśmy od jej dziadka.

Wyczuwam, że Ruiz pomimo świadectwa płetwonurka nie jest całkiem przekonany. – Sprawdziłem tego człowieka. Ma dziesięcioletni staż i należy do najbardziej doświadczonych nurków, jakich tam mają do dyspozycji. – I...? – W zeszłym roku został zawieszony na sześć miesięcy. Nie sprawdził dokładnie sprzętu, przez co o mało nie utonął jeden ze stażystów. Mówi się, a raczej szepce, że ma problem z alkoholem. Ruiz podaje mi drugie zeznanie. Złożył je kanadyjski student na rocznym urlopie dziekańskim, który rozmawiał z Helen i Chloe krótko po wypłynięciu z portu. Siedzieli w saloniku po stronie sterburty. Chloe cierpiała na chorobę morską i ten chłopak zaproponował jej tabletkę. – Rozmawiałem z jego rodzicami – informuje Ruiz. – Mieszkają w Vancouver. Przylecieli do Grecji po katastrofie, żeby nakłonić syna do powrotu do domu, lecz on się nie ugiął. Nadal podróżuje. – Nie powinien już być na uniwersytecie? – Urlop rozciągnął się na dwa lata. Ostatnie zeznanie pochodzi od Niemki, Yeleny Schafer, która prowadzi hotel na Patmos. Odwiozła Helen z córką do portu i pomachała im na pożegnanie. Ruiz próbował skontaktować się telefonicznie z hotelem, ale okazało się, że w zimie jest zamknięty. – W końcu udało mi się złapać dozorcę. Facet był nieuchwytny, bo gania po całym terenie jak pies z wywieszonym ozorem. Powiedział, że pamięta Helen i Chloe. W czerwcu zatrzymały się u nich na trzy tygodnie. – A gdzie jest teraz Yelena Schafer? – Na wakacjach. Hotel wznowi działalność dopiero na wiosnę. – Ona może mieć rodzinę w Niemczech. – Jeszcze raz spróbuję dodzwonić się do dozorcy. Nie był przesadnie wylewny. Ruiz nie zaciągnął zasłon. Widzę więc sylwetki joggerów truchtających ścieżką wzdłuż Tamizy i słyszę mewy walczące o odpadki zagrzebane w mule. Ruiz wręcza mi raport Morskiej Służby Poszukiwawczo-Ratowniczej z nazwiskami ofiar, osób ocalałych i uznanych za zaginione. Oficjalna lista pasażerów nie istnieje. Prom regularnie kursował między wyspami i korzystali z niego zarówno turyści, jak i miejscowi. Ludzie wsiadali i wysiadali po drodze, kupowali bilety na pokładzie. Helen najprawdopodobniej zapłaciła gotówką, żeby uniknąć śladu, jaki zostawia karta kredytowa.

Bryan Chambers mówił, że szesnastego czerwca przesłał córce pieniądze z konta na wyspie Man do banku na Patmos. Jakie jeszcze mamy dowody, że Helen i Chloe rzeczywiście znajdowały się na pokładzie „Argo Hellas”? Fale wyrzuciły bagaż na plażę prawie pięć kilometrów na wschód od miasteczka. Dużą walizkę. Mniejszą, należącą do Chloe, wyłowiła łódź rybacka. Ruiz wyciąga zeszyt w twardych okładkach ozdobionych kolażem z wycinanek z kolorowych czasopism. Okładka spuchła po nasiąknięciu wodą, nazwisko na naklejce jest nieczytelne. – Znaleźli to w rzeczach Chloe. Jej pamiętnik. – Jak udało ci się go zdobyć? – Wystarczyło kilka niewinnych kłamstw. Mam go przekazać rodzinie. Otwieram pamiętnik i wodzę palcami po zmarszczonych i szorstkich od zaschłej soli kartkach. Bardziej przypomina zeszyt z wyklejankami niż dziennik. Są tu widokówki, zdjęcia, odcinki biletów, rysunki i od czasu do czasu jakiś wpis. Chloe wkładała między kartki kwiaty. Maki. Widzę miejsca, gdzie pręciki i płatki zabarwiły papier. Śledzę na kruchych kartkach podróż matki z córką, głównie po wyspach. Tu i ówdzie parę słów o ludziach. Chloe opisuje turecką koleżankę, wspomina chłopca, który jej pokazał, jak łapać ryby. Nie ma ani słowa o ucieczce z Niemiec, jest natomiast wzmianka o lekarzu w Strasburgu, który założył dziewczynce gips. Jako pierwszy się na nim podpisał i narysował Kubusia Puchatka. Widokówki i drobne pamiątki pozwalają odtworzyć trasę wybraną przez Helen. Musiała sprzedać albo zostawić gdzieś samochód, zanim autobusem przejechały przez góry do Jugosławii, a stamtąd ruszyły do Grecji. Dzień mija za dniem, tydzień za tygodniem. Matka i córka ciągle są w drodze, coraz dalej od Niemiec. Docierają do Turcji i poruszają się wzdłuż linii wybrzeża. W końcu zatrzymują się na kempingu w Fethiye nad Morzem Egejskim. Ręka Chloe kiepsko się zrasta. Kolejna wizyta w szpitalu. Zdjęcia rentgenowskie. Konsultacje. Chloe pisze kartkę do ojca; rysuje jego podobiznę. Ta pocztówka nigdy nie zostanie wysłana. Chloe robi na mnie wrażenie inteligentnego, beztroskiego dziecka. Wyraźnie tęskni za koleżankami ze szkoły w Niemczech i za swoją kotką Tinkerbell, na którą wszyscy wołają „Tinkle”, bo taki dźwięk wydaje dzwoneczek przy jej obroży, kiedy zaczaja się na ptaki w ogrodzie.

Ostatni wpis jest z dwudziestego drugiego czerwca, czyli dwa dni przed zatonięciem „Argo Hellas”. Chloe jest podekscytowana zbliżającymi się urodzinami. Za dwa tygodnie skończy siedem lat. Przerzucając ostatnie kartki, odnoszę wrażenie, że Helen i Chloe nareszcie opuściło napięcie. Dopiero tu, na Patmos, zatrzymały się dłużej niż w jakimkolwiek innym miejscu, przez które przejeżdżały w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Zamykam dziennik i wodzę palcami po kolażu. Czasami, kiedy człowiek intensywnie przygląda się jakiejś scenie, dotyka go coś w rodzaju ślepoty, bo wizerunek wyryty w podświadomości nie pozwala dostrzec nowych szczegółów, które powinny zwrócić na siebie uwagę. Podobnie jest z chęcią uproszczenia czy uogólnienia jakiejś sytuacji. Zamiast szukać wyjaśnienia dla detali, które do niej nie pasują, wolimy je zignorować. – Czy pośród przysłanych rzeczy było jakieś zdjęcie Helen Chambers? – zwracam się do Ruiza. – Mamy już jedno. Błyskawicznie domyśla się, do czego zmierzam. – Co? Sądzisz, że chodzi o inną kobietę? – Nie. Ale wolę mieć pewność. Odchyla się na krześle i patrzy na mnie z uwagą. – Jesteś nie lepszy od Gideona, nie wierzysz w ich śmierć. – Chcę zrozumieć, dlaczego według niego one żyją. – Albo złudzenia, albo wyparcie. – A może on coś wie. Ruiz wstaje i krzywi się z bólu, prostując zdrętwiałe nogi w kolanach. – Jeżeli Helen i Chloe żyją, to gdzie są? – Ukrywają się. – Jak mogłyby sfingować własną śmierć? – Ich ciał nie wyłowiono. A bagaż można wyrzucić do morza. – A zeznania? – Bryan Chambers ma dość pieniędzy, żeby urobić świadków. – To trochę naciągane – ocenia Ruiz. – Rozmawiałem z biurem koronera. Helen i Chloe figurują na liście ofiar. – Czy możemy poprosić o przefaksowanie zdjęcia Helen? Chcę mieć pewność, że mówimy o tej samej kobiecie.

Veronica Cray ma wracać do Bristolu pociągiem, który rusza z Londynu o szóstej po południu. Chcę porozmawiać z nią wcześniej. Taksówka wiezie nas po Fulham Palace Road, przez Hammersmith i Shepherd’s Bush. Zawieszenie po prawej stronie jest mocno sfatygowane i samochód przechyla się na bok. Kto wie, czy pod przednią osią nie zaklinował się jakiś pieszy. Ruiz siedzi w milczeniu. Autobusy mkną swoim pasem, zbierając pasażerów z przystanków. Ludzie wyglądają przez okna lub drzemią z głową opartą o szybę. Krążę myślami wokół informacji dotyczących zatonięcia promu. Ciał Helen i Chloe nie odnaleziono, lecz to jeszcze nie oznacza, że przeżyły katastrofę. Gideon też nie ma na to dowodów. Tego właśnie szuka – potwierdzenia, że umarły albo że żyją. Jednak to nie jest pełne wyjaśnienie. Jego zbrodnie są nacechowane sadyzmem. I nie przestanie ich popełniać, bo czerpie z nich satysfakcję. Veronica Cray czeka na nas w kawiarni przy pierwszym peronie. Poły jej rozpiętego płaszcza sięgają podłogi. Witają się z Ruizem skinieniem głów. Dwie rzeczy, jakie łączą tych dwoje, to zawód i świadomość, że nic nie jest bardziej wymowne od milczenia. Zsuwamy krzesła i spoglądamy na zegarki. Veronica ma dla nas piętnaście minut. – Ministerstwo Obrony chce przejąć śledztwo – oznajmia. – Jak to? – Tyler samowolnie opuścił jednostkę. Utrzymują, że nadal obowiązuje go regulamin służby. Chcą go zaaresztować. – Co pani na to? – Powiedziałam, żeby się odpieprzyli. Dwie kobiety nie żyją, i to jest moje śledztwo. Nie oddam go z powodu widzimisię jakiegoś kutafona w khaki, któremu staje lufa za każdym razem, gdy widzi czołg. Jadowity ton komisarz kontrastuje ze skupieniem, z jakim słodzi i miesza herbatę. Unosi filiżankę do ust, trzymając uszko w dwóch palcach, i od razu wypija połowę naparu, nie zważając na jego temperaturę. Wypukłość na jej bladym, tłustym podgardlu przywodzi na myśl poruszającą się w środku pięść. Odstawia filiżankę i opowiada, co zdołała ustalić na temat Gideona Tylera. Dzięki swoim kontaktom w Królewskiej Policji Ulsteru dowiedziała się, że Tyler przebywał cztery lata w Belfaście, służąc w TCG w Armagh, jednostce wywiadu wojskowego specjalizującej się w inwigilacji i śledztwie.

– Nic dziwnego, że tak trudno go namierzyć – zauważa Ruiz. – Ci faceci wiedzą, jak kogoś śledzić, pozostając niewidzialnym. To eksperci od rozpoznania. – Skąd pan wie? – zaciekawia się komisarz. – Pracowałem w Belfaście przez jakiś czas – wymijająco odpowiada Ruiz. Cray nie lubi, gdy się coś przed nią ukrywa, ale podejmuje przerwany wątek: – Urząd Imigracyjny wyciągnął akta Tylera. W ciągu ostatnich sześciu lat wielokrotnie jeździł on do Pakistanu, Polski, Egiptu, Somalii, Afganistanu i Iraku. Czas pobytu wahał się od tygodnia do miesiąca. – Skąd Egipt i Somalia? – pyta Ruiz. – Armia brytyjska nie prowadzi tam operacji. – Może szkolił miejscowych – domyśla się komisarz. – To nie tłumaczy całej tej aury tajemniczości. – Kontrwywiad? – Brzmi sensowniej. – Maureen Bracken wspomniała, że Christine i Sylvia w żartach nazywały Gideona człowiekiem widmo. Przebiegam w myślach listę krajów, do których Tyler jeździł: Afganistan, Irak, Polska, Pakistan, Egipt i Somalia. Jest oficerem przeszkolonym w prowadzeniu przesłuchań, specjalistą od wyciągania informacji od podejrzanych: jeńców wojennych, osób zatrzymanych, terrorystów... Przed oczyma staje mi Sylvia Furness zwisająca z gałęzi, w kapturze na głowie. Po niej pojawia się drugi obraz – Maureen Bracken na klęczkach z rozpostartymi ramionami i z opaską na oczach. Deprawacja sensoryczna, dezorientacja i poniżenie to narzędzia typowe dla oprawców i specjalistów od szczególnych przesłuchań. Jeżeli Gideon wierzy, że Helen i Chloe żyją, to niewątpliwie jest też przekonany, iż ktoś pomaga im się ukrywać... Bryan i Claudia Chambersowie, Christine Wheeler, Sylvia Furness i Maureen Bracken. Komisarz przypatruje mi się badawczo. Ruiz siedzi bez ruchu, ze wzniesionymi oczyma, jakby nasłuchiwał odgłosu nadjeżdżającego pociągu lub echa z przeszłości. – Powiedzmy, że ma pan rację i że Tyler wierzy, iż one żyją – odzywa się Cray. – Po co jednak stara się je wypłoszyć z kryjówki? Jaki to ma sens? Helen do niego nie wróci i nigdy nie będzie oddychał tym samym powietrzem co jego córka. – Jemu nie zależy na ich odzyskaniu. On pragnie ukarać żonę za to, że go

zostawiła, i chce mieć dostęp do córki. Napędza go nienawiść i strach. Strach przed tym, do czego jest zdolny i obawa, że nigdy więcej nie zobaczy córki. Ale jeszcze silniejsza jest jego nienawiść. Ta nienawiść ma swoistą strukturę. – Jak to rozumieć? – To nienawiść, przez którą on żąda, żeby wszyscy schodzili mu z drogi, i neguje prawa innych ludzi, nienawiść, która usprawiedliwia Gideona i jednocześnie zatruwa, kształtując jego przekonania. On żyje, karmiąc się nienawiścią. – Kto będzie jego następnym celem? – Trudno powiedzieć. Rodzina Helen jest chroniona, lecz pozostają koleżanki... Komisarz Cray pochyla się, opierając dłonie na kolanach, jakby szukała odrobiny pocieszenia w widoku wyświeconych nosków swoich butów. Ciszę zakłóca zapowiedź pociągu. Veronica musi się zbierać. Zapina płaszcz, podnosi się od stolika, mówi nam „do widzenia” i przepycha się przez tłum do stojącego pociągu z zawziętością godną ogrzycy. Ruiz odprowadza ją wzrokiem, drapiąc się po nosie. – Myślisz, że w środku Cray siedzi chuda kobieta, która usiłuje się wydostać na wierzch? – Nawet dwie. – Napijesz się? Spoglądam na zegarek. – Innym razem. Przyjęcie Julianne zaczyna się o ósmej. Chcę jeszcze kupić jej prezent. – Na przykład co? – Biżuteria jest zawsze mile widziana. – Tylko wtedy, gdy masz romans. – To znaczy? – Kosztowne prezenty są dowodem winy. – Wcale nie. – Im droższy prezent, tym większa wina. – Jesteś żałośnie podejrzliwym człowiekiem. – Byłem trzykrotnie żonaty. Znam się na tych sprawach. Ruiz przygląda mi się dyskretnie. Czuję, że lewa ręka zaczyna mi drżeć. – Julianne dużo przebywa poza domem. Często wyjeżdża. Tęsknię za nią. Pomyślałem, że zrobię jej przyjemność. Moje wyjaśnienia brzmią nieco nadgorliwie. Po co w ogóle się tłumaczę?

Przecież nie powiem Ruizowi o szefie Julianne, o rachunku za śniadanie w pokoju ani o bieliźnie czy telefonach. Nie wspomnę także o pocałunku Darcy ani o pytaniu Julianne, czy nadal ją kocham. Ja nic nie powiem, a on nie zapyta. To jeden z największych paradoksów męskiej przyjaźni. Coś w rodzaju niepisanego regulaminu: nie zaczynaj kopać tunelu, dopóki nie sięgniesz dna. None

51

Główna sala wystawowa Muzeum Historii Naturalnej została zmieniona w prehistoryczny las. Małpy, gady i ptaki zdają się chodzić po ścianach z terakoty i zwisać z wysokich łuków. Szkielet diplodokusa oświetlono na zielono. Jestem wykąpany, ogolony, nafaszerowany lekami i ubrany w mój najlepszy wyjściowy strój, którego nie wyciągałem z szafy od niemal dwóch lat. Julianne powiedziała, żebym wypożyczył smoking od Moss Bross, ale po co, skoro mój stary jeszcze całkiem dobrze się prezentuje? Przyjechałem sam. Julianne nie zdążyła zajechać do hotelu. Kolejne problemy w pracy – oznajmiła bez wdawania się w szczegóły. Przyjedzie razem z Dirkiem i z prezesem, Eugenem Franklinem. Jest tu z setka, a może i więcej współpracowników mojej żony, karmionych i nasączanych przez kelnerów, którzy krążą po mozaikowej posadzce z kieliszkami szampana na srebrnych tacach. Mężczyźni są w smokingach (o zdecydowanie modniejszym kroju niż mój), a kobiety wyglądają oszałamiająco w koktajlowych sukienkach z głębokim dekoltem lub ze śmiało wyeksponowanymi plecami i w czółenkach na wysokich obcasach. Mam wokół siebie ludzi z branży, inwestorów, bankierów i księgowych. W latach osiemdziesiątych byli panami świata, teraz zadowala ich panowanie w korporacjach i holdingach. Powinienem poprzestać na soku pomarańczowym, ale nie mogę go znaleźć. Chyba kieliszek szampana mi nie zaszkodzi. Nie bywam często na przyjęciach. Nieprzespane noce i alkohol są na mojej liście rzeczy zakazanych. Pan Parkinson mógłby się zdenerwować. Mógłby przytrzymać mi lewą rękę i zamarłbym z widelcem albo z kieliszkiem w połowie drogi do ust, podobny do wypchanych naczelnych, stojących na drugim piętrze. Julianne powinna już być. Wspinam się na palce i rozglądam po sali ponad ludzkimi głowami. U dołu schodów dostrzegam piękną kobietę w zwiewnej jedwabnej sukni, udrapowanej w miękkie fałdy na karku i między piersiami. Nie

od razu ją poznaję. To Julianne. Nie widziałem jeszcze tej sukni. Szkoda, że nie dostała jej ode mnie w prezencie. Potrąca mnie jakaś dama, ochlapując przy okazji szampanem. – To przez te cholerne obcasy – tłumaczy się speszona, podając mi serwetkę. Wysoka, cienka jak trzcina i lekko wstawiona, niebezpiecznie przechyla kieliszek. – Zapewne jest pan drugą połową? – pyta. – Słucham? – Czyimś mężem – wyjaśnia. – Jak pani poznała? – Wydaje się pan zagubiony. A tak w ogóle to jestem Felicity. Ludzie mówią na mnie Flip. Podaje mi dwa palce. Ja nadal próbuję ściągnąć wzrokiem Julianne. – A ja jestem Joe. – Pan Joe. – Joe O’Loughlin. Otwiera szeroko oczy ze zdumienia. – Ach, to ty jesteś tym tajemniczym mężem. Myślałam, że Julianne nosi obrączkę tak na niby. – Kto nosi obrączkę na niby? – wtrąca się niższa kobieta z obfitym biustem. – Nikt. To jest mąż Julianne. – Naprawdę? – Czemu miałaby nosić obrączkę na niby? – pytam. Flip szybkim ruchem zdejmuje następny kieliszek z szampanem z tacy przechodzącego obok kelnera. – Żeby zniechęcać ewentualnych adoratorów, oczywiście, ale to nie zawsze działa. Niektórzy mężczyźni widzą w tym wyzwanie. Niska kobieta chichocze, a jej biust trzęsie się w takt. Jest tak niska, że nie mogę patrzeć jej w twarz, nie mając przy tym wrażenia, że gapię się w jej dekolt. Julianne przy schodach rozmawia z kilkoma mężczyznami. To muszą być jakieś ważne figury, bo zwykli śmiertelnicy nerwowo kręcą się w pobliżu, nie mając odwagi podejść. Wysoki ciemnowłosy mężczyzna szepce coś mojej żonie do ucha. Jego dłoń muska jej plecy i zatrzymuje się na karku. – Musisz być z niej bardzo dumny – mówi Flip. – Jestem.

– Mieszkacie w Kornwalii, tak? – W Somerset. – Jakoś nie wyobrażam sobie Julianne na wsi. – A to czemu? – Zbyt efektowna. Dziwię się, że puszczasz ją tak daleko od domu. Mężczyzna rozbawił Julianne. Śmieje się, mrużąc oczy i zwilżając wargi językiem. – Kim jest ten gość obok niej? – pytam. – Och, to Dirk Cresswell. Nie znacie się? – Nie. Dłoń Dirka zjeżdża niżej i zsuwa się po jedwabiu opływającym pośladki, a jego oczy zdają się wisieć na dekolcie. – Może lepiej idź ją uwolnić z jego szponów – śmieje się Flip. Natychmiast kieruję się w stronę tych dwojga, torując sobie drogę pomiędzy ramionami i łokciami, przepraszając i pilnując, by nie rozlać szampana. W końcu przystaję i wychylam zawartość kieliszka. Jakiś starszy mężczyzna staje na szczycie schodów i podzwaniając łyżeczką o kieliszek, ucisza zebranych. Wygląda bardzo nobliwie. To musi być sam prezes Eugene Franklin. Rozmowy cichną. – Dziękuję – zaczyna przemowę i przeprasza towarzystwo za przerwę w zabawie. – Wszyscy wiemy, dlaczego się dzisiaj spotkaliśmy. – Żeby się napić – wtrąca jakiś żartowniś. – To też, w swoim czasie – odpowiada Franklin. – Dzisiaj pijecie bollingera na koszt firmy z okazji okrągłej rocznicy powstania Franklin Equity Group. Działamy już dziesięć lat. Tu i ówdzie rozlegają się wiwaty. – Niektóre z danych widocznych na ekranach monitorów potwierdzają, że było to dziesięć bardzo owocnych lat i że płacę wam wszystkim zdecydowanie za dużo. Julianne, podobnie jak wszyscy zebrani, kwituje tę uwagę śmiechem i patrzy wyczekująco na Franklina. – Zanim impreza na dobre się rozkręci, pragnę złożyć podziękowania kilku osobom. Dzisiaj podpisaliśmy najpoważniejszą umowę w historii firmy. Wielu z was pracowało przy tym kontrakcie przez ostatnich pięć lat, a dzięki premiom, jakie przez to przypadną nam w udziale, będziemy mieć radosne Święta Bożego Narodzenia.

Wszyscy niewątpliwie znacie Dirka Cresswella. Ja też kiedyś byłem młody i przystojny. I byłem również kobieciarzem, dopóki nie zrozumiałem, że istnieją sprawy ważniejsze od seksu. – Zawiesza głos. – Mam na myśli małżeństwo. Wiem, bo miałem dwie żony. – Dirk miał ich dziesiątki, ale żadna nie była jego! – woła ktoś. Wszyscy, łącznie z Franklinem, wybuchają śmiechem. – Pragnę za dopięcie naszej największej umowy podziękować szczególnie Dirkowi, a także osobie, która mu w tym pomagała, pięknej, utalentowanej i... (zawiesza głos) władającej wieloma językami Julianne O’Loughlin. Oprócz reakcji w postaci wiwatów i gwizdów widzę porozumiewawcze szturchańce i puszczane oka. Franklin zaprasza Dirka i Julianne na podest. Ona wstępuje na schody spłoniona niczym panna młoda przyjmująca gratulacje. Kieliszki unoszą się w toaście. Nie ma mowy, aby udało mi się teraz do niej docisnąć. Znalazła się w centrum uwagi. Usuwam się na obrzeże tłumu. Moja komórka wibruje. A właściwie komórka Charlie. Przykładam ją do ucha, osłaniając dłonią, i wciskam zielony klawisz. – Halo – odzywa się Darcy, przekonana, że na drugim końcu linii jest moja córka. Ledwo ją słyszę przez gwar. – Nie rozłączaj się – mówię. Darcy się waha. – I nie miej pretensji do Charlie. Sam się domyśliłem. – Niech pan przestanie do mnie wydzwaniać i przysyłać SMS-y. – Chcę tylko wiedzieć, jak sobie radzisz. – Dobrze sobie radzę. Proszę nie dzwonić. Moja skrzynka pocztowa jest zapchana. Odbieranie wiadomości kosztuje. Skręcam korytarzem w lewo i za szatnią widzę wnękę pod schodami. – Powiedz mi tylko, gdzie się zatrzymałaś. – Nie. – Gdzie mieszkasz? – U koleżanki. – W Londynie? – Czy pan w końcu przestanie mnie wypytywać? – Czuję się odpowiedzialny... – Niepotrzebnie. Pan za mnie nie odpowiada, okej? Jestem na tyle dorosła, żeby sama dać sobie radę. Mam pracę. Zarabiam. I będę tańczyć.

Mówię jej o Gideonie Tylerze. To z nim mogła rozmawiać w pociągu, kiedy jechała na przesłuchanie do Londynu. Policja chce, żeby obejrzała jego zdjęcie. Zastanawia się, jak postąpić. – Nie próbuje mnie pan nabrać? – Nie. – I nie będzie pan dzwonić? – Nie tak często. Rozmyśla jeszcze przez chwilę. – Dobra. Jutro się odezwę. Muszę wracać do pracy. – Gdzie pracujesz? – Obiecał pan... – W porządku. Żadnych więcej pytań. Wracam na przyjęcie. Wypijam kieliszek, a potem drugi. Dochodzą do mnie strzępki rozmów. Mężczyźni wymieniają opinie na temat giełdy, pozycji amerykańskiego dolara i cen biletów na Twickenham. Ich żony i partnerki bardziej interesuje wysokość czesnego w prywatnych szkołach i to, gdzie kto w tym roku jedzie na narty. Julianne obejmuje mnie w pasie. – Gdzie się podziewałeś? – Ach, kręciłem się tu i tam. – Nie chowałeś się przypadkiem? – Nie. Darcy dzwoniła. Jej oczy momentalnie się chmurzą, lecz tłumi niechęć. – Wszystko u niej w porządku? – Mówi, że tak. Jest w Londynie. – Gdzie mieszka? – Nie mam pojęcia. Julianne wygładza suknię na biodrach. – Podoba mi się ta sukienka. Jest obłędna. – Dziękuję. – Kiedy ją kupiłaś? – W Rzymie. – Nic mi nie mówiłaś. – To była moja premia. – Dostałaś ją od Dirka?

– Widział, jak na nią patrzyłam. Nie wiedziałam, że ją kupi. Zaskoczył mnie. – Premia za co? – Słucham? – Powiedziałaś, że to premia. – Ano tak. Za nadliczbowe godziny. Pracowaliśmy intensywnie. Jestem wykończona. Zdaje się nie dostrzegać, jak duszno jest w tej sali i że nie ma czym oddychać. – Chcę cię poznać z Dirkiem. – Bierze mnie za rękę. – Opowiadałam mu o tobie. Prowadzi mnie przez tłum. Ludzie się rozstępują. Dirk i Eugene rozmawiają z paroma współpracownikami pod paszczą dinozaura, co wygląda tak, jakby gad lada moment miał ich pochłonąć. Przystajemy i czekamy. Każda z wypowiedzi Dirka jednoznacznie go określa; jest zarozumiały, hałaśliwy i ma patent na nieomylność. – Dirk... – Julianne wykorzystuje przerwę w rozmowie panów. – To jest Joe, mój mąż. Joe, poznaj Dirka Cresswella. Ma przerażający uścisk dłoni. Taki, od którego trzeszczą palce i oczy wychodzą na wierzch. Staram się mu dorównać. On się uśmiecha. – Pracujesz w finansach, Joe? Zaprzeczam ruchem głowy. – Bardzo mądrze. Czym się zajmujesz? Och, racja. Pamiętam, jak Jules wspomniała, że jesteś lekarzem od czubków. Zerkam w stronę Julianny. Eugene Franklin zajął ją rozmową i już nie zwraca na nas uwagi. Dirk najzwyczajniej w świecie odwraca się ode mnie. Nie plecami. Bokiem. Widocznie inne osoby stojące w kręgu budzą jego większe zainteresowanie lub łatwiej na nich wywrzeć wrażenie. Czuję się jak lokaj, który z czapką w ręce czeka na pozwolenie odejścia. Mija nas kelner z tacą kanapek. Dirk robi uwagę na temat pasztetu strasburskiego. Nie jest najgorszy – mówi, ale daleko mu do tego, który jadł w Paryżu, w małej restauracyjce na Montparnasse, gdzie lubił zaglądać Hemingway. – Smakuje całkiem dobrze komuś, kto mieszka w Somerset – mówię głośno. – Tak – odpowiada Dirk. – Na szczęście nie wszyscy jesteśmy z Somerset. Ludzie się śmieją. A ja mam ochotę przyłożyć pięścią w ten jego kształtny nos. Dirk nie przestaje perorować o Paryżu głosem pełnym wyższości, który przenika

mnie na wskroś, przywodząc na myśl to wszystko, co budzi moją nienawiść do takich bezczelnych typów. Oddalam się i rozglądam za kolejnym drinkiem. Natykam się na Flip, a ta przedstawia mnie swemu chłopakowi, który jest dilerem. – Akcji, nie narkotyków – zaznacza. Ciekawe, ile razy powtarzał ten greps. Z powodu wypitych drinków przechodzę z fazy wskazującej na spożycie do etapu zamroczenia. Absolutnie nie powinienem sięgać po alkohol, lecz ilekroć rozważam przerzucenie się na wodę mineralną, jakimś dziwnym zrządzeniem losu trzymam w ręce kolejny kieliszek z szampanem. Tuż przed północą jestem już pijany. Chcę wracać. Rozglądam się za Julianne. Nie ma jej na parkiecie tanecznym ani pod dinozaurem. Wdrapuję się po schodach i zaglądam we wszystkie ciemne kąty. Wiem, że wyobraźnia mnie ponosi, lecz spodziewam się znaleźć ją z językiem Dirka w ustach i jego rękami pod suknią. O dziwo, nie czuję gniewu ani żalu. Po prostu materializuje się we mnie pewność towarzysząca mi od tygodni. Wychodzę na zewnątrz głównymi drzwiami. O, jest Julianne. Stoi plecami do kamiennej kolumny. Dirk z ręką opartą o filar odcina jej drogę odwrotu. Dostrzega, że się zbliżam. – O wilku mowa... Dobrze się bawisz? – Tak, dziękuję. – Zwracam się do Julianne: – Gdzie byłaś? – Rozglądałam się za tobą. Dirkowi się wydawało, że widział, jak wychodzisz na dwór. – Nie. Dłoń Dirka osuwa się po kolumnie, dotykając ramienia mojej żony. – Możesz zabrać tę rękę? – pytam, nie rozpoznając własnego głosu. Oczy Julianne robią się okrągłe. – Przyjacielu, chyba źle to interpretujesz – mówi z uśmiechem Dirk. Julianne próbuje śmiechem rozładować napięcie. – No, Joe, chyba czas na nas. Pójdę po płaszcz. Daje nurka pod ramieniem Dirka. A on patrzy na mnie z mieszaniną współczucia i satysfakcji. – Za dużo szampana, przyjacielu. To się przydarza najtęższym głowom. – Nie jestem twoim przyjacielem. I nie dotykaj więcej mojej żony. – Wybacz – mówi. – Już takie mam ruchliwe ręce. – Jakby na dowód własnych słów, unosi je do góry. – Przepraszam, jeśli doszło do nieporozumienia.

– Nie ma żadnego nieporozumienia – odwarkuję. – Wiem, o co ci chodzi. Podobnie jak wszyscy tutaj. Masz ochotę przespać się z moją żoną. Może zresztą już to zrobiłeś. A potem będziesz się przechwalał przed swoimi nadętymi koleżkami od golfa w czasie weekendu w Algarve albo na niedzielnym polowaniu w Szkocji. Jesteś szpanerem i dupkiem, Dirk. Podrywasz cudze żony, zapraszasz je na kolacje do Sketch, a potem do bajeranckiego hotelu w Londynie z eleganckimi szlafrokami i z jacuzzi. Popisujesz się przed nimi znajomościami, bo oczywiście ze wszystkimi jesteś po imieniu: Nigella i Charles, Madonna i Guy, Victoria i David, bo wydaje ci się, że dzięki temu urośniesz w oczach tych kobiet, lecz tak naprawdę pod tą opalenizną z solarium i fryzurą za sześćdziesiąt funtów kryje się przesadnie opłacany i wychwalany handlarz, który nawet samego siebie nie potrafi sprzedać. Widzowie gromadzą się wokół nas niczym uczniowie na boisku, którzy z fascynacją przyglądają się potyczce ze szkolnym dręczycielem. Julianne pospiesznie przeciska się ku nam przez tłum, bo wyczuwa, że dzieje się coś okropnego. Woła mnie. Błaga, żebym się zamknął, ciągnie za ramię, ale jest już, niestety, za późno. – Widzisz, Dirk, znam takie typy jak ty. Znam ten pyszałkowaty uśmiech i protekcjonalny ton w stosunku do kelnerów, domokrążców i ekspedientek. Sarkazmem i arogancją próbujesz przykryć fakt, że tak naprawdę niewiele znaczysz. I starasz się to sobie powetować, zabierając innym mężczyznom to, co do nich należy. Widzisz w tym wyzwanie, podnieca cię polowanie. Niestety, potem nie potrafisz utrzymać przy sobie kobiety dłużej niż przez kilka tygodni, bo każda z nich szybko odkrywa, że jesteś pretensjonalnym, nadętym, egoistycznym sukinsynem, i rzuca cię w diabły. – Joe, proszę, ani słowa więcej. Proszę cię, zamilcz wreszcie. – Ja dużo widzę, Dirk. Dostrzegam szczegóły. Weźmy na przykład ciebie. Twoje paznokcie są płaskie i żółtawe. To oznaka niedoboru żelaza. Możliwe, że masz problem z nerkami. Na twoim miejscu odstawiłbym viagrę, przynajmniej dopóki nie zrobisz badań. None

52

Zanim docieram do pokoju, Julianne zdążyła już zamknąć się w łazience. Pukam do drzwi. – Idź sobie. – Otwórz, proszę. – Nie. Przyciskam ucho do drewna i mam wrażenie, że słyszę delikatny szelest jedwabiu. Może ona klęczy po drugiej stronie drzwi i też przyciska do nich ucho. – Joe, dlaczego mi to robisz? Ilekroć czuję się szczęśliwa, robisz coś, żeby to zepsuć. Biorę głęboki oddech. – Znalazłem rachunek z Włoch. Wyrzuciłaś go. Nie odpowiada. – Za śniadanie do pokoju. Szampan, bekon, jajka, racuszki... W życiu nie dałabyś rady tego wszystkiego zjeść. – Przeglądasz moje rachunki? – Znalazłem go. – Grzebałeś w koszu na śmieci... Szpiegowałeś mnie. – Nie szpiegowałem. Wiem, co zwykle jadasz na śniadanie. Świeże owoce, jogurt, muesli... Moja pewność i poczucie osamotnienia są tak intensywne, że wydają się idealnie do siebie pasować. Jestem pijany. Drżę na całym ciele. Wydarzenia wieczoru przesuwają mi się przed oczami. – Widziałem, jak Dirk na ciebie patrzy. Nie mógł utrzymać rąk przy sobie. Słyszałem uszczypliwe komentarze i szeptane uwagi. Wszyscy myślą, że sypiacie ze sobą. – Ty też! Uważasz, że pieprzę się z Dirkiem. Według ciebie zamówiłam śniadanie do pokoju po upojnej nocy. Jak dotąd nie zaprzeczyła. Niczego nie wyjaśniła.

