Steel Danielle - Dom

330 Pages • 81,645 Words • PDF • 1.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 09:11

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Steel Danielle Dom

W 1923 roku bogaty mężczyzna, w dowód miłości, wybudował w San Francisco piękny, wielki dom dla swojej ukochanej żony. Prawie sto lat później puste pokoje owej rezydencji przemierza Sarah Anderson, prawniczka, żyjąca głównie pracą, tkwiąca w nieszczęśliwym związku. Stary klient, umierając, zostawił jej wspaniały spadek i wskazówkę: żeby dążyła do pełni życia i nie przegapiła go. I Sarah próbuje podjąć to wyzwanie.

ROZDZIAŁ

PIERWSZY W czerwcowy poranek Sarah Anderson wyszła o wpół do dziesiątej ze swojego biura. Umówiła się na dziesiątą ze Stanleyem Perlmanem. Wybiegła z budynku na One Market Płaza, zeszła z krawężnika i machnęła ręką na taksówkę. Jak zawsze przy takiej okazji przyszło jej na myśl, że któreś z najbliższych spotkań z wiekowym klientem może rzeczywiście być ostatnie. Powtarzał to przy każdym pożegnaniu, tymczasem - na przekór jego słowom i zdrowemu rozsądkowi - prawniczka zaczęła żywić coraz głębsze przekonanie, że staruszek będzie żył wiecznie. Był klientem jej kancelarii prawnej od ponad pięćdziesięciu lat, a trzydziestoośmioletnia Sarah od trzech lat zajmowała się jego sprawami spadkowymi i podatkowymi. Dwa lata temu została wspólniczką, a Stanleya przejęła po śmierci jego poprzedniego adwokata. Starszy pan przeżył wszystkich. Miał dziewięćdziesiąt osiem lat. Niewiarygodne, zwłaszcza że umysł miał sprawny jak zawsze i wciąż był nienasyconym molem książkowym. Co więcej, doskonale znał wszystkie niuanse i najnowsze zmiany w prawie podatkowym. Był zabawnym, ale też wymagającym klientem. Przez całe życie miał genialną głowę do interesów. Z biegiem lat zmieniło się tylko jedno: zawiodło go ciało i od prawie siedmiu lat był przy-

kuty do łóżka. Zajmowało się nim pięć pielęgniarek: trzy przychodziły na regularne, ośmiogodzinne zmiany, dwie pozostałe stanowiły dodatkową pomoc. Miał zapewnione wszelkie wygody i od lat nie ruszał się z domu. Sarah zawsze go lubiła i podziwiała, chociaż inni uważali staruszka za wybuchowego i kłótliwego. Jej zdaniem był niezwykłym człowiekiem. Podała taksówkarzowi adres Stanleya przy Scott Street. Posuwali się wolno w śródmiejskim ruchu, przecinając finansową dzielnicę San Francisco i kierując się na zachód, w stronę Pacific Heights i domu, w którym jej klient mieszkał od siedemdziesięciu sześciu lat. Gdy jechali w górę Nob Hill California Street, świeciło słońce, Sarah jednak wiedziała, że na wzgórzu może być całkiem inna pogoda. Wyżej położone dzielnice, w których znajdowały się rezydencje, często spowijała gęsta mgła, nawet gdy w centrum było ciepło i słonecznie. Rozradowani turyści wisieli w drzwiach kolejki i uśmiechnięci rozglądali się wokół. Sarah wiozła Stanleyowi dokumenty do podpisania. Nic nadzwyczajnego. Ciągle dopisywał do testamentu drobne uwagi. Odkąd go znała, przygotowywał się na śmierć. Podobno robił to już znacznie wcześniej, ale na przekór wszystkiemu, ilekroć pogarszał się stan jego zdrowia albo przechodził jakąś krótkotrwałą chorobę, zawsze jakimś cudem odzyskiwał siły i ku swojemu rozczarowaniu żył nadal. Tego ranka, kiedy Sarah zadzwoniła, żeby potwierdzić spotkanie, staruszek wyznał, że od kilku tygodni kiepsko się czuje i to już nie potrwa długo. - Przestań mnie straszyć, Stanleyu - powiedziała, wkładając do aktówki ostatnie dokumenty. Przeżyjesz nas wszystkich. Czasami szczerze mu współczuła, chociaż nigdy nie popadał w przygnębienie i rzadko się nad sobą rozczulał. Wciąż rozkazującym tonem wydawał polecenia swoim pielęgniarkom, czytał codziennie „The New York Timesa",

„The Wall Street Journal" i lokalną prasę, uwielbiał kanapki z pikantną, wędzoną wołowiną oraz hamburgery, co więcej, ze zdumiewającą dokładnością i historycznymi szczegółami opowiadał o czasach, kiedy dorastał na Lower East Side w Nowym Jorku. Do San Francisco przyjechał, gdy miał szesnaście lat, w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym roku. Był wyjątkowo sprytny, dzięki czemu bez większych problemów znajdował odpowiednie zajęcia, zawierał umowy, trafiał na właściwych ludzi, nie przepuszczał nadarzających się okazji i oszczędzał pieniądze. Kupował posiadłości - zawsze w niezwykłych okolicznościach, czasami wykorzystując nieszczęścia innych, do czego sam się przyznawał - i handlował nimi, zaciągając wszelkie dostępne kredyty. Podczas kryzysu dorobił się pieniędzy, chociaż inni je tracili. Był typowym przykładem człowieka, który wszystko zawdzięczał sobie. Często powtarzał, że dom, w którym mieszkał, kupił w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku dosłownie za „psie pieniądze". Nieco później został jednym z pierwszych budowniczych centrów handlowych w południowej Kalifornii. Początkowo większość pieniędzy zarabiał na handlu nieruchomościami, zamienianiu jednego budynku na drugi, czasami kupnie ziemi, której nikt nie chciał, i odczekaniu, aż po latach będzie ją można sprzedać z dużym zyskiem albo zbudować na niej biurowiec czy centrum handlowe. Z czasem dzięki intuicji i sprytowi zaczął korzystnie inwestować w szyby naftowe. Udało mu się zgromadzić ogromną fortunę. Był genialnym biznesmenem -niestety, oprócz tego niewiele w życiu osiągnął. Nie miał dzieci, nigdy się nie ożenił, nie kontaktował się z nikim oprócz prawników i pielęgniarek. Nikt nie przejmował się Stanleyem Perlmanem oprócz jego młodej prawniczki Sarah Anderson. Gdy umrze, nikt tego nawet nie zauważy, z wyjątkiem pielęgniarek, które zatrudniał. W testamencie, który Sarah miała właśnie uaktualnić (tym razem trzeba

było uwzględnić szyby naftowe, które starszy pan kupił w Orange County po wcześniejszym sprzedaniu kilku innych - jak zwykle w najbardziej odpowiednim czasie), wymienił dziewiętnastu spadkobierców. Byli to jednak siostrzeńcy i siostrzenice, których osobiście nie znał ani nigdy z nimi nie korespondował, a także dwaj zaawansowani wiekiem, niemal tak samo starzy jak on kuzynowie. Co prawda nie widział ich od końca lat czterdziestych, jednak czuł się z nimi dziwnie związany. Szczerze mówiąc, całe życie był samotny i nigdy tego nie ukrywał. Miał tylko jedną pasję - robienie pieniędzy. Osiągnął swój cel. Podobno w młodości kochał dwie kobiety, ale nigdy nie oświadczył się żadnej z nich i z obiema stracił kontakt ponad sześćdziesiąt lat temu, kiedy przestały na niego czekać i powychodziły za mąż. Naprawdę żałował tylko jednego - że nigdy nie dorobił się dzieci. Czasami traktował Sarah jak wnuczkę, którą mógłby mieć, gdyby tylko znalazł czas, żeby się ożenić. Chciałby mieć taką wnuczkę. Była inteligentna, zabawna, interesująca, energiczna, piękna i dobra w tym, co robiła. Kiedy przynosiła mu dokumenty, z prawdziwą przyjemnością wpatrywał się w nią godzinami, prowadząc z młodą kobietą długie rozmowy. Nawet trzymał ją za rękę, czego nigdy nie dopuszczał się wobec pielęgniarek. Działały mu na nerwy i potwornie wkurzały, bo traktowały go jak małe dziecko i robiły dużo zamieszania, czego nienawidził. Sarah nigdy tak nie postępowała. Potrafiła rozmawiać ze starszym panem o rzeczach, które go interesowały, i zawsze miała w małym palcu nowe przepisy podatkowe. Ku zadowoleniu Stanleya często wysuwała nowe propozycje takich czy innych oszczędności. Początkowo z powodu młodego wieku Sarah odnosił się do niej ze sporą dozą nieufności, ale potem, z każdą kolejną wizytą w niewielkim, ciemnym pokoiku na poddaszu, jego zaufanie do prawniczki rosło.

Wchodziła tylnymi schodami z aktówką w ręku, dyskretnie pojawiała się w pokoju starszego pana, siadała na krześle obok łóżka i rozmawiali, dopóki nie zobaczyła, że jest zmęczony. Podczas każdej wizyty bała się, że widzi go po raz ostatni, ale potem zawsze dzwonił z jakimś nowym pomysłem, ciekawym planem, który przyszedł mu do głowy, informacją, że chce coś kupić, sprzedać, zdobyć albo czegoś się pozbyć. Niezależnie od tego, czego się tknął, zawsze powiększał swoją fortunę. Pomimo dziewięćdziesięciu ośmiu lat Stanley Perlman wciąż jak Midas wszystko zamieniał w złoto, a konkretnie w pieniądze. Najlepsze było jednak to, że pomimo ogromnej różnicy wieku Sarah i Stanley zostali przyjaciółmi. Gdy taksówka mijała Grace Cathedral na szczycie Nob Hill, młoda kobieta wyjrzała przez szybę, a potem oparła się wygodnie i powróciła do rozważań dotyczących starszego pana. Zastanawiała się, czy Stanley jest naprawdę chory. Poprzedniej wiosny dwukrotnie przeszedł zapalenie płuc, ale jakimś cudem wywinął się śmierci. Następnym razem może się nie udać. Pielęgniarki się o niego troszczyły, ale w tym wieku w każdej chwili można się spodziewać najgorszego. Sarah bardzo się bała tej chwili. Wiedziała, że po śmierci staruszka będzie jej go bardzo brakowało. Miała długie, ciemne włosy starannie odczesane do tyłu i duże oczy niemal tak błękitne jak bławatki. Stanley zwrócił na nie uwagę podczas pierwszego spotkania, dlatego spytał Sarah, czy nosi soczewki kontaktowe. Ze śmiechem zapewniła go, że nie. Teraz jej zazwyczaj mlecznobiała skóra była lekko opalona po kilku weekendach spędzonych w Lake Tahoe na pieszych wędrówkach, pływaniu i jeżdżeniu na rowerze górskim. Weekendy poza miastem zawsze pozwalały jej odpocząć po wielu godzinach spędzonych w biurze. Ciężko zapracowała na to, żeby zostać wspólniczką w swojej kancelarii adwokackiej. Z wyróżnie-

niem ukończyła studia prawnicze w Stanfordzie. Przez całe życie mieszkała w San Francisco, jeśli nie liczyć czterech lat spędzonych na studiach licencjackich w Harvardzie. Kwalifikacje i ciężka praca młodej kobiety wywarły ogromne wrażenie na Stanleyu i jej wspólnikach. Starszy pan na pierwszym spotkaniu dokładnie ją o wszystko wypytał, bo z wyglądu bardziej przypominała modelkę niż prawniczkę. Była wysoka, smukła, wysportowana i miała długie nogi, które zawsze po cichu podziwiał. Tym razem ubrała się w ładny, granatowy kostium, ale zawsze podczas wizyt na Scott Street była elegancka. Nie nosiła żadnej biżuterii oprócz małych brylantowych kolczyków, które dostała od Stanleya na Boże Narodzenie. Zamówił je telefonicznie u Neimana Marcusa. Prawdę mówiąc, nigdy nie był hojny, swoim pielęgniarkom wolał dawać na święta pieniądze, ale do Sarah miał ogromną słabość - tak samo jak ona do niego. Sprezentowała staruszkowi kilka kaszmirowych koców, żeby było mu ciepło. Jego dom niezmiennie sprawiał wrażenie zimnego i wilgotnego, ale starszy pan zawsze ostro beształ pielęgniarki, ilekroć podkręciły ogrzewanie. Wolał użyć dodatkowych koców niż beztrosko - we własnym mniemaniu - wyrzucać pieniądze w błoto. Sarah nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego jej klient nie korzysta z głównej części domu, a jedynie zajmuje dawne pokoje dla służby na poddaszu. Wyjaśnił, że zawsze traktował rezydencję jako dobrą inwestycję i miał zamiar ją sprzedać, chociaż w rzeczywistości nigdy tego nie zrobił. Trzymał ją bardziej z lenistwa niż z sympatii. Był to zbudowany w latach dwudziestych duży, piękny, niegdyś luksusowy dom. Z opowieści Stanleya wynikało, że rodzina, która wzniosła rezydencję, po kryzysie w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku popadła w ogromne tarapaty, dlatego rok później ją kupił i zajął jedną ze służbówek. Były w niej: stare, mosiężne łóżko, komoda zostawiona przez pierwszych właścicieli i fotel z połamanymi

sprężynami, dlatego siedzenie w nim przypominało odpoczynek na betonie. Dziesięć lat temu mosiężne łóżko zostało zastąpione łóżkiem szpitalnym. Na ścianie wisiało zdjęcie przedstawiające pożar po trzęsieniu ziemi, ale w pokoju starszego pana nie było żadnej fotografii, na której widniałby jakiś człowiek. W jego życiu miejsce ludzi zajmowały inwestycje i adwokaci, nie miał także przedmiotów osobistych. Pierwsi właściciele wysprzedali meble za bezcen na aukcji, a Stanley po wprowadzeniu się nigdy nie zadał sobie trudu, żeby umeblować dom. Zastał właściwie gołe ściany. Tylko w niektórych oknach w przestronnych, niegdyś eleganckich pokojach wisiały postrzępione kotary. Resztę zabito deskami, żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka. Podobno była tu nawet sala balowa, ale Sarah jej nie widziała. Nigdy nie spacerowała po domu; wchodziła drzwiami dla służby, a potem udawała się tylnymi schodami prosto do sypialni Stanleya na poddaszu. Przychodziła tu, żeby zobaczyć się ze starszym panem, a nie zwiedzać jego dom, choć wiedziała, że pewnego dnia, po śmierci przyjaciela, będzie musiała sprzedać ten budynek. Wszyscy spadkobiercy mieszkali na Florydzie, w Nowym Jorku albo na Środkowym Zachodzie i prawdopodobnie żaden z nich nie będzie chciał korzystać z ogromnej rezydencji w Kalifornii. Kiedyś musiała być naprawdę piękna, teraz jednak nikt jej nie potrzebował, Stanley również. Aż trudno uwierzyć, że staruszek mieszkał tu przez siedemdziesiąt sześć lat i ani nie kupił mebli, ani nie wyprowadził się z poddasza. Cały Stanley. Ekscentryczny, ale jednocześnie skromny, bezpretensjonalny, a do tego oddany i pełen szacunku klient. Sarah Anderson była jego jedyną przyjaciółką. Reszta świata całkowicie zapomniała o starym biznesmenie. Nawet jeśli miał kiedyś jakichś przyjaciół, już dawno temu wymarli. Taksówka zatrzymała się na Scott Street przy podanym numerze. Sarah zapłaciła, zabrała aktówkę, wysiadła z auta

i zadzwoniła do tylnych drzwi. Tak jak przewidywała, było tu znacznie chłodniej i bardziej mglisto niż w śródmieściu. Zadrżała. Pod granatowym żakietem miała jedynie cienką białą bluzeczkę. Jak zawsze wyglądała na kobietę interesu. Pielęgniarka otworzyła drzwi i uśmiechnęła się na widok prawniczki. Przejście schodami z poddasza na parter niezmiennie zajmowało całe wieki. Z tego, co wiedziała Sarah, dom miał cztery kondygnacje i podpiwniczenie, a starsze pielęgniarki, które zajmowały się Stanleyem, poruszały się jak muchy w smole. Ta, która otworzyła drzwi, była najświeższym nabytkiem, ale znała prawniczkę pracodawcy. - Pan Perlman czeka na panią - powiedziała uprzejmie, odsuwając się na bok, wpuszczając Sarah i zamykając za nią drzwi. Korzystano tylko z drzwi dla służby, bo z nich było najbliżej do tylnych schodów, które prowadziły na poddasze. Od frontu nikt nie wchodził od lat, więc drzwi z tamtej strony były zamknięte i zaryglowane. Nigdy też nie włączano świateł w głównej części domu, palono jedynie lampki na poddaszu. Tam też gotowano w niewielkiej kuchni, która niegdyś służyła jako spiżarnia. Główna, teraz już zabytkowa kuchnia znajdowała się w piwnicach. Były tam staroświeckie lodówki i specjalny schowek na mięso. Za dawnych czasów z pewnością przychodził tu sprzedawca lodu i przynosił ogromne bryły. Piec stanowił zabytek z lat dwudziestych, a Stanley nie używał go przynajmniej od lat czterdziestych. W takiej kuchni musiałoby pracować wielu kucharzy i kuchcików pod nadzorem gospodyni i kamerdynera. Stanley żył całkiem inaczej. Przez wiele lat przynosił do domu kanapki i dania na wynos, kupione po drodze w jakiejś jadłodajni albo którejś z niewielkich restauracyjek. Nigdy dla siebie nie gotował i dopóki choroba nie przykuła go do łóżka, każdego ranka wychodził na śniadanie. W domu spędzał jedynie noce, które

przesypiał na spartańskim mosiężnym łóżku, rano golił się i brał prysznic, a potem szedł do swojego biura w centrum, żeby robić pieniądze. Rzadko wracał przed dwudziestą drugą. Czasami bywał później, nawet o północy. Nie miał po co spieszyć się do domu. Sarah powoli szła po schodach za pielęgniarką, niosąc w ręku aktówkę. Zawsze było tu ciemno, świeciło się tylko kilka gołych żarówek. Za czasów świetności rezydencji z tylnych schodów korzystała jedynie służba. Stopnie były wykonane ze stali i pokryte wąskim, przetartym chodnikiem. Drzwi prowadzące na poszczególne piętra zostały pozamykane, dlatego prawniczka wiedziała, że światło dzienne zobaczy dopiero po dotarciu na poddasze. Pokój staruszka znajdował się na końcu długiego korytarza; znaczną część pomieszczenia zajmowało szpitalne łóżko. Żeby je zmieścić, trzeba było wystawić na korytarz prostą, wąską komodę. Obok łóżka stały tylko stary jak świat, zniszczony fotel i mała szafka nocna. Kobieta weszła do pokoju. Starszy pan otworzył oczy. Ostatnio bardzo wolno reagował, co martwiło Sarah, ale w końcu uśmiech rozjaśnił jego twarz. Stanley sprawiał wrażenie znużonego i zmęczonego. Nagle prawniczka poczuła ogromny niepokój. Tym razem przyjaciel naprawdę wyglądał na swoje dziewięćdziesiąt osiem lat, co wcześniej nigdy mu się nie zdarzało. - Cześć, Sarah - powiedział cicho, podziwiając jej świeżość, młodość i urodę. W jego przekonaniu trzydziestoośmioletni człowiek wciąż był dzieckiem. Śmiał się, ilekroć Sarah mówiła, że czuje się staro. - Wciąż zbyt ciężko pracujesz? - spytał, gdy zbliżyła się do łóżka i stanęła obok niego. Widok Sarah zawsze dodawał mu sił. Była dla niego światłem i powietrzem, wiosennym deszczem dla rabatki z kwiatami.

- Oczywiście. Uśmiechnęła się do starszego pana. Wyciągnął rękę i uścisnął jej palce. Lubił czuć delikatną i ciepłą skórę. - Przecież ciągle ci powtarzam, żebyś tego nie robiła! Za ciężko pracujesz. Pewnego dnia skończysz jak ja, samotnie na poddaszu, otoczona bandą nieznośnych pielęgniarek. Wciąż jej powtarzał, że powinna wyjść za mąż i urodzić dzieci. Ostro ją zrugał, gdy zdradziła, że nie ma ochoty ani na jedno, ani na drugie. Często przestrzegał młodą kobietę, żeby nie popełniła tych samych błędów co on. Dyplomy, oszczędności, centra handlowe i szyby naftowe nie zastąpią dzieci. Zbyt późno się o tym przekonał. Teraz jego jedyną radością była Sarah. Chętnie dodawał nowe kodycyle do swojego testamentu, bo dzięki temu mógł ją częściej widywać. - Jak się czujesz? - spytała, bardziej jak zatroskana krewna niż prawniczka. Bardzo się troszczyła o staruszka i często pod byle pretekstem wysyłała mu książki albo artykuły, przeważnie na temat nowych przepisów podatkowych czy innych spraw, które mogły go zainteresować. Niezmiennie potem przysyłał jej odręcznie pisane karteczki z podziękowaniami i komentarzami. Był bystry jak zawsze. - Jestem zmęczony - wyznał szczerze, ściskając jej dłoń kruchymi palcami. - Chociaż w moim wieku to całkiem normalne. Ciało już dawno temu przestało mi służyć, został tylko mózg. A ten działał tak samo sprawnie jak zawsze. Zauważyła jednak, że tym razem w oczach Stanleya brakuje dotychczasowego blasku. Sarah zawsze marzyła o wyciągnięciu staruszka na świeże powietrze, ale od lat nie opuszczał domu, chyba że karetką, która wiozła go do szpitala. Poddasze rezydencji przy Scott Street stało się jaskinią, w której jak skazaniec oczekiwał kresu swoich dni.

- Usiądź - powiedział w końcu. - Ładnie wyglądasz, Sarah. Jak zawsze. Wydawała mu się taka świeża i pełna życia, taka piękna, taka wysoka i smukła. - Cieszę się, że przyszłaś - powiedział z nieco większym naciskiem niż zwykle. Zabolało ją serce. - Ja też. Byłam bardzo zajęta. Wybierałam się do ciebie od dwóch tygodni - wyznała przepraszająco. - Wyglądasz, jakbyś gdzieś była. Skąd ta opalenizna? Jego zdaniem wygląda ładniej niż zazwyczaj. - Wyjeżdżałam na weekendy do Tahoe. To cudowne miejsce. Z uśmiechem na ustach usiadła na niewygodnym fotelu i odłożyła na bok aktówkę. - Nigdy nie wyjeżdżałem na weekendy ani na wakaq'e. W życiu wziąłem chyba dwa urlopy. Raz wybrałem się na ranczo w Wyoming, drugim razem do Meksyku. Nie udało mi się odpocząć. Czułem się, jakbym tracił czas, siedząc w jednym miejscu. Bez przerwy się martwiłem, co się dzieje w moim biurze i co właśnie tracę. Doskonale rozumiała niepokój Stanleya, który oczekiwał na wieści z biura. Prawdopodobnie w końcu wrócił do domu wcześniej, niż planował. Znała to z własnego doświadczenia. Sama często miała bardzo dużo pracy i zabierała ze sobą akta z biura do domu. Nie cierpiała zostawiać niedokończonych spraw. Starszy pan niewiele się pomylił. Ona również, na swój sposób, była uzależniona od pracy. Apartament, w którym mieszkała, wyglądał niewiele lepiej niż jego pokój na poddaszu, choć był trochę większy. Prawie tak samo jak wiekowy biznesmen nie interesowała się otoczeniem. Była jedynie sporo młodsza i nie przesadzała tak jak on. Stanley od dawna się domyślał, że i ją, i jego dręczą podobne demony. Rozmawiali kilka minut, potem podała mu papiery, któ-

re przyniosła. Przejrzał je uważnie, chociaż dobrze już znał ich treść. Przesłała mu przez posłańca kilka brudnopisów do zaaprobowania. Staruszek nie miał faksu ani komputera. Lubił przeglądać oryginalne dokumenty i nie znosił współczesnych udogodnień. Nigdy nie miał telefonu komórkowego ani go nie potrzebował. W sąsiednim pokoju urządzono mały salonik dla pielęgniarek. Nigdy nie oddalały się zbytnio od podopiecznego, dlatego albo siedziały tam, albo w pokoju chorego na niewygodnym fotelu, bacznie go obserwując, albo w kuchni przygotowywały mu jakiś prosty posiłek. W głębi korytarza znajdowało się kilka małych służbówek, w których opiekunki mogły przespać się po dyżurze, jeśli miały na to ochotę, albo odpocząć, gdy w pobliżu kręciła się inna pielęgniarka. Żadna z nich nie mieszkała w rezydenq'i, tylko przychodziły na zmiany. Jedynym stałym mieszkańcem domu był Stanley. Wraz z najbliższym otoczeniem tworzył niewielki mikrokosmos na najwyższym piętrze niegdyś okazałego domu, który powoli niszczał tak samo cicho i miarowo jak jego właściciel. - Podobają mi się wprowadzone przez ciebie poprawki - pochwalił ją. - Są sensowniejsze niż wersja, którą podesłałaś mi w brudnopisie w zeszłym tygodniu. Tu wszystko jest prostsze i zostawia mniej pola do manewru. Zawsze martwił się, co zrobią spadkobiercy z jego majątkiem. Większości krewniaków w ogóle nie znał, a ci, których niegdyś spotkał, byli już bardzo starzy, nie miał więc pewności, jak potraktują to, co dostaną. Istniało duże prawdopodobieństwo, że wszystko sprzedadzą, co w niektórych przypadkach byłoby czystą głupotą. Niemniej pozostawiany przez niego ogromny tort trzeba było jakoś podzielić na dziewiętnaście części. Każdy z krewnych miał dostać imponujący kawał, o wiele większy, niż ktokolwiek z nich mógłby przypuszczać. Starszemu panu bardzo zależało, żeby swój majątek zostawić krewnym, a nie instytu-

cjom charytatywnym. Od lat przeznaczał ogromne sumy na zbożne cele, zawsze jednak uważał, że bliższa koszula ciału, a ponieważ nie miał bezpośrednich spadkobierców, wszystko zostawiał kuzynom i porozrzucanym po Stanach dalszym krewnym. Dokładnie kazał sprawdzić miejsce pobytu każdego z nich, ale nie znał wszystkich. Miał nadzieję, że spadek znacznie podniesie standard ich życia. To niespodziewane szczęście mogło ich spotkać już wkrótce. Szybciej, niż chciałaby Sarah. Spojrzała na przyjaciela. - Cieszę się, że ci się podoba - powiedziała, wyraźnie zadowolona. Starała się nie zwracać uwagi na obojętność Stanleya, chociaż chciało jej się płakać. - Czy mam tu coś jeszcze dodać? - spytała. Potrząsnął przecząco głową. Siedziała w połamanym fotelu i w milczeniu obserwowała staruszka. - Jak masz zamiar spędzić nadchodzące lato, Sarah? -spytał, zmieniając temat. - Na weekendy na pewno będę wyjeżdżać do Tahoe. Nie planuję niczego specjalnego. Była przekonana, że Stanleya martwi myśl o jej ewentualnym wyjeździe, dlatego chciała go uspokoić. - W takim razie coś zaplanuj. Nie możesz być ciągle niewolnikiem pracy. Zostaniesz starą panną. Wybuchnęła śmiechem. Wcześniej przyznała mu się, że ma faceta, ale zawsze zaznaczała, że to nic poważnego ani stałego. Nie kłamała. Od czterech lat żyła w luźnym związku, co Stanley uważał za głupotę. Tłumaczył, że związek nie może być „luźny" przez cztery lata. Matka powtarzała to samo, ale młodej kobiecie odpowiadał taki stan rzeczy. Wmawiała sobie i wszystkim wokół, że jest zbyt zajęta karierą, aby myśleć o czymś poważniejszym. Liczy się tylko praca - tak samo jak w przypadku jej klienta. - W dzisiejszych czasach nie ma już starych panien, Stanleyu. Są niezależne kobiety, które robią kariery i cał-

kiem inaczej patrzą na życie niż panie w twoich czasach -wyjaśniła, chociaż nie przekonała nikogo oprócz siebie. Starszy pan tego nie kupił. Znał ją zbyt dobrze i wiedział o życiu znacznie więcej niż młoda kobieta. - To bzdury i dobrze o tym wiesz - mruknął ponuro. -Ludzie nie zmienili się od dwóch tysięcy lat. Ci, którzy mają choć odrobinę oleju w głowie, w końcu się statkują, żenią i mają dzieci. Pozostali kończą tak jak ja. Skończył jako bardzo, bardzo bogaty człowiek, co przecież wcale nie było takie złe. Szczerze żałowała, że staruszek nie ma dzieci ani żadnych bliskich krewnych, ale przeważnie ludzie wiekowi skazani są na samotność. Perlman przeżył wszystkich, których znał. Do tego czasu mógłby nawet pochować swoje dzieci, gdyby je miał, i pozostawać pod opieką wnuków albo prawnuków. Koniec końców -wmawiała sobie - niezależnie od tego, czy kogoś mamy, czy nie, opuszczamy ten świat w samotności. Tak jak Stanley. Tyle że w jego przypadku było to bardziej oczywiste. Na podstawie wspólnego życia matki i ojca Sarah wiedziała, że można być równie samotnym, mając małżonka i dzieci. Na razie nie chciała obarczać się ani jednym, ani drugim. Znajomi, którzy kiedyś zdecydowali się na ślub, wcale nie wyglądali na szczęśliwych. Gdyby jej ewentualne małżeństwo kiedyś się rozpadło, musiałaby się borykać z byłym mężem, który by jej nienawidził i ją dręczył. Znała zbyt dużo takich przypadków. Młodej kobiecie bardziej odpowiadało samodzielne życie i niezobowiązujący romans, który zaspokajał wszystkie jej potrzeby. Myśl o ślubie nigdy nie przyszła Sarah do głowy, partnerowi również. Oboje na początku uzgodnili, że zależy im na łatwym i przyjemnym związku zwłaszcza że dla obojga ważniejsza była praca. Sarah zauważyła, że Stanley jest naprawdę wyczerpany, dlatego postanowiła skrócić wizytę. Podpisał już dokumenty i teraz najwyraźniej miał ochotę na drzemkę.

- Wkrótce znów do ciebie wpadnę. Daj znać, gdybyś czegoś potrzebował. Przyjdę od razu powiedziała łagodnie, poklepując wychudzoną dłoń. Wstała, odebrała papiery i wsunęła je do aktówki. Starszy pan obserwował młodą kobietę ze smutnym uśmiechem na ustach. Uwielbiał na nią patrzeć, podziwiał jej pełne gracji ruchy. - Wtedy może mnie już nie być na tym świecie - powiedział szczerze, bez cienia użalania się nad sobą. Było to zwyczajne stwierdzenie faktu, z którego oboje zdawali sobie sprawę, chociaż ona wolałaby o tym nie słyszeć. - Nie bądź głupi - zbeształa go. - Będziesz. Liczę, że mnie przeżyjesz. - Lepiej nie - powiedział ponuro. - Gdy przyjdziesz następnym razem, będziesz mi musiała opowiedzieć o swoich planach na wakacje. Popłyń gdzieś statkiem. Poleź na plaży. Wybierz chłopaka, spij się, idź na tańce, zapomnij o bożym świecie. Uwierz mi, Sarah, pewnego dnia będziesz żałować, że tego nie zrobiłaś. Roześmiała się, wyobrażając sobie, jak wybiera na plaży obcego człowieka. - Nie żartuję! - zapewnił ją. - Wiem. Chyba chcesz, żeby mnie aresztowano, a potem odebrano uprawnienia adwokackie. Uśmiechnęła się promiennie i pocałowała przyjaciela w policzek. Był to nietypowy i nieprofesjonalny gest, ale lubiła staruszka, a on ją. - Pieprzyć uprawnienia! To nawet mogłoby ci dobrze zrobić. Zacznij żyć, Sarah. Przestań tak ciężko pracować. Zawsze powtarzał jej to samo, a ona traktowała słowa Stanleya jak puste frazesy. Lubiła swoją pracę. To był jej narkotyk. Nie miała zamiaru uwalniać się od nałogu, chociaż wiedziała, że ostrzeżenia przyjaciela płyną prosto z serca i mają na względzie jej dobro.

- Postaram się - skłamała, uśmiechając się do niego. Naprawdę traktowała go jak dziadka. - Postaraj się bardziej niż dotychczas. Spojrzał na nią surowo, a potem uśmiechnął się, gdy pocałowała go w policzek. Lubił czuć aksamitną skórę młodej kobiety na twarzy i delikatny oddech tuż przy uchu. Dzięki temu znów czuł się młodo, chociaż wiedział, że kilkadziesiąt lat temu nie zwróciłby na nią uwagi, bo był zbyt głupi i za bardzo oddany pracy. Ostatnio uświadomił sobie, że dwie kobiety, które wówcza stracił z powodu swojej głupoty, były tak samo piękne i wrażliwe jak jego prawniczka. - Uważaj na siebie - powiedział, gdy stanęła w drzwiach z aktówką w ręku i odwróciła się, żeby po raz ostatni na niego spojrzeć. - Ty też. I bądź grzeczny. Nie uganiaj się za pielęgniarkami po pokoju, bo mogą odejść. Zachichotał. - Dobrze im się przyjrzałaś? Tym razem roześmiał się w głos, ona też. - Nie warto dla nich wstawać z łóżka - powiedział z uśmiechem. - Szkoda moich kolan. To, że jestem przykuty do łóżka, moja droga, wcale nie oznacza, iż jednocześnie straciłem wzrok. Przyślij mi młodsze, może wtedy każę im trochę pobiegać za swoimi pieniędzmi. - Wierzę - przyznała. Pomachała mu na pożegnanie i wyszła z ociąganiem. Powiedziała pielęgniarce, że trafi do drzwi wyjściowych. Po chwili znów stukała obcasami po stalowych schodach, echo jej kroków odbijało się po żelaznej klatce, a każdy dźwięk dudnił w długim korytarzu. Przetarty dywan nie był w stanie stłumić odgłosów. Po wyjściu na dwór z prawdziwą ulgą zauważyła, że południowe słońce w końcu dotarło również na wzgórza. Szła powoli Union Street. Kiedy znalazła taksówkę, podała kierowcy adres biura,

a potem przez całą drogę do centrum myślała o Stanleyu. Powoli przestawała mieć nadzieję, że w październiku będą wspólnie świętować jego dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny. Jedno było pewne - po jego śmierci los dziewiętnastu spadkobierców diametralnie się zmieni, ale Sarah nie chciała o tym myśleć. Starała się również zapomnieć o przestrogach starszego pana. Miała czas na zastanawianie się nad dziećmi i małżeństwem. Na razie liczyła się tylko kariera, a w pracy czekało biurko zawalone papierkową robotą. Kilka minut po dwunastej wpadła do biura. O pierwszej czekała ją narada ze wspólnikami, po południu spotkania z trzema klientami, a wieczorem musiała przeczytać pięćdziesiąt stron nowych przepisów podatkowych, bo wszystkie, albo przynajmniej niektóre z nich, mogły przydać się jej klientom. Na biurku leżało kilka karteczek z wiadomościami. Przed naradą ze wspólnikami zdołała załatwić dwie sprawy. Resztą zajmie się po południu, między spotkaniami z klientami. Nie miała czasu na lunch... tak samo jak na dzieci i małżeństwo. Stanley sam decydował o swoim życiu i popełniał różne błędy. Ona też ma do tego prawo.

ROZDZIAŁ DRUGI

Sarah przez cały lipiec i sierpień wysyłała Stanleyowi książki i ważne artykuły. We wrześniu starszy pan przeszedł lekką grypę. Na szczęście tym razem nie trzeba go było odwozić do szpitala. Był naprawdę w dobrym nastroju, gdy młoda prawniczka odwiedziła go w październiku z okazji dziewięćdziesiątych dziewiątych urodzin. Uważał, że odniósł swego rodzaju zwycięstwo, osiągając tak zaawansowany wiek. Sarah kupiła mu sernik i zapaliła na nim świeczkę. Wiedziała, że to jego ulubione ciasto, które przypomina mu dzieciństwo w Nowym Jorku. Tym razem Stanley nie zbeształ jej, że za ciężko pracuje. Bardzo długo rozmawiali o nowym prawie podatkowym, które wkrótce miało wejść w życie i mogło przynieść Perlmanowi duże korzyści. Nowe przepisy wzbudziły u niego takie same refleksje jak u niej, dlatego oboje z prawdziwą przyjemnością wygłaszali na ich temat swoje teorie. Stanley był bystry i jak zwykle szybko myślał. Co więcej, nie sprawiał wrażenia tak słabego, jak podczas poprzedniej wizyty. Zatrudnił nową pielęgniarkę, która starała się nakłaniać go do jedzenia, a Sarah zauważyła, że starszy pan nawet trochę przybrał na wadze. Wychodząc, jak zawsze pocałowała go

w policzek i powiedziała mu, że za rok w październiku będą obchodzić jego setne urodziny. - Chryste, mam nadzieję, że nie - powiedział ze śmiechem. - Kto by pomyślał, że pożyję tak długo. Zostawiła mu stos nowych książek, kilka płyt do przesłuchania i satynową piżamę, która serdecznie go rozbawiła. Młoda kobieta nigdy nie widziała Stanleya w lepszym nastroju, dlatego była zaszokowana, gdy dwa tygodnie później, pierwszego listopada, dotarła do niej wiadomość o jego śmierci. Sarah zawsze wiedziała, że ta chwila kiedyś nadejdzie, niemniej po trzech latach współpracy i prawdziwej przyjaźni naprawdę zaczęła zakładać, iż starszy pan będzie żył wiecznie. Pielęgniarka powiedziała, że Stanley zmarł spokojnie poprzedniego wieczora podczas snu, przy muzyce z płyt, które dała mu Sarah, ubrany w czarną satynową piżamę od niej. Zjadł dobrą kolację, zasnął i bez pożegnania opuścił ten świat. Jego opiekunka zorientowała się dopiero po godzinie, gdy przyszła sprawdzić, jak starszy pan się czuje. Zapewniła, że miał spokojną twarz. Na tę wieść łzy popłynęły po policzkach młodej prawniczki. Miała za sobą ciężki ranek. Poróżniła się z dwoma wspólnikami, bo zrobili coś, na co się nie zgadzała. Co gorsza, odnosiła wrażenie, że zmówili się przeciwko niej. Poprzedniego wieczora pokłóciła się z partnerem, co wcale nie było niczym niezwykłym, mimo to wytrąciło ją z równowagi. Od roku coraz częściej im się to zdarzało. Ona i Phil mieli bardzo dużo pracy i żyli w ciągłym stresie. Wspólnie spędzali tylko weekendy, ale czasami nie zgadzali się nawet w całkiem błahych sprawach i wyraźnie działali sobie na nerwy. Wiadomość o śmierci Stanleya przelała czarę goryczy. Młoda kobieta poczuła się porzucona jak po śmierci ojca dwadzieścia dwa lata temu, gdy miała szesnaście lat. Stanley jako jedyny znany Sarah mężczyzna do pewnego stopnia zastępował jej ojca, chociaż był tylko klientem.

Żaden inny nie prawił jej ojcowskich kazań. Wiedziała, że teraz będzie jej go bardzo brakowało. Z drugiej strony od początku przygotowywali się na tę chwilę. Sarah pojawiła się w życiu starszego pana, żeby podzielić jego majątek między spadkobierców. Teraz nadszedł czas, aby zrealizować opracowany wspólnie testament. Od trzech lat Sarah wszystko starannie przygotowywała i miała w dokumentach idealny porządek. - Czy zajmie się pani wszystkim? - spytała pielęgniarka. Już poinformowała pozostałe koleżanki. Prawniczka miała zawiadomić zakład pogrzebowy. Stanley dawno temu wybrał przedsiębiorcę, chociaż przez cały czas powtarzał, iż nie życzy sobie żadnego pogrzebu. Chciał, żeby jego zwłoki poddano kremacji, a prochy pochowano bez żadnego zamieszania i zbędnego hałasu. Wiedział, że nie będzie żałobników. Wszyscy współpracownicy dawno temu zmarli, a rodzina w ogóle go nie znała. Wszelkie formalności mogła pozałatwiać tylko Sarah. Po rozmowie z pielęgniarką zadzwoniła do zakładu pogrzebowego. Przy wykręcaniu numeru ze zdumieniem zauważyła, że ręka jej się trzęsie. Uzgodniła, że kremaq'a odbędzie się następnego ranka, a prochy zostaną pochowane na Cypress Lawn, w miejscu, które kilkadziesiąt lat temu Stanley wykupił w mauzoleum. Przedsiębiorca pogrzebowy spytał, czy ma zorganizować mszę żałobną, Sarah odparła, że nie. Zarząd cmentarza, na którym miał spocząć Perlman, zaproponował zorganizowanie pochówku o dziewiątej następnego ranka. Pracownicy domu pogrzebowego zabrali ciało godzinę po telefonie, a młoda prawniczka miała ponury nastrój przez cały dzień, zwłaszcza gdy dyktowała list do niespodziewających się niczego spadkobierców. Zgodnie z życzeniem Stanleya proponowała odczytanie testamentu w swoim biurze w San Francisco w dogodnym dla nich terminie, o ile tylko zechcą przyjechać, żeby obejrzeć odziedziczony po starszym panu dom

i podjąć decyzję, co z nim zrobić. Zawsze istniała jakaś -choćby minimalna - szansa, że któryś z nich zechce zatrzymać rezydencję i spłacić pozostałych krewnych. Sarah zdawała sobie sprawę, że odpowiedzi spadkobierców zaczną nadchodzić dopiero za kilka dni. Tym, którzy nie będą chcieli albo mogli przyjechać, po odczytaniu testamentu wyśle jego kopie. Musi się również zająć oszacowaniem majątku. Upłynie sporo czasu, nim uda się go rozdysponować. Tego dnia nadała jedynie bieg poszczególnym sprawom. Późnym popołudniem przełożona pielęgniarek przyniosła Sarah klucze wszystkich opiekunek starszego pana. Sprzątaczka, która od lat zajmowała się pokojami na poddaszu, nadal miała to robić. Raz w miesiącu wyspecjalizowana firma sprzątała resztę domu. Przedłużono z nią umowę. Dziwne, ale na razie było bardzo mało do zrobienia. Stanley prawie nie miał mebli ani rzeczy osobistego użytku. Nie zostawił nic, na czym mogłoby zależeć spadkobiercom. Wiekowy biznesmen był prostym człowiekiem, miał niewielkie wymagania i nie tęsknił do luksusów, poza tym już od wielu lat nie ruszał się z łóżka. Nawet jego zegarek okazał się zupełnie bezwartościowy. Niegdyś Stanley kupił sobie złoty zegarek, ale dawno temu komuś go dał. Starszy pan był właścicielem posiadłości, centrów handlowych, szybów naftowych, funduszy inwestycyjnych, akcji, obligacji i domu przy Scott Street. Stanleya Perlmana interesowało gromadzenie fortuny, nie przedmiotów osobistych. Tego wieczora młoda prawniczka do dziewiątej ślęczała w biurze nad aktami, odpowiadała na e-maile i porządkowała akta, które od kilku dni leżały na jej biurku. W końcu uświadomiła sobie, że unika powrotu do domu, jakby pustka ze Scott Street mogła w jakiś sposób ogarnąć również jej mieszkanie. Sarah nie mogła się pogodzić ze śmiercią Stanleya. Zadzwoniła do matki, ale nie było jej w domu. Wy-

brała numer Phila, zerknęła na zegarek i zdała sobie sprawę, że jej partner jest w siłowni. Rzadko widywali się w dni powszednie. Codziennie po wyjściu z biura szedł poćwiczyć. Był specjalistą w zakresie prawa pracy w konkurencyjnej kancelarii, zajmował się głównie sprawami związanymi z dyskryminaqą i wychodził z biura tak samo późno jak Sarah. Dwa razy w tygodniu zabierał na kolaq'ę swoje dzieci, bo nie chciał spotykać się z nimi w weekendy. Soboty i niedziele przeznaczał na przyjemności dorosłego życia, spędzając czas głównie z Sarah. Próbowała zadzwonić na jego telefon komórkowy, ale włączyła się tylko poczta głosowa. Młoda kobieta nie zostawiła żadnej wiadomości, bo nie wiedziała, co powiedzieć. Phil często traktował ją jak idiotkę. Nawet potrafiła sobie wyobrazić, jak wyglądałaby ich rozmowa. - Wczoraj wieczorem zmarł mój dziewięćdziesięciodziewięcioletni klient. Jest mi bardzo smutno z tego powodu. Phil by ją wyśmiał. - Dziewięćdziesięciodziewięcioletni? Chyba żartujesz... Moim zdaniem i tak żył za długo. Raz czy dwa wspomniała partnerowi o Stanleyu, ale rzadko rozmawiali o pracy. Phil zostawiał sprawy i problemy swoich klientów w biurze, Sarah zabierała wszystko do domu. Dosłownie i w przenośni. Przynosiła akta, żeby nad nimi popracować, martwiła się o klientów, myślała o ich podatkach i planach. Teraz nie mogła się uporać ze smutkiem. Nie miała nikogo, komu mogłaby o tym powiedzieć, nikogo, z kim mogłaby na ten temat porozmawiać. Nikogo, komu mogłaby się przyznać do przytłaczającego poczucia pustki. Nie umiała wyjaśnić tego, co czuła. Dręczyło ją poczucie osamotnienia gorsze niż po śmierci ojca. Wtedy dochodziło zaskoczenie i poczucie ulgi. Dziewczyna nie mogła twierdzić, że poniosła jakąś stratę, raczej że rozwiało się

jej marzenie o ojcu, którego nigdy w rzeczywistości nie miała. Człowiek, który z nimi mieszkał, był wizją stworzoną przez matkę, urojeniem, któremu próbowała nadać realny kształt. Po śmierci ojca Sarah zdała sobie sprawę, że w rzeczywistości nie rozmawiała z nim od lat, chociaż mieszkali pod jednym dachem. Nie mogła z nim porozmawiać. Zawsze był zbyt pijany, żeby sklecić kilka zdań, zastanowić się nad czymś albo wyjść gdzieś z córką. Po prostu wracał z pracy do domu i upijał się do nieprzytomności. Czasami wręcz nie zadawał sobie nawet trudu, żeby iść do pracy. Siedział tylko w pokoju, który dzielił z matką, i pił. Żona próbowała ukrywać jego nałóg i pracowała na utrzymanie całej trójki, sprzedając nieruchomości, a w ciągu dnia wpadała do domu, żeby sprawdzić, co porabia mąż. Zmarł w wieku czterdziestu sześciu lat na jakąś chorobę wątroby, będąc dla córki człowiekiem obcym. Ze Stanleyem łączyła ją przyjaźń, dlatego jego śmierć była o wiele gorsza. Prawniczka długo siedziała w pracy i opłakiwała staruszka. Potem zabrała aktówkę, wyszła z biura, złapała taksówkę i kazała się zawieźć na Pacific Heights, kilkanaście przecznic od domu Stanleya na Scott Street. Po powrocie do swojego apartamentu podeszła do biurka i sprawdziła automatyczną sekretarkę. Była jedna wiadomość od matki. Audrey miała sześćdziesiąt jeden lat i wciąż pracowała, tyle że zamieniła handel nieruchomościami na projektowanie wnętrz. Zawsze była bardzo zajęta, utrzymywała kontakty z wieloma przyjaciółkami, należała do klubów czytelniczych, spotykała się z klientami i wciąż, ponad dwadzieścia lat po śmierci męża alkoholika, chodziła na spotkania AA. Sarah twierdziła, że matka jest uzależniona od grup Anonimowych Alkoholików, ale starszej pani wyraźnie to odpowiadało. Zadzwoniła do córki, żeby się dowiedzieć, co u niej słychać, i poinformować ją, że tego wieczora wybiera się na miasto. Słuchając wiadomo-

ści, Sarah usiadła na kanapie i wpatrzyła się w pustą przestrzeń. Nie jadła kolaq°i, nie była głodna. W lodówce miała pizzę sprzed dwóch dni, poza tym zawsze mogła zrobić sobie sałatkę, ale marzyła tylko o pójściu do łóżka. Chciała w domowym zaciszu spokojnie opłakać Stanleya. Wiedziała, że nazajutrz poczuje się już o wiele lepiej, albo przynajmniej miała taką nadzieję, ale na razie była nieszczęśliwa. Położyła się na kanapie i pilotem włączyła telewizor. Chciała, żeby jakiekolwiek odgłosy wypełniły ciszę i pustkę w jej własnym wnętrzu. Apartament doskonale odzwierciedlał chaos panujący w jej duszy. Sarah nigdy tego nie dostrzegała, teraz również. Pomimo nieustannych krytycznych uwag matki uparcie twierdziła, że jest jej z tym dobrze. Nie chciała mieć suto marszczonych zasłon ani falbaniastych narzut na łóżka. Nie tęskniła do słodkich jasieczków ani pięknych kompletów talerzy. Miała zniszczoną, brązową kanapę, która pamiętała czasy szkoły średniej, i ławę kupioną w Goodwill w czasie studiów prawniczych. Funkq°ę biurka pełniły stare drzwi, które ułożyła na dwóch kozłach do rżnięcia drewna. Pod blat wsunęła dwie szafki na akta. Całą jedną ścianę zajmowały półki na książki; opasłe tomiska leżały również w stosach na ziemi. Dwa ogromne brązowe skórzane fotele Sarah dostała w prezencie od matki wraz z dużym lustrem, które wisiało nad kanapą. Całości dopełniały dwa zwiędłe kwiatki, sztuczny, jedwabny fikus, którego znalazła gdzieś matka, puf przywieziony przez Sarah z Harvardu i niewielki stół z czterema różnymi krzesłami. Zamiast zasłon w oknach wisiały rolety. Sypialnia nie wyglądała lepiej. Sarah słała łóżko tylko na weekendy, przed przyjściem Phila, o ile w ogóle przychodził. Połowa szuflad w komodzie się nie domykała. W kącie stał stary fotel bujany z robioną ręcznie narzutą, którą znalazła w sklepie ze starociami. Było tu też pełnowymiarowe, ale pęknięte lustro. Na parapecie stała następna

uschnięta roślinka, a na szafce nocnej leżał jeszcze jeden stos książek prawniczych - ulubiona lektura do poduszki. W kącie siedział pluszowy miś z czasów dzieciństwa. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, żeby zdjęcia jej apartamentu trafiły do „House & Garden" czy „Architectural Digest", ale Sarah go lubiła. Był wygodny i funkcjonalny. Miała wystarczającą liczbę talerzy, żeby zjeść kolację, dość kieliszków, by zaprosić kilkunastu przyjaciół na drinka, gdy miała na to czas i ochotę, co nie zdarzało się często, dość ręczników dla siebie i Phila, dość naczyń i garnków, by przyrządzić przyzwoity posiłek, nawet jeśli robiła to mniej więcej dwa razy do roku. W pozostałe dni przynosiła do domu dania na wynos, jadła kanapki w biurze albo robiła sałatkę. Niczego więcej nie potrzebowała, nawet jeśli to denerwowało jej matkę, której mieszkanie zawsze wyglądało tak, jakby lada chwila miał przyjść fotograf. Starsza pani traktowała je jak wizytówkę swojej firmy projektowania wnętrz. Apartament Sarah bardzo przypominał jej wcześniejsze mieszkania, które wynajmowała podczas studiów licencjackich i prawniczych. Miała wieżę stereo, a Phil kupił telewizor, żeby oglądać u niej różne programy, głównie transmisje meczów. Od czasu do czasu - tak jak dzisiaj -telewizor dostarczał rozrywki również i jej. Z przyjemnością słuchała dialogów jakiejś głupawej komedii sytuacyjnej. Nagle zadzwonił telefon. Zastanawiała się, czy odebrać, potem zdała sobie sprawę, że to może Phil. Wzięła do ręki aparat i spojrzała na wyświetlacz. Miała rację. Z dziwną mieszaniną strachu i uwielbienia wpatrywała się w numer swojego partnera. Wiedziała, że rozmowa z nim może jeszcze bardziej ją zdenerwować, ale postanowiła podjąć ryzyko. Tego wieczora bardzo potrzebowała kogoś, kto pomógłby jej pogodzić się ze śmiercią Stanleya. Jedną ręką ściszyła telewizor, drugą otworzyła telefon komórkowy i przystawiła go do ucha.

- Cześć - powiedziała, czując pustkę w głowie. - Co jest grane? Nie zdążyłem wcześniej odebrać telefonu, a potem zobaczyłem, że to ty. Właśnie wychodzę z siłowni. Uparcie twierdził, że musi co wieczór chodzić na siłownię, aby rozładować stres. Wychodził z biura przed dwudziestą, a potem ćwiczył przez dwie, trzy godziny, dlatego Sarah nigdy nie mogła w dzień powszedni wybrać się z nim na kolację. Za to miał bardzo seksowny głos, który dzisiaj szczególnie miło brzmiał jej w uszach. Tęskniła za swoim facetem i bardzo chciała, żeby wpadł do niej na chwilę, nie była jednak pewna, jak on zareaguje na tę prośbę. Od początku w ich znajomości obowiązywała niepisana umowa, że będą się spotykać tylko w weekendy w tym mieszkaniu, w którym chwilowo panuje mniejszy bałagan. Przeważnie tutaj, chociaż ukochany skarżył się, że jej łóżko jest za miękkie i potem boli go kręgosłup. Dla Sarah znosił jednak wszystko. Zresztą były to zaledwie dwa dni w tygodniu - albo i to nie. - Miałam dzisiaj okropny dzień - wyznała bezbarwnym głosem, starając się ukryć własne uczucia i przedstawić sprawę jak najprościej. - Zmarł mój ulubiony klient. - Ten staruszek, który miał prawie dwieście lat? - spytał. W jego głosie wyczuła wysiłek. Widocznie próbował dostać się do samochodu albo podnosił ciężką torbę. - Dziewięćdziesiąt dziewięć. Tak, to on. Posługiwali się dużymi skrótami. Taki sposób porozumiewania się wypracowywali przez cztery lata. Nie było w nim miejsca na czułe słówka, ale jakoś im to nie przeszkadzało. Prawdę mówiąc, nie stanowili idealnej pary, ale Sarah już się z tym pogodziła. - Jest mi bardzo smutno. Od lat nie czułam się tak podle. - Zawsze ci powtarzam, żebyś nie angażowała się zbytnio w sprawy swoich klientów. To błąd. Ci ludzie nie są naszymi przyjaciółmi. Wiesz, o co mi chodzi, prawda?

- Jednak w tym przypadku się zaangażowałam. Staruszek nie miał nikogo oprócz mnie i garstki krewnych, których nawet nie znał, a był naprawdę miłym człowiekiem -wyznała ze smutkiem. - Wierzę, chociaż, z drugiej strony, dziewięćdziesiąt dziewięć lat to piękny wiek. Nie możesz powiedzieć, że jego śmierć była dla ciebie zaskoczeniem. Teraz wyraźnie słyszała, że Phil jest w samochodzie i jedzie do domu. Mieszkał o sześć przecznic od niej, co było wygodne, zwłaszcza gdy w połowie weekendu przenosili się od niej do niego albo gdy któreś z nich zapomniało czegoś zabrać. - Nie była, po prostu jest mi smutno. Wiem, że to brzmi głupio, ale czuję się trochę tak jak po śmierci ojca. Niechętnie się do tego przyznawała, ale po czterech latach znajomości nie mieli przed sobą żadnych tajemnic, dlatego mogła powiedzieć wszystko. Phil czasami ją rozumiał, czasami nie. Tego wieczora nie wykazywał się zbytnią błyskotliwością. - Nawet o tym nie myśl, dziecinko. Starszy pan nie był twoim ojcem, tylko klientem. Ja też mam za sobą beznadziejny dzień. Od rana byłem na przesłuchaniu, podczas którego okazało się, że mój klient to kompletny dupek. Miałem ochotę urwać sukinsynowi głowę. Liczyłem, że zrobi to za mnie adwokat przeciwnej strony, niestety darował mu życie. Bardzo żałuję. Nie mamy szans na wygranie tej sprawy. Phil nienawidził przegranych spraw tak samo jak przegranych meczów. Czasami potem miewał zły humor przez kilka tygodni, a przynajmniej dni. Latem w poniedziałkowe wieczory grywał w softball. Zimą - w rugby. Podczas studiów występował w drużynie hokejowej, stracił nawet przedni ząb, który zastąpiono mu nowym. Był bardzo przystojnym mężczyzną. Pomimo czterdziestu dwóch lat wciąż wyglądał na trzydzieści

i miał wspaniałą kondycję. Na pierwszym spotkaniu Sarah dosłownie osłupiała na jego widok i choć niechętnie się do tego przyznawała, ukochany wciąż robił na niej ogromne wrażenie. Trudno to wytłumaczyć, ale coś ich do siebie ciągnęło. Phil był najseksowniejszym facetem, jakiego w życiu spotkała. Nie zmieniało to jednak faktu, że przez cztery lata spotykali się tylko w weekendy. Czasami doprowadzał ją do szału swoimi sztywnymi poglądami i faktem, że nigdy nie mogła na niego liczyć. Nie był zbyt wrażliwy ani troskliwy, chociaż na pewno wpadał w oko. - Przykro mi, że miałeś ciężki dzień - szepnęła. Z pewnością trudno porównać jego dzień z jej, chociaż rzeczywiście musiała przyznać, że czasami przesłuchania potrafią być okropne, tak samo jak beznadziejni klienci, zwłaszcza przy specjalności Phila. Prawo pracy jest bardzo stresujące. Partner Sarah często występował w sprawach o dyskryminację i molestowanie seksualne, głównie broniąc mężczyzn. Wyraźnie lepiej dogadywał się z klientami niż z klientkami - może z powodu swojej atletycznej budowy. Na szczęście w jego firmie było sporo prawniczek, którym lepiej współpracowało się z kobietami. - Może wpadłbyś tutaj w drodze do domu i przytulił mnie? Prawie nigdy nie prosiła o coś takiego, chyba że nie mogła znieść samotności, tak jak tego wieczora. Było jej bardzo smutno z powodu śmierci przyjaciela, nawet jeśli zdaniem Phila postępowała nieprofesjonalnie. Jej facet zawsze zachowywał duży dystans w stosunku do innych ludzi, zmniejszał go nieznacznie tylko w przypadku Sarah i swoich nastoletnich pociech. Rozwiódł się dwanaście lat temu i wciąż serdecznie nienawidził byłej żony. Jak się okazało, zostawiła go dla innego mężczyzny, co wtedy niemal doprowadziło Phila do szaleństwa. Przegrał z jeszcze większym osiłkiem, dlatego potraktował to jako potworną zniewagę.

- Bardzo bym chciał, dziecinko - odparł. - Naprawdę, ale jestem kompletnie wypompowany. Dwie godziny grałem w squasha. Widocznie wygrał, bo inaczej byłby w wisielczym humorze. - Jutro o ósmej rano muszę być w biurze i przygotować się na następne przesłuchanie. Cały tydzień przesłuchujemy świadków. Jeśli do ciebie wpadnę, nie skończy się na przytuleniu, a wtedy późno pójdę do łóżka. Muszę się porządnie wyspać, inaczej podczas przesłuchań będę do niczego. - Jeśli chcesz, możesz przenocować u mnie... - Bardzo by jej to odpowiadało. - Albo dać mi buziaka i jechać do siebie. Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale po prostu chciałabym cię zobaczyć. Była zła, że marudzi. Wiedziała, że Phil tego nienawidzi. Zawsze powtarzał, że była żona bez przerwy marudziła, co bardzo działało mu na nerwy. Gardził nudziarami i był zadowolony, że Sarah jest inna. Dzisiejsza prośba w ogóle do niej nie pasowała. Znała zasady, które obowiązywały w ich związku: „Nie proś. Nie marudź. Nie narzekaj. Gdy jesteśmy razem, postarajmy się miło spędzić czas". Przeważnie ich przestrzegała. Pomimo sporych ograniczeń czasowych przez cztery lata byli zadowoleni z takiego układu. - Zobaczymy, co będzie jutro. Dzisiaj nie mogę. Phil twardo trzymał się swego. Zawsze bardzo wyraźnie określał granice. - Spotkamy się w piątek. Innymi słowy, nie. Wiedziała, że nie ma sensu dalej naciskać ani błagać, bo jedynie doprowadzi go do szału. - W porządku. Tylko prosiłam. Starała się, żeby w jej głosie nie było słychać zawodu, ale w oczach miała łzy. Nie dość, że zmarł Stanley, to jeszcze Phil właśnie pokazał się z jak najgorszej strony. Był typowym egoistą, nie liczył się z innymi. Od dawna o tym wie-

działa i zaakceptowała wady partnera. Zdawała sobie sprawę, że niewiele można u niego uzyskać, a już na pewno nie prośbą. Traktował to jako próbę zapędzenia go w kozi róg albo przejęcia nad nim kontroli. Przy każdej okazji powtarzał, że robi tylko to, na co ma ochotę. Tego wieczora wyraźnie nie miał ochoty wstąpić do Sarah ani jej przytulić. Postawił sprawę jasno. Zawsze udawało jej się więcej osiągnąć, gdy o nic nie prosiła. Niestety, tego wieczora czuła się taka samotna. Pech, zwyczajny pech. - Zawsze wolno ci prosić, dziecinko. Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić, to dobrze. Jeśli nie, trudno. Nieprawda - pomyślała Sarah. Nie chcesz, a nie nie możesz. Kłóciła się z nim o to od lat, ale nie miała zamiaru dziś wracać do starych spraw. Zresztą dlatego właśnie czasami układ z Philem jej odpowiadał, a czasami nie. Uważała, że w pewnych wypadkach takich jak na przykład śmierć Stanleya - partner powinien trochę ustąpić, on jednak rzadko - jeżeli w ogóle - zbaczał z raz obranej ścieżki, i to tylko wtedy, gdy miał w tym jakiś interes. Nie lubił, gdy ktoś prosił go o przysługę, i Sarah dobrze o tym wiedziała. Mimo to bardzo się lubili i dobrze znali nawzajem swoje dziwactwa oraz styl życia. Czasami było łatwiej, czasami trudniej. Phil od początku powtarzał, że nie ma zamiaru nigdy więcej się żenić, i w tej sprawie zawsze okazywał się szczery aż do bólu. Sarah oświadczyła, że dla niej małżeństwo też nie jest najważniejsze, co partnerowi bardzo odpowiadało. Była przeświadczona, iż nie chce mieć dzieci, i od początku tego nie kryła. Nie chciała, żeby jej pociechy miały tak samo nieszczęśliwe dzieciństwo jak ona - przy ojcu alkoholiku, chociaż Phil rzadko zaglądał do kieliszka. Poza tym miał już dzieci, i to mu wystarczało. Dzięki takim uzgodnieniom mogło się wydawać, że oboje dobrze do siebie pasują. Prawdę mówiąc, przez trzy lata uważali, że ich związek jest idealny. Drobne nieporozumienia za-

częły się dopiero w ostatnim roku, kiedy Sarah spytała, czy nie mogliby się dodatkowo spotykać w jednym dniu w tygodniu. Gdy po raz pierwszy o tym wspomniała, Phil był oburzony i uznał jej prośbę za nierozsądną. Przypomniał, że niektóre wieczory w dni powszednie spędza z dziećmi, a pozostałe musi mieć dla siebie. Sarah uważała, że po trzech latach pora zrobić niewielki krok do przodu i zacząć spędzać ze sobą trochę więcej czasu. Partner okazał się w tej sprawie niewzruszony, więc w ciągu roku nie udało jej się niczego osiągnąć. Ostatnio często się o to kłócili. Zdecydowanie był to drażliwy temat. Phil nie chciał spędzać z nią więcej czasu. Twierdził, że największym plusem ich związku zawsze była obustronna wolność: dni powszednie spędzane osobno, wspólne weekendy i życie bez żadnych zobowiązań, bo ani jednemu, ani drugiemu z nich nie zależało na ślubie. Wystarczało mu to, co miał. Wylegiwanie się w wyrku w weekendowe poranki i ktoś, do kogo można się przytulić w dwie noce w tygodniu. Nie miał zamiaru dawać z siebie niczego więcej. Od roku bez przerwy sprzeczali się o to samo i do niczego nie doszli, co zaczynało bardzo wkurzać Sarah. Ile trudu by go kosztowało, gdyby w któryś dzień powszedni wybrał się z nią wieczorem na kolację? Phil wyraźnie wolałby przejść leczenie kanałowe zęba niż ustąpić, co dla młodej prawniczki stanowiło potworną obelgę. Potem, ilekroć próbowała poruszyć tę sprawę, wybuchała potworna kłótnia. Po czterech latach znajomości Sarah szkoda było czasu i energii na zerwanie i szukanie nowego partnera. Phila już przynajmniej znała, poza tym bała się, że może trafić na kogoś gorszego albo w ogóle nikogo nie znaleźć. Dobiegała czterdziestki, a mężczyźni w jej wieku woleli młodsze kobiety. Nie miała już dwudziestu dwóch, dwudziestu czterech ani nawet dwudziestu pięciu lat. Wciąż mogła się pochwalić wspaniałą figurą, ale nie wyglądała już tak do-

brze jak wówczas, gdy zaczynała studia. Pracowała pięćdziesiąt, czasem sześćdziesiąt godzin tygodniowo i żyła w ciągłym stresie, więc kiedy miała chodzić na randki, żeby znaleźć kogoś, kto chciałby się z nią spotykać nie tylko w weekendy? Łatwiej było tkwić u boku Phila i zaakceptować jego braki. Był mniejszym złem, i na razie to jej wystarczało. Może nie zawsze, ale nigdy wcześniej nie było jej w łóżku z nikim tak dobrze jak z nim. Z pewnością to za mało, żeby kontynuować związek, ale między innymi dlatego była z Philem od czterech lat. - Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej - powiedział, wjeżdżając do swojego garażu sześć przecznic od niej. Słyszała, jak zamyka bramę. Prawdopodobnie przejeżdżał obok jej domu w chwili, kiedy tłumaczył, że nie może wstąpić. Na tę myśl poczuła ucisk w żołądku. Czy prośba o przytulenie była aż tak nierozsądna? Jego zdaniem tak, bo przecież jest środek tygodnia. Nie miał zamiaru w dni powszednie uzupełniać braków w emocjonalnej czarce Sarah. Wolał się zająć swoimi sprawami. - Na pewno jutro poczuję się lepiej - zapewniła z odrętwieniem. Nie miało znaczenia, jak będzie się czuła jutro - to teraz była w podłym nastroju, a Phil, jak zwykle, zachował się egoistycznie. Jeśli chciał, umiał być bystry i czarujący, ale interesowała go tylko własna osoba. Nigdy nie twierdził, że jest inaczej, ale po czterech latach mógłby nieco ustąpić i przyjąć bardziej elastyczną postawę. Nie miał takiego zamiaru, nadal najpierw zaspokajał swoje potrzeby. Sarah o tym wiedziała i nie zawsze jej się to podobało. Początkowo wmawiał jej, iż czuje się bardzo związany emoqonalnie z dziećmi, że jest trenerem w Małej Lidze i chodzi na wszystkie mecze swoich pociech. Po jakimś czasie Sarah zdała sobie sprawę, że Phil to fanatyk sportu -zrezygnował jednak z pracy trenerskiej, bo pochłaniała mu zbyt dużo czasu. Nie spotykał się z dziećmi w weekendy,

bo chciał mieć je dla siebie. Co prawda dwa razy w tygodniu zabierał pociechy na kolację, ale nigdy nie pozwalał im u siebie spać, bo doprowadzały go do szału. Były w wieku trzynastu, piętnastu i osiemnastu lat. Najstarszy syn właśnie wyjechał na studia, dwie młodsze dziewczynki wciąż mieszkały z matką. Phil uważał, że borykanie się z nimi to kara dla byłej żony za to, że porzuciła go dla innego. Sarah często czuła, że ukochany wyładowuje na niej złość na byłą żonę. Niestety, wyglądało na to, że ktoś musi ponieść również karę za grzeszki jego matki, która miała czelność umrzeć, gdy był trzylatkiem. Mówiąc wprost, nie radził sobie z osobistymi problemami, a winę zrzucał na Sarah, swoją żonę i dzieci. Z drugiej strony jego zalety okazywały się wystarczające, żeby z nim nie zrywać. Początkowo młoda prawniczka uważała ten związek za przejściowy, dlatego czasami aż trudno było jej uwierzyć, że przetrwał cztery lata. Za nic w świecie nie chciała się przyznać przed sobą, a tym bardziej przed matką, że ukochany wyznaczył bardzo ścisłe granice ich związku: spory dystans, spotkania dwa razy w tygodniu i życie z dala od siebie. - Zadzwonię do ciebie jutro, gdy będę wracał z siłowni. Zobaczymy się w piątek wieczorem... Kocham cię, dziecinko. Muszę już iść. W garażu jest potwornie zimno. Była zła. Często doprowadzał ją do szału, sprawiał zawód i ranił uczucia, a ona - nie wiadomo dlaczego - cierpliwie wszystko znosiła. - Ja też cię kocham - odparła. Po chwili zaczęła się zastanawiać, co przy wymawianiu tych słów ma na myśli mężczyzna, który w dzieciństwie stracił matkę, którego żona zostawiła dla innego i którego dzieci chcą od niego więcej, niż może im dać. Kocham cię. Co on właściwie przez to rozumie? Kocham cię, ale nie proś, żebym zrezygnował z pójścia na siłownię czy wybrał

się gdzieś z tobą wieczorem w dzień powszedni... albo w dniu, w którym nie mieliśmy się spotkać, wpadł do ciebie, żeby cię przytulić, bo jest ci smutno. Nie umiał dawać i miał poważne braki w emocjonalnej skarbonce, niezależnie od tego, jak mocno Sarah starałaby się nią potrząsnąć. Młoda kobieta przez następną godzinę leżała na kanapie i bezmyślnie wpatrywała się w ekran telewizora, starając się o niczym nie myśleć. W końcu zasnęła. Obudziła się o szóstej rano, pomyślała o Stanleyu i podjęła decyzję. Nie chciała, żeby pochowano go w mauzoleum bez żadnych świadków. Pewnie Phil uznałby jej postępowanie za nieprofesjonalne, ale chciała zachować się jak przyjaciółka starszego pana. Prawie przez godzinę stała pod prysznicem, wylewając łzy z powodu Stanleya, swojego ojca i Phila.

ROZDZIAŁ TRZECI

Sarah skierowała się w stronę cmentarza w Colmie, minęła długi rząd samochodów dostawczych i tuż przed dziewiątą dotarła na Cypress Lawn. Zawiadomiła sekretarkę w biurze, gdzie jest, i czekała w mauzoleum. O dziewiątej pojawili się pracownicy cmentarza z prochami Stanleya, umieścili urnę w niewielkiej wnęce, a potem przez pół godziny wmurowywali małą marmurową płytkę. Młoda kobieta przez cały czas bacznie ich obserwowała. Zdenerwowała się, że na płytce nie ma żadnych napisów, ale mężczyźni zapewnili ją, iż za miesiąc w tym samym miejscu pojawi się inna, z imieniem, nazwiskiem i odpowiednimi datami. Po czterdziestu minutach pochówek dobiegł końca. Sarah stała na słońcu w czarnej sukni i płaszczu. Przez chwilę sprawiała wrażenie oszołomionej i zdezorientowanej, potem spojrzała w niebo i powiedziała: - Do widzenia, Stanleyu. Kilka minut później wsiadła do samochodu i pojechała do biura. Czuła się okropnie. Wiedziała, że teraz będzie musiała wprowadzić w życie wszystko, co tak starannie zaplanowali w ciągu trzech lat wspólnej pracy, skrupulatnie rozdysponowując jego majątek i omawiając prawo podatko-

we. Na razie jednak mogła tylko czekać na wiadomości od spadkobierców. Nie miała pojęcia, jak długo to potrwa i czy nie trzeba będzie któregoś z nich szukać, była jednak pewna, że wcześniej czy później uda jej się dotrzeć do wszystkich. Miała dla nich dużo dobrych wiadomości od stryjecznego i ciotecznego dziadka, którego nawet nie znali. W drodze powrotnej starała się nie myśleć o Philu ani o Stanleyu. Przypominała sobie listę spraw do załatwienia. Perlman został pochowany tak prosto i bezpretensjonalnie, jak chciał. Pora zająć się wyceną jego majątku. Trzeba będzie zadzwonić do zaprzyjaźnionej pośredniczki handlu nieruchomościami i porozmawiać z nią na temat wyceny oraz sposobu wystawienia domu na sprzedaż. Ani Sarah, ani Stanley nie wiedzieli dokładnie, ile warta jest rezydenta. Od ostatnich szacunków ceny na rynku handlu nieruchomościami znacznie poszły w górę. Z drugiej strony od sześćdziesięciu lat nikt nie prowadził prac remontowych w domu przy Scott Street, nikt go nie modernizował ani nawet nie malował, było więc mnóstwo do zrobienia. Ktoś będzie musiał odrestaurować starą rezydenq'ę od piwnic po poddasze, co prawdopodobnie pochłonie niezłą fortunę. Spadkobiercy sami zadecydują, czy należy zrobić coś przy domu, nim zostanie wystawiony na sprzedać. Może zechcą sprzedać go w takim stanie, w jakim jest, i wszelkie problemy przerzucić na nowych właścicieli? Decyzja należy do obdarowanych, ale warto znać przynajmniej przybliżoną cenę, żeby podać ją spadkobiercom, gdy przyjadą na otwarcie testamentu. Po powrocie do biura Sarah zadzwoniła do pośredniczki handlu nieruchomościami. Umówiły się na spotkanie w rezydencji na początku przyszłego tygodnia. Młoda prawniczka nigdy wcześniej nie zwiedzała całego domu. Miała teraz klucze, ale nie chciała wchodzić do niego sama. Bała się, że to jedynie spotęgowałoby jej smutek. Uważała również, że takie postępowanie graniczyłoby ze wścibstwem,

dlatego wolała obejrzeć rezydencję w towarzystwie pośredniczki i wszystko załatwić profesjonalnie, jak powiedziałby Phil. Jako pracę zleconą przez klienta, nie przyjaciela. Wystarczy, że podczas pochówku zachowywała się jak przyjaciółka. Gdy skończyła rozmowę z pośredniczką handlu nieruchomościami, sekretarka poinformowała ją, że dzwoni Audrey. Po chwili wahania Sarah wzięła głęboki wdech i odebrała rozmowę. Kochała mamę, ale nie lubiła, gdy starsza pani wtrącała się w jej prywatne sprawy. - Cześć, mamo - powiedziała beztroskim, radosnym tonem. Nie lubiła opowiadać Audrey o swoich problemach, bo wtedy zawsze - wcześniej czy później dochodziły do spraw, o których Sarah nie chciała rozmawiać. Matka bezpardonowo naruszała granice wyznaczone przez córkę. Nie pomagały ani spotkania grup AA, ani żadne terapie. - Dotarła do mnie wczoraj wieczorem twoja wiadomość, ale powiedziałaś, że wychodzisz na miasto, więc nie dzwoniłam - wyjaśniła Sarah. - Masz bardzo zmieniony głos. Co się stało? I to by było na tyle, jeśli chodzi o beztroski i radosny ton. - Jestem po prostu zmęczona. Mam dużo pracy. Przedwczoraj zmarł jeden z moich klientów, więc próbuję uporządkować jego sprawy majątkowe. Czeka mnie mnóstwo roboty. - Przykro mi - powiedziała Audrey ze szczerym współczuciem. Plus dla matki. Sarah nie miała nic przeciwko współczuciu, po prostu nie cierpiała tego, co następowało potem. W pytaniach starszej pani, a nawet w jej pełnych życzliwości gestach zawsze wyczuwało się skłonność do krytyki i wścibstwo. - Czy stało się coś jeszcze?

- Nie. Reszta jest w jak najlepszym porządku. Sarah słyszała własny piskliwy głos i była na siebie wściekła. Weź się w garść, i to natychmiast powtarzała sobie - bo inaczej wpadniesz. Audrey zawsze wyczuwała przez skórę zdenerwowanie córki i wtedy zaczynała zadawać pytania, a kończyła na oskarżeniach. I co gorsza, na radach, których Sarah wcale nie chciała słyszeć. - Jak się miewasz? Co robiłaś wczoraj wieczorem? -spytała młoda kobieta, próbując odwrócić uwagę matki. Czasami to działało. - Byłam z Mary Ann w nowym klubie czytelniczym. Mary Ann to jedna z wielu przyjaciółek matki. Audrey przez dwadzieścia dwa lata wdowieństwa obracała się w towarzystwie innych kobiet, grała w brydża, robiła różne kursy, chodziła na spotkania damskich klubów, a nawet jeździła z przyjaciółkami na wycieczki. W tym czasie spotykała się z kilkoma mężczyznami, ale albo byli alkoholikami, albo mieli jakieś poważne problemy, albo ukrywali fakt, że są żonaci. Wyglądało na to, że Audrey przyciąga nieodpowiednich partnerów. Po zerwaniu z każdym z nich wracała do kobiecego grona. Teraz przeżywała kolejny okres celibatu po rozstaniu z właścicielem salonu samochodowego, następnym alkoholikiem - albo tak przynajmniej twierdziła. Sarah nie mogła uwierzyć, że na tej planecie jest tylu pijaków, chociaż, z drugiej strony, gdyby w najbliższej okolicy był tylko jeden, na pewno trafiłby na Audrey. - Pewnie miło spędziłyście czas - podpowiedziała Sarah, mając na myśli wyprawę do klubu czytelniczego. Nie umiała sobie wyobrazić gorszego zajęcia niż chodzenie do klubu czytelniczego w towarzystwie innych kobiet. Między innymi dlatego w weekendy wciąż spotykała się z Philem. Nie chciała skończyć jak matka. Pomimo wieloletnich usilnych próśb Audrey Sarah nigdy nie zapisała się do grupy Dorosłych Dzieci Alkoholików, chociaż zda-

niem starszej pani powinna. Przed pójściem na studia dziewczyna przez jakiś czas chodziła do psychoterapeuty i uważała, że uporała się przynajmniej z kilkoma „problemami", spowodowanymi zarówno przez matkę, jak i ojca. Nigdy nie chodziła na randki z alkoholikami. Jej specjalnością byli mężczyźni niedostępni emocjonalnie, bo chociaż ojciec mnóstwo czasu spędzał w domu, w rzeczywistości nigdy go nie znała. Odgrodził się od nich wszystkich swoim alkoholizmem. - Chciałam ci powiedzieć, że w tym roku Święto Dziękczynienia organizujemy u Mimi. Mimi, matka Audrey i babcia Sarah, miała osiemdziesiąt dwa lata, przeżyła długie, szczęśliwe małżeństwo, od dziesięciu lat była wdową i obecnie jej związki z mężczyznami wyglądały o wiele normalniej niż córki, a nawet wnuczki. Zawsze jakimś cudem umiała sobie znaleźć miłych, normalnych i szczęśliwych wdowców w swoim wieku. Niemal każdy wieczór spędzała poza domem i w przeciwieństwie do Audrey korzystała z życia pełnymi garściami, bardzo rzadko przebywając w towarzystwie innych kobiet. - Bardzo się cieszę - powiedziała Sarah, zapisując ten fakt w kalendarzu. - Mam coś przynieść? - Chciałabym, żebyś mi pomogła przy pieczeniu indyka. - Będzie ktoś jeszcze? Czasami matka przyprowadzała przyjaciółkę, która nie miała gdzie się podziać. Babcia niekiedy zapraszała swoje koleżanki, a nawet aktualnego adoratora, co bardzo denerwowało Audrey. Sarah podejrzewała, że matka jest zazdrosna, ale nigdy nie powiedziała tego na głos. - Nie jestem pewna. Znasz babcię. Chyba ma zamiar zaprosić jednego z panów, z którymi teraz się spotyka, bo jego dzieci mieszkają na Bermudach. - Pytałam tylko z czystej ciekawości - wyjaśniła Sarah. - Nie przyprowadzisz Phila, prawda? - upewniała się Audrey.

