W.E.B Griffin - Braterstwo broni 7 - Nowy Gatunek

457 Pages • 120,414 Words • PDF • 2.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 09:01

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


PORUCZNICY KAPITANOWIE MAJOROWIE PUŁKOWNICY ZIELONE BERETY GENERAŁOWIE NOWY GATUNEK

W.E.B.

Griffin Nowy gatunek

Dla wujka Charleya i Byka zmarłych w październiku 1979. Niech spoczywają w pokoju. I dla Donna. Kto kiedyś uwierzyłby w c z t e r y gwiazdki? Oraz dla szeregowego J. S. B. II Z Gwardii Narodowej Alabamy

I 1 Biały Dom Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 12 grudnia 1963

Lyndon Baines Johnson, prezydent Stanów Zjednoczonych, siedział na małej kanapie w Gabinecie Owalnym. Przejął prezydenturę po śmierci Johna Fitzgeralda Kennedy'ego, który zginął z rąk zamachowca przed dwudziestoma dniami. Tych dwadzieścia dni wystarczyło, żeby polubił nowe zajęcie. Prezydent trzymał w dłoni pękatą kryształową szklankę z nierozcieńczonym burbonem Kentucky. Zdążył już zdjąć marynarkę, ujawniając, że nosi spodnie na szelkach. Zarzucił wolne ramię na oparcie kanapy, a prawą nogę na poduszki. Słysząc, co wygaduje Walter Cronkite, prezenter Evening News, prezydent Stanów Zjednoczonych potrząsnął głową i wymamrotał jakieś przekleństwo. Po chwili stacja CBS przerwała program i zaczęła nadawać reklamy. W chwili gdy prezydent podniósł do ust szklankę z burbonem, otworzyły się drzwi Gabinetu Owalnego i sekretarka zaanonsowała gościa: - Pułkownik Felter, sir. Przed chwilą oglądała wiadomości CBS na małym telewizorze w sekretariacie, właściwie nie po to, żeby być na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami, ale dlatego, że niecierpliwie czekała na reklamy. Prezydent nie lubił, kiedy mu przeszkadzano w trakcie wiadomości telewizyjnych. Popatrzył przez ramię w kierunku otwartych drzwi. Stał w nich umundurowany oficer, w postawie, którą można by określić „prawie na baczność". Na sobie miał

zielony mundur ze srebrnymi orłami pełnego pułkownika, a pod lewym ramieniem trzymał czapkę. Na prawej kieszeni kurtki mundurowej widniała Bojowa Odznaka Piechoty, a poniżej skrzydełka spadochroniarza i cztery rzędy kolorowych baretek, po trzy w każdym rzędzie. Na lewej kieszeni znajdowała się kolejna odznaka spadochronowa (prezydent poprawnie odgadł, że francuska) oraz insygnia Sztabu Generalnego Armii Stanów Zjednoczonych. Pułkownik miał około pięciu stóp i siedmiu cali wzrostu i już dość dawno zaczął łysieć. Ważył 148 funtów. W prawej ręce trzymał mocno zużyty neseser. W niektórych miejscach jego skóra była wyświechtana i przetarta, a spod spodu wyzierało aluminium. Prezydent po raz pierwszy w życiu widział pułkownika Sanforda T. Feltera w mundurze. Kiedy prezydentem został Kennedy, Johnson od czasu do czasu widywał Feltera w Białym Domu. Początkowo odbierał go jako intelektualistę w niedopasowanej marynarce, specjalistę od jakiejś wąskiej dziedziny, mało ważnego członka sztabu Kennedy'ego. Wkrótce jednak wyczuł, że Felter jest kimś więcej, niż można było wnioskować na pierwszy rzut oka. Okazało się, że Felter nie jest po prostu pierwszym lepszym żołnierzem „wypożyczonym" do Białego Domu przez Departament Obrony. Po pierwsze, nienawidził go Bobby Kennedy, i to dokładnie tak, jak potrafił nienawidzić tylko Bobby Kennedy. A to oznaczało, że Felter jest protegowanym Jacka Kennedy'ego. W przeciwnym wypadku od dawna już by go w Białym Domu nie było. Kiedy Johnson wreszcie znalazł okazję, żeby zapytać prezydenta, jakie są zadania Feltera, ten uśmiechnął się i powiedział: „Załatwia dla mnie różne sprawy", a to oznaczało właściwie tyle samo co: „To nie jest twój zasrany interes, Lyndon". Nie było to pierwsze pytanie, które wiceprezydent Stanów Zjednoczonych zadał prezydentowi i na które nie uzyskał odpowiedzi. Dopiero po Dallas i po pogrzebie Johnson dowiedział się, jakie sprawy załatwia pułkownik Felter dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Cholera jasna - mruknął prezydent, kiedy dotarło

do niego, co może w tej chwili oznaczać obecność Feltera. Zaraz jednak odezwał się głośniej: — Wejdź, Felter. Nalej sobie czegoś. - Dobry wieczór, panie prezydencie - odpowiedział pułkownik Felter i wszedł do gabinetu. - Poczęstuj się drinkiem. - Prezydent ponowił zaproszenie. - Wszystko jest tam, gdzie zawsze, przecież pamiętasz. Felter napełnił szklankę kostkami lodu i zalał je wódką do połowy objętości naczynia. - Co to ma być, jakieś martini? - zapytał prezydent. W jego głosie, zabarwionym wyraźnym teksaskim akcentem, można było wyczuć nutkę niezadowolenia. - Nie, panie prezydencie. Wódka z lodem. - Drink musi mieć jakiś kolor - stwierdził prezydent i potrząsnął wielką głową. - Ale proszę bardzo, jak chcesz. Siadaj - zarządził, wskazując na krzesło, obite identyczną tkaniną jak kanapa. - Dziękuję, panie prezydencie. Kwartet mężczyzn w uniformach zakończył właśnie przyśpiewkę, zachwalającą widzom CBS korzyści, jakie na nich czekają, jeśli powierzą swoje samochody ludziom z Texaco Stars. Na ekranie znowu pojawił się Walter Cronkite. Na koniec dziennikarz powiedział: - I tak to właśnie jest... Prezydent wziął do ręki pilota i wymierzył nim w telewizor tak, jakby trzymał pistolet, z którego zamierzał odstrzelić głowę grzechotnikowi. Telewizor się wyłączył. Prezydent wstał i Felter uczynił to samo. - Siedź, siedź - polecił prezydent. - Tylko sobie naleję. - Rozumiem. - Jestem teraz sam dlatego, Felter, że większość ludzi uważa, że ma coś do powiedzenia, kiedy tylko Cronkite na chwilę umilknie, żeby złapać oddech. A gdybym oglądał telewizję na górze, moja żona uważałaby, że musi zabawiać mnie rozmową, żebym się tylko nie nudził. - Rozumiem - powtórzył Felter. - A może masz ochotę na jeszcze jednego drinka? - zapytał prezydent po zastanowieniu. - Dziękuję, panie prezydencie - powiedział Felter.

Wstał, podszedł do barku i przygotował sobie kolejną porcję wódki z lodem. - Naprawdę ci to smakuje? - zapytał prezydent z powątpiewaniem. - Nie smakuje mi żaden alkohol - odparł Felter. Prezydent się roześmiał. - Pijesz więc dla kurażu, co? - Mniej więcej. - Boisz się mnie? - Nie, panie prezydencie. - A prokuratora generalnego się boisz, Felter? - Nie, panie prezydencie. - Jak przypuszczam, zorientowałeś się już, że on cię nie lubi? - Odniosłem takie wrażenie. - Krąży tutaj taka przypowieść, że prezydent Kennedy powiedział młodszemu braciszkowi w twojej obecności, że pracujesz dla niego, ponieważ jesteś od niego bystrzejszy i że obaj o tym wiecie. To prawda? - W gruncie rzeczy tak - odparł Felter. — Był przy tym także sekretarz Rusk. - Dlaczego czekałeś aż do teraz z powrotem do domu, Felter? Dlaczego nie wskoczyłeś do pierwszego samolotu lecącego z Sajgonu, kiedy usłyszałeś o zamachu w Dallas? - Bo moja misja nie była jeszcze skończona, panie prezydencie. - Tylko dlatego? A może po prostu nie chciałeś się tutaj zabrudzić, kiedy ten granat wpadł do szamba, co? - Zakładałem, wobec braku innych rozkazów z pańskiej strony, że powinienem dokończyć misję, powierzoną mi przez prezydenta Kennedy'ego. - I rozumiem, że jąukończyłeś, skoro jesteś z powrotem? - Tak, panie prezydencie. - Wszyscy tutaj są, albo udają, że są, niezbyt zorientowani, co tam robiłeś, Felter. - Przygotowałem raport, panie prezydencie. Położył neseser płasko na stoliku, pokręcił zamkami cyfrowymi i otworzył go. Ze środka wyjął dwie koperty,

jedną zwykłą białą listową i drugą bardzo dużą, szarą. Mniejszą podał prezydentowi. - Oto, czego zdołałem się dowiedzieć w kwestii śmierci prezydenta Ngo Dinh Diema, panie prezydencie - powie dział. - Uznałem, że z informacją na ten temat zechce się pan zapoznać najpierw. Prezydent rozdarł kopertę, włożył na nos okulary do czytania i przebiegł wzrokiem kilka pierwszych linijkach tekstu. Po chwili skierował wzrok na Feltera. - Tak właśnie myślałem - powiedział. - Że Kennedy posłał cię tam właśnie po to, żebyś się zorientował, kto zastrzelił faceta i dlaczego. Pułkownik pokiwał głową, lecz milczał. - Co mi więc powiesz o wietnamskiej puszce Pandory? zapytał prezydent i wykonał lewą ręką gest, który miał znaczyć: „No, dalej, mów". - Pierwszego listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego, panie prezydencie, Pałac Prezydencki w Sajgonie został otoczony przez wojska nieprzyjazne wobec prezydenta Ngo Dinh Diema. Gdy prezydent się zorientował, że nie jest w stanie skontaktować się z pułkownikiem Nomgiem, dowódcą oddziałów, które odpowiadały za jego bezpieczeństwo, zdał sobie sprawę, że istnieje poważne niebezpieczeństwo, iż zostanie pozbawiony władzy w wyniku przewrotu wojskowego. Wkrótce on i jego brat, Ngo Dinh Nhu, uciekli z pałacu ukrytym tunelem. Jestem przekonany, że ich zamiarem było dotarcie do pułku spadochroniarzy, którego dowódca, według przekonania prezydenta, był wobec niego lojalny. Plan ten jednak się nie powiódł. Prezydent i jego brat dotarli do prywatnej willi i w niej się schronili. Następnego dnia, drugiego listopada, pułkownik Nomg w towarzystwie grupy żołnierzy wszedł do willi i zaoferował prezydentowi i jego bratu bezpieczne schronienie do czasu, aż sprawa się wyjaśni: albo zamach stanu zostanie zaduszony, albo nie będzie wątpliwości, że się powiódł. W tym drugim wypadku Nomg gwarantował prezydentowi i jego bratu bezpieczny wyjazd z kraju. Zaoferował im M-113...

- Co takiego? - Transporter opancerzony M-113, pojazd gąsienicowy przypominający czołg bez wieży. - Mów dalej - ponaglił Johnson niecierpliwym głosem. - Pułkownik Nomg zaoferował prezydentowi i jego bratu transport i oddział żołnierzy, którzy mieli dowieźć ich do koszar, w których stacjonował pułk spadochronowy kontynuował Felter. - Przystali na to. Wkrótce po opuszczeniu willi rampa transportera została otwarta i prezydenta oraz jego brata zamordowano. Obaj zostali zastrzeleni. - Inaczej mówiąc, ten pułkownik jak-mu-tam ich zdradził? - Pułkownik Nomg wykonywał rozkazy, panie prezydencie. W moim raporcie przedstawiłem kilka wariantów odpowiedzi na pytanie, kto wydał mu te rozkazy i z jakiego powodu. Oczywiście nie dysponujemy żadnymi dowodami na poparcie któregokolwiek z nich. Prezydent opuścił wzrok na raport Feltera i przeczytał go. Dwukrotnie unosił krzaczaste brwi w wyraźnym zdziwieniu. Wreszcie znowu popatrzył na pułkownika ponad szkłami okularów. - A więc, według twojego raportu, nie wiemy teraz, kto, do ciężkiej cholery, odpowiada za sytuację w Wietnamie. Ale ktokolwiek to jest, nie jest naszym człowiekiem. - Nie jest. - Cholera jasna. Tam, skąd pochodzę, kiedy kupuje się jakiegoś polityka, to na zawsze. - W Sajgonie sprawy mają się trochę inaczej, panie prezydencie. - I chcesz mi też powiedzieć, że Bobby Kennedy nie wiedział, dlaczego zostałeś tam posłany? - Uczestniczyłem w misjach, których szczegółów, jestem o tym przekonany, prezydent Kennedy nikomu nie zdradzał odparł Felter. - Prawdopodobnie ta misja także do takich należała. - A ty, Felter? Z kim dzieliłeś się swoją wiedzą? Kto już to widział? - Prezydent Johnson pomachał raportem. - Istnieje tylko jeden egzemplarz raportu, trzyma pan go w ręce. Nikt inny go nie widział.

Prezydent złożył cztery kartki papieru na połowę i schował je z powrotem do koperty. - I nikt inny go nie zobaczy, Felter - powiedział. - Ten raport nie istnieje. Czy mówię dość jasno i wyraźnie? - Tak, panie prezydencie. - Kto przepisywał ten tekst na maszynie? - zapytał prezydent, niespodziewanie podejrzliwym głosem. - Ja sam. A taśma z maszyny do pisania została spalona. - Doskonale. Słyszałem, że jesteś bardzo dobry w swojej robocie. Ten, kto mi to mówił, chyba się nie mylił. - Dziękuję, panie prezydencie. Prezydent się roześmiał. - Prawie się boję zapytać - powiedział i skinął głową w kierunku grubej szarej koperty. — Co to jest? - Mój raport o sytuacji w Afryce Południowo-Zachodniej. Byłem tam, zanim się udałem do Wietnamu Południowego. - Sporo podróżujesz, co? - powiedział prezydent i wskazał na kopertę. Kiedy Felter mu ją podał, rozerwał ją i wyciągnął z niej grubą stertę kartek spiętych metalowym klipsem. - Tylko mi nie mów, że sam to wszystko przepisałeś na maszynie. - Nie. Mam bardzo dobrą sekretarkę. - Zakładam więc, że ten materiał nie jest tak niebezpieczny jak poprzedni - zauważył Johnson i zaczął kartkować raport. Chryste, nie przeczytam przecież tego wszystkiego w jeden wieczór! Felter chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Prezydent łypnął na niego okiem. - Mów, mów - zachęcił go. - W mojej ocenie sytuacja w Kongu jest potencjalnie tak samo niebezpieczna dla Stanów Zjednoczonych jak sytuacja w Wietnamie. - Wątpię. - Czy mogę mówić szczerze, panie prezydencie? - Byle szybko - odparł prezydent z uśmiechem, unosząc w górę gruby i ciężki raport.

Felter jeszcze przez chwilę jakby coś rozważał, ale w końcu zaczął mówić. - Często cytuje się dzisiaj opinię generała MacArthura, że nie powinniśmy włączać się w wojnę na kontynencie azjatyckim - powiedział. - Wierzę, że powiedziałby to samo o Afryce ze szczególnym uwzględnieniem Konga, i to mniej więcej z tych samych powodów. - No i co z tego? Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas myślał o wplątaniu kraju w wojnę w Afryce. Felter milczał. - No, mów, do cholery. - Uważam, że istnieje bardzo realna możliwość, panie prezydencie, iż przyznawanie w dobrych intencjach niepodległości krajom afrykańskim, szczególnie takim jak Kongo, może wywołać chaos, który nasi przeciwnicy, szczególnie komuniści chińscy, są gotowi wykorzystać. Jestem przekonany, sir, że Chińczycy już są aktywnie zaangażowani w kreowanie tego chaosu i że zintensyfikują wysiłki, kiedy wzrośnie ich przekonanie, że mogliby zwyciężyć. Uważam, że ich pierwszy duży wysiłek zostanie skierowany przeciwko byłemu Kongu Belgijskiemu. - Niby w jaki sposób? - Tworzą armię wyzwoleńczą - odparł Felter. - Zaopatrują ją, kontrolują i kierują przeciwko rządowi, żałośnie nieprzygotowanemu do stawienia czoła takiemu zagrożeniu. A ostatnie oddziały Narodów Zjednoczonych, zresztą i tak zupełnie nieefektywne, opuszczą Kongo trzydziestego czerwca. - Żałośnie? - W całym Kongu przed uzyskaniem przez ten kraj niepodległości tylko trzydziestu rdzennych mieszkańców było absolwentami college'ow, panie prezydencie. Wcześniejsze przygotowanie wojskowe pułkownika Mobutu, który stoi teraz na czele tamtejszej armii, polegało na tym, że był kapralem w Force Publique, paramilitarnych belgijskich kadrowych siłach policyjnych. - Departament Stanu i CIA mówią mi zupełnie coś innego powiedział prezydent ostrym tonem. Przez długą chwilę mierzył Feltera zimnym spojrzeniem. - Mówisz jak senator Goldwater, chyba sobie zdajesz z tego sprawę?

- Nie wiem, co ma pan na myśli, panie prezydencie. - Wygłosił przemówienie, w którym stwierdził, że pierwsze, co zrobi, jeśli zostanie prezydentem, a nominację partyjną ma w kieszeni, jak dwa razy dwa jest cztery, że jego pierwszy prezydencki rozkaz zostanie skierowany do naszych ludzi w Kongu: „Stańcie po drugiej stronie". Nie słyszałeś o tym? - Nie było mnie w kraju, panie prezydencie. - Ach, jasne. Cóż, nikt nigdy nie posądzał Barry'ego Goldwatera, że jest głupi. Cóż, będę chyba sam musiał się zorientować, o co tam chodzi. Podszedł do barku i nalał sobie whiskey do połowy szklanki. - Wiesz, pułkowniku - zwrócił się po chwili do Feltera - że po raz pierwszy w życiu widzę cię w mundurze? Nie powiem, jestem nawet pod wrażeniem wszystkich tych twoich odznak, ale mogłeś sobie oszczędzić wysiłku. Pierwszą teczką, jaką kazałem Hooverowi przynieść sobie na biurko, była właśnie twoja. - Zakładam, że po śmierci prezydenta Kennedy'ego i po moim powrocie z Sajgonu... - zaczął Felter. - Zapewne zakładasz, że wrócisz do wojska? - przerwał mu prezydent. - Chciałbyś tego? Czy właśnie dlatego włożyłeś dzisiaj mundur i te wszystkie medale? - Przypuszczałem, że otrzymam rozkaz objęcia dowodzenia jakimś oddziałem, panie prezydencie. Jestem gotowy do jego wypełnienia. - Zakładam, że jesteś spryciarzem. A to nie było ani sprytne, ani inteligentne. W armii jest mnóstwo ludzi, do cholery, w Pentagonie też jest ich niemało, którzy chętnie dobraliby ci się do dupy. I żaden z nich z pewnością nie da ci niczym dowodzić. Pewnie zostałbyś zesłany do jakiegoś zapomnianego fortu w Arkansas i służyłbyś tam w zapomnieniu i bez sensu aż do emerytury. - Zbieram się na odwagę, panie prezydencie, żeby poprosić pana o rekomendacje. - I do tego potrzebowałeś wódki? - Roześmiał się prezydent. - Nigdy przedtem nie prosiłem pana o przysługę.

- No to jesteś ostatnim sukinsynem w najbliższej okolicy, który jeszcze tego nie zrobił. O jaką przysługę ci chodzi? - Panie prezydencie, armia prowadzi program - wyłącznie z powodu niedostatecznej liczby oficerów starszych - w którego ramach oficerowie mojego stopnia są wysyłani do szkół pilotów. - Dlaczego uważasz, że chcielibyśmy mieć w tym programie akurat ciebie? Myślisz, że w szkole pilotów nienawidzą cię mniej niż gdzie indziej? - Generał major Bellmon, który dowodzi Centrum Lotnictwa w Fort Rucker, jest moim starym przyjacielem. - Jak to możliwe? Przecież generał Taylor, kiedy go o ciebie pytałem, powiedział, że w Pentagonie nienawidzą cię tak bardzo, że prezydent osobiście musiał wysłać do Senatu propozycję awansowania cię na stopień majora. Oni sami by tego nie zrobili. - W czasie drugiej wojny światowej generał Bellmon był jeńcem wojennym, panie prezydencie. A ja miałem zaszczyt walczyć w oddziale, który wydostał go z niewoli. - Według Maksa Taylora uwolniłeś go od Rosjan, a nie od Niemców. Taylor powiedział mi, że dowiedziałeś się, gdzie go trzymają Rosjanie - powiedział prezydent. - A potem poprowadziłeś oddział, który go uwolnił. Gdyby nie ty, Bellmon przebywałby teraz gdzieś na Syberii i wycinał drzewa w tajdze tępą siekierą. Felter milczał. - Czy w twojej prośbie jest coś osobistego, Felter? Nie chcesz dla mnie pracować? - zapytał po chwili prezydent. - Jestem żołnierzem, panie prezydencie. - I chcesz, żeby znowu do ciebie strzelano? Przecież już strzelali do ciebie. I trafiali. Ile masz okuć na Purpurowym Sercu? - Cztery, panie prezydencie. - Ale nie odpowiedziałeś na moje najważniejsze pytanie. Czy z jakiegoś powodu nie chcesz dla mnie pracować? - Jeżeli nie obejmę w najbliższej przyszłości jakiegoś dowództwa, panie prezydencie, nie obejmę go już nigdy. - W armii nie brakuje pułkowników potrafiących dowodzić pułkami albo pilotować samoloty. A naczelnemu

dowódcy brakuje ludzi o twoich nadzwyczajnych kwalifikacjach. Proste? - Tak jest, panie prezydencie - odparł pułkownik Felter. - No właśnie - mruknął prezydent. Pochylił się i wcisnął przycisk w telefonie stojącym na niskim stoliku obok kanapy. Chwilę później w progu stanęła jego sekretarka. - Kochanie - powiedział prezydent i podał sekretarce mniejszą kopertę. - Nie czytając tego, co jest w środku, włóż tę kopertę do większej, ostemplowanej „Tylko dla prezydenta" i schowaj ją do mojej osobistej teczki. - Tak, panie prezydencie. - Następnie... Znalazłaś to, czego kazałem ci poszukać o pułkowniku Felterze? - Tak, panie prezydencie. Miał to prokurator generalny. Wyciągnął z osobistych dokumentów prezydenta Kennedy'ego. - Zechciej więc mi przynieść ten dokument. Sekretarka po chwili wróciła do gabinetu z niewielką kartką i podała ją prezydentowi. Ten włożył okulary do czytania i szybko przebiegł wzrokiem jej treść. - Nigdy dotąd tego nie widziałem - powiedział. - Sły szałem, ale nie widziałem. Ciekawe dlaczego? Podał kartkę Felterowi. BIAŁY DOM Waszyngton 24 kwietnia 1961 Pułkownika Sanforda T. Peltera, odbywającego służbę w Sztabie Generalnym Armii USA, mianuję niniejszym moim osobistym łącznikiem ze służbami wywiadowczymi, w randze doradcy prezydenta. Zezwalam na dostęp do wszelkich materiałów, zaklasyfikowanych jako tajne i ściśle tajne. Informacja o tej nominacji nie zostanie ujawniona publicznie. John P. Kennedy

- Pasuje ci taki tekst, Felter? Jeśli chcesz, żeby coś zmienić, możesz to w tej chwili zaproponować. - Pasuje, panie prezydencie. - Kto ma kopie tego dokumentu? - Sekretarze stanu, obrony i finansów - odpowiedziała sekretarka. - Wszystkie służby plus dyrektorzy CIA, FBI, DIA... - Sekretarka umilkła, kiedy prezydent niecierpliwie machnął ręką. - Brakuje kogoś na tej liście? - zapytał. - Nie - odparł Felter. - Każ przepisać ten tekst, a ja go podpiszę - rozkazał prezydent sekretarce. - Czy pracuje jeszcze ktoś, kto może to napisać? - Tak, oczywiście, panie prezydencie. - No to do roboty. Jeszcze dzisiaj ta nominacja ma trafić do wiadomości wszystkich osób z listy. Dopilnuj, żeby prokurator generalny dostał ją do rąk własnych. Jeśli trzeba, zawieziecie mu to do domu. - Tak, panie prezydencie. Sekretarka wzięła z rąk pułkownika kartkę i wyszła. Prezydent sięgnął po gruby raport. Popatrzył na Feltera. - Rozumiemy się, pułkowniku? - Słucham? - Przeczytam to jeszcze dzisiaj przed snem. A przynajmniej najszybciej, jak będę mógł. Potem do ciebie zadzwonię. Ale, zakładając, że po przeczytaniu tego nie uznam, że jesteś wariatem, odnoszę wrażenie, że poślę cię właśnie tam, do Afryki, do Konga. Nie chcę, żeby to, co będzie się tam działo, zaskoczyło mnie. - Rozumiem. - Z twoich słów zrozumiałem, że byłeś już w Kongu, zanim pojechałeś do Wietnamu? - Tak, panie prezydencie. - A więc, wziąwszy pod uwagę to, co się wydarzyło w Dallas, dobrze będzie, jeżeli tam wrócisz i zobaczysz, jak ten zamach odmienił sprawy. - Też tak sądzę, panie prezydencie. - Oczywiście w tajemnicy, rozumiesz, Felter? Nie chcę,

żeby przyłazili tutaj McCone albo Rusk i zawracali mi dupę na twój temat. - Rozumiem, panie prezydencie. - Masz sposób, żeby dyskretnie rozeznać się w sytuacji? Na przykład odwiedzić attaché wojskowego albo coś w tym guście? - Jestem pewien, że znajdę taki sposób, panie prezydencie.

2 Langley, Wirginia 14 grudnia 1963

Zastępca dyrektora do spraw kontaktów międzyagencyjnych czyli człowiek, odpowiadający za współpracę CIA z innymi agencjami rządowymi - nie lubił, lecz niechętnie podziwiał Sanforda T. Feltera. Felter z kolei ani nie lubił, ani nie podziwiał zastępcy dyrektora do spraw kontaktów. Uważał go za prostego urzędnika, który osiągnął swoje stanowisko tylko dlatego, że nie popełnił w karierze żadnego błędu, a nie popełnił błędu, ponieważ nie miał ku temu żadnej okazji. W osobistym alfabecie Feltera, czyli krótkim zbiorze współpracowników, J. Edward Winton określony był jako „pierdolony biurokrata". - Sandy - powiedział J. Edward Winton, wychodząc zza wielkiego biurka z uśmiechem na ustach i wyciągniętą ręką. Cieszę się, że cię widzę. Pod względem fizycznym Winton był człowiekiem imponującym. Był potężnie, lecz proporcjonalnie zbudowany. Miał równe białe zęby i elegancką fryzurę, lekko już przyprószoną siwizną. Jego garnitur zawsze był nienagannie skrojony, a eleganckie mokasyny lśniły. Kołnierzyk koszuli leżał idealnie i był wręcz śnieżnobiały. Felter miał na sobie obwisły, luźny szary garnitur. Jego buty było znoszone i miały białe ślady na piętach, gdzie najpierw zmoczyły się w słonej brei zalegającej chodniki, a później wyschły. Krawat Feltera bez wątpienia nie był nowy, a kołnierzyk jego koszuli zaczynał się strzępić.

- Jak się masz, Ed? - powiedział Felter. Winton spróbował skruszyć jego dłoń w uścisku, ale bez skutku. Felter nie był człowiekiem o imponującej budowie ciała, jednak wszystko, co się na nie składało, zbudowane było z materiałów najwyższej jakości. - Prawdę mówiąc, chciałem do ciebie zatelefonować. - Tak? - Zastanawiałeś się kiedyś nad dołączeniem do nas? Mamy tu mnóstwo stanowisk, do których byś doskonale pasował. Felter spróbował odczytać intencje Wintona pomiędzy wierszami. Ponieważ mu się nie udało, zapytał: - Dlaczego to powiedziałeś? - Cóż, co będziesz teraz robić? Wszystko było jasne. Felter zdziwił się, że nie wpadł na to wcześniej. - A niby co miałbym robić? - zapytał niewinnym głosem. - Na miłość boską! - Och, chodzi ci o Kennedy'ego? Słyszałem, że zamierzacie z nim skończyć. Jest w tym ziarnko prawdy? - Cholera, Felter, to wcale nie jest śmieszne. - Zatem rozumiem, że zaprzeczasz. - Co mogę dla ciebie zrobić, Felter? - Chcę obejrzeć wszelkie akta, w tym personalne, jakie masz na temat Konga. - Którego Konga? - Właśnie miałem powiedzieć... Byłego Konga Belgijskiego - odparł Felter. - Najlepiej będzie, jeśli zainteresuję się zarówno byłym Kongiem Belgijskim, jak i Francuskim. No i wszystkim, co wiecie o działalności chińskich komunistów w Rwandzie i Burundi. Winton uśmiechnął się i ze zrozumieniem skinął głową. Następnie zapytał: - Z czyjego upoważnienia? - Jak zwykle. - Ale czy to upoważnienie nie skończyło się, kiedy... - Kiedy zastrzelony został Kennedy? - przerwał Fel ter. - Być może się skończyło, ale obecnie pracuję dla Johnsona. Ta sama robota.

- Nic mi na ten temat nie wiadomo. Nie dotarła do mnie żadna informacja. Jego twarz i barwa głosu wyrażały wielki żal, że nie może mu pomóc, jednak Felter podejrzewał, iż tak naprawdę Winton dobrze się bawi. Pułkownik uważał, że wszyscy biurokraci czują wielką satysfakcję, kiedy z mocy swojego urzędu mogą powiedzieć „nie". - Zadzwoń do niego - poradził. W mózgu Wintona nie pojawił się nawet cień wątpliwości, że Felter ma na myśli dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej. Jego uśmiech na chwilę znikł, ale po chwili znowu się pojawił. Winton podniósł słuchawkę białego telefonu, jednego z trzech stojących na biurku. Jeden z pozostałych dwóch miał mnóstwo przycisków i stanowił standardowe wyposażenie biurokratów z CIA, począwszy od pewnego szczebla. Drugi, czerwony, był jednym spośród prawdopodobnie setki telefonów w okolicach Waszyngtonu stanowiących tak zwaną „sieć Białego Domu". Posiadanie na biurku jednego z tych czerwonych telefonów oznaczało wielki biurokratyczny prestiż, nawet jeśli telefon ten nigdy nie dzwonił. Felter dysponował dwoma czerwonymi telefonami sieci Białego Domu. Jeden z nich zainstalowano w jego małym gabinecie w starym State-War-and-Navy Building, przylegającym do Białego Domu, a drugi miał przy łóżku w swoim „miejskim domu" w Alexandrii. Kiedy prezydentami byli Eisenhower i Kennedy, oba dzwoniły bardzo często, a ten przy łóżku zadzwonił już nawet za prezydentury Johnsona. Prezydent zadzwonił do Feltera poprzedniego wieczoru, żeby mu powiedzieć, że rozmawiał z sekretarzem stanu, wyjaśnił mu problem z przykrywką Feltera i sekretarz zgodził się włączyć go do grupy funkcjonariuszy Departamentu Stanu, mających wkrótce wyruszyć do byłego Konga Belgijskiego z jakąś misją administracyjną. - Możesz zabrać w podróż swoją starą, Felter - powie dział Johnson. - Zrób jej małe vipowskie wakacje na koszt podatników. Poza tym obecność żony bardziej uwiarygodni twój pobyt. Felter zaczynał podejrzewać, że prezydent wkrótce zain-

teresuje się światem wywiadu i w przyszłości będzie chciał być bardziej „pomocny". Mogło to doprowadzić do problemów. - Czy jest dyrektor? Mówi J. Edward Winton - po wiedział Winton do słuchawki białego telefonu, który był elementem sieci telefonicznej CIA, utworzonej na podobieństwo sieci Białego Domu. Taki biały telefon Felter również miał na biurku w StateWar-and-Navy Building. Aie kiedy go używał, od razu uzyskiwał połączenie z dyrektorem, a nie z jego sekretarką. Winton przez chwilę słuchał, w końcu powiedział grzecznie „dziękuję" i odłożył słuchawkę na widełki - Dyrektor jest w Białym Domu - oznajmił. - Cóż, a ja muszę jeszcze pojechać do Departamentu Stanu - stwierdził Felter. - Ale sprawa nie jest aż tak istotna. Kiedy dyrektor wróci, Ed, będę wdzięczny, jeżeli się z nim skontaktujesz i zorientujesz się w kwestii moich pełnomocnictw raz na zawsze. Później bądź uprzejmy przysłać do mojego biura kogoś z aktami, o które mi chodzi. - Oczywiście. Jestem pewien, że rozumiesz moją sytuację, Stan. Wiesz, jaki jest dyrektor. - Jasne, wiem. Ale jeśli wyniknie jakiś problem w tej sprawie, Ed, bo dokumentów koniecznie potrzebuję dzisiaj, zadzwoń do mnie, żebym mógł wszystko wyprostować, dobrze? - Oczywiście. Panowie podali sobie ręce i wymienili uśmiechy. Następnie Felter wyszedł z gabinetu zastępcy dyrektora do spraw kontaktów, wsiadł do swojego zdezelowanego, pocharkującego volkswagena i pojechał w kierunku Dystryktu Kolumbii. Nie miał cienia wątpliwości, że w tej samej chwili, w której wyszedł z gabinetu, J. Edward Winton zatelefonował do swojego odpowiednika w Departamencie Stanu i ostrzegł go, że Felter ruszył w drogę. Co więcej, na pewno powiedział mu też, że Felter był u niego w gabinecie i że prezydent Johnson ponownie powierzył mu stanowisko, które sprawował za Kennedy'ego. A odpowiednik J. Edwarda Wintona w Departamencie Stanu był kolejnym pieprzonym biurokratą o podobnych przewidywalnych nawykach.

Felter pojechał do FBI, a nie do Departamentu Stanu. Wiedział, że w FBI nie będzie miał problemów z dostępem do jakichkolwiek dokumentów. Poza tym, jeśli nie pokaże się w Departamencie Stanu wtedy, kiedy będą się go spodziewać, wiarygodność J. Edwarda Wintona osłabnie. No i był pewien, że gdy wróci do swojego gabinetu w przyjemnie chłodnym, starym State-War-and-Navy Building, będzie już tam na niego czekał facet z CIA z teczką pełną materiałów, o które prosił.

II 1 Albertville, Demokratyczna Republika Konga 14 grudnia 1963

Lot Air Simba numer 104, pilotowany przez kapitana Jacques'a Emile'a Porteta, dolatywał do lotniska w Albertville znad jeziora Tanganika. Do ziemi zbliżał się łagodnie i równie łagodnie wykonał końcowy skręt w kierunku pasa startowego. W gwarze pilotów nazywało się to, że leci nisko i powoli. Lot Air Simba numer 104 był to Curtiss Commando, dwusilnikowy turbośmigłowy samolot transportowy, przynajmniej tak stary jak jego kapitan, któremu do wieku dwudziestu dwóch lat brakowało zaledwie pięciu miesięcy. Ojciec pilota, kapitan Jean-Philippe Portet, właściciel Air Simba, poważnie podejrzewał, że dokładnie tym samym samolotem dowodził nad Himalajami w 1943 roku, kiedy był kapitanem w Korpusie Powietrznym Armii USA. W aluminiowej podstawie skrzydła Commando znajdowało się podejrzane wgniecenie o głębokości niemal cala i długości pięciu stóp. Z dawnych czasów Jean-Philippe Portet pamiętał podobne, powstałe, kiedy wylądował C-46, załadowanym pięćdziesięciopięciogalonowymi beczkami z paliwem lotniczym w zalanym deszczem Chongqingu,

w samolot uderzyła ciężarówka, prowadzona przez rozentuzjazmowanego, lecz niezbyt obeznanego z pojazdami mechanicznymi chińskiego wojaka. Skrzydło zostało wgniecione, jednak uznano, że uszkodzenie jest jedynie powierzchowne, dlatego poszycia nie wymieniono. Było całkiem prawdopodobne, że wygięty płat oglądało w ciągu następnych dwudziestu lat wielu mechaników i że wszyscy oni dochodzili do tego samego wniosku: wgniecenie nie stanowi żadnego zagrożenia dla bezpieczeństwa lotów. Stosując wiekową formułę: „Jeśli coś nie jest zepsute, nie naprawiaj tego", wszyscy lekceważąco machali na to rękami. Kapitan Jean-Philippe Portet był w życiu świadkiem wielu interesujących zbiegów okoliczności, ale był przekonany, że wgniecenie płata bynajmniej nie jest jednym z nich. W obecnym wcieleniu Curtissa maszyna miała wymalowanego na kadłubie stylizowanego lwa. Nad lwem widniał napis AIR SIMBA. Napis i rysunek powtórzony był na usterzeniu pionowym. Aluminiowa powłoka samolotu lśniła w tych miejscach, w których umieszczono numery identyfikacyjne i logo firmy, jednak cała reszta kadłuba była matowa, a gdzieniegdzie widoczne były jeszcze fragmenty starej farby i resztki poprzednich numerów identyfikacyjnych. Air Simba była nową linią lotniczą. I zupełnie niedawno weszła w posiadanie samolotu, dlatego nie było czasu, żeby zrobić z nim coś więcej, poza dbaniem o to, żeby mógł bezpiecznie latać, i wymalowaniem znaku firmowego oraz numerów identyfikacyjnych Demokratycznej Republiki Konga. Kiedy Commando lądował na noc w Leopoldville i po dokonaniu niezbędnych czynności obsługowych pozostawało trochę czasu, pod kadłub podjeżdżały rusztowania na rolkach, a bosonodzy Kongijczycy atakowali brud i starą farbę metalowymi zmywakami ze środkiem czyszczącym. Było pewne, że w niedalekiej przyszłości samolot znowu zacznie cały lśnić. Obecnie jednak najważniejsze było to, żeby na siebie zarabiał. Pilot lotu Air Simba numer 104, kapitan Jacques Emile Portet, podchodził do lotniska w Albertville powoli, łagod-

nie obniżając lot zarówno dlatego, że podobnie jak jego ojciec Jean-Philippe z natury był ostrożnym pilotem, ale także dlatego, że miał na pokładzie nowiutki egzemplarz sportowego samochodu mgb, model 1963, oraz ciężkie skrzynie (poza tym również lżejsze ładunki), przytwierdzone do podłogi. A od dnia, w którym Air Simba nabyła samolot, nie było jeszcze czasu, żeby przeprowadzić porządną inspekcję całej podłogi i ewentualnie wymienić niektóre jej fragmenty. W byłym Kongu Belgijskim nie dysponowano możliwościami łączenia ze sobą dużych części wykonanych z aluminium. A w zasadzie także małych. Kapitan Jacques Emile Portet miał blond włosy, jasną skórę i grube kości. Ubrany był w jasnoniebieski bezrękawnik, narzucony na zapiętą pod szyję białą koszulę. Miał starannie zawiązany krawat, a na nogach, które trzymał na pedałach steru, podniszczone mokasyny. Pierwszy oficer, Enrico de la Santiago, miał czarne włosy, śniadą skórę i był raczej drobnej budowy. Ubrany był w koszulę khaki i takież spodnie. Do koszuli kiedyś były przyszyte dystynkcje kapitana Kubańskich Sił Powietrznych z okresu rządów Batisty. Załoga lotu Air Simba numer 104 składała się tylko z kapitana i pierwszego oficera. W zasadzie w samolocie powinien być jeszcze mechanik pokładowy, jednak jego obecność oznaczałaby, że trzeba płacić kolejną pensję, a zdaniem kapitana Jeana-Philippe'a Porteta, który często osobiście latał Curtissem Commando tylko z pierwszym oficerem, samolot można było bezpiecznie prowadzić także bez mechanika. Portet łagodnie osadził samolot na ziemi, następnie bardzo spokojnie zaczął hamować. Wykorzystał niemal całą długość pasa startowego, zanim wreszcie zatrzymał maszynę w miejscu, obrócił ją o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył z powrotem w kierunku budynku portu lotniczego Albertville. Nie chciał, żeby gwałtowne hamowanie rozerwało ciężkie skrzynie albo żeby wyrwało z miejsca przymocowanego do podłogi, lśniącego nowiutkiego mgb, model 1963. Kiedy Portet i de la Santiago z pewnym wysiłkiem

otworzyli drzwi w lewej burcie i wysunęli na ziemię aluminiowe schodki, z jeepa kombi, który dopiero co podjechał do samolotu, wysiadł wysoki, opalony, dobrze zbudowany mężczyzna w stetsonie na głowie (takim, jakie bardzo lubił Lyndon B. Johnson) i stanął tuż przy nich. Odczekał, aż piloci zejdą na płytę lotniska. Nazywał się K.N. Swayer. Na drzwiach jeepa narysowana była wieża wiertnicza, a pod nią widniał napis UNIT RIG TULSA. K.N. Swayer był szefem Unit Rig na Albertville. - Jak się masz, Jack?! — zawołał K.N. Swayer i energicznie potrząsnął ręką kapitana Porteta. - Raz lepiej, raz gorzej - odparł kapitan. - Przywitaj się z Enrikiem de la Santiago. - Miło mi cię poznać. - K.N. Swayer uścisnął również dłoń Kubańczyka. Następnie skinął głową w kierunku samolotu i zapytał: - Jack, przywiozłeś to? - To i na dodatek drzewka na Boże Narodzenie. Czuję się jak Święty Mikołaj. W angielszczyźnie kapitana Jacques'a Emile'a Porteta słychać było amerykański akcent. Był on bowiem i Belgiem, i Amerykaninem. Miał paszporty z obu krajów i z obu wynikało, że urodził się w Saint Louis w stanie Missouri, w Stanach Zjednoczonych, szóstego czerwca 1942 roku, a to oznaczało, że brakuje mu jakichś pięciu miesięcy do dwudziestych drugich urodzin. W jego belgijskim paszporcie zapisano zawód: aviateur, pilot. Paszport belgijski był prawie nowy; kiedy go odnawiał, pokazał urzędnikowi licencję pilota (samoloty - loty handlowe; lądowania według przyrządów; samoloty wielosilnikowe oraz helikoptery -loty handlowe), po czym wpisał na podaniu o paszport w rubrykę „zawód" słowo aviateur. Wcześniej widniało inne, étiudant. W starym amerykańskim paszporcie wciąż można było przeczytać, że jest studentem, jednak to już nie była prawda. W czerwcu ukończył Wolny Uniwersytet w Brukseli i uzyskał dyplom z historii. - Drzewka na Boże Narodzenie? - zapytał z niedowierzaniem K.N. Swayer. - Już teraz? Co, do cholery, mam z nimi zrobić? - Jaka jest pojemność twojej zamrażarki?

Unit Rig Corporation z Tulsy w stanie Oklahoma sprzedała Union Minière, belgijskiemu konglomeratowi, który wydobywał w byłym Kongu Belgijskim większość cyny i miedzi, warte sporo ponad milion dolarów wielkie ciężarówki do robót ziemnych. Ostateczne rozliczenie miało nastąpić, kiedy sprzęt dotrze na miejsce i zacznie pracować w różnych częściach Kongo, w tym także w Albertville. Przetransportowanie ciężarówek drogami z portu w Matadi, na wybrzeżu Atlantyku, do miejsc docelowych było z wielu powodów niemożliwe, nie można ich było przewozić również koleją, przede wszystkim dlatego, że sieć kolejowa była zbyt słabo rozwinięta, a poza tym ciężarówki po prostu nie mieściły się na platformach kolejowych. Zadecydowano zatem, żeby zbudować i przetestować je w Tulsie, następnie rozebrać na fragmenty dogodne do transportu, przewieźć do Konga samolotami i tam ponownie złożyć. K.N. Swayer był naczelnym inżynierem nadzorującym tę operację. Mimo wysokich pensji i sowitych premii, oferowanych pracownikom w Kongu Unit Rig miał poważne problemy z morale zatrudnionych tu ludzi. Część z nich wynikała z kongijskiego klimatu, a część z faktycznej izolacji ludzi w tym kraju. Przesyłka lotnicza zawierająca pochodzące ze stanu Waszyngton drzewka bożonarodzeniowe, o łącznej wadze jednej tony, które miały zostać rozdysponowane do tych miejsc, w których Unit Rig operowała w Kongu, stanowiła jeden z wielu dowodów troski firmy o swoich pracowników w tym kraju. Wyrazem troski o naczelnego inżyniera, K.N. Swayera, był z kolei nowiutki mgb, model 1963. Z Jackiem Portetem niemal depczącym mu po piętach Swayer wspiął się po aluminiowych schodkach do kabiny Curtissa i podszedł do lśniącego, czerwonego sportowego samochodu. - Jezu, czy to nie jest najpiękniejsza maszynka na kołach, jaką kiedykolwiek widziałeś? - zapytał Porteta. - Bardzo ładna - zgodził się Jack. - Dziewczynki Zimba będą się ostro starać, żebyś je przewiózł tym autkiem. Dziewczyny z plemienia Zimba, dominującego w okolicy, powszechnie uważano za niezbyt urodziwe.

- Pieprz się, Jack - powiedział Swayer uprzejmie. - Jak go stąd wyciągniemy? - Załaduję go na wózek widłowy - odparł Jack Portet. - Nie zarysujesz? - zapytał Swayer z troską w głosie. - Najpierw obwiążę go linami. Jack ułożył palce w kształt widelca. - Widły, no tak, stąd się wzięła nazwa wózek widłowy. Swayer roześmiał się. - Kim jest ten Meksykanin? - zapytał, wskazując na Enrica. - Kubańczyk - poprawił go Jack. - Był pilotem w Kubańskich Siłach Powietrznych. Mój ojciec znalazł go w Brukseli i zatrudnił. Jego rodzina została na Kubie. - Jezu! — zawołał Swayer. - Powinniśmy byli zrzucić 82. Powietrznodesantową na Hawanę, a potem powbijać bagnety w dupy tych brodatych Latynosów. Cholerny Kennedy. - Który Kennedy? - Cała banda. Swayer rozejrzał się po ładowni i podszedł do owiniętej płótnem i drutem paczki z drzewkami bożonarodzeniowymi. - W każdej paczce, która przyszła ze Stanów, jest po dziesięć drzewek - wyjaśnił Jack Portet. - Uznałem, że wystarczy, jeśli tutaj zabiorę jedną. - Gdzie są pozostałe? - W chłodni w pewnej rzeźni w Leopoldville. - Myślisz, że drzewka wytrzymają w chłodni? - Raczej nic złego się im nie stanie. Swayer podszedł do schodków i machnął ręką w kierunku jeepa. Wysiadł z niego wysoki, szczupły Kongijczyk, podszedł do samolotu i wszedł na pokład. Ubrany był w białą koszulę i krawat, co miało symbolizować fakt, że ukończył szkoły i nie parał się pracą fizyczną. Wymienił z Portetem kilka słów po francusku, po czym podali sobie ręce. Swayer wskazał na paczkę z drzewkami. - Myślisz, że wejdą do wozu? - Wejdą- odparł Kongijczyk. - A więc skombinuj kilku chłopaków, załadujcie tę paczkę, zabierzcie do hotelu i powiedzcie temu, jak mu tam...

- Panu Gorrainowi? - Właśnie, Gorrainowi. Powiedzcie mu, że wyświadczy mi osobistą przysługę, jeśli zechce przechować te drzewka w swojej chłodni, dopóki nie nadejdzie czas, żeby je rozdać. - Rozumiem. Na pokład samolotu weszło kilku półnagich, bosych Kongijczyków. Z pewnością było ich znacznie więcej, niż to było konieczne. Gestykulując i gadając z ożywieniem, wysunęli paczkę przez luk i rzucili do rąk kolejnych sześciu Kongijczyków, którzy ustawili się na płycie lotniska. Jack Portet roześmiał się wesoło i zawołał do nich: - Noël, Noël! - Co w tym jest zabawnego? - zapytał Swayer i rzucił się na kolana, żeby obejrzeć liny mocujące mgb do pokładu. - Twój tłumacz powiedział im, co mają zrobić z tymi „mizernymi małymi drzewkami". W pierwszej chwili mu nie uwierzyli. Najmądrzejszy z nich stwierdził, że nawet zakładając, iż Amerykanie są bardziej szaleni od Belgów, nie wpadłby na to, że drewno na ognisko składują w lodówkach. Swayer był już jednak zainteresowany wyłącznie swoim mgb. - Co zrobisz z liną? - Owinę ją wokół zębów wideł - odparł Jack. - Tak po prostu? - zdziwił się Swayer, patrząc na zwój leżący obok samochodu. - Air Simba zawsze do usług. Jack podniósł zwój liny i podszedł do luku. Posługując się płynnym suahili i podkreślając słowa gestami, rozkazał, żeby linę obwiązano dookoła wideł podnośnika. - Cholera, żałuję, że nie potrafię mówić w tym języku mruknął Swayer. - Nie rozumiem go za cholerę. Zjeździłem już cały świat i po raz pierwszy nie jestem w stanie przyswoić sobie ani słowa z miejscowego języka. - Żeby się go nauczyć, trzeba się tu wychować - stwierdził Jack. - Ja złapałem go od niani i służących. - Wyobrażam sobie. - Zanim poluźnicie węzły, sprawdźcie, czy jest zaciągnięty hamulec ręczny - rozkazał Portet.

Pięć minut później śliczny czerwony samochód został delikatnie opuszczony na płytę lotniska za pomocą wózka widłowego obsługiwanego osobiście przez K.N. Swayera. Po kolejnych kilkunastu minutach i po wyładowaniu z samolotu trzech drewnianych skrzyń, znacznie cięższych od auta i drzewek bożonarodzeniowych, ładownia była pusta. - Poczekaj, Jack - powiedział Swayer. - Postawię ci kolację i przejedziemy się moim nowym samochodem. - Nie. Dzięki, ale chcę dolecieć przynajmniej do Costermansville, zanim spadnie deszcz. - Pieprz to. Zostań na noc. Polecisz wcześnie rano. - Chciałbym się jeszcze dziś z kimś spotkać. - W takim razie pozdrów ją ode mnie. - Nie omieszkam. - Ty napalony draniu - powiedział Swayer z pewnym podziwem. - Mam moc dziesięciu mężczyzn, albowiem serce me jest czyste - oznajmił Jack nabożnym tonem. Popatrzył na pierwszego oficera. - Popilotujesz, Enrico? Zdołasz oderwać tego rupiecia od ziemi? - Sprawdzę pogodę - odparł szybko Enrico i ruszył w kierunku budynku portu lotniczego. Swayer chciał coś powiedzieć, ale spojrzał na twarz Porteta i zrezygnował. Kiedy de la Santiago zniknął im z oczu, Jack się odezwał: - Teraz rozegra się jeden z trzech możliwych scenariu szy. Albo chef d'aérodrome będzie nieobecny. Albo będzie, ale pijany w sztok. Albo też tam będzie trzeźwy, ale nie ma pojęcia o prognozie pogody, a telefony znowu są „chwilowo" nieczynne. Santiago musi się tego nauczyć sam. Dziesięć minut później lot Air Simba numer 104, z pierwszym oficerem Enrikiem de la Santiago w fotelu kapitana, wystartował z Albertville i skierował się do Costermansville. - Tak naprawdę wcale nie polecimy do Costermansville, Enrico - wyjaśnił Jack Portet. - Tam nie ma portu lotniczego. Znajduje się natomiast w Kamembe, a to jest już w Rwandzie, na wschód od rzeki Ruzizi.

De la Santiago uśmiechnął się, słysząc dziwne nazwy. - Ale czy w tym Kamembe mają radiolatarnię? - zapytał, mając na myśli urządzenie do automatycznego naprowadzania, czyli nadajnik radiowy transmitujący w alfabecie Morse'a trzyliterowy kod identyfikacyjny lotniska. - Tak - odparł Portet. - Ale zazwyczaj chwilowo nie działa. De la Santiago popatrzył na mapę nawigacyjną, którą miał rozłożoną na kolanach. - Inaczej mówiąc, musimy po prostu lecieć wzdłuż jeziora? - I starać się utrzymywać kurs trochę na lewo od jego środka, bo granica przebiega dokładnie pośrodku. - Pomiędzy jakimi krajami? - Pomiędzy Kongiem i Tanganiką, dalej między Kongiem a Rwandą i w końcu między Kongiem a Burundi. - Ale skoro i tak mamy lądować po drugiej stronie, a więc prawie w... - Enrico zawahał się, po czym zdołał z hiszpańskim akcentem wypowiedzieć coś na kształt słowa „Burundi" - jaka różnica? - Różnica polega na tym, że jesteśmy w Afryce - wyjaśnił Jack. -A nie chcemy, żeby minister lotnictwa Burundi odniósł wrażenie, że jesteśmy awangardą jakichś powietrznych sił inwazyjnych. De la Santiago popatrzył na Porteta i uznał, że ten mówi serio. - Nie założę się - kontynuował Jack - że jedyny myśliwiec Sił Powietrznych Burundi jest akurat sprawny i zdołałby się poderwać w powietrze, ale to jest Afryka i dzieją się tutaj różne dziwne rzeczy. Enrico uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Muszę omówić z tobą coś jeszcze — odezwał się po chwili Portet. - Sprawę bardzo delikatnej natury. - Co takiego? - Zakładając, że zdołamy odnaleźć Kamembe, że ktoś będzie tam na nas czekał i że uda się nam przejechać przez granicę z powrotem do Konga, spędzisz noc w Hôtel du Lac... - Tak?

- Jeśli będę miał szczęście, to znaczy, jeśli jej męża nie będzie akurat w mieście, ja spędzę noc z przyjaciółką. De la Santiago znowu się uśmiechnął i potrząsnął głową. - W barze i restauracji Hôtel du Lac - kontynuował Jack spotkasz kobiety. I właśnie w tej sprawie chciałbym odbyć z tobą krótką męską rozmowę. To będą Kongijki, ale także Europejki. Dla mężczyzny narodowość kobiety ma tutaj znaczenie, chyba że trafi się na samobójcę, dla którego możliwość zarażenia się chorobą weneryczną nie ma znaczenia. To zagrożenie rozsądnym ludziom ogranicza pole manewru do Europejek, głównie Belgijek, lecz także Francuzek, Niemek i nawet zdziwaczałych Amerykanek. Większość tych kobiet jest zamężna. Problemy są z kobietami z Belgii. Jeśli mają mężów Belgów, wszystko jest w porządku. Ale niektóre z nich znalazły szczęście małżeńskie, wychodząc za kongijskich oficjeli. Ich mężowie są cholernie zazdrośni. Powiem wprost: nie kręć się wokół takich kobiet, a nawet nie sugeruj, że chciałbyś się pokręcić. Wbij sobie do głowy, że Belgijki zamężne z Kongijczykami to owoc zakazany. - A jak je odróżnić od innych? - Na tym właśnie polega problem. To kwestia doświadczenia. Jeśli madame Fameir, żona właściciela hotelu, będzie na miejscu, przedstawię cię i ona zostanie twoim przewodnikiem. Musisz zrozumieć, nie możesz się pomylić. Jeśli popełnisz błąd, nie dostaniesz drugiej szansy. Zginiesz, nim się zorientujesz. De la Santiago popatrzył na Jacka i z wyrazu jego twarzy wyczytał, że mówi śmiertelnie poważnie. - Muszę się więc właściwie zachowywać. - To jest Kongo i nie będzie ci łatwo - przyznał Jack. -Z wyjątkiem mojego ojca nikt nie potrafi się tu właściwie zachowywać. A jeśli nawet, to nie trwa to długo.

2 Stanleyville, Demokratyczna Republika Konga 14 grudnia 1963

Godzinę i kilka minut po wystartowaniu z Albertville lot Air Simba 104 bez problemów wylądował w Kamembe. Niebo było już pełne stratocumulusów, których czubki się wręcz gotowały. O tej porze roku w tej części Konga było tak każdego popołudnia. Kapitan Jacques Portet poinformował Enrica, że żadne prognozy pogody nie są potrzebne. Należało po prostu zaplanować lot tak, żeby lądować przed godziną piętnastą, a jeśli to było możliwe, najlepiej przed czternastą. Na lotnisku do samolotu podjechała furgonetka z logo Air Simba na drzwiach. Prowadził ją przysadzisty, bardzo czarny Kongijczyk, w białej koszuli i w krawacie. Mówił po francusku, jednak niezbyt dobrze i wkrótce przeszli na suahili. De la Santiago zorientował się, że Portet mówi w tym języku tak samo płynnie jak po francusku i po angielsku. Wywarło to na nim równie wielkie wrażenie jak umiejętności i profesjonalizm młodego pilota. Na obu końcach żelaznego mostu, przerzuconego przez płynącą wartkim nurtem rzekę Ruzizi, znajdowały się posterunki celników. Aby przyśpieszyć przejście przez most, chef de station Air Simba w Costermansville dał rwandyjskim celnikom drobny prezent - trochę pieniędzy i karton cameli - i jeszcze mniejszy prezent - mniej pieniędzy i tylko dwie paczki cameli - celnikom z Konga. Kongijscy celnicy zadowalali się drobniejszymi prezentami tylko dlatego, że wiedzieli o specjalnych stosunkach łączących Jeana-Philippa Porteta z kilkoma bardzo ważnymi członkami kongijskiego rządu. Kiedy, zupełnie niedawno, powstała Air Simba, szwagier pułkownika Josepha-Désiré Mobutu, szefa sił zbrojnych Demokratycznej Republiki Konga, zaproszony został do jej zarządu i w zamian za swoje usługi otrzymywał dziesięć procent zysku. Było to znacznie - o połowę - mniej, niż zazwyczaj takim osobom oferowano, jednak Jean-Philippe Portet znał Mobutu od czasów, gdy pułkownik

w stopniu kaprala służył w Force Publique. Byli dobrymi przyjaciółmi. Jean-Philippe Portet (którego Santiago zamiennie nazywał w myślach Starym Kapitanem albo ojcem Jacquesa) miał dwa zajęcia. Był naczelnym dyrektorem Air Simba, linii, która funkcjonowała od pięciu miesięcy, a od trzech miesięcy posiadała samolot, a także szefem pilotów Air Congo, międzynarodowej linii lotniczej Demokratycznej Republiki Konga. Jako najważniejszemu pilotowi Air Congo, siłą rzeczy przypadało mu w udziale pilotowanie samolotu, którym podróżowali najważniejsi oficjele kongijscy, w tym także pułkownik Mobutu. Propozycję założenia Air Simba przedstawił pułkownikowi pewnego dnia w czasie lotu do Dar es-Salaam, kiedy Mobutu siedział w fotelu drugiego pilota i zdawał się być w bardzo dobrym nastroju. Ponieważ gubernator prowincji wiedział, że Air Simba ma wysoko postawionych przyjaciół, dawanie prezentów kongijskim celnikom nie było niezbędne. Warto było jednak mieć ich po swojej stronie. Przejechawszy przez most, Portet i de la Santiago wysiedli z furgonetki Air Simba przed czteropiętrowym Hôtel du Lac. Z jego tylnych okien rozciągał się widok na jezioro Kiwu. Kongijczycy w nieskazitelnie białych marynarkach (niektórzy spośród nich mieli nawet buty; Hôtel du Lac był miejscem spotkań miejscowego establishmentu) otworzyli drzwi samochodu, ciepło powitali kapitana Porteta, zajęli się bagażem i otworzyli przed nowymi gośćmi ciężkie, okute brązem szklane drzwi. Hotel był mały, lecz dobrze umeblowany i nieskazitelnie czysty. Jack Portet zatrzymał się przy recepcji tylko po to, żeby zapytać, czy jest dla niego jakaś wiadomość, i przedstawić recepcjoniście Enrica jako człowieka, który odtąd regularnie będzie korzystał z pokojów Air Simba. Następnie poprowadził pierwszego oficera do baru. Potężnie zbudowany i czarny jak smoła kelner w białej marynarce przyniósł im do stolika dwie butelki piwa i kufie; nie musieli nawet zamawiać. Gdy de la Santiago czekał,

aż kelner przeleje mu piwo z butelki do kufla, Jack wypił spory łyk prosto z butelki i głośno beknął. - Myślałem o tym już od godziny - oznajmił. - Pierwszy łyk jest zawsze najlepszy. Do stolika podeszła pulchna kobieta, dobrze po czterdziestce, i gdy Portet wstał, żeby się z nią przywitać, pocałowała go w policzek. Jack przedstawił ją jako madame Fameir, swoją ukochaną. Kiedy de la Santiago się z nią witał, do stolika podeszła para Europejczyków. Mężczyzna miał mniej więcej pięćdziesiąt lat, siwe włosy, był opalony i dostojny. Ubrany był w letni szary garnitur i koszulę z krawatem. Kobieta miała na sobie lekką letnią sukienkę, pod którą można było dostrzec czarną bieliznę. De la Santiago ocenił, że nie skończyła jeszcze czterdziestu lat, ale i tak jest starsza, niż mu się wydawało na pierwszy rzut oka. - Tak sobie pomyślałem, że to ty przeleciałeś nam nad głowami, Jacques - powiedział mężczyzna, wyciągając rękę do Porteta. - A ja myślałem, że wciąż jesteś w buszu - odparł Portet. Pocałował kobietę w policzek. Następnie przedstawił Enricowi państwa Niningerów, którzy byli nie tylko czarujący i dowcipni - byli także nowymi klientami Air Simba. - Jutro rano porozmawiamy o interesach - oznajmił Nininger, zająwszy miejsce przy stoliku. - Przyjdziesz dzisiaj do nas na kolację? - Dziękuję, ale nie. Mamy jeszcze wieczorem mały interes do załatwienia. W tym momencie Enrico zdał sobie sprawę, że Jack nie ma dzisiaj szczęścia. Mąż jego przyjaciółki nie zamierzał wyjeżdżać z miasta. Właśnie zaprosił ich na kolację. Niningerowie wypili po drinku i zaraz wyszli. Enrico nie mógł się oprzeć wrażeniu, że pani Nininger nie tylko ze zwykłej grzeczności zaproponowała mu, żeby do niej zatelefonował, kiedy tylko po raz kolejny przyleci do miasta. Zaraz jednak przyszła mu do głowy myśl, że być może to tylko jego wybujała wyobraźnia płata mu figla. Siedzieli z Portetem, pijąc piwo (także nosiło nazwę

Simba i było zadziwiająco dobre), dopóki nie nadszedł czas na posiłek. W barze, a później w restauracji (gdzie, za namową Porteta, obaj zgodnie zamówili gotowany filet z ryby, którąjak twierdził - można było złowić jedynie w jeziorze Kiwu), Jack pokazywał Enricowi, którymi spośród europejskich kobiet może się zainteresować, a do których nawet nie powinien się zbliżać. Do łóżek poszli wcześnie, zamówiwszy uprzednio budzenie na czwartą trzydzieści rano. Obudził ich Kongijczyk, który przyniósł im na tacy dzbanek z kawą, sok pomarańczowy i croissanty. Kilka minut po piątej opuścili hotel, a o piątej dwadzieścia pięć byli już na lotnisku. Był tam już Nininger, oparty o zderzak ciężarówki marki Mercedes z zamontowaną chłodnią. Poprzedniego wieczoru Portet wyjaśnił Enricowi, dlaczego na lotnisku będzie czekała chłodnia. Nininger hodował krowy na okolicznych wzgórzach. Z pomocą Air Simba zamierzał dostarczać świeże mięso do Stanleyville i (co ważniejsze) do LeopoldviUe po konkurencyjnych cenach. Większość świeżego mięsa, które można było kupić w LeopoldviUe, pochodziła z RPA. Część przywożono drogą powietrzną, a część koleją. Do stolicy przywożono żywe zwierzęta i dopiero tam trafiały do rzeźni. W tym asortymencie wciąż dominował rynek sprzedawców i Południowoafrykańczycy w pełni z tego korzystali. Tymczasem Nininger wpadł na pomysł, że przecież może prowadzić ubój swoich krów, owiec i świń na własnej plantacji i zaraz potem wysyłać mięso samolotami do Stanleyville, LeopoldviUe i dalej, gdzie się tylko da. Problemem było jednak jego chłodzenie - Kongo leżało w końcu na równiku. Mięsa nie można było zamrażać, ponieważ do LeopoldviUe docierało już dosyć mrożonego mięsa z RPA, Europy, a nawet z Argentyny. A z powodu ogromnej wagi transportów, nie można było mięsa przewozić samolotami w lodzie, w termicznie izolowanych kontenerach. Rozwiązanie problemu jednak znaleziono. Mięso chłodzono i transportowano w chłodniach do portu lotniczego w Kamembe i szybko ładowano na pokład Curtissa linii Air

Simba. Przez ostatnie trzy tygodnie rozwiązanie to funkcjonowało doskonale. Samolot natychmiast po załadowaniu startował i szybko uzyskiwał wysokość przelotową, która gwarantowała temperaturę odpowiednią do przechowywania mięsa. W wypadku jakichś opóźnień mięso oczywiście traciło jakość. A w czasie przelotu trzeba było uważnie sprawdzać temperaturę na zewnątrz maszyny, żeby przypadkiem się nie zamroziło. Zanim robotnicy Niningera przeładowali do samolotu całą zawartość ciężarówki, Jack i Enrico dokładnie sprawdzili, czy jest on gotowy do lotu. Przez chwilę podgrzewali silniki, po czym wyłączyli ten pod lewym skrzydłem. Podzielone na części tusze, owinięte w rzadkie płótno, zostały szybko ułożone w ładowni na plastikowych matach, a następnie unieruchomione za pomocą pasków. Kiedy tylko zatrzaśnięto drzwi luku, samolot ruszył w kierunku progu pasa startowego, jeszcze przed ponownym uruchomieniem lewego silnika. Maszyna zatrzymała się przed progiem tylko na czas potrzebny do uruchomienia silnika i sprawdzenia listy przedstartowej. Nagle głośno warknęła i wystartowała, wznosząc się stromo na północny zachód, w kierunku Stanleyville. Stanleyville (w 1963 roku liczyło około 150 tysięcy mieszkańców) leży w odległości 350 mil od Costermansville, w środkowym biegu rzeki Kongo. Niedaleko znajduje się geograficzny środek Afryki. Miasto jest kamienną wyspą otoczoną setkami mil kwadratowych dżungli. Wzdłuż szerokich bulwarów stoją apartamentowce, ogromne biurowce, hotele, magazyny, wielkie wille i sklepy. Można tu kupić samochody marki Buick, szwajcarskie zegarki, markowe ubrania z Paryża, ostrygi, jagnięcinę i gazety (w tym londyński „Times" oraz paryskie wydanie „New York Herald Tribune"), przywożone codziennie samolotami z Brukseli. Stany Zjednoczone utrzymywały w Stanleyville konsulat generalny. Była to duża, biała willa z czerwonym dachem i uroczym basenem. Z ogrodów rozciągał się nad-

zwyczajny widok na białe grzywy Wodospadów Stanleya (nazwane, jak samo miasto, imieniem sławnego dziennikarza i badacza Afryki, Henry'ego Mortona Stanleya). Okazało się, że Stanleyville dysponuje tym, co Enrico de la Santiago uważał za prawdziwy port lotniczy. Po pierwsze, kiedy włączył radionamiernik, w słuchawkach od razu usłyszał silny sygnał - litery STN, nadawane alfabetem Morse'a. A kiedy po godzinie i piętnastu minutach lotu Portet wywołał wieżę w Stanleyville, natychmiast usłyszał od kontrolera lotów odpowiedź, po angielsku, nie pozostawiającą wątpliwości, że jest on właściwą osobą na właściwym miejscu. - Simba Jeden Zero Cztery, tu Stanleyville. Mamy cię na radarze. Otrzymujesz zgodę na obniżenie pułapu do dwóch tysięcy pięciuset na obecnym kieruku. Wiatr od pięciu do dziesięciu wieje od północy. Wysokościomierz wskazuje dwa dziewięć dziewięć cztery. Możesz od razu lądować na pasie zero pięć. W pobliżu nie ma żadnych samolotów handlowych, wyglądaj jednak lekkiego samolotu operującego na bazie kontaktu wzrokowego z ziemią. Zgłoś się na wysokości dwa tysiące pięćset i kiedy przelecisz nad zewnętrznym markerem. Minutę później kontroler odezwał się ponownie. - Simba Jeden Zero Cztery, tu Stanleyville. Portet, który prowadził samolot, skinął na Enrica, żeby zajął się radiem. - Stanleyville, tu Simba Jeden Zero Cztery, mów. - Simba Jeden Zero Cztery, mówi Stanleyville, kontrola zbliżania. Po wylądowaniu podjedzie do was ciężarówka z chłodnią i cysterna z paliwem. - Zrozumiałem, Stanleyville, bardzo dziękuję - odparł Enrico. - Muszę jakiś lot tak zaplanować, żeby zostać tu na noc powiedział Portet. - To miłe miasto. Mamy tu wynajęty apartament w Immoquateur; marnuje się. - Gdzie jest ten apartament? - W Immoquateur - powtórzył Jack Portet. - To nowy apartamentowiec, ma dziesięć albo dwanaście pięter i stoi tuż nad rzeką. Bardzo gustowny. - I bez wątpienia masz tutaj przyjaciółki?