– Dlaczego nie powiedziałaś mi o sukience? – Dopiero wczoraj mi ją dał. – Czy bielizna też była premią... prezentem od niego? Nie odpowiada. Przyciskam mocniej ucho do drzwi i czekam. Słyszę, jak wzdycha i odchodzi w głąb łazienki. Leci woda. Ja dalej czekam. Kolana mi sztywnieją. W ustach mam metaliczny smak, zapowiedź zbliżającego się kaca. – Joe, chcę, żebyś dobrze się zastanowił, zanim zadasz mi to pytanie – odzywa się nareszcie. – To znaczy? – Chcesz wiedzieć, czy spałam z Dirkiem. Zapytaj mnie. Ale pamiętaj, co na zawsze zostanie utracone, kiedy to zrobisz. Mówię o zaufaniu. Nie da się już go odbudować, Joe. Chcę, abyś to zrozumiał. Drzwi się otwierają. Cofam się. Julianne wychodzi z łazienki owinięta we frotowy szlafrok, ciasno przewiązany paskiem w talii. Nie patrząc mi w oczy, kieruje się do łóżka i kładzie, odwracając się do mnie plecami. Materac ledwo ugina się pod jej ciałem. Suknia leży na podłodze w łazience. Walczę z chęcią podarcia jej na strzępy. – Nie mam zamiaru pytać – mówię. – Ale i tak będziesz myślał swoje. Uważasz, że cię zdradziłam. – Nie mam pewności. Nie odpowiada. Cisza zdaje się wysysać powietrze z pokoju. – To był żart – szepce. – Siedzieliśmy do późnej nocy nad tą umową, dopracowując szczegóły. Padałam na nos ze zmęczenia. Było zbyt późno, żeby dzwonić do Londynu, wysłałam więc maila do Eugene’a. Przeczytał wiadomość dopiero na drugi dzień rano, po przyjściu do biura. Polecił sekretarce, aby skontaktowała się z hotelem i zamówiła śniadanie z szampanem. Ponieważ nie wiedziała, co wybrać na to śniadanie, powiedział jej: „Zamów cały cholerny zestaw”. Spałam, kiedy kelner zapukał do drzwi. Do pokoju wjechały trzy wózki z jedzeniem. Zadzwoniłam do kuchni, żeby poinformować ich o pomyłce. Powiedzieli, że to na zamówienie mojej firmy. Dirk zadzwonił do mnie ze swojego pokoju. Dla niego Eugene również zamówił takie śniadanie. Ciągle jeszcze zmęczona, nie miałam ochoty na jedzenie. Odwróciłam się na drugi bok i z powrotem zasnęłam. Moja lewa dłoń podryguje, oparta na kolanie. – Dlaczego nic nie mówiłaś? Odebrałem cię wtedy z dworca, a ty nawet

słowem o tym nie wspomniałaś. – Joe, chwilę przedtem kobieta skoczyła z mostu na twoich oczach. – Mogłaś później mi powiedzieć. – To był żart w stylu Eugene’a. Według mnie mało zabawny. Nie cierpię, kiedy marnuje się jedzenie. W smokingu czuję się jak w kaftanie bezpieczeństwa. Rozglądam się po pokoju hotelowym. Blichtr i pozbawione charakteru umeblowanie. To właśnie w takie miejsce Dirk przyprowadziłby cudzą żonę. – Widziałem, jak na ciebie patrzył... Wlepiał wzrok w biust, kładł ci rękę na plecach, niby od niechcenia przesuwał ją niżej. Nie mogłem tego znieść. Nie mogłem znieść tych szeptów i insynuacji. – Do mnie też docierały – odpowiada. – Ale je ignorowałam. – Kupił ci bieliznę... i tę suknię. – No to co? Według ciebie chodzę do łóżka z mężczyznami, którzy mi dają prezenty? Joe, za kogo ty mnie masz? Naprawdę tak mnie widzisz? – Nie. Siadam na łóżku obok niej. Wzdryga się i odsuwa. Alkohol robi swoje. Głowa pulsuje mi z bólu. Przez uchylone drzwi ledwo rozpoznaję się w łazienkowym lustrze. – Wszyscy wiedzą, że Dirk to śliski typ – mówi Julianne. – Powinieneś posłuchać dowcipów, jakie krążą w sekretariacie. Facet zostawia wizytówki w damskich toaletach jak jakiś namolny sprzedawca. Latem sekretarka Eugene’a, Sally, wywinęła mu niezły numer. Na środku biura rozpięła mu rozporek i wsadziła rękę w spodenki. „To wszystko, co masz? – zapytała. – Dirk, jak na kogoś, kto bez przerwy o tym gada, myślałam, że dysponujesz lepszym argumentem”. Powinieneś był widzieć jego minę. Myślałam, że połknie własny język. Wyprany z emocji głos Julianne brzmi monotonnie, niezdolny podnieść się choćby o oktawę ponad smutek i rozgoryczenie. – Dawniej nie pozwoliłabyś żadnemu mężczyźnie dotykać się w taki sposób jak dziś Dirkowi. – Dawniej nie potrzebowałam tej pracy. – Jemu zależy na tym, aby wszyscy myśleli, że z tobą sypia. – To problem tych, którzy w to wierzą. – Dlaczego mi nigdy o nim nie opowiadałaś? – Opowiadałam. Ale nie słuchałeś. Wyłączasz się za każdym razem, kiedy

zaczynam mówić o pracy. Joe, ciebie w ogóle nie obchodzi to, co robię. Moja praca dla ciebie się nie liczy. Chcę zaprzeczyć. Chcę jej wytknąć, że zmienia temat i szuka wykrętów. – Myślisz, że lubię przebywać poza domem, daleko od ciebie i od dziewczynek? Każdego wieczoru, kładąc się spać, myślę o was. Budzę się z myślą o was. I tylko dlatego nie myślę o was przez cały czas, że muszę się skupić na tym, co robię. Muszę pracować. Tak ustaliliśmy. To ze względu na dziewczynki i na twoje zdrowie wynieśliśmy się z Londynu. Jestem gotowy zaprotestować, lecz Julianne nie dopuszcza mnie do głosu. – Nie masz pojęcia, jak ciężko jest... być tak daleko od domu. Tak wiele mnie omija. Dzwonię i słyszę, że Emma nauczyła się skakać na jednej nodze albo jeździć na trójkołowym rowerku. Przez telefon się dowiaduję, że Charlie dostała pierwszej miesiączki i że jakiś chłopak dokucza jej w szkole. A wiesz, co najbardziej mnie boli? Któregoś dnia Emma się przewróciła i przestraszona zawołała ciebie. Chciała, żebyś to ty ją przytulił i pocieszył. Co ze mnie za matka, skoro nie mogę utulić własnego dziecka? – Zbyt surowo się oceniasz – mówię i przechylam się do niej, chcąc ją objąć. Odtrąca moją rękę. Straciłem przywilej obejmowania jej. Muszę go odzyskać. Zazwyczaj nie miewam kłopotu ze znalezieniem odpowiednich słów, lecz dzisiaj nie przychodzi mi na myśl nic, co rozwiałoby jej rozczarowanie, pomogłoby mi na powrót zdobyć jej serce i przywróciło mnie do łask. Niezliczenie wiele razy powtarzałem sobie, że musi być jakieś niewinne wytłumaczenie dla tego rachunku hotelowego, bielizny i rozmów telefonicznych, lecz zamiast w to uwierzyć, całymi tygodniami wolałem się koncentrować na szukaniu dowodów winy Julianne. Chwiejnie podnoszę się z łóżka. Okno jest odsłonięte. Strumień zimnego światła reflektorów samochodowych przesuwa się powoli po Kensington High Street. Ponad dachami domów po przeciwnej stronie ulicy widzę połyskliwą kopułę Royal Albert Hall. – Joe, nie poznaję cię – szepce Julianne. – Jesteś smutny. Potwornie smutny. Albo obnosisz się z tym smutkiem, albo on wisi nad tobą jak chmura i zaraża wszystkich dookoła. – Nie jestem smutny. – Jesteś. Przejmujesz się swoją chorobą. Martwisz się o mnie. O dziewczynki. I stąd ten smutek. Tobie, Joe, się wydaje, że jesteś tym samym co dawniej człowiekiem, lecz to nieprawda. Stałeś się nieufny. Nie ciągnie cię do ludzi, nie

darzysz ich sympatią. Nie masz przyjaciół. – Mam. A Ruiz? – Człowiek, który kiedyś cię aresztował za zabójstwo. – No to Jock. – Jock ma na mnie ochotę. – Wszyscy mężczyźni, których znam, mają na ciebie ochotę. Odwraca się i spogląda na mnie z politowaniem. – Jak człowiek o takiej inteligencji może być tak niemądry i zajęty tylko sobą? Myślisz, że nie widzę, co robisz? Codziennie przyglądasz się sobie, szukasz oznak choroby, wmawiasz je sobie. Najchętniej obwiniłbyś kogoś o swój stan, ale nikt nie ponosi winy. Po prostu tak wyszło. Muszę się bronić. – Jestem tym samym człowiekiem. To ty inaczej mnie postrzegasz. Nie potrafię cię rozbawić, bo kiedy patrzysz na mnie, widzisz moją chorobę. To ty się oddalasz i zamykasz w kręgu własnych spraw. Bez przerwy jesteś myślami w pracy, w Londynie. Nawet kiedy jesteś w domu, twój umysł przebywa gdzie indziej. – Joe, poddaj się autopsychoanalizie – rewanżuje się Julianne. – Kiedy ostatni raz szczerze się śmiałeś? Tak, aż boli brzuch i łzy lecą z oczu? – Co to za pytanie? – Boisz się kompromitacji. Wpadasz w panikę na myśl, że mógłbyś się przewrócić przy ludziach albo ściągnąć na siebie ich uwagę, lecz wcale ci to nie przeszkadza stawiać w żenującej sytuacji mnie. To, co dziś zrobiłeś na oczach moich kolegów... W życiu tak się nie wstydziłam. Ja... Ja... – Nie może znaleźć słów. – Joe, wiem, że jesteś wnikliwym obserwatorem – zaczyna z innej beczki. – Że potrafisz czytać w ludzkiej naturze, wnikać w psychikę i znajdować słabości, lecz ja lubię tych ludzi, nawet Dirka, i uwierz mi, nie zasługują na to, żeby ich wyśmiewać i poniżać. Julianne siedzi, ściskając dłonie kolanami. Muszę choć trochę ją udobruchać. Nawet cień pojednania liczy się bardziej niż choćby najlepszy pakt, jaki mogę zawrzeć z samym sobą. – Bałem się, że cię tracę – wyznaję żałośnie. – Och, Joe, masz większy problem. Być może już mnie straciłeś. None

53

Duża wskazówka z kliknięciem przesunęła się poza godzinę dwunastą, a mała weszła w nowy dzień. W domu ciemno. Na ulicy cisza. Od godziny obserwuję, jak księżyc wspina się ponad łupkowe dachy i nagie korony drzew, rzucając cienie w ogrodzie i pod okapami. Niebo zawdzięcza chorobliwie żółtawy odcień światłom Bath, a powietrze zapach zgnilizny – kompostowi. Jest w nim za dużo mokrych odpadków. Dobry kompost to mieszanina suchych i wilgotnych składników: obierek, liści, fusów od kawy, skorupek jaj i skrawków papieru. Zbyt mokry cuchnie. Za suchy się nie rozkłada. Wiem takie rzeczy, bo mój tata przez trzydzieści lat miał działkę na nieużytkach za bocznicą kolejową w Abbey Wood. Była tam szopa na narzędzia. Pamiętam, jak w butach oblepionych ziemią stałem pośród rupieci, doniczek i torebek z nasionami. Tata w wystrzępionym ubraniu i w dziurawym kapeluszu wyglądał jak strach na wróble. Uprawiał głównie ziemniaki i przynosił je do domu w jutowym worku sztywnym od zaschłego błota. Musiałem potem w zlewie szorować te ziemniaki szczotką. Pamiętam, jak ojciec wrzaskliwym głosem opowiedział historię o kimś, kto wraz z ziemniakami wykopał granat z drugiej wojny światowej i zorientował się dopiero, gdy zabrał się do obierania. Wybuch wyrzucił go aż do ogrodu. Od tamtej chwili bardzo uważałem. Spoglądam na zegarek. Już czas. Skulony, posuwam się wzdłuż muru z szarego kamienia przy prawym boku ogrodu. Na wysokości narożnika domu przeciskam się przez krzewy i zaglądam przez okno. Nie ma alarmu ani psów. Zapomniany ręcznik powiewa na sznurze. Kucając przy kuchennych drzwiach, rozwijam szmaciany przybornik i rozkładam narzędzia. Zestaw wytrychów z końcówkami typu: diament, grzebień, wężyk i haczyk. Mam też napinacz własnej roboty. Zrobiłem go ze sprężystej stali, odpowiednio szlifując sześciokątny klucz do wkrętów. Splatam palce i rozciągam je tak długo, aż bąbelki gazu uwięzione w mazi stawowej pękną z głośnym chrupnięciem chrząstek. W drzwiach jest zamek yale z dwoma cylindrami. Otwiera się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wsuwam wężyk w otwór na klucz i czuję, jak ślizga się po zapadkach. Zwiększam nacisk napinacza. Mijają minuty. To nie jest łatwy zamek. Kolejne nieudane próby. Jedna ze środkowych zapadek nie unosi się dostatecznie wysoko, kiedy przechodzi nad nią wytrych. Zmniejszam naprężenie napinacza i zaczynam od początku, skupiając się na tylnych zapadkach. Najpierw przy średnim nacisku obracam lekko napinacz, starając się wyczuć kliknięcie, kiedy zapadki ustawiają się w równej linii i cylinder przekręca się odrobinę. Opada ostatnia zapadka. Teraz cylinder swobodnie się obraca. Zamek puszcza. Szybko wchodzę do środka, zamykam za sobą drzwi i wyjmuję z kieszeni ołówkową latarkę. Wąska wiązka światła omiata pralnię i znajdującą się za nią kuchnię. Posuwam się, ostrożnie stawiając kroki, żeby przypadkiem nie nadepnąć na skrzypiącą deskę. Kuchenne blaty wysprzątane. Na szafce stoi jedynie cukierniczka i słój z herbatą w saszetkach. Elektryczny czajnik jeszcze nie ostygł. Światło latarki wychwytuje napisy na metalowych puszkach:

„mąka”, „ryż”, „makaron”. W górnej szufladzie leżą sztućce, w środkowej ścierki do naczyń, a w dolnej różności – od spinek do włosów po ołówki, recepturki i bateryjki. Sympatyczny dom. Schludny. Główny hol łączy część frontową z gospodarczą. Po lewej ręce mam salon. Jest tu niebieska kanapa z dużymi poduchami, przed nią stoi ława, a na słupku pod przeciwległą ścianą telewizor. Na gzymsie kominka rząd mosiężnych zwierzątek, ślubna fotografia, dziecięcy kolaż, świece zrobione domowym sposobem, koń z porcelany i lusterko w ramce z muszelek. Widzę w nim swoje odbicie. Wyglądam jak długonogi czarny owad, nocny stwór polujący na zdobycz. Domownicy śpią na piętrze. Wspinam się po schodach, ważąc każdy krok. Drzwi jest czworo. Jedne muszą prowadzić do łazienki. Pozostałe do sypialni. Słyszę cichy dźwięk podobny do bzyczenia owada uwięzionego w kloszu. To przenośny odtwarzacz. Kwiatuszek musiał zasnąć ze słuchawkami na uszach. Drzwi jej sypialni są otwarte. Łóżko stoi pod oknem. Przez szparę w częściowo rozsuniętych zasłonach wpada księżycowa poświata i maluje na podłodze jaśniejszy kwadrat. Przechodzę przez pokój i klękam przy łóżku, wsłuchując się w cichy, słodki oddech dziewczynki. Jest podobna do matki; ma taką samą owalną twarz i ciemne włosy. Pochylam się nad nią, wyrównując oddech z jej oddechem. Pluszaki zostały relegowane do pudła w kącie. Miejsce Kubusia Puchatka zajął Harry Potter i przepłacane gwiazdy piłki nożnej. Ja też kiedyś mieszkałem w takim domu. Moja córka spała w pokoju po drugiej stronie korytarza. Ciekawe, co teraz robi. Czy nadal ogryza paznokcie, czy sypia na boku, czy ma długie włosy i czy nie niszczy ich różnymi eksperymentami. Chciałbym wiedzieć, czy jest bystra, odważna i czy czasem o mnie myśli. Wycofuję się, cicho zamykam za sobą drzwi i kieruję się do drugiej sypialni. Przykładam ucho do drzwi i nasłuchuję odgłosów. Naciskam klamkę. Tu jest pusto. Na podwójnym łożu nakrytym patchworkową kapą leżą ozdobne poduszki. Wsuwam pod nie rękę w poszukiwaniu koszuli nocnej. Nie ma. Podchodzę do szafy. Z dłonią na mosiężnej gałce patrzę na swoje odbicie w dużym lustrze na drzwiach, jeszcze raz nasłuchując odgłosów domu. Cisza. Przesuwając ubrania, chłonę zapach, ten, który chcę poznać – dezodorantu i perfum. Sztuczne zapachy. Podczas szkolenia w dżungli uczono nas, abyśmy nie używali mydła, pianki do golenia czy dezodorantu. Kosmetyczne zapachy mogą cię zdradzić przed wrogiem. Chcąc przeżyć w dżungli, musisz wtopić się w nią na podobieństwo zwierząt. Kobiety nie pachną sobą. Ich zapach pochodzi z flakoników. Jest chemiczny, nienaturalny. Ta kobieta ma sporo ładnych strojów, lecz dziwi mnie ich tradycyjny charakter: spódnice do połowy łydki, ciemne rajstopy i kardigany. Jest oficjalna jak stewardesa, lecz nie tak efektowna. Łamanie jej sprawi mi dużą przyjemność. Na dnie szafy sporo pudełek z butami. Unoszę wieczka i zaglądam do środka. Sandałki. Klapki. Czółenka. Buty na płaskim obcasie. Na koturnie. Lubi kozaki. Ma ich cztery pary, w tym dwie ze szpiczastymi czubkami, na wysokiej szpilce. Skóra miękka. Włoskie. Drogie. Wsuwam nos w cholewkę i wdycham zapach. Siadam przy toaletce i przeglądam pomadki. Ciemny cynober najlepiej pasuje do jej karnacji. A ten naszyjnik z malachitami będzie się ładnie prezentował na nagiej skórze. Wyciągam się na łóżku i wodzę oczyma po suficie. Przez kwadratowy właz w narożniku wchodzi się na poddasze. Mógłbym się tam ukryć. Mógłbym jej strzec jak anioł. Anioł zemsty. Kroki na podeście. Ktoś nie śpi. Kobieta. Czekam, dumając, czy nie będę zmuszony jej zabić. Z drugiego końca podestu dobiega odgłos spłukiwanej toalety. Rury dudnią, zbiornik napełnia się wodą. Kimkolwiek ta kobieta jest, wróciła do siebie z zaspanymi oczami i kwaśnym oddechem. Nie znajdzie mnie. Podnoszę się z łóżka, zamykam szafę i sprawdzam, czy wszystko leży na swoim miejscu. Wycofuję się na podest i ostrożnie wracam na parter, przez hol do kuchni, a stamtąd tylnymi drzwiami na dwór. Przystaję przy końcu ogrodu i spoglądam na sosny targane wiatrem. Czuję na twarzy pierwsze krople lodowatego deszczu. Zaznaczyłem swoje terytorium i zakreśliłem niewidzialne linie bojowe. Teraz wyglądam poranka.

None

54

Po ślubie przyrzekliśmy sobie z Julianne, że nigdy nie położymy się spać pogniewani na siebie. Tak było do wczorajszego wieczoru, kiedy nie przyjęła przeprosin. Odrzuciła zaloty. Spaliśmy odwróceni do siebie plecami pod tym samym białym przykryciem, które równie dobrze mogłoby być skutą lodem ziemią niczyją. O dziesiątej wymeldowaliśmy się z hotelu; nasz romantyczny weekend dobiegł końca wcześniej, niż planowaliśmy. W pociągu do Bath Spa Julianne czytała czasopismo, a ja gapiłem się w okno, zastanawiając się nad tym, co wczoraj od niej usłyszałem. Może rzeczywiście jestem zbolały i szukam winnego za to, co mnie dotknęło? A wydawało mi się, że mam już za sobą pięć etapów żalu. Być może ten żal nigdy człowieka nie opuszcza. Nawet teraz, w drodze z dworca do domu, siedząc obok Julianne w taksówce, mówię sobie, że to była zwykła sprzeczka. Małżeństwa wciąż się kłócą. A potem winy są wybaczane i życie wraca do normy. Taksówka podjeżdża pod dom. Emma wybiega nam naprzeciw i zarzuca mi ręce na szyję. Podnoszę ją i sadzam sobie na biodrze. – Tatusiu, a ja w nocy widziałam ducha. – Naprawdę? Gdzie? – W moim pokoju. Kazał mi zamknąć oczy i spać. – Jaki rozsądny duch. Julianne płaci taksówkarzowi firmową kartą kredytową. Emmie nie zamyka się buzia. – Charlie powiedziała, że to była pani duch. Ale to nieprawda. Widziałam go. – I pogadałaś sobie z nim. – Tylko chwileczkę. – Co powiedziałaś? – Zapytałam go: „Kim jesteś?”, a on na to: „Śpij”. – Tylko tyle?

– Tak. – Zapytałaś, jak ma na imię? – Nie. – Gdzie jest Charlie? – Pojechała gdzieś na rowerze. – Kiedy? – Nie wiem. Nie znam się na zegarku. Julianne uregulowała już rachunek. Emma wysuwa się z moich ramion, zjeżdża na ziemię i biegnie pędem do matki. Imogen wyszła nam na spotkanie, żeby pomóc przenieść bagaże. Ma dla mnie dwie wiadomości. Pierwsza od Bruna. Chce się mnie poradzić, czy po wyjściu Maureen ze szpitala powinni wyjechać gdzieś na parę tygodni. Druga wiadomość pochodzi od komisarz Cray. Pięć słów: „Tyler jest z zawodu ślusarzem”. Dzwonię do niej na Trinity Road. W tle słyszę rytmiczny chrobot pracującego faksu. – Sądziłem, że ślusarze muszą mieć licencję. – Nie. – Gdzie się wyuczył tego fachu? – W wojsku. Pracuje na nocki w miejscowej firmie T.B. Henry i porusza się srebrnym vanem. Numer rejestracyjny zgadza się z numerem furgonetki, która przejechała przez Clifton Suspension Bridge dwadzieścia minut przed tym, jak Christine Wheeler wdrapała się na barierę. – Ma jakieś lokum? – Nie. – Jak się z nim kontaktują? – Przez komórkę. – Możemy ją namierzyć? – Nie ma sygnału. Oliver cały czas czuwa i da nam znać, gdy tylko Tyler ją włączy. W biurze Cray dzwoni drugi telefon. Musimy kończyć rozmowę. Pytam jeszcze, czy mogę jej w czymś pomóc, ale zdążyła się już rozłączyć. Julianne na piętrze wypakowuje rzeczy. Emma pomaga, skacząc po łóżku. Dzwonię do Charlie, która nadal ma moją komórkę. – Cześć. – Wcześnie wróciliście. – Uhm. Gdzie jesteś?

– U Abbie. Abbie, równolatka Charlie, jest córką farmera, który ma gospodarstwo jakieś półtora kilometra za Wellow przy Norton Lane. – Hej, tato, opowiem ci kawał – proponuje Charlie. – Gdy wrócisz do domu. – Teraz. – No dobra, dawaj. – Kobieta wsiada z małym dzieckiem do autobusu, a kierowca mówi: „To najbrzydsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem”. Ona się wkurza, ale kupuje bilet i siada. „Nie powinna mu pani odpuścić – zwraca się do niej inna pasażerka. – Niech pani idzie mu nawymyślać, a ja potrzymam małpeczkę”. Charlie chichocze jak szalona. Ja śmieję się razem z nią. – To do zobaczenia. – Niedługo wracam. None

55

Wszystko zaczyna się od wybrania numeru. Dziesięć cyfr. Trzy z nich to szóstki (niektórym przynoszą pecha). Następnie dzwoni telefon... i ktoś go odbiera. – Halo? – Czy pani O’Loughlin? – Tak. – Żona profesora O’Loughlina? – Tak, o co chodzi? – Niestety, pani córka Charlie miała mały wypadek. Spadła z roweru. Chyba źle weszła w zakręt. Muszę przyznać, że jeździ brawurowo. Chcę jednak panią uspokoić. Nic poważnego się nie stało. Mała jest w dobrych rękach. W moich. – Kim pan jest? – Już mówiłem. Człowiekiem, który zajął się Charlie. Słyszę drżenie w jej głosie, to przeczucie, że coś ogromnego, czarnego i przerażającego majaczy na horyzoncie i wkrótce ją dopadnie. – Ładna dziewuszka z tej Charlie. Mówi, że jej pełne imię to Charlotte. I wygląda na Charlotte, tylko dlaczego ubiera się jak chłopak? – Gdzie ona jest? Co pan z nią zrobił? – Jest tutaj, leży przy mnie. Prawda, Kwiatuszku? Ładniutka jak brzoskwinka i słodka jak brzoskwinka... Wypełnia ją niemy krzyk. Strach wsącza się we wszystkie ciepłe, wilgotne miejsca w piersi. – Chcę rozmawiać z Charlie. Niech pan jej nie dotyka. Proszę. Niech pan mi pozwoli z nią porozmawiać. – Nie mogę. Przykro mi. Ma w ustach skarpetkę, przymocowaną taśmą klejącą. To właśnie moment, w którym wszystko się zaczyna. W jej umyśle pojawia się pęknięcie, malutka szczelina, ukazująca miękką, odsłoniętą część psychiki. Słyszę, jak jej ciałem wstrząsa histeryczny szloch. Wykrzykuje imię Charlie. Błaga. Przymila się. Płacze. Aha, pojawia się drugi głos. To profesor odbiera jej słuchawkę. – Kim pan jest? Czego pan chce? – Chcę? Potrzebuję? Chcę, żeby pan oddał telefon żonie. Cisza. Nigdy nie rozumiałem, co ludzie mają na myśli, mówiąc, że cisza jest wymowna. Nie rozumiałem aż do teraz. Ta jest wymowna. Nabrzmiała tysiącem możliwości. Julianne szlocha. Profesor zakrywa dłonią mikrofon. Nie słyszę słów, ale podejrzewam, że wydaje żonie instrukcje, mówi jej, co ma robić. – Daj żonę do telefonu, bo w przeciwnym razie będę zmuszony ukarać Charlie. – Kim pan jest? – Dobrze wiesz, kim jestem, Joe. Znowu cisza. – Gideon? – Och, świetnie, przeszliśmy na „ty”. Daj żonę do telefonu.

– Nie. – Nie wierzysz, że mam Charlie. Sądzisz, że blefuję. Joe, powiedziałeś policji, że jestem tchórzem. Powiem ci, co zrobię. Rozłączę się i przelecę twoją małą dziewczynkę, a potem znowu zadzwonię. A ty w tym czasie spróbuj ją odnaleźć. No, ruszaj. Zajrzyj na Norton Lane. To tam ją znalazłem. – Nie! Nie! Nie odkładaj słuchawki! – Daj Julianne z powrotem do telefonu. – Jest za bardzo zdenerwowana. – Daj ją do telefonu, bo inaczej już nigdy nie zobaczysz Charlie. – Gideon, wysłuchaj mnie. Wiem, dlaczego to robisz. – Daj żonę do telefonu. – Nie jest zdolna... – Gówno mnie obchodzi, do czego jest zdolna. – Dobrze, już dobrze. Chwilę. Ponownie zakrywa mikrofon. Mówi żonie, żeby zadzwoniła na policję ze stacjonarnego. Biorę drugą komórkę i wystukuję numer. Odbiera Julianne. – Halo, pani O’Loughlin. Szloch odbiera jej mowę. – Jeżeli pozwoli pani mężowi zabrać sobie słuchawkę, córka pożegna się z życiem. Głośniejsze łkanie. – Niech pani mnie słucha. – Czego pan chce? – Pani. Nie odpowiada. – Mogę zwracać się do pani po imieniu? – Tak. – Powiem ci coś, Julianne. Jeżeli twój mąż wyjmie ci z ręki telefon, zgwałcę twoją córkę. A potem ją potnę i wbiję gwoździe w dłonie. A w końcu, ja nie żartuję, wyłupię te śliczne, niebieskie oczka i przyślę ci je w paczce. – Nie! Nie! Będę z tobą rozmawiać. – Tylko ty możesz uratować Charlie. – Jak? – Pamiętasz, co utrzymywało przy życiu twoje maleństwa, kiedy byłaś w ciąży? Maleńką Charlie i maleńką Emmę? Wyobraź sobie, że to połączenie jest czymś w rodzaju pępowiny. Rozłączysz się i Charlie zginie. Pozwolisz zabrać sobie telefon i będzie po niej. Rozumiesz? – Tak. Bierze głęboki oddech, stara się opanować. Twarda sztuka. Prawdziwe wyzwanie. – Julianne, czy jest przy tobie twój mąż? Szepce ci do ucha, tak jak ja szepcę do ucha Charlie? Co mówi? Powiedz mi, co mówi, bo inaczej będę musiał ją uderzyć. – Mówi, że nie masz Charlie. Że blefujesz. Mówi, że Charlie jest u koleżanki. – Próbował do niej zadzwonić? – Ma zajęty numer. – Powinien pójść jej poszukać. – Poszedł. – To dobrze. Niech się rozejrzy... na wsi. Zajdzie do domu Abbie. A co robi niania? – Też szuka Charlie. – Może ją znajdą. Może blefuję. Jak myślisz? – Nie wiem.

– Julianne, czy na twojej komórce wyświetla się numer rozmówcy? – Tak. – No to popatrz. Poznajesz? Słyszę jęk w odpowiedzi. Ciche, zdławione potwierdzenie. – Czyj to numer? – Komórki męża. – Co robi komórka Joe u Charlie? – Zamienili się. – Teraz mi wierzysz. – Tak. Proszę, zostaw ją w spokoju. – Zrobię z niej kobietę, Julianne. Wszystkie matki pragną, aby ich córki dorosły i stały się kobietami. – To jeszcze dziecko. – Teraz tak, lecz jak skończę, będzie kobietą. – Nie. Nie. Proszę, nie dotykaj jej. Zrobię wszystko, co chcesz. – Wszystko? – Tak. – Na pewno? – Tak. – Bo jeśli nie ty, to zrobi to Charlie. – Zrobię, jak mówię! – Rozbierz się, Julianne. Zdejmij spódnicę i tę ładną bluzkę, no wiesz, ze srebrną nitką. Tak, wiem, co masz na sobie. Wszystko o tobie wiem, Julianne. No, już ściągnąłem Charlie dżinsy. Przykro mi, ale musiałem je przeciąć. Bardzo przy tym uważałem. Świetnie sobie radzę z nożyczkami i z żyletką. Mogę wyciąć swoje inicjały na jej brzuchu. Będzie miała po mnie pamiątkę. I każdy mężczyzna, który zobaczy ją kiedyś nagą, będzie wiedział, że ja byłem pierwszy... w każdym otworze. – Nie. – Rozbierasz się? – Tak. – Pokaż się. Waha się. – Stań w oknie sypialni, rozsuń zasłony, będę cię widział. – Wypuścisz ją? – To zależy od ciebie. – Zrobię, co zechcesz. – Charlie kiwa głową. Jakie to rozkoszne. Tak, masz rację, rozmawiam z mamusią przez telefon. Chcesz ją pozdrowić? Przykro mi. Mama nie zrobiła tego, o co ją prosiłem i dlatego nie możesz z nią porozmawiać. Julianne, podeszłaś do okna? – Tak. – Odsłoń je, żebym mógł cię widzieć. – Ale nie zrobisz nic złego Charlie? – Rozsuń zasłony. – Dobrze. – Przyda ci się makijaż. Na toaletce masz cynobrową pomadkę. Pomaluj usta, no i nałóż ten naszyjnik z malachitami, który trzymasz w futerale wyściełanym aksamitem. – Skąd...? – Wiem wszystko o tobie... o Charlie... o twoim mężu. – Proszę, uwolnij Charlie. Zrobiłam, co chciałeś.

– Nagość mi nie wystarcza, Julianne. – Co? – To za mało. Charlie może mi dać więcej. – Przecież powiedziałeś... – Chyba nie myślisz, że zrezygnuję z takiego kąska? Wiesz, Julianne, na co mam ochotę? Teraz, kiedy rozciąłem ubranie na twojej córce, korci mnie, żeby ją rozpłatać. Od szyi po cipkę, tak żeby w nią wejść. I pieprzyć ją na wylot, ściskając w dłoni jej bijące serce. Przeciągły, podobny do skowytu jęk ogłusza mnie jak strzał z moździerza. Opadła kolejna zapadka. Zamek prawie otwarty. Jej umysł puszcza.

Pamięć staje się materialna. W tej chwili jest jedyną prawdziwą rzeczą. Biegnę po Mill Hill, przez most i pod górę między rzędami krzewów. Dwadzieścia minut temu rozmawiałem z Charlie. Abbie mieszka przy Norton Lane, o półtora kilometra stąd. Ile czasu może jej zająć pokonanie tej odległości? Lada moment wyłoni się zza zakrętu. Będzie pedałować z całych sił, pochylona nad kierownicą, udając, że bierze udział w Tour de France. Próbuję dzwonić na jej komórkę. Moją komórkę. Zamieniliśmy się, żebym mógł skontaktować się z Darcy. Jest zajęta. Z kim ona rozmawia? Norton Lane to wąska, kręta asfaltówka, ograniczona po obu stronach krzakami i płotami. Samochody muszą się wycofywać albo zjeżdżać na pobocze, chcąc przepuścić pojazd nadjeżdżający z przeciwka. Na niektórych odcinkach wysokie chaszcze zmieniają drogę w zielony tunel z przerwami na bramy prowadzące do farm. Miga mi coś kolorowego pośród gałęzi. Kobieta spaceruje z psem. To pani Aymes, która sprząta po domach. – Widziała pani Charlie?! – wołam, ile sił w płucach. Kręci głową, zła, że ją przestraszyłem. – Nie mijała pani? Jeździ na rowerze. – Nie widziałam żadnego roweru – odpowiada z mocnym miejscowym akcentem. Przechodzę przez kładkę nad strumieniem spływającym ze wzgórza do rzeki. Gideon nie uprowadził Charlie. On tylko pozoruje porywanie dzieci. Bezpośrednia konfrontacja nie jest w jego stylu. To manipulator, żerujący na emocjach. Prawdopodobnie widzi mnie teraz i śmieje się do rozpuku. Albo obserwuje Julianne. Rozmawia z nią przez telefon. Ze szczytu wzgórza oglądam się na wieś. Dzwonię do Veroniki Cray.