Sposób, w jaki to powiedziała, zdradzał wszystko. Od samego początku uznała go za faceta z problemami -w końcu była ekspertem od nieudaczników. To samo pytanie zadawała rokrocznie, co niezmiennie doprowadzało młodą kobietę do szału. Przecież matka dobrze wiedziała, że Phil nie przyjdzie na Święto Dziękczynienia. Od czterech lat wszystkie święta spędzali osobno, bo on wyjeżdżał z dziećmi i nigdy nie zaproponował Sarah, żeby się do nich przyłączyła. - Nie. Wybiera się ze swoimi pociechami na narty do Tahoe. - Domyślam się, że jak zwykle cię nie zaprosił - syknęła matka zjadliwie. Szczerze nienawidziła Phila i nic nie zapowiadało, żeby sytuacja miała kiedykolwiek się zmienić na lepsze. Zarzucała mu wszystko oprócz alkoholizmu i homoseksualizmu, bo rzeczywiście nie był ani alkoholikiem, ani homoseksualistą. - To powinno ci uświadomić, jak niewiele dla niego znaczy wasz związek. Masz trzydzieści osiem lat, Sarah. Powinnaś poszukać sobie innego faceta, wyjść za mąż i urodzić dzieci. Phil nigdy się nie zmieni. Ma zbyt dużo problemów. Oczywiście, matka miała rację, tymczasem partner Sarah dostawał gęsiej skórki na myśl o jakiejkolwiek terapii. - Nie chcę się dzisiaj nad tym zastanawiać, mamo. Mam mnóstwo pracy. Phil powinien jak najwięcej czasu spędzać ze swoimi dziećmi. Kiedy to robi, chce być z nimi sam na sam. Martwiło ją to od roku lub dwóch, chociaż za nic w świecie nie przyznałaby się matce. Sarah kilkakrotnie spotkała się z dziećmi ukochanego, ale nigdy nie zapraszał jej na wspólne wyjazdy. Uparcie twierdził, że chce całkowicie poświęcić czas dzieciom, i nie zamierzał ustąpić ani na jotę - tak samo jak w sprawie wypraw na siłownię w dni

powszednie. Była więc jego weekendową dziewczyną i sama nie bardzo rozumiała, dlaczego tak długo i cierpliwie wszystko znosi. Nawet jeśli żadne z nich nie myślało o małżeństwie, po czterech latach znajomości powinni zrobić jakiś krok do przodu. - Oszukujesz sama siebie. To leń i pasożyt. - Nieprawda. Jest bardzo dobrym adwokatem - broniła go Sarah. Rozmawiając z matką, czuła się jak dwunastolatka. Audrey zawsze spychała ją do defensywy i zapędzała w kozi róg. - Nie mówię o jego karierze. Mam na myśli wasz związek, a właściwie jego brak. Dokąd to wszystko prowadzi? Sarah wcale nie chciała, by to dokądkolwiek prowadziło, choć po cichu marzyła, żeby móc spotykać się z ukochanym również w dni powszednie. Tymczasem matka stawiała ją w niezręcznej sytuacji i zgłaszała mnóstwo zastrzeżeń. - Na razie jesteśmy w tym miejscu, w którym chcemy być, mamo. Może przestałabyś o tym myśleć? W tej chwili nie mam czasu na nic więcej. Staram się robić karierę. - Ja w twoim wieku robiłam karierę i miałam dziecko -przypomniała Audrey, wyraźnie zadowolona z siebie. Taaak, a do tego męża, który był prawdziwym leniem i pasożytem. Beznadziejnym mężem i ojcem, facetem nie-umiejącym nawet utrzymać pracy - miała na końcu języka Sarah, chociaż, jak zwykle, nic nie powiedziała. Nie chciała kłócić się z matką, przynajmniej dzisiaj. - Na razie nie chcę mieć dziecka, mamo. Może nawet nigdy, a tym bardziej męża, który mógłby się okazać taki jak ojciec. - Wystarczy mi to, co mam - dodała. - Kiedy kupisz nowe mieszkanie? Na litość boską, Sarah, przecież to prawdziwa nora. Powinnaś poszukać sobie przyzwoitego apartamentu i wyrzucić na śmietnik meble,

które wleczesz za sobą od studiów. Może wtedy byś w końcu wydoroślała. - Jestem dorosła i lubię swoje mieszkanie - warknęła młoda kobieta przez zaciśnięte zęby. Tego ranka pochowała przyjaciela i ulubionego klienta, poprzedniego wieczora Phil potwornie ją zawiódł. Nie chciała wysłuchiwać kazań matki na temat swojego mieszkania i partnera. - Muszę wracać do pracy. Zobaczymy się w Święto Dziękczynienia. - Nie możesz wiecznie uciekać przed rzeczywistością, Sarah. Pora stawić czoło problemom. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz tracić kolejne lata u boku Phila albo mężczyzn takich jak on. Słowa Audrey zawierały więcej prawdy, niż chciałaby usłyszeć Sarah. Wiedziała, że powinna poprosić Phila o coś więcej, ale gdyby się nie zgodził i odszedł, nie miałaby z kim spędzać weekendów. Nie lubiła samotności, nie pociągały jej też kluby czytelnicze. Był to problem, którego dotychczas nie udało jej się rozwiązać i na razie nie miała zamiaru się nim zajmować. Fakt, że matka z tego powodu wierci jej dziurę w brzuchu, jedynie pogarszał sprawę. - Dziękuję, mamo, za troskę, ale nie mogę teraz o tym rozmawiać. Mam dużo pracy. Mówiąc to, miała wrażenie, że słyszy Phila. Był mistrzem uników. I odmowy. Sama też skutecznie stosowała te metody od lat. Odłożyła słuchawkę bardzo zdenerwowana. Wciąż dźwięczały jej w uszach złośliwe pytania i krytyczne uwagi matki. Badawcze spojrzenia Audrey i jej opinie dotyczące życia Sarah zawsze pogarszały samopoczucie młodej kobiety. Panicznie bała się Święta Dziękczynienia. Na szczęście była jeszcze babcia, która naprawdę potrafi podnieść człowieka na duchu. Co więcej, możliwe, że zaprosi ona jednego ze swoich adoratorów. Zawsze byli to mili

starsi panowie. Mimi umiała ich znaleźć dosłownie wszędzie. Nieco później zadzwoniła babcia i powtórzyła zaproszenie na Święto Dziękczynienia. Rozmowa z nią była przyjemna, czuła i krótka. Taaak, Mimi to prawdziwy skarb. Po odłożeniu słuchawki Sarah zajęła się sprawami Stanleya: przygotowała listę pytań, które chciała zadać pośredniczce handlu nieruchomościami, i sprawdziła, czy wysłano listy do spadkobierców. Następnie wróciła do normalnej pracy. Zanim się zorientowała, miała za sobą kolejny trzynastogodzinny dzień pracy. Do domu dotarła tuż przed dziesiątą, o północy zadzwonił Phil. W jego głosie wyczuła ogromne zmęczenie. Oznajmił, że idzie spać. Wrócił z siłowni dopiero o wpół do dwunastej. Aż trudno było uwierzyć, że mieszka zaledwie sześć przecznic dalej, zwłaszcza że zachowywał się, jakby przez pięć dni w tygodniu przebywał w innym mieście. Podczas pięciominutowej rozmowy uzgodnili plany na najbliższy weekend, a dziesięć minut po odłożeniu słuchawki Sarah zapadła w niespokojny sen - sama w łóżku, którego nie słała przez cały tydzień. W nocy przyśniła jej się matka, dlatego aż dwukrotnie obudziła się z płaczem. Rano bardzo bolały ją głowa i brzuch, ale wmówiła sobie, że to wszystko z powodu śmierci Stanleya. Filiżanka kawy, dwie aspiryny i kilkanaście godzin ciężkiej pracy na pewno pomogą. Zawsze pomagały.

ROZDZIAŁ CZWARTY

W piątkowy wieczór Sarah czuła się, jakby przejechał ją czołg. Do tego czasu odezwał się jeden ze spadkobierców Stanleya, pozostali na razie nie dali znaku życia. W poniedziałek czekało ją spotkanie z pośredniczką handlu nieruchomościami. Powoli zaczynała brać górę ciekawość, jak wyglądają wnętrza domu. Kobieta nie mogła się doczekać poniedziałku. Na początku tygodnia Mimi zaproponowała podczas rozmowy telefonicznej, żeby wnuczka przyprowadziła kogoś na Święto Dziękczynienia. Babcia zawsze witała wszystkich z otwartymi ramionami. Nie wymieniła Phila, ale Sarah wiedziała, że zaproszenie obejmuje również i jego. W przeciwieństwie do Audrey Mimi nigdy nie wtrącała się w nie swoje sprawy, nie krytykowała ani nie zadawała pytań, które mogłyby postawić młodą kobietę w niezręcznej sytuaq'i. Relacje między Sarah a babcią zawsze były szczere, pełne ciepła i akceptacji. Staruszka należała do wyjątkowo miłych osób i ubóstwiali ją dosłownie wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci. Aż trudno uwierzyć, że tak łagodna i szczęśliwa istota jest matką zgryźliwej sześćdziesięciolatki. Trzeba jednak przyznać, że życie małżeńskie córki nie było tak udane jak matki, a Audrey musiała drogo zapłacić za popełnione błędy. Mimi miała za sobą długie, szczęś-

liwe i spokojne małżeństwo, a człowiek, za którego wyszła za mąż i który przetrwał u jej boku ponad pięćdziesiąt lat, był prawdziwym skarbem. Stanowił przeciwieństwo ojca Sarah, który okazał się kompletnym idiotą. Nic więc dziwnego, że Audrey czasami była zgorzkniała, krytyczna i podejrzliwa. Sarah nie lubiła tych cech u matki, chociaż do pewnego stopnia rozumiała jej podejście do życia. W piątek wieczorem po dotarciu do domu Sarah była fizycznie i psychicznie wyczerpana. Wciąż miała przed oczami smutną, nieodwracalną scenę zamurowywania prochów Stanleya w mauzoleum. Nie mogła zapomnieć o jego długim, a jednocześnie jakże pustym życiu. Zostawił fortunę, ale niewiele więcej. Nieustannie przypominała sobie uwagi starszego pana dotyczące jej postępowania. Nagle zrozumiała, że w życiu liczy się nie tylko praca. W końcu dotarły do niej słowa, które staruszek powtarzał od trzech lat. Zaczęły nabierać sensu, gdy odtwarzała w myślach wszystko, co wydarzyło się w ostatnim tygodniu, łącznie z zachowaniem Phila. Nagle przestały do niej trafiać wyjaśnienia, którymi karmił ją od czterech lat. Nawet jeśli nigdy nie mieli zamiaru się pobrać, długa znajomość powinna do czegoś zobowiązywać, na przykład do niesienia sobie nawzajem pomocy i wspierania się w trudnych chwilach. Tymczasem Phil wciąż zdecydowanie jej tego odmawiał, a jeśli tak, to po co przedłużać tę znajomość? W końcu seks to nie wszystko. Stanley miał rację. W życiu liczy się coś więcej niż tylko sześćdziesiąt godzin pracy tygodniowo i niezobowiązujące znajomości. Zgodnie z niepisaną umową Phil zazwyczaj pojawiał się u Sarah w piątkowe wieczory koło ósmej, po siłowni. Czasami nawet o dziewiątej. Dzięki wielogodzinnym codziennym ćwiczeniom miał fantastyczne ciało, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, ona również. Czasami ją to złościło. Ukochany był w znacznie lepszej formie niż ona, bo siedziała za biurkiem po dwanaście godzin dziennie

i ćwiczyła tylko w weekendy. Wyglądała wspaniale, ale nie tak jak on. Z drugiej strony nie przywiązywała do tego aż takiej wagi i nie miała czasu. Phil poświęcał na ćwiczenia po kilka godzin dziennie, co często ją niepokoiło, bo oznaczało, że to nie ona jest dla niego najważniejsza. Zawsze liczyła, że z czasem podniesie swoją pozyq'ę w rankingu, ale w ostatnich miesiącach powoli zaczynała tracić nadzieję -Phil twardo trzymał się swego i uparcie bronił raz osiągniętego status quo. Czasami odnosiła wrażenie, że utknęli w martwym punkcie, a ich związek należałoby uznać za czteroletnią przygodę na jedną noc. Po śmierci Stanleya zdecydowanie przestało jej to odpowiadać. Po ostatniej odmowie odczuwała do Phila urazę, dobrze jednak wiedziała, że jeśli chce nadal kontynuować znajomość, musi zaakceptować warunki, które uzgodnili na samym początku. Bała się rozstania. Od czterech lat nie spotkała żadnego innego mężczyzny, który by jej odpowiadał, nawet jeśli związek z Philem ograniczał się do kontaktu fizycznego dwa razy w tygodniu i nie angażował serc. Godząc się na taki układ, rezygnowała jednak z wielu rzeczy - przede wszystkim z nadziei na lepszego i milszego mężczyznę, który mógłby bardziej ją kochać. Od dawna nie miała takiego dylematu. Śmierć Stanleya bardzo nią wstrząsnęła. Phil pojawił się wcześniej niż zwykle. Otworzył drzwi swoim kluczem, wszedł do środka, wyciągnął się na kanapie i włączył telewizor. Chwilę później Sarah wyszła spod prysznica. Mężczyzna zerknął na nią przez ramię i głośno jęknął. - O Boże, mam za sobą gówniany tydzień! Nie tak dawno zauważyła, że ukochany zawsze zaczyna od skarg na swój tydzień, dopiero potem pyta o jej pracę albo w ogóle tego nie robi. To dziwne, jak jego zachowanie ostatnio zaczęło działać jej na nerwy. Z niespotykaną bezstronnością i fascynacją obserwowała swoje uczucia i reak-

cje na jego zachowanie, jakby była czymś w rodzaju deus ex machina, zwisała z sufitu, śledziła wszystko, co dzieje się w pokoju, i w myślach wygłaszała komentarze. - Taaak, ja też. Pochyliła się, żeby go pocałować. Wciąż była owinięta ręcznikiem, ociekała wodą i miała mokre włosy. - Jak wypadły przesłuchania? - Były potwornie długie, nudne i głupie. Co mamy dzisiaj na kolaq'ę? Umieram z głodu. - Jeszcze nic. Nie wiedziałam, czy będziesz chciał gdzieś wyjść, czy zostaniemy w domu. Często w piątkowe wieczory nigdzie nie wychodzili, bo byli zbyt zmęczeni po długim tygodniu. Oboje ciężko pracowali, ale Phil z pewnością przeżywał więcej stresów niż Sarah, która godzinami ślęczała nad nowymi przepisami prawa podatkowego, żeby pomóc swoim klientom albo uchronić ich przed fiskusem. Miała monotonne, drobiazgowe i czasami uciążliwe zajęcie. Jego działalność bardziej rzucała się w oczy. Rzadko planowali coś na piątkowe wieczory. Po prostu decydowali się w zależności od rozwoju sytuacji. - Chętnie wybrałabym się do jakiegoś lokalu, jeśli tylko masz ochotę - zasugerowała. Kolacja na mieście mogłaby podnieść ją na duchu. Sarah wciąż nie zdołała się otrząsnąć po śmierci Stanleya, dlatego, pomimo niewypowiedzianych skarg, pytań, a nawet wątpliwości, cieszyła się, że widzi Phila. Zawsze tak było. Dobrze go znała, dlatego weekendy z nim zapewniały odprężenie, a czasami niezłą zabawę. Był taki przystojny, tryskał zdrowiem i energią - nawet gdy leżał na kanapie i oglądał telewizję. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, piaskowe włosy i zielone oczy. Mógł się pochwalić wyjątkową urodą, szerokimi barami, wąską talią i długimi nogami. Jeszcze lepiej wyglądał nago, chociaż w tym tygodniu Sarah nie odczuwała zbyt wielkiego pociągu fizycz-

nego. Przygnębienie zawsze obniżało libido młodej kobiety dlatego bardziej zależało jej na tym, żeby ukochany po prostu ją przytulił. Chwilowa niechęć do bliższego kontaktu fizycznego nie stanowiła problemu. Rzadko kochali się w piątkowe wieczory, bo zazwyczaj oboje byli za bardzo zmęczeni. Zaległości nadrabiali w sobotnie ranki albo wieczory, a czasami i w niedziele, zanim Phil wrócił do siebie, żeby przygotować się na następny tydzień. Od lat próbowała go namówić do zostawania w niedzielę na noc, ale twierdził, że lubi w poniedziałek rano wyjeżdżać do pracy ze swojego mieszkania. U niej nie mógł się odpowiednio przygotować, bo nie miał swoich rzeczy. Nie chciał również, żeby Sarah zostawała u niego do poniedziałku. Powtarzał, że przed powrotem z początkiem tygodnia na ring musi się porządnie wyspać, a jej obecność za bardzo go rozprasza. Traktował swoje słowa jak komplement, mimo to czuła się zawiedziona. Szukała wszelkich możliwych sposobów, żeby mogli spędzać wspólnie trochę więcej czasu, ale Phil zdecydowanie oponował. Dotychczas zawsze wygrywał wszelkie potyczki, choć - być może - ostatnio zaczął przegrywać całą bitwę. Konsekwentne ograniczanie wspólnie spędzanego czasu zaczynało drażnić Sarah; czuła, że niewiele znaczy dla ukochanego. Chociaż za nic w świecie by się do tego nie przyznała, być może matka miała raqę. Może potrzebuje czegoś więcej, niż Phil jest w stanie jej dać? Na przykład kilku dodatkowych wieczorów w dni powszednie i od czasu do czasu spędzenia razem jakichś świąt? Sarah po śmierci Stanleya zaczęła się na nowo zastanawiać nad swoim życiem i próbowała zdecydować, czego od niego chce. Na pewno nie chciała umrzeć w samotności tak jak jej wiekowy przyjaciel, mogąc się poszczycić tylko pieniędzmi i osiągnięciami zawodowymi. Pragnęła czegoś więcej, czego Phil nie chciał jej dać. Nagle ogarnęły ją wątpliwości, których nigdy dotąd nie odczuwała. Może Stanley miał ra-

cję, powtarzając, że Sarah pracuje za ciężko, a życie przechodzi jej koło nosa? - A może dziś wieczorem zamówilibyśmy jakieś danie na wynos? - spytał Phil, przeciągając się z zadowoleniem. - Tak mi tu dobrze, że nie chce mi się nigdzie ruszać. Na szczęście nie zdawał sobie sprawy z rozterek, które dręczyły młodą kobietę przez cały tydzień. Nie dostrzegał w jej zachowaniu nic niezwykłego. - W porządku. Wyjęła jadłospisy restauracji, z których najczęściej korzystali: indyjskich, chińskich, tajskich, japońskich, włoskich. Wybór był wręcz nieograniczony. Przeważnie jadała dania na wynos. Brakowało jej czasu i cierpliwości na gotowanie, poza tym, jak sama przyznawała, nie miała zbyt wielkiego talentu kulinarnego. - Na co masz dziś ochotę? - spytała. Była szczęśliwa, że jest z Philem. Jego obecność rozpraszała przynajmniej część wątpliwości, które ją dręczyły w ciągu tygodniu. Lubiła z nim przebywać, dlatego właśnie chciała częściej go widywać. - Nie wiem... Coś rajskiego?... Sushi?... Niedobrze mi się robi na myśl o pizzy. Jadłem ją przez cały tydzień w biurze... Co powiesz na kuchnię meksykańską? Chętnie zjadłbym dwa wołowe burrito i trochę guacamole. Ty też? - zasugerował Phil. Lubił aromatyczne, pikantne potrawy. - Nawet bardzo - przyznała z uśmiechem. Naprawdę odpowiadało jej takie życie. Lubiła piątkowe wieczory, kiedy pozwalali sobie na całkowite lenistwo, siadali z jedzeniem na podłodze, oglądali telewizję i odpoczywali po długim tygodniu. Prawie zawsze spotykali się i jedli kolację u niej, a potem czasami sypiali u niego. Wolał swoje łóżko, chociaż w weekendy nie miał nic przeciwko sypianiu u niej, bo wtedy następnego dnia mógł wyjść, kiedy chciał, żeby pozałatwiać swoje sprawy.

Zamówiła meksykańską kolację, o którą prosił, a dla siebie enchilady z kurczakiem, serem i podwójną porcją guacamole, po czym położyła się na kanapie obok Phila. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Bezmyślnie wpatrując się w ekran telewizora, czekali na jedzenie. Oglądali jakiś program o chorobach w Afryce. Właściwie wcale ich to nie interesowało, ale przynajmniej mieli na co patrzeć, czekając, aż ich rozgorączkowane umysły uspokoją się po całym tygodniu. Jak konie wyścigowe musieli ochłonąć po długim biegu. Oboje ciężko pracowali. - Masz jakieś plany na jutro? - spytała. - Czy w tym tygodniu któreś z twoich dzieci gra jakiś mecz? - Nie. Zostałem zwolniony z rodzicielskich obowiązków. W sierpniu syn wyjechał do UCLA na pierwszy rok studiów, a obie córki wolały spędzać weekendy z przyjaciółmi. Dzięki nieobecności pierworodnego Phil nie musiał już uczestniczyć w tylu imprezach sportowych. Dziewczęta bardziej interesowały się chłopakami niż sportem, co znacznie ułatwiało Philowi życie. Starsza bardzo dobrze grała w tenisa, więc często umawiała się z ojcem na jakiś mecz, ale ponieważ miała piętnaście lat, wolała spędzać weekendy z każdym, byle nie z rodzicami. Młodsza nie interesowała się żadnymi dyscyplinami. Mimo wszystko wyglądało na to, że sport jest jedyną płaszczyzną porozumienia między Philem a jego dziećmi. - Masz na coś ochotę? - spytał od niechcenia. - Sama nie wiem. Może na kino. Poza tym w MOMA jest wspaniała wystawa fotograficzna. Moglibyśmy ją obejrzeć. Sarah wybierała się tam od kilku tygodni, ale na razie jej się to nie udało. Miała nadzieję, że zdąży obejrzeć wystawę przed zamknięciem. - Jutro mam dużo spraw do załatwienia - przypomniał sobie nagle Phil. - Muszę kupić nowe opony, umyć auto,

odebrać rzeczy z pralni chemicznej, zrobić pranie, jednym słowem to, co zwykle. Wiedziała, co to oznacza. Wyjdzie następnego ranka zaraz po przebudzeniu i wróci na kolację. Często tak postępował. Najpierw zapewniał, że nie ma nic do roboty, a potem był zajęty od rana do wieczora. Wolał wykonywać swoje obowiązki sam. Uważał, że tak jest szybciej. Sarah z chęcią by mu towarzyszyła, żeby wzmocnić łączącą ich więź, ale ukochany unikał tego jak ognia. Wyraźnie bał się zbytniej bliskości. - Czemu nie możemy spędzić całego dnia razem? Pranie mógłbyś zrobić w niedzielę u mnie zasugerowała Sarah. W jej budynku też były pralki, a kiedy jego rzeczy by się prały, mogliby razem obejrzeć jakiś film w telewizji albo na wideo. Sarah wręcz chętnie zrobiłaby pranie za niego. Czasami lubiła wyręczać go w drobnych domowych pracach. - Nie bądź głupia, mam pralki u siebie. W ostateczności mogę się wybrać do jakiegoś sklepu i kupić sobie więcej bielizny. Często to robił, gdy nie miał czasu albo ochoty na pranie. Samotni mężczyźni nagminnie tak postępowali. To samo robił z koszulami, gdy brakowało mu czasu na odebranie swoich rzeczy z pralni chemicznej. W rezultacie miał góry bielizny i garderobę pełną koszul, co mu nie przeszkadzało. - Rano zmienię opony. Najprawdopodobniej w Oakland. Może poszłabyś w tym czasie sama do muzeum? Fotografia nie jest moją pasją. Tak samo jak spędzanie sobót z Sarah. Wybierał wolność i samodzielne wykonywanie codziennych obowiązków. Wracał dopiero wieczorem. - Wolałabym spędzić ten czas z tobą! - oznajmiła zdecydowanie.

W tej chwili zadzwonił dzwonek u drzwi. Zamówione jedzenie. Zrezygnowała z kłócenia się z Philem o sposób spędzenia następnego dnia. Jedzenie było dobre. Po kolacji Phil znów wyciągnął się na kanapie. Sarah włożyła resztki do lodówki na wypadek, gdyby chcieli je zjeść w sobotę czy niedzielę, po czym usiadła na podłodze obok ukochanego, a on pochylił się i pocałował ją. Uśmiechnęła się do niego. Uwielbiała to. Nie musiała wykonywać z nim codziennych zajęć, ważniejsze, że okazywał jej uczucie. Pomimo narzuconego dystansu Phil był zdumiewająco ciepłym mężczyzną. Stanowił egzotyczne połączenie przeciwieństw: niezależności i uczuciowości. - Mówiłem ci już dzisiaj, że cię kocham? - spytał, przyciągając ją bliżej. - Chyba nie. Uśmiechnęła się do niego. Przez cały tydzień tak bardzo za nim tęskniła. Ich związek rozkwitał od piątku do niedzieli, niestety potem Phil znikał z jej życia na pięć dni. Dlatego jego nieobecność była taka przykra. - Ja też cię kocham - zapewniła, odwzajemniając pocałunek, a potem głaszcząc go po jedwabistych, jasnych włosach. Usiadła obok niego i razem obejrzeli wiadomości o dwudziestej trzeciej. Piątkowe wieczory zawsze mijały bardzo szybko. Nim zjedli kolację, trochę odpoczęli, porozmawiali o minionym tygodniu albo po prostu posiedzieli w milczeniu, robiło się bardzo późno. Co prawda Sarah zdążyła złapać oddech, rozluźnić się i zacząć cieszyć chwilą, ale właśnie mijała połowa ich wspólnego weekendu. Aż trudno uwierzyć, jak szybko zleciał im czas. Nazajutrz obudzili się stosunkowo wcześnie. Był zimny, szary listopadowy dzień. Drobny deszczyk spływał po szybach. Gdy wstali z łóżka, Phil poszedł wziąć prysznic, a Sarah zaczęła przygotowywać śniadanie. Zawsze powta-

rzał, że lubi jej śniadania. Przyrządzała wspaniałe francuskie tosty, gofry i jajecznicę. Więcej problemów miała z omletami, ale za to robiła fantastyczne jajka po benedyk-tyńsku. Tym razem usmażyła jajecznicę i całe góry chrupkiego bekonu. Do tego podała angielskie muffiny z ogromną szklanką soku pomarańczowego dla niego i latte z ekspresu dla siebie. Ekspres do kawy dostała od ukochanego pod choinkę w pierwszym roku ich znajomości. Może nie był to zbyt romantyczny prezent, ale służył im przez cztery lata. Używała go tylko wtedy, gdy był u niej Phil. W dni powszednie w drodze do pracy wpadała do Starbucks i kupowała cappuccino, które zabierała do biura. W soboty i niedziele chętnie jadali smakowite śniadania, które przygotowywała w domu. - Pychota - westchnął szczęśliwy, wcinając jajka i obżerając się bekonem. Zabrała zza drzwi gazety i podała mu. Był cudowny, leniwy sobotni poranek, a Sarah z ogromną przyjemnością wróciłaby do łóżka kochać się z Philem. Nie spali ze sobą od ubiegłego tygodnia. Czasami opuszczali tydzień, gdy jedno z nich albo oboje byli zbyt zmęczeni czy chorzy, przeważnie jednak prowadzili regularne i wyjątkowo satysfakcjonujące życie seksualne. Dobrze się znali i przez cztery lata doskonale rozumieli w łóżku. Nie chciała z tego zrezygnować. Sarah odpowiadało towarzystwo Phila oraz fakt, że on również był prawnikiem i przynajmniej do pewnego stopnia interesował się jej pracą, chociaż nie była taka ekscytująca jak jego. Dobrze się razem bawili, mieli taki sam gust, jeśli chodzi o filmy i jedzenie. Sarah lubiła dzieci Phila, chociaż rzadko je widywała, a gdy spotykali się z jego albo jej przyjaciółmi, wyraźnie odpowiadali im ci sami ludzie, bo potem oboje wyrażali podobne opinie. Ich związek miał sporo dobrych stron, dlatego nie mogła zrozumieć, dlaczego Phil nie chce zaangażować się jeszcze bardziej. Ostatnio doszła

do wniosku, że może pewnego dnia chętnie zaczęłaby z nim wspólne życie, ale nie było na to szansy. Na samym początku oświadczył, że nie ma zamiaru z nią mieszkać ani brać ślubu, interesują go tylko randki. I rzeczywiście poprzestawali na randkach. Jemu to wystarczało, jej przez cztery lata również. Teraz jednak uznała, że jest trochę za stara na związek, w którym właściwie nie ma żadnych zobowiązań. Miała trzydzieści osiem lat i dotychczas zaliczyła aż za dużo randek. Chodziła na nie jako nastolatka, studentka, młoda prawniczka, a teraz wspólniczka w kancelarii adwokackiej. Odniosła sukces zawodowy, tymczasem jeśli chodzi o mężczyzn, wciąż tkwiła w tym samym punkcie co podczas studiów na Harvardzie. Robienie tego samego rok po roku sprawiało, że czasami czuła się tak, jakby utknęła na granicy światła i ciemności. Nie posuwała się ani do przodu, ani do tyłu. Nic w jej życiu się nie zmieniało. Po prostu wisiała w czasoprzestrzeni i tylko przybywało jej lat. Nie mogła się z tym pogodzić, tymczasem Phil we własnym przekonaniu wciąż był młodzieniaszkiem i odpowiadał mu taki stan rzeczy. Lubiła go, może nawet do pewnego stopnia kochała, chociaż wiedziała, że jest egoistą, potrafi być arogancki, czasami wręcz pompatyczny, i wyznaje inne wartości niż ona. Sarah zawsze stawiała na pierwszym miejscu ludzi, którzy coś dla niej znaczyli, Phil myślał tylko o sobie. Często odwoływał się do filmu wideo na temat bezpieczeństwa w samolocie. Powtarzają tam, że najpierw trzeba samemu włożyć maskę tlenową, a dopiero potem pomagać innym, czyli przede wszystkim zająć się sobą. Zawsze. Uważał ten instruktaż za ważną lekcję życiową i usprawiedliwiał nim sposób, w jaki traktuje innych. Trudno było dyskutować z nim na ten temat, więc Sarah milczała, uznając jedynie, że po prostu różnią się od siebie. Po śniadaniu Phil poszedł zająć się swoimi sprawami, a Sarah posłała łóżko. Wspomniał coś, że zostanie u niej na

noc, więc zmieniła pościel i zawiesiła w łazience świeże ręczniki. Umyła naczynia, a potem poszła odebrać swoje pranie. Jak każda pracująca samotna osoba nigdy nie miała czasu w ciągu tygodnia. Jedynym dniem, który mogła poświęcić na obowiązki domowe, była sobota, dlatego również Phil szedł wtedy do swoich zajęć. Kiedy proponowała, żeby wykonywali je razem, przypominał, że tak postępują małżeństwa, nie ludzie samotni, a przecież oni nie są małżeństwem. Dlatego osobno robili pranie, osobno wykonywali domowe zajęcia, osobno żyli i mieszkali, mieli osobne łóżka. Spotykali się w weekendy, żeby się trochę rozerwać, a nie łączyć swoje osobne życia w jedno. Często to powtarzał. Wiedziała, na czym polega różnica, ale jej się to nie podobało. Jemu tak. Nawet bardzo. Po powrocie do domu Sarah rozłożyła pranie, a potem poszła na wystawę fotograficzną do muzeum. Zdjęcia były piękne i naprawdę ciekawe. Chciałaby je oglądać w towarzystwie Phila. Po wyjściu z wystawy wybrała się na spacer do Marina Green, żeby zażyć trochę ruchu i powietrza. W drodze powrotnej do domu wstąpiła do Safeway i zrobiła zakupy. Postanowiła przyrządzić Philowi kolaq'ę. Potem może wypożyczą kasetę wideo albo wybiorą się do kina. Ostatnio rzadko spotykali się z innymi ludźmi. Większość jej przyjaciółek miała mężów i dzieci, co Phil uważał za potwornie nudne. Lubił jej przyjaciółki, ale od jakiegoś czasu nie odpowiadał mu ich styl życia. Twierdził, że nie da się prowadzić inteligentnej rozmowy, gdy słyszy się pokrzykiwania kilkulatka albo płacz noworodka. Sam przebrnął przez ten etap wiele lat temu i nie miał zamiaru do niego wracać. Z kolei przyjaciele Phila przeważnie byli w jego wieku albo nieco młodsi, nigdy się nie ożenili lub wiele lat temu rozstali się z żonami i odpowiadało im takie życie. Z goryczą wypowiadali się o swoich podłych byłych żonach, które prawdopodobnie teraz przekupują dzieci. Narzekali, że muszą płacić alimenty, które ich zdaniem za-

wsze były za wysokie. Wszyscy twierdzili, że zostali oszukani, i powtarzali, że nigdy więcej nie popełnią tego błędu. Ostatnio Phil uważał jej przyjaciółki za zbyt wielkie doma-torki, a ona jego przyjaciół za płytkich i zgorzkniałych. Takie podejście bardzo ograniczało życie towarzyskie. Sarah zauważyła, że większość rówieśników jej partnera spotyka się ze znacznie młodszymi kobietami. Podczas wspólnych kolacji czasami próbowała nawiązać rozmowę z dwudziesto- czy dwudziestoparolatkami i łapała się na tym, że to niewykonalne. Dlatego od jakiegoś czasu ona i Phil poprzestawali na swoim towarzystwie, co dotychczas się sprawdzało, chociaż chwilami czuli się nieco wyizolowani. Młody prawnik spotykał się z przyjaciółmi na siłowni albo niekiedy szedł z nimi na drinka. Między innymi dlatego nie chciał widywać się z Sarah w dni powszednie i oponował, gdy próbowała ograniczać jego niezależność. Powtarzał, że musi spotykać się z przyjaciółmi - niezależnie od jej zdania na ich temat. Tak więc wieczory od poniedziałku do czwartku należały do niego. Przez całą sobotę Phil się nie odezwał. Sarah wiedziała, że ukochany pojawi się, gdy wszystko porobi. Przyszedł o wpół do ósmej. Miał na sobie niebieskie dżinsy i czarny golf, dzięki czemu wyglądał jeszcze bardziej seksownie niż zwykle. Kolacja była już prawie gotowa, a kiedy wszedł, Sarah podała mu kieliszek wina. Uśmiechnął się, pocałował ją i podziękował. - Rozpuszczasz mnie... Jak tu pięknie pachnie... Co jest na kolację? - Pieczone ziemniaki, sałatka cesarska, stek i sernik. Ulubione potrawy Phila, ale Sarah też chętnie je jadła. Poza tym kupiła butelkę dobrego francuskiego bordo. Wolała je niż nape valley. - Świetnie! Wypił łyk wina i zamlaskał. Dziesięć minut później zasiedli do kolacji przy zniszczonym stole. Nigdy nie prze-

szkadzały mu nędzne meble Sarah, zachowywał się, jakby w ogóle ich nie dostrzegał. Podczas kolaq'i wygłaszał mnóstwo pochwał. Zrobiła stek dokładnie taki, jak powinna, krwisty, ale nie za bardzo. Wcinał z apetytem kwaśny sos i szczypiorek, który posiekała do pieczonych ziemniaków. Czasami naprawdę lubiła domowe zajęcia, zwłaszcza że tym razem nawet sałatka cesarska się udała. - Pyszne jedzonko! Bardzo mu smakowało, więc Sarah była zadowolona. Phil nigdy nie szczędził pochwał i miłych słów, co bardzo jej odpowiadało. Audrey przez całe życie tylko krytykowała córkę, a ojciec był zbyt oderwany od rzeczywistości, żeby wiedzieć o jej istnieniu, dlatego młoda kobieta uwielbiała wszelkie pochwały. Ukochany sypał nimi jak z rękawa. - Jak ci minął dzień? - spytała wesoło, podając sernik. Sama wolała ciasto czekoladowe, ale ze względu na Phila zawsze kupowała sernik. - Wymieniłeś opony i zrobiłeś wszystko, co zaplanowałeś? Zakładała, że tak, bo nie było go dziewięć godzin. Przed przyjściem na kolację powinien ze wszystkim zdążyć. - Aż wstyd się przyznać, ale ogarnęło mnie dzisiaj potworne lenistwo. Wróciłem do siebie, zabrałem się do przygotowania, a potem jakimś cudem skończyłem przed telewizorem i obejrzałem jakiś stary, głupi film o gladiatorach. Nie Spartakusa, tylko jego kiepską podróbkę. Spędziłem przed ekranem trzy godziny, a potem byłem tak zmęczony, że się zdrzemnąłem. Po przebudzeniu zadzwoniłem do kilku osób. W drodze po pranie wpadłem na Dave'a Mac-kersona. Nie widziałem go kopę lat, więc wybrałem się z nim na lunch, a potem poszliśmy do niego i graliśmy w gry wideo. Właśnie wprowadził się do fantastycznego domu tuż przy przystani jachtowej, z widokiem na całą zatokę. Osuszyliśmy butelkę wina. Od niego przyszedłem

prosto do ciebie. Opony zmienię w przyszłym tygodniu. Niczego nie udało mi się zrobić, ale świetnie się bawiłem. Bardzo się cieszę, że spotkałem Dave'a. Nie wiedziałem, że w ubiegłym roku się rozwiódł. Ma teraz śliczniutką, milutką dziewczynę. Roześmiał się beztrosko. Sarah odwróciła się, żeby nie zauważył jej zaskoczenia. - Jest prawie w tym samym wieku co jego najstarsza córka, może nawet młodsza o rok. Zostawił żonie dom w Tiburon, ale o wiele bardziej podoba mi się jego nowa chata. Jest bardziej stylowa, nowocześniejsza, a Charlene zawsze była suką. Sarah milczała jak głaz. Zostawiła Philowi wolną rękę na cały dzień, żeby mógł pozałatwiać swoje sprawy. Nawet zbytnio go nie naciskała, tymczasem on obejrzał u siebie film, zjadł lunch z przyjacielem i przez całe popołudnie grał w gry wideo. Mógłby ten czas spędzić z nią, ale nie chciał. Wolał przesiedzieć całe popołudnie z kumplem, obgadując jego byłą żonę i podziwiając młodziutką dziewczynę. Sarah z trudem powstrzymywała łzy. Zawsze ją raniło, gdy robił takie rzeczy, tymczasem Phil nie miał nawet bladego pojęcia, że jego partnerka jest zdenerwowana i dlaczego. Tu tkwił problem. Był zadowolony z soboty i z tego, że udało mu się wyrwać na kilka godzin spod skrzydełek Sarah, choć mieli wspólnie spędzić cały weekend. Uważał, że to są jego sprawy i jego życie, nie „ich". Młoda kobieta zgodziła się na to cztery lata temu, ale teraz takie postępowanie ukochanego doprowadzało ją do szału i bardzo raniło. Kilkakrotnie próbowała mu to powiedzieć, ale wtedy twierdził, że partnerka zachowuje się jak suka. Nie znosił żadnych skarg i chciał samodzielnie decydować, jak spędza czas. - Poznałeś ją? - spytała, nie odrywając wzroku od talerza. Wiedziała, że jeśli podniesie głowę, powie coś, czego

później będzie żałowała, albo rozpocznie kłótnię, która potrwa cały wieczór. Tym razem Sarah była bardziej zła niż zraniona. Uważała, że Phil ukradł jej dzień. - Charlene? Oczywiście. Razem studiowaliśmy. Nie pamiętasz? Chodziłem z nią na pierwszym roku, to dzięki mnie poznała Dave'a. Wpadła, a wtedy on honorowo się z nią ożenił. Cieszę się, że złapała w ten sposób jego, nie mnie. Chryste, aż trudno uwierzyć, że byli małżeństwem przez dwadzieścia trzy lata. Biedaczek! Dokładnie go oskubała. One zawsze to robią - dodał, z apetytem kończąc sernik, po którym znów pochwalił Sarah za dobre jedzenie. Była dziwnie cicha, ale uznał, że być może się objadła albo jest zmęczona gotowaniem. Tymczasem młodej kobiecie nie podobało się, jak Phil wyrażał się o Charlene, jej małżeństwie z Dave'em i w ogóle o kobietach. Jakby tylko czyhały na mężczyzn, robiły wszystko, żeby wyjść za mąż, a potem rozwodziły się i puszczały byłych mężów z torbami. Wiedziała, że zdarzają się podobne przypadki, ale nie wszystkie żony są takie. - Nie chodziło mi o Charlene - szepnęła. - Miałam na myśli jego dziewczynę. Tę młodszą od najstarszej córki. Sarah obliczyła, że pannica musi mieć dwadzieścia dwa lata. Trudno jednak wyobrazić sobie, jak wygląda taki związek, nie mówiąc już o tym, jak on świadczy o koledze Phila z pokoju w akademiku. Dlaczego facetów w tym wieku ciągnie do młodych dziewcząt? Czy żadnemu z nich nie zależy na dorosłej, mądrej kobiecie? Dojrzałej i doświadczonej? Siedząc przy stole z Philem, Sarah czuła się jak eksponat z muzeum. Miała trzydzieści osiem lat, dziewczyny przyjaciół Phila mogłyby być jej córkami. Ogarnęło ją przerażenie. - Czy poznałeś jego dziewczynę? - powtórzyła pytanie. Phil podejrzliwie się jej przyjrzał. Czyżby zazdrość? Uważał, że to byłoby głupie, ale z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Wkurzają się o byle co. Przecież Sarah nie jest

jeszcze tak stara, żeby mieć fioła na punkcie swojego wieku czy wieku innych kobiet. Prawdę mówiąc, miała go, zwłaszcza teraz, kiedy spędził cały dzień bez niej. Najpierw siedział w swoim mieszkaniu, a potem grał z przyjacielem w gry wideo. Potwornie ją to bolało. - Taaak, oczywiście. Była u niego. Chwilę grała z nami w bilard. Jest śliczniutka, choć może niezbyt lotna, ale wygląda jak króliczek „Playboya". Znasz Dave'a. Powiedział to niemal z podziwem. Najwyraźniej nawet on traktował małolatę jak swego rodzaju trofeum. - Współlokatorki wywaliły ją z pokoju, chyba więc dlatego teraz z nim mieszka. - Widzę, że Dave ma szczęście... albo ona - powiedziała Sarah zjadliwym tonem, chociaż czuła się jak suka. - Jesteś o coś zła? Miała to wypisane na twarzy. Nawet Hellen Keller by to wyczuła. Phil bacznie jej się przyjrzał. W końcu zaczynał coś dostrzegać. - Tak, prawdę mówiąc, nawet bardzo - przyznała Sarah szczerze. - Wiedziałam, że chcesz pozałatwiać swoje sprawy, więc nawet do ciebie nie dzwoniłam. Zakładałam, że się odezwiesz, gdy skończysz. Tymczasem najpierw oglądałeś u siebie film, a potem grałeś w bilard i głupie gry wideo z Dave'em i jego głupawą lalunią, zamiast spędzić ten czas ze mną. Prawdę mówiąc, zbyt mało ze sobą bywamy. Nie podobał jej się ton własnego głosu, ale nic nie mogła na to poradzić. Była naprawdę wściekła. - Nie rozumiem, o co tyle szumu. Czasami potrzebuję trochę czasu dla siebie. Na litość boską, nie urządziliśmy sobie orgii. Ta dziewczyna to dziecko. Może odpowiadać Dave'owi, ale nie mnie. Kocham ciebie - powiedział. Wychylił się, żeby ją pocałować, ale tym razem odwróciła głowę. Phil zaczął się złościć. - Na litość boską, Sarah! Co się z tobą dzieje? Jesteś za-

zdrosna? Przecież przyszedłem, prawda? Właśnie zjedliśmy smaczną kolację. Czemu starasz się spieprzyć miły wieczór? - Czemu?! Jestem zawiedziona. Wolałabym spędzić ten czas z tobą. W jej głosie oprócz złości słychać było smutek i napięcie. - Po prostu na niego wpadłem. Samo tak wyszło. Też mi sprawa! Bronił się z wyraźną urazą w głosie. - Może dla ciebie to żadna sprawa, ja patrzę na to inaczej. Mogliśmy zrobić coś razem. Przez cały czas za tobą tęskniłam. Zawsze bardzo czekam na wspólne weekendy. - W takim razie ciesz się nimi, a nie psiocz. Zgoda, gdy następnym razem w sobotnie popołudnie wpadnę na starego przyjaciela, zadzwonię do ciebie, nie sądzę jednak, żebyś miło spędzała czas, gdy my będziemy ze sobą rozmawiali. - Spróbuj mnie dobrze zrozumieć. Chodzi o to, co jest dla nas najważniejsze. Dla mnie najważniejszy jesteś ty. Tymczasem właśnie udowodniłeś, że stawiasz mnie na dalszym miejscu. Podejrzewała to od kilku miesięcy, teraz miała pewność. Phil po raz kolejny jej pokazał, jak niewiele dla niego znaczy. - Ty też jesteś dla mnie najważniejsza. Dave zaprosił mnie na kolację, ale odmówiłem. Na litość boską, nie możesz trzymać mnie na smyczy. Potrzebuję trochę czasu dla siebie, żeby się odprężyć i rozerwać. Przez cały tydzień tyram jak głupi. - Ja też, mimo to chcę być z tobą. Przykro mi, że przebywanie ze mną nie stanowi dla ciebie wystarczającej rozrywki. Bardzo nie podobało jej się brzmienie własnego głosu, ale nie była w stanie ukryć złości i urazy.

- Wcale tego nie powiedziałem. W życiu potrzebuję i jednego, i drugiego: czasu dla przyjaciół i dla ciebie. Wiedziała, że kłótnia do niczego nie prowadzi. Phil niczego nie rozumiał i pewnie nigdy nie zrozumie. Albo nie chce zrozumieć. Jej ukochany był Rayem Charlesem związków. Wygrywał cudowne, czasami romantyczne melodie, tyle że niczego nie widział. Przynajmniej nie dostrzegał jej punktu widzenia. Żeby zakończyć kłótnię, nim wymknie się spod kontroli, Sarah wstała i zaniosła naczynia do zlewu. Phil przez chwilę jej pomagał, potem usiadł na kanapie i włączył telewizor. Był zmęczony koniecznością bronienia się i tak samo jak ona nie chciał się kłócić. Nie zauważył, że płakała, gdy myła garnki nad zlewem. Miała za sobą beznadziejny tydzień. Najpierw Stanley, potem matka, a teraz Phil. Gdy pół godziny później usiadła obok niego na kanapie, była spokojniejsza. Nie wracała do Dave'a ani jego dziewczyny rodem z „Playboya". Nie miało to sensu, bo niczego nie była w stanie zmienić. Czuła się bezradna, a to poczucie zawsze ją przygnębiało. - Jesteś zmęczona? - spytał cicho. Uważał, że niepotrzebnie się zdenerwowała, ale chciał jej to jakoś wynagrodzić. Potrząsnęła głową, że nie. - Chodź, dziecinko, do łóżka. Oboje mamy za sobą długi dzień i długi tydzień. Wiedziała, że nie jest to zaproszenie do snu, i tym razem nie była pewna, czy ma ochotę na seks. Takie wahania zdarzały jej się wcześniej, ale tego wieczora były o wiele poważniejsze. Phil przez chwilę przeskakiwał po kanałach, aż w końcu znalazł film, który im się podobał. Oglądali go do północy, a potem oboje wzięli prysznic i poszli do łóżka. Zgodnie z przewidywaniami wydarzyło się to, co nieuniknione. Jak zawsze było wspaniale, dlatego złość na ukochanego zmalała niemal do zera. Czasami, kiedy między nimi nie ukła-

dało się najlepiej, Sarah denerwowała się, że tak żywo reaguje na pieszczoty ukochanego, ale w łóżku było im ze sobą naprawdę bardzo, bardzo dobrze. Może aż za dobrze. Czasami seks ją zaślepiał. Zasnęła w ramionach Phila, rozluźniona i zaspokojona. Wciąż nie mogła mu wybaczyć, że spędził sobotę z dala od niej, ale zranione uczucia były jednym ze stałych elementów ich związku, tak samo jak cudowna miłość fizyczna. Sarah zastanawiała się, czy to już uzależnienie, ale zanim udało jej się dojść do jakiegoś wniosku albo choćby porządnie przemyśleć sprawę, zapadła w sen.

ROZDZIAŁ

PIĄTY Obudzili się w niedzielę późnym rankiem. Słońce stało już wysoko na niebie, a jego promienie wpadały przez okno do sypialni. Phil wziął prysznic, a Sarah leżała w łóżku, rozmyślając o partnerze i wszystkim, co się wydarzyło poprzedniego dnia. O długich godzinach spędzonych bez ukochanego, jego wypadzie do przyjaciela, sposobie, w jaki wyrażał się o byłej żonie Dave'a i jego dziewczynie, a także o naprawdę wspaniałym seksie. Całość przypominała puzzle, w których żaden element nie pasuje do reszty, bo jak można złożyć pełny obraz, jeśli ma się drzewo, niebo, pół kota i część drzwi do stodoły? Wiadomo, co przedstawiają poszczególne elementy, ale żaden z nich nie jest cały, każdemu coś brakuje. Sarah też odczuwała poważne braki. Wmawiała sobie, że nie potrzebuje mężczyzny, aby czuć się istotą pełnowartościową. Z pewnością jej związek z Philem był połowiczny, pozbawiony głębi uczuć. Może ta świadomość wystarczy, żeby zacząć działać? Czasami odnosiła wrażenie, że w rzeczywistości nigdy nic ich nie łączyło, gdyż Phil unikał wszelkiej bliższej więzi. - Dlaczego jesteś taka ponura? - spytał, gdy wyszedł spod prysznica. Stał przed nią nagi, świadom, że jego pozbawione wad ciało jest w stanie oszołomić każdą kobietę.

- Myślałam - odparła, układając się wygodnie na poduszce. Chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy, sama też była piękna. Miała smukłe i gibkie ciało, jej długie włosy tworzyły wokół głowy wspaniały wachlarz, oczy przypominały kolorem niebo. Nigdy jednak nie wykorzystywała swojego wyglądu. - O czym myślałaś? - spytał, siadając na skraju łóżka i wycierając ręcznikiem włosy. Wyglądał jak nagi wiking. - Że nienawidzę niedziel, bo weekend powoli dobiega końca, a ty za kilka godzin sobie pójdziesz. - Ciesz się mną, głuptasku, póki mnie masz. Jeśli chcesz, możesz zadręczać się po moim wyjściu, chociaż zupełnie nie rozumiem, dlaczego. Przecież wrócę pod koniec tygodnia. Wracam do ciebie od czterech lat. To właśnie było powodem jej udręki, chociaż jemu wcale nie przeszkadzało. Z pewnością był to klasyczny konflikt interesów. Jako prawnicy oboje powinni to dostrzegać, ale Phil pod tym względem okazał się całkowicie ślepy. Czasami udawanie, że problem nie istnieje, jest naprawdę genialnym rozwiązaniem. - Może wybralibyśmy się gdzieś na brunch? Przytaknęła. Lubiła wychodzić z nim do restauracji, lubiła być z nim w domu. Nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł. - Na jutro jestem umówiona z pośredniczką handlu nieruchomościami. Musimy zająć się wyceną domu Stanleya Perlmana. Mam klucze. Może wybrałbyś się tam ze mną po brunchu? To wspaniała rezydencja. Bardzo chciałabym ją obejrzeć. Moglibyśmy miło spędzić czas. - Z pewnością - powiedział z wyraźnym niepokojem, wciąż nie osłaniając swojego pięknego ciała. Ale nie lubię starych domów. Poza tym czułbym się jak włamywacz. - To nie byłoby włamanie. Prowadzę sprawy majątko-

we Perlmana, mogę wejść do jego domu, kiedy zechcę. Bardzo chciałabym wybrać się tam z tobą. - Może innym razem, dziecinko. Umieram z głodu, a potem naprawdę muszę wracać do siebie. Czeka mnie ciężki tydzień i mnóstwo przesłuchań. Przyniosłem sobie do przejrzenia dwa pudła gównianych akt. Po brunchu będziemy musieli się rozstać. Sarah usiłowała ukryć rozczarowanie, ale miała je wypisane na twarzy. Zawsze było tak samo. Liczyła, że spędzą razem cały dzień, a przynajmniej miała taką nadzieję, tymczasem ukochany niezmiennie pod byle pretekstem ją opuszczał. Rzadko w niedzielę zostawał u niej do lunchu. Tym razem dodatkowo była zła, że sobotę spędził z Dave'em, ale nic nie powiedziała. Wstała bez słowa, zmęczona koniecznością ciągłego żebrania. Skoro Phil nie chce spędzić z nią niedzieli, będzie musiała znaleźć sobie jakieś zajęcie. Może, na przykład, zadzwonić do którejś przyjaciółki. Ostatnio rzadko się z nimi kontaktowała, bo każdą wolną chwilę poświęcały mężom i dzieciom, zwłaszcza w weekendy. Poza tym soboty chętnie spędzała z Philem, a w niedziele nie chciała być piątym kołem u wozu, dlatego odwiedzała muzea i sklepy z antykami, chodziła na plażę albo pracowała. Zawsze najtrudniejsze były dla niej niedziele. Wtedy najbardziej odczuwała samotność. Ostatnio było coraz gorzej. Po wyjściu Phila młoda kobieta biła się z myślami, przygnębiona wszechobecną ciszą. Wiedziała, że tego dnia nie będzie inaczej. Kiedy się ubierała, próbowała wymyślić, co ze sobą zrobić. Gdy wychodzili na brunch, udawała dobry nastrój. Phil miał na sobie skórzaną brązową kurtkę, dżinsy i nieskazitelnie czystą, idealnie wyprasowaną niebieską koszulę. Od jakiegoś czasu trzymał u Sarah trochę rzeczy, żeby w weekendy mieć co na siebie włożyć. Potrzebował prawie trzech lat, żeby się na to zdecydować. Może za następne

trzy - pomyślała ponuro - zostanie w niedzielę do wieczora. Albo za pięć. Schodził po schodach, gwiżdżąc. Był we wspaniałym humorze. Na przekór wszystkiemu Sarah miło spędziła z nim czas przy brunchu. Opowiedział kilka zabawnych dykteryjek i naprawdę brzydkich kawałów. Naśladował kogoś ze swojego biura i chociaż w rzeczywistości głupio gadał, jakimś cudem skłonił ją do śmiechu. Było jej przykro, że Phil nie chce obejrzeć z nią domu Stanleya. Nie chciała iść tam sama, więc postanowiła, że zaczeka do poniedziałku, do spotkania z pośredniczką. Phil był w dobrym nastroju. Zjadł obfity brunch. Sarah zamówiła cappuccino i tost. Nigdy nie miała apetytu przed rozstaniem z ukochanym. Chociaż sytuacja powtarzała się co tydzień, zawsze było jej smutno. Czuła się porzucona. Mieli za sobą dobry weekend, chociaż, jej zdaniem, poprzedni dzień należało uznać za stracony, z wyjątkiem fantastycznego wieczornego seksu. Niestety, niedzielne poranki zawsze były dla niej za krótkie. Po wyjściu Phila czekał ją następny samotny, przygnębiający dzień. Taką właśnie cenę płaciła za to, że nie ma męża, dzieci ani oddanego partnera. Zawsze wydawało jej się, że wszyscy mają kogoś, z kim mogą spędzić niedzielę. Ona nie miała, bo Phil wychodził po śniadaniu, a raczej dałaby sobie obciąć rękę i głowę, niż zadzwoniłaby do matki. Dla Sarah nie było to żadne rozwiązanie. Wolała samotność. Po prostu chciałaby spędzać ten dzień z Philem. Podczas rozstań w niedzielne poranki starannie ukrywała, co czuje. Udawała radosną, czasami wręcz rozbawioną, gdy lekko całował ją w usta, wychodził za drzwi i jechał do domu. Tym razem poprosiła, żeby zostawił ją w restauracji. Wyjaśniła, że ma zamiar przespacerować się po Union Street i zajrzeć do sklepów. Nie chciała wracać do pustego mieszkania. Jak zawsze pomachała mu wesoło na pożegnanie. Weekend dobiegł końca.

Trochę później poszła wzdłuż nabrzeża, usiadła na ławce i patrzyła, jak ludzie puszczają latawce. Po południu na piechotę wróciła do swojego mieszkania w Pacific Heights. Nawet nie zadała sobie trudu, żeby zasłać łóżko. Tego wieczora nie jadła kolacji, zrobiła sobie tylko sałatkę i wyjęła z aktówki kilka teczek. Były to akta Stanleya Perlmana. Skupiła się na jednym - perspektywie obejrzenia jego domu. Próbowała sobie wyobrazić rezydenq'ę zmarłego przyjaciela. Bardzo chciała poznać jej historię. Miała zamiar poprosić pośredniczkę, żeby spróbowała dowiedzieć się czegoś na ten temat, nim wystawią dom na sprzedaż. Wcześniej jednak musiała go obejrzeć. Przeczuwała, że będzie wspaniały. Nie przestawała o tym myśleć, nawet gdy już leżała w łóżku. Prawie spała, gdy zadzwonił telefon. To Phil. Powiedział, że przez cały wieczór przygotowywał się do przesłuchań. W jego głosie wyczuła zmęczenie. - Tęsknię za tobą - wyznał czule. Ilekroć mówił takim głosem, czuła przyspieszone bicie serca. Był to głos mężczyzny, który poprzedniego wieczora namiętnie się z nią kochał. Zamknęła oczy. - Ja też za tobą tęsknię - szepnęła. - Mówisz, jakbyś spała. - Bo spałam. - Czy zasypiając, myślałaś o mnie? - spytał namiętniej niż zazwyczaj. Wybuchnęła śmiechem. - Nie-odparła. Obróciła się na bok i spojrzała na puste miejsce po jego stronie łóżka. Poduszka Phila leżała gdzieś na podłodze. - Myślałam o domu Stanleya Perlmana. Bardzo chcę go obejrzeć. Nie mogę się doczekać jutra. - Masz fioła na punkcie tej rudery - powiedział wyraźnie zawiedziony. Lubił, gdy myślała o nim. Sama często powtarzała, że

wszystko kręci się wokół niego. Czasami nawet się z nią zgadzał. - Tak? - spytała, drażniąc się z nim. - Wydawało mi się, że mam fioła na twoim punkcie. - To by mi bardziej odpowiadało - stwierdził, wyraźnie zadowolony z siebie. - Właśnie myślałem o poprzednim wieczorze. Jest nam coraz lepiej, prawda? Uśmiechnęła się. - Tak - przyznała. Nie była jednak całkiem pewna, czy jest to powód do zadowolenia. Aż nazbyt często dobry seks z Philem utrudniał jej rzetelną ocenę sytuacji i nie umiała potem oddzielić ziarna od plew w ich związku. Życie seksualne zdecydowanie było ziarnem, nie brakowało jednak i plew. - No cóż, jutro muszę wcześnie wstać. Chciałem tylko przed snem przesłać ci całusa i powiedzieć, że za tobą tęsknię. Miała ochotę mu przypomnieć, że jest prosty sposób na tęsknotę, ale nie odezwała się ani słowem. - Dziękuję - szepnęła wzruszona. Był taki słodki, nawet jeśli czasami sprawiał jej zawód. Wmawiała sobie, że może wszyscy mężczyźni są tacy i nie powinna wymagać od ich związku niczego więcej. Tak czy inaczej była to jej najdłuższa znajomość. Wcześniej zbyt dużo czasu poświęcała nauce i pracy, żeby się w pełni zaangażować. - Kocham cię, dziecinko... - powiedział zachrypniętym głosem, który rozwiał ostatnie wątpliwości młodej kobiety. - Ja też cię kocham, Phil... Będę dziś wieczorem za tobą tęskniła. - Taaak, ja też. Zadzwonię jutro. Ze smutkiem zauważyła, że ilekroć w weekendy udawało im się trochę do siebie zbliżyć, zawsze w ciągu tygodnia Phil to niszczył i z powrotem narzucał dotychczasowy dystans. Nie chciał albo nie był w stanie zdobyć się na

trwałą intymność. Wyraźnie czuł się bezpieczniej, trzymając się na odległość ramienia - chociaż poprzedniego wieczora z pewnością był o wiele bliżej. Dopiął swego. Po skończonej rozmowie leżała w łóżku i myślała o nim, nie o domu Stanleya. Wkrótce, gdy zamknęła oczy, zadzwonił budzik. Był poniedziałkowy ranek, słońce wpadało przez okna, a Sarah musiała wstawać. Godzinę później wybiegła z domu i skierowała się prosto do Starbucks. Koniecznie musiała się napić kawy przed spotkaniem z pośredniczką handlu nieruchomościami w domu Stanleya. Była podekscytowana, jakby wybierała się na poszukiwanie skarbów. Siedząc w samochodzie, piła kawę i czytała gazetę, póki pośredniczka nie zastukała w szybę. Sarah uchyliła okno. Stojąca obok samochodu Marjorie Merriweather była kobietą po pięćdziesiątce i niezbyt gustownie się ubierała. Spotykały się już wcześniej i dobrze im się razem pracowało. Młoda prawniczka uśmiechnęła się ciepło. - Dziękuję, że zgodziłaś się na dzisiejsze spotkanie -powiedziała, wysiadając z auta. Był to mały, ciemnoniebieski kabriolet bmw, który kupiła w ubiegłym roku. Zazwyczaj do pracy jeździła taksówką. W centrum miasta samochód był bezużyteczny, a zostawianie go na cały dzień na parkingu pochłaniało fortunę. Tego ranka jednak łatwiej było dojechać nim pod dom Stanleya. - Ja też się cieszę, zwłaszcza że to dla mnie prawdziwa gratka. Zawsze chciałam obejrzeć ten dom od środka -stwierdziła Marjorie z promiennym uśmiechem na ustach. -Ma ciekawą przeszłość. Sarah bardzo się ucieszyła. Zawsze tak przypuszczała, ale Stanley powtarzał, że nic na ten temat nie wie. - Myślę, że przed wystawieniem rezydenq'i na sprzedaż powinnyśmy spróbować czegoś się o niej dowiedzieć.

Może to zrównoważy pochodzącą z początku wieku instalację elektryczną i sanitarną - zażartowała Sarah. - Wiesz może, kiedy po raz ostatni modernizowano wnętrze? - spytała Marjorie oficjalnym tonem, gdy Sarah wyjmowała klucze z torebki. - No cóż, przekonamy się - odpowiedziała niepewnie młoda kobieta. Podeszły białymi marmurowymi schodami do drzwi wejściowych wykonanych ze szkła połączonego kosztowną kratownicą z brązu. Całość stanowiła prawdziwe dzieło sztuki. Sarah nigdy tędy nie wchodziła, ale nie chciała wprowadzać pośredniczki drzwiami kuchennymi. Nie była pewna, czy podczas wieloletniego korzystania z domu Stanley kiedykolwiek używał drzwi frontowych. - Pan Perlman kupił rezydencję w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku. Nic nie wspominał o modernizacji, natomiast powtarzał, że zawsze miał zamiar sprzedać ten dom. Początkowo traktował go jak dobrą inwestyq'ę, tyle że potem nigdy się z nim nie rozstał. Jak sądzę, bardziej przez przypadek niż celowo. Po prostu było mu tu dobrze. Mówiąc to, przypomniała sobie maleńki pokoik na poddaszu, typową służbówkę, w której Stanley spędził siedemdziesiąt sześć lat życia. Nie wspomniała o tym pośredniczce. Prawdopodobnie Marjorie sama to zauważy, gdy będą oglądały rezydencję. - Przypuszczalnie dom od początku w ogóle nie był modernizowany. Wydaje mi się, że został wybudowany w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku. Pan Perlman nigdy nie podał mi nazwiska pierwotnych właścicieli. - Byli to ludzie, którzy dorobili się fortuny na bankowości podczas gorączki złota. Wraz z innymi bankierami przyjechali do Ameryki z Francji - z Paryża i Lyonu. Z tego, co wiem, zajmowali się w Stanach bankowością przez kilka pokoleń, póki rodzina nie wymarła. Dom, który miał przypominać miniaturowy Wersal, wybudował Alexandre

de Beaumont w prezencie ślubnym dla swojej pięknej, młodej żony Lilii, która w tamtych czasach słynęła z urody. Spotkał ich smutny los. Podczas kryzysu w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku Alexandre de Beaumont stracił cały majątek, a potem, chyba rok później, zostawiła go żona. Marjorie wiedziała o domu znacznie więcej niż Sarah czy Stanley. Chociaż mieszkał tu trzy ćwierćwiecza, nie był emocjonalnie związany z rezydencją. Aż do śmierci była dla niego jedynie inwestycją i miejscem do spania. - Wydaje mi się, że to właśnie wtedy, czyli w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku, rezydencję kupił pan Perlman, ale nigdy nie wspomniał ani słowem o Beaumontach. - Podobno pan de Beaumont zmarł wkrótce po odejściu Lilii, która, z tego co wiem, zniknęła. Może to jednak tylko romantyczna wersja całej historii. Nim przygotujemy prospekt, będę musiała dokładniej przetrząsnąć archiwa. Obie zamilkły, a Sarah chwilę zmagała się z kluczami. W końcu ciężkie drzwi z brązu i szkła zaskrzypiały i otworzyły się. Na szczęście na prośbę prawniczki któraś z pielęgniarek przed odejściem zdjęła z drzwi wewnętrzny łańcuch, dzięki czemu teraz mogły wejść od frontu. Za drzwiami ukazała się ciemna przestrzeń. Sarah weszła pierwsza i zaczęła szukać kontaktu. Pośredniczka poszła w jej ślady. Obie czuły się trochę tak jak osoby, które bez zezwolenia wchodzą na teren prywatny, a trochę jak wścibskie dzieci. Gdy Marjorie uchyliła szerzej drzwi za plecami, tuż przy marmurowym wejściu ujrzały dwa włączniki. Dom miał osiemdziesiąt trzy lata i trudno było powiedzieć, czy oświetlenie po tylu latach jeszcze działa. Sarah nacisnęła oba, bez skutku. W przydymionym świetle widać było, że okna od tej strony zostały zabite deskami. Reszta tonęła w mroku. - Powinnam zabrać ze sobą latarkę - burknęła Sarah z wyraźną złością.

Oglądanie domu nie pójdzie tak łatwo, jak liczyła. W tym momencie Marjorie sięgnęła do torebki i wyjęła dwie latarki. Jedną podała Sarah, drugą zostawiła dla siebie. - Stare domy to moje hobby. Włączyły latarki i omiotły snopami światła całe wnętrze. Okna były zabite grubymi deskami, biała marmurowa podłoga pod nogami ciągnęła się bez końca, a nad ich głowami wisiał gigantyczny elektryczny żyrandol, który - jak wszystko inne - od dawna nie działał. Długi, wysoki korytarz był wyłożony pięknymi panelami. Po obu stronach znajdowały się niewielkie saloniki. Prawdopodobnie czekali w nich ludzie, którzy przyszli z wizytą. Nigdzie nie było widać żadnych mebli. Podłogę w obu salonikach pokryto pięknym, starym parkietem, ściany zdobiła staroświecka, rzeźbiona boazeria, która wyglądała, jakby przywieziono ją z Francji, a z sufitów zwisały piękne żyrandole. Dom przed wystawieniem na sprzedaż został ogołocony ze wszystkich mebli, poprzedni właściciele zostawili tylko oryginalne kinkiety i żyrandole. W każdym z identycznych pod względem wielkości saloników był stary marmurowy kominek. Oba pomieszczenia wspaniale nadawały się na studia albo gabinety, w zależności od tego, jaką funkcję w przyszłości będzie pełnił dom. Można go było przeznaczyć na niewielki, elegancki hotel, konsulat albo mógł w nim zamieszkać ktoś niesłychanie bogaty. Całość z zewnątrz i od środka przypominała niewielki zameczek. Była to jedyna budowla w mieście, a może nawet stanie, przypominająca chateaux, zameczki, które czasami można spotkać we Francji. Według Marjorie architekt był Francuzem. Gdy pokonały długi biały, marmurowy korytarz, ujrzały ogromne, okazałe schody, które prowadziły na wyższe piętra. Stopnie wykonane były z białego marmuru, a po obu stronach biegły brązowe poręcze. Łatwo było sobie wyobrazić, jak po tych schodach chodzą w górę i w dół męż-

czyźni w cylindrach i frakach oraz kobiety w sukniach wieczorowych. Z sufitu zwisał ogromny żyrandol. Obie panie ostrożnie odsunęły się nieco w bok, nie mając pewności, czy po tylu latach mogą czuć się pod nim bezpiecznie. Sarah przestraszyła się, że żyrandol może z hukiem spaść na podłogę. Nieco w bok od schodów znajdował się ogromny salon z zasłonami na oknach. Marjorie i Sarah sprawdziły, czy i one są zabite deskami. Kiedy kotary rozsypały się im w rękach, ujrzały nie okna, lecz przeszkloną ścianę, która wychodziła na ogród, a w górnej części była zabita grubymi balami. Słońce wpadło przez brudne szyby w głąb pokoju po raz pierwszy od dnia, kiedy Stanley Perl-man kupił dom. Nagle Sarah zrobiła okrągłe oczy. Sapnęła. Na jednej z bocznych ścian znajdował się gigantyczny kominek z marmurowym gzymsem, boazerią i szklanymi panelami. Pomieszczenie przypominało trochę salę balową. Parkiet mógł mieć nawet kilkaset lat. Najwyraźniej został przywieziony z jakiegoś chdteau we Francji. - Słowo daję - szepnęła Marjorie - nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego. Takie domy od dawna już nie istnieją i chyba nigdy nie istniały. Przypominał jej wybudowane przez Vanderbiltów i As-torów „domki" w Newport. Na zachodnim wybrzeżu nigdy nie było niczego takiego. Zgodnie z obietnicą złożoną żonie przez Alexandre'a de Beaumonta rezydencja przypominała miniaturowy Wersal. - Czy to sala balowa? - spytała Sarah. Była pod tak ogromnym wrażeniem, że brakowało jej słów. Wiedziała, że wnętrza powinny być piękne, ale nigdy w życiu nie przypuszczała, że aż tak. - Raczej nie - powiedziała Marjorie. Pośredniczka rozkoszowała się każdą chwilą. Dom Perl-mana znacznie przekraczał jej najśmielsze oczekiwania. - Sale balowe zazwyczaj znajdują się na pierwszym piętrze. Myślę, że to główny salon albo jeden z nich.

Po drugiej stronie domu znalazły podobny, chociaż nieco mniejszy. Sąsiadował z niewielką rotundą. Były w niej marmurowe, mozaikowe podłogi, a na środku fontanna, która wyglądała, jakby przez cały czas działała. Jeśli przymknęło się oczy, można było sobie wyobrazić, jakie wspaniałe bale i przyjęcia odbywały się tu w minionej epoce. O takich obecnie można przeczytać tylko w książkach. Było też kilka mniejszych tak zwanych pokoików omdleń. Jak wyjaśniła Marjorie, w takich pomieszczeniach w dawnych czasach damy z Europy mogły odpocząć i na chwilę rozluźnić gorsety. Była też ogromna liczba pokojów kredensowych i służbowych, chociaż najwyraźniej nie przygotowywano w nich jedzenia, lecz przysyłano je z kuchni. Teraz pokoje kredensowe można było zamienić na kuchnię, bo przecież nikt nie chciałby przyrządzać posiłków w piwnicy. Ludzie nie zatrudniają po kilkudziesięciu służących, którzy nosiliby jedzenie w górę i dół. Było też sporo ręcznych wind, ale kiedy Sarah otworzyła jedną z nich, linka urwała jej się w ręku. W całym domu nie było widać żadnych zniszczeń ani śladów po gryzoniach. Nic nie zostało uszkodzone, nic nie zgniło ani nie spleśniało. Stanley pilnował, żeby co miesiąc cały dom dokładnie sprzątano, dzięki czemu było czysto, chociaż upływ czasu i tak wycisnął swoje piętno. Na parterze naliczyły sześć łazienek: cztery wykończone marmurami, dla gości, dwie prostsze, z kafelkami, zapewne dla służby. Za schodami znajdowała się ogromna przestrzeń dla służby, która obsługiwała cały dom. Po obejrzeniu parteru obie panie postanowiły przejść na pierwsze piętro. Sarah wiedziała, że w domu jest winda, ale Stanley nigdy jej nie używał. Dawno temu kazał ją zapieczętować, bo nawet on przyznawał, że może być zbyt niebezpieczna. Póki nogi całkowicie nie odmówiły mu posłuszeństwa, dzielnie pokonywał tylne schody, maszerując nimi w górę i w dół. Potem, kiedy nie mógł już chodzić, w ogóle nie ruszał się z poddasza.

Marjorie i Sarah udały się w stronę okazałych schodów, po drodze podziwiając piękne podłogi, intarsje, boazerie, stiuki, okna i żyrandole. Klatka schodowa z głównymi schodami miała wysokość trzech kondygnacji. Nad nią znajdowało się już tylko poddasze, na którym mieszkał Stanley, a poniżej - piwnice. Same schody zajmowały ogromną przestrzeń w centralnej części domu. Na schodach leżał wyblakły, przetarty chodnik, który wyglądał na perski. Przytrzymywały go piękne, wykonane z brązu pręty z miniaturowymi główkami lwów na końcach. Każdy detal domu był wyjątkowy. Na pierwszym piętrze znajdowały się dwa duże salony, mniejszy salonik wychodzący na ogród, pokój karciany, oranżeria, w której kiedyś zapewne stał wspaniały fortepian, i przecudna sala balowa. Była to dokładna kopia Sali Lustrzanej w Wersalu. Gdy Sarah odciągnęła zasłony, prawie krzyknęła. Nigdy w życiu nie widziała nic równie pięknego. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Stanley nigdy nie zagospodarował rezydencji. Była zbyt wspaniała, żeby przez tyle lat nikt o nią nie dbał i z niej nie korzystał. Jednak, z drugiej strony, przepych i elegancja wyraźnie nie leżały w jego charakterze. Interesowały go tylko pieniądze, co nagle Sarah uznała za bardzo smutne. W końcu zrozumiała, co przyjaciel próbował jej powiedzieć. Stanley Perlman nie zmarnował życia, niemniej pod wieloma względami przeszło mu ono koło nosa. Nie chciał, żeby to samo spotkało młodą prawniczkę. Okazała rezydencja symbolizowała wszystko, co do niego należało, ale czego w rzeczywistości nigdy nie miał. Nigdy nie kochał swojego pięknego domu ani się nim nie cieszył, nie pozwolił sobie także na lepsze, bardziej wystawne życie. Zamknął się w służbówce, rezygnując z towarzystwa, piękna i miłości. Po dotarciu na drugie piętro stanęły przed ogromnymi, podwójnymi drzwiami. Sarah początkowo myślała, że są zamknięte. Przy pomocy Marjorie ciągnęła je i pchała. Już

miały zamiar zrezygnować, gdy drzwi nagle się otworzyły, ukazując ciąg uroczych pokojów, które prawdopodobnie tworzyły apartament pana domu. Ściany pokrywała wyblakła, ledwo widoczna jasnoróżowa farba. Sypialnia była godna Marii Antoniny. Okna wychodziły na ogród. Były tam też garderoby, salon i dwie wspaniałe marmurowe łazienki, każda większa od apartamentu Sarah, wyraźnie przeznaczone dla Lilii i Alexandre'a. Podłoga w łazience Lilii została wykonana z różowego, a Alexandre'a - beżowego marmuru, którego nie powstydziłoby się Palazzo Uffizi we Florencji. Na tym samym piętrze, po obu stronach wejścia do apartamentu pana domu, były dwa małe saloniki, a po przeciwnej stronie domu - pokoje dziecinne dla chłopca i dziewczynki. Obie garderoby i łazienki wyłożone zostały pięknymi kafelkami z namalowanymi kwiatami i żaglówkami. Każde z dzieci miało przestronną sypialnię z ogromnymi oknami. Był też duży pokój zabaw dla obojga i kilka mniejszych pokoików, prawdopodobnie dla guwernantek i pokojówek, które zajmowały się malcami. Sarah ze zdumieniem rozglądała się dookoła. Nagle coś przyszło jej na myśl. Odwróciła się i spytała: - Czy Lilii zabrała ze sobą dzieci? Jeśli tak, nic dziwnego, że Alexandre się załamał. Biedny człowiek stracił nie tylko piękną, młodą żonę, ale również dzieci i wszystkie pieniądze. Taki cios zniszczyłby każdego, zwłaszcza mężczyznę. - Raczej je zostawiła - odparła Marjorie ze smutkiem, zastanawiając się nad tym samym. - W materiałach, które czytałam, nie znalazłam zbyt dużo na ten temat. Tylko tyle, że Lilii „zniknęła". Żadnej sugestii, że wraz z dziećmi. - Jak sądzisz, co się z nimi stało? I z nim? - Bóg jeden raczy wiedzieć. Podobno Alexandre zmarł młodo, twierdzono, że z żalu. Nie znalazłam niczego o jego dzieciach. Obecnie nie ma już w San Francisco żadnej

prominentnej rodziny o tym nazwisku. Być może wrócili do Francji. - Albo wszyscy umarli - dodała Sarah ze smutkiem. Po opuszczeniu pokoi dziecinnych poszły tylnymi schodami na poddasze, które Sarah tak dobrze znała z licznych wizyt u Stanleya. Stała w korytarzu ze spuszczonym wzrokiem. Nie chciała wchodzić do pokoju, w którym mieszkał przyjaciel, nie chciała powiększać odczuwanego smutku. Wszystko, co się dla niej liczyło, zachowała w sercu i myślach. Reszta była nieważna. Przypomniała sobie Małego księcia Saint-Exupery'ego i swój ulubiony cytat: „To, co w życiu najważniejsze, jest niewidoczne dla oczu. Można to zobaczyć tylko sercem". Tak właśnie myślała o Stanleyu. Wiedziała, że na zawsze zostanie w jej sercu. Ich trzyletnia przyjaźń była dla niej wspaniałym, niezapomnianym darem. Marjorie sama obejrzała najwyższą kondygnację, a potem zeszła na drugie piętro i powiedziała, że na poddaszu znajduje się dwadzieścia niewielkich pokoi dla służby. Doszła do wniosku, że po wyburzeniu części ścian nowy właściciel mógłby urządzić kilka sporych sypialni, zwłaszcza że znajdowało się tam sześć funkcjonujących łazienek, chociaż wszystkie pomieszczenia były o wiele niższe niż na trzech pozostałych kondygnacjach. - Mogę przejść jeszcze raz po całym domu, żeby porobić trochę notatek i szkiców? - spytała Marjorie. Obie były oszołomione tym, co właśnie zobaczyły. Dotychczas tylko w muzeach widziały tyle wyjątkowo pięknych i kunsztownych detali. Jak wyczytała Marjorie, wszyscy rzemieślnicy, którzy pracowali przy wykańczaniu tego domu, pochodzili z Europy. - Jeśli pozwolisz, żebym zajęła się sprzedażą tej rezydencji, przyślę kogoś, kto wykona dokładne plany i zdjęcia. Na razie jednak chciałabym zrobić kilka rysunków, żeby nie zapomnieć układu pokoi i rozmieszczenia okien.