- Dwie. A ich mężowie nie są bynajmniej domatorami. Znów odezwało się radio. - Tu Stanley ville, Sabena Sześć Zero Pięć, sześćdziesiąt mil na północ od ciebie, gotowa do zniżania i lądowania. Stanleyville podało Sabenie Sześć Zero Pięć niemal identyczne informacje, jakie otrzymała Air Simba Jeden Zero Cztery. Belgijski pilot nie usłyszał tylko tego, czego wcześniej dowiedział się Portet: że to Curtiss C-46 Air Simby ma pierwszeństwo przy lądowaniu. Samolot Sabeny, lot numer 605, czyli Douglas DC-8, pojawił się przed lotniskiem, kiedy Jack i Enrico podjeżdżali do terminalu peugeotem kombi. W kawiarni zamówili kawę i pączki z dżemem, zanieśli wszystko do pokoju meteorologicznego, gdzie uzyskali informacje o warunkach pogodowych na dalszej trasie do Leopoldville, wypełnili plan lotu, odwiedzili męską toaletę i przeszli przed terminal, gdzie peugeot już na nich czekał. Kiedy mijali kiosk, akurat rozcinano paczki z gazetami i czasopismami, które właśnie przyleciały w przepastnym kadłubie porannego samolotu Sabeny z Brukseli. Jack Portet zatrzymał się i kupił paryskie wydanie „New York Herald Tribune" oraz „Playboya". Nagle podbiegła do niego jakaś kobieta. Pocałowała go w oba policzki i z akcentem, który Enrico uznał za melodyjny, zawołała: - Jacques, mon amour! Okazywała autentyczną radość, że widzi Jacquesa w Stanleyville, tym bardziej że jej mąż musiał jeszcze przez kilka dni zostać w Brukseli. Enrico ocenił, że kobieta jest znacznie młodsza niż blondynka z Costermansville, i była raczej Francuzką niż Belgijką. Zdawała się mocno zawiedziona, kiedy Portet powiedział jej, że ma samolot załadowany świeżym mięsem i że musi w ciągu pięciu minut znaleźć się w powietrzu. Pośrednio niepocieszony był też Jack Portet. Nietrudno było mu sobie wyobrazić, z jakich przyjemności, oferowanych przez Francuzkę, musi zrezygnować na rzecz samolotu wyładowanego szybko psującym się ładunkiem.

Kiedy znowu znaleźli się w powietrzu i zbliżali się do pułapu dwanaście tysięcy, na której należało zakładać maski tlenowe, Enrico rzucił pytanie, które w naturalny sposób przyszło mu do głowy: - Właściwie na czym polega sekret twojego powodzenia u kobiet? - Na poważnie? - Jasne, że na poważnie. Jeśli to efekt, który wywołuje twoja woda kolońska, chcę wiedzieć, jaka to woda. - Poza moim urokiem osobistym, dobrą prezencją i niezaprzeczalną męskością... - zaczął Jack żartem, ale zaraz spoważniał. - Największym ryzykiem kobiety romansującej w tym kraju jest to, że jej kochanek zakocha się na serio. Oczywiście, brakuje tu kobiet z Europy, szczególnie w dżungli, im dalej w las, tym mniej kobiet. Kiedy kobieta pobawi się mężczyzną, a potem szybko odejdzie, facet znowu jest samotny i dochodzi do wniosku, że jego szybki i krótki romansik to zasadniczo największa miłość od czasu Romea i Julii i że powinien się z tą kobietą spotykać regularnie. Ludzie dostają bzika i rodzą się problemy. Moje kobiety wiedzą, że jestem bezpieczny, że nigdy nie stanę na progu ich domów z wytrzeszczonymi oczami i nie powiem żadnemu mężowi, że nie potrafię żyć bez jego żony. Jeśli uważnie grasz w swoje karty... - Jestem żonaty - powiedział Enrico. - Moja żona i dzieci nadal są na Kubie. - Wiem. Ojciec mi powiedział. - Staram się ich stamtąd wydostać. - Jesteś katolikiem, Enrico? - Tak, oczywiście. - Katoliccy kapłani, którzy tutaj przyjeżdżają, są zwalniani ze ślubów celibatu. Enrico popatrzył na Porteta ze zdumieniem, ale stwierdził, że ten mówi serio. A Enrico nie był w stanie zaakceptować faktu, że księżom wolno uprawiać seks, i to za zgodą Kościoła. Było jednak jasne, że Jack Portet wie, co mówi. - Regularny seks trzyma nas z daleka od szpitali psychiatrycznych - powiedział uroczyście Jack, po czym, stuknąwszy w tablicę wysokościomierza, który wskazywał, że

samolot osiągnął wysokość trzynastu tysięcy stóp i wciąż się wznosi, nałożył na usta czarną gumową maskę tlenową. Odległość od Stanleyville do Leopoldville wynosiła około ośmiuset mil. Lot na tej trasie trwał trochę ponad trzy godziny i piętnaście minut. Właściwie przez cały czas na ziemi nie było widać z wysokości dwudziestu pięciu tysięcy stóp żadnych śladów cywilizacji, nawet kawałka drogi. Enrico przypuszczał, że coś takiego powinno być z tej wysokości widoczne, a jednak jak okiem sięgnąć rozpościerał się jedynie dywan zieleni, przecinanej od czasu do czasu szklistymi paskami rzek. Chłodnia podjechała do samolotu natychmiast po wylądowaniu. Jack sprawdził, że mięso jest zimne, jednak nie zamrożone. Air Simba znów wykonała dobrą robotę, a to oznaczało zysk. Wsiadł do volkswagena garbusa i pojechał do domu. Zostawił samochód w garażu i wszedł do domu przez kuchnię. Jego macocha, posągowa blondynka, akurat porównywała treść paragonu ze sklepu z zakupami, które przed chwilą przyniosła. Zawsze podejrzewała, że sprzedawcy każą jej płacić także za rzeczy, których w ogóle nie kupiła. - Przyszedł do ciebie oficjalny list z Saint Louis - po wiedziała Hanni Portet. Mówiła po angielsku z silnym, lecz wcale nie nieprzyjemnym niemieckim akcentem. - O cholera. - Przeklinanie niczego nie zmieni - zauważyła Hanni i pocałowała go w policzek. - Twój ojciec jest przy basenie. Myślę, że będzie chciał pograć w tenisa. Jack wyjrzał przez kuchenne okno. Ojciec siedział nad brzegiem basenu przy jednym z trzech stolików ocienionych parasolami. Na stoliku leżały dwie rakiety tenisowe i dwie puszki z piłkami. Kiedy wybuchła druga wojna światowa, Jean-Philippe Portet był akurat w wieku, w jakim był teraz Jacques, i właśnie przebywał z ojcem w Ameryce. Jego ojciec, dziadek Jacquesa, był ważną personą w Société Anonyme

Belge d'Exploitation Aérienne (czyli Belgijskich Liniach Lotniczych Sabena) i pojechał do Stanów, żeby tam dokonać kilku zakupów dla narodowego przewoźnika. Sabena zamierzała szybko zastąpić swoje Lockheedy Douglasami DC3 i zamówić nieprodukowane jeszcze czterosilnikowe Douglasy DC-4. Kiedy Niemcy napadli na Belgię, dziadek Portet oddał się do dyspozycji belgijskiego rządu emigracyjnego funkcjonującego w Anglii. Nakazano mu pozostać w Stanach i kontynuować to, co zaczął przed wojną. I tak też uczynił. Ale Jean-Philippe Portet oznajmił, że wstępuje do Eoyal Canadian Air Force i chce zostać pilotem myśliwskim. Dziadek Portet, przekonany, że większość młodych pilotów, których wyszkolą Kanadyjczycy, szybko zginie, zaczął go namawiać, żeby dołączył raczej do Korpusu Lotniczego Armii Stanów Zjednoczonych. Do tego samego przekonywała go zresztą także Patricia Ellen Detwiler, osiemnastoletnia córka jednego z inżynierów z Douglasa, która postanowiła wyjść za Jeana-Philippe'a Porteta, kiedy go tylko ujrzała. Gdyby jej wybranek został pilotem RCAF, Bóg jeden wie kiedy by go znów zobaczyła. Jeśli w ogóle. Jean-Philippe Portet zgodził się z Patricia - miała na niego większy wpływ niż ojciec - i już wkrótce, pierwszego sierpnia 1941 roku, ukończył Szkołę Pilotów Korpusu Lotniczego Armii Stanów Zjednoczonych w Randolph Field w Teksasie. Następnego dnia poślubił Patricię Ellen Detwiler. Ich pierwsze dziecko urodziło się dziesięć miesięcy później. W tym czasie porucznik Portet latał na samolotach C-46 Commando na tym obszarze działań wojennych, który obejmował Chiny, Birmę i Indie. Na początku 1944 roku kapitana Porteta zwolniono z Korpusu Lotniczego Armii Stanów Zjednoczonych i został oficerem sił zbrojnych zaprzyjaźnionego państwa. Royal Belgian Air Force awansowały go na stopień commandanta (majora) i objął dowództwo grupy (dwóch eskadr) samolotów C-47. Zdążył wziąć udział w inwazji na Normandię. Zakończył wojnę w stopniu podpułkownika i natychmiast znalazł pracę w Sabenie. Z powodu trudnych warunków życia w Europie jego żona razem z dzieckiem pozostała

w Stanach Zjednoczonych do 1947 roku. Wynajmowali tam mały dom w Burnt Mills w stanie New Jersey, a kapitan Portet spotykał się z rodziną trzy albo cztery razy w miesiącu, kiedy miał wolne po lotach na trasie pomiędzy Brukselą a Nowym Jorkiem. W listopadzie 1947 roku, wkrótce po przeprowadzeniu się do Brukseli, pani Portet z domu Detwiler, została potrącona przez ciężarówkę, kiedy przechodziła przez boulevard de Waterloo, śpiesząc się na godzinę jedenastą na mszę w Eglise Américaine przy rue Cap Crespel. Zmarła następnego popołudnia, nie odzyskawszy przytomności. Zadecydowano - nie było innego wyjścia - że Jacques/ /Jack Portet zostanie wychowany w Saint Louis przez dziadków ze strony matki, lecz w perspektywie założono, że kiedy tylko będzie wystarczająco duży, przyjedzie do ojca, do Europy, i właśnie tam będzie chodził do szkół. W marcu 1951 roku Jean-Philippe Portet przyleciał do Kalifornii, żeby przejąć w imieniu Sabeny pierwszego Lockheeda 1049D Constellation. Wyprodukowany głównie dzięki wysiłkom Howarda Hughesa czterosilnikowy samolot miał zasięg około pięciu tysięcy mil, osiągał prędkość trzystu sześćdziesięciu mil na godzinę i miał się doskonale sprawdzać na afrykańskich trasach Sabeny. Lecąc z Europy do Ameryki, jedynie dlatego, że połączenie to było akurat najdogodniejsze, Jean-Philippe Portet skorzystał z samolotu Lufthansy lecącego z Frankfurtu nad Menem. Kiedy samolot z powodu złej pogody został zmuszony do lądowania na noc w Ganderze, na Nowej Fundlandii, z zawodowej grzeczności załoga Lufthansy zaprosiła go na wspólną kolację. Wtedy Jean-Philippe poznał Fraulein Hannelore „Hanni" Grusterberg, stewardesę niemieckiej linii. Gdy w sierpniu 1951 roku kapitan Portet ożenił się z wysoką blondynką z Hamburga, nikt w Sabenie nie powiedział mu złego słowa, chociaż niemiecka okupacja Belgii była okrutna, a Belgowie mają długą pamięć. Kilkakrotnie wybito im szyby kamieniami, a któregoś dnia Hanni została nawet opluta, kiedy robiła zakupy. Sprawę szybko załatwiono, tak by świeżo poślubiona

pani Portet nie musiała już więcej znosie nieprzyjemnych sytuacji. Kapitana Porteta przeniesiono z tras atlantyckich na afrykańskie. Zaczął obsługiwać trasy Sabeny w Afryce oraz pomiędzy Afryką a Europą. Portetowie przeprowadzili się do obszernego apartamentu na najwyższym piętrze w nowym budynku w Johannesburgu. Ich córka, Jeanine, urodziła się w Johannesburgu w lutym 1953 roku. W następnym miesiącu kapitanowi Portetowi zaproponowano stanowisko szefa pilotów Air Congo, spółki joint venture inwestorów z Belgii i Konga Belgijskiego (z udziałem Sabeny). Otrzymał bardzo dużą podwyżkę, uznano jego ubezpieczenie emerytalne, dostał też pisemne zapewnienie, że jeśli przedsięwzięcie z nową linią lotniczą się nie powiedzie, będzie mógł wrócić do Sabeny. Do zmiany pracy zachęcono go także pożyczką hipoteczną, zaoferowaną na bardzo atrakcyjnych warunkach. Jean-Philippe skorzystał z niej i kupił dużą willę, położoną na trzyhektarowej posiadłości z widokiem na Basen Stanleya na rzece Kongo, w Leopoldville. Jacques/Jack Portet, wówczas dziesięcioletni, po raz pierwszy zobaczył swoją przyrodnią siostrę w czerwcu 1953 roku, kiedy przyleciał do Leopoldville, żeby spędzić wakacje z ojcem. Hanni Portet po prostu bez reszty zakochała się w nim, a jej pierwsza poważna sprzeczka z mężem dotyczyła jego sprzeciwu wobec pomysłu Hanni, żeby chłopak na stałe zamieszkał z nimi. Jean-Philippe argumentował, że z jednej strony byłoby to nie w porządku wobec dziadków, a z drugiej strony wolał, żeby jego syn dorastał jako zwyczajny Amerykanin, a nie jako uprzywilejowany kolo-nialista z Europy. Uznawał, że czas na jego „europeizację" przyjdzie później. Hanni dopięła swego w następnym roku, jednak nie w taki sposób, w jaki by chciała. Niespodziewanie umarła bowiem babka Jacka, pani Detwiler. W tej sytuacji chłopak mógł dalej wychowywać się w Ameryce u swojego wuja (którym pogardzał) albo u ciotki (którą z kolei jego ojciec uważał za głupią jak but), albo po prostu wyjechać do Konga Belgijskiego. Jack ukończył szkołę podstawową w Leopoldville, przez

dwa lata uczęszczał do Culver Military School w Stanach Zjednoczonych i uzupełnił średnie wykształcenie w liceum w Brukseli, tym samym, którego absolwentem był jego ojciec. Ukończywszy liceum, rozpoczął studia na Wolnym Uniwersytecie w Brukseli. Jednym z obowiązków kapitana Porteta, jako szefa pilotów Air Congo, było organizowanie nowych usług. Inaczej mówiąc, wyszukiwał miejsca w Kongu Belgijskim, do których Air Congo mogłoby latać, by powiększyć zyski. Za każdym razem musiał dopilnować, aby nowo wybrane lotnisko otrzymało niezbędny sprzęt nawigacyjny, wyposażenie do obsługi naziemnej i zatrudniło odpowiednio wykształcony personel. Air Congo szybko uzupełniło flotę o trzy lekkie, dwusilnikowe Beechcrafty. Chociaż kapitan Portet dbał o to, żeby nie stracić wprawy w pilotowaniu pasażerskich i towarowych samolotów dalekiego zasięgu, większość czasu spędzał w powietrzu w jednym z małych Twin-Beechcraftów. Był bardzo dumny, kiedy jego jedenastoletni syn, zasiadłszy w fotelu pilota na grubej poduszce, umiejętnie sterował samolotem - prosto i na równym pułapie. W wieku lat dwunastu potrafił już samodzielnie startować i lądować Beechcraftem. Wtedy Jean-Philippe odkrył interesujące niedopatrzenie w przepisach belgijskiego Ministerstwa Lotnictwa belgijskiego rządu, które sprawowało nadzór nad wszystkimi operacjami powietrznymi w Kongu Belgijskim. Przepisy nie określały dla kandydatów na pilotów minimalnego wieku, prawdopodobnie dlatego, że nigdy nikomu nie przyszło do głowy, by czternastolatek mógł podejść do pisemnego i praktycznego egzaminu, w celu zdobycia prywatnej licencji. Prywatna licencja pilota była dla Jacka Porteta nagrodą za wysoką średnią, jaką uzyskał podczas dwóch lat nauki w Culver Military School. Będąc w świetle prawa pełnoprawnym pilotem, mógł z kolei pełnić funkcję dowódcy samolotu. Z czego korzystał, kiedy tylko latał z ojcem dwusilnikowym Beechcraftem. Kapitan Portet cieszył się w Air Congo poważaniem, którego nikt nie kwestionował,

nie kwestionowano zatem także tego, że pozwala dziecku pilotować samolot. Nie ukończywszy jeszcze szesnastu łat, Jack Portet uzyskał licencję pilota samolotów handlowych, z uprawnieniami na loty maszynami dwusilnikowymi i na loty według instrumentów. Zamierzał zostać najmłodszym pilotem linii lotniczych na świecie. Długo i intensywnie uczył się do pisemnego egzaminu, ale w końcu dowiedział się, że Belgijskie Stowarzyszenie Pilotów podlega Międzynarodowemu Porozumieniu Lotniczemu, a ono z kolei wymaga, żeby licencjonowany pilot miał ukończone przynajmniej dwadzieścia jeden lat. Do egzaminu przystąpił - i zdał go - tydzień po ukończeniu college'u. Aby latać Curtissem Air Simby, nie potrzebował międzynarodowej licencji, ponieważ nie przewoził pasażerów na regularnych trasach. Ale gdyby Air Simba nie wytrzymała konkurencji na rynku, musiałby szukać zatrudnienia gdzie indziej, najprawdopodobniej w Air Congo, a tam już taka licencja była wymagana. Jack Portet wszedł do swojego pokoju, a właściwie trzypokojowego apartamentu w willi, otworzył list z Saint Louis, przeczytał go, a następnie przebrał się w strój do gry w tenisa i zszedł po szerokich schodach nad basen. Jego ojciec pytająco uniósł brwi. Jack podał mu list. Było tam napisane, że przyjaciele i sąsiedzi wybrali go jako kandydata do wstąpienia w szeregi sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki i że powinien stawić się w Bazie Centrum Uzupełnień Sił Zbrojnych w Saint Louis w stanie Missouri w czwartek, drugiego stycznia 1964 roku, o godzinie 9.00, zabrawszy ze sobą rzeczy osobiste na trzy dni. - Wiedziałeś, że to nadejdzie - powiedział jego ojciec. - Cholera - zaklął Jack. - Gdybym miał odwagę, najchętniej nałożyłbym sobie na gębę makijaż, zrobił słodką minę i wycałowałbym lekarza wojskowego. Jean-Philippe zachichotał. - No to upomnieliby się o ciebie Belgowie - powie-

dział. - Im cioty w wojsku nie przeszkadzają. Tak czy siak, czeka cię mundur.

III 1 Melody Lane 277 Ozark, Alabama 24 grudnia 1963, 13.05

- Nie kłóć się ze mną, Porter - powiedział podpułkownik Craig W. Lowell do Portera Craiga, prezesa zarządu Craig, Powell, Kenyon i Dawes, Investment Bankers. - Jestem teraz absolwentem Norwich University, nie zapominaj o tym. - O szlag - jęknął Porter Craig. W porę ugryzł się w język, żeby nie zapytać, co ma do rzeczy uniwersyteckie wykształcenie z problemem, w którym miejscu w salonie ustawić właśnie dostarczony do domu składany stół mający służyć jako bar. Podpułkownik Lowell, przystojny, wysoki, muskularny mężczyzna z wąsami, oraz Porter Craig, niższy i łysiejący, z lekką nadwagą, byli kuzynami. Należało do nich ponad osiemdziesiąt cztery procent akcji banku inwestycyjnego. Faktycznie firmą samodzielnie zarządzał Porter Craig, chociaż ze względów podatkowych Lowell zapisany był w księgach jako wiceprezes zarządu. Lowell robił karierę w wojsku. W tej chwili miał na sobie cywilne ubranie: tweedową sportową marynarkę, czerwony bezrękawnik z kaszmiru, szare flanelowe spodnie i mokasyny. Porterowi Craigowi często przychodziło do głowy, że po cywilnemu Craig Lowell wygląda jak model z reklamy dwudziestoczteroletniej szkockiej whisky, często zamieszczanej w czasopiśmie „Town & Country". W mundurze z kolei, uważał Porter, szczególnie kiedy przypiął do niego wszystkie odznaczenia, Craig Lowell był mężczyzną z kobiecych marzeń: przystojny, bohaterski, olśniewający, ale też odrobinę intrygujący.

Craiga Lowella usunięto z Harvardu, kiedy miał osiemnaście lat. Zaraz potem upomniała się o niego armia. Awansowany został na oficera (na polu walki, jednak z przyczyn politycznych o tym nie wspominano), kiedy służył w Grecji. Potem został zwolniony do rezerwy. Wharton School of Business na uniwersytecie w Pensylwanii z radościąprzyjęła w swoje szeregi spadkobiercę połowy udziałów w Craig, Powell, Kenyon i Dawes, nie bacząc na to, że nie ma jeszcze licencjatu. Uczelnię ukończył z wyróżnieniem. Zanim jednak zdążył zasiąść w czekającym na niego gabinecie, wybuchła wojna koreańska i Craig został jednym z pierwszych zmobilizowanych na nią oficerów rezerwy. Później już nigdy nie zdjął munduru. Początkowo Porter Craig był przekonany, że kariera wojskowa kuzyna będzie ucieczką, taką samą jaką bywała dla ludzi, którzy wstępowali do Legii Cudzoziemskiej. Jego żona zginęła w wypadku samochodowym z Niemczech; przez złośliwy przypadek tego samego dnia Lowell został w Korei odznaczony Distinguished Service Cross i promowany na stopień majora. Później zaczął dochodzić do wniosku, że Lowell prawdopodobnie i tak nie zostałby długo w firmie, bez względu na okoliczności. Wojsko przedkładał bowiem ponad bankowość. Ale pułkownik Lowell był, jak sam powiedział, absolwentem college'u. A Porter Craig uważał, że fakt trzymania kogoś z takim dziwacznym wykształceniem w armii był kolejnym dowodem zarówno na głupotę dowódców wojskowych, jak i na ich chciwość oraz tendencję do beztroskiego trwonienia pieniędzy podatników. Wystarczył rutynowy przegląd akt personalnych, żeby w swoim czasie stwierdzić, iż podpułkownik Craig Lowell nie ma licencjatu, a więc wykształcenia niezbędnego dla zawodowego oficera Armii Stanów Zjednoczonych. Ukończenie z wyróżnieniem studiów w Wharton nie miało żadnego znaczenia, tam bowiem został magistrem, a przepisy jasno i dobitnie mówiły o licencjacie. I nie miała tu żadnego znaczenia także błyskotliwa kariera Craiga Lowella (kiedy dokonano Wielkiego Odkrycia, był już podpułkownikiem) ani błyszczące na jego piersi liczne medale bojowe.

Przepisy wojskowe wymagały, żeby posiadał stopień licencjata. Bez wątpienia i bez dyskusji. A zatem, w zgodzie z wojskową tradycją przygotowywania się na każdą ewentualność - nieważne, ile to kosztowało podatników wojsko oczywiście miało program, dzięki któremu mógł wybrnąć z trudnej sytuacji i spełnić wymóg. Program ten nosił nazwę Bootstrap. W jego ramach wojsko posłało podpułkownika Lowella z powrotem do college'u i nie tylko opłacało jego czesne, ale też wypłacało mu pełne pobory i dodatki w czasie, gdy niemal przez rok zaliczał kolejne przedmioty. Porter Craig nie cenił specjalnie kariery wojskowej kuzyna i nie był zbyt zadowolony z tego, że firmą musi zarządzać w zasadzie sam. Ale Craig Lowell nie był jedynym członkiem rodziny, któremu spodobała się armia. Syn Portera Craiga, Geoffrey, także, kiedy wyleciał z college'u, trafił do armii. A kiedy przy pomocy Craiga udało mu się wybrnąć z wielkich kłopotów, w które wpadł w czasie szkolenia podstawowego po pobiciu swojego sierżanta, pojechał do Wietnamu jako młody sierżant Zielonych Beretów. W sierpniu tego roku wrócił stamtąd ze Srebrną Gwiazdą, dwiema Brązowymi Gwiazdami, większą liczbą Purpurowych Serc, niż jego ojciec mógłby sobie wymyślić, i w stopniu podporucznika. Geoff poślubił niemiecką dziewczynę - podobnie jak Craig Lowell, kiedy sam był młodym chłopakiem. Porucznik Geoffrey Craig, a także jego żona i rodzice udawali teraz, że Geoff pozostaje w wojsku tylko dlatego, że armia nie pozwalała w owym czasie rezygnować oficerom ze służby, nawet tym, którzy przetrwali Wietnam. Ale Porter Craig uważał, że szanse, iż Geoff dobrowolnie pozostanie w wojsku, są jak siedemdziesiąt do trzydziestu, kropka. Był w szkole pilotów. A życie oficera pilotującego samoloty znacznie bardziej trafiało do wyobraźni dwudziestotrzyletniego Geoffa niż perspektywa powrotu na cztery lata do szkoły po to tylko, żeby przygotować się do nudnej pracy za biurkiem. Zrozumiałe, że Porter Craig pragnął widzieć syna w banku, ale Porter Craig nie był głupcem. Rozumiał, że

nie nadszedł jeszcze czas, żeby o tym dyskutować. Wolał patrzeć na jesne strony rzeczywistości, poczynając od tej, że Geoff wrócił z Wietnamu żywy. I wrócił nie tylko jako oficer, ale jako odpowiedzialny i niezwykle dojrzały młody człowiek. No i była też Ursula, która, zdaniem Portera Craiga, miała wielki wpływ na to, że Geoff stał się statecznym i odpowiedzialnym młodym człowiekiem. Porter widział w synowej potencjalnego nieocenionego sprzymierzeńca w kampanii mającej na celu wydostanie Geoffa z armii i przeniesienie do banku. Bardzo ostrożnie i powoli zasiewał w jej głowie myśl, którą można by ująć w słowa: „Chcę cię wydostać z wojska". Był pewien, że myśl ta zakiełkuje, kiedy natura weźmie górę i Ursuli zamarzy się normalne życie rodzinne. Podpułkownik Lowell oraz Porter Craig i jego żona spędzali teraz święta Bożego Narodzenia u Geoffa. Niezwykłe wydarzenie, jak zgodnie przyznawali wszyscy zainteresowani. Craig Lowell ostatnio uczestniczył w bożonarodzeniowym zgromadzeniu rodzinnym, kiedy miał siedemnaście lat. A jednak kiedy Geoff go zaprosił, Lowell bez wahania postanowił przylecieć aż z Florydy (gdzie służył w czymś, co się nazywało STRICOM). Zjawił się dość wcześnie, z widocznym zamiarem pozostania przez dłuższy czas. Porter myślał, że wie, co powoduje Craigiem. Craig Lowell miał syna, który urodził się w 1947 roku w Fort Knox, w stanie Kentucky. Obecnie jednak Peter --Paul Lowell mieszkał w Niemczech z dziadkiem ze strony matki. Wcześnie rano Lowell rozmawiał z nim przez telefon. Rozmowa była sztywna, krótka i nieprzyjemna -katastrofa. Porter Craig z łatwością doszedł do wniosku, że skoro z wielu praktycznych powodów Craig Lowell nie ma swojego syna dla siebie (albo ma syna, który w wieku szesnastu lat obraża się, kiedy ktoś nazywa go Amerykaninem), wszystkie uczucia ojcowskie przelewa na Geoffa. Porter Craig rozpoznawał już objawy zazdrości o Geoffa zarówno u siebie, jak i u swojej żony. Dostrzegłszy je, starał się je tłumić. Po pierwsze, nie była mu potrzebna jakaś

scena na tym tle, a po drugie, zbyt oczywistą zazdrością mógłby zmusić Geoffa do podjęcia decyzji, które byłyby mu nie w smak. No i poza tym nie mógł zrobić nic, żeby to Craig nie odgrywał roli teścia w gościnie. Skoro Craig Lowell chciał, żeby ten cholerny bar stał na środku salonu, przykryty namiotem, właściwie co z tego? Najważniejsze było, i Porter Craig ciągle to sobie powtarzał, że Geoff wrócił żywy z Wietnamu, że ożenił się z naprawdę miłą dziewczyną, że właśnie jest Boże Narodzenie i że razem z żoną spędzi te święta w domu syna. Kwestia baru związana była z tym, że Lowell postanowił się dobrze bawić. Zamierzał, jak to powiedział, „wezwać tu trochę ludzi". Wśród nich na przykład dowódcę Fort Rucker, generała majora Roberta F. Bellmona, który (a właściwie jego żona) szybko przyjął zaproszenie. Przewidziane było pojawienie się także innych lokalnych ważniaków. Porter Craig wkrótce zdał sobie sprawę, że Craig Lowell przynajmniej tak samo zainteresowany jest tym, żeby lokalni ważniacy poznali Geoffa oraz jego żonę, jak i tym, żeby się dobrze bawili. Porter słusznie odbierał to jako gest sympatii i troski Craiga Lowella o Geoffa. Geoff wszedł w chwili, gdy Ursula rozkładała obrus na stole. W objęciach miał karton whisky i prowadził barmana w czerwonej marynarce, także z kartonem whisky. Kiedy barman postawił go na podłodze, natychmiast poszedł po następny. Porter wyrzucił z głowy nieprzyjemną myśl, że wszyscy oficerowie mają z pewnością jedną wspólną cechę: piją na umór. Podszedł do stołu, żeby pomóc Geoffowi. Craig Lowell nie ruszył się. Siedział na najwygodniejszym krześle w pokoju i popijał szampana z wysokiego kieliszka, jednocześnie popalając jedno ze swoich cholernych czarnych cygar. Ale kiedy zadzwonił stojący obok niego telefon, podniósł słuchawkę już po pierwszym dzwonku. Jakby był tutaj cholernym właścicielem, pomyślał zirytowany Porter Craig, ale zaraz sobie przypomniał, że

w gruncie rzeczy Lowell rzeczywiście jest właścicielem posiadłości przy Melody Lane numer 227. Kupił ten dom, kiedy stacjonował w Rucker. - Ursula! - zawołał Lowell. - Dein Bruder. Ursula, blondynka wyglądająca na tak dobrze wykarmioną i zdrową, że mogłaby pozować do plakatu reklamującego nabiał, podeszła do telefonu. Porter był zaskoczony i zmartwił się, kiedy zobaczył na jej twarzy zatroskanie. Nie mógł słyszeć rozmowy, a poza tym nawet gdyby ją słyszał, niczego by pewnie nie zrozumiał, bo jego niemiecki był dość słaby. Jasne było jednak, że to, co usłyszała, wcale się Ursuli nie spodobało. Dotarło to również do Lowella, który odebrał jej słuchawkę. - Hier ist Oberst Lowell - powiedział. - Was ist los? Tyle Porter Craig zrozumiał. Cokolwiek się działo, spowodowało to, że Lowell natychmiast wydał w szczekliwym języku niemieckim serię poleceń. I zaraz odłożył słuchawkę. - Ja nie wierzę, że się spóźnił na samolot - powiedziała Ursula do Craiga Lowella, cicho i po angielsku. - Ani ja - odparł Lowell. - Dlatego po niego polecę. Dopiero teraz Geoff się zorientował, że coś się dzieje. - Po kogo polecisz? - Po twojego szwabskiego szwagra - oznajmił Craig Lowell. - Właśnie zadzwonił, że spóźnił się na samolot i nie ma już wolnych miejsc na inne loty. Ale mnie nie oszuka. Za stary jestem na takie numery. Powiedziałem, że przylecę po niego za dwie godziny. - A gdzie on teraz jest? - zapytał Porter Craig. - W Fort Bragg. A właściwie w Fayetteville. A ponieważ skłamał, że telefonuje z lotniska, będzie musiał natychmiast tam pojechać. Lekko draniowi nie będzie. Lecisz ze mną, Porter? - Nie, dziękuję. - Ja polecę - powiedział Geoff, a gdy Craig Lowell spojrzał nań pytająco, dodał: - Po pierwsze, pijesz... - Marne pół szklaneczki - przerwał mu Lowell. - A poza tym muszę wylatać godziny - dodał Geoff. Craig Lowell był właścicielem prywatnego samolotu,

lekkiej dwusilnikowej Cessny 310H. Na użytek urzędu podatkowego Cessna należała do banku, który miał z niej korzystać do przewożenia kierownictwa. Po raz pierwszy jakikolwiek dyrektor z Craig, Powell, Kenyon i Dawes (poza samym Craigiem Lowellem) wsiadł do Cessny wczoraj, kiedy Craig w Atlancie zabrał na jej pokład Porterów i poleciał z nimi do Ozark. - Myślałem, że na razie uczysz się tylko teorii. - Biorę płatne lekcje - odparł Geoff i dodał: - Latałem już na takiej Cessnie trzy godziny. - Ale przyjęcie... - zaprotestowała Ursula. - Wrócimy za cztery godziny. Twój brat będzie już na nas czekał. Poznałem to po sposobie, w jaki wyrecytował Jawohl, Herr Oberst! Usłyszałem nawet, jak strzelił obcasami. - Baw naszych gości, kochanie - poprosił Geoff i poszedł po kurtkę. - Dziękuję, Craig - wyszeptała Ursula do Craiga Lowella.

2 Miejski Port Lotniczy Fayetteville, Karolina Północna 24 grudnia 1963, 15.20

Brat Ursuli Craig, podporucznik piechoty Karl-Heinz Wagner, żołnierz Armii Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, siedział przy filiżance kawy w kawiarni w budynku terminalu. Był w mundurze. Nosił zielony beret, ale teraz zdjął go z głowy i położył na płaszczu na sąsiednim krześle. W kawiarni było mnóstwo żołnierzy, w większości spadochroniarzy z 82. Dywizji Powietrznodesantowej z XVIII Korpusu Powietrznodesantowego i jednostek wspierających. Było tu także trochę ludzi z Sił Specjalnych. A dwa stoliki dalej siedziało sześciu podoficerów w zielonych beretach, tyle że bez odznak, które by świadczyły, że ukończyli już obowiązkowe szkolenia. Kiedy weszli do kawiarni, uśmiechnęli się niepewnie do porucznika Wagnera,

jednak nie poprosili go, żeby się do nich przysiadł, mimo że wszyscy go znali. W Camp Mackall, oczywiście za plecami, o poruczniku Wagnerze mówiono „Otto". Ksywka ta odnosiła się do majora Ottona Skorzenego, legendarnego niemieckiego spadochroniarza austriackiego pochodzenia, z blizną na twarzy, który, oprócz innych brawurowych akcji wsławił się zaplanowaniem i błyskotliwym odbiciem Benita Mussoliniego z dobrze strzeżonego górskiego więzienia. Z rąk samego Hitlera otrzymał za nią Krzyż Rycerski Krzyża Żelaznego. Kiedy Skorzenego postawiono po drugiej wojnie światowej przed trybunałem sądzącym przestępców wojennych, wielu Amerykanów, a wśród nich najwyżsi oficerowie, zeznawało na jego korzyść. Został oczyszczony z zarzutów. Na twarzy porucznika Wagnera także widniała blizna, również mówił z niemieckim akcentem i, tak samo jak Skorzeny, był prawdziwym twardzielem. Inaczej mówiąc, określanie go imieniem Otto z założenia nie było obelżywe, a wręcz przeciwnie. Szanowano go, nie był jednak facetem, do którego ktokolwiek miałby ochotę się zwracać inaczej niż w sposób regulaminowy. Porucznik Karl-Heinz Wagner był wysokim, surowym mężczyzną. Miał krótko przycięte, jasne włosy. Na kurtce mundurowej nosił Bojową Odznakę Piechoty, odznaką spadochronową! baretki, które wskazywały, że odznaczono go już Srebrną Gwiazdą, dwukrotnie Brązową Gwiazdą, dwoma Purpurowymi Sercami oraz że służył w Wietnamie. Kilka baretek świadczyło też, że odznaczenia przyznawali mu także Wietnamczycy; miał między innymi wietnamski Medal za Męstwo. W zamkniętym na klucz metalowym pudle w jego kawalerskiej kwaterze oficerskiej w Fort Bragg leżały baretki odznaczeń wojskowych, których Karl-Heinz Wagner nie uznawał za stosowne nosić. Z drugiej strony, z jakiegoś przewrotnego powodu, nie potrafił się zdobyć, żeby je wyrzucić, chociaż kilkakrotnie był już tego bliski. Były to odznaczenia przyznane mu przez rząd Niemieckiej Republiki Demokratycznej, kiedy był Oberleutnantem Wagnerem w Korpusie Saperów. Otrzymał je, zanim uciekł

z tego komunistycznego raju, rozbijając mur berliński ciężarówką marki Skoda. Na skrzyni ładunkowej wiózł siostrę, którą ochraniały przed ogniem z broni maszynowej sterty worków z cementem. W centrum dla uchodźców Wagner wyjaśnił, że uciekł dlatego, że chciałby razem z siostrą prowadzić lepsze życie w wolnym kraju. Ale chodziło mu też o coś więcej. Nienawidził komunizmu i komunistów. Już później, w Ameryce, kiedy w punkcie rekrutacyjnym zapytano go, dlaczego chce wstąpić do armii amerykańskiej jako szeregowy, podał taki sam powód, jaki wymienił w Berlinie Zachodnim w centrum dla uchodźców. Lecz tak naprawdę Wagner chciał po prostu zabijać komunistów. Wiedział, że jeśli to powie, prawdopodobnie nie zostanie zrozumiany. Trzeba było żyć w tym systemie, żeby zrozumieć, dlaczego ktoś może go nienawidzić tak bardzo, że chce zabijać ludzi odpowiedzialnych za jego istnienie. Karl-Heinz Wagner okazał się jednym z najlepszych rekrutów na szkoleniu unitarnym, co wiązało się z promocją na stopień starszego szeregowego. Pewnego dnia w porcie lotniczym w Atlancie spotkał szeregowego Geoffreya Crai-ga. Obaj czekali na ten sam samolot, który miał ich przewieźć do Fort Bragg, na szkolenie w Siłach Specjalnych. Z Wagnerem podróżowała wówczas jego siostra Ursula, co okazało się bardzo ważne. Do czasu gdy starszy szeregowy Wagner i szeregowy Craig ukończyli Szkołę Spadochronową w Fort Benning, wstęp do szkolenia w Centrum Operacji Specjalnych w Fort Bragg, Ursula i Geoff już mieli się ku sobie. Karl-Heinz Wagner nie był z tego powodu szczególnie niezadowolony. Geoff był miłym chłopakiem, dobrym żołnierzem, choć bez wątpienia nie był przygotowany do przyjęcia na siebie odpowiedzialności, jaką nakładało małżeństwo. A Ursula była dobrą, ułożoną dziewczyną, której nie w głowie były żadne szaleństwa. Kiedy ich podstawowe szkolenie w Siłach Specjalnych w Camp Mackall (poligon wojskowy z czasów drugiej wojny światowej, położony niedaleko Fort Bragg, używany jako baza treningowa Sił Specjalnych) prawie dobiegało końca,

starszy szeregowy Wagner został wezwany do Bragg na rozmowę z podpułkownikiem Sanfordem T. Felterem, niepozornie wyglądającym mężczyzną, na którego mundurze starszy szeregowy Wagner ze zdziwieniem zobaczył odznaki spadochronowe zarówno amerykańską, jak i Troisième Régiment de la Légion Etrangère, pułku spadochroniarzy Francuskiej Legii Cudzoziemskiej, który został niemal zmieciony z powierzchni ziemi, kiedy komuniści w końcu zawładnęli Dien Bien Phu. Starszy szeregowy Wagner był jeszcze bardziej zdziwiony, kiedy się zoientował, że pułkownik Felter wie o nim znacznie więcej, niż właściwie powinien. Więcej, niż Wagner komukolwiek powiedział w czasie niemal tuzina „wywiadów", jakie przeprowadzono z nim w Berlinie Zachodnim, w Republice Federalnej Niemiec i w Stanach Zjednoczonych. Wtedy pułkownik Felter pomachał Wagnerowi przed nosem marchewką zawieszoną na kiju. Zamiarem armii jest, jak pułkownik Felter poinformował starszego szeregowego Wagnera, natychmiast po szkoleniu podstawowym w Siłach Specjalnych promować go na stopień sierżanta i posłać do Wietnamu jako specjalistę do spraw uzbrojenia w Drużynie „A", w Siłach Specjalnych. To by znaczyło, nawet dla takiego doświadczonego żołnierza, jakim był bez wątpienia Wagner, prawdopodobnie sporo ponad sześć miesięcy, zanim doczekałby się kolejnego awansu. To by też znaczyło, że Ursula pozostanie sama w Stanach Zjednoczonych, z konieczności żyjąc ze środków finansowych, które dostanie od brata, i z tych pieniędzy, które będzie w stanie zarobić, jeżeli tylko znajdzie pracę. Tymczasem w Berlinie Zachodnim przebywali ludzie, którzy bardzo pragnęli, aby Wagner podzielił się z nimi informacjami o szczegółach konstrukcji muru berlińskiego oraz o agencjach wojskowych i cywilnych odpowiadających za jego utrzymanie i konserwację. Gdyby starszy szeregowy Wagner zechciał pojechać na trzy, cztery tygodnie do Berlina Zachodniego i podzielić się swoją wiedzą z zainteresowanymi nią „ludźmi", armia była

gotowa awansować starszego szeregowego Wagnera bardzo szybko. Na razie na stopień starszego sierżanta, a nie na zwykłego sierżanta. A jako starszy sierżant Wagner miałby prawo do kwatery służbowej dla swojej rodziny. I to natychmiast. No i, ponieważ jego zadanie w Berlinie Zachodnim odbywałoby się w ramach tymczasowego oddelegowania, jego rodzina miałaby prawo do mieszkania w przysługującej kwaterze także w czasie jego nieobecności. Wreszcie, od ręki załatwiono by z kierownictwem sklepów wojskowych pracę dla Ursuli na czas jego nieobecności. Szeregowy Geoffrey Craig zapewnił starszego sierżanta Wagnera, że w tym czasie będzie się troskliwie opiekował Ursula. Karl-Heinz Wagner oczywiście mu uwierzył, ale nie do końca zrozumiał, co Geoff Craig ma na myśli. Starszy sierżant Wagner przebywał w Berlinie zaledwie od trzech tygodni, gdy niespodziewanie otrzymał radiogram ze Stanów Zjednoczonych: CIA LANGLEY GODZ. 19.15, 8 MAR 62 SZYPREM DOWÓDCA JEDNOSTKI FOXTROT DOSTARCZYĆ PONIŻSZE JAK NAJPRĘDZEJ ST. SIERŻ. WAGNEROWI SIERŻANT GEOFFREY CRAIG I URSULA WZIĘLI ŚLUB TRZYDZIEŚCI MINUT TEMU W NOWYM JORKU W PROTESTANCKIM KOŚCIELE ŚWIĘTEGO BARTOLOMEUSZA. NATYCHMIAST WYJECHALI DO SZKOŁY SAPERÓW W PT BELTOIR GDZIE CRAIG ODBYWA DALSZE SZKOLENIE. JUTRO BĘDĄ TELEFONOWAĆ. ŚLUB BARDZO ŁADNY. UKŁONY. S.T. FELTER PPŁK

Kiedy Geoff i Ursula rzeczywiście zadzwonili, Karl-Heinz Wagner, zdawszy sobie sprawę, że stoi w obliczu faktów dokonanych, bynajmniej nie wściekał się na kolegę. Uznał, że drań, który uwiódł jego siostrę, przynajmniej zdecydował się na ślub, i to przed ołtarzem. Powiedział natomiast, że dopóki oboje nie staną jako tako na nogi, z ochotą będzie ich wspomagał finansowo. Gdy Geoff od-

parł, że to nie będzie potrzebne, Karl-Heinz pomyślał, że przemawia przez niego (głupia) duma, i uznał, że swoje wsparcie musi oferować bardziej taktownie. Kiedy wrócił z Berlina, Geoff był już w Wietnamie. Ursula mieszkała z matką i ojcem Geoffa w Nowym Jorku, a KarlHeinz uważał, że zaproponowanie jej wspólnego mieszkania to bardzo miły gest ze strony teściów. Zastanawiał się też, czy jej pobyt nie jest dla nich zbyt wielkim ciężarem. Ursula i jej teściowa wyjechały po niego na lotnisko, gdy wracał z Berlina. Przyjechały limuzyną prowadzoną przez kierowcę. A potem zawieźli go do apartamentu Crai-gów, czternastu pokojów na dwóch piętrach przy Piątej Alei, z widokiem na Central Park. Matka Geoffa miała na palcach diamenty warte przynajmniej sto tysięcy dolarów. Wskazała na kościół Świętego Bartolomeusza. - To tutaj mieli ślub - wyjaśniła. - Mój mąż jest członkiem rady parafialnej. Kiedy Geoff był małym chłopcem, śpiewał tu w chórze kościelnym. Craigowie byli bardzo mili, jednak Karl-Heinz czuł się u nich nieswojo. Mimo że wychował się w komunistycznym kraju, nosił w sobie głębokie poczucie różnic klasowych. On sam był w swoim mniemaniu ubogim wieśniakiem, a Craigowie arystokratami. Siedem miesięcy po tym, jak Geoff wyjechał do Wietnamu, Karl-Heinz udał się tam w ślad za nim. Do tego czasu Geoff awansował - w uznaniu zasług na polu walki - na pierwszy stopień oficerski i został dowódcą Drużyny „A". Karl-Heinz także został oficerem w Wietnamie, jednak nie ze względu na szczególną postawę w walce, lecz dlatego, że przyszedł taki rozkaz. Pewnego dnia wezwano go do dowództwa Grupy i zakomunikowano, że ze Stanów przyszedł teleks z informacją, iż starszy sierżant Karl-HeinzWagner zostaje awansowany na stopień oficerski. Podstawą do awansu miał być znany fragment Regulaminu Sił Zbrojnych, nakazujący bezpośrednio awansować ludzi znających obce języki. Mianowano go podporucznikiem, przydzielono do kwatery głównej Dowództwa Wsparcia Militarnego w Wiet-

namie, a potem błyskawicznie skierowano z powrotem do Sił Specjalnych. Geoff był pewien, że podpułkownik Felter maczał w tym ręce. Niemal natychmiast po powrocie do Stanów Zjednoczonych z Wietnamu, gdzie zabił wielu komunistów, podporucznik Wagner przydzielony został do Szkoły Operacji Specjalnych jako instruktor specjalista od wyburzeń i walki w dżungli. Wagner musiał zamówić jeszcze jedną kawę i ciastko, ponieważ stanęła nad nim kelnerka i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, popatrzyła na niego ostrym wzrokiem. Kiedy odeszła, żeby zrealizować zamówienie, znów zaczął się zastanawiać nad swoją obecną sytuacją. Gdy Geoff zaprosił go, żeby spędził Boże Narodzenie z nim i z Ursulą, bardzo się ucieszył. Wkrótce jednak doszedł do wniosku, że to niemożliwe, aby do nich pojechał. Dopadło go to, co sam uważał za komunistyczną świadomość klasową, kiedy się dowiedział, że na rodzinnym spotkaniu będą także rodzice Geoffa. Potem jeszcze powiedziano mu, że będzie tam również kuzyn szwagra, pułkownik Lowell. Wytrzymałby pewnie obecność rodziców, ale nie obecność pułkownika. I to był czynnik decydujący. Pułkownicy i porucznicy się nie bratają. Ponieważ zdawał sobie sprawę, że Ursula nie zaakceptuje jego punktu widzenia, postanowił spóźnić się na samolot i dopiero wtedy do niej zadzwonić. Ale niespodziewanie słuchawkę odebrał jej z rąk właśnie pułkownik Lowell i powiedział, że specjalnie przyleci po niego do Fayetteville. I to wcale nie była propozycja, lecz wyraźny rozkaz. Nie wiedział właściwie, na co teraz czeka. Po prostu siedział i czekał, dlatego zdziwił się, kiedy usłyszał zza pleców znajomy głos. - Przepraszam, sir - powiedział Geoff Craig - ale czy to dziwaczne nakrycie głowy ma dowodzić, że służy pan w Zielonych Beretach? Karl-Heinz Wagner odwrócił się i popatrzył na niego. Odwróciło się też z tuzin innych głów, z których sześć należało do podoficerów Zielonych Beretów w trakcie szkolenia.

Geoff miał na głowie wielką czapkę Świętego Mikołaja, z pomponem. Do klapy zamszowej kurtki miał przypięte trzy zielone bombki choinkowe. - Ach, Gott! - zawołał porucznik Wagner. Potrząsnął głową i poderwał się na równe nogi. - Założę się, że już od dawna zajadasz się wężami i tym podobnymi przysmakami - kontynuował Geoff radośnie, zadowolony, że zaskoczył szwagra. - Chodź, niech cię na jakiś czas oderwę od tej wstrętnej wojskowej brutalności. - Mógłbyś pamiętać, że jesteś oficerem - wypalił Wagner bez zastanowienia i od razu zrobiło mu się przykro. Geoff roześmiał się z zadowoleniem, złapał bagaż Wagnera i wypchnął szwagra z kawiarni. To głośne spotkanie wzbudziło zainteresowanie podoficerów w zielonych beretach. W pewnej chwili jeden z nich wskazał na coś przez okno. Porucznik Wagner i typ w przebraniu Świętego Mikołaja przechodzili przez płytę postojową, maszerując w kierunku lśniącego dwusilnikowego cywilnego samolotu. Wysoki cywil z wąsami stał oparty o kadłub. Zbliżywszy się do cywila, porucznik Wagner przyjął postawę zasadniczą i zasalutował. Wtedy zasalutował również cywil, po czym podał Wagnerowi dłoń, uśmiechnął się i szerokim gestem nakazał mu, żeby wsiadł do samolotu. - Do diabła, co to ma znaczyć? - zapytał jeden z sierżantów. - Otto poleci sobie ładniutkim samolocikiem - odparł drugi. - Cessna 310H - uzupełnił trzeci. - Do diabła, gdzie Otto spędzi Wigilię Bożego Narodzenia, skoro leci tam cywilną Cessna 301H1 - Gdyby chciał, żebyś wiedział, na pewno by ci powie dział - stwierdził drugi sierżant.

3 Schloss Greiffenberg Marburg, Republika Federalna Niemiec 24 grudnia 1963, 19.00

Emerytowany Generalleutnant Graf Peter-Paul von Greiffenberg siedział samotnie w bibliotece, słuchając bożonarodzeniowego programu Radia Wiedeń, kiedy niespodziewanie drzwi do pokoju otworzył raczej krzepki młody mężczyzna w dobrze skrojonym garniturze. Stał w progu tak długo, aż został zauważony. - Och, wejdź, Willi - odezwał się czternasty graf von Greiffenberg. — Frôliche Weihnachten! Graf był wysokim, chudym mężczyzną, który niedawno przekroczył sześćdziesiątkę. Ubrany był w staromodną tweedową marynarkę, trochę wystrzępioną przy mankietach, oraz w pogniecione szare flanelowe spodnie. - Frôliche Weihnachten, Herr Generalleutnant Graf! — odpowiedział mu major Wilhelm von Methes-Zach z Służby Wywiadu Bundeswehry. Skłonił głowę i zbliżył się do von Greiffenberga, który siedział wygodnie na krześle projektu Charlesa Eamesa. Ponownie skłonił głowę jeszcze raz i wręczył mu tuzin zadrukowanych drobnymi czcionkami formularzy telefonogramów. - Wiadomości od południa, Herr Generalleutnant Graf. - Dziękuję. W barku stoi butelka Marnier Lapastolle. Nalej sobie, dobrze? A właściwie nalej dla nas obu. Jeszcze nic nie piłem, bo uważam samotne spożywanie alkoholu za niemoralne. - Herr Generalleutnant Graf jest bardzo łaskaw - odparł major. Von Greiffenberg powoli przeczytał wiadomości, jedną po drugiej, nieświadomie poruszając przy tym wargami. Kończąc każdą z nich, kiwał głową, w myślach zgadzając się z zapisem „podjęto działanie" lub „rekomendowano podjęcie działania". W pewnej chwili jednak zacisnął usta, w jego oczach pojawił się chłód, a żyłki na skroniach jakby nabrzmiały.

- Pański koniak, Herr Generalleutnant Graf - powie dział major i wręczył Greiffenbergowi kryształową szkla neczkę. Generał wyciągnął w stronę majora jedną z kartek. - Bądź tak dobry i mi to wyjaśnij. Von Methes-Zach wziął do ręki niewielką kartkę i przeczytał ją. - Osobiście odebrałem telefon, Herr Generalleutnant Graf - wyjaśnił Methes-Zach. - Pułkownik Felter prosił o połączenie z panem, powiedziałem mu jednak, że w Wigilię Bożego Narodzenia jest to oczywiście niemożliwe. Telefonował z Brukseli. Powiedział, że będzie jeszcze we Frankfurcie, i zapytał, czy znajdzie pan dla niego czas dwudziestego szóstego. Odparłem, że przekażę pytanie pańskiemu sekretarzowi i że powinien zadzwonić jeszcze raz w czwartek, to jest dwudziestego szóstego, i ponownie zapytać, czy będzie pan mógł się z nim spotkać. - To wszystko? Major von Methes-Zach był bardzo inteligentnym młodym oficerem i chociaż nie współpracował długo z Greiffenbergiem, zdążył go poznać na tyle, by teraz wiedzieć, że coś nie gra. - Pułkownik Felter jest Amerykaninem, sir - powiedział. Mówi całkiem dobrze w języku niemieckim, tak po berlińsku. - Sukinsyn - mruknął Greiffenberg po angielsku i zaraz przeszedł na język niemiecki. Był to krótki wykład, ubarwiony kwiecistymi przekleństwami (generał był w końcu oficerem kawalerii), którego istotę można by streścić w stwierdzeniu, że zyskał ostateczny dowód, iż arystokracja, chociażby w osobie stojącego przed nim oficera, schodzi na psy, a dowodem tym jest niewiarygodna niekompetencja i głupota von MethesZacha, którego przodkowie i tak byli psami, w najlepsze kopulującymi ze świniami oraz ogólnie rzecz biorąc, hołotą najgorszej maści. Majora ostrzegano, że gospodarz ma wybuchowy temperament, na coś takiego jednak nie był przygotowany. Stał na baczność z pobladłą twarzą.

Po chwili generał się opanował. - Przepraszam - powiedział. - Najwidoczniej nazwisko pułkownika Feltera nic ci nie mówi, prawda, Willi? - Nie, Herr Generalleutnant Graf, przykro mi, ale nie. - Mówiąc eufemistycznie, pułkownik Felter ma interesujące kontakty na najwyższym możliwym szczeblu w środowisku amerykańskiego wywiadu. - Żałuję, że nie byłem tego świadomy, Herr Generalleutnant Graf. - Ale teraz jesteś. I coś jeszcze, Willi. Gdyby nie pułkownik Felter, byłbym, oczywiście gdybym jeszcze żył, nadal pisarczykiem w biurze zaopatrzenia w obozie dla zesłańców numer 263 w Kyrtymii na Syberii. Do kraju wysłano stamtąd informację, że zmarłem. I uwierzył w to nawet generał Gehlen. Ale pułkownik Felter zdołał go przekonać, że ja jednak żyję, i Gehlen, a miał wówczas spore wpływy, wydostał mnie z obozu. Różowa twarz Methes-Zacha teraz się zaczerwieniła. Już na początku kariery w wywiadzie sporo się dowiedział o generale Gehlenie. W czasie drugiej wojny światowej Gehlen był dowódcą wydziału Abwehry Obce Armie Wschód. Kiedy porażka Niemiec stała się oczywista, sprawił, że wszystkie jego akta i to, co pozostało z jego organizacji wywiadowczej, zostało przekazane armii amerykańskiej. Amerykanie zapewnili Organizacji Gehlena fundusze, a ona w zamian dostarczyła im większość (jeśli nie wszystkie) informacji wywiadowczych na temat Rosjan, jakimi dysponowali w początkowym okresie zimnej wojny. W końcu Organizacja Gehlena powróciła pod kontrolę niemiecką. - Żałuję, że nic na ten temat nie wiedziałem, Herr Generalleutnent. - Ja też żałuję. Jedną z cech dobrego oficera, Willi, jest to, ile i jak szybko potrafi ocalić z katastrofy. Czy wiesz, w jaki sposób pułkownik Felter planuje dostać się do Frankfurtu? - Nie, sir. - A gdzie zamierza się zatrzymać? - Nie, sir. - Połącz się z oficerem dyżurnym we Frankfurcie. Po-

wiedz mu, żeby wykonał tyle telefonów, ile będzie potrzeba. Życzę sobie, żeby zlokalizował miejsce pobytu pułkownika Feltera. Kiedy już go znajdzie, ma osobiście do niego pójść, przekazać mu moje pozdrowienia i przeprosiny z powodu niekompetencji mojego współpracownika, a następnie powiedzieć mu, że uczyni mi wielki zaszczyt, jeżeli zechce być moim gościem tak długo, jak długo pozostanie w Niemczech. - Jawohl, Herr Generalleutnant Graff. - Dokończ brandy, Willi. W końcu mamy Wigilię Bożego Narodzenia. I przepraszam, że tak cię zrugałem.

IV 1 Melody Lane 227 Ozark, Alabama 24 grudnia 1963, 17.45

Obawy podporucznika Karla-Heinza Wagnera, że dom Geoffa i Ursuli będzie pełen gości, okazały się bardziej niż uzasadnione. Ze względu na samochody, które zajmowały cały podjazd oraz ulicę, i to przy obu krawężnikach, wzdłuż długiego budynku, Geoff musiał zaparkować swojego oldsmobi-le'a kombi prawie przy kolejnej przecznicy. Większość tablic rejestracyjnych miała numery z Fort Rucker, ale numer jednego z samochodów, oldsmobile'a kombi, niemal identycznego jak pojazd Geoffa, zwracał szczególną uwagę. Na jego tablicy widniała cyfra „1", co znaczyło, że jest to osobisty pojazd dowódcy Fort Rucker. Poza tym było tu jeszcze kilka samochodów z jednocyfrowymi lub dwucyfrowymi numerami, co świadczyło, że w domu przebywają także inni oficerowie wysocy rangą. Karl-Heinz Wagner, który otrzymał szkolenie i szlify oficerskie w zupełnie innym społeczeństwie, czuł się bardzo nieswojo w towarzystwie tych ludzi.

Weszli do domu przez przesuwane szklane drzwi od strony małego parkingu. Za drzwiami stał mężczyzna o rumianej twarzy, w sportowej marynarce i koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Obok niego stała uderzająco piękna kobieta o srebrnych włosach. - Ach, synowie marnotrawni powiedziała, uśmiechnąwszy się na ich widok. Pułkownik Lowell objął ją i pocałował. Nie protestowała, jednak mężczyźnie o rumianej twarzy wyraźnie się to nie spodobało. - Znasz Geoffa, Bob? - zapytał pułkownik Lowell. - Jasne, oczywiście — odparł mężczyzna. — Wesołych Świąt, Craig. - Wesołych Świąt, sir. - Ładnie się przebrałeś na święta - zauważyła kobieta. Szczególnie podobają mi się te zielone bombki na twojej piersi. - Bob, poznaj brata Ursuli, Karla-Heinza Wagnera. Karl, to starzy i dobrzy przyjaciele, generał Bellmon i jego żona. Karl-Heinz Wagner stanął na baczność i sztywno wyciągnął rękę do generała. - To dla mnie zaszczyt, sir. - Cieszę się, że cię wreszcie poznałem, Wagner powiedział Bellmon po niemiecku i podał mu rękę. - Dużo o tobie słyszałem. Jego niemiecki był płynny i bezbłędny. - Herr General bardzo dobrze mówi po niemiecku — wypalił. - Spędziłem trzy lata w obozie jenieckim. - Mój mąż znany jest z tego, że gada czasami bez zastanowienia - wtrąciła szybko pani Bellmon. - Macie coś do picia? - zapytał Lowell. - Właśnie przeżyłem coś, co mnie kompletnie wyzuło z sił. - Jak miała na imię? - zapytała Barbara Bellmon. - Właśnie sprowadziłem tutaj nieopierzonego ptaszka wyjaśnił Lowell. - Siedziałem obok niego, a on pilotował mój samolot. Jestem już za stary na takie emocje. - A ja myślałem, że szkolisz się na pilota helikoptera, Craig - powiedział generał Bellmon.

- Ponieważ pobieranie przez uczniów nieoficjalnych lekcji jest sprzeczne z jakimiś absurdalnymi przepisami -odezwał się Lowell - powiem inaczej. Nie słyszałeś, żebym mówił o tym, że Geoff pilotował mój samolot. - Ten przepis wcale nie jest absurdalny - zauważył generał Bellmon. - Nikt nie słyszał, żebyś wspominał cokolwiek o tym, kto pilotował twój samolot - powiedziała stanowczo Barbara Bellmon. - A przynajmniej nie słyszał tego facet, który chce wrócić ze mną do domu. Generał Bellmon uniósł ręce na znak kapitulacji. Przybiegła Ursula i wycałowała brata. Karl-Heinz uznał, że wygląda wręcz kwitnąco. Dopiero po chwili zauważył, że ubrana jest w drogą sukienkę z czarnej wełny. Na szyi miała sznur pereł; szybko ocenił, że są prawdziwe. W jej pierścionku zaręczynowym osadzony był wielki kwadratowy brylant. - Chodź, złożysz życzenia rodzicom Geoffa - powiedziała do Karla-Heinza. - Za pozwoleniem pana generała? - Oczywiście - odparł generał Bellmon i skinął głową. Karl, coś ci poradzę. Mam nadzieję, że przyjmiesz te słowa jako pochodzące od przyjaciela rodziny. Dobrego przyjaciela rodziny. Takie zwroty, jak „za pozwoleniem pana generała" zachowaj sobie na czas, kiedy jesteśmy na służbie i w mundurach. - Ale z drugiej strony, Karl - wtrącił się pułkownik Lowell -jeśli zapomnisz powiedzieć do niego „panie generale", każe cię rozstrzelać. Barbara Bellmon roześmiała się wesoło. - Chodź ze mną, Casanovo - powiedziała. - Znajdziemy dla ciebie drinka. W domu przebywali jeszcze inni oficerowie młodsi z żonami. Karl-Heinz szybko się dowiedział, że są to koledzy Geoffa ze szkolenia. Kilku z nich było w mundurach, co sprawiło, że poczuł się trochę lepiej. Pod ścianą stał bufet z ogromnym wyborem mięs, serów i krewetek. Karl-Heinz wypił kilka kieliszków koniaku, co go trochę rozluźniło. Nagle poczuł, jak ktoś klepnął go w plecy.

- Dutch, ty stary sukinsynu! Był to oficer Zielonych Beretów, którego znał z Wietnamu. Zapytał Karla-Heinza, czy także szkoli się na pilota. - Nie. Jestem tutaj, ponieważ ten dom należy do mojego szwagra, który mnie zaprosił na święta. - Geoff Craig jest twoim szwagrem? Cholera jasna. Nie wiedziałem. Wiesz co? Jestem tu z żoną. Chciałbym, żebyś ją poznał. W końcu Karl-Heinz zdał sobie sprawę, że jest zadowolony zarówno z tego, że tu przyjechał, jak również z tego, pułkownik Lowell postawił go przed faktem dokonanym. Bo gdyby sam miał wybierać, Boże Narodzenie spędziłby samotnie w swojej kawalerskiej kwaterze oficerskiej, oglądając telewizję. Przyjęcie stopniowo dobiegało końca. Karl-Heinz zauważył, że wbrew przyjętym w wojsku zasadom grzeczności wiele osób opuściło je jeszcze przed generałem. Tymczasem na zegarze była już dwudziesta druga, a generał Bellmon siedział na kanapie z żoną i pułkownikiem Lowellem, nie zdradzając najmniejszego zamiaru pójścia do domu. W pewnej chwili Ursula przeszła się wśród mniej więcej piętnastu gości, którzy jeszcze pozostali, i rozdała wszystkim kieliszki, do których Geoff natychmiast nalał szampana. Nalewając, uprzedzał każdego, żeby nie pił, dopóki on nie wygłosi toastu. Wreszcie Geoff poprosił gości o uwagę. - Pułkownik Lowell... - powiedział i na chwilę umilkł, gdyż goście, zresztą zgodnie z tym, czego się spodziewał, zaczęli się śmiać. Odczekał, aż śmiechy umilkną, i kontynuował: - Powiedział mi o wojskowym zwyczaju, który każe przy takich okazjach jak dzisiejsza wypić za nieobecnych przyjaciół. - Jasne, jasne! - zawołał generał Bellmon i podniósł się z kanapy. Wszyscy, którzy siedzieli, także wstali. - Za nieobecnych przyjaciół - rzucił Geoff i wzniósł kieliszek. - Za nieobecnych przyjaciół - powtórzyli wszyscy.

- I za nowych przyjaciół - dodał Geoff i znów wzniósł kieliszek. Tego nie było w programie, ale wszyscy zgodnie go naśladowali. - I w końcu - kontynuował Geoff - za przyszłych przyjaciół. - Co to, do diabła, ma znaczyć? - zapytał generał Bell-mon z zainteresowaniem, jednak w jego głosie brzmiał cień nagany. - A już się bałem, że nikt nie zapyta - odpowiedział mu Geoff. - Ma to znaczyć, że za jakieś sześć miesięcy... Co mądrego właściwie mogę powiedzieć? Ursula jest w ciąży i jakoś nie mogliśmy wymyślić lepszego sposobu, żeby oznajmić o tym wszem i wobec.