– Tyler mówi, że ma moją córkę – wyrzucam z siebie, z wysiłkiem łapiąc oddech. – Trzyma moją żonę na linii. Musicie go powstrzymać. – Gdzie pan jest? – pyta komisarz. – Szukam Charlie. Pewnie zdążyła już wrócić do domu. – Kiedy pan z nią rozmawiał? Mam mętlik w głowie. – Pół godziny temu. Komisarz stara się mnie uspokoić. Chce, żebym myślał logicznie. Tyler już wcześniej blefował; teraz robi to samo. – On musi być gdzieś w pobliżu – mówię. – Prawdopodobnie obserwował nasz dom. Powinniście otoczyć wieś. Zablokować drogi. – Nie mogę otoczyć wsi, dopóki nie ma pewności, że doszło do porwania. – Namierzcie sygnał jego telefonu. – Wysyłam samochody. Niech pan wraca do żony. – Muszę odnaleźć Charlie. – Joe, wracaj do domu. – A jeśli on nie blefuje? – Nie zostawiaj Julianne samej. Na tle nieba widzę zarys zabudowań na następnym pagórku. Z sześć obór i szopy na narzędzia wzniesione z blachy, cegieł i drewna stoją przycupnięte pośród przecinających się rozmiękłych dróg gruntowych. Stare maszyny rolnicze tkwią w kącie podwórza. Spod przerdzewiałych podwozi wyrastają chwasty. Nie mam pojęcia, do czego większość tych maszyn służy. Budynek mieszkalny znajduje się najbliżej drogi. Psy zajadle szczekają na ogrodzonym wybiegu. Drzwi otwiera Abbie. – Jest u was Charlie? – Nie. – Kiedy wyszła? – Dawno temu. – Którą drogą pojechała? – Jest tylko jedna droga. – Patrzy na mnie dziwnie. – Widziałaś, jak odjeżdża? – Uhm. – Czy ktoś jeszcze się tutaj kręcił? Energicznie zaprzecza ruchem głowy. Budzę w niej lęk. Odwracam się i biegiem pokonując podwórze, wpadam na drogę. Niemożliwe, abyśmy się

minęli. Dokąd jeszcze mogłaby pojechać? Trzy kilometry stąd jest Norton St Philip, ale Charlie nie pojechałaby w kierunku przeciwnym niż dom. Znowu dzwonię na jej komórkę. Dlaczego ciągle rozmawia? Powrotna droga w większości biegnie z góry. Przystaję przy bramach do farm i podciągając się na metalowych szczeblach, omiatam wzrokiem pola. Przechodząc przez kładkę, zaglądam do rowów po obu stronach drogi. W niektórych miejscach zarośla i pokrzywy sięgają ud. Na brzegu asfaltu widać ślady opon. Jakiś pojazd musiał zjechać na pobocze, żeby przepuścić inny, nadjeżdżający z przeciwka. Tu właśnie dostrzegam rower na wpół ukryty w zaroślach. Chciałem kupić Charlie metalik, lecz ona się uparła przy czarnym matowym, z ledowymi reflektorami na kierownicy i z amortyzowanym przednim widelcem. Brnę przez pokrzywy, kolczaste krzaki i wyciągam rower z rowu. Przednie koło jest zwichrowane po uderzeniu. Wołam Charlie na całe gardło. Wrony zrywają się z gałęzi z szaleńczym łopotem skrzydeł. Trzęsie mi się ręka. Dygocze noga. Drży pierś i głowa. Robię krok i omal nie padam. Przy drugim przewracam się. Próbuję się podnieść. Nie mogę. Puszczam rower i wdrapuję się na drogę. Biegnę asfaltem jak szaleniec. Z przerażenia zatyka mi oddech. Nie mam siły nawoływać Charlie. Kiedy wspinam się na Mill Hill, lewa noga niespodziewanie zacina się w pół kroku i lecę na twarz. Nie czuję bólu. Zbieram się z ziemi i biegnę dalej sztywnym, defiladowym krokiem. Dwie dziewczynki jadą konno naprzeciw mnie. Jedną z nich poznaję. Ona zna Charlie. Macham ramionami. Jeden z koni się płoszy. Krzyczę do dziewcząt, żeby szukały Charlie, zły na nie, że nie rozumieją, czego od nich chcę. Nie mam czasu na tłumaczenie. Muszę jak najszybciej znaleźć się w domu. Próbowałem zadzwonić do Julianne. Numer zajęty. Gideon z nią rozmawia. Docieram na High Street i biegnę na skróty w kierunku domu. Może Charlie spadła z roweru. Może ktoś się nią zajął. Nie Gideon, ktoś inny, jakiś dobry samarytanin. Zbliżając się do domu, spoglądam w górę i widzę w oknie sypialni nagą Julianne z ustami wysmarowanymi szminką. Wbiegam na górę, pokonując po dwa stopnie naraz, z impetem otwieram drzwi i odciągam Julianne od okna. Okrywam ją kołdrą i wyjmuję telefon z jej palców. Gideon nadal jest na linii. – Cześć, Joe, znalazłeś Charlie? Nadal uważasz, że blefuję? Przykro mi, ale cię uprzedzałem.

– Gdzie ona jest? – Ze mną, naturalnie. Nie okłamałbym cię. – Udowodnij to. – Słucham? – Udowodnij, że ją masz. – Którą część chcesz dostać w paczce? – Daj ją do telefonu. – Przekaż aparat z powrotem Julianne. – Nie. Chcę usłyszeć Charlie. – Joe, nie sądzę, abyś w tej sytuacji mógł mi stawiać żądania. – Gideon, nie zamierzam bawić się z tobą w żadne gierki. Udowodnij, że przetrzymujesz Charlie, a wtedy będziemy rozmawiać. W przeciwnym razie nie jestem zainteresowany. Naciskam klawisz i przerywam połączenie. Julianne z przeraźliwym krzykiem rzuca się na mnie i próbuje wyrwać mi telefon. – Zaufaj mi. Wiem, co robię. – Nie rozłączaj się! Nie rozłączaj się! – Usiądź. Proszę. Zaufaj mi. Dzwoni komórka. Odbieram. – Daj moją córkę do telefonu. – Więcej, kurwa, tego nie rób! – wybucha Gideon. Rozłączam się. – Zabije ją. Zabije... – szlocha Julianne. Znowu odzywa się telefon. – Zrób to jeszcze raz, a przysięgam, że... Wciskam klawisz, nie dając mu skończyć. Dzwoni jeszcze raz. – Chcesz ją martwą? Mam ją zabić? Zaraz to zrobię. Rozłączam się. Julianne szarpie się ze mną i bije mnie pięściami po piersi, chcąc mi wyrwać telefon. Muszę go trzymać wysoko nad głową. – Pozwól mi z nim porozmawiać! Daj mi telefon! – krzyczy histerycznie. – Wiem, co robię. – Nie rozłączaj się. – Ubierz się i zejdź na dół. Zaraz przyjadą policjanci. Musisz ich wpuścić do

domu. Staram się, żeby mój głos brzmiał pewnie, lecz w środku wszystko trzęsie mi się z przerażenia. Jedno wiem na pewno: w tej chwili Gideon ma nad nami przewagę i pociąga za sznurki jak lalkarz. Muszę w jakiś sposób pomieszać mu szyki i osłabić jego pewność siebie. Pierwsza zasada negocjacji z porywaczami nakazuje domagać się dowodu, że porwany żyje. Gideon nie chce negocjować. Nie jest gotowy. Muszę go skłonić do zmiany planu i metody działania. Znowu odzywa się telefon. – Słuchaj, skurwielu, rozpłatam ją i będę się napawać widokiem parujących wnętrzności... Rozłączam się. W tej samej chwili Julianne rzuca się na mnie. Przewraca się, próbując wyrwać mi telefon. Chcę pomóc jej wstać, ale odtrąca moją rękę. Odwraca się do mnie z twarzą wykrzywioną wściekłością i strachem. – To wszystko twoja wina! – krzyczy histerycznie, celując we mnie palcem. – To ty sprowadziłeś na nas nieszczęście! – Jej głos opada do szeptu. – Ostrzegałam cię! Mówiłam, żebyś się nie mieszał. Nie chciałam, żebyś wciągał rodzinę w sprawy swoich pokręconych pacjentów, psychopatów i sadystów, o których tyle podobno wiesz. – Odzyskamy ją – zapewniam, ale ona nie słucha. – Charlie, biedna Charlie – zawodzi, opadając ze szlochem na łóżko. Siedzi z głową zwieszoną nad nagimi udami. Nie znajduję słów, które mogłyby ją pocieszyć. Nie potrafię pocieszyć sam siebie. Dzwoni telefon. Odbieram. – Tatusiu, to ja. Serce pęka mi z bólu. – Kochanie, nic ci się nie stało? – Boli mnie noga. Rower jest zniszczony. Przepraszam. – To nie twoja wina. – Ja się bo... Przerywa w połowie słowa. Słyszę trzask taśmy klejącej odrywanej z rolki. Teraz odzywa się Gideon: – Joe, pożegnaj się z nią, bo już jej nie zobaczysz. Myślisz, że możesz sobie ze mną pogrywać. Nie masz pojęcia, do czego jestem zdolny. – Charlie nie ma z tym nic wspólnego! – Nazwij to „zniszczeniem ubocznym”.

– Czemu ona? – Chcę czegoś, co należy do ciebie. – Twoja żona i córka nie żyją. – Na pewno? – Weź mnie zamiast jej. – Nie chcę ciebie. Słyszę, jak odrywa kolejny kawałek taśmy. – Co robisz? – Pakuję prezent. – Porozmawiajmy o twojej żonie. – Po co? Odnalazłeś ją? – Nie. – No więc mam nową dziewczynę, z którą się mogę zabawić. Przekaż Julianne, że później do niej zadzwonię i opowiem wszystko szczegółowo. Rozłącza się, zanim zdążę zadać kolejne pytanie. Wybieram numer. Gideon wyłączył komórkę. Julianne nie patrzy na mnie. Owijam ją kołdrą. Nie płacze. Nie wymyśla mi. Teraz płaczę ja. Płacz rozdziera mi duszę. None

56

Kilkunastu policjantów w cywilu i dwa razy tyle mundurowych obstawiło wieś i wszystkie drogi dojazdowe. Przeszukują furgonetki i ciężarówki, przepytują kierowców. Veronica Cray z Safari Royem ulokowali się w kuchni. Patrzą na mnie z szacunkiem i współczuciem zarazem. Ciekawe, czy ja mam podobną minę przy konfrontacji z cudzym nieszczęściem. Julianne dwukrotnie wzięła prysznic, ubrała się w dżinsy i pulower. Jej język ciała przywodzi mi na myśl ofiary gwałtu. Splata ramiona ciasno na piersi, jakby rozpaczliwie próbowała utrzymać coś, czego nie może utracić. Nie patrzy w moją stronę. Oliver Rabb musi namierzyć dwie komórki – moją oraz tę, z której Tyler po raz pierwszy zadzwonił do Julianne. To było możliwe jeszcze godzinę temu, zanim Gideon przerwał kontakt. Jakieś dwieście metrów stąd na północny zachód od wsi stoi w polu dziesięciometrowa wieża GSM. Następna najbliższa wieża znajduje się półtora kilometra dalej na południe, na wzgórzu Baggridge Hill, a trzecia pod względem odległości jest ulokowana trzy kilometry na zachód od nas, na przedmieściu Peasedown St John. – Pozostaje nam tylko czekać na telefon Tylera – odzywa się Cray. – Zadzwoni – zapewniam, wpatrując się w komórkę Julianne, leżącą na kuchennym stole. Znał jej numer. Znał numer telefonu stacjonarnego. Wiedział, co Julianne nosi, jakie pomadki i biżuterię trzyma na toaletce. Julianne nie przekazała mi, co dokładnie Gideon mówił. Gdyby była moją pacjentką, nakłaniałbym ją do otwarcia się, żeby zyskać pogląd na sytuację i ulżyć jej w cierpieniu. Julianne jednak nie jest moją pacjentką, tylko żoną, i nie chcę znać szczegółów. Pragnę udawać, że nic się nie stało. Gideon Tyler był w moim domu. Zabrał wszystko, co ma znaczenie: zaufanie, równowagę i spokój. Przyglądał się moim śpiącym dzieciom. Emma mówiła, że

widziała ducha. Obudziła się i rozmawiała z nim. Odizolował Julianne. Wybrał szminkę i biżuterię. Zmusił moją żonę do stania nago w oknie. Zawsze starałem się odpędzać czarne myśli, wyobrażając sobie, że naszą rodzinę będą spotykać same dobre rzeczy. Czasem, patrząc na słodką, bladą i żywą twarzyczkę Charlie, byłem gotów uwierzyć, że potrafię ją ochronić przed wszelkim cierpieniem i rozczarowaniem. Teraz jej nie ma. Julianne powiedziała prawdę. To moja wina. Obowiązkiem ojca jest bronić dzieci, zapewniać im bezpieczeństwo i żyć dla nich. Wmawiam sobie, że Gideon Tyler nie skrzywdzi Charlie. Jednak te słowa, powtarzane jak mantra, wcale nie przynoszą mi ulgi. Mówię też sobie, że sadystów i psychopatów pokroju Tylera niewielu chodzi po świecie. Czy to oznacza, że Charlie ma szczególnego pecha? Nie chcę słyszeć, że to cena, jaką ponosi się za życie w wolnym społeczeństwie. Nie zgadzam się z tym. Nie wtedy, gdy w grę wchodzi los mojej córki. Do telefonu domowego jest podłączony sprzęt do nagrywania, a odpowiednio zaprogramowany skaner ma rejestrować rozmowy z komórek. Nasze karty SIM zostają przełożone do komórki z GPS-em. Pytam komisarz po co. Mówi, że na wszelki wypadek. Łączność satelitarna może pomóc w przechwyceniu połączenia. Wieś, z kłębiastymi chmurami nad nią, wyzłoconymi słońcem, wygląda w obramowaniu okna jak obrazek w książce z baśniami. Imogen z Emmą siedzą u pani Nutall. Sąsiedzi wylegli przed domy, popatrzeć na radiowozy i furgonetki stojące na ulicy. Gawędzą i wymieniają uprzejmości, udając, że nie obchodzi ich widok policjantów chodzących od drzwi do drzwi. Na wszelki wypadek zagonili dzieci do domów, odcinając je od nieznanego zagrożenia, które czai się na zewnątrz. Słyszę, że na górze znowu leci woda. Julianne bierze prysznic, próbując zmyć z siebie to, co się stało. Ile czasu minęło? Trzy godziny. Cokolwiek się wydarzy, Charlie zapamięta ten dzień. Będzie prześladować ją twarz Gideona Tylera, jego słowa i dotyk. Monk schyla głowę, wchodząc do kuchni, przez co nagle wydaje się niższy. Spogląda na komisarz Cray i kręci głową. Blokada dróg trwa od ponad dwóch godzin. Policjanci pukali do wszystkich drzwi, przepytali wszystkich mieszkańców, prześledzili trasę pokonaną przez Charlie. Nie uzyskali żadnych informacji. Wiem, co myślą. Gideon znikł. Zdążył się stąd wydostać, zanim policja

zamknęła drogi. Żadna z jego komórek nie wysłała sygnału od dwunastej czterdzieści dwie. Na pewno wie, że możemy śledzić sygnał. Dlatego tak często zmienia i wyłącza telefony. Jakby na zawołanie, zjawia się Oliver Rabb. Człapie po ścieżce, stawiając nogi jak flaming. Ma torbę z laptopem przewieszoną przez ramię i tweedową czapkę, chroniącą przed zimnem gładko ogoloną głowę. Trzykrotnie wyciera buty o wycieraczkę. Ustawia laptop na stole i ściąga najświeższe dane z najbliższych stacji bazowych triangulujących sygnały. – Na takim terenie jak ten jest dużo trudniej – wyjaśnia, wyrównując nieistniejące zagniecenia na spodniach. – Tu jest mniej wież. – Nie chcę słyszeć żadnych usprawiedliwień – ucina Cray. Oliver odwraca się do ekranu. Na zewnątrz, w ogrodzie, policjanci zbili się w gromadkę na plamie słonecznej i przytupują dla rozgrzewki. Oliver prycha niezadowolony. – Co takiego? – Obie rozmowy przechwyciła ta sama wieża, ta najbliżej nas. – Milknie na moment. – Ale sygnał został przesłany z wieży poza tym terenem. – Jak mam to rozumieć? – Nie dzwonił stąd. Nie było go już we wsi. – Przecież wiedział, jak była ubrana Julianne. Kazał jej stanąć w oknie. Wzrusza ramionami. – Musiał ją widzieć wcześniej. Analizuje obraz na ekranie i odtwarza drogę Charlie. Miała przy sobie komórkę, z której sygnał odbierała wieża oddalona o półtora kilometra od Wellow. W tym czasie była w domu Abbie. Sygnał uległ zmianie około południa, gdy opuściła farmę. Z analizy siły sygnału wynika, że skierowała się w stronę domu. To wtedy Gideon ściągnął ją z roweru i uprowadził w przeciwnym kierunku. Oliver wyświetla mapę satelitarną i nakłada na nią drugą, pokazującą rozmieszczenie wież. – Pojechali na południe aż do Wells Road, a stamtąd na zachód przez Radstock i Midsomer Norton. – Gdzie sygnał się urwał? – Na przedmieściach Bristolu. Komisarz wydaje rozkazy. Odwołuje blokadę wsi i wyznacza podkomendnym

nowe zadania. Jej głos brzmi metalicznie, jakby odbijał się od któregoś z satelitów Olivera. Działania śledcze oddalają się od naszego domu. – Wiemy, że Tyler ma dwie komórki. Jeżeli włączy jedną z nich, ma go pan namierzyć – zwraca się Cray do Olivera, celując w niego palcem. – I nie obchodzi mnie, gdzie on był wczoraj czy godzinę temu. Chcę wiedzieć, gdzie jest teraz. Julianne czeka na podeście, wciśnięta w kąt między oknem i drzwiami sypialni. Ciemne włosy ma nieuczesane i nadal wilgotne po prysznicu. Przebrała się w czarne spodnie i kaszmirowy kardigan. Nałożyła też śladowy makijaż – odrobinę ciemnego cienia na powieki i różu na kości policzkowe. Uderza mnie jej uroda. Ja czuję się zużyty i potwornie stary. – Powiedz mi, o czym myślisz. – Uwierz mi, nie chciałbyś wiedzieć – odpowiada. Ledwo poznaję jej głos. – Nie sądzę, aby chciał skrzywdzić Charlie. – Nie masz pewności – szepce. – Ale wiem, kim on jest. Podnosi wzrok i mierzy mnie twardym spojrzeniem. – Joe, nie chcę tego słuchać, bo jeżeli ty znasz takich ludzi, jeżeli rozumiesz, dlaczego posuwają się do czegoś takiego, to dziwię się, że możesz spokojnie spać. Jak potrafisz... – Nie kończy. Próbuję ją objąć, lecz ona sztywnieje i odsuwa się ode mnie. – Wcale go nie znasz – zarzuca mi oskarżycielskim tonem. – Mówiłeś, że blefuje. – Dotąd tak było. Nie sądzę, by chciał ją skrzywdzić. – Już ją krzywdzi, nie widzisz tego? Samym uprowadzeniem robi jej krzywdę. Odwraca się do okna. – To twoja wina – rzuca oskarżycielsko. – Nie spodziewałem się tego. Skąd mogłem wiedzieć? – Ostrzegałam cię. Czuję, że zawodzi mnie głos. – Julianne, mam czterdzieści pięć lat. Nie mogę spędzić życia odstawiony na boczny tor. Nie potrafię odwrócić się plecami do ludzi i odmówić pomocy, kiedy jej potrzebują. – Masz chorobę Parkinsona. – I kawał życia przed sobą.

– Życie miałeś... z nami. To stwierdzenie dotyczy czasu przeszłego. I wcale nie chodzi o Dirka, o rachunek z hotelu czy o mój wybuch zazdrości na przyjęciu. Julianne mówi o Charlie. W wyrazie jej twarzy, oprócz strachu i niepewności, widzę coś, co mnie zaskakuje. Pogardę. Odrazę. – Już cię nie kocham – mówi głosem wypranym z emocji. – Nie tak, jak powinno się kochać, nie tak jak dawniej. – Nie ma czegoś takiego, jak „powinno się kochać”. Jest tylko miłość. Kręci głową i odwraca się do okna. Czuję się tak, jakby wyrwano mi z piersi coś, od czego zależy życie – serce. Julianne zostawia mnie na podeście. Niewidzialny sznurek, pociągany przez roztrzęsionego lalkarza, porusza moimi palcami. Może on też ma chorobę Parkinsona. Drzwi są otwarte. Dom wyziębiony. Technicy kryminalistyki od godziny szukają śladów; omiatają pędzelkiem gładkie powierzchnie, posypując je wcześniej specjalnym proszkiem, i ściągają ewentualne włókna odkurzaczem z założonym filtrem. Niektórych z nich pamiętam, znam z widzenia. W tej chwili na mnie nie patrzą. Pochłania ich praca. Gideon jest wykwalifikowanym ślusarzem. Potrafi otworzyć prawie każde drzwi: od domu, mieszkania, magazynu, biura... W Bristolu jest mnóstwo pustostanów. W każdym z nich może przetrzymywać Charlie. W kuchni Veronica Cray naradza się z Monkiem i z Safari Royem. Opracowują taktykę. – Musimy ustalić, co zrobimy, gdy zadzwoni – mówi. – Musimy być przygotowani. Oliver potrzebuje czasu na lokalizację sygnału, należy więc jak najdłużej utrzymać Tylera przy telefonie. – Da pani radę? – zwraca się do Julianne. – Ja się tym zajmę – odpowiadam za nią. – Może chcieć rozmawiać wyłącznie z pańską żoną – przypomina Cray. – Skłonimy go do rozmowy ze mną. Nie damy mu wyboru. – A jeśli się nie zgodzi? – On lubi mieć publiczność. Pozwólcie mi z nim rozmawiać. Julianne nie jest dość odporna. – Nie mów o mnie tak, jakby mnie tu nie było – żąda gniewnie Julianne. – Po prostu staram się ciebie chronić. – Nie potrzebuję ochrony.

Próbuję ją przekonać. – Joe, ani słowa więcej! – wybucha. – Nie mów za mnie. I nie odzywaj się do mnie. Chwieję się, jakbym uchylał się przed ciosami. Wrogość Julianne zamyka wszystkim usta. Nikt nie patrzy w moją stronę. – Oboje powinniście zapanować nad nerwami – przerywa ciszę komisarz. Chcę wstać z krzesła, lecz Monk kładzie mi rękę na ramieniu na znak, bym się nie ruszał. Veronica Cray zwraca się bezpośrednio do Julianne i przedstawia możliwe scenariusze. Dotąd zawsze traktowała mnie z szacunkiem i ceniła moje rady. Teraz mój osąd jest jej zdaniem nieobiektywny. Jestem zaangażowany emocjonalnie. Nie można polegać na moim zdaniu. Cała ta sytuacja przypomina zły sen i obraz jest lekko wykrzywiony. Wszyscy wokół są konkretni i skupieni, a ja rozbity, poza tym tracę poczucie rzeczywistości. Veronica Cray chce przenieść miejsce dowodzenia na Trinity Road, gdzie łatwiej będzie o szybką reakcję policji. Numer naszego telefonu domowego zostanie przetransferowany do centrum operacyjnego. Julianne ledwo słyszalnym głosem zadaje pytania. Chce poznać szczegóły planu działania. Oliver potrzebuje przynajmniej pięciu minut na namierzenie połączenia i triangulację sygnału z najbliższych trzech wież. Przy idealnej synchronizacji zegarów satelitarnych trzech stacji bazowych może zlokalizować dzwoniącego z dokładnością do stu metrów. Oczywiście, to tylko założenie teoretyczne. Budynki, rzeźba terenu oraz pogoda mają wpływ na jakość sygnału. Jeśli Gideon wejdzie do pomieszczenia, sygnał osłabnie, a różnica wielkości mikrosekundy w odczycie zegarów może oznaczać błąd w postaci dziesiątków metrów. Mikrosekundy i metry – do tego sprowadza się życie mojej córki. – W samochodzie zainstalowaliśmy GPS i uchwyt na komórkę. Tyler może wydawać pani instrukcje i wodzić po całym mieście. Czekamy na wsparcie. W razie czego będzie więc pani musiała grać na zwłokę. – Jak długo? – pyta szeptem. – Do kilku godzin. Julianne sprzeciwia się, stanowczo kręcąc głową. Musi być szybciej. – Rozumiem, że chce pani odzyskać córkę, lecz naszym obowiązkiem jest zapewnienie pani bezpieczeństwa. Ten człowiek zabił dwie kobiety. Potrzebuję kilku godzin na ściągnięcie helikopterów i oddziałów specjalnych. Do tego czasu musimy go zwodzić.

– To szaleństwo – oponuję. – Pani wie, co było wcześniej. Cray ruchem głowy daje znak Monkowi. Czuję, jak jego palce zamykają się na moim ramieniu. – Panie profesorze, chodźmy się przejść. Usiłuję uwolnić ramię, a wtedy on mocniej zaciska swą dużą dłoń. Drugą ręką otacza moje barki. Zapewne z boku wygląda to na przyjacielski gest, w rzeczywistości jednak nie mogę uczynić żadnego ruchu. Monk przez kuchenne drzwi wyprowadza mnie do ogrodu. Na końcu ścieżki na lince do suszenia bielizny samotny ręcznik łopocze na wietrze jak pionowo zawieszona flaga. Płuca wypełnia mi przykry, nieświeży zapach. Pochodzi z mego wnętrza. To lekarstwo nagle przestaje działać. Głowa, barki i ramiona pląsają i podrygują jak wąż. – Co się dzieje? – pyta Monk. – Potrzebuję moich tabletek. – Gdzie są? – Na górze, przy łóżku. Biała plastikowa buteleczka. Levodopa. Monk znika w domu. Policjanci i detektywi oglądają z ulicy show dziwoląga. Ludzie dotknięci chorobą Parkinsona bardzo dużo mówią o zachowaniu godności. W tej chwili mam jej tyle co brudu za paznokciem. Pewnie tak właśnie będzie wyglądał mój koniec. Zmienię się w pląsającego, podrygującego człowieka węża albo w posąg naturalnych rozmiarów, niezdolny do podrapania się po nosie czy spłoszenia natrętnych gołębi. Monk wraca z tabletkami i szklanką wody. Musi przytrzymać mi głowę, żeby położyć tabletki na języku. Woda wychlapuje mi się na koszulę. – To boli? – pyta Monk. – Nie. – Czy to przeze mnie się panu pogorszyło? – To nie pańska wina. Levodopa to podstawowy lek na chorobę Parkinsona. Ma redukować drżenie i zapobiegać problemom z zachowaniem równowagi, kiedy ciało zastyga bez ostrzeżenia i nie można zrobić kroku. Moje ruchy nabierają koordynacji. Już jestem w stanie utrzymać szklankę i wypić łyk wody. – Chcę wracać do domu. – Nie możemy tam iść – oświadcza Monk. – Pańska żona nie chce pana widzieć.

– Ona nie wie, co mówi. – Według mnie jest pewna swego. Słowa, moja najskuteczniejsza broń, nagle mnie opuszczają. Spoglądam za Monka i widzę, że Julianne ubrana w płaszcz idzie do radiowozu. Towarzyszy jej Veronica Cray. Monk pozwala mi podejść do bramki. – Dokąd jedziecie?! – wykrzykuję. – Na komendę – odpowiada komisarz. – Chcę jechać z wami. – Lepiej będzie, jak pan tu zostanie. – Niech mi pani pozwoli porozmawiać z Julianne. – W tej chwili nie chce z panem rozmawiać. Julianne wsuwa się na tylne siedzeniu. Poprawia połę płaszcza, zanim zatrzasną za nią drzwi. Wołam ją, lecz nie reaguje. Słyszę warkot silnika. Odprowadzam radiowóz wzrokiem. Źle robią. Wszystkimi fibrami ciała czuję, że popełniają błąd. Znam Gideona Tylera. Wiem, jak działa jego umysł. Zniszczy Julianne. I nieważne, że ona jest najsilniejszą, najbardziej wrażliwą i inteligentną kobietą, jaką znam. Im większą zdolnością odczuwania wykaże się Julianne, tym chętniej Tyler będzie ją łamał. Spod domu rusza kawalkada samochodów. Monk zostaje ze mną. Podążam za nim do wnętrza i siadam przy stole, a on robi mi herbatę i spisuje numery telefonów moich krewnych oraz rodziny Julianne. Imogen z Emmą powinny spędzić tę noc poza domem. Moi rodzice mieszkają najbliżej. Rodzice Julianne mają więcej zdrowego rozsądku. Decyzję zostawiam Monkowi. A sam z zamkniętymi oczami siedzę przy kuchennym stole i przywołuję w pamięci twarzyczkę Charlie. Widzę jej przekorny uśmiech, jasne oczy i malutką bliznę na czole, pamiątkę po upadku z drzewa w wieku czterech lat. Biorę głęboki oddech i dzwonię do Ruiza. W tle słyszę zbiorowe okrzyki. Ogląda mecz rugby. – Co tam? – Charlie. On uprowadził Charlie. – Kto? Tyler? – Tak. – Jesteś pewien? – Zadzwonił do Julianne. Rozmawiałem z Charlie. Opowiadam mu pokrótce o rowerze i telefonach. Słyszę, że odgłosy

z telewizora słabną, widocznie Ruiz przeszedł w jakieś cichsze miejsce. – Co zamierzasz zrobić? – pyta. – Nie wiem – chrypię w słuchawkę. – Musimy ją uwolnić. – Już do ciebie jadę. Rozmowa się urywa, a ja wpatruję się w telefon, pragnąc, aby zadzwonił. Chcę usłyszeć głos córki. Staram się przypomnieć sobie ostatnie słowa, jakie powiedziała do mnie, zanim Tyler ją uprowadził. To był jakiś kawał. Puenty nie pamiętam, ale ona śmiała się do łez. Ktoś dzwoni do drzwi. Monk idzie otworzyć. To przyszedł pastor, żeby mnie wesprzeć. Spotkałem go jeden, jedyny raz, krótko po przeprowadzce do Wellow. Zachęcał nas do uczestnictwa w niedzielnych mszach, ale jakoś nie dotarliśmy do kościoła. Szkoda, że wyleciało mi z głowy, jak ma na imię. – Pomyślałem, że może zechce się pan pomodlić. – Nie jestem wierzący. – Nie szkodzi. Postępuje krok i żegna się, klękając. Spoglądam na Monka, a on na mnie, nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować. Pastor pochyla głowę i składa dłonie. – Boże, proszę Cię, czuwaj nad Charlotte O’Loughlin i sprowadź ją bezpiecznie do domu, do rodziny... – mówi. Nie wiem, kiedy osuwam się na kolana obok niego i pochylam głowę. Czasami w modlitwie ważniejsze niż słowa są emocje. None

57

Kiedy człowiek nie ma niczego, co mógłby nazwać swoją własnością, znajduje sposób, żeby sięgnąć po to, co należy do innych. Ten dom jest dobrym tego przykładem. Biznesmen, Arab, wyjechał na zimę na południe jak migrujący ptak. Gospodyni zajrzy tu przed jego przyjazdem, przetrzepie poduszki i wywietrzy pokoje. Jest jeszcze ogrodnik. Latem przychodzi dwa razy w tygodniu, a teraz jedynie raz na miesiąc, bo trawa już nie rośnie, a suche liście zostały zgrabione w pryzmy rozwiewane teraz przez wiatr. Ten wysoki, niezgrabny dom ma wieżyczkę, a w niej pokój z widokiem na most. Chorągiewka na wieży zawsze wskazuje wschód. Zasłony są pozaciągane. Okna i drzwi zabezpieczone. Wilgotna ziemia w ogrodzie ma zatęchły zapach. Huśtawka zwisa krzywo w połowie wysokości pomiędzy konarem i ziemią. Przechodzę pod nią, omijam ogrodowe meble i staję przed drewnianą szopą. Na drzwiach wisi kłódka. Przykucam, wsuwam wytrych w dziurkę od klucza i czuję, jak przesuwa się po zapadkach. Pierwszy zamek, jaki nauczyłem się otwierać, był podobny do tego w kłódce. Ćwiczyłem całymi godzinami, siedząc przed telewizorem. Cylinder się obraca. Zdejmuję kłódkę ze skobla i otwieram drzwi, wpuszczając strumień światła na zakurzoną podłogę. Metalowe stelaże są zastawione plastikowymi doniczkami, tackami z nasionami i podrdzewiałymi puszkami z farbą. Narzędzia ogrodnicze stoją w kącie. Środek zajmuje samojezdna kosiarka. Cofam się i oceniam wielkość szopy. Mogę się tu swobodnie wyprostować. Oczyszczam metalowe stelaże z rupieci, a potem gromadzę je wszystkie pod jedną ścianą. Wytaczam kosiarkę na trawnik i zabieram się do przenoszenia do garażu puszek z farbą i worków z nawozem. Teraz mam dostęp do tylnej ściany. Biorę kilof i walę nim w klepisko. Gdy twarda ziemia pęka, odrywają się od niej nierówne kawałki zaschniętej gliny. Macham kilofem raz po raz, od czasu do czasu robiąc przerwę na wyrzucanie ziemi. Po godzinie muszę odpocząć. Przykucam z głową opartą o trzonek łopaty. Piję wodę z węża leżącego na zewnątrz. Dziura w klepisku jest już głęboka na dwadzieścia pięć centymetrów i prawie tak długa jak ściana. Ma wymiary płyty gipsowo-kartonowej, którą znalazłem w garażu. Muszę tylko pogłębić wykop. Zabieram się z powrotem do roboty. Wynoszę wiadrami ziemię na tyły ogrodu i rozsypuję ją między pryzmami kompostu. Teraz mogę zbić skrzynię. Słońce prześwieca przez gałęzie drzew. Może powinienem rzucić okiem na małą? Leży na metalowym łóżku z gołym materacem w sypialni na drugim piętrze. W pasiastej bluzce, swetrze, dżinsach i tenisówkach, zwinięta w kłębek, stara się być niewidoczna. Nie widzi mnie, bo oczy ma oklejone taśmą. Ręce są skrępowane za plecami kawałkiem białego plastiku, a nogi skute łańcuchem na tyle luźno, żeby dała radę kuśtykać. Daleko nie odejdzie. Długość pętli na szyi, zahaczonej o kaloryfer, pozwala na dotarcie do małej łazienki z umywalką i muszlą klozetową. Na razie o tym nie wie. Jak ślepe kocię wtula się w materac i nie okazuje chęci do eksperymentowania. – Halo? Jest tu kto? – odzywa się. Nasłuchuje. – Halo... czy ktoś... mnie słyszy? – I głośniej: – POMOCY! RATUNKU! POMÓŻCIE MI!

Włączam magnetofon. Taśma się przesuwa. Krzycz, maleńka, krzycz najgłośniej, jak potrafisz. Nocna lampka rzuca światło na pokój, ale kąt, w którym siedzę, pozostaje w mroku. Mała sprawdza, czy uda jej się poluzować pęta na rękach; wyginając ramiona w lewo i w prawo, próbuje wysunąć z nich dłonie. Taśma wrzyna się w skórę. Dziewczynka uderza głową o ścianę. Odwraca się na plecy i unosząc nogi, kopie obiema stopami w boazerię. Dom wydaje się drżeć w posadach. Kopie w boazerię, przestraszona i rozgoryczona własną bezsilnością. Wygina się w koci grzbiet, przekręca na bok, opiera na barku, podciąga nogi do piersi, a potem jeszcze wyżej, aż kolana sięgają głowy. Tak zwinięta przesuwa związane ręce za plecami, biodrami i za pupą. Jeszcze sobie coś zwichnie. Przeciska ręce pod stopami i teraz może z powrotem wyprostować nogi. Spryciara! Teraz ma ramiona przed sobą. Zrywa taśmę z oczu i odwraca się do lampy. Nie widzi mnie w ciemnym kącie. Wsuwa palce pod pętlę na szyi i ściąga ją przez głowę. Ogląda nogi skute łańcuchem i związane ręce. Poraniła sobie nadgarstki. Biały plastik znaczą kropelki krwi. Uderzam dłonią o dłoń. Klaśnięcie w ciszy panującej w pokoju przypomina wystrzał z pistoletu. Dziewczyna zrywa się z krzykiem i próbuje uciekać, lecz przez łańcuch na kostkach przewraca się na podłogę. Chwytam ją za kark i siadając na niej okrakiem, przygniatam ją do podłogi. Czuję, że z trudem chwyta powietrze. Szarpnięciem za włosy podnoszę jej głowę i szepcę do ucha: – Jesteś bardzo sprytna, Kwiatuszku. Muszę się lepiej postarać. – Nie! Nie! Nie! Puść mnie! Pierwszy kawałek taśmy zakrywa jej nos, odcinając dostęp powietrza. Przy następnym obrocie zaklejam oczy. Robię to brutalnie, ciągnąc ją za włosy. Rzuca głową, kiedy owijam taśmą czoło i brodę. Teraz już tylko usta pozostają odsłonięte. Kiedy je otwiera do krzyku, wsuwam w nie ogrodowy wąż i wpycham aż do gardła. Dławi się. Cofam nieco wąż i dokładnie owijam głowę taśmą, którą z trzaskiem odrywam z rolki. Teraz jej światem są ciemności. Słyszę, jak oddycha z poświstem przez wąż. – Kwiatuszku, wysłuchaj mnie – mówię łagodnie. – Nie walcz. Im mocniej będziesz się szarpać, tym trudniej ci będzie oddychać. Nie przestaje się ze mną mocować. Zakrywam palcem otwór w wężu, odcinając dopływ powietrza. Przerażona, nieruchomieje. – Widzisz, Kwiatuszku, jakie to proste. Jednym palcem mogę pozbawić cię oddechu. Kiwnij głową na znak, że rozumiesz. Kiwa. Cofam palec. Łapczywie wciąga powietrze. – Oddychaj normalnie – radzę. – To tylko atak paniki. Zanoszę ją na łóżko, gdzie zwija się w kłębek. – Pamiętasz, jak wygląda pokój? – pytam. Kiwa głową. – Jakieś dwa i pół metra od siebie na prawo masz ubikację, tuż obok umywalki. Możesz tam dojść. Pokażę ci. Ściągam ją z łóżka, ustawiam jej stopy na podłodze i liczę kroki, kiedy ona kuśtyka do łazienki. Kładę jej ręce na umywalce. – Kran z zimną wodą jest po lewej stronie. Potem kieruję ją ku toalecie i sadzam na muszli. – Zostawię ci ręce z przodu, ale jeśli zdejmiesz maskę, czeka cię kara. Rozumiesz? Nie odpowiada. – Jeżeli nie będziesz reagować na moje pytania, zatkam wąż. Nie zdejmiesz maski? Ruch głową.