- Rysuj. Sarah przeznaczyła na spotkanie z Marjorie cały ranek. Zwiedzanie domu zajęło im dwie godziny, najbliższe spotkanie czekało ją dopiero o wpół do czwartej, więc nigdzie jej się nie spieszyło. Spodobało się jej, że Marjorie wykazuje tyle rozwagi i pietyzmu. Na pewno nikt lepiej niż ona nie zajmie się sprzedażą domu Stanleya. Marjorie poszła do apartamentu pana domu, wyjęła mały szkicownik, wymierzyła wszystko krokami i szybko porobiła notatki, tymczasem Sarah ponownie zajrzała do łazienek, przeszła przez garderoby i zaczęła otwierać liczne szafy. Wiedziała, że nie ma szansy niczego znaleźć, dlatego próbowała sobie wyobrazić suknie, które wisiały tam za czasów Lilii. Piękność z początku dwudziestego wieku musiała mieć mnóstwo klejnotów, fantastyczne futra, może nawet diadem. Wszystko to prawie sto lat temu zostało sprzedane. Na myśl o finansowych i rodzinnych tarapatach Beaumontów Sarah posmutniała. Chociaż przez tyle lat odwiedzała Stanleya, nigdy nie myślała o poprzednich właścicielach rezydencji. Starszy pan ani razu o nich nie wspomniał, jakby w ogóle się nimi nie interesował. Nawet nie wymienił ich nazwiska, które teraz nagle nabrało dla Sarah niezwykłego znaczenia. Wydawało jej się, że gdzieś je już wcześniej słyszała, chociaż nie pamiętała, gdzie i w jakich okolicznościach. Może podczas wycieczki szkolnej do muzeum? Tak czy inaczej ludzie ci pozostawili niezatarty ślad w historii miasta. Sarah otworzyła ostatnią szafę, z której uniosła się woń stęchlizny i drewna cedrowego. Tutaj Lilii trzymała futra -przypuszczalnie gronostaje i sobole. Pomimo ciemności prawniczka dostrzegła w odległym zakamarku jakąś jaśniejszą plamę. W świetle latarki zobaczyła, że to stara fotografia. Pochyliła się. Zdjęcie było kruche ze starości i pokryte grubą warstwą kurzu. Przedstawiało wyjątkowo piękną młodą kobietę, która schodziła po schodach w suk-

ni wieczorowej. Była to chyba najpiękniejsza istota, jaką Sarah w życiu widziała: młoda, wysoka bogini o posągowej, smukłej sylwetce. Zgodnie z panującą wówczas modą jej włosy były częściowo spięte z tyłu głowy, reszta falami opadała wokół twarzy. Dekolt zdobił wspaniały brylantowy naszyjnik, a głowę - diadem. Tanecznym krokiem schodziła po schodach, ukazując stopę w srebrnym sandałku, i z czegoś się śmiała. Miała przenikliwe spojrzenie i niespotykane, wręcz hipnotyzujące oczy. Sarah nie miała wątpliwości, że zdjęcie przedstawia Lilii. - Znalazłaś coś? - spytała Marjorie, przebiegając obok z taśmą mierniczą i notesem. Nie chciała zabierać prawniczce zbyt wiele czasu, dlatego starała się jak najszybciej wykonać swoją pracę. Na moment zatrzymała się i zerknęła na fotografię. - Kto to? Czy z tyłu jest jakiś podpis? Sarah wcześniej nawet nie pomyślała, żeby odwrócić zdjęcie. Ujrzała wyblakłe, ale wciąż czytelne słowa napisane ozdobnym, starodawnym pismem: „Kochany Alexandre! Zawsze będę Cię kochać, Twoja Lilii". Prawniczka poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Czytane słowa trafiały jej prosto do serca, jakby znała tę kobietę i doskonale rozumiała tragedię jej męża. - Zatrzymaj je - zaproponowała Marjorie, wracając do sypialni pana domu. - Spadkobiercy nawet nie zauważą jego braku. Najwyraźniej to ty miałaś je znaleźć. Czekając, aż pośredniczka skończy swoją pracę, Sarah co chwila z fascynacją zerkała na stare zdjęcie. Nie chciała chować fotografii do torebki, żeby jej nie uszkodzić. Ze względu na późniejsze wydarzenia zdjęcie i dedykacja miały jeszcze większe znaczenie. Czy Lilii, opuszczając męża, zapomniała zabrać zdjęcie? Czy Alexandre kiedykolwiek je widział? Czy ktoś je upuścił, kiedy opróżniano dom przed wystawieniem go na sprzedaż? Najdziwniejsze było to, że Sarah już gdzieś widziała tę fotografię, tylko nie

mogła sobie przypomnieć, gdzie. Może w książce albo w gazecie? Marjorie przez godzinę robiła notatki i szkice. Gdy skończyła, obie stanęły przy drzwiach wejściowych. Z dużego salonu na parterze docierało na schody nikłe światło. Zniknął gdzieś ponury nastrój, prysnęła aura tajemniczości, został jedynie wyjątkowo piękny dom, zaniedbywany przez wiele lat. Dobrze by było, gdyby teraz znalazł się ktoś, kto nie tylko miałby wystarczające środki, ale też zechciałby wykorzystać je na odrestaurowanie rezydencji i przywrócenie jej należnego miejsca w historii miasta. Po wyjściu na zewnątrz obie panie dokonały szybkiej inspekcji piwnic. Okazało się, że jest tam kuchnia stanowiąca relikt minionej epoki, olbrzymia jadalnia dla służby, pokoje kamerdynera i gospodyni domu, dwadzieścia służbówek, ogromny zbiornik na wodę, piwniczki na wina, magazyn na mięso, magazynek na lód i doskonale wyposażone pomieszczenie do układania bukietów. - O kurczę! - sapnęła Marjorie, gdy zakończyły obchód. - Nawet nie umiem ci powiedzieć, co o tym wszystkim sądzę. Dotychczas takie cuda widywałam tylko w Europie i w Newport. Nawet dom Vanderbiltów nie jest tak piękny. Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć odpowiedniego kupca. Warto byłoby odrestaurować tę rezydencję i przywrócić ją do życia. Prawdę mówiąc, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby nowy właściciel zamienił ją w muzeum, ale jeszcze lepiej by było, gdyby zamieszkał tu ktoś, kto pokocha ten dom. Nie mogła uwierzyć, że Stanley całe życie mieszkał na poddaszu. Uznała, iż musiał być bardzo ekscentryczny. Sarah wyjaśniła cicho, że był bezpretensjonalnym człowiekiem, który nie miał zbyt wielkich wymagań. Marjorie nie wdawała się w dalszą dyskusję, zwłaszcza że młoda prawniczka wyraźnie lubiła swojego zmarłego klienta i bardzo dobrze się o nim wyrażała.

- Mogłybyśmy porozmawiać o tym domu? - spytała Sarah. Zbliżało się południe, więc nie musiała jeszcze wracać do biura. Chciała teraz trochę ochłonąć. - Bardzo chętnie, chociaż będę jeszcze musiała wszystko przemyśleć. Masz ochotę na kawę? Sarah przytaknęła. Marjorie pojechała za nią swoim samochodem do Starbucks. Kupiły cappuccino i usiadły w zacisznym kąciku. Pośredniczka zajrzała do swoich notatek. Sam dom był niezwykły, co więcej, stał na olbrzymiej, doskonale położonej działce i otaczał go piękny ogród, chociaż od lat nikt się nim nie zajmował. - Możesz mi powiedzieć, ile jest wart ten dom? Oczywiście, nieoficjalnie. Nie będę cię trzymać za słowo. Wiedziała, że Marjorie musi wszystko pomierzyć i porobić obliczenia. Na razie miały za sobą tylko rekonesans, obydwie jednak zdawały sobie sprawę, że odkryły wspaniały skarb. - Sama nie wiem - odparła pośredniczka. - Każdy dom jest wart tyle, ile ktoś zechce za niego zapłacić. Wszelkie szacunki są niedokładne. Im budowla większa i bardziej nietypowa, tym trudniej obliczyć jej wartość. Uśmiechnęła się i upiła łyk cappuccino. Bardzo potrzebowała kawy. Obie miały za sobą niezwykły poranek. Sarah nie mogła się doczekać, kiedy opowie o wszystkim Philowi. - Z pewnością tej rezydencji nie da się do niczego porównać - ciągnęła Marjorie z uśmiechem. - Jak ocenić taki dom? Nie istnieje nic podobnego, może poza rezydenq'ą Fricka w Nowym Jorku*. Jesteśmy jednak w San Francisco. * Budowla wzniesiona na początku dwudziestego wieku przy Piątej Alei przez amerykańskiego przemysłowca i filantropa Henry'ego Claya Fricka. Całość jest wzorowana na osiemnastowiecznej architekturze europejskiej, z zachowaniem angielskiego i francuskiego wystroju wnętrz z tamtej epoki (przyp. tłum.).

Większość potencjalnych kupców przerażą rozmiary domu. Remont i umeblowanie go pochłonie fortunę, a do prowadzenia prac budowlanych trzeba będzie zatrudnić całą armię ludzi. Teraz nikt już tak nie mieszka. Z powodu lokalizacji trudno byłoby zrobić z niego hotel lub pensjonat. Nikt nie otworzy w nim szkoły. Konsulaty zamykają swoje rezydencje i wynajmują mieszkania dla pracowników. Potrzebny nam wyjątkowy nabywca. Niezależnie od tego, jaką cenę wyznaczymy, będzie ona przypadkowa. Pośrednicy handlu nieruchomościami zawsze biorą pod uwagę zagranicznych nabywców: bogatych Arabów, Chińczyków z Hongkongu, nawet Rosjan. W rzeczywistości tę rezydencję szybciej kupi ktoś stąd. Może któryś z potentatów z Doliny Krzemowej, jeśli zechce zostać właścicielem takiego domu i będzie wiedział, w co się pakuje... Nie wiem... Pięć milionów? Dziesięć? Dwadzieścia? Jeśli jednak nikt nie wykaże zainteresowania, spadkobiercy będą mogli mówić o szczęściu, jeśli dostaną trzy, nawet dwa. Rezydenta może czekać na kupca latami. Tak czy inaczej trudno to przewidzieć. Czy będzie im zależeć na szybkiej sprzedaży? Może zechcą pozbyć się kłopotu za niewielkie pieniądze. Mam tylko nadzieję, że dom trafi w odpowiednie ręce. Zakochałam się w nim - wyznała szczerze. Sarah przytaknęła. Czuła dokładnie to samo. - Ja również. Położyła fotografię Lilii na przednim siedzeniu samochodu, nie chcąc jej uszkodzić. - Wolałabym, żeby spadkobiercy nie pozbyli się domu Stanleya za śmieszne pieniądze. Na razie jednak jeszcze się z nimi nie spotkałam. Dotychczas skontaktował się ze mną tylko jeden, z St. Louis w stanie Missouri. Jest tam dyrektorem banku i nie chce mieć tutaj domu. Zapewne reszta powie to samo. Bardziej będzie im zależało na pieniądzach, dlatego spróbują jak najszybciej sprzedać dom w obecnym stanie.

- Może warto byłoby go pomalować i trochę posprzątać - zasugerowała Marjorie. - Wypolerować żyrandole, zdjąć deski z okien, wyrzucić przetlałe zasłony, wypastować podłogi i odświeżyć boazerie. Instalacja elektryczna i wodno-kanalizacyjna i tak nie zacznie od tego działać. Nowy właściciel będzie musiał urządzić nową kuchnię, przypuszczalnie na parterze, w miejscu obecnych spiżarni. Przydałaby mu się również nowa winda. To wszystko oznacza mnóstwo roboty i ogromne koszty. Mam nadzieję, że nie ma tu termitów. - W zeszłym roku wymieniono dach, więc przynajmniej to zostało zrobione - przypomniała sobie Sarah. Marjorie przytaknęła, zadowolona. - Nie widziałam nigdzie żadnych zacieków, co mnie zdziwiło - stwierdziła rzeczowo pośredniczka. - Czy mogłabyś mi podać kilka przybliżonych liczb? Cenę, jaką moglibyśmy osiągnąć, sprzedając dom w aktualnym stanie. Następną, po zrobieniu niewielkich porządków. I ile dom mógłby kosztować po odrestaurowaniu. - Postaram się zrobić, co się da - obiecała Marjorie. -Ale muszę być z tobą szczera. Zapuszczamy się na nieznane terytorium. Możemy dostać dwadzieścia milionów albo dwa. Wszystko zależy od tego, kto zechce kupić ten dom i jak szybko będą chcieli się go pozbyć spadkobiercy. Jeśli od razu, będą mieli szczęście, gdy dostaną dwa miliony. Zresztą i to może być trudne. Większość potencjalnych nabywców zniechęci sam dom i problemy związane z remontem. Od zewnątrz prezentuje się całkiem nieźle, chociaż część okien wymaga wymiany. Są zmurszałe, co zdarza się nawet w nowych domach. Sama musiałam w zeszłym roku wymienić u siebie dziesięć okien. Solidna kamienna fasada była w dobrym stanie. W podziemiach znajdowały się garaże. Wjazd był jednak dostosowany do samochodów z lat dwudziestych, dlatego wymagał poszerzenia.

- Postaram się przed końcem tygodnia podać ci przybliżone kwoty. Chciałabym zadzwonić do znajomego architekta, żeby powiedział, co trzeba będzie tu zrobić. On i jego partnerka specjalizują się w odnawianiu starych budynków. Jest dobry, chociaż z pewnością nigdy nie robił czegoś takiego. Wiem jednak, że pomagał przy Legion of Honor Museum i studiował w Europie. Jego partnerka też jest bardzo dobra. Myślę, że ich polubisz. Czy mogłybyśmy pokazać im dom, jeśli znajdą wolną chwilę? - Kiedy tylko zechcesz. Mam klucze. W każdej chwili jestem do twojej dyspozycji. Najmocniej dziękuję za pomoc, Marjorie. Obie czuły się tak, jakby na cały ranek przeniosły się do innej epoki. Teraz musiały wrócić do współczesności. Miały za sobą niezapomniane przeżycie. Po wyjściu ze Starbucks pożegnały się. Dochodziła pierwsza. Sarah wsiadła do samochodu i skierowała się do biura. Wciąż była oszołomiona i co chwila spoglądała na fotografię Lilii na przednim siedzeniu. Z auta zadzwoniła do Phila. Miał właśnie przerwę w przesłuchaniach, szedł na lunch i był w podłym nastroju. Niespodziewanie ujawnione zostały dowody, które jednoznacznie przemawiały przeciwko jego klientowi. Jak się okazało, człowiek ten nie przyznał się, że przed przeprowadzką do San Francisco przegrał w Teksasie dwa procesy o molestowanie seksualne, co stawiało go w fatalnym świetle. - Przykro mi - powiedziała Sarah ze współczuciem. Sądząc po głosie, Phil najchętniej zabiłby swojego klienta. Zapowiadał się fatalny tydzień. - Miałam cudowny poranek - wyznała. Wciąż była podekscytowana. Nieważne, co spadkobiercy postanowią zrobić z domem. Sarah cieszyła się, że była pierwszą osobą, która mogła go obejrzeć. - Taaak? Co robiłaś? Opracowywałaś nowe prawo podatkowe?

W jego słowach wyczuła sarkazm i lekceważenie. Nienawidziła, gdy rozmawiał z nią w taki sposób. - Nie. Razem z pośredniczką handlu nieruchomościami oglądałam dom Stanleya Perlmana. Nigdy w życiu nie widziałam tak pięknej rezydencji. Przypomina muzeum, tylko w lepszym wydaniu. - Świetnie. Opowiesz mi o tym później - powiedział ze zniecierpliwieniem. - Zadzwonię do ciebie wieczorem po siłowni. Rozłączył się, zanim zdążyła się z nim pożegnać lub powiedzieć mu cokolwiek o domu, jego przeszłości albo fotografii Lilii. Zresztą takie sprawy nigdy nie interesowały Phila. Pociągały go sport i interesy, nie zabytkowe domy. Sarah wjechała na parking pod biurem i ostrożnie włożyła zdjęcie Lilii do torebki, uważając, żeby go nie zniszczyć lub nie pogiąć brzegów. Dziesięć minut później, już przy biurku, wyjęła z torebki starą fotografię i ponownie wbiła w nią wzrok. Miała nadzieję, że niezależnie od tego, gdzie trafiła Lilii po zniknięciu, znalazła to, czego szukała, lub udało jej się uciec przed tym, czego próbowała uniknąć, i że los obszedł się łaskawie z jej dziećmi. Młoda prawniczka ustawiła fotografię na swoim biurku, zastanawiając się, czy pokazać ją spadkobiercom Stanleya. Twarz Lilii, podobnie jak powtarzane latami ostrzeżenia Stanleya, przypominała Sarah, że życie jest krótkie i cenne, a miłość i radość - bardzo ulotne.

ROZDZIAŁ

SZOSTY Do czwartku z Sarah skontaktowali się prawie wszyscy spadkobiercy Stanleya. Nie uczynili tego jedynie dwaj zaawansowani wiekiem kuzyni, którzy przebywali w domach starców w Nowym Jorku. Prawniczka postanowiła osobiście do nich zadzwonić. Jeden z nich cierpiał na alzheimera, dlatego Sarah musiała skontaktować się z jego córką i wyjaśnić wszystko, co dotyczyło otwarcia testamentu Stanleya. Pieniądze miały zostać ulokowane w funduszu powierniczym, a po śmierci starszego pana przejść na jego dzieci. Kobieta rozpłakała się z radości. Wyjaśniła, że mają problemy z opłaceniem pobytu ojca w domu starców. Kuzyn Stanleya miał dziewięćdziesiąt dwa lata i wyraźnie zbliżał się do kresu swoich dni. Spadek stanowił prawdziwy dar niebios. Córka staruszka powiedziała, że nigdy nie słyszała o Stanleyu, nie wiedziała nawet, że ojciec ma kuzyna w Kalifornii. Sarah obiecała, że po oficjalnym otwarciu testamentu wyśle jej kopię z odpowiednimi fragmentami - o ile w ogóle dojdzie do oficjalnego otwarcia. Mężczyzna, który w zeszłym tygodniu dzwonił z St. Louis, zapewniał, że przyjedzie do San Francisco, chociaż on również nigdy nie słyszał o Stanleyu. W jego głosie wyczuła lekkie zażenowanie, a ponieważ pracował jako dyrektor banku, należało przypuszczać, że nie potrzebuje pieniędzy.

Drugi spadkobierca, który się nie odezwał, miał dziewięćdziesiąt pięć lat. Nie odpowiedział na list Sarah, bo myślał, że ktoś stroi sobie z niego żarty. Dobrze pamiętał Stanleya, zdradził nawet, że w dzieciństwie serdecznie się nienawidzili, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. Musiał był niezłym kawalarzem. Nie wiedział, że zmarły w ogóle miał jakieś pieniądze. Kiedy po raz ostami się widzieli, Stanley był szalonym nastolatkiem i wybierał się do Kalifornii. Starszy pan myślał, że kuzyn nie pożył tam długo. Sarah również jemu obiecała, że prześle kopię testamentu. Teraz będzie musiała skontaktować się z nim jeszcze raz, żeby spytać o jego zdanie na temat domu. W czwartek późnym popołudniem ustalono, że otwarcie testamentu odbędzie się w najbliższy poniedziałek rano w jej biurze. Zapowiedziało się dwanaście osób. Szansa otrzymania jakichś pieniędzy zachęciła ludzi do przyjazdu, nawet jeśli nie znali stryjecznego dziadka. Stanley najwyraźniej był uważany przez członków rodziny za czarną owcę, dopiero pozostawiona fortuna wybieliła mu runo. Sarah nie umiała podać, ile komu przypadnie, zapewniła jednak wszystkich, że będzie to pokaźna suma. Reszty dowiedzą się w poniedziałkowy poranek. Tego samego dnia młoda prawniczka rozmawiała jeszcze raz z Marjorie. Pośredniczka pytała, czy Sarah może nazajutrz spotkać się w domu Stanleya z nią i dwójką architektów. Był to dla nich jedyny możliwy termin. W najbliższy weekend wybierali się do Wenecji na konferenq'ę specjalistów od renowacji. Sarah piątek bardzo odpowiadał - dzięki temu podczas poniedziałkowego czytania testamentu będzie mogła przekazać spadkobiercom najświeższe informacje. Umówiła się na trzecią po południu. Po spotkaniu z dwójką architektów pojedzie do domu i rozpocznie weekend. Wystarczy jej czasu, żeby się rozluźnić i zrelaksować, zanim Phil pojawi się po siłowni. Przez cały tydzień prawie z nim nie rozmawiała. Oboje mieli mnó-

stwo pracy, a ilekroć do niego dzwoniła, był w podłym nastroju. Podczas przesłuchania adwokat strony przeciwnej starł Phila i jego klienta w proch i pył. Miała nadzieję, że do piątkowego wieczora nastrój ukochanego zdecydowanie się poprawi, inaczej czekał ich wyjątkowo nieprzyjemny weekend. Wiedziała, co się działo, gdy Phil w czymkolwiek przegrywał. To nie było miłe przeżycie. Bardzo chciała w końcu spędzić z nim cudowny weekend, ale na razie nie umiała zdobyć się na optymizm. O trzeciej w piątkowe popołudnie Marjorie czekała z architektami na Sarah przed rezydenqą. Przyjechali trochę wcześniej. Przedstawiła prawniczkę przyprowadzonej przez siebie parze. Mężczyzna był wysoki, przystojny, miał ciemne włosy i przyprószone siwizną skronie. Mocno uścisnął dłoń Sarah i zachowywał się bardzo uprzejmie. W spodniach w kolorze khaki, koszuli, krawacie i swetrze wyglądał, jakby miał niewiele ponad czterdzieści lat. Nie rzucał się w oczy, sprawiał wrażenie kompetentnego, otwartego i bezkonfliktowego. Uśmiech rozjaśniał mu twarz i dodawał uroku. Widać było na pierwszy rzut oka, że jest miły, dlatego Sarah szybko zrozumiała, dlaczego Marjorie tak chętnie z nim współpracuje. Już po wymianie kilku słów można było wyczuć, że architekt ma poczucie humoru i potrafi żartować z siebie samego. Nazywał się Jeff Parker. Jego partnerka stanowiła całkowite przeciwieństwo. Jeff dorównywał wzrostem Philowi, może nawet lekko go przewyższał, tymczasem kobieta była niziutka. On miał ciemne włosy, ona jaskrawoczerwone; do tego zielone oczy i kremową skórę pokrytą piegami. Na widok Sarah Jeff się uśmiechnął, jego partnerka zmarszczyła czoło. Wyglądała na trudną we współżyciu, wiecznie poirytowaną i drażliwą. On był miły, ona nie. Miała na sobie jaskrawozielony żakiet, niebieskie dżinsy i buty na wysokich obcasach. Jeff prezentował się skromnie, ona zwracała na siebie uwagę była elegancka i wręcz ostentacyjnie seksowna.

Architekt w swetrze i spodniach khaki wyglądał na typowego Amerykanina, jego partnerka zaś na Francuzkę i pierwsze wymówione przez nią słowa potwierdziły, że tak jest w rzeczywistości. Emanowała od niej dziwna irytacja, jakby wcale nie chciała tu przyjeżdżać. Nazywała się Marie-Louise Fournier i chociaż mówiła z wyraźnym obcym akcentem, jej angielszczyzna była bez zarzutu. Zachowywała się, jakby gdzieś jej się spieszyło. Sarah przez cały czas źle się przy niej czuła. Jeff był spokojny, wyraźnie zainteresował się domem i wyglądał, jakby nie miał nic przeciwko spędzeniu w nim całego dnia. Kiedy Sarah otwierała drzwi, Marie-Louise kilkakrotnie zerknęła na zegarek i powiedziała coś po francusku do partnera. Cicha odpowiedź Jeffa po angielsku wyraźnie uspokoiła Francuzkę, mimo to nadal wyglądała na poirytowaną. Może wiedzieli, że raczej nie zostaną zatrudnieni przy renowacji tego domu. Przyszli tylko jako konsultanci, a Mar-jorie uprzedziła ich, że rezydenq'a najprawdopodobniej zostanie sprzedana w obecnym stanie. Marie-Louise uważała, że to spotkanie jest tylko stratą czasu, ale Jeff mimo wszystko chciał przyjechać. Zafascynowała go opowieść Marjorie. Namiętnie kochał stare domy. Marie-Louise nie lubiła tracić ani minuty. Uważała, że czas to pieniądz. Jeff wyjaśnił Sarah, że od czternastu lat są partnerami - prywatnie i zawodowo. Spotkali się podczas studiów w Beaux-Arts w Paryżu i od tego czasu nigdy się nie rozstawali. Powiedział z uśmiechem, że Marie-Louise niechętnie przebywa w San Francisco i rokrocznie wyjeżdża na trzy miesiące do Franq'i. Nie cierpi Stanów, ale mieszka w nich ze względu na niego. Kiedy Jeff to mówił, Marie-Louise przewróciła oczami, ale nie odezwała się ani słowem. Była mniej więcej w wieku Sarah i miała fantastyczną figurę. Sprawiała wrażenie wyjątkowo drażliwej i wrogo nastawionej do całego świata. Jednakże nawet ona była oczarowana domem, gdy Sarah wprowadziła ich do środka, a potem wraz

z Marjorie pokazała wszystko, co odkryły na początku tygodnia. Jeff z otwartymi z zachwytu ustami zatrzymał się u podstawy schodów, przyglądając się wysokiemu sklepieniu i niezwykłemu żyrandolowi. Marie-Louise szepnęła coś do partnera. Chodzili po domu przez dwie godziny, dokładnie wszystko oglądając. Jeff notował coś na żółtym bloczku, a Marie-Louise wygłaszała zwięzłe komentarze. Sarah z niechęcią spoglądała na Francuzkę, która wyraźnie była utrapieniem dla swojego partnera. Wyglądała na potworną sukę. Marjorie również jej nie lubiła, co półgłosem wyznała Sarah, gdy dotarły do apartamentów pana domu, ale stanowili wspaniały zespół i do spółki wykonywali świetną robotę. Marie-Louise była po prostu trudną we współżyciu i najwyraźniej nieszczęśliwą osobą. Sarah też to zauważyła. Jeff wynagradzał im wszystko ciepłym, bezpretensjonalnym zachowaniem i wyczerpującymi wyjaśnieniami. Powiedział, że boazerie są wyjątkowo cenne. Przypuszczalnie pochodzą z początku osiemnastego wieku i zostały przywiezione z jakiegoś chateau z Francji. Tym razem Marie-Louise wygłosiła komentarz po angielsku. - Aż trudno uwierzyć, że Amerykanie odarli niegdyś Francję ze skarbów, które nigdy nie powinny opuścić granic państwa. Teraz nie uszłoby im to na sucho - powiedziała, jakby prawniczka była osobiście odpowiedzialna za gwałt na francuskiej kulturze. Sarah jedynie przytaknęła i zgodziła się z panią architekt. To samo dotyczyło podłóg, które były zdecydowanie znacznie starsze niż dom przy Scott Street. Przypuszczalnie również pochodziły z jakiegoś chateau we Francji i później zostały przetransportowane do Stanów. Jeff miał nadzieję, że spadkobiercom nie przyjdzie do głowy ogołocenie domu z parkietów i boazerii, żeby sprzedać je oddzielnie, na przykład w domu aukcyjnym Christie's albo Sotheby's. Można dostać za nie fortunę, ale lepiej byłoby

ich nie ruszać. Sarah też na to liczyła - uważała za zbrodnię ewentualne dzielenie domu na kawałki, skoro tyle lat przetrwał w całości. Po skończeniu obchodu usiedli na schodach, a Jeff podał Sarah nieoficjalne szacunki. Jego zdaniem doprowadzenie domu do stanu używalności, wymiana instalaq'i elektrycznej i wodno-kanalizacyjnej będzie kosztować nowego właściciela około miliona dolarów. Gdyby chciał nieco zaoszczędzić, mógłby zamknąć się w połowie tej sumy, ale byłoby to spore wyzwanie. Jeff nie przejmował się zbytnio zmurszałymi framugami. Twierdził, że to całkiem normalne. Uważał, że mogło być o wiele gorzej. Oczywiście, nie wiedział, co znajduje się pod podłogami i tynkami, ale razem z Marie-Louise odnawiali w Europie domy starsze niż ten. Mieli mnóstwo roboty, ale jakoś się udało. Dodał, że uwielbia takie wyzwania. Francuzka milczała jak głaz. Architekt uważał, że przeniesienie kuchni nie stanowi żadnego problemu. Zgodził się z Sarah i Marjorie, że najlepszym dla niej w przyszłości miejscem jest parter. Proponował przeznaczenie całej piwnicy na część magazynową. Windę można było wyposażyć w nowoczesny osprzęt przy zachowaniu pierwotnego wyglądu. Jego zdaniem reszta powinna zostać bez zmian. Odświeżenie i zakonserwowanie drewna należałoby zostawić rzemieślnikom. Ze szczególną troską i pietyzmem trzeba potraktować boazerie. Reszta wymagała malowania, lakierowania lub polerowania. Żyrandole świetnie się zachowały i prawdopodobnie nie będzie problemów z doprowadzeniem ich do stanu używalności. Warto natomiast zająć się niektórymi detalami i spróbować je wyeksponować - na przykład instalując ukryte oświetlenie. Wszystko zależało od tego, ile środków i pracy zechce zainwestować w rezydenq'ę nowy właściciel. Elewaq'a była w dobrym stanie, a dom został porządnie zbudowany, chociaż trzeba w nim teraz zainstalować nowoczesne ogrzewanie. Jeff owi bardzo podobały się ła-

zienki. Uważał, że są piękne i - jak powiedział - stanowią integralną część domu. Można założyć nowoczesną instalację, nie zmieniając ich wyglądu. - Na remont można wydać każdą sumę pieniędzy: dwa, nawet trzy miliony, ale nie ma takiej potrzeby. Gdyby nowy właściciel miał takiego bzika jak ja i chciał samodzielnie wykonać znaczną część robót, przypuszczalnie wystarczyłoby mu pół miliona. Oczywiście, to tylko przybliżone szacunki, ale mogę opracować dokładniejsze wyliczenia dla potenq'alnego nabywcy. Wariant oszczędnościowy - dodał z pewnością zajmie więcej czasu, ale prace, jakich wymaga ten dom, nie powinny być wykonywane w pośpiechu. Wszystko trzeba robić porządnie i ostrożnie, żeby nie zniszczyć ważnych detali. Proponowałbym niewielką ekipę, która miałaby na przeprowadzenie remontu od sześciu miesięcy do roku, zakochanych w domu właścicieli, którzy z przyjemnością podejmą się tego zadania, i uczciwego architekta, który nie puści ich z torbami. Jeśli zajmą się tym nieodpowiedni ludzie, remont może pochłonąć nawet pięć milionów dolarów. Razem z Marie-Louise odnawialiśmy w zeszłym roku dwa chateaux we Francji. W jednym i drugim przypadku koszty nie przekroczyły trzystu tysięcy, a obydwa zameczki były większe i starsze niż ten. Co prawda tam łatwiej znaleźć rzemieślników, ale i tutaj nie brak fachowców. Podał Sarah swoją wizytówkę. - Gdybyś miała jakiegoś poważnego nabywcę, możesz mu podać nasze nazwiska. Jeśli będzie chciał, może skorzystać z naszej konsultacji. Chętnie mu coś doradzimy, niezależnie od tego, czy zechce nas zatrudnić, czy nie. Kocham takie domy. Byłbym szczęśliwy, gdyby ktoś włożył serce w odrestaurowanie rezydencji i zrobił to naprawdę dobrze. Bardzo chętnie pomogę, w czym tylko będę mógł. Marie-Louise jest perfekcjonistką, jeśli chodzi o dopracowywanie szczegółów. Świetnie się uzupełniamy.

Przy tych słowach jego towarzyszka w końcu się uśmiechnęła. Sarah zdała sobie sprawę, że Francuzka jest zapewne milsza, niż mogą o tym świadczyć jej wygląd i zachowanie. - Marjorie powiedziała mi, że jutro wraz z żoną wybierasz się do Wenecji - powiedziała prawniczka, gdy powoli przechodzili przez parter, zmierzając do wyjścia. - Owszem. Jeff uśmiechnął się przyjaźnie do Sarah. Spodobał mu się jej zapał i wyraźny szacunek do domu zmarłego klienta. Prawniczka starała się zdobyć dla spadkobierców jak najwięcej informacji, wątpiła jednak, żeby chcieli podjąć się takiego zadania - nawet gdyby dzięki temu mieli szansę uzyskać znacznie lepszą cenę. Tak czy inaczej decyzja należała do nich. - Będziemy we Włoszech dwa tygodnie - wyjaśnił Jeff. -W razie potrzeby możesz zadzwonić na nasz telefon komórkowy. Podam ci numer. Pierwszy tydzień spędzimy na konferencji w Wenecji, potem mamy zamiar przez kilka dni odpoczywać w Portofino. Resztę czasu przeznaczyliśmy na wizytę u rodziny Marie-Louise w Paryżu. A tak przy okazji - dodał od niechcenia - nie jesteśmy małżeństwem, tylko partnerami w życiu prywatnym i zawodowym. Mówiąc to, uśmiechnął się do Marie-Louise. - Moja towarzyszka życia ma awersję do małżeństwa. Jej zdaniem to purytańska instytucja, która może zniszczyć każdy związek. Pewnie Marie-Louise ma rację, bo jesteśmy ze sobą od bardzo dawna. Wymienili uśmiechy. - O wiele dłużej, niż przypuszczałam - przyznała Francuzka. - Początkowo traktowałam naszą znajomość jak wakacyjny romans, potem Jeff prawie siłą zaciągnął mnie do Stanów. Czuję się w San Francisco jak w więzieniu - powiedziała, przewracając oczami.

Mężczyzna wybuchnął śmiechem. Słyszał to od lat, dlatego starał się nie przejmować słowami towarzyszki. Najwyraźniej dobrze im się razem pracowało, chociaż wyglądało na to, że Jeff ma o wiele lepsze podejście do klientów niż jego partnerka. Marie-Louise była wyjątkowo szorstka, chwilami wręcz nieuprzejma. - Od samego przyjazdu do San Francisco usiłuje mnie namówić na przeprowadzkę do Paryża, ale ja tu dorastałem i tu się dobrze czuję. Dla mnie Paryż, podobnie jak Nowy Jork, jest zbyt duży. Jestem chłopakiem z Kalifornii, a Marie-Louise, chociaż nigdy się do tego nie przyznaje, lubi tu przebywać. Zwłaszcza w zimie, kiedy nie jest u nas tak zimno i szaro jak w Paryżu. - Nie bądź tego taki pewien! - wtrąciła szybka Francuzka. - Któregoś dnia zaskoczę cię i wrócę do Paryża. Jej słowa brzmiały bardziej jak pogróżka niż ostrzeżenie, ale Jeff puścił je mimo uszu. - Mamy na Potrero Hill wspaniały dom, który osobiście odnowiłem, zanim cała okolica stała się modna. Przez wiele lat był jedynym przyzwoitym budynkiem w całym kwartale. Teraz już niczym się nie wyróżnia, bo dookoła pojawiło się mnóstwo pięknych willi. Wszystko zrobiłem w nim własnoręcznie, dlatego go kocham - powiedział z dumą. - Ale jeszcze ładniejszy mamy w Paryżu - stwierdziła sztywno Marie-Louise. - W tej samej dzielnicy co wieża Eiffla. Jest moim dziełem. Spędzam w nim każde lato, podczas gdy Jeff uparcie marznie tutaj we mgle. Nienawidzę lata w San Francisco. Rzeczywiście, była to chłodna i mglista pora roku. Najwyraźniej Marie-Louise nie przyzwyczaiła się do życia w Kalifornii, a ton jej słów świadczył, że naprawdę miała zamiar wrócić do Francji. Jeff nie wyglądał na zmartwionego. Zapewne wiedział, że są to tylko czcze pogróżki, chociaż Sarah nie mogła uwierzyć, że po czternastu wspólnie

spędzonych latach wciąż nie są małżeństwem. Marie-Louise sprawiała wrażenie kobiety bardzo niezależnej, ale to samo można było powiedzieć o Jeffie. Jego partnerka wciąż się skarżyła, tymczasem on ani razu nie stracił panowania nad sobą. Sarah podziękowała architektom za konsultaq'ę i wstępne szacunki kosztów remontu. Teraz mogła przekazać te informacje spadkobiercom. Życzyła obojgu miłego pobytu w Wenecji, Portofino i Paryżu. Kilka minut później odjechali zabytkowym peugeotem, którego Marie-Louise sprowadziła z Francji. Wsiadając do niego, oznajmiła, że nie ma zaufania do amerykańskich samochodów. - Ani do niczego innego - dodał Jeff, a wszyscy wy-buchnęli śmiechem. - Niezłe z niej ziółko - skomentowała Sarah, kiedy obie z Marjorie szły w stronę swoich samochodów. - Trudno się z nią współpracuje, ale jest dobra w tym, co robi. Ma wspaniały gust i wyczucie stylu. Bardzo źle traktuje Jeffa, a on zachowuje się tak, jakby to uwielbiał. Zauważyłaś pewną regułę? Wredne kobiety zawsze mają wspaniałych facetów. Sarah wybuchnęła gromkim śmiechem. Wbrew sobie musiała przyznać, że Marjorie ma rację. - Ładny byczek, prawda? - powiedziała pośredniczka z podziwem. - Nie wiem, czy użyłabym tego określenia. Jej zdaniem pasowało ono do Phila, nie do Jeffa, którego uznałaby raczej za miłego mężczyznę. - Ale to bardzo sympatyczny facet i z pewnością zna się na tym, co robi - dokończyła. Najwyraźniej z ogromną pasją zajmował się starymi domami. - Oboje są naprawdę dobrzy i uzupełniają się nawzajem. Czerń i biel. W domu i w pracy. To chyba działa,

sądzę jednak, że miewają wzloty i upadki. Ona od czasu do czasu ma wszystkiego dosyć i wyjeżdża do Francji. Kiedyś zostawiła go na rok. Pracował wtedy nad dużym projektem, który mu zleciłam. Jednak Marie-Louise za każdym razem wraca, a on ją przyjmuje. Chyba ma na jej punkcie bzika, a ona zdaje sobie sprawę, że znalazła kogoś wyjątkowego. Jest niewzruszony jak skała, szkoda tylko, że nigdy nie wzięli ślubu. Byłby świetnym ojcem, chociaż nie wyobrażam sobie jej w roli matki. - Może kiedyś się pobiorą - powiedziała Sarah. Pomyślała o Philu. Za kilka godzin zaczynał się weekend. Część tygodnia, która stanowiła nagrodę za ciężką pracę w kancelarii prawnej. - Trudno powiedzieć, co sprawia, że pewne układy jakoś działają - stwierdziła Marjorie filozoficznie. Życzyła Sarah powodzenia podczas poniedziałkowego spotkania ze spadkobiercami Stanleya. - Dam ci znać, co uzgodnili. Dotychczas wszystko wskazywało, że będą chcieli sprzedać dom, pozostawała tylko kwestia, w jakim stanie. Czy zdecydują się na remont, a jeśli tak, to w jakim zakresie? Młoda prawniczka z przyjemnością nadzorowałaby prowadzone prace, ale wiedziała, iż szanse są znikome. Prawdę mówiąc, była niemal pewna, że w poniedziałek przekaże Marjorie dyspozycję wystawienia rezydencji na sprzedaż w jej aktualnym stanie. Pożegnała się z pośredniczką handlu nieruchomościami i pojechała do domu, aby przygotować się na przyjście Phila. Zmieniła pościel i posłała łóżko, potem zasiadła w fotelu ze stertą roboty, którą przywiozła z biura. O siódmej wieczorem Phil zadzwonił z siłowni. Miał okropny głos, jakby był chory. - Stało się coś złego? - spytała. - Taaak. Przegraliśmy dzisiaj sprawę. Jestem maksymalnie wpieprzony. Adwokat strony przeciwnej wdeptał nas

w ziemię. Mój pieprzony klient o kilka razy za dużo został przyłapany z opuszczonymi spodniami. Nic nie można było zrobić. - Przykro mi, kochanie. Wiedziała, że nie znosił się poddawać. Robił to tylko wtedy, gdy sprawa była całkowicie skazana na porażkę, w przeciwnym razie walczył do końca. - O której przyjedziesz? Nie mogła się go doczekać. Miała za sobą ciekawy tydzień - przede wszystkim dzięki sprawom związanym z domem Stanleya. Dotychczas nie zdążyła Philowi o niczym opowiedzieć. - Dzisiaj w ogóle nie przyjadę! - walnął prosto z mostu. Sarah była zaszokowana. Bardzo rzadko rezygnował ze wspólnych weekendowych wieczorów, chyba że był chory. - Naprawdę? - Naprawdę. Jestem w fatalnym nastroju i nie chcę nikogo widzieć. Jutro poczuję się lepiej. Była rozczarowana. Mimo wszystko chciałaby się z nim zobaczyć. Może zdołałaby podnieść go na duchu. - Wpadnij po siłowni, żeby się trochę rozluźnić. Zamówimy coś na wynos, a ja zrobię ci masaż zaproponowała z nadzieją w głosie. - Nie, dzięki. Zadzwonię jutro. Mam zamiar spędzić tu kilka godzin. Pogram w sąuasha, żeby rozładować agresję. Dziś wieczorem nie miałabyś ze mnie żadnego pożytku. Może rzeczywiście, mimo to była zła, że go nie zobaczy. Czasami miewał podły nastrój i nie mogła się z nim wtedy dogadać, wolałaby jednak mieć go przy sobie, choćby w fatalnym humorze. W związku nie chodzi przecież o to, żeby spotykać się tylko w dobre dni. Chciała dzielić z nim również i te złe. Phil był jednak niewzruszony i chciał spędzić noc u siebie. Próbowała go przekonać, ale uciął rozmowę. - Nawet o tym nie myśl, Sarah. Zadzwonię jutro. Dobranoc.

Rzadko tak postępował, ale gdy był w złym nastroju, miał w nosie cały świat. Nic nie mogła na to poradzić. Usiadła na kanapie i wbiła wzrok w pustą przestrzeń. Przypomniała sobie architekta, którego spotkała tego dnia, i jego niemiłą partnerkę. Marjorie zdradziła, że Marie-Louise kilkakrotnie zostawiała Jeffa i uciekała do Paryża, zawsze jednak wracała. To samo robił Phil. Wiedziała, że zobaczy się z nim w sobotę rano albo trochę później w ciągu dnia, kiedy ukochany poczuje się lepiej i zechce do niej zadzwonić. Teraz jednak czekał ją samotny piątkowy wieczór. Phil nawet do niej nie zadzwonił po powrocie z siłowni. Młoda kobieta pracowała do północy, czekając na telefon. Na próżno. Gdy ukochany był przygnębiony, w jego życiu brakowało już miejsca dla kogoś innego. Sam stawał się centrum wszechświata - lub tak przynajmniej uważał. Chwilowo miał rację.

ROZDZIAŁ

SlÓDMY Phil odezwał się w sobotę dopiero o szesnastej. Zadzwonił na komórkę Sarah, gdy robiła sprawunki. Oznajmił, że wciąż jest w kiepskim humorze, obiecał jednak, że zabierze ją na kolację, żeby jej to jakoś zrekompensować. Pojawił się o szóstej wieczorem w sportowej kurtce i swetrze. Wcześniej załatwił rezerwację w nowej restauracji, o której prawniczka słyszała od kilku tygodni. Spędzili wspaniały wieczór i nadrobili stracony czas. Phil został w niedzielę dłużej niż zwykle, wyszedł dopiero wczesnym wieczorem. Zawsze starał się jakoś zrekompensować swoje przewinienia, więc nigdy nie mogła zbyt długo się na niego gniewać. Dlatego też od niego nie odeszła - przynajmniej na razie. Przyciągał ją i odpychał. Podczas kolacji w nowej restauracji opowiedziała mu o wizycie w domu Stanleya, ale nie wykazał zbyt wielkiego zainteresowania. Uznał rezydencję za starą ruderę. Nie wyobrażał sobie, żeby komuś chciało się wkładać w nią tyle pracy. Zanim Sarah zdążyła zrelacjonować spotkanie z parą architektów, jej rozmówca zmienił temat. Wolał opowiedzieć o nowej sprawie, którą właśnie się zajmował. Znów chodziło o molestowanie seksualne, ale tym razem były o wiele większe szanse na wygraną. Jeszcze w niedzielne popołudnie obszernie omawiali niektóre aspekty

prawne tej sprawy. Potem obejrzeli film na wideo, zdążyli się jeszcze nawet pokochać. Weekend był krótki, ale miły. Phil od czterech lat wykazywał niezwykły talent do ratowania sytuacji, rozwiewania wątpliwości Sarah i zapobiegania rozpadowi ich związku. Był w tym prawdziwym mistrzem. W poniedziałek w dobrym nastroju poszła do pracy, podekscytowana perspektywą spotkania ze spadkobiercami Stanleya. Pięciu z nich nie mogło zwolnić się na ten dzień z pracy, a dwaj kuzyni z Nowego Jorku byli zbyt starzy i schorowani, żeby przyjechać, dlatego zapowiedziało się tylko dwanaście osób. Sarah poprosiła sekretarkę o przygotowanie sali konferencyjnej, kawy i duńskich ciasteczek. Gdy prawniczka dotarła do biura, kilku spadkobierców już na nią czekało. Poszła się z nimi przywitać. Pierwszą osobą, na którą zwróciła uwagę, był dyrektor banku z St. Louis, dystyngowany mężczyzna nieco po sześćdziesiątce. Wcześniej przez telefon powiedział jej, że jest wdowcem i ma czwórkę dorosłych dzieci. Z jego słów wynikało, że jedno z nich jest niepełnosprawne. Może mimo wszystko przydadzą mu się pieniądze Stanleya? Tuż przed dziesiątą pojawiła się ostatnia osoba. W sumie było ośmiu mężczyzn i cztery kobiety. Niektórzy znali się między sobą, ale jeżeli w ogóle coś wiedzieli o Stan-leyu, to niewiele. Wśród spadkobierców było rodzeństwo: dwie kobiety i trzech mężczyzn. Żyli porozrzucani po całym kraju: na Florydzie, w Nowym Jorku, Chicago, St. Louis i w Teksasie. Mężczyzna z Teksasu pojawił się w kowbojskim kapeluszu i wysokich, zniszczonych butach. Od trzydziestu lat pracował na ranczu, mieszkał w przyczepie i miał szóstkę dzieci. Rok temu zmarła mu żona. Gdy Sarah torowała sobie drogę między zgromadzonymi, zauważyła, że kuzyni rozmawiają ze sobą z prawdziwą przyjemnością. Po południu miała zamiar pokazać im dom. Sądziła, że zanim podejmą decyzję, co zrobić z re-

zydencją, powinni najpierw ją obejrzeć. Młoda kobieta przygotowała dla nich na kartce różne możliwości, przedstawiła przybliżone szacunki Marjorie, opisała również obecny stan obiektu i jaki może to mieć wpływ na ewentualną cenę. Wcześniej jednak chciała zająć się odczytaniem ostatniej woli zmarłego. Dyrektor banku z St. Louis, Tom Harrison, usiadł przy stole konferencyjnym obok niej. Odnosiła wrażenie, że to on powinien prowadzić spotkanie. Miał na sobie granatowy garnitur, białą koszulę, konserwatywny granatowy krawat i idealnie przycięte siwe włosy. Patrząc na niego, cały czas myślała o matce. Był w idealnym wieku i znacznie lepiej pasowałby do Audrey niż którykolwiek z jej dotychczasowych wielbicieli. Tworzyliby wspaniałą parę -pomyślała Sarah z uśmiechem, a potem rozejrzała się wokół stołu. Na prawo od niej siedziały wszystkie cztery panie, Tom Harrison zajął miejsce po lewej, a reszta była porozrzucana wokół stołu. Kowboj, Jake Waterman, zdjął nogę ze stołu. Objadał się duńskimi ciasteczkami i pił trzecią filiżankę kawy. Gdy Sarah rozpoczęła zebranie, spojrzeli na nią z pełną uwagą. Prawniczka miała przed sobą teczkę z dokumentami, a także zapieczętowany list, który Stanley napisał własnoręcznie i sześć miesięcy temu wręczył jednemu z jej wspólników. Sarah nie wiedziała o istnieniu tej notatki. Kolega wyjaśnił, że Stanley życzył sobie, aby ten list otworzyć podczas czytania testamentu. Staruszek zapewniał, że jest to tylko dodatkowa wiadomość dla jego spadkobierców i w niczym nie zmienia wcześniejszych ustaleń. Dla porządku jeszcze raz potwierdził poprzedni testament i uspokoił wspólnika Sarah, że wszystko jest w porządku. Z szacunku dla Stanleya prawniczka pozostawiła list w zaklejonej kopercie i miała zamiar odczytać go po testamencie. Spadkobiercy spoglądali na nią wyczekująco. Była

wdzięczna, że przybyli osobiście zamiast zażądać przesłania pieniędzy. Z pewnością Stanley ucieszyłby się ze spotkania z nimi. Dwie spośród kobiet pracowały jako sekretarki i nigdy nie wyszły za mąż, pozostałe były rozwiedzione i miały dorosłe dzieci. Większość zebranych stanowili rodzice młodszych lub starszych pociech. Najwyraźniej tylko Tom nie potrzebował pieniędzy, reszta z trudem zostawiła pracę i opłaciła podróż do San Francisco. Wyglądało na to, że nieoczekiwany przypływ gotówki odmieni życie większości ich. Sarah zdawała sobie sprawę, że wielkość spadku ogromnie ich zaskoczy. Cieszyła się, że będzie mogła dzielić z nimi miłe chwile. Miała nadzieję, że Stanley jest obecny duchem. Kiedy omiotła zebranych spojrzeniem, w pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. Wszyscy czekali na jej słowa. - Chciałabym podziękować wszystkim obecnym za przybycie. Zdaję sobie sprawę, że kosztowało was to sporo wysiłku. Wiem, że Stanley bardzo by się ucieszył na wasz widok. Szkoda, że nikt z was go nie znał. Był wspaniałym człowiekiem. Współpracowałam z nim przez kilka lat, podziwiałam go i bardzo szanowałam. Czuję się zaszczycona, mogąc się z wami spotkać i przeprowadzić podział jego majątku. Upiła łyk wody i odchrząknęła. Otworzyła leżącą przed sobą teczkę i wyjęła ostatnią wolę Stanleya. Szybko odczytała większość ustępów, przy okazji objaśniając ich znaczenie. Dotyczyły one podatków i sposobu zabezpieczenia majątku Stanleya. Zostawił pieniądze na opłacanie podatków do chwili nabycia przez spadkobierców prawa spadkowego, a udziały w spółkach nie podlegały podatkom stanowym ani federalnym. Zebrani wyraźnie się uspokoili. Najlepiej wszystko rozumiał Tom Harrison. Potem Sarah sięgnęła po listę zapisów, które tworzyły dziewiętnaście równych części. Odczytała w porządku alfabetycznym nazwiska wszyst-

kich osób, łącznie z tymi, którzy nie przyjechali na spotkanie. Dla każdego spadkobiercy przygotowała kopię testamentu, żeby później mogli go przestudiować lub dać do przejrzenia swoim prawnikom. Wszystko było w porządku. Sarah skrupulatnie wykonała swoje zadanie. Odczytała listę aktywów wraz z szacunkową wyceną ich wartości. Niektóre punkty były niezbyt jasne, zwłaszcza w przypadku własności, które należały do Stanleya od lat, tak jak centra handlowe na południu kraju i Środkowym Zachodzie. W takim przypadku podawała ostatnią przybliżoną wycenę, żeby wiedzieli, ile co jest warte. Niektóre z aktywów mogli przejąć indywidualnie, w przypadku innych będą musieli podjąć wspólną decyzję, czy chcą je zachować jako grupa osób, sprzedać, czy może jedna osoba zechce spłacić pozostałych spadkobierców. Sarah objaśniła oddzielnie każdy przypadek i powiedziała, że z przyjemnością coś im doradzi, w dowolnej chwili przedyskutuje to z nimi bądź z ich prawnikami albo podpowie jakieś rozwiązanie; opierając się na swoich doświadczeniach zdobytych podczas zajmowania się majątkiem Stanleya. Zostawił po sobie akcje, obligacje, tereny przeznaczone pod zabudowę, centra handlowe, biurowce, budynki mieszkalne i szyby naftowe, które w ciągu ostatnich lat stały się najcenniejszą częścią majątku i w ocenie Sarah miały najlepsze perspektywy na przyszłość, zwłaszcza przy aktualnej polityce międzynarodowej. Do tego dochodził jeszcze dom. Obiecała powiedzieć im o tym budynku coś więcej po odczytaniu testamentu i zaproponować kilka rozwiązań. Zebrani przyglądali się Sarah w milczeniu, próbując zrozumieć jej słowa i zapamiętać fragmenty testamentu Stanleya dotyczące majątku porozrzucanego po całym kraju. Zostali zalani ogromną liczbą informaqi i nie bardzo wiedzieli, co to wszystko oznacza. Mieli wrażenie, jakby prawniczka przemawiała do nich w jakimś obcym języku. Jeden Tom przyglądał się jej z napięciem, nie mogąc uwie-

rzyć w to, co słyszy. Chociaż nie znał szczegółów, doskonale rozumiał wszystko, co mówiła, i starał się nie uronić ani słowa. - W najbliższych dniach podamy wam dokładną wartość wszystkich aktywów. Opierając się jednak na tym, co już mamy, i niektórych bardzo zbliżonych szacunkach, wartość majątku waszego stryjecznego i ciotecznego dziadka po opodatkowaniu wynosi nieco ponad czterysta milionów dolarów. Według naszej oceny na każdego z was przypadnie około dwudziestu milionów dolarów, a po opłaceniu podatków - dziesięć. Powyższa kwota może się wahać o kilkaset tysięcy dolarów w górę lub w dół w zależności od sytuacji na rynkach, sądzę jednak, że można ją uznać za ostateczną. Usiadła wygodnie i odetchnęła z ulgą, podczas gdy zgromadzeni wpatrywali się w nią w całkowitym milczeniu. Potem nagle w pomieszczeniu zapanował potworny chaos, kiedy wszyscy zaczęli rozmawiać z ogromnym ożywieniem. Dwie kobiety rozpłakały się, a kowboj wydał dziki okrzyk, który rozładował napięcie i spowodował wybuch śmiechu. Pozostali spadkobiercy czuli dokładnie to samo co on. Nie mogli uwierzyć. Wielu z nich przez całe życie utrzymywało się z niewielkich pensji i z trudem wiązało koniec z końcem - tak jak Stanley na początku. - Jak on, u licha, zdołał dorobić się takich pieniędzy? -spytał jeden z mężczyzn. Był policjantem z New Jersey i niedawno przeszedł na emeryturę. Próbował założyć firmę ochroniarską i podobnie jak Stanley nigdy się nie ożenił. - Był bardzo inteligentnym człowiekiem - wyjaśniła cicho Sarah z uśmiechem na ustach. Miło uczestniczyć w wydarzeniu, które odmienia życie tylu ludzi. Z ust Toma Harrisona nie schodził uśmiech. Niektórzy z zebranych byli wyraźnie zakłopotani, zwłaszcza ci, którzy nigdy nie słyszeli o Stanleyu. Czuli się, jakby

wygrali los na loterii, chociaż spadek był czymś milszym, bo ktoś, kogo nawet nie znali, pamiętał o nich i postanowił obdarować. Nieznani krewni zastępowali Stanleyowi dzieci, których nigdy nie miał. Dopiero po śmierci mógł odegrać wobec nich rolę kochającego ojca i dobroczyńcy. Kowboj osuszył oczy, wytarł nos i oznajmił, że kupi własne ranczo i będzie na nim pracował. Jego dzieci uczęszczały do państwowych szkół, ale postanowił wysłać je wszystkie do Harvardu - z wyjątkiem syna, który siedział w więzieniu, bo został przyłapany na kradzieży koni, i przez całe życie chodził na haju. Kowboj oznajmił, że po powrocie do domu skopie smarkaczowi tyłek i poszuka dla niego porządnego adwokata. Da mu szansę, taką samą, jaką otrzymali wszyscy pozostali spadkobiercy Stanleya. Staruszek sprawił pośmiertny prezent nawet tym, którzy się nie pojawili. Zatroszczył się o wszystkich jednakowo. Sarah poczuła, że do oczu cisną jej się łzy. Odczytanie testamentu Stanleya było dla niej najradośniejszym i najważniejszym wydarzeniem w ciągu dwunastoletniej pracy w zawodzie prawnika. - Wszyscy musicie teraz wiele spraw przemyśleć -przypomniała, przywołując zebranych do porządku. - Bardzo chciałabym porozmawiać dzisiaj z wami o tym, co chcecie zrobić z poszczególnymi aktywami. Najlepiej by było, gdybyście sprzedali wspólne przedsiębiorstwa i podzielili się zyskami, jeśli tylko wasi doradcy finansowi zaproponują takie rozwiązanie. W niektórych przypadkach może się okazać, że nie jest to najlepsza chwila na pozbycie się czegoś. Jeśli tak zadecydujecie, zaczekamy na odpowiednią chwilę i będziemy wam służyć radą. Wiedziała, że uporanie się z tym potrwa miesiące, a w niektórych przypadkach nawet lata. Jednak indywidualna własność zapewniała każdemu z nich około siedmiu-ośmiu milionów dolarów. Stanley starał się zachować jak największą przejrzystość. Nie chciał wywołać waśni

między dziewiętnastoma krewnymi, niezależnie od tego, czy ich znał, czy nie. Z pomocą Sarah tak podzielił majątek, że łatwo go było teraz rozdysponować. - Pozostaje jeszcze kwestia domu, w którym mieszkał wasz stryjeczny dziadek. Obejrzałam go w ubiegłym tygodniu z pośredniczką handlu nieruchomościami, którą poprosiłam też o wstępną wycenę. To piękna rezydencja. Wybudowano ją w latach dwudziestych, niestety od tego czasu nie była przebudowywana, remontowana ani modernizowana. Wygląda trochę jak muzeum. Stanley wykorzystywał tylko niewielką jej część, konkretnie poddasze. W piątek spotkałam się z architektami, którzy specjalizują się w odnawianiu takich obiektów. Chciałam się od nich dowiedzieć, ile kosztowałoby doprowadzenie domu do stanu używalności. Okazuje się, że można wydać pół miliona dolarów na uprzątnięcie rezydencji i przeprowadzenie podstawowych robót albo dziesięć razy więcej na gruntowny remont i zrobienie z niej istnej perełki. Podobnie jest w przypadku sprzedaży domu. Pośredniczka twierdzi, że można dostać za niego od miliona do dwudziestu milionów w zależności od tego, kto będzie chciał go kupić, i aktualnych cen na rynku nieruchomości. W obecnym stanie rezydencja nie ma zbyt wielkiej wartości, bo wymaga ogromu pracy, poza tym nikt nie chce mieszkać w tak wielkich domach. Ma prawie trzy tysiące metrów kwadratowych. Przydałaby się służba, tylko gdzie jej szukać? Sugerowałabym sprzedaż rezydencji. Może warto byłoby ją wcześniej trochę uprzątnąć, zdjąć deski z okien, wypolerować podłogi i ewentualnie pomalować ściany, a potem wystawić na sprzedaż w takim stanie, w jakim jest, bez podejmowania kosztownych prac związanych z założeniem nowej instalacji elektrycznej, sieci wodno-kanalizacyjnej czy doprowadzeniem domu do stanu używalności. Chyba że ktoś z was zechce spłacić pozostałych spadkobierców, przenieść się do San Francisco i zamieszkać w tym domu. Chciała-

bym zabrać was tam dziś po południu. Uważam, że to może ułatwić wam podjęcie decyzji. To piękny stary dom; warto go przynajmniej obejrzeć. Jeszcze nim skończyła, wszyscy zaczęli potrząsać głowami. Nikt z nich nie miał zamiaru przeprowadzać się do San Francisco, a podczas dyskusji doszli do wspólnego wniosku, że nie interesuje ich żaden remont. Wokół stołu padały słowa: „sprzedać go... pozbyć się... opchnąć... wystawić na sprzedaż..." Z zainteresowaniem nie spotkała się nawet sugestia, żeby pomalować i nieco uporządkować rezydencję. Sarah posmutniała, bo ich postępowanie przypominało odepchnięcie niegdyś wyjątkowo pięknej kobiety, która się postarzała i nikt jej już nie potrzebuje. Oczywiście, trzeba jeszcze spytać o zdanie pozostałych spadkobierców, ale skoro nawet nie przybyli do San Francisco na otwarcie testamentu, było mało prawdopodobne, żeby wyrazili inną opinię. - Czy chcielibyście obejrzeć go dziś po południu? Tylko Tom Harrison miał na to czas, chociaż również on był zdania, że należałoby go sprzedać. Powiedział, że może wstąpić w drodze na lotnisko. Wszyscy pozostali wyruszali w drogę powrotną wczesnym popołudniem, dlatego jednomyślnie zaproponowali, żeby wystawić dom na sprzedaż w takim stanie, w jakim jest. Każdy z nich dostał tak wielki spadek, że sprzedaż domu i ewentualne zyski z tego tytułu nie miały dla nich większego znaczenia. Nawet gdyby udało im się dostać dwa miliony, oznaczało to zaledwie dodatkowe sto tysięcy dolarów dla każdego z nich, a po opodatkowaniu jeszcze mniej. W tej chwili były to dla nich nędzne pieniądze, chociaż jeszcze godzinę temu byliby szczęśliwi z takiej kwoty. Aż trudno uwierzyć, że jedna chwila może tak bardzo odmienić życie. Sarah jeszcze raz przyjrzała się wszystkim zgromadzonym wokół stołu. Wyglądali na porządnych ludzi; z pewnością spodobaliby się Stanleyowi.

Ponownie przywołała zebranych do porządku, choć tym razem nie było to takie łatwe. Nie mogli się doczekać, kiedy będą mogli opuścić salę konferencyjną i skontaktować się ze współmałżonkami, rodzeństwem i dziećmi. Wieść o spadku była dla nich wielką nowiną i koniecznie chcieli się nią podzielić. Pieniądze powinny zacząć spływać za jakieś sześć miesięcy, może nawet wcześniej. Testament był wyjątkowo przejrzysty. - Została jeszcze jedna sprawa. Sześć miesięcy temu pan Perlman wręczył jednemu z moich kolegów list, o którego istnieniu w ogóle nie wiedziałam. Dostałam go dzisiaj rano w zapieczętowanej kopercie, więc nie znam jego treści. Powiedziano mi tylko, że mam go odczytać dopiero po zapoznaniu was z testamentem. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, chciałabym to teraz zrobić. Sarah zakładała, iż jest to jakieś dodatkowe przesłanie albo niewielki dopisek adresowany do spadkobierców. Bardzo to pasowało do sympatycznego i sentymentalnego Stanleya. Otworzyła kopertę za pomocą specjalnego noża, który przyniosła w tym celu na spotkanie. Zebrani starali się skupić uwagę, chociaż byli wyraźnie podekscytowani tym, co wcześniej usłyszeli. Wiercili się i kręcili, tylko czy można się temu dziwić? Sarah też była podekscytowana, chociaż jedynie przekazywała obcym ludziom wspaniałe wieści. Chciałaby mieć jakąś pamiątkę po przyjacielu, ale zostawił tylko książki i ubrania, które przekazano Goodwill. Ponownie odchrząknęła i zaczęła czytać list. Ze zdziwieniem zauważyła, że trzęsą jej się ręce. Dziwnie poruszył ją widok odręcznego, niepewnego pisma Stanleya zapełniającego kilka kartek papieru. Zgodnie z zapewnieniami kolegi na końcu znajdował się akapit, który zatwierdzał wcześniejszy testament, i podpisy dwóch pielęgniarek, które poświadczały autentyczność dokumentu. Wszystko było w porządku. Prawniczka wiedziała jednak, że są to

ostatnie słowa przyjaciela - nawet jeśli nie skierował ich do niej - które przypominały szept zza grobu, pożegnanie ze wszystkimi. Już nigdy więcej nie zobaczy pisma Stanleya ani nie usłyszy jego głosu. Na tę myśl do oczu napłynęły jej łzy. Próbowała przezwyciężyć łamiący się głos. Był jej klientem i przyjacielem, znaczył dla niej o wiele więcej niż dla któregokolwiek ze spadkobierców. - „Zwracam się do moich drogich krewnych oraz Sarah Anderson, mojej przyjaciółki, najlepszej na świecie prawniczki i cudownej młodej kobiety" - zaczęła. Łzy przesłoniły jej oczy. Głęboko odetchnęła i wróciła do czytania. - „Bardzo chciałbym was poznać. Bardzo chciałbym mieć własne dzieci i starzeć się przy nich, przy ich dzieciach i przy was. Całe życie poświęciłem na zarabianie pieniędzy, które wam zostawiam. Wykorzystajcie je na szczytne cele, spróbujcie dzięki nim zrealizować swoje marzenia i zmienić życie. Nie pozwólcie, żeby stały się dla was celem samym w sobie, tak jak to było w moim przypadku. To tylko pieniądze. Cieszcie się nimi. Wykorzystajcie je na poprawę warunków życia. Podzielcie się nimi z dziećmi. Jeśli nie macie dzieci, postarajcie się o nie, i to jak najszybciej. Będą najwspanialszym darem. Daję wam go w prezencie. Może nadszedł czas, żebyście zaczęli cieszyć się nowym życiem, wykorzystali nowe możliwości, poszerzyli horyzonty, odkryli światy, które chcielibyście odkryć. Zróbcie to teraz, póki nie jest za późno. Mój dar to nie tylko pieniądze, ale również szansa na lepsze życie dla was i waszych najbliższych. W końcu pieniądze nie mają żadnego znaczenia, chyba że dają radość, pozwalają na pełniejsze korzystanie z życia i sprawianie przyjemności tym, których kochamy. Przez prawie całe życie nikogo nie kochałem, jedynie ciężko pracowałem i robiłem pieniądze. Nie użalajcie się nade mną. Miałem dobre życie. Byłem szczęśliwy. Robiłem to, co chciałem robić. Ekscytowało

mnie zdobywanie fortuny, tworzenie czegoś z niczego. Przyjechałem do Kalifornii jako szesnastolatek, mając w kieszeni zaledwie sto dolarów. Trochę ich przybyło w ciągu ostatnich lat, nieprawdaż? To tylko świadczy, ile można zdziałać, mając sto dolarów. Nie zmarnujcie więc tych pieniędzy. Wydajcie je mądrze. Podarujcie sobie lepsze życie, porzućcie pracę, której nienawidzicie lub która was dusi. Pozwólcie sobie na dorosłość i pełną swobodę. Życzę wam szczęścia, niezależnie od tego, jak je sobie wyobrażacie. Ja byłem szczęśliwy, pomnażając swoją fortunę. Patrząc wstecz, żałuję, że nie poświęciłem nieco czasu na założenie rodziny, ale teraz jest już za późno. To wy jesteście moją rodziną, nawet jeśli mnie nie znacie, a ja nie znam was. Nie zostawiam pieniędzy Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami, bo nigdy nie przepadałem za psami ani kotami. Nie przekazuję dużych kwot na cele charytatywne, bo dostają wystarczająco dużo od innych. Swoje pieniądze zostawiam wam. Korzystajcie z nich. Nie roztrwońcie ich ani nie odkładajcie. Spróbujcie być dzięki nim lepsi, szczęśliwsi. Niech pomogą wam odzyskać pełną swobodę i zrealizować marzenia. Podążajcie za swoimi marzeniami. Pragnę również wyrazić wdzięczność mojej drogiej, kochanej przyjaciółce i prawniczce, Sarah. Zastąpiła mi rodzinę, którą straciłem jeszcze w dzieciństwie. Jestem z niej bardzo dumny, chociaż zbyt ciężko pracuje. Nie rób tego, Sarah! Mam nadzieję, że czegoś się ode mnie nauczysz. Często rozmawialiśmy na ten temat. Chciałbym, żebyś zaczęła naprawdę żyć. Zasłużyłaś na to. Już zdążyłaś osiągnąć ciężką pracą więcej niż niektórzy ludzie przez całe życie. Nie chcę, żebyś była taka jak ja. Chciałbym, żebyś była lepsza. Zostań sobą w najlepszym wydaniu. Nie mówiłem tego nikomu od pięćdziesięciu lat, ale chcę ci wyznać, że kocham cię jak córkę albo wnuczkę. Jestem wdzięczny za każdą chwilę, którą ze mną spędziłaś, za twoją ciężką pracę i pomoc przy uchronieniu moich pieniędzy przed po-

datkami, abym mógł je przekazać swoim krewnym. Dzięki tobie są teraz znacznie bogatsi. Mam nadzieję, że dzięki naszej wspólnej pracy ich życie stanie się lepsze. Pragnę ci coś podarować, chciałbym jednak, żeby moi krewni wiedzieli, dlaczego to robię. Dlatego, że cię kocham i że nikt bardziej od ciebie nie zasługuje na wspaniałe życie. Chcę ci je umożliwić, a jeśli moi krewni będą robić z tego powodu jakieś trudności, wrócę zza grobu i skopię im tyłki. Chcę, żebyś cieszyła się darem, który ci zostawiam, i żebyś dobrze go wykorzystała. Nie inwestuj tych pieniędzy, lecz spróbuj dzięki nim poprawić swoje życie. Będąc w pełni władz umysłowych, choć rozpadając się fizycznie, niniejszym zapisuję ci, Sarah Marie Anderson, siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Uznałem, że milion mógłby wytrącić cię z równowagi i wkurzyć moich krewnych, a pół miliona to zbyt niska kwota, dlatego poszedłem na kompromis. Przede wszystkim, kochana Sarah, podaruj sobie cudowne i szczęśliwe życie. Pamiętaj, że zawsze z miłością i wdzięcznością będę cię obserwował z wysoka. Wszystkim wam wraz ze spadkiem przekazuję wyrazy miłości. Życzę wam dobrego, zdrowego i szczęśliwego życia w gronie najbliższych". Pod tymi słowami znajdował się podpis złożony aż nazbyt znajomym charakterem pisma, które Sarah widywała wcześniej na wielu dokumentach. List stanowił ostatnie pożegnanie Stanleya z nią i z krewnymi. Kiedy odłożyła kartki i spojrzała na zebranych, łzy spływały jej po policzkach. Mówiła pełnym emoq'i, zachrypniętym głosem. Nie spodziewała się, że coś dostanie, i nie była pewna, czy powinna to przyjąć. Stanley zdawał sobie jednak sprawę, że powyższy kodycyl był zgodny z prawem dzięki temu, iż został przekazany przez jednego z jej kolegów, a nie przez nią. Perlman postąpił zgodnie z wszelkimi zasadami. - Nie znałam treści tego listu. Czy ktoś zgłasza sprzeciw?

Bez wielkiego żalu zrezygnowałaby z zapisu. Zebrani byli krewnymi zmarłego, ona tylko jego prawniczką, chociaż szczerze go kochała. - Ależ skąd! - odparły kobiety zgodnym chórem. - U licha, nie - zapewnił Jake, kowboj z Teksasu. - Słyszeliście, co powiedział: wróci na ziemię i skopie nam tyłki, jeśli zaprotestujemy. Nie chcę, żeby jego duch utrudniał mi życie. Dziesięć milionów dolarów po opodatkowaniu w zupełności wystarczy mnie i moim dzieciom. Może nawet sprawię sobie seksowną młodą żonkę. Reszta skwitowała śmiechem jego słowa, a wszyscy wokół stołu zgodnie kiwali głowami. Jedna z kobiet podała prawniczce chusteczkę do nosa. Sarah była tak wzruszona, że niemal szlochała. Największą radość Stanley sprawił jej, pisząc, że ją kochał. Pomimo zaawansowanego wieku zastąpił młodej kobiecie ojca, którego nigdy nie miała. Był jedynym mężczyzną, którego w życiu naprawdę szanowała. Prawdę mówiąc, dotychczas nie spotkała zbyt wielu dobrych panów. Tom Harrison poklepał ją po dłoni i zabrał głos: - Wygląda na to, Sarah, że zasługujesz na ten zapis bardziej niż my. Najwyraźniej sprawiłaś mu wiele radości i zaoszczędziłaś dla nas sporo pieniędzy. Zebrani przytaknęli. - Serdecznie ci współczuję, bo widzę, że jego śmierć była dla ciebie ogromną stratą - dodał. Tym razem naprawdę już się rozpłakała. - Bardzo mi go brakuje - wyznała. Krewni Stanleya widzieli, że to prawda. Kilkoro miało wręcz ochotę ją przytulić, ale się powstrzymali. Była prawniczką, osobą obcą, choć emocje w pomieszczeniu naprawdę sięgały zenitu. Stanley poruszył w posadach całe ich dotychczasowe życie. - Z jego listu wynika, że dałaś mu dużo szczęścia

w ostatnim okresie życia - powiedziała życzliwie jedna z kobiet. - Do diabła, tak, a teraz jesteś prawie milionerką - dorzucił Jake. Sarah wybuchnęła śmiechem. - Nie mam pojęcia, co zrobię z tymi pieniędzmi. Bardzo dobrze zarabiała jako wspólniczka w kancelarii prawnej, otrzymywała także część zysków, a nigdy nie miała zbyt dużych wymagań. Na przekór prośbie Stanleya miała zamiar dobrze zainwestować jego pieniądze. Nie myślała o porzuceniu pracy, nie nęciły jej podróże statkiem dookoła świata ani noszenie futer z norek, choć starszemu panu mogłoby się to spodobać. Zaspokajanie własnych zachcianek nie leżało w naturze Sarah, nawet jeśli teraz było ją na to stać. Oszczędziła sporo z tego, co dotąd zarobiła. - My również - przyznało kilka osób. - Musimy się zastanowić, jak wykorzystać spadek. Wyraźnie zależało mu, żebyśmy dobrze żyli stwierdził poważnie mężczyzna, który siedział obok Jake'a. Zajmował miejsce pomiędzy kowbojem z Teksasu a policjantem z New Jersey. Sarah jeszcze nie łączyła nazwisk z twarzami. - To samo dotyczy i ciebie, Sarah - dodał. - Wiesz, co napisał. Skorzystajcie z pieniędzy. Nie róbcie oszczędności. Zrealizujcie swoje marzenia. Sarah nie miała pojęcia, o czym marzy. Nigdy nie starczało jej czasu, żeby się nad tym zastanowić. - Jestem bardziej typem ciułacza niż utracjusza - przyznała. Potem wstała i uśmiechnęła się do wszystkich. Zebrani podawali sobie ręce i ściskali się. Kilka osób objęło również i ją. Gdy krewni Stanleya opuszczali kancelarię, byli wyraźnie zaszokowani. Mieli za sobą niezwykły poranek. Recepcjonistka zamówiła dla wszystkich taksówki

na lotnisko. Sekretarka Sarah wręczyła każdemu z obecnych dużą brązową kopertę z kopią testamentu i wszelkimi dodatkowymi dokumentami. Na odchodnym poprosili prawniczkę, żeby jak najszybciej wystawiła dom na sprzedaż w takim stanie, w jakim jest, i spróbowała uzyskać tyle, ile się uda. Nikt nie marzył o ogromnej rezydencji w obcym mieście. Nie potrzebowali nawet pieniędzy. W przeciwieństwie do Sarah nie byli związani emocjonalnie z domem przy Scott Street. Nawet dla niej, pomimo otrzymanej właśnie fortuny, był on bezużytecznym kolosem, chociaż teraz miała prawo zabierać głos na temat jego przyszłości. Decyzja o sprzedaży należała do spadkobierców. Zostawiła Toma Harrisona w sali konferencyjnej i ze swojego biura zadzwoniła do Marjorie. Przekazała jej decyzję i spytała, czy pośredniczka mogłaby przyjechać za pół godziny na Scott Street, żeby pokazać dom jednemu ze spadkobierców, chociaż będzie to czysto formalna wizyta. Wszyscy zainteresowani podpisali oświadczenie, w którym zostawiali Sarah wolną rękę, jeśli chodzi o sprzedaż rezydencji. - Nie wypucujemy go choć trochę przed sprzedażą? -spytała Marjorie z nadzieją. - Obawiam się, że nie. Zażyczyli sobie, żeby dom posprzątać i pozbyć się wszelkich śmieci, takich jak deski w oknach czy zasłony, a potem go sprzedać. Sarah wciąż próbowała ochłonąć po wiadomości o spadku i pełnych miłości słowach, które chwyciły ją za serce. Tym razem głos młodej kobiety brzmiał mniej profesjonalnie, była dziwnie poruszona i roztargniona. Tęskniła za Stanleyem bardziej niż kiedykolwiek. - To znacznie obniży cenę - powiedziała Marjorie ze smutkiem. - Nienawidzę sprzedawać takich domów w pośpiechu. Komuś trafi się prawdziwa gratka, gdy kupi rezydencję za marne pieniądze.

- Wiem. Mnie też się to nie podoba, ale spadkobiercy chcą uniknąć zbędnych problemów. Dom nie ma dla nich żadnego znaczenia, a gdy podzielisz pieniądze ze sprzedaży na dziewiętnaście części, też będzie to niewiele w porównaniu z resztą spadku. - Szkoda. Spotkamy się na miejscu za pół godziny. O drugiej jestem umówiona w pobliżu rezydenq°i Stanleya. Mam nadzieję, że obchód nie potrwa długo, zwłaszcza jeśli jest to tylko kurtuazyjna wizyta i spadkobierca nie jest zainteresowany samym domem. - Do zobaczenia na miejscu - powiedziała Sarah. Wróciła do Toma, który czekał na nią w sali konferencyjnej. Rozmawiał przez telefon komórkowy z kimś ze swojego biura. Szybko się rozłączył. - To był niezwykły poranek - stwierdził, wciąż starając się ochłonąć. Podobnie jak pozostali był w szoku. Przypuszczał, że chodzi o niewielki spadek, a przybył bardziej z szacunku dla krewnego, który zapisał mu coś w testamencie. Uważał, że tyle może zrobić. - Dla mnie również - przyznała Sarah. Wciąż nie mogła uwierzyć, że dostała siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Zapierało jej dech w piersiach. Razem z dotychczasowymi oszczędnościami miała teraz sporo ponad milion dolarów i czuła się jak bogaczka. Pomimo ostrzeżeń i próśb Stanleya nie miała jednak zamiaru zmieniać swoich przyzwyczajeń ani trybu życia. - Masz może ochotę na kanapkę albo coś innego, zanim pojedziemy obejrzeć dom? - spytała uprzejmie Toma Har-risona. - Myślę, że nie byłbym w stanie niczego przełknąć. Potrzebuję trochę czasu, żeby ochłonąć. Muszę jednak przyznać, że jestem ciekaw, jak wygląda jego dom. Sama go tam zawiozła. Marjorie już na nich czekała. Rezydencja wywarła na Tomie Harrisonie takie samo wraże-

nie jak na obydwu paniach. Bankier cieszył się jednak, że wszyscy zgodnie postanowili ją sprzedać. Dom był stary i piękny, ale w obecnych czasach nie nadawał się do zamieszkania. - Nikt już nie żyje w taki sposób. Mam czterystumetro-wy dom pod St. Louis i nie mogę znaleźć sprzątaczki. Taka rezydencja to prawdziwy koszmar, a skoro ze względu na położenie nie da się go sprzedać na hotel, przypuszczalnie długo będziemy czekać na nabywcę. - Możliwe - przyznała Marjorie. Wiedziała jednak, że na rynku nieruchomości zdarzają się najdziwniejsze niespodzianki. Czasami sądziła, że nigdy nie uda jej się sprzedać jakiegoś domu, a potem nabywca znajdował się w ciągu pięciu minut, a inna posiadłość, która powinna błyskawicznie zostać kupiona, i to za godziwą cenę, czekała latami. Marjorie z żalem zaproponowała wystawienie rezydencji na sprzedaż za dwa miliony dolarów. Sarah wiedziała, że spadkobiercy zgodzą się nawet na niższą kwotę, byle pozbyć się kłopotu. Tom potwierdził jej słowa. - Wystawimy go na sprzedaż za dwa miliony i zobaczymy, co się stanie - powiedziała Marjorie. Zawsze możemy zmienić cenę. Przyślę ekipę do sprzątania i we wtorek po Święcie Dziękczynienia urządzę dzień otwarty, żeby go zaprezentować. Do Święta Dziękczynienia został zaledwie tydzień. - Obiecuję, że rezydencja szybko znajdzie się na rynku. Ofiq'alnie mogę wystawić ją na sprzedaż nazajutrz po dniu otwartym. Mam nadzieję, że przyszły kupiec wygra z władzami miasta walkę o zmianę planu zagospodarowania przestrzennego. Rezydencję można zamienić w fantastyczny mały hotelik, ale pod warunkiem, że sąsiedzi się na to zgodzą, w co wątpię. Obydwie wiedziały, że taka walka może potrwać latami, a szanse na zwycięstwo są niewielkie. Mieszkańcy San

Francisco za nic w świecie nie chcieli się zgodzić, żeby w ich najbliższym sąsiedztwie budowano hotele czy centra handlowe - i trudno im się dziwić. Tom poprosił, żeby panie pokazały mu mieszkanie Stan-leya. Sarah z ciężkim sercem poprowadziła go tylnymi schodami. Po raz pierwszy od śmierci staruszka oglądała jego pokój. Wciąż stało w nim szpitalne łóżko. Prawniczka odwróciła się ze łzami w oczach i wyszła na korytarz. Tom Harrison poklepał ją po ramieniu. Był miłym człowiekiem i wyraźnie bardzo kochał swoje dzieci. Dowiedziała się wcześniej, że córka bankiera jest niewidoma i cierpi na poważne uszkodzenia mózgu spowodowane niedotlenieniem przy przedwczesnym porodzie. Miała teraz trzydzieści lat, wciąż mieszkała z ojcem i znajdowała się pod opieką pielęgniarek. Po śmierci żony Tom nie dawał sobie rady z upośledzoną córką. Poświęcał jej niemal cały wolny czas, ale za nic w świecie nie chciał umieścić dziewczyny w zakładzie opieki. Było to dla niego duże wyzwanie, ale wyglądało na to, że jakoś sobie radzi. - Aż trudno uwierzyć, że Stanley całe życie mieszkał w pokoju dla służby na poddaszu - powiedział Tom, smutno potrząsając głową, gdy schodzili na parter. - Musiał być niezwykłym człowiekiem. I bardzo ekscentrycznym. - To prawda - szepnęła Sarah, wciąż nie mogąc uwierzyć w otrzymany spadek. - Cieszę się, że w swojej ostatniej woli nie zapomniał o tobie - powiedział, gdy dotarli do holu. Przed domem czekała taksówka, która miała zabrać Toma na lotnisko. - Zadzwoń do mnie, gdybyś wybierała się do St. Louis. Mam syna w twoim wieku. Jest świeżo po rozwodzie i ma trójkę rozkosznych dzieciaków. Skwitowała śmiechem jego propozycję. Tom nagle się zawstydził.