2 Bechewald Okolice Marburga, Republika Federalna Niemiec 25 grudnia 1963

Lothar Hasberger, liczący sześć stóp i dwa cale wzrostu oraz dwieście trzydzieści funtów żywej wagi czterdziestopięcioletni Jâgermeister - Główny Łowczy i Strażnik Łowiecki - w Bechewaldzie, czyli liczącym dziewięćset hektarów lesie na wzgórzach ponad Marburgiem, ubrany był jak zgodnie z tradycją przystało przedstawicielom jego profesji. Nosił spodnie wpuszczone w ciężkie, wysokie buty oraz skórzaną kurtkę, a na głowie miał kapelusz z długim piórem. Uzbrojony był w sportowy karabin marki Mauser, skonstruowany współcześnie na podstawie karabinu Mauser, model 1989. Jego broń posiadała lufę 7x57 mm, nową kolbę oraz wyposażona była w celownik teleskopowy Wetzlar, skonstruowany przez Ernsta Leitza, czterokrotnie powiększający obraz celu. Obok niego na tylnym siedzeniu jeepa, który w czasie drugiej wojny światowej należał do armii amerykańskiej, siedział major Wilhelm von Methes-Zach ze Służby Wywiadu Bundeswehry. Ubrany był w tweedową marynar-

kę, sweter, koszulę z krawatem, spodnie i wysokie buty sięgające nad kostkę. Oprócz dziewięciomilimetrowego automatycznego pistoletu Walther, który nosił przy sobie zawsze, miał również drilling z orzechową kolbą, wykonany w warsztacie Franza Deitera (w Ansbach, w Austrii). Broń posiadała dwie lufy karabinowe kalibru .30-06, a pod nimi lufę strzelby, przystosowaną do strzelania grubym śrutem. Teleskopowy celownik Ernsta Leitza zamontowany był nisko nad lufami. Drilling (nazwa pochodząca od niemieckiego słowa Drei i oznaczająca broń trójlufową) kosztował majora von Methes-Zacha równowartość niemal czterech tysięcy dolarów amerykańskich. Kierowca, czternasty graf von Greiffenberg, i mężczyzna siedzący obok niego, pułkownik Sanford T. Felter, ubrani byli niemal identycznie w koszule wełniane w szkocką kratę, polowe kurtki mundurowe i spodnie armii amerykańskiej oraz buty do polowania z wysokimi cholewami, wyprodukowane przez firmę L.L. Bean & Company. Byli identycznie uzbrojeni, w rewolwery Magnum Sturm, Ruger and Company Super Blackhawk kaliber .44 Magnum. Kilka lat wcześniej Greiffenberg zapytał Feltera, czy legendarny odrzut pocisku kalibru .44 Magnum naprawdę jest aż tak trudny do opanowania. Felter odpowiedział mu, że trzeba się do niego po prostu przyzwyczaić, ponieważ rewolwer ma tendencję do przenoszenia pocisków ponad cel i że on sam osobiście lubi rewolwer Super Blackhawk .44 Magnum Rugera. - To ten rewolwer, który wygląda jak stary sześciostrzałowy Colt? - zapytał generał. - Tak - odparł Felter. - Mam jeden egzemplarz z lufą o długości siedmiu i pół cala. Ma ruchomy celownik i nowe sprężyny. To nie jest kopia, proszę zrozumieć, lecz stary Colt z licznymi poprawkami. - No właśnie. Wróciwszy do kraju, Felter zaraz pojechał do Alexandrii w stanie Wirginia, do Ace Hardware Store, żeby kupić grafowi rewolwer i kilka setek nabojów. Felter miał niewielu przyjaciół; Greiffenberg był jednym z nich, a Felter winien mu był z tysiąc przysług i grzeczności i nigdy nie miał oka-

zji, żeby je zrealizować. Nie kupił jednak rewolweru w Ace Hardware Store. Oglądając go, przerwał entuzjastyczną tyradę sprzedawcy wychwalającego zalety rewolweru, mówiąc mu, że wszystkie je zna, ponieważ ma już taką broń. A ten egzemplarz postanowił wysłać do przyjaciela w Niemczech. Wtedy sprzedawca powiedział mu, że nie może tego zrobić. Z kraju nie wolno było bowiem wywozić broni palnej i amunicji bez licencji Departamentu Handlu, zatwierdzonej przez Urząd Kontroli Broni i Departament Stanu. Felter sprawdził przepisy i zrezygnował. Kilka dni później rozmawiał z dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej, między innymi o Greiffenbergu, i właściwie mimochodem napomknął o tym, że nie jest w stanie wysłać mu do Niemiec jego ulubionej broni. Dyrektor się roześmiał i powiedział: - Napisz, o jaką broń chodzi. Zajmiemy się tym. Kiedy następnym razem wylądujesz we Frankfurcie, wpadnij w mieście do naszych chłopaków; będzie na ciebie czekała. Chyba że chcesz, żeby wysłać ją bezpośrednio do adresata? - To jest w gruncie rzeczy sprawa osobista. Chciałbym sam wręczyć mu prezent. - Załatwione, Sandy. I kiedy po raz kolejny przyleciał do Frankfurtu, zaszedł do tamtejszej placówki CIA. Czekały tam już na niego trzy skrzynki. Najpierw otworzył najmniejszą. Zawierała mahoniowe pudełko wyściełane zielonym filcem. W środku znajdowała się para lśniących rewolwerów Ruger Super Blackhawk kaliber .44 Magnum i mała karteczka: „Pułkowniku Felter, broń jest czysta". Nie znaczyło to bynajmniej, że rewolwery ostatnio czyszczono bądź smarowano oliwą, lecz że źródła pochodzenia broni nikt nie będzie w stanie ustalić. Największa skrzynia zawierała paczkę (500 sztuk) nabojów Remington .44 Magnum z pociskami o wydrążonych czubkach wagi 240 granów. W trzeciej mieściła się kabura na szelkach marki Bianchi oraz kabura na biodro tej samej marki z odpowiednim paskiem, obie opatrzone skomplikowanym wzorkiem, oraz pas z dwoma kaburami do rewol-

werów, wykonany przez firmę Braci Douglas w El Paso, w Teksasie. Pas i olstra ozdobiono kwiecistymi wzorami, na podobieństwo tych, które można zobaczyć u bohaterów westernów. Dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej zrobiłby jeszcze więcej, żeby zadowolić swojego niemieckiego partnera. Felterowi nie pozostało nic innego, jak zabrać prezenty do grafa i opowiedzieć mu o ich pochodzeniu. Generał był zaskoczony i zadowolony. Lubił Rugery. Teraz trzymał swój egzemplarz w kaburze na szelkach, a drugi, który wypożyczył Felterowi, Amerykanin miał w kaburze marki Bianchi przypiętej do paska. Kowbojski pas otrzymał wnuk grafa, Peter-Paul von Greiffenberg Lowell, wówczas trzynastoletni. Dostał też parę rewolwerów Crossman, model 1861 Shiloh, zasilanych dwutlenkiem węgla i strzelających stalowymi kulkami BB. Wysłanie do Niemiec wiatrówek nie wymagało angażowania w sprawę Departamentu Handlu, Departamentu Stanu ani CIA. Greiffenberg z piskiem hamulców zatrzymał jeepa na piaszczystej drodze tuż przed szczytem wzgórza. On i Fel-ter wysiedli z samochodu. - Gdyby mógł pan być tak miły, Herr Jägermeister Hasberger, i zechciał na nas poczekać u podnóża, w najwęższym miejscu strumienia, będziemy panu bardzo zobowiązani. Pułkownik Felter i ja wkrótce do pana dołączymy. - Jawohl, Herr Graf. - Hasberger popatrzył na Felte-ra. Niech mi wolno będzie przypomnieć, Herr Oberst, że wolno strzelać tylko do dorosłych dzików. - Rozumiem, Herr Jägermeister. Bardzo panu dziękuję. Major von Methes-Zach i Jägermeister wsiedli z powrotem do samochodu. Major zawrócił i pojazd ruszył w dół wzgórza. - Nie odnosisz czasem wrażenia, że Jägermeister nie za bardzo mnie lubi? - zapytał Greiffenberg. - Zastanawiam się, czy to z powodu rewolwerów czy ze względu na mnie? - odpowiedział mu pytaniem Felter. - Raczej nie chodzi o ciebie, Sandy. Bardziej o nasze

stroje i pewnie rewolwery. Ludzie z niższych klas są wielkimi snobami i z nienawiścią patrzą, jak upadają standardy. Myślę, że zauważyłeś, jak się ubrał Methes-Zach? A zauważyłeś jego drilling? - Nadzwyczajny - odparł Felter. - Mam na myśli broń. Musiała go kosztować fortunę. - Moim zdaniem on sam też wygląda nadzwyczajnie. Kiedy nas zobaczył, poczuł się trochę głupio. Chyba go wcześniej nie uprzedzono o moich barbarzyńskich zwyczajach myśliwskich. Ale wczoraj straciłem przy nim panowanie nad sobą i pomyślałem, że dobrze się chłopak poczuje, jeśli poproszę go, żeby do nas dołączył. - Przepraszam... — Felter ze śmiechem zacytował MethesZacha - ale czy Herr Generalleutnat Graf naprawdę zamierza polować wyłącznie z tym rewolwerem? Greiffenberg parsknął śmiechem, rozbawiony. - Gdyby tutaj był Craig - kontynuował Felter - major patrzyłby na niego z podziwem. Cały strój do polowania uszył mu krawiec w Londynie. Generał znowu się roześmiał, tym razem głośno. - Wczoraj do mnie telefonował. W dobrym nastroju. Z Fort Rucker. Chyba trochę wypił. Był w trakcie imprezy i w tle słyszałem Bellmonow. Potem miałem przez chwilę okazję rozmawiać z Bobem i z Barbarą. - Craig jest oficerem Lotnictwa Wojskowego przy Dowództwie Szybkiego Reagowania - powiedział Felter. Wiedziałeś o tym? - Znałem jego przydział. Nie wiedziałem, co tam robi. - Obija się. Chciał jechać do Wietnamu. - Wiem, że z wielką niechęcią szedł do college'u zauważył Greiffenberg. - Prawdę mówiąc, uznałem to za trochę dziwne. To znaczy, że w ogóle tam poszedł. - Niezbadane są wyroki przełożonych - powiedział Felter lekkim tonem. - Nie pozostaje nam nic innego, jak poddawać się poleceniom biurokratów. Generał się uśmiechnął. - A mówiąc o dziwnych rzeczach - mówił dalej Felter znaleźliby się ludzie, którzy za dziwną uznaliby naszą dzisiejszą wyprawę. Oto Żyd, uzbrojony wyłącznie w rewolwer,

wyrusza w poranek Bożego Narodzenia na polowanie, na niebezpiecznego zwierza, którego mięsa jego religia zabrania mu spożywać. - Polowanie z dobrym przyjacielem, który jest zarazem dobrym myśliwym, to przyjemność, której mogą zaznać tylko wybrani. - Jest mi bardzo miło - odparł Felter, a lekki rumieniec na jego twarzy świadczył, że powiedział to szczerze. - Za dziesięć, piętnaście minut dotrzemy na miejsce. Nie była to tylko zdawkowa informacja i też Felter odpowiednio zareagował, zrozumiawszy, że teraz, kiedy nikt ich nie słyszy, może zacząć mówić o tym, co sprowadziło go do Marburga. - Przyleciałem właśnie z Afryki — oznajmił. — Dokładnie z Konga. Odwiedziłem też Rwandę i Burundi. - Byłem tam wiele lat temu, kiedy mieliśmy jeszcze Niemiecką Afrykę Wschodnią- stwierdził generał. - Właśnie, chciałbym o tym porozmawiać. Przejechałem z Costermansville w Kongu, przez Rwandę do Usumbury w Burundi. Zamierzałem ci powiedzieć, że natknąłem się na doskonale utrzymany niemiecki cmentarz wojskowy z okresu pierwszej wojny światowej. Bardzo mały, jest na nim ze dwadzieścia do trzydziestu grobów betonowych z mosiężnymi literami. Beton jest dokładnie wyszorowany, a mosiądz starannie wyczyszczony. Nie lśni, ale też nie niszczeje. Ktoś bardzo dba o ten cmentarz. Doświadczenie podpowiada mi, że coś takiego zazwyczaj bywa raczej zapomniane, zapuszczone, szybko wchłaniane przez dżunglę. - Pewnie cmentarzem opiekują się misjonarze. Albo jakiś Afrykanin, który ma poczucie misji, przekazywane z ojca na syna, i który ciągle czeka, aż powróci Herr Hauptmann i wypłaci rodzinie zaległe pobory. - Może powinieneś posłać tam kogoś z Monkoto, żeby sprawę uregulował? - powiedział Felter, jakby od niechcenia. Na twarzy grafa pojawiło się zaskoczenie, a w jego oczach na krótką chwilę zagościł lodowaty chłód. Niemcy Zachodnie prowadziły w niezamieszkanej środkowej części Konga próby z rakietami balistycznymi. Aż do tej chwili

von Greiffenberg był przekonany, że to wszystko dzieje się w absolutnej tajemnicy. - Cóż - powiedział po chwili i szeroko się uśmiechnął. Oczywiście nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz. - To nie jest żaden wielki sekret. Wie o tym nawet CIA. Graf roześmiał się głośno. - Czy właśnie tym się zajmujecie w Kongu Belgijskim, Sandy? Weryfikujecie szokujące plotki? - W Demokratycznej Republice Konga - poprawił go Felter. - Czego jeszcze nie wiesz o Monkoto, a chciałbyś się dowiedzieć? - Nie interesują mnie rakiety - odparł Felter. - Ale chciałbym cię poprosić o przysługę. Rzecz w zasadzie dla ciebie bez większego znaczenia. - W zasadzie? Czego oczekujesz? - Istnieje duże prawdopodobieństwo, że z zasłużonej emerytury wkrótce zostanie odwołany major Michael Hoare oświadczył kwaśno Felter. - Chciałbym mieć człowieka, który by go uważnie obserwował. Na twarzy Greiffenberga pojawił się wyraz zamyślenia. Michael Hoare był w Kongu i w Afryce Południowej postacią kontrowersyjną i legendarną. Aż do 1960 roku istniały dwa Konga, Kongo Francuskie i Kongo Belgijskie. Ale trzydziestego czerwca 1960 roku w Leopoldville król Baudouin ogłosił niepodległość byłej kolonii belgijskiej i ta natychmiast ogłosiła się Demokratyczną Republiką Konga. Tego konkretnego dnia zaledwie trzydziestu obywateli nowej republiki legitymowało się wyższym wykształceniem. Na pierwszego prezydenta i szefa państwa wybrano Josepha Kasavubu. Premierem został Patrice Lumumba. Z kolei Joseph-Désiré Mobutu, były kapral belgijskiej Force Publique, promowany został na stopień pułkownika i mianowany szefem Armée Nationale Congolaise. Dwanaście dni później, jedenastego lipca 1960 roku, prezydent (wówczas pełniący jeszcze urząd gubernatora) prowincji Katanga, Moise Kapenda Czombe, ogłosił jej niepodległość. Katanga była najbogatszą ze wszystkich

prowincji Konga, miała najlepiej rozwinięty przemysł. To tam znajdowały się wielkie i niesłychanie dochodowe kopalnie cyny i miedzi, którymi zarządzała belgijska firma Union Minière. Czombe nie widział powodu, dla którego miałby dzielić się katangijskim dobrobytem z resztą nowej republiki. Kiedy rząd w Leopoldville przedsięwziął kroki, żeby zdławić rebelię za pomocą Armée Nationale Congolaise, Czombe zareagował, mianując Michaela Hoare majorem Gendarmerie de Katanga. Hoare, urodzony w Irlandii Północnej, służył w czasie drugiej wojny światowej u Chinditów, w Birmie. Po wojnie przeniósł się do Durbanu i został sprzedawcą samochodów. Na wezwanie Czombego szybko zgromadził grupę najemników z Afryki Południowej oraz z innych miejsc z Afryki i Europy. Pojechał z nimi do Katangi, gdzie grupa szybko udowodniła, że jest w stanie doskonale dać sobie radę z ANC. W listopadzie 1961 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych zażądała, żeby Katanga z powrotem przyłączyła się do reszty kraju. Czombe zareagował przygotowaniami do wielkiej wojny i nie był to bynajmniej blef, ponieważ miał w Belgii i w innych krajach Europy potężnych sprzymierzeńców, gotowych posyłać do Katangi sprzęt, uzbrojenie i właściwie wszystko, czego potrzeba było najemnikom Michaela Hoare i pozostałym oddziałom militarnym zbuntowanej prowincji. Wybuch regularnej wojny wydawał się nieuchronny. Byłaby nie tylko krwawa, ale wywołałaby też chaos gospodarczy, zakłócając przepływ katangijskiej miedzi, cyny i innych rzadkich minerałów do odradzającej się gospodarki europejskiej. W grudniu 1962 roku, za zgodą Stanów Zjednoczonych, siły Organizacji Narodów Zjednoczonych rozpoczęły w Katandze operacje militarne, skierowane przeciwko Czombemu. Ku zaskoczeniu wszystkich, samozwańczy prezydent poddał się już po miesiącu. Najemnicy majora Hoare zostali rozbrojeni i nakazano im opuścić Kongo. Ale zarówno on, jak i jego ludzie, po-

zostawali od tego czasu wielką niewiadomą, poprzysięgli sobie bowiem, że któregoś dnia jeszcze tam wrócą. - Myślisz, że do tego dojdzie? - zapytał Greiffenberg. - Uważam to za bardzo prawdopodobne. - I chcesz go mieć na oku? Pułkownik skinął głową. - Dziwię się, że Firma jeszcze nie ma na niego oka powiedział generał i po chwili zastanowienia dodał: - Prawdę mówiąc, trochę na to liczyliśmy. - Byłem także w Durbanie - odezwał się Felter. Rozmawiałem z nim. Hmm... jeżeli Hoare naprawdę do tej pory nie wie, kto w jego otoczeniu jest człowiekiem Firmy, to jest znacznie głupszy, niż myślałem. Niech on sobie tam będzie; ja potrzebuję kogoś swojego. - Jak mogę pomóc? - Słyszałem, że Hessische Schwere Konstruktion stawia obecnie nowy budynek banku w Durbanie. Czy to prawda? - W tej chwili tak - odparł graf bez chwili wahania. Planujemy jednak rozwinąć interesy, bo perspektywy rysują się nieźle, i w końcu otworzymy w Durbanie stałe biuro. - Czy kolejny inżynier na miejscu wzbudzi zainteresowanie? - Zakładając, że będzie Niemcem albo będzie płynnie mówił po niemiecku, nie. - Człowiek, którego mam na myśli, był saperem w armii wschodnioniemieckiej. - Czułby się więc jak u siebie w domu. W jaki sposób chcesz go tam zakotwiczyć? - Myślę, że gdyby przyjechał tutaj i został posłany do Durbanu przez Hessische Schwere Konstruktion, byłoby to mniej podejrzane, niż gdyby pojawił się w Durbanie i tam chciał się zatrudnić. Graf pokiwał głową, zgadzając się z Felterem. - Daj mi znać, kiedy będziesz gotowy - powiedział. Czy mogę liczyć, że otrzymam informacje, które on zbierze... skoro zasiałeś we mnie ziarno zwątpienia w poczynania Firmy? - Oczywiście.

- Mogę ci pomóc w czymś jeszcze? - To wszystko. - Weźmy się więc do polowania. Jeśli nie ma ich jeszcze na miejscu, będą za minutę lub dwie. Wiatr wiał w ich kierunku, co było dobrym prognostykiem. Dziki mają bardzo wyostrzony węch. Ale także dobrze słyszą, a idąc przez las, Felter i Greiffenberg nieomylnie słyszeli przed sobą odgłos stada dzików tratujących ściółkę leśną. - Cholera! - zaklął generał po angielsku. Pięć minut później rozległ się ostry huk i po chwili następny. Dziki dotarły do majora von Methes-Zacha i Jägermeistra. Graf i Felter poruszali się teraz bardzo powoli, co kilka kroków przystając i nasłuchując stada dzików, które powinno już się kierować w ich stronę. Wreszcie zobaczyli jednego z nich. Zatrzymali się w pół kroku i wyciągnęli z kabur broń. Dzik był zdenerwowany. Wielki odyniec waży od trzystu do trzystu pięćdziesięciu funtów, lochy są o jakieś siedemdziesiąt pięć funtów lżejsze. Dorosły osobnik nie obawia się atakować człowieka, a jego kły mogą być zabójcze. Przez długą chwilę czekali w absolutnej ciszy, bardzo powoli oddychając przez nos. W końcu usłyszeli podchodzące stado. Felter niczego nie widział, ale w pewnym momencie usłyszał charakterystyczny szczęk towarzyszący odciąganiu kurka rewolweru. Szybko odwrócił głowę i uśmiechnął się. Graf, w klasycznej pozycji rewolwerowca, z bronią wyciągniętą do przodu na długość ręki, z drugą ręką w kieszeni spodni, mierzył w jakiś punkt. Jego cel ukryty był między drzewami i Felter go nie widział. Nagle rozległ się jakiś dźwięk i pułkownik natychmiast zauważył, że zbliża się ku nim dzik, stąpając po ściółce z zadziwiającą gracją. Uchwycił broń oburącz, szybko wycelował i strzelił. Na dziku strzał nie zrobił żadnego wrażenia. Felter strzelił jeszcze raz i tym razem trafił tam, gdzie celował, prosto w oko zwierzęcia. Dzik padł na ziemię martwy.

Nagle w lesie zrobił się wielki ruch i hałas. Zwierzęta runęły między drzewa, nie zważając na myśliwych. W zamieszaniu rozległy się odgłosy strzałów z rewolweru - jeden, drugi i trzeci. Nagle zapadła niemal zupełna cisza. Tylko w głębi lasu słychać było cichnące odgłosy uciekającego stada. - Co u ciebie?! - zawołał Greiffenberg. - A u ciebie?! - Ustrzeliłem dwa! - Graf był wyraźnie zadowolony. Felter podszedł do swojego dzika i po stanie, w jakim znajdowała się jego czaszka, zorientował się, że jest martwy. Potem popatrzył na klatkę piersiową. Za pierwszym razem także nie chybił. W piersiach dzika widniała dziura o szerokości mniej więcej pół cala. Okazało się, że nawet najmocniejsza kula spośród tych, którymi strzela się z ręcznej broni, nie zdołała przebić kości klatki piersiowej odyńca ważącego trzysta dwadzieścia pięć funtów. - Moje są o wiele mniejsze - powiedział Greiffenberg, gdy się do niego zbliżył. - Ten ma jakieś sto sześćdziesiąt kilogramów. - Cóż, skoro już to zrobiliśmy - odezwał się po chwili Felter - może poszukamy czegoś do jedzenia? I do picia? Greiffenberg roześmiał się głośno, objął go ramieniem i uścisnął. Nagle rozległ się elektroniczny pisk. Graf wyjął z kieszeni mały radiotelefon. - Ja? - rzucił do mikrofonu. Powiedział majorowi von Methes-Zachowi, że wszystko jest w porządku, że mieli szczęście. I że ma podjechać jeepem. Po czym schował radio do kieszeni, a z drugiej wyciągnął srebrną piersiówkę z monogramem. Generał major graf von Greiffenberg oraz pułkownik Sanford Felter usiedli na ziemi i zanim znalazł ich von Methes-Zach, opróżnili butelkę koniaku Marnier Lapa-stolle.

3 Kwatera Główna, Dowództwo Sił Szybkiego Reagowania - United States Strike Command (STRICOM) Baza Sił Powietrznych McDill, Floryda 5 stycznia 1964

Generał Matthew J. Evans, wysoki, dobrze zbudowany, siwowłosy mężczyzna po pięćdziesiątce, wszedł do zabezpieczonej czytelni w Sekcji Tajnych Dokumentów. Deptał mu po piętach jego młodszy adiutant. Obaj ubrani byli w spodnie khaki oraz koszule khaki z krótkimi rękawkami i rozpiętymi kołnierzykami. Evans był szefem Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania (STRICOM) i odpowiadał za ćwiczenia sił zbrojnych USA wojsk lądowych, marynarki i sił powietrznych - na Bliskim Wschodzie, w Południowej Azji i w Afryce, czyli w jednej trzeciej świata, ale podległe mu dowództwo było tylko sztabem. Kiedy Kolegium Szefów Połączonych Sztabów wydawało rozkaz do działania, wówczas jednostki wojsk lądowych, marynarki i sił powietrznych, normalnie podporządkowane komuś innemu, przechodziły pod komendę dowódcy STRICOM. Jeśli nic takiego nie następowało, pozostawał dowódcą nieistniejących sił. Generał Evans często dowcipkował: „Nigdy tak wiele gwiazdek (miał po cztery gwiazdki na obu naramiennikach) nie dowodziło tak niewieloma żołnierzami". Przy stołach w czytelni siedziało czterech ludzi: podpułkownik i dwaj starsi sierżanci w mundurach polowych oraz pułkownik w mundurze wyjściowym. Pułkownik zdjął kurtkę mundurową, przez co można było dostrzec, że jego spodnie podtrzymują czerwone szelki. Kiedy do pomieszczenia wszedł generał, podpułkownik i dwaj sierżanci zerwali się na równe nogi. Evans jedynie się uśmiechnął i machnąwszy ręką, nakazał im wracać do swoich zajęć. Pułkownik jakby był nieświadomy obecności generała. Evans podszedł do jego stolika. Pułkownik, pogrążony w lekturze grubej teczki z dokumentami, nawet nie oderwał oczu od lektury. Generał Evans znów się uśmiechnął i zakaszlał.

- Masz ładne szelki, Felter - powiedział. - Skąd je wziąłeś? Ukradłeś strażakom? Pułkownik Sanford T. Felter szybko wstał. - Przepraszam, sir. Nie wiedziałem, że pan tu jest. - Co czytasz? - OPLAN 515, sir. Gotowy Ruch. - Jest już nowsza wersja - zauważył generał. - Pięć piętnaście łamane przez jeden, Gotowy Ruch Dwa. - Tak, sir. To też tu mam. - Dlaczego nie zabierzesz tych papierów do mojego gabinetu, Felter? Tam jest wygodniej, a na dodatek poczęstowałbym cię filiżanką kawy. - Nie chcę rujnować panu planu zajęć, generale. - To tylko kwestia priorytetów. W tej chwili obecność doradcy prezydenta na moim terenie jest najważniejszą sprawą, jaką mam w grafiku. - Tak jest, sir - odparł Felter. - Dziękuję, sir. Generał Evans popatrzył na swojego adiutanta. - Wypisz te dokumenty na zewnątrz, Eddie - rozkazał. Chyba też będę chciał na nie popatrzeć, kiedy pułkownik Felter skończy. - Tak jest, sir. - Obawiam się, Felter, że będziesz musiał włożyć kurtkę mundurową. - Generał Evans uśmiechnął się. - Te szelki mogłyby powodować niezdrowe komentarze. Wiele lat temu, poznawszy Feltera, generał Evans postanowił go polubić. Prywatnie uważał go za małego złośliwego sukinsyna, jednak zdecydowanie bardziej związane to było z autentyczną oceną jego zachowania jako mężczyzny i żołnierza niż z reakcją na opinię pułkownika, a według tej opinii był on oficerem, któremu nie warto wchodzić w drogę. Felter nie sprawiał wrażenia wojownika, jednak doświadczenie podpowiadało generałowi, że tylko niewielu wojowników na takowych wygląda. A z tego, co wiedział o Felterze (a więc co zasłyszał lub nie bez trudu ustalił), był on wojownikiem, czego dowodziły Purpurowe Serca i medale za odwagę, w tym DSC. - Generał Dyess, mój oficer operacyjny, był trochę roz-

czarowany, że nie miałeś czasu, żeby się z nim przywitać powiedział Evans. Generał Dyess w rzeczywistości swoje rozczarowanie wyraził następującymi słowami: „Generale, właśnie się dowiedziałem, że ten cholerny mały Żyd, Felter, węszy w Planowaniu Wojennym. Myślałem, że powinien pan o tym wiedzieć". - Zamierzałem złożyć wyrazy szacunku zarówno generałowi Dyessowi, jak i panu bezpośrednio przed wyjazdem, jeśli tylko znaleźlibyście dla mnie czas, sir powiedział Felter, zapinając kurtkę mundurową. - Tak też mu powiedziałem, Felter. Powiedziałem mu, że jestem pewien, iż zrobisz wszystko, żeby znaleźć dla nas chwilę w swoim napiętym grafiku. - Jeżeli pana uraziłem, sir, bardzo mi przykro. Zamierzałem jednak przejrzeć te plany przed spotkaniem z panem. Nie miałem najmniejszego zamiaru nie okazywać panu szacunku. - Do diabła, Felter, przecież ja sobie stroję żarty. Doskonale wiem, że gdybyś chciał tutaj węszyć bez mojej wiedzy, nie przyleciałbyś odrzutowcem z floty Białego Domu... i to w tych strażackich szelkach. Doszli niemal do szczytu schodów prowadzących do wyjścia z piwnicy i adiutant generała Evansa, który zdążył już zabrać teczki z dokumentami, przyśpieszył, żeby im otworzyć drzwi. Generał wskazał Felterowi miejsce na kanapie przy małym stoliku, po czym usiadł za swoim biurkiem. W drzwiach stanęła kobieta w stopniu starszego sierżanta. - Podaj nam kawę, dobrze? A potem bądź tak uprzejma, zadzwoń do generała Dyessa i poproś go, żeby w każdej chwili miał dla nas czas - polecił jej Evans, bardzo grzecznie. Następnie zwrócił się do adiutanta: - Znajdź sobie coś do roboty, Eddie. Pułkownik Felter i ja zamierzamy pośpiewać trochę sprośnych piosenek i nie chciałbym, żebyś musiał się czerwienić z zakłopotania. Generał Evans poczekał dopóty, dopóki nie dostarczono

kawy i dopóki adiutant nie zamknął za sobą drzwi. Dopiero wtedy się odezwał: - Dobra, pułkowniku, co się, do diabła, dzieje? - Prezydent poprosił mnie, żebym uważnie przyglądał się Kongu - odparł Felter. - Upoważnił mnie do podjęcia pewnych działań zapobiegawczych. - Jest ku temu jakiś specjalny powód? A może dzieje się tam coś, o czym jako człowiek nie dość ważny nie powinienem wiedzieć? - Chciałbym sądzić, że decyzje prezydenta są reakcją na raport, który mu przedłożyłem i w którym przedstawiłem opinię, co się tam może wkrótce wydarzyć - stwierdził Felter. Ale bardziej prawdopodobne jest jednak to, że reaguje na senatora Goldwatera. Evans odchrząknął. - Masz na myśli to przemówienie o „zmianie stron"? - Tak, sir. - I chcesz mi powiedzieć, że nic się tam nie dzieje? - Nic, o czym pański człowiek w Kongu by już panu nie powiedział. - Zakładam, że spotkałeś się z pułkownikiem Dillsem? - Dopiero co przyleciałem z Konga. Tam, na miejscu, spędziłem z nim cały dzień, sir. To dobry fachowiec. - Tak, rzeczywiście. Chyba wiesz, że w sierpniu odchodzi na emeryturę? - Powiedział mi o tym. - I nie mam funduszy, żeby kimś go zastąpić. - O tym też wiedziałeś? - Nie, nie wiedziałem. - Na moment Felter znacząco umilkł. - Myślę, że fundusze się znajdą, sir. - Mogę na to liczyć? - Tak, sir. - A więc coś się tam jednak dzieje. Albo uważasz, że będzie się dziać. - Mam po prostu przeczucie, nic więcej. Komuniści zawsze dążą do tego, żeby wypełnić pustkę. - Ale twoje przeczucie wystarcza, żeby tu przylecieć i oglądać teoretyczne plany ewentualnych operacji? - Tak. Zanim zabrniemy dalej, sir... Jeśli pan nie ma

nic przeciwko temu, chciałbym, żeby dołączył do nas podpułkownik Lowell. - Dlaczego? - Zna pan Lowella, sir? - Poznałem go, kiedy się zameldował. Ale wiem, że opinie o nim w armii rozkładają się niemal dokładnie pół na pół. Są ludzie, którzy uważają, że jest bezwartościowym sukinsynem, którego należało wyrzucie z wojska dawno temu. Ale są też tacy, według których Lowell jest reinkarnacją George'a Pattona z pewnymi dodatkowymi zaletami Erniego Harmona i I. D. White'a. Nie miałem jeszcze szansy, żeby wyrobić sobie o nim własną opinię. - A co pan sądzi o starym powiedzeniu, że prawda zwykle leży pośrodku? Generał nie zareagował. - Słyszałem też, że ty i Lowell jesteście bardzo dobrymi kumplami, Felter - powiedział. Odczekał chwilę i kontynuował: - Ale na szczęście wiem o tobie dosyć, by być pewnym, że wasze wzajemne stosunki nie wpłyną na treść twojego sądu o nim. - Podniósł słuchawkę telefonu. Sierżancie, proszę odszukać podpułkownika Lowella. Niech się natychmiast zamelduje u mnie. - Dziękuję, sir - powiedział pułkownik. - Felter, a może on już dla ciebie pracuje? Może właśnie dlatego został tutaj przysłany? Jego głos brzmiał chłodno, jakby generał dosłownie przed chwilą zaczął rozważać taką możliwość i uznał ją za prawdopodobną. Wcale mu się to nie spodobało. - Nie, sir. Ale rozumiem, że na jego przydział tutaj mógł mieć wpływ generał E. Z. Black, który go uwielbia. Ja z tym nie miałem nic wspólnego. I Lowell nie wie, że tutaj jestem. - Jasne. - Będzie mi potrzebny tutaj kontakt, sir. A Lowell ma wyjątkowe kwalifikacje. Jest lotnikiem i zna w tym środowisku wielu ludzi. Ma też bliskie kontakty z Zielonymi Beretami. No i jest doskonałym oficerem sztabowym. - Dysponuję tuzinem innych oficerów o takich kwalifikacjach - zauważył Evans. - Nie dodałeś, że Lowell jest twoim kumplem.

- Nie wspomniałem także, że jego teściem jest generał major von Greiffenberg. - Myślałem, że Lowell to kawaler. - Pani Lowell zginęła kilka lat temu, sir. Ale jej mąż jest nadal w bliskich stosunkach z teściem. - A więc zaangażowani są w to Niemcy? - Tak, jednak w tej chwili nie wolno mi na ten temat rozmawiać. Evans patrzył przez chwilę na Feltera, po czym skinął głową, jakby właśnie podjął decyzję. - Jasne. Zadzwonił jeden z telefonów. Podniósł słuchawkę i przedstawił się, po czym odchrząknął i przerwał połączenie. - Lowell już do nas idzie. Będzie tu za kilka minut. Tymczasem, skoro czekamy, może powiesz mi, co sądzisz o OPLANIE 515/1: Ewakuacja obywateli amerykańskich z Leopoldville w Demokratycznej Republice Konga? - Przerwał mi pan lekturę, sir - odparł Felter. - Ciekawi mnie stwierdzenie, że do jego realizacji potrzebny jest pluton piechoty spadochronowej. - Początkowo mówiono o dwóch kompaniach — stwierdził Evans. -1 o trzeciej w rezerwie. Czyli inaczej mówiąc, o lekkim batalionie. To wstrząsnęło Waszyngtonem. Departament Stanu uważa, że wysłanie zbyt wielkiej liczby ludzi może zostać uznane za prowokację. Kolegium Szefów Połączonych Sztabów, jak zwykle, zgodziło się potulnie z jego bezdenną mądrością. - Wysłanie dwóch starszych szeregowców w mundurach także byłoby prowokacją - powiedział Felter. - A skutek miałoby taki sam jak działanie całego plutonu. - Próbujesz nawracać nawróconych, Felter - stwierdził Evans. - Ale taka była decyzja. Chyba że sprawisz, że pewni ludzie zaczną myśleć inaczej... - To chyba nie jest możliwe, sir. - Rozczarowujesz mnie, Felter. A przecież słyszałem plotki, że Naczelny Dowódca uważnie cię słucha. - Generale, przyjmijmy pewne założenie dla naszych planistów. Nie przekazując sprawy dalej, byłoby interesu-

jące opracowanie założeń logistycznych dla wzmocnienia wyznaczonych sił do pełnego batalionu. - Ha! - zaśmiał się generał. - Obecność Amerykanów w Kongu nie ogranicza się do Leopoldville, sir. Porozrzucani są po całej prowincji Kivu. Mamy też konsulat w Stanleyville. Musimy się interesować losem wszystkich rodaków. - Rozumiem, do czego zmierzasz. - Niech mi będzie wolno zasugerować, że pułkownik Lowell byłby bardzo użyteczny przy konstruowaniu takiego planu. - Byłem pewien, że chodzi ci po głowie właśnie coś takiego - rzucił Evans szorstko. - Kiedy rozmawiałem z pułkownikiem Dillsem, powiedział mi, że jednym z jego problemów jest ogarnięcie całego Konga. Wiadomo, że to kraj równie duży jak Stany Zjednoczone na wschód od Missisipi. Nie ma dróg i dysponuje jedynie zalążkami regularnej komunikacji lotniczej. - Powinien dysponować dostępem do samolotów będących w dyspozycji ambasady - zauważył generał Evans. -Ale wiesz, jak to działa. Ulubiona załoga ambasadora zawsze ma pierwszeństwo. - Ambasador wspomniał, że brakuje mu maszyn, jednak jego prośba o przydział jeszcze jednego L-23 została odrzucona. - Widzę, że trzymasz coś jeszcze w zanadrzu, pułkowniku. - Powiedziałem mu, że zapewne jestem w stanie załatwić L-23 wraz z załogą. Ale z założeniem, że otrzyma go do dyspozycji pułkownik Dills. Podkreśliłem z naciskiem, że nie chciałbym, aby pułkownik musiał się tłumaczyć za każdym razem, kiedy będzie go chciał używać. - I przystał na to? - Po krótkiej dyskusji jakby zrozumiał, że jeśli pułkownik Dills będzie miał odrębny samolot do dyspozycji, nie będzie konkurował z personelem ambasady w kwestii używania ich maszyny. Zrozumiał też, że nie mam kompetencji, by załatwiać samoloty do ogólnego użytku całej ambasady.

- Czego właściwie chcesz od pułkownika Dillsa, Felter? A tym samym czego chcesz ode mnie? - Chcę otrzymywać kopie wszystkiego, co przysyła panu Dills. - Przecież i tak masz do tego dostęp. - Gdyby pan udostępniał raporty Dillsa Lowellowi, pewnie docierałyby do mnie szybciej. - Dobrze. - No i, od czasu do czasu, będę chciał, żeby pułkownik Dills robił coś dla mnie — powiedział Felter. — I lepiej żeby nie było to przekazywane kanałami dyplomatycznymi ani wojskowymi. - Rozumiem, że za pośrednictwem Lowella? - Tak, sir. - Co to takiego, na przykład? - Rozsyłanie ludzi w różne miejsca, żeby się przyglądali pewnym sprawom. - Chodzi ci o szpiegów? Cholera, Felter, nie chcę, żeby Dills angażował się w coś takiego. - Rozumiem, że Siły Specjalne zamierzają od czasu do czasu prowadzić ćwiczenia poza kontynentem amerykańskim. Pomyślałem, że chciałby pan, aby niektóre z nich odbywały się w Kongu. - I oczywiście o tym, że miejsca ćwiczeń za granicą ulegają zmianom, nie miałoby wiedzieć Kolegium Szefów Połączonych Sztabów? - zapytał Evans z sarkazmem. - Nie sądzę, żeby pan rutynowo informował ich o misjach szkoleniowych, w których bierze udział tak niewielu ludzi zauważył Felter. - Byłbym naprawdę zdziwiony, gdyby było w ogóle świadome, że mają miejsce. - A czyja głowa poleci, jeśli się o wszystkim dowiedzą? Evans zadał kolejne pytanie. — Przecież podejrzenia od razu padną na mnie. A ja będę musiał o wszystkim powiedzieć. - Przerzuci pan całą odpowiedzialność na mnie. - Pułkowniku Felter, przekaż swoim Zielonym Beretom, żeby byli bardzo dyskretni - poprosił generał Evans. -I módl się, żeby nas nikt nie przyłapał. Zadzwonił telefon i generał podniósł słuchawkę. - Wpuść go - powiedział i przerwał połączenie.

Otworzyły się drzwi. Do gabinetu wszedł podpułkownik Craig W. Lowelł, w starannie skrojonym tropikalnym mundurze polowym. Zatrzymał się dwadzieścia cztery cale przed biurkiem generała Evansa, zasalutował przepisowo i wyrecytował: - Podpułkownik Lowell melduje się na rozkaz, sir. Evans także zasalutował Lowellowi. Z przyjemnością dostrzegł nad skrzydełkami pilota na jego mundurze Bojową Odznakę Piechoty z dwiema gwiazdami. Podpułkownik miał wiele wad, jednak doskonale znał hierarchię priorytetów. - Zakładam, że zna pan pułkownika Feltera, pułkowniku? - odezwał się generał Evans. - Tak, sir. Mam zaszczyt go znać. Dzień dobry, sir. - Słyszałem, że jesteście dobrymi kumplami. - Tak, sir - odparł podpułkownik Lowell. - Pułkownik i ja znamy się od bardzo dawna. - Szybko podszedł do Feltera, objął go i uniósł z podłogi. - Cholera, jak się cieszę, że cię widzę, Myszowaty! wykrzyknął radośnie. - Na miłość boską, Craig! - zareagował gwałtownie Felter, wyrywając mu się. Generał Evans z trudem opanował śmiech. Nie było to zachowanie, jakiego mógłby się spodziewać po dwóch starszych oficerach, mających za sobą duże doświadczenia bojowe, ale jeśli wszystkie opowieści o nich były prawdziwe a Evans głęboko wierzył, że są - Lowell zgarnął przecież Feltera z plaży w Zatoce Świń dziesięć minut przed kompletnym fiaskiem operacji, w ten sposób ratując mu życie.

V 1 Centrum Uzupełnień Armii Fort Leonard Wood, Missouri 5 stycznia 1964

Rekrut Jacques Emile Portet, US 53 279 656, był w Armii Stanów Zjednoczonych zaledwie od niespełna siedemdziesięciu dwóch godzin. A mimo to zdążył już sformułować dwa wnioski, które wyniknęły z doświadczenia tych godzin: że wcale mu się tam nie podoba i że zamiarem Armii Stanów Zjednoczonych jest wysłanie go, najszybciej jak to tylko możliwe, do Indochin, gdzie zginie. Wdał się w zmagania z systemem już po kilku godzinach od chwili, w której wystąpił jeden krok z szeregu (potwierdzając swoją wolę, chociaż niezbyt chętnie, zaakceptowania opinii przyjaciół i sąsiadów - tych sukinsynów bez twarzy - że powinien zostać wcielony do wojska) i uniósł rękę w przysiędze, że nie tylko będzie bronił Konstytucji Stanów Zjednoczonych przeciwko wszelkim wrogom, zewnętrznym i wewnętrznym, ale że będzie także wykonywał rozkazy oficerów i podoficerów, wyznaczonych jako jego przełożeni. On i inni rekruci dzielący jego los zostali zabrani autobusem linii Greyhound z Saint Louis do Fort Leonard Wood, gdzie przywitano ich przemówieniem, zawierającym długą litanię możliwości, jakie ma armia wobec każdego, kto zechciałby zwiać z niej do domu albo pyskować sierżantowi, albo konsumować zakazane używki, albo nielegalnie posiadać broń lub materiały pornograficzne. Następnie zostali przydzieleni do kompanii przejściowej i zakwaterowani; każdy otrzymał materac na łóżko, dwa prześcieradła, dwa koce i jedną poduszkę. Pewien specjalista czwartej klasy, pijany władzą, zademonstrował następnie, w jaki sposób szeregowy powinien ścielić łóżko, i ogłosił z kolei własną listę konsekwencji, jakie grożą w wypadku niedostosowania się do tego standardu. Z kolei rekruci przemaszerowali do budynku, gdzie

czekali już na nich szeregowi w białych kitlach, uzbrojeni w powlekane chromem urządzenia, napędzane sprężonym powietrzem. Za pomocą tych urządzeń potraktowano ich odpowiednimi dawkami szczepionki przeciwko wszelakim chorobom. Jack Portet dorastał w głębokim przekonaniu, że szczepienia ochronne rzeczywiście zapobiegają chorobom. Na własne oczy widział, co się działo w Kongu z ludźmi, którzy zlekceważyli konieczność aktualizacji szczepień. Jego własna międzynarodowa książeczka szczepień była aktualna, szczepionki przyjmował dotychczas na bieżąco i tutaj powstawał problem, bo widział także, co spotykało tych, którym podano środki reagujące ze szczepionkami, które już działały w ich organizmie. Nie miał zamiaru pozwolić, żeby go zaszczepiono środkiem, który spowoduje, że po kilku chwilach straci przytomność. Albo nawet umrze. - Zanim pozwolę się zaszczepić, chciałbym porozmawiać z lekarzem - powiedział, najuprzejmiej jak potrafił. - Pieprz się. Podaj ramię. - Nie. Dopóki nie porozmawiam z lekarzem. - Panie sierżancie! Mam tutaj mądralińskiego! Pierwszym lekarzem, któremu rekrut Portet wyjaśnił swój problem i pokazał międzynarodową książeczkę szczepień, był młody podporucznik, który najwyraźniej nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Nie miał też pojęcia o istnieniu większości spośród szczepionek zapisanych w międzynarodowym zaświadczeniu rekruta Porteta. Miały one chronić przeciwko całemu wachlarzowi chorób w Afryce bardzo powszechnych. Zaczęły się telefony. Oficer dyżurny w szpitalu w bazie powiedział, że prawdopodobnie najlepiej będzie, jeśli chłopaka podeśle się właśnie do szpitala, gdzie spojrzy się na jego książeczkę. Postanowił wysłać po niego samochód sztabowy. I kiedy rówieśnicy rekruta Porteta, którzy poddali się szczepieniom, nie czyniąc żadnych problemów, stali w szeregu, czekając na rozkaz powrotu do koszar, zobaczyli, jak Portet wsiada do forda w towarzystwie sanitariusza i gdzieś odjeżdża.

Szef Służby Hematologicznej i Immunologicznej szpitala w Fort Leonard Wood był młodym podpułkownikiem; od razu powiedział rekrutowi Portetowi, że ma autentyczne szczęście, iż odmówił poddania się rutynowym szczepieniom. - Gdybyś się na to zgodził, pewnie wkrótce leżałbyś w gumowym worku w kostnicy - stwierdził. Osobiście zaaplikował mu szczepionkę przeciwko tężcowi bo tylko to należało podać Jackowi, żeby zadowolić wymagania armii. Uczynił też, co mógł, żeby Jack nie miewał problemów w przyszłości. Informacje o szczepieniach z książeczki międzynarodowej przepisał do wojskowej karty szczepień i dopisał uwagę, że rekrutowi Portetowi nie należy podawać żadnych środków uodparniających bez dokładnego sprawdzenia dotychczasowego przebiegu szczepień. - To bardzo poważna sprawa, Portet - powiedział pułkownik. - Nie pozwól aplikować sobie niczego, dopóki nie będziesz absolutnie pewny, że wiedzą, co robią. Następnie odesłał rekruta Porteta, ponownie samochodem sztabowym, z powrotem. Cała historia, jak podejrzewał Jack, musiała mieć jednak konsekwencje. Doświadczył już tego, jak grupa traktuje odmieńca - w Culver i w liceum w Brukseli. Był inny, a więc stanowił stuprocentowe źródło kłopotów, bo zachowywał się inaczej niż wszyscy. Wcale się więc nie zdziwił, kiedy na noc wyznaczono go do czuwania nad bezpieczeństwem przeciwpożarowym, co oznaczało, że przez dwie dwugodzinne zmiany chodził w tę i z powrotem po koszarach. W razie zauważenia otwartego ognia miał ostrzec wszystkich o pożarze i uruchomić syreny alarmowe. Pierwszego poranka w armii otrzymał zaliczkę z tytułu żołdu, pięćdziesiąt dolarów. Spodziewano się, że za te pieniądze kupi niezbędne przybory toaletowe. Następnie rekruci zostali zaprowadzeni do magazynu, gdzie ich zmierzono i przydzielono mundury. Po południu poddani zostali seriom testów, które miały określić ich potencjał intelektualny i ogólną przydatność dla wojska.

Drugiej nocy wyznaczony został jako łącznik z pokojem sanitariuszy, co oznaczało, że w ogóle nie wolno mu było spać i że musiał odbierać telefony, kiedy spał podoficer dyżurny. Kiedy następnego dnia krótko po dziewiątej rano usiadł w małym plastikowym boksie naprzeciwko specjalisty piątej klasy Rolanda P. Kohlmana, był więc niewyspany i trochę otumaniony. Stopnie rekrutów w armii, od starszych szeregowych wzwyż, były wówczas podzielone na grupy podoficerów i specjalistów. Specjaliści znajdowali się w hierarchii tuż poniżej podoficerów o tej samej stawce. Na przykład specjalista klasy piątej miał pozycję tuż poniżej pozycji sierżanta, a specjalista klasy siódmej tuż poniżej starszego sierżanta. - Usiądź - powiedział z uśmiechem specjalista klasy piątej, Kohlman. - Chcemy obecnie zapisać w formularzu numer dwadzieścia informacje o twoim cywilnym wykształceniu i doświadczeniu zawodowym. Do tych informacji dodamy wyniki, jakie osiągnąłeś w testach sprawdzających inteligencję i uzdolnienia, i wtedy postanowimy, w jakim charakterze najlepiej sprawdzisz się w wojsku. Jack Portet niepewnie się uśmiechnął, ale milczał. - Skończyłeś szkołę średnią? - zapytał Kohlman. - Tak. - Jakiś college? - Tak. - Jak długo byłeś w college'u? - Cztery lata. - Kim jesteś z wykształcenia? - Historykiem. - Inaczej. Licencjat? Magister? Nastąpiła dyskusja o różnicach w nazwach tytułów nadawanych we Free University w Brukseli i w amerykańskich instytucjach kształcących na poziomie wyższym. Kohlman został poinformowany, że Free University nadaje po prostu dyplom z konkretnej dziedziny wiedzy, a nie tytuł naukowy. Jedyne nadawane tam tytuły to tytuły doktorów, a studiów na takim poziomie Portet nie zdążył ukończyć. Od tego momentu Kohlman zaczął patrzeć na rekruta Porteta dość podejrzliwie.

Zaczął podejrzewać, że albo ma do czynienia z mądralą, który pyszni się swoimi sukcesami, albo z patologicznym kłamcą, który w miarę jak Kohlman kontynuował wywiad, brnął w swoje kłamstwa coraz bardziej. Jeśli wierzyć Portetowi, biegle mówił po niemiecku, francusku i dość dobrze po flamandzku. Facet przegiął jednak pałę, kiedy Kohlman zapytał go o dotychczasowe doświadczenie zawodowe, a Portet odpowiedział mu, że był pilotem. - Pilotem samolotów rejsowych? - zapytał Kohlman z powątpiewaniem. Jack Portet nie był głupcem. Orientował się, że Kohlman mu nie wierzy. - Pilotem w liniach lotniczych z CTP. - Z czym? - Z Certyfikatem Transportu Powietrznego. - Pilotowałeś samoloty pasażerskie? - Tak. - Dla jakiej linii? - Air Simba. W Kongu. A może przypadkiem masz przy sobie licencję pilota, co? Jack Portet uznał, że rozmówca jest całkowicie przekonany, że robi go w konia. - Licencji, paszportu i innych papierów, których nie uznałem za przydatne w wojsku, nie mam przy sobie. Leżą w skrytce depozytowej w First National Bank w Saint Louis. Kohlman przez dłuższą chwilę zastanawiał się, jak dalej powinien postępować z tym łgarzem. Wreszcie przemówił: - Uważam, że powinieneś wiedzieć, iż podawanie do oficjalnych rejestrów nieprawdziwych danych jest przestępstwem. Jack Portet uznał, że pytający sam może to sobie sprawdzić. Milczał. - Czy jest coś w twoim dotychczasowym oświadczeniu, co chciałbyś jeszcze zmienić, zanim będziemy kontynuować? - Tak - odparł Jack. - Dotyczy języków, którymi się posługuję.

- Mianowicie? - Zapytał Kohlman, przekonany, że z ust młodego człowieka w końcu popłyną słowa prawdy. - Proszę dodać do listy suahili. Całkiem dobrze mówię w suahili. Rekrut Jacques Emile Portet okazał się dla centrum uzupełnień pewnym problemem administracyjnym. Rozmowy, które po kolei przeprowadzili z nim sierżant major oraz asystent oficera personalnego do spraw klasyfikacji i przydziałów, nie pozwoliły stwierdzić, że chłopak opowiada bajki. Asystent oficera personalnego skłonny był mu uwierzyć. Sam mówił trochę po francusku i kiedy pułkownik zadał mu pytanie: Parlez-vous français? - Portet odpowiedział mu płynnie, że owszem, rzeczywiście posługuje się tym językiem. W końcu całą sprawę postanowiono przekazać do oficjalnego wyjaśnienia Korpusowi Kontrwywiadu. Tam chcieli wiedzieć o każdym rekrucie, który miał jakieś „zagraniczne powiązania", a skoro rekrut Portet rzeczywiście uczęszczał do Free University w Brukseli, z pewnością jakieś zagraniczne powiązania miał. Kilka dni później Portet otrzyma! rozkaz udania się do Trzeciej Dywizji Pancernej (szkolnej), stacjonującej w Fort Knox w stanie Kentucky, w celu odbycia szkolenia podstawowego w piechocie zmotoryzowanej. Jego akta personalne oznaczono zakodowanym symbolem, który informował, że jest on objęty specjalnym nadzorem kontrwywiadu.

2 Fort Belvoir, Wirginia 13 stycznia 1964

Podporucznik Karl-Heinz Wagner zajmował miejsce w fotelu drugiego pilota w samolocie DeHavilland L-20 Beaver lądującym na polowym lotnisku wojskowym w Fort Belvoir. Na podstawie ustnego rozkazu adiutanta dowódcy Szkoły Operacji Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych Wagner miał się zgłosić w pokoju 29-B-19 w Pentagonie.

- Nie wiem, czego oni chcą, do cholery - powiedział adiutant. - Wiesz, co można usłyszeć, interesując się nie swoimi sprawami. Nie wtykaj nosa... - Tak, sir - odparł Karl-Heinz krótko. Poszedł do swojej kwatery oficerskiej, włożył mundur wyjściowy, a do plastikowej torby wrzucił dwie zmiany bielizny. Następnie pojechał volkswagenem do Centrum Operacji w Bazie Sił Powietrznych Pope i złapał kursujący regularnie, chociaż nieoficjalnie i w zasadzie nielegalnie, poranny samolot kurierski do Waszyngtonu. Na podstawie porozumienia z Key West z 1948 roku Armii Stanów Zjednoczonych zabroniono utrzymywać regularne lotnicze połączenia transportowe. Prowadzenie takich operacji należało do prerogatyw Sił Powietrznych, które miały zapewniać transport powietrzny dla Armii, ale kiedy Armia korzystała z codziennych lotów, prowadzonych przez Siły Powietrzne z bazy Pope (leżącej na granicy Fort Bragg) do Waszyngtonu, za każdego pasażera była obciążana rachunkiem tylko mikroskopijnie niższym od kwot, jakich żądały za przewóz na porównywalnej trasie linie komercyjne. Armia dysponowała Beaverami: sześciomiejscowymi, jednosilnikowymi samolotami zaprojektowanymi do używania na odludnych terenach Kanady i Alaski i po raz pierwszy wykorzystanymi przez wojsko w Korei. Znacznie taniej było latać Beaverem z Fort Bragg do Waszyngtonu niż samolotem Sił Powietrznych, które rachunek wystawiały zawsze za wykorzystanie pięciu miejsc, niezależnie od faktycznej liczby pasażerów. Siły Powietrzne nie mogły wskazywać siłom lądowym, kiedy i gdzie mają prowadzić loty szkoleniowe, dlatego każdego dnia Armia przeprowadzała lot szkoleniowy z Bragg do Belvoir (leżącego na przedmieściach Waszyngtonu) i zezwalała pilotom na zabieranie na pokład żołnierzy, którzy akurat musieli pilnie dostać się do Waszyngtonu. Karl-Heinz Wagner zajął miejsce drugiego pilota, ponieważ był na pokładzie pasażerem najstarszym stopniem, a do pilotowania Beavera wystarczył jeden człowiek. Pozostałymi pasażerami byli poborowi - jeden na przepustce,

a reszta załatwiała w Waszyngtonie jakieś sprawy służbowe. Fort Belvoir jest Centrum Inżynieryjnym Armii Lądowej, ale jego lotnisko służy przede wszystkim jako podstawowy (również technicznie nielegalny) przystanek lotniczy dla Pentagonu. Kiedy koła Beavera dotykały ziemi, na płycie postojowej lotniska stało ze trzydzieści samolotów Armii dwusilnikowych Beechcraftów L-23, Beaverow, klucz jednosilnikowych Cessn L-19 i dwusilnikowych samolotów obserwacyjnych. Na ich statecznikach widniały symbole wszystkich armii i niemal wszystkich dywizji stacjonujących na terenie Stanów Zjednoczonych. Pentagon utrzymywał regularne połączenie autobusowe pomiędzy Belvoir a Waszyngtonem, desygnował do obsługi lotniska także pół tuzina oliwkowych samochodów sztabowych, które przewoziły lądujących tutaj pułkowników oraz generałów, którzy zmierzali do pięciokątnego budynku po drugiej stronie Potomacu, patrząc od strony Dystryktu Kolumbii. Porucznik Wagner, który jeszcze nigdy nie był ani w Pentagonie, ani w ogóle w Waszyngtonie, miał wsiąść do autobusu jadącego do budynku Pentagonu i - kiedy już znajdzie się w środku - popatrzeć na mapę znajdującą się na ścianie. Dzięki niej miał się zorientować, w jaki sposób dotrzeć do pokoju, w którym był oczekiwany. Jednak kiedy wysiadł z Beavera, podszedł do niego jakiś czarnoskóry cywil w niebieskiej marynarce. Najwyraźniej na niego czekał. - Porucznik Wagner? - Tak. - Wysłano mnie po pana. - Ma mnie pan zabrać do Pentagonu? - Mam pana podwieźć. Ma pan jakieś bagaże, którymi mógłbym się zająć? - Tylko to - odparł Karl-Heinz, unosząc do góry plastikową torbę podróżną z napisem: „Mój samochód pomalował Earl Schieb". Zajął miejsce obok kierowcy w nowym, ale już dość mocno zużytym oliwkowym fordzie. Po kilku minutach samo-

chód wyjechał na zatłoczoną autostradę, a po następnych kilku po lewej stronie ukazały się zabudowania Pentagonu. W miarę jak auto zbliżało się do budynku, rósł on w oczach i wkrótce Wagner mógł się przekonać, jaki jest ogromny. Budowlę otaczał skomplikowany system dróg dojazdowych i Karl-Heinz nie zdziwił się specjalnie, kiedy Pentagon zniknął mu z oczu. Nauczył się już, że jadąc amerykańską autostradą, czasami trzeba skręcić w kierunku przeciwnym w stosunku do miejsca, do którego się faktycznie zmierza. Ale wkrótce samochód przejechał most i przy drodze pojawił się napis WITAMY W STOLICY KRAJU. - Hej - powiedział do kierowcy. - Przecież minęliśmy Pentagon. - Nie wiozę pana do Pentagonu. - Przecież mam rozkaz, żeby się stawić w Pentagonie. - Nazywa się pan porucznik Karl kreska Heinz Wagner? - Tak. - A więc wcale nie udaje się pan do Pentagonu - stwierdził kierowca. - Jedzie pan do State-War-and-Navy. Kiedy Karl-Heinz popatrzył na kierowcę, ten posłał mu szeroki, pełen politowania uśmiech chłopaka z miasta, który obwozi młodzieńca ze wsi po wielkiej metropolii. Ford skręcił w lewo i niemal natychmiast Karl-Heinz zdał sobie sprawę, że właśnie mijają Biały Dom. Zafascynowany przyjrzał się budowli, zastanawiając się, czy przebywa tam teraz prezydent Stanów Zjednoczonych. Zaraz też zauważył niezbyt liczną grupę mężczyzn i kobiet - niektórzy byli porządnie ubrani, inni wyglądali jak żebracy - spacerujących powoli wzdłuż płotu okalającego Biały Dom. W rękach trzymali jakieś tablice. - Gottverdammte Kommunisten! - mruknął. - Komuniści albo tchórze - powiedział kierowca. - Jedno albo drugie. Karl-Heinz popatrzył na niego z zaciekawieniem. - Służyłem w Wietnamie - wyjaśnił czarnoskóry. Karl-Heinz był zdziwiony, lecz nic nie powiedział.

Skręcili w lewo, potem w prawo i zatrzymali się przed ciężką żelazną bramą. Do samochodu podszedł policjant z podkładką do pisania. Kierowca opuścił szybę w oknie. - Wagner - powiedział do policjanta. - Podporucznik, Karl, kreska, Heinz. Policjant przebiegł palcem po liście, którą miał przypiętą do podkładki, po czym pochylił się i zajrzał do samochodu. - Mogę zobaczyć pańską legitymację, poruczniku? Szukając w kieszeni dokumentów, Karl-Heinz popatrzył na kierowcę, który odchylił się do tyłu, chcąc mu ułatwić podanie legitymacji. Przy tym ruchu poły marynarki rozsunęły mu się lekko. W kaburze na lewym biodrze miał pistolet, Colt model 1911A1, kalibru .45. Policjant porównał fotografię w legitymacji z twarzą KarlaHeinza, po czym oddał mu dokument. Dał komuś sygnał i ciężka brama przesunęła się na rolkach w lewą stronę. Wjechali na ogrodzony teren i wkrótce zatrzymali się przed szerokimi schodami z piaskowca, prowadzącymi do dużego i zdaniem Karla-Heinza - raczej brzydkiego wiktoriańskiego budynku. - Zaraz za drzwiami jest recepcja - poinformował go kierowca. - Niech pan tam poda swoje nazwisko. Pięć minut później, z plakietką gościa przypiętą do munduru, doprowadzony na miejsce przez policjanta z Białego Domu Karl Heinz-Wagner wszedł do małego i prosto urządzonego gabinetu Sanforda T. Feltera. Ostatni raz widział go bardzo dawno temu, w Fort Bragg, kiedy kończył szkolenie podstawowe w Camp Mac-kall, a Felter namawiał go do wyjazdu do Berlina. Teraz pułkownik miał na sobie cywilne ubranie, ale Wagner i tak mu zasalutował. Po twarzy Feltera przebiegł krótki grymas zaskoczenia, ale odsalutował. - Jak się masz, Wagner? - zapytał. - Miło znowu cię widzieć. - Doskonale, sir, dziękuję. - Od rodziny Craigów docierają do mnie dobre wiado-

mości - powiedział Felter, ruchem ręki nakazując Wagnerowi, żeby usiadł. - Chodzi o moją siostrę, sir? - Tak, oczywiście. Widziałem pułkownika Lowella w McDill; zachowuje się jak facet, który wkrótce zostanie dziadkiem. Wagnerowi nie przyszła do głowy żadna rozsądna odpowiedź. - Jak się czujesz w Camp Mackall? - zapytał Felter. - Wolałbym przebywać w Wietnamie, sir. - Ja też - przyznał Felter. - Ale zadałem ci inne pytanie. - Trudno jest codziennie zmuszać ludzi, żeby zachowywali się serio. Żeby rozumieli, co ich czeka. - Podejrzewam, że ktoś taki jak ty w legionach rzymskich mówił dokładnie to samo o obozie szkoleniowym dla centurionów. Ludzki umysł ma tendencje do pomijania tego, w co nie chce wierzyć. - Czy mógłbym się dowiedzieć, po co tutaj przyjechałem, sir? - zapytał Wagner. - Mam robotę dla ciebie, jeśli cię zainteresuje. - Sir, z całym szacunkiem, jestem żołnierzem. - Ja też. A żołnierze wykonują rozkazy. - A zatem nie mam wyboru? To znaczy w kwestii roboty, o której pan wspomniał. Felter odpowiedział mu dopiero po dłuższej chwili. - Tak. Nie przeznaczyłbym cię do tego zadania, jeśli nie zrozumiałbyś jego znaczenia i nie zdecydowałbyś się na jego realizację. Nie powiedziałem „chciałbyś", lecz „jeśli cię zainteresuje". To jest pewna różnica. - Czy pan pułkownik pozwoli mi mówić szczerze? - Jasne. - Pułkowniku, jestem żołnierzem. Nie chcę być szpiegiem. - Pierwszym obowiązkiem żołnierza jest wykonywanie tych zadań, które są najbardziej potrzebne armii. Nawet wtedy, jeżeli przy ich realizacji trzeba szpiegować. Albo na przykład być doradcą prezydenta. - Nie zamierzałem pana obrazić, sir.

- Kiedy mnie obrazisz, dam ci to do zrozumienia powiedział Felter obojętnym tonem. — W gruncie rzeczy ujmuje mnie twoja szczerość. - Tak jest. - Mimo obiekcji pułkownika, Wagner, który zachowywał się tak, jakby właśnie zaproszono KGB z aparatami fotograficznymi do oglądania Pokoju Sytuacyjnego... - Sir? - Co takiego? - Pokoju Sytuacyjnego? - Znajduje się niedaleko, pięć pięter pod ziemią. To punkt dowodzenia Naczelnego Dowódcy. - Tak, sir. - Oznajmiłem, że posiadasz uprawnienia dostępu do informacji ściśle tajnych, łącznie z klauzulą „Orzeł". Rozumiesz? - Nie rozumiem, co to takiego „Orzeł", sir. - „Orzeł" to plan przedsięwzięć na terenie Demokratycznej Republiki Konga, dawnego Konga Belgijskiego. Jestem oficerem odpowiedzialnym za tę sprawę i jak dotąd, poza prezydentem i moim sekretarzem, jesteś jedyną osobą upoważnioną do wglądu w materiały „Orzeł". - Nie wiem, jakiej reakcji pan ode mnie oczekuje, sir. - Po prostu siedź i słuchaj - rzucił Felter nieprzyjemnym tonem. - Powiem ci, kiedy będziesz miał reagować. Pułkownik wygłosił dziesięciominutowy wykład o historii Demokratycznej Republiki Konga, od jej powstania, włączając precyzyjny opis operacji najemników w Katandze, dowodzonej przez majora Michaela Hoare. - Jeśli nastąpi wznowienie rebelii w Katandze, co uważam za możliwe, a nawet za bardzo prawdopodobne - mówił Felter — albo jeśli wybuchnie jakaś inna wewnętrzna wojna, co jest mniej prawdopodobne, ale także możliwe, uważam, że znowu zamieszany w nią będzie Hoare. Nienawidzę używać tego słowa, ponieważ gdy je wypowiadam, brzmię jak biurokrata z Departamentu Stanu, jednak jeśli to nastąpi, pociągnie za sobą ważne geopolityczne konsekwencje. - Sir, ze wstydem muszę panu powiedzieć, że bardzo niewiele wiem o tamtejszych problemach.

- Nie jesteś jedyny, Karl-Heinz - odparł Felter i roześmiał się. - Pozwól jednak, że przełożę to wszystko na kategorie militarne. Dla prezydenta wielkie znaczenie geopolityczne ma wiedza o możliwościach grup najemników, które Hoare mógłby zorganizować, nawet tych, o których zorganizowanie my moglibyśmy go poprosić, i użyć w Kongu Belgijskim. Wróciłem właśnie z Afryki i człowiek, którego CIA wyznaczyła do pilnowania poczynań majora Hoare, nie wywarł na mnie najlepszego wrażenia. Z jednej strony facet był kiedyś oficerem marynarki, a z drugiej, jak uważam, był Scheisskopf. - Chce pan, żebym pojechał do Konga Belgijskiego? zapytał Wagner. Prawdę mówiąc, te słowa zabrzmiały bardziej jak oskarżenie niż jak pytanie. Felter pokręcił głową. - Do Afryki Południowej. W Durbanie Hoare prowadzi agencję Rovera. Ma też luźną siatkę byłych i przyszłych najemników. Nie są formalnie zorganizowani, ale gotowi, jak sądzę, do szybkiego zgrupowania się w jednym miejscu, kiedy tylko Hoare da sygnał. Jeśli to nastąpi, będę potrzebował szybkiej oceny tej organizacji. Żołnierskiej oceny. Będę potrzebował oceny ich broni, sposobów szkolenia, środków transportu, morale... - Tak, sir - powiedział Karl-Heinz. - Słucham? - Powiedziałem „tak, sir". Czy wolno mi zadać kilka pytań? - Strzelaj. - Jaki będzie mój status w wojsku? - Nawet jeszcze nie zarysowałem roli, jaką miałbyś w tym wszystkim odegrać. - Mam pojechać do Afryki Południowej jako zbiegły żołnierz, saper z armii NRD. I zostać członkiem organizacji, którą założył major Hoare. Felter aprobująco przytaknął głową. - Zostaniesz przydzielony do oddziału rolniczomechanizacyjnego w Korpusie Szkoleniowym Oficerów Rezerwy w Teksasie, a stamtąd zostaniesz tymczasowo oddelegowany do Wojskowej Szkoły Językowej w Monterey. Stamtąd

z kolei otrzymasz tymczasowe oddelegowanie do mnie. Załatwiłem, że zostaniesz zatrudniony jako inżynier i zaczniesz pracę dla zachodnioniemieckiej firmy budującej obecnie bank w Durbanie. Prosto stąd pojedziesz do Niemiec, a z Niemiec będziesz już podróżował dalej z zachodnioniemieckim paszportem. W ten sposób powinieneś zatrzeć za sobą ślady. Przez cały czas będziesz otrzymywał pełne wynagrodzenie i dodatki, plus premie, a także specjalny dodatek za służbę w niebezpiecznych warunkach. Czeki będą deponowane na koncie w Riggs Bank, które tutaj dla ciebie otworzymy. A kiedy wrócisz, to ja napiszę twój raport o przydatności do służby. - Tak, sir. - Trochę mnie ciekawi, Wagner... Kilka minut temu odnosiłem wrażenie, że nie będziesz tą misją zainteresowany. Wagner zrozumiał wątpliwość Feltera, jednak minęło kilka długich minut, zanim zdołał sformułować odpowiedź. - Sir, składałem przysięgę. Przez chwilę o niej nie pamiętałem. Zapomniałem, że po raz drugi otrzymałem szansę zostania oficerem. - Jeśli mówisz o przysiędze polegającej na „wykonywaniu rozkazów oficerów mianowanych moimi przełożonymi" Felter dosłownie zacytował fragment przysięgi oficerskiej - to wiedz, że dałem ci wyraźnie do zrozumienia, iż jeśli przyjmiesz to zadanie, uczynisz to zupełnie dobrowolnie. Żadne rozkazy nie wchodzą w tej chwili w grę. - Przysięgałem - kontynuował Karl-Heinz Wagner; teraz z kolei on cytował - „bronić Stanów Zjednoczonych przed wszelkimi wrogami, zagranicznymi i wewnętrznymi". - To zdanie - poprawił go Felter - dotyczy obrony konstytucji, i tak dalej. - To to samo — powiedział Wagner poważnym tonem. — Bez konstytucji nie byłoby Stanów Zjednoczonych i nie byłoby niczego, co warte by było obrony. Felter popatrzył na niego w zamyśleniu. Pierwsza myśl była dość niepoważna: Można Niemca wywieźć z jego kraju, jednak nie można Niemca wygonić z Niemca. Natychmiast jej pożałował i zdał sobie sprawę, dlaczego przyszła mu do głowy. Jak większość oficerów amerykańskich czuł się

nieswojo, kiedy ktoś mówił o przysiędze oficerskiej oraz o wynikających z niej zobowiązaniach. Nie znaczyło to, że oficerowie amerykańscy mają tę przysięgę i wynikające z niej konsekwencje w pogardzie, wcale nie. Była ona po prostu czymś takim, o czym się nie mówi ze strachu, że się zostanie wziętym za durnia, owiniętego we flagę i tańczącego przy dźwiękach trąbki. Karl-Heinz Wagner został wychowany zupełnie inaczej. Wzrastał w kraju totalitarnym. I nawet dobrze mu się tam wiodło. Ten kraj go wyedukował, awansował go do stopnia oficerskiego, a Karl-Heinz dobrze mu służył. A potem zdradził ten kraj. I to nie z dnia na dzień, jak przypuszczał Felter, lecz po wielu bolesnych przemyśleniach i pewnie nie z pobudek materialnych. Po prostu dla wolności, czyli dla kolejnego pojęcia, o którym oficerowie amerykańscy niezbyt chętnie prowadzili poważne rozmowy. Ceną za wolność była dla Karla-Heinza Wagnera utrata honoru i wszystkich dóbr materialnych. Gdyby został złapany, zapłaciłby za nią życiem. I pewnie życiem swojej siostry. Ukrycie młodej dziewczyny za workami z cementem, w skradzionej ciężarówce, którą przebijał się przez mur berliński, wymagało wielkiej odwagi... Kiedy Felter sam ze sobą prowadził filozoficzne dysputy o swoim kraju, jego myśli zwykle kierowały się ku rewolucji i jej wodzom. Nie byli oni zgrają malkontentów mających nadzieję na zdobycie gratyfikacji materialnych, jeśli wszystko się powiedzie. Byli przecież arystokratami. I wielu z nich było żołnierzami. Pułkownik Jerzy Waszyngton przysiągł lojalność Imperium Brytyjskiemu w osobie Jego Najbardziej Brytyjskiej Wysokości, Jerzego III. Był zarazem bogatym plantatorem z Wirginii, podobnie jak Thomas Jefferson. Kiedy stawiali na szalę swoje życie, swoje fortuny i swój najświętszy honor, naprawdę mieli coś do stracenia i nie uważali siebie za zbyt męskich albo zbyt wytwornych, aby używać takich słów jak wolność i honor. Waszyngton zrozumiałby i pochwalił porucznika Karla-Heinza Wagnera. Tak samo powinien więc postąpić i on, Felter. - Dobrze - powiedział w końcu. - Dziękuję. Zacznę

przygotowywać dokumenty. Są jakieś powody, dla których nie mógłbyś w ciągu kilku dni opuścić Bragg? - Nie, sir. - W Szkole Językowej mam instruktora języka afrykanerskiego. Twierdzi, że człowieka posługującego się na co dzień niemieckim potrafi jako tako wyuczyć tego języka w ciągu trzech tygodni. Od tego zaczniesz. - Tak, sir. - Ale teraz pora na lunch — stwierdził Felter. - Myślę, że wziąwszy pod uwagę okoliczności, mogę cię zaprosić. - Pan pułkownik jest bardzo uprzejmy, ale to nie jest konieczne. - Pójdziemy do Army-Navy Club. Może nie karmią tam najlepiej, lubię jednak chodzić tam od czasu do czasu i patrzeć na te wszystkie pamiątki. Ktoś taki jak ty, poruczniku Wagner, czyli oficer rozpoczynający karierę, powinien zjeść tam lunch przynajmniej raz w życiu.