Prowadzę ją z powrotem na łóżko i sadzam na brzegu. Teraz oddycha bardziej miarowo. Jej drobna klatka piersiowa unosi się i opada. Cofam się, włączam komórkę i czekam, aż rozjaśni się ekran. Wybieram ikonkę aparatu fotograficznego i robię zdjęcie. – Siedź cicho. Muszę na chwilę wyjść. Przyniosę ci coś do jedzenia. Gwałtownie kręci głową. Spod maski wydobywa się szloch. – Nie bój się. Niedługo wrócę. Zbiegam po schodach i wychodzę z domu. Garaż jest ukryty za kępą drzew. Moja furgonetka stoi obok range rovera Araba. Uprzejmie zostawił kluczyki na haczyku w spiżarni razem z wieloma innymi kluczami. Niektóre z nich mają zawieszki z napisami: „skrzynka elektryczna”, „skrzynka na listy”. O dziwo, nie znalazłem klucza od kłódki na szopie. Ale co to za problem? – Dzisiaj pojedziemy range roverem – wydaję dyspozycję samemu sobie. – Tak jest, proszę pana. Ferrari spider jednego dnia, drugiego range rover. Życie jest piękne. Brama garażu podnosi się po naciśnięciu pilota. Żwir chrzęści pod oponami. Dojeżdżam do Bridge Road i po dwóch zakrętach w prawo jestem na Clifton Down Road. Przecinam Victoria Square i wyjeżdżam na Queen’s Road. Ludzie wysypują się ze sklepów na ulicę, niedzielny popołudniowy ruch blokuje skrzyżowania. Kieruję się na wielopoziomowy parking przy Bristol Ice Rink i kręcę się po kolejnych piętrach w poszukiwaniu wolnego miejsca. Drzwi range rovera blokują się z miłym kliknięciem i błyskiem reflektorów. Schodzę po schodach na ulicę i skręcam na Frogmore Street, gdzie łatwo mogę się wmieszać w tłum przechodniów. Przed sobą mam półkolistą fasadę Council House, a za nią katedrę. Zmieniają się światła uliczne. Ruszają samochody. Autobus z odkrytym dachem toczy się powoli, plując spalinami. Stoję na krawężniku i włączam komórkę. Ekran rozjarza się, słychać melodyjny sygnał. Menu. Funkcje. Ostatni wybierany numer. – Charlie? – odzywa się pełen nadziei głos. – Halo, Julianne, stęskniłaś się za mną? – Chcę rozmawiać z Charlie. – Obawiam się, że jest zajęta. – Muszę wiedzieć, co się z nią dzieje. – Zaufaj mi. – Nie. Chcę ją usłyszeć. – Jesteś pewna? – Tak. Naciskam guzik. Taśma się przesuwa. Krzyki Charlie wypełniają uszy Julianne i rozdzierają jej serce, otwierając szerzej szczeliny w umyśle. Zatrzymuję taśmę. Julianne oddycha spazmatycznie. – Czy twój mąż nas słucha? – Nie. – Co o mnie mówił? – Mówi, że nie skrzywdzisz Charlie. Twierdzi, że nie robisz krzywdy dzieciom. – A ty mu wierzysz. – Nie wiem. – Co jeszcze mówił na mój temat? – Że chcesz karać kobiety... ukarać mnie. Ale ja ci nic złego nie zrobiłam. Charlie też nic nie zrobiła. Pozwól mi z nią porozmawiać. Jej zawodzenie zaczyna mi działać na nerwy. – Julianne, zdradziłaś kiedyś męża?

– Nie. – Kłamiesz. Wszystkie jesteście takie same. Jesteś cwaną, dwulicową, pokrętną zdzirą z jednym siedliskiem zarazy między nogami i drugim na twarzy. Mijająca mnie kobieta słyszy te słowa. Wytrzeszcza oczy. Nachylam się ku niej i mówię: „Buu uhu”, a ona ucieka, potykając się o własne nogi. Przechodzę przez jezdnię i kieruję się do ogrodu na placu katedralnym. Matki popychają wózki. Pary starszych ludzi siedzą na ławkach. Gołębie, trzepocząc skrzydłami, drepczą po dachu. – Julianne, pytam raz jeszcze, czy się puściłaś. – Nie. – Szlocha. – A twój szef? Bez przerwy do niego wydzwaniasz. Dużo przebywasz z nim w Londynie. – To przyjaciel. – Słyszałem, jak z nim rozmawiałaś, Julianne. Słyszałem, co mówiłaś. – Nie... nie... nie chcę o tym mówić. – Bo policja nas podsłuchuje – podsumowuję. – Boisz się, że twój mąż mógłby poznać prawdę. Mam mu powiedzieć? – On zna prawdę. – Mam mu powiedzieć, że znudzona wpatrywaniem się w łóżku w jego piegowate plecy zafundowałaś sobie romans? – Proszę, przestań. Chcę rozmawiać z Charlie. Mrużąc oczy, patrzę przez mżawkę na budynki na końcu Park Street. Z dachu Wine Museum wyrasta wieża telefoniczna. Prawdopodobnie najbliższa w okolicy. – Julianne, wiem, że ta rozmowa jest nagrywana. To prawdziwa party line. A ty masz jak najdłużej trzymać mnie na linii, żeby mogli namierzyć sygnał. – Nie – mówi niepewnie. – Kiepsko kłamiesz. Pracowałem z kilkoma z najlepszych łgarzy i żadnemu z nich nie udało się długo mnie okłamywać. Przechodzę w cieniu katedry przez College Green i rozglądam się po Anchor Road. Niespełna kilometr stąd musi być z piętnaście wież. Ile czasu im zajmie wytropienie mnie? – Charlie jest bardzo wygimnastykowana, prawda? Jak ona potrafi się wyginać! Sięga kolanami za uszy. Daje mi dużo radości. – Nie dotykaj jej. – Zdecydowanie za późno to mówisz. Powinnaś raczej mieć nadzieję, że jej nie zabiję. – Dlaczego to robisz? – Zapytaj męża. – Nie ma go tu. – A to czemu? Pokłóciliście się? Wykopałaś go z domu? Obwiniasz go o to wszystko? – Czego od nas chcesz? – Tego, co on ma. – Nie rozumiem. – Chcę tego, co należy do mnie. – Panie Tyler, pana żona i córka nie żyją, a my nie wyrządziliśmy ci żadnej krzywdy. Proszę, wypuść Charlie. – Czy ona już miesiączkuje? – Co to za pytanie? – Chcę wiedzieć, czy owuluje. Może zrobię jej dzieciaka. Mogłabyś zostać babcią, bardzo efektowną babcią. – Weź mnie, ale wypuść Charlie.

– Po co mi babcia? Będę z tobą szczery, Julianne: fakt, jesteś atrakcyjną kobietą, lecz ja wolę córkę. Nie, nie, nie kręcą mnie małe dziewczynki. Nie jestem zboczeńcem. Ale sama zobacz. Kiedy ją pieprzę, to jakbym pieprzył ciebie. Kiedy sprawiam jej ból, sprawiam go również tobie. Mogę dotykać cię w taki sposób, jaki ci się nawet nie śni, w ogóle cię nie dotykając. Spoglądam w prawo, potem w lewo i przechodzę przez jezdnię. Lawiruję wśród ludzi. Od czasu do czasu ktoś niechcący ociera się o moje ramię i przeprasza. Cały czas bacznie obserwuję ulicę. – Zrobię wszystko, co chcesz... – Szlocha. – Wszystko? – Tak. – Nie wierzę ci. Będziesz musiała to udowodnić. – Jak? – Chcę to zobaczyć. – Dobrze, ale pod warunkiem, że ja zobaczę Charlie. – Zgoda. Zaraz pozwolę ci ją zobaczyć. Coś ci wyślę. Naciskam guzik i wysyłam zdjęcie. Nasłuchuję, czekam na jej reakcję. Jest! Zachłyśnięcie oddechem i stłumiony jęk. Nie może dobyć słowa, patrząc na głowę córki owiniętą taśmą, z rurką w miejscu ust. – Julianne, pozdrów ode mnie męża. Przekaż, że kończy mu się czas. Samochody policyjne jadą na południe po St Augustines Parade. Wsiadam do autobusu jadącego na północ i patrzę, jak radiowozy oddalają się w przeciwnym kierunku. Opieram czoło o szybę i spoglądam na wylot pasażu Christmas Steps po mej prawej ręce. Pięć minut później wysiadam na Lower Maudlin Street, przystanek przed rondem. Przeciągam się i słyszę, jak chrupią mi stawy. Autobus skręca za róg. Komórka w torbie po hamburgerze leży wciśnięta między siedzenia i wciąż wysyła sygnał. Wraz z autobusem znika mi z oczu i z myśli.

None

58

Sniffy trąca mnie swą twardą głową w kostkę i mruczy, ociera się o łydkę, kreśląc koła wokół moich nóg. Jest głodna. Zaglądam do lodówki i znajduję napoczętą puszkę, przykrytą folią. Nakładam trochę jedzenia do miseczki, a do drugiej nalewam mleka. Na stole leżą resztki po posiłku Emmy, która na lunch chciała kanapkę z serem i sok. Zostawiła skórki od chleba. Charlie w jej wieku była taka sama. „Moje włosy wystarczająco się kręcą – oznajmiła, gdy miała pięć lat. – Więcej nie będę jeść skórek”. Nigdy nie zapomnę widoku Charlie zaraz po narodzinach. Przyszła na świat dwa tygodnie przed terminem, w zimną styczniową noc. Pewnie wolałaby zostać dłużej tam, gdzie było jej ciepło. Położnik podał Julianne prostaglandin i powiedział, że lek zadziała za osiem godzin, tak że on spokojnie może wrócić do domu i się przespać. Akcja porodowa zaczęła się jednak wcześniej i w ciągu trzech godzin doszło do rozwarcia. Było za późno na wzywanie ginekologa. Postawna czarna położna odbierała więc Charlie, tresując mnie jak szczeniaczka, którego uczy się porządku. Julianne nie życzyła sobie, abym oglądał ją, jak to ujęła, od „wylotu”. Miałem stać z boku, ocierać jej twarz i trzymać za rękę. Nie posłuchałem. Gdy zobaczyłem czubek główki wyłaniający się spomiędzy ud, wmurowało mnie w posadzkę. Miałem miejsce w pierwszym rzędzie na najlepszym przedstawieniu w mieście. – Dziewczynka – poinformowałem Julianne. – Jesteś pewien? Popatrzyłem jeszcze raz. – O, tak. A potem odbyło się coś w rodzaju wyścigów – kto pierwszy się rozpłacze: noworodek czy ja. Charlie wygrała, bo ja oszukiwałem, chowając twarz w dłoniach. Nigdy w życiu nie czułem większej dumy, przypisując sobie zasługę za coś, w czym miałem tak znikomy udział.

Położna wręczyła mi nożyczki, żebym przeciął pępowinę. Potem opatuliła Charlie i podała mi ją. To były urodziny mojej córki, a prezenty dostawałem ja. Zaniosłem malutką do lustra i wpatrywałem się w nasze odbicie. Otworzyła oczy, najbardziej niebieskie z niebieskich, i popatrzyła na mnie. Od tamtej pory nikt tak na mnie nie patrzył. Julianne, wyczerpana, zasnęła. Charlie zrobiła to samo. Korciło mnie, żeby ją obudzić. Bo jakie dziecko przesypia własne urodziny? Chciałem, żeby patrzyła na mnie tak jak wcześniej, jakbym był pierwszą osobą, którą ujrzała w życiu. Lodówka przestaje buczeć, po czym dygocze jeszcze przez moment i zastyga w bezruchu. W nagłej ciszy czuję lekkie uporczywe drżenie, które rozchodzi się po ciele i wypełnia płuca. Jestem wyjęty z kontekstu. Zmarznięty. Dłonie przestały mi się trząść. Mam wrażenie, że paraliżuje mnie bezwonny, bezbarwny gaz. Rozpacz. Nie słyszę skrzypnięcia otwieranych drzwi. Nie rejestruję odgłosu kroków. – Cześć. Otwieram oczy. W kuchni stoi Darcy w kurtce z denimu, dżinsach z łatami i w wełnianej czapce na głowie. – Jak się tu dostałaś? – Przyjechałam ze znajomym. Odwracam się i widzę w drzwiach Ruiza. Wymięty i rozchełstany, nadal ma na szyi luźno zawiązany krawat drużyny rugby. – Joe, jak sobie radzisz? – Kiepsko. Zbliża się z wahaniem. Jeżeli mnie uściska, to się rozpłaczę. Zamiast niego robi to Darcy. Zarzuca mi ramiona na szyję i przyciąga do siebie. – Słyszałam w radiu – mówi. – To ten sam, który zaczepił mnie w pociągu? Ściąga tęczowe rękawice. Policzki ma zaróżowione od chłodu. – Jak się znaleźliście? – pytam. Darcy zerka na Ruiza. – Tak jakby mieszkam u Vincenta. Wpatruję się w oboje ze zdziwieniem. – Od kiedy? – Od ucieczki z domu. Teraz przypominam sobie rzeczy w suszarce w pomieszczeniu gospodarczym u Ruiza i tamtą spódnicę w kratę. Powinienem był ją poznać. Darcy była w niej tego dnia, kiedy zjawiła się u nas po raz pierwszy.

– Mówiłeś, że masz w domu córkę – zwracam się do Ruiza. – Bo mam – odpowiada i zbywa moje wzburzenie wzruszeniem ramion, takim, jakim strząsa z nich płaszcz. – Claire jest tancerką – wtrąca Darcy. – Wiedział pan, że ona ćwiczyła w Royal Ballet? Mówi, że mają specjalne stypendia socjalne dla takich jak ja. Pomoże mi się o nie wystarać. Nie wsłuchuję się w to, co mówi. Czekam na wyjaśnienia Ruiza. – Mała potrzebowała kilku dni. Uznałem, że nic złego się nie stanie, jeśli zatrzyma się u mnie. – Martwiłem się o nią. – Nie widzę powodu, żebyś akurat ty miał się o nią martwić – ucina dość szorstkim tonem. Zastanawia mnie, ile on wie. Darcy nie zamykają się usta: – Vincent odnalazł mego ojca. Poznałam go. Trochę to było dziwaczne, ale dało się przeżyć. Myślałam, że będzie fajniej wyglądał, no, wie pan, że będzie bardziej przystojny, może sławny, a to taki sobie zwykły, stary człowiek. Zupełnie normalny. Zajmuje się importem żywności. Sprowadza kawior. To rybia ikra. Dał mi spróbować. Ohyda. Powiedział, że ma smak oceanicznej mgły, a według mnie smakował gównianie. – Język! – upomina ją Ruiz. Darcy spogląda na niego zawstydzona. Ruiz siada przy stole naprzeciw mnie i kładzie dłonie płasko na blacie. – Sprawdziłem gościa. Mieszka w Cambridge. Żonaty. Dwoje dzieci. Jest w porządku. – Zmieniając temat, pyta o Julianne. – Pojechała z policjantami – informuję. – Powinieneś z nią być. – Nie chce mnie przy sobie, a dla policjantów jestem tylko kulą u nogi. – Kula u nogi... Ciekawe spostrzeżenie. Często uważałem twoje pomysły za niebezpiecznie wywrotowe. – Trudno mnie nazwać radykałem. – Prędzej kandydatem na rotarianina. Kpi ze mnie. A ja nie mam siły wykrzesać z siebie uśmiechu. Darcy pyta o Emmę. Nie ma jej. Moi rodzice zabrali ją wraz z Imogen do Walii. Matka zalała się łzami na widok pokoju Charlie i nie przestała chlipać, dopóki ojciec nie odesłał jej do samochodu z dużym pudełkiem chusteczek

jednorazowych. A kiedy czekała w aucie, przyboczny lekarz Boga poczęstował mnie przemową w stylu Michaela Caine’a w filmie Zulu. Wszyscy mają dobre intencje. Moje trzy siostry zadzwoniły, radząc, żebym zachował spokój i szukał ukojenia w modlitwie. Niestety, nie interesują mnie rady i słowa pociechy. Mam ochotę kopniakiem wyważyć drzwi i trząść drzewami, dopóki nie zobaczę z powrotem mojej Charlie. Ruiz wysyła Darcy na górę i każe jej nalać wody do wanny. Natychmiast wypełnia jego polecenie. A wtedy on nachyla się ku mnie. – Pamiętasz, profesorze, co powiedziałem o zachowaniu zdrowych zmysłów? Nie wolno się poddawać. – Ssie landrynkę, grzechocząc nią o zęby. – Wiem, co to tragedia. Jedną rzeczą, jakiej uczy rozpacz, jest konieczność działania. I to właśnie zaraz zrobisz. Umyjesz się, ubierzesz i ruszysz ze mną na poszukiwanie córki. – Jak jej szukać? – Nad tym będziemy się zastanawiać, kiedy wrócisz z łazienki. Ale jedno ci mogę obiecać. Znajdę tego skurwysyna, choćbym nie wiem jak długo miał go szukać. A wtedy wymaluję ściany jego krwią. Wycisnę ją z niego do ostatniej kropli. Ruiz idzie za mną po schodach. Darcy położyła w łazience świeży ręcznik. Przygląda się nam z progu pokoju Charlie. – Dziękuję. – Odwracam się do Ruiza. – Wstrzymaj się z dziękowaniem do czasu, kiedy na to zasłużę. Jak się już ogarniesz, zejdź na dół. Mam ci coś do pokazania. None

59

Ruiz rozkłada na ławie kartkę i wygładza ją dłonią. – To przyszło faksem dziś po południu – mówi. – Z Centrum Morskiej Służby Poszukiwawczo-Ratowniczej w Pireusie. Faksymile zdjęcia kobiety. Okrągła twarz, krótkie włosy. Wiek – między trzydzieści pięć a czterdzieści lat. W dolnym rogu dane wypisane drobnym drukiem: Helen Tyler (panieńskie nazwisko: Chambers) Data urodzenia: 6 czerwca1971 Obywatelstwo: brytyjskie. Nr paszportu: E754769 Rysopis: biała kobieta, wzrost 175 cm, szczupła budowa ciała, włosy brązowe, oczy piwne. – Zadzwoniłem do nich, żeby sprawdzić, czy nie doszło do pomyłki – mówi Ruiz. – Na podstawie tego zdjęcia poszukiwali żony Tylera. Wpatruję się w odbitkę, licząc na to, że osoba na fotografii wyda mi się znajoma. Wiek kobiety mniej więcej się zgadza, ale twarz absolutnie nie przypomina tamtej na paszportowym zdjęciu, które dostałem od Bryana Chambersa. Tutaj włosy są krótsze, czoło wyższe, a oczy mają inny kształt. To nie może być ta sama osoba. – A co z Chloe? Ruiz otwiera swój notes i wyciąga polaroidową fotkę. – To mieli do dyspozycji. Zdjęcie zrobił gość z hotelu, w którym się zatrzymały. Dziewczynkę natychmiast rozpoznaję. Po charakterystycznej jasnej czuprynie. Siedzi na huśtawce. W tle biały budynek, na ścianie trejaż z krzewem dzikiej róży. Skupiam się z powrotem na faksymile, które nadal leży na ławie. Ruiz nalewa sobie szkockiej i siada naprzeciw mnie. – Skąd Grecy wzięli to zdjęcie? – pytam.

– Ministerstwo Spraw Zagranicznych przesłało je do brytyjskiej ambasady. – A jak trafiło do ministerstwa? – Od rodziny. Wszczęto oficjalne poszukiwania Helen i Chloe; służby dokonywały identyfikacji zwłok w kostnicy i rozbitków leżących w szpitalach. Albo to zdjęcie zostało wysłane przez nieuwagę (lecz prędzej czy później ktoś na pewno odkryłby pomyłkę), albo w grę wchodziła mistyfikacja. Troje ludzi zeznało, że Helen z Chloe były na promie: nurek z marynarki wojennej, kanadyjski student i kierowniczka hotelu. Czemu mieliby kłamać? Odpowiedź jest prosta – pieniądze. Bryan Chambers ma ich wystarczająco dużo, aby opłacić fałszywych świadków. Cała akcja musiała być zorganizowana błyskawicznie. Katastrofa promu stanowiła dla Helen i Chloe idealną okazję sfingowania śmierci. Bagaż wyrzucono do morza. Matkę i córkę uznano za zaginione. Bryan Chambers przyleciał do Grecji cztery dni po zatonięciu promu, a to oznacza, że Helen, korzystając z pieniędzy ojca, sama podjęła stosowne działania uwiarygodniające mistyfikację. Niewątpliwie ktoś musiał je widzieć na wyspie. Gdzie się ukryły? Wyjmuję z portfela zdjęcie Helen, które dostałem od Chambersa w kancelarii jego prawnika. Zrobiono je do nowego paszportu, według słów Chambersa, na panieńskie nazwisko jego córki. Od chwili ucieczki z Niemiec w maju Helen unikała posługiwania się kartami kredytowymi, nie dzwoniła do domu ani nie wysyłała listów czy maili. Za wszelką cenę starała się ukryć przed mężem miejsce pobytu. W tej sytuacji niewątpliwie powinna była zacząć od zmiany nazwiska. Tymczasem o nowy paszport wystąpiła dopiero w połowie lipca. Wpatruję się w kopię zdjęcia przysłaną z Grecji. – A jeśli nikt na Patmos nie wiedział, jak naprawdę wyglądają Helen i Chloe? – zastanawiam się głośno. – Co masz na myśli? – pyta Ruiz. – Jeżeli obydwie już wtedy podróżowały pod fałszywym nazwiskiem? – Dalej nic nie rozumiem. – Ruiz kręci głową. – Helen z Chloe przybyły na wyspę na początku czerwca. Zatrzymały się w hotelu, starały się nie rzucać w oczy, płaciły gotówką. Wiedząc, że Gideon ich szuka, nie podały prawdziwego nazwiska, tylko jakieś zmyślone. A potem tragicznym zrządzeniem losu w sztormowe popołudnie tonie prom. Helen widzi

w tym szansę na zatarcie śladów po sobie i córce. Wyrzuca bagaż do morza, zgłasza zaginięcie Helen i Chloe Tyler. Płaci Kanadyjczykowi oraz nurkowi za złożenie fałszywych zeznań. – Nagle się okazuje, że turysta z Kanady ma pieniądze na przedłużenie włóczęgi, a przecież według rodziców już wracał do domu. – Ruiz podąża tropem moich myśli. – Natomiast skompromitowany nurek, którego czeka sąd za naruszenie etyki zawodowej, niewątpliwie potrzebuje pieniędzy na życie. – A tamta Niemka? – zastanawia się Ruiz. – Jaki miałaby w tym interes? Przeglądam kopie zeznań i wyciągam na wierzch stosowne oświadczenie. Yelena Schafer, urodzona w 1971 roku. Patrzę na datę urodzin i doznaję olśnienia. – Jak długo Helen mieszkała w Niemczech? – Sześć lat. – Wystarczy, żeby nauczyć się płynnie mówić po niemiecku. – Myślisz, że...? – „Yelena” to pochodna od „Helen”. Ruiz pochyla się, zwieszając ręce między kolanami. Wygląda teraz jak starożytny posąg, personifikacja konsternacji. Zamyka na moment oczy, starając się dojrzeć to, co ja już widzę. – A więc utrzymujesz, że kierowniczka hotelu, ta Niemka, to Helen Chambers? – Kierowniczka hotelu była dla policji najbardziej wiarygodnym świadkiem. Bo jaki miałaby powód, żeby kłamać na temat angielskiej turystki z córką, które zatrzymały się w jej hotelu? To była idealna przykrywka. Helen swobodnie mówiła po niemiecku. Mogła udać Yelenę Schafer i zgłosić śmierć swego poprzedniego wcielenia. Ruiz otwiera oczy. – Dozorca miał zdenerwowany głos, kiedy z nim rozmawiałem. Powiedział, że Yelena Schafer wyjechała na urlop. Nie wspomniał o córce. – Jaki jest numer do hotelu? Ruiz odnajduje odpowiednią stronę w swoim notesie. Wybieram numer i czekam. W słuchawce odzywa się zaspany głos. – Halo, tu lotnisko międzynarodowe w Atenach. Odzyskaliśmy bagaż, który powinien był nadejść przed kilkoma dniami. Z zawieszki wynika, że należy do pani Yeleny Schafer, ale przy załadunku doszło do pomyłki. Czy ta pani z kimś

podróżowała? – Tak, z córką. – Sześcioletnią? – Siedmioletnią. – Dokąd poleciały? Stróż wyraźnie się rozbudził. – Dlaczego dzwonicie o tak późnej porze? – pyta gniewnie. – Bagaż błędnie skierowano na inny lot. Potrzebny nam adres, pod który możemy go przesłać. – Pani Schafer musiała zgłosić brak bagażu – zauważa. – Zapewne podała adres. – Niestety, taka informacja do nas nie dotarła. – Z kim właściwie rozmawiam? – Węszy podstęp. – Skąd pan dzwoni? – Szukam Yeleny Schafer i jej córki. To bardzo ważne, żebym je odnalazł. Dozorca wykrzykuje coś niezrozumiałego i rzuca słuchawkę. Naciskam „redial”. Linia zajęta. Dozorca dokądś więc dzwoni. Być może chce kogoś ostrzec. Łączę się z Trinity Road. W centrum operacyjnym pełni dyżur Safari Roy. Komisarz poszła na kolację. Dyktuję mu nazwisko Yeleny Schafer i podaję przybliżoną datę wylotu z Aten. Safari mówi, że ze zdobyciem list pasażerów muszą się wstrzymać do rana. Ile samolotów wylatuje co dnia z Aten? Setki. Nie mam pojęcia, dokąd udały się matka i córka. Rozłączam się i wbijam wzrok w zdjęcia, marząc, by mogły przemówić. Czy Helen ryzykowałaby powrót do domu, wiedząc, że Gideon nadal szuka jej i Chloe? Ruiz prowadzi samochód z dłonią niedbale zwieszoną z kierownicy, jakby pozwalał mercowi samemu się prowadzić. Patrząc na niego, można by sądzić, że odprężony błądzi gdzieś myślami, lecz ja wiem, że jego umysł pracuje na najwyższych obrotach. Według mnie on celowo udaje niezbyt lotnego, ciężko kojarzącego gliniarza, aby wprowadzać ludzi w błąd. Darcy na tylnym siedzeniu, ze słuchawkami na uszach, słucha muzyki. Być może niepotrzebnie tak się o nią martwiłem. – Głodny? – zwraca się do mnie Ruiz. – Nie. – Kiedy ostatnio jadłeś?

– Rano. – Powinieneś coś przegryźć. – Jest dobrze. – Mówisz, że jest dobrze i może rzeczywiście będzie dobrze, ale nie dziś. Dziś nie może być dobrze. I nie będzie dobrze, dopóki Charlie nie znajdzie się w domu... I dopóki nie wróci Julianne, żebyście znowu mogli być razem. – Kto wie, czy na to nie jest już za późno. Zerka na mnie z ukosa, po czym kieruje spojrzenie z powrotem na drogę. – Sprowadzimy ją – zapewnia po jakimś czasie. Julianne nie odezwała się do mnie od wyjazdu z domu. Monk jest w kontakcie z centrum operacyjnym. Gideon znowu zadzwonił z mojej komórki. Był wtedy gdzieś w centrum Bristolu, niedaleko katedry. Oliverowi Rabbowi nie udało się go zlokalizować, zanim Tyler porzucił komórkę w autobusie. Godzinę temu znaleziono ją w zajezdni autobusowej na Muller Road. Nie mam żadnych wiadomości o Charlie. Według Monka robią wszystko, co w ich mocy, lecz to nieprawda. Poszukiwaniem zajmuje się czterdziestu policjantów. Dlaczego nie czterystu czy cztery tysiące? Telewizja i radio nadają komunikaty. Czemu nie wyją syreny na dachach, dlaczego nie przeszukują każdego domu, magazynu, budynku gospodarczego, każdego kurnika i wszelkich przybudówek? Czemu nie ściągną tu Tommy’ego Lee Jonesa, żeby pokierował akcją? Ruiz zatrzymuje się na podjeździe Stonebridge Manor. W świetle reflektorów żelazna brama wygląda jak pobielona. Nikt nie reaguje na dzwonek, choć Ruiz naciska go przez pół minuty. Cisza. Wysiadam z samochodu i wpatruję się w park, przyciskając głowę do metalowych prętów. W domu palą się światła. – Ej, Darcy, ile ważysz? – pyta Ruiz. – Nie zadaje się takich pytań kobietom – odpala. – Myślisz, że dałabyś radę wdrapać się na mur? Podąża za jego spojrzeniem. – Jasne. – Uważaj na potłuczone butelki – ostrzega ją Ruiz. Zarzuca płaszcz na mur, żeby dziewczyna nie poraniła sobie dłoni. – Co ty wyrabiasz? – pytam. – Ściągam na nas uwagę. Darcy stawia prawą stopę na splecionych dłoniach Ruiza, a on podsadza ją na

mur. Ona, chwytając się konaru, staje na górze i z rozpostartymi ramionami balansuje między połówkami potłuczonych butelek wtopionych w beton. Nie ma obawy, że spadnie. Pewność ruchów i umiejętność zachowania równowagi to efekt wielogodzinnych ćwiczeń. – Jeszcze ją postrzelą – mówię do Ruiza. – Skipper nie strzela celnie – odpowiada. – Trafiam w oko wiewiórki z pięćdziesięciu metrów – odzywa się głos w ciemnościach. – A ja cię miałem za przyjaciela przyrody – rewanżuje się Ruiz. – Tymczasem wylazł z ciebie burak. Skipper z bronią wspartą na ramieniu wchodzi w smugę światła padającego z reflektorów. Darcy nadal stoi na murze. – Panienka zejdzie. – Muszę? Kiwa głową. Darcy posłusznie spełnia polecenie, lecz nie w taki sposób, jakiego oczekiwał. Zeskakuje bowiem na jego stronę, a on zmuszony ją złapać, rzuca broń. Teraz Darcy jest więc za murem. Ta sytuacja zbija Skippera z tropu. – Musimy porozmawiać z państwem Chambers – odzywam się. – Nie ma ich. – To samo mówiłeś ostatnim razem – wytyka mu Ruiz. Skipper przytrzymuje Darcy za ramię. Nie wie, co robić. – Moja córka zaginęła. Gideon Tyler ją uprowadził – mówię. Ze sposobu, w jaki przeniósł na mnie wzrok, odgaduję, że uważnie słucha. Po to tu przecież jest – ma powstrzymać Gideona przed wdarciem się na posesję. – Gdzie on jest teraz? – pyta. – Nie wiemy. Spogląda na samochód, jakby podejrzewał, że Tyler może się w nim ukrywać. Sięga do kieszeni, wyjmuje krótkofalówkę i porozumiewa się z domem. Nie słyszę, co mówi, lecz brama powoli się otwiera. Skipper obchodzi samochód. Sprawdza bagażnik i spogląda w obie strony na drogę, zanim machnięciem ręki da nam znak, żeby wjeżdżać. Po obu stronach drogi rozbłyskują czujniki ruchu mijane przez mercedesa. Skipper siedzi na miejscu dla pasażera, z bronią wspartą na nodze i wycelowaną w Ruiza. Spoglądam na zegarek. Minęło osiem godzin od zniknięcia Charlie. Co mam do

powiedzenia Chambersom? Będę ich błagał. Będę się chwytał brzytwy. Poproszę ich o to, czego chce Gideon – o jego żonę i córkę. On sprawił, że uwierzyłem w to, w co on wierzy. Że one żyją. Nie mam wyboru, muszę to przyjąć do wiadomości. Skipper nie odstępuje nas na schodach ani po wejściu do holu. Światło kinkietów odbija się w wyfroterowanej drewnianej podłodze, z salonu płynie strumień jaśniejszego światła. Bryan Chambers wstaje z kanapy, prostując ramiona. – Sądziłem, że już wszystko sobie wyjaśniliśmy. Claudia, która siedziała naprzeciwko niego, również się podnosi i poprawia pasek u spódnicy. Jej ładne oczy w kształcie migdałów unikają kontaktu z moimi. Poślubiła potężnego mężczyznę, o grubej skórze i ciężkim chodzie. Ona również jest silna, lecz potrafi nad sobą panować. – To jest Darcy Wheeler – przedstawiam dziewczynę. – Córka Christine. Na twarzy Claudii odbija się głęboki smutek. Bierze Darcy za rękę i delikatnie ją do siebie przygarnia. Są prawie tego samego wzrostu. – Tak mi przykro – szepce. – Twoja matka i moja córka bardzo się przyjaźniły. Bryan Chambers patrzy na Darcy ze zdumieniem. Opada na kanapę i pochylony zwiesza ręce między kolanami. Jest nieogolony, w kącikach ust ma grudki zaschniętej śliny. – Gideon Tyler uprowadził moją córkę – oznajmiam. Cisza, która zdaje się wibrować w pokoju, ujawnia więcej na temat Chambersów, niż mógłbym dowiedzieć się o nich podczas godzinnej sesji w gabinecie. – Wiem, że Helen i Chloe żyją. – Zwariował pan – odzywa się Bryan Chambers. – Jest pan tak samo szalony jak Tyler. Rysy Claudii tężeją i oczy małżonków spotykają się na ułamek sekundy. To mikroekspresja. Śladowy sygnał, który przepływa pomiędzy nimi. Tak to właśnie jest z kłamstwem. Łatwo przechodzi przez usta, lecz trudno je ukryć. Tylko nieliczni ludzie są urodzonymi blagierami; większość z nas łatwo się zdradza, bo umysł nie w pełni potrafi panować nad ciałem. Istnieją tysiące bezwarunkowych reakcji, niepoddających się naszej woli, począwszy od bicia serca po świerzbienie skóry, i to one zazwyczaj nas zdradzają. Bryan Chambers odwraca się do nas plecami. Nalewa sobie szkockiej z kryształowej karafki. Czekam, kiedy szkło zadzwoni o szkło. Lecz on starannie

kontroluje dłoń. – Gdzie one są? – pytam. – Wynoście się z mego domu! – Gideon odkrył, że one żyją. Dlatego was śledzi, nachodzi i dręczy. Co on wie? Bryan balansuje na piętach, ściskając szklankę w dłoni. – Pan mnie nazywa kłamcą? Gideon Tyler zmienił nasze życie w piekło, a policja nic nie zrobiła. Kompletnie nic. – Co wie Gideon Tyler? – Nie ustępuję. Chambers wygląda tak, jakby lada moment miał eksplodować. – Moja córka i wnuczka nie żyją – cedzi przez zaciśnięte zęby. Claudia staje obok niego. Jej niebieskie oczy stały się zimne. Kocha męża. Kocha swoją rodzinę. I zrobi wszystko, żeby ją chronić. – Bardzo nam przykro z powodu pana córki – mówi cicho. – Lecz my już dość oddaliśmy Tylerowi. Kłamią, oboje kłamią, a ja mogę jedynie powłóczyć nogami i pokasływać z żałosnym charkotem. – Możemy go powstrzymać – tłumaczy Ruiz. – Możemy sprawić, że więcej się to nie powtórzy. – Nie potraficie go znaleźć! – prycha drwiąco Bryan. – Nikt nie potrafi. Ten człowiek umie przenikać przez ściany. Rozglądam się po salonie w poszukiwaniu pretekstu, argumentu, pogróżki, czegokolwiek, co mogłoby zmienić wynik tej konfrontacji. Wszędzie widać oprawione zdjęcia Chloe: na kominku, na stoliku przy kanapie i na ścianach. – Dlaczego dał pan greckim władzom zdjęcie obcej kobiety? – pytam. – Nie wiem, o czym pan mówi. Wyjmuję z kieszeni przefaksowaną fotografię i kładę na stole. – Podawanie fałszywych informacji podczas śledztwa jest przestępstwem – wtrąca Ruiz. – A w tym wypadku w grę wchodzi śledztwo prowadzone w innym kraju. Twarz Chambersa ciemnieje o trzy tony. Wzrosło mu ciśnienie. Ruiz nie odpuszcza. Nie sądzę, aby rozumiał pojęcie „ustępstwo” w sprawach dotyczących zaginionych dzieci. Zbyt wiele ich było w jego karierze; dzieci, których nie zdołał uratować. – Dał im pan tamto zdjęcie, bo córka nadal żyje. Pan upozorował jej śmierć. Chambers odchyla się do tyłu, żeby zadać cios. To go zdradza. Ruiz uskakuje i klepie go otwartą dłonią po głowie, jakby karcił niesfornego ucznia.