- Z listu Stanleya wywnioskowałem, że nie jesteś mężatką. - Nie. - To dobrze. W takim razie wybierz się do St. Louis. Fredowi dobrze by zrobiło, gdyby spotkał miłą kobietę. - Przyślij go do San Francisco. A sam zadzwoń, gdybyś wybierał się tu w interesach - powiedziała ciepło. - Zadzwonię - obiecał, a potem przytulił ją po ojcowsku. W ciągu jednego poranka zostali przyjaciółmi i czuli się niemal tak, jakby byli krewnymi. Zawdzięczali to Stanleyowi, jego szczodrości i życzliwości. - Uważaj na siebie - poradził Tom życzliwie. - Ty również - powiedziała, odprowadzając go do taksówki, a potem uśmiechnęła się w promieniach bladego listopadowego słońca. - Chętnie przedstawiłabym cię mojej mamie. Wybuchnął śmiechem Żartowała, ale to nie był wcale taki zły pomysł, chociaż matka potrafiła dać się we znaki każdemu mężczyźnie. Z kolei Tom sprawiał wrażenie zbyt normalnego. Nie wyglądał na człowieka z problemami, więc Audrey nie miałaby powodu, żeby po związaniu się z nim chodzić na spotkania AA. Zanudziłaby się, nie mając u swego boku alkoholika. - W porządku. Przywiozę tu Freda i spotkamy się na kolacji z twoją matką. Gdy taksówka odjeżdżała, Sarah pomachała Tomowi, a potem wróciła do domu, aby uzgodnić szczegóły z Marjorie. Młoda prawniczka była zadowolona, że wybrała się do pokoju Stanleya w towarzystwie Toma. W ten sposób przełamała urok. Nie było tam niczego, czego należałoby unikać. Pozostał pusty pokój, w którym Stanley mieszkał i który opuścił. Jego śmierć zmieniła jej życie, chociaż nie tak bardzo jak pozostałych spadkobierców. Sa-

rah postanowiła, że na razie nikomu o niczym nie powie, nawet matce ani Philowi. Sama musiała oswoić się z tą myślą. Uzgodniły z Marjorie zakres prac porządkowych i zdecydowały, jak będzie wyglądał dzień otwarty. Prawniczka potwierdziła pisemnie, że żądana cena jest zgodna z wolą spadkobierców. Obie panie uważały, że długo będą musiały czekać na pojawienie się poważnego nabywcy z dużą wyobraźnią lub zamiłowaniem do historii. - Życzę miłego Święta Dziękczynienia - powiedziała Marjorie - jeżeli nie zobaczymy się wcześniej. Dam ci znać, co z dniem otwartym. - Dzięki. Udanych świąt! Sarah uśmiechnęła się do niej i wsiadła do samochodu. Święto Dziękczynienia wypadało w przyszłym tygodniu, zostawało do niego dziesięć dni. Phil - jak zwykle - wyjeżdżał z dzieciakami z miasta, a Sarah czekał samotny weekend. Wcześniej mieli jeszcze spędzić wspólnie najbliższy piątek, sobotę i niedzielę. Gdy wracała do biura, Phil zadzwonił do niej na komórkę i zapytał, jak przebiegło spotkanie ze spadkobiercami Stanleya. - Zwaliło ich z nóg? - spytał z zainteresowaniem. Sarah była zaskoczona, że pamiętał i nawet zadzwonił z pytaniem. Często zapominał, nad czym pracowała, tym razem jednak wyraźnie trzymał rękę na pulsie. - Oczywiście. Nigdy nie mówiła mu, jakie kwoty wchodzą w grę, ale sam się zorientował, że to olbrzymie pieniądze. - Szczęśliwi dranie. To dobry sposób na zdobycie majątku. Nie przyznała mu się, że ją też zwaliło z nóg. Chciała zachować to dla siebie. Uśmiechnęła się, słysząc jego komentarz. Zastanawiała się, co by powiedział, gdyby wyznała, że ona też należy do szczęśliwych drani. Do diabła, nagle

stała się bogatą dziewczyną. Jadąc w stronę śródmieścia, czuła się jak dziedziczka fortuny. Potem zaskoczył ją Phil, co często mu się zdarzało. - Mam dla ciebie złe wieści, dziecinko - powiedział. Poczuła ucisk w żołądku. Złe wieści w jego przypadku zazwyczaj oznaczały, że spędzą ze sobą mniej czasu. Nie myliła się. - W czwartek lecę do Nowego Jorku i zostanę tam aż do wtorku lub nawet środy. Czekają mnie przesłuchania w sprawie nowego klienta. Zobaczymy się dopiero w weekend po Święcie Dziękczynienia. Zaraz po powrocie z Nowego Jorku muszę odebrać dzieci i zawieźć je do Tahoe. Tak to już jest. - Tak, wiem - powiedziała, starając się dzielnie znieść przegraną. Do diabła, właśnie odziedziczyła niemal milion dolarów, nie może więc narzekać na życie. Była tylko rozczarowana, że nie zobaczy ukochanego. Spotkają się dopiero za niecałe trzy tygodnie. To długa przerwa. - Szkoda. - Przecież Święto Dziękczynienia masz zamiar spędzić z mamą i babcią. Wyraźnie próbował ją przekonać, że będzie zbyt zajęta, aby się z nim spotkać, co nie było zgodne z prawdą. Kolacja u babci potrwa cztery godziny, pozostaną jeszcze trzy długie, samotne dni weekendu. Oczywiście, Phil nie zrekompensuje tego, spotykając się z nią częściej w ciągu następnego tygodnia. Żeby go zobaczyć, będzie musiała czekać do następnego weekendu. Przecież nie mógł zrezygnować z wieczora w siłowni ani z okazji do zagrania w sąuasha. - Mam pomysł - powiedziała z werwą, jakby do głowy wpadła jej nowa myśl i nigdy wcześniej nie proponowała ukochanemu takiego rozwiązania. - A może przyjadę w piątek do Tahoe i zostanę na weekend? Twoje pociechy

są wystarczająco duże, więc z pewnością nie zaszokuję ich swoją obecnością. Może być zabawnie. Jeśli chcesz, wynajmę w hotelu osobny pokój, żeby nie peszyć dzieci. - Wiesz, że to nie wypali, dziecinko - odparł stanowczo Phil. - Chcę być tylko z dziećmi. Poza tym nie powinno ich obchodzić moje życie miłosne. Wiesz, że lubię oddzielać te sprawy. Poza tym nie chcę, aby potem składały swojej matce dokładne raporty na temat mojego życia. Zobaczymy się po powrocie. Proponowała to rokrocznie, ale nigdy nic nie wskórała. Phil był zdecydowanym zwolennikiem oddzielenia Kościoła od państwa. Jej od jego dzieci. Całe wieki temu powkładał wszystko do szufladek i starannie opisał. „Weekendowa dupa". Taki stan rzeczy jej nie odpowiadał. Właśnie odziedziczyła niemal milion dolarów, co otwierało przed nią tysiące nowych drzwi oprócz tych jednych, które chciała przekroczyć razem z ukochanym. Chociaż nagle stała się bardzo bogata, w jej życiu uczuciowym nic się nie zmieniło. - Przykro mi, że nie spędzimy razem najbliższego weekendu - powiedział, a jego przepraszający głos sugerował jednocześnie, że musi już wracać do pracy. - Mnie również - zapewniła Sarah ze smutkiem. - Rozumiem. Zobaczymy się za niecałe trzy tygodnie. Jak zawsze szybko liczyła. W każdej chwili w mgnieniu oka potrafiła powiedzieć, kiedy po raz ostatni widziała Phila i za ile dni zobaczy go ponownie. Tym razem spotkają się za dwa tygodnie i pięć dni, co wyglądało na wieczność. Łatwiej by to zniosła, gdyby mogli się zobaczyć w weekend po Święcie Dziękczynienia. Niestety, nic z tego. - Zadzwonię do ciebie później. Ktoś czeka na mnie przed biurem - powiedział Phil z pośpiechem. - Jasne. Żaden problem.

Rozłączyła się i wróciła do kancelarii. Po drodze robiła wszystko, żeby najświeższa wiadomość nie popsuła jej wyjątkowego dnia. Zastanawiała się, gdzie tkwi błąd w jej hierarchii wartości. Odziedziczyła trzy czwarte miliona dolarów, dlaczego zatem martwi się, że przez prawie trzy tygodnie nie zobaczy swojego chłopaka? Problem stanowiła jednak nie jej hierarchia wartości, lecz jego.

ROZDZIAŁ

OSMY Święto Dziękczynienia zawsze było ważne dla Sarah i jej rodziny. Wszystkie trzy panie spędzały ten czas nie tylko ze sobą, ale też z bliskimi przyjaciółmi. Mimi stawiała sobie za punkt honoru, żeby co roku zaprosić jakieś - jak to określała - zagubione duszyczki, czyli ludzi, których lubiła, a którzy nie mieli gdzie spędzić tego wyjątkowego dnia. Dzięki towarzystwu przyjaciół, choćby niewielu, świąteczna kolacja nabierała wyjątkowego charakteru. Trzy kobiety nie czuły się tak bardzo samotne, a zaproszone osoby zawsze były bardzo wdzięczne. Po śmierci męża babcia dodatkowo zapraszała któregoś z aktualnych adoratorów. W minionych dziesięciu latach przez jej salon przewinęło się wielu panów. Mimi była uroczą, niziutką, ładną, „słodką", zabawną, ciepłą i miłą istotą. Każdy chciałby mieć taką babcię, a każdy mężczyzna chciałby mieć taką kobietę. Chociaż skończyła osiemdziesiąt dwa lata, tryskała energią, zawsze była szczęśliwa, imponowała pogodnym, pozytywnym podejściem do życia i nigdy zbyt długo nie roztrząsała przykrych spraw. Interesowało ją dosłownie wszystko i zawsze chętnie poznawała nowych ludzi. Emanowała szczęściem i blaskiem. W rezultacie wszyscy się do niej garnęli. Sarah

z uśmiechem myślała o babci, jadąc do niej po południu w Święto Dziękczynienia. Poprzedniego wieczora odezwał się Phil, który wrócił z Nowego Jorku do San Francisco, żeby zabrać dzieci. Nie miał czasu spotkać się z Sarah. Bez cienia złości czy smutku, jedynie z dziwnym odrętwieniem złożyła mu świąteczne życzenia i rozłączyła się. Rozmowa z nim tylko ją przygnębiła. Przypominała, że pewnych rzeczy nie robią i nigdy nie będą robić wspólnie. Gdy dotarła do domu babci, były tam już dwie zaawansowane wiekiem panie. Obie wyglądały na znacznie starsze od Mimi, która miała gęste, białe jak śnieg włosy i idealną skórę. Trudno było dopatrzyć się u niej zmarszczek. Co więcej, mogła się poszczycić niemal idealną figurą. Codziennie oglądała w telewizji program z ćwiczeniami i wykonywała wszystko, co pokazywano na ekranie. Każdego dnia wychodziła również na przynajmniej godzinny spacer. Wciąż raz na jakiś czas grywała w tenisa i uwielbiała tańczyć. Miała na sobie ładną jedwabną, ciemnoturkusową sukienkę i zamszowe czarne buty na wysokich obcasach, do tego piękne turkusowe kolczyki i dopasowany pierścionek. Gdy dziadek Sarah jeszcze żył, nie mieli zbyt dużo pieniędzy, ale Mimi zawsze elegancko się ubierała. Przez ponad pięćdziesiąt lat stanowili dobraną parę. Starsza pani prawie nigdy nic nie mówiła o swoim dzieciństwie, za to często powtarzała, że urodziła się w dniu swojego ślubu z Le-landem. Sarah wiedziała tylko, że Mimi dorastała w San Francisco. Nie miała pojęcia, do jakiej szkoły chodziła babcia ani jak brzmiało jej panieńskie nazwisko. Staruszka nigdy nie rozwodziła się nad przeszłością. Żyła czasem teraźniejszym i przyszłością, dzięki czemu była bardzo lubiana. W salonie Sarah zastała jej obecnego adoratora. Miał o kilka lat więcej niż Mimi, w przeszłości był maklerem

giełdowym, a od przejścia na emeryturę codziennie grywał w golfa. Żył w zgodzie ze swoimi dziećmi, cieszył się nimi i tak samo jak Mimi bardzo lubił tańczyć. Stał przy barku w maleńkim, schludnie urządzonym saloniku. Zaproponował Sarah drinka. - Nie, dziękuję, George. - Uśmiechnęła się do niego. -Lepiej pójdę pomóc w kuchni. Wiedziała, że matka będzie pilnować indyka i jak co roku skarżyć się na jego wielkość. Zawsze był za duży albo za mały, za stary albo za młody, a po upieczeniu - za wilgotny albo za suchy; co gorsza nigdy tak dobry jak w ubiegłym roku. Na szczęście Mimi niezmiennie uważała, że jest idealny, co najprościej ukazywało, na czym polega różnica między matką a córką. Babcia była zadowolona z siebie i z tego, co przynosiło jej życie, Audrey -zawsze zdegustowana, zła, podenerwowana i zmartwiona. Gdy Sarah weszła do kuchni, obie panie właśnie zaglądały do pieca. Młoda kobieta miała na sobie nowy brązowy kostium i brązowe zamszowe buty. Wszystko to kupiła sobie w prezencie, żeby uczcić spadek po Stanleyu. Wyglądała niezwykle elegancko, nic więc dziwnego, że Mimi od razu powiedziała jej jakiś komplement. Starsza pani była bardzo dumna z jedynej wnuczki i często się nią chwaliła przed znajomymi. Audrey postępowała podobnie, chociaż nigdy się do tego nie przyznawała. - Czy będziemy dzisiaj jeść hot dogi? - spytała Sarah, kładąc nową brązową, zamszową torebkę na krześle w kuchni. Matka odwróciła się, spojrzała na nią i uniosła brew. - Nie sądzę - odparła. - Wybierasz się po kolacji na jakąś imprezę? - Nie. Kolacja u Mimi jest najlepszą imprezą w San Francisco. - Nigdy tak nie mówisz, gdy przychodzisz do mnie -poskarżyła się Audrey, jakby poczuła się urażona.

Miała na sobie elegancki czarny kostium, sznur pereł i złotą broszkę w klapie. Wyglądała gustownie, ale bardzo poważnie. Chociaż mąż zmarł dwadzieścia dwa lata temu, wciąż rzadko ubierała się w coś kolorowego, mimo że była atrakcyjną kobietą. Miała tak samo błękitne oczy jak Sarah i Mimi, tleniła włosy i robiła z nich kok albo odczesywała je od twarzy i upinała z tyłu głowy. Przypominała nieco starszą, ale niemal tak samo ładną wersję Grace Kelly. Miała gładką skórę, niewiele zmarszczek i dobrą figurę. Wzrostem dorównywała Sarah, czym się obie różniły od niziutkiej Mimi. Ojciec Audrey był wysoki. - Owszem, często powtarzam, że lubię do ciebie przychodzić, mamo. Gdy Sarah pocałowała obie panie, matka z niezadowoloną miną wróciła do sprawdzania indyka, coś mrucząc o jego wielkości. Mimi poszła do salonu do swoich przyjaciółek i George^. Za ciekawostkę należało uznać fakt, że babcia zaprosiła trzy osoby, a Audrey i Sarah nawet nie miały kogo ze sobą przyprowadzić. Pierwsza z nich zaproponowała świąteczną kolację swojej przyjaciółce Mary Ann, ale ta w ostatniej chwili się rozchorowała. Poznały się wiele lat temu na spotkaniach AA, kiedy mężowie obu pań mieli poważne problemy z nałogiem. Sarah lubiła Mary Ann, ale jej obecność działała na młodą kobietę przygnębiająco. Przyjaciółka matki nigdy nie stanowiła radosnego dodatku do towarzystwa, często wręcz sprawiała wrażenie, jakby wciągała w dołek i tak już nastawioną pesymistycznie do życia Audrey. - W tym roku indyk jest za mały - oświadczyła matka, gdy Sarah ze śmiechem zaglądała do garnków, które stały na kuchence. Zobaczyła, że są ziemniaki, groszek, marchewka, bataty i sos. Na kuchennym stole czekały babeczki, żurawina i sałatka. Standardowe potrawy na Święto Dziękczynienia. Na ladzie stygły szarlotka i placek z dyni.

- Zawsze to powtarzasz, mamo. - Nieprawda - żachnęła się Audrey, zawiązując fartuszek. - Skąd masz nowy kostium? - Od Neimana. Kupiłam go w tym tygodniu. Na Święto Dziękczynienia. - Podoba mi się - pochwaliła Audrey. Sarah obdarzyła matkę uśmiechem, po czym podeszła i uścisnęła ją. - Dziękuję, mamo - powiedziała. Niestety, chwilę później Audrey wytrąciła ją z równowagi następnym pytaniem: - Gdzie jest Phil? - W Tahoe. Nie pamiętasz? Wyjeżdża tam co roku. Odwróciła się i zajrzała do ziemniaków. Nie chciała, żeby matka dostrzegła w jej oczach zawód. Czasami trudniej go było ukryć. Zwłaszcza w święta. - Nie rozumiem, czemu z nim nie zerwiesz. Myślę, że nie zaprosił cię na weekend - ciągnęła Audrey ponuro. - Nie, ale nie płaczę z tego powodu. Mam mnóstwo pracy. Przed świętami zawsze jest ciężko. I tak nie miałabym dla niego czasu. Kłamała i obie dobrze o tym wiedziały, ale tym razem Audrey zrezygnowała z dalszych przesłuchań i zajęła się indykiem. Właśnie zaczęła się obawiać, że będzie za suchy. Pół godziny później siedziały przy stole w małej, eleganckiej jadalni, którą Audrey zaprojektowała dla matki. Na stole stały wazy z warzywami, a George kroił indyka. Wszystko szło jak z płatka. Mimi jak zawsze odmówiła modlitwę dziękczynną, a potem przy stole rozpoczęły się rozmowy. Dwie przyjaciółki Mimi wybierały się do Meksyku, George sprzedał dom w San Francisco i wprowadził się do nowego apartamentu, Audrey opowiedziała o mieszkaniu, który urządza dla swojej klientki w Hillsborough, a Mimi snuła plany na Boże Narodzenie. Sarah z uśmiechem słuchała ich opowieści. Nie mogła dojść do słowa.

Cieszyła się, że wszyscy są tacy szczęśliwi. Ich entuzjazm był zaraźliwy. - Co obecnie porabiasz, Sarah? - spytała Mimi w połowie posiłku. - Przez cały czas milczysz jak zaklęta. Babcia zawsze była ciekawa, co słychać u wnuczki. - Zajmuję się rozdysponowaniem ogromnego spadku między dziewiętnastu spadkobierców porozrzucanych po całych Stanach. Wszyscy dostaną niezłe pieniądze. Mam przy tym dużo roboty, między innymi muszę sprzedać dom. To piękna, stara rezydencja. Prawdopodobnie pójdzie za marne pieniądze. Jest ogromna, dlatego trudno będzie znaleźć na nią kupca. - Za nic w świecie nikt by mnie nie namówił na kupno dużego domu - przyznała Mimi ze współczuciem. Audrey ze złością spojrzała na Sarah. - Powinnaś zrobić coś ze swoim apartamentem. Od dawna powtarzała te słowa jak mantrę. - Albo przynajmniej kupić sobie jakieś dwa porządne mieszkania. To byłaby dobra inwestycja. - Nie mam zamiaru pakować się w tarapaty - powiedziała Sarah rzeczowo. Co prawda w minionym tygodniu, po otwarciu testamentu Stanleya, często zastanawiała się nad przeprowadzką, nie chciała jednak przyznać się do tego matce. Właściwie podjęła już decyzję o kupnie większego mieszkania. Wolała taką wersję niż myślenie o dwóch. Rozmowa toczyła się dalej. Na stole pojawiły się i zniknęły różne potrawy: dynia, szarlotka, bita śmietana i lody. Po kolacji Sarah pomogła matce posprzątać ze stołu i umyć naczynia, potem młoda kobieta poszła do sypialni babci, żeby skorzystać z ubikacji, bo drugą toaletę zajęła jedna ze starszych pań. Po drodze Sarah przechodziła obok komody, na której babcia trzymała sporo oprawionych zdjęć. Było ich tak dużo, że niektóre stały schowane za innymi. Prawniczka zatrzymała się, żeby spojrzeć na fotkę, która

przedstawiała ją w wieku pięciu czy sześciu lat na plaży z matką. Inne zdjęcie ukazywało Audrey w dniu ślubu. Następne Mimi podczas wojny w białej satynowej sukni ślubnej, z dopasowaną talią i bufiastymi rękawami. Babcia jako panna młoda wyglądała skromnie, ale bardzo elegancko. Nagle Sarah kątem oka dostrzegła z tyłu fotografię młodej kobiety w sukni wieczorowej. Sięgnęła po zdjęcie i zamarła w bezruchu. W tym momencie do pokoju weszła babcia. Zdumiona prawniczka odwróciła się, wciąż trzymając w ręku starą fotografię, taką samą jak ta, którą znalazła w domu Stanleya przy Scott Street. Wiedziała, kogo przedstawia zdjęcie, ale musiała to sprawdzić. Chciała mieć pewność. - Kto to jest? - spytała, patrząc babci w oczy. Mimi przez chwilę miała dziwnie poważną minę, potem wyjęła zdjęcie z ręki wnuczki i spojrzała na nie ze smutkiem. - Przecież widziałaś je już wcześniej. Było to jedyne zdjęcie, które Mimi znalazła po śmierci ojca. Przedstawiało jej matkę. - To moja mama. Zmarła, gdy miałam sześć lat. - Naprawdę zmarła? - szepnęła Sarah. Teraz znała prawdę. Nagle po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że babcia nigdy nie opowiadała o swojej matce, a Sarah dowiedziała się od Audrey tylko tyle, że jej babcia zmarła, gdy Mimi miała sześć lat. - Dlaczego o to pytasz? - spytała ze smutkiem starsza pani, nie odrywając wzroku od wnuczki. - W zeszłym tygodniu natknęłam się na to samo zdjęcie w rezydencji, o której mówiłam przy kolacji i którą mam sprzedać na życzenie spadkobierców. Jest to dom przy Scott Street dwa tysiące czterdzieści. - Doskonale pamiętam ten adres - wyznała Mimi, odstawiając zdjęcie i odwracając się z uśmiechem do Sarah. -Mieszkałam tam do ukończenia siódmego roku życia. Mat-

ka odeszła, gdy miałam sześć lat, a mój brat pięć. Wszystko działo się w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku, rok po wielkim kryzysie. Nieco później przeprowadziliśmy się do apartamentu przy Lake Street. Mieszkałam tam aż do ślubu z twoim dziadkiem. Mój ojciec zmarł kilka miesięcy później. Nigdy nie pozbierał się po kryzysie i odejściu mojej matki. Sarah słuchała z zapartym tchem, tak samo jak opowieści Marjorie Merriweather na temat rodziny, która wybudowała dom przy Scott Street. Najbardziej zdumiewająca była informacja, że matka Mimi nie zmarła, tylko odeszła. Babcia powiedziała to po raz pierwszy. Sarah zastanawiała się, czy Audrey zna prawdę, czy może Mimi ją też okłamywała. - Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że nie znam twojego panieńskiego nazwiska i że nigdy nie opowiadałaś o swoim dzieciństwie - szepnęła Sarah. Była babci wdzięczna za szczerość, zwłaszcza że Mimi, odpowiadając na pytania wnuczki, sprawiała wrażenie nieszczęśliwej, co nigdy jej się nie zdarzało. - Nazywałam się de Beaumont i nie miałam szczęśliwego dzieciństwa - powiedziała staruszka po raz pierwszy całkiem szczerze. - Matka zniknęła, a ojciec stracił wszystkie pieniądze. Odprawiono guwernantkę, którą kochałam. Po kolei rozstawałam się z wszystkim i wszystkimi, którzy byli mi drodzy. Młoda prawniczka wiedziała, że brat Mimi zginął w czasie wojny. Dziadek Sarah był jego najlepszym przyjacielem, dlatego zgodził się odwieźć rodzinie rzeczy osobiste zmarłego. W taki oto sposób poznał Mimi, zakochał się w niej i wkrótce stanęli na ślubnym kobiercu. - Co się stało po jej zniknięciu? - spytała młoda kobieta ze wzruszeniem. Nie chciała być zbyt natarczywa, ale bardzo zależało jej na zdobyciu wszelkich możliwych informacji, zwłaszcza

że - jak się właśnie okazało - dom Stanleya, który teraz miała sprzedać, został wybudowany przez jej pradziadka dla jej prababki. Bywała w nim dziesiątki razy, ale nigdy by nie pomyślała, że coś ją łączy ze starą rezydencją. - Prawdę mówiąc, nie wiem. Nikt nigdy o niej nie mówił, a gdy byłam dzieckiem, nie wolno mi było o nic pytać. Nasza ciekawość wytrącała ojca z równowagi. Sądzę, że nigdy się nie otrząsnął. W tamtych czasach rozwód był szokującym wydarzeniem. Znacznie później dowiedziałam się, że mama opuściła tatę dla innego mężczyzny i wyjechała z nim do Francji. Był to podobno bardzo elegancki francuski markiz. Poznali się na jakimś spotkaniu dyplomatycznym i zakochali w sobie od pierwszego wejrzenia. Kilka lat po śmierci ojca ktoś mi powiedział, że mama zmarła w czasie wojny na zapalenie płuc czy gruźlicę. Gdy odeszła, nigdy więcej jej nie widziałam. Jako dziecko nie wiedziałam, czemu zniknęła ani co się stało. Mimo to, na przekór tylu nieszczęściom, Mimi była jedną z najpogodniejszych osób, jakie Sarah znała. Babcia w stosunkowo młodym wieku straciła całą rodzinę: matkę, brata, ojca. Musiała się też rozstać z wcześniejszym stylem życia. Tymczasem była promienna, skromna, zadowolona i wnosiła radość w życie innych ludzi. Sarah dopiero teraz zrozumiała słowa Mimi, że urodziła się w dniu swojego ślubu. Wtedy zaczęła całkiem nowe życie - pozbawione luksusów, w jakich żyła jako dziecko, ale za to stabilne i bezpieczne, u boku człowieka, który ją kochał, i ich dziecka. - Ojciec nigdy się nie otrząsnął - powtórzyła Mimi. -Nie wiem, czy nie mógł przeboleć straty mamy, czy pieniędzy; prawdopodobnie jednego i drugiego. Musiał czuć się potwornie upokorzony, że żona opuściła go dla innego mężczyzny, co gorsza, rok po krachu. I tak musieliby zrezygnować z domu. Wydaje mi się też, że jeszcze przed zniknięciem mamy zaczęli wyprzedawać rzeczy. Potem oj-

ciec pracował w banku, ale do końca życia był samotnikiem. Nie chodził na żadne przyjęcia, a piętnaście lat później, tuż po moim ślubie, zmarł. Rezydencję przy Scott Street wybudował dla mojej matki. Pamiętam ten dom, jakbym widziała go wczoraj. Przypominam sobie przyjęcia urządzane w sali balowej. W oczach starszej pani pojawiło się rozmarzenie. Sarah słuchała wszystkiego z wielką uwagą, tym bardziej że zaledwie tydzień temu była w sali balowej i w pokojach dziecinnych swojej babci. - Chciałabyś obejrzeć swój dawny dom, Mimi? - spytała prawniczka łagodnie. - Mam klucze. Mogłybyśmy się tam wybrać podczas długiego weekendu. Mimi zawahała się, a potem - pomimo wyraźnej nostalgii - potrząsnęła przecząco głową. - Najmocniej dziękuję, ale myślę, że byłoby to dla mnie dość smutne przeżycie. Sarah przytaknęła. Musiała uszanować wolę babci. - Gdy po urodzeniu twojej matki byłam z Lelandem w Europie, odnalazłam chdteau, w którym mama mieszkała po ślubie z markizem. Niestety, zameczek był opuszczony, miał okna zabite deskami. Chciałam zobaczyć, gdzie mieszkała po wyjeździe ze Stanów. Miejscowi twierdzili, że markiz również zmarł w czasie wojny. Działał w ruchu oporu. Nie mieli dzieci. Byłam ciekawa, czy uda mi się znaleźć kogoś, kto ją znał, zdobyć jakieś dodatkowe informacje, ale nikt niczego nie wiedział, poza tym ani ja, ani twój dziadek nie znaliśmy francuskiego. Wszyscy tylko powtarzali, że markiz zmarł, jego żona też. Co dziwne, mój ojciec opuścił ziemski padół mniej więcej w tym samym czasie co ona. Od jej odejścia zachowywał się, jakby nie żyła. Tak też mówiłam ludziom, kiedy dorastałam. Tak było prościej. Twojej mamie powiedziałam to samo. Mimi zachowywała się tak, jakby chciała przeprosić za wcześniejsze kłamstwo.

- To musiało być dla ciebie okropne - powiedziała ze smutkiem Sarah. Objęła babcię ramieniem. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, przez co Mimi przeszła. Straciła matkę, ojciec popadł w depresję, jedyny brat zginął podczas wojny na Iwo Jimie, wkrótce po nim odszedł ojciec. Mimi w krótkim czasie straciła całą rodzinę. Tymczasem teraz, w nieco dziwnych okolicznościach, w życiu Sarah pojawił się wybudowany przez pradziadka dom, a wraz z nim historia rodziny i jej sekrety. - Co się tu dzieje? - spytała Audrey szorstko, wchodząc do sypialni matki. Sarah właśnie ściskała Mimi. Audrey zawsze była nieco zazdrosna o pełną ciepła, bliską więź, która łączyła babcię i wnuczkę. Jej stosunki z Sarah nie układały się tak dobrze. - Rozmawiamy - wyjaśniła Mimi, z uśmiechem obracając się do córki. - O czym? - O moich rodzicach - wyznała Mimi szczerze. Audrey patrzyła z niedowierzaniem. - Nigdy o nich nie mówiłaś, mamo. Skąd nagle powrót do przeszłości? - Sprzedaję dom jej rodziców - wyjaśniła Sarah. - To piękna, stara rezydencja. Jest bardzo zaniedbana, bo od wybudowania niczego w niej nie tknięto. Mimi wyszła na poszukanie George'a. Powiedziała wnuczce dosyć. - Mam nadzieję, że nie wytrąciłaś jej z równowagi -szepnęła konspiracyjnie Audrey. - Wiesz, że nie lubi o tym opowiadać. - Wiem - wyznała Sarah szczerze. - Starałam się nie sprawić jej przykrości. W ubiegłym tygodniu znalazłam w starej rezydencji zdjęcie matki Mimi. Nie wiedziałam, kto to taki, kojarzyłam tylko, że gdzieś już widziałam tę fotografię. Teraz zobaczyłam ją na komodzie.

Wzięła do ręki zdjęcie Lilii i pokazała matce. Nie chciała bez zgody Mimi zdradzać żadnych szczegółów. - Jakie to dziwne. - Audrey z zamyśleniem odłożyła fotografię. - Mam nadzieję, że Mimi nie jest zbyt zdenerwowana. Gdy jednak wróciły do salonu, zauważyły, że babcia szybko odzyskała dobry humor i właśnie prowadziła ożywioną dysputę z George'em. Przekomarzał się z trzema damami, które słuchały go w nabożnym skupieniu, jednak przez cały czas nie odrywał wzroku od Mimi. Wyraźnie miał do niej słabość. Ona do niego również. Po godzinie młoda kobieta wyszła. Audrey została kilka minut dłużej, potem oświadczyła, że jest umówiona z przyjaciółką. Nie zaprosiła Sarah, ale córka i tak by się do niej nie przyłączyła. Chciała przemyśleć pewne sprawy i przetrawić słowa babci. Gdy weszła do swojego apartamentu, zobaczyła brudne naczynia na ladzie, niezasłane łóżko, pranie na podłodze w łazience. W końcu zrozumiała, o co przez cały czas chodziło matce. W jej mieszkaniu rzeczywiście panował potworny bałagan. Apartament był brudny, ciemny, przygnębiający. Okna nie miały zasłon, tylko połamane żaluzje. Na dywanie widniały stare plamy po winie, a kanapa, pamiętająca czasy studiów, już dawno temu powinna wylądować na śmietniku. - Cholera - mruknęła Sarah, usiadła na kanapie i rozejrzała się wokół siebie. Nagle uznała, że wszystko w jej życiu jest przygnębiające. Ma brzydki apartament i oschłego chłopaka weekendowego, który po czterech latach znajomości nawet nie chce spędzać z nią świąt. Prawdę mówiąc, mogła się poszczycić tylko pracą. Nagle wyobraziła sobie, że za dziesięć-dwadzieścia lat nadal będzie mieszkać w apartamencie takim jak ten i mieć chłopaka gorszego od Phila albo żadnego. Wyglądało na to, że w jej życiu już niewiele może się pogorszyć.

Może warto coś zmienić? Na początek kupię jakiś ładniejszy apartament - myślała, siedząc na starej jak świat kanapie. A co potem? Jak powinien wyglądać następny krok? Z kim spędzałaby czas, zwłaszcza gdyby zerwała z Philem? Myśl o rozstaniu wciąż ją przerażała, mimo to bardzo chciała mieć czysty dom i pozbyć się wszystkiego, co wiązało się z dotychczasowym życiem, łącznie z obecnym partnerem. Spojrzała na dwa uschnięte kwiatki. Zastanawiała się, dlaczego od dwóch lat nie zwracała na nie uwagi. Przyszło jej na myśl, jak dzielna była Mimi. Musiało być jej ciężko, gdy straciła matkę, brata, ojca, a mimo to nigdy się nie poddawała i jak promień słońca obdarzała radością każdego, kogo spotkała. Na wspomnienie Stanleya i jego pokoiku na poddaszu Sarah podjęła decyzję. Rano zadzwoni do Marjorie Merriweather i poprosi, żeby pośredniczka poszukała jej jakiegoś nowego apartamentu. Pieniądze od Stanleya nie rozwiążą wszystkich problemów, ale pozwolą od czegoś zacząć, zająć się czymś nowym. Jeśli tego nie zrobi, po wieczne czasy będzie tkwiła w pułapce samotnych świąt, zwiędłych kwiatków i nie-zasłanego łóżka. Tego wieczora Phil nawet do niej nie zadzwonił, żeby złożyć życzenia świąteczne. Co gorsza, nigdy nie lubił, kiedy telefonowała do niego, gdy był z dziećmi. Wiedziała, że gdy ukochany w końcu się odezwie, będzie miał jakąś skomplikowaną, choć przekonującą wymówkę. Nie mogła godzić się na wszystko. Pora zabrać swoje zabawki i zrobić coś z życiem. Postanowiła, że zacznie od zmiany mieszkania. Gdy się z tym upora, może reszta pójdzie łatwiej. Skoro Mimi udało się zmienić nieszczęśliwe dzieciństwo na szczęśliwe życie, mnie też się uda, bez względu na ewentualne koszty pomyślała Sarah.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W piątek po Święcie Dziękczynienia Sarah zadzwoniła do Marjorie. Pośredniczki nie było w biurze, ale udało się ją złapać pod telefonem komórkowym. Marjorie myślała, że prawniczka chce spytać o dom przy Scott Street. Pracowała tam właśnie firma porządkowa. Deski i zasłony wyrzucono do kontenera ze śmieciami, a po kilkugodzinnej pracy sprzątaczy rezydencja była wypucowana, wypolerowana i aż błyszczała. Na wtorek wyznaczono dzień otwarty. Wiedzieli o tym wszyscy pośrednicy i okazywali ogromne zainteresowanie. Marjorie spodziewała się tłumów, w tym prawie wszystkich pośredników handlu nieruchomościami w mieście. Jak się okazało, powszechny aplauz wywołała nawet cena wywoławcza. Była rozsądna, zwłaszcza gdy wzięło się pod uwagę stan domu, jego ogromną powierzchnię i zabytkowe detale. - Prawdę mówiąc, nie dzwonię w tej sprawie - wyjaśniła Sarah. - Szukam nowego mieszkania. Dla siebie. Chętnie kupiłabym coś ładnego w Pacific Heights. Matka namawia mnie na to od lat. Czy mogłabyś mi pomóc? -spytała z nadzieją w głosie. - Oczywiście - odparła Marjorie z wyraźnym zadowoleniem. - Jeśli nie jesteś zbyt wybredna, możesz w Pacific

Heights dostać coś już za ponad pół miliona dolarów. Mieszkania w dobrym stanie będą droższe, a ich cena może zbliżać się do miliona. Dom do blisko dwóch. Chyba że zaczniemy szukać w innej części miasta, ale tam przeważnie są budynki, które wymagają dużego nakładu pracy. Rozwalające się rudery kosztują około miliona dolarów, nawet w niebezpiecznych okolicach. Nieruchomości w San Francisco nie są tanie. - O kurczę, może przy takich cenach powinnyśmy żądać więcej za Scott Street. Obie jednak wiedziały, że nie jest to zwyczajny dom. - Nie martw się, znajdziemy coś ładnego - zapewniła Marjorie. - Mam w tej chwili w ofercie kilka mieszkań. Sprawdzę je. Kiedy chciałabyś je obejrzeć? - Masz dzisiaj czas? Moja kancelaria jest zamknięta do poniedziałku. Prawdę mówiąc, nie mam nic do roboty. - Zadzwonię do ciebie za godzinę - obiecała Marjorie. Czekając na telefon, Sarah zrobiła pranie i wyrzuciła zwiędłe kwiatki. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie uczyniła tego wcześniej. Wkrótce zadzwoniła Marjorie i zaproponowała, że może jej pokazać cztery mieszkania. Dwa są śliczne, jedno takie sobie, a jedno ciekawe, choć może za małe, ale i tak warto je obejrzeć. Ostatnie z nich znajdowało się na Russian Hill, w niezbyt przyjemnym miejscu, pozostałe - na Pacific Heights, kilka przecznic od domu Sarah. Umówiły się na dwunastą. Prawniczka nagle poczuła ogromne podekscytowanie, chociaż wiedziała, że prawdopodobnie będzie potrzebowała sporo czasu, zanim znajdzie coś odpowiedniego. Może matka pomoże jej przy dekorowaniu wnętrza. Sarah nie czuła się w tym mocna. Już obliczyła, że jeśli jako zaliczkę na mieszkanie wpłaci dziesięć procent jego wartości, nadal będzie mogła zainwestować znaczną część pieniędzy Stanleya. Dziesięć procent od pół miliona to zaledwie pięćdziesiąt tysięcy. Dzięki temu zostałoby jej siedemset tysięcy na inwestycje. Gdyby

kompletnie zwariowała i kupiła dom za dwa miliony, musiałaby wyłożyć dwieście tysięcy, a wtedy nadal miałaby do dyspozycji pół miliona. W kancelarii prawnej zarabiała wystarczająco dobrze, żeby spłacać kredyt hipoteczny. Zresztą wcale nie chciała domu. Nie potrzebowała ogromnych przestrzeni. W jej przypadku zdecydowanie lepszym rozwiązaniem wydawało się mieszkanie. O wpół do dwunastej wybiegła z domu, wpadła do Starbucks, a dokładnie o dwunastej spotkała się z Marjorie pod pierwszym z adresów. Zaczęły od nieciekawego mieszkania na Russian Hill. Marjorie miała rację. Był to warsztat przerobiony na dom i nie podobał się Sarah. Tak samo jak pozostałe trzy apartamenty na Pacific Heights. Wszystkie były zimne, małe i ciasne. Uważała, że za pół miliona dolarów może kupić coś, co będzie jej się podobało. Była zawiedziona, ale Marjorie ją pocieszyła, że przed końcem roku na rynku pojawi się o wiele więcej ofert, zwłaszcza po Bożym Narodzeniu, bo ludzie nie chcą myśleć o sprzedaży domów w czasie świąt. Dla Sarah był to nowy świat. Podjęła wyzwanie, do czego zachęcał Stanley w swoim liście. Otworzył przed nią ważne drzwi. Kiedy po obejrzeniu apartamentów szły do swoich samochodów, zaczęły się zastanawiać nad kupnem domu. Sarah powiedziała, że przygnębiałaby ją ogromna przestrzeń, zwłaszcza gdyby nie miała jej z kim dzielić. - Nie będziesz samotna do końca życia, Sarah - przypomniała Marjorie z uśmiechem. - Wciąż jesteś bardzo młoda. Owszem, w porównaniu z Marjorie, która wyglądała na znacznie starszą niż prawniczka. - Nieprawda. Mam trzydzieści osiem lat. Chcę znaleźć mieszkanie, w którym będę się dobrze czuła sama. Tak wyglądały realia jej życia. - Popracujemy nad tym - obiecała Marjorie. - Znajdziemy coś odpowiedniego. Z domami i apartamentami jest

jak z miłością: kiedy znajdziesz odpowiedni, wiesz że to on, i wtedy wszystko samo się układa. Nie musisz prosić, błagać, naciskać ani podejmować żadnych dodatkowych starań. Sarah pomyślała o Philu. Przez ostatnie cztery lata często prosiła, błagała i naciskała. Nie odzywał się od dwóch dni, widocznie sam na siebie w ogóle nie naciskał, nawet o niej nie myślał. W końcu zadzwonił późnym wieczorem, gdy wróciła z kina. Film był marny, popcorn zwietrzały. Kiedy odezwał się telefon, leżała na łóżku w ubraniu, użalając się nad sobą. - Cześć, dziecinko, jak się miewasz? Próbowałem złapać cię wcześniej, ale miałaś wyłączoną komórkę. Gdzie byłaś? - W kinie, na jednym z tych beznadziejnych zagranicznych filmów, w których nic się nie dzieje, a ludzie na widowni chrapią tak głośno, że nie słychać dialogów. Wybuchnął śmiechem, słysząc jej komentarz. Wyraźnie był w doskonałym nastroju. Powiedział, że dobrze się bawi z dziećmi. - Dzięki, że zadzwoniłeś w Święto Dziękczynienia - powiedziała kwaśno. Uznała, że jeśli ona jest nieszczęśliwa, on nie powinien tak się cieszyć. - Przepraszam, dziecinko. Miałem zamiar, ale zrobiło się późno. Do drugiej w nocy byłem z dzieciakami na dyskotece. Zostawiłem telefon komórkowy w pokoju, a po powrocie nie miałem już odwagi do ciebie dzwonić. Jak udało ci się Święto Dziękczynienia? - W porządku. Babcia opowiedziała mi o swoim dzieciństwie. Rzadko jej się to zdarza. - Co robiłaś dzisiaj? Zachowywał się, jakby rozmawiał z jedną ze swoich pociech, a nie z ukochaną. Uwadze Sarah nie umknęła rów-

nież wzmianka o dyskotece, na której bawił się w Święto Dziękczynienia. Odnosiła wrażenie, że Phil zadzwonił do niej z obowiązku. Jego telefon, zamiast ucieszyć młodą kobietę, pogorszył jedynie jej nastrój. - Oglądałam apartamenty. Ściśle rzecz biorąc, mieszkania własnościowe. - Co cię naszło? - spytał, wyraźnie zaskoczony. Nigdy nie poświęcała zbytniej uwagi swojemu apartamentowi, a mieszkania własnościowe były drogie. Widocznie zarabiała lepiej, niż przypuszczał. Przez chwilę był pod wrażeniem. - Szczerze mówiąc, sprowokowały mnie do tego suche kwiatki i moja kanapa - wyznała, po czym wybuchnęła śmiechem. - Wystarczy, jeśli sprawisz sobie nową kanapę i wyrzucisz kwiatki. Kupno mieszkania własnościowego jest raczej dość radykalnym rozwiązaniem problemu kilku suchych roślinek. - Sądziłam, że obejrzenie kilku mieszkań może być zabawne - powiedziała szczerze. - A było? - Nie. Koszmarnie mnie przygnębiło, ale doszłam do wniosku, że naprawdę chcę się przeprowadzić. Pośredniczka przypuszcza, że po Bożym Narodzeniu uda nam się coś znaleźć. - Chryste, wystarczy, że człowiek zostawi cię samą na kilka dni, a ty od razu zaczynasz rozrabiać. Nawet nie próbowała go poprawiać. Nie zostawił jej na kilka dni. Od ostatniego spotkania minęły prawie dwa tygodnie, a mieli się zobaczyć dopiero za tydzień. Do diabła, dlaczego nie wydłużyć przerwy do miesiąca? - pomyślała, chociaż nie powiedziała tego na głos. Zachowywał się tak, jakby usiłował coś jej udowodnić, choć w rzeczywistości jedynie pokazywał się od najgorszej strony. - Nie odkładaj słuchawki, zaraz wracam. Muszę zajrzeć

do dzieciaków. Są na zewnątrz i biorą z kolegami gorącą kąpiel. A z kim on bierze gorącą kąpiel? - zastanawiała się mimo woli. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że nie brał gorącej kąpieli z nią, że w ogóle go przy niej nie było. Żyli w oddzielnych światach. Sarah była tym zmęczona. W nocy spała niespokojnie. Obudziła się o szóstej, zapomniała, że to sobota, i zaczęła przygotowywać się do pracy. Gdy oprzytomniała, wróciła do łóżka. Musiała jakoś przeżyć jeszcze dwa dni długiego weekendu. Przestudiowała wszystkie akta, które przyniosła do domu, przeczytała w gazetach ogłoszenia o sprzedaży mieszkań, obejrzała wszystkie filmy, które chciała obejrzeć, i zadzwoniła do babci. Pomimo różnorodnych prób zabicia czasu Sarah nadal nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Powinna znaleźć sobie jakieś zajęcie. Postanowiła wybrać się do muzeum. Po drodze przez przypadek przejeżdżała obok domu przy Scott Street. Teraz całkiem inaczej patrzyła na rezydencję, zwłaszcza odkąd wiedziała, że ten dom wybudował jej pradziadek, a babcia spędziła tu dzieciństwo. Miała nadzieję, że ewentualny nabywca obdarzy go miłością, na jaką zasługuje. Nagle przypomniała sobie parę architektów, których przedstawiła jej Marjorie. Zastanawiała się, czy dobrze się bawią w Wenecji i Paryżu. Wtedy wpadł jej do głowy pomysł, żeby wybrać się na jakąś wycieczkę. Może do Europy? Nie była tam od lat. Nie lubiła samotnie podróżować. Zastanawiała się, czy Phil wybrałby się z nią na taką eskapadę. Nagle próbowała wypełnić wszystkie luki w swoim życiu, nadać mu jakiś sens, wprawić zardzewiałe tryby w ruch. Czasami odnosiła wrażenie, że silnik jej życia stanął. Miała ochotę go uruchomić, spinając przewody na krótko, ale nie bardzo wiedziała, jak się to robi.

Bez celu snuła się po muzeum i oglądała obrazy, które jej nie interesowały. W drodze powrotnej do domu wciąż zastanawiała się nad wyprawą do Europy. Bezmyślnie kierując samochodem, znów trafiła w pobliże domu Stanleya. Zatrzymała się, wysiadła i zaczęła przyglądać się rezydencji. Nagle zaświtał jej w głowie najbardziej idiotyczny pomysł w dotychczasowym życiu. Wiedziała, że to czyste szaleństwo. Phil miał rację, mówiąc, że zamiast zastanawiać się nad kupnem mieszkania, powinna wymienić kanapę i wyrzucić suche kwiatki, chociaż w tamtym przypadku przynajmniej mogła twierdzić, że to dobra inwestycja. Tym razem byłaby to już prawdziwa dziura bez dna. Pochłonęłaby nie tylko pieniądze, które zostawił jej Stanley, ale również wszystkie wcześniejsze oszczędności. Z drugiej strony, jeżeli Marjorie powiedziała prawdę, tyle samo kosztowałby zwyczajny, niewielki dom w Pacific Heights, a to przecież kawał jej własnej historii. Rezydencję wybudował pradziadek, tu urodziła się babcia. Na poddaszu mieszkał człowiek, którego Sarah kochała i szanowała. Co więcej, jeśli szukała czegoś, czym mogłaby się zająć, właśnie miała taką możliwość. - Nie! - powiedziała na głos. Jednocześnie jednak sięgnęła do torebki, odszukała klucze, pokonała frontowe schody, po czym otworzyła ciężkie drzwi z brązu i szkła. Czuła się, jakby jakaś nieprzeparta siła popychała ją do przodu. Znalazła się w środku i wbrew własnej woli szła niespiesznie korytarzem. Zgodnie z obietnicą Marjorie wewnątrz było nieskazitelnie czysto. Podłogi lśniły, żyrandole błyszczały w popołudniowym świetle, a białe marmurowe schody jaśniały. Brzydki stary dywan zniknął, chociaż pręty z brązu wciąż tkwiły na swoich miejscach. Poręcze zostały wypolerowane do połysku. Dom był czysty, pozostały jednak stare jak świat przewody elektryczne i niewymieniane od lat rury. Trzeba było też przenieść kuchnię i zainstalować jakiś no-

wocześniejszy system ogrzewania. Winda miała osiemdziesiąt lat, co więcej, dom był prawie pusty, jeśli nie liczyć podłóg i boazerii, które nie wymagały dodatkowej uwagi. Jeff Parker powiedział, że wszystko da się zrobić za pół miliona, o ile samemu wykona się znaczną część prac i będzie się pilnowało wszelkich wydatków. Tymczasem Sarah nie miała pojęcia o remontowaniu domu. Dotychczas mieszkała w dwupokojowym apartamencie i nawet nim nie umiała się zająć. Co ona właściwie sobie wyobraża? Stała na środku foyer, nie wiedząc, skąd jej przyszedł do głowy taki zwariowany pomysł. Może powodem była samotność i nieustanne kłótnie z Philem, a może nadmiar pracy, poniesiona ostatnio strata lub odziedziczenie po Stanleyu zbyt dużej sumy pieniędzy? Tak czy inaczej w tej chwili myślała tylko o jednym: jeśli dom będzie ją kosztował dwa miliony, czyli da za niego dwieście tysięcy zaliczki, z pieniędzy Stanleya zostanie jej jeszcze pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów - wystarczające fundusze na remont. - O mój Boże - powiedziała głośno, po czym zakryła dłonią usta. - Chyba zwariowałam. Najdziwniejsze jednak, że przez cały czas całkiem logicznie myślała i wcale nie czuła się jak osoba szalona. Nagle wybuchnęła śmiechem i spojrzała na gigantyczny żyrandol. - O mój Boże! - powiedziała tym razem nieco głośniej. -Stanleyu, naprawdę mam zamiar to zrobić! Tanecznym krokiem przebiegła przez korytarz, wróciła do drzwi wejściowych, zamknęła je, podekscytowana, i pobiegła do samochodu. Siedząc w aucie, zadzwoniła z telefonu komórkowego do Marjorie. - Nie zniechęcaj się, Sarah. Znajdziemy coś odpowiedniego - zapewniła ją pośredniczka na wstępie. - Wydaje mi się, że już znalazłyśmy - szepnęła Sarah. Drżała od stóp do głów. Nigdy w życiu nie była jednocześnie tak przerażona i podekscytowana. W porównaniu

z tą chwilą zdanie egzaminu dopuszczającego do palestry było niewiele znaczącym wydarzeniem. - Coś dzisiaj oglądałaś? Jeśli podasz mi adres, mogę wszystko sprawdzić. Może to coś z mojej listy. - Owszem - powiedziała Sarah, śmiejąc się jak szalona. Czuła, że kręci jej się w głowie. - Gdzie to jest? Marjorie zauważyła, że głos jej rozmówczyni brzmi dziwnie. Czyżby Sarah była pijana? Nic dziwnego. Poprzedniego dnia wyglądała na bardzo przygnębioną. - Odwołaj dzień otwarty. - Co takiego? - Odwołaj dzień otwarty. - Czy stało się coś złego? - Chyba zwariowałam. Mam zamiar go kupić. Chcę złożyć spadkobiercom propozycję. Miała już nawet na myśli konkretną kwotę, a przecież powiedzieli, że zgodzą się na pierwszą propozycję, jaką dostaną. Mogłaby zaproponować mniej, ale uważała, że wtedy nie byłaby wobec nich w porządku. - Zaoferuję im milion dziewięćset. Dzięki temu każdy z nich dostanie po sto tysięcy dolarów. - Mówisz poważnie? - spytała Marjorie, nie kryjąc ogromnego zaskoczenia. Nigdy by się nie spodziewała, że Sarah podejmie taką decyzję. Zaledwie parę godzin temu powiedziała, że chce kupić apartament, nie dom. Poza tym po co jej tak ogromna rezydencja, która wymaga sporo czasu i pieniędzy? - Jesteś pewna? - Tak. Właśnie się dowiedziałam, że ten dom wybudował mój pradziadek, a Lilii była moją prababcią. - Dobry Boże, ani słowem nie wspomniałaś o swoich powiązaniach. - Bo sama o nich nie wiedziałam. Wydawało mi się tylko, że już gdzieś widziałam zdjęcie pani de Beaumont.

Znalazłam je wczoraj na komodzie w sypialni babci. Lilii była jej matką. - To zdumiewające! Jeśli mówisz poważnie, Sarah, wycofam swoją propozycję i w poniedziałek przygotuję ofertę. - Zrób to. Może zachowuję się jak szalona, ale wiem, iż postępuję słusznie. Uważam, że tak chce przeznaczenie, a Stanley zostawił mi pieniądze na urzeczywistnienie tego planu. Nie wiedział, co z nimi zrobię, ale dzięki spadkowi mogę sobie pozwolić na kupno i odrestaurowanie jego domu. Muszę jednak postępować zgodnie z sugestiami Jeffa Parkera - samodzielnie wykonać znaczną część prac i pilnować każdego centa. Wyjawiając szczegółowo swoje plany, zdawała sobie sprawę, że każdy normalny człowiek potraktowałby ją jak wariatkę, ale nagle poczuła się tak, jakby otworzyły się przed nią nowe perspektywy i wszędzie w zasięgu wzroku dostrzegała tylko piękno i radość. Z dnia na dzień dom Stanleya stał się jej marzeniem. - Przepraszam, że mówię jak wariatka, Marjorie. Po prostu jestem podekscytowana. Nigdy w życiu czegoś takiego nie robiłam. - Czego? Nigdy nie kupowałaś wymagającego remontu, dziewięćdziesięcioletniego domu o powierzchni prawie trzech tysięcy metrów kwadratowych? Chyba żartujesz. Myślałam, że robisz to na co dzień. Obie wybuchnęły śmiechem. - No cóż, cieszę się, że nie złożyłyśmy żadnych ofert na któreś z tych beznadziejnych mieszkań, które ci wczoraj pokazywałam. - Ja też - powiedziała szczęśliwa Sarah. - To coś dla mnie. - W porządku, kochanie. Jutro przyniosę ci ofertę, żebyś mogła ją przejrzeć. Będziesz w domu? - Tak. Mam zamiar wyrzucić cały swój dobytek na śmietnik.

- Wolałabym, żebyś nie działała w zbytnim pośpiechu. Pośredniczka z uśmiechem potrząsnęła głową. - Jeśli oferta ci się spodoba, będziesz mogła jutro podpisać wszelkie papiery - dodała. - Wtedy w poniedziałek osobiście zadzwonię do spadkobierców i przedstawię im swoją ofertę. Albo wyślę ją faksem. Sarah miała nadzieję, że spadkobiercy nie zmienią decyzji podjętej na zebraniu, ale wolała dmuchać na zimne. Chciała zaczekać na ofiqalną zgodę. - Muszę też skontaktować się ze swoim bankiem. Liczyła, że dadzą jej pieniądze na zaliczkę, zanim otrzyma spadek. - Pamiętasz, co ci mówiłam? - przypomniała Marjorie znaczącym tonem. - Domy bardzo przypominają miłość, Sarah. Kiedy znajdzie się odpowiedni, od razu wiadomo, że to on. Nie trzeba prosić, błagać, walczyć ani naciskać. Wszystko po prostu samo się układa. Wydaje mi się, że tak jest w twoim przypadku. - Chyba tak. Wszystko na to wskazywało. - Powiem ci coś, Sarah. Marjorie uważała, iż prawniczka jest miłą osobą, i chciałaby, żeby udało jej się zrealizować marzenia. - Ja też myślę, że ten dom jest przeznaczony dla ciebie. Czuję to przez skórę. - Dziękuję - szepnęła Sarah, spokojniejsza niż kilka minut temu. Marjorie obiecała, że wpadnie rano z gotową ofertą. Sarah uruchomiła silnik i pojechała do domu. Nigdy w życiu nie była spokojniejsza, bardziej opanowana ani szczęśliwsza. Zaparkowała samochód, udała się do swojego apartamentu i weszła do niego z promiennym uśmiechem na ustach. Dom przy Scott Street kiwał na nią palcem.

ROZDZIAŁ

DZIESIĄTY W niedzielny ranek Marjorie wpadła z gotową ofertą. Dokumenty nie wzbudzały zastrzeżeń Sarah, więc szybko je podpisała i oddała pośredniczce, zostawiając sobie kopię, którą miała zamiar przesłać faksem spadkobiercom Stan-leya. Młoda kobieta czuła się trochę tak, jakby popełniała kazirodztwo, bo przecież to do niej należało wprowadzenie w życie testamentu Stanleya, jednak od początku do końca wszystko było zgodne z prawem. - Powinnaś skontaktować się z Jeffem i Marie-Louise, gdy tylko wrócą z Europy - zaproponowała Marjorie. Sarah sama już o tym myślała. Nie powiedziała o niczym Philowi, gdy zadzwonił poprzedniego wieczora. Był wystarczająco zaszokowany, gdy w piątek wyznała mu, że ma zamiar kupić mieszkanie. Gdyby następnego dnia zdradziła mu najnowsze plany, uznałby, że kompletnie postradała zmysły. Wybrała się samotnie na śniadanie, przeczytała „The New York Timesa" i rozwiązała krzyżówkę. Po powrocie do siebie przeszukała wizytówki i postanowiła zostawić wiadomość dla Jeffa Parkera i Marie-Louise Fournier. Przypuszczała, że są jeszcze w Europie, ale chciała, aby po powrocie do niej zadzwonili. Z przyjemnością ponownie

obeszłaby z nimi cały dom i tym razem poznała więcej szczegółów. Gdy spadkobiercy zaakceptują jej ofertę, będzie musiała zacząć przygotowywać listę rzeczy do zrobienia. Elektrykę i hydraulikę odda w ręce fachowców, ale sama chętnie wykona wiele niewdzięcznych prac. Będzie natomiast potrzebowała pomocy i rad architektów. Żywiła nadzieję, że nie zażądają za swoje usługi astronomicznych sum, ale nie miała wyboru. Działała na oślep. Wybrała numer ich biura i czekała, aż włączy się automatyczna sekretarka. Równocześnie z nią odezwał się jakiś mężczyzna. Przez chwilę próbowali rozmawiać, przekrzykując automat, potem rozmówca poprosił Sarah, żeby zaczekała, aż wyłączy sekretarkę. Kiedy po chwili odezwał się ponownie, prawniczka zaczęła wyjaśniać mu wszystko od początku. Nie rozpoznała głosu. - Cześć, nazywam się Sarah Anderson. Chciałabym zostawić wiadomość dla Jeffa Parkera i Marie-Louise Fournier. Mógłby pan poprosić, żeby po powrocie z Europy któreś z nich zadzwoniło do mnie do biura? Miała nadzieję, że odezwie się Jeff, a nie jego niemiła francuska partnerka, ale w ostateczności była gotowa rozmawiać z każdym z nich. - Cześć, Sarah. Tu Jeff. Tak samo jak podczas spotkania jego głos brzmiał miło i ciepło. - Co ty tu robisz? Myślałam, że jesteście we Włoszech albo w Paryżu. Nie pamiętała, gdzie w tej chwili powinni być. - Wróciłem trochę wcześniej. Marie-Louise została. Mam do odrobienia pewne zaległości. Głęboko odetchnęła i dała nurka. - Postanowiłam kupić ten dom. - Jaki dom? - spytał, wyraźnie zdezorientowany. - Dom przy Scott Street dwa tysiące czterdzieści - powiedziała z dumą.

Był zaszokowany. Czuła to. - Starą rezydencję? O kurczę! A to niespodzianka! Nie brak ci odwagi. Jego słowa zabrzmiały trochę zniechęcająco. Jakby uznał, że zwariowała. - Myślisz, że to szaleństwo? - Nie - powiedział z zadumą. - Pod warunkiem, że kochasz ten dom. - Kocham - wyznała nieco spokojniej. - Wybudował go mój pradziadek. - Wspaniale. Uwielbiam historie, które zataczają pełny krąg. Wtedy człowiek odnosi wrażenie, że wszystko jakimś cudem wraca na swoje miejsce. Zakładam, że jesteś gotowa na ogromny wysiłek powiedział ze śmiechem. Roześmiała się. - Jestem. Mam nadzieję, że ty też. Potrzebuję twojej pomocy, wszelkich rad i przewodnictwa. Mam zamiar postępować zgodnie z planem A. - To znaczy? - Chcę wydać na remont pół miliona, samodzielnie wykonać znaczną część prac i pilnować każdego centa. - Rozumiem. Na twoim miejscu zrobiłbym dokładnie to samo, zwłaszcza gdyby dom kiedyś stanowił własność mojej rodziny. - Problem w tym, że ty jesteś architektem, a ja prawniczką. Znam na wylot prawo podatkowe i sprawy związane z inwestowaniem w nieruchomości. Nic nie wiem o remontowania domu, nawet nie umiem wbijać gwoździ. - Nauczysz się. Większość ludzi, którzy sami pracują przy odnawianiu swoich domów, w ogóle się na tym nie zna. Wszystko opanujesz, wykonując poszczególne zadania, a jeśli popełnisz jakiś błąd, po prostu go naprawisz. Był wyrozumiały i przyjacielski. Sarah poczuła ulgę, że Marie-Louise została w Paryżu. Francuzka nie byłaby taka miła jak Jeff.

- Mógłbyś w wolnej chwili ponownie obejść ze mną dom? Oczywiście, potem wystawisz mi rachunek, ale muszę wiedzieć, od czego powinnam zacząć. Potem też będę potrzebowała wielu rad. - Od tego jesteśmy. Jakie masz plany na przyszły tydzień? Kiedy mam wpaść? Myślę, że Marie-Louise wróci dopiero za kilka tygodni. Znam ją, wiem, co się dzieje, gdy spotka się ze swoją rodziną w Paryżu. Z dnia na dzień zwleka z powrotem. Możemy zaczekać na jej powrót albo - jeśli chcesz - zacznę pracę sam. - Prawdę mówiąc, wolałabym nie czekać. - W porządku - powiedział spokojnie. - Jak wygląda twój tydzień? - Będę potwornie zabiegana. Czekały ją spotkania z klientami i prace związane z rozdysponowaniem majątku Stanleya. We wtorek rano musiała wybrać się do sądu na zatwierdzenie testamentu. Czekał ją zwariowany tydzień. - Ja też - stwierdził, zerkając w kalendarz. - Mam pomysł. Czy dziś po południu jesteś bardzo zajęta? - Nie, ale ty masz mnóstwo pracy - przypomniała Sarah, dręczona poczuciem winy. - Myślę, że nie siedzisz z książką w ręku ani przed telewizorem. - Nie, ale wczoraj wieczorem i dziś rano sporo zrobiłem. Jeśli chcesz, mogę wyrwać się na kilka godzin i spotkać z tobą w rezydencji. Poza tym teraz jesteś moją klientką, więc to też będzie praca. - Bardzo bym chciała. Przez całe popołudnie nie miała nic do roboty. - Świetnie. Spotkajmy się na miejscu za pół godziny. Masz ochotę wcześniej coś zjeść? Moglibyśmy przy lunchu porozmawiać o twoich planach. - Chętnie - zgodziła się, zadowolona. Od czasów studiów nie była jeszcze tak podekscytowana.

- Podjadę po ciebie za dziesięć minut. Gdzie mieszkasz? Podała mu adres. Po piętnastu minutach zadzwonił domofon. Zbiegła po schodach i wsiadła do jego jeepa. - Co się stało z peugeotem? - spytała zaciekawiona. - Nie wolno mi go prowadzić - odparł z uśmiechem. Zatrzymali się pod delikatesami przy Fillmore Street, żeby kupić kanapki i lemoniadę. Niecałą godzinę później byli w domu, który miała zamiar kupić. Ostrzegła Jeffa, że transakcja nie została jeszcze zawarta. - Kupisz ten dom. Czuję to w kościach - odparł, niezrażony. - Ja też. Ze śmiechem wpuściła go do środka. Potraktował swoją pracę bardzo poważnie. Przyniósł dwa aparaty fotograficzne, taśmę mierniczą, szkicownik i trochę narzędzi, żeby wszystko pomierzyć i sprawdzić. Wyjaśnił, że na czas remontu podłogi i boazerie trzeba będzie zabezpieczyć. Polecił jej do wyboru dwie niewielkie firmy wodno-kanalizacyjne i trzy zajmujące się elektryką. Zapewnił, że ci konkretni wykonawcy nie obedrą jej ze skóry. Zaproponował też, żeby płaciła mu za godziny, opierając się na rzeczywiście wykonanej pracy, a nie określonym procencie kosztów remontu. Wyjaśnił, że taka forma zapłaty będzie ją mniej kosztowała. Wszystko bardzo starannie posprawdzał: ostukał rury i ściany, obejrzał drewno, kafelki i stiuki. - Biorąc pod uwagę szacowny wiek rezydencji, jest w zdumiewająco dobrym stanie - stwierdził po godzinie. Oczywiście, przewody elektryczne i instalacja wodno-kanalizacyjna w całości kwalifikowały się do wymiany, ale na szczęście nigdzie nie było widać żadnych zacieków, w co Jeff aż nie mógł uwierzyć. - Chociaż Stanley nie chciał mieszkać w głównej części domu - wyjaśniła - nie miał zamiaru dopuścić, żeby rezydencja się zawaliła, dlatego pokrył ją nowym dachem.

- Słusznie postąpił. Woda jest w stanie zniszczyć wszystko, a czasami trudno wykryć zacieki. Chodzili po rezydencji prawie do szóstej wieczorem. Pod koniec musieli już korzystać z bardzo silnych latarek. Sarah czuła się jak u siebie w domu. Spędziła miłe popołudnie, oglądając wszystko z Jeffem, a przecież to był zaledwie początek. Architekt już porobił mnóstwo notatek i szkiców. - Za dzisiejszą wizytę nic nie płacisz - oznajmił, gdy zamknęła drzwi wejściowe i wsiadła do jeepa. - Chyba żartujesz? Poświęciłeś mi pięć godzin. - Jest niedziela. Nie miałem nic lepszego do roboty i było mi bardzo miło. Potraktuj dzisiejszy obchód jako prezent. Świetnie się bawiłem, tak więc to raczej ty powinnaś wystawić mi rachunek. Twoje godzinne wynagrodzenie jest prawdopodobnie wyższe od mojego - drażnił się z młodą kobietą. Biorąc pod uwagę ceny, które podał jej przez telefon, wyglądało na to, że zarabiają mniej więcej tak samo. - W takim razie myślę, że jesteśmy na remis. - Cieszę się. Masz czas na kolację czy jesteś zajęta? Moglibyśmy przejrzeć moje notatki. Chciałbym jutro rano przystąpić do pracy nad twoim domem. Uruchomił silnik. - Nie masz mnie jeszcze dosyć? Nie chciała za bardzo go wykorzystywać, ale przecież to była jego propozycja. - Byłoby źle, gdybym miał dość ciebie czy domu - albo ty mnie. W ciągu najbliższych sześciu miesięcy lub nieco dłużej często będziesz mnie widywać. Sushi? - spytał, gdy wyjechali na ulicę. - Chętnie. Zabrał ją do restauracji, w której podawano świetne sushi. Przy jedzeniu nadal z ogromną werwą i entuzjazmem

rozmawiali o domu. Współpraca z architektem będzie zabawna. Najwyraźniej uwielbiał swój zawód i błyskawicznie zapalił się do pracy nad starą rezydencją. O wpół do dziewiątej wieczorem Jeff podrzucił Sarah pod dom i obiecał, że zadzwoni rano. Kiedy wchodziła do swojego apartamentu, telefon dzwonił jak szalony. - Gdzie byłaś? To Phil. Był wyraźnie zaniepokojony. - Na sushi - odparła spokojnie. - Przez cały dzień? Dzwonię do ciebie od drugiej. Odwiozłem dzieci do matki nieco wcześniej, niż planowałem. Przez cały dzień nie było cię w domu. Zostawiłem chyba tysiąc wiadomości na twojej poczcie głosowej. Od południa Sarah była zajęta na Scott Street i nie sprawdzała skrzynki. - Przepraszam. Nie przypuszczałam, że do mnie zadzwonisz - powiedziała szczerze. - Chciałem zabrać cię na kolację. Był wyraźnie urażony. - W niedzielę? - postanowiła trochę się z nim podrażnić. - No proszę, to coś nowego. - Zjadłem pizzę. O siódmej się poddałem. Chcesz, żebym wpadł? - Teraz? - spytała zaskoczona. Czuła się nieświeżo. Przez całe popołudnie razem z Jef-fem szwendali się po domu, obeszli nawet piwnice. Firma porządkowa zrobiła, co do niej należało, ale i tak nieźle się zakurzyli. W najdalszych kątach i zakamarkach nadal było brudno. - Jesteś zajęta? - spytał Phil. - Nie, po prostu koszmarnie wyglądam. Możesz wpaść, jeśli chcesz. Wskoczę pod prysznic. Dwa lata temu dała mu swoje klucze. Nie miała nic do ukrycia. Nigdy go nie zdradzała i była przekonana, że on również dochowuje jej wierności. Nie mogła tylko zrozu-

mieć, dlaczego tak nagle postanowił do niej wpaść. Suszyła włosy po prysznicu, gdy wszedł do jej apartamentu i zmarszczył czoło. - Co się z tobą dzieje? - spytał, wyraźnie zmartwiony. -Nie mogłem się do ciebie dodzwonić. Wybrałaś się na sushi? Nigdy nie wychodzisz na kolację sama. W piątek byłaś w kinie i oglądałaś mieszkania. Słuchając jego wywodu, uśmiechnęła się tajemniczo. Pomyślała o domu przy Scott Street. - Poza tym jakoś dziwnie wyglądasz. - Dzięki - powiedziała ze śmiechem. Czego się właściwie spodziewał? Wyjechał na weekend z dziećmi, a jej nie zaprosił. Może myślał, że przez cały czas będzie siedziała w czterech ścianach i czekała na następne spotkanie pod koniec przyszłego tygodnia. Dotychczas rzeczywiście tak robiła, ale tym razem odstąpiła od normy. - Byłam zajęta. Poza tym zrezygnowałam z kupna mieszkania. - To dobrze. Zacząłem podejrzewać, że spotykasz się z jakimś innym facetem czy coś w tym stylu. Uśmiechnęła się i objęła go. - Na razie nie - wyznała szczerze - ale któregoś dnia chętnie spróbuję, jeśli nie będziemy się częściej widywać. - Na litość boską, Sarah, nie zaczynaj wszystkiego od początku - warknął zdenerwowany. - Niczego nie zaczynam. Odpowiedziałam tylko na twoje pytanie. - Po prostu uważam, że dziwnie się zachowujesz. Dziwniej, niż mógł się spodziewać. Bardzo chciała jak najszybciej powiedzieć mu o kupnie domu, ale wcześniej musiała dogadać się ze swoim bankiem i mieć zgodę spadkobierców. Phil położył się na kanapie i włączył telewizor, potem pociągnął Sarah. Niemal natychmiast zaczął się do niej

przytulać, a pół godziny później przenieśli się do sypialni. Łóżko było niezasłane i pościel niezmieniona, ale to mu nie przeszkadzało. Prawdę mówiąc, nigdy nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Spędził noc z Sarah, chociaż to była niedziela. Następnego ranka znów się z nią kochał. To zabawne - pomyślała, jadąc do centrum - jak ludzie szybko wyczuwają, że coś się zmienia. Kupno domu z pewnością będzie radykalną zmianą.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

W poniedziałek Sarah przygotowała list do spadkobierców Stanleya. Niektórym wysłała go faksem, innym ekspresem, dodając ofiq'alną ofertę opracowaną przez Marjorie. Wszystko zostało załatwione jak należy i przed dziesiątą propozycja wyruszyła w świat. O jedenastej zadzwonił Tom Harrison z St. Louis. - Byłem ciekaw, czy to zrobisz, Sarah - powiedział ze śmiechem. - Oczy ci błyszczały, gdy chodziliśmy po domu. Mądrze postąpiłaś. Myślę, że to właśnie miał na myśli Stanley, radząc nam, abyśmy szukali nowych horyzontów. Muszę przyznać, że dałbym dwa razy tyle, byle nie zajmować się takim gigantem, ale jeśli ci się podoba, kup go. Zgadzam się na twoją ofertę. - Dzięki, Tom. Jeszcze tego dnia odezwało się czterech następnych spadkobierców. We wtorek dziewięciu. Zostało pięciu. Dwoje z nich wyraziło zgodę w środę. Wtedy też nadeszła wiadomość z banku. Bez problemów dadzą jej kredyt na kupno domu, a nawet na pokrycie rachunków, póki nie otrzyma spadku po Stanleyu. Marjorie zaproponowała, żeby na wszelki wypadek przeprowadzić test na obecność termitów. Pojawiło się jeszcze kilka drobnych problemów, których należało się spodziewać w przypadku tak starego

domu, ale wszystko dało się jakoś załatwić. Stanley kiedyś kazał sporządzić raport sejsmiczny, żeby mieć pewność, czy dom się nie zawali podczas jakiegoś trzęsienia ziemi. Ostatnie trzy osoby wyraziły zgodę w czwartek Sarah zadzwoniła do banku, a potem do Marjorie i Jeffa Parkera, jedynych osób, które wiedziały o jej szaleństwie. Jeff wydał okrzyk radości. Dzwonił do niej we wtorek i pytał, jak sprawy stoją, ale wtedy brakowało jeszcze zgody pięciu osób. Wszyscy spadkobiercy ucieszyli się, że dom zostanie sprzedany i nie będzie stanowił przeszkody w podziale majątku, odpowiadała im również cena. Obiecali też w ciągu trzech dni przekazać pisemną zgodę, co było wręcz niesłychane. Oznaczało to, że - praktycznie rzecz biorąc -w niedzielę dom będzie jej. - Musimy jakoś to uczcić - oznajmił Jeff, gdy usłyszał wiadomość. - Może wybralibyśmy się gdzieś na kolację na sushi? Umówili się na wpół do ósmej. Sarah ucieszyła się, że ma coś do roboty i może się z kimś spotkać w dzień powszedni. Wolała to niż jedzenie kanapki przy biurku podczas pracy albo powrót do domu i bezmyślne gapienie się w telewizor. Sarah i Jeff dwie godziny dyskutowali o rezydenq'i. Po poprzedniej rozmowie wpadło mu do głowy milion pomysłów. Chciał zmienić wygląd tylnej klatki schodowej i zaprojektował kuchnię na parterze. Oczywiście, na razie miał tylko schematyczny szkic, ale sam pomysł bardzo jej się spodobał. Architekt zaproponował, żeby w piwnicy, w miejscu dawnej kuchni, urządzić salę gimnastyczną, łącznie z sauną i łaźnią parową. - Czy to nie będzie mnie zbyt dużo kosztowało? - spytała zmartwiona, chociaż Phil z pewnością byłby bardzo zadowolony. Jeszcze nie powiedziała mu o swoich planach, ale miała zamiar wtajemniczyć go podczas weekendu.

- Niekoniecznie, zwłaszcza jeśli wykorzystamy gotowe elementy. Proponowałbym też wannę na gorącą kąpiel. - To już byłaby rozpusta - powiedziała ze śmiechem. Bardzo spodobał jej się projekt kuchni - była przestronna, funkcjonalna i ładna. Duży, wygodny stół stałby przy oknach wychodzących na ogród. Podczas rozmowy Sarah zastanawiała się, ile będzie musiała zapłacić architektowi. - Boże, kocham ten dom, Jeff. A ty? Uśmiechnęła się do niego. - Ja też. Spojrzał na nią rozradowany i szczęśliwy, rozleniwiony po miłej i smacznej kolacji. Oboje popijali zieloną herbatę. - Od lat nic mnie tak nie cieszyło. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł zacząć. Powiedziała, że rozmawiała już z elektrykami i hydraulikami. Umówiła się z nimi na przyszły tydzień, żeby mogli przedstawić swoją ofertę, jednak wiadomo było, że nie zaczną żadnych prac przed Bożym Narodzeniem. Podobnie jak Jeff nie mogła się doczekać rozpoczęcia remontu. - Tylko zaczekaj, aż rozbierzemy dom do gołych ścian, wszystko wypucujemy i z powrotem złożymy w jedną całość. - Nie strasz mnie - powiedziała, uśmiechając się. Był spokojny i pewny swego. Jeśli ktokolwiek mógł zrealizować tak szalony pomysł, to tylko on. - Czasami rzeczywiście można się trochę przestraszyć, ale gdy już wszystko jest gotowe, ogarnia człowieka niewiarygodne uczucie. Sarah miała nadzieję, że do lata dom będzie wyglądał jak należy. A już najpóźniej do przyszłego Bożego Narodzenia. Jeff twierdził, że remont nie powinien zająć roku. Uregulował rachunek, a potem spojrzał na Sarah pytająco. Miał chłopięcą twarz, ale oczy mędrca. Wydawał się jednocześnie młody i stary, chociaż miał zaledwie o sześć lat więcej niż Sarah. Mimochodem wspomniał, że Marie

-Louise ma czterdzieści dwa lata - Sarah dałaby jej o wiele mniej. Dzięki elegancji i wyszukanemu stylowi Francuzka wyglądała wręcz młodziej niż prawniczka, która ubierała się raczej jak kobieta interesu, przynajmniej w dni powszednie. Podczas kolacji z Jeffem miała na sobie prosty, granatowy kostium ze spodniami. W niedzielę była w dżinsach, adidasach i czerwonym swetrze. Podobała mu się. Gdy matka Jeffa po raz pierwszy zobaczyła Marie-Louise, powiedziała, że Francuzka wygląda jak stare pudło, mimo to czasami architekt podziwiał wygląd swojej partnerki. Sarah była bardziej amerykańska i naturalna - jak modelka Ralpha Laurena albo studentka Harvardu. - Chciałbym coś wiedzieć - zagaił Jeff z chłopięcym wyrazem twarzy. - Czy fakt, że pracując przy domu, będziemy spędzać ze sobą dużo czasu, upoważnia mnie do zadawania osobistych pytań? Podczas pierwszego spotkania bardzo mu się spodobała, a jego zaciekawienie wzrosło, gdy powiedziała, że ma zamiar kupić rezydencję. Podziwiał jej odwagę. - Jasne. Wyglądała na osobę szczerą, co bardzo mu odpowiadało. Zachowywała się, jakby nie miała żadnych tajemnic. W przeciwieństwie do niej Marie-Louise zawsze sprawiała wrażenie starającej się zachować mnóstwo sekretów, w tym część zdecydowanie niemiłych. Nie była osobą łatwą we współżyciu. - Strzelaj. - Kto zamieszka w tym domu z tobą? - spytał z wyraźnym skrępowaniem. - Nikt. Dlaczego pytasz? - Dlaczego pytam? Kupujesz pięciokondygnacyjny dom o powierzchni niemal trzech tysięcy metrów kwadratowych i dziwi cię, że chcę wiedzieć, kto będzie z tobą mieszkał? Cholera, Sarah, mogłabyś zaprosić do siebie całą wioskę.