3 Lotnisko Wojskowe Cairns Fort Rucker, Alabama 19 stycznia 1964

Armia zakupiła pół tuzina Aero Commanderów - wysmukłych, bogato wyposażonych, o wysokich skrzydłach, stosunkowo szybkich, dwusilnikowych, sześciomiejscowych samolotów dyspozycyjnych z najwyższej półki i nadała im oznaczenie L26. Usprawiedliwieniem zakupu było to, że Beech Aircraft (firma wykonująca wojskową wersję Twin Bonanza, L-23, czyli standardowego wojskowego środka powietrznego służącego do transportu osób) nie zdołał dostarczyć swojego modelu w takiej liczbie, jaka usatysfakcjonowałaby wojsko. Była to prawda, jednak niewielu żołnierzy zdziwiło się, kiedy Commandery L-26 zaczęły przewozić najwyższych oficerów. W pewnym sensie Aero Commander został swego rodzaju buławą marszałkowską, symbolem wysokiej pozycji i wielkiej odpowiedzialności. Był jeden wyjątek. Na podstawie decyzji szefa sztabu

jeden Aero Commander L-26 został przydzielony przedstawicielowi Armii Lądowej przy Federalnej Agencji Lotniczej, pułkownikowi; miał korzystać z niego przy wykonywaniu oficjalnych obowiązków. To także zdziwiło tylko niewielu żołnierzy. Ogólnie akceptowano bowiem, że przedstawicielem armii przy Federalnej Agencji Lotniczej jest oficer rekrutujący kadry dla linii lotniczej CIA, Air America, i że ma on jeszcze inne związki z CIA. Wojskowy L-26 o numerze rejestracyjnym 209 znajdował się na wysokości dziesięciu tysięcy stóp nad Eufaulą, kiedy pilot sięgnął po mikrofon. - Cairns, tu wojskowy Dwa Zero Dziewięć. - Dwa Zero Dziewięć, tu Cairns - natychmiast odpowiedziała mu wieża. - Cairns, Dwa Zero Dziewięć odbywa lot z widocznością ziemi, wysokość dziesięć tysięcy nad Eufaulą. Spodziewam się dotrzeć do Cairns za dziesięć minut. Poproszę o zgodę na lądowanie. - Dwa Zero Dziewięć, tu Cairns, mamy cię na radarze. Utrzymuj obecny kierunek. Obniż pułap do dwóch tysięcy. Zgłoś się za pięć minut. Wysokościomierz trzy zero zero zero. Prędkość wiatru bez znaczenia. - Cairns, tu Dwa Zero Dziewięć, zrozumiałem, dwa tysiące, trzy zero zero zero. Kod sześć na pokładzie. Potrzebujemy transportu naziemnego po lądowaniu. Żadnych honorów. Na pokładzie L-26 o numerze rejestracyjnym 209 znajdowało się urządzenie znane jako transponder. Był to najnowszy wynalazek. Dzięki niemu kontrolerzy ruchu lotniczego byli informowani, jakiego rodzaju samolot się zbliża i jaki jest jego kod wywoławczy. Dwa Zero Dziewięć powiedział wieży, że na pokładzie znajduje się pełen pułkownik (kod sześć) i że na powitanie potrzebny jest samochód sztabowy. Po pułkownikach nikt się nie spodziewa, że będą stali przy samolocie i czekali na autobus albo na jakiś inny przygodny pojazd. Słowa „żadnych honorów" oznaczały z kolei, że samochód jest jedyną potrzebą pułkownika; nie chce on, żeby oficer dyżurny lotniska oficjalnie witał go w Centrum Lotnictwa Wojskowego.

- Posłuchaj, Dwa Zero Dziewięć - odezwała się wieża. Jak się nazywa twój kod sześć? Pilot L-26 miał na kurtce mundurowej, wiszącej teraz za jego plecami, srebrne orły pełnego pułkownika, a także skrzyżowane chorągiewki Korpusu Łączności oraz imponujące rzędy baretek orderowych: zwyczajnych w stylu „tam byłem" i pięć naprawdę wartościowych, w tym Distinguished Service Cross i Distinguished Flying Cross oraz odznakę spadochronową, Bojową Odznakę Piechoty, a także dwie srebrne odznaki dowodzące umiejętności strzeleckich z broni ręcznej. Pułkownik Richard C. Fulbright był przekonany, że skoro wszystkie je otrzymał, ma pełne prawo je eksponować. Był wysokim, gibkim oficerem, o rumianej twarzy i inteligentnych oczach. Błysnął zębami w uśmiechu, spoglądając ze zdziwieniem na mężczyznę siedzącego w fotelu drugiego pilota. Ten także był pełnym pułkownikiem. Jego kurtka mundurowa, zawieszona na wieszaku w kabinie, miała skrzyżowane karabiny piechoty, odznakę spadochroniarza oraz Bojową Odznakę Piechoty; nie było jednak na niej baretek orderowych. Pułkownik Sanford T. Felter dał gestem do zrozumienia, że pułkownik Richard C. Fulbright powinien jako kod sześć zidentyfikować samego siebie. - Chryste - westchnął pułkownik - gdybym pana nie znał, pomyślałbym, że jest pan co najmniej szpiegiem. -Włączył mikrofon. - Cairns, tutaj Dwa Zero Dziewięć. Fulbright. Nazywam się Fulbright. F-U-L-B-R- I -- G - H -T. - Myślę, pułkowniku - powiedział Felter z uśmiechem -że powinien pan był raczej mówić Foxtrot, Uncle, Love i tak dalej. - Pieprzyć ich - odparł pułkownik Fulbright wesoło. -Zdaje pan sobie sprawę, że właśnie zrujnowaliśmy Bobowi Bellmonowi dzień? - Bob cię kocha, Dick - stwierdził Felter i roześmiał się. Wszyscy to wiedzą. - Cairns do Dwa Zero Dziewięć. Pułkowniku Fulbright, transport będzie na pana czekał zaraz po wylądowaniu.

- Dwa Zero Dziewięć do Cairns, przyjąłem. Przechodzę przez osiem tysięcy. Standardową procedurą operacyjną wieży w Cairns było przekazywanie przez telefon informacji o lądowaniu każdego pułkownika lub oficera jeszcze wyższego stopniem do biura generała dowodzącego Fort Rucker, a zasadniczo bezpośrednio jego adiutantowi. Teraz również tak uczyniono. Kapitan John C. Oliver, przystojny, młody oficer wojsk pancernych, który ostatnio wrócił z Wietnamu, adiutant generała majora Roberta F. Bellmona, wszedł do jego gabinetu i odczekał, aż generał podniesie na niego wzrok znad jakichś papierów sztabowych - grubej sterty kartek zapisanych na maszynie i spiętych metalowym spinaczem. - Sir, za chwilę w Cairns wyląduje jakiś pułkownik Fulbright - zameldował. - Johnny - odparł generał Bellmon, nieomal dobrotliwie istnieje tylko jeden pułkownik Fulbright, który mógłby u nas lądować. - Tak, sir. - Uważam za wysoce nieprawdopodobne, by pułkownik Fulbright uczynił mi zaszczyt i złożył mi tutaj wizytę, ale jeśli już się pokaże, przytrzymamy sukinsyna w poczekalni przynajmniej piętnaście minut. - Tak, sir. - Kapitan Oliver uśmiechnął się. - Coś wiadomo o pułkowniku Felterze? - Nie, sir. Za pozwoleniem, sir, mógłbym wziąć Siouxa i wylecieć do Dothan w oczekiwaniu na lądowanie samolotu Southern Airlines o czternastej trzydzieści. Sioux był dwuosobowym helikopterem Bella o prawie całkowicie przejrzystej kabinie. - Jak sobie życzysz, Johnny - odparł Bellmon. - Nie będę cię na razie potrzebował. Bellmon wiedział, że istniały dwa powody, dla których Oliver chce polecieć na spotkanie samolotu Southern Airlines z Atlanty, którym mógłby - tylko mógłby - ewentualnie przylecieć Sandy Felter. Powód pierwszy polegał na tym, że Oliver po prostu wykonywał swoją pracę, rozumiał, iż pułkownik Felter jest upoważniony do vipowskiego trak-

towania, nie tylko dlatego, że pracuje w bardzo ważnym miejscu, ale też dlatego, że jest starym i bliskim przyjacielem Bellmona. Powód drugi polegał z kolei na tym, że jeśli wziąłby do Dothan Siouxa, mógłby sobie po prostu polatać, zamiast zajmować się czymś innym. Po prostu polatać. Jako adiutant generała nie miał ku temu wielu okazji. Bellmon lubił kapitana Olivera. Był on nie tylko błyskotliwym młodym oficerem, który już dobrze zdążył się spisać w Wietnamie i miał przed sobą perspektywę szybkiej kariery, ale był też miłym, zadowolonym z życia i - o ile Bellmon się orientował - bardzo porządnym mężczyzną. Już niejednokrotnie przychodziło mu do głowy, że Johnny Oliver doskonale pasowałby do rodziny jako mąż jego jedynej córki Marjorie. Oliver był żołnierzem zawodowym, ale też absolwentem Norwich University, co dla Bellmona było takim samym atutem, jeśli chodzi o potencjalnego zięcia, jak ukończenie West Point. Mury Military College w Vermoncie już od dawna opuszczali doskonali oficerowie kawalerii i wojsk pancernych. Aż do chwili, gdy dostał się do niewoli w Afryce Północnej, Bellmon służył w 2. Dywizji Pancernej „Piekielny Cyrk", której dowódcą był generał major Ernest Harmon. Obecnie Harmon był szefem w Norwich. Dowodzenie 2. Pancerną przekazał innemu absolwentowi Norwich, I.D. White'owi, który skończył z czterema gwiazdkami. Tak... Marjorie mogłaby wybrać znacznie gorzej niż Johnny'ego Olivera. Dwudziestoletnia Marjorie właśnie ukończyła college Southern Methodist. W ciągu trzech i pół roku nauki uzyskała wysoką średnią. Teraz potrzebny jej był silny, inteligentny mężczyzna, właśnie ktoś taki jak Johnny Oliver. Bellmon zgadzał się ze swoją żoną, że najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się zdarzyć, byłoby ujawnienie tych planów, nie mógł się jednak od tej myśli uwolnić. Żeby tylko Marjorie nie zakochała się w jakimś miejscowym chłopaku i nie skazała się tym samym na spędzenie reszty życia w Ozark. A coś takiego było całkiem możliwe. Marjorie podjęła pracę w First National Bank w Ozark, a miejscowi młodzi ludzie wydawali się nią wręcz zafascynowani.

Piętnaście minut później Johnny Oliver znowu wszedł do gabinetu Bellmona. - Jest tutaj pułkownik Felter, sir. Felter wszedł do gabinetu za adiutantem i zasalutował. Bellmon wykonał słaby ruch ręką w kierunku swojego czoła, wstał i wyszedł zza biurka. - Jak się masz, Sandy. - Klepnął Feltera w ramię. -Dobrze cię widzieć. - I ja się cieszę, że cię widzę. - Johnny, chyba jeszcze nie miałeś okazji poznać pułkownika Feltera, co? - Rozmawiałem z nim jedynie krótko przez telefon, sir. - Sandy, to jest Johnny Oliver. Prawdopodobnie nie powinienem mówić tego w jego obecności, ale jest najlepszym adiutantem, jakiego kiedykolwiek miałem. Sandy i Oliver podali sobie ręce. - Mnóstwo o panu słyszałem, sir - powiedział Oliver. Cieszę się, że mogę pana poznać. - Siadaj, Sandy. Napijesz się kawy? - Chyba jestem już chodzącą filiżanką czarnego płynu odparł Felter. - Ale dziękuję za propozycję. W samolocie mieliśmy dwa termosy z kawą i oba opróżniliśmy. - W samolocie Fulbrighta? - zapytał Bellmon. - Tak, sir. - Johnny, niech to będzie dla ciebie lekcja - powiedział Bellmon. - Nie zawsze można oceniać człowieka po jego przyjaciołach. Mimo przyjaźni, jakie utrzymuje, pułkownik Felter naprawdę jest bardzo miłym facetem i dobrym oficerem. - Tak, sir - odpowiedział Oliver, uśmiechając się. - Pułkownik Fulbright prosił mnie, żebym złożył w jego imieniu wyrazy szacunku. - Bo on tymczasem podkrada mi najlepszych pilotów, co? zapytał Bellmon. - Naprawdę? - zapytał z kolei Felter z niewinnym uśmiechem. - Krążą pogłoski, że rekrutuje oficerów dla Air America stwierdził kwaśno Bellmon. - Znanej także jako CIA Air Force. - Naprawdę? Jestem ciekaw, skąd się ta plotka wzięła.

- Żeby zmienić temat na mniej wkurzający, Sandy... Co mogę dla ciebie zrobić? - Po tej wymianie zdań aż się boję poruszyć ten temat. Bellmon popatrzył na niego z zainteresowaniem, ale milczał. Spojrzał na zegarek, następnie nachylił się i wykręcił numer na tarczy jednego z trzech telefonów stojących na biurku. - Och - odezwał się, kiedy ktoś po drugiej stronie podniósł słuchawkę. - Jesteś w domu. To dobrze. Zawitał właśnie wujek Sandy. Chciałem poprosić twoją matkę, żeby spotkała się z nami w klubie na lunchu. Ty też znalazłabyś czas? - Zakrył dłonią słuchawkę i powiedział: - Marjorie. Felter pokiwał głową i uśmiechnął się. - Zabierz ją też - powiedział Bellmon do słuchawki. Oczywiście. Dwadzieścia minut. - Przerwał połączenie. Marjorie ma wolne popołudnie - wyjaśnił. - Musi pracować przedpołudniami w soboty, dlatego dają jej jedno wolne popołudnie w tygodniu. - Gdzie pracuje? - W banku w Ozark. Razem z Ursula Craig. Zaprzyjaźniły się. - To dobrze - stwierdził Felter. - Chciałem do nich zatelefonować. - Jak długo możesz zostać? - Spodziewam się, że do jutrzejszego popołudnia. - Nie powiedziałeś mi jeszcze, co mogę dla ciebie zrobić? - Ja także przybyłem rekrutować. - Chyba nie dla Fulbrighta? - Nie. W zupełnie innej sprawie. - Felter urwał na chwilę. Właściwie miałem pana przeprosić, kapitanie, ale zakładam, że ma pan prawo dostępu do wiadomości ściśle tajnych... - Tak, sir. - ...no to w gruncie rzeczy może pan tego wszystkiego posłuchać. - Wyjdę, jeżeli pan zechce, sir. Felter pokręcił głową i mówił dalej: - Zespół pozostający w dyspozycji naszego attaché wojskowego w Leopoldville w Demokratycznej Republice

Konga zostanie wkrótce powiększony o jeden L-23 i dwóch pilotów. Ma to związek z operacją Orzeł, tyle że attaché o tym nie wie. Samolot i dwaj piloci znajdowali się na jego liście pobożnych życzeń i z jego punktu widzenia sprawa wygląda tak, że życzenia się ziściły. - Operacja Orzeł? - zapytał generał Bellmon. - To tajna operacja i na razie nie powinieneś o niej wiedzieć nic więcej. Twarz Bellmona zdradziła, że nie lubi, kiedy zachowuje się przed nim sekrety, jednak po prostu skinął głową. - Samolot został kupiony od ręki - kontynuował Felter. - Znajduje się teraz w Beech, w Wichicie. Instalują w nim dodatkowe zbiorniki paliwa, żeby mógł bez prze szkód dolecieć do miejsca przeznaczenia. Jednak w pierwszej kolejności przyleci tutaj i zostanie przemalowany aby wyglądał jak amerykański samolot wojskowy. Człowiek, którego nazwiska nie można bezpiecznie wymieniać, za łatwi z Działem Badań Łączności Lotnictwa wyposażenie maszyny w urządzenia do łączności i nawigacji, niezbędne do prowadzenia operacji w Afryce. Dział ten podlegał dowódcy Łączności Wojsk Lądowych i mieścił się w Fort Rucker. Zapewniał on Zarządowi Lotnictwa Wojskowego wyposażenie w awionikę. Wieść niosła, że najlepsi technicy pracują tam wcale nie nad maszynami przydzielonymi do Zarządu, a nawet nie nad maszynami wojskowymi. Obiekty ich pracy przylatywały i wylatywały w nocy. Bellmon się uśmiechnął, a potem roześmiał w głos, słysząc słowa „człowiek, którego nazwiska nie można bezpiecznie wymieniać", jednak po chwili rozbawienie zniknęło. - Inaczej mówiąc, jest to jedna z operacji Dicka Fulbrighta? W tej sytuacji uważam, że mam prawo dowiedzieć się o niej trochę więcej. - To moja operacja - odparł Felter. - Fulbrighta łączy z nią tylko to, że ze swoich funduszy kupił samolot i przepuścił go przez Dział Badań. - Jasne - mruknął Bellmon. - W takim razie co my mamy z tym wspólnego? Dlaczego mi o tym wszystkim opowiadasz?

- Zastępca - zaczął Felter, mając na myśli zastępcę szefa sztabu do spraw personalnych - wyłonił nazwiska trzech pilotów, właśnie stąd, którzy zostaną przeniesieni i przeszkoleni do służby na nowych stanowiskach. Pilotują L-23, byli w Wietnamie i mówią po francusku. - Inaczej mówiąc, mam stracić kolejnych dwóch wysoko wykwalifikowanych pilotów na rzecz Fulbrighta i CIA stwierdził Bellmon zimno. - Nie. Nie będą podlegać rozkazom CIA. To tylko rutynowe przeniesienie. Piloci otrzymają stanowiska asystentów attaché oraz status dyplomatyczny. - Fulbright dostarcza samolot, Dział Badań zapewnia specjalną elektronikę, a ty wszystkim sterujesz. I ja mam wierzyć, że nie jest w to zaangażowana CIA? Felter wzruszył ramionami, jednak nie odpowiedział na pytanie. - Chcę porozmawiać z całą trójką, wybrać dwóch najlepszych i upewnić się, że to właściwi ludzie i że nikt nagle nie powie, że są jednak niezbędni gdzie indziej, i że nie zostaną niespodziewanie zastąpieni przez dwóch byle jakich pilotów za pięć dwunasta. - A jeśli naprawdę okażą się niezastąpieni w innym miejscu? - zapytał Bellmon. Felter zignorował także to pytanie. - W Kongu będą pracowali dla pułkownika Tony'ego Dillsa, który jest na tym terenie oficerem Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania - powiedział po chwili. - Czy generał Evans także się tym zajmuje? - zapytał Bellmon. - Wie o tym. W McDill pracuje nad tym w jego imieniu Craig Lowell. - I Lowell także nie wie dokładnie, co się dzieje? - zapytał Bellmon z sarkazmem. - Wie dokładnie to, co ci teraz mówię, i nic więcej - odparł Felter. Spokojnie wytrzymał spojrzenie Bellmona, po czym kontynuował: - O ile wiem, naprawdę nic się w tym Kongu nie dzieje, ale mam cholerne przeczucie, że coś się wydarzy, i chcę mieć wtedy na tym terenie odpowiednich ludzi, którzy znają sprawę.

- „Którzy znają sprawę" można interpretować na wiele sposobów. - Będę się po nich spodziewał wykonywania tylko tych zadań, które rutynowo wykonują asystenci attaché wojskowego. Mają mieć oczy i uszy otwarte i składać rutynowe raporty. Nie chcę, żeby byli agentami. - Gdybyś chciał, nie miałoby to znaczenia, prawda? - Nie, ale mówię ci prawdę. Bellmon popatrzył na Feltera z zamyśleniem. - Nie musiałeś tego mówić - stwierdził. - No i gdybyś nie wyskoczył z „człowiekiem, którego nazwiska nie można bezpiecznie wymieniać", pewnie nie wypytywałbym cię o wszystko tak długo. - Ci, którzy się skradają i szpiegują, także służą ojczyźnie powiedział Felter z uśmiechem. Bellmon zaśmiał się. - Rozumiem, że chcesz jedynie porozmawiać z trzema oficerami i wybrać spośród nich dwóch, czy tak? - zapytał. - Trzeba ich będzie wyszkolić w lataniu długodystansowym bez stosowanych zazwyczaj pomocy nawigacyjnych. Będzie z tym jakiś kłopot? Bellmon pokręcił przecząco głową. - Pomyślałem, że mógłbyś mnie im przedstawić jako oficera łącznikowego z Departamentu Stanu - powiedział Felter. - Oficera, który przyjechał, żeby ich rutynowo przesłuchać. - Jasne. Masz ich nazwiska? Felter sięgnął do kieszeni i podał Bellmonowi kartkę. - Zechcesz skorzystać z mojego gabinetu, Sandy? - Niech to wygląda jak najbardziej nieformalnie. Może porozmawiam z nimi przy piwie, w klubie, po lunchu? Bellmon skinął głową i podał listę kapitanowi Olive-rowi. - Johnny, skontaktuj się z tymi ludźmi. Zacznij od ich bezpośrednich przełożonych i wyjaśnij, że jest życzeniem generała, aby ci oficerowie zjawili się w klubie o trzynastej trzydzieści. Jeśli będą cię wypytywać o szczegóły, co jest bardzo prawdopodobne, mów, że z Waszyngtonu przyleciała

jakaś gruba ryba, która chce z nimi rozmawiać. Pasuje, Sandy? - Szczególnie ta gruba ryba z Departamentu Stanu -odparł Felter z uśmiechem.

VI 1 Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 7 lutego 1964

Podporucznik Karl-Heinz Wagner jechał do Waszyngtonu z Wojskowej Szkoły Językowej w Kalifornii. Podróżował w cywilnym ubraniu. Wziął taksówkę z Washington National Airport do Dystryktu i kazał się wysadzić przed jakimś kiepskim motelem, niemal na granicy z Marylandem. Z motelu zadzwonił pod numer, który mu wcześniej podano. Porucznik Sanford T. Felter, w byle jakiej marynarce, przyjechał do motelu trzydzieści minut później, osobiście kierując volkswagenem, który najlepsze lata miał już za sobą. - Mundury zostawisz tutaj, a ja się nimi zajmę powiedział. - Jak się wytłumaczyłeś przed Ursulą? - Powiedziałem jej, że zostałem tymczasowo oddelegowany do Panamy, gdzie zostanę przeszkolony w taktyce walki w dżungli, i że prawdopodobnie potrwa to około sześciu miesięcy. - Uwierzyła ci? - Moja siostra nie spodziewa się, że będę ją okłamywał. Felter pokiwał głową. - Teraz pojedziemy na lotnisko - powiedział. - Polecisz do Nowego Jorku, na La Guardię, a potem autobusem prze jedziesz do portu lotniczego imienia Kennedy'ego. Masz zarezerwowany lot numer siedemset jedenaście Lufthansy do Frankfurtu. Kiedy przejdziesz przez niemiecką odprawę celną, włożysz amerykański paszport do tej koperty i wrzucisz go do skrzynki na poste restante.

- Tak jest, sir. Felter wręczył Karlowi-Heinzowi szarą kopertę, która wyglądała jak niemiecka. Była bardziej gładka i cieńsza od amerykańskich. Wypisany był na niej frankfurcki adres i przyklejone były niemieckie znaczki. - Rozumiem, sir. - Wagner wsunął kopertę do kieszeni marynarki. Teraz pułkownik dał mu drugą, mniejszą kopertę. Zawierała wydany w Berlinie Zachodnim zachodnioniemiecki paszport. - Fałszywy? — zapytał Karl-Heniz. - Nie. Przynajmniej nie paszport. Sami zrobiliśmy jedynie pieczątkę wjazdową do Berlina, ale to wszystko. - To sugeruje, sir, że w sprawę zaangażowany jest niemiecki rząd? - Karl-Heinz raczej zapytał, niż stwierdził. - Zaangażowany jest jedynie bardzo wysoko postawiony Niemiec, do którego mam absolutne zaufanie. - On i kilku ludzi z jego najbliższego otoczenia. - Tylko jeden człowiek - przyznał Felter. - To jest niemal prywatna operacja. Karl-Heinz pokiwał głową. - Kiedy już się pozbędziesz amerykańskiego paszportu, wsiądź do autobusu do centrum Frankfurtu. Kup sobie coś do ubrania. Coś takiego, co kupiłby były Oberleutnant Wa gner. Nie to, że nie podobają mi się zamszowe marynarki... Wagner się uśmiechnął. - Danke schôn, Herr Oberst. - Następnie udaj się do Hessische Schwere Konstruk-tion kontynuował Felter. - Firma ma siedzibę na szesnastym piętrze w budynku przy Erschenheimerlandstras-se 190. To niedaleko od Farben Building, istnieje więc drobne ryzyko, że wpadniesz na kogoś, kogo znasz. Musisz być na to przygotowany. Felter popatrzył na Wagnera, żeby sprawdzić, czy zrozumiał. Od razu stwierdził, że tak. Niemiec rozumiał, że w czasie wojny wielka siedziba korporacji I.G. Farben została celowo oszczędzona w czasie bombardowania Frankfurtu, aby później służyć jako główna siedziba Ame-

rykanów w okupowanych Niemczech. Armia amerykańska zajmowała Farben Building od 1945 roku. - Kiedy już będziesz na miejscu, zapytaj o pana Neidera. Spodziewa się ciebie. Będzie przypuszczał, że przyjechałeś do niego prosto z Berlina. Wagner pokiwał głową. - Przetrzymają cię kilka dni, zanim załatwią wszystkie sprawy papierkowe, po czym dadzą ci bilet lotniczy do Durbanu przez Johannesburg. - Felter znów dał porucznikowi dwie koperty. — Masz tutaj pięć tysięcy dolarów w walucie amerykańskiej i równowartość w południowoafrykańskich randach. - Na co to? - Na niezbędne wydatki - odparł pułkownik i zaraz dodał sucho: - Na przykład na ubrania. - To bardzo miłe. - Te środki rozlicza się w bardzo skomplikowany sposób, Karl-Heinz, dotąd jednak nikt mnie nie pytał, na co są naprawdę wydawane; wystarczają słowa „niezbędne wydatki". Daleko mi do sugerowania, że jest to dla ciebie jakiś bonus, i mam nadzieję, że nie wydasz z nich ani dziesięciu centów, jeżeli nie będzie to leżało w interesie rządu Stanów Zjednoczonych. - Byłoby podejrzane, gdyby świeży uciekinier z NRD szastał gotówką. - Z drugiej strony pieniądze mogłyby tłumaczyć, dlaczego uciekł - zauważył Felter. - Ludzie generalnie chętniej przyjmują założenie, że ktoś jest złodziejem albo malwersantem, niż to, że ryzykował skórę dla czegoś tak nieważnego jak wolność. - Uważa pan, że tak właśnie powinienem mówić? - Uważam, że powinieneś się nad tym zastanowić. Wiesz, czego się po tobie oczekuje. To, w jaki sposób będziesz wykonywał zadanie, zależy od ciebie. Jeśli wpadniesz w poważne tarapaty albo dowiesz się o czymś, o czym twoim zdaniem powinienem jak najszybciej się dowiedzieć, skontaktuj się z naszą ambasadą w Johannesburgu. Poproś o rozmowę z panem Edwardem T. Watsonem. - Kto to taki?

- Ktoś taki nie istnieje. Ale jeśli wymienisz to nazwisko, natychmiast zostaniesz dopuszczony albo do ambasadora, albo do chargé d'affaires, albo do szefa placówki CIA. Kiedy już staniesz przed jednym z nich, powiedz mu, żeby otworzył kopertę Orzeł. Będzie się znajdowała w sejfie ambasadora. Dokumenty w kopercie poinformują twojego rozmówcę, kim jesteś i że pracujesz dla mnie, oraz wskażą mu, jakie działania ma podjąć, łącznie z kontaktem ze mną. Nakażą im także przesłać drogą radiową wszelkie wiadomości, które będziesz chciał mi przesłać. Niemniej jednak, dopóki koperta nie zostanie otwarta, nikt w ambasadzie nie będzie wiedział, że jesteś w Republice Południowej Afryki. - Edward T. Watson - powiedział Wagner, po czym powtórzył nazwisko kilka razy, żeby je dobrze zapamiętać. - Durban to miejscowość wypoczynkowa. Wczasowicze wysyłają mnóstwo kartek pocztowych. Co tydzień będziesz wysyłał jedną do pana Watsona. Ambasador ma instrukcje, żeby otworzyć kopertę Orzeł, jeżeli w ciągu siedmiu dni nie dotrze do niego taka kartka. - Jasne. - Żałuję, ale nie mam dla ciebie żadnej jasnej sugestii, jak mógłbyś się zbliżyć do Michaela Hoare, poza kupieniem od niego samochodu - powiedział Felter. - Jeśli w Durbanie przebywają żołnierze, albo byli żołnierze - zauważył Karl-Heinz - będzie tam także żołnierski bar. Znajdę go. Felter odchrząknął z uznaniem. Czterdzieści pięć minut później Karl-Heinz Wagner wsiadł w Waszyngtonie na pokład samolotu Eastern Airlines odlatującego do Nowego Jorku. 2 Centrum Wojsk Pancernych Armii Stanów Zjednoczonych Fort Knox, Kentucky 18 lutego 1964

Mijał szósty tydzień z ośmiotygodniowego szkolenia podstawowego, które miało uczynić z rekruta Jacques'a Emi-

le'a Porteta żołnierza lekkiej piechoty. Czytał właśnie instrukcję obsługi i czyszczenia karabinu M16A1, gdy niespodziewanie otrzymał rozkaz stawienia się w kancelarii. Natknął się tam na sierżanta - dowódcę kompanii -oraz na młodego człowieka (mniej więcej w jego wieku) w ubraniu cywilnym. Obaj czekali na niego. - To jest pan Gregory - powiedział dowódca kompanii. Pójdziesz z nim. Pan Gregory ani się nie uśmiechnął, ani nie podał Jacques'owi ręki, tylko błysnął mu przed oczami złotą odznaką i identyfikatorem w skórzanym portfeliku. - Bądź uprzejmy udać się ze mną, dobrze? - poprosił. Gregory miał samochód. Był to czterodrzwiowy ford sedan. Jack od razu zauważył, że zanim pomalowano go na nieprzyjemny odcień koloru niebieskiego, ford był oliwkowozielony. Gregory, który zdawał się napawać własnym statusem, był bez wątpienia kimś w rodzaju wojskowego gliniarza, wojskowego detektywa. Jack był nim raczej zaciekawiony niż zdenerwowany sytuacją. Po przepychankach z lekarzami, którzy chcieli mu w Fort Leonard Wood podać całą paletę szczepionek, unikał wszelkich kłopotów. W gruncie rzeczy spotkał go nawet przywilej noszenia proporca plutonu, co ze strony dowódcy było znakiem, że uważa go za mniejszego popapranca od pozostałych rekrutów. 3 Dywizja Pancerna (szkolna) kwaterowała kilka mil od centrum fortu, w drewnianych budynkach. Farba na nich była mocno poniszczona, dowodząc, że przepuściły już przez swoje wnętrza setki tysięcy żołnierzy, od samego początku drugiej wojny światowej. Pan Gregory, nie odzywając się ani słowem do Jacka, przewiózł go do centrum fortu. Dotychczas Jack widywał tę okolicę jedynie przez okna autobusu albo ze skrzyni ciężarówki. Był to przyjemny, ocieniony drzewami i okolony budynkami plac, który przypominał bogatsze podmiejskie dzielnice Saint Louis. Wzdłuż dochodzących do niego ulic stały ciężkie budynki biurowe z czerwonej cegły, ale także domy mieszkalne, a nawet teatr. Na chodnikach widać było

kobiety, niektóre pchały przed sobą wózki dziecięce. Cóż, cywilizacja. Gregory zaparkował samochód w kolorze zgniłego jaja przed jednym z budynków biurowych i po raz pierwszy zwrócił się do Jacka po nazwisku. - Chodź ze mną, Portet. - Portey. Wymawia się Portey. Pan Gregory popatrzył na niego beznamiętnie i nic nie powiedział. Wprowadził Jacka do budynku, po czym poprowadził go wyłożonym linoleum korytarzem do drzwi, na których widniała niewielka tabliczka z napisem G-2. Jeszcze zanim usłyszał wykład o organizacji armii, Jack wiedział, że G-2 oznacza wywiad. To wyjaśniało blachę Gregory'ego. Ten cholerny urzędas w Fort Leonard Wood wszczął jakieś biurokratyczne zamieszanie, które mogło oznaczać tylko kłopoty. W pokoju, który okazał się sekretariatem, za jednym biurkiem siedział jakiś sierżant. Miejsce za drugim zajmowała całkiem ładna sekretarka. - Czy pułkownik jest wolny? - zapytał pan Gregory. Prowadzę rekruta Porteta. Jack zauważył, że znowu źle mówił jego nazwisko. Sierżant nadusił przycisk na interkomie. - Panie pułkowniku, jest tutaj Gregory z facetem, którego chciał pan widzieć. - Niech wejdą— rozległo się w odpowiedzi. - Zamelduj się u pułkownika - powiedział pan Gregory. Jacka ostatnio dokładnie instruowano, jak się powinien zachowywać, kiedy staje przed obliczem oficera, tyle że dotychczas nigdy żadnemu oficerowi nie meldował się służbowo. Jeśli nie liczyć ćwiczeń w trakcie szkolenia. Zapukał do drzwi, odczekał na „wejść", po czym wkroczył do gabinetu. Kiedy dostrzegł oficera, podszedł do jego biurka, stanął przed nim na baczność, zasalutował i wykrzyczał: - Sir, rekrut Portet melduje się na rozkaz, sir! Czekał z podniesioną ręką, aż oficer mu odsalutuje, regulaminowo wpatrując się przed siebie sześć cali nad jego głową.

Pułkownik tylko niedbale machnął ręką i powiedział: - Spocznij, synu. Usiądź. Jack ocenił, że pułkownik ma około czterdziestu lat, odrobinę łysieje i ma lekką nadwagę. Na mundurze miał mnóstwo baretek orderowych oraz Bojową Odznakę Piechoty i skrzydełka spadochroniarza. Plastikowy identyfikator na mundurze informował, że pułkownik nazywa się Marx. - Usiądź, Portet - powiedział pułkownik, kiedy się zorientował, że Jack nie wykonuje żadnego ruchu w kierunku któregoś z dwóch krzeseł stojących przed biurkiem. -1 bądź spokojny, nie mamy zamiaru od razu cię rozstrzelać. Na pijesz się kawy? Jack pomyślał, że pułkownik Marx jest najbardziej przyjaznym oficerem, na jakiego natrafił od spotkania z lekarzem w Fort Leonard Wood. - Tak, sir, chętnie. Bardzo dziękuję. - Gregory? - Nie, dziękuję, sir. Ta odpowiedź ostatecznie rozwiała wątpliwości Jacka, czy Gregory jest cywilem, czy żołnierzem, a nawet oficerem, w cywilnym ubraniu. Uznał, że jest żołnierzem służby nadterminowej. W przeciwnym wypadku sierżant nie ośmieliłby się przecież mówić do niego po imieniu. Pułkownik Marx podniósł głos: - Bardzo proszę o dwie kawy, sierżancie Towe! Po chwili sierżant przyniósł kawę w dwóch porcelanowych filiżankach. Jedną z nich podał Jackowi. - Portet, jesteś obecnie obiektem śledztwa kontrwywiadu. - Tak, sir. - Są wśród nas ludzie, którzy, po pierwsze, zafascynowani są twoim pochodzeniem, a po drugie, jakoś nie chcą wierzyć w kwalifikacje, którymi się pochwaliłeś w czasie rozmowy ze specjalistą do spraw personalnych. - Odniosłem wrażenie, sir, że facet uważał, że się z niego nabijam. - A nabijałeś się? - Nie, sir. - Problem stał się poważniejszy, ponieważ kontrwy-

wiad nie jest w stanie zebrać o tobie zbyt wielu informacji. Naprawdę masz licencję pilota lotnictwa cywilnego i uprawnienia do przewozu pasażerów? - Tak, sir. - Gdybyśmy musieli to sprawdzić, w jaki sposób powinniśmy się do tego zabrać? - Wystarczy sprawdzić moje dane w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego, sir. Albo w Departamencie Handlu. - W amerykańskim Urzędzie Lotnictwa Cywilnego? O ile wiem, powiedziałeś, że masz licencję kongijską. - Belgijską, sir. Ale Amerykanie te licencje uznają. No i Kongijczycy też, oczywiście. - Amerykanie? - My, Amerykanie, sir. - I Urząd Lotnictwa Cywilnego zarejestrował twoją licencję? - Tak, sir. Kilkakrotnie odbierałem stąd samoloty dla linii belgijskich, latając z ojcem. Musieliśmy podać numery naszych licencji do dokumentów. - Myślę, że gdyby pan Gregory o tym pomyślał, to znaczy o zwróceniu się do Urzędu Lotnictwa Cywilnego, całe śledztwo byłoby już w znacznie dalszym punkcie. A on skontaktował się z ambasadą Konga, gdzie powiedzieli mu, że nigdy o tobie nie słyszeli - powiedział Marx cierpko. - Oni lubią otrzymywać prezenty, zanim podejmą jakiekolwiek działanie - zauważył Jack. - Nie ma prezentu, nie ma informacji. - Masz na myśli łapówkę? - zapytał Gregory z niedowierzaniem. - Dziesięć dolarów pewnie załatwiłoby sprawę. - Przecież to jest oficjalne śledztwo rządu amerykańskiego... Pułkownik przerwał Gregor y'emu. - Twój ojciec, Portet, jak rozumiem, jest obywatelem belgijskim mieszkającym w Kongu. - Tak, sir. - Co tam robi? - Jest szefem pilotów w Air Congo i ma własną linię lotniczą Air Simba.

- Ale ty urodziłeś się tutaj? - Mój ojciec był w Ameryce w czasie drugiej wojny, sir. Kiedy się urodziłem, był członkiem... naszego Army Air Corps. - Szeregowy Portet z każdą chwilą sprawia wrażenie mniej zagrażającego bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych, panie Gregory - powiedział pułkownik. - Przyszło panu do głowy, żeby sprawdzić w komputerach nazwisko jego ojca? - Mieliśmy taki zamiar, sir. Nie mogę jednak z całą pewnością stwierdzić, czy już to zrobiono. - Inaczej mówiąc, nie zrobiono? - Jeszcze nie, sir. Natychmiast się tym zajmę. - Dobry pomysł - stwierdził Marx i powrócił do rozmowy z Jackiem. - Masz jakichś żyjących krewnych w Stanach Zjednoczonych? Mieszka tutaj ktoś, kto cię zna? - Mam ciocię i wujka w Saint Louis, sir. - Zanim nas pożegnasz, przypilnuj, żeby pan Gregory zapisał ich nazwiska. - Tak, sir. - Byłoby też dobrze, gdybyś mógł podać panu Gregory'emu nazwiska kilku osób, najlepiej Amerykanów, a jeszcze lepiej jakichś amerykańskich urzędników, zarówno w Brukseli, jak i w Leopoldville, którzy zechcieliby oświadczyć, że zgodnie z ich wiedzą nie jesteś na przykład agentem KGB sprytnie próbującym przeniknąć w szeregi Armii Stanów Zjednoczonych. Niech ci ludzie nawet powiedzą, iż uważają cię za amerykańskiego patriotę, który, kiedy dotarło do niego powołanie, przyjechał do kraju rodzinnego i pozwolił się wcielić do wojska. Przychodzi ci ktoś taki do głowy? - Tak, sir. Ambasador w Leopoldville grywa z moim ojcem w golfa. To pan Kent Rowley. - Kent Rowley? Doskonale. Ktoś w Brukseli? Jack musiał się przez chwilę zastanowić, ale zaraz przyszło mu do głowy nazwisko człowieka, który kiedyś pracował w konsulacie w Leopoldville. - Gregory, poczekaj chwilę na zewnątrz - powiedział tymczasem pułkownik Marx. - Chcę porozmawiać z Portetem sam na sam.

Gregory wyszedł z wyraźną niechęcią. - Miły młody człowiek - powiedział pułkownik Marx. Niestety, wykonuje swojąrobotę dopiero od niedawna, a zanim wstąpił do wojska, wątpię, żeby kiedykolwiek wyjechał poza Ohio. - On naprawdę uważał, że jestem szpiegiem? - zapytał Jack. - Moim zdaniem miał wielką nadzieję, że się nim okażesz. Powiedz mi, dlaczego nie jesteś oficerem? Czy nie awansuje się na stopnie oficerskie ludzi z takim pochodzeniem i doświadczeniem jak twoje? - Pytałem o to... attaché wojskowy w Brukseli sprawdził to na moją prośbę. Nie ma bezpośrednich awansów, ale mogłem iść do szkoły kandydatów na oficerów. Ale to by trwało trzy lata i dopiero wtedy dostałbym stopień oficerski. - I nie chciałeś zmarnować trzech lat? - Nie chciałem zmarnować nawet dwóch lat, panie pułkowniku. - Jack westchnął. - Ale dwa lata to zawsze lepiej niż trzy. - I nie zmieniłeś zdania, mimo że zostałeś prostym rekrutem? - Nie zmieniłem, sir. Poza tym prawda jest taka, że pozostał mi do odsłużenia jeszcze jedynie rok, dziewięć miesięcy i kilka dni. Złożyłem aplikację do szkoły dowódców; szkolenie potrwa sześć miesięcy, a szkoła kandydatów na oficerów trwałaby przecież trzy lata. - Nie chcę twierdzić, że attaché się mylił, jednak należy się temu uważniej przyjrzeć - stwierdził pułkownik. — Przecież nie ma najmniejszego sensu kształcić na żołnierza piechoty wysoko wykwalifikowanego pilota i w tym samym czasie szkolić na pilota jakiegoś żołnierza piechoty. - Chciałbym być pilotem, sir. - Jeśli mój sierżant coś wymyśli i znajdzie do tego jakieś rozwiązania regulaminowe, skontaktuję się z tobą. Tymczasem nie sądzę, żebyś musiał się martwić trwającym obecnie śledztwem. - Dziękuję, sir. - Teraz mogę cię posłać z Gregorym do twojej kompanii.

Ale możesz też pójść sam. Jeśli będziesz wracać pieszo, nie sądzę, by ktoś zauważył, że powrót zabrał ci całe popołudnie, nikt też nie zauważy, jeśli uznasz za konieczne wstąpić po drodze do baru i trochę się zrelaksować. — Dziękuję, panie pułkowniku. Pułkownik Marx podał Jackowi rękę. Na początku marca, w ostatnim tygodniu szkolenia podstawowego, rekrut Jacques Emile Portet znowu został wezwany przed oblicze pułkownika Marksa. Jack pomyślał, że rozsądne jest założenie, iż Marx znalazł w regulaminach jakiś kruczek, który zezwoli mu na błyskawiczny awans oficerski i kontynuowanie służby w wojsku jako pilot. Miał już dość szkolenia podstawowego, a biorąc pod uwagę wielkie prawdopodobieństwo, że wkrótce zostanie załadowany do jakiegoś samolotu i poleci do Wietnamu, żeby służyć w piechocie, zapragnął zostać pilotem, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że w armii spędzi więcej czasu. Było całkiem możliwe, że wojsko zechce wykorzystać jego doświadczenie i każe mu pilotować maszynę, którą uważał za jedyny duży i porządny samolot wojska, czyli De Havillanda Caribou. Caribou był samolotem transportowym z silnikami tłokowymi, niemal tak dużym jak stary DC-3, ale potrzebował do lądowania i startu naprawdę krótkiego pasa. Wciąż niechętnie myślał o dobrowolnym darowaniu armii dodatkowego roku swojego życia, ale gdyby w tym czasie latał, nie byłby to przynajmniej czas całkowicie zmarnowany. No i w Wietnamie latałby nad dżunglą, zamiast po niej biegać, robiąc za ruchomy cel. Kiedy pułkownik Marx się odezwał, bańka przyjemnego i ekscytującego oczekiwania natychmiast prysła. - Mam złe wieści z dwóch frontów, Portet, bardzo mi przykro. Pierwsza wiadomość jest taka, że twoje akta oso bowe zastrzegł asystent szefa sztabu do spraw wywiadu. I nie wiem dlaczego. Powiedziano mi tylko, że sprawdzają cię pod kątem dopuszczenia do informacji tajnych. Być może, i to jest bardzo prawdopodobne, chcą, żebyś nauczał

suahili, albo coś takiego. Skutkuje to tym, że po zakończeniu szkolenia podstawowego zostaniesz wcielony do kompanii zapasowej. Druga wiadomość: lotnictwo wojskowe z przyczyn, których nie rozumiem, absolutnie nie jest zainteresowane wykorzystaniem ciebie w charakterze pilota... chyba że wstąpiłbyś do szkoły chorążych i tam uczyłbyś się latać na helikopterach. Nauka trwałaby dziesięć miesięcy, a po niej musiałbyś służyć jeszcze przez trzy lata jako pilot helikoptera. - Cholera. - Ale jeszcze nie skończyłem z lotnictwem wojskowym rzucił pułkownik i Jack wyczuł, że odpowiedzi, jakie otrzymał od wojska, osobiście go ubodły. - Mam jeszcze kilku kolegów, którzy byli kawalerzystami, zanim rozwinęli skrzydła w lotnictwie. Jeden z nich, który przypadkiem jest generałem, obiecał mi, że przyjrzy się twojej sprawie i sprawdzi, co można dla ciebie zrobić. Ale to zajmie kilka tygodni. Nie miej zbyt wielkich nadziei, jednak może coś z tego wyniknie. - Dziękuję, sir - odparł Jack. - Doceniam pańskie zainteresowanie. - Po prostu nienawidzę patrzeć, jak armia marnuje pieniądze. Gdybym osobiście miał jakąś możliwość wyboru w twojej sprawie, złożyłbyś podanie o przyjęcie do szkoły dowódców. Dostałbyś się, ponieważ jestem przewodniczącym komisji egzaminacyjnej, i sprawa byłaby zamknięta. - Sir, mam nadzieję, że nie zabrzmi to zbyt przemądrzale, jednak ja naprawdę pragnę latać dla armii. Nie rozumiem tylko, dlaczego miałoby mnie to kosztować dodatkowe trzy albo cztery lata życia. Naprawdę nie wiem, dlaczego wojsko po prostu mnie nie sprawdzi i nie pośle do Wietnamu, żebym tam latał Caribou. - Ja też tego nie wiem - odpowiedział pułkownik Marx. To samo powiedziałem mojemu koledze, byłemu uczciwemu kawalerzyście. No ale w twojej sprawie najpierw musi minąć kolejnych trzydzieści dni. - Sir? - Zostaniesz przeniesiony do kompanii zapasowej i będziesz do niej przypisany, dopóki przełożeni nie sprawdzą

twoich akt... do czasu, aż zdecydują, co z tobą zrobić. Mają na to dokładnie trzydzieści dni. Sprawa może się wyjaśnić już po dwóch, ale też można, z mocy prawa, okres zawieszenia przedłużyć. To znaczy, że w charakterze śmieciarza będziesz pilnował porządku w okolicy, popracujesz w kuchni albo dostaniesz jakiekolwiek inne zajęcie, które będziesz wykonywał do czasu, kiedy otrzymasz inne rozkazy. - Brzmi to dość zabawnie. - Jest jeszcze jedno wyjście. Zastanawiałeś się kiedyś, czy zostać spadochroniarzem? - Nie, sir. - W Fort Benning wkrótce rozpocznie się trzytygodniowy kurs. Mogę cię na ten kurs zapisać. To oznacza, że zostałbyś przeniesiony do Benning i uczyłbyś się skoków ze spadochronem, a są ludzie, którzy uważają to za fajne zajęcie, lepsze niż zmywanie garnków albo zbieranie z ziemi niedopałków. - Nigdy mi coś takiego nie przyszło do głowy - wyznał Jack. - Przeraża cię taka perspektywa? - Perspektywa kompanii zapasowej przeraża mnie bardziej. Tak, sir. Dziękuję za propozycję, sir. - Skoro zgłosiłeś się na ochotnika do szkoły spadochronowej, coś ci powiem: skontaktuję się z moim starym kolegą i uświadomię mu, że jesteś naprawdę twardym facetem, z którego będzie zadowolony. A może ta szkoła pomoże ci dostać się do rodziny pilotów? - Dziękuję, sir.

3 Budynek State-War-and-Navy Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 25 lutego 1964

Pułkownik Sanford T. Felter, doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych, miał dwuosobowy sztab - biskupa i siostrę zakonną. Chociaż bardzo żałował, że powiedział o tym podpułkownikowi Craigowi W. Lowellowi, musiał przyznać, że

brzmiało to trochę zabawnie. Lowell, jak się można było po nim spodziewać, uznał ten fakt za przekomiczny i nazwał Feltera Jego Świątobliwością Mojżeszem I, pierwszym żydowskim papieżem. Biskup był prawdziwy, chociaż pochodził z Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, a nie z Kościoła rzymskokatolickiego: James L. Finton był żołnierzem, który w ciągu dwudziestu trzech lat służby awansował na stopień starszego chorążego. Dla chorążych istnieją cztery stopnie zaszeregowania, pozwalające odbierać wynagrodzenie mniej więcej równe oficerom, od podporucznika do majora. W-4 to zaszeregowanie najwyższe. Finton został przeszkolony jako kryptograf. Felter znalazł go w Wojskowej Agencji Bezpieczeństwa i doprowadził do jego przeniesienia do Oddziału Łączności Białego Domu. Finton był pobożnym mormonem. Kościół pozwolił mu zachować zdrowie psychiczne po tym, jak jego żona zmarła na raka, przynajmniej tak powiedział Felterowi. Cały wolny czas spędzał w którymś z kościołów mormońskich w Dystrykcie. Gdy przydzielono go Felterowi, miał uprawnienia do dostępu do informacji ściśle tajnych - kryptograficznych, nuklearnych i wielu innych. Zakonnica naprawdę była zakonnicą, i to Kościoła rzymskokatolickiego. Mary Margaret Dunne została czasowo zwolniona ze ślubów, żeby mogła się zająć starym i zniedołężniałym ojcem. Po jego śmierci zamierzała powrócić do życia klasztornego jako siostra Matthew. Mary Margaret Dunne spędzała czas w jednym z trzech miejsc: w małym mieszkaniu z ojcem, w kościele Najświętszej Marii Panny albo w niewielkim lecz eleganckim biurze Feltera w budynku StateWar-and-Navy. (Obecnie ten cokolwiek groteskowy gmach znany jest jako Executive Office Building.) Mary Margaret Dunne została zatrudniona jeszcze przez ekipę Kennedy'ego, za podszeptem biskupa. Potrzebowała pracy, a na maszynie pisała jak szalona. Rozpoczęła pracę dla Feltera tego samego poranka, gdy Kennedy przedstawił Feltera swoim współpracownikom jako jedynego faceta w Białym Domu, który nie odbiera telefonów od prezydenta.

Biskup i zakonnica byli całym sercem oddani Felterowi. I co równie ważne - oboje byli w głębi ducha przekonani, że komuniści to przedstawiciele antychrysta, a praca, którą wykonywał pułkownik, a w której oni mu pomagali, jest zarówno dziełem Bożym, jak i rządu amerykańskiego. Kiedy Felter wszedł do biura, oboje wstali. Już dawno powiedział im, że nie jest to konieczne, jednak nie potrafił ich od tego powstrzymać. - Coś interesującego? - zapytał, zerknąwszy na stertę dokumentów, które podał mu Finton. - Nie. Tylko rutynowe sprawy. - Siostro? - Telefonował starszy sierżant Gomez od zastępcy szefa sztabu do spraw personalnych - odparła panna Dunne. Powiedział, że nie wie, czy się pan tym zainteresuje, dysponuje jednak nazwiskiem żołnierza, który mieszkał w byłym Kongu Belgijskim. - Panie pułkowniku - wtrącił Finton - właśnie miałem do niego telefonować, kiedy pan wszedł. - Połącz się z nim, Jim. Sprawdź, o co mu chodzi. Albo nie, do diabła, po prostu mnie z nim połącz. Sam z nim porozmawiam. Starszy sierżant Gomez powiedział pułkownikowi Felterowi, że jest jedną z osób, którym zlecono poszukiwanie oficerów nadających się do wyjazdu do Konga. Pamiętał, że pułkownik jest zainteresowany tematem. Otóż w Knox szkolenie podstawowe przechodzi pewien rekrut. Prawie już został skierowany do Wietnamu, jednak wstrzymano tę decyzję, ponieważ toczy się w związku z nim jakieś postępowanie kontrwywiadu. Gomez zatelefonował do kontrwywiadu i zapytał, kiedy śledztwo się skończy. Otrzymał odpowiedź, że nie wiadomo. Rekrut pochodzi z Konga Belgijskiego i kontrwywiad ma wielkie trudności ze zbieraniem informacji na jego temat. - Nie byłem pewien, czy to pana zainteresuje czy też nie, panie pułkowniku - zakończył starszy sierżant Gomez. - Jest pan nieoceniony, sierżancie Gomez - odparł Felter. Ma pan głowę na karku. Naszej rozmowie przysłu-

chuje się chorąży Finton. Zechce pan mu podać nazwisko tego żołnierza, dobrze? - Tak, sir.

4 Motel Marriot Twin Bridges Alexandria, Wirginia 7 marca 1964

Chorąży James L. Finton płacił za mały apartament w Twin Bridges znacznie mniej, niż wynosiła jego oficjalna cena. 0 pertraktacjach, które do tego doprowadziły, myślał cierpko jako o mormońskiej ugodzie. W rzeczy samej wszyscy wyznawcy Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich potrafili o siebie wzajemnie dbać. Dyrektora Twin Bridges spotkał kilkakrotnie w kościele w Dystrykcie. W czasie jednego z tych spotkań zawiązała się pomiędzy nimi rozmowa. Wtedy miał okazję spytać, czy zna jakiś niedrogi, spokojny i czysty pokój w najbliższej okolicy, w którym Finton mógłby zamieszkać. Wyjaśnił, że wiele czasu spędza w Pentagonie (znajdującym się naprzeciwko Twin Bridges, po drugiej stronie autostrady) i w budynku State-Warand-Navy i że potrzebuje jedynie pokoju, w którym mógłby sypiać i trzymać swoje ubrania, oraz parkingu, na którym mógłby z kolei stawiać samochód, spokojny, że w nocy nie znikną mu kołpaki i antena radiowa. Dodał, że ludzie pracujący w Twin Bridges z pewnością znają takie miejsce. Rozmówca odparł, że z pewnością będzie mu mógł pomóc, i poprosił go, żeby przyszedł do jego biura, kiedy tylko znajdzie wolną chwilę. Dwa dni później Finton zatrzymał się przed motelem, jadąc z Pentagonu do biura Feltera. Dyrektor pokazał mu apartament, położony w tylnej części kompleksu, zaprojektowany jakby dla komiwojażera, który chce w nim złożyć swój towar i wygodnie się wyspać. Apartament składał się z małej sypialni, trochę większego salonu i niewielkiej, lecz kompletnie wyposażonej kuchni.

- Bardzo sympatyczne miejsce, ale raczej nie stać mnie na nie - powiedział Finton. - Skąd pan to wie? Ile pieniędzy otrzymuje pan od wojska na mieszkanie? Finton odpowiedział. - Może pan tutaj zamieszkać za tę kwotę. - Jakim cudem? - Ponieważ szef tego sobie życzy - odparł dyrektor z uśmiechem. - Kazał powiedzieć panu, że wielce sobie ceni pańską pracę, zarówno w kościele, jak i dla rządu. Nie było wątpliwości, kogo miał na myśli, mówiąc „szef. Sieć, w której skład wchodził Twin Bridges (jak i wiele innych hoteli, restauracji i pozostałych przybytków oferujących jedzenie oraz spanie), nosiła jego nazwisko. Kiedy Finton ze zdziwieniem zmarszczył czoło, dyrektor pokiwał głową: - Tak, sam najważniejszy szef- potwierdził. Finton przywiózł do apartamentu kilka własnych mebli (resztę przekazał Kościołowi) i miejsce to bardzo mu się spodobało, mimo że sam musiał sobie gotować. W Twin Bridges były dobre restauracje, jednak Finton korzystał z nich tylko wtedy, kiedy musiał. Sam najważniejszy szef zarządził, żeby nie brać od niego pieniędzy za posiłki, i Finton bardzo niechętnie to wykorzystywał. Otworzył harmonijkowe drzwi jednej z szaf w salonie i zaczął przesuwać plastikowe pokrowce z ubraniami w poszukiwaniu zielonego munduru. Od czasu, gdy podjął pracę dla pułkownika, niemal nigdy nie nosił munduru, jednak tego dnia Felter zasugerował, że „dobrze by było go włożyć". Elementy mosiężne były zaśniedziałe, więc je wypolerował. Następnie zabrał się do czynności, które właściwie mogły świadczyć jedynie o jego próżności. Miał wystąpić nie tylko w mundurze, ale jako spadochroniarz. Z pudełka z odznakami wyciągnął odznakę spadochroniarza i przypiął skrzydełka do munduru. Następnie włożył buty skoczka i wsunął w nie nogawki spodni. A zamiast zwyczajnej czapki przygotował sobie czapkę spadochroniarza z przyszytymi insygniami. Na jego odznace spadochroniarza widniały dwie gwiazd-

ki, „bojowe gwiazdki skoczka". Finton w rzeczywistości nigdy nie skakał w ogniu walki, z armady samolotów wypluwających z siebie kolejne baldachimy spadochronów. Dwukrotnie jednak musiał skakać sam, w środku ciemnej nocy, na terytorium wroga. Nie przypiął do munduru baretek orderowych. Uznał, że gwiazdki na odznace w zupełności zaspokojąjego próżność. Na zawsze zapamiętał, co mu wiele lat temu powiedział pewien stary sierżant o ludziach, którzy obok baretki Purpurowego Serca nosili baretki z serii „tutaj byłem": - Te wstążeczki świadczą nie tylko o tym, że tam byli, ale także, że zapomnieli o zwykłej skromności. Ubrawszy się, Finton zatelefonował do dyspozytora w Pentagonie i zapytał, czy autobus do Belvoir nie mógłby w trakcie następnego kursu zatrzymać się przy Twin Bridges, ponieważ potrzebny mu jest transport. - Przyślę po pana samochód sztabowy - usłyszał w od powiedzi. Zdążył zjeść w motelowej kawiarni śniadanie złożone z dwóch jaj na miękko, tosta i soku pomarańczowego, gdy pod markizą zatrzymał się oliwkowy chevrolet. Kiedy dojechał na lotnisko wojskowe Belvoir, pilot L-23, mającego odlecieć do Benning, czekał na niego w pomieszczeniu operacyjnym. - Do diabła, gdzie się pan podziewał? I gdzie jest ta ważna figura z Białego Domu? - Nie dał rady przyjechać - odparł Finton. - Polecę zamiast niego. - Gdybym to wiedział, już dawno by mnie tutaj nie było, a pan siedziałby na dupie i czekał na następny samolot stwierdził pilot. - Bardzo mi przykro, panie kapitanie. Właściwie nie było powodu, żeby przepraszać. Bo to on sam był ważną figurą z Białego Domu, dla której zarezerwowano miejsce w pierwszym samolocie odlatującym z Belvoir do Benning i dalej na południe. Odlot planowany był na godzinę ósmą, a Finton przybył na lotnisko o siódmej pięćdziesiąt pięć.

Na lotnisku wojskowym w Fort Benning czekał na niego samochód sztabowy z podpułkownikiem. - Wiem, skąd pan przybywa, panie Finton - rzekł podpułkownik znacząco. - Nikt mi jednak nie powiedział, w jakim celu. - Sir, chciałbym porozmawiać z pewnym młodym człowiekiem, szeregowym Jacques'em E. Portetem, który odbywa szkolenie w szkole spadochronowej. - Gdyby dano mi znać wcześniej, czekałbym na pana razem z nim. - Sir, czy mógłbym otrzymać samochód i sam pojechać do miejsca pobytu szeregowego Porteta? - Cokolwiek pan sobie życzy, panie Finton - odparł podpułkownik. - Czy mam pojechać z panem? - To raczej nie będzie konieczne, sir. Ale dziękuję za propozycję. Podpułkownik, który był zastępcą dowódcy Szkoły Piechoty w Fort Benning, naturalnie był bardzo ciekawy, dlaczego starszy chorąży z Białego Domu przyjechał do Benning na rozmowę z marnym szeregowcem ze szkoły spadochronowej. Wiedział jednak, że nie należy pytać. Gdyby miał to wiedzieć, wiedziałby już dawno. Dwadzieścia minut później sedan zatrzymał się niedaleko wież spadochronowych. Wyposażenie treningowe było tutaj identyczne jak to, którym dysponował park rozrywki, oferujący między innymi skoki spadochronowe z wieży, na Coney Island. Tam skoczkowie za pięć dolarów są przypinani do ławeczek, którymi podnosi się ich na szczyt wieży, a następnie wracają na ziemię ze spadochronem. W Fort Benning skoczkowie korzystają w obu kierunkach ze standardowej uprzęży. Autentycznie zaciekawiony Finton wysiadł z samochodu i przez kilka minut obserwował szkolenie skoczków. Wreszcie kątem oka dostrzegł go mocno opalony, obcięty na jeża młody sierżant. Po chwili wydał swoim podopiecznym, których było około stu, rozkaz wykonania pięćdziesięciu pompek. Sam także je wykonał, po czym zerwał się na równe nogi. - Po-wstań! - warknął.

Stu przyszłych spadochroniarzy o zaczerwienionych, spoconych twarzach wyprostowało się i stanęło na baczność, ciężko dysząc. Sierżant podniósł zaciśnięte pięści na wysokość piersi i podbiegł do chorążego. Stanął przed nim na baczność i regulaminowo zasalutował. - Dzień dobry, sir! - wykrzyczał. - Sierżant Tannley, sir! Finton odsalutował, starając się uczynić to jak najbardziej sztywno i zgodnie z regulaminem. Dostrzegł, że wzrok sierżanta padł na odznakę spadochroniarza na jego mundurze, a jego oczy rozszerzyły się, gdy ujrzał gwiazdki symbolizujące skoki bojowe. - Dzień dobry, sierżancie - odparł Finton. - Przykro mi, że zakłócam szkolenie, jednak będę musiał pożyczyć mniej więcej na godzinę jednego z pańskich podopiecznych. - Tak jest, sir! - Jeżeli oczywiście nie spowoduje to, że opuści jakiś ważny element ćwiczeń. - O kogo chodzi, sir? - O Porteta. - To jeden z lepszych - powiedział sierżant Tannley, ściszywszy głos, jakby nie chciał, żeby Portet go usłyszał. -W ciągu najbliższych godzin mam zamiar trochę ich spocić. Jeśli Porteta ominie ta przyjemność, nic się nie stanie. Jest raczej w dobrej kondycji. - Doskonale. Sierżant Tannley wykonał przepisowy w tył zwrot i wrzasnął: - Portet! Biegiem do mnie marsz! Szeregowy Jacques E. Portet, który znajdował się na końcu dwuszeregu, przepisowo z niego wystąpił, po czym podbiegł do miejsca, w którym stali Finton i sierżant Tannley. Stanął na baczność i zasalutował. - Pójdziesz z tym oficerem - oznajmił mu Tannley. - Tak jest! Finton pamiętał, że aby wpoić przyszłym spadochroniarzom odpowiedni respekt wobec instruktorów, wymagano od nich, żeby zwracali się do instruktorów „sir", tytułem normalnie zarezerwowanym dla oficerów.

- Za pozwoleniem, sir! - wykrzyczał sierżant Tannley. - Niech pan mówi, sierżancie - odparł Finton. - Tak jest, sir! Powietrznodesantowa, sir! Finton wiedział, że istnieje na to jakaś regulaminowa odpowiedź, nie miał jednak pojęcia jaka. W ułamku sekundy desperacko przeszukał wszystkie zakamarki umysłu, jednak niczego sobie nie przypomniał. - Jasne! - odkrzyknął. Sierżant Tannley popatrzył na niego z zaskoczeniem, zastanowieniem i w końcu, pomyślał Finton, z pewną podejrzliwością. Przez moment Finton obawiał się, że sierżant zakwestionuje jego uprawnienie, by zabrać mu gdzieś jednego ze szkolonych żołnierzy. Zaraz jednak Tannley popatrzył za jego plecy, gdzie stał samochód sztabowy z sierżantem za kierownicą i napisem FT BENNING - DOWÓDZTWO. Po raz kolejny wykonał w tył zwrot i wrócił do swoich podopiecznych. - Co miałem odpowiedzieć, kiedy sierżant zawołał „powietrznodesantowa"? - Finton zapytał Porteta cichym głosem. - „Zawsze górą!" - odpowiedział Portet. Nadal stał na baczność, ale się uśmiechał. - Obawiam się, że go pan rozczarował, sir. To „powietrznodesantowa zawsze górą" jest dla niego bardzo ważne. - Dobrze. Spocznij. Odbędziemy małą przejażdżkę. - Mogę zapytać, o co chodzi, sir? - Myślę, że najlepiej będzie, jak usiądziesz z przodu, obok kierowcy - odparł Finton. Kiedy obaj wsiedli do samochodu, kierowca obejrzał się przez ramię, czekając na rozkazy. - Moglibyśmy pojechać gdzieś, gdzie miałbym szansę spokojnie porozmawiać z Portetem? - zapytał go Finton. -Przy okazji zjedlibyśmy też lunch. - W Rod and Gun Club jest bar przekąskowy, sir. Podają hamburgery, frytki i tego typu sprawy. - I można tam spokojnie porozmawiać w cztery oczy? - Tak jest, sir. - Jedź więc do Rod and Gun Club. Kiedy auto ruszyło, Finton wyciągnął z kieszeni mun-

duru mały skórzany portfel, otworzył go i klepnął nim Porteta w ramię. W środku znajdowała się złota odznaka i zalaminowana karta identyfikacyjna agenta specjalnego kontrwywiadu wojskowego, z fotografią Fintona. Pułkownik Felter zaopatrzył w ten dokument Fintona, który nigdy agentem kontrwywiadu nie był. Dokument bywał przydatny w sytuacjach podobnych do obecnej albo wtedy, gdy Finton musiał się poruszać z bronią. W razie konieczności pokazałby dokument sierżantowi Tannleyowi, gdyby ten zakwestionował jego uprawnienia. Wokół wojska kręciło się mnóstwo agentów kontrwywiadu. Było wśród nich niewielu chorążych wyposażonych w inne istotne dokumenty, jakimi dysponował Finton. Miał on przy sobie między innymi fotokopię listu na papierze firmowym Białego Domu, podpisanego przez szefa sztabu prezydenta i pułkownika Sanforda T. Feltera, informującego, że starszy chorąży Finton wykonuje specjalne misje dla Urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych i że wszelkie pytania dotyczące tych misji powinny być kierowane do jednej z osób, które podpisały niniejszy list, do nikogo innego. - Jest pan w mundurze - zauważył Jack Portet, chociaż bardziej brzmiało to jak pytanie niż jak stwierdzenie. - Co w tym złego? - Ostatnim razem taki mundur pokazał mi facet, podejrzewam, że ze służb specjalnych, który bardzo chciał, żebym go uważał albo za cywila, albo zwykłego oficera w cywilnym ubraniu. Finton roześmiał się. - Jestem dokładnie tym, kogo widzisz - powiedział. -Po prostu zmęczonym starszym chorążym. - Ten facet myślał, że jestem szpiegiem - kontynuował Jack. — Czy pan także przyjechał do mnie w tej sprawie? - Nie - odparł Finton. - Wiemy, że nie jesteś szpiegiem, Portet. Przejrzałem wczoraj papiery ze śledztwa. Poza wyraźną tendencją do naruszania przykazań o cudzołóstwie i pożądaniu żony bliźniego swego wydajesz się całkiem przyzwoitym facetem. Kiedy dojechali do Rod and Gun Club, kierowca powiedział:

- Jeśli nie będzie pan miał nic przeciwko temu, panie Finton, zjem lunch z kolegą. - Doskonale. Gdy usiedli przy małym stoliku w kącie sali, Finton zaczął jeść hamburgera. Pokiwał głową, co miało znaczyć, że mu smakuje, po czym popił dużym łykiem mleka z kartonika o pojemności jednej czwartej litra. - Czytałem w „Reader's Digest" - odezwał się - że jedzenie hamburgerów niczym złym nie grozi. Są częścią zbilansowanej diety. - Chyba tak - odparł Jack. - Wiem o tobie właściwie wszystko, co powinienem, synu. Darujmy więc sobie wstępy. Dzięki temu oszczędzimy czas. - Jasne. O co chodzi? - Masz coś, czego potrzebuje armia. - Mocny grzbiet i kiepski mózg? - Jest takie stare powiedzenie, że od armii otrzymasz tyle, ile sam jej dasz. Nie uwierzyłbyś, jak bardzo prawdziwe. - Nie sądzę, żeby pan tutaj przyjechał namawiać mnie do wstąpienia do szkoły oficerskiej albo do szkoły pilotów. - Dużo wiesz o Kongu. Prawdę mówiąc, obecnie niewiele osób w naszej armii wie o tym kraju tyle co ty. Jack popatrzył na Fintona z zainteresowaniem, ale milczał. - W rzeczy samej mamy zamiar posłać cię tam z powrotem. Przydzielić cię do attaché wojskowego w ambasadzie w Leopoldville. - O Jezu Chryste - westchnął Jack z miną, jakby ten pomysł wcale mu się nie spodobał. - Tak na gorąco uważam, że skoro alternatywnym wyjściem jest wyjazd do dzikiego Wietnamu, w którym żółtki strzelają do Amerykanów, powrót do domu w Leopoldville powinien być całkiem dobrą perspektywą. - A mam jakiś wybór? Mogę się od tej decyzji odwoływać czy co? - Nie wiem. Kolejne stare powiedzenie wojskowe mówi, że żołnierz otrzymuje przydział tam, gdzie najlepiej może

służyć armii. To także przeważnie bywa zgodne z prawdą. Zechciałbyś mi powiedzieć, dlaczego nie chcesz wracać do . Konga? - Ponieważ tam mieszkam. W Kongu mieszkają trzy rodzaje białych ludzi. Colons, czyli kolonialiści, czyli Belgowie, którzy rządzili tym krajem dla własnych korzyści. I wciąż rządzą pewnymi dziedzinami, ponieważ rdzenni mieszkańcy Konga nie potrafią... Kongijczycy nienawidzą ich i kiedy tylko będą w stanie, pozbędą się ich. Drugi rodzaj to ludzie tacy jak mój ojciec. Nie tylko tam mieszkamy... To znaczy, nie jesteśmy ludźmi z Brukseli czy z innych miast Belgii, którzy pracują za granicą. My tam żyjemy. Kongo to nasz dom. I współpracujemy z czarnymi. W końcu trzeci rodzaj, którego Kongijczycy nienawidzą z całego serca, to biali ludzie z bronią i w mundurach. To belgijscy oficerowie z Force Publique, najemnicy i inni... wojskowi funkcjonariusze ambasad. Kongijczycy uważają, pewnie nie bez powodu, że biali ludzie z bronią tylko czekają, żeby znów przejąć władzę w ich kraju. - A ty się boisz, że jeśli zostaniesz skierowany do ambasady, będziesz miał kłopoty, kiedy wrócisz do cywila? - Dokładnie tak. - Cóż, tak jak powiedziałem, od armii otrzymasz tyle, ile jej dasz. Po pierwsze, w Kongu nie będziesz szeregowcem. Od razu otrzymasz awans na chorążego. Jeśli znajdziesz się w Kongu, prawdopodobnie zostaniesz pilotem wojskowym. - Nie, dziękuję. - Chyba wiesz, że wcale nie musimy cię pytać ani też prosić - zauważył Finton. - Wystarczy rozkaz i wsadzamy cię do samolotu. Jako szeregowca. Jesteś w wojsku. Szeregowi są tutaj tylko od wykonywania rozkazów. - Możecie mnie wsadzić do samolotu do Wietnamu chociażby jutro rano - powiedział Jack. - Zarówno jako szeregowca, jak i „żołnierza lekkiej piechoty". Możecie mi kazać polecieć, dokąd tylko wymyślicie, i polecę tam, dokąd każecie. Ale do Konga, i to w mundurze, dam się wysłać jedynie w kajdankach. A w chwili, w której mi je zdejmiecie, zdezerteruję.