Doprowadza tym Chambersa do furii. Z wściekłym rykiem szarżuje, pochylony, na niższego od siebie Ruiza, trafia go głową w żołądek i przygniata do ściany. Huk zdaje się wstrząsać całym domem. Zdjęcia spadają ze ścian na podłogę. – Przestańcie! Przestańcie! – krzyczy Darcy z płonącymi oczami, zaciskając dłonie w pięści. Wszystko powolnieje. Nawet tykanie stojącego zegara brzmi teraz jak odgłos kropli wody z cieknącego kranu. Bryan Chambers trzyma się za głowę. Ma rozcięcie nad lewym okiem. Rana nie jest głęboka, ale mocno krwawi. Ruiz rozciera żebra. Schylam się i zbieram fotografie. Szkło w jednej z ramek jest pęknięte. To amatorskie zdjęcie z przyjęcia urodzinowego. Płomienie świeczek odbijają się w oczach Chloe, gdy pochyla się nad tortem z policzkami nadętymi jak puzonista. To całkiem zwyczajne zdjęcie, lecz coś w nim mnie niepokoi. Pamięć Ruiza przypomina metalową pułapkę, która zdaje się wyłapywać i zatrzymywać fakty. Nie mówię o nieistotnych sprawach, takich jak: tytuły przebojów, nazwiska zwycięzców wyścigów Grand National czy kolejnych prawoskrzydłowych obrońców Manchester United od czasów wojny. Jego pamięć zachowuje ważne szczegóły: daty, adresy, opisy. – Kiedy urodziła się Chloe? – pytam go. – Ósmego sierpnia dwutysięcznego roku. Bryan Chambers nagle wytrzeźwiał. Claudia podeszła do Darcy i stara się ją uspokoić. – Wytłumaczcie mi to – mówię, wskazując zdjęcie. – Jak to możliwe, że wasza wnuczka zdmuchuje siedem świeczek, skoro zginęła dwa tygodnie przed siódmymi urodzinami? Przycisk ukryty gdzieś pod dywanem przywołuje Skippera. Ma broń, lecz tym razem nie opiera jej o zgięcie łokcia. Lufa porusza się na wysokości naszych piersi. – Zabierz ich z mojego domu! – wrzeszczy Chambers, ciągle przyciskając rękę do czoła. Krew spływa mu po brwi i policzku. – Ilu ludzi Tyler jeszcze skrzywdzi, jeżeli go nie powstrzymamy? – próbuję trafić do niego. Nie działa. Skipper daje nam znak, machając śrutówką. Darcy zastępuje mu drogę. Nie wiem, skąd bierze się w tej dziewczynie tyle odwagi.

– Już dobrze – hamuję ją. – Wychodzimy. – A co z Charlie? – Nic tu nie zwojujemy. Nic już nie da się zrobić. Chambersowie, sparaliżowani strachem i błędną kalkulacją, są nieczuli na cudzą krzywdę i nie dostrzegają nadciągającego nieszczęścia. Po raz drugi jestem z tego domu wyprowadzany pod bronią. Ruiz idzie pierwszy, za nim Darcy. Przechodząc przez hol, kątem oka dostrzegam coś białego przy poręczy schodów. To bosonoga dziewczynka w białej koszuli nocnej wygląda spomiędzy rzeźbionych drewnianych tralek. Eteryczna, jakby nie z tego świata, przygląda się nam, trzymając w objęciach szmacianą lalkę. Przystaję i patrzę na nią. Wszyscy się odwracają. – Powinnaś już spać – mówi Claudia. – Obudziłam się. Słyszałam huk. – To nic takiego. Wracaj do łóżka. Mała trze oczy. – Przyjdziesz mnie otulić? Czuję pulsowanie krwi pod skórą. Bryan Chambers zastępuje mi drogę. Skipper opiera kolbę o ramię. Słyszę kroki na schodach. Zbiega z nich kobieta i wyraźnie wzburzona, bierze dziewczynkę na ręce. – Helen? Nie reaguje. – Wiem, kim jesteś. Odwraca się do mnie i odgarnia grzywkę z oczu. Z głową wciśniętą w ramiona, mocno obejmuje Chloe szczupłymi rękami. – On ma moją córkę – mówię. Nie odpowiada. Odwraca się i wchodzi po schodach. – Tyle przeżyłaś. Pomóż mi. Już jej nie ma. Znikła w swoim pokoju niewidoczna, niema i nieprzejednana. None

60

Brodząc po suchych liściach na wybrukowanym tarasie, wchodzę przez balkonowe drzwi do jadalni. Poszarzałe prześcieradła narzucone na meble zmieniają fotele i kanapy w nieforemne bryły. Czarny ruszt z kutego żelaza tkwi w otworze kominka pod wiekowym gzymsem upstrzonym śladami po pineskach, którymi przypinano tu bożonarodzeniowe skarpety z prezentami. Żadna z tych skarpet nie należała do Araba. Wchodzę na górę. Dziewczynka leży nieruchomo. Nie próbowała odwinąć taśmy z głowy. Jaka zrobiła się posłuszna. Jaka potulna. Gałęzie drzew, poruszane wiatrem, uderzają o ściany i drapią o mur. Ona od czasu do czasu unosi głowę i nasłuchuje, czy nie pojawi się jakiś inny, nowy odgłos. Znowu podniosła głowę. Być może słyszy mój oddech. Siada, ostrożnie opuszcza na podłogę nogi skute łańcuchem. Wychyla się do przodu w poszukiwaniu kaloryfera. Kierując się dotykiem, przesuwa się do toalety. Przystaje, nasłuchuje i ściąga dżinsy. Słyszę, jak siusia. Gdy podciąga spodnie, udaje jej się namacać umywalkę. Są tam dwa krany: z zimną i ciepłą wodą. Odkręca ten z zimną i podstawia palce pod wodę. Pochyla się i próbuje trafić rurką w ustach w strumień. Przypomina niezdarnego pijącego ptaka. Musi wstrzymać oddech, zasysając wodę. Krztusi się i ze szlochem osuwa na posadzkę. Dotykam jej ręki. Krzyczy i próbując się odczołgać, uderza głową o rurę pod umywalką. – To tylko ja. Nie odpowiada. – Byłaś grzeczna. A teraz przestań się miotać. Kuli się pod moim dotykiem. Prowadzę ją na łóżko i sadzam. Biorę nożyczki krawieckie, wsuwam węższy koniec pod taśmę na karku i rozcinam ją po kawałeczku, przesuwając nożyczki ku górze. Odcinam też pasma włosów, ciągnąc taśmę z przyklejonymi puklami. To musi boleć. Lecz ona nie pokazuje tego po sobie, dopóki energicznym szarpnięciem, dla skrócenia bólu, nie odrywam taśmy z twarzy. Wtedy z krzykiem wypluwa rurkę. Odkładam nożyczki. Zdjęta „maska” leży na podłodze i wygląda jak skóra wypatroszonego zwierzęcia. Resztki kleju, łzy i smarki oblepiają twarz dziewczynki. Gorsze rzeczy się czasem zdarzają. Przykładam jej do ust butelkę z wodą. Pije łapczywie. Krople kapią na sweter. Ociera podbródek rękawem. – Przyniosłem jedzenie. Hamburger jest zimny, ale da się zjeść. Odgryza kęs. Chcesz coś jeszcze? – Chcę do domu. – Wiem. Przysuwam krzesło i siadam naprzeciw niej. Po raz pierwszy mnie zobaczyła. Nie wie, czy może na mnie patrzeć.

– Pamiętasz mnie? – Tak. Pan był w autobusie. Noga się zrosła? – Nigdy nie była złamana. Zimno ci? – Trochę. – Przyniosę ci coś do okrycia. Ściągam kołdrę z jednego z krzeseł i owijam ją wokół jej ramion. Kurczy się pod moim dotykiem. – Chcesz jeszcze wody? – Nie. – Może wolisz jakiś napój. Colę? Kręci głową. – Dlaczego pan to robi? – Jesteś za mała, żeby zrozumieć. Jedz hamburgera. Pociąga nosem i odgryza mały kawałek. Cisza wydaje się zbyt wielka jak na to pomieszczenie. – Mam córkę. Młodszą od ciebie. – Jak ma na imię? – Chloe. – Gdzie teraz jest? – Nie wiem. Nie widuję jej od jakiegoś czasu. Znowu odgryza kawałek bułki. – Kiedy mieszkaliśmy w Londynie, miałam koleżankę o takim imieniu. Nie widziałam jej, odkąd się przeprowadziliśmy. – Dlaczego wyjechaliście z Londynu? – Tata jest chory. – Co mu jest? – Ma chorobę Parkinsona. Trzęsie się i musi brać tabletki. Słyszałem o czymś takim. – Dogadujesz się z nim? – Jasne. – Co razem robicie? – Kopiemy piłkę, chodzimy na spacery... takie tam rzeczy. – Czyta ci książki? – Jestem już na to za duża. – Ale kiedyś czytał. – No chyba tak. Teraz czyta Emmie. – Twojej siostrze. – Uhm. Spoglądam na zegarek. – Muszę na chwilę wyjść. Zwiążę cię, ale nie owinę głowy taśmą tak jak wcześniej. – Proszę nie wychodzić. – Szybko wrócę. – Nie chcę, żeby pan wyszedł. – Łzy kręcą się w jej oczach. Czyż to nie dziwne? Bardziej boi się samotności niż mnie. – Zostawię włączone radio. Możesz słuchać muzyki. Pociąga nosem i zwija się na łóżku, cały czas trzymając niedojedzonego hamburgera. – Czy pan mnie zabije? – pyta. – Skąd taka myśl? – Powiedział pan mojej mamie, że mnie pan rozpłata... że będzie pan robił ze mną różne rzeczy.

– Nie wierz we wszystko, co mówią dorośli. – Co to znaczy? – To, co powiedziałem. – Czy ja umrę? – To zależy od twojej matki. – Co ona musi zrobić? – Zastąpić ciebie. Wstrząsa nią dreszcz. – To prawda? – Prawda. A teraz bądź cicho, bo inaczej będę musiał zakleić ci usta. Naciąga kołdrę, odwraca się plecami do mnie i skulona niknie w cieniu. Odchodzę od niej, nakładam buty i kurtkę. – Niech pan mnie nie zostawia samej – szepce. – Ćśśś. Spróbuj zasnąć.

None

61

Mercedes sunie przez ciemne, puste ulice. Od czasu do czasu jakieś nocne marki biegną do autobusu albo wędrują do domu z pubu. Ci obcy ludzie mnie nie znają. Nie znają Charlie. Ich życie nie ma żadnego związku z moim. Jedyne osoby, które mogą mi pomóc, nie chcą mnie słuchać i boją się ujawnić przed Gideonem Tylerem. Helen i Chloe żyją. Jedna tajemnica odkryta. Już z daleka dostrzegam obce samochody zaparkowane przed domem. Wiem, czym jeżdżą moi sąsiedzi. Te auta do nich nie należą. Mercedes zatrzymuje się przy krawężniku. Z dziesiątek drzwi otwiera się równocześnie. Reporterzy, kamerzyści i fotografowie rzucają się do mercedesa i, przechyleni nad maską, robią zdjęcia przez przednią szybę. Reporterzy wywrzaskują pytania. Ruiz spogląda na mnie. – Co robimy? – Wchodzimy do środka. Na siłę otwieram drzwi i przepycham się przez tłum. Ktoś chce mnie zatrzymać, ciągnąc za kurtkę. Młoda kobieta zastępuje mi drogę i podtyka mikrofon pod usta. – Panie profesorze, myśli pan, że pańska córka żyje? Co to w ogóle za pytanie? Nie odpowiadam. – Czy on się kontaktował z panem? Czy groził jej? – Proszę pozwolić mi przejść. Czuję się jak zwierzę osaczone przez stado lwów, które tylko czekają, żeby mnie wykończyć. – Panie profesorze, niech pan się zatrzyma i wygłosi oświadczenie! Chcemy pomóc! – wykrzykuje ktoś. Ruiz bierze mnie pod ramię. Drugą ręką otacza Darcy. Z pochyloną głową przepycha się przez ciżbę jak zawodnik rugby w taktycznym młynie.

Cały czas padają pytania: – Czy zażądał okupu? – Jak pan myśli, czego on chce? Monk otwiera frontowe drzwi i szybko zatrzaskuje je za nami. Dom jest skąpany w światłach reflektorów telewizyjnych. Jasność przebija przez szczeliny w żaluzjach i w zasłonach. – Tkwią tu od godziny – mówi Monk. – Powinienem był was uprzedzić. Rozgłos działa na naszą korzyść – wmawiam sobie. Być może ktoś zauważy Charlie i da znać policji. – Jakieś wiadomości? – pytam Monka. Zaprzecza ruchem głowy. W drzwiach kuchni widzę obcego mężczyznę. W ciemnym garniturze i nieskazitelnie białej koszuli nie wygląda na policjanta ani na reportera. Włosy ma w kolorze cedrowego drewna, a kiedy odgarnia grzywkę, srebrna spinka przy mankiecie połyskuje w świetle. Podchodzę bliżej, a on prostuje się z rękami złożonymi na plecach, jakby stawał na baczność. Idealna postawa na plac defiladowy. Przedstawia się jako porucznik William Greene i czeka, aż wyciągnę rękę na powitanie. – W czym mogę pomóc, panie poruczniku? – Rzecz w tym, że to raczej ja mogę zaoferować pomoc – mówi z akcentem świadczącym o edukacji odbytej w prywatnej szkole. – Jak rozumiem, kontaktował się pan z majorem Gideonem Tylerem. Jesteśmy nim zainteresowani. – To znaczy kto jest zainteresowany? – Ministerstwo Obrony. – Ustawcie się w kolejce – żartuje Ruiz. Porucznik ignoruje tę uwagę. – Wojsko współpracuje z policją. Chcemy ustalić miejsce pobytu majora Tylera i umożliwić bezpieczny powrót pańskiej córki. – Umożliwić bezpieczny powrót – powtarza Ruiz, naśladując jego wymowę. – Jak dotąd, dranie, rzucaliście nam jedynie kłody pod nogi. Porucznik Greene nie daje się zbić z tropu. – Pewne sprawy uniemożliwiały pełną jawność. – Tyler pracował w wywiadzie wojskowym. – Tak, proszę pana. – Czym się zajmował? – To poufna sprawa.

– Był wojskowym śledczym. – Zbierał informacje. – Dlaczego zakończył służbę? – Nie zakończył. Zdezerterował. Czeka go sąd wojskowy. Porucznik już nie pręży się na baczność. Stoi teraz na lekko rozstawionych nogach, z noskami wypolerowanych butów skierowanymi nieco na zewnątrz, a ręce trzyma opuszczone wzdłuż boków. – Dlaczego akta służby Tylera są utajnione? – pytam. – Ze względu na szczególny charakter jego zadań. – To bzdety – wtrąca Ruiz. – Co ten facet robił? – Przesłuchiwał aresztowanych – odpowiadam za porucznika. – Torturował ich. – Rząd brytyjski nie dopuszcza stosowania tortur. Przestrzegamy konwencji genewskiej... – To wyście wyszkolili tego drania – przerywa mu Ruiz. Porucznik puszcza tę uwagę mimo uszu. – Według naszej wiedzy major Tyler przeszedł załamanie nerwowe. Nadal jest czynnym oficerem brytyjskiej armii, a moim zadaniem jest współpraca z komendą policji na rejon Avon i Somerset w celu doprowadzenia do szybkiego aresztowania majora Tylera. – A ta współpraca to w zamian za...? – Major Tyler po zatrzymaniu zostanie przekazany władzom wojskowym. – On zamordował dwie kobiety – przypomina Ruiz z niedowierzaniem. – Zostanie zbadany przez psychologów wojskowych, którzy stwierdzą, czy można postawić go w stan oskarżenia. – Pierdoły – orzeka Ruiz. W tej chwili jest mi to zupełnie obojętne. Ministerstwo Obrony może sobie wziąć Tylera pod warunkiem, że odzyskam Charlie. – Wojsko jest w stanie zapewnić pewne środki i wsparcie techniczne dla cywilnego śledztwa, takiego jak to. – Porucznik zwraca się bezpośrednio do mnie: – Jeżeli możemy liczyć na pańską współpracę, jestem uprawniony do zapewnienia takiej pomocy. – Jak niby mam współpracować? – Major Tyler wykonywał pewne zadania. Czy rozmawiał o nich z panem? – Nie. – Czy wymieniał jakieś nazwiska?

– Nie. – Czy podczas rozmów padły nazwy jakichś miejsc? – Nie. Był bardzo dyskretnym żołnierzem. Porucznik Greene milknie na chwilę, dobierając w myślach słowa. – Jeżeli Tyler wyjawił w rozmowie jakieś poufne informacje, pan, jako osoba nieupoważniona, może zostać postawiony w stan oskarżenia za naruszenie ustawy o tajemnicy służbowej. Za takie przestępstwo grozi nawet kara więzienia – mówi w końcu. – Pan go straszy? – atakuje Ruiz. Porucznik został dobrze wyszkolony. Zachowuje kamienny spokój. – Jak pan zauważył, media już się interesują majorem Tylerem. Zapewne ze strony dziennikarzy padnie wiele pytań. Będą dochodzić przyczyny śmierci Christine Wheeler i Sylvii Furness. Być może będzie pan zmuszony składać zeznania. Doradzałbym, aby pan bardzo uważał przy składaniu wszelkich oświadczeń. Nagle wzbiera we mnie gniew. Jestem wściekły na wojsko za pustosłowie i tajemnice, na Bryana i Claudię Chambersów za ślepą lojalność, na Helen Chambers za jej słabość, na dziennikarzy, na policję i na siebie za poczucie całkowitej bezradności. Po raz drugi tego wieczoru Ruiza swędzi ręka. Widzę, że korci go, by przyłożyć porucznikowi, który przyjmuje to zagrożenie z beznamiętnym wyrazem twarzy. Staram się rozładować sytuację. – Panie poruczniku, proszę powiedzieć, jak bardzo obchodzi pana los mojej córki? Nie rozumie pytania. – Panu zależy na Gideonie Tylerze. A jeżeli moja córka będzie stanowić przeszkodę w jego pojmaniu? – Jej bezpieczeństwo jest dla nas sprawą pierwszorzędnej wagi. Pragnę w to wierzyć. Chcę ufać, że najbystrzejsze umysły brytyjskiej armii i cały personel zrobią wszystko, co w ich mocy, aby uratować Charlie. Niestety, Gideon Tyler należał do ich elity. I dokąd go to doprowadziło? Zarzuca mną lekko, niepewnie przytrzymuję się stołu. – Dziękuję za pomoc, panie poruczniku, może pan zapewnić swoich zwierzchników o mej woli współpracy. Pomogę im na tyle, na ile oni pomogą mnie. Greene spogląda na mnie, nie bardzo wiedząc, jak ma rozumieć te słowa.

– Żona i córka Gideona Tylera żyją. Mieszkają u rodziców Helen. Bacznie obserwuję jego reakcję. Zerowa. Czuję mrowienie w opuszkach palców. Nie odkryłem więc tajemnicy. Ujawniłem ją tylko. On wie o Helen i Chloe. W ciszy, która zapanowała w pokoju, prawda wsącza się w moją duszę jak deszcz. Stonebridge jest strzeżone przez wojsko. Ruiz odkrył to już podczas naszej pierwszej wizyty. Od razu powiedział, że Skipper jest byłym wojskowym. Nie byłym. On jest w czynnej służbie. Kamery, czujniki ruchu i światła to elementy profesjonalnej ochrony. Armia brytyjska poszukuje Gideona Tylera o wiele dłużej niż policja. Julianne dostała środki uspokajające i według słów Veroniki Cray w tej chwili śpi. Doktor uznał, że nie należy jej niepokoić. – Gdzie ona jest? – chcę wiedzieć. – W hotelu. – Którym? – Temple Circus. Proszę nie próbować się z nią kontaktować, panie profesorze. Ona naprawdę potrzebuje odpoczynku. – Czy ktoś przy niej czuwa? – Strażnicy. Słyszę w telefonie cichy oddech komisarz. Przed oczyma mam jej okrągłą twarz, krótkie włosy i brązowe oczy. Współczuje mi, lecz nie zamierza zmienić decyzji. Moje małżeństwo to nie jej problem. – Jeżeli zobaczy pani Julianne.... – Usiłuję wymyślić jakąś wiadomość, lecz nic nie przychodzi mi do głowy. Nie znajduję odpowiednich słów. – Po prostu niech pani nad nią czuwa. Koniec rozmowy. Darcy poszła spać. Ruiz przygląda mi się badawczo. – Powinieneś się przespać. – Nie chce mi się spać. – Wyciągnij się. Przymknij oczy. Obudzę cię za godzinę. – Nie zasnę. – Spróbuj. Dzisiaj już nic więcej nie zdziałamy. Schody są strome. Łóżko miękkie. Patrzę tępo w sufit. Jestem wyczerpany, ale boję się zamknąć oczy. A jeśli rzeczywiście zasnę? A jeżeli obudzę się rano i okaże się, że nic takiego się nie zdarzyło? Charlie w szkolnym mundurku zastanę przy kuchennym stole, zaspaną i marudną. Zacznie rozwlekle opowiadać

swój sen, a ja będę jej słuchał jednym uchem. Nieważne zresztą, co opowiada. Najważniejsze, że jest bystra, inteligentna i niezwykła. Wspaniała. Zamykam oczy i leżę bez ruchu. Nie liczę na sen, ale mam nadzieję, że świat zostawi mnie na chwilę w spokoju i pozwoli odpocząć. Gdzieś dzwoni telefon. Spoglądam na zegar na nocnej szafce. Dwanaście po trzeciej. Drżę cały, jak uderzony kamerton. Telefon domowy został przekierowany na Trinity Road, a to nie jest melodyjka mojej komórki. Może komórka Darcy dzwoni w pokoju gościnnym? Nie, to gdzieś bliżej. Podnoszę się z łóżka. Telefon zamilkł. Znowu dzwoni. Dźwięk dochodzi z sypialni Charlie, z komody. Wysuwam górną szufladę i przerzucam skarpety oraz szkolne rajstopy pozwijane w kłębki. Wyczuwam wibracje w zwiniętej parze pasiastych piłkarskich skarpet. Komórka. Wyjmuję ją i odsuwam klapkę. – Hej, Joe, obudziłem cię? Jak możesz spać w takiej chwili? Ależ ty jesteś nieczuły. Wyjękuję imię Charlie. Materac na jej łóżku zapada się pode mną. Gideon musiał podrzucić tę komórkę, kiedy się włamał do domu. Policjanci zaś nie szukali komórek, tylko odcisków palców i włókien. – Słuchaj, Joe, tak sobie myślę, że musisz cholernie dużo wiedzieć o dziwkach, skoro jedna z nich jest twoją żoną. – Moja żona nie jest dziwką. – Rozmawiałem z nią. Obserwowałem ją. Chętnie się puszcza. Jest gotowa mnie przelecieć. Sama mi to powiedziała. Błagała mnie, żebym ją posunął. „Weź mnie, weź mnie” – skamlała. – Tylko w taki sposób potrafisz zdobywać kobiety. Porywając ich córki. – No, nie wiem. Jej szef ją posuwa. Wypłaca jej pensję i pewnie dlatego ma ją na każde gwizdnięcie. – Nieprawda. – Gdzie była w piątek wieczorem? – W Rzymie. – Zabawne. A byłbym gotów przysiąc, że widziałem ją w Londynie. Zatrzymała się w domu na Hampstead Heath. Podjechała o ósmej wieczorem, a wyszła o ósmej rano. Mieszka tam dziany gość, Eugene Franklin. Niezła chata. Kiepskie zamki. Czuję ucisk w piersi. Czy to kolejne z kłamstw Gideona? Tak gładko kłamie. Budując te swoje kłamstwa na strzępach prawdy, potrafi zasiać wątpliwości

i zburzyć spokój. Nagle czuję się jak ktoś obcy we własnym małżeństwie. Chcę bronić Julianne. Chcę przedstawić dowody, że Tyler się myli. Lecz moje argumenty brzmią żałośnie, a tłumaczenia zostawiają w ustach paskudny smak. Piżamka Charlie wysuwa się spod poduszki – flanelowa różowa bluzka i spodnie. Pocieram kciukiem i palcem wskazującym miękką bawełnę, jakbym w ten sposób mógł wyczarować jej właścicielkę. – Gdzie jest Charlie? – Tutaj. – Mogę z nią porozmawiać? – Jest związana. Skrępowana jak świąteczny indyk gotowy do nadziania. – Dlaczego ją uprowadziłeś? – Domyśl się. – Znam twoją sytuację. Jesteś dezerterem. Pracowałeś w wywiadzie wojskowym. Chcą cię dostać w swoje ręce. – Miło być chcianym. – Dlaczego tak im na tym zależy? – Joe, gdybym ci to powiedział, musiałbym cię zabić. Wypełniam znaczeniem słowo „tajne” w wypadku pojęcia „tajne służby”. Jestem jednym z żołnierzy, którzy teoretycznie nie istnieją. – Prowadzisz przesłuchania. – Wiem, jak prawidłowo zadawać pytania. Zaczyna go nudzić ta rozmowa. Spodziewał się po mnie czegoś więcej. Liczy, że rzucę mu wyzwanie. – Dlaczego żona od ciebie uciekła? – pytam. Słyszę jego powolny, równy oddech. – Przestraszyłeś ją – ciągnę. – Chciałeś ją zamknąć jak księżniczkę w wieży. Skąd przekonanie, że cię zdradzała? – A to co? Pieprzona sesja terapeutyczna? – Zostawiła cię, bo nie umiałeś dać jej szczęścia. I jak się z tym czułeś? „Dopóki śmierć nas nie rozłączy” – tak oboje przysięgaliście. – Ta zdzira odeszła. I ukradła mi córkę. – Z tego, co słyszałem, nie tyle odeszła, ile uciekła. Nadepnęła na gaz i odjechała, a ty goniłeś za nią, wciągając po drodze spodnie. – Kto tak powiedział? Ona? Wiesz, gdzie jest? – Zaczyna krzyczeć. – Chcesz wiedzieć, jak naprawdę było?! Dałem jej dziecko. Zbudowałem dom. Miała wszystko, co tylko chciała. A wiesz, jak mi się odwdzięczyła? Odeszła i ukradła

moją Chloe. Niech ją diabli porwą, niech smaży się w piekle... – Uderzyłeś ją. – Nie. – Groziłeś jej. – Kłamie. – Bała się ciebie. – To dziwka! – Gideon, weź głęboki oddech. Opanuj się. – Nie mów mi, co mam robić. Tęsknisz za córką, prawda, Joe? Ja swojej nie widziałem od pięciu miesięcy. Kiedyś miałem duszę, serce, a ta kobieta mi je wyrwała. Roztrzaskała mnie na tysiąc kawałków i nic ze mnie nie zostało poza żarzącym się włóknem. Ale to włókno płonie, Joe. I ja ten płomień podtrzymuję. Podtrzymuję dla tych wszystkich dziwek. – Może powinniśmy porozmawiać o tym płomieniu. – Ile bierzesz za sesję, Joe? – Masz ją u mnie za darmo. Gdzie chcesz się spotkać? – Jak się zostaje profesorem psychologii? – To tylko tytuł. – Jednak go używasz. Czy po to, żeby robić wrażenie mądrzejszego? – Nie. – Joe, sądzisz, że jesteś mądrzejszy niż ja? – Nie. – Ależ tak, tak właśnie uważasz. Myślisz, że wszystko o mnie wiesz. Według ciebie jestem tchórzem. Tak powiedziałeś policji. Sporządziłeś mój profil. – Mówiłem tak, zanim się dowiedziałem, kim jesteś. – Profil był błędny? – Teraz znam cię lepiej. Śmieje się cynicznie. – To właśnie ten wasz psychologiczny bełkot. Tacy faceci jak ty siedzą okrakiem na płocie i nigdy nie wypowiedzą się jednoznacznie. Wszystko w nawiasach i cudzysłowach. Albo w postaci pytania. Jakby nie wystarczało własne zdanie. Chcesz wiedzieć, co inni mają do powiedzenia. Już widzę, jak posuwając żonę, podrygujesz między jej nogami i mówisz: „Kochanie, to oczywiście jest dobre dla ciebie, lecz co oznacza dla mnie?”. – Wygląda na to, że dużo wiesz na temat psychologii. – Jestem ekspertem.

– Studiowałeś psychologię? – W praktyce. – Jak mam to rozumieć? – A tak, Joe, że popaprańcy tacy jak ty, którzy nazywają siebie psychologami, nie wiedzą, jak należy poprawnie zadawać pytania. – Jakie pytania powinienem zadawać? – Tortury to skomplikowany temat, Joe. Wymagają głębokiej wiedzy. W latach pięćdziesiątych CIA wydało ponad miliard dolarów na projekt badawczy, którego celem było złamanie kodu ludzkiej świadomości. Pracowały nad tym najtęższe umysły w całym kraju – profesorowie z Harwardu, Princeton i Yale. Eksperymentowali z LSD, z meskaliną, próbowali elektrowstrząsów i pentothalu. Nic nie działało. Przełom nastąpił na uniwersytecie McGill. Odkryto, że osoba pozbawiona zmysłowego odczuwania w ciągu czterdziestu ośmiu godzin zaczyna mieć halucynacje i w końcu się załamuje. Pozycja stresowa przyspiesza ten proces. Lecz jest coś jeszcze skuteczniejszego... Gideon zawiesza głos, licząc, że zapytam, lecz nie zamierzam dać mu tej satysfakcji. – Joe, wyobraź sobie, że jesteś niewidomy. Co wtedy ceniłbyś najbardziej? – Słuch. – No właśnie. Twój najsłabszy punkt. – To chore. – Twórcze. – Śmieje się. – Tym się właśnie zajmuję. Szukam najsłabszego punktu. Twój też znam, Joe. Wiem, co ci spędza sen z powiek. – Nie zamierzam bawić się z tobą w tę grę. – Mylisz się. – Nie. – Wybieraj. – Nie rozumiem. – Chcę, żebyś wybrał między swoją kurwiącą się żoną a córką. Którą byś ratował? Wyobraź sobie, że obie są uwięzione w płonącym budynku. Pędzisz tam, przedzierasz się przez płomienie, kopniakiem otwierasz drzwi. One leżą nieprzytomne. Nie dasz rady wynieść obydwóch. Którą ratujesz? – Nie gram w to. – Joe, to idealnie postawione pytanie. Dlatego wiem o psychologii znacznie więcej, niż ty kiedykolwiek zdołasz się dowiedzieć. Potrafię włamać się do umysłu. Rozebrać go na części. Bawić się tymi częściami. Wiesz, kiedyś

zmieniłem przekonania gościa za pomocą paru drucików wetkniętych w uszy i podłączonych do gniazdka. To był niedoszły zamachowiec samobójca, który miał pecha, bo nie wybuchła mu bomba. Wierzył, że zostanie męczennikiem i pójdzie prosto do raju. Myślał, że już przez całą wieczność hurysy będą mu robić laskę. Zanim z nim skończyłem, przekonałem go, że nie ma raju. To wtedy zaczął się modlić. Niesamowite, co? Przekonujesz faceta, że nie ma raju, a on zaczyna wznosić modły do Allaha. Powinien był modlić się do mnie. A w końcu nawet nie czuł do mnie nienawiści. Chciał tylko umrzeć i zabrać ze sobą na tamten świat coś, co nie byłoby moją twarzą ani głosem. Bo widzisz, Joe, przychodzi taka chwila, kiedy znika wszelka nadzieja i nie masz już ani dumy, ani wiary, ani żadnych oczekiwań czy pragnień. Ta chwila należy do mnie. Jest moja. I wtedy słyszę ten odgłos. – Jaki odgłos? – Miażdżonego umysłu. To nie jest głośne chrupnięcie podobne do trzasku łamanych kości, pękania kręgosłupa czy zapadnięcia się czaszki. Nie przypomina też cichego chlupnięcia pękającego serca. To dźwięk, który każe ci się zastanowić, jak wielkie cierpienie człowiek jest w stanie znieść, dźwięk, który niszczy wspomnienia i sprawia, że przeszłość zlewa się z teraźniejszością, dźwięk tak wysoki, że słyszą go jedynie diabły w piekle. Słyszysz go? – Nie. – Ktoś zwinięty w kłębek szlocha cicho w niekończącą się noc. Kurde, popatrz tylko, jak to poetycznie brzmi! Nawet nie wiedziałem, że jestem poetą. Joe, jesteś tam? Słuchasz mnie? Właśnie tak zrobię z Julianne. A kiedy zmiażdżę jej umysł, twój też się roztrzaska. Dostanę dwa za cenę jednego. Może powinienem zadzwonić teraz do Julianne. – Nie! Proszę. Rozmawiaj ze mną. – Znudziło mi się gadanie z tobą. Chce się rozłączyć. Muszę go jakoś powstrzymać. – Znalazłem Helen i Chloe – rzucam. Cisza. On czeka. Ja też mogę poczekać. – Rozmawiałeś z nimi? – odzywa się. – Wiem, że żyją. Cisza. – Zobaczysz córkę, kiedy ja zobaczę moją. – To nie takie proste. – Nic nie jest proste.