Oboje wybuchnęli śmiechem. Kelner dolał im herbaty. - Po prostu jestem ciekaw. - Nikt. Będę mieszkać sama. - Nie chcesz mieć nikogo? Powiedział to tak, jakby zgłaszał się na ochotnika, ale oboje wiedzieli, że to tylko pozory. Od czternastu lat był związany z Marie-Louise i nawet jeśli Francuzka nie przypadła Sarah do gustu, jemu widocznie odpowiadała. - To już trudniejsze pytanie - powiedziała szczerze, przyglądając mu się znad filiżanki herbaty. Wszystko zależy od tego, co chcesz wiedzieć. Czy szukam męża? Nie, raczej nie. Wydaje mi się, że nie jestem stworzona do małżeństwa. Moim zdaniem wymaga zbyt dużo zachodu, a ma za małą wartość. Z drugiej strony zapewne zależy to od wyboru współmałżonka. Czy chcę mieć dzieci? Nie sądzę. Przynajmniej na razie ich nie mam. Myśl o nich mnie przeraża. Czy chciałabym z kimś mieszkać? Chyba tak, albo przynajmniej mieć kogoś, kto często dotrzymywałby mi towarzystwa, nawet gdyby prowadził własne życie. Chętnie dzieliłabym z kimś dni powszednie, chociaż bardzo trudno znaleźć takiego mężczyznę. Jeśli o to chodzi, chyba spóźniłam się do okienka. Roześmiał się, słysząc te słowa, chociaż z całkowitą powagą wysłuchał jej odpowiedzi. - W tym wieku? Twojego okienka jeszcze nie otworzono. Wszystkie kobiety, które znam, zaczynają myśleć o ułożeniu sobie życia dopiero koło czterdziestki albo tuż przed nią. - W takim razie stanowisz wyjątek. Twój związek z Marie-Louise zaczął się, gdy mieliście po trzydzieści lat. - To co innego. Może byłem głupi. Żaden z moich przyjaciół nie ożenił się przed trzydziestką. Podczas studiów łączyła nas namiętna miłość. Wciąż czasami bywa nam ze sobą dobrze, ale przeżywamy wzloty i upadki. Przypuszczam, że tak wygląda niemal każdy związek. Czasami wy-

daje mi się, że sprawę utrudnia nam wspólna praca, ale lubię mieć na co dzień kogoś u boku. Moja partnerka twierdzi, że jestem zbyt niepewny, uzależniony i zaborczy. Sarah uśmiechnęła się, słysząc ten opis. - Mnie bardzo byś odpowiadał. - Tylko dlatego, że ze mną nie mieszkasz. Być może Marie-Louise ma rację. Wciąż jej powtarzam, że jest zbyt zimna, niezależna i za bardzo francuska. Nienawidzi Ameryki, co też utrudnia pewne sprawy. Kiedy tylko może, wyjeżdża do Francji i zostaje tam na sześć tygodni zamiast dwóch. - To pewnie stanowi poważną przeszkodę w waszej pracy - domyśliła się Sarah. Jej by się to nie podobało. - Najważniejsze, że nie przeszkadza naszym klientom. Marie-Louise pracuje tam i, korzystając z Internetu, pozostaje z nimi w stałym kontakcie. Wielu Francuzów nie lubi Ameryki. Zachwycają się swoimi wspaniałymi winami i nie lubią podróżować. Uśmiechnął się. W jego słowach dotyczących Marie-Louise nie było ani cienia złośliwości, raczej szczera prawda. - A co z tobą? Masz kogoś na co dzień? Nawet przez myśl jej nie przeszło, że Jeff może ją podrywać pod nieobecność Marie-Louise - po prostu starał się być przyjacielski. Była pewna, że dokucza mu samotność, tak samo jak jej. - Nie - wyznała szczerze. - Mam faceta, ale spotykamy się tylko w weekendy. Bardzo różnimy się od siebie. On od dwunastu lat jest rozwiedziony, ma trójkę nastoletnich dzieci, z którymi spotyka się dwa razy w tygodniu i wyjeżdża na wszystkie święta. Nienawidzi byłej żony i matki, a czasami całą złość przelewa na mnie. Tak jak ja jest prawnikiem i ma bardzo dużo pracy. Odpowiada mu życie osoby samotnej i niezależnej, przynajmniej w dni powszednie,

a czasami również w weekendy. Kiepsko toleruje czyjąś obecność u swego boku. Spędzamy razem tylko piątkowe i sobotnie wieczory. W dni powszednie po pracy chodzi na siłownię i nie chce się wtedy ze mną spotykać. W święta również. - Odpowiada ci taki układ? - spytał Jeff z zaciekawieniem. Jemu by się to nie podobało, chociaż Marie-Louise prawdopodobnie chętnie zaakceptowałaby taki scenariusz. Dziwił się, że Sarah to znosi. Sprawiała wrażenie osoby, która pragnie i potrzebuje czegoś więcej, ale mógł się mylić. - Szczerze? - odparła. - Nie, nie odpowiada mi. Weekendowy związek to najgorsze z możliwych rozwiązań. Nienawidzę tego. Początkowo nie miałam zbyt wielkich wymagań, ale od jakiegoś czasu przestało mi to wystarczać. Od roku próbuję coś zmienić, ale mój partner nawet nie chce o tym słyszeć. Uważa, że na początku zawarliśmy umowę. Mogę się na nią zgodzić lub nie. Jest twardym negocjatorem i bardzo dobrym adwokatem. - Dlaczego się zgadzasz, skoro ci to nie odpowiada? Coraz bardziej mu się podobała. - Nie mam wyboru - wyznała ze smutkiem. - Nie jestem już wcale taka młoda. Brakuje odpowiednich facetów w naszym wieku. Większość ich odczuwa wstręt do jakichkolwiek zobowiązań. Często mają za sobą nieudane małżeństwo i nie chcą słyszeć o następnym, drażni ich również myśl o trwałym związku. Ci, którzy nigdy nie byli żonaci, zazwyczaj mają jakieś poważne problemy i w ogóle do niczego się nie nadają. Porządni od dawna są obarczeni żonami i dziećmi. Poza tym ciężko pracuję. Nie mam czasu na szukanie kogoś. Nie chodzę do restauracji. Od jakiegoś czasu nie bywam na przyjęciach. Zbyt mało piję, żeby dobrze się bawić. Faceci, z którymi pracuję, są żonaci, więc w ogóle mnie nie interesują, dlatego poprzestaję na tym, co mam. Po cichutku liczyłam, że mój partner zgodzi się

w końcu spędzać ze mną więcej czasu. Bez skutku. Przynajmniej na razie. I może nigdy. Taki układ odpowiada bardziej jemu niż mnie. Jest sympatyczny, ale czasami bywa potwornym egoistą. Przeważnie miło spędzam z nim czas, o ile tylko nie zaczynam się martwić, że tak rzadko się widujemy. Nie chciała mówić Jeffowi, że po czterech latach nadal jest im bardzo dobrze w łóżku. - Nigdy nie będzie spędzał z tobą więcej czasu - powiedział Jeff chłodno. Wyłożyli karty na stół i wyraźnie się polubili, wręcz stali się przyjaciółmi. - Po co miałby to robić? Ma to, na czym mu zależy, czyli weekendową partnerkę, która jest zawsze do jego dyspo-zyq°i i nie sprawia zbyt wielu problemów, bo prawdopodobnie nie chce zbyt mocno naciskać. Spędza z tobą dwa dni w tygodniu, a resztę czasu ma dla siebie. W jego przekonaniu to idealne rozwiązanie. Był już żonaty, ma dzieci, więc nie zależy mu na niczym więcej, dlatego dołożył wszelkich starań, żeby zepchnąć cię w cień. Uśmiechnęła się, słysząc te. słowa. W pełni się z nim zgadzała. - Dotychczas nie miałam odwagi odejść. Moja mama mówi dokładnie to samo co ty. Nazywa go próżniakiem i pasożytem, ale ja nienawidzę samotnych weekendów. Zawsze się ich bałam. Nie chcę znów się z nimi zmagać. Jeszcze nie jestem na to gotowa. - Nie znajdziesz kogoś lepszego, póki nie zdecydujesz się na pewne poświęcenie. - Masz raq'ę, ale cholernie trudno podjąć taką decyzję -powiedziała szczerze. - Nie musisz mi o tym mówić. Z tego samego powodu Marie-Louise i ja wciąż jesteśmy razem. Dodatkowymi czynnikami są: wspólny dom, interes i apartament w Paryżu, za który ja płacę, a ona go używa. Jednak po każdym

rozstaniu oboje rozglądamy się wokół i wpadamy w przerażenie, dlatego do siebie wracamy. Po czternastu latach przynajmniej wiemy, na czym stoimy. Ona nie jest wariatką, ja też może nie jestem taki zły. Nie rozrywamy się na kawałki ani się nie zdradzamy. Przynajmniej mam taką nadzieję powiedział ze smutnym uśmiechem, bo jego partnerka była prawie dziesięć tysięcy kilometrów od San Francisco. - Myślę jednak, że pewnego dnia poleci do Paryża i już nie wróci, a wtedy będziemy musieli podzielić nasz interes, co dla żadnego z nas nie będzie miłe. Pracując razem, zarabiamy całkiem przyzwoite pieniądze. To sympatyczna kobieta, tylko bardzo się od siebie różnimy. Może to i dobrze, ale ona nieustannie powtarza, że nie chce się tu zestarzeć, a ja nie mam zamiaru przeprowadzać się do Paryża - choćby tylko dlatego, że wciąż nie mówię dobrze po francusku. Owszem, jakoś daję sobie radę, ale trudno by mi było tam pracować. Poza tym, gdybym chciał dostać tam zezwolenie na pracę, musielibyśmy być małżeństwem, tymczasem Marie-Louise powtarza, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Znam ją, więc wiem, że dotrzyma słowa. Nie mówię już o tym, że zdecydowanie nie chce mieć dzieci. Tak jak Sarah. Była to ich jedyna wspólna cecha. - Teraz wszystko jest takie skomplikowane, prawda? Wszyscy mają kompletnie popieprzone spojrzenie na związki i to, jak chcą żyć. Każdego dręczą jakieś „problemy". Nic nie jest łatwe. Dawniej ludzie po prostu stawali przed ołtarzem, mówili „tak" i potem szli przez życie, starając się, żeby małżeństwo jakoś działało. Obecnie wymyślamy jakieś szalone układy, które częściowo działają, a częściowo nie, niekiedy coś nam w nich odpowiada, innym razem znów nie bardzo. Zastanawiam się, czy zawsze tak było. Wydaje mi się, że nie - powiedziała Sarah z zadumą. - Prawdopodobnie jesteśmy tacy, bo dorastając, nigdy nie widzieliśmy szczęśliwego małżeństwa, zwłaszcza w do-

mu. Naszym rodzicom brakowało odwagi, żeby się rozejść, więc zostawali ze sobą, chociaż szczerze się nienawidzili. Nasze pokolenie albo w ogóle nie bierze ślubu, albo w mgnieniu oka się rozwodzi. Nikt nie próbuje popracować nad związkiem. Jeśli tylko kogoś coś uwiera, zdejmuje niewygodne buty czy spodnie i wyrzuca je do kosza na śmieci - zażartował. Sarah wybuchnęła śmiechem, słysząc jego opinię, ale w pełni się z nim zgadzała. - Może masz rację - przyznała. To była ciekawa teoria. - Czy twoi rodzice byli szczęśliwi? - spytał, bacznie jej się przyglądając. Podobała mu się. Wyczuwał, że jest uczciwa, ma swoje zasady i zdecydowanie ich przestrzega. Pod tym względem przypominała Marie-Louise, tyle że Francuzka czasami bywała bardzo szorstka. Poza tym miała trudne dzieciństwo i wciąż nie zdołała się od niego uwolnić. - Ależ skąd - powiedziała Sarah ze śmiechem. - Ojciec był nałogowym alkoholikiem, a matka próbowała go kryć. Utrzymywała całą rodzinę, podczas gdy on przeważnie wylegiwał się w sypialni zbyt pijany, żeby się ruszyć. Nienawidziłam go za to. Umarł, gdy miałam szesnaście lat. Właściwie nie odczułam żadnej straty, bo w ogóle go nie miałam. Prawdę mówiąc, bez ojca było łatwiej. Co więcej, w dzieciństwie Sarah bardzo chciała, żeby odszedł, dlatego po jego śmierci miała wyrzuty sumienia. - Czy twoja mama wyszła ponownie za mąż? - spytał Jeff z zaciekawieniem. - Musiała młodo owdowieć, skoro miałaś wtedy zaledwie szesnaście lat. - Była zaledwie o rok starsza niż ja teraz. Sprzedała firmę handlu nieruchomościami, została dekoratorką wnętrz i zaczęła zarabiać całkiem przyzwoite pieniądze. Stać ją było na opłacenie mi studiów na Harvardzie, a potem prawniczych w Stanfordzie. Nigdy nie wyszła ponownie

za mąż, chociaż spotykała się z wieloma facetami. Niestety, wszyscy albo byli alkoholikami, albo mieli jakieś inne poważne problemy. Tak przynajmniej uważała. Teraz większość czasu spędza z przyjaciółkami i często chodzi do klubów czytelniczych. - To smutne - przyznał Jeff ze współczuciem. - Taaak, chociaż twierdzi, że jest szczęśliwa. Jakoś jej nie wierzę. Nie odpowiadałoby mi takie życie. Między innymi dlatego trzymam się swojego weekendowego chłopaka. Nie chcę za dwadzieścia lat chodzić do klubów czytelniczych jak moja mama. - I tak będziesz - walnął Jeff prosto z mostu. - Naprawdę uważasz, że twój obecny partner będzie dotrzymywał ci towarzystwa jeszcze przez dwadzieścia lat? - Może nie - wyznała szczerze - ale na razie jest przy mnie. Na tym polega problem. Myślę, że pewnego dnia nasz związek się rozpadnie, ale nie mam zamiaru tego przyspieszać. Nienawidzę samotnych weekendów. - Wiem. Rozumiem. Ja też. Nie myśl, że zadzieram nosa. Sam również nie umiem poradzić sobie z taką sytuacją. Po wyjściu z restauracji uścisnęli się, po czym każde z nich poszło do swojego samochodu. Sarah pojechała do domu. Gdy weszła, telefon dzwonił jak szalony. Spojrzała na zegarek. Ku swojemu zaskoczeniu zauważyła, że jest jedenasta. Podczas kolacji miała wyłączony telefon komórkowy. - Gdzie się podziewałaś, do jasnej cholery? Phil był wściekły. - Spokojnie. Wybrałam się na kolację. Na sushi. - Znów? Z kim? Dosłownie wychodził ze skóry po drugiej stronie linii. Sarah zastanawiała się, czy jej chłopak jest zazdrosny, czy po prostu należy go uznać za potwornego dupka. Może sam też gdzieś był i trochę wypił.

- Jaka to różnica? - spytała, nie kryjąc złości. - I tak nie przychodzisz do mnie w dni powszednie. Byłam na kolacji z kimś, z kim pracuję nad pewną sprawą. Spotkaliśmy się w interesach. Nie kłamała. - Jak mam to potraktować?! Jako zemstę za to, że po pracy muszę iść na siłownię i trochę poćwiczyć?! Próbujesz mnie ukarać?! Chryste, to dziecinada! - To nie ja krzyczę - zwróciła mu uwagę - tylko ty. O co ci chodzi? - Przez cztery lata każdego wieczora wracałaś do domu i leżałaś na kanapie, gapiąc się w telewizor, a teraz nagle codziennie wychodzisz na sushi. Co ty wyprawiasz?! Pieprzysz się z jakimś cholernym Japończykiem?! - Nie używaj takich słów, Phil. Gdzie się podziały twoje maniery? Z tobą też wychodzę na sushi. Musiałam coś z kimś omówić. Odkąd to nie wolno nam wychodzić w dzień powszedni na kolację z kimś, z kim mamy coś do załatwienia? Odczuwała niewielkie wyrzuty sumienia, bo bardzo miło spędziła czas, a po kilku wspólnie spędzonych godzinach jej znajomość z Jeffem zaczęła bardziej przypominać przyjaźń. Nie zmieniało to jednak faktu, że podczas kolacji załatwiali również pewne sprawy. - Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, co porabiam w dni powszednie, może skróciłbyś czas spędzany na siłowni i częściej u mnie bywał? Zawsze będziesz mile widzianym gościem. Wolałabym wyjść na sushi z tobą. - Odpieprz się! - warknął i rzucił słuchawkę. Musiał tak zareagować, bo miała rację i dobrze o tym wiedział. Nie mógł mieć dwóch rzeczy naraz: całkowitej swobody w dni powszednie i pewności, że partnerka przykuje się łańcuchem do ściany i będzie czekała, aż spotkają się w weekend. Może założyłby jej jeszcze pas cno-

ty? Miał szczęście, że Jeff Parker był z kimś związany, bo Sarah uważała architekta za cholernie miłego faceta. Co więcej, jego uwagi dotyczące Phila były jak najbardziej słuszne. Phil zadzwonił nieco później, żeby ją przeprosić, ale włączyła sekretarkę. Miała za sobą miły wieczór i nie chciała psuć sobie nastroju rozmową z ukochanym. Jego słowa wytrąciły Sarah z równowagi. Oskarżył ją o zdradę, chociaż nigdy, przenigdy tego nie zrobiła i nie zrobi. Miała swoje zasady. Zadzwonił ponownie, gdy rankiem ubierała się w pośpiechu do pracy. Był piątek. - Jesteśmy nadal umówieni na dzisiejszy wieczór? -spytał, wyraźnie zdenerwowany. - Dlaczego pytasz? Masz jakieś inne plany? - odpowiedziała chłodno pytaniem Sarah, ale obawiała się bardziej naciskać. - Nie. Bałem się, że ty coś planujesz. Jego głos był całkiem pozbawiony ciepła. Zapowiadał się wspaniały weekend. - Owszem, planuję spotkanie z tobą - oznajmiła kwaśno. - W takim razie przyjdę wieczorem po siłowni. - Do zobaczenia - powiedziała i rozłączyła się. Oboje zdecydowanie wstali lewą nogą i najwyraźniej żywili urazę: ona o zbyt długie rozłąki, on o to, że wyszła na kolację i wyłączyła telefon komórkowy. Tymczasem zbliżał się weekend, podczas którego miała zamiar powiedzieć partnerowi o domu przy Scott Street, a może nawet mu go pokazać. W drodze powrotnej z pracy zadzwoniła do Jeffa i podziękowała za miły wieczór. - Mam nadzieję, że nie zagadałem cię na śmierć - powiedział przepraszająco. - Czasami mi się to zdarza, zwłaszcza gdy wypiję za dużo herbaty.

Wybuchnęła śmiechem, on też. Powiedział, że ma kilka nowych pomysłów dotyczących kuchni i siłowni. - Czy moglibyśmy się spotkać w weekend? Chyba że przez cały czas będziesz z nim. - Ma na imię Phil, poza tym zawsze wychodzi w niedzielę przed dwunastą w południe. Możemy się spotkać po południu. - Świetnie. Zadzwoń do mnie, gdy wyjdzie. Nie powiedziała Jeffowi, że poprzedniego wieczora Phil dostał szału. Była zadowolona, że teraz dom będzie dostarczał jej dodatkowych zajęć, co więcej, pozwoli pokonać przygnębienie po wyjściu ukochanego w niedziele i zapełni wieczory w dni powszednie. Remont tak ogromnej rezydenci pochłonie mnóstwo czasu. Cały wolny czas Sarah. W drodze powrotnej zrobiła zakupy, bo tym razem chciała sama przygotować kolację. Ku jej zaskoczeniu Phil pojawił się tuż po siódmej. - Nie poszedłeś na siłownię? Nigdy nie przychodził przed ósmą. - Wpadło mi do głowy, że może wybierzesz się gdzieś ze mną na kolaq'ę - powiedział nieco udobruchany. Rzadko mówił „przepraszam", jeśli w jakiś sposób uraził Sarah, raczej próbował wynagrodzić jej krzywdy w inny sposób. - Chętnie - odparła, całując go na powitanie. Była zaskoczona mocnym uściskiem i namiętnym pocałunkiem. Może naprawdę był zazdrosny? Chyba będzie musiała częściej wychodzić na sushi i wyłączać telefon. - Tęskniłem za tobą - wyznał. Uśmiechnęła się. To dziwne. Normalnie w dni powszednie Phil nie chciał jej widzieć, gdy jednak sama zagospodarowała sobie jakoś wolny czas, zaczął okazywać zazdrość, dostał napadu złości, a teraz nagle powiedział, że za nią tęsknił. Wyglądało na to, że w ich związku nigdy nie może

być równowagi - zawsze jeden koniec huśtawki musi być w górze, a drugi na dole. Tego wieczora Phil zabrał Sarah na kolację do restauracji i bardzo się starał. Po powrocie do jej apartamentu stwierdził, że jest zmęczony i chce iść do łóżka. Wiedziała, o co mu chodzi, i nie miała nic przeciwko temu. Gdy się kochali, wyczuła, że był bardzo spragniony. Ona też za nim tęskniła, ale nie tak bardzo, bo całą uwagę skupiła na domu. Przy kolacji o niczym nie wspomniała. Liczyła, że później partner będzie w lepszym nastroju. Poza tym miała jakieś dziwne przeczucie, że Phil nie pochwali jej postępowania. Nienawidził zmian, a tu nagle cały świat miał stanąć na głowie. Rano zrobiła mu jajecznicę, bekon i muffiny jagodowe, które kupiła poprzedniego wieczora. Przygotowała drinka z szampanem i sokiem pomarańczowym, przyniosła mu nawet gazetę do łóżka. - Oho! - powiedział z przebiegłym uśmieszkiem, gdy podała mu cappuccino z tartą czekoladą na wierzchu. - Co kryjesz w zanadrzu, że aż tak mi się podlizujesz? - Dlaczego tak uważasz? - spytała z szelmowskim uśmiechem. - Śniadanie było pyszne. Cappuccino idealne. Poza tym nigdy nie przynosisz mi gazety do łóżka. A szampan i sok pomarańczowy to już prawdziwa rozpusta. - Spojrzał na nią zmartwiony. - Albo masz zamiar mnie rzucić, albo coś spieprzyłaś. - Ani jedno, ani drugie - oznajmiła z miną zwycięzcy. Usiadła na skraju łóżka. Nie była w stanie dłużej ukrywać podekscytowania. Koniecznie chciała się podzielić z Philem cudowną wiadomością i poznać zdanie ukochanego na ten temat. Miała nadzieję, że po południu uda jej się pokazać mu dom. - Mam ci coś do powiedzenia.

Uśmiechnęła się do niego. - Nie żartuj - mruknął z wyraźnym niepokojem. - Tyle to sam się domyśliłem. O co chodzi? - Przeprowadzam się - walnęła prosto z mostu. Spanikował. - Opuszczasz San Francisco? Wybuchnęła śmiechem. Był wyraźnie przestraszony. To dobry znak. - Nie. Będę mieszkać o kilka przecznic dalej. Nie krył ulgi. - Kupiłaś mieszkanie? - Był wyraźnie zaskoczony. -Mówiłaś, że zrezygnowałaś z tego pomysłu. - Bo zrezygnowałam. Nie kupiłam mieszkania, tylko dom. - Dom? Dla siebie? - Dla siebie. I dla ciebie na weekendy, jeśli będziesz chciał. - Gdzie on jest? Jego sceptyczna mina zdradzała, że nie spodobał mu się ten pomysł. Już raz miał dom, gdy był żonaty. Teraz nie chciał słyszeć o niczym większym niż jego mały apartament. Miał w nim tylko ogromną sypialnię i maleńki pokoik z potrójnym łóżkiem dla dzieci. Prawie nigdy u niego nie sypiały. Łatwo było się domyślić, dlaczego: musiałyby być karłami, żeby się pomieścić. Podczas wspólnych spotkań zazwyczaj gdzieś je zabierał. Resztę czasu spędzały w dawnym domu Phila z jego byłą żoną. - Przy Scott Street, niedaleko stąd. Możemy dziś po południu tam podjechać i go obejrzeć. - Kiedy będzie formalnie twój? Upił łyk cappuccino. - Jutro. - Żartujesz? Kiedy zawarłaś umowę? - W czwartek. Moja oferta została przyjęta. Kupiłam go. Wymaga ogromnej ilości pracy - wyznała szczerze.

- Jezu! Sarah! Nie rozumiem, po co się w to wpakowałaś. Co ty wiesz o remoncie domu? - Nic. Mam zamiar się wszystkiego nauczyć i dużą część prac wykonać samodzielnie. Przewrócił oczami. - Chyba jesteś chora. Co paliłaś, gdy podejmowałaś decyzję? - Nic. Przyznaję, to nieco szalony pomysł, ale w dobrym sensie. Staram się zrealizować swoje marzenie. - Odkąd dom jest twoim marzeniem? Dopiero w ubiegłym tygodniu zaczęłaś się rozglądać za jakimś innym mieszkaniem. - Ten dom należał pierwotnie do moich pradziadków. Moja babcia tam się urodziła. - To jeszcze nie powód, żeby go kupować. Uznał, że nigdy w życiu nie słyszał nic równie głupiego, choć jeszcze nie wszystko wiedział. Sarah stopniowo zapoznawała go ze szczegółami, a on coraz sceptyczniej podchodził do sprawy. - Ile ma lat? - Mój pradziadek wybudował go w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku. - Kiedy był po raz ostatni remontowany? - spytał jak adwokat przesłuchujący świadka. - Nigdy - przyznała Sarah z niespokojnym uśmiechem na ustach. - Wszystko wygląda tak jak po wybudowaniu. Niczego w nim nie zmieniano. Mówiłam ci, że wymaga mnóstwa pracy. Zakładam, że zajmie mi to rok. Nie będę mogła od razu się tam przeprowadzić. - Mam nadzieję. Z tego, co mówisz, wpakowałaś się w niezłe tarapaty. Ten kaprys będzie cię drogo kosztował. Nie przyznała się, że dzięki Stanleyowi Perlmanowi ma całkiem niezły kapitał. Phil nigdy nie pytał ją o pieniądze, a ona jego. Sprawy finansowe każde z nich trzymało dla siebie.

- Ile ma powierzchni? Uśmiechnęła się do Phila. Pora na decydujący argument. - Prawie trzy tysiące metrów kwadratowych - powiedziała niemal ze śmiechem. - Zwariowałaś?! Odsunął tacę ze śniadaniem i poderwał się z łóżka. - Chyba kompletnie oszalałaś! Trzy tysiące metrów kwadratowych?! Co tam było?! Hotel?! - Jest bardzo ładny - powiedziała z dumą. - Chciałabym ci go pokazać. - Czy twoja matka o tym wie? Jakby to miało jakieś znaczenie. Nigdy wcześniej nie odwoływał się do takich argumentów. Nie lubił Audrey tak samo jak ona jego. - Jeszcze nie. Powiem im w święta Bożego Narodzenia. Chcę sprawić babci niespodziankę. Po raz ostami widziała ten dom, gdy miała siedem lat. - Nie wiem, co cię naszło - warknął, patrząc na nią wilkiem. - Od jakiegoś czasu zachowujesz się jak wariatka. Nikt nie kupuje na łapu-capu takich domów, chyba że traktuje je jako inwestycję i chce po remoncie sprzedać z dużym zyskiem, ale nawet wtedy nie ma to sensu. Nie masz czasu, żeby podejmować się takiego zadania. Pracujesz równie ciężko jak ja. Na litość boską, jesteś prawniczką, a nie budowlańcem czy dekoratorem wnętrz. O czym ty myślałaś? - Mam więcej wolnego czasu niż ty - oznajmiła ponuro. Była zmęczona jego obraźliwymi słowami. Nie prosiła o pomoc finansową, tymczasem Phil zachowywał się, jakby to on miał płacić za jej kaprys. - Naprawdę? To coś nowego! Z tego, co ostatnio słyszałem, pracujesz po czternaście godzin dziennie. - Ale nie chodzę na siłownię. Dzięki temu mam pięć wolnych wieczorów w tygodniu. I mogę pracować w weekendy.

- A co ja mam robić w tym czasie? - spytał przerażony. - Kręcić młynka palcami, gdy ty będziesz myć okna i szorować podłogi? - Zawsze możesz mi pomóc. Poza tym, prawdę mówiąc, nigdy cię nie ma za dnia w weekendy. Zawsze wychodzisz, żeby się zająć swoimi sprawami. - Opowiadasz potworne bzdury! Nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś coś tak głupiego. Zamierzasz mieszkać w tak ogromnym domu? - Jest piękny. Zaczekaj, aż go zobaczysz. Gdyby zadał sobie choć odrobinę trudu i zgodził się obejrzeć dom, przekonałby się na własne oczy. Niestety, wcale nie miał takiego zamiaru. Był zbyt zajęty upokarzaniem jej. - Jest w nim nawet sala balowa - szepnęła. - Świetnie. Będziesz mogła ją wynajmować. Może potem nawet zapłacą ci za naprawy. Sarah, chyba zwariowałaś - powiedział, z powrotem siadając na łóżku. - Najwyraźniej. Dzięki za wsparcie. - Uważam, że na naszym etapie życia powinniśmy starać się jak najbardziej je upraszczać. Nie angażować się, nie kupować zbędnych rzeczy, mieć jak najmniejsze mieszkanie. Nawet nie wiesz, w co się pakujesz. - Owszem, wiem. W czwartkowy wieczór spędziłam cztery godziny z architektem. - A więc to z nim byłaś - powiedział z triumfem i wyraźną ulgą. Prawdę mówiąc, od dwóch dni bardzo się martwił. Tylko dlatego poprzedniego wieczora zabrał ją na kolację. - Zdążyłaś już zatrudnić architekta? Nie tracisz czasu, prawda? Dzięki, że spytałaś mnie o radę. - Cieszę się, że tego nie zrobiłam. - Musisz mieć furę szmalu, skoro wyrzucasz go w błoto. Nie miałem pojęcia, że twojej firmie tak dobrze się powodzi.

Nie skomentowała jego słów. Phila nie powinno obchodzić, skąd wzięła pieniądze. - W takim razie pozwól, że coś ci wyjaśnię - warknęła z wyraźną złością. - Tobie może zależeć na „upraszczaniu życia", jak to ująłeś, i na tym, żeby się „nie angażować". Mnie nie. Byłeś żonaty, masz dzieci, miałeś duży dom. Spróbowałeś w życiu wszystkiego. Ja nie. Od lat mieszkam w beznadziejnym apartamencie wśród tych samych beznadziejnych mebli, które kupiłam jeszcze podczas studiów. Nie mam nawet żadnego kwiatka. Może potrzebuję czegoś dużego i pięknego, może poszukuję ekscytującego zajęcia. Ani myślę siedzieć do końca życia w paskudnej norze z kilkoma uschniętymi kwiatkami i czekać, aż zjawisz się w piątek wieczorem. - O czym ty mówisz? Podniósł głos, dostosowując się do jej tonu. - Tłumaczę ci, że to mnie ekscytuje. Nie mogę się już doczekać, kiedy ruszy remont. A jeśli nie masz zamiaru mi pomóc ani mnie wspierać, to idź do diabła! Nie proszę cię, żebyś płacił za ten dom ani nawet żebyś mi pomagał. Wystarczyłoby, żebyś się uśmiechnął, przytaknął i trochę mnie zachęcił. Czy, do jasnej cholery, to jest dla ciebie takie trudne?! Długo nie odpowiadał, potem wstał, jak burza wpadł do łazienki i trzasnął drzwiami. Sarah była na niego wściekła. Nie miała pojęcia, dlaczego Phil tak się zachowuje. Może jest zazdrosny, czuje się zagrożony albo nienawidzi zmian? Niezależnie od wszystkiego nie był miły. Kiedy wyszedł z łazienki owinięty ręcznikiem i z mokrymi włosami, Sarah miała na sobie bluzę i dżinsy. Spojrzała na niego ze smutkiem. - Przepraszam, że nie ucieszyłem się z kupna domu -powiedział ponuro. - Po prostu uważam, że to beznadziejny pomysł. Martwię się o ciebie. - Nie chcę, żebyś się o mnie martwił. Jeśli nie poradzę

sobie z remontem, sprzedam dom, ale przynajmniej chcę spróbować. Obejrzysz go? - Nie - odparł prosto z mostu. Nagle zrozumiała jego zachowanie. Był zadowolony ze status quo i nie życzył sobie, żeby cokolwiek i kiedykolwiek się zmieniło. Chciał, żeby nadal mieszkała w apartamencie, który dobrze znał, i nigdzie nie wychodziła wieczorami w dni powszednie, bo dzięki temu zawsze wiedział, gdzie jest. Zależało mu na tym, żeby była smutna, samotna i znudzona, żeby z utęsknieniem czekała na dwa weekendowe wieczory. Nigdy wcześniej nie widziała tego tak wyraźnie. Nie życzył sobie, aby miała w życiu coś, co by ją ekscytowało, nawet jeśli sama za to zapłaciła. O to mu chodziło. Chciał mieć pełną swobodę i niezależność, ale Sarah nie pozwalał ani na jedno, ani na drugie. - Chyba na jego widok dostałbym szału - powiedział bez ogródek. - A tak przy okazji, umówiłem się dziś na tenisa. - Zerknął na zegarek. - Dzięki tobie już jestem spóźniony. Bez słowa weszła do łazienki, zamknęła za sobą drzwi, usiadła na sedesie i wybuchnęła płaczem. Gdy po dwudziestu minutach wyszła, Phila już nie było. Zostawił karteczkę, że wraca o szóstej. - Dzięki za miłą sobotę - powiedziała, czytając liścik. Phil postępował tak, jakby próbował sprawdzić, jak daleko może się posunąć. Przypomniała sobie słowa Jeffa Parkera. Włożyła naczynia do zlewu, ale ich nie umyła. Nie zasłała łóżka. Przestała się przejmować. Phil okazał się potwornym dupkiem. W słowach, które powiedział tego ranka, nie było ani cienia szacunku, ani odrobiny życzliwości. Jego wyznania miłosne nic nie znaczą, skoro tak się zachowuje. Tym razem poważnie zastanawiała się nad zerwaniem, zwłaszcza że ukochany przekroczył nienaruszalne dotychczas granice. Po południu pojechała do domu przy Scott Street, we-

szła do środka i zaczęła się zastanawiać, czy Phil miał rację. Czyżby naprawdę porywała się z motyką na słońce? Po raz pierwszy młodą prawniczkę ogarnęły wyrzuty sumienia, ale gdy chodziła po apartamencie pana domu, pomyślała o pięknej kobiecie, która tu mieszkała, a potem uciekła do Francji, opuszczając męża i dzieci. Sarah przypomniała sobie również staruszka, który mieszkał na poddaszu i nigdy nie żył pełnią życia. Chciała, żeby teraz w tym domu zagościło szczęście. Rezydencja na to zasługiwała, Sarah też. Tuż przed szóstą wróciła do siebie. Po drodze zastanawiała się, co powiedzieć Philowi. Cały dzień poważnie myślała o zerwaniu z nim, ale kiedy weszła, okazało się, że mieszkanie jest czyste, naczynia umyte, w powietrzu unosił się zapach przyrządzanego jedzenia, a we flakonie na brzydkim stole stały dwadzieścia cztery róże. Phil wyszedł z sypialni. - Myślałam, że grasz w tenisa - powiedziała bez wyrazu. - Odwołałem spotkanie. Chciałem cię przeprosić, że zachowałem się jak dupek i próbowałem ostudzić twój zapał, ale gdy wróciłem, nie było cię w domu. Dzwoniłem na twoją komórkę, niestety była wyłączona. Sarah rzeczywiście wyłączyła telefon, bo nie chciała rozmawiać z Philem. - Przepraszam, Sarah. Nie obchodzi mnie, co zrobisz z tym domem. Nie chciałbym tylko, żeby ta stara rudera przysłoniła ci cały świat, ale, oczywiście, wszystko zależy od ciebie. - Dziękuję - powiedziała smutno. Okazało się, że nawet zasłał łóżko. Nigdy wcześniej tego nie robił. Nie wiedziała, czy to manipulacja, czy prawdziwa skrucha. Jedno było jasne - Phil nie chciał jej stracić. Nie miał zamiaru bardziej się zaangażować, ale też nie zniósłby odejścia Sarah. Widocznie tak samo jak ona bał się sa-

motności, tyle że w przeciwieństwie do Phila jej zależało na prawdziwym związku, który by się rozwijał. Nie umiała mu jednak tego powiedzieć teraz, kiedy tak bardzo się starał. - Zacząłem przygotowywać kolację - powiedział, obejmując ją. - Kocham cię, Sarah. - Ja też cię kocham, Phil - odparła, odwracając głowę, żeby nie dostrzegł jej łez.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Nazajutrz Phil zabrał Sarah na brunch do Rose's Cafe przy Steiner. Siedzieli na zewnątrz przy zapalonych piecykach w zimowym słońcu. On czytał gazetę, ona milczała. Jedli bez słowa. Poprzedniego wieczora nie kochali się. Oglądali w telewizji film i późno poszli spać. Mieli za sobą ciężki dzień i Sarah była wyczerpana. Nie zaproponowała mu ponownie obejrzenia domu. Nie protestowała nawet, gdy powiedział, że po brunchu ma coś do zrobienia. Chyba po raz pierwszy po jego wyjściu poczuła ulgę. Miała świadomość, że ich związek się rozpada, nawet jeśli Phil tego nie dostrzegał. Zostało niewiele plusów, natomiast po obu stronach nagromadziło się bardzo dużo żalu i złych emocji. Młoda kobieta zrozumiała to, gdy wysłuchała jego tyrady na temat domu, chociaż w rzeczywistości wcale nie chodziło o dom, tylko o nich. Partner Sarah był zmęczony jej naciskami i błaganiami o większe zaangażowanie, a ona miała dość ciągłego proszenia. Utknęli w martwym punkcie, a Phil jakimś cudem uznał kupno domu przy Scott Street za zagrożenie dla siebie - tak jak dla niej zagrożeniem były dystans i ciągła nieobecność partnera. W południe zgodnie z obietnicą młoda kobieta zadzwoniła do Jeffa. Był w swoim biurze i czekał na jej telefon.

- Spotkajmy się w domu za pół godziny - powiedziała cicho. Natychmiast zorientował się, że miała ciężki weekend. Najwyraźniej kochanek nie pochwalił jej zamiarów. Sprawiała wrażenie samotnej, smutnej i zniechęconej. Była wzruszona, gdy architekt przyjechał z koszykiem piknikowym. Kupił pasztet, ser, chleb na zakwasie, świeże owoce i butelkę czerwonego wina. - Przyszło mi na myśl, że możemy urządzić sobie piknik w ogrodzie. Uśmiechnął się do niej. Nie pytał, jak minął weekend. Widział. Usiedli na kamiennym murku. Nigdzie nie było nawet śladu kwiatów, wszystko zagłuszyły chwasty, mimo to po lunchu nastrój Sarah znacznie się poprawił. Jeff przedstawił jej nowe pomysły dotyczące kuchni. - Bardzo mi się podobają - powiedziała. Oczy błyszczały jej z podniecenia. W niczym nie przypominała kobiety, która przyjechała godzinę wcześniej. Przez cały weekend czuła się jak martwa, teraz, spoglądając razem z Jeffem na dom, wyraźnie odżyła. Nie wiedziała, czy to z powodu architekta, czy samego domu, a może tak pomogło połączenie obu czynników. Tak czy inaczej wolała to niż obelgi Phila. Po prostu zachował się grubiańsko. Toczył wojnę, której nikt nie mógł wygrać. Sarah i Jeff ponownie przeszli przez górne piętra. Zastanawiali się, jak wykorzystać garderoby i przebieralnię. Młoda kobieta powiedziała, że nie ma zbyt wielu strojów. - Może powinnaś coś sobie kupić - zażartował. Marie-Louise zajmowała prawie wszystkie ich szafy. Zawsze wracała z Paryża z kuframi pełnymi nowych rzeczy i dziesiątkami par właśnie kupionych butów. Potem nie mieli gdzie ich włożyć. - Przepraszam, że byłam w takim ponurym nastroju, gdy się tu pojawiłam - powiedziała, gdy szli przez pokój dziecinny jej babci. - Miałam gówniany weekend.

- Domyśliłem się. Odwiedził cię? - Taaak. Zawsze mnie odwiedza w weekendy. Pokłóciliśmy się o dom. Jego zdaniem jestem wariatką. - Bo jesteś. Uśmiechnął się łagodnie do młodej kobiety. Tyle rzeczy mu się u niej podobało. - Ale miłą wariatką. Nie ma nic złego w marzeniach, Sarah. Wszyscy ich potrzebujemy. To nie grzech. - Masz rację. Uśmiechnęła się do niego. Czuła się przy nim, jakby byli od lat przyjaciółmi. On odnosił podobne wrażenie. - Musisz jednak przyznać, że to wielkie marzenie. - Wielcy ludzie mają wielkie marzenia. Mali ludzie nie mają ich wcale. Szczerze nienawidził Phila, chociaż w czwartkowy wieczór Sarah niewiele mu powiedziała. Ona również nie lubiła Marie-Louise. - Nie układa nam się tak, jak powinno - przyznała, gdy schodzili po schodach. Tego dnia ona i Jeff nie zrobili zbyt dużo, bardziej próbowali się rozluźnić i jak najlepiej poznać dom. Zajrzeli we wszystkie kąty i zakamarki. Architekt cieszył się, że może to robić w towarzystwie Sarah. Tego ranka dzwoniła Marie-Louise. Powiedział jej, że wybiera się na lunch z klientem, ale nie wyjaśnił, z kim. Nigdy wcześniej niczego nie ukrywał przed swoją partnerką i nie bardzo wiedział, czemu tym razem tak postąpił. Może dlatego, że podczas pierwszego spotkania Marie-Louise nie polubiła Sarah. W drodze powrotnej do domu wygłosiła na jej temat kilka przykrych komentarzy, potem to samo robiła w Wenecji. Zdaniem Francuzki prawniczka była zbyt amerykańska. Co gorsza, Marie-Louise nie spodobał się również dom. Jeff postanowił, że sam będzie zajmował się tym projektem. Nie chciał, żeby Sarah miała architekta, który krzywo

patrzy na rezydencję przy Scott Street. Zdaniem Francuzki to stara rudera, którą należałoby rozebrać, z czym jej partner się nie zgadzał. - Zauważyłem to, gdy przyjechałaś - stwierdził. Włożył resztki jedzenia do starego jak świat koszyka, który kupił na pchlim targu w Paryżu. - Sama nie wiem, czemu z nim nie zerwałam. Gdy wczoraj powiedziałam mu o rezydencji, zachował się jak palant, dlatego postanowiłam wieczorem zakończyć naszą znajomość. Gdy jednak wróciłam do domu, właśnie przygotowywał kolację, wcześniej posprzątał mieszkanie, dał mi dwa tuziny róż i przeprosił. Nigdy wcześniej tego nie robił. Trudno zerwać z kimś, kto tak się stara. - Może wyczuł, że masz dosyć. Są ludzie obdarzeni niezwykłym instynktem samozachowawczym, jeśli chodzi o związki. Prawdopodobnie on również nie jest jeszcze gotów się z tobą rozstać. Moim zdaniem spanikował. Uśmiechnęła się, słysząc męską ocenę. - Może. Wolałabym jednak, żeby lepiej się odniósł do kupna domu, niż potem dawał mi róże. Powiedział sporo bardzo przykrych słów. Czasami czuję się jak oferma, która nawet nie umie zerwać. - Zerwiesz, kiedy będziesz gotowa i gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Będziesz to wtedy wiedziała zapewnił ją. - Skąd tyle wiesz? - spytała. Uśmiechnął się. - Mam nieco więcej lat niż ty, poza tym już to przerabiałem. Mimo to wcale nie jestem ani mądrzejszy, ani od-ważniejszy od ciebie. Dziś rano dzwoniła Marie-Louise. Nie przyznał się do swojego kłamstwa, zdradził tylko resztę rozmowy. - Klęła, że musi wracać, i wciąż powtarzała, jak bardzo nienawidzi Ameryki. Jestem zmęczony ciągłym wysłuchi-

waniem jej utyskiwań. Jeśli nienawidzi Stanów, może powinna zostać we Francji. I tak pewnego dnia już tu nie wróci. Czuję to. Już raz o tym wspomniał. - W takim razie dlaczego z nią nie zerwiesz? Gdyby poznała odpowiedź na to pytanie, być może dowiedziałaby się czegoś nowego o sobie. - Trudno zerwać po czternastu latach i przyznać, że popełniło się błąd. Co więcej, nigdy nie mam całkowitej pewności, czy to naprawdę był błąd. - Sama wiem, jak trudno zerwać po czterech - przyznała. - Spróbuj dodać do tego jeszcze dziesięć. Im dłużej trwa związek, tym gorzej. - Zawsze myślałam, że w miarę upływu czasu powinno być coraz lepiej. - Tylko wtedy, gdy ma się u boku odpowiednią osobę. - A skąd to, do diabła, można wiedzieć? - Nie mam pojęcia. Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, moje życie byłoby o wiele prostsze. Sam często się nad tym zastanawiam. Może związek dwojga ludzi nigdy nie jest łatwy? Tak sobie przynajmniej wmawiam. - Ja też. Często w różny sposób tłumaczę głupie zachowanie Phila. - Nie rób tego. Postaraj się przynajmniej zachować obiektywne spojrzenie. Zaczęła się zastanawiać nad jego słowami. Spoglądała przez okno na ogród. Nagle poczuła, że Jeff stanął blisko niej. Odwróciła się twarzą do mężczyzny. Był wyższy od niej. Uniosła lekko głowę. Ich oczy się spotkały i za nic w świecie nie chciały się od siebie oderwać. Bez trudu odnalazł jej usta, ich ramiona splotły się w uścisku, a pocałunek trwał bez końca. Sarah zapomniała, jakie to uczucie. On też. Wszystko przychodziło z wyjątkową łatwością, chociaż jednocześnie stanowiło nowy, zakazany owoc. Oboje

byli związani z kimś na stałe, nawet jeśli nie wszystko układało się tak, jak powinno. - Myślę, że to był błąd - szepnęła, gdy w końcu oderwali się od siebie. Miała wyrzuty sumienia, ale niewielkie. Bardzo lubiła Jeffa. Był o wiele milszy od Phila. - Trochę się tego bałem - wyznał Jeff. - Ale wcale nie jestem pewien, czy to naprawdę błąd. Jak sądzisz? - Sama nie wiem. Była zmieszana. - Może powinniśmy spróbować jeszcze raz, żeby się upewnić? Znów ją pocałował. Tym razem przywarła do niego całym ciałem. Poczuła się bezpiecznie w jego ramionach. - Błąd czy nie? - szepnął. Wybuchnęła śmiechem. - Postępując w ten sposób, krzywdzimy Phila i Marie-Louise, a w dodatku pakujemy się w niezłe tarapaty - powiedziała, nie wysuwając się z jego objęć. Było jej tak dobrze. - Może na to zasługują? Nie powinni tak źle nas traktować. Jeff też był zmęczony swoimi problemami. - Jeśli tak, to może powinniśmy zdobyć się na odwagę i odejść od nich - zaproponowała. Byłoby to honorowe wyjście z sytuacji. - Tak - przyznał Jeff, uśmiechając się do niej. Przykry weekend nagle znalazł wyjątkowo mile zakończenie. - Próbowałem. Nawet wielokrotnie. Ona też. Zawsze jakimś cudem wracaliśmy do siebie i wszystko zaczynało się od nowa. - Dlaczego? - Z przyzwyczajenia. Strachu. Lenistwa. Dla świętego spokoju.

- Z miłości? - spytała szczerze. Sama zadawała sobie to pytanie. Kocha Phila czy nie? Nie była tego wcale taka pewna. - Może. Po czternastu latach czasami trudno powiedzieć. Myślę, że w naszym przypadku ważniejszą rolę odgrywa przyzwyczajenie. I wspólna praca. Rozdzielenie naszego interesu spowodowałoby spory bałagan. To nie sklep z butami. Większość klientów zatrudnia nas jako zespół. Myślę też, że oboje jesteśmy dobrzy w tym, co robimy. Lubię z nią pracować. - To za mało, żeby być razem - skomentowała Sarah. -Przynajmniej prywatnie. Czy nie moglibyście pracować razem po zerwaniu? Bardzo chciała to wiedzieć. On też. - Chyba nie. Na pewno moja partnerka wróciłaby wtedy do Paryża. Jej brat też jest architektem. Marie-Louise zawsze mi grozi, że będzie z nim pracowała. Mają tam dużą firmę. - To miłe z jej strony. - Nie boję się pracować bez niej. Raczej zniechęca mnie myśl o ewentualnym zamieszaniu. Sarah kiwnęła głową. Dobrze to rozumiała, ale też za nic w świecie nie chciała być „tą trzecią". - Czasami trzeba zaczekać, aż życie rozstrzygnie za nas -powiedział filozoficznie. - Uważam, że wszystko powinno się odbywać w odpowiednim czasie. Sądzę też, że jeśli nadchodzi właściwa chwila, człowiek o tym wie. Zawsze pociągało mnie to, co było dla mnie nieodpowiednie - wyznał z pewnym zażenowaniem. - Gdy byłem młody, uwielbiałem niebezpieczne kobiety. Albo takie, z którymi trudno wytrzymać. W Marie-Louise skumulowały się obie te cechy. - Ja ich nie mam - zaznaczyła Sarah ostrożnie. Uśmiechnął się. - Wiem i bardzo mi się to w tobie podoba. Widocznie w końcu zaczynam dorastać.

- Nie jesteś złośliwy - próbowała przeanalizować swoją sytuację - ale nieosiągalny, co stanowi moją specjalność. Żyjesz w związku z inną kobietą. Myślę, że na razie nie powinniśmy pogłębiać naszej znajomości. Nie robi się takich rzeczy. Oboje wiedzieli, że Sarah ma rację, chociaż bardzo ciągnęło ich do siebie. Jeśli coś było im pisane, mogło poczekać. - Zobaczymy, co się wydarzy - zaproponował Jeff. Będą teraz spędzać razem mnóstwo czasu. Lepiej, jeśli sprawy same jakoś się ułożą. - Kiedy Marie-Louise wraca? - spytała Sarah, gdy wychodzili na Scott Street. - Powiedziała, że za tydzień. Myślę, że raczej za trzy-cztery. - Przyjedzie na Boże Narodzenie? - Nie wiem - powiedział ze smutkiem, odprowadzając Sarah do samochodu. - Może nie. Trudno cokolwiek przewidzieć. Po prostu pewnego dnia wyczerpują jej się wymówki, a wtedy wraca i zostaje na jakiś czas. - Bardzo przypomina mi Phila. Jeśli twoja partnerka do tego czasu nie wróci, chciałbyś spędzić święta z moją rodziną? Będzie moja babcia, mama i ja, do tego prawdopodobnie któryś z adoratorów babci. Niezależnie od tego, który, zawsze stanowią wspaniałą parę. Phil wybuchnął śmiechem. - Prawdopodobnie mógłbym przyjść, nawet jeśli Marie-Louise wróci. Serdecznie nienawidzi świąt i nigdy ich nie obchodzi. Ja uwielbiam Boże Narodzenie. - Ja też, ale wolałabym cię nie zapraszać, jeśli twoja partnerka wróci. Grzeczność nakazywałaby wtedy zaprosić również i ją, a tego wolałabym uniknąć. Oczywiście, jeśli się na to zgodzisz. Zanim wsiadła do samochodu, pocałował ją delikatnie w usta. - Zgadzam się na wszystko, co zrobisz, Sarah.

Tak dużo rzeczy mu się u niej podobało. Była zaradna, uczciwa, mądra, miała zasady i wielkie serce. Nie wyobrażał sobie lepszego połączenia cech. Podziękowała mu za lunch, pomachała i odjechała. Wracając do siebie, zastanawiała się, jak postąpić wobec Phila. Nie chciała, żeby wpływ na jej decyzję miał Jeff. Zresztą wcale nie chodziło o Jeffa, tylko o Phila. Co więcej, architekt od czternastu lat był związany z inną kobietą. Sarah nie miała zamiaru ponownie wpakować się w związek z mężczyzną nieosiągalnym - nawet jeśli byłby to ktoś całkiem innego formatu. Nie powtórzy starego błędu. Tym razem musi dokonać dobrego wyboru. Na razie wszystko wskazywało, że Phil nie jest dla niej odpowiednim partnerem. Nie wiedziała jeszcze, czy będzie nim Jeff.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Jak zawsze Phil i Sarah uczcili Boże Narodzenie w wieczór poprzedzający jego wyjazd z dziećmi do Aspen. Niezmiennie opuszczał San Francisco w pierwszą sobotę ferii świątecznych i wracał dopiero po Nowym Roku. Sarah nie lubiła tego okresu. Wiedziała, że jak zwykle usłyszy od matki wiele cierpkich słów o swoim partnerze. Prawdę mówiąc, właśnie miała spędzić bez niego piąte Boże Narodzenie. Podczas ostatniego wspólnego wieczora zabrał ją na kolację do Gary Danko. Jedzenie było wyśmienite, wina, które wybrał, wspaniałe i drogie. Potem wrócili do jej apartamentu i wymienili się prezentami. On podarował jej nowy ekspres do kawy, bo stary był już mocno zużyty, i ładną srebrną bransoletkę od Tiffany'ego, proste, nierzucające się w oczy kółko, które Sarah mogła włożyć do biura i nie tylko. Ona dała Philowi nową aktówkę, której już rozpaczliwie potrzebował, i piękny, niebieski kaszmirowy sweter od Armaniego. Jak zawsze gdy ukochany wychodził rankiem, była wściekła, że ją zostawia. Zbierał się dłużej niż zazwyczaj. Mieli się zobaczyć dopiero za dwa tygodnie. Dwa niezwykle ważne, świąteczne tygodnie. - Do widzenia... Kocham cię - powiedziała, gdy pocałował ją po raz ostatni przed wyjściem. Wiedziała, że będzie za nim tęsknić, ale tym razem nie

kłóciła się o wyjazd. Nie było sensu. Poza tym wiedziała, że święta w tym roku będą wyglądały trochę inaczej. Przecież miała mnóstwo pracy przy domu na Scott Street. Spędzała tam dużo czasu, zwłaszcza w weekendy: szorowała, czyściła, mierzyła, robiła listy spraw do załatwienia. Kupiła sobie imponujący zestaw narzędzi i postanowiła samodzielnie wykonać biblioteczkę do swojej sypialni. Jeff obiecał, że pokaże jej, jak się to robi. Marie-Louise tydzień przed świętami wróciła do San Francisco, ale nie zajmowała się rezydenq'ą przy Scott Street, lecz swoimi klientami, którzy już bardzo się o nią upominali. Sarah niemal codziennie rozmawiała z Jeffem. Przed powrotem Marie-Louise umówili się, że nie będą dążyć do romansu, a kontakty i przyjaźń ograniczą do spraw związanych z domem. Jeśli coś się zmieni i ich obecne związki się rozpadną, warto będzie wykorzystać szansę, ale Sarah postawiła sprawę jasno: nie chce żywić żadnych uczuć do człowieka, który jest związany z inną kobietą, niezależnie od tego, czy jego związek jest szczęśliwy, czy nie. Jeff zgodził się z jej stanowiskiem. Po wyjeździe Phila zjedli razem lunch. Była niedziela. Marie-Louise tkwiła przy swojej desce kreślarskiej i próbowała nadrobić zaległości. Sarah była wzruszona i zaskoczona, gdy po zjedzeniu omletów w Rose's Cafe Jeff przesunął w jej stronę maleńkie pudełeczko. Ostrożnie je rozpakowała. Zaniemówiła z wrażenia, gdy ujrzała starą małą broszkę w kształcie domku z drobniutkimi brylancikami zamiast okien. Idealny prezent. Jeff wykazał się ogromnym wyczuciem i pomysłowością. - Nie jest taki duży jak twoja rezydencja - powiedział z wyraźnym skrępowaniem - ale bardzo mi się spodobał. - Prześliczny! - zawołała wzruszona. Mogła wpinać go w klapy marynarek wszystkich kostiumów, które nosiła do pracy. Jeff był prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat remontowania domu. Dał jej też

książkę dotyczącą stolarstwa i napraw domowych. Teraz w dodatku dostała od niego idealny, starannie wybrany prezent. Sarah ofiarowała Jeffowi kilka pięknych, oprawionych w skórę tomów na temat architektury. Były to pierwsze wydania starych książek. Znalazła je w mrocznym antykwariacie w centrum miasta. Wydała na prezent fortunę, ale Jeff bardzo się ucieszył. Starocie stanowiły wspaniałe uzupełnienie jego księgozbioru, z którego był bardzo dumny. - Jak masz zamiar spędzić święta? - spytał przy kawie po posiłku. Wyglądał na zmęczonego i bardzo zestresowanego. Miał mnóstwo projektów do ukończenia, a od powrotu Marie-Louise w jego życiu panował potworny chaos. Zawsze przypominała mu tornado. W minionych latach przekonał się, że w powszechnych opiniach na temat rudzielców jest sporo prawdy. Francuzka była wybuchowa, dynamiczna i bardzo łatwo wpadała w złość. Podchodziła z pasją do wszystkiego: i tego, co dobre, i tego, co złe. - Będę pracować przy Scott Street - powiedziała Sarah szczerze. Nie mogła się tego doczekać. Phil wyjechał, więc będzie mogła spędzać tam całe weekendy, a nawet dłubać coś do późnej nocy. Miała nadzieję, że dzięki temu święta miną szybciej. - Wigilię spędzę z babcią, mamą i osobami, które zaproszą. Resztę czasu mam zamiar poświęcić na remont. Między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem nasza kancelaria jest nieczynna. - Moje biuro też. Może przyjdę i w czymś ci pomogę. Marie-Louise bardzo nie lubi świąt, dlatego o tej porze roku jest zawsze wyjątkowo poirytowana. Nie tylko nie cierpi sama ich obchodzić, ale czuje się urażona, jeśli ktoś inny stara się jakoś świętować, zwłaszcza ja. Oboje wybuchnęli śmiechem. Życie nie jest łatwe.

- Na Nowy Rok ma zamiar wybrać się na narty, więc prawdopodobnie zostanę w San Francisco, żeby popracować. Kiedyś jej towarzyszyłem, ale przez cały dzień siedziałem w hotelu i bardzo się nudziłem, a wieczorami ona była zbyt zmęczona, żeby gdziekolwiek się wybrać. W młodości jeździła wyczynowo na nartach i niewiele brakowało, a zostałaby zakwalifikowana do reprezentaq'i olimpijskiej, więc jest pierwszorzędną narciarką. Dawno, dawno temu próbowała mnie uczyć, ale nic mi nie wychodziło. Po prostu nie lubię nart, i tyle. Nie cierpię zimna. - Uśmiechnął się. - I obijania sobie tyłka, co bardzo często mi się zdarza, a ona się wtedy ze mnie śmieje. Teraz jeździ do Squaw sama. Oboje wolimy takie rozwiązanie. - Przyjdź, kiedy tylko będziesz chciał - zaproponowała Sarah ciepło. Teraz byli znacznie ostrożniejsi. Od pikniku Jeff nigdy więcej jej nie pocałował. Wiedzieli, że jeśli wpakują się w tarapaty, ktoś na tym ucierpi. Sarah nie chciała, aby padło na nią. Jeff przyznał młodej kobiecie raq'ę, chociaż gdy byli razem, często miał ogromną ochotę ją przytulić, powstrzymywał jednak impuls. Tak więc godzinami pracowali ramię w ramię, nawet się nie dotykając. Trzeba przyznać, że czasami było trudno, szanował jednak jej życzenie. Poza tym naprawdę sam też nie chciał komplikować sytuacji. - Co robicie w Boże Narodzenie, skoro ona nie obchodzi świąt? Sarah zawsze była bardzo ciekawa, jak wygląda ich życie, zwłaszcza że tak bardzo różnili się od siebie. - Przeważnie się kłócimy - odparł po chwili zastanowienia. - Ja klnę, że przez nią mam zmarnowane święta. Ona mi mówi, że jestem zakłamany, bezdennie tępy i skomercjalizowany, że padłem ofiarą instytucji, które sprzedały mi zestaw bogów, gdy byłem jeszcze zbyt głupi i słaby, aby mieć własne zdanie na ten temat. No wiesz, zwykłe argumenty używane przy takich okazjach.

Wybuchnęła śmiechem. - Miała iście dickensowskie dzieciństwo. Spędziła je głównie wśród krewnych, którzy jej nienawidzili i znęcali się nad nią albo nad sobą nawzajem. Nie szanuje więzi rodzinnych, tradycji ani świąt religijnych, mimo to wciąż mnóstwo czasu spędza ze swoją rodziną, chociaż ci ludzie nienawidzą się nawzajem. - Jakie to smutne. - Taaak, ale ona ukrywa smutek pod przykrywką gniewu. To jej sposób na życie. Akceptował ją ze wszystkimi wadami i zaletami, chociaż to nie ułatwiało mu życia. Szli razem Union Street do miejsca, gdzie zaparkowali samochody. Na wystawach było mnóstwo dekoracji, na drzewach migotały światełka. Wszystko wyglądało bardzo świątecznie. - Dam znać, kiedy nasze biura będą zamknięte - obiecał. - Potem przyjadę i spróbuję ci choć trochę pomóc. - Marie-Louise nie będzie miała nic przeciwko temu? -spytała ostrożnie. Nie chciała nadepnąć Francuzce na odcisk, zwłaszcza że uważała ją za niebezpieczną żmiję. Mimo to szanowała związek Jeff a, chociaż przeważnie psioczył na partnerkę. - Nawet nie zauważy - zapewnił. Nie miał zamiaru o niczym jej mówić, ale nie wspomniał o tym Sarah. Wiedział, że jest bardzo honorowa. Tylko od niego zależało, jak będzie postępował wobec Marie-Louise. Znał ją dobrze i wiedział, na co oboje mogą sobie pozwolić. Podobnie jak Sarah nie chciał, aby zauroczenie panią adwokat zrujnowało mu życie. Zgodzili się, że będą tylko przyjaciółmi. Podziękowali sobie nawzajem za prezenty i Sarah wróciła do swojego apartamentu. Nieco później wybrała się do domu przy Scott Street z nową książką od Jeffa. Pracowała do późna, skończyła dopiero po północy.

W Wigilię wpięła w klapę złotą broszkę z domkiem. Srebrna bransoletka od Phila została na toaletce. Nie odezwał się od trzech dni. Zawsze tak postępował, gdy był w Aspen. Zbyt dobrze się bawił, żeby zadzwonić. - Podoba mi się - powiedziała matka na widok broszki. - Skąd ją masz? - Dostałam w prezencie od przyjaciela - wyjaśniła Sarah wymijająco. Po wigilii miała zamiar powiedzieć obu paniom o domu. Nie mogła się tego doczekać. - Od Phila? Matka sprawiała wrażenie zaskoczonej. - Nie posądzałam go o tak dobry gust. - Od kogoś innego - odparła Sarah. Odwróciła się, żeby porozmawiać z George'em, adoratorem babci. Właśnie kupił dom w Palm Springs i bez przerwy o nim opowiadał. Zaprosił wszystkie panie. Mimi już widziała jego najnowszy nabytek i bardzo jej się spodobał. George uczył ją grać w golfa. Wigilia przebiegła w spokojnej i miłej atmosferze. Audrey przygotowała pieczeń wołową i pudding, Mimi przyrządziła warzywa i upiekła dwa entuzjastycznie przyjęte ciasta. Sarah kupiła wino, za które wszyscy ją pochwalili. George dał Mimi piękną, małą szafirową bransoletkę. Wywołała ona zachwyt wszystkich pań, z czego mężczyzna był niezmiernie zadowolony. Sarah czekała, aż ogólne podniecenie nieco opadnie. Gdy Audrey podawała kawę, młoda prawniczka rozejrzała się wokół stołu. - Wyglądasz jak kot, który połknął kanarka - zauważyła matka. Modliła się, aby córka za chwilę nie ogłosiła zaręczyn z Philem. Pomyślała jednak, że w takim przypadku Phil pojawiłby się przy świątecznym stole. Poza tym, dzięki

Bogu, Sarah nie miała na palcu żadnego pierścionka, więc prawdopodobnie nie o to chodzi. - Może nie kanarka - powiedziała młoda kobieta, nie kryjąc podekscytowania. - W końcu skorzystałam z rady mamy - wyjaśniła. Audrey przewróciła oczami i usiadła. - Chyba po raz pierwszy w życiu - wtrąciła. Sarah uśmiechnęła się łagodnie, puszczając przyganę matki mimo uszu. - Naprawdę, mamo. Kupiłam dom. Wypowiedziała te słowa, jakby ogłaszała wszem i wobec, że jest w ciąży - była podekscytowana, podniecona i dumna. - Naprawdę? - dopytywała się Audrey z wyraźnym zadowoleniem. - Kiedy to zrobiłaś? Nic mi nie powiedziałaś! - Mówię teraz. Kupiłam go kilka tygodni temu. To było nieoczekiwane i nieplanowane posunięcie. Kiedy zaczęłam szukać mieszkania, trafiła mi się wyjątkowa gratka. Mogłam spełnić swoje marzenie, którego wcześniej nawet sobie nie uświadamiałam. Pokochałam ten dom. - To cudownie! - przyklasnęła Mimi, zawsze gotowa dzielić radość wnuczki. Ucieszył się też George, który nie mógł przestać myśleć o swoim nowym domu. Jak zwykle Audrey była bardziej podejrzliwa. - Mam nadzieję, że nie znajduje się w jakiejś okropnej dzielnicy. Wiedziała, że córka mogła popełnić jakieś szaleństwo. Sarah potrząsnęła głową. - Nie, myślę, że ci się spodoba. To zaledwie kilka przecznic od mojego obecnego mieszkania, w Pacific Heights, bardzo szacownej i całkiem bezpiecznej okolicy. - W takim razie gdzie jest haczyk? Czuję, że nie wszystko wygląda tak różowo.

Audrey była nieustępliwa. Sarah od dawna chciała, aby matka znalazła faceta, który odwróciłby jej uwagę od córki. Niestety, w tym celu wcześniej należałoby ją uśpić, żeby trzymała buzię na kłódkę. Wszystkich odpychała od siebie albo rzucała. Była zbyt szorstka, zwłaszcza dla Sarah, która często długo leczyła głębokie rany zadane przez ostry język matki. - Nie ma żadnego haczyka, mamo. Dom wymaga ogromnego nakładu pracy, ale ta perspektywa mnie podnieca, a kupiłam go za fantastycznie okazyjną cenę. - O Boże, to jakaś rudera. Sarah potrząsnęła głową. - Nie, jest naprawdę piękny - zaoponowała. - Odrestaurowanie go zajmie mi sześć miesięcy, może rok, ale wtedy będziecie nim oczarowani. Mówiąc to, spojrzała na babcię. Mimi przytakiwała, gotowa uwierzyć w każde słowo wnuczki. - Kto ci w tym pomoże? - spytała jak zawsze praktyczna Audrey. - Zatrudniłam architekta, poza tym znaczną część prac mam zamiar wykonać samodzielnie. - Przypuszczam, że nie ujrzymy Phila z młotkiem w ręku. Twoja kancelaria musi dobrze sobie radzić, skoro stać cię na zatrudnienie architekta. Audrey wydęła wargi. Sarah przytaknęła. Spadek po Stanleyu to nie ich sprawa. - Kiedy zostaniesz jego właścicielką? - Już nią jestem - powiedziała z dumą. - Tak szybko? - spytała matka podejrzliwie. - Bardzo - przyznała prawniczka. - Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, więc szybko podjęłam decyzję. Znałam ten dom od dawna, a właśnie został wystawiony na sprzedaż. Nigdy bym nie pomyślała, że będzie należał do mnie. - Jest duży? - spytała rzeczowo Audrey.

Sarah roześmiała się, słysząc to pytanie. - Ma prawie trzy tysiące metrów kwadratowych - powiedziała z dumą. Zebrani przy stole spoglądali na nią z niedowierzaniem. - Żartujesz?! - spytała Audrey, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. - Nie. Dlatego miał taką dobrą cenę. Nikt teraz nie kupuje dużych domów. - Odwróciła się do babci i powiedziała cicho: - Mimi, znasz ten dom, bo w nim się urodziłaś. To rezydencja twoich rodziców przy Scott Street. Między innymi dlatego ją kupiłam. Bardzo się z tego cieszę, mam nadzieję, że ty też będziesz zadowolona, gdy ją zobaczysz. - O rany... W oczach Mimi pojawiły się łzy. Nie wiedziała, czy chce ponownie zobaczyć swój stary dom. Wiązały się z nim smutne wspomnienia. - Jesteś pewna?... To znaczy... To bardzo duży dom... Jak sobie z nim poradzisz? Teraz nikt tak już nie mieszka. Moi rodzice mieli trzydziestu służących, może nawet więcej. Wyglądała na zmartwioną, wręcz przestraszoną, jakby ujrzała ducha z przeszłości. Ducha matki. Lilii. - No cóż, na pewno nie będę miała trzydziestu służących - stwierdziła Sarah. Z jej ust nadal nie schodził uśmiech pomimo gniewnych spojrzeń matki i paniki babci. Nawet George wyglądał na lekko zaskoczonego. Jego nowy dom w Palm Springs miał pięćset metrów kwadratowych i starszy pan zastanawiał się, czy to nie za dużo. Trzy tysiące przekraczały wszelkie wyobrażenie. - Może zatrudnię sprzątaczkę, która będzie przychodziła raz w tygodniu. Resztą zajmę się sama. Dom jest naprawdę piękny, a gdy go odrestauruję i będzie wyglądał jak dawniej, na pewno wszyscy go pokochacie. Ja już go kocham.

Audrey potrząsała głową, jakby w końcu nabrała pewności, że córka zwariowała. - Kto był jego właścicielem? - spytała ze zwykłej ciekawości. - Mój zmarły klient, Stanley Perlman - wyjaśniła Sarah. - Zostawił ci swój dom? - spytała matka prosto z mostu. Miała zamiar dowiedzieć się, czy Sarah z nim sypiała, ale przypomniała sobie, że staruszek miał prawie sto lat. - Nie. Prawniczka nie chciała mówić o układach między nią, Stanleyem i jego dziewiętnastoma spadkobiercami. - Jego krewni wystawili rezydencję na sprzedaż po bardzo niskiej cenie, więc ją kupiłam. Kosztował mniej, niż dałabym za niewielki domek na Pacific Heights, a o wiele bardziej mi się podoba. Poza tym cieszę się, że wrócił do naszej rodziny. Mam nadzieję, że wy też jesteście z tego zadowolone powiedziała, zwracając się do matki i babci. Obie kobiety milczały. - Może jutro wpadniecie go obejrzeć. Sprawiłybyście mi ogromną przyjemność. Przez długą chwilę żadna z pań nie odpowiadała. Sarah była zawiedziona. Jak zawsze pierwsza odezwała się matka. - Nie mogę uwierzyć, że kupiłaś taki ogromny dom. Czy zdajesz sobie sprawę, ile pochłonie remont i przywrócenie rezydencji do dawnej świetności, nie mówiąc już o wyposażeniu wnętrz i umeblowaniu? Jej słowa zawsze brzmiały w uszach córki jak oskarżenie. - Owszem, zdaję sobie sprawę, ale jeśli nawet będę potrzebowała na to wielu lat, chcę to zrobić, a gdybym w którymś momencie uznała, że sobie nie poradzę, zawsze mogę go sprzedać. - I cholernie dużo stracić - westchnęła Audrey. W tym momencie Mimi wyciągnęła rękę do wnuczki.

Starsza pani pomimo wieku wciąż miała piękne, delikatne dłonie i kształtne, długie, szczupłe palce. - Uważam, że zrobiłaś coś cudownego, Sarah. Wydaje mi się, że po prostu wszyscy jesteśmy trochę zaskoczeni. Bardzo chciałabym obejrzeć twój nowy dom. Nigdy nie przypuszczałam, że jeszcze kiedykolwiek tam wejdę. Wcześniej nie bardzo chciałam go oglądać, ale teraz, gdy należy do ciebie... Nie mogła powiedzieć piękniejszych słów. Mimi -w przeciwieństwie do Audrey - zawsze potrafiła szybko się otrząsnąć. - Możemy się umówić na jutro, Mimi? Na pierwszy dzień świąt. Sarah przypomniała sobie, jak w dzieciństwie pokazywała babci coś, co właśnie zrobiła, albo nowe zwierzątko domowe. Chciała, żeby Mimi była z niej dumna, matka też. Zawsze trudniej było zdobyć pochwałę Audrey. - Wybierzemy się tam zaraz z rana - oznajmiła Mimi zdecydowanie, starając się przezwyciężyć własne emocje i obawy. Wiedziała, że nie będzie łatwo, ale dla Sarah była gotowa pokonać każdego demona, nawet jeśli pochodził on z jej prywatnego piekła i bolesnych wspomnień. George obiecał, że wybierze się razem z nią. Zostawała już tylko Audrey. - Świetnie, ale nie oczekuj ode mnie, że cię pochwalę. Uważam, iż to było bardzo niemądre. - Niczego od ciebie nie oczekuję, mamo. Sarah była zadowolona. Chwilę później wyszła i pojechała do domu. Przejeżdżając Scott Street, uśmiechnęła się do rezydencji. Poprzedniego dnia zawiesiła na drzwiach stroik. Nie mogła się doczekać preprowadzki. O północy zadzwonił Phil z życzeniami wesołych świąt. Powiedział, że dzieciaki świetnie się bawią, on też - chociaż za nią tęskni. Po odłożeniu słuchawki Sarah posmut-

niała. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek spędzi święta z jakimś mężczyzną. Następnego ranka chciała zadzwonić do Jeffa i złożyć mu życzenia świąteczne, ale bała się, że słuchawkę podniesie Marie-Louise, więc zrezygnowała. Prawniczka pojechała prosto do domu przy Scott Street, jeszcze raz go obeszła i czekała, aż o jedenastej - zgodnie obietnicą - pojawi się rodzina. Spóźnili się zaledwie o kilka minut. Matka wstąpiła po drodze po Mimi i George'a, udając, że nie wie, iż spędzili razem noc. Od jakiegoś czasu byli nierozłączni. Starszy pan zdobył zdecydowaną przewagę nad innymi adoratorami Mimi. Sarah drażniła się z babcią, że to dzięki lekcjom golfa. Audrey upierała się, że powodem jest dom w Palm Springs. Niezależnie od powodu para staruszków świetnie czuła się w swoim towarzystwie, a Sarah cieszyła się szczęściem babci. Przynajmniej jedna kobieta w rodzinie miała odpowiedniego faceta. Była tak urocza, że zasługiwała na odrobinę szczęścia, zwłaszcza że George idealnie do niej pasował. Mimi przeszła przez próg pierwsza i rozejrzała się niepewnie, jakby się bała duchów. Gdy znalazła się w foyer, podeszła do podstawy schodów i spojrzała w górę, jakby zobaczyła tam dobrze znanych ludzi. Ze łzami w oczach odwróciła się do Sarah. - Wygląda dokładnie tak, jak go zapamiętałam - szepnęła. - Matka schodziła po tych schodach w pięknych sukniach wieczorowych, obwieszona biżuterią, a ojciec z uśmiechem na twarzy czekał na nią na parterze we fraku i cylindrze. Była taka piękna. Sarah bez trudu mogła ją sobie wyobrazić, wystarczyło, że widziała jedno zdjęcie. W Lilii było coś nadzwyczajnego. Wyglądała jak gwiazda filmowa, księżniczka z bajki albo młoda królowa. Widok Mimi w rezydencji poruszył wyobraźnię wnuczki. Niemal godzinę zajęło im obejście całego parteru. Sarah

objaśniła swoje plany i pokazała, gdzie chce urządzić nową kuchnię. Audrey bez słowa sprawdzała boazerię, stiuki i deski. Powiedziała, że parkiet sprowadzono z Europy. George był zachwycony żyrandolami. Czy mogło być inaczej? - Ojciec przywiózł je z Austrii dla mamy - wyjaśniła Mimi. Wciąż nie można było zapalić światła, ale Jeff kazał komuś sprawdzić, czy żyrandole są wystarczająco dobrze umocowane i się nie urwą. Dzięki temu teraz mogli czuć się bezpiecznie. - Opowiadała mi o nich moja guwernantka - ciągnęła starsza pani z zadumą. - Wydaje mi się, że dwa z nich pochodzą z Rosji, wszystkie pozostałe z Wiednia, a tylko ten w sypialni matki z Paryża. Mój ojciec, wznosząc tę rezydencję, ograbił chyba wszystkie chateaux w Europie. To było widać. Wynik okazał się imponujący. Następne pół godziny spędzili na pierwszym piętrze, oglądając salony oraz podziwiając salę balową ze złoceniami, lustrami, panelami i intarsjowaną podłogą. Każdy element stanowił prawdziwe dzieło sztuki. Potem poszli wyżej. Mimi weszła prosto do swojej sypialni, a następnie do sypialni brata. Czuła się tak, jakby zaledwie wczoraj widziała te pomieszczenia. Stała bez słowa, a George łagodnie obejmował ją ramieniem. Spacer po wszystkich pomieszczeniach był dla staruszki wielkim przeżyciem. Sarah miała wyrzuty sumienia, że namówiła babcię na powrót w przeszłość, liczyła jednak, że wspomnienia pomogą uleczyć stare rany. Mimi opowiedziała im wszystko o sypialni Lilii, o jej garderobach, meblach, różowych satynowych zasłonach i bezcennym dywanie z Aubusson. Podobno później osiągnął na aukcji zawrotną cenę, mimo że był to tysiąc dziewięćset trzydziesty rok, apogeum wielkiego kryzysu. Starsza pani opisała suknie matki, noszone przez nią stroje i zapierające dech w piersiach kapelusze, które robiono na

zamówienie w Paryżu. Słuchając jej, poznawali kawał historii. Audrey przez cały czas była dziwnie cicha. Chociaż miała sześćdziesiąt jeden lat, nigdy w życiu nie słyszała, żeby jej matka tak dużo mówiła, zwłaszcza o swoim dzieciństwie. Dziwne, że Mimi tyle zapamiętała. Gdy Audrey była mała, dotarło do niej, że rodzina matki straciła wszystko podczas kryzysu w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku, a dziadek wkrótce zmarł, niczego po sobie nie zostawiając. Matka Sarah nic nie wiedziała o ludziach, wśród których obracała się w dzieciństwie Mimi, nie miała pojęcia o zniknięciu swojej babci ani o istnieniu tego domu. Starsza pani nigdy o tym nie mówiła. Teraz wspomnienia wysypywały się jak klejnoty z głębokich kufrów, tworząc barwną powieść o bogactwie. Obeszli też dokładnie poddasze i piwnice, chociaż nie było tam nic do oglądania. Mimi pamiętała windę, którą uwielbiała jeździć razem z ojcem. Przypomniała sobie również ulubioną pokojówkę, z którą spotykała się ukradkiem na poddaszu, ilekroć udało jej się uciec guwernantce. Gdy skończyli zwiedzanie, była prawie druga. Mimi wyglądała na wyczerpaną, pozostali też byli zmęczeni. Prawdę mówiąc, mieli za sobą nie tylko zwiedzanie domu i lekcję historii, ale też wyprawę w przeszłość i odwiedziny u dawno zapomnianych ludzi, a wszystko dzięki temu, że Sarah postanowiła zrealizować swoje marzenie, a teraz zabrała ich ze sobą. - Co o tym sądzicie? - spytała, gdy znów stali w foyer na parterze i zbierali się do wyjścia. - Dziękuję - powiedziała Mimi, ściskając wnuczkę. -Niech Bóg cię błogosławi - szepnęła przez łzy. Chciałabym, Sarah, żebyś była tu szczęśliwa. Oni byli, przynajmniej przez jakiś czas. Mam nadzieję, że ty będziesz zawsze. Zasługujesz na to. Próba przywrócenia tego domu do życia to wspaniały pomysł. Chętnie zrobię wszystko, żeby ci pomóc - zaproponowała ze szczerego serca.