Finton przez chwilę patrzył na Jacka z zaczerwienioną twarzą. - Bredzisz - mruknął. - Nie bredzę. - Zacznijmy jeszcze raz, Portet. Jesteś żołnierzem. A armię gówno obchodzi, jak zareagują na ciebie Kongijczycy. Armia wydaje rozkazy wielu innym młodym ludziom, takim jak ty, wręcza im M16 i posyła ich do Wietnamu z pełną świadomością, że pewien odsetek tych młodych ludzi powróci do domów w plastikowych workach. W porównaniu z tą perspektywą niechęć Kongijczyków wydaje się błahostką. - Raczej nie ma wielkiego zagrożenia, że jakiś wietnamski patriota przyjedzie pewnego dnia do Ameryki i wrzuci jakiemuś byłemu żołnierzowi przez okno bombę do jadalni powiedział Jack obojętnym tonem. - Albo że złapie w supermarkecie czyjąś macochę albo siostrę i ją zgwałci, a potem jeszcze poćwiartuje zardzewiałą maczetą. - Masz wyobraźnię, Portet. - Może pan sobie myśleć, co pan chce, ale sprawy właśnie tak wyglądają. Dlatego nie pojadę do Konga. Finton uznał, że mówi to z przekonaniem. I wie, co mówi, kiedy obiecuje, że zdezerteruje; bez wątpienia zrobiłby to, gdyby uważał, że tak właśnie należy postąpić. Zdał sobie sprawę, że nie może się zdecydować, jak ocenić szeregowego Jacques'a Emile'a Porteta. Starszy chorąży James L. Finton rozdarty był pomiędzy pogardą a złością wobec młodego człowieka, który złożył przysięgę wojskową, a teraz groził, że raczej zdezerteruje, niż wykona rozkaz, który mu się nie podoba. Jako chrześcijanin i biskup Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich Finton podziwiał młodego człowieka, który wolał znosić upokorzenia i więzienie, niż narazić swoją rodzinę na niebezpieczeństwo. - Dokończ hamburgera - powiedział. - Później poszukamy telefonu. - Chyba widziałem aparat przy wejściu. - Mam na myśli bezpieczny telefon. Dwadzieścia minut później w gabinecie asystenta szefa

sztabu w Centrum Piechoty w Fort Benning w stanie Georgia szeregowy Portet wziął do ręki słuchawkę telefonu. - Tak, sir? - Nazywam się Felter - usłyszał głos z słuchawki. - Pan Finton pracuje dla mnie. - Tak, sir? - Czy prawidłowo zrozumiałem twoje stanowisko, że gotów jesteś dostarczyć nam wszelkich informacji, jakimi dysponujesz, natomiast nie masz zamiaru lecieć do Konga? - Odmawiam udania się do Konga, sir. - Rozumiem, odmawiasz. A co z informacjami? - Powiem panu albo panu Fintonowi wszystko, co będziecie chcieli wiedzieć. - Jasne. W tej chwili nie wiem, w jaki sposób i gdzie będziemy na ten temat rozmawiać, ale wkrótce wszystko będzie wiadome. Nie wątpię, że będziesz z nami szczery, a twoje odpowiedzi wyczerpujące. W chwili, w której nabiorę podejrzeń, że się z nami w coś bawisz, znajdziesz się w samolocie do Wietnamu. Rozumiesz? - Tak, sir. Jasno i wyraźnie. - Nie wolno ci nikomu opowiadać, o czym rozmawiałeś z panem Fintonem i ze mną. Jeśli ktoś będzie chciał wiedzieć, czego chciał od ciebie pan Finton, odpowiadaj, że przyjechał w związku ze śledztwem kontrwywiadu dotyczącym twojej osoby. - Tak, sir. - Jeśli dotrze do mnie, że masz zbyt długi język, a dotrze na pewno, jeżeli będziesz za dużo gadał, dwa dni później będziesz biegał po dżungli w Wietnamie. - A może od razu mnie pan tam pośle? Na linii rozległ się śmiech Feltera. - Widzę, że Finton miał rację - stwierdził. - Twardy z ciebie gość, co? Czasami jest to dobra cecha. Bardzo proszę, Portet, oddaj słuchawkę Fintonowi. I uważaj na siebie w szkole spadochronowej. Nie chcę, żebyś zginął lub połamał nogi.

VII 1 Durban, Republika Południowej Afryki 8 marca 1964

Doktora inżyniera Karla-Heinza Wagnera z Hessische Schwere Konstruktion (RPA) na pierwszy tydzień zakwaterowano w małym, lecz przyjemnym pokoju hotelowym z widokiem na plażę i Ocean Indyjski. W tym czasie znalazł sobie małe mieszkanie niedaleko hotelu. Z jego okien nie widział już plaży, jednak nadal czuł zapach słonego powietrza. W dniu, w którym się przeprowadzał, otrzymał wolne. A ponieważ w mieszkaniu wystarczyło jedynie porozwieszać ubrania w szafach i zapełnić lodówkę, większość dnia miał wyłącznie dla siebie. Postanowił więc poszukać sobie samochodu. Owszem, znalazł go w Durban Motor Cars sp. z o.o. przy West Street. Auto, które postanowił sobie kupić, miało cytrynowy kolor i kierownicę z prawej strony. Był to volkswagen kabriolet. Bardziej niż samochodu Wagner poszukiwał Michaela Hoare, byłego majora armii katangijskiej. W salonie z używanymi samochodami nie natknął się jednak na nikogo, kto byłby chociaż odrobinę podobny do faceta, którego fotografię Karl-Heinz nosił w kieszeni. Samochód kosztował równowartość dwóch tysięcy dwustu dolarów w randach, Wagner postanowił jednak nie kupować go za gotówkę, którą otrzymał od pułkownika Feltera. Sprzedawca cierpliwie wytłumaczył mu zasady zakupu na raty. Jedną trzecią ceny powinien zapłacić od razu, odbierając samochód, a resztę w ciągu kolejnych osiemnastu miesięcy w oprocentowanych ratach przy dziesięcioprocentowym oprocentowaniu w skali roku. Karl-Heinz zdążył poinformować sprzedawcę, że właśnie przyjechał do Durbanu z Niemiec jako nowy pracownik Hessische Schwere Konstruktion (RPA). Wagner był pewien, że zanim otrzyma samochód, firma Durban Motor

Cars sprawdzi jego zdolność kredytową. W rezultacie HSK nie tylko ją potwierdzi, ale też przekaże informacje o jego ucieczce z armii wschodnich Niemiec i przebiciu się przez mur berliński. Mógł zakładać, że cała historia dotrze do Michaela Hoare. Rzeczywiście Hoare był w salonie, kiedy Karl-Heinz odbierał volkswagena. Przedstawił się jako właściciel Durban Motor Cars, jednak nie zdradził, że wie o Wagnerze więcej niż to, iż kupuje on na raty samochód. Wagner uznał go za bardzo inteligentnego mężczyznę, którego wręcz czuć było żołnierzem. Polubił go. Potem Wagner przez dwa tygodnia włóczył się wieczorami po barach, zanim dotarł do tego, w którym pił Hoare. Kolejne cztery dni minęły, zanim Hoare w końcu się do niego odezwał. - Pan Wagner, prawda? - zapytał, podchodząc do Karla-Heinza, siedzącego przy kontuarze. - Nazywam się Michael Hoare. Kupił pan ode mnie kabriolet. Podali sobie ręce. - Nalej temu dżentelmenowi jeszcze jedną porcję tego, co właśnie pije - polecił Hoare barmanowi. - Już się robi, panie majorze - odparł barman. - „Majorze"? - powtórzył Karl-Heinz z zaciekawieniem. - Mowa o byłym majorze wojsk brytyjskich - odparł Hoare z uśmiechem. - A ostatnio armii katangijskiej. - Ja też byłem żołnierzem - powiedział Karl-Heinz. -W Niemczech. - Naprawdę? Nie sprawiał wrażenia specjalnie zainteresowanego, dlatego Karl-Heinz nie kontynuował tematu. Po czterech dniach natknął się na Michaela Hoare na torze wyścigowym Grey ville, gdzie - według Feltera - Hoare miał bywać regularnie. Teraz był w dobrym nastroju, ponieważ koń, na którego postawił, pierwszy przybiegł na metę. Ciepło powitał Karla-Heinza i zaproponował, że postawi mu drinka. Był z nim ktoś jeszcze, inny mężczyzna, którego z daleko czuć było żołnierzem. - Edward Fitz-Małlory. - Hoare dokonał prezentacji. Były porucznik Spécial Air Service Jej Królewskiej Mości.

Karl Wagner, były porucznik wojsk inżynieryjnych pana Waltera Ulbrichta. Wypili po kilka drinków w barze przy torze wyścigowym. Wróciwszy do domu, Karl-Heinz wysłał pocztówkę do Edwarda T. Watsona, na adres pocztowy ambasady Stanów Zjednoczonych w Johannesburgu. Wreszcie ryba zaczyna brać. Szkoda, że cię tu nie ma. W. Wcześniej nie mówił przecież ani majorowi Hoare, ani jego sprzedawcy, że pochodzi z Niemieckiej Republiki Demokratycznej albo że służył tam w wojsku jako saper. Hoare najwyraźniej zdążył go sprawdzić.

2 Dothan, Alabama 3 kwietnia 1964

Tylko jeden pilot na pięciuset całkowicie ufa drugiemu, że ten wykona bezpiecznie każde lądowanie, niezależnie od tego, czy doświadczenie tego drugiego pilota ogranicza się do Piper Cuba, czy też lata nad biegunem północnym z Tokio do San Francisco za sterami Boeinga 707 Pan American Airways. Nowo mianowany żołnierz lekkiej piechoty (powietrznodesantowej), szeregowy Jacques Emile Portet nie stanowił wyjątku. Kiedy lot numer 321 linii Southern Airlines po trzydziestominutowym przelocie z Columbus w stanie Georgia zaczął nadlatywać nad pas startowy w Dothan, Portet siedział sztywno w ostatnim rzędzie foteli po lewej stronie kabiny pasażerskiej DC-3 i patrzył jak urzeczony przez iluminator, bardzo poważnie zastanawiając się nad umiejętnościami pilota, który najwyraźniej był albo chory, albo pijany i dość niezdarnie usiłował posadzić samolot na ziemi w jednym kawałku. Szeregowy Portet ubrany był w kompletny mundur wyjściowy, do którego noszenia miał teraz prawo. Na nogach nosił lśniące buty skoczka spadochronowego firmy

Corcoran. Na rękawie miał przyszyty pasek z napisem AIRBORNE, a na jego czapce widniał półokrągły wyhaftowany spadochron. Do piersi miał przypiętą srebrną odznakę spadochroniarza. Aż do wczoraj w ogóle nie słyszał o miejscowości Dothan w stanie Alabama. Dowiedział się o jej istnieniu dopiero wtedy, gdy został wezwany do kancelarii i otrzymał rozkazy zwalniające go ze służby w trzeciej kompanii zapasowej 3. Dywizji Pancernej (szkolnej) w Fort Knox w stanie Kentucky i kierujące go tymczasowo do Szkoły Piechoty Armii z jednoczesnym transferem do Zarządu Lotnictwa Wojsk Lądowych w Fort Rucker w stanie Alabama. Sierżant powiedział mu, że Fort Rucker jest odległe o jakieś dwieście mil, w związku z czym poleci z Columbus, położonego niedaleko Fort Benning, do Dothan w stanie Alabama - cywilnego portu lotniczego, położonego najbliżej Fort Rucker. Z lotniska w Dothan do Fort Rucker przewiezie go specjalny autobus wojskowy. Nie licząc obecności pułkownika Marksa, pobyt w Fort Knox miał tylko jedną dobrą stronę. Knox znajdowało się stosunkowo blisko Louisville, które - nawet jeśli nie było Brukselą- dysponowało przynajmniej porządnymi hotelami i miejscami, gdzie można było dobrze zjeść. O ile Jack był w stanie się zorientować, Columbus w stanie Georgia nic z tych rzeczy nie oferowało. I - jak zdążył zauważyć, kiedy pilot przelatywał nad miastem, rozpaczliwie starając się trafić w pas startowy lotniska - czegoś takiego nie było także w Dothan w Alabamie. Gdy Super DC-3 ustawiał się wreszcie skrzydłami równolegle do ziemi i gdy pilot w ostatniej chwili przypomniał sobie, że trzeba wypuścić podwozie, Jack wmawiał sobie, że musi wreszcie przestać narzekać. Przecież z drugiej strony mógł równie dobrze lądować teraz w San Francisco, skąd po doskonałym obiedzie, który zjadłby w wykwintnej restauracji, musiałby odlecieć prosto do Sajgonu. Nie wiedział, jakie plany miała wobec niego armia w Fort Rucker, nauczony doświadczeniem nie miał już jednak co do tego wielkich złudzeń. Miał natomiast pewność, że tutaj nikt nie będzie przynajmniej do niego strzelał.

Koła Super DC-3 dotknęły w końcu pasa; ogon przy lądowaniu był uniesiony trochę za wysoko. Samolot po zetknięciu z ziemią hamował tak długo, że na pewno czekała go wymiana hamulców. Wreszcie DC-3 pokołował do budynku terminalu, który bez wątpienia w dużej części służył wojsku. Obok wielu małych samolotów cywilnych stały już przed nim dwa wojskowe helikoptery, Hueye, czyli standardowe lekkie maszyny transportowe, oraz dwumiejscowy Sioux o plastikowej, przezroczystej osłonie kabiny. W chwili gdy samolot znieruchomiał, niemal wszyscy pasażerowie zerwali się z miejsc i zaczęli zbierać swoje ubrania i bagaże. Jack jednak pozostał na miejscu. Uważał, że długotrwałe doświadczenie w lotnictwie cywilnym dało mu przynajmniej taką naukę, że wystawanie w przejściu pomiędzy fotelami nie daje żadnej szansy na przyśpieszenie momentu opuszczenia samolotu. Pozostanie na miejscu i odczekanie, aż niecierpliwy tłum wyjdzie z maszyny, było znacznie lepszym rozwiązaniem. Popatrzył przez iluminator na Hueya, zastanawiając się, czy będzie miał kiedyś szansę, czymś takim polatać. Jack zakładał, że przydział do Centrum Lotnictwa Wojsk Lądowych oznacza, iż pułkownik Marx jednak coś dla niego zrobił. W przeciwnym wypadku przecież już teraz wsiadałby w San Francisco do samolotu czarterowego lecącego do Sajgonu, albo pan Finton czy pan Felter, ktokolwiek to był, do diabła, doprowadziliby do tego, że armia wysłałaby go w jakieś inne odległe miejsce. W czasie szkolenia podstawowego pewien zadowolony z siebie osobnik dawał Jackowi do zrozumienia, że po jego ukończeniu zostanie skierowany do Centrum Kontrwywiadu. I było całkiem prawdopodobne, że kiedy tylko rozpakuje się w Fort Rucker, otrzyma kolejne rozkazy nakazujące mu stawienie się właśnie w Centrum. Zmuszał się do pozytywnego myślenia i żył słabą nadzieją, że armia mu jednak odpuści i mimo wszystko pozwoli mu spędzić dwa lata służby wojskowej za sterami samolotu. Odwrócił spojrzenie od iluminatora i niespodziewanie jego wzrok spoczął na młodej kobiecie. Patrzyła na niego, jed-

nak gdy pochwyciła jego spojrzenie, natychmiast odwróciła oczy. Była piękna. Miała czarne włosy i fascynującątwarz. Jej delikatna skóra była lekko opalona. Szare, łagodne oczy emanowały inteligencją. Cudowne stworzenie. Delikatne. O absolutnie kształtnych, jędrnych piersiach. Stewardesa wreszcie przypomniała sobie, jak się otwiera drzwi dla pasażerów, i dziewczyna ruszyła do wyjścia. Po chwili zniknęła Jackowi z oczu. Zobaczył ją ponownie przez iluminator, jak zmierzała do terminalu. Szła równym krokiem, płynnie, a jej pośladki były takim samym dowodem boskiego geniuszu jak jej piersi. Jack w końcu wysiadł z samolotu i poszedł do terminalu. Rozglądał się za nią w punkcie odbioru bagażu, nigdzie jej jednak nie było. - Synu, jedziesz do Rucker? Jack odwrócił się; był to jeden z dwóch podpułkowników, którzy podróżowali tym samym samolotem co on. - Tak, sir. - Mamy wolne miejsce w Hueyu; możesz polecieć z nami, jeśli chcesz. - Tak, sir. Dziękuję bardzo. W helikopterze siedział już szef załogi w kosmicznym hełmie. Jack dotąd nie wiedział, że w Hueyach latają szefowie załogi. Jego nadzieja zaczęła rosnąć. Armia mogłaby przynajmniej pozwolić mu na objęcie takiej funkcji, nie odbierając mu dodatkowych dwóch lub trzech lat życia. Gdyby został szefem załogi i natrafił na przyjaznego pilota, istniała szansa, że ten - w geście braterstwa pomiędzy pilotami pozwoli mu od czasu do czasu zasiąść za sterami. Kiedy Jack usiadł na ławeczce z rurek aluminiowych, z naciągniętym nylonowym siedzeniem, rozległ się skowyt uruchamianego silnika i niemal natychmiast łopaty wirnika zaczęły się obracać. Słuch podpowiedział mu, że Huey ma silnik turbinowy, a nie tłokowy; o tym też wcześniej nie wiedział. Po chwili helikopter wzniósł się nad ziemię, zaledwie kilka stóp. Pilot od razu odwrócił go pod wiatr, opuścił nos i ruszył nad lotniskiem, nabierając prędkości. Po kilkunastu sekundach Huey był wysoko w powietrzu.

- Dokąd się udajesz? - Podpułkownik zwrócił się do Jacka. Jack wyciągnął rozkazy z wewnętrznej kieszeni munduru i podał je oficerowi. - To po drodze. - Moja żona będzie tam czekać. Podrzucimy cię. - Dziękuję, sir. Lot był bardzo krótki. Po chwili Huey wylądował na trawie pomiędzy pasem startowym a płytą postojową najwyraźniej bardzo zatłoczonego lotniska. Dookoła było tyle samolotów i helikopterów, że trudno je było zliczyć. Przy lotnisku wznosił się budynek kontroli lotów. Widniały na nim napisy LOTNISKO WOJSKOWE CAIRNS oraz WITAMY W CENTRUM LOTNICTWA WOJSK LĄDOWYCH. Żona podpułkownika przyjechała fordem kombi. Miała duże piersi, których brodawki prześwitywały przez sukienkę. Jack czuł, że od pewnego czasu cierpi na chroniczny brak seksu. To ta absolutna piękność, to cudowne stworzenie z samolotu sprawiło, że nabrał wręcz bolesnej ochoty na kobietę. Dobry seks był teraz dla niego najwyższym priorytetem. - To jest Zarząd - powiedział podpułkownik, wskazując na nowiutki, piętrowy betonowy budynek. - Tutaj będziesz pracował. Żołnierze stacjonują jednak w centralnej części fortu i sądzę, że to tam powinieneś się najpierw zgłosić. - Tak, sir - odparł Jack, chociaż nie miał zielonego pojęcia, o czym podpułkownik mówi. Przejechali przez małe miasteczko, które składało się jakby wyłącznie z parkingów dla ciężarówek, stacji benzynowych i sklepów wielobranżowych. Wreszcie przejechali przez bramę, nad którą widniał transparent: FORT RUC-KER, ALABAMA, SIEDZIBA NAJLEPSZEGO LOTNICTWA WOJSKOWEGO. Gdy ujechali następną milę, podpułkownik kazał Jackowi wysiąść przed świeżo pomalowanymi barakami, które jednak z pewnością pamiętały drugą wojnę światową. Kancelaria znajdowała się w budynku z napisem ZARZĄD

LOTNICTWA WOJSKOWEGO ARMII USA, DOWÓDZTWO. Sierżant z kancelarii popatrzył na Jacka odpowiednio, najwyraźniej jednak nie miał zamiaru odgrywać tak groźnego jak inni sierżanci z kancelarii, z którymi Jack miał do tej pory do czynienia. Posłał z Portetem jednego ze swoich podwładnych, żeby mu pomógł znaleźć właściwe miejsce w baraku i się zakwaterować. W porównaniu z zatłoczonymi salami o piętrowych łóżkach, ustawionych w odległości dwóch stóp od siebie, izba żołnierska, w której miał zamieszkać, wydawała się niemal opustoszała. W całym pomieszczeniu stało tylko osiem pojedynczych łóżek. Żołnierz zaczekał, aż Jack pościeli swoje, powiesi w szafie mundury, po czym zabrał go z powrotem do kancelarii. - Pułkownik McNair zaraz przyśle po ciebie samochód oznajmił sierżant. - Poinformowałem go, że się zgłosiłeś do służby. Chce z tobą porozmawiać. - Podał Jackowi niewielki kartonik. - Przepustka - wyjaśnił. - Przyda się, kiedy nie będziesz pełnił służby. Musisz się zameldować i wymeldować, ale możesz to robić przez telefon. Numer zapisałem na odwrocie. - Dziękuję. - Możesz poczekać na zewnątrz, jeśli chcesz. Przyjedzie po ciebie sztabowy chevrolet z mnóstwem anten. Jack wyszedł z kancelarii na główną drogę. Po jej drugiej stronie znajdował się, najwyraźniej nieużywany, pas startowy. Przy jednym z jego końców widać było mnóstwo sprzętu budowlanego. Jego ustawienie gwarantowało, że z pasa nie mógł korzystać żaden samolot. Po chwili zobaczył na drodze jaskrawoczerwonego mbg. Było to dokładnie takie samo auto, jakie dostarczył K.N. Swayerowi do Albertville. Jeszcze pamiętał jego słowa: „Czyż nie jest to najpiękniejsza maszynka na kołach, jaką kiedykolwiek widziałeś?" Uśmiechnął się. Kiedy wóz go mijał, Portet zobaczył, kto siedzi za kierownicą. Bogini z samolotu. Kobieta o najbardziej kształtnym tyłku.

Kiedy mgb zniknął w oddali, za plecami Jacka rozległ się dźwięk klaksonu. - To ty jesteś tym facetem, którego kazał mi przywieźć pułkownik McNair? Jack pokiwał głową. Przypomniał sobie, co sierżant powiedział mu o sztabowym chevrolecie z mnóstwem anten. Ten miał antenę lotniczą Collinsa na dachu i kilka innych pojedynczych, których nie potrafił rozpoznać. Zajął miejsce obok kierowcy, który zawiózł go z powrotem na lotnisko i wysadził przed betonowym budynkiem. Na nim także widniał napis: ZARZĄD LOTNICTWA WOJSKOWEGO ARMII USA. Zastanawiając się, co to za twór i kim jest pułkownik McNair, Jack otworzył szklane drzwi i wszedł do środka. Pułkownik John W. „Mac" McNair natychmiast regulaminowo odpowiedział na salut szeregowego Jacques'a Emi-le'a Porteta, lecz jeszcze długo trzymał go w postawie na baczność. Wreszcie wydał komendę „spocznij". McNair przypominał Jackowi koguta rasy bantam. Miał mniej więcej pięć stóp i pięć cali wzrostu, krótko ostrzyżone rude włosy i mnóstwo piegów na twarzy. - Cholernie zżera mnie ciekawość, Portet - powie dział. - Nauczyłem się jednak trzymać ją na wodzy. Puł kownik Sandy Felter jest moim starym przyjacielem, jak pewnie wiesz, a może nie wiesz, jednak nigdy nie mówi nikomu, włączając w to starych przyjaciół, ani jednego słowa, którego powiedzieć nie musi. Jack po raz pierwszy usłyszał, że Felter jest pułkownikiem. - Ale, do diabła z tym, i tak muszę cię popytać kontynuował pułkownik McNair. - Nie będziesz latał, ale właśnie skończyłeś szkołę spadochronową. Zechcesz mi to wyjaśnić? - Sir? - Proste pytanie - powiedział pułkownik McNair, niemal z sarkazmem. - Rozumiem, że nie chcesz być pilotem. Ale z twoich papierów wynika, że właśnie ukończyłeś szkołę spadochronową w Benning. Wynika z nich także, że

masz licencję na wielosilnikowe samoloty komunikacyjne. I, zgodnie z szyfrogramem, który przyszedł tu wczoraj, masz dostęp do materiałów ściśle tajnych, włączając w to materiały operacji Orzeł. Ja nawet nie mam zielonego pojęcia o operacji Orzeł. Ale znam ogólną i oczywistą zasadę, że ludzie z dostępem do materiałów ściśle tajnych nie stanowią zagrożenia dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Dlaczego więc nie jesteś ani oficerem, ani pilotem? - Sir, bardzo chciałbym latać - odparł Jack. - Ale po prostu nie chcę spędzić w wojsku czterech lat i kilku miesięcy. - Nie rozumiem. Jack wyjaśnił pułkownikowi, jak brzmią regulaminy w tej kwestii, tak jak sam je rozumiał. - Cholera jasna - westchnął McNair. - Nie wiedziałem o tym. - Nagle jakby go coś rozzłościło. Podniósł głos: Annie! W drzwiach stanęła ładna, posągowa blondynka z włosami spiętymi w kok. - Tak, sir? - Zbierz papiery tego młodego człowieka, a potem razem z adiutantem zastanówcie się, jaka jest możliwość bezpośredniego awansowania go na stopień oficerski albo przynajmniej na stopień chorążego. Wprost nie wierzę w to, co mi powiedział. To znaczy, wierzę mu, że mówi mi dokładnie to, co jemu powiedziano. Nie wierzę po prostu w informację, jaką go nakarmiono. - Tak, sir. - Jeśli tylko istnieje jakaś furtka, pani Caskey i adiutant na pewno ją znajdą - powiedział pułkownik McNair do Jacka. Tego jestem pewien. Jack był z kolei pewien, że pani Caskey i adiutant znajdą dokładnie to, co znalazł pułkownik Marx: że armia nie pozwoli mu pilotować samolotów, jeśli nie poświęci jej co najmniej czterech lat życia. Uważał jednak, że nie należy tego mówić głośno. - Tak, sir. - Cóż, zakładam, że pułkownik Felter powiedział ci, czego po tobie oczekujemy... - Nie, sir.

- Nie, sir? - powtórzył McNair z niedowierzaniem. - Nie, sir. - Cóż, powiem ci więc. Jeden z moich pilotów otrzymał dodatkowe zadanie wyszkolenia dwóch pilotów, którzy będą latać nad Kongiem. Nie mam pojęcia, dlaczego to jest sprawa tajna. Ale skoro masz dostęp do wiadomości ściśle tajnych, mogę ci o tym powiedzieć bez narażania się na żadne konsekwencje. Przyjechałeś tu, żeby pomóc mojemu człowiekowi, majorowi Pappy'emu Hodgesowi, szkolić tych pilotów. - Tak, sir. - Czy mogę w ciemno założyć, że masz jakiekolwiek doświadczenie z Douglasami DC-31 Albo R-4D? - Tak, sir - odparł Jack. - Wylatałem na nich łącznie kilkaset godzin. - Pewnie jako kapitan? - głos McNaira brzmiał oschle. - Około stu dziesięciu godzin jako kapitan. - Mamy tu parę takich samolotów. Dziwnym zrządzeniem losu i jeszcze jednym zrządzeniem losu, jeszcze dziwniejszym, chociaż szkoleni tutaj oficerowie uczą się głównie na L-23, pułkownik Felter bardzo chce, żeby sprawdzili się także na Albatrosach. Bez rozgłosu, tak mi powiedział. Jack milczał. - Cóż, nie chcę, żebyś zdradzał tajemnicę, do której zachowania, jak zakładam, zobowiązał cię pułkownik Felter. Mogę jednak chyba zaryzykować twierdzenie, że twoim zadaniem będzie pomaganie majorowi Hodgesowi w nauczeniu tych facetów, jak latać Albatrosem nad Kongiem? - Nie wiem, sir. - Przekażę pułkownikowi Felterowi, szeregowy, a muszę mu zameldować o twoim przybyciu, że nie chcesz puścić pary z ust. Cokolwiek planuje, znalazł sobie dobrego współpracownika. - Ja naprawdę nie wiem, dlaczego pułkownik Felter kazał mi tutaj przyjechać, sir. - Cóż, może powie ci Pappy Hodges - stwierdził pułkownik McNair z sarkazmem. - Może to jemu Felter zdradził tę tajemnicę? Na papierze masz skierowanie do majora Hodgesa jako szef załogi R-4D.

- Tak, sir. Jack był trochę zdezorientowany, słysząc, że major określa Albatrosa symbolem R4-D. W taki sposób marynarka określała DC-3. - Cóż, Portet, przejdź się więc do hangaru 104 i spytaj o majora Hodgesa. - Tak jest, sir. Sądząc, że jest już wolny, stanął na baczność i zasalutował, następnie wykonał w tył zwrot i skierował się ku drzwiom. - Portet! Jack się odwrócił. - Nie zrozum mnie źle - powiedział McNair. - Cokolwiek Felter każe ci robić, z pewnością jest to bardzo ważne. Doskonale o tym wiem. Jeżeli będziesz miał jakieś problemy, dzwoń do mnie. W dzień czy w nocy. Zrozumiałeś? - Tak. - Szeregowy Portet, witamy w Zarządzie Lotnictwa Wojskowego. Pułkownik McNair uśmiechnął się i dopiero wtedy machnął ręką, pozwalając Portetowi wyjść z gabinetu. Jack znalazł majora Elwooda „Pappy'ego" Hodgesa przed hangarem 104. Major obserwował, jak ciągnik holuje Albatrosa na zewnątrz. Rozpoznał go po naszywce z nazwiskiem na kurtce bardzo starego munduru pilota. Był opalony, łysiał, miał lekko wypukły brzuch i już dość dawno skończył czterdziestkę. Jack zasalutował i przedstawił się. - Rozumiem, że znasz te samoloty - powiedział major Hodges i skinął głową w kierunku Douglasów. - Tak, sir. - W tym konkretnym egzemplarzu właśnie zmieniliśmy lewy silnik. - Major miał na myśli ten, który wyjeżdżał z hangaru. Silnik jest starszy od ciebie. Mam zamiar odbyć lot testowy. Jeśli masz pojęcie o Douglasach, przygotuj go do oblotu. - Tak, sir. Jack rozpoznał w Hodgesie starego pilota; a wszystkich

starych pilotów podziwiał i rozumiał. Wykonał jego polecenie. Maszyna była stara, lecz dobrze utrzymana. - Mamy specjalną listę czynności przygotowujących do lotu - powiedział major Hodges. - Nie korzystałeś z niej, ale widzę, że niczego nie przeoczyłeś. Potrafisz kołować taką maszyną? - Tak, sir. Hodges kazał mu wsiąść na pokład. Jack włączył silniki i rozpoczął kołowanie w kierunku progu pasa startowego. Ojciec nauczył go, że kołowanie DC-3 jest trudniejsze niż latanie nim. Zawsze opowiadał, że umiejętności pilota Albatrosa rozpoznaje po tym, w jaki sposób prowadzi go na ziemi. I dobrze nauczył tego syna. Hodges najwyraźniej miał w tej sprawie identyczne zdanie jak Jean-Philippe Portet. - Kiedy pilotowałeś coś takiego po raz ostatni? - zapy tał major. - Jakieś cztery miesiące temu. Hodges odchrząknął. - Cairns, tu Siedem Dziewięć Zero u progu pasa startowego dwa osiem, gotowy do startu - powiedział Hodges do wieży. - Lot z widocznością, w okolicach lotniska. - Siedem Dziewięć Zero, jest godzina dziesięć po. Wysokościomierz dwa dziewięć dziewięć osiem. Wiatr słaby. Masz zgodę na start. Utrzymuj kurs dwieście osiemdziesiąt stopni. Zgłoś przejście przez trzy tysiące. - Siedem Dziewięć Zero, kołuję - powiedział Hodges i dał znak Jackowi, żeby wystartował. Kiedy znajdowali się na wysokości trzystu stóp, zgasł lewy silnik. - Cholera! - zawołał Jack. - Niech pan zgłosi sytuację awaryjną. Straciliśmy pieprzony silnik! Wystawił klapy i mocno nacisnął drążek, reagując na opór martwego silnika i starając się utrzymać jak największą wysokość przed skrętem w kierunku lotniska. Po chwili zerknął na tablicę kontrolną. - Nie ma alarmu pożarowego - powiedział. - I chyba nie ma pożaru. Czuje pan dym? - Żadnego dymu - odparł Hodges. - Przygotuj się do restartowania silnika.

W tym momencie Jack zorientował się, co zaszło. To Hodges po prostu wyłączył silnik. - Ty sukinsynu! - Latasz już od dawna - powiedział Hodges obojętnie. Felter mówił, że od bardzo dawna. Chciałem się zorientować, jakie to było latanie. - Kurwa! - Być może poślę cię w powietrze razem z tymi dwoma facetami, którzy mająlecieć do Konga. Musiałem wiedzieć, czy to będzie bezpieczne. - I wyłączenie silnika zaraz po starcie było testem? Przecież mógł pan nas obu zabić! - Wcale nie. Latam na tych maszynach od czterdziestego trzeciego. Doskonale wiem, co robić, kiedy nagle stanie silnik. A chciałem się dowiedzieć, czy ty także wiesz. Teraz mam pewność, że ktokolwiek uczył cię latać, był doskonałym nauczycielem. - Uczył mnie ojciec - powiedział Jack i pomyślał, że Hodges zrobił dokładnie to samo, co zrobiłby ojciec, gdyby chciał się przekonać, czy ma do czynienia z naprawdę dobrym pilotem. - Licencję pilota uzyskałem w wieku czternastu lat. - W takim razie ojciec był doskonałym nauczycielem. Teraz ty i ja mamy dwa priorytety. Po pierwsze, musimy zaktualizować mapy Konga, a po drugie, nauczyć tych dwóch, ile się da na temat tego kraju. Co uznajesz w tej sytuacji za najważniejsze? - Nauczenie ich nawigacji zliczeniowej - odparł Jack po chwili. - Na żadne pomoce nawigacyjne w Kongu lepiej nie liczyć. - A jaki samolot będzie lepszy, Twin-Bonanza czy Albatros! - Beech - odrzekł Jack po krótkim namyśle. - Inteligentny jesteś, Portet - stwierdził major. - Myślisz tak jak ja. To dobrze. A teraz przekonajmy się, czy znajdziesz drogę do domu. Kiedy Jack kołował na płytę postojową, Hodges się odezwał: - Dziwię się, że nasi przełożeni po prostu nie zrobią cię

pilotem i nie poślą do Konga, ale w armii jestem już tak długo i tak długo mam do czynienia z Sandym Felterem, że nie zadaję zbyt wielu pytań. - Pułkownik Felter chciał tak zrobić - odarł Jack. Wytłumaczyłem mu jednak, dlaczego nie mogę udać się do Konga w mundurze. - Dlaczego nie? A może to jest właśnie to pytanie, którego nie powinienem ci zadawać? - Trafił pan w sedno, majorze. - Felter powiedział mi, że twój ojciec prowadzi małą linię lotniczą w byłym Kongu Belgijskim. Ma dwa samoloty C-46i C-47. Powiedział mi też, że oświadczyłeś biskupowi, iż boisz się o swoją rodzinę. Gdybyś zjawił się w Kongu w mundurze, miejscowi mogliby poćwiartować twoich bliskich maczetami. - Biskupowi? - Finton - wyjaśnił Hodges. - Jest biskupem, nie żartuję, u mormonów. - Aha. Jack zatrzymał samolot na płycie postojowej i wyłączył silniki. - Synu, pozwól, że powiem ci coś o Felterze - znowu odezwał się Hodges. - Przez całe lata wykonywałem dla niego różne dziwne zadania. Trzeba robić to, co on każe, trzymać gębę na kłódkę, a on nie pozwoli swojego człowieka skrzywdzić. Jeśli o mnie chodzi, już trzykrotnie chcieli mnie zredukować... - Nie rozumiem, co to znaczy. - Redukcja stanu sił zbrojnych. Dziękujemy za oddaną służbę, ale teraz spieprzaj i już nie wracaj. Trzykrotnie chcieli mnie tak załatwić. A ja za każdym razem dzwoniłem do pułkownika Feltera i za każdym razem cofano decyzję o zredukowaniu mojej skromnej osoby. - Ale chyba ma już pan niewiele czasu do emerytury? - Pierwszym zajęciem, jakie miałem w wojsku, było wywożenie gnoju po artylerii konnej - powiedział Pappy. Zrosłem się z wojskiem. Co, do cholery, robiłbym, gdybym teraz odszedł na emeryturę? Jestem za stary, żeby latać w liniach lotniczych. Do diabła, jestem za stary nawet do

Air America. Gdybym odszedł na emeryturę, już tylko z łaski ktoś pozwalałby mi czasem popilotować samolot. - Rozumiem. - Najważniejszą rzeczą, jaką musisz zapamiętać, jest to, że teraz pracujesz dla Feltera. Milcz, nie nadużywaj alkoholu, wykonuj to, co on ci każe, a on o ciebie zadba. Coś spieprzysz, głównie przez za długi język, a wylądujesz na Grenlandii albo w innym miejscu, gdzie pozostanie ci jedynie liczenie kostek lodu. - Doceniam pańskie rady, majorze. Bardzo dziękuję. - A w twoim wypadku możesz wylądować po prostu w Kongu. Felter jest takim człowiekiem, który bardzo nie lubi, kiedy ktoś go lekceważy.

VIII 1 Ozark, Alabama 4 kwietnia 1964

Szeregowy Jacques Emile Portet z Sekcji Operacji Lotniczych Zarządu Lotnictwa Wojskowego Armii, ubrany w jedyne cywilne rzeczy, jakimi dysponował, czyli w znoszoną tweedową marynarkę, spodnie i koszulę z krawatem, udał się do Ozark, żeby kupić samochód. Rozum podpowiadał mu, że spędzi w Fort Rucker trochę czasu, a prawdopodobnie nawet cały czas, przez jaki będzie musiał pozostawać w wojsku. Uważał też, że pułkownik Felter prawdopodobnie doszedł do wniosku, iż zmuszanie go do wyjazdu do Konga spowoduje więcej problemów, niż to jest warte. A on w sumie mógł tutaj robić to samo co w Kongu. Wszystkie zasady wyjaśnił mu major Pappy Hodges. Jeśli Jack będzie się starał być jak najbardziej użyteczny i jeśli będzie trzymał buzię na kłódkę, Felter otoczy go opieką... I właśnie to zamierzał, a opieka już się zaczęła. Rano zatelefonował do niego sierżant i powiedział, że od tej

chwili Jack musi pozostawać w gotowości do natychmiastowej służby przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Początkowo zabrzmiało to dość groźnie, ale sierżant zaraz wyjaśnił, że chodzi o to, by pozostawał przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu gotowy do natychmiastowego zareagowania na każde wezwanie majora Hodgesa. Ze względu na konieczność pozostawania w tej gotowości został zwolniony od normalnych „obowiązków kompanijnych", wymaganych od szeregowców. Nie musiał się zgłaszać na apele, nie musiał sprzątać rejonu zakwaterowania i w ogóle nie musiał nic robić. Sierżant powiedział mu też, że od poprzedniego dnia znajduje się na liście pilotów, w związku z czym przysługuje mu podwyższony żołd. Kiedy wyszedł z kancelarii, zatelefonował do kwatery majora Hodgesa. - Sierżant powiedział mi, że mam być gotowy do zameldowania się u pana przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pomyślałem, że dobrze będzie zapytać pana majora, co to znaczy. - Życzę ci miłego weekendu, Jack. A jeśli nie potrafisz utrzymać fiuta w rozporku, to masz okazję, żeby trochę pobrykać - odpowiedział mu Hodges. - Widzimy się w poniedziałek o ósmej rano w hangarze. Ponieważ wojsko prawie nie utrzymywało regularnej komunikacji ze światem zewnętrznym - codziennie tylko kilka autobusów jeździło do Dothan, Ozark i Enterprise -Jack miał dwie opcje. Mógł cały wolny czas spędzać w ogólnym centrum rekreacyjnym dla szeregowych, grać w coś w hali sportowej albo pić i jeść w wojskowym barze prze-kąskowym. Ale mógł też kupić samochód i zabawiać się w podrywanie dziewczyn. Poza tym samochód przydatny był także na terenie jednostki, chociażby do szybkiego przemieszczania się z budynku Zarządu na lotnisko. Na szczęście pieniądze nie stanowiły dla niego problemu. Zanim wyjechał z Leopoldville sprzedał Enricowi de la Santiago volkswagena. Rico był w stanie go kupić za pieniądze, które oszczędzał z pensji w Air Simba. Płacił za samochód w tygodniowych ratach.

Hanni co tydzień pisała do Jacka listy, informując go, że Rico regularnie spłaca dług. Napisała mu też, że w końcu udało się sfinalizować sprzedaż posiadłości dziadka. Załączyła kopię bankowego dowodu wpłaty na konto Jacka, pisząc, że nie zgadza się z jego ojcem, który przewidywał, iż syn prawdopodobnie przez trzy tygodnie wszystko przepije albo wyda na kobiety. Kopia dowodu wpłaty była dla Jacka szokiem. Widniała na nim kwota 96 545 dolarów, dziesięciokrotnie wyższa, niż się spodziewał. Kiedy tylko ją otrzymał, zatelefonował do ojca z poczty w Knox (z zachowania telefonistki wnioskował, że jest to pierwsze w historii połączenie do Leopold-ville w Republice Konga, płatne przez odbiorcę rozmowy) i zaproponował, że przekaże mu te pieniądze. W końcu Air Simba była w dziewięćdziesięciu procentach zadłużona w Barclays Bank. Ojciec nie chciał przyjąć pieniędzy („A może splajtujemy, kto wie?"), w końcu jednak zgodził się pożyczyć dla firmy siedemdziesiąt pięć tysięcy. Nawet wtedy Jackowi pozostawało jeszcze więcej pieniędzy, niż miał kiedykolwiek w życiu, i mile łechtała go myśl, że jeśli będzie chciał, może pójść do salonu Forda i kupić - za gotówkę — na przykład czerwony kabriolet, prosto z wystawy. Oczywiście nie miał takiego zamiaru. Jack dumny był ze swojego podejścia do samochodów; był przekonany, że tylko głupcy jeżdżą samochodami więcej, niż muszą. Zadaniem każdego auta jest przewożenie ludzkiego ciała z punktu A do punktu B w przyzwoitych warunkach i w miarę bezawaryjne funkcjonowanie. Zdaniem Jacka zadania te najlepiej wypełniały volkswageny. Dowodem na to był fakt, że volkswagen, którego sprzedał Ricowi, był tani, porządny i niezawodny. Jack sprzedał go za taką kwotę, jaką za niego zapłacił. Teraz postanowił kupić sobie kolejnego używanego volkswagena. Ta godna uznania determinacja, ów dowód, że jest dojrzały i wolny od próżności swoich rówieśników, trwała jeszcze około dziewięćdziesięciu sekund od chwili, w której wszedł w Ozark do salonu handlującego używanymi fordami.

Niczym ćma do świeczki, nieuchronnie zbliżał się do czegoś, co było absolutną antytezą jego mądrej i konserwatywnej filozofii samochodowej. Była to najpiękniejsza rzecz, jaką widział w życiu. No, może z wyjątkiem pośladków szarookiej dziewczyny z samolotu. Tą najpiękniejszą rzeczą był jaguar xke coupé, olśniewająco czerwony, z czerwoną skórzaną tapicerką i ze stalowymi felgami. Na nieskazitelnie czystej, oprawionej w chromowe ramy przedniej szybie ktoś napisał białym czyścikiem do butów: „Okazja! Tylko 3000 dolarów!" Jack szybko uczynił coś, co w zaistniałych okolicznościach mógł uczynić ktoś o jego rozwadze i rozsądku. Szybko wybiegł z salonu. Kilka minut później znalazł się przed First National Bank of Ozark. Nagle zdał sobie sprawę, że jeśli zamierza kupić miłego, niewielkiego używanego volkswagena, musi przecież za niego zapłacić. A nie przypuszczał, by mógł to zrobić, przedstawiając czek wystawiony przez oddział Barclays Bank znajdujący się przy Avenue Baudouin numer 1010 w Leopoldville w Demokratycznej Republice Konga. Był to drobny problem, którego rozwiązywanie już przećwiczył. Oddział Barclays znajdował się w Nowym Jorku. Można w nim było telefonicznie potwierdzić czek. Gdy Jack otwierał pierwsze konto w Barclays, ojciec ostrzegł go, że bank stosuje jedną prostą zasadę: wypisz chociaż jeden czek bez pokrycia, a wylecisz na pysk. Jednak do tego momentu Barclays wypłacał klientowi każdą żądaną sumę i bez problemów ręczył za wszystkie jego zobowiązania. Mógł więc otworzyć konto tutaj, w Ozark, i przelać na nie dość pieniędzy, żeby wystarczyły na dobrego używanego volkswagena. Wszedł do środka i zaczął przeglądać zawartość portfela. Znalazł nie tylko numer Barclays w Nowym Jorku, ale także nazwisko faceta, który potwierdzał jego czeki w przeszłości. Dziesięć tysięcy lat temu, kiedy był z ojcem w San Antonio w Teksasie i kiedy w jakimś zapomnianym kącie hurtowni Aero Services natknęli się na trzy nowiutkie silniki Wrighta - R1830-92 Twin Wasp - a ludzie z Aero

Services nie chcieli słyszeć o czeku z Barclays, skontaktowali się z oddziałem w Nowym Jorku. Pracownik banku powiedział do bankiera w Teksasie jakieś magiczne słowa i to wystarczyło, żeby dostali gotówkę. Postanowił, że załatwi to natychmiast, będzie przecież potrzebował więcej pieniędzy, niż kosztuje dobry używany volkswagen. Wypisał czek na piętnaście tysięcy dolarów, pozostawiając wolne miejsce w polu beneficjenta i podszedł do najbliższej kasy. - Tak, sir? Szeregowy Jacques Emile Portet nie odpowiedział. Zamurowało go. Po drugiej stronie kontuaru siedziała dziewczyna z samolotu. Miała inteligentne oczy, prześliczną twarz i była oczywiście nieskazitelnie zbudowana. Miała na sobie białą bluzeczkę, przez którą mógł dostrzec białe koronki jej halki. Poczuł zapach perfum. - W czym mogę panu pomóc? - Chciałbym porozmawiać z którymś z urzędników na temat otwarcia konta. Z jego głosem coś było nie w porządku. Z gardła wydobywał się skrzekliwy szept. - Jakiego rodzaju konto ma pan na myśli? - Czekowe - zaskrzeczał Jack i odchrząknął. - Chciałbym otworzyć konto czekowe. Ostatnie słowa wypowiedział z kolei bardzo głośno, jakby chciał, żeby wszyscy ludzie przebywający w banku go usłyszeli. - Mogę się tym zająć - oznajmiła dziewczyna. Podała mu kilka druków i długopis. Jack wypełnił druki, nie patrząc na dziewczynę, zdołał jednak zauważyć, że ma długie, smukłe palce, śliczną białą skórę, a jej doskonale wymanikiurowane paznokcie pokrywa bezbarwny lakier. Zanim znów się odezwał, zrobił wszystko, żeby zapanować nad własnym głosem. - Dam pani czek z mojego banku w Leopoldville - po wiedział. -1 numer pracownika z Barclays Bank w Nowym Jorku, który potwierdzi ten czek.

Dziewczyna popatrzyła na czek, po czym zawołała: - Panie Medgeley! Zechce pan do mnie podejść? Medgeley miał wygląd typowego bankiera po trzydziestce, kupującego garnitury na dorocznych wyprzedażach. Jackowi nie spodobał się uśmiech, który pojawił się na twarzy drania o ziemistej cerze, gdy rzucił przelotne spojrzenie na dekolt miłej dziewczyny z okienka. - Tak, panno Bellmon? W czym mogę pomóc? Ten dżentelmen życzy sobie otworzyć konto. Podała Medgeleyowi formularze, wypełnione przez Jac ka, i czek. Nazywa się Bellmon, pomyślał Jack. To już wiem. Ale jak ma na imię? Po chwili Medgeley odezwał się z oburzeniem. - Nie wpisano nazwy beneficjenta. - Uważniej przyjrzał się czekowi. - Kapitanie Portet - powiedział - chyba pan rozumie, że potrzeba nam trochę czasu, żebyśmy mogli uznać ten czek? - Proszę, tutaj mam nazwisko i numer telefonu urzędnika z Barclays Bank w Nowym Jorku. Proszę do niego zadzwonić. Zapłacę za rozmowę. On potwierdzi czek - odparł Jack i dodał: - Jestem szeregowym, a nie kapitanem. - I to jest pański czek? Widzę wyraźnie: kapitan J.E. Portet - stwierdził Medgeley. - Ja... Zanim zostałem wcielony do wojska, pracowałem w linii lotniczej. Stąd to słowo „kapitan". Medgeley popatrzył na niego podejrzliwie. - Sam nie wiem, co z tym zrobić. To jest raczej dość niezwykła sprawa. Innymi słowy, pieprzony bubek uważał, że to jakaś przewałka. - To niech przyjdzie tutaj ktoś, kto będzie wiedział powiedział Jack. - Kto jest tutaj szefem? - Ja. - W tonie mężczyzny brzmiała urażona godność. - Niech mi pan więc przyprowadzi kogoś ważniejszego. Może wiceprezesa? Za późno ugryzł się w język. Teraz dziewczyna pomyśli, że jest jakimś wariatem! Ale kiedy ukradkiem na nią zerknął, dostrzegł w jej oczach rozbawienie.

- Chwileczkę - powiedział Medgeley i odmaszerował, zabrawszy czek i formularze. Wrócił po minucie, ze złością na twarzy, za to bez czeku i bez formularzy. - Pan Brewer będzie z panem rozmawiał. I z panią także, pani Bellmon. W gabinecie. Dziewczyna uśmiechnęła się i wskazała Jackowi biuro za ścianką ze szkła. W drzwiach stał już elegancko ubrany mężczyzna. Kiedy dostrzegł, że Jack na niego patrzy, uśmiechnął się i gestem poprosił go, żeby się zbliżył. Jack popatrzył na dziewczynę, która wyszła zza kontuaru. - Nazywam się Arnold Brewer. Bankier podał Jackowi rękę. - I, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, panie Portet, wspólnie nauczymy pannę Bellmon, jak się rozwiązuje sprawy podobne do pańskiej. Właśnie do nas idzie. Dziewczyna weszła do gabinetu. - Patrz, jak to się robi, Marjorie - rzekł Brewer. - Jeśli się tego nauczysz, nie będziesz musiała w przyszłości nie pokoić pana Medgeleya. Marjorie. Dziewczyna nazywa się Marjorie Bellmon. Ślicznie! - Rozumiem - odparła i usiadła na jednym z obitych skórą foteli. Jack pomyślał, że uczyniła to z nadzwyczajną gracją. - Po pierwsze, Marjorie, potrzebny jest dowód tożsa mości. Z fotografią. Legitymacja wojskowa będzie w tym wypadku w sam raz. Jack wręczył Brewerowi legitymację. Marjorie Bellmon popatrzyła na niego. Przez bardzo krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały i Jack poczuł, że jego serce zaczęło bić jak oszalałe. - Następnie porównujesz podpis na czeku z podpisem, który jest na legitymacji - kontynuował Brewer. - Kiedy uznasz, że oba podpisy złożyła ta sama osoba, przechodzisz do następnego kroku. Jeśli będziesz miała wątpliwości, kontaktujesz się z przełożonym. - Tak, proszę pana. - Następny krok i tak wymaga rozmowy z przełożonym.

Jego zgody wymaga każde potwierdzenie telefoniczne. Rozumiesz? - Tak. Brewer wybrał numer i przez chwilę z kimś rozmawiał. Nie trwała długo. - Mój rozmówca powiedział, że pański czek, panie Por-tet, jest autentyczny jak złoto, że jest pan uznanym klientem Barclays Bank i że mam panu przekazać pozdrowienia. Brewer złożył parafki na wszystkich formularzach. -Wszystko załatwione, panie Portet - powiedział. - Od tej chwili jest pan klientem First National Bank. Serdecznie witamy. - I mogę już korzystać z tych pieniędzy? Od razu? - Oczywiście. Marjorie wystawi panu kilka tymczasowych czeków, a pozostałe prześlemy pocztą. Na poczekaniu wydrukowano na kilku czekach numer konta oraz nazwisko Jacka. Odbyło się to tak szybko, że nie zdążył wymyślić żadnego sposobu na zaproszenie Marjorie Bellmon na randkę. Nie zdołał nawet wykrztusić ani jednego słowa, które chociaż trochę zbliżyłoby go do realizacji tego marzenia. Wkrótce stał sam na chodniku przed bankiem i rozpamiętywał cudowny dotyk jej dłoni, którą podała mu na do widzenia. Marjorie Bellmon z pewnością nie jest dziewczyną, rozmyślał, na której można by wywrzeć wrażenie przedmiotami materialnymi, takimi jak chociażby rzucający się w oczy samochód. Ale, z drugiej strony, czuł, że musi spróbować, był naprawdę zdesperowany... Godzinę po wyjściu z banku Jack wrócił do niego, siedząc za kierownicą własnego jaguara. Zebrał w sobie całą odwagę i podszedł prosto do Marjorie. Na jego widok dziewczyna uśmiechnęła się. - Zapomniał pan czegoś? - Zje pani ze mną kolację? Marjorie Bellmon zdziwiła się, usłyszawszy własny głos: - Tak. - Cudownie! W ostatniej chwili przypomniał sobie, że przecież nie

ustalił godziny ani miejsca spotkania. Wrócił do okienka, a ona jeszcze raz się do niego uśmiechnęła. Na ten widok jego serce znowu zaczęło walić jak młotem. - Parking za bankiem, o godzinie osiemnastej piętnaście powiedziała spokojnie Marjorie Bellmon.

2 Kwatera numer 1 Centrum Lotnictwa Wojsk Lądowych Fort Rucker, Alabama 4 kwietnia 1964, 17.55

Gdyby generał major Robert F. Bellmon miał zrobić listę rzeczy, których najbardziej nie lubił jako dowódca Fort Rucker i Centrum Lotnictwa Wojsk Lądowych, na pierwszym miejscu wpisałby Kwaterę numer 1. Była to największa kwatera rodzinna wybudowana od czasu, kiedy Fort Rucker przemianowano na stałąjednost-kę (w odróżnieniu od wcześniejszego Camp Rucker, który był jednostką tymczasową). W założeniu dom miał być elegancki, gdyż miał w nim w końcu mieszkać generał. Jednak w porównaniu z kwaterami generałów dowodzących w fortach Bragg (wojska powietrznodesantowe), Knox (wojska pancerne) i Benning (piechota), można go było określić jako ruderę. A generał Bellmon musiał w nim mieszkać. Dom został bowiem wzniesiony na podstawie decyzji Kongresu Stanów Zjednoczonych dla generała dowodzącego Fort Rucker i właśnie on był tym generałem. Już wcześniej stacjonował w Fort Rucker, w czasie kiedy otrzymał awans na pułkownika. Bellmonowie mieszkali wtedy w porządnym rodzinnym domu w Ozark, w rezydencji godnej ich pozycji, stojącej przy głównej ulicy miasta. Dom był drogi, ale było ich na niego stać. Bellmonowie lubili wygodę. Służyli w armii już od czterech pokoleń, a piąte pokolenie miał reprezentować Bob junior po ukończeniu West Point. Zawsze byli oszczędni i rozsądnie inwestowali pieniądze. Żoną Bellmona była

Barbara z domu Waterford, córka generała majora Porky'e-go Waterforda, którego rodzina miała swego czasu pięć tysięcy akrów ziemi wokół Carmel w Kalifornii, zanim sprzedała posiadłość za doskonałą cenę, zostawiając sobie zaledwie 120 akrów wzdłuż plaży. Dochody Bellmona z rozważnych inwestycji znacznie przekraczały jego wojskową pensję. I musiał mieszkać w tym domu jak jakiś cholerny domokrążca. W domu, w którym dwie osoby nie mogły się porządnie wykąpać, jedna po drugiej, bo nie wystarczało ciepłej wody. Generał Bellmon wrócił właśnie do domu po długim locie, przepocony, i bardzo chciał wziąć gorący prysznic. Tymczasem córka wyprzedziła go i wykorzystała cały zapas ciepłej wody. Do diabła z domem, w którym mężczyzna o jego pozycji nie mógł w dowolnej chwili sobie pozwolić na czystą przyjemność, a czasami zwyczajną konieczność wzięcia gorącego prysznica. Generał major Robert F. Bellmon siedział w szlafroku na kanapie w zbyt małym salonie, kiedy weszły jego żona i córka, każda innymi drzwiami. - Ładnie wyglądasz - powiedział generał do córki. - Dziękuję — odparła Marjorie i dygnęła przed nim. - Ważna randka? - zapytała Barbara Bellmon. - Nie wiem. Być może. - Johnny Oliver? - zapytał Bellmon. - Nie. Oczywiście, że nie. - A więc kto? - szybko zapytała Barbara, żeby uciszyć męża. - Niejaki Portet. Bardzo przystojny. - Gdzie go poznałaś? - Stałam sobie pod latarnią i wymachiwałam torebką. A on podszedł do mnie i się przedstawił. - W banku? - zapytała jej matka z uśmiechem. Marjorie pokiwała głową. - Miejscowy? - chciał wiedzieć generał. - Nie. Jest w wojsku. Oblicze jej ojca pojaśniało. - Portet, mówisz?

- Myślę, że go nie znasz, tato. Jest szeregowcem w Zarządzie Lotnictwa. - Rozumiem. - Rozumiem - powtórzyła Marjorie, przedrzeźniając ojca powiedział tato, starając się ukryć rozczarowanie. Barbara Bellmon się roześmiała, a mąż posłał jej karcące spojrzenie. - Cóż, podziwiam odwagę tego chłopaka - stwierdziła. Większość szeregowców unika generalskich córek... jak trędowatych. - Uważasz, że umawianie się z szeregowcem to dobry pomysł, kochanie? - Tato, nie bądź takim snobem. A poza tym to słodki chłopak. Był pilotem linii lotniczej w Kongu. I jeździ czerwonym jaguarem z opuszczanym dachem. Bardzo mi przypomina wujka Craiga. Tym razem Barbara zaśmiała się głośno. - Co ci się nie podoba w wujku Craigu? - zapytała Marjorie z oburzeniem, ale zaraz sobie przypomniała i zaczerwieniła się. - Zawsze mówicie, że wujek Craig to nieodpowiedzialny podrywacz, ale ja w to nie wierzę. Poza tym Portet na pewno taki nie jest. - Ja też nigdy w to nie wierzyłam. Poza tym nigdy się o mnie nie starał - rzekła Barbara. - Zatem jesteś członkinią niewielkiej, starannie wyselekcjonowanej grupy - stwierdził jej mąż. - Muszę już iść - powiedziała Marjorie. - Nie chcę się spóźnić. - To on tutaj nie przyjedzie? - zdziwił się generał. - Zamierzam się z nim spotkać w banku. - Dlaczego nie tutaj? - Ponieważ nie wie, kim jest mój ojciec, a ja nie chcę go przestraszyć - odparła Marjorie i wyszła. Barbara Bellmon odczekała, aż usłyszy warkot (niczym odgłos spalinowej kosiarki do trawy) odjeżdżającego samochodu Marjorie, po czym odezwała się do męża: - Nie zrobisz tego, dobrze? - Czego nie zrobię?

- Nie zadzwonisz do Maca McNaira w Zarządzie, żeby sprawdzić tego chłopaka. Czytam w twoich myślach. - Pilot linii lotniczej z Konga? - generał powtórzył słowa córki. - Nie uważasz, że to trochę naciągana historia? - Po pierwsze, nie doceniasz swojej córki. A po drugie, wcale nie to cię martwi. Zdenerwowały cię raczej słowa, że chłopak przypomina jej Craiga i jeździ czerwonym jaguarem. - Kobiety, a zwłaszcza młode dziewczęta, nigdy nie są bezpieczne, gdy w pobliżu przebywa Craig. - Wcale nie, Bob. Już ci to kiedyś mówiłam, a ty mi nie uwierzyłeś. Kobiety są przy Craigu tak bezpieczne jak na kolanach swoich ojców. Chyba że swędzi je pod majtkami. Craig rzadko im odmawia, czasami nie odmawia, kiedy naprawdę powinien, przyznaję. Postawię jednak moje ostatnie pieniądze, że żadna kobieta nie musiała mu mówić „nie" więcej niż jeden raz. - My nie robimy zakładów, rozmawiamy o naszej córce. - Wiesz co? Sprawię, że chwilowo zapomnisz o tym problemie, zanim oboje się zdenerwujemy. - A niby jak chcesz to zrobić? Barbara przyjęła na chwilę kuszącą pozę, po czym pochyliła się nad nim. - Weź prysznic - wyszeptała. - A ja w tym czasie coś wymyślę.

3 Ozark Café Courthouse Square Ozark, Alabama 4 kwietnia 1964, 18.05

Jack Portet, w nowiutkiej sportowej marynarce i nowych spodniach, oraz Marjorie Bellmon, siedzieli na plastikowych fotelikach po przeciwnych stronach kwadratowego stolika, pijąc kawę z porcelanowych kubków. Na stoliku leżała róża. Kiedy Marjorie wysiadła z auta, Jack wręczył jej dziesięć róż na długich łodygach.

Okropnie się bał, że trochę przesadził z tymi różami. Wiedział, że ma cholerny talent do popełniania takich pomyłek, kiedy mu na czymś naprawdę zależało. - Nie powinieneś był tego robić - powiedziała Marjo-rie. — Prawie cię nie znam. - Właśnie to chcę zmienić. Przez chwilę patrzyła mu w oczy, po czym odwróciła głowę. - Dokąd chcesz pójść? - zapytał Jack. - Tam - odparła Marjorie, wskazując na Ozark Café. - Ależ to jest fatalne miejsce! - wykrzyknął Jack. Właśnie stamtąd wyszedłem. Nawet kawa jest beznadziejna. - Ale ja mimo to tam właśnie chcę pójść - upierała się Marjorie, trochę opryskliwie. Wyciągnęła jedną różę z bukietu, a resztę położyła na przednim siedzeniu samochodu. Kiedy podeszła kelnerka z kartą, Marjorie powiedziała do niej: - Nie, dzięki. Nie jestem głodna. Poproszę jedynie kawę. - Myślałem, że zjemy kolację. - Mam ochotę tylko na kawę - powtórzyła stanowczo. - Jedną kawę - zamówił Jack. - A ty nie wypijesz? - Siedziałem tu przez dwie godziny i piłem kawę. Marjorie napotkała wzrok Jacka i zaskoczyła ją jej własna reakcja na spojrzenie chłopaka. Zrobiło się jej przykro. Zraniła go albo rozzłościła, a przecież wcale nie miała takiego zamiaru. - Chciałam najpierw porozmawiać, zanim gdzieś pójdziemy - wyjaśniła. - A więc jeszcze gdzieś pójdziemy? Nie spędzimy naszego wieczoru w mieście po prostu w Ozark Café? Marjorie uśmiechnęła się, a potem zachichotała. - Uważam, że samotny żołnierz, daleko od domu, najbardziej pragnie domowego jedzenia. - Ten żołnierz myśli raczej o jakiejś słabo oświetlonej sali restauracyjnej ze świeczkami na stole i skrzypkiem grającym węgierskie piosenki miłosne. - A tymczasem dostanie domowe jedzenie.

- Założę się, że masz psa, młodszego brata i tak dalej. - Tak - odparła Marjorie. - Ale nie zabiorę cię do domu. Mam przyjaciółkę, a ona ma piękny dom w tym mieście i właśnie tam się udamy. - Założę się, że przyjaciółka jest brzydka albo gruba, albo i to, i to. To już uświęcona tradycja, że piękne dziewczyny mają albo brzydkie, albo grube, albo brzydkie i grube przyjaciółki. - Dziękuje ci za komplement. I za róże. Ale się mylisz. Moja przyjaciółka jest bardzo ładna. - I będziemy grać w scrabble albo coś takiego? - Chciałabym ci powiedzieć o Geoffie, jej mężu, zanim tam pójdziemy. - Och? - To jest naprawdę miły facet. Bardzo go lubię. - Ale? - Po pierwsze, jest oficerem... - Po drugie ma ochotę spędzić sympatyczny wieczór w towarzystwie rekruta? - On sam był rekrutem. Nie zgrywaj snoba. - Dobrze. - I jest bardzo bogaty. - To bardzo miłe, ale co z tego? - Nic. Po prostu chciałam cię ostrzec, zanim tam pójdziemy. - Nie mam nic przeciwko bogatym ludziom. Zawsze mam nadzieję, że część ich bogactwa spadnie na mnie. -Kiedy Marjorie się uśmiechnęła, zapytał ją: - Ty też jesteś bogata? - Mój ojciec jest żołnierzem. - Oficerem, bez wątpienia? A co sądzi o twoim spotkaniu z szeregowcem? - Prawdę mówiąc, nie jest zachwycony - przyznała po chwili. Będzie się musiał przyzwyczaić, kiedy się pobierzemy. Zaskoczona popatrzyła mu w oczy. Było w nich coś wię cej niż zadowolenie z udanego żartu. - Mój Boże! - westchnęła cicho i wstała. - Zapłać za kawę - zarządziła i szybko wyszła z restauracji.

Wsiedli do jaguara i Marjorie poprowadziła Jacka w kierunku jakiegoś osiedla, a potem dużego domu otoczonego szerokim trawnikiem, stojącego sto stóp od ulicy. - Zatrzymaj się na podjeździe - rozkazała. W zatoczce na podjeździe stały już dwa samochody, oldsmobile kombi i volkswagen, oba nowiutkie, z niebieskimi oficerskimi tablicami rejestracyjnymi z Fort Rucker. Zanim zdołali wysiąść, z domu wyszedł Geoff Craig. - Wiedziałem! Wiedziałem! — wykrzyknął. - Ursula! Chodź zobacz, co mi zrobiłaś! Ursula Craig, ze ścierką w ręce i zatroskaną twarzą, także wyszła z domu. - Popatrz! - powiedział Geoff, wskazując na jaguara. Mówiłem ci, że jeśli będę się długo zastanawiał, jakiś su kinsyn sprzątnie mi go sprzed nosa. Ursula pokręciła głową i ucałowała Marjorie. - Jak się masz? - odezwała się do Jacka, podając mu rękę. Cieszę się, że przyjechałeś. Będziesz musiał wybaczyć zachowanie mojego męża. Czasami zachowuje się jak pięcioletni dzieciak. Sind Sie Deutsch, gnädige Frau? - zapytał Jack, rozpoznawszy jej akcent. - Ja - odparła Ursula z uśmiechem, zadowolona. -Und Sie? - Nein, ich bin Amerikaner, aber meine Stiefmutter ist eine Hamburgerin. - Chryste! - jęknął Geoff. -1 w dodatku będę mogli się porozumiewać za naszymi plecami. Uśmiechnął się do Jacka i wyciągnął do niego rękę. - Jestem Geoff Craig - powiedział. - I naprawdę się cieszę, że cię widzę, mimo że gwizdnąłeś mi to cacko sprzed nosa. W stosunku do kolegów, których Marjorie tutaj czasem przyprowadza, stanowisz wielki postęp. - Niby dlaczego? - zapytał Jack. Od razu polubił Geoffa Craiga, mimo że ten był oficerem. - Po pierwsze, masz dość gustu, żeby kupić coś takiego. Geoff wskazał na jaguara. -A po drugie, raczej nie będziesz chciał spędzić wieczoru na rozmowach o cholernym wojsku i wspaniałych dniach, spędzonych w Hudson High.