Rozłączył się. W pustce sypialni słyszę jedynie echo mego płytkiego oddechu i widzę swoje odbicie w lustrze. Trzęsę się na całym ciele. Nie wiem, czy w drżenie wprawia mnie pan Parkinson, chłód czy raczej coś instynktownego, tkwiącego głęboko we mnie. Kiwając się w tył i w przód na łóżku, z piżamką Charlie w zaciśniętych dłoniach, bezgłośnie wydaję z siebie zwierzęcy jęk. None

62

Służbowa winda wwozi mnie z piwnicy na górę. Światło ślizga się po numerach na panelu. Jest dziesięć po piątej rano, na korytarzu pusto. Naciągam marynarkę. Kiedy ostatni raz miałem na sobie garnitur? Wiele miesięcy temu. Prawdopodobnie gdy złożyłem wizytę wojskowemu kapelanowi, u którego bywała moja żona. Powiedział mi, że mógłbym mieć całą miłość świata, lecz bez zaufania, uczciwości i szczerej rozmowy małżeństwo nie przetrwa. Zapytałem go, czy był żonaty. Odparł, że nie. – A więc Bóg nie był żonaty, Jezus się nie ożenił i pan też nie ma żony. – Nie w tym rzecz. – A właśnie w tym powinna być – uciąłem. Chciał dyskutować. Problem z kapelanami, księżmi i kaznodziejami wszelkiej maści polega na tym, że jak nakręceni mówią wyłącznie o małżeństwie i znaczeniu rodziny. Możesz zacząć rozmowę od sztucznej trawy, globalnego ocieplenia czy dociekań, kto zabił księżnę Dianę, a oni i tak w końcu wygłoszą ci wykład o tym, że małżeństwo stanowi opokę domowej szczęśliwości, rasowej tolerancji i pokoju na świecie. Skręcając w kolejny korytarz, widzę drzwi ewakuacyjne i sprawdzam klatkę schodową. Pusta. Na końcu korytarza obok szybu głównej windy znajduje się niewielki hol. Dwa fotele stoją po bokach plastikowego stolika z lampą. Na jednym z nich siedzi policjant i czyta jakiś magazyn. Wsuwam palce w otwory kastetu, który trzymam w kieszeni spodni. Metal zdążył się zagrzać od uda. Na mój widok policjant podnosi głowę znad czasopisma i prostuje się w fotelu. Jego prawa ręka pozostaje poza zasięgiem mego wzroku. – Długa noc. Przytakuje skinieniem głowy. – Gotowa? – Powiedziano mi, żeby jej nie budzić. – Szefowa chce ją mieć na komendzie. Nie kojarzy mnie. – Ktoś ty? – Sierżant Harris. Wczoraj wieczorem jechaliśmy w czwórkę z Trunro. – Gdzie masz odznakę? Nadal nie widzę jego prawej dłoni. Uderzam go pięścią w szyję, a on zapada się w fotel, zasysając spienioną krew przez zmiażdżoną tchawicę. Wsuwam kastet z powrotem do kieszeni, zabieram policjantowi pistolet i zatykam go za pasek od spodni. – Oddychaj głęboko i powoli – radzę. – Dłużej pożyjesz. Nie może mówić. Wyjmuję radio z jego kieszeni. I kartę magnetyczną do drzwi. Cichy jęk i rwący się oddech są sygnałem utraty przytomności tego człowieka. Głowa mu opada. Otwieram czasopismo, kładę na jego twarzy i z powrotem zakładam mu nogę na nogę. Wygląda, jakby spał. Pukam do drzwi. Ona reaguje dopiero po chwili. Uchyla drzwi. Jest zarysem sylwetki na tle światła padającego z łazienki za plecami. – Pani O’Loughlin, mam zawieźć panią na komendę.

Patrzy na mnie, mrugając nerwowo. – Coś się stało? Znaleźli ją? – Jest pani ubrana? Musimy jechać. – Wezmę torbę. Kiedy znika w pokoju, wstawiam nogę w drzwi, żeby się nie zamknęły. Słyszę plaskanie jej bosych stóp na kafelkach w łazience. Kusi mnie, żeby wejść do środka i dopilnować, aby przypadkiem do kogoś nie zadzwoniła. Co ona tak długo tam robi? No, jest. Różne szczegóły w jej wyglądzie mówią o znużeniu. Porusza się powoli, z wysiłkiem. Włosy ma nieuczesane. Końce rękawów kardiganu trzyma naciągnięte na zaciśnięte dłonie. – Zimno na dworze? – Tak, proszę pani. Spogląda na mnie. – Czy ja pana wczoraj widziałam? – Nie sądzę. Przytrzymuję przed nią drzwi windy. Spogląda na śpiącego policjanta i wchodzi do środka. Drzwi się zasuwają. Stoi, przyciskając torbę do piersi, i nie patrzy na swoje odbicie w lustrzanej ścianie. – Dzwonił? – pyta. – Tak. – Do kogo? – Do pani męża. – Co z Charlie? – Nie mam informacji. Wychodzimy z windy do holu. Prawą rękę trzymam tuż za jej plecami, lewą wskazuję przeszklone drzwi obrotowe. Poza recepcjonistką i sprzątaczką, która froterką elektryczną poleruje marmurową podłogę, nie ma tu nikogo. Range rover stoi zaparkowany przy narożniku. Ona strasznie wolno się rusza. Muszę przystawać i czekać. Otwieram drzwi samochodu. – Jest pan pewien, że nigdy wcześniej się nie widzieliśmy? Pański głos wydaje mi się znajomy. – Być może rozmawialiśmy przez telefon.

None

63

Komenda policji na Trinity Road śpi snem zająca pod miedzą. Na niższych piętrach pustki, lecz w centrum operacyjnym palą się światła i dyżuruje z dziesięciu policjantów. Drzwi gabinetu Veroniki Cray są zamknięte. Komisarz śpi. Na dworze jeszcze ciemno. Obudziłem Ruiza, żeby mnie tutaj przywiózł. Wcześniej jednak wziąłem zimny prysznic, łyknąłem tabletki i ubrałem się. Nawet naszpikowany lekarstwami potrzebowałem dwudziestu minut na włożenie ubrania. Pośmiertne zdjęcia Christine Wheeler i Sylvii Furness patrzą na nas z białych tablic. Są tu również fotografie lotnicze miejsc zabójstw, raporty z autopsji i plątanina czarnych linii prowadzących do wspólnych znajomych obu kobiet oraz ludzi, z którymi kontaktowały się zawodowo. Nie chcę patrzeć na ich twarze. Odwracam głowę i natrafiam spojrzeniem na trzecią tablicę i nowe zdjęcie, tym razem Charlie. Zrobiono je w szkole. Włosy ma spięte z tyłu głowy i patrzy w obiektyw z nieodgadnionym uśmiechem. Nie chciała pozować do tego zdjęcia. – Co roku takie robimy – tłumaczyła jej Julianne. – I dość – ucięła Charlie. – Lubię je porównywać. – Żeby zobaczyć, czy wydoroślałam. – Właśnie. – I do tego potrzebne ci zdjęcie? – Gdzieś ty się nauczyła tego sarkazmu? – Zadając to pytanie, Julianne znacząco spojrzała na mnie. Monk przynosi poranne gazety Na pierwszej stronie widzę swoje zdjęcie. Wyciągam rękę w stronę kamery, jakbym chciał ją wyrwać reporterowi. Jest również zdjęcie Charlie, inne, wyjęte z albumu. Zapewne Julianne je wybrała. Ktoś zamówił croissanty i herbatniki. Z gabinetu wyłania się komisarz

w pogniecionym ubraniu, zbudzona zapewne zapachem kawy. Jej krótko obcięte włosy nie potrzebują grzebienia. Ta kobieta przypomina mi konia pociągowego, którego ogromna siła rekompensuje ciężki chód i brak temperamentu. Monk zdaje jej relację z tego, co wydarzyło się w domu. To nie poprawia jej humoru. Chce, aby jeszcze raz porządnie go przeszukano. Funkcjonariusze mają zajrzeć do każdej szafki i schowka na wypadek, gdyby kryły się gdzieś jeszcze jakieś niespodzianki. Wzywa Olivera Rabba. Niech spróbuje namierzyć rozmowę. On zjawia się w centrum operacyjnym w tych samych workowatych spodniach co wczoraj. Jak zwykle ma muszkę, lecz dziś z powodu zimna owinął szyję szalikiem. Zatrzymuje się w pół kroku i ze skupioną miną klepie się po kieszeniach, jakby czegoś szukał. – Wczoraj wyznaczono mi biuro, ale zapomniałem, gdzie ono się mieści. – Na końcu korytarza – podpowiada Veronica Cray. – Ma pan nowego partnera. Niech pan mu nie pozwoli sobą dyrygować. Porucznik William Greene już jest na stanowisku w przeszklonym, podobnym do kabiny pomieszczeniu, obok pokoju nasłuchu radiowego. – Kiepsko mi się pracuje z innymi ludźmi – oznajmia ponuro Rabb. – Nieprawda. Niech pan tylko ładnie poprosi porucznika, żeby dał się panu pobawić wojskowymi satelitami. Oliver prostuje się i poprawia okulary, po czym rusza korytarzem. Chcę zamienić kilka słów z komisarz, zanim zjawi się tu Julianne. Cray zamyka za nami drzwi gabinetu. Popija kawę drobnymi łyczkami, krzywiąc się przy tym, jakby bolał ją ząb. Przez okno widzę w oddali mewy krążące nad dokami i plamę światła na horyzoncie. – Helen i Chloe żyją – mówię. – Są w domu. Ta wiadomość wydaje się nie robić wrażenia na Cray, która wsypuje do kawy dwie saszetki cukru, waha się i rozdziera trzecią. Unosi filiżankę do ust i mierzy mnie spojrzeniem sponad jej brzegu. – I czego się pan po mnie spodziewa? Nie mogę ich aresztować. – Dopuściły się mistyfikacji. Upozorowały dwa zgony. – Panie profesorze, w tej chwili bardziej interesuje mnie odnalezienie pańskiej córki. Nie zajmę się wszystkim naraz. – To ta sama sprawa. Właśnie dlatego Tyler to robi. Możemy wykorzystać Helen i Chloe do negocjacji z nim. – Nie zgadzam się na wymianę pańskiej córki na Chloe.

– Wiem, lecz dzięki niej możemy wywabić go z ukrycia. Komisarz pociera zapałką o bok pudełka i zapala papierosa. – Niech pan się martwi o własną córkę. Zaginęła wczoraj po południu i jak dotąd niewiele wiemy. – Wijąca się smużka dymu sączy się z jej dłoni. – Nie mogę zmusić Helen Chambers do współpracy, lecz wyślę tam kogoś. Może uda się ją namówić. Podchodzi do drzwi. Otwiera je. Jej tubalny głos wypełnia centrum operacyjne. – Punkt siódma narada. Spodziewam się konkretnych propozycji. * Niedługo przyjedzie Julianne. Co jej powiem? Nie ma słów, które chciałaby usłyszeć poza tymi, które wyszeptałaby jej do ucha trzymana w objęciach Charlie. Znajduję puste biuro i siedzę tam w półmroku. Wschodzi słońce, malując świat kolorami. Jeszcze kilka dni temu nie miałem pojęcia o istnieniu Gideona Tylera, a teraz czuję się tak, jakby on obserwował mnie od lat i wpatrywał się w moją śpiącą rodzinę, kapiąc krwią z rąk na podłogę. Siła Gideona, człowieka o średniej budowie i przeciętnych możliwościach fizycznych, leży w jego intelekcie, umiejętności planowania i skłonności do posuwania się do czynów, jakie innym ludziom nawet nie mieszczą się w głowie. Obserwuje i kataloguje ludzkie charakterystyki. Kolekcjonuje wskazówki, które pomagają mu poznać daną osobę, wie, jak się porusza, jak stoi, jak mówi. Jakim samochodem jeździ. Jak się ubiera. Czy utrzymuje kontakt wzrokowy podczas rozmowy. Czy jest otwarta, ufna, ma skłonności do flirtu czy raczej zamknięta w sobie i introspekcyjna. Ja robię to samo – obserwuję ludzi – lecz u Tylera to preludium do czynienia zła. Tropi każdą oznakę słabości. Potrafi rozpoznać lęk, rozróżnić siłę wewnętrzną od brawury i znaleźć pęknięcia w psychice. Jesteśmy do siebie podobni, lecz dążymy do różnych celów. On niszczy umysły, ja staram się je naprawiać. Oliver i porucznik William Greene pracują w swoim biurze podobnym do akwarium. Pochyleni nad laptopami, porównują dane. Stanowią dziwaczny tandem. Porucznik przypomina mi nakręcanego żołnierza zabawkę, który z beznamiętnym wyrazem twarzy stawia prężne kroki na sztywno wyprostowanych nogach. Brakuje mu tylko dużego klucza obracającego się między łopatkami.

Ogromna mapa, poznaczona kolorowymi pineskami, zakrywa jedną ścianę. Łączące je linie tworzą zachodzące na siebie trójkąty. Ostatni raz Gideon Tyler zadzwonił z Temple Circus w centrum Bristolu. Policjanci przeglądają zdjęcia z miejskiego monitoringu. Szukają samochodu, którym Tyler ewentualnie mógł się poruszać. Komórka ukryta w komodzie Charlie została skradziona w piątek ze sklepu z akcesoriami żeglarskimi na Princes Wharf. Gideon zadzwonił z telefonu zakupionego w Chiswick w Londynie. Podszył się pod studenta zakwaterowanego w mieszkaniu studenckim w Bristolu. Dla potwierdzenia swej tożsamości użył rachunku za gaz i wyciągu z karty kredytowej (obydwie rzeczy skradzione). Przyglądam się mapie, usiłując znaleźć klucz do odczytywania znaczenia czerwonych, zielonych i czarnych pinesek. Zupełnie jakbym się uczył nowego alfabetu. – Jeszcze nie mamy wszystkiego – zwraca się do mnie porucznik. – Ale udało nam się prześledzić większość rozmów. Wyjaśnia, że odpowiednimi kolorami zaznaczono rozmowy Tylera oraz wieże przekaźnikowe znajdujące się najbliżej sygnału. Odnotowano długość wszystkich rozmów, godzinę połączenia i moc sygnału. Gideon nigdy nie użył tej samej komórki więcej niż sześć razy i zawsze dzwonił z innego miejsca. Niemal we wszystkich wypadkach włączał komórkę tuż przed połączeniem i wyłączał natychmiast po zakończeniu rozmowy. Oliver przedstawia mi chronologię wydarzeń, zaczynając od zniknięcia Christine Wheeler. Z odczytu sygnałów wynika, że Gideon Tyler był w Leigh Woods oraz w pobliżu Clifton Suspension Bridge, gdy rzuciła się z mostu. Przebywał w odległości stu metrów od ciała Sylvii Furness przykutego do drzewa, a także na terenie Victoria Park, kiedy Maureen Bracken celowała mi w pierś z pistoletu. Wpatruję się w mapę i mam wrażenie, że krajobraz staje się trójwymiarowy i konkretny. Pośród czerwonych, zielonych i niebieskich pinesek dostrzegam jedyną białą. – A ta co oznacza? – pytam. – To jakaś anomalia – informuje Oliver. – W jakim sensie? – chcę wiedzieć. – Nie doszło do rozmowy. Telefon wysłał sygnał do wieży i zamilkł. – Dlaczego? – Być może Tyler zmienił zamiar i wyłączył go.

– Albo mamy do czynienia z pomyłką – sugeruje porucznik. Oliver spogląda na niego z irytacją. – Według mego doświadczenia do pomyłek dochodzi z jakiegoś powodu. Wodzę palcami po łebkach pinesek, jakbym czytał pismo Braille’a. Zatrzymuję opuszek na białej pinesce. – Jak długo komórka była włączona? – Nie więcej niż czternaście sekund – odpowiada Oliver. – Sygnał cyfrowy jest emitowany co siedem sekund. Wieża, którą zaznaczyliśmy, wychwyciła go dwukrotnie. Biała pineska oznacza jej lokalizację. Błędy i anomalie stanowią zmorę naukowców zajmujących się psychologią poznawczo-behawioralną. Na podstawie zebranych danych budujemy wzorce na poparcie naszych teorii i dlatego anomalie są tak niemile widziane. Jeśli szczęście będzie nam sprzyjać, taka teoria utrzyma się, dopóty nie wyprze jej inna, nowsza i bardziej wiarygodna. Gideon bardzo uważa, żeby nie zostawiać śladów. Popełnia nieliczne błędy, przynajmniej o ile nam wiadomo. Zamówienie pizzy przez siostrę Patricka z komórki Christine Wheeler było jedynym niedopatrzeniem, jakie przychodzi mi na myśl. Być może teraz w grę wchodzi następny błąd. – Możecie wyśledzić tę komórkę? – pytam. Oliver podsuwa okulary na czoło i odchyla głowę, żeby objąć wzrokiem moją twarz. – Przypuszczam, że sygnał mogły wychwycić inne wieże. Porucznik spogląda na niego z niedowierzaniem. – Telefon był włączony zaledwie przez czternaście sekund. To jak szukanie źródła pierdnięcia podczas wichury. Oliver unosi brwi. – Jakże malownicze porównanie! Jak rozumiem, to przekracza kompetencje armii. Porucznik Greene nie reaguje na zaczepkę, bo w jego oczach Oliver jest pozbawionym charakteru, wymoczkowatym komputerowcem, który nawet obiema rękami nie potrafi namierzyć własnego zadka. – Co się będzie działo, kiedy Tyler znów zadzwoni? – Staram się rozładować napięcie. Oliver wyjaśnia techniczne zawiłości i zalety śledzenia satelitarnego. Porucznik milczy. Zapewne uważa, że włączając się do tej rozmowy, zdradzałby wojskowe tajemnice.

– Jak szybko możecie namierzyć telefon Tylera? – To zależy – mówi Oliver. – Sygnał może mieć różną moc. Zdarzają się też martwe punkty ze względu na zabudowania i rzeźbę terenu. Można je określić i wziąć na nie poprawkę, lecz trudno ustrzec się błędu. Idealna sytuacja to uzyskanie sygnału z przynajmniej trzech wież. Fale radiowe rozchodzą się z określoną prędkością, co pozwala nam wyliczyć odbytą drogę. – A jeśli sygnał będzie pochodzić tylko z jednej wieży? – Wtedy poznamy DOA, kierunek, z którego nadszedł sygnał i z grubsza odległość. Każdy kilometr spowalnia sygnał o trzy mikrosekundy. Oliver wyjmuje zza ucha długopis i na kartce rysuje wieże oraz przecinające się linie. – Problem z odczytem DOA polega na tym, że sygnał może się odbić od budynku lub jakichś innych przeszkód. W związku z tym nie jest w pełni wiarygodny. Sygnały z trzech stacji bazowych pozwalają nam na triangulację lokalizacji, pod warunkiem, że zegary w stacjach są zsynchronizowane. Mówimy tu o mikrosekundach – zaznacza. – Poprzez wyliczenie różnicy w czasach nadejścia za pomocą hiperboli i algebry liniowej możemy namierzyć telefon, o ile rozmówca będzie stał w miejscu. Jeżeli jednak Tyler będzie się przemieszczał samochodem, autobusem czy pociągiem, nie będzie to możliwe. Nawet jeśli wejdzie do budynku, moc sygnału ulegnie zmianie. – Jak długo musiałby stać w jednym miejscu? Oliver i porucznik wymieniają spojrzenia. – Pięć, może dziesięć minut – mówi Oliver. – A gdyby dzwonił z telefonu stacjonarnego? Green kręci głową. – Nie będzie ryzykował. – Moglibyśmy go zmusić. Unosi brwi. – Jak pan zamierza to zrobić? – Czy można wyłączyć wieże przekaźnikowe? – Operatorzy sieci komórkowych nigdy się na to nie zgodzą. Ponieśliby ogromne straty – odpowiada porucznik. – Nie na długo. Na jakieś dziesięć minut. – To zastopowałoby tysiące rozmów. Abonenci byliby wściekli. Oliver wydaje się bardziej przychylny temu pomysłowi. Spogląda na mapę wiszącą na ścianie. Większość rozmów Gideona nadchodziła z centrum Bristolu,

gdzie zagęszczenie wież telefonicznych jest największe. Więcej serwerów musiałoby ze sobą współpracować. – Ograniczony teren, jakieś piętnaście wież – mówi. Wyraźnie zapala się do tego pomysłu. – Nie wiem, czy kiedykolwiek coś takiego zrobiono. – Ale to jest możliwe? – Wykonalne. Odwraca się i siada przed laptopem. Palce śmigają po klawiaturze, a okulary coraz niżej zjeżdżają po grzbiecie nosa. Oliver, jak mniemam, najlepiej czuje się w towarzystwie komputerów. Może z nimi dyskutować. Rozumie, w jaki sposób przetwarzają informacje. A komputera z kolei nie obchodzi, czy on myje zęby, obcina w wannie paznokcie u nóg i czy kładzie się do łóżka w skarpetkach. Niektórzy mogliby uznać, że tak właśnie wygląda prawdziwa miłość. None

64

Krzyki i tupot nóg na korytarzu. Veronica Cray wydaje rozkazy głosem, który przebija się przez ten zgiełk. Policjanci zbiegają po schodach, część kieruje się do windy. Nie słyszę, co komisarz mówi. Jeden z policjantów o mało mnie nie przewraca, po czym, podnosząc laskę, mamrocze przeprosiny. – Co się stało? Nie dostaję odpowiedzi. Zimny dreszcz niepokoju przebiega mi po plecach. Wydarzyło się coś złego. Słyszę, że pada imię Julianne. – Powiedzcie mi, co się stało! – wrzeszczę na całe gardło, przekrzykując hałas. Głowy obecnych odwracają się ku mnie. Oczy patrzą nieruchomo. Nikt nie odpowiada. Mój oddech staje się głośniejszy od dzwonków telefonów i szurgotu nóg. – Gdzie jest Julianne? Co się stało? – Jeden z funkcjonariuszy został poważnie ranny – mówi Veronica Cray i po chwili wahania dodaje: – Trzymał straż w hotelu przed pokojem pańskiej żony. – Pilnował jej. – Tak. – Gdzie ona jest? – Przeszukujemy hotel i okoliczne ulice. – Zniknęła? – Tak. – Milknie. – W głównym holu i na zewnątrz hotelu są zainstalowane kamery. Przeglądamy zdjęcia... Widzę ruch jej warg, ale dalszych słów nie słyszę. Hotel, o którym mowa, znajduje się w pobliżu Temple Circus. Według Olivera Rabba z tego właśnie miejsca Gideon dzwonił do mnie o 3.15. Musiał obserwować Julianne. Wszystko się zmieniło i z drżeniem porzucam moją koncepcję. Zamykam oczy i próbuję nabrać dystansu, lecz czuję jedynie bezsilność. Przeklinam siebie. Przeklinam Parkinsona. Przeklinam Gideona Tylera. Nie pozwolę mu odebrać

sobie rodziny. Nie dam się zniszczyć. Poranna narada odbywa się na stojąco. Policjanci przysiadają na skraju biurek, podpierają filary i rozglądają się przez ramię. Niedowierzanie i szok zwiększają potrzebę pośpiechu. Ich kolega leży w szpitalu ze zmiażdżoną tchawicą, prawdopodobne jest też uszkodzenie mózgu na skutek niedotlenienia. Veronica Cray wchodzi na krzesło, żeby wszyscy mogli ją widzieć. Przedstawia zarys planu operacji. Miasto będą patrolować dwadzieścia cztery nieoznakowane samochody i policyjne helikoptery. – Należy założyć, że tak jak w wypadku wcześniejszych telefonów Gideon będzie korzystał z komórki, przemieszczając się po mieście. Pierwszy etap – ochrona. Drugi – namierzenie rozmowy. Trzeci – nawiązanie kontaktu z celem. Czwarty – aresztowanie. Przechodzi do wyjaśniania sposobu komunikacji. Załogi będzie obowiązywać cisza radiowa. Identyfikacja samochodów za pomocą kryptonimów i numerów. Na hasło „Potrącony pieszy” zjeżdżają się wszystkie wozy z poprzecznych ulic. Czyjaś ręka podnosi się w górę. – Czy on jest uzbrojony? – pada pytanie. Cray spogląda na kartkę, którą trzyma w dłoni. – Policjant pilnujący pani O’Loughlin, zgodnie z regulaminem, miał przy sobie krótką broń. Pistoletu nie znaleziono. Rośnie determinacja policjantów. Monk chce wiedzieć, skąd decyzja o zatrzymaniu i aresztowaniu. Czy nie lepiej byłoby śledzić Tylera? – Nie możemy ryzykować, że go zgubimy. – A co z zakładniczkami? – Znajdziemy je, mając Tylera. Komisarz mówi to takim tonem, jakby założony sposób postępowania wynikał z logiki. Ja jednak podejrzewam, że został jej narzucony. Armia chce aresztować Tylera, a potrafi wywierać presję. Nikt jednak nie podważa decyzji Cray. Odbitki zdjęcia Tylera krążą z rąk do rąk. Policjanci wpatrują się w nie z uwagą. Wiem, co ich zastanawia. Chcą wiedzieć, czy ktoś taki jak Tyler ma wypisany na twarzy brak zasad moralnych. Wyobrażają sobie, że potrafią rozpoznać niegodziwość i podłość, dostrzec ją w oczach, wyczytać z rysów. Niestety, to nie takie proste. Świat jest pełen dewiantów, lecz ich skazy kryją się w środku. Z drugiego końca centrum operacyjnego dochodzi trzask przewracanego krzesła i łomot kosza na śmieci podrzuconego kopniakiem w powietrze.

Rozwścieczony Ruiz lawiruje między biurkami, celując palcem w Veronikę Cray. – Ilu policjantów jej pilnowało? Komisarz mierzy go lodowatym spojrzeniem. – Radziłabym się uspokoić. Niech pan nie zapomina, z kim rozmawia. – Ilu? Teraz i ją ponosi gniew. – Nie zamierzam prowadzić żadnej dyskusji. Policjanci wokół mnie stoją jak wmurowani, obserwując starcie dwóch silnych osobowości. Cray i Ruiz przypominają dzikie bestie szarżujące na siebie z pochylonymi łbami. – Jeden policjant jej pilnował. To komenda policji czy jakiś pieprzony cyrk? Cray wyrzuca z siebie potok słów, akcentując je potrząsaniem głową: – To MOJE centrum operacyjne i MOJE śledztwo. I NIKT nie będzie kwestionował MOICH decyzji. Zabierz go stąd! – warczy do Monka. Potężny policjant rusza w stronę Ruiza. Wkraczam między nich. – Wszyscy powinniśmy trzymać nerwy na wodzy. Cray i Ruiz, urażeni, patrzą na siebie spode łba, lecz coś im każe się opanować. Napięcie w jednej chwili znika i policjanci wracają do swoich biurek lub schodzą na dół do czekających samochodów. Podążam za komisarz do jej gabinetu. Cray ze wzburzenia mlaska językiem. – Panie profesorze, wiem, że ten człowiek to pański przyjaciel, ale on jest potwornie upierdliwy. – Jest żarliwie upierdliwy. Cray wpatruje się w okno. Twarz ma pulchną i bladą. Niespodziewanie w jej oczach pojawiają się łzy. – Powinnam była lepiej to zorganizować – szepce. – Zapewnić większe bezpieczeństwo pańskiej żonie. To był mój obowiązek. Przepraszam. Zażenowanie. Wstyd. Gniew. Rozczarowanie. Każda z tych emocji jest jak maska, lecz ona nie chce się za nimi ukrywać. Cokolwiek powiem i tak nie podniosę jej na duchu ani nie ulżę cierpieniu, bo od początku zaangażowała się w tę sprawę emocjonalnie. Ruiz delikatnie puka do drzwi. – Chcę przeprosić za swój wybuch – mówi. – To było nie na miejscu. – Przeprosiny przyjęte. Odwraca się i chce odejść. – Zostań – proszę go. – Słuchaj, myślę, że potrafię powstrzymać Tylera od

przemieszczania się po mieście. – Jak? – pyta komisarz. – Zaproponujemy mu kontakt z córką. – Nie mamy do niej dostępu. Sam pan powiedział, że rodzina nie zgadza się na współpracę. – Posłużymy się blefem, tak jak on to zrobił w wypadku Christine Wheeler, Sylvii Furness i Maureen Bracken. Przekonamy go, że mamy Chloe i Helen. Veronica Cray patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Chce go pan okłamać? – Wprowadzić w błąd. Tyler wie, że żona i córka żyją. Wie również, że mamy możliwość sprowadzenia ich tutaj. Jeżeli chce z nimi porozmawiać, względnie zobaczyć się z nimi, najpierw musi uwolnić Charlie i Julianne. – Nie uwierzy panu. Będzie żądał dowodu – wyraża przekonanie komisarz. – Chcę utrzymać go jak najdłużej na linii. Czytałem dziennik Chloe. Wiem, gdzie była. Potrafię go zwieść. – A jeżeli zażąda rozmowy z nią? – Powiem, że jest w drodze albo że nie chce z nim rozmawiać. Coś wymyślę. Komisarz wciąga powietrze przez nos. Nozdrza zwężają się i rozszerzają, gdy wypuszcza powietrze. Widzę, jak pod skórą pracują mięśnie żuchwy. – Czemu pan sądzi, że on to kupi? – Bo to jest to, w co chce wierzyć. – Myślę, że to dobry pomysł – wtrąca się Ruiz. – Jak dotąd przez Tylera ganialiśmy po mieście, jakby nam płonęły tyłki. Może profesor ma rację. Teraz my podłożymy ogień pod jego tyłek. Warto spróbować. Komisarz wyciąga z szuflady paczkę papierosów i spogląda lekceważąco na tabliczkę z napisem: Zakaz palenia. – Pod jednym warunkiem – mówi, celując w Ruiza niezapalonym papierosem. – Pojedzie pan do Helen Chambers. Powie jej, co robimy. Najwyższy czas, żeby ktoś w tej cholernej rodzinie zobaczył coś więcej niż czubek własnego nosa. Ruiz odsuwa się od drzwi i przepuszcza mnie przodem. – Chyba cię pogięło – mruczy, kiedy jesteśmy już poza zasięgiem słuchu komisarz. – Naprawdę myślisz, że uda ci się wykiwać tego faceta? – Czemu mnie poparłeś? Z ciężkim westchnieniem wzrusza ramionami. – Znasz dowcip o przedszkolance, która staje przed grupą i mówi: „Dzieci,

jeżeli któreś z was uważa, że jest głupie, niech wstanie”? Mały Jasio zrywa się na równe nogi. „Jasiu, naprawdę myślisz, że jesteś głupi?” – pyta pani. A Jasio na to: „Nie, proszę pani. Ja tylko nie chciałem, żeby pani sama stała”. None

65

Leżę na cienkim materacu w drugim końcu pokoju i przyglądam się śpiącej. Chlipie przez sen i rzuca głową na boki. Moja Chloe tak samo robiła, kiedy śniło jej się coś złego. Wstaję i podchodzę do jej posłania. Mocno śpi. Kręci się pod kołdrą, jakby próbowała uciekać. Wyciągam rękę i dotykam jej ramienia. Przestaje chlipać. Wracam na materac. Jakiś czas później budzi się, siada i wpatruje się w ciemność. Szuka mnie. – Jest pan tam? Nie odpowiadam. – Proszę się odezwać. – Czego chcesz? – Chcę do domu. – Śpij. – Nie mogę. – Miałaś zły sen? – Nie. – Ależ tak. Pojękiwałaś. – Nie pamiętam. Odwraca się twarzą do zasłoniętego okna. Światło sączy się przez szczeliny wzdłuż boków zasłon. Teraz lepiej ją widzę. Zrujnowałem jej włosy; nie szkodzi, odrosną. – Jestem daleko od domu? – pyta. – O co ci chodzi? – Ile kilometrów? Czy bardzo daleko? – Nie. – Gdybym szła pieszo, wystarczyłby jeden dzień, by wrócić do domu? – Być może. – Gdyby mnie pan wypuścił, poszłabym sobie. Nie powiedziałabym nikomu, gdzie pan mieszka. Nie umiałabym tu z powrotem trafić. Wstaję i zapalam nocną lampkę. Cienie pierzchają. Słyszę jakiś odgłos na zewnątrz. Przykładam palec do ust. – Nic nie słyszałam – mówi ona. Gdzieś w oddali słychać szczekanie. – To chyba pies. – Tak. – Muszę do toalety. Niech pan nie patrzy. – Odwrócę się. – Mógłby pan wyjść. – Chcesz, żebym wyszedł? – Tak.

Wychodzę i czekam na podeście. Słyszę, jak szura nogami, a potem siusia. Skończyła. Pukam do drzwi. – Mogę wejść? – Nie. – Czemu? – Coś mi się przydarzyło. Otwieram drzwi. Stoi w łazience, próbując zetrzeć ciemną plamę w kroku dżinsów. – Zdejmij. Trzeba je wysuszyć. – Nie, jest w porządku. – Dam ci coś do przebrania. – Nie chcę ich zdejmować. – Nie możesz siedzieć w mokrych spodniach. Zostawiam ją i kieruję się do głównej sypialni z komodami i szafą wbudowaną w ścianę. Spodnie i swetry są na nią za duże. Na wieszaku znajduję biały szlafrok. Z logo hotelu. Nawet taki bogaty Arab połasił się na hotelowy szlafrok. Może właśnie dlatego jest taki bogaty. Przynoszę szlafrok. Muszę rozkuć jej nogi, żeby mogła zdjąć spodnie. Chce, żebym wyszedł z pokoju. – Okno jest zablokowane. Nie próbuj uciekać – ostrzegam. – Nie będę. Nasłuchuję, stojąc za drzwiami, dopóki nie powie, że mogę wrócić. Szlafrok jest na nią za obszerny, sięga do kostek. Biorę dżinsy i zapieram je w umywalce. Nie ma ciepłej wody. Bojler jest wyłączony. Wyżymam spodnie i rozwieszam je na oparciu krzesła. Czuję, że mi się przygląda. – Naprawdę zabił pan mamę Darcy? Denerwujące pytanie. – Ona skoczyła z mostu. – Kazał jej pan skoczyć? – Czy można kogoś zmusić do czegoś takiego? – Nie wiem. Chyba nie. – No widzisz. Nic ci nie grozi. Szperam w plecaku i wyciągam małą puszkę gruszek w syropie. Otwieram ją. – Masz. Powinnaś coś zjeść. Bierze ode mnie puszkę i wyjada śliskie kawałki owoców, zlizując syrop z palców. – Uważaj na brzeg puszki. Jest ostry. Przytyka puszkę do warg, wypija syrop i ociera usta rękawem. Poprawia się na łóżku i owija szlafrokiem. Na dworze jaśnieje. Teraz lepiej widać pokój. – Pan mnie zabije? – Tak myślisz? – Nie wiem. – Ma pogryzioną dolną wargę. Teraz moja kolej na zadawanie pytań. – Zabiłabyś mnie, gdyby pojawiła się taka szansa? Ściąga brwi. Dwie bliźniacze zmarszczki pojawiają się u nasady nosa. – Chyba bym nie mogła. – A gdybym groził twojej rodzinie: mamie, tacie, siostrze, czy wtedy byś mnie zabiła? – Nie wiem jak. – Powiedzmy, że miałabyś pistolet. – Może. Chyba tak. – W takim razie bardzo się od siebie nie różnimy. Oboje jesteśmy gotowi zabić w pewnych

okolicznościach. Ty mnie, a ja ciebie. Łza stacza się z kącika jej oka. – Muszę na chwilę wyjść – oznajmiam. – Niech mnie pan nie zostawia. – Niedługo wrócę. – Nie lubię być sama. – Muszę związać ci nogi. – Niech mi pan nie zakrywa twarzy. – Tylko usta. Odrywam kawałek taśmy z rolki. – Już to słyszałam – mówi, zanim zaklejam jej usta. – Robił pan to komuś jeszcze. – Co słyszałaś? – Słyszałam, że odrywał pan taśmę, tak jak teraz. Był pan wtedy na dole. – Słyszałaś to? – Tak. Czy ktoś jeszcze tu jest? – Zadajesz za dużo pytań. Dociskam pałączek kłódki, która zamyka łańcuch na kostkach jej nóg. – Tym razem też ci zaufam. Jeżeli mnie zawiedziesz i zerwiesz taśmę z ust, wsadzę ci wężyk do gardła i okleję głowę. Rozumiesz? Przytakuje skinieniem. Zaklejam jej usta dużym kawałkiem taśmy. Ma łzy w oczach. Przesuwa się po łóżku do ściany i zwija w kłębek. Już nie widzę jej twarzy.