George też uścisnął Sarah. - Dziękuję, Mimi - powiedziała młoda kobieta, oddając uścisk babci. Potem prawniczka z niepokojem w oczach spojrzała na matkę, jak zwykle szukając jej aprobaty. Córka Mimi przytaknęła, a po chwili wahania powiedziała z wyraźną chrypką i łzami w oczach: - Myślałam, że zwariowałaś. Tak uważałam... ale teraz rozumiem. Miałaś rację. To nasza przeszłość... Poza tym to naprawdę piękny, stary dom... Jeśli będziesz chciała, pomogę ci go urządzić. Uśmiechnęła się z miłością do córki. - Będzie potrzeba cholernie dużo materiału... na same zasłony wydasz fortunę... bardzo chętnie ci pomogę... Mam też kilka pomysłów, jak urządzić saloniki. Po wykończeniu mogłabyś wynajmować je na śluby i w ten sposób zapewnić sobie całkiem niezły dochód. Ludzie zawsze szukają ładnych miejsc na śluby. Ten dom idealnie się do tego nadaje, więc mogłabyś żądać astronomicznych sum. - To świetny pomysł, mamo - przyznała Sarah, również ze łzami w oczach. Matka nigdy wcześniej nie proponowała córce pomocy, jedynie mówiła jej, co powinna zrobić. Jakimś cudem dom zbliżył je do siebie. Był to mile widziany bonus. - Nigdy o tym nie myślałam. Sarah uważała, że to naprawdę dobry pomysł. Przed wyjściem z domu trzy kobiety przez chwilę uśmiechały się do siebie, jakby łączył je jakiś sekret. Potomkinie Lilii de Beaumont w końcu zagościły pod dachem, który zbudował dla niej Alexandre. W starej rezydencji niegdyś panowała miłość, teraz wszystkie trzy mogły liczyć, że dzięki Sarah to uczucie znów odżyje.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Podczas przerwy świątecznej Sarah całe dnie spędzała przy Scott Street. Co jakiś czas wpadała do niej Audrey. Sprawdziła w bibliotece historię rezydenq'i i odnalazła trochę ciekawych informaq'i, którymi podzieliła się z córką. Co więcej, wysunęła kilka interesujących propozycji dotyczących urządzenia domu i przyszłego wystroju wnętrz. Po raz pierwszy od lat Sarah była zadowolona z towarzystwa matki. Kilka razy odwiedziła ją też Mimi. Przywoziła wnuczce kanapki, żeby nie opadła z sił, stukając młotkiem, polerując i piłując. Robiona przez nią biblioteczka powoli zaczynała nabierać kształtu, jednocześnie Sarah regularnie natłuszczała panele i boazerie, które powoli zaczynały nabierać połysku. Marie-Louise wyjechała na narty, więc wieczorami pojawiał się Jeff. Oboje ciężko pracowali do późna w oddzielnych pomieszczeniach. Architekt nie wystawiał rachunków za czas spędzony w rezydencji, tylko za rysunki, szkice i prowadzenie rozmów z wykonawcami. Tłumaczył, że pomagając jej, świetnie odpoczywa. Pewnego wieczora przyszedł sprawdzić postępy. Sarah właśnie wypróbowywała nowy wosk w jednym z pokojów z panelami. Była zmęczona, miała brudne ręce i włosy spięte na czubku

głowy. Jak zwykle do pracy włożyła kombinezon i buty robocze. Widząc architekta, przerwała na chwilę i przyniosła mu piwo. - Mam wrażenie, że za chwilę odpadną mi ręce - powiedziała, siadając na podłodze, żeby trochę odpocząć. Spojrzał na nią z uśmiechem. - Czy wiesz, jaki mamy dzisiaj dzień? - spytał, odkładając małą szlifierkę i upijając piwa prosto z butelki. - Nie mam pojęcia. Kiedy była bardzo zajęta, całkowicie traciła poczucie czasu. Porozstawiali po domu tymczasowe światła, które paliły się w miejscach, gdzie pracowali. Reszta pokojów tonęła w ciemnościach, ale Sarah nie odczuwała strachu. Nie bała się, nawet gdy była sama i pracowała do późnej nocy, chociaż zawsze cieszyła się z towarzystwa Jeffa. Z uśmiechem na ustach sprawdził datę na zegarku. - Sylwestra. - Naprawdę? - spytała zdziwiona. - A więc za dwa dni będę musiała wrócić do biura. Chciałabym mieć wszystkie dni wolne, żeby móc tu pracować. Chyba będę nieszczęśliwa, przyjeżdżając tu tylko w weekendy. Może uda mi się podłubać coś wieczorami po pracy. Im szybciej roboty będą posuwały się do przodu, tym wcześniej skończą. Sarah z niecierpliwością czekała, kiedy będzie mogła się wprowadzić. Miała nadzieję, że na wiosnę. Dopiero po chwili dotarły do niej słowa Jeffa. - Jedenasta pięćdziesiąt trzy. Zostało siedem minut do Nowego Roku. Wyciągnął w stronę młodej kobiety swoje piwo, wznosząc toast. Sarah zrobiła to samo. Oboje doszli do wniosku, że mogą miło powitać Nowy Rok: w domowym zaciszu, u boku oddanego przyjaciela. - Mam nadzieję, że będzie dobry dla nas obojga. - Ja też. Za rok o tej porze będę już tu mieszkać. Może nawet urządzę w sali balowej zabawę sylwestrową.

Nie miała zamiaru tego robić, ale chętnie snuła takie fantazje. - Mam nadzieję, że mnie zaprosisz - powiedział, uśmiechając się do niej. - Jasne. Ciebie i Marie-Louise. Wyślę wam nawet zaproszenie. - Zrób to koniecznie. Skłonił się szarmancko. Marie-Louise wyjechała na narty do Squaw Valley. Nie myślała o sylwestrze ani o Jeffie. Phil wciąż był z dziećmi w Aspen. Dzwonił poprzedniego dnia, ale nie wspomniał o Nowym Roku, Sarah również. Ukochany zapowiadał powrót na przyszły tydzień, gdy dzieci będą musiały iść do szkoły. - Jedenasta pięćdziesiąt osiem - oznajmił Jeff, ponownie zerkając na zegarek. Sarah wstała z podłogi. Postawiła butelkę na skrzyni z narzędziami i wytarła ręce w kombinezon. Była brudna od stóp do głów, nawet na twarzy miała smugi wosku i kurzu. Dostrzegła swoje odbicie w lustrze wprawionym w panel i wybuchnęła gromkim śmiechem. - Świetny strój na sylwestra, prawda? Jeff też się roześmiał. Cieszyła się, że są razem. Inaczej byłoby za cicho. Z drugiej strony, pracując tutaj, czuła się mniej samotna niż w swoim apartamencie. - Jedenasta pięćdziesiąt dziewięć. Tym razem nie odrywał wzroku od zegarka. Jeff zrobił krok w jej stronę. Nie odsunęła się ani nie cofnęła. - Szczęśliwego Nowego Roku, Sarah - szepnął. Kiwnęła głową, jakby dawała mu pozwolenie. Tylko ten jeden raz. W sylwestra. - Szczęśliwego Nowego Roku, Jeff - powiedziała cicho. Objął ją i pocałował. Nie robili tego od dawna i nie mieli takiego zamiaru. Długo stali objęci, a potem powoli odsunęli się od siebie i spoglądali jedno na drugie. - Cieszę się, że tu jesteś.

- Nie chciałbym być nigdzie indziej. Potem zaczęli rozmawiać o projektach, nad którymi pracował, nie komentując pocałunku ani nie zastanawiając się, czy coś takiego powinno się wydarzyć. Wyszli razem o trzeciej w nocy. Kiedy Sarah wróciła do domu, na automatycznej sekretarce miała nagraną wiadomość od Phila. Dzwonił 0 północy, żeby życzyć jej szczęśliwego Nowego Roku. Nie telefonował na komórkę, którą miała przy sobie na Scott Street. O ósmej rano zadzwonił ponownie, oczywiście budząc młodą kobietę. - Gdzie byłaś w nocy? - spytał zaciekawiony. Dzwonił z telefonu komórkowego, jadąc wyciągiem krzesełkowym, więc połączenie było kiepskie. Wciąż przerywało. - Pracowałam na Scott Street. Wróciłam o trzeciej w nocy i znalazłam twoją wiadomość. Dzięki, że zadzwoniłeś. Przeciągnęła się i ziewnęła. - Ty i ten szalony dom. Tęsknię za tobą - powiedział, potem nastąpiła przerwa na łączach. - Ja też. Naprawdę. Mimo to o północy całowała się z Jeffem 1 było jej bardzo miło. - Zobaczymy się po moim powrocie - powiedział Phil. Gdy dotarł na szczyt, w ogóle nie było już zasięgu. Sarah wstała i o dziesiątej znów była w rezydencji. W południe przyłączył się do niej Jeff. Nie powiedział jej, że tego ranka pokłócił się z Marie-Louise. Nie zadzwoniła do niego o północy, ale koniecznie chciała wiedzieć, gdzie był. Powiedział prawdę. Francuzka wpadła w złość, nie mogąc zrozumieć dziwnego oddania partnera dla Sarah i starego domu. Jeff przypomniał Marie-Louise, że nie miał nic lepszego do roboty, więc chętnie przepracował sylwestra w rezydencji. Warknęła, żeby się odpieprzył, i rozłączyła się. Miała wrócić tego wieczora. Resztę dnia

architekt spędził z Sarah. Wyszedł o szóstej. Żadne z nich ani słowem nie wspomniało o noworocznym pocałunku, ale prawniczka cały czas o nim myślała. Tego ranka surowo napominała siebie, że nie może dać się wciągnąć w niebezpieczny układ, ale Jeff był taki seksowny i atrakcyjny. Podziwiała jego umysł, serce i wygląd. Na przekór porannym obawom jak zwykle miło spędzili czas, razem pracując. Panele, które Sarah wcześniej nawos-kowała, wyglądały wspaniale. Miała zamiar zrobić to w całym domu. - Myślę, że przez cały następny rok nie będę miała paznokci. Obejrzała swoje ręce i wybuchnęła śmiechem. - Muszę wymyślić jakieś wyjaśnienie dla klientów, bo inaczej dojdą do wniosku, że jestem lunatyczką, która przy blasku księżyca kopie doły gołymi rękami. Ostatnio nie mogła domyć rąk, ale się tym nie przejmowała. Warto było je sobie pobrudzić. Została przy Scott Street do dziewiątej wieczorem, a potem wróciła do siebie i położyła się przed telewizorem. W tym roku święta były idealne - albo prawie. Z Philem może byłyby lepsze, ale kto wie? Miło spędziła czas dzięki Jeffowi i pracy przy remoncie domu. Oboje mieli szczęście, że w tym czasie Marie-Louise też nie było w mieście. Nazajutrz Sarah wróciła do pracy. Phil przyjechał dzień później. Zadzwonił zaraz po dotarciu do swojego apartamentu, ale nie zaproponował, że wpadnie. Sarah nawet nie prosiła. Wiedziała, iż nie warto. I tak powiedziałby, że jest zbyt zajęty, że na biurku czeka na niego sterta roboty albo że musi iść na siłownię. Umówili się na piątek. Młoda kobieta dziwnie się czuła, wiedząc, iż ukochany wrócił do miasta i jest zaledwie kilka przecznic dalej, a ona nie może się z nim zobaczyć. Ten problem dręczył ją przez cały tydzień. Każdego wieczora po pracy jechała do rezydencji i wo-

skowała panele, a w czwartek próbowała nawet podłubać trochę przy biblioteczce. Kilka razy źle zbiła deski, więc potem musiała wyjmować gwoździe i zaczynać wszystko od początku. W końcu sfrustrowana - zrezygnowała i koło jedenastej postanowiła wrócić do siebie. Jadąc do domu, nagle zdała sobie sprawę, że jest zaledwie o przecznicę od apartamentu Phila. Miała się z nim zobaczyć dopiero następnego dnia, ale uznała, że cudownie byłoby wpaść do niego i dać mu całusa albo wślizgnąć się do łóżka ukochanego i zaczekać, aż wróci z siłowni. Rzadko tak postępowała, ale akurat miała przy sobie klucze, które dostała od Phila rok temu, dwanaście miesięcy po tym, jak ona dała mu swoje. Wiedział, że Sarah nie będzie nadmiernie wykorzystywała tego przywileju. Nigdy nie odwiedzała mieszkania Phila, gdy nie było go w domu, chyba że tak jak teraz chciała mu sprawić niespodziankę. Szanowała jego prywatność, a on jej. Rzadko wpadali do siebie bez zapowiedzi, zazwyczaj wcześniej dzwonili. Tak było milej i świadczyło o większym szacunku. Być może to właśnie dzięki temu ich związek przetrwał cztery lata. Młoda kobieta zaparkowała samochód kilka domów dalej. Wciąż miała na sobie poplamiony woskiem kombinezon i buty robocze, a włosy spięte na czubku głowy, żeby nie przeszkadzały w pracy. Gdy zbliżała się do budynku, zauważyła, że w apartamencie Phila jest ciemno. Postanowiła, iż wślizgnie się do jego łóżka i zaczeka. Śmiejąc się po cichutku, otworzyła drzwi zewnętrzne, a potem prowadzące do jego apartamentu na pierwszym piętrze. Gdy weszła, mieszkanie tonęło w ciemnościach. Nie zapalała świateł, bo nie chciała zdradzać swojej obecności, gdyby właśnie wracał z siłowni i przypadkowo spojrzał w okna. Po ciemku pokonała korytarz i weszła prosto do sypialni. W mroku zauważyła tylko, że łóżko jest niezasłane. Szybko zaczęła zdejmować kombinezon i podkoszulek.

Nagle usłyszała jakiś odgłos. Podskoczyła. Ktoś jęczał, jakby był ranny, więc przerażona odwróciła się w stronę źródła dźwięku. Wtedy na łóżku usiadły dwie osoby i rozległ się męski głos: - Cholera! Kiedy Phil włączył światło, ujrzał Sarah w staniku, figach i butach roboczych, tymczasem ona zobaczyła nagiego ukochanego u boku równie nagiej blondynki. Prawniczka, pomimo zażenowania, patrzyła na parę wystarczająco długo, aby zauważyć, że dziewczyna ma około osiemnastu lat i jest naprawdę wspaniała. - O mój Boże! - jęknęła Sarah. Patrzyła na Phila, wciąż trzymając w drżących rękach podkoszulek i kombinezon. Przez chwilę myślała, że zemdleje. - Co ty tu robisz, do jasnej cholery?! - spytał z wściekłością i przerażeniem. Nieco później Sarah zdała sobie sprawę, że mogło być jeszcze gorzej, chociaż niewiele. Jej adonis mógł się kochać z piękną blondynką na kołdrze, a nie pod nią. Na szczęście była zimowa noc, a w apartamencie Phila zawsze panował chłód, dlatego się przykryli. - Chciałam ci sprawić niespodziankę - wyjaśniła drżącym głosem, przełykając łzy żalu, wściekłości i upokorzenia. - Z pewnością ci się udało - przyznał, przeczesując palcami włosy. Od włączenia światła zdezorientowana dziewczyna leżała bez ruchu. Wiedziała, że Phil nie jest żonaty, ale nie przyznał się, że ma narzeczoną. Kobieta stojąca w nogach łóżka w samej bieliźnie nie wyglądała najlepiej. - Co ty sobie właściwie wyobrażasz? - warknął, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Oniemiała blondynka wpatrywała się w sufit, czekając, aż cała awantura dobiegnie końca.

- Wygląda na to, że mnie zdradzasz - powiedziała Sarah, patrząc mu prosto w oczy. - Myślę, że stąd właśnie wzięło się całe twoje pieprzenie o dniach powszednich. Co za gówno! - jęknęła. Drżącymi rękami wciągnęła na siebie podkoszulek, nie zwracając uwagi, że jest odwrócony na lewą stronę. Chciała jak najszybciej stąd uciec, ale nie miała zamiaru wybiegać na ulicę w staniku i figach. Potem ubrała się w kombinezon i zapięła go tylko z jednej strony. Krzywo na niej wisiał. - Lepiej idź do domu - zaproponował Phil. - Zadzwonię do ciebie. To nie jest tak, jak myślisz. Przeniósł wzrok z Sarah na blondynkę i z powrotem, ale z oczywistych względów nie mógł wyjść z łóżka. Był nagi i prawdopodobnie wciąż podniecony. - Chyba żartujesz - warknęła Sarah, drżąc od stóp do głów. - To nie jest tak, jak myślę?! Uważasz mnie za idiotkę?! Czy ona była z tobą w Aspen?! Bawisz się w ten sposób od czterech lat?! - Nie... to... posłuchaj... Sarah... Blondynka usiadła na łóżku i spojrzała na Phila bez wyrazu. - Czy mam wyjść? - spytała. - Nie ma takiej potrzeby - odpowiedziała Sarah za niego. Przebiegła przez korytarz, rzuciła na podłogę klucze Phila, trzasnęła drzwiami, zbiegła ze schodów, wyszła z budynku i wróciła do samochodu. Tak mocno się trzęsła, że z trudem prowadziła auto. Straciła cztery lata życia. Na szczęście teraz przynajmniej wiedziała, na czym stoi. Koniec z manipulacjami i kłamstwami. Koniec z odmowami. Koniec z bolesnymi rozważaniami, dlaczego tak trudno jej zerwać. Koniec tego dobrego. Wmawiała sobie, że się cieszy, ale gdy wchodziła do swojego apartamentu, po jej policzkach płynęły łzy. Przeżyła potworny szok. Gdy otwie-

rała drzwi, dzwonił telefon. Nie odebrała. Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Słyszała, jak Phil zostawia wiadomość na automatycznej sekretarce. Znała ten głos. Głos pojednania. Podeszła do telefonu i skasowała informację. Nie chciała jej słyszeć. Długo leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć. Odtwarzała w myślach paskudną scenę, pieprzony, niewiarygodny moment, kiedy Phil usiadł na łóżku, a ona zdała sobie sprawę, że ukochany jest z inną kobietą. Sarah czuła się trochę tak, jakby obserwowała budynek, który powoli rozpada się w gruzy. Ich prywatne World Trade Center. Cały wspólny świat, który zawsze pozostawiał dużo do życzenia, teraz rozpadł się na kawałki. Co więcej, nie było możliwości, żeby poskładać go z powrotem w jedną całość. Nie chciała tego robić. Wiedziała, że nie może mieć litości. Gdyby nie dzisiejsza niespodziewana wizyta, prawdopodobnie jeszcze przez wiele lat Sarah zgadzałaby się na weekendowe spotkania. Telefon dzwonił długo w noc, w końcu go wyłączyła, komórkę również. Cieszyła się, że Philowi tak bardzo zależy. Najwyraźniej nie chciał wyjść na drania. Możliwe również, że wspólne weekendy były dla niego mimo wszystko bardzo wygodne, dlatego nie chciał ich stracić. Przestało ją to obchodzić. Dotychczas zgadzała się na zbyt wiele, nie miała zamiaru przechodzić do porządku dziennego nad zdradą, która przelała czarę goryczy. Rano młoda kobieta próbowała sobie wmówić, że czuje się o wiele lepiej, chociaż wcale tak nie było. Wierzyła jednak, że w końcu jej nastrój się poprawi. Phil nie zostawił partnerce wyboru. Dziesięć minut po dziewiątej zadzwoniła wyraźnie zmartwiona matka. - Dobrze się czujesz? - Tak, mamo. Audrey miała jakiś cholerny radar. - Próbowałam wczoraj wieczorem się do ciebie dodzwo-

nić. Twój operator poinformował mnie, że masz zepsuty telefon. - Miałam pilną pracę, więc go wyłączyłam. Słowo daję. Nic mi nie jest. - To dobrze. Chciałam tylko sprawdzić. Jestem umówiona z dentystą. Zadzwonię później. Po rozmowie z matką Sarah zadzwoniła do Phila, wiedząc, że już wyszedł do pracy, i zostawiła wiadomość. Poprosiła, żeby odesłał jej klucze przez posłańca. - Nie podrzucaj mi ich, nie przywoź. Nie przysyłaj pocztą. Oddaj przez posłańca. Dziękuję. Tego dnia Phil dzwonił do jej biura sześć razy. Nie odbierała jego telefonów, w końcu, za siódmym razem, podniosła słuchawkę. Uznała, że nie musi się przed nim ukrywać. Nie zrobiła nic złego. To on popełnił błąd. Gdy sekretarka przełączyła rozmowę, Sarah powiedziała tylko: - Słucham. - Proszę, Sarah... Ku jej zaskoczeniu w głosie Phila słychać było panikę. Zawsze był pewnym siebie sukinsynem, przypuszczała więc, że będzie próbował zepchnąć ją do defensywy. - Przepraszam... to pierwszy raz w ciągu czterech lat... takie rzeczy się zdarzają... sam nie wiem... może to był ostatni krzyk mojej wolności... musimy porozmawiać... może powinniśmy zacząć częściej się spotykać... może miałaś rację... Przyjdę dziś wieczorem i porozmawiamy na ten temat... Dziecinko, przepraszam... wiesz, że cię kocham... - Naprawdę? - przerwała mu chłodno. - Okazujesz to w zabawny sposób. Miłość per procura. Zapewne ta blondynka tylko mnie zastępowała. - Daj spokój, dziecinko... proszę... jestem tylko człowiekiem... tak samo jak ty... tobie też pewnego dnia może się zdarzyć taka wpadka... Wybaczyłbym ci... - Nie, prawdę mówiąc, mnie coś takiego nie mogłoby

się zdarzyć. Choćby dlatego, że jestem niewiarygodnie głupia. Wierzyłam w bzdury, które opowiadałeś. Pozwalałam, żebyś zostawiał mnie samą i wyjeżdżał na święta ze swoimi dziećmi. Przez cztery lata każde Boże Narodzenie i każdego sylwestra spędzałam samotnie. Wmawiałeś mi, że w dni powszednie jesteś bardzo zajęty, bo chodzisz na siłownię, a tymczasem w rzeczywistości pieprzyłeś się z kimś innym. Bardzo się różnimy, Phil. Ja zawsze byłam wobec ciebie uczciwa, ty nie. Do tego wszystko się sprowadza. Nie będziemy się więcej spotykać. Odeślij mi klucze. - Nie bądź głupia, Sarah - powiedział cierpko. Nie potrzebował zbyt dużo czasu, żeby zmienić melodię. - Zainwestowaliśmy w nasz związek cztery lata. - Powinieneś o tym pomyśleć wczoraj wieczorem, zanim wskoczyłeś z nią do łóżka, a nie po fakcie odparła młoda kobieta zimno. Znów drżała, bolało ją serce, wiedziała jednak, że nie ma odwrotu. Teraz, po kilku latach, w końcu postanowiła zerwać. - Do jasnej cholery, to moja wina, że wtargnęłaś do mojego mieszkania i mnie nakryłaś? Powinnaś wcześniej zadzwonić. - Nie powinieneś się pieprzyć z inną kobietą, niezależnie od tego, czy „wtargnęłam" do twojego mieszkania, czy nie. Powinnam to zrobić znacznie wcześniej. Mogłabym oszczędzić sobie wiele bólu i czterech straconych lat. Do widzenia, Phil. - Będziesz tego żałowała - ostrzegł. - Masz trzydzieści osiem lat i już na zawsze zostaniesz sama. Na litość boską, Sarah, nie bądź głupia. Niemal jej groził, ale teraz nie przyjęłaby go z powrotem, nawet gdyby był ostatnim mężczyzną na ziemi. - Byłam samotna przy tobie, Phil - szepnęła. - Teraz przynajmniej będę samotna tylko ze sobą. Dziękuję za wszystko.

Nie słuchając, co mężczyzna ma jej jeszcze do powiedzenia, rozłączyła się. Nie zadzwonił. Tego wieczora próbował jeszcze kilkakrotnie się z nią skontaktować, ale znów wyłączyła telefon, a w końcu również automatyczną sekretarkę, nie chcąc więcej słyszeć głosu Phila. Naprawdę miała go dosyć. Próbując zapomnieć o potwornej scenie z poprzedniego wieczora, uroniła kilka łez. Następnego dnia, w sobotni poranek, posłaniec przyniósł klucze. Phil dołączył karteczkę z zapewnieniem, że zawsze jest do jej dyspozycji i kiedy tylko będzie chciała, może do niego zadzwonić. Miał nadzieję, iż Sarah to zrobi. Wyrzuciła liścik, ledwo na niego zerknąwszy, i spakowała rzeczy Phila. Nie było ich wiele: przybory toaletowe, jakieś dżinsy, bielizna, podkoszulki, adidasy, japonki, mokasyny, skórzana kurtka, którą zostawiał na weekendy. Przy pakowaniu zdała sobie sprawę, że ukochany był w jej życiu bardziej wytworem wyobraźni niż rzeczywistą postacią. Stanowił uosobienie nadziei, ukoronowanie jej neuroz, strachu przed samotnością i opuszczeniem takim samym jak w przypadku ojca. Dlatego zadowalała się okruchami i nigdy nie żądała więcej. Owszem, prosiła, ale jednocześnie była gotowa tolerować fakt, że Phil daje jej mniej, niż powinien. Na domiar złego teraz się okazało, że ją zdradzał. Poprzedniego wieczora wyświadczył jej ogromną przysługę, idąc do łóżka z młodziutką blondynką. Ku własnemu zaskoczeniu Sarah doszła do wniosku, że po zerwaniu wcale nie czuje się tak podle, jak przypuszczała. Późnym popołudniem była już przy Scott Street i waliła młotkiem w biblioteczkę. Uznała, że praca fizyczna dobrze jej zrobi, i miała rację. Początkowo nawet nie słyszała dzwonka u drzwi, a gdy w końcu dotarło do niej, że ktoś przyszedł, przestraszyła się, że to Phil. Ostrożnie zerknęła z okna na pierwszym piętrze i zobaczyła, że to Jeff. Zbiegła na parter i wpuściła go. - Cześć - powiedział beztrosko. - Zobaczyłem na pod-

jeździe twój samochód, więc postanowiłem wpaść na chwilę. Zauważył, że Sarah dziwnie wygląda, i bacznie jej się przyjrzał. - Dobrze się czujesz? - Świetnie - zapewniła, chociaż wygląd jednoznacznie przeczył jej słowom. Coś było nie w porządku, ale architekt nie potrafił powiedzieć co. Widział to w jej oczach. - Ciężki tydzień w biurze? - Taaak. Mniej więcej. Poszedł za nią schodami na piętro i sprawdził, jak idzie praca nad biblioteczką. Jak na amatorkę była zadziwiająco dobra. Wyjątkowo pracowita. W pewnym momencie spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się. - Co jest grane? Jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać na moje pytanie, ale widzę, że stało się coś złego. Przytaknęła, ale się nie rozpłakała. - Dwa dni temu zerwałam z Philem. O wiele za późno. Odłożyła na chwilę młotek i odgarnęła włosy z czoła. - Co się stało? Wielka kłótnia po powrocie z Aspen? - Nie - wyznała cicho. - Przyłapałam go w łóżku z inną kobietą. Mówiła bezbarwnym tonem. Jeff doszedł do wniosku, że jak na takie przeżycie młoda kobieta wygląda naprawdę całkiem nieźle. - O kurczę! - Gwizdnął. - To musiało być niemiłe. - Było. Wyszłam na cholerną idiotkę, ona - na prostytutkę, a on - na potwornego dupka. Może robił to przez cały czas. Rzuciłam mu klucze na podłogę i wyszłam. Dziś rano odesłałam jego rzeczy. Wydzwania jak szalony. - Naprawdę uważasz, że to koniec, czy jest szansa, że mu jeszcze wybaczysz? Wiele lat temu, gdy Marie-Louise go zdradziła, ustąpił, kiedy wróciła i błagała, żeby jej wybaczył. Później żałował,

bo zdradziła go ponownie, ale potem już tego nie zrobiła. Wiele przeszli w ciągu czternastu lat. - Nie, nie wybaczę mu - powiedziała Sarah ze smutkiem. O wiele bardziej żałowała, iż przez tyle lat dawała mu się wodzić za nos, niż że teraz go straciła. - To już koniec. Powinnam zerwać z nim dawno temu. To palant. Kłamca i zdrajca. Typowy przyjemniaczek. - Nie podda się tak łatwo - ostrzegł ją Jeff. - Może, ale jestem zdecydowana. Nigdy mu nie wybaczę. To była obrzydliwa scena. Miałam zamiar wskoczyć do jego łóżka i sprawić mu niespodziankę, tymczasem odkryłam, że ktoś już tam jest. Nigdy w życiu nie czułam się tak głupio i nigdy nie byłam taka zaszokowana. Gdy wychodziłam, myślałam, że dostanę zawału. Tak czy inaczej jest już po wszystkim, a ja wracam do pracy w rezydencji. Podbijam nowe światy. Nie mogę się doczekać, kiedy się wprowadzę - powiedziała, zmieniając temat. Jeff przytaknął. Zrozumiał. Był ciekaw, czy Sarah mimo wszystko nie wróci do Phila. Teraz była bardzo zdecydowana, ale od zerwania minęły zaledwie dwa dni. Wiedział, że dużo przeżyła. - Jak sądzisz, kiedy będziesz mogła się wprowadzić? - Nie wiem. A jak ty to widzisz? Elektrycy mieli zacząć pracę w następnym tygodniu, hydraulicy tydzień później. Przez kilka miesięcy po domu będzie się kręcić sporo ludzi. Kuchnię zaczną dopiero w lutym albo marcu, gdy skończą inne prace albo przynajmniej sporo już zrobią. - Może w kwietniu - powiedział zamyślony. - To zależy, w jakim tempie będą się posuwać do przodu. Jeśli nie będzie żadnych przestojów, może uda ci się wprowadzić w marcu, pod warunkiem, że zniesiesz kurz i hałas. - Z przyjemnością. - Uśmiechnęła się do niego. - Bardzo chciałabym już opuścić swój apartament.

Wyrosła z niego, zwłaszcza teraz, gdy zerwała z Philem. Rozpaczliwie chciała się przeprowadzić. Najwyższy czas. Jeff jeszcze przez chwilę dotrzymywał Sarah towarzystwa. Niestety, tego dnia nie miał czasu, żeby jej w czymś pomóc. Musiał pozałatwiać swoje sprawy, ale bardzo niechętnie myślał o zostawieniu młodej kobiety samej, zwłaszcza po tym, co się właśnie wydarzyło. W końcu dwie godziny później obiecał, że spróbuje przyjść nazajutrz, i zostawił ją przy biblioteczce. Dłubała przy niej do północy, potem wróciła do pustego apartamentu. Automatyczna sekretarka wciąż była wyłączona, telefon komórkowy również. Prawniczka z nikim nie chciała rozmawiać, więc nie miała zamiaru podnosić słuchawki. Gdy w końcu położyła się do niezasłanego łóżka, przypomniała sobie Phila i kobietę, z którą się kochał. Zastanawiała się, czy były partner jest z tą samą blondynką, czy z jakąś inną panią. Była ciekawa, z iloma kobietami zdradził ją w ciągu minionych lat, twierdząc, że w dni powszednie nie ma czasu. Sarah nie mogła uwierzyć we własną głupotę. Teraz nie była już w stanie niczego zmienić, mogła jedynie dopilnować, żeby Phil nie wrócił do jej życia. Nie chciała go więcej widzieć na oczy.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Pod koniec stycznia Sarah poczuła się znacznie lepiej. Miała dużo pracy w biurze, a wszystkie weekendy spędzała w rezydencji przy Scott Street. Przewidywania Jeffa okazały się słuszne. Phil nie poddał się łatwo. Bez przerwy dzwonił, pisał listy, przysyłał róże, a nawet bez uprzedzenia wpadł na Scott Street. Sarah ujrzała go z okna na piętrze i nie wpuściła do środka. Nie odpowiadała na telefony ani wiadomości, nie dziękowała za róże, wyrzucała listy. Miała zamiar dotrzymać słowa. Nie było o czym gadać. Zerwała z nim. Założyła, że prawdopodobnie zdradzał ją od lat. Tak sobie zorganizował życie, że nie brakowało mu okazji. Całkowicie straciła do niego zaufanie. Dopiero po prawie miesiącu przestać dzwonić. Widocznie pogodził się z losem. Pewnego razu przyznał się młodej prawniczce, że pod koniec małżeństwa zdradził żonę, ale twierdził, że to jej wina i to ona go do tego pchnęła. Może teraz winą obarczał Sarah? Sprawy majątkowe Stanleya były już niemal pozałatwiane. Wypłacono spadkobiercom znaczną sumę. Prawniczka również otrzymała swój spadek. Rozdzielała go ostrożnie między przedsiębiorców, których w jej imieniu zatrudnił Jeff. Na razie koszty remontu mieściły się w budżecie. Po

stresującej pracy umysłowej w biurze Sarah z ogromną przyjemnością zajmowała się swoim domem. Co dziwne, wcale nie brakowało jej Phila tak bardzo, jak przypuszczała. Weekendowa praca w rezydencji okazała się wspaniałą terapią. Pod koniec stycznia zadzwonił Tom Harrison i powiedział, że w następnym tygodniu przyjeżdża do San Francisco w interesach. Zaprosił Sarah na kolaq'ę. Obiecała, że pokaże mu, jak postępują prace remontowe, a on z radością przyjął propozycję. Umówili się, że zabierze go z hotelu wieczorem w dniu przyjazdu. Jak zwykle o tej porze roku padał deszcz, ale Tom powiedział, że to i tak lepsze niż śnieg w St. Louis. W drodze na kolaq'ę prawniczka zawiozła go na Scott Street. Był zdumiony, jak dużo udało jej się zrobić w tak krótkim czasie. Sarah nie zdawała sobie sprawy z postępów, bo bywała tu prawie każdego dnia. - Remont naprawdę szybko posuwa się do przodu, Sarah - powiedział z promiennym uśmiechem na ustach. -Jeśli mam być szczery, myślałem, że zwariowałaś, gdy postanowiłaś kupić ten dom. Teraz rozumiem, dlaczego to zrobiłaś. Po zakończeniu prac będzie naprawdę piękny. - Zbudował go mój pradziadek - wyjaśniła. Zabrała Toma do nowej restauracji, w której podawano świetne potrawy francuskie i azjatyckie, i przy okazji opowiedziała mu historię Lilii. Spotkanie upłynęło w bardzo miłej atmosferze, co wcale nie zaskoczyło Sarah. Już podczas pierwszego spotkania bardzo polubiła bankiera. Tym razem przyjechał do San Francisco na dwa dni. Nagle przypomniała sobie swój wcześniejszy pomysł. - Jesteś jutro wolny w porze lunchu? - spytała od niechcenia. Uśmiechnął się. - Mogę być. Co wymyśliłaś? Był z gruntu uczciwy, inteligentny i życzliwy. Traktował

Sarah jak córkę i wcale nie próbował jej podrywać, co młodej kobiecie bardzo się podobało. - Pewnie to zabrzmi głupio, ale chciałabym, żebyś poznał moją mamę. Wspomniałam już o tym przy naszym poprzednim spotkaniu. Jest okropną matką, ale potrafi być naprawdę miłą kobietą. Mam przeczucie, że przypadniecie sobie do gustu. - Proszę, proszę - powiedział ze śmiechem, ale nie poczuł się urażony. - Zachowujesz się jak jedna z moich córek. Wciąż umawia mnie z matkami swoich przyjaciółek. Muszę przyznać, że to ładne babki, ale uważam, że człowiek w moim wieku musi umieć dobrze się bawić we własnym towarzystwie. Wiedziała, że Tom ma sześćdziesiąt trzy lata. Matka miała sześćdziesiąt jeden i wciąż była piękną kobietą. Pocieszający był też fakt, że starszy pan chodzi na randki z matkami, a nie córkami. Większość mężczyzn w jego wieku bardziej interesowałaby się córkami albo - co gorsza -wnuczkami. Sarah uważała, że Tom Harrison byłby idealny, pod warunkiem, że Audrey nie zachowa się arogancko lub agresywnie i go nie wystraszy. Umówili się na lunch na następny dzień w Ritzu-Carlto-nie. Po dotarciu do domu młoda kobieta zadzwoniła do matki. - Nie mogę, Sarah. W głosie Audrey słychać było wyraźne skrępowanie. Od miesiąca, to znaczy od Bożego Narodzenia i zwiedzania domu, była dla córki zdumiewająco miła. Jakimś cudem nagle znalazły wspólne zainteresowania i zrodziła się między nimi nowa więź. - Nawet nie znam tego człowieka. Myślę, że wolałby umówić się na randkę z tobą, tylko, ma się rozumieć, stara się być uprzejmy. - Nie - obstawała przy swoim Sarah. - Słowo daję, to całkiem normalny mężczyzna. Jest miłym, przyzwoitym,

przystojnym, inteligentnym i dobrze ubranym wdowcem ze Środkowego Zachodu. Tamtejsi ludzie są prawdopodobnie o wiele porządniejsi niż w San Francisco. Traktuje mnie jak dziecko. - Bo jesteś dzieckiem. Matka wybuchnęła śmiechem, który brzmiał dziwnie dziewczęco. Pomimo protestów propozycja córki bardzo jej pochlebiała. Audrey nie spotykała się z nikim od wielu miesięcy, a ostatnia randka w ciemno wypadła fatalnie. Facet miał siedemdziesiąt pięć lat, sztuczne zęby, które bez przerwy mu się zsuwały, był głuchy jak pień, bez opamiętania chwalił prawicę, nie chciał zostawić napiwku i gardził wszystkim, w co wierzyła matka Sarah. Chciała zabić przyjaciółkę, która ich umówiła, a potem była zła, że Audrey nie uznała starszego pana za „słodkiego". Słodki? To stary zrzęda. Nie miała powodu sądzić, że Tom Harrison będzie lepszy, chociaż Sarah bardzo się przy tym upierała. W końcu matka ustąpiła, gdy córka ją zapewniła, że to nie spotkanie ze szpiegiem, operacja na otwartym sercu ani małżeństwo, tylko zwykły lunch. - Dobrze, już dobrze. Jak mam się ubrać? Poważnie czy seksownie? - Klasycznie, ale nie przygnębiająco. Nie wkładaj czarnego kostiumu. Nie chciała mówić matce, że wygląda w nim za staro. - Ubierz się w coś, w czym dobrze się czujesz. - Może być lampart? Mam fantastyczny nowy żakiet z zamszu imitującego skórę lamparta. Widziałam go w jakimś magazynie w zestawieniu ze złotymi butami. - Nie! - prawie krzyknęła Sarah. - Będziesz wyglądać jak stare pudło... przepraszam, mamo. Młoda kobieta ugryzła się w język, niemal czując, że matka zesztywniała. - Nigdy w życiu nie wyglądałam jak stare pudło.

- Wiem, wiem. Przepraszam - powiedziała Sarah nieco łagodniej. - Po prostu lampart byłby zbyt wystrzałowy dla bankiera z St. Louis. - On może być z St. Louis, ale ja nie - oświadczyła Audrey wyniośle, potem trochę się uspokoiła. - Nie martw się. Coś wymyślę. - Wiem, iż będziesz wyglądała tak fantastycznie, że Tom padnie trupem. - Oby - powiedziała matka ponuro. Gdy o dwunastej w południe spotkali się w foyer Ritza-Carltona, Sarah była bardziej zdenerwowana niż Audrey i Tom. Prawniczka trochę się spóźniła. Gdy przyszła, matka i bankier byli pogrążeni w przyjacielskiej pogawędce. Tom jakimś cudem domyślił się, że to Audrey, a Sarah była dumna z matki. Starsza pani wyglądała tak, jak powinna. Miała na sobie czerwoną wełnianą sukienkę, która doskonale podkreślała jej figurę. Do wspaniałej kreacji z wysokim kołnierzem i długimi rękawami Audrey włożyła buty na wysokich obcasach i perły. Włosy tradycyjnie upięła z tyłu głowy. Do tego dobrała pięknie skrojony czarny wełniany płaszcz, który miała od lat, ale świetnie się w nim prezentowała. Tom miał na sobie granatowy garnitur w drobne prążki, białą koszulę i gustowny niebieski krawat. Ładnie razem wyglądają - pomyślała Sarah. Co więcej, mieli sobie bardzo dużo do powiedzenia. Ledwo zdołała wtrącić słowo, gdy opowiadali o swoich dzieciach, podróżach, zmarłych współmałżonkach, zamiłowaniu do ogrodu, symfonii, baletu, filmów i muzeów. Zgadzali się prawie we wszystkim. Sarah chętnie zaklaskałaby w dłonie, ale siedziała cicho i jadła kanapki. Oni zamówili zupę i sałatkę z krabów. Tom powiedział, że bardzo podoba mu się San Francisco, Audrey wyznała, że nigdy nie widziała St. Louis, ale zawsze lubiła Chicago. Byli tak zatopieni w rozmowie, że Sarah w końcu musiała ich zostawić i wra-

cać do biura. Już była spóźniona na spotkanie. Bingo! - pomyślała, z dumnym uśmiechem, wychodząc z hotelu. Udało się! Późnym popołudniem, po wyjściu ze spotkania, zadzwoniła do matki. Audrey potwierdziła, że Tom to uroczy mężczyzna. - Szkoda że mieszka tak daleko - stwierdziła Sarah. St. Louis nie jest tuż za rogiem i trudno myśleć o regularnych randkach, ale z pewnością każde z nich zyskało nowego przyjaciela. - A tak przy okazji, mamo, Tom ma córkę speq'alnej troski. Chyba jest niewidoma, ograniczona umysłowo i mieszka razem z nim. Zapomniała wspomnieć o tym przed lunchem, ale uznała, że pora poinformować matkę. - Wiem. Debbie - podchwyciła Audrey, jakby wiedziała o bankierze wszystko, a Tom był jej przyjacielem, nie Sarah. - Rozmawialiśmy o niej po twoim wyjściu. To dla niego ogromna tragedia. Urodziła się przed terminem i poród przebiegał z komplikacjami. Teraz takie rzeczy już się nie zdarzają. Podobno opiekują się nią cudowni ludzie. Teraz, gdy Tom został sam, musi mu być bardzo ciężko. Sarah była zdumiona. - Cieszę się, że przypadł ci do gustu, mamo - powiedziała. - To bardzo przystojny i miły mężczyzna - wyznała Audrey. - Jestem pewna, że się z tobą skontaktuje, gdy następnym razem wpadnie do San Francisco. Odniosłam wrażenie, że przypadłaś mu do gustu. Audrey - jeśli tylko chciała - umiała być czarująca, zwłaszcza wobec mężczyzn. Tylko wobec córki czasami bywała twarda i bezlitosna. Sarah wciąż pamiętała, że matka bardzo dobrze traktowała ojca, nawet gdy był kompletnie pijany.

- Umówiliśmy się na dzisiaj na kolację - zdradziła Audrey. - Naprawdę? - spytała zaskoczona Sarah. - Tom miał jakieś inne plany, ale odwołał tamto spotkanie. Szkoda, że jutro wyjeżdża - dokończyła z żalem w głosie. - Pewnie wróci. - Może - powiedziała Audrey bez przekonania. Na razie cieszyła się chwilą obecną. Córka również. Sarah chciałaby być tak samo dobrą swatką dla siebie, chociaż na razie nie miała ochoty na randki. Potrzebowała trochę czasu, aby otrząsnąć się po rozstaniu z Philem, zwłaszcza że tak ją zawiódł i zranił. Poza tym miała mnóstwo roboty. - W takim razie życzę wam miłej zabawy. Podczas lunchu pięknie wyglądałaś. - Dziękuję, kochanie - powiedziała Audrey. Jej głos od dawna nie brzmiał tak miękko. - Nie mogę dopuścić, żeby tylko Mimi korzystała z życia - dodała i obie wybuchnęły śmiechem. Babcia ostatnio była bardzo wpatrzona w George'a. Wszystko wskazywało na to, że pozostali konkurenci stracili szanse. Po Bożym Narodzeniu starsza pani oświadczyła, że ona i George postanowili się „ustatkować". Sarah miała na końcu języka pytanie, czy babcia aby nie „wpadła" albo nie dostała pierścionka. Tak czy inaczej starsi państwo byli ze sobą bardzo szczęśliwi, a ich związek otaczała dziwna aura słodkiej niewinności. Audrey odezwała się do córki dopiero kilka dni po randce. Tom już wyjechał. W zostawionej na automatycznej sekretarce wiadomości podziękował Sarah za to, że przedstawiła go swojej czarującej matce, i obiecał, że skontaktuje się z nią, gdy znów będzie się wybierał do San Francisco. Gdy w sobotę młoda kobieta podjechała pod dom matki,

żeby podrzucić jej odzież odebraną z pralni chemicznej, ujrzała flakon pełen wysokich, czerwonych róż. - Niech zgadnę - powiedziała ze zdumieniem na twarzy. - Hmmm... od kogo mogą być? - Od wielbiciela - szepnęła Audrey z dziewczęcym uśmiechem, odbierając pranie od Sarah. - Dobrze, już dobrze. Od Toma. - Są naprawdę piękne, mamo. Było ich dwanaście. - Kontaktował się z tobą po wyjeździe? - Tak, porozumiewamy się przez Internet - powiedziała Audrey. - Naprawdę? - Sarah nie kryła zaskoczenia. - Nawet nie wiedziałam, że masz komputer. - Dzień po jego wyjeździe kupiłam sobie laptopa - wyznała starsza pani, oblewając się pąsem. Świetnie się przy nim bawię. - Może powinnam otworzyć biuro matrymonialne -skomentowała Sarah, zdumiona, że tak dużo wydarzyło się w ciągu zaledwie kilku dni. - Mogłabyś wtedy sama z niego skorzystać. Sarah przyznała się matce, że zerwała z Philem. Nie wyjaśniła, dlaczego, powiedziała tylko, że ich związek nie wypalił. Tym razem Audrey o nic więcej nie pytała. - Jestem teraz za bardzo zajęta domem - dodała Sarah. Znów miała na sobie kombinezon i była w drodze do rezydencji. - Nie pozwól, żeby dom stał się twoją wymówką, taką samą jak praca. - To prawda, nie wymówka - uparcie obstawała przy swoim. - Tom powiedział, że bardzo chętnie przedstawiłby cię swojemu synowi. Jest starszy o rok od ciebie i niedawno się rozwiódł.

- Wiem. Niestety, mieszka w St. Louis, a to dla mnie spora przeszkoda, mamo. Podobnie jak dla Audrey, mimo to poznanie Toma podniosło ją na duchu i pozwoliło uwierzyć w siebie. - A co z architektem, którego zatrudniłaś do pracy przy domu? Jaki jest? - Świetny, tak samo jak Francuzka, z którą mieszka od czternastu lat. Razem prowadzą interes i mają dom w Po-trero Hill. - Czyli on nie wchodzi w rachubę. No cóż, spotkasz kogoś, gdy najmniej będziesz się tego spodziewać. - Tak jak Hillside Stranglera albo Charlesa Mansona. Nie mogę się doczekać - powiedziała Sarah cynicznie. Z dużą niechęcią myślała teraz o mężczyznach. Phil zostawił po sobie spory niesmak, zwłaszcza z powodu ostatniego wyskoku. - Nie podchodź tak negatywnie do życia - zrugała ją matka. - Mówisz, jakbyś była przygnębiona. - Nie jestem przygnębiona... - Sarah potrząsnęła głową. - ...raczej zmęczona. W tym tygodniu miałam w biurze mnóstwo pracy. - Czy kiedykolwiek było inaczej? - spytała matka, odprowadzając ją do drzwi. Nagle obie usłyszały sygnał laptopa i słowa: „Masz wiadomość". Sarah uniosła brwi i uśmiechnęła się do matki. - Amor wzywa! Pocałowały się na pożegnanie. Prawniczka była zadowolona, że matka i Tom tak bardzo przypadli sobie do gustu. On mieszkał w St. Louis, więc mieli niewielkie szanse na przyszłość, ale najważniejsze, że się polubili. Sarah wyczuwała przez skórę, że Tom jest samotny, Audrey też. Każdy od czasu do czasu potrzebuje róż. I maila od przyjaciela.

ROZDZIAŁ SZESNASTY Pod koniec lutego w całej rezydencji były już rozprowadzone miedziane rury, a w znacznej części działała instalacja elektryczna. Fachowcy posuwali się piętro po piętrze. W marcu zaczęto prace przygotowawcze w kuchni. Sarah była podekscytowana, widząc, jak powoli wszystko nabiera kształtu. Sprzęt gospodarstwa domowego wybrała z katalogu, a Jeff zamówił dla niej wszystko w hurtowni. Jeszcze nie mogła się wprowadzić, ale remont postępował w szybkim tempie. Instalacja elektryczna miała być gotowa do końca kwietnia. - Może wyjechałabyś gdzieś na urlop? - zaproponował Jeff pewnego wieczora. Kładli w kuchni szablony, żeby sprawdzić, czy wszystko się zmieści. Sarah chciała postawić na środku duży drewniany stół, ale architekt obawiał się, że będzie wtedy za ciasno. Okazało się, iż to ona miała rację. - Czyżbyś próbował się mnie pozbyć? - roześmiała się. -Doprowadzam cię do szału? Powiedział, że do szału doprowadza go raczej Marie-Louise. Od jakiegoś czasu w kółko powtarzała, że nienawidzi Stanów i jego również. Groziła, że wróci do Francji. Zawsze o tej porze roku tęskniła za wiosną w Paryżu, ale dopiero w czerwcu wybierała się na swoje trzymiesięczne

letnie wakacje. Jeff liczył dni, chociaż za nic w świecie nie chciał się do tego przyznać. W takich chwilach trudno było z nią wytrzymać. - Na razie niewiele możesz zrobić, dopóki nie ukończymy elektryki i kuchni. Myślę, że gdybyś wyjechała na kilka tygodni, po powrocie mogłabyś się już wprowadzić - powiedział, wracając do wcześniejszej propozycji. Uwielbiał pomagać jej przy rezydencji na Scott Street. Czuł się jak wtedy, gdy remontował swój dom na Portrero Hill. Oczywiście, tutaj budynek był o wiele większy. - Nie mogę na tak długo wyrwać się z kancelarii - poskarżyła się Sarah. - W takim razie daj nam dwa tygodnie. Jeśli wyjedziesz w połowie kwietnia, obiecuję ci, że pierwszego maja będziesz mogła się wprowadzić. Usłyszawszy to, podskoczyła z radości jak małe dziecko, a późnym wieczorem poważnie zaczęła się zastanawiać nad wyjazdem. Trudno jej było podjąć decyzję. Nigdy nie lubiła przebywać z dala od kancelarii, poza tym nie miała dokąd się wybrać ani z kim. Nie lubiła podróżować sama. Wszystkie jej przyjaciółki miały mężów i dzieci. Zadzwoniła do koleżanki z Bostonu, ale ta właśnie się rozwiodła i nie mogła zostawić zrozpaczonych pociech. Pewnym pocieszeniem była myśl, że Phil też by z nią nigdzie nie pojechał. W ciągu czterech lat nigdy nie był z Sarah na żadnej wycieczce -jeździł tylko z dziećmi. Koleżanka z biura chętnie by się wybrała, ale nie w tym czasie. W przypływie rozpaczy Sarah zaprosiła matkę, ale Audrey właśnie wybierała się do Nowego Jorku, żeby pochodzić po teatrach i pozwiedzać muzea, więc nie mogła dotrzymać córce towarzystwa. Nie chcąc zrezygnować z wyjazdu, młoda prawniczka postanowiła, że pojedzie sama. Musiała jeszcze wybrać cel podróży. W Meksyku zawsze chorowała. Podobało jej się na Hawajach, ale co tam można robić przez dwa tygodnie?

Lubiła Nowy Jork, ale zwiedzanie go w pojedynkę nie zapowiadało się zbyt interesująco. Nie mogła się zdecydować. W weekend niespodziewanie spojrzała na fotografię Lilii i nagle wpadł jej do głowy świetny pomysł. Pojedzie do Francji w podróż śladami prababki. Przed wielu laty taka sama wyprawa Mimi zakończyła się fiaskiem, bo okna chateau Lilii były pozabijane deskami, ale Sarah uznała, że mimo wszystko chciałaby zobaczyć dom, w którym przez piętnaście lat mieszkała jej prababcia ze swoim markizem. Po cichu liczyła również, że uda jej się znaleźć kogoś, kto znał Lilii, mimo że od śmierci pani de Beaumont upłynęło sześćdziesiąt lat. W niedzielę Sarah odwiedziła Mimi i dowiedziała się od niej, gdzie to jest. Jak się okazało - w pobliżu Dordogne, stosunkowo niedaleko od Bordeaux. Zapowiadała się całkiem miła wyprawa. Młoda kobieta zawsze chciała zobaczyć te okolice, a gdyby miała czas, również zamki nad Loarą. Poza tym uwielbiała Paryż. W poniedziałek postanowiła wziąć dwutygodniowy urlop i dzień po Wielkiej Nocy wyjechać do Francji. Powiedziała Jeffowi, że trzyma go za słowo i będzie chciała wprowadzić się pierwszego maja. Do tego czasu zostało sześć tygodni i architekt uważał, iż powinni zdążyć. Sarah już wcześniej zadecydowała, że dom będzie malowała już po wprowadzeniu się. Miała też zamiar spróbować przy pomocy architekta samodzielnie położyć wykładzinę w kilku małych pokojach: w garderobie, swoim gabinecie, małym pokoiku gościnnym i jednej z łazienek. A potem, kiedy tylko będzie miała czas, zajmie się malowaniem. Gdyby wynajęła do tego firmę, bardzo dużo by zapłaciła i musiałaby naruszyć swój budżet. Poza tym uznała, że malowanie niektórych pokoi może być zabawne, a umożliwi spore oszczędności. Na razie bez problemów mieściła się w wyznaczonych limitach wydatków. Przez następny miesiąc nadrabiała zaległości w biurze

i zaczęła pakować rzeczy w swoim apartamencie, przygotowując się do przeprowadzki. Większość posiadanych rzeczy postanowiła wyrzucić do śmieci albo oddać do Goodwill. Na Scott Street chciała zabrać tylko książki i ubrania. Reszta była okropna. Sarah zastanawiała się teraz, dlaczego tak długo to trzymała. Święta wielkanocne spędziła z matką i Mimi. Zjadły uroczysty świąteczny brunch w Fairmont. Następnego dnia Audrey wyjeżdżała do Nowego Jorku, Mimi miała zamiar spędzić kilka dni w Palm Springs z George'em i szlifować umiejętności golfowe, a Sarah wyruszała do Paryża. Wieczorem zjadła kolację z Jeffem. - Dzięki, że zasugerowałeś mi tę wyprawę - powiedziała. Siedzieli po przeciwnych stronach stolika w hinduskiej restauracji. On zamówił sobie ostre curry, Sarah łagodne, ale oba dania były wyśmienite. - Jestem naprawdę podekscytowana. Chciałabym zobaczyć chateau, w którym mieszkała moja prababcia. - Gdzie to jest? - spytał z zainteresowaniem. Słyszał od niej rodzinną historię, ale nie znał szczegółów. Był zaintrygowany tak samo jak Sarah. Przeszłość dodawała rezydencji życia i ducha. Lilii była młodą kobietą żądną przygód i jak na swoje czasy ekstrawagancką. Przecież opuściła męża, mając dwadzieścia cztery lata. Urodziła się podczas trzęsienia ziemi w tysiąc dziewięćset szóstym roku na promie płynącym do Oakland podczas ucieczki przed pożarem w mieście. Był to obiecujący początek wyjątkowo ciekawego, krótkiego i burzliwego życia. Jej pojawienie się na tym świecie zostało sprowokowane przez trzęsienie ziemi, a koniec wyznaczyła druga wojna światowa. Sarah odkryła, że prababka w chwili śmierci była w jej wieku. Zmarła, mając trzydzieści dziewięć lat, piętnaście lat po rozstaniu z dziećmi. Jej mąż, markiz, zginął w tym samym roku jako członek ruchu oporu.

- W Dordogne - wyjaśniła. Jeffowi oczy zaszły łzami pod wpływem curry. Często mawiał, że uwielbia ostre kobiety i curry, chociaż od jakiegoś czasu wolał to drugie. Ostatnio Marie-Louise z godziny na godzinę stawała się coraz nieznośniejsza i dosłownie zarzucała partnera przykrymi słowami. - Twoi przodkowie są o wiele ciekawsi niż moi - skomentował. - Jestem nimi zafascynowana - przyznała Sarah. - Dziwne, że moja babcia jest taka cudowna pomimo tylu przejść w dzieciństwie i wczesnej młodości. Jeff nie znał Mimi, ale dużo o niej słyszał i widział, że Sarah ubóstwia babcię. Miał nadzieję, że kiedyś spotka starszą panią. - Wczoraj wyjechała ze swoim adoratorem do Palm Springs. Prowadzi życie o wiele barwniejsze niż ja. Roześmiała się. Od rozstania z Philem nie była na żadnej randce, ale teraz podniecała ją myśl o podróży, a Jeff cieszył się razem z nią. Uznał, że wyprawa śladami Lilii to wspaniały pomysł, i chętnie wybrałby się z Sarah. - A tak przy okazji, jak układa ci się z Marie-Louise? - Jak zwykle - odparł. - Moja partnerka reprezentuje bardziej francuski punkt widzenia. Uważa, że życie bez kłótni jest jak jajko bez soli. Jeśli tak, chętnie przeszedłbym na dietę bezsolną, ale wydaje mi się, że Marie-Louise czuje się niekochana, jeśli przez cały czas się nie kłócimy. Bez wątpienia darzył Francuzkę sporym uczuciem, ale życie u jej boku było prawdziwym wyzwaniem. Jeśli tylko się z nią w czymś nie zgadzał, groziła, że odejdzie. Czasami wydawało mu się, że sprawia jej to przyjemność. Rodzina Marie-Louise postępowała dokładnie tak samo. Podczas wspólnych wizyt we Francji odnosił wrażenie, że przez cały dzień tylko trzaskają drzwiami. Tak samo zachowywali się wszyscy jej kuzyni, wujkowie i ciotki. Nigdy normalnie ze sobą nie rozmawiali. Ciągle na siebie krzyczeli.

- Myślę, że nie tyle reprezentuje francuski punkt widzenia, ile po prostu ma poważne problemy. Tak czy inaczej z pewnością nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Nawet nie chciał myśleć, że tak miałaby wyglądać reszta jego życia, mimo to wytrzymywał piekło przez czternaście lat. Sarah też się nie podobały katusze przyjaciela, ale skoro był z Francuzką, widać mu to odpowiadało. - Wydaje mi się, że podobnie było z tobą i Philem - powiedział, gdy skończyli kolację. Czuł się tak, jakby parował po zjedzeniu curry. - Po jakimś czasie człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja i zapomina, że może być inaczej. A tak przy okazji, miałaś z nim jakiś kontakt? - Od dwóch miesięcy się nie odzywa. W końcu się poddał. Dotrzymała słowa i nigdy więcej nie rozmawiała z Philem, a teraz już w ogóle za nim nie tęskniła. - Pewnie ma nową dziewczynę i też ją zdradza. Teraz zdaję sobie sprawę, że on po prostu taki jest. Wzruszyła ramionami. Wrócili do rozmowy na temat wyprawy do Francji. - Nie zapomnij przysłać mi kartki - powiedział, kiedy podrzucił młodą kobietę do domu. Podziękowała mu za kolację. Nie pocałował jej na dobranoc. Co prawda Sarah zerwała z Philem, ale Jeff wciąż był na dobre i na złe związany z Marie-Louise. Teraz raczej na złe, ale to w każdej chwili mogło się zmienić. Nidy nie wiedział, kogo ujrzy rankiem - Bambi czy Godzillę. Czasami zastanawiał się, czy towarzyszka życia nie ma dwóch przeciwstawnych osobowości. - Zadzwoń do mnie, gdyby w domu działo się coś, o czym powinnam wiedzieć, albo jeśli będzie potrzebna moja decyzja. Dała mu plan podróży, dwa takie same zostawiła w kancelarii i u Mimi. Miała zamiar jeszcze na lotnisku wypoży-

czyć francuską komórkę i obiecała, że od razu do niego zadzwoni oraz poda mu numer. Zabierała też ze sobą komputer na wypadek, gdyby biuro chciało się z nią skontaktować za pośrednictwem Internetu. - Nie martw się, spróbuj o wszystkim zapomnieć. Baw się dobrze, a po powrocie pomogę ci się wprowadzić. Będę wysyłał ci e-maile i informował na bieżąco o postępach prac. Wiedziała, że Jeff dotrzyma słowa. Dotychczas zawsze wiedziała, co dzieje się w domu, i nie było żadnych przykrych niespodzianek, tylko same dobre. Remont od początku szedł jak z płatka, jakby zarówno Lilii, jak i Stanley chcieli, żeby Sarah kupiła rezydencję przy Scott Street, chociaż prawdopodobnie każde z nich z innych powodów. Od początku czuła się tu jak u siebie w domu, a wprowadzenie się będzie prawdziwą przyjemnością. Postanowiła, że skorzysta z sypialni Lilii, i zamówiła nowiutkie ogromne łoże z bladoróżowym wezgłowiem. Mieli je dostarczyć zaraz po jej powrocie. - Bon voyage! - zawołał Jeff, gdy biegła schodami do swojego apartamentu. Odwróciła się, żeby mu pomachać, potem zniknęła. Odjechał, nie przestając o niej myśleć. Miał nadzieję, że Sarah dobrze będzie się bawić podczas podróży.

ROZDZIAŁ SlEDEMNASTY Samolot wylądował na lotnisku Charles'a de Gaulle'a o ósmej rano czasu europejskiego. Sarah potrzebowała godziny, żeby odebrać bagaże i przejść przez odprawę celną. O dziesiątej jechała Polami Elizejskimi taksówką i z promiennym uśmiechem na ustach rozglądała się wokół siebie. W samolocie przez jedenaście godzin dobrze spała, a teraz czuła się jak bohaterka jakiegoś filmu, jadąc przez Place de la Concorde z pięknymi fontannami, a potem przez Pont Alexandre III w stronę Hotel des Invalides, gdzie pochowany został Napoleon. Zatrzymała się w niewielkim hoteliku na lewym brzegu Sekwany, przy Boulevard St. Germain, w samym sercu Dzielnicy Łacińskiej. Jeff podał jej nazwę hotelu, który zarekomendowała Marie-Louise, i było to naprawdę idealne miejsce. Sarah zostawiła bagaże w pokoju i wybrała się na spacer po Paryżu. Wstąpiła do kawiarni na cafe filtre i zjadła samotnie kolację w jakimś barze. Następnego dnia przemierzyła Luwr i jak przyzwoita turystka popłynęła Bateau Mouche. Zwiedziła Notre Dame i Sacre-Coeur, podziwiała Operę. Była już w Paryżu, ale jakimś cudem tym razem wszystko bardziej jej się podobało. Nigdy nie czuła się taka nieskrępowana, wolna od wszelkich obowiązków. Była w Paryżu trzy dni, a potem wybrała się pociągiem do Dor-

dogne. Concierge z hotelu w Paryżu podał jej, gdzie może się zatrzymać. Powiedział, że to skromny, czysty, maleńki pensjonat. Nie miała nic przeciwko temu. Nie przyjechała tutaj, żeby bywać w wielkim świecie. Dobrze czuła się w samotności, nie przeszkadzała jej również słaba znajomość francuskiego, bo ludzie przez cały czas chętnie jej pomagali. Wysiadła z pociągu i pojechała taksówką do hotelu. Stary renault podskakiwał na wybojach. Wokół roztaczał się piękny krajobraz. Najwyraźniej była to kraina koni, bo po drodze mijali sporo stadnin. Młoda kobieta zauważyła też kilka chateaux, chociaż przeważnie były w kiepskim stanie. Zastanawiała się, czy tak samo będzie wyglądał zameczek Lilii, czy może został odrestaurowany. Nie mogła się doczekać, kiedy go zobaczy. Miała przy sobie starannie wypisaną nazwę. Podała ją recepcjoniście w hotelu. Kiwnął głową, powiedział coś po francusku, a potem pokazał mapę i łamaną angielszczyzną spytał, czy Sarah chce, żeby ktoś ją tam zawiózł. Powiedziała, że tak. Było późne popołudnie, Francuz obiecał, że zamówi jej na rano auto z kierowcą. Kolację zjadła w hotelu. Dostała foie gras z pobliskiego Perigord. Bardzo jej smakowało. Przygotowano też dla niej pieczone jabłka, sałatkę i ser. Po powrocie do pokoju zapadła się w puchowej pościeli i spała jak niemowlę do rana. Obudziła się, gdy promienie słońca wpadły przez okna. Wykąpała się w łazience z ogromną wanną i ubrała, a potem zeszła na parter na śniadanie, które składało się z cafe au lait i świeżo upieczonych croissantów. Brakowało jej tylko kogoś, z kim mogłaby dzielić radość, rozkoszować się pysznym jedzeniem i porozmawiać o pięknych widokach. Podziwiała cudowne krajobrazy, gdy zamówiony przez recepcjonistę kierowca wiózł ją do Chateau de Mailliard, w którym podczas pobytu we Francji mieszkała jej prababcia.

Do zamku jechali pół godziny. Po drodze Sarah widziała piękny kościół. Młody kierowca łamaną angielszczyzną wyjaśnił, że kościół kiedyś należał do chdteau. Potem jechali wolno wąską drogą. Nagle Amerykanka ujrzała zamek. Był ogromny. Miał wieżyczki, dziedziniec, a obok stało sporo budynków gospodarczych. Został wzniesiony w szesnastym wieku i był wyjątkowo piękny, chociaż właśnie prowadzono w nim prace remontowe. Wokół budynku ustawiono ciężkie rusztowania, a robotnicy kręcili się jak mrówki, tak samo jak przy Scott Street. - Nowa właściciel - wyjaśnił młody kierowca, wskazując palcem. - Remontować. Przytaknęła. Widocznie ktoś niedawno kupił zamek. - Bogaty łudź! Wino! Bardzo dobrze! Uśmiechnęli się do siebie. Nowy właściciel zamku dorobił się majątku na winie. Sarah wysiadła i rozejrzała się dookoła, ciekawa, jak wyglądają zabudowania gospodarcze i otoczenie. Zobaczyła sady i winnicę, a także dużą stajnię, ale ani śladu koni. W dawnych czasach musiało tu być naprawdę pięknie. Lilii miała szczęście do mieszkania w zdumiewających domach pomyślała młoda kobieta z uśmiechem - i wyjątkowy dar do znajdowania mężczyzn, którzy ją rozpieszczali. Ciekawe, czy prababka była tu szczęśliwa, czy może tęskniła za dziećmi, Alexandre'em i domem w San Francisco. Przebywała w innym świecie, z dala od Stanów, i chociaż Sarah nie miała dzieci, nie mogła sobie wyobrazić, żeby ktoś chciał je opuścić. Żaden z robotników nie zwrócił uwagi na Amerykankę, która prawie przez godzinę spacerowała wokół całej posiadłości. Bardzo chciałaby zajrzeć do środka, ale nie miała odwagi, więc w końcu stanęła w pewnej odległości i przyglądała się niezwykłej budowli. Nagle w oknie pojawił się jakiś mężczyzna i spojrzał na nią z wysoka. Zastanawiała się, czy jej nie przepędzą. Po kilku minutach wyszedł i wy-

raźnie zdziwiony zbliżył się do Sarah. Był wysoki i szpakowaty, miał na sobie sweter, dżinsy i buty robocze, ale nie wyglądał na robotnika. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że ma na nadgarstku ciężki, drogi złoty zegarek. - Puis-je vous aider, mademoiselle? - spytał uprzejmie. Obserwował ją przez chwilę. Wyglądała na niegroźną. Zastanawiał się, czy to nie jakaś dziennikarka. Turyści rzadko zapuszczali się w te strony, częściej pojawiali się przedstawiciele prasy. - Przepraszam. Rozłożyła ręce z nieśmiałym uśmiechem. - Je ne parle pasfranęais. Potrafiła tylko powiedzieć, że nie mówi po francusku. - Jestem Amerykanką - wyjaśniła. Przytaknął. - W czym mogę pani pomóc, mademoiselle? - spytał ponownie, tym razem po angielsku. - Szuka pani kogoś? Mówił bezbłędnie, choć z wyraźnym akcentem. - Nie. - Potrząsnęła głową. - Po prostu chciałam zobaczyć chdteau. Jest piękne. Dawno, dawno temu mieszkała tu moja prababcia. - Była Francuzką? Sprawiał wrażenie zaintrygowanego. Był niezwykle przystojnym mężczyzną po pięćdziesiątce. Bacznie przyglądał się Sarah. - Nie, Amerykanką. Wyszła za mąż za markiza de Mail-larda. Miała na imię Lilii. Zabrzmiało to jak prezentacja. Uśmiechnął się, jakby próbował ją zachęcić. - Moja prababcia też tu mieszkała - wyjaśnił, wciąż uśmiechając się do swojej rozmówczyni. - Tak samo jak moja babcia i matka. Pracowały na zamku. Prawdopodobnie pani babcia zatrudniała moją. - Prawdę mówiąc, Lilii to prababcia - przypomniała mu Sarah.

Przytaknął. - Przepraszam, nie chciałabym się narzucać, po prostu postanowiłam zobaczyć, gdzie mieszkała. - Niewielu ludzi tu przyjeżdża - odrzekł, bacznie przyglądając się młodej kobiecie. W dżinsach i adidasach, ze swetrem przerzuconym przez ramię i długimi włosami splecionymi w warkocz wyglądała jak młoda dziewczyna. - Przez sześćdziesiąt lat chdteau miało okna zabite deskami - powiedział. - Kupiłem je w ubiegłym roku. Budynek był w opłakanym stanie. Nic przy nim nie robiono od wojny. Mamy mnóstwo pracy. Właśnie się wprowadzam. Sarah kiwnęła głową. - Ostatnio kupiłam jej dom w San Francisco. Jest ogromny, chociaż nie tak duży jak ten. Nikt w nim nie mieszkał od tysiąc dziewięćset trzydziestego roku, jeśli nie liczyć kilku pokoi na poddaszu. Mój pradziadek sprzedał dom, gdy żona opuściła go w czasie kryzysu w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku. Teraz go remontuję i po powrocie do Stanów mam zamiar się wprowadzić. - Pani prababka musiała lubić duże domy, mademoiselle, i bardzo bogatych mężczyzn. Taaak, cała Lilii. - Mamy ze sobą dużo wspólnego. Wygląda na to, że oboje remontujemy jej domy. Sarah wybuchnęła śmiechem, on również. - Mam nadzieję, że pani prababcia to doceni. Chciałaby pani wejść do środka i trochę się rozejrzeć? Był wyjątkowo gościnny. Sarah zawahała się, potem przytaknęła. Bardzo chciała obejrzeć wnętrza, żeby potem opowiedzieć o wszystkim Mimi, Jeffowi i matce. - Zajmę tylko kilka minut. Nie chciałabym sprawiać kłopotu. Moja babcia przyjechała tu wiele lat temu, ale tak jak pan powiedział, wszystkie okna były pozabijane deskami. Dlaczego tak długo nikt tu nie mieszkał?

- Markiz nie miał dzieci, a więc i spadkobierców. Po wojnie ktoś kupił zamek, ale wkrótce sam umarł, a w jego rodzinie rozpoczęły się kłótnie. Żarli się ze sobą przez dwadzieścia lat, a tutaj nikt nie mieszkał. Z czasem ludzie, którzy chcieli się tu wprowadzić, wymarli, pozostałym już nie zależało. Wystawili zamek na sprzedaż, ale przez długie lata nikt nie był tak głupi, żeby go kupić. Idąc, śmiał się i pozdrawiał robotników. Pomieszczenia w chateau były przestronne, wysokie i mroczne. Okazałe schody prowadziły na najwyższe piętra. Na wszystkie strony rozchodziły się długie korytarze, w których pewnie wisiały kiedyś portrety przodków. Teraz przy ścianach leżały zrolowane dywany, a kinkiety czekały na świeczki. Gdy weszli głębiej, Sarah ujrzała wysokie okna, które wpuszczały do środka promienie słońca. Przyszło jej na myśl, że dom w San Francisco jest o wiele mniejszy, ale za to ładniejszy i jaśniejszy. Tu było mroczno jak w jaskini. Życie Lilii we Francji musiało wyglądać zupełnie inaczej niż w Stanach. Ciekawe, czy była szczęśliwa z markizem. Nowy właściciel chateau poprowadził Sarah na piętro, pokazał jej ogromne sypialnie, kilka bibliotek wciąż wypełnionych książkami i salon z kominkiem, w którym mógłby się zmieścić wysoki mężczyzna. Potem wyciągnął rękę, jakby nagle coś sobie przypomniał. - Przepraszam, że jestem taki nieuprzejmy. Nazywam się Pierre Pettit. Uścisnął jej rękę, a ona podała mu swoje imię i nazwisko. - Nie jestem markizem de Mailliard - zażartował. - Jesteś prawnuczką markizy, a ja prawnukiem wieśniaczki i wnukiem kucharki. Moja matka w młodości była pokojówką. Kupiłem ten zamek, bo kobiety z mojej rodziny pracowały w nim tak długo, jak mieszkali tu Mailliardowie. Moi przodkowie byli chłopami pańszczyźnianymi. Doszed-

łem do wniosku, że skoro nie ma już Mailliardów, czas, aby w zamku zamieszkali Pettitowie. Wieśniacy są silniejsi i w końcu to oni będą rządzić światem. - Roześmiał się. -Bardzo się cieszę, że cię poznałem, Sarah Anderson. Napijesz się wina? Zawahała się. Po chwili wprowadził ją do ogromnej kuchni, która wciąż była reliktem przeszłości. Jeszcze jej nie odrestaurowano. Piec miał przynajmniej osiemdziesiąt lat i bardzo przypominał ten, który właśnie wyrzuciła. Sarah nie wiedziała, że Pierre Pettit jest jednym z największych handlarzy wina we Francji. Eksportował je niemal do wszystkich zakątków świata, głównie do Stanów. Zdjął butelkę ze stojaka. Młoda kobieta nie kryła zdziwienia, gdy zobaczyła nazwę i rocznik. Otwierał butelkę wina Chateau Margaux 1968. - W tym właśnie roku się urodziłam - powiedziała z nieśmiałym uśmiechem, przyjmując kieliszek. - Powinno chwilę pooddychać - wyjaśnił. Potem pokazał jej resztę chateau. Pół godziny później wrócili do starej kuchni. Kiedyś musiała być piękna, ale teraz wyglądała bardzo posępnie. Podczas zwiedzania zamku Pierre zapoznał Sarah ze swoimi planami i pytał ją o dom w San Francisco. Powiedziała mu, co robi i jak bardzo ją to cieszy, potem zaintrygowała go historią Lilii. - To dziwne, że zostawiła dzieci, prawda? Nie mam potomstwa, ale nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek kobieta mogła to zrobić. Pewnie twoja babcia nienawidzi swojej matki. - Nie sądzę. Nigdy o niej nie mówi i niewiele wie. Miała sześć lat, gdy Lilii odeszła. - Musiała złamać mężowi serce - powiedział ze współczuciem. - Chyba tak. Żył jeszcze piętnaście lat, ale babcia twierdzi, że po stracie fortuny i żony stał się odludkiem, a w końcu zmarł z żalu.

Pierre Pettit potrząsnął głową i upił wina. - Kobiety czasem robią takie rzeczy - powiedział, spoglądając na młodą prawniczkę. - Potrafią być bez serca. Dlatego nigdy się nie ożeniłem. Poza tym wolę mieć serce złamane przez wiele kobiet niż przez jedną. Po tych słowach wybuchnął śmiechem, Sarah również. Nie wyglądał na mężczyznę ze złamanym sercem, raczej na kogoś, kto sam łamie serca, co więcej, robi to z prawdziwą przyjemnością. Był bardzo atrakcyjny, sympatyczny i wyraźnie świetnie sobie radził w interesach. Teraz poświęcił fortunę na odrestaurowanie chateau. - Sądzę, że chętnie kogoś poznasz - powiedział zamyślony. - Moją babcię. Była kucharką u twojej prababci. Teraz ma dziewięćdziesiąt trzy lata i jest bardzo słaba. Nie chodzi, ale wszystko pamięta z najdrobniejszymi szczegółami. Chciałabyś ją poznać? - Tak, bardzo. Oczy Sarah błysnęły na tę myśl. - Mieszka pół godziny drogi stąd. Zawieźć cię tam? -spytał, odstawiając kieliszek i uśmiechając się do niej. - To chyba zbyt wielki kłopot. Mam kierowcę, wystarczy, jeśli podasz nam adres. - Nie bądź głupia. Nie mam tu nic do roboty. Mieszkam w Paryżu, przyjechałem na kilka dni, żeby sprawdzić postęp prac. Zgodnie z przewidywaniami remont miał trwać jeszcze dwa lata. Zaczął się rok temu. - Zawiozę cię. Z przyjemnością zobaczę się z babcią. Zawsze narzeka, że za rzadko przyjeżdżam. Jesteś dobrą wymówką. Nie mówi po angielsku, więc będę twoim tłumaczem. Energicznym krokiem pokonał korytarz i schody. Młoda kobieta szła za nim, podekscytowana, że go spotkała i teraz zobaczy się z kobietą, która znała Lilii. Po cichu liczyła, że babcia Pierre'a rzeczywiście ma dobrą pamięć. Dzięki

temu po powrocie do domu Sarah mogłaby ofiarować Mimi prezent - opowieść o jej matce. Francuz wyprowadził ją na dziedziniec i powiedział, że za chwilę wróci. Podjechał po pięciu minutach pięknym samochodem - czarnym rollsem kabrioletem. Przodkowie Pierre'a mogli być chłopami pańszczyźnianymi, ale on wyraźnie nie narzekał na brak pieniędzy. Sarah usiadła obok niego, wcześniej wyjaśniwszy swojemu kierowcy, że właściciel zamku odwiezie ją do hotelu. Próbowała zapłacić, ale taksówkarz powiedział, że jego usługi zostaną wliczone w rachunek. Chwilę później ona i Pierre pędzili przed siebie. Rozmawiali o jej pracy i życiu w San Francisco. Sarah powiedziała, że jest prawniczką, a Pierre spytał, czy ma męża. Odparła, że nie. - Jesteś jeszcze młoda - powiedział z uśmiechem. - Zdążysz wyjść za mąż. Natychmiast podjęła wyzwanie. Spodobał jej się, był bardzo miły. Co więcej, prawdziwą przyjemność sprawiała młodej kobiecie jazda rollsem przez wiejskie okolice Francji. W piękny kwietniowy dzień jechała wspaniałym autem z niezwykle przystojnym mężczyzną, właścicielem ogromnego chateau. Chwilami wciąż nie mogła w to uwierzyć. - Dlaczego uważasz, że wyjdę za mąż? Ty się nie ożeniłeś. Dlaczego ja miałabym zmieniać stan cywilny? - Ach... czyżbyś była jedną z nich? Niezależnych kobiet? Dlaczego nie chcesz wyjść za mąż? Z prawdziwą przyjemnością toczył z nią potyczkę. Wyraźnie lubił kobiety. Była pewna, że one go ubóstwiają. - Nie potrzebuję męża. Odpowiada mi samotność -oznajmiła beztrosko. - Nieprawda - zaoponował, zadowolony z siebie. - Godzinę temu siedziałaś w starym samochodzie i nie miałaś z kim pogadać. Podróżujesz po Francji sama. Teraz jesteś w rolls-roysie, rozmawiasz ze mną, śmiejesz się i patrzysz na ładne rzeczy. Czy to nie lepsze?