- Hudson High? - zdziwił się Jack. - Cudownie! - zawołał Geoff. — On nawet nie wie, co to takiego. Hudson High to określenie dla West Point, używane przez niepoprawnych krytykantów. Objął Jacka ramieniem i wprowadził go do domu. - Muszę cię spić - oświadczył. - Potem namówię cię, żebyś mi odsprzedał samochód. - Polubiłem go. - Bałem się, że to powiesz. Dom był luksusowo wyposażony i wyglądał na bardzo wygodny. Panował tu raczej miły dla oka nieporządek. Książki i czasopisma leżały na podłodze wokół krzesła Geoffa Craiga, zamiast stać na półkach. Był tutaj także doskonale zaopatrzony bar. - Czego się napijesz? - zapytał Geoff. - Sam właśnie popijałem szkocką bez wody. Żeby dobrze rozpocząć wieczór. Potem, kiedy języki nam się rozwiążą, przejdę do tańszych trunków. - Mamy reńskie wino - zaproponowała Ursula. - Chętnie napiję się szkockiej. Nad kominkiem wisiał obraz olejny w zdobionej ramie przedstawiający Geoffa Craiga w mundurze. Był tu mundur polowy z dystynkcjami starszego szeregowego. Geoff wyglądał, jakby się nie golił i nie zdejmował munduru co najmniej przez tydzień. - Bardzo ładny portret - zauważył Jack. - Też tak uważam - powiedział Geoff, podając mu drinka. Ale damy jakoś za nim nie przepadają. - Bo jest okropny - westchnęła Ursula. Podeszła do barku i nalała po kieliszku wina sobie i Marjorie. - To jest nasza pierwsza wojskowa pamiątka rodzinna mówił Geoff. - Coś, co do końca życia będę traktował jak największy skarb. Ten portret namalował, na podstawie fotografii, którą Ursula zrobiła mi w Fort Bragg, jeden z najlepszych artystów, jacy tworzą swoje dzieła na chodniku przed katedrą na Jackson Square w Nowym Orleanie. - Chyba rozpoznaję tę technikę - powiedział Jack. - Te

subtelne pociągnięcia pędzlem, to je ne sais quois wymalowane delikatnymi pastelami... Geoff roześmiał się. Marjorie też się uśmiechnęła. - To jest okropne - powtórzyła Ursula, aie także z uśmiechem. - Ursula zawsze twierdzi, zresztą i ona, i jej brat, który jest żołnierzem, bo lubi wojsko, że powinienem się zachowywać bardziej jak oficer, bo tego wymagają powszechnie przyjęte zwyczaje służby wojskowej. - Nie chciałeś być żołnierzem? - Nie. Kiedy otrzymałem powołanie, bardzo poważnie rozważałem możliwość kontestowania polityki amerykańskiej z neutralnego Sztokholmu. Ale jakoś do wojska przywykłem. Teraz jestem żołnierzem, ponieważ byłem na tyle głupi, że kiedy zaproponowano mi awans na oficera, nie odmówiłem. Uważaj na siebie, Jack, ponieważ ani się spo-strzeżesz, a usłyszysz trąbki obwieszczające twój awans. Ich spojrzenia na moment się spotkały i Jack zdał sobie sprawę, że mimo żartobliwego tonu Geoff Craig mówi całkiem poważnie. - Mówiłem o zwyczajach wojskowych - kontynuował Geoff. - Nad kominkiem u Bellmonów wisi podobny portret. Generał w mundurze podporucznika. Stwierdziłem więc, że co jest dobre dla generała, będzie dobre także dla mnie. No i kazałem to namalować. - Och, Geoff! - zawołała Marjorie. Geoff popatrzył na dziewczynę i na Jacka. - Z zakłopotania na jej twarzy i niedowierzania na twojej wnioskuję, że do tej chwili nie wiedziałeś, że jej ojciec jest generałem. Generałem! Jack popatrzył na Marjorie i potrząsnął przecząco głową. - Przestraszyłeś się, co? A przecież wcale o to mi nie chodziło. - Wcale nie - odparł Jack. - Nie przestraszyłem się. Niewiele rzeczy jest w stanie mnie przestraszyć. - Cholera! - zawołał Geoff. - Czuję się, jakbym był w raju i Jack właśnie zerwał jabłko z drzewa. A spojrzenie, Marjorie zdradza, że mały kawałek owocu jest tym, co przepisał lekarz.

- Geoff, przestań - poprosiła Marjorie. - Zaczerwieniła się. W dzisiejszych czasach już niewiele dziewcząt to potrafi - stwierdził Geoff. - Rzeczywiście - przyznał Portet. - To prawda. - Marjorie powiedziała mi, że jesteś pilotem i latasz w liniach lotniczych - wtrąciła Ursula pośpiesznie. - Powiedziała kobieta, szybko zmieniając temat. - Zmieniłam temat, żeby Marjorie czymś w ciebie nie rzuciła albo nie walnęła cię na odlew. - W cywilu byłem pilotem. Nasze linie lotnicze mają sześć maszyn. A naszą dumą są Curtissy C-46, starsze ode mnie. - A więc masz licencję pilota komunikacyjnego? - zapytał Geoff. Kiedy Jack przytaknął, kontynuował: - Zakładam zatem, że jesteś w stanie pomóc komuś, kto się przygotowuje do egzaminu z lotu według instrumentów na lekkiej maszynie dwusilnikowej? Konkretnie mam na myśli samolot Beech Twin-Bonanza. - Chyba tak. Ale wojsko właśnie zrobiło mnie szefem załogi na Albatrosie. Wszyscy dają mi bez ogródek do zrozumienia, że nie chcą, żebym pilotował samoloty wojskowe. - A ja jestem w szkole pilotów helikopterów, drugiego stopnia - powiedział Geoff. - Uczę się także latać samolotami dwusilnikowymi... Prywatnie, oczywiście. - Pozwalają ci na to? - Cóż, pokażę im certyfikat FAA i dopiero wtedy zobaczę, co się stanie. - Ja już mam taki certyfikat. Zdaje mi się, że w wojsku niewiele jest wart. - Tak ci się zdaje, ponieważ jesteś zwyczajnym nieokrzesanym rekrutem. - Geoff! - Ursula była oburzona. - A ja jestem cenionym oficerem i dżentelmenem oraz pilotem helikoptera - kontynuował Geoff. - Mój prawnik twierdzi, że ten kurs ujdzie mi na sucho. Muszę tylko przedstawić wyniki egzaminu. - Mówisz to, zakładając, że potrafisz latać, po ośmiu, dziesięciu, może dwunastu godzinach w powietrzu. I po zajęciach naziemnych. Sam egzamin jest cholernie trudny.

- Wiem. Wcześniej szkolił mnie pewien kapitan, ale posłali go na jakiś specjalny kurs i teraz w ogóle nie ma dla mnie czasu. A oficerom z zasady nie wolno uczyć cywilów latania czy chociażby opryskiwania pól z samolotów i tak dalej, i tak dalej. - Skąd masz samolot? Wyczarterowałeś gdzieś w okolicy? - Nie - odparł Geoff. - Producent okazał się dla mnie bardzo uprzejmy. Otrzymałem od nich na sześć miesięcy Twin-Bonanzę na zasadzie czarteru bez pilota. Samolot stoi teraz w porcie lotniczym w Ozark. Jack zrobił zdziwioną minę, ale nic nie powiedział. - Dobrze ci zapłacę - powiedział Geoff. - I dorzucę do tego niezwykłe dodatki. Na przykład obiady u mojej żony. I przedstawię cię jeszcze wielu sympatycznym pannom z miasta. - Jeśli mówisz serio, zgadzam się. Z wielką radością. - Co wywołało tę radość? Perspektywa kuchni mojej żony czy panien z Ozark? - Dobra zapłata. - Zaczynamy jutro rano? - Dlaczego nie? Ale w takim razie musimy już teraz zrezygnować ze szkockiej. - Jasne - zgodził się Geoff. Wyciągnął rękę do Jacka. Umowa stoi? - Stoi. - To teraz zabieramy się do kolacji. Robię najlepsze steki na świecie. Później, jeśli Marjorie będzie grzeczna, zerwę jej jabłko z drzewa. Barbara Bellmon oglądała w telewizji Johnny'ego Carsona, gdy usłyszała, że wóz Marjorie zajeżdża przed dom. Nie chciała wywołać wrażenia, że specjalnie czekała na córkę, i szybko ruszyła po schodach na piętro. Po chwili jednak pomyślała, że do diabła z tym, przecież naprawdę na nią nie czekała. Wróciła do salonu i usiadła z powrotem na kanapie. - Cześć - powiedziała Marjorie, wszedłszy do domu. - Jak było? - On i Geoff przypadli sobie do gustu. Obaj mają takie

samo poczucie humoru. Wprost nie mogli się od siebie oderwać. No i Jack mówi po niemiecku, przez co zyskał dodatkowe punkty u Ursuli. - Ty jednak raczej nie jesteś rozentuzjazmowana? - Geoff wygłosił mnóstwo przemądrzałych uwag. Między innymi stwierdził, że ze sposobu, w jaki Jack na mnie patrzy, można dojść do wniosku, że oboje znajdujemy się w raju, a ja z pożądaniem wpatruję się w jabłko. Barbara Bellmon musiała się roześmiać. - To okropne. - Najgorsze jest to, że on ma rację. - A niech cię!

IX 1 Fort Rucker, Alabama 18 kwietnia 1964

- Panie generale - powiedział kapitan John C. Oliver, stanąwszy w progu gabinetu Bellmona - mówią, że nie mają tam żadnego pułkownika Feltera. - Wciąż są na linii? - Nie, sir. - Wybierz ten numer jeszcze raz — rozkazał generał i podniósł słuchawkę. Słuchał, jak jego sekretarka mówi telefonistce Fort Rucker numer telefonu w Waszyngtonie, z którym chce się połączyć. Wywoływany abonent odebrał połączenie po trzecim sygnale. - Biały Dom. Dzień dobry. - Mam osobistą rozmowę do pułkownika Sanforda T. Feltera - powiedziała telefonistka z Fort Rucker. - Chwileczkę - odparła telefonistka Białego Domu. Po kilku sekundach odezwała się znowu: - Przepraszam panią, ale nie mamy tu nikogo o takim nazwisku.

- Przy telefonie generał major Robert F. Bellmon. Generał wtrącił się do rozmowy. - Proszę mnie połączyć z pułkownikiem Felterem. - Przykro mi, sir, ale nikogo takiego nie ma w Białym Domu. - Proszę mnie więc połączyć z oficerem dyżurnym. - Słucham pana? - Przypadkiem wiem, że centrala telefoniczna w Białym Domu jest obsługiwana przez Korpus Łączności i że oficer dyżurny zawsze jest na posterunku. Chcę z nim rozmawiać. - Chwileczkę, sir. Minęło dobrych trzydzieści sekund, które zdawały się trwać znacznie dłużej, zanim Bellmon usłyszał w słuchawce męski głos. - Major Lemes. - Majorze, mówi generał Bellmon. Dowodzę Centrum Lotnictwa Wojsk Lądowych w Fort Rucker. - W czym mogę panu pomóc, sir? - Albo powie pan telefonistce, żeby mnie połączyła z pułkownikiem Sanfordem T. Felterem, albo powie pan pułkownikowi, że próbuję się z nim skontaktować w sprawie wielkiej wagi. Major Lemes przez chwilę się wahał. - Zechce pan poczekać, sir? Major Lemes zakrył mikrofon słuchawki dłonią, Bellmon jednak usłyszał jego słowa: - Znajdźcie mi Myszowatego. Przez długie sekundy z słuchawki dobiegały jedynie słabe elektroniczne trzaski i wreszcie Bellmon usłyszał znajomy głos. - Mówi pułkownik Felter, sir. - Trudno się do ciebie dodzwonić, Sandy. - Przepraszam cię. Twoje nazwisko jest na starej liście. Wszystko wskazuje na to, że na nowej się nie znalazłeś. Sprawdzę, co się stało. Możesz być pewien, że do podobnego nieporozumienia już nigdy nie dojdzie. Co mogę dla ciebie zrobić? - Mam złe wiadomości, Sandy. Właśnie się dowiedzia-

łem o wypadku lotniczym w Norman w Oklahomie. Zginęli dwaj piloci L-23 odbywający lot ćwiczebny w terenie. - A samolot? - Zniszczony. - Co się stało? - Nie wiem. Mam jedynie raport od szefa lotniska w Norman. Zadzwonił do nas, do oficera dyżurnego. Mój szef sztabu rozmawia właśnie z Fort Sili i prosi ich o przysłanie na miejsce specjalistów od wypadków lotniczych i o zabezpieczenie wszystkich śladów, dopóki nie dotrze na miejsce wypadku moja ekipa. - Co mówił szef lotniska? - Tylko tyle, że samolot po prostu uderzył w ziemię i stanął w płomieniach. Plan lotu przewidywał ostateczne lądowanie u nas. Dlatego też tutaj zadzwonił. Może stracili silnik przy starcie? Po prostu nie wiem, Sandy. - Cholera jasna. - Obaj byli żonaci i mieli małe dzieci. - Wiem. - Założyłem, że chciałbyś jak najszybciej dowiedzieć się o tym wypadku. - Nie wiem, co można jeszcze zrobić w tej sytuacji powiedział Felter, jakby głośno myślał. -Ale coś się zrobi, bez wątpienia. Tymczasem będę wdzięczny, jeśli przygotujesz mi listę potencjalnych następców tych nieszczęśników. Pojadę na miejsce wypadku, jak tylko będę mógł. Jeszcze nie wiem kiedy. Teraz... teraz mnie nie ma w Waszyngtonie. Ale nowy samolot i nowa załoga są potrzebne od zaraz. - Boję się, że to będzie trudne. - Na pewno będzie trudne. Skontaktuję się z tobą, kiedy tylko będę coś wiedział. Generale, telefonowałeś do McDill? To znaczy, poinformowałeś o wypadku Lowella? - Nie, ale jeśli chcesz, zaraz to zrobię. - Tak, bądź tak uprzejmy. I dziękuję, że do mnie zatelefonowałeś. Bardzo proszę, przekaż moje kondolencje rodzinom ofiar. Bellmon odłożył słuchawkę na widełki i opadł ciężko na fotel. Odwrócił się i popatrzył w okno. Widział przez nie maszt z flagą i plac apelowy. Na trawie

stał Huey, tak jak kiedyś na innego generała Bellmona czekał jego jeep w Fort Knox i wierzchowiec na jeszcze innego generała Bellmona w Fort Riley. Przyszło mu do głowy pytanie, czy jego ojciec i dziadek czuli kiedyś to samo co on, czy nie dochodzili do wniosku, jak on teraz, że najtrudniejsze zadania w wojsku nie mają nic wspólnego z walką? Przez chwilę siedział zamyślony w fotelu - wyglądał na kompletnie zrezygnowanego. Ale zaraz się zerwał. - Johnny! - zawołał. - Jesteśmy gotowi? - Tak - odparł jego adiutant. - Kapelan i lekarz już tutaj są, a pani Bellmon będzie na nas czekała przy Red Cloud Road. Najtrudniejszym zadaniem dla żołnierza jest pukanie do drzwi mieszkań podwładnych i mówienie ich mieszkańcom, zawsze kobietom, że ich mężowie, głowy ich rodzin, już do nich nie wrócą. A właściwie nie trzeba nawet nic mówić. One wiedzą już w chwili, w której widzą na progu generała, jego żonę, adiutanta, kapłana oraz lekarza.

2 Biały Dom 18 kwietnia 1964

Kiedy Agencja Komunikacyjna Białego Domu przełączyła rozmowę od generała Bellmona, pułkownik Felter przebywał w towarzystwie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Prezydent był w dobrym nastroju. Nie tylko wybił trochę samozadowolenia z głów trzech ludzi Secret Service, ale przy okazji wygrał od nich dwadzieścia sześć dolarów. Prezydent konkurował z trzema spośród swoich ochroniarzy, którzy akurat nie pełnili służby, w strzelaniu do rzutków. - Ja i Felter - powiedział. -1 was trzech. Dolar za jedno pudło. Ale zwycięzca bierze wszystko. Ja i Felter będziemy strzelali z dwudziestu jardów. Co wy na to? Agenci Secret Service byli oczywiście gruntownie prze-

szkoleni w używaniu broni palnej, w tym także karabinów. A w dodatku jeden z nich uważał się za całkiem dobrego w strzelaniu do rzutków. Kiedy zaczęli strzelać, jedynym jego utrapieniem była myśl, jak zareaguje prezydent Stanów Zjednoczonych, kiedy zostanie pokonany i, jeśli prezydent mówił poważnie o dolarze za celny strzał, co on sam zrobi, kiedy prezydent będzie chciał wręczyć mu pieniądze. Obawy agenta Secret Service, że jego umiejętności strzeleckie poniżą prezydenta, już wkrótce okazały się bezpodstawne. Strzelając z dwudziestu jardów z tego samego starego samopowtarzalnego Winchestera Model 12, prezydent i pułkownik Felter bez pudła przeszli przez pierwszą rundę. Co oznaczało, że w powietrze wyrzuconych zostało pięćdziesiąt glinianych gołębi i wszystkie strzały zarówno prezydenta, jak i pułkownika Feltera były celne. Spośród siedemdziesięciu pięciu ptaszków, wyrzuconych dla trzech agentów Secret Service, którzy strzelali z linii szesnastu jardów z Remingtona Model 1100, dziesięć upadło na ziemię nawet niedraśniętych. Druga runda była dla agentów równie nieprzyjemna. Pułkownik nie trafił dwukrotnie, a prezydent tylko raz. Agentom Secret Service nie udało się trafić aż szesnaście razy z linii szesnastu jardów. Wątpliwości agenta, czy prezydent mówił serio o dolarze za niecelny strzał, zostały rozwiane, kiedy zobaczył, jak najwyższy zwierzchnik wyciąga rękę do pułkownika Feltera, a ten kładzie mu na niej dwa banknoty jednodolarowe, po dolarze za każdy niecelny strzał. W tym momencie zadzwonił telefon. A właściwie zabrzęczał i zaczęło na nim migać małe czerwone światełko. Do aparatu prowadził długi kabel, łączący go ze specjalną skrzynką umieszczoną w ziemi, a skrzynka z kolei podłączona była do centrali. Zarówno prezydent, jak i Felter popatrzyli na telefon z irytacją. Prezydent uprzednio poinformował wszystkich, że nie życzy sobie, aby podczas zawodów strzeleckich ktokolwiek mu przeszkadzał. Jeden z agentów pełniących służbę podniósł słuchawkę, po czym podał ją mężczyźnie z walizeczką - był nim akurat

podpułkownik wojsk lądowych. W jego teczce znajdowały się aktualne kody, które mogły posłużyć do wystrzelenia pocisków jądrowych. Podstawowym zadaniem człowieka z walizeczką było nieoddalanie się od naczelnego dowódcy na odległość większą niż pozwalająca na dotarcie do niego w ciągu trzech sekund, by miał on błyskawiczny dostęp do kodów. - Pułkowniku Felter - zawołał podpułkownik. - Dzwo ni do pana generał Bellmon. Przyjmie pan rozmowę? Felter podszedł do telefonu. Kiedy skończył rozmawiać, wrócił do prezydenta, który składał banknoty wręczone mu przed chwilą przez agentów Secret Service. Prezydent popatrzył na Feltera spod krzaczastych brwi. - Nie wyglądasz na specjalnie zadowolonego, Sandy powiedział. - Coś się stało? Prezydent lubił Feltera. Lubił tego drobnego, ale stanowczego człowieczka z głębi serca. Uważał to uczucie za dziwne i często się zastanawiał, co jest jego źródłem. Najlepsza odpowiedź, jaka zawsze mu przychodziła do głowy, była taka, że mu po prostu ufał. - Rozbił się samolot wojsk lądowych, sir. Zginęło dwóch pilotów. - Pułkowniku, nasze służby informują cię o wszystkich katastrofach lotniczych? - Nie, sir. To jest sytuacja nadzwyczajna. - Właśnie miałem zaproponować, żebyśmy zaprowadzili tych trzech strzelców do domu i postawili im drinka za ich własne pieniądze - powiedział prezydent. - No, ale miałem też rozmawiać z tobąo samolotach wojsk lądowych, więc mogę to z powodzeniem zrobić teraz. - Popatrzył na agentów Secret Service. - Dziękuję, panowie, dobrze się bawiłem. Musimy to powtórzyć, kiedy trochę potrenujecie. Podniesiemy wtedy stawkę. Agenci roześmiali się niewesoło. Najbliższemu z nich prezydent wsunął do rąk Winchestera Model 12. - Po wyczyszczeniu odstaw go na miejsce, dobrze? - Tak, panie prezydencie. Prezydent objął Feltera ramieniem i ruszył w kierunku

domu. Za nimi jak cień podążał oficer z walizeczką. Jeden z agentów włożył telefon do skrzynki w ziemi i ruszył za nimi, jednocześnie mówiąc do mikrofonu walkie-talkie, że John Wayne i Myszowaty są w drodze powrotnej. Prezydenckie strzelanie do rzutków zawsze niepokoiło agentów Secret Service, ponieważ oznaczało, że w pobliżu prezydenta znajduje się człowiek z naładowaną bronią i z palcem na spuście. To, że spośród czterech strzelców trzech było jego ochroniarzami, nie miało znaczenia. Zawsze mógł się wydarzyć jakiś wypadek. No i pułkownik Felter nie był ochroniarzem prezydenta, nie był agentem Secret Service. Zaproponowali więc - w ostatniej chwili zrezygnowano z tego pomysłu - że w takich sytuacjach zawsze będzie czuwał dodatkowy agent, uzbrojony w karabin z lunetą. Jego zadaniem miało być trzymanie pułkownika Feltera na muszce przez cały czas, kiedy ten będzie miał w ręce broń. W końcu, ponieważ pomysł z konieczności dotarł do prezydenta, który strasznie się nim zdenerwował, postanowiono, że w trakcie zawodów strzeleckich agenci zawsze będą się znajdowali w odległości skutecznego strzału rewolwerowego, nie spuszczając wzroku z Myszowatego. Kiedy znaleźli się w domu, prezydent polecił stewardowi przygotować drinki, po czym wyszedł z salonu, żeby umyć ręce. Kiedy wrócił, wydał kolejny rozkaz: - Wszyscy wychodzą. Chcę rozmawiać jedynie z Felterem. Kiedy zostali sami, odezwał się: - To była dla nich dobra szkoła. Małe poniżenie dobrze działa na duszę. No i stracili trochę gotówki. Niedużo, ale dość, żeby sobie zapamiętali lekcję. Jeśli człowiek przegry wa i nic za to nie płaci, mało się tym przejmuje. Felter się uśmiechnął. - Gdzie się tak nauczyłeś strzelać, Felter? - Nauczył mnie przyjaciel. Oficer o nazwisku Craig Lowell. - Czy to ten sam, który jest właścicielem większości centrum Nowego Jorku? - Tak się mówi.

- Gdzie on jest teraz? - W Bazie Sił Powietrznych McDill, sir. Jest oficerem lotnictwa wojsk lądowych w sztabie Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania generała Evansa. - A więc nie był jednym z pilotów, którzy zginęli? - Nie. - Myślałem, że to mógł być on... Skoro zadzwonił do ciebie sam generał Bellmon. - Na szczęście nie o niego chodziło. - Trochę mnie ciekawi, Felter, w co teraz grasz. - Panie prezydencie? - Równie ciekawy jest szef sztabu wojsk lądowych i dyrektor CIA. Obaj dali mi jasno do zrozumienia, że będą mogli ci służyć większą pomocą, jeśli będą dokładnie wiedzieli, czym się obecnie zajmujesz. Uśmiechnąłem się tylko do nich szeroko i podziękowałem. Ale, do diabła, czym się teraz zajmujesz? Felter się zawahał. - Nie chciałbym wydawać rozkazu, pułkowniku powiedział prezydent z nutą zniecierpliwienia w głosie. - Niczym, co powinno być przedmiotem troski dyrektora albo szefa sztabu, sir. Przykro mi, że tak skutecznie mnie inwigilują. - A mnie by było przykro, gdybym doszedł do wniosku, że coś przede mną ukrywasz. Byłbym bardzo rozczarowany. - Kiedy przebywałem w Afryce, ludzie CIA w RPA albo w byłym Kongu Belgijskim nie wywarli na mnie dobrego wrażenia. Umieściłem więc własnego człowieka w Dur-banie i nakazałem Siłom Specjalnym, za pośrednictwem generała Evansa, umieścić kilka Drużyn „A" w Kongu. Zamierzałem też wysłać do Konga dodatkowy samolot z parą pilotów, żeby w razie konieczności dysponowały one odpowiednim transportem. To właśnie ten samolot się rozbił. Odbywał lot szkoleniowy dalekiego zasięgu. - Zdaje się, że uważasz, iż w Kongu coś się wydarzy, prawda? - Tak, panie prezydencie. Nie mam wątpliwości, że wkrótce będą tam kłopoty.

- Na przykład? - Zarówno Rosjanie, jak i Chińczycy gotowi są wywoływać w Afryce wszelkie niepokoje, jakie tylko przyjdą im do głowy, a potrafiąje wywoływać tanim kosztem i w sposób, który nie zwraca przeciwko nim opinii publicznej. Zresztą i tak się nią specjalnie nie przejmują. - Mów dalej. - Na przykład Chińczycy. Jestem przekonany, panie prezydencie, że przysporzą nam więcej zmartwień niż Rosjanie. Przez cały czas coraz chętniej wyciągają otwartą rękę z braterską socjalistyczną pomocą do całej Afryki. Oczywiście w ich ideologii jest też element rasowy, który sprytnie wykorzystują: żółci i czarni bracia powinni stawać ramię w ramię przeciwko białemu człowiekowi. Weźmy Burundi. Ma powierzchnię równą mniej więcej New Jersey, a ambasada chińska w Usumburze liczy aż trzysta osób personelu. Są tam lekarze i nauczyciele, a także ludzie, którzy budują zapory wodne i drogi. CIA ma dowody, że niektóre ładunki, które Chińczycy przetransportowali do Burundi, rzekomo zawierające sprzęt budowlany, w rzeczywistości zawierały broń palną i amunicję... - Widziałem raporty na ten temat. - Prezydent przerwał Felterowi. - Przemyt broni do byłego Konga Belgijskiego nie stanowi tam żadnego problemu - kontynuował pułkownik. -Ani znalezienie kogoś, kto ją przejmie i z niej skorzysta, by spróbować przejąć władzę w kraju. - Zarówno CIA, jak i Departament Stanu twierdzą, że nie ma dosłownie cienia zagrożenia, że rząd w Leopoldville zostanie obalony, tym bardziej teraz, gdy sprawa z Katangą została zakończona. - Raczej nie została zakończona — zaoponował Felter. — W Katandze znowu wybuchnie rewolta, i to natychmiast kiedy tylko opuszczają ostatnie oddziały ONZ. A nastąpi to w czerwcu. W Katandze są wszystkie pieniądze tego kraju, mam na myśli surowce i możliwości wydobywcze, i w sumie rozumiem Katangijczyków. Nie chcą się dzielić tym, co mają, z resztą Konga. Niemniej jednak to, czy Katanga będzie w granicach Konga czy nie, w ogóle nie

interesuje ani Rosjan, ani Chińczyków. Chodzi im tylko o to, żeby kolejna rewolta przyczyniła się do realizacji ich rzeczywistych celów. - A co to za cele? - Chaos społeczny i gospodarczy. Wszystko, co zadaje cios gospodarce Zachodu - a mówiąc „Zachód", mam na myśli Europę, Stany Zjednoczone, Japonię i RPA działa na ich korzyść. Nie chciałbym wygłaszać wykładu... - Mów, mów - odezwał się prezydent. - Kiedy mnie zanudzisz, sam cię o tym poinformuję. - Rozumiem, panie prezydencie. Wszelkie zakłócenia w dostawach bogactw naturalnych: miedzi, ołowiu, cyny, a także kawy i lateksu - natychmiast powodują wzrost ich cen, wywołują zamęt w gospodarce, a w sprzyjających okolicznościach także inflację. Poza tym całkowicie niszczą gospodarkę kongijską. Wywołują głód. Zresztą plaga głodu w takim kraju może wybuchnąć w każdej chwili. Wtedy Zachód, a szczególnie Stany Zjednoczone, wysyłają tam żywność oraz oczywiście wojsko, które z kolei pilnuje, żeby rząd, który sprawuje władzę nad dokarmianym krajem, był wobec nas przyjazny. Sprzedajemy im za grosze broń i materiały wybuchowe, ale jednocześnie wydajemy miliardy na przeprowadzenie misji. - To bardzo ponury obraz, Felter. O wiele bardziej ponury niż ten, który rysuje przede mną Departament Stanu. Pułkownik wzruszył ramionami. - Co to miało znaczyć? - zapytał prezydent ostro. - Że nie zawsze całkowicie się zgadzam z ocenami Departamentu Stanu. Prezydent uśmiechnął się, a potem głośno roześmiał. Przez chwilę patrzył na swojego rozmówcę w zamyśleniu, wreszcie upił spory łyk alkoholu; zanim go przełknął, przez chwilę trzymał go w ustach. - Gdybyś był sekretarzem stanu, co byś doradził pre zydentowi? - zapytał. Wyraz twarzy Felter a zdradził, że pytanie uznał za bardzo niebezpieczne dla siebie. - Jestem żołnierzem, panie prezydencie - odparł. Ja nie...

- Dobra, dobra. Odpowiadaj na pytanie. - Utrzymywałbym bliższe związki z Josephem Mobutu niż dotychczas... - Z pułkownikiem Mobutu? - Tak, sir. Mobutu dowodzi Kongijską Armią Narodową powiedział Felter. - Pułkownik Joseph-Désiré Mobutu. - Mam nadzieję, że nie zacznę wyobrażać sobie czegoś... - Na przykład czego, panie prezydencie? - Posyłam do Konga jednego z naszych pułkowników, żeby się rozejrzał, on wpada na innego pułkownika, po czym wraca i opowiada mi, że to oni mają rację, a Departament Stanu się myli. Felter milczał. - No i co z tym pułkownikiem Mobutu, panie pułkowniku? - zapytał prezydent nieprzyjemnym głosem. - Jestem przekonany, że prędzej czy później, a prawdopodobnie bardzo prędko, Departament Stanu będzie musiał rozmawiać z pułkownikiem Mobutu jako głową państwa. - Sugerujesz rychły przewrót, Felter? Armia przejmie tam władzę? - Kiedy pułkownik Mobutu postanowi przejąć władzę, uczni to. - Ani CIA, ani Departament Stanu niczego takiego mi nie mówią- zauważył Johnson. Czekał na reakcję Feltera, a nie doczekawszy się jej, kontynuował: - Nie wydajesz mi się przejęty perspektywą wyłonienia się kolejnej dyktatury wojskowej, Felter. - Powiedziałbym, że poza królem Maroka pułkownik Mobutu jest naszym najlepszym przyjacielem na kontynencie afrykańskim. Bardzo podziwia Jerzego Waszyngtona. I to nie w wymiarze mistycznym czy sentymentalnym. Chciałby przekształcić własny kraj w taki, jaki Waszyngton stworzył tutaj... - Skąd to wiesz? Znasz go? - Złożyłem mu kurtuazyjną wizytę, kiedy byłem w Leopoldville. Był tak uprzejmy, że zaprosił mnie na kolację. Był na niej tylko pułkownik oraz doktor Dannelly... - Kto?

- Doktor Dannelly jest lekarzem, mormonem z Salt Lakę City. Powiedziałbym, że Mobutu jest nim wyraźnie zachwycony jako przyjacielem, mormonem i lekarzem, w tej właśnie kolejności. - CIA go tam zainstalowała? - Chce pan zapytać, czy Dannelly pracuje dla CIA? Albo dla Departamentu Stanu? Nie. Przyjechał do Konga jako misjonarz. Dobrze poznał Mobutu i teraz uważa, że pozostanie w Kongu jest jego obowiązkiem. - Obowiązkiem wobec kogo? - Wobec Boga - odparł Felter beznamiętnie. - A nie jako Amerykanina, na miłość boską? - Nie, panie prezydencie. Uważa to za swój obowiązek religijny. Przebywa w Kongu, żeby pomagać tamtejszej ludności. I najwyraźniej uznał, że najlepiej pomoże im, wspierając także pułkownika Mobutu. Rozumiem, ż Departamentowi Stanu i CIA trudno jest to pojąć. Lub zaakceptować. - Co przez to rozumiesz? - Od czasu, kiedy jasno postawił sprawę, że nie będzie przyjmował żadnych „sugestii" od Departamentu i CIA, obie te instytucje postanowiły zachowywać się tak, jakby go tam w ogóle nie było. - Nigdy o sukinsynie nie słyszałem - rzucił prezydent ze złością. - Panie prezydencie - zaczął Felter ostrożnie. - Jeśli przypomni pan nazwisko Dannelly'ego McCone'owi albo Ruskowi, uznają, że muszą z nim coś zrobić. A to mogłoby popsuć moje stosunki zarówno z Dannellym, jak i z Mobutu. - Nie wspominając, że i McCone, i Rusk będą na ciebie wkurzeni jeszcze bardziej niż teraz. Z pewnością trafnie odgadną, od kogo usłyszałem to nazwisko. - To także jest istotne. - Jak uważasz, Dannelly jest w porządku? - Jak rozumiem, nasze interesy w Kongu polegają na tym, żeby utrzymać prowincję Katanga w granicach tego kraju, a komunistów - Rosjan i Chińczyków - powstrzy mywać przed wywoływaniem chaosu, nad którym nie moglibyśmy zapanować.

Prezydent pokiwał głową. - Doktor Dannelly powiedział mi, że bez Katangi gospodarka Konga się załamie - powiedział Felter. - A co ten Dannelly sam z siebie sądzi o samych komunistach? - zapytał prezydent sucho. - Chińczykach albo Rosjanach? - Nic nie musi sądzić; jest żarliwym wyznawcą Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. A oni uważają komunizm za dzieło antychrysta. Prezydent odchrząknął. - Szkoda, że Benson nie był sekretarzem stanu - powie dział po chwili. - Może by tam zasiał trochę tego ziarna. Felter się uśmiechnął. On także szanował Erę Tafta Bensona. Benson był bardzo konserwatywnym sekretarzem rolnictwa w administracji Eisenhowera. Żarliwy mormon, później stanął na czele Kościoła mormońskiego. - Skoro ten Mobutu jest już w stanie przejąć rządy, dlaczego tego nie robi? - Myślę, że ma kilka powodów. Nie chce tego zrobić bez odpowiedniego przygotowania. I uważa, że jeszcze nie nadszedł czas. No i doskonale zdaje sobie sprawę, co nasz Departament Stanu sądzi o pułkownikach. Prezydent odchrząknął. - W jakim stanie jest jego armia? - Dysponuje pułkiem spadochroniarzy, obiektywnie niemal tak dobrych, za jak dobrych ich sam uważa. - Przypuszczam, że ich widziałeś? - Miałem zaszczyt skakać razem z nimi. - Pułkownik Mobutu to zaaranżował? - Tak. I skoczył razem z nami. Prezydent parsknął śmiechem. - Co dalej? - Jeśli coś się wkrótce wydarzy, panie prezydencie, wiele pożytku z nich nie będzie. - Chyba nie sugerujesz, że znowu do akcji będą musieli wkroczyć najemnicy? - Obawiam się, że będzie to konieczne, jeśli do czegoś tam dojdzie w ciągu najbliższych sześciu miesięcy albo roku.

- Czy wiesz, co by to znaczyło pod względem politycznym? Biali żołnierze przeciwko czarnym Afrykanom? - Wiem także, co by znaczył pod względem politycznym upadek Konga albo kolejna wojna domowa. - Cholera jasna, jeszcze dziesięć minut temu czułem się doskonale. Dopóki nie zacząłeś mi opowiadać, że CIA i Departament Stanu nie mają pojęcia o swojej robocie, że to Mobutu, a nie Kasavubu, jest w Kongu realną siłą i że armia kongijska nie jest w stanie stłumić kolejnej rebelii. I że niedługo będę musiał korzystać z najemników, którzy zawsze są w stanie zamieszać w każdym kraju w Afryce, z wyjątkiem Izraela i RPA. A to bynajmniej nie skłoni czarnych do głosowania na mnie w kraju. - Właśnie tak widzę aktualną sytuację. - Gdyby tu był McCone albo Rusk i gdyby słyszeli, co mi opowiadasz, wiesz, jak by zareagowali? Grzecznie, oczywiście, ponieważ obaj są dobrze wychowani, ale daliby ci do zrozumienia, że pierdolisz bzdury, pułkowniku Felter. - Sądzę, że prawdopodobnie tak by właśnie było. Prezydent wypił swojego drinka do dna. - Dobrze - mruknął, najwyraźniej podjąwszy decyzję. Mam nadzieję, że się mylisz, Felter, ale nie mogę ryzykować. Rób, co uważasz za stosowne. I o wszystkim informuj mnie na bieżąco. - Dziękuję, panie prezydencie.

3 Lotnisko Wojsk Lądowych Cairns 22 kwietnia 1964

Godz. 10.15 - Cairns, tu Air Force Trzy Jeden Jeden. - Trzy Jeden Jeden, tu Cairns. Mów. - Cairns, Air Force Trzy Jeden Jeden, Learjet na wysokości dwa tysiące pięćset, sześćdziesiąt mil na północ od ciebie. Czas dolotu około dziesięciu minut. Proszę o zgodę na podejście i lądowanie. - Mam cię na radarze. Utrzymuj obecny kurs, zacznij

schodzenie do wysokości pięciuset stóp. Zamelduj się pięć minut przed spodziewanym lądowaniem. Widzialność doskonała. Wiatr bardzo słaby. Wysokościomierz dwa dziewięć dziewięć trzy. - Zrozumiałem, pięćset stóp, pięć minut. Mamy na pokładzie kod sześć. Bez honorów. Proszę jednak o powia domienie generała Bellmona, że na pokładzie znajduje się pułkownik Felter. - Przyjąłem, dziękuję, Trzy Jeden Jeden. Godz. 10.18 - Air Force Trzy Jeden Jeden, tu Cairns. - Zgłasza się Trzy Jeden Jeden. - Trzy Jeden Jeden, widzę cię na wysokości tysiąc sześćset na kierunku północnym. Twoja prędkość to czterysta dwadzieścia węzłów. Przekaż, proszę, pułkownikowi Felterowi, że generał Bellmon wyjedzie po niego. - Cairns, tu Trzy Jeden Jeden. Przechodzę przez tysiąc pięćset. Wiadomość przyjąłem. Godz. 10.20 - Cairns, tu Air Force Trzy Jeden Jeden. Przechodzę przez tysiąc. Spodziewane lądowanie za pięć minut. - Trzy Jeden Jeden, tu Cairns, rozumiem, tysiąc i pięć minut. Utrzymuj obecny kurs i zniżanie. Siadaj na pasie dwa osiem. Uważaj na lokalny ruch helikopterów. Godz. 10.24 - Cairns, tu Trzy Jeden Jeden na wysokości dwieście pięćdziesiąt. Widzimy lotnisko. - Trzy Jeden Jeden, pas dwa osiem czeka na ciebie. Wiatr bardzo słaby, wysokość dwa dziewięć dziewięć trzy. Zgłoś się po lądowaniu. Cztery Cztery Dwa, jesteś następny do podejścia po Learjecie Air Force. Uważaj na turbulencje po silniku odrzutowym. - Cztery Cztery Dwa, zrozumiałem, jestem następny po Learjecie. Widzę go. - Trzy Jeden Jeden, siadam na dwa osiem. Godz. 10.25 - Air Force Trzy Jeden Jeden do wieży Cairns. Wylą dowałem, jest dziesiąta dwadzieścia pięć. Poinformujecie Atlantę?

- Air Force Trzy Jeden Jeden, potwierdzam. Plan lotu zamknięty. Zjedź na najbliższą drogę kołowania i zatrzymaj się przy stanowisku operacyjnym. Personel kontroli naziemnej wskaże ci miejsce postoju. Potrzebujesz paliwa albo innych uzupełnień? - Paliwo się przyda, dziękuję. O godzinie 10.28 generał major Robert F. Bellmon wyszedł z budynku operacji lotniczych i razem z kapitanem Johnem Oliverem, depczącym mu po piętach, przeszedł przez betonową płytę postojową w kierunku Learjeta. Drzwi kabiny otworzyły się i na płytę wyszła młoda czarnoskóra kobieta z dystynkcjami sierżanta sztabowego Sił Powietrznych. Zobaczyła Bellmona i zasalutowała. Przepisowo, lecz nie sztywno. Załogi Learjetów Eskadry do Zadań Specjalnych widywały już nie takich ważniaków. Dzień wcześniej ten sam samolot przewoził dwóch czterogwiazdkowych generałów, admirała i dowódcę Lotnictwa Strategicznego. - Pułkownik Felter nie jest jeszcze gotowy do opuszczenia pokładu, sir - powiedziała kobieta. - Mogę wejść na pokład, sierżancie? - zapytał generał. - Tak, sir. Pułkownik Sanford T. Felter nie był gotowy do opuszczenia pokładu, ponieważ przebierał się w mundur. - Podziwiam cię, Sandy - stwierdził Bellmon. - Poprosiłem szefa o zgodę na spędzenie tutaj kilku dni powiedział Felter, zawiązując przed lustrem krawat. - Zapytał mnie dlaczego, a kiedy mu powiedziałem, kazał mi wziąć odrzutowiec i wrócić jutro. Wcisnął się w kurtkę munduru. - Muszę przyznać, że takie podróżowanie zaczyna mi się podobać - dodał. - Msza żałobna jest o jedenastej. - Wiem. To jeden z powodów, dla których przyleciałem. - A inne powody? - Potrzebuję nowych pilotów. I jeszcze dzisiaj jeden z ludzi Dicka Fulbrighta przyprowadzi nowy samolot.

4 Kwatera numer 1 Fort Rucker, Alabama 22 kwietnia 1964, 13:45

Generał Robert F. Bellmon zdziwił się, kiedy pułkownik Sanford T. Felter przyjął od Barbary zaoferowanego mu drinka. - Dzięki, Barbaro. Poproszę o szkocką, bez lodu. I tyle samo wody co lodu. Felter wyczuł, że Bob taksuje go zdziwionym spojrzeniem. - Nauczyłem się tego od Craiga - powiedział. - Craig twierdzi, że zabijanie lodem smaku drogiej whiskey nie ma sensu. - Cóż, nie będę kwestionował oczywistego faktu, że Craig Lowell wie znacznie więcej o whiskey niż większość ludzi, dlaczego jednak jesteś pewien, że dostaniesz drogą whiskey? zdziwił się Bellmon. - Ponieważ wie, że go kocham - odpowiedziała zamiast Feltera Barbara, podając pułkownikowi szklaneczkę. -Mam rację, Sandy? - Dziękuję ci. Bellmon wzniósł szklaneczkę. - Za nieobecnych towarzyszy. - Nieobecnych towarzyszy - zgodził się Felter. - Również za tych, których właśnie pochowaliśmy. - Nie zaczynajcie od nowa - rzuciła ostro Barbara. - Czego nie mamy zaczynać? - zapytał Felter. - Tego, co Bob zaczął rano, wkładając mundur. - Barbara zacytowała męża: - „Gdybym nie podał Felterowi ich nazwisk..." - Ale to ja zdecydowałem o ich szkoleniu - stwierdził Felter. - Gdyby nie ja, nie byłoby ich w tym samolocie. - Nie, prawdopodobnie wpadliby pod ciężarówkę. A teraz obaj przestańcie, jasne? Bellmon uniósł do góry ręce w geście poddania. - Bob - zwrócił się do niego Felter. - Musimy porozma wiać o tym, kim ich zastąpić.

- Naprawdę? - zapytał Bellmon podejrzliwie. - Nazwiska oficerów, które mi przedstawiłeś, nie satysfakcjonują mnie. Muszę się rozejrzeć gdzieś indziej. - Może mógłbym ci pomóc? Co powiesz o pilocie, młodym człowieku z nalotem kilku tysięcy godzin na samolotach wielosilnikowych... - To nie jest zabawne, Bob! - Barbara gwałtownie przerwała mężowi. - ...który nie tylko mówi biegle po francusku i po niemiecku, ale... - Cholera, Bob, przestań! - ...ale doskonale zna również Kongo - dokończył Bellmon. - W armii nie ma lotnika o takich kwalifikacjach stwierdził Felter. - A przynajmniej o nikim takim nie wie zastępca szefa sztabu do spraw personalnych. - Jest mały problem. On nie jest pilotem wojskowym, nie jest oficerem, ale ja jestem w wojsku dość długo, Sandy, by mieć pewność, że jeśli chodzi o sprawy administracyjne, potrafisz czynić cuda... - Och, masz na myśli Porteta. - Felter się roześmiał. -Nie można go do tego mieszać. - Znasz go? - zapytał Bellmon, widocznie zdziwiony. - Dziwię się, że ty go znasz. Niestety, muszę cię zapytać, jak się dowiedziałeś o jego istnieniu. - To zabrzmiało bardzo oficjalnie, Sandy - zauważył generał refleksyjnie. - To nowy chłopak Marjorie - wyjaśniła Barbara. - To prawda, Bob? To dlatego go poznałeś? - Marjorie się w nim szczeniacko zakochała. Powinienem był zgadnąć, że sukinsyn przebywa tutaj nie tylko dlatego, że za żadne skarby nie chce przyjąć nominacji na oficera. - Bob! - zawołała Barbara ze zduszoną złością i troską w głosie, po czym zwróciła się do Feltera: - Może wyjaśnisz mi, Sandy, dlaczego „nie można go do tego mieszać"? Jeżeli możesz, oczywiście. W przeciwnym wypadku Bob pomyśli sobie o chłopaku wszystko, co najgorsze. - Nie chodzi o nic uwłaczającego - odparł Felter po krótkim wahaniu. - Jeśli ma cię to uspokoić, Bob, mogę

o nim powiedzieć, że jest naprawdę sympatycznym młodym człowiekiem. Inteligentnym i z głową na karku. Jego rodzina w Leopoldville to także szanowani i poważani ludzie. - Mam nadzieję, że to ci popsuje humor na resztę dnia, Bob - powiedziała Barbara. - Czasami bywasz naprawdę wstrętny! - Więc co on tutaj robi i dlaczego nic o tym nie wiem? zapytał Bellmon z uśmiechem. Ale ten uśmiech był bardzo wymuszony. - A więc Portet i Marjorie mają się ku sobie, tak? powiedział Felter, jakby poprzednie pytanie w ogóle nie padło. - Och, to trwa zaledwie tydzień - powiedziała z kolei Barbara. - Jack spotkał Marjorie w banku, a ona zabrała go na kolację do Craigów. A wtedy chłopak strasznie przypadł do gustu Geoffowi. - Nielegalnie szkoli Geoffa Craiga w lataniu według instrumentów na dwusilnikowym samolocie, ponieważ Craig chce uzyskać licencję FAA. - Wiem o tym - odparł Felter. - Nie ma w tym nic nielegalnego. - Skąd wiesz? - Ponieważ Portet zapytał Pappy'ego Hodgesa, czy może szkolić Craiga, a Pappy Hodges spytał mnie. - Sprawa jest nielegalna, z twoim pozwoleniem czy bez niego - zauważył Bellmon. - Oczywiście oficjalnie o niczym nie wiem. Gdybym wiedział i był takim szują, jak twierdzi Barbara, musiałbym obu zajść za skórę. - Po co? - zapytał Felter. - Nie rozumiem. - My w Szkole Lotnictwa cokolwiek nieskromnie wierzymy, że tłoczymy w głowy naszych podopiecznych całą wiedzę, jaką są w stanie w danym czasie opanować powiedział generał z sarkazmem. - Zabraniamy im uczestniczenia w jakichkolwiek dodatkowych lekcjach. - Cóż, cieszę się więc, że sprawa wyszła na jaw - stwierdził Felter. - Ponieważ musimy znaleźć jakiś sposób na wpisanie do akt Geoffa informacji o ukończonym szkoleniu w pilotowaniu samolotów dwusilnikowych. - Przecież już powiedziałem, że to ich szkolenie jest nielegalne. Nie mogę tego zrobić.

- Pilotów, którzy zginęli, zastąpią major Hodges i porucznik Craig. To właśnie chciałem ci powiedzieć, zanim przeskoczyliśmy na inny temat. A to znaczy, że Craig musi mieć odpowiednie papiery. Możesz zwołać jakąś komisję, która to załatwi? - Jasne. A po chwili każdy pilot helikoptera w jednostce zaciągnie kredyt, żeby uzyskać pieniądze na dodatkowe szkolenie na samolotach. Chryste, przecież codziennie mówi się im i powtarza, że to jest kategorycznie zabronione. A oto jakiś porucznik, którego żona przypadkiem jest najlepszą przyjaciółką mojej córki, nie tylko bierze udział w takim szkoleniu, ale właśnie z tego powodu zyskuje luksusowy przydział do jednej z naszych ambasad. Zdajesz sobie sprawę, jak to wygląda? W jakim stawia mnie świetle? - Czy taką komisję znajdę w Bragg? - zapytał Felter. -Czy muszę to przepuścić przez Hanrahana? Generał brygadier Paul Hanrahan był komendantem Szkoły Operacji Specjalnych w Fort Bragg w Karolinie Północnej. A co za tym idzie szefem Zielonych Beretów. - Była tam, owszem - odparł Bellmon. - I dużo wysiłków mnie kosztowało, żeby ją rozwiązać. Jedyne ciało, które ma prawo uznać cywilne przeszkolenie żołnierza, znajduje się tutaj. - Musi więc się zebrać. - To zabrzmiało jak rozkaz - wypalił Bellmon. - Daj spokój, Bob. Spójrz na sprawy z odpowiedniej perspektywy. To nie jest aż takie ważne. - W przeciwieństwie do tego co ty robisz? Felter pokiwał głową, ale nie odpowiedział wprost. - Wśród żołnierzy panuje powszechna wiedza, że Geoff jest bogaty - zauważył. - I że jest krewnym legendarnego pułkownika Craiga W. Lowella. - A co powiesz o Lowellu? - przerwał mu Bellmon. Spełnia wszystkie twoje wymogi i jeszcze więcej. Dlaczego jego nie wyślesz do Afryki? - Powiem ci to samo, co powiedziałem jemu. Zadzwonił do mnie, oferując swoje usługi, pięć minut po tym, jak ty zatelefonowałeś do niego z informacją o katastrofie samolotu. Jeśli ktoś bardzo chciałby nie zwracać na siebie uwagi,

wysłałby w tę misję podpułkownika, i to szczególnie takiego rzucającego się w oczy bawidamka jak Lowell, prawda? Bellmon uśmiechnął się. - To była jedynie sugestia. - Przykro mi, jeśli wysłanie młodego Craiga do ambasady w charakterze pilota jest ci nie w smak... albo jest nie w smak wojskom lądowym, jeśli wolisz. W gruncie rzeczy, z mojego punktu widzenia, także kilka spraw przemawia przeciwko niemu. Jest żołnierzem Zielonych Beretów, co nieuchronnie wyjdzie na jaw, a jeśli chodzi o Kongijczyków, gdy słyszą słowa „Zielony Beret", od razu myślą „najemnik". Idąc dalej, posłałem do Durbanu porucznika Karla--Heinza Wagnera, jako inżyniera niedawno zbiegłego ze wschodnich Niemiec, zatrudnionego w Hessische Schwere Konstruktion. Ma rozkaz przeniknąć do kręgu i nawiązać jak najlepsze stosunki z majorem Michaelem Hoare... - Jakim majorem? Powiedziałeś „Hoare"? Kto to jest? - Irlandczyk, były żołnierz, który dowodził najemnikami w Katandze. I który prawdopodobnie znowu tam to robi... - Tak, teraz przypomniałam sobie to nazwisko powiedziała Barbara. - I wcale mi się nie podoba pomysł, żeby siostra Wagnera była w pobliżu, z oczywistych powodów. A nie mogę powiedzieć Geoffowi „przepraszam, ale na zabranie twojej rodziny do Konga nie mamy funduszy". Ursula przyleci na miejsce pierwszą klasą w samolocie UTA z Brukseli dzień po Geoffie. A tam powitają ją całe zastępy kongijskich biznesmenów, chcących złożyć wyrazy szacunku synowej jednego ze wspólników firmy Craig, Powell, Kenyon i Dawes. - Sandy - odezwała się Barbara i wstała z kanapy. -Chyba będzie najlepiej, jeśli sobie pójdę i powycieram naczynia, a wy tymczasem porozmawiacie. - Wcale nie. Chcę, żebyś to słyszała. Może ty przekonasz Boba, że nie zamierzałbym prosić Geoffa Craiga o udanie się w tę misję, gdybym mógł tam posłać kogokolwiek innego? - Do diabła, Sandy! - zawołał Bellmon skruszonym głosem. - Przecież wiem.

- Cóż, skoro nie poproszono mnie, żebym wyszła powiedziała jego żona - pozwólcie mi, że o czymś przypomnę. Czy wiesz, Sandy, że Ursula jest w siódmym miesiącu ciąży? Może polecieć do Afryki? Istnieją jakieś uregulowania w takiej sytuacji? - Nie powinna lecieć w ciągu ostatnich sześciu tygodni ciąży - wyjaśnił Bellmon. Felter westchnął. - Barbaro. Czy sądzisz, że powstrzymają ją tak drobne sprawy jak jakieś przepisy? Nie słyszałaś nigdy, że bogaci ludzie znacznie się różnią ode mnie i od ciebie? - Nawet gdyby nie miała ani centa, też by poleciała stwierdziła Barbara Bellmon. - Uznałam jednak, że powinnam o tym wspomnieć. - Czy nie usłyszałem przypadkiem, że zamierzasz „prosić Geoffa Craiga o udanie się w tę misję"? - zapytał generał. - Cóż, tak właśnie powiedziałem. Telefonowałem już do Pappy'ego Hodgesa i powiedziałem mu, żeby sobie kupił nową szczoteczkę do zębów, ale nie mogłem porozmawiać z Geoffem. - Felter urwał na chwilę. - Ursula powiedziała mi, że on i Portet prosto z kaplicy pojechali na lotnisko. - Jesteś bardzo pewien, że ci nie odmówi - zauważył Bellmon. - Oczywiście, że nie odmówi - przytaknęła Barbara. Dobrze wiem, że oboje nie odmówią. - Zamierzam jeszcze raz zadzwonić do Ursuli i poprosić ją, żeby urządziła w swoim domu małe spotkanie i zaprosiła na nie majora Hodgesa z żoną oraz generała Bellmona z żoną. Generał popatrzył na Feltera z zaciekawieniem, a ten powiedział: - Według mnie, Bob, jeśli, jak mówisz, ludzie zaczną rozprawiać o tym, że Geoff jest specjalnie traktowany, dla moich celów nie będzie to wcale złe. Wolę, żeby Kongijczycy, i w ogóle wszyscy dookoła, uważali, iż Geoff ma nadzwy czajne przywileje, niż żeby podejrzewali, co razem z Pappym naprawdę będzie robił w Kongu, na czym naprawdę

będzie polegała jego misja. To się nazywa dezinformacja. Ale jeśli czujesz się z tym niezręcznie... - Wiem, jak się to nazywa - przerwał mu Bellmon ostro. - Oczywiście, przyjdziemy - zgodziła się Barbara. -Ale czy pomyślałeś, Sandy, że będzie tam także przyjaciel Marjorie? Tam gdzie ona, zazwyczaj jest też i on. - Cholera - mruknął jej mąż. - Zastanawiałem się nad tym. Właściwie to chcę się spotkać i z nim. A teraz, gdy jest tak blisko z Marjorie, jeszcze bardziej zależy mi na tym spotkaniu. - Ty draniu! - wykrzyknął Bellmon. Felter się uśmiechnął. Bellmon go wyzywał, a to był najlepszy znak, że nie jest już na niego zły. A skoro nie był zły, to znaczyło, że zaakceptował nieuchronność tego, co, jak właśnie usłyszał, należało zrobić.

X 1 Melody Lane numer 227 Ozark, Alabama 22 kwietnia 1964, 17.25

Ursula Craig pocałowała męża, który razem z Jackiem Portetem wszedł do kuchni przez rozsuwane drzwi z matowego szkła. Obaj trzymali w rękach puszki z piwem. Włosy miała splecione w warkocze, nie miała makijażu i zdaniem Jacka wyglądała zdrowo i promiennie niczym dziewczyna z okładki czasopisma „Przyszła Matka". - Zastanawiam się, czy to by mogło być zaraźliwe powiedział Jack do Marjorie, która stała przy stole kuchennym i posypywała krakersy serem. Dopiero w tym momencie dotarło do niego, że chociaż chodziło mu tylko o pocałunek, mogła sobie pomyśleć coś zupełnie innego.

Dziewczyna popatrzyła na niego z zaskoczeniem. Zauważyła przerażenie na jego twarzy i zrobiło się jej go żal. - Jeśli gliniarze zobaczą, że jeździsz samochodem z pi wem w ręce, będę musiała podawać ci krakersy przez kraty więzienia hrabstwa Dale. Podeszła do Jacka i chciała mu wsunąć krakersa do ust. Złapał ją za rękę i popatrzyli sobie w oczy. - Pocałunek da się załatwić - wyszeptała i pocałowa ła go, szybko i powściągliwie, lecz wcale nie tak całkiem niewinnie. -A jeśli chodzi o tę drugą sugestię, głęboko się zastanowię. Jack natychmiast poweselał. - Każdą długą podróż rozpoczyna pierwszy mały krok powiedział uroczyście. - Gdybym miał wziąć jego słowa dosłownie - odezwał się Geoff - powiedziałbym, że Jack bardzo chce zapylić swoją dziewczynę. - Geoff! - zawołała Ursula i zaczerwieniła się. - Cześć, Geoff — powiedział pułkownik Sanford T. Felter, wchodząc do kuchni z salonu. — Chyba nie masz nic przeciwko temu, że przyszedłem bez zaproszenia. Geoff podszedł do pułkownika z uśmiechem na ustach i wyciągnął do niego rękę. - Niech pan się nie wygłupia, pułkowniku. Miło pana widzieć, sir. - Widziałem cię już na pogrzebie, ale zniknąłeś, zanim miałem szansę z tobą porozmawiać. - Był pan otoczony mnóstwem ważniaków. Ursula rozmawiała z panem? - Tak, rozmawiała. - Jack, poznaj pułkownika Sandy'ego Feltera. Powiedziałbym, że jest przyjacielem rodziny, ale to chyba za mało. Sandy i mój kuzyn Craig byli najlepszymi kumplami już jako podporucznicy. - Już się poznaliśmy. A przynajmniej rozmawialiśmy przez telefon. - Felter podał Portetowi dłoń. Zaskoczony Jack miał coś odpowiedzieć, ale pułkownik go ubiegł. - Od czasu, gdy Craig Lowell był podporucznikiem -

poprawił Geoffa z uśmiechem. - Gdy się poznaliśmy, moje talenty były już od dawna odkryte i nosiłem srebrną belkę. - Nie wiedziałem, że się znacie - zdziwił się Geoff. - Wiele już o nim wiem. Na przykład to, że uczy cię latać. - Zakładam, że dotarło to już do prezydenta - stwierdził Geoff. - Nie przybył pan tutaj, żeby mi szeptać jakieś mądre słowa do ucha, prawda? - W gruncie rzeczy przyjechałem, żeby cię zapytać, jak byś zareagował na skierowanie do Konga, na stanowisko asystenta attaché wojskowego, latającego asystenta? powiedział Felter. - Myślałem, że zawarliśmy porozumienie, pułkowniku rzekł Jack lodowatym tonem. - Do diabła, o co chodzi?! - zawołał Geoff, zdezorientowany. - Porozumienie zakłada, że to ty nie polecisz do Konga. Geoff nie jest jego częścią. - Czy ktoś zechce mi wyjaśnić, o co, do diabła, chodzi? zażądał Geoff. - Ja też jestem ciekawa, wujku Sandy - odezwała się Marjorie - jak to się stało, że poznałeś Jacka? - Wujku Sandy? - zapytał Jack cicho i z niedowierzaniem. - Ile mamy czasu? - Felter zapytał Ursulę po niemiecku. - Przygotowuję giez jagnięcą - odparła także po niemiecku. - Będzie gotowa nie wcześniej niż za czterdzieści minut. Bellmonowie i Hodgesowie powinni się zjawić w każdej chwili. - O czym oni mówią, Jack? - spytała Marjorie podejrzliwie. - Najwyraźniej chodzi o to, że mam się spotkać z twoimi rodzicami. - Tak myślałam. Ale teraz naprawdę chcę wiedzieć, o co chodzi. - Mamy więc kilka minut na rozmowę, Geoff - powiedział Felter. - Obawiam się, że, niestety, przyszedłem tutaj w sprawach służbowych. Geoff popatrzył na niego, a potem na Ursulę. Na jej twarzy malowały się zaskoczenie i niepokój.

- Jakie to są sprawy? - zapytała cicho po angielsku. - Nic, czym musiałabyś się martwić. - Jak to lord Cardigan powiedział do Lekkiej Brygady? spytał złośliwie Geoff. - Zdaje się, że coś w stylu: „Przejdźcie tę dolinę w kierunku Bałakławy, chłopaki. To nic wielkiego i nie ma się czym martwić". Felter się roześmiał. Dla Marjorie było oczywiste, że ani Ursula, ani Jack nie zrozumieli odniesienia do samobójczej szarży Lekkiej Brygady pod Bałakławą. Ale Marjorie zrozumiała je doskonale. Od najmłodszych lat wiedziała, że pułkownik Sanford T. Felter jest ważną figurą w wywiadzie. Zaczęła się zastanawiać, czego on może chcieć od Geoffa, i nagle zaczęła bardzo współczuć Ursuli. W tej samej chwili zdziwiła się, że świadomość, iż nie ma to nic wspólnego z Jackiem, sprawiła jej ogromną ulgę. Nagle Felter rzucił: - Z tobą, Jack, też chcę rozmawiać, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Przejdźmy do gabinetu - zaproponował Geoff. - Doskonale. - Felter uśmiechnął się do Ursuli. - Musimy znaleźć następców tych, którzy zginęli w katastrofie lotniczej. Obaj mieli zostać asystentami naszego attaché wojskowego w ambasadzie w Leopoldville. Uważam, że Geoff nadaje się na takie zastępstwo. O tym właśnie chcę z nim rozmawiać. - Och! - wyrwało się Ursuli. Najwyraźniej nie rozumiała, co to znaczy. Marjorie popatrzyła na Jacka. Wpatrywał się w Feltera zimnym, podejrzliwym wzrokiem. Po chwili trzej mężczyźni zniknęli w korytarzu. Jack się spodziewał, że wejdzie do sypialni, przerobionej na gabinet poprzez ustawienie przy ścianie małego biurka. Tymczasem znalazł się w niemal prawdziwym biurze, tyle że o wiele bardziej eleganckim niż gabinet prezesa First National Bank w Ozark. Na blacie wielkiego, lśniącego mahoniowego biurka leżała skórzana podkładka, telefon z wieloma dodatkowymi przyciskami i dyktafon. Fotel za biurkiem miał wysokie oparcie i obity był jasnobrązową skórą. Przy ścianie stał

mahoniowy kredens, a tuż przy biurku jeszcze mały stolik z maszyną do pisania. Jej plastikowe przykrycie opatrzone było symbolem IBM Selectric. W gabinecie stał także stół konferencyjny, krótszym bokiem połączony z biurkiem, a na nim kolejny telefon. Przy stole mogło zasiadać jeszcze pięć osób - stało przy nim pięć identycznych foteli jak ten za biurkiem. Pod ścianami stały także szafy na dokumenty, każda zamykana na zamek szyfrowy, mała lodówka i barek. Za biurkiem wisiała fotografia bardzo przystojnego młodego oficera z wąsami, któremu właśnie przypinał medal do munduru sam generał armii Douglas MacArthur. Pod fotografią wisiał także postrzępiony, pognieciony i poplamiony żółty proporzec. Można było na nim odczytać wyhaftowany napis B.73., a ktoś dopisał na nim GRUPA BOJOWA LOWELL. - Do diabła, gdzie my jesteśmy? - zapytał Jack. - Kiedy mój kuzyn Craig korzystał z tego domu jako z kawalerskiej garsoniery, nie podobał mu się gabinet, jaki wojsko przydzieliło mu w Rucker. Pracował więc tutaj wyjaśnił wesoło Geoff. - Wszystko tu wygląda, jakby wyszedł stąd pięć minut temu - zauważył Felter. - Bo nie używam tego gabinetu. Czułbym się jak intruz. Czasami odnoszę wrażenie, że to pomieszczenie jest jego jedynym prawdziwym domem. - MacArthur osobiście wręcza mu Distinguished Service Cross - powiedział Felter. Podszedł do fotografii i wyciągnął ku niej palec. - A ten proporzec powiewał na antenie jego czołgu, kiedy przełamywał okrążenie pod Pusan. Nauczają przebiegu tej operacji w Szkole Wojsk Pancernych oraz w Kolegium Dowodzenia i Sztabu Generalnego. - Jestem pod wrażeniem - wykrztusił Jack. - A tutaj mamy pułkownika jako młodego człowieka dodał Geoff obojętnym tonem, wskazując na jedną z wielu fotografii wiszących na ścianie. Jack podszedł do niej. Mimo gęstych, nawoskowanych wąsów nie można było mieć wątpliwości, że przedstawia ona właśnie młodziutkiego porucznika Craiga W. Lo-

wella. Trzymał, niczym myśliwy, karabin Ml Garand. W pierwszej chwili Jack pomyślał, że fotografię wykonano dla żartu, ale zaraz się zorientował, że nie jest to żaden dowcip. But Lowella, jak but myśliwego na zastrzelonym lwie, spoczywał na ramieniu mężczyzny leżącego na ziemi. Oczy i usta mężczyzny były otwarte, a niemal dokładnie na środku jego czoła widoczna była dziura wlotowa po kuli. - Grecja - powiedział cicho pułkownik Felter. - Miał dziewiętnaście lat. Kiedy został ranny i ewakuowano go do szpitala w Niemczech, znalazłem w jego rzeczach rolkę filmu i posłałem do kraju, do mojej żony, żeby go wywołała. Często się zastanawiam, co sobie pomyślał fotograf, kiedy zobaczył tę odbitkę. Jack zaczął oglądać inne fotografie. Na niektórych z nich był także Felter. Jedna z nich przedstawiała Lowella obok atrakcyjnej blondynki z dzieckiem na rękach; obok nich stali podpułkownik Robert F. Bellmon i jego żona. I mała dziewczynka z zadartym noskiem, która wyrosła na piękną Marjorie. - Jego żonę zabił pijany kierowca - powiedział Geoff. Tego samego dnia, w którym otrzymał DSC i awans za dokonania na polu bitwy. Potężny kopniak, co? - Mój Boże - zdołał wykrztusić Jack. Felter wskazał na fotografię podpułkownika Lowella, stojącego obok sierżanta Geoffreya Craiga (w zielonym berecie), który trzymał za rękę Ursulę. - Sam zrobiłem to zdjęcie - powiedział. - W dniu ich ślubu. Jack spojrzał na Geoffa, który odezwał się: - Tylko między nami powiem ci, w jaki sposób poznałem Ursulę. Krótko po tym, jak zostałem wcielony do wojska, znalazłem się w więzieniu wojskowym w Fort Jackson w Karolinie Południowej. Groziło mi dożywotnie więzienie za złamanie szczęki sierżantowi, który dowodził moim plutonem w czasie unitarki. - Naprawdę? - zapytał Jack uprzejmie. Nie był pewien, czy Geoff go nie nabiera. - Naprawdę - odparł Geoff i pokiwał głową. - Mój ojciec niemal wpadł w histerię i skontaktował się z Craigiem. Ten

natychmiast przyjechał na miejsce, udekorowany wszystkimi medalami, żeby zrobić wrażenie na miejscowych waż-niakach. Zawarł z nimi porozumienie, na podstawie którego otrzymałem możliwość wyboru: albo więzienie Leavenworth, albo wstąpienie do Zielonych Beretów. Pojechałem więc do Bragg i tam spotkałem Ursule. Craig wiedział, że ojciec wpadnie w histerię, gdy się dowie, że chcemy się pobrać i że zostałem żołnierzem Sił Specjalnych. Pojechał z nami do Nowego Jorku i załatwił sprawę z ojcem. Następnego dnia wzięliśmy ślub. Ursulę do ołtarza prowadził pułkownik Fel-ter. Zastąpił brata Ursuli, który musiał wyjechać w tajemniczej misji, zleconej przez tajemniczego pułkownika Feltera. - Pan potrafi wszystko załatwić, prawda, pułkowni ku? - spytał Jack. Geoff się roześmiał. - Właśnie sobie przypomniałem pewne słowa Craiga. Któregoś dnia poinstruował mnie, że jeśli kiedykolwiek wujek Sandy powie mi, że ma dla mnie jakieś drobne zadanie, powinienem natychmiast uciekać, najlepiej przez najbliższe okno. - A więc możemy przejść do rzeczy - skonstatował Feler. - A ja najpierw coś wypiję. Jack, ty też? - Bardzo proszę. - Sandy? - Wypiję kieliszek wina do jagnięciny. Geoff nalał dwa drinki i podał szklaneczkę Jackowi. - Od tego momentu nasza rozmowa jest tajna, dotyczy operacji o kryptonimie Orzeł - powiedział pułkownik. - Nie mam dostępu do informacji na ten temat - zauważył Geoff. - Nawet nie wiem, co to takiego, ta operacja Orzeł. - Jack wie. Orzeł to operacja zabezpieczająca w Kongu. - Wiesz? Wszystko wiesz? - Wie tyle, ile wiedzieć powinien. - Czyli niewiele - stwierdził Jack, po czym zwrócił się do Feltera: - Panie pułkowniku, nie chcę być niegrzeczny, ale kim pan właściwie jest, do diabła? - Nie powie ci. To jest tajne - poinformował go Geoff.

- Nie, to nie jest tajne - odparł Felter. Wyciągnął z kieszeni munduru portfel, a właściwie skórzaną okładkę o wymiarach paszportu i podał Jackowi zalaminowaną i pomniejszoną kopię nominacji na stanowisko doradcy prezydenta. - Jak skończysz oglądać, pokaż Geoffowi. - Jestem pod wrażeniem - przyznał Jack. - Chyba o to panu chodziło. - Nie rozumiem jednak, jakim cudem przyjaciel Craiga jest tak blisko demokratów — powiedział Geoff, oddając dokument. Felter zignorował tę uwagę. - Kapitan Kegg i kapitan Askew pracowali dla mnie. Geoff popatrzył na Jacka i zauważył: - Nie wyglądasz na zdziwionego, Jack. - Uzupełniałem niejasne pozycje w informacjach Jeppesena - powiedział Jack. Jeppesen Company dostarcza uaktualniane co tydzień informacje o lotniskach i ich wyposażeniu na całym świecie. - Chodziło o prywatne albo nieużywane pasy startowe w Kongu oraz ewentualne próby przywrócenia ich do użycia. - Jack i Pappy Hodges. Robili to razem - kontynuował Felter. - Teraz, kiedy Kegga i Askew nie żyją, będziemy musieli posłać do Konga Pappy'ego. I ciebie, Geoff, jeśli przyjmiesz propozycję. Geoff milczał. - Zlokalizowałem już kolejny samolot - mówił Felter. Niedługo powinien tu przylecieć. Technicy zainstalują nie zbędną awionikę i dodatkowe zbiorniki na paliwo. Kiedy tylko technicy skończą, polecicie do Konga. To jest kwestia mniej więcej siedemdziesięciu dwóch godzin i będą gotowi z tą robotą. Zdaję sobie sprawę, że czasu jest niewiele, ale propozycja jest atrakcyjna, Geoff, a mam uprawnienia, żeby przedłożyć ją tobie. Geoff wciąż milczał. - Rodzina będzie mogła pojechać za tobą w najszybszym możliwym terminie — dodał Felter. - Zgoda, to jest rzeczywiście atrakcyjna propozycja. Ale dlaczego akurat ja?