None

66

Komórka grzechocze o blat biurka. Spoglądam przez szklaną ścianę na Olivera Rabba i Williama Greene’a. Oliver daje mi znak głową. – Halo. – Dzień dobry, Joe. Jak ci się spało? Gideon dzwoni z samochodu. Słyszę szum opon na drodze i warkot silnika. – Gdzie jest Julianne? – Nie mów mi, że znikła. Co za brak rozwagi! Jak mogłeś dopuścić do straty córki i żony w ciągu jednej doby? To swoisty rekord. – Nic w tym nadzwyczajnego – mówię. – Ty swoją żonę i córkę też straciłeś tak szybko. Milknie. Nie sądzę, aby to porównanie przypadło mu do gustu. – Pozwól mi porozmawiać z Julianne – proszę. – Nie. Teraz śpi. Joe, jak ona potrafi się pieprzyć. Widać, że woli, jak posuwa ją prawdziwy mężczyzna, a nie taki pokurcz jak ty. Szczytowała jak seria fajerwerków, szczególnie kiedy wsadziłem jej palec w tyłek. Później zrobimy powtórkę. Może przelecę je obie razem, matkę i córkę. Dobry dzieciak z tej Charlie. Posłuszna. Usłużna. Powinieneś być z niej dumny. Za każdym razem, kiedy na nią spojrzę, robi mi się ciepło koło żołądka. Wiesz, że przez sen kwili jak kochanka? Odnalazłeś moją żonę i córkę? – Tak. – Gdzie są? – W drodze. – Błędna odpowiedź. – Rano rozmawiałem z Chloe. Bystra dziewczynka. Chce cię o coś zapytać. Waha się. Oliver i William Greene siedzą pochyleni nad laptopami. Dziesiątki samochodów z policyjnymi załogami czekają w gotowości na ulicach Bristolu. Nad miastem krążą dwa helikoptery. Zerkam na zegarek. Rozmowa trwa trzy minuty.

– O co chce zapytać? – odzywa się Gideon. – O Tinkle. Chyba mówiła, że to skrót od Tinkerbell. Pytała, jak się czuje. Ma nadzieję, że poprosiłeś Hahnsów, żeby się nią opiekowali. Wspomniała, że to wasi sąsiedzi. Oddech Gideona nieznacznie się zmienił. Teraz Tyler uważnie mnie słucha. Ze słuchawki, którą mam w uchu, dochodzą mnie informacje od Rabba: Poziom sygnału siedem dBm, moc o osiemnaście decybeli większa niż na następnej najbliższej wieży. Odległość komórki od stacji bazowej poniżej stu pięćdziesięciu metrów... – Gideon, jesteś tam? Co mam powiedzieć Chloe? Zwleka. – Powiedz, że dałem Tinkle Hahnsom. – Ucieszy się. – Gdzie ona jest? – Już ci mówiłem. W drodze. – To jakieś krętactwa. – Opowiedziała mi o kartce, którą napisała do ciebie w Turcji. – Nie dostałem żadnej kartki. – Matka nie pozwoliła jej wysłać. Pamiętasz, jak uczyłeś ją nurkować z fajką? Skakała z łodzi i oglądała pod wodą ruiny. Myślała, że to może być Atlantyda i chciała cię zapytać. – Dasz mi z nią porozmawiać? – Najpierw ja porozmawiam z Charlie. – Nie igraj ze mną, Joe. Daj Chloe do telefonu. Chcę teraz z nią rozmawiać. – Mówiłem ci, że jej tu nie ma. Znowu ze słuchawki w uchu dobiegają słowa Rabba: Mamy sygnały BMS z trzech baz. Jestem w stanie ocenić DOA, lecz on przez cały czas się przemieszcza, znika z zasięgu jednej wieży i jest wyłapywany przez drugą. Musi go pan przytrzymać w jednym miejscu. – Mieszkały w Grecji – mówię. – Ale wróciły do domu przed paroma dniami. Cały czas są pod ochroną. – Wiedziałem, że żyją. – Gideonie, ucieka mi twój głos. Może zatrzymałbyś się na chwilę. – Wolę być w ruchu. Wykorzystałem już wszystkie wiadomości, jakie zapamiętałem z dziennika Chloe. Nie wiem, jak długo jeszcze uda mi się ciągnąć tę grę. W drugim końcu

centrum operacyjnego wyrasta Ruiz. Zasapany, biegnie, a Helen, ciągnąc Chloe za rękę, próbuje dotrzymać mu kroku. Dziewczynka rozgląda się nieprzytomnym wzrokiem. Wyrwano ją ze snu, pospiesznie ubrano i wsadzono do samochodu. Cały czas mam Gideona na linii. – Już jest twoja córka. – Udowodnij to. – Najpierw porozmawiam z Charlie i z Julianne. – Bierzesz mnie za idiotę? Myślisz, że nie wiem, co kombinujesz? – Twoja córka ma jasne włosy. Piwne oczy. Jest ubrana w dopasowane dżinsy i zielony sweter. Przyszła z matką. W tej chwili obie rozmawiają z komisarz Cray. – Daj mi Chloe do telefonu. – Nie. – Udowodnij, że tam jest. – Najpierw muszę porozmawiać z Charlie albo z Julianne. Zgrzyta zębami. – Joe, niech do ciebie wreszcie dotrze, że nie wszyscy, których kochasz, przeżyją. Zamierzałem zostawić ci wybór, ale mnie wkurzasz. – Pozwól mi porozmawiać z żoną i z córką. Chłód i opanowanie znikają z jego głosu. Jest wściekły. Przestaje się kontrolować. – Słuchaj, skurwysynu! – wrzeszczy do słuchawki. – Daj mi córkę do telefonu, bo inaczej zakopię twoją ukochaną żonę tak głęboko, że w życiu nie odnajdziesz jej ciała. Oczyma wyobraźni widzę, jak z jego wściekle wykrzywionych ust pryskają kropelki śliny. W tle rozlega się pisk hamulców i odgłos klaksonu. Gideon traci koncentrację. Znowu słyszę Olivera Rabba: Właśnie przejęła go kolejna wieża. Moc sygnału pięć dBm i słabnie. Promień trzysta metrów. Musi go pan przytrzymać w miejscu. Kiwam głową w stronę przeszklonej ściany. – Gideon, uspokój się. – Nie mów mi, co mam robić. Daj Chloe do telefonu! – Co dostanę w zamian? – Możesz wybrać, kto ma przeżyć: żona czy córka.

– Chcę obie z powrotem. Słyszę, jak śmieje się z zaciśniętymi ustami. – Wysyłam ci pamiątkę. Możesz oprawić to w ramki. – Jaką pamiątkę? Komórka wibruje mi przy uchu. Odsuwam ją na długość ramienia, jakbym się bał, że eksploduje. Na podświetlonym kwadracie pojawia się zdjęcie Julianne. Leży w skrzyni, naga i skrępowana. Usta i oczy ma zaklejone taśmą. Brzuch i uda w kolorze wosku obsypane są grudkami ziemi. Kwaśny odór strachu wypełnia mi nozdrza, a jednocześnie coś małego i ciemnego przetacza się w mojej piersi i zagnieżdża w komorach serca. Teraz to słyszę, ten odgłos, o którym mówił Gideon. Maleńki kłębek szlocha cicho w niekończącą się noc. To odgłos miażdżonego umysłu. – Joe, nie rozłączaj się – mówi Tyler cynicznym tonem. – Jeszcze żyła, kiedy ją ostatnio widziałem. Nadal zostawiam ci wybór. – Coś ty zrobił? – Dałem jej to, czego chciała. – Co to znaczy? – Chciała zająć miejsce córki. Żadne słowa nie są w stanie oddać wymowy tego obrazu. Oczyma duszy widzę Julianne: unieruchomiona, leży w kompletnych ciemnościach, oddycha z trudem, głowa przygniata włosy. – Proszę cię, proszę, nie rób tego – błagam łamiącym się głosem. – Daj mi córkę do telefonu. – Zaczekaj. Ruiz staje przede mną. Helen z Chloe dołączają do niego. Wysuwa dwa krzesła i daje im znak, by usiadły. Helen ma na sobie dżinsy i pasiastą górę. Ani na chwilę nie puszcza ręki córki. Siada z głową wtuloną w ramiona. Jej twarz przypomina maskę. Widać na niej znużenie i rezygnację. Zakrywam telefon dłonią. – Dziękuję. Odpowiada skinieniem głowy. Jasna grzywka opadła Chloe na oczy. Nie odgarnia jej. To fizyczna zasłona, za którą może się skryć. – On chce rozmawiać z Chloe. – Co ma mu powiedzieć? – pyta Helen.

– Niech się z nim przywita. – To wszystko? – Tak. Chloe obgryza paznokieć i kiwa nogami pod krzesłem. Obszerny sweter sięga jej do ud, nogi w rurkowatych dżinsach wyglądają jak patyczki obciągnięte denimem. Przywołuję ją ruchem dłoni. Obchodzi biurko na palcach, jakby się bała, że może poranić sobie pięty. Zakrywam mikrofon i niemal bezgłośnie podpowiadam jej, co ma mówić. Następnie podnoszę rękę i zginając po kolei palce, pokazuję Oliverowi, żeby zaczął odliczanie. Pięć... cztery... trzy... Chloe bierze komórkę i szepce: – Halo, tatusiu, to ja. – ... dwa... jeden... Opuszczam ramię. Po drugiej stronie szyby Oliver naciska jakiś przycisk, a może przekręca przełącznik i kilkanaście wież przekaźnikowych przestaje działać. Już widzę, jak Gideon wpatruje się w komórkę, zastanawiając się, dlaczego zamilkła. Słyszał córkę i nagle jej głos zanikł. Piętnaście policyjnych załóg znajduje się w promieniu stu trzydziestu kilku metrów od ostatniego znanego miejsca pobytu Gideona. Komisarz pojechała do nich. Chloe nie rozumie, co się stało. – Świetnie sobie poradziłaś – chwalę ją, biorąc od niej telefon. – Czemu tata się rozłączył? – Zadzwoni jeszcze raz. Spoglądam przez szybę na Olivera i porucznika Greene’a. Obaj zdają się wstrzymywać oddech. Minęły dwie minuty. Wieże nie mogą być wyłączone dłużej niż dziesięć minut. Ile czasu zajmie Gideonowi znalezienie telefonu stacjonarnego? No dalej. Dzwoń. None

67

Z jednej z niewielu lekcji fizyki, które zostały mi w głowie, pamiętam, że nic nie porusza się szybciej od światła. Gdyby ktoś przemieszczał się z prędkością światła, to dla niego czas by zwolnił albo nawet zatrzymał się. Mam swoją własną teorię na temat czasu. Strach go wydłuża. Panika zmienia w nicość. W tej chwili mój umysł jest napięty, a serce pędzi jak szalone, gdy tymczasem w całym centrum operacyjnym panuje bezruch upalnego niedzielnego popołudnia z grubym psem drzemiącym w cieniu. Nawet sekundowa wskazówka zegara zdaje się wahać między tyknięciami, jakby niepewna, czy powinna się przesunąć, czy może zatrzymać. Przede mną na biurku stoją jedynie dwa aparaty telefoniczne podłączone do policyjnej centrali. Oliver Rabb i porucznik Greene przenieśli się do pokoju komputerowego, tuż obok, a Helen i Chloe czekają w gabinecie Veroniki Cray. Zdrapuję łuszczący się lakier z krzesła i wpatrzony w telefony, siłą woli próbuję zmusić je do zadzwonienia. Być może jeśli jeszcze intensywniej będę się w nie wpatrywał, zobaczę, jak Gideon wybiera numer. W słuchawce głos Olivera odlicza kolejne minuty. Osiem minęło. Moja pierś unosi się i opada. Uspokój się. On zadzwoni. Musi tylko znaleźć stacjonarny telefon. Nie od razu dociera do mnie, że telefon dzwoni. Spoglądam na Olivera. Chce, żebym odebrał po czwartym sygnale. Podnoszę słuchawkę. – Halo. – Gdzie, do cholery, jest Chloe? – Czemu się rozłączyłeś? – Nie rozłączyłem się! – wybucha. – Straciłem zasięg. Jeśli to jakaś pieprzona sztuczka... – Chloe powiedziała, że się rozłączyłeś. – Nie ma sygnału, dupku. Popatrz na swoją komórkę. – No, rzeczywiście.

– Daj Chloe do telefonu. – Poproszę kogoś, żeby ją zawołał. – Gdzie ona jest? – W pokoju obok. – Ściągnij ją. – Przełączę rozmowę. – Wiem, co kombinujesz! W tej chwili dawaj ją do telefonu. Zerkam na Olivera i Williama Greene’a. Jeszcze go nie namierzyli. To za długo trwa. Lewa połowa ciała mi się trzęsie. Jeśli przycisnę stopę do podłogi, opanuję drżenie. Ruiz wprowadza Chloe do pokoju. Zakrywam mikrofon słuchawki. – Dasz radę? Przytakuje skinieniem głowy. – Będę się przysłuchiwał. Gdybyś się czegoś przestraszyła, zakryj rączką słuchawkę i daj mi znać. Kiwa głową i podnosi słuchawkę drugiego telefonu. – Halo, tatusiu, to ja. – Cześć, jak się masz? – Dobrze. – Kochanie, tak mi przykro, że zerwało się połączenie. Nie mogę długo rozmawiać. – Wypadł mi ząb. – Naprawdę? – Wróżka dała mi za niego dwa pieniążki. Zostawiłam jej podziękowanie. Mama pomogła mi napisać. Chloe zachowuje się zupełnie naturalnie. Bez szczególnych starań trzyma ojca na linii. – Mama jest z tobą? – Tak. – Słucha nas teraz? – Nie. Za przeszkloną ścianą Oliver unosi obydwa kciuki. Mają go. Chloe powoli zaczyna brakować tematów. Teraz Gideon zadaje pytania. Chloe co któryś raz, zamiast odpowiadać, kiwa głową. – Masz kłopoty? – pyta ojca. – Nie martw się o mnie.

– Zrobiłeś coś złego? W tle słyszę zawodzenie syren. Gideon też je usłyszał. Odbieram Chloe słuchawkę. – To koniec – mówię. – Gdzie są Charlie i Julianne? – Ty skurwielu! – wrzeszczy do słuchawki. – Sukinsynu! Wyrypię ci nową dziurę w dupie! Jesteś już trupem! Nie, to twoja żona jest trupem! Nigdy nie zobaczysz jej żywej! Wycie syren się potęguje. Słychać też pisk hamulców i trzask otwieranych drzwi. Odgłos tłuczonej szyby oraz wystrzału odbija się echem w słuchawce. Boże – błagam, nie pozwól go zabić. W centrum operacyjnym rozlegają się wiwaty. Pięści unoszą się w górę. – Mamy skubańca! – obwieszcza ktoś. Chloe patrzy na mnie, oszołomiona i przestraszona. Nadal przyciskam słuchawkę do ucha, wsłuchując się w trzask odbezpieczanych pistoletów, co najmniej dwudziestu. Ktoś krzykiem nakazuje Gideonowi paść na ziemię i położyć ręce na głowie. Kolejne głosy i tupot ciężkich butów. – Halo? Jest tam kto? Halo? Nikt mnie nie słucha. – Czy ktoś mnie słyszy? Niech ktoś weźmie słuchawkę! – krzyczę do telefonu. – Powiedzcie, co się dzieje. Nagle z drugiego końca linii dobiega mnie głos Veroniki Cray. – Mamy go. – A co z Charlie i Julianne? – Był sam. None

68

Gideon Tyler wygląda inaczej. Jest sprężysty i smuklejszy. Nie przypomina tamtego konfabulującego manipulanta. Na podłodze nie ma tym razem niewidzialnych pułapek na myszy. Ten człowiek jakby zmienił się fizycznie, przybierając nową postać, tym razem prawdziwą. Jednak podobieństwo pozostało. Przerzedzone jasne włosy nadal zwisają nad uszami. Bladoszare oczy osłonięte są przez małe prostokątne okulary w metalowych oprawkach. Skute dłonie trzyma na biurku. O zdenerwowaniu świadczą jedynie plamy potu na koszuli w okolicach pach. Przeszedł szczegółową kontrolę i badanie lekarskie. Odebrano mu pasek, sznurowadła, zegarek i osobiste drobiazgi. Od chwili, gdy został sam w pokoju przesłuchań, siedzi wpatrzony w swe ręce, jakby chciał wzrokiem rozerwać kajdanki, a potem otworzyć drzwi i przeniknąć przez strażników. Obserwuję go przez lustro weneckie. Chociaż nie może mnie widzieć, podejrzewam, iż wyczuwa moją obecność. Od czasu do czasu podnosi głowę i spogląda na szybę. Nie tyle się w niej przegląda, ile stara się przeniknąć przez nią wzrokiem, wyobrażając sobie moją twarz. W pokoju na piętrze trwa spotkanie Veroniki Cray z dwoma wojskowymi prawnikami i z komendantem policji. Armia domaga się prawa do przesłuchiwania Gideona Tylera, argumentując żądanie względami bezpieczeństwa państwa. Komisarz Cray nie zamierza ustąpić. Nie obchodzi mnie, kto będzie zadawał pytania. Chcę, żeby wreszcie ktoś się zjawił i wydobył z Tylera informację, gdzie są moja żona i córka. Otwierają się drzwi za moimi plecami. Ruiz z ciemnego korytarza wsuwa się do ciemnego pokoju obserwacyjnego. Nie ma tu oświetlenia, nawet bowiem słabe światło mogłoby przeniknąć przez lustro, ujawniając istnienie tajnego pomieszczenia. – A więc to on. – Tak, to on. Nie możemy czegoś zrobić?

– Na przykład czego? – Zmusić go do mówienia. No wiesz, gdyby to był film, tobyś tam wszedł i porządnie mu przyłożył. – Może w dawnych czasach – mówi Ruiz z nostalgią w głosie. – Nadal dyskutują? Potwierdza skinieniem głowy. – Wojsko wysyła śmigłowiec. Chcą go przetransportować do bazy. Boją się, że mógłby coś powiedzieć. Na przykład prawdę. Niewątpliwie Veronica Cray łatwo nie odda schwytanego pod wojskową jurysdykcję. Zwróci się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych albo do Marszałka Dworu. To na jej terenie doszło do dwóch zabójstw, strzelaniny oraz dwóch porwań. Spory i prawne przepychanki trwają. A Gideon tymczasem siedzi trzy i pół metra ode mnie, nuci pod nosem i gapi się w lustro. Nie wygląda na kogoś, komu przyjdzie spędzić resztę życia w więzieniu. Sprawia raczej wrażenie człowieka, który ma w nosie cały świat. Komisarz Cray wchodzi do pokoju przesłuchań. Monk siada obok niej. Trzecia osoba, wojskowy prawnik, staje za nimi, gotów w każdej chwili interweniować. Mikrofony zostały usunięte. Brak notatników i długopisów. Przesłuchanie nie jest nagrywane. Nie mam pewności, czy istnieje protokół z aresztowania Tylera i czy nadal są w aktach jego odciski palców. Komuś bardzo zależy na zatarciu wszelkich śladów jego istnienia. Veronica Cray z plastikowej butelki nalewa wody do plastikowego kubka. Odchyla się na krześle i duszkiem wypija wodę. Odnoszę wrażenie, że Gideon z zainteresowaniem przygląda się jej szyi. – Jak pan się zapewne domyśla, to nie jest formalne przesłuchanie – odzywa się Veronica. – Nic z tego, co pan powie, nie zostanie zanotowane i nie będzie użyte przeciwko panu. Ma pan odpowiedzieć na jedno pytanie: gdzie przebywają Julianne i Charlotte O’Loughlin. Gideon wpiera się plecami w oparcie krzesła, wyciąga ramiona i sunie po stole dłońmi z rozcapierzonymi palcami. Potem powoli podnosi głowę. Oczu nie widać, bo światło jarzeniówek odbija się od szkieł okularów. – Nie będę z panią rozmawiał – szepce. – Musi pan odpowiedzieć na moje pytanie. Powoli kręci głową i jednocześnie patrzy na lustro; patrzy przez nie. – Gdzie są Julianne i Charlotte O’Loughlin?

Tyler prostuje się. – Major Gideon Tyler – mówi. – Urodzony szóstego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku. Żołnierz Pierwszej Brygady Wywiadu Wojskowego Jej Królewskiej Mości. Postępuje zgodnie z zasadami regulaminu w wypadku pojmania – podaje nazwisko, wiek i stopień. – Skończ pan z tymi bzdurami – gasi go Veronica Cray. Gideon wpatruje się w nią bladoszarymi oczami, starając się przytrzymać jej wzrok. – Niełatwo być lesbą w policji. Pewnie wszyscy robią sobie kpiny. Jak na ciebie mówią za twoimi plecami? – Odpowiedz na moje pytanie. – Ty odpowiedz na moje. Jesteś zaspokojona? Interesują mnie lesby. I ciekawi, czy masz dość seksu. Jesteś brzydka jak noc, pewnie niełatwo ci o okazję. – Posłucham tych bzdur innym razem. – Cray panuje nad głosem, lecz jej kark płonie żywym ogniem. – Ja nigdy nie pozwalam sobie na bzdury, pani komisarz. Chyba zdążyła się pani przekonać. Te słowa brzmią prawdziwie. – Majorze Tyler, spędzi pan w więzieniu resztę życia. Różne rzeczy przytrafiają się w takim miejscu ludziom pana pokroju. Zmieniają ich. Tyler uśmiecha się. – Pani komisarz, nie pójdę do więzienia. Niech go pani zapyta. – Ruchem głowy wskazuje wojskowego prawnika, który ucieka wzrokiem przed jego spojrzeniem. – Wątpię, czy nawet stąd wyjdę. Słyszała pani o transferze? O czarnych więzieniach? Tajnych lotach? Prawnik wysuwa się do przodu. Chce zakończyć to przesłuchanie. Veronica Cray go ignoruje. – Tyler, jesteś żołnierzem, człowiekiem, który kieruje się zasadami. I nie mówię o wojskowych regulaminach czy o kodeksie honorowym. Mam na myśli twoje własne zasady, to, w co sam wierzysz, a przecież krzywdzenie dzieci się do nich nie zalicza. – Niech mi pani nie mówi, w co wierzę. – Gideon szura nogami po podłodze. – Niech mi pani nie mówi o honorze, o królowej, o ojczyźnie. Nie ma żadnych zasad. – Powiedz mi tylko, co zrobiłeś z panią O’Loughlin i z jej córką.

– Chcę zobaczyć się z profesorem. – Odwraca głowę do lustra. – Obserwuje nas? Hej, Joe, jesteś tam?! – Nie. To ze mną będziesz rozmawiał – oświadcza stanowczo komisarz. Gideon unosi ramiona nad głowę i przeciąga się, aż potrzaskują kręgi, po czym z impetem opuszcza pięści na biurko. Uderzenie kajdanek o blat przypomina odgłos wystrzału. Ten dźwięk podrywa wszystkich w pokoju z wyjątkiem komisarz. Gideon krzyżuje dłonie w nadgarstkach i wysuwa je przed siebie, jakby się przed nią osłaniał, po czym nagłym ruchem rozsuwa ręce. Krew bryzga ponad stołem na bluzkę komisarz. Gideon krawędzią kajdanków rozciął sobie lewą dłoń. Cray nie odzywa się, lecz momentalnie staje się blada. Odsuwa krzesło i podnosi się, nie odrywając wzroku od czerwonej plamy na białej bluzce. Prosi o przerwę na przebranie się. Trzema szybkimi, sztywnymi krokami dochodzi do drzwi. – Niech pani przyśle tu profesora! – woła za nią Gideon. – Powiem mu, jak skończyła jego żona. None

69

Wychodzę komisarz na spotkanie. Stajemy w korytarzyku przed pokojem przesłuchań. Patrzy na mnie bezradnie i opuszcza wzrok, przygnieciona ciężarem tego, co wie i czego nie wie. Plama krwi zasycha na jej bluzce. – Przysyłają wojskowy śmigłowiec. Nie mogę ich powstrzymać. Mają nakaz podpisany przez ministra spraw wewnętrznych. Zrezygnowana, wzrusza ramionami. – Nic więcej nie mogę zrobić. Tego właśnie się bałem. Ministerstwu Obrony najwidoczniej bardziej zależy na uciszeniu Gideona Tylera niż na życiu czyjejś żony i córki. – Niech mi pani pozwoli z nim porozmawiać – proszę. – On chce się ze mną zobaczyć. Czas zdaje się migotać. Zgiełk świata na moment cichnie. Komisarz wyjmuje papierosa z paczki trzymanej w kieszeni spodni. Wkłada go do ust. Dostrzegam lekkie drżenie jej ręki. Gniew. Rozczarowanie. Frustracja. A może wszystko razem. – Wyciągnę stamtąd prawnika – mówi. – W najlepszym wypadku będzie pan miał dwadzieścia minut. I niech pan weźmie ze sobą Ruiza. Już on będzie wiedział, co robić. W tonie jej głosu pojawia się wyraźna sugestia. Cray odwraca się i powoli rusza ku schodom. Wchodzę do pokoju przesłuchań. Drzwi zamykają się za mną z trzaskiem. Przez chwilę jesteśmy sami. Mam wrażenie, że całe powietrze skupiło się w odległych rogach pomieszczenia. Gideon nie może zerwać się z miejsca ani krążyć po pokoju. Dla bezpieczeństwa przyśrubowano kajdanki do blatu stołu. Lekarz opatrzył ranę na dłoni. Podchodzę i siadam naprzeciw niego, opierając ręce na stole. Kciuk i wskazujący palec lewej dłoni bezgłośnie bębnią o blat. Cofam rękę i ściskam ją udami. Ruiz wsunął się do pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

Gideon wpatruje się we mnie z niewyraźnym uśmiechem. W szkłach jego okularów odbija się moje zrujnowane życie. – Cześć, Joe. Miałeś ostatnio wiadomości od żony? – Gdzie ona jest? – Nie żyje. – Nie wierzę ci. – Zabiłeś ją w chwili mojego aresztowania. Czuję odór jego wnętrza, kwaśny zaduch mizoginizmu i nienawiści. – Powiedz, gdzie one są. – Możesz mieć tylko jedną z nich. Mówiłem ci, żebyś wybrał. – Nie. – Mnie nie pozostawiono wyboru, kiedy odebrano mi i żonę, i córkę. – Nikt ci ich nie odebrał. Same uciekły. – Ta dziwka mnie zdradziła. – Próbujesz się usprawiedliwiać. Masz obsesję na punkcie przysługujących ci praw. Uważasz, że skoro walczyłeś dla kraju i robiłeś dla niego potworne rzeczy, należy ci się za to coś specjalnego. – Nie. Nie specjalnego. Chcę tego samego, co wszyscy. A jeśli mogę osiągnąć szczęście twoim kosztem? – Dogadamy się. – To za mało – oznajmia, mrużąc oczy. – Gideon, wojna się skończyła. Pozwól im wrócić do domu. – Wojny się nigdy nie kończą. – Śmieje się. – Wojny zawsze będą się toczyć, bo ludzie je uwielbiają. Wprawdzie zdarzają się tacy, którym się wydaje, że mogą wojnom położyć kres, ale to bzdura. Narzekają, że podczas wojen giną albo odnoszą rany niewinne dzieci i kobiety, które teoretycznie są przeciwko wojnie, lecz gotów się jestem założyć, że wiele z nich wypycha mężów i synów na front. A potem robią dla nich skarpetki na drutach. Wysyłają paczki z jedzeniem. Widzisz, Joe, nie każdy wróg nosi karabin. Wojny wywołują starzy ludzie w bogatych krajach. I ci, co z kanapy oglądają Sky News, a potem na nich głosują. Więc oszczędź mi tych bełkotliwych kazań. Nie ma niewinnych ofiar. Wszyscy mamy coś za uszami. Nie mam ochoty dyskutować z Gideonem o moralnych dylematach dotyczących wojen. Nie chcę słuchać jego tłumaczeń i usprawiedliwień. – Proszę, powiedz, gdzie one są. – A co dostanę w zamian?

– Wybaczenie. – Nie chcę wybaczenia za to, co zrobiłem. – Wybaczam ci to, kim jesteś. Zdaje się, że to trochę go poruszyło. – Zabiorą mnie, prawda? – Śmigłowiec jest w drodze. – Kogo przysłali? – Porucznika Greene’a. Gideon spogląda na lustro. – Starego Greene’a! Czy on nas słucha? Jego żona, Verity, to najsłodsza dupencja pod słońcem. We wszystkie wtorkowe popołudnia urzęduje z podpułkownikiem z kwatermistrzostwa w tanim hotelu w Ladbroke Grove. Jeden z chłopaków ze służb operacyjnych założył tam pluskwę. Co to była za taśma! Obleciała cały pułk. – Uśmiecha się cynicznie i mruży oczy, jakby odtwarzał w pamięci tamte dobre czasy. – Joe, mógłbyś poprawić mi okulary? – pyta. Zjechały mu z nosa. Przechylam się nad stołem i opierając kciuk oraz palec wskazujący na oprawce, podsuwam je wyżej. Jarzeniowe światła odbijają się w szkłach, przez co oczy Tylera wydają się białe. Odchyla głowę i tęczówki robią się szare, lecz nie są powiększone. Nie sądzę, aby nosił optyczne szkła. – Joe, oni mnie zabiją – szepce. – Jeżeli umrę, nigdy nie odnajdziesz Julianne i Charlie. Wszystkim tyka zegar, lecz coś mi się zdaje, że mój, a przy okazji twojej żony, idzie nieco szybciej. Grudka śliny na mych wargach wydyma się w balonik i pęka, kiedy otwieram usta, lecz nie jestem w stanie wydobyć słów. – Kiedyś czas budził we mnie nienawiść – mówi Tyler. – Liczyłem niedziele. Wyobrażałem sobie, jak moja córka rośnie beze mnie. Czas był dla mnie czymś mechanicznym, odliczanym przez zegary i kalendarze. Teraz ma głębsze znaczenie. Kolekcjonuję czas innych ludzi. Odbieram go im. Mówi to w taki sposób, jakby dało się handlować latami. Moja strata stanowi jego zysk. – Gideonie, ty kochasz swoją córkę, a ja swoją. Prawdopodobnie nie jestem w stanie zrozumieć, przez co przechodziłeś, lecz nie pozwolisz umrzeć Charlie. Ja to wiem. – Chcesz ją? – Tak.

– A więc dokonujesz wyboru. – Nie. Chcę, żeby wróciły obie. Gdzie one są? – Rezygnacja z wyboru też jest wyborem, pamiętasz? – Uśmiecha się. – Spytałeś żonę o jej romans? Założę się, że się wyparła, a ty jej uwierzyłeś. Poczytaj sobie jej SMS-y. Ja je widziałem. W jednym pisze do swego szefa, że coś podejrzewasz i że nie może się z nim dłużej spotykać. Nadal chcesz ją ocalić? Krwawy cień potrząsa mym sercem. Mam ochotę przechylić się nad stołem i prawym sierpowym zmiażdżyć twarz Tylera. – Nie wierzę ci. – Otwórz jej SMS-y. – To mnie nie obchodzi. Jego głos przechodzi w ochrypły śmiech. – Ależ tak, bardzo cię obchodzi. Spogląda na Ruiza i znów przenosi wzrok na mnie. – Powiem ci, co zrobiłem. Twojej żonie też dałem wybór. Ułożyłem ją w skrzyni i powiedziałem, że wasza córka leży w skrzyni obok. Julianne oddycha przez wąż i przeżyje jedynie, odbierając powietrze swej córce. Tyler ma dłonie przykute do stołu, a ja czuję, jakby wbijał mi palce w mózg i rozdzierał półkule. – Jak myślisz, Joe, co ona zrobi? Będzie kradła powietrze Charlie, żeby pożyć trochę dłużej? Ruiz doskakuje do niego i uderza go pięścią w twarz z siłą, która powaliłaby tego człowieka, gdyby kajdanki nie przytrzymywały nadgarstków. Słyszę chrupnięcie kości. Ruiz podrywa go pod żebra i kopie kolanem w okolicę nerek. Gideonem wstrząsa paroksyzm bólu. Pot. Bezdech. Strach. Oddany kał. Ruiz młóci go pięściami po twarzy i wrzaskiem chce wydobyć adres. Przez pełną gwałtu, krwawą minutę rozładowuje swój gniew. Nie jest już czynnym funkcjonariuszem policji. Zasady go nie obowiązują. To właśnie miała na myśli Veronica Cray. Ciało Gideona miażdżą fale bólu. Poznaczona sińcami twarz zaczyna puchnąć, lecz on nie krzyczy ani nie jęczy. – Gideon – szepcę. Nasze oczy się spotykają. – Pozwolę mu. Mówię serio. Jeżeli nie powiesz, gdzie one są, pozwolę mu cię wykończyć. Krwawa piana zbiera mu się na ustach. Oblizuje językiem zęby, barwiąc je na czerwono. Kiedy pracują mięśnie jego żuchwy, twarz wykrzywia się w upiornym uśmiechu.

– Zrób to. – Co? – Torturuj mnie. Spoglądam na rozcierającego pięści Ruiza. Ma pozdzieraną skórę na kostkach. – Torturuj – judzi Gideon. – Zadawaj odpowiednie pytania. Pokaż, jaki jesteś w tym dobry. Widząc moje wahanie, poddańczo pochyla głowę. – I co? Nie mów mi, że jesteś sentymentalny. Masz słuszny powód, żeby mnie torturować. – To prawda. – Mam informacje, których ty potrzebujesz. Wiem, gdzie są twoja żona i córka. Nie jesteś tylko w połowie przekonany. A nawet gdybyś miał zaledwie pięćdziesiąt procent pewności, byłbyś usprawiedliwiony. Torturowałem ludzi o wiele mniej przekonany o ich winie. Po prostu mieli pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Opuszcza wzrok na dłonie jak ktoś, kto nie widzi przed sobą przyszłości. – Torturuj mnie. Zmuś do mówienia. Mam wrażenie, że otwiera się we mnie coś w rodzaju śluzy, przez którą wycieka cała wrogość i gniew. Nie ma takich słów, które mogłyby wyrazić nienawiść, jaką czuję do tego człowieka. Pragnę sprawić mu ból. Najchętniej widziałbym go martwym. Lecz to niczego nie zmieni. I tak mi nie powie, gdzie one są. Gideonowi nie zależy na przebaczeniu, na sprawiedliwości czy na zrozumieniu. Nurzał się w krwi podczas potwornego konfliktu, wykonywał rozkazy rządów, tajnych agend i szemranych organizacji działających poza prawem. Miażdżył umysły, zdobywał tajemnice, niszczył ludzi, przy okazji ratując wielu innych. To go zmieniło. Jak mogło być inaczej? A jednocześnie przez cały ten czas trzymał się kurczowo jedynej czystej, niewinnej i nieskalanej istoty w swym życiu – córki – dopóki mu jej nie odebrano. Mogę nienawidzić Gideona, lecz nie jestem w stanie czuć do niego nienawiści większej, niż on czuje do siebie. None

70

– Dostrzegłem pewną nieprawidłowość – mówi Oliver Rabb, poprawiając przekrzywioną muszkę i ocierając czoło chusteczką w tym samym co muszka kolorze. – Tyler – ciągnie, gdy się nie odzywam – włączył komórkę o siódmej trzydzieści pięć rano i prawie natychmiast ją wyłączył. Była aktywna zaledwie przez dwadzieścia jeden sekund. Nie bardzo rozumiem, do czego zmierza. Patrzy na mnie wyczekująco. – Chciał pan, żebym szukał zachowań odbiegających od schematu. Według pana mogą być istotne. Chyba wiem, co się wtedy działo. On robił zdjęcie. Wreszcie rozjaśnia mi się w głowie. To nie jest olśnienie ani żadna wyraźna wizja, lecz zaczynam ogarniać znacznie więcej niż jeszcze wczoraj. Gideon robił zdjęcia Julianne i Charlie. Aparatem w komórce, a ta musi być wtedy włączona. Odstępstwa dają się wytłumaczyć. Wspierają teorię. Oliver podąża za mną na piętro do centrum operacyjnego. Nie widzę, czy policjanci siedzą przy biurkach. Nie czuję, czy palcami lewej dłoni „kręcę pigułkę” i czy panuję nad ruchami lewego ramienia. Kieruję się prosto do mapy na ścianie. Obok pineski z białym łebkiem wpięto taką samą drugą. Oliver stara się wytłumaczyć swój tok rozumowania. – Wczoraj nieprawidłowość wystąpiła o trzeciej zero siedem po południu. Włączył komórkę na czternaście sekund, ale z niej nie dzwonił. Później z tego samego telefonu przesłał zdjęcie do aparatu pańskiej żony. Potem porzucił tamtą komórkę w autobusie. Wyświetla na monitorze zdjęcie Charlie z owiniętą głową i kawałkiem ogrodowego węża w ustach. Niemal słyszę chrapliwy oddech córki przeciskający się przez wąską rurkę. – Tak samo było dziś rano, na krótko przed tym, jak przysłał drugie zdjęcie, pańskiej żony. To wszystko tłumaczy.