- Przecież nie wyszłam za ciebie za mąż - przypomniała. - i obojgu nam z tym dobrze, nie sądzisz? Roześmiał się. Podobała mu się słowna potyczka. Amerykanka też. Była inteligentna i miała cięty język. - Może masz rację. A dzieci? Nie chcesz mieć dzieci? Pokręciła przecząco głową i spojrzała na niego. - Dlaczego? Ludzie przeważnie się cieszą, gdy mają dzieci. - Ciężko pracuję, więc chyba nie byłabym dobrą matką. Nie poświęcałabym im zbyt dużo czasu. Wygodna wymówka. - Może za ciężko pracujesz - zasugerował. Mówił jak Stanley, chociaż był zupełnie innym człowiekiem. Kochał przyjemności i zabawę, nie tylko pracę. Umiał korzystać z życia, czego nigdy nie nauczył się Stanley. - Może - odparła. - A ty? Żeby mieć to wszystko, też musisz bardzo ciężko pracować. Na pewno nie odziedziczył majątku, lecz na niego zapracował. - Czasami ciężko pracuję - odparł ze śmiechem. - A czasami doskonale się bawię. Lubię i jedno, i drugie, każde w swoim czasie. Muszę ciężko pracować, żeby móc się dobrze bawić. Mam na południu piękną łódź. Jacht. Lubisz łodzie? - Dawno nie pływałam. Od czasu studiów, kiedy żeglowała z przyjaciółmi na Martha's Vineyard, ale z pewnością łodzie, którymi wówczas pływała, w niczym nie przypominały jego jachtu. Kilka minut później dotarli do domu babci Pierre'a. Była to maleńka, ładna, ogrodzona płotem chatka, bardzo dobrze utrzymana, z różami na froncie i maleńką winnicą na tyłach. Pierre wysiadł i otworzył Sarah drzwi. Czuła się jak w kinie - na filmie, który pokazywał jej życie, a ona występowała w roli głównej. Francuz zadzwonił do drzwi. Na ich spotkanie wyszła

kobieta, która wycierała ręce w fartuszek. Przez chwilę rozmawiała z Pierre'em, a potem wskazała za dom. Była to opiekunka babci. Poszli w głąb małego domku. Sarah zwróciła uwagę na śliczne antyki i ładne jasne zasłony w oknach. Chatka była mała, ale babcia Pierre'a miała wszystko, czego potrzebowała. Siedziała w ogrodzie na wózku inwalidzkim, spoglądając na winnice i krajobraz w oddali. Przez całe życie mieszkała w tym zakątku świata. Przed wielu laty wnuk kupił staruszce ten domek, który dla niej był prawdziwym pałacem. Na widok Pierre'a w oczach kobiety pojawiła się radość. - Bonjour, Pierre! - zawołała. Uśmiechnęła się do Sarah, ucieszona również i jej widokiem. Wyraźnie była zadowolona, że ma gości. Uwielbiała wnuka i była z niego bardzo dumna, czego nawet nie próbowała ukrywać. - Bonjour, Mamie. Przedstawił jej młodą kobietę i wyjaśnił, po co przyjechała. Staruszka przyjrzała się Amerykance z zainteresowaniem, po czym wydała kilka okrzyków i kilkakrotnie kiwnęła głową, jakby witała niecodziennego gościa. Potem długo z ożywieniem rozmawiała z wnukiem. W trakcie ich pogawędki pojawiła się opiekunka, która przyniosła ciasteczka, nalała lemoniadę i zostawiła karafkę na pobliskim stoliku na wypadek, gdyby mieli ochotę na więcej. Ciasteczka były naprawdę pyszne. Po dłuższej chwili Pierre odwrócił się do Sarah i przyciągnął bliżej oba krzesła. - Moja babcia dobrze znała twoją prababcię i zawsze bardzo ją lubiła. Twierdzi, że była śliczną kobietą. Gdy Lilii przyjechała do Francji, moja babcia miała zaledwie siedemnaście lat i pracowała jako pomoc kuchenna. Twoja prababcia była dla niej bardzo miła. Podczas rozmowy staruszka określała Lilii mianem „Madame la Marąuise".

- Kilka lat później dzięki Lilii moja babcia została kucharką. Nie wiedziała, że jej pani ma dzieci, póki pewnego dnia nie zobaczyła, jak markiza ogląda w ogrodzie ich zdjęcia i płacze. Jeśli nie liczyć tej jednej chwili, twoja prababcia wiodła życie wolne od trosk. Miała pogodną naturę i uwielbiała swojego męża. Był od Lilii kilka lat starszy i szczerze ją ubóstwiał. Podobno byli bardzo szczęśliwi. Markiz przy żonie wciąż się śmiał. Potem pojawili się Niemcy. Nikt nie mógł się z tym pogodzić, zwłaszcza że zajęli stajnie i część zamku. W budynkach gospodarczych kręcili się żołnierze, którzy czasami byli chamscy i często kradli jedzenie z kuchni. Twoja prababcia była dla nich miła, chociaż wyraźnie nie darzyła ich sympatią. Pod koniec wojny Lilii ciężko się rozchorowała. W tym czasie brakowało lekarstw, a ona czuła się coraz gorzej. Markiz szalał z rozpaczy. Mogła to być gruźlica albo zapalenie płuc -dodał cicho Pierre. Oboje brali udział w interesującym spektaklu. Sarah wyobraziła sobie, jak Lilii płacze nad zdjęciami Mimi i jej brata. Jak się okazało, syn rozstał się z tym światem w tym samym roku co matka, tuż przed końcem wojny. Alexandre również. Trudno sobie wyobrazić, jak Lilii przeżyła tyle lat bez żadnych wieści o dzieciach czy ludziach, których kiedyś kochała. Rzuciła ich wszystkich dla markiza, zamknęła za sobą drzwi przeszłości i nigdy więcej ich nie otworzyła. - Z opowieści babci wynika, że Lilii umarła młodo -ciągnął Pierre. - Po jej śmierci markiz był niepocieszony. Prawdopodobnie przez całą wojnę działał w ruchu oporu, ale nikt nie był tego stuprocentowo pewny. Po śmierci żony zaczął coraz częściej znikać. Być może wykonywał jakieś tajne zadania w pobliżu miejsca zamieszkania albo w innych dystryktach. Pewnej nocy Niemcy zastrzelili go niedaleko stąd. Podobno próbował wysadzić w powietrze jakiś pociąg, ale moja babcia nie wie, czy to prawda. Był dobrym człowiekiem i z pewnością nie zabijałby ludzi

może z wyjątkiem Niemców. Jej zdaniem dał się zastrzelić, bo był pogrążony w smutku po śmierci żony. Oboje zostali pochowani na cmentarzu w pobliżu chdteau. Jeśli chcesz, mogę cię tam zabrać zaproponował. Sarah przytaknęła. - Babcia mówi, że okoliczna ludność bardzo ich żałowała. Hitlerowcy zatrzymali na zamku całą służbę i zmuszali ludzi do ciężkiej pracy. Po śmierci markiza do chdteau wprowadził się niemiecki komendant. Potem Niemcy odeszli. Po wojnie cała służba się porozchodziła, a okna zamku zabito deskami. W końcu ktoś go kupił... resztę już znasz. Co za zdumiewająca historia! - westchnął Pierre. Młoda kobieta w podziękowaniu uścisnęła dłoń staruszki. Babcia Pierre'a kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Rzeczywiście miała dobrą pamięć. Teraz Sarah po powrocie do domu będzie mogła opowiedzieć Mimi o życiu Lilii we Francji i o jej ostatnich dniach. - Dziękuję... merci - powtórzyła, wciąż ściskając ręce Francuzki. Staruszka była jedynym ogniwem, łączącym ją w tej chwili z prababcią, która pewnego dnia zniknęła bez śladu. Z kobietą, którą kochało dwóch mężczyzn, co więcej, obaj darzyli ją tak ogromną miłością, że zmarli, nie mogąc pogodzić się z jej odejściem. Należała do obu, mimo to nie zapominała o sobie. Przypominała pięknego ptaka, którego można kochać i podziwiać, ale nie sposób zamknąć w klatce. Przez chwilę wszyscy troje siedzieli w milczeniu, pogrążeni w zadumie. Nagle Francuzka zmarszczyła czoło i zaczęła coś mówić. Po wysłuchaniu słów staruszki Pierre kiwnął głową, a potem z żalem odwrócił się do Sarah. - Babcia przypomniała sobie coś jeszcze o dzieciach Lilii. Często widziała, jak jej pani pisuje listy, być może właśnie do nich. Chłopiec, który chodził na pocztę, mówił, że korespondencja, którą markiza wysyłała do Ameryki, za-

wsze wracała. Oddawał listy osobiście Madame la Mar-ąuise, a ona ze smutkiem wkładała je do małej szkatułki, gdzie leżały powiązane wstążeczkami. Po śmierci markizy, podczas porządkowania rzeczy po zmarłej, babcia znalazła szkatułkę i zaniosła markizowi. Kazał ją wyrzucić i babcia wykonała jego polecenie. Nie jest pewna, ale sądzi, że była to zwracana korespondencja do dzieci. Widocznie przez te wszystkie lata Lilii próbowała się z nimi skontaktować, ale ktoś odsyłał jej listy, nawet ich nie otwierając. Może poprzedni mąż, ojciec dzieci? Musiał być na nią bardzo zły. Ja na jego miejscu też nie byłbym zbyt szczęśliwy. Żadne z nich nie mogło zrozumieć, jak z miłości do kogoś innego można porzucić męża i dwójkę dzieci, ale babcia Pierre'a twierdziła, że nigdy w życiu nie widziała ludzi, którzy bardziej by się kochali. Taka miłość może tłumaczyć porzucenie dzieci. Sarah zastanawiała się, czy Lilii potem tego żałowała. Mogłyby o tym świadczyć łzy wylewane nad zdjęciami i zwracane listy. Jednak koniec końców miłość do markiza okazała się silniejsza. Najwyraźniej było to jedno z tych uczuć, które są sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Lilii zrezygnowała z dotychczasowego życia i poszła za markizem, zostawiając wszystko i wszystkich, nawet dzieci. Zmarła, nigdy ich więcej nie widząc, co musiało być dla niej potwornym ciosem. Dla Mimi również. Pierre jeszcze przez chwilę rozmawiał z babcią, a potem zaczęli się zbierać do wyjścia. Sarah ponownie gorąco podziękowała staruszce. To był zdumiewający dzień. Zgodnie z propozycją Pierre w drodze powrotnej zabrał Amerykankę na cmentarz. Bez trudu znaleźli mauzoleum Mailliardów. Tam właśnie spoczywał Armand, markiz de Mailliard, i Lilii, markiza de Mailliard. W chwili śmierci on miał czterdzieści cztery lata, ona trzydzieści dziewięć. Markiz zginął osiemdziesiąt dni po śmierci żony. Po wysłuchaniu całej historii i wyjściu z cmentarza Sarah odczuwała smutek. Zastanawiała się, jak często Lilii płakała z tęskno-

ty za opuszczonymi dziećmi, była również ciekawa, dlaczego markiz i markiza nie mieli swojego potomstwa. Sarah sporo już teraz wiedziała, mimo to doszła do wniosku, że prababcia na zawsze pozostanie dla nich wszystkich tajemnicą. Co nią kierowało? Kim była? Co naprawdę czuła? Co się dla niej liczyło? Za czym tęskniła? Odpowiedzi na te pytania zabrała ze sobą do grobu. Najwyraźniej bardzo kochała markiza. Spotkała go na przyjęciu w konsulacie w San Francisco tuż przed kryzysem. Nikt nie wiedział i na zawsze już pozostanie tajemnicą, jak, kiedy i dlaczego postanowiła z nim uciec. Może była nieszczęśliwa z Ale-xandre'em, choć on wyraźnie ją uwielbiał. Jedno można o niej powiedzieć z całą pewnością - była kobietą pełną pasji i tajemnic. Sarah po powrocie miała zamiar powiedzieć Mimi o listach matki. - Wydaje mi się, że zakochałem się w twojej prababci -drażnił się Pierre z młodą kobietą, gdy odwoził ją do hotelu. - Musiała być niezwykła, ale i niebezpieczna. Obaj panowie namiętnie ją kochali i obu doprowadziło to do zguby. Nie potrafili bez niej żyć - powiedział, zerkając na Sarah. - Jesteś tak samo niebezpieczna jak ona? - spytał, rzucając jej wyzwanie. - Nie. Sarah uśmiechnęła się do Pierre'a. Dzięki niemu jej przyjazd do Francji nabrał większych rumieńców. Miała wrażenie, że to przeznaczenie. Spotkanie z Pierre'em było cudownym darem losu. - Może jednak tak - powiedział, gdy podjeżdżali pod hotel. Sarah podziękowała mu za życzliwość oraz za to, że przez cały dzień wszędzie ją obwoził. - Nigdy nie dowiedziałabym się tak dużo, gdybym nie spotkała twojej babci. Bardzo dziękuję, Pierre. Była mu naprawdę wdzięczna. - Ja też miło spędziłem czas i poznałem wspaniałą hi-

storię - powiedział cicho. - Babcia nigdy wcześniej mi o tym nie opowiadała. Wszystko wydarzyło się, zanim przyszedłem na świat. Francuz wysiadł z auta i wyciągnął rękę do Sarah. - Jutro wracam do Paryża. Zechciałabyś zjeść ze mną dzisiaj kolaq'ę? Jest tu tylko miejscowe bistro, ale całkiem nieźle gotują. Byłbym bardzo zadowolony, gdybyś dotrzymała mi towarzystwa, Sarah. Świetnie się dzisiaj z tobą bawiłem. - Ja też. Jesteś pewien, że nie masz mnie jeszcze dosyć? Młoda kobieta czuła, że już nadużyła jego gościnności, i nie chciała przekroczyć pewnych granic. Wybuchnął śmiechem. - Jeszcze nie. Jeśli będę tobą zmęczony, po prostu odwiozę cię do hotelu. - W takim razie bardzo chętnie. - Świetnie. Przyjadę po ciebie o ósmej. Poszła do pokoju i położyła się na łóżku. Tyle rzeczy chciała przemyśleć. Wciąż wracała do historii Lilii. Pierre wieczorem powiedział to samo. Pobliskie bistro było skromne, a jedzenie proste, ale smaczne. Pierre przywiózł własną butelkę wina. Opowiadał Sarah o swoich podróżach i przygodach na jachcie, którym opłynął świat. Był ciekawym rozmówcą i zabawnym towarzyszem. Spędzili uroczy wieczór. On był o piętnaście lat od niej starszy, ale prezentował młodzieńcze podejście do życia - może dlatego, iż nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci. Powiedział, że sam wciąż jest bardzo dziecinny. - A ty, moja droga - zrugał ją przy resztkach wina z następnego doskonałego rocznika - jesteś zbyt poważna. Powinnaś częściej się bawić i traktować życie z przymrużeniem oka. Za ciężko pracujesz i zbyt dużo wysiłku wkładasz w remont nowego domu. Kiedy się bawisz? Po chwili zastanowienia wzruszyła ramionami. - W ogóle się nie bawię. Całą moją zabawą jest dom.

Masz rację, chyba rzeczywiście czerpię z życia zbyt mało przyjemności. Z pewnością Pierre'a nie można było oskarżyć o to samo. - Życie jest krótkie. Powinnaś zacząć się bawić. - Dlatego jestem we Francji. Po powrocie wprowadzę się do domu Lilii - wyznała z radością. - To nie jest dom Lilii. To twój dom. Dom Sarah. Ona sama decydowała o swoim życiu, robiła to, co chciała, niezależnie od tego, kogo w ten sposób raniła albo musiała porzucić. Dobrze wiedziała, czego chce, i zawsze to dostawała. Świadczy o tym całe jej życie. Na pewno była wyjątkowo piękna, ale też z pewnością nie można odmówić jej potwornego egoizmu. Wygląda na to, że mężczyźni zawsze zakochują się po uszy w egoistkach, a nie w kobietach życzliwych, miłych albo w tych, które byłyby dla nich dobre. Nie bądź za dobra, Sarah... bo ktoś cię zrani. Zastanawiała się, czy Pierre został kiedyś zraniony, czy raczej sam ranił. Tak czy inaczej chyba dobrze scharakteryzował Lilii. W końcu opuściła dzieci i męża. - Kto czeka na ciebie w Stanach? - spytał Pierre, gdy Sarah pogrążyła się w zadumie. - Babcia, mama, przyjaciele. Mówiąc to, miała na myśli Jeffa. - Czy to brzmi bardzo żałośnie? Pierre sam już wcześniej się domyślił, że w życiu młodej kobiety nie ma żadnego mężczyzny. Uznał to za smutne, zważywszy na jej wygląd i wiek. - Nie, raczej bardzo słodko. Aż za słodko. Myślę, że powinnaś być mniej miła dla swoich facetów. - Nie mam faceta. Śmiała się z jego słów. - Będziesz go miała. Na pewno pojawi się odpowiedni. - Przez cztery lata miałam nieodpowiedniego - szepnęła.

Między nią a Pierre'em zaczynała się rodzić przyjaźń. Polubiła go, chociaż wyczuwała, że jest typem playboya. Był dla młodej kobiety miły i traktował ją trochę jak ojciec. - Nie powinno się tak długo trzymać nieodpowiedniego faceta. Na czym najbardziej ci zależy? Brał Sarah pod swoją opiekę. Była niewinną istotą, a on, jak święty Mikołaj, pytał o jej życzenia. - Sama nie wiem, czego pragnę. Miłego towarzystwa, przyjaźni, śmiechu, miłości, kogoś, kto patrzy na pewne sprawy tak samo jak ja, kto mnie nie zrani ani nie zawiedzie... kto będzie mnie dobrze traktował. Bardziej zależy mi na życzliwości niż namiętności. Chcę mieć kogoś, kto będzie mnie kochał i kogo ja pokocham. - Masz duże wymagania - powiedział poważnie. - Jestem jednak pewien, że uda ci się to wszystko znaleźć. - Udaje mi się znaleźć wszystkie te cechy, ale u żonatych facetów - wyznała. - W czym problem? Mnie to nie przeszkadza - powiedział i oboje wybuchnęli śmiechem. Wierzyła, że Pierre powiedział prawdę. Bez wątpienia czasami zmieniał się w niegrzecznego chłopca. Był zbyt przystojny, żeby postępować inaczej, i wystarczająco bogaty, żeby móc bezkarnie robić, co mu się podoba. - Jestem człowiekiem z zasadami - powiedział ni z tego, ni z owego. - Gdyby nie to, powaliłbym cię na podłogę i namiętnie się z tobą kochał. Żartował, ale nie do końca, i młoda kobieta dobrze o tym wiedziała. - Ale gdybym to zrobił, Sarah, wyrządziłbym ci ogromną krzywdę, a wtedy po powrocie do Stanów byłabyś smutna. Nie chcę tego. To zepsułoby ci całą podróż. Chcę, żebyś wróciła szczęśliwa powiedział, spoglądając na Amerykankę dobrodusznie. Próbował ją ochraniać, co rzadko mu się zdarzało. - Ja też. Dziękuję, że byłeś dla mnie taki miły.

Gdy to mówiła, w jej oczach pojawiły się łzy. Pomyślała o Philu i jego grzeszkach. Pierre był człowiekiem życzliwym. Prawdopodobnie dlatego kochają go wszystkie kobiety, niezależnie od tego, czy są mężatkami, czy nie. - Znajdź sobie kogoś dobrego, Sarah. Zasługujesz na to -szepnął. - Nie trać więcej czasu na nieodpowiednich facetów. Następnym razem poszukaj kogoś dobrego - radził jak przyjaciel. - Czuję, że ci się uda. - Chciałabym, żebyś miał rację. Stanley powtarzał jej, żeby nie marnowała życia, zbyt ciężko pracując, teraz Pierre mówił, żeby znalazła dobrego mężczyznę. Obaj zachowywali się jak nauczyciele, których życie postawiło na jej drodze, żeby mogła odrobić jakąś lekcję. - Chciałabyś jutro wrócić ze mną do Paryża? - spytał, odwożąc ją do hotelu. - Miałam zamiar wracać pociągiem - odparła z pewnym wahaniem. - Nie bądź niemądra, w towarzystwie tylu śmierdzących ludzi? Chyba żartujesz. To długa droga, ale może być bardzo przyjemna. Będę szczęśliwy, jeśli pojedziesz ze mną -powiedział szczerze. - W takim razie zgoda, ale jesteś dla mnie za dobry. - Jeśli chcesz, jutro zatruję ci ostatnią godzinę naszej wspólnej podróży. Czy wtedy poczujesz się lepiej? - drażnił się z nią. Umówili się na następny dzień na dziewiątą rano, do Paryża powinni dojechać koło piątej po południu. Pierre miał wieczorem spotkanie z przyjaciółmi w stolicy, ale zaprosił Sarah na kolację na następny dzień. Mieli przyjemną podróż. Francuz po drodze zabrał współtowarzyszkę na lunch do wspaniałej restauracji, w której najwyraźniej wszyscy go znali, bo często się tam zatrzymywał w drodze do Dordogne. Godziny mijały jak minuty i zanim Sarah się zorientowała, była z powrotem

w hotelu. Pierre obiecał, że zadzwoni następnego dnia, pocałował ją w oba policzki i zniknął. Wchodząc do hotelu, Amerykanka czuła się jak Kopciuszek. Kareta z powrotem zamieniła się w dynię, odźwierni w trzy białe myszki, a ona poszła schodami do swojego pokoju, niosąc walizkę i zastanawiając się, czy ostatnie dwa dni zdarzyły się naprawdę. Dowiedziała się o Lilii wszystkiego, czego chciała, widziała chateau, grób prababci, a przy okazji zaprzyjaźniła się z Pierre'em. Podróż wyjątkowo jej się udała.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Do końca pobytu w Paryżu Sarah zwiedzała zabytki, kościoły, muzea, bywała w restauracjach i kawiarniach. Spacerowała ulicami, odkrywała parki, zaglądała do ogrodów i chodziła po sklepikach ze starociami. Robiła wszystko, co chciała robić w Paryżu, a gdy przyszła pora na powrót do Stanów, czuła się tak, jakby w stolicy Francji przebywała miesiąc. Pewnego wieczora Pierre zabrał ją na kolację do Tour d'Argent, a potem na dancing w Bain Douche. Nigdy w życiu tak świetnie się nie bawiła. Francuski przyjaciel był naprawdę cudowny i rzeczywiście zachowywał się jak playboy, ale nie w stosunku do niej. Gdy o czwartej w nocy podwiózł Sarah pod hotel, znów pocałował ją w oba policzki i powiedział, że bardzo chciałby się z nią jeszcze spotkać, ale wyjeżdża do Londynu na spotkanie z klientami. Obiecała, że przyśle mu zdjęcia domu Lilii w San Francisco, a jego poprosiła o fotografie chateau dla Mimi. Miał zadzwonić, jeśli będzie kiedyś w San Francisco. Gdy wymeldowała się z hotelu i jechała taksówką na lotnisko, czuła się, jakby opuszczała dom. Teraz rozumiała, dlaczego Marie-Louise tak bardzo chce tu wrócić. Paryż to czarodziejskie miasto, a Sarah uznała, że dwa tygodnie we Francji były najlepszym okresem w jej życiu, mimo że

przyjechała tu sama. Młodej kobiecie niczego nie brakowało, wręcz czuła się bogatsza. W uszach brzmiały jej słowa Pierre'a: „Po powrocie poszukaj sobie dobrego faceta". Łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale choć brakowało „dobrego faceta", miała siebie, co na razie wystarczało. Postanowiła, że wkrótce wróci do Paryża. Podczas całej wyprawy Jeff skontaktował się z nią tylko dwa razy. Najpierw zawiadomił ją o niewielkich problemach z elektryką, a potem poinformował o zmianie lodówki, bo ta, którą zamówili, nie przyszła, i miało jej nie być jeszcze przez kilka miesięcy. Jego e-maile były krótkie. Kancelaria w ogóle się nie odezwała. Sarah mogła powiedzieć, że miała prawdziwy urlop. Chociaż było jej smutno, że wyjeżdża, czuła, że jest gotowa do powrotu. Nie spieszyła się do pracy, ale nie mogła się doczekać, kiedy wprowadzi się do domu. Jeff twierdził, że jest gotowy i tylko na nią czeka. Wyleciała z lotniska Charles'a de Gaulle'a o czwartej i dotarła do San Francisco o szóstej wieczorem czasu miejscowego. Był piękny, ciepły kwietniowy dzień. Piątek. W poniedziałek miała się przeprowadzić, a we wtorek wrócić do pracy. Został jej weekend na spakowanie reszty rzeczy i zawiezienie części ich na Scott Street. Najbliższe noce chciała już przespać w rezydencji, chociaż firma zajmująca się przeprowadzkami zapowiadała się dopiero na poniedziałek pierwszego maja - tak jak obiecał Jeff, który wszystko za nią pozałatwiał. Bardzo chciała zobaczyć się z babcią, żeby jej wszystko opowiedzieć, ale z e-maila od Audrey wynikało, że Mimi wciąż jest w Palm Springs z George'em. Ku rozbawieniu Sarah jej matka pokochała współczesne sposoby komunikacji i uwielbiała wysyłać e-maile. Prawniczka była ciekawa, czy Audrey ma jakieś wieści od Toma, czy też ich przyjaźń spaliła na panewce. Duża odległość stanowi ogromną przeszkodę. Sarah próbowała podczas studiów

utrzymać taką znajomość i nie miała zamiaru ponownie ryzykować. Pojechała taksówką z lotniska do domu. Gdy stanęła w drzwiach, apartament wywarł na niej gorsze wrażenie niż zazwyczaj. Czuła się tak, jakby już w nim nie mieszkała. Nie mogła się doczekać przeprowadzki. Wszędzie stały pudła, które spakowała przed wyjazdem, a reszta rzeczy leżała na podłodze. Pracownicy Goodwill mieli przyjechać dopiero we wtorek i zabrać wszystko, co zostanie. Odnosiła wrażenie, że w ciągu sześciu miesięcy, które minęły od kupna domu, dojrzała. Tego wieczora zadzwoniła do matki i powiedziała, że wróciła. Audrey właśnie wychodziła, wybierała się na weekend do Carmel. Wyglądało na to, że ostatnio bardzo dużo podróżuje i świetnie się bawi. Mimi miała wrócić we środę. Sarah zaprosiła je do siebie na kolację na najbliższy weekend. Po wizycie w Dordogne miała babci dużo do opowiedzenia. Była zaskoczona, że tego wieczora Jeff nie dał znaku życia. Wiedział, iż wróciła, widocznie był zajęty. Dość wcześnie zasnęła, wciąż żyjąc według czasu europejskiego, i obudziła się o piątej nad ranem z typowymi objawami zmęczenia związanego ze zmianami stref czasu. Wzięła prysznic, ubrała się, zrobiła sobie kawę i o szóstej pojechała na Scott Street. Był cudowny, słoneczny poranek. Gdy weszła do domu, poczuła się, jakby już w nim mieszkała. Z radością obeszła swoje królestwo. Wszystkie światła działały, kanalizacja również. Panele błyszczały. Kuchnia była naprawdę wspaniała - jeszcze ładniejsza niż w projektach. Zmieniona lodówka bardzo przypadła młodej kobiecie do gustu. W następnym tygodniu chciała zacząć malować mniejsze pokoje. Większymi mieli się zająć zawodowi malarze. Do czerwca dom będzie prawie gotów. Resztę planowała wykańczać powoli, w miarę posiadanego czasu, a jednocześnie szukać mebli na aukcjach i wy-

przedażach. Taka forma zakupów zajmie więcej czasu, ale pozwoli na zmieszczenie się w budżecie, którego do tej pory tak dobrze pilnował Jeff, między innymi kupując wszystko w hurtowniach. Na razie można zaczekać z remontem windy, zwłaszcza że nie jest potrzebna. Natomiast konieczna była pomoc ogrodniczki, z której usług korzystali Jeff i Marie-Louise w Potrero Hill. Kobieta zdążyła już oczyścić cały teren, zasadzić kwiaty i żywopłot. - O kurczę! - powiedziała Sarah do siebie, siadając przy nowym stole kuchennym. - Jeszcze raz, o kurczę! Uśmiechnęła się od ucha do ucha. Uwielbiała swój nowy dom. Po dwóch godzinach zadzwonił dzwonek u drzwi. Zerknęła przez okno. Na schodach stał Jeff z dwoma kubkami ze Starbucks. - Co tu robisz tak wcześnie? - spytał, uśmiechając się do niej. Sprawiał wrażenie dziwnie spokojnego i szczęśliwego. Podał jej podwójne cappuccino z odtłuszczoną śmietanką, takie jak zawsze lubiła. - Żyję w innej strefie czasowej, na innej planecie. Zauważył jednak, że jest szczęśliwa. - Dobrze się bawiłaś? - Świetnie... kuchnia wygląda wspaniale - pochwaliła go, gdy wszedł z nią do środka i rozejrzał się. Poprzedniego dnia zatrudnił sprzątaczki, żeby po powrocie Sarah wszystko lśniło. Żartował, że jego firma oferuje pełny zakres usług. Sączyli kawę i prowadzili swobodną rozmowę. Nagle pół żartem, pół serio spytał, czy nie spotkała w Paryżu Marie-Louise. Sarah nie zrozumiała. - Wróciła? Nie za wcześnie na letnią wyprawę? - Rzuciła mnie. Mówiąc to, patrzył rozmówczyni prosto w oczy. - Rzuciła cię? - powtórzyła, zaskoczona. - Naprawdę

czy tylko znów postanowiła spędzić w Paryżu kilka tygodni? - Wyjechała na stałe do Francji. Sprzedajemy dom. Nie stać mnie na to, żeby go spłacić. Swoją część pieniędzy za dom chcę wykorzystać na odkupienie od Marie-Louise jej połowy interesu, czyli innymi słowy sprzedaję dom dla niej - powiedział z dziwnym spokojem. Sarah mogła tylko sobie wyobrazić, co czuje rozmówca. Trudno się rozstać po czternastu latach, ale chyba dość dobrze sobie radził. Zachowywał się, jakby poczuł ulgę. - Przykro mi - szepnęła. - Jak to się stało? - Powinniśmy to zrobić dawno temu. Marie-Louise od początku źle się tutaj czuła. Chyba również ze mną nie była zbyt szczęśliwa. Raczej nie... - Uśmiechnął się z lekką drwiną. - Inaczej wciąż by tu była. Wiedział, że to lepsze rozwiązanie, ale wciąż było mu przykro. Od Bożego Narodzenia ciągle się kłócili. Był tym zmęczony, dlatego właściwie się cieszył, że ma już wszystko za sobą. - Sądzę, że to nie ty stanowiłeś problem - pocieszała go Sarah. - Myślę, że Marie-Louise po prostu wcale nie chciała tu mieszkać. - Kilka lat temu zaproponowałem, że przeprowadzę się do Europy, ale takie rozwiązanie również jej nie odpowiadało. Po prostu musi być wiecznie nieszczęśliwa. I bardzo zła. Była zła do ostatniej chwili, a odchodząc, nawet trzasnęła drzwiami. Nie takiego rozstania pragnął. Nie umiała jednak postępować inaczej. Ludzie wychodzą z domu w różny sposób, niektórzy spokojnie, inni ze złością. - A co u ciebie? Spotkałaś w Paryżu mężczyznę swoich marzeń? - spytał z wyraźnym niepokojem. - Zawarłam przyjaźń. Opowiedziała mu o wizycie w chdteau de Mailliard, o spotkaniu z Pierre'em Pettitem i jego babcią, przekazała

też wszystko, co usłyszała. W jej myślach wciąż powracały słowa Francuza: „Po powrocie poszukaj sobie kogoś dobrego". Nie powiedziała o tym Jeffowi. Miał dość problemów, poza tym musiał się otrząsnąć po rozstaniu z Marie-Louise. Niedawno przechodziła przez to samo, gdy zerwała z Philem. - Świetnie się bawiłam - powiedziała cicho, kończąc cappuccino. Nie chciała rozwijać zbytnio tematu, zwłaszcza że podczas jej nieobecności Jeff przeżywał trudne chwile. - Tak przypuszczałem. Nie przysłałaś do mnie ani jednego e-maila. Uśmiechnął się smutno. To go trochę martwiło. - Starałam się wykorzystać każdą chwilę, poza tym myślałam, że jesteś bardzo zajęty. Po wypiciu kawy rozpoczęli wędrówkę po domu, żeby wszystko sprawdzić. Jeff pokazywał, co przybyło albo zostało zrobione. Naprawdę - zgodnie z obietnicą - udało mu się przygotować dom w dwa tygodnie. - Mam zamiar dzisiaj już tu nocować - pochwaliła się. Uśmiechnął się, widząc, iż jest szczęśliwa. Wyglądała lepiej niż przed wyjazdem. Cieszył się, że wróciła do domu. Tęsknił za nią, zwłaszcza ostatnio. Marie-Louise odeszła tydzień temu, ale nie chciał wcześniej informować o tym Sarah, zostawił tę wiadomość na jej powrót. Potrzebował czasu, żeby oswoić się z nową sytuacją. Wciąż dziwnie się czuł, gdy wracał do pustego domu. Jego dotychczasowa partnerka zabrała ze sobą wszystko, co chciała, resztę kazała mu zatrzymać albo sprzedać. Nie była zbyt przywiązana do pewnych rzeczy, do niego również. Teraz, po czternastu latach, musiał przystosować się do nowej rzeczywistości. W ciągu dwóch pierwszych wieczorów niemal bez przerwy śmiał się z siebie, bo zdał sobie sprawę, że brakuje mu kłótni. Stanowiły esencję ich związku. - Jakie masz na dzisiaj plany, Sarah?

- Chcę spakować trochę rzeczy i część ich tu przewieźć. Planuję też przetransportować swoje ubrania. Nie miała ich dużo. Większości już się pozbyła. Bezlitośnie przeprowadzała czystki i rezygnowała ze wszystkiego, czego nie potrzebowała lub nie chciała. - Pomóc ci? - spytał z nadzieją w głosie. - Proponujesz to z sympatii czy naprawdę masz ochotę mi pomóc? Wiedziała, że jest zajęty. - Naprawdę mam ochotę ci pomóc. Wcale nie był tak zajęty, jak myślała, a bardzo chciał jej pomóc. - W takim razie chętnie skorzystam z twojej oferty. Chciałabym przewieźć niezbędne rzeczy, żebym mogła dziś tu zostać. Nie chcę już nocować w swoim apartamencie. Na Scott Street przywieziono już jej nowe łóżko. Było wspaniałe i bardzo dziewczęce. Mogłaby w nim spać nawet Lilii. Pojechali razem do apartamentu Sarah, znieśli na parter pudła i całe naręcza ubrań, a potem cztery razy obrócili obydwoma samochodami, przewożąc ładunki. Na Scott Street wnieśli rzeczy do sypialni. Jeff poczuł się lepiej, chociaż chwilami miał problemy z koncentracją. - Jak sądzisz, czy jest szansa, że tym razem też wróci? -spytała Sarah, gdy jedli lunch. Umierała z głodu. Posiłki w San Francisco wypadały o dziewięć godzin później niż w Paryżu. Jeff prawie nic nie jadł. - Nie - zapewnił, bawiąc się kanapką, którą mu przygotowała. Ona zjadła swoją w ciągu dwóch minut. - Doszliśmy do wspólnego wniosku, że pora skończyć nasz związek. Powinniśmy zrobić to wiele lat temu. Chyba oboje byliśmy zbyt uparci i tchórzliwi, żeby się wycofać.

Cieszę się, że teraz się udało. W tym tygodniu wystawiam dom na sprzedaż. Wiedziała, że Jeff kochał swój dom i ciężko przy nim pracował, ale z pewnością uda się go sprzedać ze sporym zyskiem. Marie-Louise chciała dostać za niego jak najwięcej. - Gdzie będziesz mieszkał? - spytała Sarah z ciekawością. - Mam zamiar wynająć apartament w Pacific Heights, blisko biura. Tak będzie zdecydowanie lepiej. Poprzednio nie mógł urządzić biura w domu w Potrero Hill, bo klienci mieliby za daleko. - Może powinienem wprowadzić się do twojego apartamentu? - Nie bądź niemądry. Znienawidziłbyś go. Jest okropny. Z drugiej strony z jego meblami wyglądałby lepiej niż z jej. - Jutro chciałbym obejrzeć kilka mieszkań. Wybrałabyś się ze mną? - Bardzo chętnie. Nie myślisz o kupnie następnego domu? - Na razie nie. Najpierw muszę sprzedać ten, który mam, i zobaczyć, ile uda się za niego dostać. Po spłaceniu Marie-Louise powinno wystarczyć na kupno mieszkania, ale mi się nie spieszy. - To mądre rozwiązanie. Postępował rozsądnie i praktycznie, dobrze traktował Marie-Louise. Cały Jeff. Po południu pomógł Sarah przewieźć następne rzeczy, potem długo kręcił się po domu, więc zamówili na kolację chińszczyznę. Nazajutrz wybrali się razem obejrzeć apartamenty. - Jak minęła pierwsza noc? - spytał, gdy po nią przyjechał. Był uśmiechnięty i wyglądał lepiej niż poprzedniego dnia. - Świetnie. Bardzo mi odpowiada nowe łóżko, a łazien-

ka jest naprawdę cudowna. Do wanny mogłoby wejść dziesięć osób. Od początku czuła się tu jak u siebie w domu, chociaż wtedy były to tylko marzenia. Teraz stały się rzeczywistością. Po południu znaleźli apartament dla Jeffa. Mieszkanko było małe, ale funkq'onalne, czyste, w całkiem niezłym stanie i znajdowało się zaledwie o przecznicę od jego biura. Miało nawet niewielki balkonik. Od rezydencji przy Scott Street dzieliły je cztery przecznice. Idealna lokalizacja, chociaż chyba najmilszą niespodzianką był kominek. Po wyjściu Jeff wyznał, że dziwnie będzie się czuł w apartamencie po tylu latach mieszkania we własnym domu. Teraz musiał wrócić do siebie i zacząć się pakować. Zadzwonił do Sarah wieczorem. - Jak ci leci? - spytała życzliwie. - Dobrze. Pakowanie to przygnębiające zajęcie. Co będę mógł, sprzedam razem z domem, ale myślę, że wiele rzeczy trzeba będzie oddać na przechowanie. Architekt zakładał, że w końcu kupi następny dom, ale jeszcze nie teraz. Na razie było za wcześnie na cokolwiek. Sarah też chwilami trochę dziwnie się czuła. Na początku trochę ze sobą flirtowali, zdarzyły im się również namiętne pocałunki, od jakiegoś czasu byli dobrymi przyjaciółmi, a teraz nagle Jeff odzyskał wolność. Oboje powoli, ostrożnie posuwali się do przodu. Nie chcieli zniszczyć przyjaźni, zamieniając ją na romans, który mógł nie przetrwać albo zepsuć radość płynącą ze wspólnego towarzystwa. Jeff zadzwonił do Sarah dopiero we wtorek, do biura. Powiedział, że ma w pobliżu spotkanie i zaprasza ją na lunch. Umówili się o pierwszej w Big Four. Miał na sobie blezer i mokasyny. Wyglądał bardzo dobrze. Ona wpięła w klapę broszkę z domkiem. - Chciałem cię o coś spytać - powiedział od niechcenia w połowie lunchu.

Po to ją zaprosił. - Co sądzisz o randkach? Nie zrozumiała pytania. - Ogólnie czy konkretnie? W tej chwili chyba nawet nie bardzo pamiętam, jak to jest. Od czterech miesięcy, od zerwania z Philem, z nikim się nie spotykała, a wcześniej przez cztery lata chodziła na randki tylko z nim. - Trochę wyszłam z wprawy. - Ja też. Miałem na myśli konkretne randki. Nasze. - Nasze? - No dobrze, powiem jaśniej. Jeśli chcesz, możemy uznać ten lunch za naszą pierwszą randkę, ale bardziej chodzi mi o kolacje, wyprawy do kina, całowanie się... no wiesz, o wszystko to, co ludzie robią podczas takich spotkań. Uśmiechnęła się do Jeffa przez stół. Wyglądał na zdenerwowanego. Ujęła jego dłoń. - Prawdę mówiąc, chyba najbardziej odpowiadają mi pocałunki, ale kolacje i wyprawy do kina też mogą być miłe. - To dobrze - powiedział z wyraźną ulgą. - W takim razie czy uznajemy lunch za naszą pierwszą randkę, czy tylko za przedbiegi? - Jak chcesz. - Za przedbiegi. Myślę, że powinniśmy zacząć od kolacji. Może jutro? - Chętnie - powiedziała, uśmiechając się promiennie. -A masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór? - Nie chciałem zbyt naciskać ani sprawiać wrażenia niecierpliwego. - Świetnie ci idzie. - Cieszę się. Prawdę mówiąc, nie robiłem tego od czternastu lat, czyli od bardzo dawna. Wyszli z restauracji, trzymając się za ręce. Jeff podrzucił

ją do biura, a potem przyjechał po nią o ósmej wieczorem. Wybrał maleńką włoską restaurację przy Fillmore Street, niedaleko domu prawniczki. Kiedy ją odprowadził, zatrzymał się przed drzwiami i pocałował Sarah. - Chyba teraz możemy uznać, że mamy za sobą pierwszą oficjalną randkę. Zgodzisz się? - Zdecydowanie - szepnęła. Znów ją pocałował. Otworzyła drzwi, a wtedy pocałował ją po raz ostatni, wrócił do swojego samochodu i pojechał do domu, uśmiechając się od ucha do ucha. Doszedł do wniosku, że Marie-Louise, wracając do Paryża, wyświadczyła mu największą przysługę pod słońcem. Gdy Sarah szła powoli schodami do swojej nowej sypialni, ponownie przypomniała sobie słowa Pierre'a: „Poszukaj sobie dobrego faceta. Zasługujesz na to". Nie miała wątpliwości, że właśnie go znalazła.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

W pierwszą sobotę po przeprowadzce na Scott Street Sarah wydała uroczystą kolację. Nakryła w kuchni do stołu i zaprosiła Mimi, George'a, matkę oraz Jeffa. Postanowiła, że przedstawi go jako architekta, który pomaga jej przy odrestaurowywaniu domu. Tłumaczyłoby to jego obecność, a nie wymagało udzielania informacji, że są ze sobą. Ich związek dopiero się zaczął i młoda kobieta nie chciała jeszcze mówić o tym rodzinie, a to był prosty sposób zaprezentowania go mamie i babci. W piątek wieczorem wyznał jej przez telefon, że jest z tego powodu bardzo zdenerwowany. Zapewniła go, że matka nie będzie sprawiała kłopotów, babcia jest cudowna, a George łatwy we współżyciu. Jeffowi niewiele to pomogło. Bardzo chciał dobrze wypaść. W ciągu tygodnia mieli już trzy randki. Któregoś wieczora, gdy prawniczka zaczęła malować garderobę, architekt przyszedł z hinduską curry (dla niego ostrą, dla niej łagodną). Sarah miała włosy zaplamione różową farbą, więc Jeff ze śmiechem pokazał jej, jak trzeba to robić, a potem w końcu sam zabrał się do pracy. O jedzeniu przypomnieli sobie dopiero o północy, ale następnego ranka garderoba wyglądała fantastycznie. Farba w kolorze rozbielonego różu była naniesiona długimi, równymi pociągnięciami.

Nazajutrz Sarah przygotowała kolację dla dwojga. Rozmawiali o wszystkim, od filmów zagranicznych zaczynając, poprzez wystrój wnętrz, a na polityce kończąc. Nic nie zrobili, ale miło spędzili czas. W piątek Jeff zaprosił ją na kolację, a potem do kina, żeby „podtrzymać dobre tradycje związane z chodzeniem na randki" - jak wyjaśnił. Zjedli pyszny francuski posiłek w niewielkiej restauracji na Clement Street, a potem obejrzeli dobry thriller, który obojgu przypadł do gustu. Świetnie się bawili, a kiedy Jeff odwiózł ją do domu, długo się całowali. Chociaż spędzali ze sobą bardzo dużo czasu, wciąż posuwali się do przodu powoli i ostrożnie. W sobotę cały dzień spędzili razem przy Scott Street - najpierw malowali, a potem nakrywali do stołu na pierwsze przyjęcie. Sarah przygotowała udziec jagnięcy z ziemniakami i sałatką. Jeff kupił sernik i trochę francuskich ciasteczek. Stół wyglądał pięknie, gdy postawiła na nim flakon z kwiatami. Nie mogła się doczekać na matkę i Mimi. Chciała opowiedzieć im wszystko, czego dowiedziała się we Francji od babci Pierre'a. Pierwsi pojawili się Mimi i George. Staruszka jak zawsze sprawiała wrażenie szczęśliwej i słodkiej. Ucieszyła się, że mogła poznać Jeffa, i pochwaliła go, że tak bardzo pomaga jej wnuczce przy remoncie domu. Goście poszli prosto do kuchni, bo na razie można było usiąść tylko tam albo na łóżku w sypialni Sarah. Gdy Mimi ujrzała nową kuchnię urządzoną w miejscu dawnej spiżarni, zaklaskała. - Ojejku! Jak tu pięknie! Nigdy nie widziałam takiej ogromnej kuchni! Roztaczał się z niej widok na piękny, spokojny ogród. Ustawienie sprzętów zostało dokładnie przemyślane. Całość wykończono błyszczącym, białym granitem, szafki były wybielone, a na środku stał ogromny drewniany stół, dzięki któremu można było odnieść wrażenie, że to ogród, nie kuchnia. Mimi podobało się dosłownie wszystko. - Dobrze pamiętam starą kuchnię. Była ciemna, ponura,

chociaż wszyscy, którzy w niej pracowali, bardzo dobrze mnie traktowali. Często uciekałam niani do kuchni, a wtedy dostawałam tyle ciastek, ile mogłam zjeść - wyznała ze śmiechem. Najwyraźniej nie przeszkadzało jej, że znajduje się w swoim dawnym domu. Wręcz przeciwnie, była z tego powodu naprawdę szczęśliwa. Wsunęła Jeffowi rękę pod pachę i zabrała go ze sobą na wyprawę po domu, po drodze opowiadając mu liczne historyjki i ciekawostki. Byli na wyższych piętrach, gdy pojawiła się zadyszana Audrey. Przepraszała za spóźnienie. - Nie spóźniłaś się, mamo. Po prostu Mimi przyszła nieco wcześniej. Właśnie zabrała mojego architekta na wyprawę po domu. George dotrzymuje mi towarzystwa w kuchni. Wzięła od matki płaszcz i zawiesiła go w ogromnej garderobie w bok od korytarza - pomieszczeniu niemal tak dużym jak sypialnia Sarah w jej starym apartamencie. De Beaumontowie zostawiali tu peleryny i płaszcze swoich gości, gdy wydawali przyjęcia w sali balowej. Nowa właścicielka zastanawiała się, czy nie urządzić tu sobie gabinetu, chociaż miała na to mnóstwo innych pomieszczeń i na razie korzystała z gabinetu dawnego pana domu. - Zaprosiłaś na kolację swojego architekta? - spytała wyraźnie zaskoczona Audrey. Sarah powiedziała matce, że ma piękną fryzurę. Ostatnio starsza pani zaczęła inaczej się czesać, na tysiąc sposobów upinając długie włosy, z czym było jej bardzo do twarzy. Miała też piękne nowe, perłowe kolczyki. - Przyszło mi na myśl, że chętnie go poznasz - odpowiedziała Sarah, a potem obniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Prawdę mówiąc, uznałam, że powinnam go zaprosić. Bardzo dużo dla mnie robi, tyle rzeczy kupuje w hurtowni i ma mnóstwo wspaniałych pomysłów dotyczących domu.

Matka przytaknęła i poszła za Sarah do kuchni. Była trochę zdekoncentrowana. Uśmiechnęła się na widok George’a, który siedział przy stole, sączył białe wino i rozkoszował się widokiem na ogród. - Cześć, George - powitała go. - Jak się miewasz? - Cudownie. Właśnie wróciliśmy z Palm Springs. Twoja matka zaczyna świetnie grać w golfa powiedział z dumą. - Ja też wzięłam kilka lekcji - wyznała Audrey. Sarah podała matce kieliszek wina i spojrzała na nią zaskoczona. - Kiedy zaczęłaś grać? - Prawdę mówiąc, kilka tygodni temu - odparła Audrey, uśmiechając się do córki. Starsza pani nigdy nie wyglądała tak ładnie. W tym momencie do kuchni weszli Jeff i Mimi. Audrey i Mimi uścisnęły się na powitanie, a starsza z pań od razu zaczęła opowiadać córce, jak pięknie wygląda dom. Oczywiście, większość pomieszczeń wciąż wymagała malowania, ale już można było zapalić żyrandole, które dodawały wnętrzom blasku. Panele lśniły, łazienki były czyste, a z kranów płynęła woda. Pomimo braku mebli rezydencja zaczynała przypominać prawdziwy dom. Mimi bardzo spodobała się sypialnia Sarah. Jeff oprowadził wszędzie staruszkę, a ta uraczyła go opowieściami ze swojego dzieciństwa. Pokazała mu nawet tajemne skrytki i zakamarki w dziecięcych pokojach. Podczas krótkiej wyprawy po domu bardzo się ze sobą zaprzyjaźnili. Sarah zapaliła świece na stole i wszyscy zasiedli do kolacji. Udziec jagnięcy był pyszny. Mimi i George bawili wszystkich opowieściami o tym, co robili w Palm Springs. Zasłuchany Jeff siedział między Sarah i Mimi. Gdy Audrey spytała go o pracę, opowiedział o swoim zamiłowaniu do starych domów. Wszystkim bardzo przypadł do gustu, dlatego matka Sarah z przykrością przypomniała sobie, że architekt kogoś ma, czyli znajomość jego i córki ma charak-

ter zawodowy, nie uczuciowy. Nie zmieniało to jednak faktu, że wyraźnie byli dobrymi przyjaciółmi. - Co porabiałaś, mamo? - spytała Sarah, gdy włożyła talerze do zmywarki, a Jeff pomagał jej przygotować deser. Mimi zauważyła, że architekt bardzo swobodnie porusza się po kuchni. Wtedy młoda kobieta przypomniała babci, że to właśnie Jeff zaprojektował całe pomieszczenie. - Jednoosobowa firma świadcząca pełny zakres usług -zażartowała Mimi. - Nawet myje naczynia. - Doskonale bawiłam się w Nowym Jorku - powiedziała Audrey, odpowiadając na pytanie córki. Obejrzałam wspaniałe przedstawienia, pogoda dopisała. Było po prostu świetnie. A co we Francji? spytała, wyraźnie zaciekawiona. Przy deserze Sarah opowiedziała wszystko, czego dowiedziała się od Pierre'a Pettita i jego babci: o tym, że Lilii płakała nad zdjęciami, i o listach, które wracały, a ona odkładała je do szkatułki. Mimi słuchała wszystkiego ze łzami w oczach, ale raczej były to łzy ulgi niż bólu. - Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego mama nie próbowała się z nami skontaktować. Cieszy mnie świadomość, że przynajmniej starała się to robić. Ojciec musiał odsyłać jej listy. Staruszka przez chwilę siedziała w milczeniu, zastanawiając się nad tym, co powiedziała Sarah. Bacznie słuchała każdego słowa i zadawała mnóstwo konkretnych pytań, a w jej oczach wielokrotnie pojawiały się łzy. Ucieszyła się wieścią, że jej matka kochała z wzajemnością i do końca życia była szczęśliwa. Powiedziała, że chętnie razem z George'em odwiedzą chdteau de Mailliard, gdy pojadą do Franq'i. Bardzo chciała wybrać się w taką podróż i zobaczyć grób matki. Czas szybko mijał. Wszystkim zrobiło się smutno, gdy wieczór zaczął dobiegać końca. Mieli właśnie wstać od stołu, gdy Audrey odchrząknęła i zadzwoniła w kieliszek. Sa-

rah myślała, że matka ma zamiar życzyć córce szczęścia w nowym domu, uśmiechnęła się więc wyczekująco, reszta zrobiła to samo. Jeff urwał ożywioną rozmowę z Mimi, która całkowicie go oczarowała. - Chciałabym coś wam powiedzieć - oznajmiła Audrey, spoglądając na matkę, córkę, a potem George'a. Nie spodziewała się, że Sarah zaprosi na kolację swojego architekta, ale nie miała zamiaru dłużej czekać. Ona i Tom podjęli decyzję w Nowym Jorku. - Wychodzę za mąż - wyrzuciła z siebie jednym tchem. Oczy Sarah zrobiły się okrągłe, Mimi uśmiechnęła się do córki. W przeciwieństwie do wnuczki wcale nie była zaskoczona. - Naprawdę? Za kogo? Młoda kobieta nie mogła uwierzyć. Nawet nie wiedziała, że matka z kimś się spotyka, a tym bardziej że myśli o małżeństwie. - To twoja wina - powiedziała Audrey do wciąż zaskoczonej córki. - Ty nas sobie przedstawiłaś. Wychodzę za mąż za Toma Harrisona i przeprowadzam się do St. Louis. -Spojrzała przepraszająco na matkę i córkę. - Bardzo mi przykro, że was opuszczam, ale to najcudowniejszy mężczyzna, jakiego w życiu spotkałam. - Roześmiała się, a potem dodała ze łzami w oczach: - Nie mogę nie wykorzystać takiej okazji. Z ogromnym żalem opuszczam San Francisco, ale wygląda na to, że Tom nieprędko przejdzie na emeryturę. Może gdy to zrobi, wrócimy tutaj, ale na razie będę mieszkać w St. Louis. Spojrzała czule na Sarah i matkę. Jeff wstał i jako pierwszy serdecznie jej pogratulował. - Dziękuję, Jeff - powiedziała, wzruszona. George pocałował ją w policzek. - Dobra robota - mruknął. - Kiedy ślub? Uwielbiał tańce i przyjęcia. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, gdy powiedział to na głos.

- Wkrótce. Tom uważa, że nie powinniśmy czekać. Chcielibyśmy w lecie wybrać się na jakąś wycieczkę, najchętniej do Europy, więc mogłaby to być nasza podróż poślubna. Oświadczył mi się w Nowym Jorku. Postanowiliśmy, że pobierzemy się pod koniec czerwca. Wiem, że to oklepane, ale bardzo chciałabym być czerwcową panną młodą. Zarumieniła się. Na twarzy Sarah pojawił się uśmiech. Cieszyła się szczęściem matki. Nie przypuszczała, że jej swaty okażą się tak skuteczne. Bardziej liczyła na to, że matka i Tom zostaną przyjaciółmi i od czasu do czasu umówią się na jakąś randkę. Teraz czuła się, jakby rozbiła bank w Las Vegas. - Byłaś z nim w Nowym Jorku? - spytała zaskoczona Sarah. - Tak - odparła Audrey, uśmiechając się promiennie do wszystkich. Nigdy w życiu nie była taka szczęśliwa. Sarah miała rację: Tom okazał się zdumiewającym mężczyzną. W drodze powrotnej z Nowego Jorku Audrey wstąpiła do St. Louis i poznała dzieci narzeczonego. Wszystkie były cudowne i bardzo serdecznie ją powitały. Spędziła sporo czasu z Debbie. Przeczytała jej książeczki, które przed laty czytywała maleńkiej Sarah. Tom ze łzami w oczach obserwował ją, stojąc w drzwiach. Audrey obiecała pomóc przy Debbie. - Mam wyrzuty sumienia. - Spojrzała na córkę i matkę. - Ale przy nim jestem taka szczęśliwa. Sarah wstała i uścisnęła Audrey, potem w jej ślady poszła Mimi. Wszystkie trzy płakały z radości, a Jeff uśmiechał się do George'a. Obaj byli wyraźnie wzruszeni. - Co za wspaniała okazja! - oznajmił George. Sarah przyniosła szampana, a Jeff odkorkował butelkę. - Wszystkiego najlepszego - powiedział uprzejmie, wznosząc toast.

Wznieśli toast za Audrey i nieobecnego Toma. Nagle Sarah zdała sobie sprawę, że trzeba zacząć myśleć o ślubie. - Gdzie macie zamiar się pobrać, mamo? - Dobry Boże - jęknęła Audrey, odstawiając kieliszek. -Nie mam pojęcia. Nie rozmawialiśmy na ten temat. Oczywiście, wolałabym tutaj. Dzieci Toma na pewno przyjadą, z wyjątkiem Debbie. Chcielibyśmy zaprosić tylko rodzinę i kilka moich przyjaciółek. Czyli około tuzina kobiet, wśród których się obracała przez dwadzieścia lat. - Córka Toma chętnie zorganizowałaby nam weselisko w St. Louis, ale wolałabym wziąć ślub tutaj. - Mam pomysł - powiedziała Sarah, uśmiechając się do matki. - Do tego czasu mój dom będzie już pomalowany. Zostały prawie dwa miesiące. - Wyprawmy weselisko tutaj. Pomożesz mi wszystko pozałatwiać. Mogłybyśmy wypożyczyć meble, drzewka ozdobne, podać drinki w ogrodzie, a główną ceremonię zorganizować w salonie... w końcu to dom rodzinny. Co ty na to? Audrey spojrzała na córkę i uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Bardzo bym chciała. Tom nie jest zbyt religijny, więc wydaje mi się, że swobodniej będzie się czuł tutaj niż w kościele. Spytam go, ale myślę, że byłoby cudownie. Co o tym sądzisz, mamo? Odwróciła się do Mimi. Starsza pani uśmiechnęła się czule. - Bardzo się cieszę, Audrey. Uważam, że zorganizowanie ślubu w tym domu to doskonały pomysł, o ile tylko Sarah jest w stanie podołać takiemu zadaniu. Byłabym bardzo szczęśliwa - wyznała, uśmiechając się promiennie do córki. Audrey powiedziała, że może zadzwonić do zaopatrzeniowców i muzyków. Poprosi swoją kwiaciarkę o przygo-

towanie bukietów i razem z Tomem zamówią zaproszenia, dzięki czemu Sarah będzie miała o wiele mniej roboty. - Będę za tobą tęsknić, mamo - powiedziała prawniczka z żalem, gdy odprowadzała matkę do drzwi. Musiały jeszcze dopracować milion szczegółów. - Zaproponowałaś, żebym po ukończeniu domu wynajmowała go na śluby - przypomniała Sarah. - Nie przypuszczałam wtedy, że zaczniemy od twojego. - Ja też wtedy tego nie wiedziałam. - Audrey uściskała córkę. - Będę twoim królikiem doświadczalnym. Może ty będziesz następna? - powiedziała szczerze. - A tak przy okazji, podoba mi się twój architekt. To uroczy człowiek. Szkoda, że ma dziewczynę. Czy to coś poważnego? - Byli ze sobą przez czternaście lat - powiedziała Sarah, celowo używając czasu przeszłego, ale Audrey była zbyt podekscytowana, żeby to zauważyć. - Szkoda... mówiłaś, że mają wspólny interes i dom. No cóż, jest jeszcze syn Toma, Fred. Cudowny facet, niedawno się rozwiódł. Ugania się za nim chyba milion kobiet. Poznasz go na ślubie. - Wygląda na to, że musiałabym ostro walczyć z konkurenta, poza tym mieszka za daleko, mamo. Jestem wspólniczką w kancelarii adwokackiej w San Francisco. - Znajdziemy ci kogoś - zapewniła Audrey. Sarah już się tym nie martwiła. Dobrze się czuła z samą sobą i miała Jeffa, choć wciąż trzymała to w tajemnicy. - Wkrótce się do ciebie odezwę, mamo - powiedziała, całując Audrey na pożegnanie. Mimi i George wyszli kilka minut później. Pięknie się razem prezentowali i stanowili uroczą parę. Sarah przy wyjściu żartowała, że są następni w kolejce, ale staruszka wyśmiała wnuczkę. George tylko zachichotał. Wszystko, co chcieli, mieli bez małżeństwa, natomiast Audrey wciąż była wystarczająco młoda, żeby potrzebować męża. Po wyjściu gości w domu zapadła dziwna cisza. Sarah

wróciła do kuchni, nie mogąc uwierzyć, że matka się wyprowadza. Już za nią tęskniła. W ostatnich miesiącach naprawdę zaczęły się dobrze rozumieć. - To był wspaniały wieczór - powiedziała młoda kobieta, wchodząc do kuchni. Jeff ładował zmywarkę do naczyń. - Nie spodziewałam się takiej wiadomości - powiedziała, podchodząc, aby mu pomóc. - Ale bardzo się cieszę, że jest szczęśliwa. - Nie masz nic przeciwko ich związkowi? Jeff bacznie jej się przyjrzał. Znał ją lepiej, niż przypuszczała, i bardzo się o nią troszczył. - Czy to miły facet? Polubił rodzinę Sarah i nagle poczuł się odpowiedzialny nawet za Audrey, której prawie nie znał. - Tom? Jest fantastyczny. To jeden ze spadkobierców Stanleya Perlmana. Kiedy ich ze sobą umawiałam, nie miałam pojęcia, że mama zechce wyjść za niego za mąż. Gdy Tom był w San Francisco, zjedli razem kolację, a po jego wyjeździe porozumiewali się przez Internet. Myślę, że będzie z nim szczęśliwa. Pomimo chwilowych napadów złośliwości i ostrego języka moja mama jest naprawdę dobrą kobietą. Będzie mi jej brakowało. Jeff uśmiechnął się, przerwał napełnianie zmywarki i pocałował Sarah. - Poradzisz sobie. Zawsze będziesz mogła ją odwiedzać. Jestem zresztą pewien, że ona też będzie często przyjeżdżać, żeby zobaczyć się z tobą i Mimi. A skoro już o starszej pani mowa, muszę ci się do czegoś przyznać. - Do czego? Jeff zawsze umiał ją uspokoić, dodać otuchy. Nigdy nie sprawiał wrażenia, że lada chwila zechce od niej uciec. Należał do tych facetów, którzy zostają do końca, o czym świadczył jego związek z Marie-Louise. - Chociaż się z tobą spotykam, zakochałem się do sza-

leństwa w Mimi. Chcę uciec z twoją babcią i się z nią ożenić, w razie konieczności jestem nawet gotów pojedynkować się z George'em. Jest najsłodszą, najzabawniejszą, najbardziej uroczą i zachwycającą kobietą, jaką w życiu spotkałem, oczywiście, jeśli nie liczyć ciebie. W najbliższym czasie spróbuję jej się oświadczyć. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Sarah śmiała się, zadowolona, że Jeff pokochał jej babcię. Mimi rzeczywiście była urocza. - Jest niewiarygodna, prawda? - Na twarzy Sarah pojawił się uśmiech. - To najbardziej obłędna babcia na świecie. Nigdy nie słyszałam, żeby kogoś krytykowała. Kocha każdego, kogo spotka, bawi się wszędzie, gdzie jest. Wszyscy za nią szaleją, a ona zawsze miło spędza czas. Ma fantastyczne podejście do życia. - Całkowicie się z tobą zgadzam - powiedział Jeff, włączył zmywarkę i odwrócił się do Sarah. - Nie masz nic przeciwko temu, żebym się z nią ożenił? - Nie, może nawet urządzę wam weselisko. Dzięki temu zostaniesz moim dziadkiem, prawda? Czy będę musiała mówić do ciebie „dziadziusiu"? Skrzywił się. - Bardziej by mi odpowiadało „dziadziu Jeffie". A tobie? - Uśmiechnął się do niej. - Myślę, że teraz można mnie uznać za sprośnego staruszka, który chodzi z wnuczką na randki. Mówiąc to, wziął ją w ramiona i pocałował. Cieszył się, że mógł uczestniczyć w rodzinnej kolacji, jeszcze większą przyjemność sprawiła mu radosna nowina Audrey, która wzruszyła wszystkich, głównie Mimi, zwłaszcza że córka postanowiła wziąć ślub w domu, który kiedyś należał do rodziny. W ten sposób historia zatoczyła pełny krąg. Sarah spytała Jeffa, czy ma ochotę na następny kieliszek wina. Najchętniej zaprosiłaby go na piętro i zaproponowała, żeby położył się obok niej na łóżku i obejrzał telewi-

zję, ale nie miała jeszcze odwagi. W sypialni wciąż nie było ani jednego krzesła, chociaż zamówiła niewielką różową kanapę, którą miano dostarczyć za miesiąc. Powiedział, że wypił już dosyć. Długo siedzieli w kuchni i rozmawiali. W końcu Sarah ziewnęła, a Jeff się uśmiechnął. - Jesteś śpiąca. Już sobie idę - powiedział. Odprowadziła go powoli do drzwi. Mieli za sobą uroczy wieczór. Pocałował ją przy drzwiach, a potem zrobił głupią minę. - A tak przy okazji, która to randka? - Nie wiem - mruknęła, gdy całował ją ponownie. Jeff coś liczył, Sarah nie była pewna, co. Lubiła, gdy czasami udawał głuptasa, bo dzięki temu czuła się młodo. - Jeśli uznamy, że lunch był jednak naszą pierwszą oficjalną randką... Czy taka była umowa?... ciągnął, znów ją całując. - Potem były trzy kolacje... dwie tutaj, jedna na mieście... czyli cztery... dzisiaj piąta... tak, wydaje mi się, że to nasza piąta randka... - O czym ty mówisz? - Wybuchnęła gromkim śmiechem. - Zachowujesz się jak kompletny idiota. Jakie to ma znaczenie? Nie wiedziała, do czego Jeff zmierza, zwłaszcza że przez cały czas nie przestawali się całować, co bardzo jej się podobało. Nie mogła się od niego oderwać, on chyba miał ten sam problem. - Po prostu próbuję dojść do tego... - powiedział zachrypniętym głosem - ...czy piąta randka to dosyć, żebym mógł spędzić tę noc z tobą... Jak sądzisz? Wybuchnęła śmiechem. Prawdę mówiąc, zastanawiała się nad tym samym. - Wydawało mi się, że masz zamiar zaręczyć się z Mimi... no wiesz, dziadziu Jeffie. - Hm... To prawda... ale nasze zaręczyny nie są jeszcze oficjalne... poza tym nie musimy jej o niczym mówić... to

znaczy... chyba że... jak sądzisz? Chcesz, żebym poszedł do domu, Sarah? - spytał nagle z całą powagą. Nie chciał naciskać. Nigdzie mu się nie spieszyło, ale bardzo chciał spędzić z nią tę noc. - Jeśli chcesz, żebym poszedł do domu, pójdę. Zastanawiał się, czy nie jest za wcześnie. Dla niego nie było. Jak się okazało, dla niej również. Potrząsnęła przecząco głową. - Bardzo bym chciała, żebyś został... Trochę tu niewygodnie, nie sądzisz?... Moja sypialnia znajduje się dość daleko... Musieli pokonać dwa piętra wspaniałymi schodami. Trudno uznać taką trasę za subtelne pas de deux do jej łóżka. - Czy mam cię tam zanieść? Roześmiał się, tymczasem Sarah zgasiła światła i założyła łańcuch w drzwiach. Wyglądało na to, że Jeff zostaje. - Zrobiłbym to, ale jeśli mam być szczery, okulałbym, zanim dotarlibyśmy na miejsce. Stara kontuzja piłkarska z czasu studiów... Jeśli jednak chcesz, może uda mi się poprosić o pomoc strażaka. To mniej groźne dla kręgosłupa. Uśmiechnęła się i wzięła go za rękę. Pokonali okazałe schody, potem tylne, aż w końcu dotarli do jej sypialni. Nowe różowe łóżko bardzo ładnie wyglądało w dawnej sypialni Lilii, a dwie lampki rzucały subtelne światło. - Witam w domu - szepnęła, odwracając się do niego. Jeff delikatnie rozpuścił Sarah włosy, które opadły kaskadą na plecy młodej kobiety. Spoglądała na niego oczami pełnymi miłości i nadziei. - Kocham cię, Sarah - szepnął. - Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia... ale nigdy nie przypuszczałem, że dopisze mi tyle szczęścia i nadejdzie taka chwila... - Ja też - szepnęła. Pocałował ją i delikatnie przeniósł na łóżko. Oboje zdjęli ubrania i wsunęli się pod kołdrę. Sarah zgasiła lampkę po swojej stronie łóżka, on po swojej, a po-

tem mocno przytulili się do siebie, czując, jak namiętność przybiera na sile. Pod palcami Jeffa ciało Sarah zaczynało śpiewać. - Na zawsze zapamiętam - szepnął - co wydarzyło się na naszej piątej randce... Drażnił się z nią słowami i wargami. Roześmiała się cicho. - Pst... - powiedziała. Potem stopiła się z nim w łóżku z różowym wezgłowiem w pokoju, który kiedyś należał do Lilii.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Miłość Sarah i Jeffa rozkwitała przez cały maj i czerwiec. Architekt większość nocy spędzał przy Scott Street. Do swojego apartamentu zaglądał tylko wtedy, kiedy miał coś do zrobienia i potrzebował deski kreślarskiej. W końcu młoda kobieta zaproponowała, żeby kupił drugą i ustawił ją w którymś z wolnych pokoi. Miała ich tyle, że bez problemów mógł urządzić sobie u niej drugie biuro. Spodobał mu się ten pomysł. Dzięki temu mógł pracować, gdy Sarah malowała miliardy małych pokoików. Malarze wykańczali większe pomieszczenia. Z dnia na dzień dom wyglądał coraz lepiej. Jeff był świetnym kucharzem i codziennie przed wyjściem do pracy przygotowywał śniadanie. Smażył naleśniki, robił francuskie tosty, jajka sadzone, omlety, jajecznicę, a w weekendy nawet jajka po benedyktyńsku. Sarah ostrzegła, że go wyrzuci, jeśli ją utuczy. Była szczęśliwa, że Jeff ją rozpieszcza, i sama też robiła dla niego, co mogła. Wieczorami najczęściej zamawiali jakieś jedzenie na wynos, bo oboje pracowali do późna, ale w piątkowe, sobotnie i niedzielne wieczory przyrządzała mu kolacje, chyba że zabierał ją do jakiejś restauracji. Dawno temu przestali już liczyć randki i zgodzili się, że było ich dużo. Od dnia, kiedy dowiedzieli się, że Audrey wychodzi za mąż, Sarah

i Jeff spędzali ze sobą sporo czasu, w tym niemal wszystkie wieczory w dni powszednie. Oficjalnie on się do niej nie wprowadził, ale w rzeczywistości mieszkał przy Scott Street. Co więcej, jeden z pokoi pana domu należał teraz do ukochanego Sarah. Na początku czerwca przygotowania do ślubu szły pełną parą. Audrey wybrała meble, które należało wypożyczyć do jadalni, saloników i głównego salonu. Zamówiła też ozdobne drzewka, kwiaty do pomieszczeń, w których miało się odbyć przyjęcie, girlandy białych róż i gardenii nad drzwi wejściowe. Zgodnie z obietnicą zajęła się wszelkimi drobiazgami i za wszystko płaciła sama. Ślub miał być skromny, ale dopracowany w najmniejszych szczegółach. Chociaż oboje państwo młodzi mieli stanąć na ślubnym kobiercu po raz drugi, Audrey chciała, żeby zapamiętali ten dzień do końca życia, zwłaszcza Tom. Wynajęła czteroosobowy zespół kameralny, który miał powitać muzyką wchodzących gości. Sam ślub postanowiła zorganizować w salonie. Przemyślała dosłownie wszystko, brakowało jej jeszcze tylko odpowiedniej sukni. Sarah również. Prawniczka miała zbyt dużo pracy, żeby chodzić po sklepach. W końcu matka przekonała ją, aby wzięła wolne popołudnie, i wybrały się razem na zakupy. Udało im się coś dostać u Neimana Marcusa. Audrey znalazła skromną satynową suknię wieczorową w złamanej bieli z długimi rękawami i kryształowymi paciorkami na obrębku, mankietach i wokół dekoltu. Do tego dobrała satynowe pantofelki ze sprzączkami z kryształów górskich i odpowiednią torebkę. Tom dał narzeczonej w prezencie ślubnym piękne brylantowe kolczyki. Dostała też od niego pierścionek zaręczynowy z dziesięciokaratowym brylantem. Całości miał dopełniać maleńki bukiecik białych orchidei. Należało przypuszczać, że panna młoda będzie prawdziwym wcieleniem elegancji. Sarah nadal nie mogła znaleźć dla siebie żadnej sukienki

i powoli zaczynała wpadać w panikę. Matka namawiała ją, żeby ubrała się w czarną sukienkę koktajlową, w której od dwóch lat chodziła w pracy na przyjęcia bożonarodzeniowe, młoda kobieta uważała jednak, że jako pierwsza druhna powinna kupić sobie coś nowego. W końcu Audrey zauważyła wyjątkowo ładną sukienkę od Valentina w tym samym kolorze co oczy Sarah. Seksowna, a jednocześnie skromna kreacja została uszyta z satyny i nie miała ramiączek, tylko niewielkie bolerko, które można było zdjąć podczas ślubu. Do tego świetnie pasowały srebrne sandałki na wysokich obcasach. Audrey chciała, żeby Sarah i Mimi miały bukieciki z tych samych białych orchidei. Identyczne kwiaty postanowili wpiąć do butonierek Tom i jego synowie, a córkom pana młodego przypadły gardenie. Matka Sarah zatrudniła fotografa, żeby wszystko uwiecznił na kliszy i taśmie wideo. - A tak przy okazji, co jest między tobą a Jeffem? - spytała od niechcenia, gdy wyszły od Neimana. Ilekroć wpadam na Scott Street, żeby coś podrzucić, zawsze go spotykam. Niemożliwe, żeby tyle pracował. Czy jego partnerka nie ma nic przeciwko takiemu poświęceniu z jego strony? - Ona o niczym nie wie - odparła Sarah enigmatycznie, potrząsając torbami. Szły na parking przy Union Square, gdzie zostawiły samochody. - Nie rozumiem. Audrey bardzo lubiła Jeffa, nie chciała jednak, żeby córka wpakowała się w następną kabałę. - Zerwali ze sobą - wyjaśniła prawniczka spokojnie. Nadal niechętnie mówiła o swoich sprawach, mimo że od jakiegoś czasu łączyły ją z matką o wiele lepsze stosunki, zwłaszcza przed zbliżającym się ślubem. - Ciekawe. Czy zerwanie nastąpiło z twojego powodu? Audrey uważała, że to dobry znak. - Nie. Ich związek rozpadł się jeszcze przed nami.

- „Przed nami"? - Matka zmarszczyła czoło. - Czy ty i Jeff to teraz „my"? A to nowina! Już wcześniej coś podejrzewała, ale nie była pewna, a Sarah milczała jak głaz. Architekt po prostu zawsze był pod ręką, chętny do pomocy, grzeczny i przyjacielski. - Może. Nie rozmawiamy na ten temat. Nie kłamała. Cieszyli się sobą bez dyskutowania o tym, co ich łączy, ani przyklejania jakichkolwiek etykietek. Oboje po wcześniejszych wieloletnich nieudanych związkach bardzo nieśmiało sobie poczynali, chociaż byli ze sobą naprawdę szczęśliwi. Szczęśliwsi niż poprzednio. - Dlaczego nie rozmawiacie na ten temat? - spytała Au- , drey. - A po co? - Nie rozumiem. - Starsza z pań obstawała przy swoim. - Sarah, masz trzydzieści dziewięć lat. Nie możesz tracić czasu na romans, który nie ma przyszłości. - Nie interesuje mnie przyszłość. Cieszę się chwilą obecną, on również. Nie planujemy ślubu. Zawsze to powtarzała, ale matka niezmiennie wierzyła, że gdy córka znajdzie odpowiedniego mężczyznę, zmieni zdanie. Możliwe, że właśnie nadeszła ta chwila. Jeff był miły, kompetentny, inteligentny i niezłomny. Czego można chcieć więcej? Czasami Audrey martwiła się, że córka jest zbyt niezależna i to wcale nie wychodzi jej na dobre. - Dlaczego jesteś przeciwna małżeństwu? - spytała, gdy dotarły do swoich aut i wyjmowały z torebek kluczyki. Sarah po chwili wahania zdecydowała się na całkowitą szczerość. - Przez ciebie i tatę. Nigdy nie chciałabym znaleźć się w twojej sytuacji. Nie zniosłabym tego. Wciąż miewała koszmary senne. Audrey wyraźnie się zmartwiła. - Czy Jeff pije? - spytała konspiracyjnym szeptem.

Córka wybuchnęła śmiechem i potrząsnęła głową. - Nie, mamo, nie pije, a przynajmniej nie więcej, niż powinien. Prawdopodobnie ja piję więcej od niego, chociaż rzadko sięgam do kieliszka. Po prostu małżeństwo jest moim zdaniem zbyt skomplikowane. Tak często słyszę o ludziach, którzy nienawidzą się nawzajem, rozwodzą, płacą alimenty, co powoduje, że ich nienawiść staje się jeszcze większa. Po co mi to? Z tego, co widzę, ślub może jedynie wszystko spieprzyć. Nagle przypomniała sobie, że właśnie kupiły suknie na ślub matki. - Przepraszam, mamo. Tom jest cudownym facetem. Jeff też, ale małżeństwo mnie nie interesuje. Nie sądzę również, żeby Jeffowi się do niego spieszyło. Żył ze swoją partnerką czternaście lat bez ślubu. - Może była podobna do ciebie? Wy, młode kobiety, jesteście naprawdę dziwne. Żadna z was nie chce wyjść za mąż, jak to robią starzy ludzie. - Ty nie jesteś „starym człowiekiem", mamo, i pięknie wyglądasz w tej sukience. Tom zemdleje, gdy cię zobaczy. Nie wiem, może po prostu jestem tchórzem. Audrey słuchała słów córki ze łzami w oczach. - Przepraszam, jeśli twój ojciec i ja wyrządziliśmy ci aż taką krzywdę. Większość małżeństw wygląda zupełnie inaczej. - To prawda, ale ten schemat powtarza się aż nazbyt często. Szanse na szczęście są mizerne i to mnie przeraża. - Mnie również przerażało, a teraz, tylko spójrz! Nie mogę się doczekać, kiedy stanę na ślubnym kobiercu. - Może zrobię to, gdy będę w twoim wieku, mamo. Na razie mi się nie spieszy. Audrey zrobiło się smutno na myśl, że Sarah może już nigdy nie mieć dzieci. Z drugiej strony jednak zawsze powtarzała, że ich nie chce, a nawet teraz, choć zegar biologiczny tykał, nadal trzymała się swego. Żadnych dzieci.