- Po pierwsze, mówisz po francusku. Dużo podróżowałeś. Będziesz pasował do personelu ambasady. A poza tym mam wystarczające uprawnienia, żeby tę atrakcyjną propozycję przedłożyć właśnie tobie. - Akurat! - wybuchnął Geoff. - Zapytałem, dlaczego ja? Przecież nie jestem szpiegiem. - Żądam od ciebie tylko tyle, żebyś miał oczy i uszy otwarte. Chcę, żebyś tam, na miejscu, był właśnie moimi oczyma i uszami. Nie ma mowy o żadnym szpiegostwie. Żeby to było jasne. Nie wysyłam cię tam jako agenta. Taka jest prawda. - Jeśli zechcesz mi powiedzieć, w co naprawdę chcesz wpakować mnie i, co najważniejsze, także Ursulę, uważnie cię wysłucham. W przeciwnym wypadku możesz sobie całe to zadanie wsadzić w dupę. Jack wytrzeszczył szeroko oczy. Przecież porucznicy z zasady nie przemawiają w taki sposób do pułkowników, nawet jeśli nazywają ich wujkami. Wyraz twarzy Feltera jednak się nie zmienił. - Nigdy nie dałem ci żadnego powodu, żebyś mi nie ufał, Geoff. Ani żebyś mówił do mnie w taki sposób. - Przykro mi to mówić, ale tak nie jest - stwierdził Geoff spokojnie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Głos Feltera był lodowaty. Jack stwierdził, że pułkownik zaczyna się denerwować. - Powiedziałeś nam, że Karl-Heinz jedzie się szkolić do panamskiej dżungli - wypalił Geoff oskarżycielskim tonem. Cokolwiek te słowa znaczyły, zaskoczyły pułkownika. - A co sprawia, że wątpisz w jego wyjazd do Panamy? zapytał po chwili wahania. - Pewien mój znajomy leciał samolotem UTA z Brukseli do Leopoldville. Na pokładzie był także Karl-Heinz. Z biletem do Johannesburga. - Felter milczał, a Geoff naciskał coraz mocniej. - I co właściwie robią przynajmniej trzy Drużyny „A" w Kongu? Drużyna „A" Sił Specjalnych składała się z dwóch oficerów i ośmiu-dziesięciu żołnierzy z poboru; wszyscy byli przynajmniej sierżantami.

- Twoi znajomi za dużo gadają. - Felter z trudem tłumił rozdrażnienie. - I, wszystko na to wskazuje, także Karl-Heinz. - Nic się nie martw. Bezpieczeństwo tego, co, jak sądzę, jest operacją Orzeł, pozostaje niezagrożone. Na lotnisku w Brukseli Karl-Heinz dał sygnał naszemu wspólnemu znajomemu, że powinni się zachowywać tak, jakby się w ogóle nie znali, a kiedy się okazało, że lecą tym samym samolotem, powiedział mu, że w ogóle się nie widzieli, i przekazał mi to dopiero w samolocie. - Najwyraźniej bezpieczeństwo operacji jest jednak zagrożone, skoro informacja dotarła aż do ciebie. - Słowa „Orzeł" nie usłyszałem aż do dzisiaj. A Karl-Heinz nawet ust nie otworzył w tej sprawie. - Więc przeciek pochodzi od waszego wspólnego znajomego. - Byliśmy razem w Wietnamie i, jak sądzę, doszedł do wniosku, że nie chwycę od razu za słuchawkę, nie zadzwonię do ambasady rosyjskiej i nie zacznę rozmowy od „wiecie co, chłopcy?" - Powiedziałeś Ursuli? - zapytał Felter cicho. - Nie. Nie chciałem, żeby się martwiła. - Zamierzałem dzisiaj wieczorem powiedzieć o wszystkim tobie i poprosić cię, żebyś mimo wszystko powiedział jej o Karlu-Heinzu. I żebyś wyjaśnił jej, jak ważne jest, aby milczała na ten temat. - Naprawdę? - zapytał Geoff z sarkazmem. - Cóż, jeśli chodzi o Karla-Heinza, możliwe jest, że będziemy potrzebowali usług Michaela Hoare jako najemnika. Jeśli do tego dojdzie, będę musiał mieć kogoś, kto przez cały czas będzie przy nim, kto na bieżąco będzie mnie informował, co się dzieje. - Inaczej mówiąc, Karl-Heinz jest szpiegiem? Albo agentem? Czy jak się mówi o takich ludziach? - Tak. - A Drużyny „A"? Co robią? - Na razie zbierają informacje. Zadaniem twoim i Pappy'ego Hodgesa będzie przemieszczanie ich. - W jakim celu? To znaczy, czego szukają?

- Dowodów, że Kongiem interesują się komuniści chińscy albo Rosjanie, albo po prostu ludzie wysłani przez nich do tego kraju. Dostarczają też informacje oficerowi z Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania, przebywające mu w Kongu. Przydadzą się, jeśli będziemy musieli tam interweniować. Z kolei oficerem, do którego te informacje docierają w McDill, jest przypadkiem podpułkownik o na zwisku Lowell. Usłyszawszy to, Geoff zmarszczył czoło, jednak nie skomentował tych słów. - Inaczej mówiąc, uważasz, że coś się wydarzy? - zapytał. - Mam takie przeczucie. Żadnych konkretnych danych. - No więc po co ta cała cholerna tajemnica? - Są ludzie, w Leopoldville i w całej Afryce, a także, niestety, na wysokich stanowiskach w Waszyngtonie, którzy skłonni są uznawać to, co moim zdaniem musimy zrobić w Kongu, za skandaliczną ingerencję w sprawy wewnętrzne niepodległego kraju - odparł Felter. - Rozumiem jednak, że nie uważa tak prezydent Johnson? - zapytał ostrożnie Geoff. Felter nie odpowiedział. - Czy zaspokoiłem twoją ciekawość, Geoff? - odezwał się po chwili. - Jeszcze jedno pytanie. Jaka w tej sprawie jest rola Jacka? Czy on także poleci do Konga? - Nie - powiedział Jack. - Odnoszę wrażenie, że byłbyś tam znacznie bardziej przydatny niż Pappy albo ja. - Ja też tak uważam - stwierdził Felter. - Ale on tam nie poleci. - Wiesz coś, czego ja nie wiem? - Geoff zapytał Jacka. - Mieszkam w Kongu. Moja rodzina mieszka w Kongu. Kiedy skończę dwuletnią służbę w wojsku, wrócę tam. Nie mógłbym tego zrobić, gdybym pokazał się w tym kraju w mundurze albo gdybym się tam znalazł jako pracownik ambasady amerykańskiej. Wówczas zostałbym dla nich kolonialistą, amerykańskim, ale jednak kolonialistą. I moja rodzina także.

- I co dalej? - Ktoś spaliłby nasze samoloty albo wrzucił granat do jadalni - odparł Jack. - Albo jakiś miejscowy patriota poćwiartowałby moją młodszą siostrę. - Cholera! Mam dziwne uczucie, że mówisz prawdę. I ja mam wpakować w taką sytuację Ursulę? - I jeszcze jedno: jeśli będziesz na tyle głupi, że dasz się w to wrobić, Geoff, trzymaj się z dala od mojej rodziny w Leopoldville. - Oczywiście, to nie ulega wątpliwości - powiedział Felter. - Ale jeśli chodzi o Ursulę i panią Hodges, nie widzę dla nich realnego zagrożenia. Będą pod ochroną dyplomatyczną. A przy najgorszym możliwym scenariuszu... - Na czym on polega? - chciał wiedzieć Geoff. - Jeśli upadnie rząd w Leopoldville lub miasto wpadnie w ręce buntowników, będzie mnóstwo czasu, żeby zrealizować plan Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania. - A istnieje taki plan? - Tak. Należy do niego między innymi utrzymanie przez batalion spadochroniarzy lotniska w Leopoldville na czas ewakuacji Amerykanów. Dyplomatów i innych. - Czy to się może udać, Jack? - zapytał Geoff. - Jeśli chodzi o ludzi z Leopoldville, owszem. Ale co się stanie z Amerykanami z Costermansville, Kolwezi albo ze Stanleyville, to inna sprawa. - Chcesz przez to powiedzieć, że wyjazd do Leopoldville nie będzie dla Ursuli niebezpieczny? Jack długo się zastanawiał, aż wreszcie odparł: - Tak, chyba tak. Mój ojciec na pewno wysłałby stamtąd rodzinę, gdyby się czegoś obawiał. Poza tym mieszkaliby ście na terenie ambasady. Ursuli nic by nie groziło. Ale jeśli usłyszysz, że coś się szykuje, nie czekaj, od razu stamtąd spieprzaj. Geoff pokiwał głową. - Okay. Polecę tam. Tym razem Felter skinął głową. - Dobrze. Myślę, że zanim zjawi się Pappy z żoną, należałoby powiedzieć Ursuli o Karlu-Heinzu. Zgadzacie się ze mną?

Geoff przytaknął. - Jack, bądź tak uprzejmy i poproś ją tutaj. Jack wyszedł z gabinetu i gdy ruszył korytarzem, od razu natknął się na Ursulę. - Przyszli Hodgesowie - poinformowała go. - Chyba im powiem - dodała, mając na myśli Feltera i Geoffa. - Tak, idź do nich. Jack dotarł do salonu akurat w momencie, kiedy generał major Robert F. Bellmon i jego żona wchodzili przez szklane drzwi prowadzące z werandy. - Mamo, tato! - zawołała Marjorie. Złapała Jacka za rękę i poprowadziła w stronę. - To jest Jack. - Cześć, Jack - powiedziała serdecznie Barbara Bellmon. - Dzień dobry, sir. - Słyszałem o tobie wiele dobrego - zauważył generał. Szeregowy Portet i generał major Bellmon uśmiechnęli się do siebie chłodno. 2 Mieszkania rodzin żołnierskich Centrum Lotnictwa Wojsk Lądowych Fort Rucker, Alabama 27 kwietnia 1964, 07.15

Kwatery 3404-A i 3404-B mieściły się w jednym parterowym budynku. Oddzielała je wewnętrzna ściana i były do siebie lustrzano podobne. Każda miała trzy sypialnie, dwie łazienki, salon z jadalnią i kuchnię. Po obu stronach budynku znajdowały się wiaty dla samochodów. Major Pappy Hodges wraz żoną zajmowali kwaterę 3404-B. Mieli już dorosłe dzieci. W kwaterze 3404-A mieszkał młody kapitan z żoną i trójką małych dzieci. Kapitan nie przepadał specjalnie za sąsiadami, i to z wielu powodów. Na przykład major Hodges nie ścinał ich wspólnego trawnika przed domem do momentu, kiedy otrzymał od kwatermistrza oficjalne pismo, że nie wywiązuje się z obowiązku utrzymywania obejścia zgodnie z przyjętymi standardami.

Kapitan podejrzewał także, chociaż nie mógł tego udowodnić, że major Hodges zmoczył wodą z węża ogrodowego jego zapas węgla drzewnego, przez co trudno było teraz rozpalać grilla i, jak to ujął major Hodges, „zasmradzał całą okolicę". Młody kapitan był zachwycony, kiedy usłyszał, że stary drań zostanie przeniesiony. Stół w jadalni kwatery 3404-B zasłany był mapami, kiedy do środka wszedł porucznik Geoffrey Craig w kombinezonie pilota. Na stole leżały nie tylko lotnicze mapy nawigacyjne z Jeppesen Company, ale też naziemne mapy z Korpusu Inżynieryjnego Armii Stanów Zjednoczonych oraz wielka mapa, największa ze wszystkich, wydana przez Michelin Tire Company. Major Hodges pochylał się nad mapą Michelina (Afryka Środkowa i Południowa oraz Madagaskar, skala 1:4 000 000, 1 cal = 63 mile), obserwując ze skupieniem, jak szeregowy Jack Portet nanosi na nią swoje uwagi. - To powinna być dobra zabawa - powiedział Pappy Hodges. - Już od dawna nie latałem, szukając wypalonej ziemi tuż obok dziewięćdziesięciostopniowego zakrętu rzeki. Geoff Craig zerknął na mapę, zobaczył na niej adnotacje Jacka Porteta i spojrzał na niego. - Myślałem, że on żartuje - powiedział. - Tak się lata w Kongu - odparł Jack. Hodges zaczął składać mapę. - Louise! - zawołał głośno. - Wychodzimy! Weszła Louise Hodges, w szlafroku, z filiżanką kawy w ręce. - Na pewno nie chcesz śniadania? - zapytała. - Zjemy po pączku w barze przekąskowym w Cairns. - Przysyłają po was samochód sztabowy, czy co? - Pojadę z Geoffem. Wsunął złożone mapy do teczki. Oprócz map zawierała ona także duży notes i inne materiały. Zamknął ją, zdawkowo pocałował żonę w policzek i wziął bagaże. - Miłego lotu - pożegnała męża Louise. - Dzięki.

- Nie pierwszy raz zostawia mnie samą na trzy dni wyjaśniła Louise, widząc zdziwione spojrzenia Geoffa i Jacka. - Można się do tego przyzwyczaić. Nie lubię tego, ale już przywykłam. Geoff i Jack uśmiechnęli się z zakłopotaniem i ruszyli za Pappym Hodgesem do drzwi kwatery 3404-B. - Geoff! - zawołała za nimi Louise. - Nie martw się o Ursulę. Razem z Marjorie dopilnujemy, żeby się spakowała i wsiadła do właściwego samolotu. - Dziękuję. Oldsmobile kombi Geoffa stał na podjeździe za jaguarem Jacka. Ursula i Marjorie siedziały na tylnym siedzeniu. Geoff otworzył bagażnik, żeby Pappy mógł schować swój bagaż, po czym wsiedli do wozu. - Pani Hodges z nami nie jedzie? - zapytała Marjorie, kiedy Jack ruszył. - Jest mądra. Zostaje w domu - wyjaśnił Geoff. - Dzięki - powiedziała Ursula cicho, kiedy wyjechał na ulicę. - Och, kochanie, miałem na myśli to, że na lotnisku nie będzie nic ciekawego do zobaczenia. Z powodzeniem mogłabyś zostać w domu. A jednak w Cairns natknęli się na coś, czego Geoff się nie spodziewał. Obok Beechcrafta L-23D Twin Bonanza na płycie postojowej stały dwa samochody sztabowe z proporczykami w szachownicę. Jednym z nich był pojazd szefa Zarządu Lotnictwa Wojsk Lądowych, wyposażony w lotnicze urządzenia łączności, a drugim lśniący chevrolet dowódcy Centrum Lotnictwa w Fort Rucker. - A gdzie jest orkiestra? - zapytał Geoff. - Po co to wszystko? - zapytał Pappy Hodges. - Myślałem, że to w pewnym sensie tajna misja. Piętnaście minut zabrało sprawdzenie informacji o pogodzie na trasie lotu, przedstartowa kontrola samolotu i zapakowanie bagaży. Dowódca i szef Zarządu czekali cierpliwie, aż piloci zakończą te procedury, co także było zaskakujące. Wreszcie panowie podali sobie ręce, Geoff pocałował Ursulę i wszedł na pokład.

Minutę później L-23D zaczaj kołować w kierunku pasa startowego. Generał Bellmon rozejrzał się. Zobaczył szeregowego Porteta, zmierzającego w kierunku hangaru numer 104, oraz Marjorie, stojącą obok Ursuli. - Johnny - powiedział do swojego adiutanta. - Ten młody człowiek to szeregowy Portet. Pobiegnij za nim i powiedz mu, że chciałbym zamienić z nim słówko. Zaraz podejdę. - Tak, sir. Generał Bellmon zwrócił się do pułkownika McNaira: - Możesz odejść, Mac. Właściwie już odlecieli. Do uszu generała dotarł odgłos silników nastawianych na moc startową i chwilę później Twin Bonanza ruszył przed siebie. Minęło kilka sekund i wzbił się w niebo, schował koła, po czym wykonał zwrot w kierunku północnym i zaczął nabierać wysokości. Wreszcie zniknął obserwatorom z oczu. - Czy mogę pana zaprosić na ciepłego pączka i kawę, generale? - zapytał pułkownik McNair. - Nie, ale mógłbyś zadzwonić do Feltera i powiedzieć mu, że wylecieli. Jeśli usłyszysz w słuchawce, że nikt tam 0 takim nie słyszał, przedstaw się jako generał Bellmon. 1 powiedz Felterowi, że osobiście patrzyłem, jak odlatują. Pułkownik McNair uśmiechnął się. - Tak, sir. Powiem mu, że obaj przy tym byliśmy. Generał Bellmon podszedł do swojego adiutanta i Jacka Porteta. - Cóż, już ich nie widać. Nie jestem zwolennikiem latania takim małym samolotem pomiędzy kontynentami. - To mi trochę przypomina modlitwę żeglarza znajdującego się w połowie drogi pomiędzy Nową Fundlandią a Szkocją. „Boże, twój ocean jest tak wielki, a mój statek tak mały" - odarł Portet. Kapitan Oliver nie miał wątpliwości, iż szeregowy Portet daje w ten sposób do zrozumienia, że już pilotował samoloty nad Atlantykiem. - Johnny, poproś do nas Marjorie. I dotrzymaj towarzy stwa pani Craig, dobrze? - zarządził Bellmon. Na twarzy Marjorie malował się niepokój.

- Co się stało? - Chcę coś powiedzieć Jackowi. Osobiście. I chcę, żebyś przy tym była. Dziewczyna położyła dłoń na ramieniu Jacka. - Mów — przynagliła ojca. - Dowiedziałem się, że wydano rozkazy, na podstawie których Jack ma zostać przeniesiony do sekcji J-3 w Dowództwie Sił Szybkiego Reagowania w Bazie Sił Powietrznych w McDill. Zapytałem pułkownika Feltera, czy to przeniesienie naprawdę jest niezbędne. Powiedział, że tak. Twierdzi, że im szybciej odejdą stąd wszyscy, który wiedzą o tajnej operacji, tym szybciej zniknie prawdopodobieństwo przypadkowych rozmów na jej temat. - Cholera jasna! - zawołała Marjorie. - Sukinsyn! - dodał Jack. - Czasami i ja tak reaguję - przyznał generał. - Cóż, muszę jednak bezustannie sobie przypominać, że to, co on robi, ma tak wielkie znaczenie dla kraju, że usprawiedliwia bezwzględność jego poczynań. - Kiedy? - zapytała Marjorie. - Rozkazy dotrą do mnie za dwa, trzy dni. Wtedy Jack dostanie dwie lub trzy doby na opuszczenie jednostki. Pułkownik McNair powiedział, że od tej chwili do dnia wyjazdu Jack pozostaje na przepustce. - Dzięki, tato, że chociaż próbowałeś. - Dziękuję, sir - mruknął Jack. Bellmon ukradkiem popatrzył na zegarek. - Muszę wracać do pracy. Jack zasalutował. Bellmon odsalutował i odszedł. - Jezu, muszę na siebie uważać - stwierdził Portet. - Dlaczego? - Zasalutowałem mu, nawet nie zastanawiając się nad tym, co robię.

XI 1 Pietermaritzburg, Republika Południowej Afryki maja 1964

Major Michael Hoare zatelefonował do Karla-Heinza Wagnera do pracy w piątek i zapytał go, czy chciałby spędzić sobotę w plenerze i postrzelać trochę do pustych puszek. Karl-Heinz szybko zaakceptował propozycję. - A skoro złapałem cię już w moją sieć - powiedział Ho are ze śmiechem - muszę cię poinformować, że na miejsce dojedziemy z klasą. Weźmiemy porsche, które zresztą mam możliwość zaoferować ci za niewielkie pieniądze. Karl-Heinz podejrzewał, że tak naprawdę nie chodzi ani o strzelanie do puszek, ani o sprzedaż porsche. Było to tylko niejasne przeczucie, ale gotów był się o to założyć. Hoare przyjechał po niego ładnym małym porsche z opuszczanym dachem, o świeżo nawoskowanej karoserii, z nowiutkimi oponami Michelina. Powiedział, że samochód nie tylko ma na liczniku niewiele mil, ale w czasie jego krótkiego czteroletniego życia dobrze o niego dbano. Następnie skinął na Karla-Heinza, żeby usiadł za kierownicą. - Bardzo bym chciał nim jeździć, Mikę, jednak, sam rozumiesz, nie stać mnie na niego - powiedział Karl-Heinz. - Ale poprowadzić go możesz, prawda? Poczuj, jak żyją bogaci ludzie. - Kiedy Hoare był już pewien, że Karl-Heinz siedzi za kierownicą wystarczająco długo, żeby docenić, w jak dobrym stanie jest samochód, odezwał się: - Poważnie mówiąc, już ten samochód kupiłem, za grosze, a to oznacza, że mogę go sprzedać, i to za znacznie mniejszą kwotę, niż jest wart. - Poważnie mówiąc, Mikę - odparł Karl-Heinz, naśladując jego głos - jeśli nie zamienisz się na mojego volks-wagena, nie ma żadnej możliwości, żebym go mógł teraz kupić. Możemy porozmawiać za sześć miesięcy, kiedy się trochę odbiję od dna.

- Pomyślałby kto, że spodziewasz się podwyżki w Hessische Schwere Konstruktion. - Wciąż jestem na stażu, a plan podwyżek został ułożony dla dzieciaków po uniwersytetach. Kiedy się tu zjawiłem, miałem tylko to, co na sobie. Teraz spłacam volkswagena, meble i nowe ubrania. - Jak długo będziesz na tym stażu? - Sześć miesięcy. - A potem będzie lepiej? - Trochę - odpowiedział Karl-Heinz i roześmiał się. Chociaż jako saper byłem szkolony w rozpieprzaniu różnych rzeczy, a nie budowaniu. Teraz z kolei roześmiał się Hoare. Doskonale zrozumiał dowcip Karla-Heinza. Nagle w wyobraźni Wagnera pojawiło się bardzo wyraźne wspomnienie. Przebywał na jakimś wzgórzu w Wietnamie i przysłano po niego Caribou - dwusilnikowy samolot transportowy. Miał go stamtąd zabrać. Wietnamczycy odczekali, aż Caribou znajdzie się na ziemi, i dopiero wtedy zaczęli strzelać z moździerzy. Pilot zawrócił i momentalnie wystartował. Tylny luk samolotu był otwarty i Karl-Heinz postanowił go gonić, bo inaczej musiałby pozostać na wzgórzu przez kolejny dzień. Dogonił go i z trudem wskoczył do środka. Zanurkowawszy, wylądował na brzuchu w przedziale ładunkowym. „Ojciec" Lunsford (porucznik George Washington Lunsford; imiona otrzymał po jednym z Ojców Założycieli swojego kraju) siedział tam już z zakrwawionym bandażem na szyi, co świadczyło, że odniósł ranę i z pola walki ewakuowała go ekipa medyczna. Pochylił się nad Karlem-Heinzem i podstawił mu pod nos butelkę Dewar's Scotch. - Podnieś brzuszysko, ty szwabski białasie — powitał go wesoło. - Ojczulek zaraz poda ci grzdylka. Ojca Lunsforda zobaczył na lotnisku w Brukseli. Jego ubranie pasowało do nigeryjskiego paszportu, którym się legitymował. Miał na sobie czarną filcową czapkę, bawełnianą marynarkę w pstrokate wzory i golf. W samolocie było jeszcze ośmiu innych mężczyzn w różnych odcieniach czerni. Mieli najróżniejsze kostiumy (jeden nawet był w su-

tannie). Wszyscy byli dobrze zbudowani. Jeszcze zanim Ojciec Lunsford mu to powiedział, Karl-Heinz wiedział, że wszyscy są absolwentami Szkoły dla Chłopców imienia Johna Wayne'a w Camp Mckall, w Karolinie Południowej. Lunsford powiedział mu także, że teraz jest kapitanem i dowodzi jedną z trzech Drużyn „A" skierowanych do Konga. Cholera, brakuje mi wojska, pomyślał Karl-Heinz, a głośno powiedział: - Czasami brakuje mi tego, co robiłem w wojsku. Tyle że nie tęsknię bynajmniej do Volksarmee. - Czy wszystkie armie tego świata nie są takie same? zapytał Hoare. - Nie chcę, żebyś pomyślał, że jestem wariatem. - Dlaczego miałbym tak pomyśleć? - Ponieważ Volksarmee to armia komunistyczna, a wszystkie armie komunistyczne są do dupy. - Dziwne, ale ja też tak myślę. I często się zastanawiam, ile cię kosztowała decyzja o ucieczce przez mur berliński. To wymagało jaj. - Wcale nie. Po prostu nie byłem już w stanie znosić dłużej tego, co się tam działo. Myślę, że gdybym nie uciekł, to pewnego dnia świadomie zalałbym się w trupa i zrobiłbym coś bardzo głupiego. To była tylko kwestia czasu. - Hmm... - Hoare odchrząknął. Niedaleko Pietermaritzburga, położonego około czterdziestu pięciu mil od Durbanu, major dotknął ramienia Karla-Heinza i nakazał mu skręcić w lewo, na drogę gruntową. Przejechawszy pół mili, znaleźli się przed stromym glinianym klifem. Stały tam już dwa samochody osobowe i jedna furgonetka, a na drewnianych kozłach rozłożono kawałki sklejki, które służyły jako stoły. Na nich leżała broń ręczna dwa automatyczne Colty M1911A1 kaliber .45 i kilka innych rewolwerów i pistoletów, w tym trzydziestki-ósemki o krótkich lufach i wielki rewolwer Smith & Wesson. Nie brakowało również amunicji - częściowo w wojskowych skrzyniach - oraz wszelkiego sprzętu strzeleckiego: słuchawek, wyciorów i tym podobnych. Dwie duże płyty ze sklejki oparte były o skały. Do każdej przypięto tarczę z naturalnej wielkości sylwetką człowieka.

Karł-Heinz nie znał żadnego z mężczyzn, którzy znajdowali się przy samochodach. Mogli być Anglikami albo obywatelami RPA. Albo Irlandczykami, jak Hoare. Dwaj z nich wyglądali na inteligentów. Trzeci, chociaż był starannie ogolony, według Karla-Heinza sprawiał wrażenie zbira. Wagner wyczuł, że cała trójka taksuje go uważnymi spojrzeniami i że zbir przypatruje mu się z niechęcią. Zaczęli strzelać z pistoletów. Karl-Heinz nie był w tym zbyt dobry, co wkrótce stało się oczywiste. Zaczął się obawiać, że dużo traci w ich oczach. - Jeśli ktoś cię kiedyś o to zapyta, Karl - odezwał się Hoare - nigdy nikomu nie powiesz, co tutaj widziałeś. Rozumiesz? Karl-Heinz pokiwał głową. Hoare wskazał ruchem głowy furgonetkę i wtedy zbir, o którym Karl-Heinz wiedział już, że jest Holendrem i ma na imię Erik, podszedł do niej, otworzył jakąś skrytkę w podłodze i wyciągnął trzy sztuki broni zawinięte w płótno. Jedną z nich był karabin automatyczny FAT kaliber 7 milimetrów, drugą rosyjski Kałasznikow AK-47, a trzecią M16A1 armii amerykańskiej. - Władze tego kraju niechętnie patrzą na broń automa tyczną - wyjaśnił major. - Na jej posiadanie trzeba mieć specjalne pozwolenie. Karl-Heinz wziął do ręki AK-47 i odczytał, że karabin wyprodukowano w Chinach. - Widziałeś kiedyś coś takiego? - zapytał, chwyciwszy M16A. Karl-Heinz skinął głową i wziął od niego karabin. - A Fabrique Nationale? - Słyszałem o nich - odparł Karl-Heinz. Odłożył M16A i wziął do ręki FN. W gruncie rzeczy wystrzelał już z takiego modelu ze sto pocisków w Fort Bragg, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy FN znajduje się w NRD na liście zagranicznej broni, z jaką zaznajamiano żołnierzy. FN był dobrym karabinem, dobrze wykonanym i prostym w obsłudze. - Załaduj go - powiedział Hoare i wskazał na pojemniki z amunicją, ustawione na stole. Karl-Heinz wyciągnął magazynek, znalazł amunicję

siedmiomilimetrową, odnotował, że naboje zostały wyprodukowane w Chinach, i zaczął je wsuwać do magazynka. Holender zrobił to samo z magazynkiem M16A, umieścił go w broni i przeładował. - Patrz, gdzie celujesz - powiedział Karl-Heinz cicho, lecz stanowczo. - Co? - Nie celuj we mnie! - Dobrze wiem, co robię. - Skoro celujesz we mnie, to nie wiesz. - Kurwa mać! Karl-Heinz złapał za lufę M16, wyrwał mu broń z rąk, wyciągnął z niej magazynek, następnie przeładował, żeby nabój wyskoczył z komory, i rzucił M16A Mike'owi. - Przepraszam - powiedział. - Ale sposób, w jaki twój kumpel bawi się bronią, nie podoba mi się. - Ty sukinsynu! - zawołał zbir. - Kurwa, za kogo ty się uważasz?! - Za kogoś, kto nie chce otrzymać przypadkowego postrzału w brzuch od beznadziejnego dupka. - Sukinsynu, wywiercę ci drugą dziurę w dupie! - Zbir przykucnął i wyprostował się z nożem w ręce. Okazało się, że nosił nóż przymocowany do łydki nad kostką. Karl-Heinz odwrócił się do niego plecami i popatrzył na majora Hoare. - Mikę, lepiej powiedz kolesiowi, żeby odłożył ten scyzoryk, zanim mu go wsadzę w dupę. Usłyszał za sobą kroki, odwrócił się i zobaczył, że zbir, czerwony ze złości, szykuje się do skoku. Wagner przykucnął, nabrał pełną garść piasku i rzucił nim w oczy napastnika w momencie, gdy ten miał na niego skoczyć. Kopnął go w krocze, pochylił się, odebrał mu nóż i rzucił w jedną z tarcz. - Gdyby to nie był twój kumpel, oderżnąłbym mu jaja — poinformował Mike'a. Pozostali dwaj nagrodzili jego akcję oklaskami. - Erik - Michael Hoare zwrócił się do mężczyzny leżącego na ziemi. Głos miał spokojny i chłodny. - Jak już

będziesz mógł się ruszyć, idź do furgonetki i zostań tam. Popatrzył na Karla-Heinza. - Dobry jesteś. - Jedźmy już - powiedział Karl-Heinz. - Nie wiem, co się tutaj dzieje, ale wcale mi się to nie podoba. - Nic podobnego już się nie zdarzy. Daję ci moje słowo. Hoare się uśmiechnął. - Chcesz postrzelać z FN? - Dlaczego nie? Włożył do karabinu magazynek z amunicją, przyłożył broń do ramienia i wypalił dwiema seriami w nóż leżący na ziemi przed tarczą. Nie miał pojęcia, czy trafił, ale kiedy opadł kurz, noża nie było. - Erik - powiedział Hoare do zbira, który zdołał usiąść z bladą jak kreda twarzą. - Powinieneś zapamiętać, że porucznik Wagner nie zapomina szybko zniewag. - Znowu popatrzył na Karla-Heinza. Uśmiechnął się szeroko, jakby miał zamiar opowiedzieć dowcip, tymczasem powiedział uroczyście: Niech mi będzie wolno powiedzieć, poruczniku Wagner, że bardzo się cieszymy, że zmieniłeś stronę. - Racja, racja - potwierdzili jego dwaj kompani. Panowie, czas się pożegnać - stwierdził Hoare. Dwaj mężczyźni stanęli na baczność jak żołnierze i krzyk nęli gromko: - Sir! Kiedy wsiedli do porsche, Karl-Heinz odezwał się: - Powiesz mi, do diabła, co to wszystko miało znaczyć? Hoare popatrzył na niego i uśmiechnął się. - Dobrze, że nie obciąłeś Erikowi jaj. Trudno teraz o dobrych podoficerów rusznikarzy. - Rusznikarzy? - Jesteś w Afryce Południowej na tyle długo, żeby o tym wiedzieć: kiedy nie sprzedaję samochodów, jestem niesławnym majorem Hoare, jednym z najemników z Katangi. - Uznałem, że kiedy będziesz chciał o tym rozmawiać, sam poruszysz ten temat. - No więc nadszedł czas. Harley, ten wysoki facet, był moim pierwszym zastępcą, oficerem wywiadu. A Reggie był moim oficerem do spraw personalnych. - Był czy jest? - Według mnie nie ma wątpliwości, że sytuacja w by-

łym Kongu Belgijskim wkrótce rozwinie się w taki sposób, że siły zbrojne Demokratycznej Republiki Konga nad nią nie zapanują. - Chyba nie powinienem tego słuchać. - Pozwól mi skończyć. Takie same wątpliwości drążą umysły niektórych członków rządu kongijskiego. Wszedłem w posiadanie środków finansowych, dzięki którym mogę rozpocząć organizowanie następnej siły... - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - ...a także opłacać mojego drugiego zastępcę, oficera do spraw planowania i szkolenia. Dwa tysiące dolarów miesięcznie. W zasadzie za pracę na pół gwizdka. - Mówisz o dolarach? Amerykańskich dolarach? - Tak, o dolarach. Forsa leży na koncie w Szwajcarii. - Ale ja nie mam zamiaru skończyć w tutejszym więzieniu - zaprotestował Karl-Heinz. - Jeśli dowiedziałoby się o tym szefostwo Hessische Schwere Konstruktion, straciłbym pracę. - Nie naruszymy prawa obowiązującego w Republice Południowej Afryki. Poza tym uwierz mi, Karl-Heinz, że jeśli tylko nie zaczną podejrzewać, że zamierzamy obalić rząd w Pretorii, nikt się nie będzie nami przejmował. W gruncie rzeczy RPA wcale sobie nie życzy rządu komunistów za północną granicą. - Jakich komunistów? - Chińczyków, Rosjan, Czechów, a możliwe też, że Niemców ze wschodu. Założę się, że w Kongu zapuścili już macki Rosjanie i Niemcy. Czy to jest dla ciebie jakimś problemem? - To dlatego ci na mnie zależy? Dlatego, że jestem Niemcem z NRD? - Potrzebuję kogoś, kto potrafi ułożyć i kontrolować przebieg szkoleń i ćwiczeń - odparł Hoare. - A także ma zmysł organizacyjny i zna się na broni. Karl-Heinz milczał. - Przywiozłem cię tu, żeby Marley i Reggie mogli ci się przyjrzeć. Po tym, jak sobie dałeś radę z Erikiem... cóż, zobaczyli to, co powinni. - Czy większość twoich ludzi zachowuje się jak Erik?

Są zwykłymi bandytami, którzy nieudolnie wymachują nożem? - Tak, obawiam się, że tak - przyznał major szczerze. Potrzeba naprawdę dobrych oficerów, żeby nauczyć ich dyscypliny. Uważam, że ty bez wątpienia jesteś odpowiednią osobą. - Ach, Gott! - Mam jeszcze dwa dodatkowe argumenty. Mam pieniądze i mogę dobrze zapłacić, jeśli zdecydujesz się do nas przystąpić... - Dodatkowo? Ile? - Dużo. A jeśli będzie trzeba prowadzić oddział do boju, kwota dwóch tysięcy pięciuset dolarów wyda ci się zwykłym kieszonkowym. - Co to znaczy? - Zwycięzca zgarnia całą pulę - powiedział Hoare obojętnym tonem. - A jeżeli firma dowie się o mojej podwójnej roli i zostanę z hukiem zwolniony, co wtedy? - Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś pozostał w HSK. Ale jeśli coś się stanie, nie ma problemu. Następnego dnia będziesz miał inną oficjalną pracę. Hoare wyciągnął rękę. Po krótkiej chwili Karl-Heinz zdjął prawą rękę ze skórzanej kierownicy i uścisnął dłoń majora.

2 Baza Lotnicza we Frankfurcie nad Menem Niemcy 16 maja 1964

Barbara i Marjorie Bellmon odwiozły Louise Hodges i Ursule Craig na lotnisko w Dothan i przypilnowały, żeby obie wsiadły na pokład samolotu Southern Airways lecącego do Atlanty. Tam miały przesiąść się do samolotu Eastern do Newark. Z Newark miały z kolei pojechać autobusem do Bazy Sił Powietrznych McGuire, przylegającej do Fort Dix w New Jersey. Kiedy w McGuire zauważono stan pani

Craig, Ursula, przygotowana przez Barbarę Bellmon i panią Hodges, stanowczo oświadczyła, że jest dopiero w piątym miesiącu ciąży. Wyraźnie niedowierzający jej oficer medyczny po długich wahaniach zgodził się, żeby wsiadła na pokład DC8 World Airlines, wyczarterowanego przez rząd na lot do Frankfurtu nad Menem. W wąskim fotelu w samolocie Ursuli było niewygodnie i nie mogła spać, ale w sumie nie miała w czasie lotu żadnych poważnych problemów. Nawet nie wymiotowała, chociaż przed startem była pewna, że połowę lotu spędzi w toalecie. W Terminalu Wojskowym we Frankfurcie nad Menem sierżant z Wojskowego Korpusu Transportowego sprawdził rozkazy kobiet i wydał im voucher. Powiedział, że Lufthansa będzie go honorować i na jego podstawie wystawi bilety z Frankfurtu do Brukseli i z Brukseli do Konga. Wskazał drzwi, którymi Ursula i pani Hodges powinny wyjść, żeby trafić do autobusu jadącego na cywilną stronę lotniska, i dodał, że jest mu bardzo przykro, ale bagaż do stanowiska odprawy biletowej Lufthansy będą musiały zabrać same. Wsiadły do autobusu, przejechały przez lotnisko i wyładowały bagaż przed terminalem Lufthansy. - Popilnuj walizek, kochanie - zarządziła pani Hodges. - A ja zobaczę, co się dzieje. Dobrze się czujesz? - Doskonale - odparła Ursula z wymuszonym uśmiechem. W terminalu Louise nie natknęła się na nikogo, kto choćby w przybliżeniu przypominał bagażowego, dlatego podeszła do najbliższego kontuaru i zagadnęła olśniewająco piękną dziewczynę o kruczoczarnych włosach: - Potrzebuję pomocy, mam ciężkie bagaże. - Ma pani rezerwację na lot Lufthansy? - Będę miała, kiedy tylko wręczę im wojskowy voucher odparła Louise trochę opryskliwie. - Mogę zobaczyć ten voucher, proszę pani? - zapytała dziewczyna. Louise podała go. - Proszę się pośpieszyć. Kobieta, która podróżuje razem ze mną, jest w stanie błogosławionym.

Dziewczyna, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w jednej chwili zmieniła nastawienie do pani Hodges, jednak nie było to bynajmniej efektem siostrzanej troski o brzemienną kobietę. - Jedną chwilkę, pani Hodges - powiedziała z ciepłym uśmiechem. Zniknęła w jakichś drzwiach i po chwili wróciła w towarzystwie dobrze ubranego mężczyzny, który miał w rękach dwie róże, oraz pielęgniarki w białym fartuchu. - Witamy w Niemczech, droga pani Hodges - powiedział i wręczył jej jedną różę. - A gdzie jest pani Craig? - Na zewnątrz, siedzi na naszych walizkach - odparła Louise, z pewnym podejrzeniem patrząc na kwiat. - O rany! Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku? Pośpieszył ku drzwiom wyjściowym. Za nim podreptała pielęgniarka, piękna młoda kobieta i dwóch bagażowych. Podszedł do Ursuli, ukłonił się i ofiarował jej różę. Pielęgniarka złapała ją za tę samą rękę, w której trzymała kwiat, i zbadała jej puls. Następnie wszyscy troje zaczęli rozmawiać po niemiecku, stanowczo zbyt szybko, żeby Louise mogła zrozumieć. - Co się dzieje? - zapytała. Ursula sprawiała wrażenie trochę zakłopotanej. - Właśnie im powiedziałam, że dobrze się czuję i że wcale nie chcę, żeby nas zabrali do hotelu. - Nie pozwalają ci wsiąść do samolotu? - Och, nie. Ten mężczyzna chce się dowiedzieć, czy nie wolałabym polecieć do Brukseli helikopterem. To podobno jest wygodniejsze. - Oczywiście - przyznała Louise. - Ile by to kosztowało? - To już jest załatwione - odparła Ursula cicho. - Geoff? - Jego ojciec. - Och. - W Brukseli ma na nas czekać samochód. Zawiezie nas na noc do hotelu Westbury, a rano z powrotem na lotnisko. Tam także będzie pielęgniarka oraz lekarz, jeżeli będę potrzebowała. Co mam robić, Louise?

- Zmów modlitwę dziękczynną. Dzięki ci, Boże, za bogatego teścia.

3 Leopoldville, Demokratyczna Republika Konga 18 maja 1964

Trzy odrębne grupki ludzi, każda uznana przez władze za ważną na tyle, by mogła przejść bezpośrednio na asfaltową płytę postojową, a nie do budynku terminalu, gdzie podróżni przechodzili kontrolę celną, czekały cierpliwie, aż DC-8, lecący w barwach UTA z Brukseli, usiądzie na płycie lotniska w Leopoldville. Najważniejszy z witających, podpułkownik Gregory Sutton (z małżonką), reprezentujący biuro attaché wojskowego Ambasady Stanów Zjednoczonych, stał obok kilkorga innych ważnych osobistości. Byli wśród nich pan Kenneth DoaneFoster z Barclays Bank Ltd., również w towarzystwie żony, oraz kapitan Jean-Philippe Portet z Air Congo. Także kapitan zjawił się na lotnisku z żoną. Czekający nie wymienili ze sobą ani słowa poza „dzień dobry" i dopiero kiedy samolot zatrzymał się i przystawiono do niego schodki, zrozumieli, że wszyscy są na lotnisku w tej samej sprawie. Gdy stewardesa otworzyła wyjścia dla pasażerów, szofer pana Kennetha Doane-Fostera rozłożył dużą kartkę, na której ktoś starannie napisał PANI GEOFFREYOWA CRAIG, i uniósł ją wysoko nad głowę. - Kenneth - odezwał się kapitan Portet, wystarczająco głośno, by jego słowa mogli usłyszeć także podpułkownik Sutton i jego żona. - Co ty tutaj robisz? - Czekam na pewną damę z Ameryki - odparł Doane Foster. - A więc chyba czekamy na tę samą osobę. - Nie mów. - My też czekamy na tę panią - wtrącił podpułkownik Sutton. - Jest Louise! - zawołała pani Sutton i po chwili krzyknęła jeszcze głośniej. - Hello, Lou!

Louise Hodges napotkała jej wzrok, uśmiechnęła się i pomachała do niej. Pani Sutton stanęła przed schodkami i kiedy Louise zeszła na płytę lotniska, pocałowała ją w policzek. Za plecami Louise zatrzymała się Ursula Craig. - Dawno się nie widziałyśmy - zauważyła pani Sutton. Witamy w Kongu. Pappy i Geoff polecieli gdzieś w okolice Kolwezi. - Niczego innego się nie spodziewałam - odparła Louise. To jest żona Geoffa. Jest w ostatnich tygodniach ciąży i podróż bardzo ją zmęczyła. Gdybyś pomogła nam jak najszybciej przebrnąć przez kontrolę celną, byłybyśmy wdzięczne. - Na razie zamieszkacie u nas, dopóki nie znajdziemy 1 wam jakiegoś porządnego miejsca. Żadnych kwater dla 1 personelu ambasady tutaj nie ma. Jak tylko przyjedziemy do domu, zadzwonię po lekarza. - Pani Sutton wyciągnęła rękę do Ursuli. - Jestem Dottie Sutton. - Dzień dobry - powiedziała Ursula. Z pewną dezorientacją wpatrywała się w kartkę ze swoim nazwiskiem. - Pani Craig - odezwał się Kenneth Doane-Foster. Nazywam się Kenneth Doane-Foster, reprezentuję Barc-lays Bank, a to jest moja żona Daphne. - Dzień dobry. - Pani Doane-Foster podała Ursuli rękę. - Ursula - rzekła z kolei Hanni Portet. - Ich bin Jacks Stiefmutter. Und hier ist sein Voter. - Ale spotkanie, nie ma co - stwierdził Doane-Foster. Przypadkiem podsłuchałem, że sąjakieś problemy z mieszkaniem i lekarzem. Pozwólcie, panie, że zaoferuję dom gościnny naszego banku. Możecie w nim mieszkać. Jak długo będziecie potrzebowały. A jeszcze zanim dojedziemy na miejsce, pojawi się tam nasz lekarz. - Nie potrzebuję lekarza. Czuję się dobrze. Ursula popatrzyła na Hanni, która wyczytała w tym spojrzeniu prośbę o ratunek. - Przepraszam, ale jako macocha mam jakieś prawa powiedziała stanowczo, przechodząc na język angielski. Popatrzyła na Ursulę i spytała po niemiecku: - Jesteś głodna? Czy chcesz od razu jechać do domu?

- Jestem głodna. Kiedy przyjedzie Geoff? - Być może jutro, ale bardziej prawdopodobne, że pojutrze. Do tego czasu wypoczniesz i znowu będziesz piękna. - Danke schôn. - Przepraszam, ale nie rozumiem niemieckiego - wtrącił się Doane-Foster. - O czym panie rozmawiały? - Moja żona, Ken, właśnie zgarnęła całą pulę odpowiedział mu Jean-Philippe Portet. Temat, kto gdzie będzie mieszkał, został ostatecznie rozwiązany w czasie lunchu w Cercle Sportif, klubie wiejskim tuż pod Leopoldville. Louise Hodges miała zamieszkać ze swoimi starymi przyjaciółmi Suttonami. Ursula z Portetami. Kenneth Doane-Foster podpisał rachunek. Pani Doane-Foster oznajmiła, że jak tylko Louise i Ursula wypoczną po podróży, wyda u siebie lunch, żeby przedstawić je innym paniom z towarzystwa. Jej mąż dodał, że to doskonały pomysł, a poza tym obiecał, że jak tylko wróci do biura, złapie za telefon i zacznie szukać dla nowo przybyłych porządnych mieszkań - w końcu znał w Leopoldville wielu ważnych i wpływowych ludzi. No i oczywiście jego lekarz odwiedzi dom Portetów jeszcze tego popołudnia. Kiedy Doane-Foster wrócił do biura, podszedł do szafki i wyciągnął z niej poufną teczkę Air Simby; bank pożyczył tej firmie sporą kwotę pieniędzy, potrzebną do przeprowadzenia transakcji, którą można by określić co najmniej jako ryzykowną. Sprawdził, że Jean-Philippe Portet ma — o czym wcześniej nie wiedziano — poprzez syna bliskie prywatne związki z Geoffreyem Craigiem, jedynym dzieckiem Portera Craiga, prezesa Zarządu Banku Inwestycyjnego Craig, Powell, Kenyon i Dawes. W związku z tym podyktował poufny teleks, który został natychmiast wysłany do Londynu. Następnie zatelefonował do swojego specjalisty od nieruchomości i powiedział mu, że potrzebuje natychmiast wygodnego mieszkania, odpowiedniego dla młodego oficera, który właśnie objął służbę w ambasadzie amerykańskiej. - Nazywa się Geoffrey Craig - powiedział Doane-Foster. - Jego ojcem jest Porter Craig, z Craig, Powell, Kenyon i Dawes. Dzwonił do mnie sir Edward, Tom. Mó-

wił, że byłoby dobrze, gdybym w imieniu banku zrobił dla tego młodego człowieka wszystko, co możliwe. I odnoszę wrażenie, że miał na myśli coś więcej niż uregulowanie rachunku za lunch jego żony. Rozumiesz? 4 Hôtel du Lac Costermansville, Demokratyczna Republika Konga 18 maja 1964

Major Pappy Hodges i podporucznik Geoffrey Craig przebywali w swoim pokoju zaledwie od piętnastu minut. Ledwie zdołali zrzucić kombinezony lotnicze i się wykąpać, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Pappy podszedł do drzwi, owinięty jedynie w ręcznik. W progu stał potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna w białej bawełnianej marynarce, czerwonej filcowej czapce, czarnych rozciągniętych spodniach i w sandałach. - Słucham pana, czym mogę panu służyć? - zapytał Pappy podejrzliwym tonem. - M'sieu, chciałby pan kupić kobietę? - Nie. - A co pan powie o trzynastoletniej dziewicy? Udzielamy specjalnych zniżek na troszkę zużyte trzynastoletnie dziewice. - Ojciec! - zawołał Geoff. Nagi i ociekający wodą wybiegł z łazienki, uściskał Lunsforda i wciągnął go do pokoju. - Jak się masz, do cholery? - Chce mi się pić. - Murzyn zamknął za sobą drzwi i wyciągnął rękę do Pappy'ego. - Kapitan Lunsford, sir. - Niech mnie szlag trafi - odparł Pappy. - Trafi w końcu nas wszystkich - zauważył Lunsford. Macie, chłopcy, coś do picia? - W bagażu mam butelkę szkockiej. - Ale mają tu też room service - zauważył Lunsford. Załatw trochę piwa. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj - powiedział Geoff, podnosząc słuchawkę telefonu. Zamówił sześć butelek piwa.

- Powiedz, żeby przynieśli simbę - poprosił Ojciec Lunsford. - Mają tu dwa rodzaje piwa. Simbę i słoniowe szczyny. - Ma być Simba - rzucił Geoff do słuchawki. - I z chęcią zapaliłbym cygaro. Nie sądzę, żeby któryś z was... Pappy wyjął z teczki pudełko cygar. - Oryginalne hawańskie - powiedział. - Kupiłem je na Grenlandii. Są okropne. Zdaje się, że komuniści spieprzyli nawet to. - Zycie na obczyźnie robi z ludzi okropnych szowinistów, co? - zauważył Lunsford, zabawnie udając angielski akcent. Odgryzł końcówkę cygara. - Co tutaj robisz, do diabła? - chciał wiedzieć Geoff. - Przeprowadzam rozpoznanie. Pewien facet z lotniska powiedział mi, że niedawno wylądował L-23. Doszedłem do wniosku, że to prawdopodobnie ty, a ponieważ przebywam w okolicy... - Straciliśmy mnóstwo czasu na przekroczenie granicy zauważył Pappy. - Cóż, majorze, jesteście najwidoczniej parą najemników, którzy zamierzają przywrócić tutaj kolonializm. -Wciągnął dym w płuca i popatrzył na cygaro. - Zaglądając darowanemu koniowi w zęby, muszę powiedzieć, że jestem mocno rozczarowany. - A kosztują sześć dolców za sztukę - poskarżył się Pappy. Ktoś zapukał do drzwi. Lunsford wszedł szybko do łazienki i czekał tam, dopóki kelner, który przyniósł piwo, nie odszedł. - Rozpoznanie? - powtórzył Geoff za Lunsfordem, podając mu butelkę. - Dróg i stref zrzutu. A skończyłem w Usumburze, podglądając Chińczyków. Cholera, mam nadzieję, że w nic się tutaj nie wplączemy. To jest sam koniec szlaku, którym by trzeba dostarczać zaopatrzenie. - A myślisz, że możemy się wplątać? - Nie twierdzę, że tak, ale gdybym był Mao Tse-tungiem i chciał tutaj mocno namieszać, wiedziałbym, od czego zacząć.

- Od czego? - Przysłałbym kilka skrzyń z AK-47 jako meble do ambasady i przekazałbym je najbardziej dzikiemu spośród dzikusów, który oczyma wyobraźni widzi siebie w roli przywódców tego kraju. Rozróba zaczęłaby się natychmiast. - „Dzikusów"? - Dokładnie - powiedział Lunsford. - Chociaż wśród tubylców są wyjątki. Na przykład taki pierwszorzędny pułkownik Leonard Mulamba, który wie, co robi... - Nigdy nie słyszałem tego nazwiska — zauważył Pappy. - Bo facet trzyma się z daleka od Leopoldville. Dills zorganizował mi spotkanie z nim. Rozumiem, że znacie pułkownika Dillsa? Faceta z Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania? - Otrzymujemy od niego rozkazy - powiedział Pappy. Przynajmniej niektóre. - To dobry żołnierz - stwierdził Lunsford. - W każdym razie musiałem się spotkać z Mulambą, dlatego zapytałem go, jak się powinienem do tego zabrać. Dills ubrał mnie więc w mundur majora Armée Nationale Congolaise. Majora... No i zaczęliśmy razem go szukać. Mógłby uczyć niektórych moich instruktorów z Leavenworth, jak przeprowadzać inspekcję żołnierzy. Mówię serio. Po jego inspekcji wie się, co to jest gotowość bojowa. Albo jej zupełny brak, bo właśnie na coś takiego natrafiliśmy. - Szkoliłeś się w Leavenworth? - zaciekawił się Geoff. W Leavenworth w stanie Kansas znajdowała się Szkoła Dowodzenia Sztabu Generalnego Armii Stanów Zjednoczonych. - Czy się tam szkoliłem? Dobry człowieku, skończyłem szkolenie z wyróżnieniem. I na dowód tego dysponuję białą bronią z wygrawerowanym odpowiednim tekstem. - Jestem pod wrażeniem. - Bo i powinieneś - stwierdził Ojciec Lunsford. - Patrzysz na wyszkolonego przyszłego ważnego dowódcę naszych sił zbrojnych. - Wyciągnął rękę po następną butelkę piwa. Gdybym wiedział, w co się tutaj pakuję - ciągnął -zabrałbym znad kominka to grawerowane żelastwo i miałbym je tutaj ze sobą. Miecze, szable i inne takie wywołują

na tych dzikusach wielkie wrażenie. Obsługa takich rzeczy jak broń automatyczna sprawia im pewne kłopoty. - Ja także miałem z nią problemy, kiedy stawiłem się do służby. - Nie słuchasz mnie. Ja mówię o dzikusach! - Na przykład? - Ha! Podam ci przykład z oddziału pułkownika Mulamby podczas powstania w Katandze. Siły rebeliantów poszły do walki z najemnikami z wielką pewnością siebie. Mieli dawa. - Co mieli?! - zdumiał się Pappy. - Oficerowie wyznaczają żołnierza, któremu nacinają niewielkie rany na czole i klatce piersiowej. I wcierają w te rany magiczny proszek. - Magiczny proszek? - Geoff się roześmiał. - Zamknij się i pozwól mi dokończyć. Następnie okrywają go skórą zwierzęcą; skóra lwa, czyli simby, jest oczywiście najlepsza, ale może też być na przykład skóra kozła. Następnie każą mu się oddalić. Wykonują kilka dziwacznych podskoków, wołają go z powrotem i mówią, że czary zadziałały i od tej chwili ma on dawa. Czyli że jest odporny na kule nieprzyjaciela. I on w to wierzy, bo przecież słyszał już w życiu wiele strzałów i nadal żyje. - Trudno w to uwierzyć - stwierdził Geoff. - Lepiej uwierz albo skończysz porąbany na kawałki, à l'italienne - poradził Lunsford poważnym głosem. - Co to znaczy? Jak Włosi? - Jesteście lotnikami i nigdy nie słyszeliście o włoskich pilotach? - W głosie Lunsforda brzmiało niedowierzanie. Geoff i Pappy zgodnie potrząsnęli przecząco głowami. - Włoskie Siły Powietrzne przysłały ludzi tutaj... do Kaminy, byłej bazy belgijskiej... - Byliśmy tam - przerwał mu Pappy. - ...żeby uczyli Kongijczyków latać. No i kilku z nich nie zapłaciło dziwkom uzgodnionych pieniędzy. Zniknęli. To znaczy Włosi. Potem znaleziono ich na rynku. Leżeli na stoiskach w charakterze kotletów i mięsa na pieczeń. - Naprawdę? - zdumiał się Geoff. - Naprawdę. Wielu tubylców ledwie przed tygodniem

pozłaziło z drzew, mój niewinny młody przyjacielu. Powiedzmy sobie, że mamy do czynienia z zabawą, w jakiej nigdy dotąd nie uczestniczyliśmy. Nie powiem, że obowiązują w niej inne zasady niż gdziekolwiek indziej, bo tutaj nie ma zasad. Jeśli w coś w tym kraju wdepniemy, skończy się to ogólną rzezią. - A myślisz, że Chińczycy coś zaczną, Lunsford? - zapytał Pappy. - Nie wiem. Felter za to najwyraźniej wie, a z tego, co słyszałem o tym facecie, zazwyczaj ma rację. - Felter powiedział nam, że szkolicie kongijskich spadochroniarzy. - No i tak jest. Tylko idzie opornie. Trzeba zaczynać od podstaw. „To są buty. Buty wykłada się na nogi". - Przysłali do tego trzy Drużyny „A"? I nikogo więcej? zdziwił się Geoff. - A myślisz, że nie wystarczy? Och, człowieku małej wiary! Jesteśmy tutaj, żeby bronić dla świata demokracji, a Zielone Berety nigdy nie zawodzą, albo się ja nie nazywam Maxwell Goldberg. Cholera jasna, może coś zjemy? Steki nie są tutaj takie najgorsze, a wy stawiacie. - Myślałem, że nie chcesz, żeby cię widziano w naszym towarzystwie - zauważył Geoff. - Teraz stąd wyjdę i zejdę na dół. A kiedy wy się zjawicie w jadalni, podejdę do waszego stolika, żeby wam sprzedać kobietę, i tym razem, majorze, zaprosisz mnie do negocjacji.

XII 1 Leopoldville, Demokratyczna Republika Konga 22 maja 1964

Hannelore Portet wymyśliła mnóstwo powodów, dla których Ursula i Geoff nie powinni się wprowadzać do mieszkania,

które Kenneth Doane-Foster znalazł dla nich w siedmiopiętrowym budynku w centrum miasta, niedaleko Mobil Oil Building. Po pierwsze, mieszkanie wcale nie było ładne. Jego największym atutem był fakt, że można w nim było od razu zamieszkać. Pokoje były małe i ciemne, a balkon wychodził na nasłonecznioną stronę, co oznaczało, że można było z niego korzystać wyłącznie wczesnym rankiem i nocą. No i znajdowało się w samym centrum miasta, a to oznaczało, że niezależnie od wysiłków portiera, do drzwi Ursuli bez przerwy będą się dobijać domokrążcy. Hanni nie bardzo się podobał pomysł, aby Ursula przebywała tam sama, kiedy Geoff będzie poza miastem. Problemem byli też służący. Z drugiej strony w domu Portetów było wystarczająco dużo miejsca, by Ursula i Geoff mogli w nim mieszkać nawet wówczas, gdy dziecko już się urodzi. Był za duży dla trzech osób, które dotychczas go zajmowały. Przyznawał to nawet Jean-Philippe. Nie chciał go jednak sprzedać, ponieważ miał i kort tenisowy, i basen. Poza tym czasami odbywał tu spotkania w interesach, jego partnerzy znali to miejsce i zapewne Kongijczycy zaraz zaczęliby się zastanawiać, w jakie kłopoty wpadł on sam albo Air Simba, gdyby go sprzedał i przeniósł się do mniejszego. Oczywiście miał rację. Hannelore uważała, że basen i kort tenisowy oraz duża liczba pokoi to kolejny powód, dla którego Geoff i Ursula powinni tu zamieszkać. Miała też osobiste powody. Jeanine miała już jedenaście lat, wkrótce miała stać się kobietą, i Hanni uważała, że dziewczynka mogłaby się nauczyć od Ursuli znacznie więcej o miłości i dzieciach, niż kiedykolwiek wyczytałaby z książek. Jeanine i Ursula od pierwszej chwili się zaprzyjaźniły i Hanni się cieszyła, kiedy rozmawiały ze sobą po niemiecku. Także Geoff i Jean-Philippe od razu się polubili. Pod nieobecność Jacka Geoff wydawał się zastępować mu syna. Od samego początku, od dnia kiedy Jean-Philippe wyjechał po Jacka na lotnisko i zabrał go do Cercle Sportif na kolację, Hanni wyczuła, że Geoff czuje się w ich towarzystwie, w ich domu, cokolwiek niezręcznie. Nie miała

pojęcia dlaczego - bez wątpienia ich lubił - była jednak tego pewna. Okazja do rozmowy na ten temat nadarzyła się, kiedy Hanni zastała kiedyś Geoffa i Jeana-Philippe'a pod parasolem na górnym tarasie. Popijali piwo, jak Hanni to określiła, po amerykańsku. Stopy mieli oparte na krzesłach, a ich butelki z piwem spoczywały w wypełnionych lodem wiaderkach do szampana; każdy miał swoje. Popijali prosto z butelek i po każdym łyku zanurzali je w lodzie. Jeanine, Ursula i dwa psy bawiły się w basenie. Ursula była zanurzona w wodzie po szyję, z dwóch powodów. Po pierwsze, w wodzie czuła się lżejsza, a po drugie... ze skromności. Była już zbyt gruba, żeby się zmieścić w kostium kąpielowy, dlatego kąpała się w halce. Hanni podeszła do mężczyzn, wyjęła mężowi z ręki butelkę, starannie wytarła szyjkę skrajem sukienki i wypiła spory łyk piwa. - Powinieneś wiedzieć, że ona tak robi, aby wywoływać wrażenie, że nie ma pomiędzy nami intymnego kontaktu — powiedział Jean-Philippe, najwidoczniej zadowolony, że ma okazję to komuś wyjaśnić. Hanni wylała trochę piwa na kolana męża, a kiedy wstał, uśmiechnęła się i oddała mu butelkę. - Mężczyźni, którzy żenią się z Niemkami, powinni dostawać specjalne medale - dodał. - Mam pewną propozycję - odezwała się. - Zamieniam się w słuch. Wszelkie sprośne pomysły zostaną starannie rozważone. - Mówiłam do Geoffa. Propozycja polega na tym, że skoro nasze psy nie będą już się tak dobrze bawić, kiedy Geoff i Ursula wyprowadzą się stąd, oboje powinni u nas zamieszkać na stałe. - Popieram - powiedział natychmiast Jean-Philippe. Gdyby nie Ursula i Jeanine, te przeklęte psy już by tu były i otrząsały się na nas z wody. Popatrzyli na Geoffa i oboje z zaskoczeniem stwierdzili, że na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. - Czy powiedziałam coś niewłaściwego? — zapytała Hanni.

- Jack poradził mi, żebym się trzymał od was z daleka. Powiedział, że moja obecność wśród was mogłaby wywołać pewne niezadowolenie. - Och, co za niedorzeczność. Niby kto miałby być niezadowolony? Miał na myśli ludzi z ambasady? - Nie, mówił o Kongijczykach. Stwierdził, że przeze mnie mogłoby was spotkać z ich strony wiele poważnych przykrości. - Nonsens - powiedziała Hanni natychmiast. - Czy Jack wie coś, o czym ja nie wiem? - zapytał JeanPhilippe. - Pracujesz dla CIA? - Nie. - A więc nie ma się czym martwić. - Ale nie jestem też zwykłym pilotem zatrudnionym w ambasadzie. - Nikt przecież nawet nie ośmiela się przypuszczać, że asystent attaché wojskowego w którejkolwiek ambasadzie kręci się po obcym kraju tylko po to, żeby oglądać parady zauważył Jean-Philippe. - Bardzo sobie cenię troskę Jacka, ale w tym wypadku jest zupełnie zbędna. - Jack się martwi, i to bardzo, że moglibyście znaleźć się w obliczu bezpośredniego zagrożenia. Mówił, że Kon-gijczycy mogliby wysadzać w powietrze wasze samoloty i... robić jeszcze gorsze rzeczy. - Tak długo, jak długo obecny rząd sprawuje władzę, nic nam nie grozi. A jeśli chodzi o ciebie i Ursulę, prawdopodobnie tutaj jesteście bezpieczniejsi, niż bylibyście w Nowym Jorku. - Skąd taki wniosek? - Kenneth Doane-Foster, czyli Barclays Bank, wyszedł po twoją żonę na lotnisko. Service de Sécurité pułkownika Mobutu nie przeoczyła tego faktu i wszyscy już wiedzą, co Doane-Foster chciał dać przez to do zrozumienia. Mobutu wie, że jego rząd będzie musiał pożyczać ogromne kwoty pieniędzy, i nie sądzę, żeby chciał zszargać sobie opinię na Wall Street czy na Threadneedle Street. A do tego na pewno by doszło, gdyby jakakolwiek przykrość, nie wyłączając mandatu za złe parkowanie, przydarzyła się tutaj tobie albo Ursuli.

- Chyba pan przecenia wpływy mojego ojca - stwierdzi Geoff. - Nigdy nie słyszałem o twoim ojcu. Ale słyszał Doane-Foster; kiedy zapytałem na lotnisku, po co przyjechał, szczerze mi odpowiedział. Czy to prawda, że twój ojciec jest właścicielem całego Manhattanu na południe od Washington Square? Geoff nie odpowiedział od razu. Wreszcie popatrzył Jeanowi-Philippe'owi w oczy. - Nie. To jest gruba przesada. - Cóż, nie wyprowadzajmy z błędu ani Doane-Fostera, ani pułkownika Mobutu. Dla twojego i mojego dobra. - Słucham? - Doane-Foster zrobił się dla mnie znacznie milszy, kiedy u nas zamieszkaliście. Jesteście gwiazdą towarzyską tego sezonu w Leopoldville. - Jezu! - A szwagier Mobutu, który ma trochę udziałów w Air Simba, dał mi do zrozumienia, że pułkownik z zadowoleniem przyjmie zaproszenie na kolację... aby spotkać człowieka, którego ojciec jest właścicielem Manhattanu na południe od Washington Square. - Tego mi nie mówiłeś - zauważyła Hanni. - Ursula pewnie nie dałaby rady przygotować kolacji dla pułkownika - stwierdził Jean-Philippe. - Oczywiście że nie. - Może więc zapytajmy ją, co o tym wszystkim sądzi? zaproponował Geoff. - Znowu napotkał wzrok Jeana-Philippe'a. - Wcale nie podobała mi się perspektywa, że Ursula będzie sama, gdy ja będę musiał wyjechać. Ale, do diabła, nie wiedziałem, co z tym zrobić. Jestem bardzo wdzięczny. 2 Albertville, Demokratyczna Republika Konga 14 czerwca 1964

Martin Luther Nsagamdo był niskim, chudym czterdziestolatkiem, ale wyglądał starzej. Miał krzywicę z powodu

niedojadania w dzieciństwie. Kiedy został przygarnięty przez Luterańską Misję św. Jana (Synodu Missouri), spustoszenia w jego organizmie były już nie do naprawienia. Luteranie nauczyli go języka angielskiego, nauczyli go czytać i pisać oraz tego, że Bóg zesłał na ziemię własnego syna, Jezusa Chrystusa, żeby zbawił grzeszników, czarnych i białych. Martin Luther Nsagamdo był nadzwyczaj bystrym dzieckiem i mówiono nawet o wysłaniu go na stypendium do Stanów Zjednoczonych, ale w końcu okazało się, że nie ma na to pieniędzy. Ukończył szkołę misyjną, czyli osiem klas, po czym posłano go do Kolwezi, do katolików belgijskich, którzy prowadzili szkołę średnią Świętej Agnieszki dla bystrych chłopców. Tu także nastąpiła klapa. Martin wytrzymał w szkole średniej dwa lata, na tyle długo, żeby jako tako opanować język francuski i nauczyć się obsługi maszyny do pisania. Miał natomiast ogromne problemy z matematyką, dlatego ojciec Henri delikatnie wyjaśnił mu, że Bóg ma wobec niego inne plany niż uczynienie go urzędnikiem. W związku z czym nadszedł czas, żeby opuścić szkołę i zrobić miejsce dla innych. Martin miał wtedy około czternastu lat. Powrócił do Albertville i próbował znaleźć pracę w kopalni, ale nikt nie chciał go przyjąć do pracy, ponieważ nie wyglądał na silnego. W końcu został zatrudniony w kuchni u jednego z belgijskich inżynierów. Prał ścierki i obrusy, szorował patelnie, garnki i piece i pilnował, żeby pies Belga jadł tylko to, czym Belg chciał go karmić, a nie podkradał jedzenia z kuchennego stołu. Później nauczył się gotować. Nic wyszukanego, bo to wymagałoby znajomości sekretów kulinarnych, których belgijska kucharka nie zamierzała mu przekazywać, na tyle głupia nie była, lecz doskonale przygotowywał proste potrawy. Potrafił smażyć jajka, gotować szynkę i piec kurczaki, przyrządzać pieczeń wieprzową i wołową. Mieszkał z Belgiem i jego rodziną przez osiem lat, a potem pracował jeszcze przez kolejne dwa u innego Belga. Z kolei zaczął pracować dla K.N. Swayera, chef Américain, który przyjechał do Albertville, żeby montować cię-

żarówki. Ponieważ jego pracodawca zachowywał się bardzo głośno, przywoływał imię Pana swego nadaremno i od czasu do czasu upijał się do nieprzytomności, początkowo przerażał Martina Luthera. Wkrótce jednak chłopak zrozumiał, że ma do czynienia z dobrym człowiekiem i że Amerykanie, którzy montują wielkie ciężarówki, są zupełni inni od Amerykanów z Luterańskiej Misji św. Jana (Synodu Missouri) i od Belgów. Nie są gorsi, po prostu są inni. Gotowanie Martina Luthera zadowalało K.N. Swayera. Lubił steki z ziemniakami i pomidorami, albo pieczeń wieprzową z ziemniakami i pomidorami, a jeśli chodzi o desery, to jadał lody, które przywożono samolotami z Leopoldville. Czasami polewał je syropem czekoladowym, a czasami benedyktynką. Nauczył Martina Luthera Nsagamdo prowadzić swój samochód i uczynił go odpowiedzialnym za utrzymywanie go w nienagannej czystości. K.N. Swayer sam naprawiał swój wóz, a Martin Luther go przy tym obserwował, przy okazji ucząc się, jak taka maszyna działa. Pewnego pamiętnego dnia K.N. Swayer powiedział mu, żeby usiadł za kierownicą i zawiózł go do swojej rodzinnej wioski; chciał wiedzieć, jak ona wygląda. Pojawienie się w wiosce za kierownicą czerwonego mgb było wspaniałym, nieopisanym przeżyciem. Kiedy wracali do domu, K.N. Swayer zapytał Martina, dlaczego się dotychczas nie ożenił, a on odpowiedział mu, że żona kosztuje wiele sztuk bydła, a on nie zdołał jeszcze zgromadzić odpowiedniej ilości pieniędzy. Następnego dnia K.N. Swayer powiedział mu, że przemyślał tę sprawę i uznał, że Martin Luther będzie o wiele więcej wart, jeśli zdobędzie żonę, która pomoże mu w pracach domowych. Zapytał go, ile mu jeszcze brakuje pieniędzy, żeby mógł sobie kupić żonę. Martin Luther Nsagamdo doszedł do wniosku, że K.N. Swayer naprawdę jest chrześcijańskim dżentelmenem, kiedy ten powiedział mu, że pieniędzy, które mu dał, nie powinien uważać za pożyczkę, lecz za prezent ślubny, a potem, na ślubie, zaśpiewał z pamięci Jesus Loves Me i Onward, Christian Soldiers.