Gideon wiedział, że policja stara się go namierzyć za każdym razem, kiedy włącza komórkę. Nie popełniał błędów. Nie włączał telefonu bez powodu. Dwa wyemitowane sygnały. Dwa zdjęcia. – Może pan prześledzić te sygnały? – pytam. – Próbowałem, bez skutku, po przechwyceniu pierwszego, ale teraz, z dwoma, może się udać. Siadam obok niego, niewiele pojmując z tego, co robi. Na ekranie przewijają się rzędy cyfr, kiedy otwiera program i wykonuje jakieś operacje. – Oba sygnały odebrała dziesięciometrowa wieża GSM w The Mall, oddalona o osiemset metrów od Clifton Suspension Bridge – mówi. – DOA wskazuje lokalizację na zachód od wieży. – Jak daleko? – pytam. – Przemnożę TOA, Time of Arrival, przez prędkość jego propagacji. Rozmawia ze mną i jednocześnie wystukuje na klawiaturze jakieś równanie potrzebne do obliczeń. Wynik go nie zadowala. – Od dwustu do tysiąca dwustu metrów – mruczy. Bierze czarny marker i kreśli na mapie dużą pętlę w kształcie łzy. Jej czubek dotyka wieży, a w środku mieści się sporo ulic, część rzeki Avon i połowa Leigh Woods. – Inna wieża GSM wychwyciła sygnaturę terminalu i wysłała wiadomość do pierwszej, ale tamta już nawiązała kontakt. – Wskazuje mapę. – Ta druga wieża znajduje się tutaj. To przez nią szło ostatnie połączenie z panią Wheeler, zanim skoczyła z mostu. Oliver wraca do laptopa. – Tu DOA się różni. Kierunek północ–północny wschód. Zasięg częściowo się pokrywa. Zaczynam się gubić w tym technicznym wywodzie. Oliver ponownie podnosi się z krzesła, podchodzi do mapy i kreśli na niej drugą pętlę, również w kształcie łzy, która częściowo zachodzi na tamtą wcześniej naniesioną. Wspólna część obejmuje ponad osiemset metrów kwadratowych, kilkanaście ulic. Ile czasu może nam zająć pukanie do wszystkich drzwi? – Potrzebna nam mapa satelitarna – podpowiadam. Oliver już ściągnął ją na monitor. Obraz, z początku niewyraźny, powoli się wyostrza. Mam wrażenie, że spadamy na ziemię z kosmosu. Szczegóły topograficzne – wzgórza, rzeki, ulice i wiszący most – nabierają kształtu. – Gdzie jest komisarz?! – wołam, ile sił w płucach, podchodząc do drzwi.

Kilkanaście głów odwraca się w moją stronę. – Rozmawia z komendantem – odpowiada Safari Roy. – Ściągnijcie ją. Musi zarządzić poszukiwania. Zawodzenie syreny wznosi się z zatłoczonej ulicy ku popołudniowemu niebu w kolorze miedzi. Tak się to wszystko zaczęło niecałe cztery tygodnie temu. Gdybym mógł cofnąć czas, czy wsiadłbym do policyjnego radiowozu przed uniwersytetem i pojechał na Clifton Suspension Bridge? Nie. Znalazłbym jakieś wytłumaczenie i poszedł swoją drogą. Byłbym takim mężem, jakiego chciałaby Julianne, takim, który odwraca się i wzywa pomocy. Ruiz siedzi obok mnie i przytrzymuje się uchwytu nad drzwiami, kiedy samochód wchodzi w kolejne zakręty. Monk z przedniego siedzenia dla pasażera dyryguje kierowcą: – Następna ulica w lewo. Wyprzedź tego palanta. Zjedź na prawy pas. Wyprzedź autobus. Zapamiętaj numer tego dupka. Kierowca przejeżdża przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, nie zwracając uwagi na klaksony i pisk hamulców. Jedziemy w kolumnie złożonej z czterech radiowozów. Kilkanaście innych ściąga teraz z różnych części miasta. Słyszę, jak policjanci komunikują się przez radio. Marlborough Street i Queens Road są zakorkowane. Przecinamy jezdnię i wjeżdżamy na chodnik. Przechodnie pierzchają na boki niczym gołębie. Wszystkie samochody zjeżdżają się na Caledonia Place i ustawiają wzdłuż pasa zieleni oddzielającego tę ulicę od równoległej West Mall. To zamożna dzielnica. Sporo tu kamienic, hoteli i pensjonatów. Niektóre z nich mają trzy piętra i elewacje w pastelowych kolorach. Instalacje wodociągowe i gazowe biegną na zewnątrz budynków. Okna ozdobione są skrzynkami z kwiatami. Smużki dymu snują się z kominów i płyną z wiatrem na zachód, nad rzekę. Zjawia się policyjny bus z dwudziestoma funkcjonariuszami. Komisarz Cray, niewzruszona rozgardiaszem, rozdziela zadania. Policjanci chodzą od drzwi do drzwi, rozmawiają z mieszkańcami, pokazują zdjęcia oraz spisują numery pustych domów i mieszkań. Ktoś musiał coś widzieć. Po raz kolejny spoglądam na mapę satelitarną rozłożoną na masce samochodu. Nie można opierać nauki na statystyce. I obojętnie, co sądzi o tym ktoś taki jak Oliver Rabb, nie wszystkie ludzkie zachowania dadzą się sprowadzić do wspólnego wzoru na podstawie wyliczeń. Istotne są miejsca. Mają znaczenie podróże. I choć często nie zdajemy sobie z tego sprawy, każda wycieczka czy

wyprawa, na jaką się udajemy, jest tworzoną przez nas historią, osobnym opowiadaniem. Jak wyglądała podróż Gideona? Chełpił się, że potrafi przenikać przez mury, lecz kiedy obserwował domy i włamywał się do nich, był raczej ludzką tapetą, która wtapia się w tło. Był obecny, kiedy Christine Wheeler skoczyła z mostu. Szeptał jej do ucha. Musiał przyczaić się w pobliżu. Zadzieram głowę i patrzę na balkony, wodzę wzrokiem po linii dachów. Clifton Suspension Bridge znajduje się niecałe dwieście metrów stąd na zachód. Czuję specyficzny zapach morskiej wody i kolcolistu. Zapewne okna na wyższych piętrach niektórych domów wychodzą na most. Mężczyzna przejeżdża na rowerze. Nogawkę spodni przytrzymuje spinka, żeby materiał nie wkręcał się w łańcuch. Kobieta wyprowadza na trawnik czarnego spaniela. Mam ochotę zastąpić im drogę i potrząsając za ramiona, zapytać ostrym tonem, czy nie widzieli mojej żony i córki. Tymczasem stoję na chodniku i bacznie przyglądam się ulicy w poszukiwaniu czegoś podejrzanego: ludzi w dziwnym miejscu lub w dziwnym ubraniu, czegoś, co tu nie pasuje lub stara się być niewidoczne, a jednak z jakiegoś powodu przyciąga wzrok. Gideon wybrałby dom, nie mieszkanie, jakieś miejsce oddalone od ciekawskich spojrzeń sąsiadów, odizolowane i ukryte, z podjazdem oraz z garażem, żeby nie trzymać samochodu na ulicy i swobodnie przenieść Julianne i Charlie do wnętrza. To mógłby być dom wystawiony na sprzedaż albo zamieszkany jedynie w weekendy czy podczas sezonu letniego. – Gdzie pana niesie?! – krzyczy komisarz Cray. – Szukam domu. Ruiz dołącza do mnie, a Monk podąża parę kroków za nami, bo dostał polecenie, żeby mieć na mnie oko. Wpatruję się w linię dachów, uważając jednocześnie, aby się nie potknąć. Moja laska miarowo stuka o chodnik, kiedy schodzę z niewielkiego wzniesienia i minąwszy szereg kamienic, skręcam w Sion Lane. Nadal nie widzę mostu. Następna przecznica to Westfield Place. Drzwi jednego z domów są otwarte. Kobieta w średnim wieku zamiata zewnętrzne schodki. – Czy widać stąd most? – zwracam się do niej. – Nie, kochaniutki. – A z ostatniego piętra? – Agent nieruchomości nazywa je jaskółką. – Śmieje się. – Zgubił się pan? Pokazuję jej zdjęcia Charlie i Julianne.

– Widziała może pani którąś z nich? Zaprzecza ruchem głowy. – A tego mężczyznę? – Tego bym zapamiętała – zapewnia, choć najprawdopodobniej nie zwróciłaby na niego uwagi. Idziemy dalej po Westfield Place. Wiatr podrywa liście i turla w rynsztoku papierki po cukierkach. Przechodzę przez jezdnię na drugą stronę ulicy, gdzie wyrasta ceglany mur, zakończony betonowym kapturem. – Podsadź mnie – rzuca Ruiz, a Monk robi koszyczek ze splecionych rąk i podnosi go do chwili, aż Vincentowi udaje się zawisnąć na pomalowanym na biało kapturze. – To ogród – informuje nas. – W głębi stoi dom. – Widzisz most? – Nie, ale może go widać ze szczytu domu. W wieżyczce jest pokój. Ruiz zeskakuje na ziemię i ruszamy wzdłuż muru, szukając bramy. Monk nas wyprzedził. Co kilka metrów muszę podbiegać, żeby dotrzymać mu kroku. Wjazd na posesję wyznaczają dwa kamienne słupy. Brama jest otwarta. Liście na podjeździe są powgniatane w kałuże. Musiał tędy niedawno przejeżdżać samochód. Dom jest duży i zabytkowy. Jedną ścianę porasta bluszcz. Między pnączami widać małe ciemne okna. Z zachodniego krańca stromego dachu wyrasta ośmiokątna wieżyczka. Dom wygląda na niezamieszkany. Zamknięty na głucho. Story w oknach są pozaciągane, a kamienne schodki przed wejściem i portyk zasłane liśćmi. Wchodzę za Monkiem po stopniach. Naciska dzwonek. Nikt nie podchodzi do drzwi. Przyciskając twarz do matowej szyby, wołam Julianne i Charlie, nasłuchując choćby najcichszego odgłosu. Wyobrażam sobie, że go słyszę. Ruiz poszedł sprawdzić garaż przy domu, stojący pod drzewami. Wszedł bocznym wejściem i natychmiast pojawił się z powrotem. – Furgonetka Tylera! – krzyczy. – Pusta! Ogarniają mnie kłębiące się emocje. Jest nadzieja. Monk kontaktuje się przez telefon z komisarz. – Niech pan powie, żeby przysłali karetkę – podpowiadam. Przekazuje wiadomość i zamyka klapkę telefonu. Następnie łokciem wybija szybę w drzwiach. Szkło sypie się do wewnątrz. Ostrożnie wsuwa rękę, przekręca zamek i otwiera drzwi na oścież.

Przestronny hol ma posadzkę z czarnych i białych kafli. Jest tu lustro, stojak na parasole i podręczny stolik, na którym leży menu z chińskiej restauracji z daniami na wynos i lista ważnych numerów telefonicznych. Oświetlenie działa, lecz trudno znaleźć wyłączniki ukryte na tapecie w roślinne wzory. Dom zamknięto na zimę, meble są okryte prześcieradłami i kocami, a ruszt w kominku wyczyszczony. Wyobraźnia podsuwa mi widok sylwetek przyczajonych w kątach i bezszelestnie przesuwających się przy ścianach. Trzy radiowozy wjeżdżają przez bramę i ustawiają się na żwirowym podjeździe. Trzaskają drzwi. Komisarz Cray prowadzi policjantów do głównego wejścia. Gideon powiedział, że Julianne i Charlie zostały zakopane w skrzyni i oddychają tym samym powietrzem. Nie chcę w to wierzyć. On wiele rzeczy mówił ludziom wyłącznie po to, żeby ich ranić i niszczyć. Stoję na chwiejnych nogach w jadalni i patrzę na klin słonecznego światła wpadający przez drzwi wiodące na patio. Na klepkach parkietu widać ślady błota. Ruiz wszedł już na górę. Woła mnie. Wspinam się po schodach i podciągając się na poręczy, pokonuję po dwa stopnie naraz. Laska wypada mi z ręki i grzechocząc o stopnie, zjeżdża na czarno-białe kafle. – Tutaj! – woła Ruiz. Staję w drzwiach. Ruiz klęczy przy wąskim metalowym łóżku. Na materacu leży skulone dziecko. Oczy i usta ma zaklejone taśmą. Nie pamiętam, żebym wydał z siebie jakiś dźwięk, lecz Charlie odwraca głowę w moją stronę, a z jej gardła wydobywa się zdławiony szloch. Trzymam ją mocno, a Ruiz przynosi nożyczki krawieckie, które znalazł na cienkim materacu w drugim kącie pokoju. Obu nam trzęsą się ręce. Ruiz powoli przecina taśmę, a ja ostrożnie ją odlepiam. Patrzę na Charlie z ustami otwartymi ze zdumienia, nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę ona. Napotykam spojrzenie jej niebieskich oczu. Widzę ją teraz przez migotliwą mgłę łez, które nie dają się strząsnąć mruganiem. Charlie jest brudna. Włosy ma wystrzyżone przy samej skórze. Nadgarstki jej krwawią. A i tak jest najpiękniejszym stworzeniem pod słońcem. Przyciskam ją do piersi. Kołyszę w ramionach. Chcę ją tak trzymać, dopóki nie przestanie płakać i nie zapomni o wszystkim. Chcę ją tulić, dopóki jedynym jej wspomnieniem nie stanie się ciepło mych objęć, mój szept w jej uszach i me łzy na jej czole.

Charlie ma na sobie szlafrok. Dżinsy wiszą na krześle. – Czy on...? – Słowa więzną mi w gardle. – Czy on cię dotykał? Otwiera szeroko oczy, nie rozumiejąc, o co pytam. – Kazał ci coś robić? Możesz mi powiedzieć. Nie bój się. Zaprzecza ruchem głowy i ociera nos rękawem szlafroka. – Gdzie mama? – pytam. Patrzy na mnie zdziwiona. – Widziałaś ją? – Nie. A gdzie jest? Spoglądam na Ruiza i na Monka. Obaj wybiegają z pokoju. Policjanci przeszukują dom. Słyszę trzaskanie drzwi i tupot ciężkich butów na strychu oraz w pokoju w wieżyczce. A potem cisza. Cisza na czas kilku uderzeń serca. I znów tupot butów. Zjawia się Monk z nożycami do cięcia metalu. Przytrzymuję nogi Charlie za kostki, a on wsuwa ostrze w obręcze kajdanek i naciska na uchwyty, aż metal pęka i przecięte obręcze wraz z łańcuchem ześlizgują się na podłogę. Przyjechała karetka. Ratownicy są już w drzwiach sypialni. Młoda sanitariuszka z jasnymi włosami niesie apteczkę. – Chcę się ubrać – oznajmia, nagle onieśmielona, Charlie. – Jasne. Ale najpierw niech cię obejrzą. Tak na wszelki wypadek. Odrywam się od córki i schodzę na dół. Ruiz jest w kuchni z Veroniką Cray. Dom został przeszukany. Teraz policjanci przetrząsają ogród i garaż, ciężkimi butami rozgarniają liście i kucając, zaglądają w pryzmę kompostu. Drzewa wzdłuż północnej granicy posesji pozrzucały już liście. Stoi tam zaniedbana szopa na narzędzia. Pod wiązem, wokół rdzewiejących krzeseł i stołu z kutego żelaza, wyrasta po deszczach kolonia muchomorów. Wychodzę na zewnątrz tylnymi drzwiami, mijam pralnię i przecinam podmokły trawnik. Mam wrażenie, że ptaki milkną, a trawa wsysa moje buty. Kiedy lawiruję pomiędzy grzędami i mijam szereg ogromnych kamiennych donic z drzewkami cytrynowymi, moja laska przy każdym kroku grzęźnie w ziemi. Przy płocie za domem obok stosu starych podkładów kolejowych do wytyczania grzęd stoi spalarnia wzniesiona z pustaków. Dołącza do mnie Veronica Cray. – W ciągu godziny mają dostarczyć georadar. Z Wiltshire przywiozą psy ratownicze. Zaglądam do szopy. Podczas przeszukiwania wyłamano zamek i drzwi wiszą

teraz krzywo na zardzewiałych zawiasach. Powietrze pachnie olejem napędowym, nawozem i ziemią. Środek szopy zajmuje duża kosiarka samojezdna. Dwie ściany są zasłonięte metalowymi regałami, a narzędzia ogrodnicze stoją oparte w kącie. Łopata jest czysta i sucha. No, dalej, Gideon. Przemów do mnie. Przyznaj się, co z nią zrobiłeś. Mówiłeś półprawdę. Podobno zakopałeś ją tak głęboko, że nigdy jej nie znajdę. Że Julianne i Charlie oddychają tym samym powietrzem. Wszystko, co robiłeś, było przemyślane. Zaplanowane. Twoje kłamstwa zawierały elementy prawdy, przez co stawały się dość wiarygodne. Wsparty na lasce podnoszę z ziemi kłódkę z wyrwanym skoblem. Wycieram z błota. Na pociemniałym metalu widać jaśniejsze zadrapania. Wchodzę do szopy. Ktoś musiał przesunąć kosiarkę, bo na oponach nie ma kurzu. Przyglądam się półkom zastawionym tacami na nasiona, sprayami na mszyce i środkami chwastobójczymi. Na metalowym haku wisi ogrodowy wąż. Wodzę oczyma po jego zwojach i czuję, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Koniec węża niknie za pionową ścianą regału. – Niech mi ktoś pomoże przesunąć kosiarkę. Cray chwyta za siodełko i we dwójkę wyciągamy urządzenie na zewnątrz. Usiłuję przestawić regał. Monk odsuwa mnie na bok, podnosi go oburącz i balansując, niesie do wyjścia. Pojemniki i puszki spadają z półek i turlają się po klepisku. Opadam na kolana i posuwam się na czworakach. Przy ścianie, gdzie stał regał, ziemia jest mniej ubita. To miejsce zamaskowane jest dużym arkuszem sklejki. Zwisający wąż niknie gdzieś po drugiej stronie. Odwracam się do Veroniki Cray i Monka. – Coś jest za tą przegrodą. Poświećcie mi. Nie pozwalają mi kopać. Nie pozwalają się przyglądać. Policjanci zmieniają się dwójkami przy wybieraniu ziemi łopatami i wynoszeniu jej w wiadrach. Policyjny radiowóz wtoczył się na trawnik i przyświeca im reflektorami. Osłaniając oczy przed jaskrawym światłem, obserwuję Charlie przez kuchenne okno. Jasnowłosa ratowniczka dała jej coś ciepłego do picia i okryła ramiona pledem. „Ktoś, kogo kochasz, zginie” – oznajmił mi Gideon. Kazał mi wybierać. Nie mógłbym. Nie zrobiłbym tego. „Rezygnacja z wyboru też jest wyborem – powiedział. – Pozwolę wybrać Julianne”. – Powiedział też, że na zawsze go

zapamiętam. Obojętnie, czy umrze dziś, czy do końca życia będzie gnić w więzieniu, nie uda mi się o nim zapomnieć. Julianne oświadczyła, że już mnie nie kocha. Że nie jestem człowiekiem, za którego wyszła. Miała rację. Pan Parkinson do tego doprowadził. Zmieniłem się. Jestem bardziej zadumany, refleksyjny i melancholijny. Co prawda choroba nie zwaliła mnie z nóg, lecz niczym pasożyt wwierca się we mnie i stopniowo pozbawia sprawności. Staram się to ukrywać, ale przegrywam. Nie chcę wiedzieć, czy Julianne miała romans z Eugenem Franklinem lub z Dirkiem Cresswellem. Nieważne. Nie, nieprawda. Ważne, lecz najważniejszy jest jej szczęśliwy powrót do domu. To wszystko moja wina. I nie mówię tego dla rozgrzeszenia czy oczyszczenia własnego sumienia. Julianne nigdy mi nie wybaczy. Ja to wiem. Jestem gotów dać jej wszystko, czego zażąda. Złożyć każdą obietnicę. Jeśli trzeba, odejdę. Pozwolę jej odejść. Ale niech ocaleje. Monk potrzebuje pomocy. Dołączają do niego dwaj policjanci. Dokopują się do krawędzi przegrody ze sklejki. Podkładają pod narożniki łomy i łyżki do opon. Odliczają do trzech i wyszarpują sklejkę. W świetle reflektorów pył i grudki ziemi pryskają w górę i spadają do jamy. Leży tam Julianne w pozycji embrionalnej, z kolanami podciągniętymi pod brodę i rękami przy twarzy. Czuję zapach moczu, widzę siny kolor jej skóry. Wiele ramion wsuwa się do jamy i wyciąga Julianne na wierzch. Monk bierze ją na ręce i przestępując nad pagórkiem ziemi, wynosi na dwór i układa na noszach. W światłach reflektorów jej ciało nabiera srebrzystego odcienia. Jasnowłosa ratowniczka wyciąga wąż z jej ust i robi sztuczne oddychanie. Pozostali rozcinają taśmę na głowie i odwijają ją. Źrenice rozszerzone. Skóra na brzuchu zimna. Doszło do hipotermii – mówi ratowniczka do swej partnerki. – Wyczuwam puls! – krzyczy. Ostrożnie przewracają Julianne na plecy. Okrywają kocami nagie ciało. Blondynka klęka przy noszach i wsuwa pod kark mojej żony rozgrzewające okłady. – Jak z nią jest? – pytam. – Bardzo niska temperatura ciała. I arytmia. – Rozgrzejcie ją. – To nie takie proste. Musimy ją zabrać do szpitala. Nie dygocze. Nie zdradza oznak życia. Nakładają na jej twarz maskę tlenową. – No, odzyskuje przytomność.

Julianne unosi drżące powieki. Oślepia ją światło. Chce coś powiedzieć, lecz z ust dobywa się tylko cichy jęk. Znowu porusza wargami. – Charlie jest bezpieczna. Nic jej się nie stało – uspokajam ją. – Proszę jej powiedzieć, żeby się nie wysilała – instruuje mnie ratowniczka. – Leż spokojnie. Julianne nie słucha. Kręci głową na boki. Chce coś powiedzieć. Przykładam policzek do maski. – Mówił, że jest w skrzyni obok. Starałam się nie oddychać. Próbowałam oszczędzać powietrze. – Kłamał. Wysuwa rękę spod pledu i chwyta mnie za nadgarstek. Ma lodowatą dłoń. – Pamiętałam twoje słowa. Mówiłeś, że on nie zabiłby Charlie. Gdyby nie to, przestałabym oddychać. – Wiem. Jesteśmy prawie przy drzwiach ambulansu, gdy Charlie wypada z domu i biegnie do nas przez trawnik. Dwóch policjantów chce zastąpić jej drogę. Ona pozoruje skręt w lewo, odbija w prawo i daje nurka pod ich ramionami. Ruiz chwyta ją wpół i przenosi na rękach przez ostatnich kilka metrów. Charlie obejmuje Julianne i mówi do niej „mamusiu”. Od czterech lat nie słyszałem w jej ustach tego słowa. – Ostrożnie. Nie ściskaj mamy tak mocno – ostrzega jasnowłosa ratowniczka. – Ma pani dzieci? – pytam. – Nie. – Kiedyś dowie się pani, że nawet najmocniej ściskając, nie mogą wyrządzić krzywdy. None

Epilog

Typowy wiosenny dzień, kiedy mgła wcześnie się rozwiewa. Wysokie, błękitne niebo. Aż trudno uwierzyć, że za tym lazurem kryje się ciemna otchłań kosmosu. Przejrzysty strumień z wymytym żwirem przy płytkich brzegach i wirkami tworzącymi się wokół kęp traw. Za doliną, między pączkującymi drzewami, widać drogę. Wije się wokół kościoła i znika za krawędzią wzniesienia. – Biorą? – Nie – odpowiada Charlie. Pilnuję Emmy bawiącej się z Gunsmokiem, biszkoptowym labradorem. Uratowałem mu życie, wyciągając ze stawu. To bardzo inteligentny pies, który uważa mnie za najmądrzejsze ze stworzeń, z jakimi miał do czynienia. Niestety, poza okazywaniem mi lojalności niewiele więcej potrafi. Jako pies stróżujący szczeka za każdym razem, gdy wchodzę do domu, natomiast kompletnie ignoruje obcych. Dopiero gdy zasiedzą się ponad godzinę, zaczyna wściekle ujadać, jakby zobaczył seryjną morderczynię Myrę Hindley, wdrapującą się przez okno. Ale dziewczynki go uwielbiają i dlatego go zatrzymałem. Łowimy ryby w strumieniu, niespełna pół kilometra od drogi. Dotarliśmy tu przez pole, wchodząc przez bramę farmy. Koc piknikowy leży rozłożony na trawie tuż przy żwirowym brzegu. Charlie, wzorem Ruiza, „łowi” ryby bez haczyka i przynęty. Nie kierują nią względy filozoficzne (czy namiętność do piwa), lecz niechęć do zakładania na haczyk „żywej, oddychającej” dżdżownicy. – A jeśli cała dżdżownicza rodzina będzie za nią tęsknić, kiedy zostanie zjedzona? Próbowałem jej wytłumaczyć, że dżdżownice są bezpłciowe i nie mają rodziny, ale trochę się zaplątałem w wywodach. – To robak. On nie ma żadnych uczuć – podsumowałem. – Skąd wiesz? Popatrz, jak się wije. Chce uciec.

– Wije się, bo jest robakiem. – Nie. Mówi: „Proszę cię, nie nadziewaj mnie na ten wielki hak”. – Nie wiedziałem, że rozumiesz język robaków. – Rozumiem język ich ciała. – Język ciała. – Tak. Po tym argumencie ustąpiłem. Teraz łowię na chleb i pilnuję Emmy, której udało się klapnąć na pupę w kałuży i powplatać rdestnicę we włosy. Dyskusja o robakach niewiele ją obchodzi. A Gunsmoke gania za królikami. Od wyprowadzki z Londynu zmiana pór roku, ten cykl zamierania i odradzania się stał się bardziej oczywisty. We wszystkich ogrodach kwitną teraz drzewa i rosną żonkile. Pół roku upłynęło od pamiętnego popołudnia na moście. Minęła jesień i zima. Darcy uczy się tańca w Royal Ballet School w Londynie. Mieszka u Ruiza i ciągle go straszy, że się wyniesie, jeśli nie przestanie traktować jej jak dziecko. Nie wiem, jaki los spotkał Gideona Tylera. Nie słyszałem o procesie przed sądem wojskowym. Nie wydano też żadnego oficjalnego oświadczenia. Wygląda na to, że nikt nie wie, gdzie jest przetrzymywany i czy wystąpiono z formalnym oskarżeniem. Słyszałem natomiast od Veroniki Cray, że wojskowy śmigłowiec wylądował krótko po wylocie z Bristolu. Najwyraźniej Gideonowi udało się otworzyć kajdanki za pomocą oprawki okularów. Sterroryzował pilota i zmusił go do lądowania, lecz według Ministerstwa Obrony szybko został pojmany. Miałem też wiadomość od Helen Chambers i Chloe. Przysłały mi kartkę z Grecji. Helen otworzyła hotel, a Chloe chodzi do szkoły na Patmos. Mniej więcej tyle informacji zmieściło się na pocztówce. Przysłały ją, jak sądzę, w ramach podziękowania. – Mogę cię o coś zapytać? – odzywa się Charlie, przechylając głowę na bok. – Jasne. – Myślisz, że ty i mama znowu będziecie razem? To pytanie przebija mi pierś. Może tak właśnie czuje się dżdżownica? – Nie wiem. Pytałaś mamę? – Tak. – I co powiedziała? – Zmieniła temat. Kiwam głową i unoszę twarz do słońca, czując, jak grzeje w policzki. Te ciepłe, jasne dni przynoszą mi ulgę. Nadchodzi lato. A lato jest dobre.

Julianne nie złożyła pozwu o rozwód. Może jeszcze to zrobi. Ja zawarłem ze sobą umowę. Pakt. Że zgodzę się na wszystkie jej żądania. Kazała mi się wyprowadzić. Wyprowadziłem się. Mieszkam teraz w Wellow naprzeciwko pubu. Jeszcze w szpitalu mi to oświadczyła. Strugi deszczu spływały wtedy po szybie. – Nie chcę, żebyś wrócił do domu – powiedziała. – Nie chcę, żebyś kiedykolwiek tam wrócił. Już kiedyś mnie wyrzuciła, ale wówczas było inaczej. Wtedy powiedziała, że mnie kocha, lecz nie może ze mną żyć pod jednym dachem. Tym razem nie dała mi nawet okruszka nadziei. Obwinia mnie o to, co się stało. I ma rację. To była moja wina. Ta świadomość towarzyszy mi każdego dnia, kiedy obserwuję Charlie, szukając u niej śladów stresu pourazowego. Bacznie przyglądam się też Julianne i zastanawiam się, jak sobie radzi. Czy śnią jej się koszmary? Czy budzi się zlana zimnym potem i sprawdza zamki w oknach i drzwiach? Charlie składa wędkę. – Tato, opowiem ci kawał. – No? – Co mówi jedna obwisła pierś do drugiej obwisłej piersi? – Nie wiem. – Jeśli nie dostaniemy jakiegoś wsparcia, wkrótce ześwirujemy. – Śmieje się i ja też się śmieję. – Myślisz, że mogę opowiedzieć go mamie? – Może lepiej nie. Ciągle uważam się za człowieka żonatego. Separacja jest stanem umysłu, a mój umysł jeszcze się z tym nie pogodził. Hektor, właściciel pubu, chce, żebym wstąpił do klubu rozwodników, któremu nieoficjalnie prezesuje. Klub ma sześciu członków. Spotykają się raz w miesiącu i chodzą razem do kina albo przesiadują w pubie. – Nie jestem rozwiedziony – przypomniałem mu, lecz on uznał ten fakt za drobne uchybienie formalne. Po czym wygłosił mowę o konieczności unikania mielizn i o powrocie do głównego nurtu. Odparłem, że nie odczuwam szczególnej potrzeby należenia do czegokolwiek. Nigdy nie byłem członkiem żadnej organizacji, klubu sportowego, partii politycznej czy wspólnoty religijnej. Ciekawe, co oni robią w tym klubie rozwodników? Nie chcę być sam. Nie chcę dłużących się pustych chwil. Za bardzo kojarzą mi się z tamtymi smętnymi pokojami w akademiku, kiedy wyjechałem z rodzinnego domu i nie potrafiłem znaleźć sobie dziewczyny.

Nie chodzi o to, że nie umiem być sam. Radzę sobie całkiem dobrze. Lecz lubię sobie wyobrażać, że Julianne myśli podobnie jak ja i prędzej czy później dojdzie do wniosku, że lepiej nam było razem niż osobno. Mama, tata, dwoje dzieci, kot i chomiki, a ja chętnie dorzucę psa. Chodzilibyśmy na zakupy, płacili rachunki, wybierali szkoły, oglądali filmy i jak wszystkie normalne pary małżeńskie dawalibyśmy sobie prezenty w walentynki i w różne rocznice. Skoro mowa o rocznicach, dziś jest szczególny dzień; Emma ma urodziny. Muszę odwieźć ją do domu przed trzecią na urodzinowe przyjęcie. Zwijamy sprzęt wędkarski i pakujemy koszyk piknikowy. Gunsmoke upaprał się i cuchnie. Żadna z dziewczynek nie chce siedzieć obok niego w samochodzie. Jedziemy z otwartymi oknami. Mnóstwo pisków i śmiechów. Przed domem dziewczynki wypadają z samochodu i zatykając nosy, udają, że je zagazowałem. Julianne obserwuje nas, stojąc w drzwiach. Porozwieszała kolorowe baloniki na trejażu i skrzynce do listów. – Jak ty wyglądasz? – mówi do Emmy. – Gdzieś się tak pomoczyła? – Łowiliśmy ryby – informuje ją Charlie. – Nic nie złapaliśmy. – Poza zapaleniem płuc – dopowiada Julianne, zaganiając je na górę do kąpieli. Obecnie nasze rozmowy cechuje coś w rodzaju poczucia abstrakcyjnej bliskości. Julianne jest tą samą kobietą, którą poślubiłem. Ciemnowłosą. Piękną. Zaledwie czterdziestoletnią. I ciągle ją kocham w każdy sposób, oprócz tego jednego, fizycznego, gdy ludzie rano budzą się obok siebie. Za każdym razem, kiedy natykam się na nią we wsi, zastanawiam się, co we mnie widziała, i jak mogłem dopuścić do tego, by odeszła. – Pozwoliłeś Emmie przemoczyć ubranie – mówi z pretensją w głosie. – Przepraszam. Świetnie się bawiła. Gunsmoke ugania się po ogrodzie za wiewiórką, tratując wiosenne kwiaty. Usiłuję go przywołać. Przystaje, unosi łeb i patrzy na mnie, jakby podziwiał moją mądrość, po czym znów rusza przed siebie. – Wszystko gotowe na przyjęcie Emmy? – pytam. – Wkrótce powinni zjawić się goście. – Ilu? – Sześć koleżanek z przedszkola. Julianne trzyma dłonie w kieszeniach fartucha. Oboje wiemy, że tak właśnie potrafiliśmy spędzać czas, gawędząc o tym, czy zbiera się na burzę, czy powinniśmy wyczyścić rynny, czy nadszedł czas nawieźć ogród. Teraz brakuje

nam słów, a może energii, aby dzielić się tym, co pozostało z naszej bliskości. Kto wie, czy to nie jest jakaś forma żałoby. – No cóż, pójdę przebrać Emmę – mówi, wycierając ręce o fartuch. – Dobrze. Powiedz dziewczynkom, że zajrzę do nich w tygodniu. – Charlie ma egzaminy. – No to może w weekend. Na pożegnanie uśmiecham się ujmująco. Nie trzęsę się. Odwracam się i ruszam do samochodu. Macham rękami, a głowę trzymam wysoko. – Hej, Joe! – woła. – Wydajesz się jakby szczęśliwszy. Odwracam się. – Tak sądzisz? – Częściej się śmiejesz. – Jakoś sobie radzę. None

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Groza Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Dedykacja

Podziękowania

***

***

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

33

34

35

36

37

38

39

40

41

42

43

44

45

46

47

48

49

50

51

52

53

54

55

56

57

58

59

60

61

62

63

64

65

66

67

68

69

70

Epilog

Karta redakcyjna None

Tytuł oryginału SHATTER Wydawca Beata Prokopczyk Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja Ewa Borowiecka Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Halina Ruszkiewicz Irena Kulczycka Copyright © Bookwrite Pty 2008 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Weltbild Polska Sp. z o.o. Warszawa 2012 Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012 Warszawa 2012 Świat Książki Warszawa 2012 Weltbild Polska Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych - jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. ISBN 978-83-273-0311-0 Nr 90453622

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected] www.eLib.pl
Robotham Michael - 03 Groza

Related documents

514 Pages • 118,198 Words • PDF • 1.5 MB

591 Pages • 148,082 Words • PDF • 21.6 MB

169 Pages • 83,478 Words • PDF • 1.2 MB

171 Pages • 76,827 Words • PDF • 1.3 MB

249 Pages • 93,766 Words • PDF • 2.3 MB

574 Pages • 175,021 Words • PDF • 9.1 MB

3 Pages • 1,187 Words • PDF • 463.2 KB

3 Pages • 2,057 Words • PDF • 123 KB

349 Pages • 90,477 Words • PDF • 9.3 MB

214 Pages • 92,062 Words • PDF • 1.6 MB

323 Pages • 87,951 Words • PDF • 1.2 MB

651 Pages • 330,016 Words • PDF • 6.2 MB