Żadnego męża. Na razie chciała mieć tylko dom. Liczyły się dom i praca. Audrey domyślała się jednak, że córka kocha Jeff a, chociaż się do tego nie przyznaje. Sarah rzeczywiście go kochała, ale tym bardziej nie chciała nawet myśleć o zalegalizowaniu ich związku. Nie była gotowa i może nigdy nie będzie. Na razie taka sytuacja odpowiadała obojgu. Jeff nie naciskał. Tylko Audrey chciała, żeby wszyscy byli szczęśliwi. - Dlaczego nie próbujesz namawiać Mimi i George'a? -drażniła się z nią Sarah. - Oni są już w takim wieku, że nie potrzebują ślubu -powiedziała matka z uśmiechem. - Myślę, że mogliby się z tobą nie zgodzić. Uważam, że po ślubie powinnaś rzucić swoim bukietem w babcię. Jeśli wycelujesz we mnie, odrzucę ci go. - Zrozumiałam. - Audrey westchnęła. Sarah wiedziała, czego chce, a czego nie. Była bardzo uparta. Wsiadły do swoich samochodów i pojechały do domów, zadowolone, że znalazły sukienki na ślub. Kiedy Sarah dotarła na Scott Street, Jeff właśnie rozmawiał z malarzami. Prace zbliżały się powoli do końca. Do tej pory remont trwał sześć miesięcy. Dom wciąż jeszcze wymagał mnóstwa drobnych robót, ale wyglądał pięknie, a dzięki Jeffowi Sarah na razie nie wykorzystała całej kwoty przeznaczonej na jego odrestaurowanie. W wykonanej przez młodą kobietę biblioteczce zmieściło się sporo prawniczych ksiąg, zostało nawet jeszcze trochę wolnego miejsca. Powoli można było zacząć zamawiać zasłony, przynajmniej do niektórych pokojów. Prawniczka remontowała dom po kawałku i wytrwale zmierzała do celu. Jesienią chciała zacząć szukać mebli na aukcjach z antykami. Jeff powiedział, że chętnie się do niej przyłączy. Bardzo dużo wiedział o antykach i stopniowo przekazywał partnerce swoją wiedzę. - Jak minął dzień?

Jeff uśmiechnął się do niej, gdy weszła i położyła swoje rzeczy na stoliku. Z westchnieniem ulgi zdjęła buty. Matka tym razem robiła zakupy z prawdziwym zapamiętaniem i potraktowała je wyjątkowo poważnie. Sarah była wyczerpana. - Jak typowy ciężki dzień u Neimana, ale znalazłyśmy sukienki na ślub. Wiedział, że dla obu kobiet było to bardzo ważne. - Joe i ja zastanawialiśmy się właśnie, na jaki kolor pomalować salę balową. Moim zdaniem najlepszy byłby ciepły krem. Co o tym sądzisz? Już wcześniej zgodzili się, że czysta biel zbyt rzucałaby się w oczy. Sarah w żartach zaproponowała jasny błękit, ale bardziej podobał jej się pomysł położenia farby kremowej. Ufała oku i instynktowi Jeff a. Dotychczas nie zawiódł młodej kobiety, a zawsze z ogromnym szacunkiem odnosił się do jej opinii, chociaż nie była architektem. Z drugiej strony to był przecież dom Sarah. - Zgadzam się. - Dobrze. Teraz weź kąpiel i wypij kieliszek wina czy coś takiego. Zabieram cię na kolaq'ę. Poszedł z malarzem na piętro, do sali balowej, żeby porobić próbki na ścianach, bo na nich kolor zawsze wyglądał inaczej niż w katalogach i zmieniał się w zależności od światła. - Tak jest, sir - powiedziała, maszerując do swojego pokoju. Niosła w ręku buty i pozostałe łupy od Neimana. Żartowała, że schody w nowym domu pozwalają jej utrzymać figurę. Jeszcze nie zaczęła urządzać w piwnicy siłowni. Chciała najpierw kupić meble i zasłony. Pół godziny później Jeff przyszedł do sypialni. Sarah leżała na łóżku, oglądała wiadomości i była wyraźnie rozluźniona. Czasami uwielbiał obserwować ukochaną. Położył się obok niej i objął ją ramieniem.

- Powiedziałam o nas mamie - oznajmiła wymijająco, nie odrywając wzroku od ekranu. - Co ona na to? - Niewiele. Lubi cię. Tak samo jak Mimi. Przy okazji uraczyła mnie tradycyjnym gównem o moim wieku, ostatniej szansie, dzieciach, bla, bla, bla. - Możesz rozwinąć temat? - poprosił z zainteresowaniem. - Głównie tę część: „bla, bla, bla". Jestem ciemny jak tabaka w rogu. - Twierdzi, że powinnam wyjść za mąż i urodzić dzieci. Ja mam odmienne zdanie. - Dlaczego? - Nie wierzę w małżeństwo. Uważam, że w ten sposób można tylko wszystko spieprzyć. - Takie podejście bardzo upraszcza życie, prawda? - Mnie tak. Masz coś przeciwko temu? Spojrzała na niego nieco zmartwiona. Nigdy nie rozmawiali na ten temat. Nie ożenił się z Marie-Louise, więc zakładała, że miał takie samo zdanie jak ona. - Sam nie wiem. Chyba nie. Skoro tak musi być. Z drugiej strony chciałbym mieć dziecko, może nawet dwoje. Wydaje mi się, że dziecku byłoby milej, gdyby jego rodzice wzięli ślub, ale nie jest to konieczność. - Nie chcę mieć dzieci - oznajmiła zdecydowanie, wyraźnie przestraszona. - Dlaczego? - To zbyt przerażające. Za bardzo zmienia dotychczasowy styl życia. Od dawna nie widuję swoich starych przyjaciółek. Są zbyt zajęte zmienianiem pieluch i odwożeniem dzieci do szkoły. Czy takie życie może być zabawne? - Niektórym ludziom odpowiada, nawet bardzo - powiedział ostrożnie. Spojrzała mu prosto w oczy. - Wyobrażasz sobie któreś z nas z dzieckiem? Wydaje mi się, że nie należymy do tego rodzaju ludzi. Przynaj-

mniej ja. Lubię swoją pracę. Odpowiada mi to, co robię. Uwielbiam wylegiwać się w łóżku i oglądać telewizję, zanim zabierzesz mnie na kolację. Cieszy mnie również, że w tym celu nie musimy wynajmować opiekunki do dziecka. Kocham cię... Mam bzika na punkcie domu. Dlaczego zmieniać to, co tak dobrze się układa? Po co ryzykować? A jeśli trafi się okropne dziecko, które będzie brało narkotyki, kradło samochody czy coś w tym stylu, albo tak jak córka Toma - urodzi się z porażeniem mózgowym? Nie byłabym w stanie tego znieść. - Malujesz bardzo ponury obraz, Sarah. - Taaak. Powinieneś widzieć Audrey, gdy żył jeszcze mój ojciec. Był zawsze pijany, ukrywał się w sypialni, a ona próbowała go usprawiedliwiać. Miałam koszmarne dzieciństwo. Gdy przychodziły do mnie przyjaciółki, bałam się, że papcio wyjdzie chwiejnym krokiem albo zawstydzi mnie w jakiś inny sposób. Kiedy zmarł, było jeszcze gorzej. Mama wciąż płakała, a ja czułam się winna, bo zawsze chciałam, żeby przeniósł się na tamten świat albo nas zostawił. Byłam w dzieciństwie bardzo nieszczęśliwa i nie chcę robić tego komuś innemu. - Żadne z nas nie pije - zauważył rzeczowo. Spojrzała na niego przerażona. - Czyżbyś chciał mieć dzieci? Wcale jej się to nie podobało. - Może kiedyś - wyznał szczerze - zanim nie będę za stary. - A jeśli nie będę chciała? Czuła, że ogarnia ją panika, ale zadała to pytanie, bo musiała znać odpowiedź, zanim posuną się dalej. - Nadal będę cię kochał. Nie mam zamiaru naciskać. Wolę mieć ciebie niż dziecko... ale może kiedyś mógłbym mieć jedno i drugie. - Nawet gdybym miała dziecko, nie wyszłabym za mąż -oznajmiła buntowniczo.

Wybuchnął śmiechem i pocałował ją. - Tego się po tobie spodziewałem, kochanie. Nie przejmujmy się tym. Co będzie, to będzie. Byli bardzo ostrożni, ale po wysłuchaniu słów Jeffa Sarah postanowiła jeszcze bardziej uważać. Nie mogła wpaść, bo wtedy partner prawdopodobnie chciałby, żeby urodziła dziecko, a ona wolałaby aborcję. Po co im takie problemy? Odpowiadało jej dotychczasowe wspólne życie. - Zresztą i tak jestem za stara, żeby mieć dzieci - przypomniała. - Niedługo skończę czterdzieści lat. To o wiele za dużo. Oboje wiedzieli, że to nieprawda. Jeff nie skomentował jej słów. Ten temat wyraźnie denerwował Sarah, a przynajmniej na razie nie stanowił palącego problemu. Wybrali się na miasto i zjedli wspaniałą kolaq'ę. Sarah zdradziła Jeffowi pomysł matki, żeby wynajmować dom na śluby. Byłby to niezły sposób na zarobienie dodatkowych pieniędzy na meble. Jeff uznał, że mogłoby być wesoło, ale przestrzegał, że wtedy obcy ludzie będą łazić po domu i wchodzić tam, gdzie nie powinni. Architekt miał inną propozycję, tyle że wtedy najpierw trzeba by było zainwestować sporo pieniędzy, aby potem zacząć zarabiać. Mogliby razem kupować domy w złym stanie, remontować je i restaurować, a potem sprzedawać ze sporym zyskiem. Zdaniem Jeffa Sarah podczas remontu swojego domu wykazała ogromny talent w tym kierunku. Spodobał jej się ten pomysł, ale przerażały koszty. Można wrócić do niego w dalekiej przyszłości, o ile w ogóle. Tak samo jak w przypadku małżeństwa i dzieci. Były to dalekosiężne plany, chociaż chętnie zajęłaby się odnawianiem domów. Zdawała sobie sprawę, że gdy wyremontuje rezydencję przy Scott Street, będzie jej czegoś brakowało, a tak nadal mogłaby robić to, co lubi. Jeff spędził z nią noc, a potem cały weekend. Prawie nie zaglądał już do swojego apartamentu, jedynie czasem szedł

po jakieś książki i ubrania. Od wynajęcia spędził w nim zaledwie kilka dni. Przy kolacji powiedział, że znalazł poważnego kupca na dom na Potrero Hill. Marie-Louise coraz bardziej naciskała go o pieniądze. Kazała mu przyjąć tę ofertę. Francuzka wykupiła od Jeffa jego apartament w Paryżu. Miała zamiar tam mieszkać i zorganizować sobie w nim studio. Po czternastu latach ich wspólne życie rozpadło się bez większych problemów, co tylko dowodziło słuszności słów Sarah, że łatwiej żyć bez ślubu, zwłaszcza jeśli coś nie wyjdzie. Marie-Louise miała szczęście. Jeff był wspaniałym facetem. Oddał jej wszystko, nie próbował oszukiwać, był hojny aż do przesady, dlatego dostała wszystko, co chciała. Okazał się dżentelmenem w każdym calu. Sarah nie kryła podziwu. Tym razem bogowie się do niej uśmiechnęli. Przynajmniej na razie. Dlatego nie chciała wybiegać zbyt daleko w przyszłość.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Dzień ślubu Audrey nadszedł bardzo szybko. Aż trudno było uwierzyć, że to już koniec czerwca. W jednej chwili obie panie planowały ślub, w drugiej - zaopatrzeniowcy kręcili się po kuchni, filmowiec ustawiał kamerę wideo, z kwiaciarni przyniesiono ozdobne drzewka, a schody i drzwi wejściowe zdobiły girlandy kwiatów. Fotograf chodził za wszystkimi i robił im zdjęcia, potem uwiecznił na kliszy dekoracje, wszystkie przygotowania i przybywających gości. Zespół kameralny umilał oczekiwanie. Tom wraz z dziećmi stał w foyer i rozmawiał z Sarah i Jeffem. Fred przyjechał ze swoją nową dziewczyną, co wywołało uśmiech na twarzy Sarah, chociaż wcale się tym nie przejęła, bo przecież miała Jeffa. Mimi i George wyglądali jak para uroczych staruszków z reklamy. Ona miała na sobie jasnobłękitną jedwabną sukienkę i żakiet, który pasował do ciemniejszego błękitu Sarah. Wszyscy czekali, aż Audrey zejdzie ze schodów. Nikt jej nie sprowadzał. Schodziła sama do dźwięków Muzyki na wodzie Handla. Gdy spojrzała na Toma, łzy popłynęły jej po policzkach. Wyglądała naprawdę pięknie, aż wszystkim zaparło dech w piersiach. Mimi była dumna z córki,

Sarah uścisnęła ramię Jeffa, a Tom, patrząc na kobietę, którą lada chwila miał poślubić, nie krył wzruszenia. Audrey podeszła do przyszłego męża i wsparła się na jego ramieniu. Sędzia pokoju wspomniał o związanych z małżeństwem wyzwaniach, ale też szczęściu, którego nie brakuje, jeśli dobierze się dwoje mądrych ludzi. Jedzenie było pyszne. Wino - fantastyczne. Dom wyglądał bajecznie, a meble, które wynajęła Audrey - idealnie pasowały do wnętrz. Sarah polubiła dzieci Toma, a jego synowie świetnie rozumieli się z Jeffem. To był idealny dzień, idealny czas i nim ktokolwiek zdążył się zorientować, Audrey znów stała na górnym podeście schodów w pięknej białej, satynowej sukni i rzucała z wysoka bukiet orchidei. Uderzyła nim Mimi w piersi. Sarah sapnęła, a matka tylko puściła do niej perskie oko. Tom rzucił podwiązką w Jeffa. Nieco później wszyscy zgromadzeni stali na chodniku przed domem i rzucali płatki róż, a Tom i Audrey odjeżdżali wynajętym rollsem do Ritza-Carltona, gdzie mieli spędzić noc poślubną. Następnego ranka lecieli do Londynu, stamtąd do Monte Carlo, a potem do Włoch na trzytygodniowy miesiąc miodowy, który Tom starannie zaplanował zgodnie z licznymi instrukcjami Audrey. Gdy Sarah wraz z rodziną Toma wróciła do domu, Mimi siedziała na wypożyczonej kanapie, wciąż trzymając bukiet, i promiennie się uśmiechała. - Teraz kolej na mnie - oznajmiła. George udał, że mdleje. - Ona wcale nie chce wyjść za ciebie, George, tylko za mnie - wtrącił Jeff. - W końcu to ja złapałem podwiązkę! Starsza pani zachichotała. Po raz ostatni zatańczyła z George'em, a w tym czasie młodsi rozmawiali. Sarah zaprosiła dzieci Toma, żeby wpadły do San Francisco i na Scott Street, kiedy tylko będą miały ochotę.

Dwóch synów było żonatych, jeden rozwiedziony. Wszyscy przywieźli ze sobą dzieci, które bardzo dobrze się zachowywały. Audrey miała nową rodzinę, w tym sześcioro wnucząt. Sarah z zazdrością pomyślała, że teraz to oni częściej będą widywać jej matkę. W San Francisco zostanie jej tylko Mimi. Audrey zrezygnowała ze swojego apartamentu i cały dobytek przesłała do St. Louis, do przestronnego domu Toma. Kilka mebli dała córce, ale większość zatrzymała dla siebie. Wyjeżdżając, wyglądała na szczęśliwą pannę młodą, a Tom - na dumnego pana młodego. Goście wyszli późną nocą. Zaopatrzeniowcy wciąż jeszcze sprzątali. Drzewka obiecano zabrać następnego dnia. Sarah nie miała nic do roboty, więc powoli poszła z Jeffem na piętro. - Było pięknie, prawda? - spytała, ziewając. Uśmiechnął się. Bardzo podobała mu się jej sukienka, przy której oczy Sarah nabierały jeszcze głębszego odcienia błękitu. Wsparła się na nim, szczęśliwa. - Tak. Oboje ślicznie wyglądali, zwłaszcza gdy płakali podczas ceremonii. Ja sam byłem bliski łez. - Ja zawsze płaczę na ślubach. Z przerażenia. Sarah zachichotała, Jeff tylko potrząsnął głową. - Jesteś beznadziejnym przypadkiem. - A ty jesteś niepoprawnym romantykiem i za to cię kocham - zapewniła. Pocałowali się na górnym podeście schodów, a potem poszli do sypialni. To był wspaniały dzień dla Audrey, Toma i wszystkich, którzy ich kochali. Sarah cieszyła się szczęściem matki. Miała nadzieję, że czeka ich długie, pełne radości życie. Gdy szli do łóżka, zadzwoniła Audrey. Podziękowała za możliwość skorzystania z domu córki i powiedziała, że ją kocha. W nocy Sarah przytuliła się mocno do Jeffa. Uwielbiała wtulać się w niego w łóżku i kochać się z nim. Ich związek

funkcjonował bez zarzutu. Znaleźli wspólny język, a młoda kobieta była zadowolona, że Jeff pozostaje w tak dobrych stosunkach z jej rodziną, zwłaszcza z Mimi, którą uwielbiał. - Dobranoc, kochanie - szepnął, gdy zasypiali. - Kocham cię - odpowiedziała Sarah i uśmiechnęła się na myśl o bukiecie, który ją ominął, a wpadł prosto w ręce babci.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Sarah i Jeff remontowali dom przez całe lato. Zaczęli też przeglądać katalogi i chodzić na aukcje. On oprócz tego zajmował się dużą restauraq'ą i remontem domu w Pacific Heights, co pochłaniało mu mnóstwo czasu, a Sarah nie narzekała na brak pracy w biurze. W sierpniu wzięli tydzień urlopu i wyjechali do Lake Tahoe. Chodzili na wycieczki, pływali, jeździli na rowerach górskich i nartach wodnych. W weekend pod koniec pobytu Jeff przypomniał jej, że są ze sobą od czterech miesięcy. Oboje przyznali, że były to najszczęśliwsze miesiące w ich życiu. Nie wracali więcej do rozmowy na temat małżeństwa i dzieci. Żadne z nich nie chciało przeciągać struny, poza tym oboje mieli mnóstwo zajęć. Audrey po powrocie z Włoch często dzwoniła z St. Louis. Powoli oswajała się z nowym otoczeniem, poznawała dzieci Toma, chciała również zmienić wystrój wnętrz w swoim nowym domu, więc nie brakowało jej roboty. Tęskniła za matką i córką, ale zapowiedziała, że nie przyjedzie na Święto Dziękczynienia. Obiecała Tomowi, że zostanie w St. Louis z jego dziećmi. Sarah zapewniła matkę, że w tym roku zorganizuje świąteczną kolację u siebie i na

pewno zaprosi Mimi, a jeśli wszystko będzie szło tak dobrze jak dotychczas, przyłączy się do nich również Jeff. Młoda prawniczka nie chciała jechać do St. Louis, postanowiła zapoczątkować własną tradycję, nawet jeśli przy jej stole zasiądzie mniej osób i po raz pierwszy będzie musiała sama upiec indyka czy przyrządzić świąteczny posiłek. Jesienią Sarah rozdzielała między spadkobierców trzy ogromne majątki, a w weekendy dalej remontowała dom, który stanowił dla niej niewyczerpane źródło radości. Razem z Jeffem chodziła na aukcje, a nawet licytowała meble w Sotheby's i Christie's w Los Angeles i Nowym Jorku. Jej i Jeffowi udało się w ten sposób kupić kilka ładnych rzeczy. W październiku zrezygnował z wynajmu apartamentu. Od dawna go nie używał. Przeniósł swoje rzeczy na Scott Street. Miał tam teraz biuro, gabinet, garderobę i łazienkę. Często też powtarzał, że nie ma nic przeciwko sypianiu w różowej sypialni. Lubił ją, ale przede wszystkim uwielbiał Sarah. Prawdę mówiąc, kochał ją, a ona jego. Pozałatwiał do końca sprawy związane z domem i apartamentem w Paryżu. Teraz interes w całości należał do niego, przejął też wszystkich klientów Marie-Louise. Od sierpnia nie miał od niej żadnych wieści i ku swojemu zaskoczeniu wcale za nią nie tęsknił. Chociaż spędzili ze sobą czternaście lat, od początku wiedział, że to nieodpowiedni związek, tylko nie mógł się z niego wyplątać. Dopiero teraz, gdy był z Sarah, dostrzegał różnice. Czuł się tak, jakby byli stworzeni dla siebie. Każdego ranka po przebudzeniu tak samo jak ona nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Jego dziadek często powtarzał, że każdy garnek ma swoją przykrywkę albo każda przykrywka swój garnek. Niezależnie od tego, kto był przykrywką, a kto garnkiem, Jeff znalazł odpowiednią partnerkę, a Sarah czuła to samo. Zgodnie z obietnicą zorganizowała na Scott Street uro-

czystą kolację z okazji Święta Dziękczynienia. Mieli już w domu kanapę, kilka foteli, ławę i piękne antyczne biurko w salonie, było więc gdzie usiąść i postawić drinki, gdy pojawiła się Mimi z George'em. Babcia namówiła Sarah, żeby zaprosiła jej dwie przyjaciółki, które zazwyczaj spędzały z nią święta, więc zostały włączone do wąskiego kręgu, tak samo jak przyjaciel Jeffa, który mieszkał w Nowym Jorku i nie miał gdzie się podziać. Razem tworzyli miłą i zgodną grupkę. W siódemkę rozsiedli się w salonie, a Sarah i Jeff na zmianę zaglądali do indyka. Prawniczka bała się, że ptak będzie zbyt surowy albo że się spali. Brakowało Audrey, ale ku zaskoczeniu gospodyni kolaq'a się udała. Mimi zmówiła modlitwę dziękczynną, a indyka tym razem pokroił Jeff. Zrobił to po mistrzowsku. George był zadowolony, że zwolniono go z tego obowiązku. On i Mimi właśnie wrócili z Palm Springs. Sarah zauważyła, że spędzają tam coraz więcej czasu. Twierdzili, że bardziej odpowiada im tamtejszy klimat, a Mimi polubiła przyjaciół George'a i wydawane przez nich przyjęcia. Niedawno uroczyście obchodziła osiemdziesiąte trzecie urodziny, ale nie wyglądała na swój wiek. Była pełna energii i piękna jak zawsze. O kilka lat starszy George został jej stałym adoratorem. » Sarah właśnie podawała szarlotkę i placek dyniowy, a Jeff lody z bitą śmietaną, gdy Mimi nieśmiało chrząknęła. George kiwnął zachęcająco głową. - Chcę wam coś powiedzieć - zaczęła cicho, gdy przechwyciła spojrzenie wnuczki. Prawniczka czuła, iż coś się święci, chociaż nie wiedziała co. Życie Mimi płynęło spokojnie, zwłaszcza że nie miała żadnych problemów ze zdrowiem. Starsza pani z błyskiem w oku spojrzała najpierw na Jeffa, a potem na Sarah. - George i ja bierzemy ślub - szepnęła. Sprawiała wrażenie lekko zażenowanej, jakby powiedziała coś głupiego, ale wyjaśniła, że się kochają i chcą spę-

dzić razem ostatnie lata życia. Niestety postanowili przeprowadzić się do Palm Springs. George już wcześniej sprzedał swój dom w San Francisco, a Mimi miała zamiar pójść w jego ślady. Mogą korzystać z apartamentu George^, ilekroć znajdą się w San Francisco, co, jak przypuszczała Sarah, nie będzie się zdarzać często. Zbyt dobrze się bawili w Palm Springs. - Wychodzisz za mąż za niego, nie za mnie? - spytał Jeff z urażoną miną. - Przecież to ja złapałem podwiązkę. Udawał oburzonego. Całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. - Przykro mi, kochanie. - Mimi z uczuciem poklepała go po dłoni. - Będziesz musiał ożenić się z Sarah. - Protestuję - wtrąciła szybko jej wnuczka. - No właśnie, nie mam u niej żadnych szans - poskarżył się Jeff. - Nie będzie mnie chciała. - Pytałeś ją? - zainteresowała się Mimi. Byłaby bardzo zadowolona, Audrey również. Rozmawiały na ten temat kilka razy. - Nie - odparł Jeff szczerze. Zasiadł do swojego placka, tymczasem Sarah rozlała szampana. Cała sytuacja miała w sobie coś z deja vu - przecież w maju przy tym samym stole matka oznajmiła, że wychodzi za mąż za Toma. Co ciekawe, Audrey i Mimi w krótkim czasie postanowiły wziąć ślub i wyjechać z San Francisco. Tylko Sarah i Jeff zostawali w mieście. George przez cały czas promiennie się uśmiechał, a oczy Mimi błyszczały. - Jeśli poproszę Sarah o rękę, prawdopodobnie da mi kosza albo wyrzuci. Woli żyć w grzechu zdradził Jeff. Mimi wybuchnęła śmiechem. Wszyscy wiedzieli, że Sarah i Jeff mieszkają razem, więc gospodyni nic sobie z tego nie robiła. Miała prawie czterdzieści lat i mogła robić, co chce. Zignorowała płynące prosto z serca skargi Jeffa i spytała

staruszków, kiedy mają zamiar wziąć ślub. Jeszcze nie ustalili daty, ale chcieliby jak najszybciej. - W naszym wieku nie ma czasu na czekanie - oznajmiła Mimi beztrosko, jakby jej to w ogóle nie przeszkadzało. - George najchętniej wziąłby ślub na polu golfowym, między jednym dołkiem a drugim. Jeszcze nie wiemy, czy pobierzemy się tam, czy tu. Tam mamy tylu przyjaciół, że mogłoby być za duże zamieszanie - wyznała Mimi z zadumą. Wszyscy wznieśli toast na ich cześć. - Może wzięlibyście ślub tutaj, tak jak mama? - zasugerowała Sarah, z nostalgią myśląc o całym wydarzeniu. - Nie chciałabym ci sprawiać zbyt dużo kłopotu - powiedziała Mimi. -1 bez tego masz mnóstwo pracy. - Dla ciebie zawsze znajdę czas - zapewniła Sarah. -Mogę skorzystać z usług tych samych zaopatrzeniowców, którzy obsługiwali ślub mamy. Byli wspaniali. Zostawili po sobie idealny porządek. - Jesteś pewna? Mimi wciąż się wahała, ale George nie krył zadowolenia. To był świetny pomysł, miły i sentymentalny, zwłaszcza że urodziła się w tym domu. Przyjaciel Jeffa powiedział, że rok temu jego babcia ponownie wyszła za mąż, przeprowadziła się do Palm Beach i jest naprawdę szczęśliwa. - Kiedy chcielibyście się pobrać? - spytała rzeczowo Sarah. Ku zadowoleniu Mimi Jeff nadal odgrywał rolę porzuconego kochanka. Starsza pani zawsze mówiła o nim „ten słodki chłopiec". Miał czterdzieści pięć lat i nie był już chłopcem, ale wyglądał młodo jak na swój wiek. - Najchętniej w sylwestra - powiedział George. - Dzięki temu co roku mielibyśmy co świętować. Uważam też, że twoja babcia powinna zrobić to tutaj, w tym domu. Na pewno całkiem inaczej by się czuła - dodał.

Mimi oblała się pąsem. Tego ranka zdradziła George'owi, że nie chciałaby sprawiać Sarah kłopotu, ale byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby się udało. - Czy mama wie? - spytała nagle Sarah. Mimi przytaknęła. Audrey wcześniej nie puściła pary z ust. - Dzwoniliśmy do niej dziś rano, żeby złożyć życzenia świąteczne i poinformować o naszej decyzji. Ucieszyła się. - Niewierna - mruczał Jeff ponuro. - Ja byłbym dla ciebie o wiele lepszy niż George. Ku rozbawieniu wszystkich spojrzał z pogardą na konkurenta. - Co prawda muszę przyznać, że on lepiej sprawdza się na parkiecie. Gdy tańczyłem z Mimi na ślubie Audrey, przez cały czas deptałem jej po palcach i tych ładnych jasnoniebieskich pantofelkach. Chyba więc nie mogę mieć do niej pretensji. Mimo to, Mimi, złamałaś mi serce. - Przepraszam, kochanie. Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - W każdej chwili możesz przyjechać do nas do Palm Springs. Jeśli będziesz chciał, zabierz ze sobą Sarah. - Mam nadzieję, że będzie chciał - powiedziała, udając urażoną. Zaczęli omawiać szczegóły ślubu. Prawniczka przyniosła bloczek z żółtymi kartkami i sporządziła listę życzeń. Starsi państwo chcieli, żeby uroczystość była skromna, z udziałem najbliższej rodziny. Umówili się, że ślubu udzieli im pastor. Mimi zapewniła Sarah, że kapłan przyjdzie do domu. Zaplanowali ślub na dwudziestą, o dwudziestej pierwszej postanowili zorganizować prostą kolację. Audrey zapowiedziała swój przyjazd z Tomem. Potem oboje wybierali się do Pebble Beach na weekend. - Co się dzieje z moją rodziną? - skarżyła się na głos Sarah. - Wszyscy nagle stali się nomadami. Czy nikt oprócz mnie nie chce już mieszkać w San Francisco?

- Chyba nie - odpowiedział za nich Jeff. - Nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego z tobą. Po prostu lepiej się bawią gdzie indziej. Nie powiedział tego na głos, ale chociaż bardzo lubił Mimi i szanował Audrey, cieszył się, że teraz będzie miał Sarah tylko dla siebie. - O kurczę! - zawołała nagle młoda kobieta, gdy policzyła w myślach, ile zostało im czasu. - Mamy na przygotowania zaledwie sześć tygodni. Jutro zadzwonię do zaopatrzeniowców i całej reszty. Na szczęście nie trzeba było wysyłać żadnych zaproszeń ani organizować wielkiego przyjęcia, cała uroczystość miała być skromna. Skromniejsza niż ślub Audrey. Przez następne dwie godziny z ożywieniem omawiali ostatnie szczegóły, potem goście poszli do domu. Przed wyjściem Mimi oświadczyła, że nie planują miodowego miesiąca, tylko chcą po ślubie spędzić weekend w hotelu Bel Air w Los Angeles. Mimi zawsze się tam podobało, a nie było problemów z dojazdem. Jeff nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wybrali czegoś bardziej egzotycznego, na przykład wyprawy do Las Vegas. Przed wyjściem uściskał ich oboje. - Jakie to dziwne - stwierdziła Sarah, gdy razem z Jef-fem ładowała w kuchni zmywarkę do naczyń. Architekt namówił ją, żeby kupiła dwie zmywarki. Teraz cieszyła się, że go posłuchała. Dzięki temu spotkania towarzyskie nie stanowiły większego problemu. W dodatku zawsze mogła liczyć na pomoc Jeffa. - Co cię tak dziwi? Że twoja babcia wychodzi za mąż? To raczej powód do radości, bo żadne z nich nie będzie samotne na starość. - Uwielbiała mojego dziadka. Po jego śmierci mama obawiała się, że Mimi odejdzie w ślad za nim, tymczasem teraz prowadzi drugie życie i chyba cieszy się nim tak samo jak tamtym.

Tego wieczora z pewnością wszystko na to wskazywało. - Ale nie o to mi chodziło. Nie mogę uwierzyć, że nagle obie postanowiły się wyprowadzić. Przez tyle lat byłyśmy razem, a teraz Audrey mieszka w St. Louis, a Mimi wyjeżdża do Palm Springs. - Ja zostaję - szepnął. - Wiem. - Uśmiechnęła się i pocałowała go. - Myślę, że w końcu będę musiała wydorośleć. Kiedy tu były, zawsze czułam się jak dziecko. Może dlatego jestem trochę zagubiona. - Normalne - pocieszył ją Jeff. Wyszedł z kuchni, wyłączył światła i udał się schodami do - jak to teraz mówili - „ich pokoju", a nie jej. Rano Sarah zadzwoniła do matki i zbeształa ją, że poprzedniego dnia o niczym nie wspomniała, gdy składały sobie świąteczne życzenia. - Babcia chciała zrobić niespodziankę. Prosiła, żebym nic ci nie mówiła. Jestem bardzo zadowolona z ich decyzji, a w Palm Springs będą mieli o wiele lepszy klimat. Tom i ja przyjedziemy na ślub i spędzimy w San Francisco przynajmniej jedną noc. - Zatrzymacie się u mnie? - spytała Sarah z nadzieją w głosie. - Bardzo chcemy! - Cieszę się, że będę miała was wszystkich pod jednym dachem. Sarah poprosiła matkę o potrzebne telefony i adresy, a w poniedziałek zaczęła wszystko załatwiać. Mimi zostało tylko kupno sukni. Powiedziała, że czuje się za staro, aby brać ślub w bieli. Dwa dni później triumfalnym głosem oznajmiła przez telefon, że znalazła kreację w kolorze szampana. Sarah zdała sobie sprawę, że ona też musi coś sobie kupić, a ponieważ ślub miał się odbyć w sylwestra, zdecydowała się na długą suknię. Audrey zapowiedziała, że wystąpi w granacie.

W okresie między Świętem Dziękczynienia a Bożym Narodzeniem Sarah czuła się, jakby brała udział w biegu sztafetowym, w którym nie ma komu przekazać pałeczki. Nie chciała wciągać Mimi w przygotowania, a sama nie miała na nic czasu. Zleciła wszystko zaopatrzeniowcom i tylko sprawdzała, czy prace idą jak należy. Oprócz tego zajmowała się domem, bo zależało jej, żeby ślub Mimi wypadł bez żadnych nieprzewidzianych zakłóceń, i jednocześnie przygotowywała wszystko na Boże Narodzenie. Jeff był zachwycony. Przez całe lata z przepraszającą miną chodził na palcach wokół wiecznie niezadowolonej o tej porze roku Marie-Louise, jakby to on wymyślił całe świąteczne zamieszanie. W tym roku mógł w końcu do woli cieszyć się świętami. Codziennie przynosił do domu nowe dekoracje, następne prezenty, kolejne płyty z kolędami, a dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem pojawił się przy Scott Street z sześciometrową jodłą. Zaangażował czterech gwardzistów, żeby pomogli mu ustawić drzewko obok wspaniałych schodów, po czym przywiózł do domu dwa samochody pełne ozdób choinkowych. Widząc to, Sarah wybuchnęła śmiechem. Jeff tak głośno puścił kolędy, że prawie go nie było słychać, gdy mówił coś z najwyższych stopni drabiny. Właśnie umieszczał gwiazdę na czubku choinki. - Czuję się, jakbym mieszkała w magazynie Świętego Mikołaja! - krzyknęła, a potem powtórzyła to samo jeszcze trzy razy. - Nieważne. Wygląda świetnie! - pochwaliła go. Tym razem usłyszał i podziękował. Był dumny z siebie, a Sarah z radością patrzyła na wszystkie poczynania ukochanego. Na aukcji udało jej się kupić dla niego starą deskę kreślarską, którą dostarczono w samą Wigilię. Prawie zemdlał, gdy ją zobaczył. - O mój Boże, Sarah, jest wspaniała! Naprawdę bardzo mu się podobała. Był szczęśliwy, że

może obchodzić święta z Sarah, która po raz pierwszy spędzała Boże Narodzenie bez mamy i babci. Jeff cudownie je zastępował. W Wigilię upiekła małego indyka, a o północy poszli na pasterkę. Podczas wigilii, przy butelce wspaniałego wina, Sarah zdała sobie sprawę, że rok temu o tej samej porze powiedziała mamie i babci o domu przy Scott Street. Teraz już w nim mieszkała. Przypomniała sobie również, że rok temu po raz piąty z rzędu samotnie spędzała święta. W ciągu dwunastu miesięcy w jej życiu nastąpiły radykalne zmiany. Była szczęśliwa, że ma Jeffa i dom. Smutne było tylko jedno - że mama i babcia postanowiły wyprowadzić się z San Francisco. Postęp. Czasami bywa dobry, czasami nie, ale przynajmniej wiedziała, że obie są szczęśliwe. Leniuchowali całe święta. On ofiarował jej wąską bransoletkę wysadzaną brylantami, od której Sarah nie mogła oderwać wzroku. Ona, oprócz deski, dała mu też sporo drobnych, głupich prezentów, napełniła nimi jego skarpetę, a nawet zostawiła mu list od Świętego Mikołaja. Chwaliła w nim Jeffa, że jest takim grzecznym chłopcem, ale pouczyła go, że powinien przestać rozrzucać brudne ubrania po całej pralni i czekać, aż ktoś je pozbiera. To była jego największa wada. Nie miał ich zbyt wiele. Tak czy inaczej uznał, że Sarah jest najlepszym prezentem choinkowym, jaki w życiu otrzymał. Pięć dni po Bożym Narodzeniu Audrey i Tom przyjechali z St. Louis. Dopiero wtedy zapanowała rzeczywiście świąteczna atmosfera. Tego samego wieczora pojawiła się babcia z George'em. Obie pary zatrzymały się w domu Sarah. Jeff pomagał jej gotować dla wszystkich. Trzy panie spędziły wiele godzin w kuchni, ucinając sobie miłą pogawędkę. Audrey opowiadała, jak wygląda jej życie w St. Louis. Była naprawdę szczęśliwa, zwłaszcza że Tom okazał się lepszy, niż przypuszczała. Mimi też wyglądała na zachwyconą. Rozkwitła jak prawdziwa panna młoda. Sarah

nie ukrywała radości, że mama i babcia zatrzymały się u niej. W ich obecności znów czuła się jak dziecko. Nazajutrz rano wszyscy poszli na śniadanie do restauracji. Zaopatrzeniowcy już krzątali się po kuchni i chociaż planowana była tylko skromna kolaq'a, przygotowania ciągnęły się bez końca. Mimi i George byli dość spokojni. Wszyscy świetnie się bawili wśród wybuchów śmiechu i żartów. Trzej panowie rozmawiali o futbolu i cenach akcji. Tom i George wymieniali uwagi na temat golfa. Jeff flirtował z panną młodą, a Audrey i Sarah omawiały ostatnie szczegóły dotyczące ślubu i sprawdzały listę. Po wyjściu z restauracji poszli na spacer i wrócili do domu dopiero o pierwszej. Mimi zniknęła w sypialni, zapowiedziawszy wcześniej George'owi, że nie chce go widzieć do wieczora. Sarah zamówiła fryzjerkę i manikiurzystkę. Reszta towarzystwa spędziła razem cudowne popołudnie. Wszyscy mieli zamiar zostać na noc, żeby po ślubie powitać Nowy Rok. Następnego dnia nowożeńcy wybierali się do Los Angeles na weekend, a Audrey i Tom do Pebble Beach. Jeff i Sarah zamierzali zostać w domu i odpocząć. Ona chciała pomalować dwa następne pokoje, a on musiał popracować nad kilkoma projektami. Przed ósmą wieczorem w całym domu zapanował ruch. Sarah i Audrey poszły pomóc Mimi w ostatnich przygotowaniach. Gdy weszły do pokoju, starsza pani siedziała w szlafroku na łóżku ze zdjęciem matki w ręku. Ze łzami w oczach spojrzała na córkę i wnuczkę, a potem odłożyła fotografię. - Dobrze się czujesz, mamo? - spytała łagodnie Audrey. - Świetnie. - Mimi westchnęła. - Po prostu przypomniałam sobie, że moi rodzice na początku byli bardzo szczęśliwi... i że się urodziłam w tym domu... Tak się cieszę, że wychodzę za George'a właśnie tutaj... Czuję, że mama byłaby zadowolona. - Spojrzała na Sarah. - Dziękuję, że ku-

piłaś ten dom. Gdy nam o nim powiedziałaś, nie wiedziałam, że będzie dla mnie tyle znaczył... może w moim wieku to głupio zabrzmi, ale po smutnej i pełnej tęsknoty młodości w końcu czuję się tak, jakbym wróciła do domu i zastała w nim matkę. Sarah wzięła babcię w ramiona i uściskała ją. - Kocham cię, Mimi... - szepnęła. - Bardzo... Dziękuję, że to powiedziałaś. Warto było kupić dom, żeby to usłyszeć.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI W ostatniej chwili postanowili, że na ślub włożą stroje wieczorowe. Wszystkie trzy panie ubrały się w długie suknie, tak samo postąpiło pięć czy sześć przyjaciółek Mimi. Panowie mieli smokingi. Pan młody wyglądał niezwykle wytwornie w czerwonej muszce i spinkach swojego dziadka. Ku zadowoleniu wszystkich Jeff zaproponował, że sprowadzi pannę młodą ze schodów. Mimi wyraziła zgodę. Bała się, że potknie się o suknię i upadnie. Bezpieczniej było wesprzeć się na męskim ramieniu. Po co komu wypadek podczas ślubu? - Chociaż nie wychodzisz za mnie, Mimi, co nie najlepiej o tobie świadczy, postanowiłem być wobec ciebie wspaniałomyślny i oddać cię George'owi - powiedział Jeff. - Powinnaś się jednak wstydzić, że przez sześć miesięcy wodziłaś mnie za nos. Gdybyś w ostatniej chwili odzyskała rozsądek i zmieniła zdanie, jestem do twojej dyspozycji. Mimi bardzo podobała się gra, którą prowadził Jeff, jemu również. Czekał pod drzwiami jej pokoju, aż będzie gotowa. Wyszła w jasnozłocistej wieczorowej sukni i złotych bucikach na wysokich obcasach. Niosła bukiecik konwalii, ulubionych kwiatów Lilii. Pan młody z pojedynczą gałązką

w klapie czekał u podstawy schodów. Audrey i Tom zauważyli, że George jest zdenerwowany. W oczekiwaniu na pannę młodą rozmawiali cicho z pastorem. Słychać było dźwięki harfy i skrzypiec. Sarah zapaliła wszystkie świece i pogasiła światła. Nagle ujrzeli babcię. Pomimo zaawansowanego wieku wciąż miała wspaniałą figurę. Wyglądała iście po królewsku, gdy schodziła na dół wsparta na ramieniu Jeffa. Poważny, przystojny i dystyngowany architekt poklepał starszą panią po dłoni, wtedy spojrzała na George'a i uśmiechnęła się. Mimi bardzo przypominała Lilii: była starsza, ale równie piękna. W jej oczach widać było ten sam szelmowski ognik, tę samą pasję życia, jakby postać ze zdjęcia ożyła i przybyło jej nieco lat. Sarah nagle uświadomiła sobie potęgę pokoleń, które następowały po sobie jak fale oceanu. Mimi, jej matka, ona sama, a wcześniej Lilii. Babcia z pogodną miną i wdziękiem przeszła od Jeffa do mężczyzny, który za chwilę miał zostać jej mężem. Stanęli oboje przed pastorem i wypowiedzieli słowa przysięgi czystymi, silnymi, spokojnymi głosami. Kiedy George pocałował pannę młodą, zespół kameralny znów zaczął grać. Wszyscy śmiali się i płakali - tak samo jak kilka miesięcy temu na ślubie Audrey. Jeff pocałował Mimi, zaznaczając, że tym razem jest to oficjalny pocałunek, bo został rzucony przed ołtarzem. Mimi wyściskała i wycałowała wszystkich, zwłaszcza Audrey i Sarah. Zgodnie z planem o dziewiątej zjedli kolaq'ę, a potem szampan płynął aż do północy. O dwunastej wszystkie trzy potomkinie Lilii pocałowały swoich mężczyzn. Potem jeszcze trochę tańczyli przy skrzypcach. O drugiej poszli spać. Sarah położyła się obok Jeffa i uśmiechnęła do niego. - Czuję się jak zawodowa organizatorka ślubów. - Wybuchnęła śmiechem. - Było ładnie, prawda? Pięknie się prezentowałeś, gdy sprowadzałeś po schodach Mimi.

- Nawet nie drżała. Ja byłem bardziej zdenerwowany niż ona - wyznał. - Biedny George, wyglądał na trochę przestraszonego. - Odwróciła się do Jeffa. - Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie. - Szczęśliwego Nowego Roku, Sarah. Zasnęli objęci, a nazajutrz wcześnie wstali, żeby przygotować coś do zjedzenia. Był noworoczny poranek. Obie starsze pary pakowały się, bo chciały wyjechać zaraz po śniadaniu. Gdy Mimi schodziła po schodach, nagle coś sobie przypomniała. Wszyscy pozostali stali na parterze i rozmawiali. Po chwili staruszka wróciła z bukietem konwalii. - Wczoraj wieczorem zapomniałam rzucić komuś swój bukiet - powiedziała, uśmiechając się do nich ze schodów. Zatrzymała się w połowie wysokości. Miała na sobie czerwony kostium, przerzucone przez ramię futro z norek i buty na płaskim obcasie. Wyglądała na znacznie młodszą niż w rzeczywistości. Po raz ostatni powąchała delikatne kwiaty i z wdziękiem rzuciła bukietem we wnuczkę. Sarah złapała konwalie tuż nad podłogą. Po chwili zaskoczenia jak oparzona odrzuciła kwiaty Mimi, a ta niemal instynktownie złapała je jedną ręką i wycelowała w Jeffa, który chwycił bukiet obiema rękami i promiennie się uśmiechnął. Wszyscy zaczęli bić brawa. - Dobra obrona - pochwalił go George. Mimi dotarła do podstawy schodów i spojrzała Jeffowi prosto w oczy. - Ponieważ Sarah nie wiedziała, co z nimi zrobić, Jeff, mam nadzieję, że ty będziesz mądrzejszy powiedziała. Potem pożegnała się ze wszystkimi, wsiadła z Geor-ge'em do taksówki i pojechali na lotnisko. Zaczął się miodowy miesiąc. Pięć minut później Audrey i Tom wyjechali do Pebble Beach, żeby pograć w golfa na Cypress Point. Po ich wyjeździe Sarah i Jeff stali w foyer i spoglądali na

siebie. On wciąż trzymał w ręku bukiet. W końcu delikatnie położył go na stole. - Organizujesz wspaniałe śluby. Uśmiechnął się do niej i otoczył ją ramieniem. - Dziękuję. Ty też - powiedziała. Pocałował ją w odpowiedzi.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Po wyjeździe gości zaczął się spokojny weekend. Jeff poszedł na piętro do swojego biura trochę popracować. Sarah przebrała się i zaczęła malować. Koło drugiej zaniosła mu kanapkę. Oboje byli zajęci do kolacji, zjedli resztki z poprzedniego dnia, a potem wybrali się do kina. Jeff w ciągu dnia nagrał mecz futbolowy i obejrzał go po powrocie do domu. Spokojnie spędzili pierwszy dzień nowego roku, odpoczywając po gorączce poprzedzającej ślub. - Co mam zrobić z bukietem Mimi? - spytała Sarah Jeffa następnego ranka, gdy znalazła konwalie w lodówce. Włożył je tam na wypadek, gdyby chciała zachować kwiaty. Ilekroć któreś z nich otworzyło lodówkę, w kuchni rozchodził się cudowny zapach. - Wyrzucenie go może przynieść pecha, prawda? - Może - przytaknął, odkładając masło. - Myślałem, że będziesz chciała go zachować. To miła pamiątka ze ślubu -powiedział niewinnie. - Jasne, a potem rzucisz nim we mnie, gdy będę spać. - Nie śmiałbym. Natychmiast padłbym rażony piorunem - drażnił się z nią. - Mogłabyś go zasuszyć albo coś w tym stylu i dać go Mimi za rok z okazji pierwszej rocznicy ślubu.

- Podoba mi się ten pomysł. Włożyła bukiet ostrożnie do pudła i zostawiła w kuchni na półce. Do końca dnia byli zajęci. W niedzielny wieczór wybrali się na przyjęcie wydane przez starych przyjaciół Sarah. W poniedziałek w biurze czekało na nią mnóstwo pracy, jakby z nastaniem nowego roku wszyscy klienci nagle postanowili zmienić testamenty. Wchodziło w życie nowe prawo podatkowe i ludzie wpadli w panikę. Nigdy nie była aż tak zapracowana. Obiecała matce, że odwiedzą ją w St. Louis, ale nie wiedziała, kiedy. Robota nie miała końca. Jeff też nie mógł nadążyć z projektami, jakby wszyscy w przerwie świątecznej kupili stare domy albo je odziedziczyli i postanowili go zatrudnić. Interes świetnie się kręcił, ale po odejściu Marie-Louise wszystko spoczywało na jego barkach, dlatego był zawalony pracą. Pod koniec stycznia, po czterech tygodniach ciągłej bieganiny i szafowania zdrowiem, Sarah w końcu się rozchorowała. Najpierw przez tydzień męczyło ją potworne przeziębienie i gorączka, a potem jakieś problemy z żołądkiem, więc następne cztery dni spędziła w łazience. Jeff serdecznie jej współczuł. Przynosił ukochanej zupę, sok pomarańczowy albo herbatę, ale po nich Sarah czuła się jeszcze gorzej. Leżała bezsilnie na łóżku i jęczała. - Chyba umieram - oznajmiła. Łzy płynęły jej po policzkach. Był bezradny. Pod koniec drugiego tygodnia powiedział, że powinna pójść do lekarza. Sarah sama już do tego doszła i była umówiona na wizytę na następny ranek. Wieczorem zadzwoniła do matki i poskarżyła się na złe samopoczucie. Audrey wysłuchała długiej listy symptomów. - Może jesteś w ciąży - zawyrokowała. - Ale śmieszne! To przeziębienie, mamo, nie poranne mdłości. - Gdy byłam z tobą w ciąży, wciąż się przeziębiałam.

Organizm obniża odporność, żeby nie odrzucić dziecka. Poza tym powiedziałaś też, że od czterech dni wymiotujesz. - Z powodu jakichś problemów żołądkowych, a nie ciąży. Była zła o błędną diagnozę matki. - Może jednak warto sprawdzić? Teraz to takie proste. - Wiem, co mi dolega. Złapałam od kogoś azjatycką grypę albo zjadłam coś nieświeżego. Wszyscy w pracy chorują. - Tylko głośno myślałam. Jeśli tak, idź do lekarza. - Idę. Jutro rano. Sarah położyła się do łóżka, zła na matkę. Jednocześnie szybko liczyła w myślach. Okres rzeczywiście się spóźniał, ale to jej się często zdarzało, gdy była chora, więc w ogóle się nad tym nie zastanawiała, przynajmniej do rozmowy z matką. Ciąża była ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła. Ostatnio wiodła cudowne życie, miała wspaniałą pracę, mężczyznę, którego kochała, i piękny dom. Nie chciała mieć dziecka. W końcu, zdenerwowana, wstała z łóżka, ubrała się, pojechała do najbliższej drogerii i kupiła test ciążowy. Jeffa jeszcze nie było w domu. Chociaż czuła się głupio, wykonała test zgodnie z instrukcją, zostawiła go w zlewie, wróciła do łóżka i włączyła telewizor. Pół godziny później przypomniała sobie o nim i poszła do łazienki, żeby sprawdzić wynik. Wiedziała, że nie jest w ciąży. Przez całe życie bardzo uważała i jeśli nie liczyć kilku niepewnych sytuacji w szkole średniej, nigdy nie grała w ciążową ruletkę. Nigdy nie ryzykowała przy Philu. Z Jeffem też zazwyczaj uważali, z wyjątkiem bezpiecznych dni cyklu, kiedy wiedziała, że nie ma powodu do zmartwień. Pewna siebie zerknęła na test, spojrzała na niego po raz drugi, a potem zaczęła grzebać w koszu w poszukiwaniu instrukcji. Na teście były dwie linie, tymczasem Sarah nie mogła sobie przypomnieć, czy powinna być jedna, czy

dwie. Z instrukcji jasno wynikało, że dwie linie oznaczają ciążę. Sarah spojrzała ponownie na test. Dwie linie. Na pewno popełniła jakiś błąd i otrzymała fałszywy pozytywny wynik. A może test był wybrakowany. Z pudełka wyjęła drugi i postanowiła powtórzyć badanie. Tym razem stała nad nim, ze zniecierpliwienia tupiąc nogą i czując ucisk w żołądku. W pewnym momencie przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Wyglądała okropnie. To śmieszne. Nie jest w ciąży, tylko umiera. Zerknęła na zegarek, a potem na test. Znów dwie linie. Ponownie zerknęła w lustro; zauważyła, że jej twarz robi się biała. - O mój Boże... o mój Boże! To niemożliwe! - krzyknęła. - Nie jestem w ciąży! Test pokazywał jednak coś przeciwnego. Wyrzuciła obie próbki do śmieci, a potem zaczęła krążyć niespokojnie po łazience z rękami skrzyżowanymi na piersiach. To była najgorsza wiadomość w jej życiu. - Cholera! - krzyknęła. W tym momencie do łazienki wszedł wyraźnie zmartwiony Jeff. Właśnie wrócił z biura. - Stało się coś złego? Z kim rozmawiasz? Myślał, że Sarah zabrała do łazienki komórkę. Wyglądała fatalnie. - Nie, nie. Wszystko w porządku. Przepchnęła się obok niego, wróciła do łóżka i zakopała się pod kołdrą. - Zawieźć cię do szpitala? Czujesz się aż tak źle? - Jeszcze gorzej! - krzyknęła. - W takim razie jedziemy. Nie czekaj do jutra. Na pewno powinnaś wziąć jakieś antybiotyki. Reprezentował starą szkołę, dlatego wciąż wierzył, że antybiotyki mogą wyleczyć wszystko. Przez cały tydzień namawiał Sarah, żeby zaczęła je zażywać. - Nie potrzebuję antybiotyków - warknęła, patrząc na niego wilkiem.

- Co ci dolega oprócz tego, że wymiotujesz? Bardzo jej współczuł. Biedaczka od dwóch tygodni fatalnie się czuła. Nie zmieniało to jednak faktu, że w tej chwili zachowywała się trochę irracjonalnie. - Masz gorączkę? - Jestem w ciąży. Nie było sensu tego przed nim ukrywać. Wcześniej czy później i tak będzie musiała mu powiedzieć. Spojrzał na Sarah, jakby nie rozumiał jej słów. - Co takiego? - Jestem w ciąży. Zaczęła płakać. Jej życie legło w gruzach. Przeżywała prawdziwy koszmar. Cały czas było jej niedobrze. Prawdę mówiąc, poczuła się o wiele gorzej. Jeff usiadł na łóżku. - Mówisz poważnie? Co innego mógł powiedzieć? Widział, że Sarah jest nieszczęśliwa. Wyglądała, jakby chciała skoczyć z dachu. - Nie, żartuję. Zawsze to robię, gdy mam ochotę popełnić samobójstwo. Mówię całkiem poważnie. Jak to się, do diabła, stało? Przecież zawsze uważamy. Nigdy nie ryzykujemy. - Czasami nam się zdarza - przypomniał. - Ale tylko podczas bezpiecznych dni. Nie jestem głupia. Wiem, że nie warto się narażać. Ty też. Cofnął się myślami, a po chwili zrobił niepewną minę. - Myślę, że to się mogło zdarzyć w noc po ślubie twojej babci. - Nieprawda. Wtedy od razu poszliśmy spać. - Obudziliśmy się w środku nocy - poprawił ją. - Być może nie do końca byłaś świadoma tego, co się działo... ale nie robiłem niczego na siłę - zaznaczył z nieszczęśliwą miną. - Po prostu... kochaliśmy się... i zasnęliśmy. Sarah szybko policzyła i głośno jęknęła. To było bardzo możliwe. Gdyby chcieli coś zaplanować, nie mogliby trafić lepiej. Albo gorzej.

- Czy ja zwariowałam? Ile wtedy wypiłam? - Pewnie jak wszyscy, kilka drinków... i morze szampana. - Uśmiechnął się do niej z miłością. Dobrze się trzymałaś, ale w środku nocy mogłaś być bardziej wstawiona... Wyglądałaś tak ślicznie. Nie mogłem się oprzeć. - O mój Boże! - jęknęła. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła krążyć niespokojnie po pokoju. - Do jasnej cholery, nie mogę w to uwierzyć! Mam prawie czterdzieści lat i jestem w ciąży! W ciąży! - Nie jesteś za stara, Sarah... chyba warto się nad tym zastanowić... może to nasza ostatnia szansa. Jedyna szansa. Może powinniśmy się cieszyć. On się cieszył, ona na pewno nie. - Zwariowałeś?! Po co nam dziecko?! Przecież nie chcemy mieć dziecka! Przynajmniej ja! Nigdy go nie chciałam! Powiedziałam ci to na początku! Nie okłamywałam cię! - To fakt - przyznał. - Ale jeśli mam być szczery, bardzo chciałbym mieć z tobą dzieci. - W takim razie je miej! Byle beze mnie! Biegała po pokoju. Wyglądała, jakby miała ochotę kogoś zabić - najchętniej jego, ale w głębi duszy winiła siebie. - Posłuchaj, to twoje ciało. Zrobisz to, co uznasz za stosowne... Ja ci tylko powiedziałem, co o tym sądzę. Kocham cię. Bardzo chciałbym mieć z tobą dziecko - powtórzył. - Po co?! Ono tylko zniszczy nasze życie! Tak nam dobrze ze sobą! Wręcz idealnie! Niemowlę tylko wszystko spieprzy! Zalała się z łzami. Patrzył na nią ze smutkiem. Był już kiedyś w takiej sytuacji. Marie-Louise dwukrotnie dokonała aborcji. Po raz pierwszy, odkąd byli razem, Sarah zachowywała się tak samo jak jego była partnerka. Nie chciał wracać do takich wspomnień. Wstał i zaniósł aktówkę do swojego gabinetu. Gdy wrócił, Sarah znów leżała w łóżku i boczyła się. Nie odzywała się do niego przez kilka go-

dzin. Zaproponował, że zrobi jej kolację, ale odparła, iż jest jej niedobrze i nie ma na nic ochoty. Nieśmiało szepnął, że powinna coś zjeść, póki nie zadecyduje, co zrobić. Poradziła mu, żeby poszedł do diabła. - Już zadecydowałam. Zabiję się. Nie muszę jeść. Zszedł na parter, zjadł sam, a potem wrócił do sypialni. Sarah spała i wyglądała słodko jak zawsze. Wiedział, że przeżyła potworny szok. Chciał, żeby urodziła ich dziecko, ale nie mógł jej do niczego skłonić. Będzie musiała samodzielnie podjąć decyzję. Nazajutrz rano dąsała się i była dziwnie cicha. Zaproponował jej śniadanie, ale zrobiła sobie tylko herbatę i tost. Prawie się nie odzywała. Wyszła do lekarza i nawet nie zadzwoniła do Jeffa. Kiedy wrócił wieczorem, była już w domu. Zauważył, że jest bardzo zdenerwowana. Doktor najwyraźniej potwierdził ciążę. Mężczyzna nie odezwał się ani słowem. Sarah poszła do łóżka i o dwudziestej pierwszej już smacznie spała. Następnego ranka wyglądała już trochę lepiej. - Przepraszam, że zachowałam się jak jędza - powiedziała przy śniadaniu. - Po prostu muszę wszystko przemyśleć. Nie wiem, co zrobić. Lekarz powiedział, że jeśli kiedykolwiek chcę mieć dziecko, ze względu na wiek powinnam utrzymać ciążę. Teraz wcale go nie chcę, ale może pewnego dnia przyjdzie mi ochota... albo będę żałowała, że się nie zdecydowałam. Po prostu nigdy nie chciałam mieć dziecka, ale gdybym miała je mieć, to tylko z tobą -dokończyła i wybuchnęła płaczem. Jeff obszedł stół i objął ją. - Zrób, co uważasz za słuszne. Kocham cię. Bardzo chciałbym, żebyśmy mieli dziecko, ale cię kocham. Jeśli naprawdę nie chcesz go urodzić, jakoś się z tym pogodzę. Wszystko zależy od ciebie. Fakt, że Jeff był taki miły, tylko utrudniał Sarah podjęcie decyzji. Kiwnęła głową, wytarła nos i rozpłakała się, gdy

wychodził do pracy. Nigdy w życiu nie była taka zagubiona i nieszczęśliwa. Szalała przez dwa tygodnie. Ciskała gromy. Wściekała się. Torturowała siebie i jego. Jakimś cudem udawało mu się zachować spokój. Raz niemal wpadł w złość, ale potem tego żałował. Tak samo postępowała Marie-Louise i w końcu dwa razy usunęła ciążę, ale Sarah to nie Marie-Louise. Była zła, zdenerwowana i przerażona. Nie czuła się przygotowana do roli matki, a nie chciała skazać dziecka na nieszczęśliwe życie. Jeff zaproponował, że się z nią ożeni, co jeszcze bardziej ją przestraszyło. Wróciły smutne wspomnienia z dzieciństwa i obraz ojca. Tyle że Jeff nie był jej ojcem. Okazał się dobrym człowiekiem i Sarah o tym wiedziała. Po trzech tygodniach w końcu podjęła decyzję. Nie rozmawiała na ten temat z matką ani z nikim innym. Sama rozwiązała problem. Nigdy w życiu tak się nie bała. Powiedziała Jeffowi, że nie wyjdzie za niego za mąż - przynajmniej na razie - ale chce urodzić dziecko. Architekt niemal się rozpłakał. Tego wieczora kochali się po raz pierwszy od miesiąca. Trzy tygodnie później poszli na pierwsze badanie ultrasonograficzne. Ujrzeli maleńką kruszynkę z bijącym serduszkiem. Wszystko było w normie. Dziecko miało się urodzić dwudziestego pierwszego września. Jeff nigdy w życiu nie był taki szczęśliwy. Sarah potrzebowała więcej czasu, żeby oswoić się z tą myślą. Kiedy poczuła pierwsze ruchy, położyła się na łóżku i z uśmiechem na ustach powiedziała, że to dziwne wrażenie. Razem chodzili na wszystkie badania ultrasonograficzne. Podczas jednego z nich, w piątym miesiącu, ujrzeli, jak maleństwo ssie kciuk. Miesiąc później dowiedzieli się, że dziecko jest zdrowe i że będą mieli chłopca. Sarah wciąż nie czuła się gotowa do roli matki, ale była zadowolona. Podziękowała Jeffowi, że wytrzymał jej podłe

nastroje. Od tego czasu wszystko się zmieniło, a maleństwo stało się ich dzieckiem, a nie jej. Powiedziała matce i Mimi - obie bardzo się ucieszyły. Jeff kilkakrotnie proponował Sarah małżeństwo, ale konsekwentnie odmawiała. Powiedziała, żeby zaczekał. Najpierw dziecko, a potem zobaczą. Architekt niemal szalał z radości, wiedząc, że będzie miał z Sarah syna. Powiedział jej, że to najwspanialszy prezent w jego życiu. W sierpniu, kiedy Sarah była w ósmym miesiącu ciąży, w pewien sobotni wieczór natknęli się na Union Street na Phila. Z trudem go poznała. Był zaskoczony jej widokiem. Szedł z dziewczyną, która mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. - O kurczę, co ci się stało? - spytał z uśmiechem. - Nie mam pojęcia - odparła z obojętną miną. - Mniej więcej osiem miesięcy temu byłam na fantastycznym przyjęciu, spiłam się jak bela, a gdy oprzytomniałam, wyglądałam tak jak teraz. Jak sądzisz, co to takiego? Dziewczyna Phila wybuchnęła śmiechem. Adwokat był wyraźnie skrępowany spotkaniem. - Nie mam pojęcia. Wyglądała pięknie i wszystko wskazywało na to, że jest szczęśliwa. Od razu zauważyła, że jest mu przykro. Ucieszyła się. Z miłością spojrzała na Jeffa i przedstawiła mu swojego byłego chłopaka. Sławny Phil, o którym tyle słyszałeś. Wyglądał jak idiota z tą dziewczyną. - Widzę, że wyszłaś za mąż - powiedział Phil, nie odrywając wzroku od jej ogromnego brzucha. Widziała, że się nie ożenił, ale ona też nie była mężatką. Nagle po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że chciałaby być żoną Jeffa, a nie tylko nosić pod sercem jego dziecko. Wszystkie teorie na temat niezależności i wolności ulotniły się wraz z oddalającym się Philem i jego lalunią. Sarah nie chciała być jedną z nich. Pragnęła spędzić resztę życia

z Jeffem i ich dzieckiem. Chciała należeć do niego naprawdę, a nie tylko mieszkać w tym samym domu. - Wygląda jak palant - powiedział Jeff, pomagając jej wsiąść do samochodu. Z trudem się poruszała. Oboje wybuchnęli śmiechem. - Bo nim jest. Pamiętasz? - Pamiętam - powiedział, gdy wiózł ją do domu. Kiedy wrócili, zaczęła przyrządzać kolację. Wciąż pracowała, ale była zmęczona. Po urodzeniu dziecka miała zamiar wziąć sześciomiesięczny urlop macierzyński. Potem będzie mogła się zastanowić, czy chce pracować w pełnym wymiarze godzin, czy na pół etatu. Jeff byłby zadowolony, gdyby zrezygnowała z kancelarii i razem z nim zajęła się odrestaurowywaniem domów, ale ostatnie słowo należało do niej. Jak zawsze. Samodzielnie podejmowała wszelkie decyzje i koniec końców zawsze były słuszne. Kończyli kolację, kiedy nieśmiało spojrzała na Jeffa. - Nad czymś się zastanawiam - zaczęła. Czekał na dalszy ciąg. Odnosił wrażenie, że Sarah ma dla niego dobrą wiadomość, ale nie przypuszczał, że aż taką dobrą. - Zastanawiam się, czy nie powinniśmy wziąć ślubu. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Wybuchnęła śmiechem. - Skąd ten pomysł? - Nie wiem. Może nadeszła odpowiednia chwila? Nie chcę przez całe życie być lalunią - powiedziała. Tym razem to on wybuchnął śmiechem. - Kochanie, teraz z pewnością nie wyglądasz na lalunię. Raczej na matkę mojego syna. - Chyba chciałabym wyglądać jak twoja żona. To byłby całkiem miły widok. Wychylił się do przodu i pocałował ją. - Kiedy chciałabyś to zrobić? Przed urodzeniem dziecka?

- Sama nie wiem. Jak sądzisz? Może raczej po? Matka i Mimi zapowiedziały, że przyjadą na Święto Dziękczynienia. Sarah chciała, żeby obie były na ich ślubie. - Zastanowię się. - To byłoby miłe. Razem uprzątnęli kuchnię i poszli do sypialni. Leżąc w łóżku, Sarah zdała sobie sprawę, że ślub Mimi był specjalnym darem. Dał jej wszystko.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Sarah postanowiła pracować do wyznaczonego terminu porodu. W ostatnim dniu urządzono jej przyjęcie z okazji bliskich narodzin dziecka. Nie miała pojęcia, co ze sobą pocznie, jeśli nie będzie musiała przychodzić do biura. Urlop macierzyński był w jej przekonaniu dziwnym pomysłem. Do tej pory codziennie przychodziła do kancelarii, a teraz przez sześć miesięcy miała siedzieć w domu z dzieckiem. Bała się, że zwariuje z nudów. Uprzedziła, że może wróci wcześniej, ale jedna z koleżanek powiedziała, że może w ogóle nie będzie chciała wrócić, co Sarah uznała za absurd. Na pewno wróci. Chyba że założą z Jeffem wspólną firmę i zajmą się odrestaurowywaniem domów. Podobał jej się ten pomysł i możliwość pracowania z ukochanym. Po przyjęciu spakowała aktówkę, poszła do domu i czekała. Nic się nie działo. Doktor powiedział, że to normalne, zwłaszcza przy pierwszym dziecku, jednak czekanie doprowadzało ją do szału. Nigdy się nie spóźniała. Z niczym. Tym razem też zdążyła. To dziecko nie pojawiło się w odpowiednim czasie. - Co mam robić? - poskarżyła się Jeffowi któregoś wieczora. Był pierwszy października, dziesięć dni po terminie. Dziewięć miesięcy od ślubu Mimi. Starsi państwo balowali

w Palm Springs i ani razu nie przyjechali do San Francisco. Obiecali, że pojawią się na Święto Dziękczynienia zobaczyć dziecko. O ile się urodzi. Sarah żałowała, że przestała pracować, ale była zbyt zmęczona i za bardzo ociężała. Potrzebowała pomocy, żeby wstać z łóżka. Czuła się jak słoń. Dziecko było naprawdę duże. - Zająć się czymś. Rozluźnić się. Wybrać się na zakupy - wyrecytował Jeff. Wybuchnęła śmiechem. - Po co, skoro nic mi teraz nie pasuje oprócz torebek. - W takim razie kup sobie jakąś. Jakiś czas temu zaczęła się spotykać z dawnymi przyjaciółkami, które były już matkami. W końcu miała z nimi coś wspólnego. Jeff starał się jak najwięcej pracować w swoim gabinecie w domu. Chciał być pod ręką, gdyby coś się działo albo gdyby go potrzebowała. Salonik dziecinny urządzili w dawnym pokoiku Mimi. Sarah miała czterdzieści lat. Uważała, że to odpowiedni wiek na urodzenie pierwszego dziecka. Długo czekała, aż wszystko się ułoży. Najpierw na Jeffa, a teraz na to. Po południu wybrali się na spacer po najbliższej okolicy. Dotarli do Fillmore Street i wrócili. Sarah z trudem szła pod górę, ale Jeff jej pomógł. Dyskutowali, czy kupić jakiś dom, żeby potem go odsprzedać. Sarah wciąż się nad tym zastanawiała, gdy wieczorem po kolacji siedziała w wannie. Miała te same skurcze co od kilku tygodni. To jeszcze nie były prawdziwe bóle, tylko przepowiadające, które miały ją przygotować do porodu. Siedziała w wannie i rozluźniała się, a Jeff oglądał telewizję. W pewnym momencie przyszedł sprawdzić, co u niej słychać, i rozmasował jej krzyż. Ostatnio bez przerwy ją bolał, bo dziecko było bardzo ciężkie. W przyszłym tygodniu lekarz miał zamiar wywołać poród, ale nie zgodził się zrobić tego wcześniej. Płód był zdrowy, matka też.

Po kąpieli Sarah zeszła na parter, żeby wziąć sobie coś do jedzenia, a potem wróciła na górę. Wciąż była w ruchu. Nie mogła usiedzieć ani wyleżeć. Wiedziała, że poród się zbliża, ale jeszcze się nie zaczął. Rano miała wizytę u lekarza, liczyła, że coś z tego wyniknie. Była gotowa. - Dobrze się czujesz? Jeff obserwował ją przez cały wieczór. Była niespokojna, ale wyraźnie dopisywał jej humor i ładnie wyglądała. - Tak, po prostu jestem zmęczona ciągłym siedzeniem -powiedziała, skubiąc ciasteczko. Ostatnio ciągle dokuczała jej zgaga, na którą nic nie pomagało. Na szczęście wkrótce będzie już po wszystkim. Jeff serdecznie jej współczuł. Z trudem położyła się do łóżka, a potem trzykrotnie wstawała, żeby wyjść do ubikacji. Powiedziała, że po przekąsce boli ją brzuch. - Może byś się trochę przespała? - spytał łagodnie. - Nie jestem zmęczona - odparła płaczliwie. - Bardzo boli mnie krzyż. - Nic dziwnego. Obróć się. Rozmasuję ci go. Po masażu poczuła się lepiej i w końcu zasnęła. Jeff przyglądał jej się rozkochanymi oczami. Oczekiwanie u boku Sarah na narodziny syna uważał za najcudowniejszy okres w swoim życiu. Godzinę później zasnął. W środku nocy obudził się z głębokiego snu. Usłyszał, że Sarah jęczy i sapie. Wyciągnął rękę. Miała twarz mokrą od potu. Błyskawicznie oprzytomniał i włączył światło. - Sarah? Dobrze się czujesz? - Nie. Potrząsnęła głową. Mówiła z trudem. - Co się stało? Skurcze dosłownie zapierały jej dech w piersiach. Kiedy coś wyrwało ją z głębokiego snu, zdała sobie sprawę, że rodzi, ale była zbyt zaskoczona, aby obudzić Jeffa. Jak się okazało, skurcze w wannie były prawdziwe, nie

„udawane", a niepokój, ból krzyża i brzucha zapowiadały rychły poród. Oboje przeoczyli wszystkie sygnały. Jeff położył rękę na jej brzuchu i spojrzał na zegarek. Miała skurcze co dwie minuty. Kazano im się zgłosić do szpitala przy przerwach dziesięciominutowych. Dziecko już się rodziło. Przyszły ojciec nie wiedział, co robić. Nagle Sarah zaczęła krzyczeć. Było to długie, zwierzęce wycie przerywane ostrymi krzykami. - Sarah, kochanie... musimy jechać do szpitala. Natychmiast. - Nie mogę... nie mogę się ruszyć. Znów krzyknęła przy następnym skurczu. Próbowała usiąść, ale jej się nie udało. Parła. Jeff chwycił telefon i wybrał 911. Kazano mu zostawić otwarte drzwi wejściowe i być przy rodzącej, ale Sarah nie chciała go puścić. Kurczowo trzymała ukochanego za rękę i krzyczała. - Puść... Sarah... muszę zejść na dół i otworzyć drzwi. - Nie! Nagle twarz kobiety zrobiła się fioletowa, pojawiło się na niej przerażenie. Rodząca zwijała się z bólu, a jednocześnie parła. W pewnym momencie w jej krzyki wplótł się cichutki płacz, a między nogami kobiety pojawiła się czerwona twarzyczka z jedwabistymi, czarnymi włoskami. Noworodek wyślizgnął się na świat, spojrzał na rodziców i przestał płakać. Leżał i patrzył, jak Sarah i Jeff łkają i ściskają się. Wtem usłyszeli na zewnątrz syrenę. - O mój Boże, dobrze się czujesz? Przytaknęła. Jeff dotknął twarzyczki noworodka, potem delikatnie położył go na brzuchu matki. Rozległ się dzwonek do drzwi. - Zaraz wracam. Zbiegł na parter, wpuścił sanitariuszy i strażaków, a potem razem z nimi wrócił do sypialni. Sanitariusze sprawdzili stan matki i dziecka. Uznali, że oboje są cali i zdrowi. Jeden z mężczyzn przeciął pępo-

winę, owinął dziecko prześcieradłem i podał uśmiechniętej kobiecie. Jeff nie mógł powstrzymać łez. Sarah i noworodek stanowili najpiękniejszy obrazek, jaki w życiu widział. Zawieziono ich ambulansem do szpitala, żeby lekarz sprawdził stan matki i dziecka. Jeff pojechał razem z nimi. Trzy godziny później odesłano ich wszystkich do domu. Po powrocie Sarah zadzwoniła do Audrey i Mimi. William de Beaumont Parker przyszedł na świat w tym samym domu, w którym osiemdziesiąt trzy lata temu urodziła się jego prababcia i gdzie mieszkali prapradziadkowie. Świeżo upieczeni rodzice szaleli z radości. W domu Lilii spotkało ich ogromne szczęście. Wszyscy troje zapadli w sen. Chociaż Sarah nigdy się tego nie spodziewała, był to najcudowniejszy dzień w jej życiu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Tego roku Święto Dziękczynienia różniło się zdecydowanie od wcześniejszych. Mimi i George przyjechali z Palm Springs, a starsza pani zaprosiła te same koleżanki, z którymi zazwyczaj spędzała święta. Z St. Louis przylecieli Audrey i Tom. Sarah zajmowała się niemowlęciem, a Jeff przy pomocy Audrey upiekł indyka. Świąteczną kolację jedli przy dużym stole w kuchni, a William spał obok w wiklinowym koszyku, nakarmiony wcześniej przez matkę. Sarah wyglądała kwitnąco, a Jeff wyraźnie leciał z nóg i był niewyspany. Za to wszyscy zgodnym chórem stwierdzili, że nie widzieli w życiu ładniejszego malca niż William. Był pięknym, zdrowym chłopcem. Mimi uwielbiała odwiedzać prawnuka w swoim dawnym pokoju dziecinnym. Sarah pomalowała go na niebiesko, korzystając z pomocy Jeffa, który nie chciał, żeby przed porodem wchodziła na drabinę. Posiłek składał się z tym samych dań co zwykle. Mimi pochwaliła wszystkie wypieki. - Czyż nie jest najgrzeczniejszym dzieckiem na świecie? - spytała z dumą prababcia. Malec przespał całą kolację i obudził się dopiero wtedy, gdy Jeff i Sarah poszli na górę, a Audrey pomagała matce posprzątać kuchnię. William skończył właśnie siedem ty-

godni. Ważył pięć i pół kilograma, a po urodzeniu miał nieco ponad cztery kilogramy. George uznał, że chłopak wygląda na sześć miesięcy, a Tom, jak przystało na doświadczonego dziadka, z ogromną wprawą wziął malca na ręce. Nazajutrz Williamem zajmowały się babcia i prababcia. W tym czasie Sarah się ubierała, a Jeff zszedł na parter do pokoju gościnnego i próbował się trochę przespać. Miał być gotowy dopiero na osiemnastą. Zasnął tak mocno, że Tom musiał go dwukrotnie budzić. Rola ojca okazała się bardziej wyczerpująca, niż Jeff się spodziewał, ale też o wiele milsza. Kochał teraz Sarah bardziej niż kiedykolwiek. Młoda matka się ubierała, gdy Audrey przyniosła jej dziecko do karmienia, nic więc dziwnego, że Sarah spóźniła się pół godziny i wszyscy musieli na nią czekać. Mimi trzymała na rękach maleństwo. Jeff miał na sobie granatowy garnitur, był całkiem przytomny i wyraźnie wypoczęty. Tom i George rozmawiali. Wszyscy odwrócili głowy, gdy Sarah schodziła powoli po schodach w długiej jasnej sukni. Kreacja była o numer większa niż dotychczasowe, została uszyta ze skromnej, kremowej koronki, miała długie rękawy i wysoki kołnierz. Wspaniale podkreślała nieco pełniejszą, ale lepszą niż kiedykolwiek figurę panny młodej. Sarah spięła włosy w luźny kok, wsunęła w nie konwalie i te same kwiaty trzymała w ręku. Na jej widok oczy Jeffa napełniły się łzami. Długo czekał na tę chwilę, ale warto było. Oboje płakali, gdy składali przysięgę małżeńską, i ręce im się trzęsły, kiedy wsuwali sobie obrączki. W międzyczasie William się obudził i rozejrzał dookoła. Pastor go ochrzcił. Jeff powiedział później, że był to ślub z dodatkowymi atrakq'ami. Wszystko załatwili jednocześnie. Potem jedli, tańczyli, pili szampana i na zmianę zajmowali się dzieckiem. Na koniec Jeff zatańczył z żoną. Po raz pierwszy skorzystali z sali balowej. Mieli zamiar w tym roku zorganizować w niej przyjęcie na Boże Narodzenie.

Powoli przyzwyczajali się do domu, siebie nawzajem i nowego stylu życia. Sarah została panią Parker. Przedłużyła urlop macierzyński do roku, a niedawno kupili mały domek do remontu, żeby sprawdzić pomysł wspólnej pracy, zobaczyć, co z tego wyniknie i ile pieniędzy na tym zarobią. Prawniczka postanowiła, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, rzuci kancelarię adwokacką. Była zmęczona ciągłym ślęczeniem nad prawem podatkowym i spisywaniem testamentów. Tańcząc z Jeffem, przypomniała sobie słowa Stanleya, który radził jej, żeby używała życia, nie bała się marzeń, poszerzała horyzonty i nie popełniała tych samych błędów co on. Dzięki staruszkowi mogła skorzystać z jego rad. Kupno domu pociągnęło za sobą całą serię wydarzeń: pojawienie się Jeffa... narodziny Williama... spotkanie matki i Toma. Tylu ludzi tak dużo zawdzięczało Stanleyowi i jego rezydencji. - Dziękuję, że dałaś mi tyle szczęścia - szepnął Jeff, gdy pełna złoceń i luster sala balowa wirowała wokół nich. - Kocham cię, Jeff - powiedziała. Usłyszała płacz niemowlęcia - dziecka, które urodziło się w domu Lilii. Koniec końców Lilii odcisnęła na nich wszystkich swoje piętno, mimo że uciekła stąd dawno, dawno temu. Zostawiła jednak po sobie nie tylko legendę, ale i bogatą spuściznę: córkę, której prawie nie znała, wspaniałą wnuczkę i prawnuczkę, która odkupiła dom i z pełnym oddaniem przywróciła go do życia. Teraz podróż przez życie rozpoczął praprawnuk Lilii. Pokolenia następowały jedno po drugim, chociaż jej tu nie było. Tańcząc w ramionach Jeffa, Sarah czuła, że w końcu duch jej tajemniczej prababki odnalazł spokój.
Steel Danielle - Dom

Related documents

330 Pages • 81,645 Words • PDF • 1.3 MB

134 Pages • 66,762 Words • PDF • 1.5 MB

122 Pages • 59,816 Words • PDF • 1.4 MB

291 Pages • 108,931 Words • PDF • 1.5 MB

255 Pages • 91,626 Words • PDF • 1.5 MB

344 Pages • 88,627 Words • PDF • 1.4 MB

207 Pages • 59,401 Words • PDF • 985.6 KB

1 Pages • 306 Words • PDF • 304.5 KB

2 Pages • 634 Words • PDF • 205.8 KB

1 Pages • 298 Words • PDF • 57.8 KB

7 Pages • 616 Words • PDF • 2.3 MB

44 Pages • 1,646 Words • PDF • 1.8 MB