Jako służący i pomocnik K.N. Swayera Martin Luther Nsagamdo był szczęśliwszy niż kiedykolwiek dotąd i bardzo posmutniał, gdy zaczął sobie zdawać sprawę, że ta część jego życia zmierza ku końcowi. Zobaczył K.N. Swayera siedzącego na ławce z tyłu domu i obserwującego, jak nad jeziorem Tanganika zapada zmrok. Popijał piwo z butelki, przeżuwał ser i krakersy. - Mógłbym z panem porozmawiać? - Czego chcesz, na miłość boską? - Nadchodzi zło - obwieścił Martin Luther Nsagamdo. - O czym ty mówisz, do kurwy nędzy? - Simbowie są tutaj. - Lwy? - zapytał Swayer, zaskoczony. - Tak siebie zwą. - Co to za jedni, do diabła? - Źli ludzie, którzy się skupili wokół Nicholasa Olengi. Był kiedyś urzędnikiem w firmie kolejowej. - Dlaczego twierdzisz, że jest zły? - Swayera zaczęła ogarniać ciekawość. - Mówi, że zabije wszystkich białych ludzi. Szczególnie Amerykanów. - Dlaczego? - Ponieważ jesteście w Kongu po to, żeby wszystkich uczynić niewolnikami. - I twierdzisz, że ten facet jest tutaj? Znaczy w Albertville? - On i dwustu simbów - powiedział Martin Luther Nsagamdo. - Panie Swayer, uważam, że powinien pan zebrać wszystkich Amerykanów i uciekać. - Czy ten facet na serio mówi, że będzie zabijać ludzi? - Tak, bardzo poważnie. - Tylko Amerykanów czy wszystkich białych ludzi? - Amerykanów na pewno, innych, Europejczyków, prawdopodobnie. To niepozorny człowiek, ale zanim Force Publique zjawi się z pomocą, zrobi wiele zła. K.N. Swayer uznał, że chłopak mówi zupełnie poważnie. Pięć minut później rozmawiał przez telefon z kapitanem JeanemPhilippe'em Portetem.

- Philippe, powiedz mi coś o osobniku noszącym nazwisko Olenga - poprosił. - Nicholas Olenga? - Tak. - Mam złe wieści. A o co chodzi? - Dlaczego złe wieści? - Bo on teraz jest tak zwanym kitawala. - Co takiego? - Ci kitawala pomieszali The Watchtower z bogami dżungli, rozumiesz? Pozwól, że ujmę to tak: są anarchistami w imię Jezusa Chrystusa, który wróci już jutro, i w imię każdego bóstwa pogańskiego, jakie akurat pasuje do bieżącej sytuacji. No i, oczywiście, białego człowieka uważają za najgorszego diabła spośród wszystkich diabłów. - Kurwa! - Dlaczego o niego pytasz? - Bo on jest teraz w Albertville. Mój zaufany służący właśnie mi powiedział, że z tego powodu powinienem zebrać wszystkich białych ludzi i uciekać. Swayer spodziewał się, że kapitan Portet wybuchnie śmiechem i powie mu, że nie należy wierzyć we wszystko, co się usłyszy od służby. Tymczasem, zanim Portet odpowiedział, w słuchawce przez długą chwilę panowała cisza. - Czy wiesz, gdzie wszyscy przebywają, i możesz się z nimi błyskawicznie skontaktować? - zapytał w końcu Portet, spokojnie, ale śmiertelnie poważnie. - Myślisz, że temu chłopakowi należy wierzyć? Że coś nam grozi? - O brzasku będzie tam mój samolot - powiedział Jean Philippe-Portet. - Zbierz wszystkich swoich ludzi na lotnisku. Niech nie zabierają żadnych bagaży. Niech przyjdą tylko w tym, co mają na sobie. - O kurwa! - powtórzył Swayer. - Słyszałeś, co powiedziałem? Nikt nie może odnieść wrażenia, że to ewakuacja. - Tak, tak, słyszałem. Dokąd polecimy? - Jeśli nie chcecie przylecieć tutaj, zadzwonię do Hôtel

du Lac w Costermansville i powiem, żeby tam na was czekali. Ilu was jest? - Trzydziestu dwóch. - O świcie, Ken. - A co z Belgami z Union Minière? - zapytał Swayer. Powinienem ich uprzedzić? - Absolutnie nie! - odpowiedział natychmiast Portet pewnym głosem. - Mój samolot pomieści akurat trzydzieści dwie osoby. Nie chcę dantejskich scen na lotnisku. - Ale czy oni też są w niebezpieczeństwie? - Prawdopodobnie nie. Nawet les sauvages rozumieją raczej, że kopalnie dostarczają pieniędzy. Zazwyczaj kopalnie i browary zostawiają w spokoju. - Ale my przecież także pracujemy dla kopalni! - Jesteście Amerykanami. - A więc naprawdę myślisz, że to poważna sprawa? - Chcesz zaryzykować? - Nie - odparł Swayer. Jeśli przyjrzeć się sprawie uważniej, właśnie za to mu płacono, za opiekę nad podwładnymi. Montowanie ciężarówek to sprawa mniej istotna. Ale firmie wcale się nie spodoba, kiedy do Tulsy dotrze rachunek od Air Simby kapitana Porteta. Cóż, niech się pieprzą. 3 Międzynarodowy Port Lotniczy im. Jana Smutsa Johannesburg, Republika Południowej Afryki 14 czerwca 1964, 17.30

Arthur B. Cohen, dyrektor miejscowego oddziału Craig, Powell, Kenyon i Dawes, South Africa, Ltd., był już na miejscu, kiedy wylądował lot numer 808 South African Airways z Leopoldville, z międzylądowaniem w Durbanie. Dla pewności przypilnował, aby na samolot czekał także ambulans, na szczęście okazał się on niepotrzebny. Żona Geoffreya Craiga, podtrzymywana przez męża, wyszła po trapie z DC-8 o własnych siłach. - Miło mi znowu pana widzieć, panie Craig - powie dział Cohen do Geoffa, który był w ubraniu cywilnym.

- I nawzajem - odparł Geoff, chociaż nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek wcześniej spotkał tego faceta. — To moja żona oraz pani Portet z córką. - To dla mnie zaszczyt, drogie panie. Czy pani Craig potrzebuje pomocy lekarza, czy też możemy od razu jechać do hotelu? - Kochanie? - Czuję się doskonale - odparła Ursula. - Zarezerwowałem państwu miejsca w Intercontinental wyjaśnił Cohen. - Pański ojciec przekonał mnie, że woleliby państwo zamieszkać właśnie w hotelu. Ale moja żona i ja bylibyśmy zachwyceni, gdybyście zechcieli zamieszkać u nas. - Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu - powiedział Geoff. - Ależ nie ma mowy o żadnym kłopocie, zapewniam pana. - Wystarczy nam hotel. Ale dziękuję za propozycję. Gdzie jest samochód? Cohen rozejrzał się i wykonał gest pełen zniecierpliwienia. Natychmiast majestatycznie ruszył ku niemu lśniący rollsroyce. - Może pani chciałaby się położyć? - zapytał Cohen. - Czuję się doskonale - odpowiedziała Ursula. Chciałabym jedynie, żeby wszyscy przestali mnie traktować, jakbym była ze szkła. Odległość z portu lotniczego do centrum Johannesburga wynosiła piętnaście mil. Jeanine usiadła na jednym z odchylanych siedzeń i co jakiś czas z powagą i zastanowieniem popatrywała na Ursulę. - Nie słyszę zegara - oznajmił Geoff. - Co takiego? - zdziwił się Cohen. - Powiedziałem, że nie słyszę zegara. Reklamy rolls-royce'a głoszą, że przy prędkości sześćdziesięciu mil na godzinę najgłośniejszą rzeczą, jaką w nich słychać, jest tykanie samochodowego zegara. Nie słyszę zegara. - Rzeczywiście - przyznał Cohen. - Czy wie pan o tym, że Rolls płaci Cadillacowi za układ Zawieszenia, z którego korzysta w swoich samochodach? ciągnął Geoff.

- Nie. Nie mogę powiedzieć, żebym o tym słyszał. - Zamknij się już, Geoff - wtrąciła Hanni. - Sprawiasz więcej kłopotów niż Ursula. - Czuję się doskonale, nic mi nie jest - powiedziała Ursula na wszelki wypadek. - Doktor Kloepp przyjedzie do hotelu, kiedy się państwo rozgościcie. Oszczędzi wam podróży do swojego gabinetu. - Wcale nie musi tego robić - zaprotestowała Ursula. Czuję się na siłach, żeby złożyć mu wizytę, choćby pieszo. - Akurat. Chodzisz równie zgrabnie jak krowa po lodzie powiedział Geoff. - Niech lekarz przyjedzie do nas. - Geoff! - warknęła Hanni. Ursula i Jeanine zachichotały. We wszystkich pokojach apartamentu na najwyższym piętrze hotelu Intercontinental ustawiono świeże kwiaty i misy z owocami, a w salonie na stoliku stał dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą. Geoff obejrzał wszystkie pokoje i dopiero wtedy usiadł na kanapie. - Nie ma alkoholu? - zdziwiła się Hanni. - Jestem pewien, że gdzieś tutaj jest - odparł Cohen, trochę zaskoczony. Otworzył drzwiczki kredensu. Za nimi znajdował się doskonale wyposażony barek. - Co mogę pani zaproponować? - Ja nie będę piła, dziękuję. Ale niech pan naleje coś mocnego przyszłemu tatusiowi, zanim nas wszystkich doprowadzi do szaleństwa. - Panie Craig? - Jestem Geoff, na miłość boską! I owszem, chętnie wypiję coś mocniejszego. Burbona, jeżeli jest. - Położę się - powiedziała Ursula. Geoff natychmiast zerwał się na równe nogi. - Dobrze się czujesz, kochanie? - Chcę się tylko położyć. - A może jesteś głodna? - Czy ktoś może wyłączyć mojego męża? Ursula weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Cohen podał Geoffowi szklaneczkę z burbonem.

- Wild Turkey - powiedział. - Chyba jeszcze nie piłem czegoś takiego. - Dobry trunek - odparł Geoff. Upił łyk, po czym sięgnął po telefon. - Centrala? Chciałbym rozmawiać z panem Karlem-Heinzem Wagnerem z Hessische Schwere Konstruktion w Durbanie. Telefonistka powiedziała mu, że oddzwoni, kiedy uzyska połączenie. Geoff odłożył słuchawkę i natknął się na pytające spojrzenie Hanni. - To brat Ursuli. Ale rozmowa jest poufna, rozumiesz? Hanni pokiwała głową. - Pana to także dotyczy, panie Cohen. Niczego pan nie słyszał. A jeśli Karl-Heinz Wagner będzie mógł tu przyjechać, w ogóle go pan nie zobaczy. Rozumie pan? - Oczywiście. Po dziesięciu minutach Geoff usłyszał w słuchawce glos Karla-Heinza. - Karl? Tu Geoff. - Nie powinieneś do mnie dzwonić. - Ursula wkrótce będzie rodzić. Mówią, że w każdej chwili, zapewne w przyszłym tygodniu. Jesteśmy w hotelu Intercontinental w Johannesburgu i tak sobie pomyślałem, że może mógłbyś tutaj przyjechać? - Kiedy to się stanie, zadzwoń do mnie. Do firmy. Telefon w domu mogę mieć na podsłuchu. Znajdę sposób, żeby do was przyjechać - rzekł Wagner po dłuższej chwili i rozłączył się. - Ursula nie mówiła mi, że jej brat przebywa w Afryce Południowej - powiedziała Jeanine Portet. - Nawet mi nie mówiła, że ma brata. - Pewnie zapomniała, kochanie. Ale bardzo cię proszę, nigdy nikomu o tym nie mów. Ani słowa. - Bardzo bym chciała wiedzieć, o co tu chodzi stwierdziła Hanni. Geoff popatrzył jej w oczy, ale nic nie powiedział. Po chwili wstał i otworzył drzwi do sypialni. Ursula stała przy łóżku, odwrócona plecami do drzwi. - Właśnie rozmawiałem z Karlem-Heinzem. Przyjedzie, jak urodzisz dziecko.

Ursula się odwróciła. - No to możesz już do niego dzwonić. Właśnie odeszły mi wody. - Hanni! - krzyknął Geoff. - Spokojnie, słyszałam. - Hanni wyminęła go i podeszła do Ursuli. - Zamów samochód pod hotel.

4 Apartament numer 2 Johannesburg, Republika Południowej Afryki 15 czerwca 1964, 4.30

Kiedy Geoffrey Craig przekraczał próg apartamentu, Jeanine Portet wisiała na jego ramieniu niczym worek cementu. - Połóż ją na łóżku - zarządziła Hanni. -Ja ją rozbiorę. - Biedne dziecko. - Chciała czekać, to czekała. I jestem pewna, że kiedy się obudzi, będzie z tego zadowolona. Obserwowałeś jej twarz, kiedy zobaczyła noworodka? - A czy ty widziałaś jego twarz? - zapytał Karl-Heinz Wagner. - Tak, widziałam. - Gdzieś tu musi być szampan. - Przecież jest wpół do piątej nad ranem! - zaprotestowała Hanni. - Mam zamiar wznieść toast za mojego syna i siostrzeńca Karla-Heinza niezależnie od tego, która jest godzina. Krótkie, aczkolwiek dokładne przeszukanie apartamentu nie ujawniło ani jednej butelki szampana. Geoff zamówił dwie butelki przez telefon. - Może ktoś chce jeść? - zapytał Geoff, zakrywając dłonią mikrofon. Hanni wyglądała na zdziwioną. - Nie wiem dlaczego, ale jestem wściekle głodna stwierdziła. - Poproszę o stek z jajkiem sadzonym - zamówił Geoff. Trzy porcje. I coś do tego.

- Muszę wracać - powiedział Karl-Heinz. - Na miłość boską, nigdzie nie pojedziesz, dopóki nie zobaczysz Ursuli. Chcę zrobić zdjęcie Geoffreya Craiga juniora z mamusią, tatusiem i wujkiem Karlem. - Oficjalnie nie mam urlopu - zauważył Karl-Heinz. Hanni popatrzyła na niego z zaciekawieniem. - Na miłość boską! - powtórzył Geoff. - Nie bądź takim dupkiem. Jak często zostawałeś dotąd wujkiem? Bądź spokojny, nie rozpoczną wojny bez ciebie. - Muszę wracać - powtórzył Karl-Heinz. - Może nikt nie zauważy, że wyjechałem na kilka godzin. - Powiedz im, że byłeś w Johannesburgu z dwiema niemieckimi blondynkami nieprzeciętnej urody. To zabrzmi wiarygodnie. - Muszę wracać. Mam powrotny lot UTA o jedenastej pięć. - Doskonale, mamy więc czas - powiedział Geoff. Nagle mu się coś przypomniało. - Chryste, mój ojciec! Podniósł słuchawkę telefonu i podał telefonistce numer w Nowym Jorku. - Czy ty wiesz, która tam jest teraz godzina? - zapytała Hanni. - A jakie to ma znaczenie? - zdziwił się radośnie Geof-frey Craig senior.

5 Lotnisko w Albertville 15 czerwca 1964, 5.00

K.N. Swayer spał w nocy bardzo krótko. Wezwał swojego asystenta, Denny'ego Fitzwallera, drobnego pięćdziesięcioletniego Szkota, z którym pracował niemal na całym świecie, i powiedział mu, co się dzieje. Już wcześniej miewali do czynienia z podobnymi problemami, czyli z upierdliwymi tubylcami, którzy stroili groźne miny i zaczepiali ich jak natrętne muchy, w związku z czym należało przyjmować, że cała akcja będzie tylko stratą czasu i pieniędzy firmy, niczym więcej.

Lepiej było jednak zapobiegać, niż później żałować braku roztropności, należało więc zawiadomić wszystkich ludzi z Unit Rig, że za piętnaście piąta nad ranem mają wsiąść do samochodów i przyjechać na lotnisko. Nie wolno było zabierać walizek ani żadnych innych przedmiotów, które by zdradziły, że cała grupa ma zamiar wsiąść na pokład samolotu linii Air Simba i odlecieć w siną dal. - Nie ma powodu do paniki. - Swayer zakończył in struktaż. - Powiedz im po prostu, że mają zachowywać spokój i wykonywać polecenia. Większość ludzi zatrudnionych w Unit Rig, którzy już wcześniej pracowali dla Swayera albo Fitzwallera, przyjęła informację o ewakuacji spokojnie, jednak dwie bezczelne żony oraz technik z Detroit Diesel sprawili kłopoty. Żony razem przyjechały do domu Swayera i zażądały pełniejszych wyjaśnień, niż usłyszały od Fitza. Kiedy Swayer cierpliwie im ich udzielił, powiedziały mu, że nie widzą powodu - skoro, jak on sam twierdzi, nie ma realnego zagrożenia - żeby dokądkolwiek wyjeżdżały tak, jak stoją, pozostawiając cały dobytek do rozkradzenia Murzynom. Technik, który zjawił się w domu Swayera w trakcie jego piekielnej awantury z kobietami, oznajmił, że gówno go obchodzi, czego sobie życzą Fitzwaller albo Swayer i że skoro rano ma wsiąść do samolotu, to owszem, wsiądzie do niego, ale z całym dobytkiem, ponieważ ma już dość Albertville, Konga i Unit Rig i wraca do domu. I gówno go obchodzi, czy Detroit Diesel po powrocie go zwolni. Swayer powiedział kobietom, żeby wróciły do domu, zapakowały po dwie walizki i wrzuciły je do bagażnika samochodu tak, żeby nikt ich nie zobaczył. Wtedy wrócił Fitzwaller i oznajmił, że wszyscy zostali powiadomieni o ewakuacji. - Odczekaj godzinę, Fitz, i spuść im powietrze z wszystkich kół - powiedział Swayer, kiedy kobiety sobie poszły. - Ty sukinsynu - warknął technik z Detroit Diesel. Swayer podszedł do niego, złapał go za koszulę na piersiach i trzasnął otwartą dłonią w twarz tak mocno, że kiedy puścił koszulę, technik przewrócił się na podłogę.

- Jakim prawem? - zawołał, mierząc Swayera nienawistnym wzrokiem. - Prawem, które sam sobie nadałem - odparł Swayer, nie podnosząc głosu. - A jeśli jeszcze raz otworzysz gębę, powtórzę to, tylko mocniej. Siadaj na krześle i się nie ruszaj, dopóki ci nie powiem, że możesz. - Poczekał, aż mężczyzna wykona jego polecenie, i zwrócił się do Fitzwallera: - Rano, Fitz, zapakuj tego faceta i te dwie kobiety razem z mężami do gm i zawieź ich bez bagażu na lotnisko. - Zrobi się. - Zdajesz sobie sprawę, co się stanie, jeśli poinformuję o wszystkim przełożonych? - zapytał technik. Swayer zignorował go. O czwartej nad ranem Martin Luther Nsagamdo przyrządził śniadanie. Podał sok pomarańczowy, małe steki, jajka, tosty oraz kawę. Swayer podszedł do swojego sejfu i wyciągnął z niego kopertę z gotówką na czarną godzinę i wszystkie pieniądze, z wyjątkiem pięciuset dolarów, schował do kieszeni. Te pięćset dolarów dał Martinowi Lutherowi Nsagamdo i poprosił go, aby się zaopiekował służącymi innych pracowników Unit Rig, jeśli oni sami nie będą wiedzieli, co robić. Powiedział mu też, że jeżeli sprawy przybiorą zły obrót, ma wsadzić żonę do samochodu i pojechać z nią do swojej wioski. Za piętnaście piąta zapakował do mgb technika z Detroit Diesel i ruszył w kierunku lotniska. Martin Luther Nsagamdo usiadł z tyłu. Jak na tę porę dnia na ulicach Albertville było już dużo ludzi, których uznał za tubylców z buszu. Jego zdaniem tubylcy, w przeciwieństwie do mieszkańców Albertville, spośród których większość starała się ubierać i zachowywać jak Europejczycy, wyglądali dokładnie tak, jak powinien wyglądać Afrykańczyk z buszu. Okrywali się skórami zwierząt, na głowach mieli dziwne czapki, chodzili boso i zawsze mieli przy sobie dzidy. A ponadto sprawiali wrażenie ponurych i wrogich, gdy tymczasem ludzie z Albertville byli grzeczni, uśmiechnięci i zadowoleni. Curtiss Commando linii Air Simba pojawił się zgodnie

z planem. Swayer zadał sobie pytanie, czy pilot przypadkiem nie krążył w pobliżu, by wylądować dokładnie o wyznaczonym czasie. Szybko weszli na pokład. Swayer podał swojemu służącemu rękę, przykazał mu, żeby uważał na wóz, i jako ostatni wsiadł do samolotu. Kapitan Jean-Philippe Portet, który na czas postoju wyłączył tylko jeden silnik, odpalił go ponownie w czasie kołowania do końca pasa startowego. Następnie wykonał maszyną zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i natychmiast wystartował. Martin Luther Nsagamdo obserwował, jak Commando robi się coraz mniejszym punkcikiem na niebie, po czym usiadł za kierownicą mgb. Bardzo ostrożnie ruszył do domu, gdzie jego żona miała spakować bagaże i czekać na niego. Miała pojechać do rodzinnej wioski po raz pierwszy od dnia, kiedy wyszła za niego i zaczęła pracować dla pana Swayera. Mniej więcej milę od miasta drogę blokowało około pięćdziesięciu ludzi. Kilkunastu z nich nosiło części umundurowania armii belgijskiej, czapki z rondem, kurtki albo pomięte koszule. Kilkunastu z nich było uzbrojonych, co Martin Luther Nsagamdo odnotował z zaniepokojeniem, naciskając na hamulec. Zatrzymał wóz, uśmiechnął się grzecznie i powiedział „dzień dobry" do mężczyzny, którego uznał za szefa grupy. - Co tutaj robisz? - zapytał go mężczyzna. Ubrany był w kurtkę mundurową belgijskiego oficera, przepasany pasem oficerskim z koalicyjką, do którego przyczepił miecz, i czapkę z otokiem. Nie miał jednak ani koszuli, ani krawata. Miał za to cywilne spodnie i był boso. - Właśnie zawiozłem na lotnisko mojego szefa - odparł Martin Luther Nsagamdo. - Teraz jadę, żeby odstawić jego samochód. Martin Luther Nsagamdo nie zobaczył maczety, którą ktoś się zamierzył za jego plecami. Dopiero w ostatnim ułamku sekundy wyczuł jakiś ruch tuż przy głowie. Nie miał już czasu, żeby podnieść rękę w obronnym geście ani żeby uniknąć ciosu, który rozorał mu szyję po prawej stronie, rozerwał rdzeń kręgowy i niemal odciął głowę. Nie

odpadła jednak od ciała, tylko zawisła na cienkim pasemku mięśni i skóry. Krew tętnicza, wypompowana przez ostatnie uderzenia serca, trysnęła wysoko w górę. Jego ciało wywleczono z samochodu. Mężczyzna w belgijskiej oficerskiej kurtce mundurowej i w oficerskim pasie zanurzył palec we krwi, której wielka kałuża zebrała się w samochodzie. Przyłożył palec do swojego czoła, a następnie wymalował nim krzyż na szybie samochodu po prawej stronie. Wtedy usiadł za kierownicą i radośnie naciskając klakson, powoli ruszył w kierunku do miasta. Jego ludzie biegli obok samochodu i za nim. Godzinę później kolejny patrol Ludowej Armii Wyzwoleńczej podpułkownika Nicholasa Olengi natknął się na żonę Martina Luthera Nsagamdo w kuchni domu K.N. Swayera. Czekała na męża, ubrana w sukienkę w kwiatki, którą zobaczyła w katalogu Montgomery Ward i którą K.N. Swayer specjalnie dla niej zamówił. Została zgwałcona, zastrzelona i poćwiartowana.

6 Dowództwo Sił Szybkiego Reagowania Baza Sił Powietrznych McDill, Floryda 17 czerwca 1964

Dowódca Sił Szybkiego Reagowania przebywał w Fort Hood w Teksasie, wizytując 2. Dywizję Pancerną. Jego L-23 wylądował w McDill o wpół do czwartej. Dwa dni wcześniej, pod wpływem impulsu, kiedy nadszedł czas, żeby zadecydować, czy odbędzie tę wizytę, czy z niej zrezygnuje, powiedział swojemu adiutantowi, aby zapytał podpułkownika Lowella, czy ten znalazłby czas, żeby po-pilotować jego samolot. Samoloty naczelnego dowódcy Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania zazwyczaj pilotowali niżsi rangą piloci, ponieważ dowódca był przekonany, że używanie ich jako pilotów powietrznych taksówek jest marnowaniem czasu i umiejętności oficerów wyższych rangą. Tym razem jednak

zadziałał wbrew własnej niepisanej zasadzie. Po pierwsze, chciał trochę lepiej poznać Lowella, a spędzenie w jego towarzystwie połowy dnia w Hood mogło mu to umożliwić. A po drugie, Lowell był oficerem wojsk pancernych i w czasie inspekcji mógł mu służyć za drugą parę oczu. Zabranie Lowella do Hood okazało się dobrym pomysłem. Okazał się lepszą parą zapasowych oczu, niż dowódca sobie wyobrażał, ujawniając w trakcie inspekcji coś, co — 2. Pancerna miała taką nadzieję — powinno zostać niezauważone i co sam dowódca pewnie by przeoczył. Chodziło o sprawy związane z gotowością bojową, czyli nie o byle co. Ujawniwszy niedociągnięcie, Lowell przyjmował postawę inspektora, który gotowy jest pomóc w rozwiązaniu problemu, a nie ważniaka, zadowolonego z siebie, że nakrył kogoś na gorącym uczynku. Dodatkowo okazał się sympatycznym kompanem. Generał Evans pomyślał, że dobrze byłoby zabierać go jako pilota na każdą inspekcję. Jego umiejętność pilotowania samolotu była przy takiej okazji zaledwie jednym z wielu atutów. Była środa, a w środowe popołudnia generał lubił grać w golfa. Powróciwszy do McDill, zamierzał więc wrócić do swojej kwatery, wziąć prysznic (spocił się, jeszcze zanim wyjechał z bazy i potem w samolocie, podczas długiego lotu powrotnego) i w końcu umieścić w dołkach ze dwa wiadra piłek na polu treningowym. Powiedział jednak kierowcy, żeby pojechał do biura. Musiał na gorąco zanotować wnioski, które nasunęły mu się podczas wizytacji w Fort Hood. Przy odrobinie szczęścia miał szansę ukraść trochę czasu i wybrać się na pole golfowe następnego dnia. - Pułkowniku - powiedział, gdy Lowell miał właśnie zamknąć za nim drzwiczki samochodu — jeżeli nie ma pan teraz nic ważnego do roboty, proszę pojechać ze mną. Zazwyczaj sporządzam na maszynie notatki, kiedy wracam z takiej wizytacji jak ta. Chciałbym, żeby się pan im przyjrzał. — Tak, sir - odparł Lowell i wsiadł do auta. Szef sztabu, adiutant i sekretarka czekali już na generała, kiedy wszedł do biura. Najpierw zajął się szefem

sztabu - wysłuchał, co zostało zrobione podczas jego nieobecności, przytakując głową, kiedy szef sztabu po kolei wszystko mu referował. Uważał, że dobry szef sztabu to oficer, który będzie pod nieobecność dowódcy podejmował takie działania, które zarządziłby on sam, gdyby był na miejscu. Uważał też, że jego obecny szef sztabu, mimo że pochodzi z Sił Powietrznych, jest najlepszym, jakiego miał do tej pory. Kiedy skończył konferować z szefem sztabu, kazał adiutantowi poczekać, dopóki nie podyktuje sekretarce swoich myśli i uwag na temat tego, co widział w czasie inspekcji i co należy poprawić w Fort Hood. Zawsze w takich okolicznościach sporządzał dwa dokumenty. Pierwszy, „Memorandum do dokumentacji", był kopiowany i przekazywany oficerom jego sztabu oraz dowództwu wizytowanej jednostki. Drugi, opatrzony tytułem „Notatki, Ft Hood, 15-17 czerwca 1964", nie miał nigdy opuścić jego gabinetu, a jego treść znała tylko sekretarka i on sam. Wracał do takiego dokumentu wtedy, kiedy chciał sobie odświeżyć pamięć. Następnie zajął się adiutantem. Większość czasu zabrało omówienie planu zajęć generała na najbliższe dziewięćdziesiąt sześć godzin. Na koniec, zgodnie z oczekiwaniami generała, adiutant zaczął streszczać mu wszystkie plotki i pogłoski, jakie do niego dotarły, kiedy dowódca był w Hood. W tym czasie w gabinecie zjawił się kontradmirał Ralph H. Summerall, oficer wywiadu w jego sztabie. Evans wolałby, żeby Summerall poczekał ze swoimi sprawami do porannej odprawy, zaplanowanej na dzień jutrzejszy. Gdyby w bazie wydarzyło się coś naprawdę ważnego, usłyszałby już o tym od swojej sekretarki, starszego adiutanta lub szefa sztabu. Prawdopodobnie w tej właśnie kolejności. - Wejdź, Ralph. Napijesz się kawy? - Nie, dziękuję, sir. Chciałbym tylko, żeby mi pan poświęcił chwilę, sir. Oznaczało to, że chce z nim porozmawiać sam na sam. Evans zamówił więc kawę dla siebie, ponieważ był zmęczony i łatwiej mu było wysłać po nią adiutanta, niż nie wiadomo który raz wyjaśniać admirałowi, że starszy adiutant dowódcy i tak musi wiedzieć o wszystkim, co się dzieje.

- Co to za sprawa, Ralph? - zapytał, kiedy adiutant wyszedł i zamknął za sobą drzwi. - Być może pan już o tym słyszał — zaczął Summerall — ale stwierdziłem, że może ta informacja do pana nie dotarła, i uznałem, że powinienem panu o tym powiedzieć, mając jednak nadzieję, że mnie pan nie zapyta o źródło informacji. - Nawet o tym nie marzę, Ralph. - Generał Westmoreland zostanie wysłany do Indochin jako następca generała Hawkinsa. - Słyszałem jakieś plotki - odparł dowódca. - Rozumiem, że to teraz oficjalna wiadomość, tak? - Będzie oficjalna. Dwudziestego czerwca. - Interesujące. Westy to dobry facet. - A generał Taylor pojedzie do Sajgonu jako ambasador. Od pierwszego lipca. - O tym nie słyszałem. Bardzo interesujące - mruknął, zastanawiając się, o co, do diabła, chodzi? Czy Max Taylor pojedzie naprawdę jako ambasador czy może po to, żeby mieć oko na Westy'ego? A może i po to, i po to? - Cóż, cieszę się więc, że wpadłem z tą informacją -rzekł admirał. - Ja też się cieszę. Masz dla mnie coś jeszcze? - Nic, co by nie mogło poczekać do odprawy, sir - odparł Summerall. Ale po chwili, jakby sobie coś przypomniał, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej złożoną kartkę. - Kiedy wychodziłem z gabinetu, żeby tu przyjść, akurat zadzwonił szyfrant. Zaoferowałem się, że to panu przyniosę. Nie wiem, jakie to ważne, ale ma kryptonim Orzeł... - Dawaj - zażądał dowódca. OD ATTACH WOJSK AMBASADA USA LEOPOLDVILLE DEM. SEP. KONGO DLA DOWÓDCY STRICOM BAZA SIL POW. MCDILL FLORYDA OD PLK. DILLSA TAJNE KRESKA ORZEŁ CYTUJĘ WIARYGODNOŚĆ ŹRÓDŁA JEDEN SIŁY REBELIANTÓW W SILE 300 [TRZYSTU LUDZI] ZAJĘŁY ALBERTVILLE NAD JEZIOREM TANGANIKA W NOCY Z CZTERNASTEGO NA PIĘTNASTEGO CZERWCA. UWAŻA SIĘ ŻE

WSZYSTKIM AMERYKANOM ULAŁO SIĘ UCIEC DROGĄ POWIETRZNĄ. REBELIANTAMI PODOBNO DOWODZI NICHOLAS OLENGA RZEKOMO PODPUŁKOWNIK SAMOZWAŃCZY PRZYWÓDCA LUDOWEJ ARMII WYZWOLEŃCZEJ. DUŻE PRAWDOPODOBIEŃSTWO ŻE UZBROJENIE POCHODZI OD KOMUNISTÓW CHIŃSKICH Z USUMBURY. ARMIA KONGIJSKA SKIEROWAŁA SIĘ KU ALBERTVILLE Z INTENCJĄ PRZYWRÓCENIA KONTROLI LEOPOLDVILLE. ŹRÓDŁO NIE WIERZY, ŻE ARMIA KONGIJSKA W OBECNYM STANIE DA SOBIE RADĘ Z REBELIANTAMI. NASTĘPNE SZCZEGÓŁY ZOSTANĄ PRZEKAZANE W MIARĘ JAK BĘDĄ SPŁYWAĆ. KONIEC CYTATU PŁK. DILLSA KONIEC PRZEKAZU.

Generał Evans podniósł słuchawkę jednego z telefonów stojących na biurku i wykręcił na tarczy jedną cyfrę. - Poproś generała Dyessa, żeby tu natychmiast przyszedł, bardzo proszę. I jeśli pod ręką jest pułkownik Lowell, niech też wejdzie. - Popatrzył na admirała Summeralla. -Rozumiem, że generał Dyess tego nie widział? - Nie, sir, nie widział. Czy coś uszło mojej uwagi, sir? - W tej chwili, Ralph, wiesz tyle, ile wiem ja - odparł Evans. W tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili do gabinetu wszedł, nie czekając na zaproszenie, generał major George Dyess, oficer operacyjny, a tuż za nim Lowell. - Popatrz na to - powiedział Evans, podając mu wiado mość. - Właśnie nadeszło, Ralph mi to przyniósł. Generał Dyess przeczytał. - Rozumiem, że chodzi o niepokoje wśród ludności tubylczej. Uważa pan, że to coś ważnego, sir? - Zostaw to pułkownikowi Lowellowi, George - odparł Evans i zaraz odpowiedział na pytanie Dyessa. - Martwi mnie „duże prawdopodobieństwo", że tubylców uzbroili komuniści chińscy. - Co mam robić? - Wyciągnij z teczki OPLAN 15-6 - zarządził Evans. Popatrzył na Lowella. - Jakieś sugestie? - Szeregowy Portet, sir. Zarówno generał Dyess, jak i admirał Summerall popatrzyli na niego z zaciekawieniem.

Generał Evans odchrząknął, po czym skinął głową. - Tak - powiedział. - Pokaż OPLAN 15-6 i tę wiadomość szeregowemu Portetowi. Dowiedz się, co będzie miał do powiedzenia. Najlepiej niech to spisze. Kiedy uzyskasz jego opinię, jak najszybciej przyjdź do mnie do domu. I zabierz ze sobą Porteta. - Tak, sir. - Kto to taki ten Portet? - zapytał admirał. - To ktoś, kto mieszkał w Kongu - wyjaśnił dowódca. Obecnie jest naszym ekspertem w sprawach tego kraju. - Wnioskuję, że nie ma pan najlepszej opinii o działaniach wywiadu armii lądowej i marynarki? - Po prostu wiem, że ten młody człowiek mieszkał w Kongu, gdzie pilotował samoloty linii komunikacyjnej. Ponadto mówi w miejscowym języku - wyjaśnił Evans. Mocno podejrzewam, że kiedy zadzwonię do pułkownika Sanforda T. Feltera i przeczytam mu szyfrogram od Dillsa, natychmiast mnie zapyta, co Portet o tym sądzi.

XIII 1 Camp David, Maryland 17 czerwca 1964

Pułkownik Sanford T. Felter przyleciał do Camp David na pokładzie prezydenckiego helikoptera Sikorsky H-34 Choctaw wysłanego do Waszyngtonu po sekretarza prasowego prezydenta, Pierre'a Salingera. Nie był zresztą jedynym autostopowiczem na pokładzie. Razem z nim przyleciał dyrektor Agencji Informacyjnej Stanów Zjednoczonych (USIA) oraz oficer łącznikowy CIA. Felter musiał poczekać, aż Johnson odbędzie spotkania z nimi wszystkimi, i dopiero wtedy mógł się stawić przed obliczem prezydenta. Kiedy przed nim stanął, prezydent ubrany był w krzy-

kliwie kolorową hawajską koszulę w kwiaty, wypuszczoną na spodnie. Właśnie przygotowywał sobie drinka. Z jego twarzy Felter wyczytał, że nie jest w dobrym nastroju. - Dobry wieczór, panie prezydencie. Prezydent odchrząknął. Nie zaproponował Felterowi drinka. - Postaram się mówić krótko, panie prezydencie. - Mów. - Nie wiem, oczywiście, na ile wyczerpująco oficer łącznikowy CIA poinformował pana o sytuacji w Albertville... - Nawet o tym nie słyszał - odparł prezydent. - Zapytałem go, a on, do ciężkiej cholery, nie miał na ten temat zielonego pojęcia. Posłałem go w diabły, żeby się dowiedział. - Proszę? - Felter był zdezorientowany. - Chodzi ci o Albertville w Kongu? Bo o tym chcesz rozmawiać? - Tak, panie prezydencie. - Senator z Oklahomy poświęcił swój cenny czas i zapytał mnie, co zamierzam zrobić z jego ludźmi, którzy stamtąd uciekli. Odpowiedziałem mu, że nad tym pracuję. Mówiłem ci, że chcę być na bieżąco, cholera jasna. Dlaczego zjawiasz się dopiero teraz, Felter? - Panie prezydencie, wsiadłem na pokład helikoptera trzydzieści minut po otrzymaniu informacji. - A może lepszym doradcą byłby dla mnie senator z Oklahomy? Najwyraźniej jest lepiej poinformowany od ciebie. Felter milczał. - No dobrze, pułkowniku, zamieniam się w słuch. Lepiej późno niż wcale, jak mówi stare przysłowie. - Mam informacje z dwóch źródeł, panie prezydencie powiedział Felter. - Od pułkownika Dillsa, który jest oficerem łącznikowym Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania w Kongu, i od kapitana Lunsforda, oficera Zielonych Beretów operującego w tym kraju. Oceniam zatem, że moje informacje są w stu procentach wiarygodne. - Spóźnione, ale w i a r y g o d n e - powiedział prezydent z sarkazmem. - To chyba już coś. - Zapewne oszczędziłbym pański czas, panie prezydencie, gdybym się dowiedział, co już powiedział panu senator.

- Powiedział mi, że rozmawiał przez ^telefon z jednym ze swoich ważniejszych wyborców, wściekłym jak wszyscy diabli. Wyborca wcześniej odebrał telefon od swojego człowieka z Konga, który powiedział mu, że musiał wyczarterować samolot, żeby wywieźć jego ludzi z jakiegoś miasta, ponieważ zostało zajęte przez rebeliantów. - To musiał być pan Swayer z Unit Rig, panie prezydencie, i to wyjaśnia, dlaczego senator usłyszał o tej sprawie tak szybko. Swayer najprawdopodobniej zadzwonił do Tulsy, kiedy tylko znalazł się w Leopoldville. Moja informacja nadeszła drogą radiową. - Następnym razem niech telefonują do ciebie - warknął prezydent. - Z całym szacunkiem, panie prezydencie, musimy wziąć pod uwagę to, że pułkownik Dills postarał się najpierw wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Rozważał ewentualność rozmowy telefonicznej, jednak uznał, że będzie lepiej, jeżeli zbierze wszystkie znane fakty i przekaże je drogą radiową. Prezydent, wcale nieudobruchany, spojrzał ostro na Feltera. - No więc zbierzmy i my wszystkie fakty. - Albertville to małe miasteczko nad jeziorem Tanganika, prawie w środku Afryki. Przez jezioro przebiegają granice pomiędzy byłym Kongiem Belgijskim, Tanzanią i Burundi. - Co tam robią Amerykanie? - Unit Rig jest dostarczycielem ciężkiego sprzętu i wielkich samochodów ciężarowych, wykorzystywanych przez Union Minière w kopalniach. Ciężarówki są transportowane do Afryki drogą morską w częściach i następnie przewożone samolotami na miejsce. Dopiero tam są składane. Pan Swayer jest głównym inżynierem Unit Rig. - Więc co się stało? - Według moich informacji, panie prezydencie, miasto zajął Kongijczyk o nazwisku Nicholas Olenga. - Kto to jest, do diabła? I czego chce? - Niewiele o nim wiemy, panie prezydencie. Jest członkiem plemienia Maniema i ma około trzydziestu lat. Przed

uzyskaniem przez kraj niepodległości był urzędnikiem, co może wskazywać, że potrafi czytać i pisać. Pułkownik Dills uważa, że ponieważ rząd w Leopoldville nie zaoferował mu stanowiska, które by odpowiadało jego aspiracjom, zamierza teraz ten rząd obalić i samemu objąć władzę. - Jakiś pieprzony urzędas? Uważa, że potrafi obalić rząd? Facet jest szalony? Ile czasu potrzeba, żeby się nim zajął pułkownik Mobutu i wsadził jego dupę do więzienia? - Nie sądzę, by mogło to nastąpić prędko, panie prezydencie. Pułkownik Dills melduje, że Kongijska Armia Narodowa „planuje działania, aby opanować sytuację". Lecz zarazem wskazuje, że w najbliższej przyszłości raczej nie odniesie sukcesu. A ja zgadzam się z jego oceną sytuacji. - Kurwa! - Chińczycy, panie prezydencie, od pewnego czasu podejmują wysiłki propagandowe, których celem jest przekonanie Kongijczyków, że Stany Zjednoczone zamierzają jako kolonialiści zastąpić ich dawnych panów, Belgów. Znaleźli posłuch wśród kilku plemion, podsycając w nich nastroje antyamerykańskie. Olenga najwidoczniej z tego korzysta. - Zreasumujmy - powiedział prezydent. - Były urzędnik z manią wielkości przekonał zgraję dzikusów z dżungli, że Amerykanie są źli, i razem z nimi opanował jakieś zacofane miasto, położone nie wiadomo gdzie. Dobrze mówię? - Tak, panie prezydencie. - Naprawdę uważasz, że ci ludzie z Unit Rig znajdowali się w niebezpieczeństwie? - Tak, sir. Jestem o tym absolutnie przekonany. - I tej awantury nie jest w stanie powstrzymać cała armia kongijska? - W przewidywalnej przyszłości nie, panie prezydencie. - To co teraz będzie? Chyba nie chcesz powiedzieć, że facet jest w stanie zająć całe Kongo? Ilu ma ludzi? - Według moich informacji zajął Albertville, dysponując trzystoma ludźmi. - Trzystoma ludźmi? powtórzył Johnson z niedowierzaniem. - I wojsko nie może sobie z nimi dać rady, nie może wsadzić ich za kratki? - Pułkownik Dills jest przekonany, podobnie jak kapi-

tan Lunsford, a ja się z nimi zgadzam, że kiedy tylko miejscowa ludność zda sobie sprawę, że armia nie zrobiła nic, żeby poskromić Olengę, wszyscy, to znaczy prości tubylcy, którzy mieszkają w dżungli, się do niego przyłączą. - A niby dlaczego kapitan Lunsford jest takim ekspertem? - Bo jest na miejscu i mówi w ich języku. Kapitan Lunsford poinformował, że Olenga nosi obecnie belgijski mundur i każe się nazywać „pułkownikiem", a swoją organizację „Armią Ludową". - On tam teraz jest? - Tak, panie prezydencie. Poprosił o pozwolenie pozostania na zajętym terenie i dałem mu na to zgodę. - Jakim cudem zagrożeni byli ludzie z Unit Rig, a on nie? - Kapitan Lunsford jest w pewnym niebezpieczeństwie, mówi jednak w suahili i w kilku lokalnych dialektach i uważa, że od biedy można go uznawać za Kongijczyka. Prezydent uniósł brwi. - Chcesz powiedzieć, że jest czarny? - Tak, panie prezydencie. - Cholera jasna. No dobra, Felter, a teraz przedstaw mi najgorszy możliwy scenariusz. Miejmy to za sobą. - Tubylcy dołączają do Olengi. Maszerują na okoliczne małe miasteczka. Będą zdolni zająć Costermansville, a możliwe nawet, że i Stanleyville. Jeśli zdołają opanować Costermansville, co uważam za bardzo prawdopodobne, zapoczątkuje to dużą pomoc, której udzielą im komuniści chińscy z Burundi. Jeśli otrzymają broń, zajmą Stanleyville. Jeśli zajmą Stanleyville, nie otrzymawszy wcześniej broni, jestem przekonany, że dostaną ją właśnie wtedy. - Do tej pory nikt nie dostarczył im broni? - O ile wiem, nie. Kiedy wydawałem kapitanowi Lunsfordowi zgodę na pozostanie w Kongo, kierowałem się między innymi nadzieją, że zdobędzie dokładne informacje na ten temat. - A chińscy doradcy? - zapytał prezydent. - Chciałbym dorwać jednego takiego. - Nie sądzę, żeby posyłali tam doradców albo jakieś istotne materiały, w tym broń, dopóki nie będą wiedzieli,

jak się rozwija sytuacja. Uważam, że bardzo dbają o pozory. W mojej ocenie w nic się nie zaangażują, jeśli nie będą pewni sukcesu. Nie zaryzykują utraty twarzy. - Mamy więc po prostu siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wydarzeń, tak? - Nie widzę innego wyjścia, panie prezydencie. - A co ze spadochroniarzami twojego przyjaciela Mobutu? Może oni potrafią wyeliminować tego obłąkańca? - Nie wierzę, że pułkownik Mobutu zechce ich użyć, dopóki sytuacja znacznie się nie pogorszy. Wtedy może być za późno. Niemniej jednak Mobutu nigdy nie zaryzykuje, by znaleźli się daleko od Leopoldville, nie teraz. - Cóż, napuścimy więc na niego naszego ambasadora. Zobaczymy, co załatwi. - Prezydent popatrzył na pułkownika. - Przepraszam, że na ciebie naskoczyłem, kiedy tylko wszedłeś, Felter. - Tak, panie prezydencie. - Wykonuj swoją robotę. Nie zawsze potrafię to stosownie okazać, ale ją doceniam, możesz mi wierzyć.

2 30 czerwca 1964 ASSOCIATED PRESS, NOWY JORK 30 czerwca 205P LIA PRZEKAZÓW KRAJOWYCH I MIĘDZYNARODOWYCH ORGANIZACJA NARODÓW ZJEDNOCZONYCH NOWY JORK 30 CZERWCA DZIŚ 0 14.00 SEKRETARZ GENERALNY ONZ U THANT POINFORMOWAŁ ZGROMADZENIE OGÓLNE, ŻE OSTATNIE ODDZIAŁY SIŁ POKOJOWYCH ORGANIZACJI NARODÓW ZJEDNOCZONYCH ZOSTAŁY WYCOFANE Z DEMOKRATYCZNEJ REPUBLIKI KONGA. U THANT POCHWALIŁ STARANIA ODDZIAŁÓW POKOJOWYCH, KTÓRE „WŁOŻYŁY WIELKI WYSIŁEK W SPRAWĘ UTRZYMANIA POKOJU", POWIEDZIAŁ JEDNAK, IŹ „MUSI POINFORMOWAĆ ZGROMADZENIE OGÓLNE, ŻE NAJBLIŻSZA PRZYSZŁOŚĆ NIE WYGLĄDA POD TYM WZGLĘDEM OBIECUJĄCO". SIŁY WIELONARODOWE PRZEBYWAŁY W BYŁYM KONGU BELGIJSKIM PRZEZ PRAWIE CZTERY LATA. ZNAWCY ONZ UWAŻAJĄ, ŻE

JEST WYSOCE NIEPRAWDOPODOBNE, ABY NARODY ZJEDNOCZONE PONOWNIE SKIEROWAŁY SIŁY ZBROJNE DO TEGO TARGANEGO KONFLIKTAMI AFRYKAŃSKIEGO KRAJU.

3 Sala konferencyjna 6-14 Centralna Agencja Wywiadowcza Langley, Wirginia 7 lipca 1964, 8.15

Czwarty lipca wypadł w sobotę. Ponieważ pracownikom rządowym przysługiwały wolne soboty i ponieważ intencją Kongresu było uraczyć pracowników rządowych, w tym siebie samych, płatnym dniem wolnym, poniedziałek szóstego lipca 1964 roku także został ogłoszony dniem wolnym. W taki oto sposób mogli obchodzie Dzień Niepodległości w czasie, za który płacą im podatnicy. Ci pracownicy Centralnej Agencji Wywiadowczej, których obowiązki wymagały, żeby przyszli do pracy w poniedziałek szóstego lipca, mieli otrzymać wynagrodzenie jak za pracę w nadgodzinach. A ci, którzy zajmowali stanowiska kierownicze i również musieli tego dnia pracować, mieli otrzymać wolne kiedy indziej. Założenie było w tym wypadku takie, że powinni Dzień Niepodległości świętować w jakimś innym czasie, dajmy na to trzeciego sierpnia albo któregokolwiek innego dnia, kiedy nie musieliby wykonywać obowiązków zawodowych. Jednak ci pracownicy CIA, którzy pracowali w ten poniedziałek, nie myśleli o świętowaniu, byli natomiast doskonale przygotowani do konferencji zwołanej przez dyrektora. Mapy w pokoju zostały uaktualnione, dokumenty opracowane: streszczone albo przeanalizowane, albo i to, i to. Przygotowane były oceny i wszelkie możliwe scenariusze rozwoju wydarzeń. Sala konferencyjna została wyczyszczona najpierw elektrycznym odkurzaczem marki Hoover, a następnie przez człowieka ze specjalnymi przyrządami do wykrywania urządzeń podsłuchowych. Niszczarki do dokumentów sprawdzono, aby mieć pewność, że wszelkie papiery zostaną natychmiast pocięte na wąskie

paski i znajdą się w workach przeznaczonych do spalenia. Ołówki (po sześć na każde stanowisko przy stole) zostały naostrzone, przed każdym krzesłem położono też blok papieru do notowania. Przygotowano dzbanki z kawą. Kubki, zabielacz do kawy, cukier i sacharynę wystawiono w tradycyjnych miejscach. Obok krzesła dyrektora postawiono mały dzbaneczek prawdziwej śmietany. Dyrektor dowiedział się kiedyś, co znajduje się w zabielaczu, i powiedział, że nie chce tego więcej widzieć na oczy. Wokół wielkiego, lśniącego mahoniowego stołu, przy którym mogło jednocześnie obradować osiem osób, na obitych skórą fotelach siedziało już pięć osób, kiedy dyrektor wszedł do pokoju, grzecznie powiedział „dzień dobry" i usiadł na swoim miejscu. Byli to zastępcy dyrektora do spraw operacji jawnych, tajnych, kontrwywiadu i administracji oraz główna asystentka dyrektora do spraw administracyjnych. Asystentka, jedyna kobieta w pokoju, zajmowała miejsce obok dyrektora i miała przed sobą nowiutki notes do stenografowania. Na krzesłach pod ścianą siedziało kilkanaście osób, których obecność w czasie narady mogła być przydatna. Byli to funkcjonariusze Agencji, eksperci z różnych dziedzin, zajmujący się sytuacją w różnych częściach świata. Doskonale rozumieli, że raczej nie powinni palić papierosów ani spodziewać się, że zostaną poczęstowani kawą. Im wyższa ranga, tym więcej przywilejów. Dyrektor poprawił się na fotelu, odchrząknął i sięgnął po pierwszy zestaw dokumentów, który położyła przed nim asystentka. Jednak w tym samym momencie zaczęła migać czerwona lampka na jednym z telefonów stojących przed nim na stole. Odebrała asystentka dyrektora, powiedziała coś do słuchawki, po czym wyszeptała do dyrektora: - Czeka pułkownik Felter. - Cholera jasna - mruknął i zaraz się poprawił: - Dobrze, dobrze. - Niech pułkownik wejdzie - powiedziała asystentka dyrektora do telefonu.

Felter, w znoszonym szarym garniturze, wszedł do pokoju. - Dzień dobry, Sandy - powiedział dyrektor. - Cieszę się, że mogłeś przyjść. Siadaj. - Wskazał na jedno spośród obitych skórą krzeseł ustawionych przy stole. - Dzień dobry, panie dyrektorze - odparł Felter. Usiadł, przysunął sobie jeden z dzbanków-termosów ze stali nierdzewnej i nalał kawę do kubka. - Wpadłeś ot, tak Sandy? A może masz jakąś szczególną sprawę? - zapytał dyrektor. - Chcesz trochę śmietanki do kawy? - Nie, dziękuję. Rozmawialiście już o Kongu? - Jeszcze nawet nie zaczęliśmy. Ale możemy rozpocząć od Konga. Asystentka zaczęła przerzucać leżące przed nią teczki. Kiedy znalazła właściwą, podsunęła ją dyrektorowi. Jeden z mężczyzn siedzących przy ścianie wstał, podszedł do fotela przy końcu stołu konferencyjnego, wyciągnął z neseseru grubą stertę papierów i położył ją na stole. Afryka leżała w zakresie jego obowiązków. - Tommy, oczywiście znasz Sandy'ego? - zapytał dyrektor. - Jasne, że się znamy - odpowiedział za niego Felter. - Życzy pan sobie, dyrektorze, żebym od razu zaczął od Konga? - zapytał Spottswood J. Thomas II. Dyrektor skinął głową. Spottswood poszukał w pliku dokumentów tych, które dotyczyły Konga. - Zgaduję, że pułkownikowi Felterowi chodzi o niepokoje w środkowej Afryce, wokół jeziora Tanganika... — zaczął. - Chodzi mu s z c z e g ó l n i e o te niepokoje - przerwał mu dyrektor. - Od dawna wiemy, że pułkownik Felter interesuje się wszystkim. Felter uśmiechnął się. Lubił dyrektora i ogólnie rzecz biorąc, miał z nim dobre relacje. Dyrektor był jednak tylko człowiekiem i bynajmniej nie lubił przekazywać poprzez Feltera swemu bezpośredniemu zwierzchnikowi, a więc prezydentowi, owoców pracy CIA. Nie w smak był mu fakt, że Felter ma obowiązek przekazywania prezydentowi swoich ocen, czasami sprzecznych z ocenami CIA, a także przedkładania propozycji rozwiązań trudnych sytuacji.

- Streszczając to, co wiemy - zaczął ponownie Spottswood - w nocy z czternastego na piętnastego czerwca grupa tubylców, wyglądająca raczej na przypadkową zbieraninę złożoną w większości z członków plemienia Maniema, licząca od dwustu do trzystu osób, przejęła posterunek Force Publique w Albertville... a także siedzibę władz miasta. Jedynymi Amerykanami w mieście, nie licząc okolicznych misjonarzy, byli pracownicy Unit Rig, którzy pracowali przy montażu ciężarówek i koparek, wykorzystywanych w górnictwie. Uprzedzono ich, że coś się szykuje, i udało im się uciec z zagrożonego miasta drogą powietrzną. Dysponujemy pewną informacją, że przywódcą tych afrykańskich sił jest Nicholas Olenga, samozwańczy podpułkownik ugrupowania, które on sam nazywa Ludo wą Armią Wyzwoleńczą. Wysiłki armii kongijskiej, czyli Armée Nationale Congolaise, nie doprowadziły dotąd do stłumienia tej mało istotnej rebelii. Nazywam ją mało istot ną, ponieważ nie dotarły do nas informacje, aby ta grupa korzystała z uzbrojenia komunistów chińskich z Usumbury ani z żadnego innego źródła. Armia ma ogromne problemy z wkroczeniem do akcji ze względu na wielkie odległości, jakie musi pokonać, biorąc pod uwagę, że sieć komunika cyjna praktycznie nie istnieje. Rebelia, jeśli użycie tego słowa jest uprawnione, rozszerza się ze względu na fakt, że wojsko nie uczyniło na razie nic, żeby ją stłumić. Ludzie Olengi zajęli więc Kasongo i Kindu. Z grubsza należy ocenić, że dopóki nie ruszy się wojsko, nie można nic zrobić, ale sytuacja nie wydaje się alarmująca. W najgorszym możliwym scenariuszu powinniśmy przyjąć, że komuniści chińscy postanowią uzbroić Olengę. Uważam to jednak za nieprawdopodobne i każdy kolejny dzień, kiedy nic takiego nie następuje, przybliża inny dzień, czyli ten, w którym armia odzyska panowanie nad sytuacją. Spottswood J. Thomas II popatrzył na dyrektora, a następnie na Feltera. - Czy to pasuje do twoich informacji, Sandy? - zapytał dyrektor. - Dwie kompanie wojska napotkały ludzi Olengi na Kasongo Road - powiedział Felter. - Żołnierze wpadli w po-

płoch i uciekli, porzucając broń, głównie karabiny szturmowe FiVkalibru 7 milimetrów. Zatem ludzie Olengi mająjuż trzysta, a może czterysta sztuk broni automatycznej. Kiedy dotarli do Kasongo, otoczyli i zamordowali ponad dwustu Kongijczyków, którzy albo pracowali dla rządu, albo byli na tyle wykształceni, że potrafili czytać i pisać. Na tym polegała ich wina. Zginęli, zatłuczeni na śmierć pałkami i kolbami karabinów. - Gdzie to słyszałeś? - zapytał Spottswood J. Thomas II z niedowierzaniem. Felter go zignorował. - Następnie, korzystając ze zdobycznych pojazdów, rebelianci zaczęli grabić Kasongo - kontynuował. Podpułkownik Olenga natarł na Kindu. Jego kolumna rozbiła kolejny oddział wojska, tym razem lepiej lub gorzej wzmocnioną kompanię, i już bez walki zajęła Kindu. Tutaj Olenga powtórzył egzekucję lokalnych biurokratów i inteligencji: zginęło kolejnych dwieście osób, zatłuczonych na śmierć. W Kindu, zdobywszy gdzieś mundur belgijskiego generała porucznika, a także pas oficerski i szablę, Olenga awansował się na generała porucznika i oznajmił, że teraz pomaszeruje na Costermansville i Stanleyville, gdzie zamierza zabić wszystkich Amerykanów, jakich znajdzie, i ustanowić demokrację ludową. - Czy mogę zapytać, skąd pan ma te wszystkie wiadomości, pułkowniku? - nalegał Spottswood J. Thomas II. - Nie sądzę, by ci odpowiedział, Tommy - wtrącił dyrektor. — Ale być może mnie powie, jak wysoko ocenia wiarygodność swojego źródła. - Źródeł - poprawił go Felter. Uniósł w górę palec wskazujący, co miało oznaczać cyfrę „1". Źródła wywiadowcze ocenia się w skali od jednego do pięciu; jedynka oznacza najwyższy stopień wiarygodności. - Au! -jęknął dyrektor. - Jak myślisz, co teraz nastąpi? - Uważam, że jeśli nic ich nie powstrzyma, rebelianci zajmą Stanleyville - powiedział Felter. - A po Stanleyville, kto wie? - Nie mogę się z tym zgodzić, pułkowniku - stwierdził Spottswood J. Thomas II.

Felter wzruszył ramionami. - Nie otrzymują zaopatrzenia od chińskich komunistów argumentował Thomas. - A zatem oceniam, że prawdopodobieństwo, iż posuną się aż do Stanleyville, jest bardzo małe. A jeśli nawet przyjmiemy tę ekspertyzę za prawidłową, jeśli naprawdę zdołają zająć Stanleyville, co uzyskają? - Zdobędą na przykład konsulat Stanów Zjednoczonych powiedział zastępca dyrektora do spraw tajnych operacji. - I lotnisko, które może funkcjonować także w nocy. Zdolne przyjąć praktycznie każdy samolot - uzupełnił Felter. - Na co więc czekają Chińczycy? Dlaczego nie dają im broni? Dlaczego zwlekają? - zapytał Thomas. - Dopiero jeśli Olenga zdoła zająć Stanleyville, dojdą do wniosku, że jest wart ich wsparcia. Na razie, dopóki nie zrobi czegoś znaczącego, dostarczanie mu środków jest bardzo ryzykowne. - W jaki sposób byś go powstrzymał, Felter? - zapytał dyrektor. - To nie moja działka. Ja jestem od zbierania i porządkowania informacji. To wszystko. - Do diabła, Sandy, gdyby taki problem pojawił się na ćwiczeniach w Leavenworth, co byś zalecał? - W hipotetycznej sytuacji, takiej jak ta, patrząc z punktu widzenia oficera piechoty, poprosiłbym Siły Powietrzne o przetrzebienie przemieszczających się kolumn generała Olengi. - Cholernie dobrze wiesz, że nie możemy posłać Sił Powietrznych do Konga - upomniał Feltera Spottswood J. Thomas II. - Rozmawiamy o sytuacji hipotetycznej. O ćwiczeniach w Fort Leavenworth. - A jeśli to by sprawiło, że komuniści chińscy zdjęliby białe rękawiczki i natychmiast zaczęli uzbrajać Olengę? zapytał Thomas. - Nie dysponujemy żadnymi nadzwyczajnymi środkami, które moglibyśmy zastosować w Afryce, Felter - ode-

zwał się zastępca dyrektora do spraw tajnych operacji. -W grę może wchodzić kilka sztuk T-28. T-28 były jednosilnikowymi (silniki tłokowe Wright Cyclone 1425hp) dwumiejscowymi samolotami skonstruowanymi w Ameryce Północnej. Początkowo miały służyć jako maszyny szkoleniowe, ale później przystosowano je na potrzeby wojska jako samoloty wsparcia piechoty. Pod skrzydłami miały sześć uchwytów, do których można było mocować karabiny maszynowe, rakiety i bomby. - Mówiąc hipotetycznie, B-26 byłyby lepsze - stwierdził Felter. - Powtarzam - odezwał się Spottswood J. Thomas II lekko drżącym głosem. - Co będzie, jeśli, mówiąc hipotetycznie, T28 albo B-26, które, przecież to jasne, będą wysłane przez nas, sprawią, że Chinole zdejmą rękawiczki? - Co z tymi B-26? - zapytał dyrektor swojego zastępcę do spraw tajnych operacji. Samoloty B-26 Invader były dwusilnikowymi bombowcami średniego zasięgu. Pełniły służbę w czasie drugiej wojny światowej, a także w Korei i w Wietnamie, najczęściej wspierając żołnierzy z niskich pułapów. - Nie wiem. Będę musiał zapytać Fulbrighta. - Kochanie - powiedział dyrektor do swojej asystentki. Spróbuj nas połączyć z Fulbrightem. Spottswood J. Thomas II chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamilkł, napotkawszy spojrzenie szefa. - Hipotetycznie, Sandy, ile, twoim zdaniem, byłoby potrzebnych Invaderow? - zapytał dyrektor. - Hipotetycznie mój przyjaciel z Florydy twierdzi, że pół tuzina będzie w sam raz. - Mam na linii pułkownika Fulbrighta - odezwała się asystentka. - Powiedz mu, żeby się przełączył na bezpieczną linię. Trwało to długich trzydzieści sekund, w końcu jednak zaczęło migotać światełko na jednym z telefonów. Dyrektor podniósł słuchawkę i przełączył telefon, tak by rozmowę mogli słyszeć wszyscy obecni. - Dick - odezwał się dyrektor - chciałbym ci zadać takie pytanie: gdyby zaistniała potrzeba, żeby przygotować i wy-

słać na koniec świata pół tuzina B-26, ile czasu musiałoby minąć od podjęcia decyzji do ich przetransportowania? - Gdyby czas mnie gonił, mógłbym mieć pół tuzina nowych modeli K... - Co to takiego? - To taka wersja do tłumienia buntów - powiedział Fulbright. - Wymieniliśmy w niej wszystko, z wyjątkiem przednich szyb. Ma dwa silniki o mocy dwa i pół tysiąca koni mechanicznych, zbiorniki paliwa w skrzydłach, dobrą awionikę... - Jasne. Ile czasu? - Musiałbym trochę przycisnąć ludzi w Hurlburt, ale byłyby gotowe w ciągu miesiąca od przyjęcia zapotrzebowania. - Muszę powiedzieć, Dick, że jestem pod wrażeniem. Wygląda na to, że zawsze pozostajesz w gotowości. - Cóż, panie dyrektorze, byłem skautem, a nasze motto, jak pan wie, brzmi: „Bądź gotów!" - odparł pułkownik Fulbright, zadowolony z pochwały. - Nie odchodź zbyt daleko od telefonu, Dick. Myślę, że w ciągu godziny ktoś jeszcze będzie chciał z tobą rozmawiać. - Jesteśmy do dyspozycji, panie dyrektorze. - Te samoloty miały lecieć do Wietnamu - odezwał się zastępca dyrektora do spraw operacji jawnych. Przebudowano je dzięki funduszom wsparcia sił zbrojnych. Jeżeli Fulbright położy na nich łapska, będziemy musieli za nie zapłacić. - Może namówimy prezydenta, żeby zapłacił ze swojej rezerwy? - powiedział dyrektor. - Jaka kwota wchodzi w grę? - Ćwierć miliona za samolot. Razem półtora miliona. - Czy uważasz, że prezydent swoją troskę o to, co się dzieje dookoła jeziora Tanganika, zechce wesprzeć kwotą, powiedzmy, dwóch milionów dolarów, Sandy? - zapytał dyrektor. - Mogę go o to zapytać. Jestem z nim umówiony za godzinę. Mogę zadać mu takie pytanie, jeśli pan chce. - Bardzo proszę. A potem oddzwoń do mnie.

- Z przyjemnością, panie dyrektorze. - Felter wstał. Dziękuję za kawę. - Cała przyjemność po naszej stronie, Sandy. Zawsze jesteś tutaj mile widziany. Pułkownik wyszedł z pokoju. - Jeśli ktokolwiek z tu obecnych wątpi - odezwał się Spotswood J. Thomas - że ten mały drań miał wszystko ukartowane z Dowództwem Sił Szybkiego Reagowania i z Fulbrightem, jeszcze zanim tutaj wszedł, to sprzedam temu komuś posiadłość w Arizonie z widokiem na ocean. - To niezbyt miłe z twojej strony, Tommy, że mówisz o doradcy prezydenta „mały drań". - Przepraszam. - Tymczasem niepokoi mnie jedno — ciągnął dyrektor, patrząc wprost na Spottswooda J. Thomasa II. - Dlaczego ten mały drań wszedł tutaj z nowszymi, dokładniejszymi i bardziej wiarygodnymi informacjami, niż zdołali przygotować moi ludzie? To było naprawdę upokarzające. Wpatrywał się w Spottswooda J. Thomasa II przez piętnaście długich sekund, po czym wyszedł z pokoju.

4 Baza Sił Powietrznych McDill, Floryda 10 lipca 1964, 10.30

Pułkownik Sanford T. Felter zatelefonował do Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania, z bezpiecznego telefonu, żeby powiedzieć, generałowi Evansowi, co właśnie usłyszał od pułkownika Fulbrighta. Otóż pierwszy z przygotowywanych do użycia w Kongu B-26K będzie dostarczony na lotnisko w Hurlburt na Florydzie niemal natychmiast. Drugi przybędzie nie później niż w poniedziałek, trzeci i czwarty w środę, a ostatnie dwa najpóźniej w piątek. Gdy tylko generał Evans usłyszał na linii głos Feltera, dał sygnał swojemu adiutantowi, podpułkownikowi Den-nisowi V. Crumpette'owi, żeby przysłuchiwał się rozmowie. — Siły Powietrzne dopilnują, żeby piloci wtajemniczeni w operację Orzeł dokładnie zapoznali się ze zmodernizo-

wanym samolotem, jeszcze zanim tutaj przyjadą - wyjaśnił Felter. - Do tej pory Fulbright zebrał jedenastu ludzi, w tym sześciu Amerykanów i pięciu Kubańczyków. Wszyscy mają już doświadczenie w lataniu tymi maszynami. Powiedział mi, że dostaniemy wszystko, czego chcemy, a to znaczy, że do środy lub czwartku dla każdego samolotu będziemy mieli także inżyniera pokładowego. Tymczasem zamierza pożyczyć od Izraelczyków części zamienne i mechaników oraz wyposażenie do obsługi naziemnej, dopóki nie dowieziemy swojego. To wszystko znajdzie się w Kaminie równocześnie z pierwszymi dwoma B-26. - Kamina to była belgijska baza powietrzna w Kongu, czy tak? - chciał wiedzieć generał Evans. - Tak, sir. W prowincji Katanga. - Ile czasu zajmie przygotowanie maszyn i szkolenia? zapytał generał Evans. - Powiedziałem mu, żeby się z tym uporał jak najszybciej. Wszystko nie potrwa dłużej niż siedem dni, a więc ostatni samolot powinien być gotowy do wylotu z Hurlburt do Nikaragui w ciągu jedenastu dni, licząc od poniedziałku. - I trzeba dodać dwa dni, żeby dotarły do Konga? - Dla pewności trzy. A więc pierwsza maszyna powinna przylecieć do Kaminy w ciągu dziesięciu dni, licząc od poniedziałku, czyli dwudziestego czwartego lipca, pozostałe dwudziestego szóstego i dwudziestego ósmego. Być może zdołamy z tego terminarza urwać kilka dni. Przy odrobinie szczęścia wszystkie samoloty będziemy mieli na miejscu mniej więcej dwudziestego szóstego. Generał Evans odchrząknął. - Myślałem, że Portet mógłby być użyteczny, gdyby też przyleciał do Hurlburt - ciągnął Felter. - Sam już pilotował w przeszłości samoloty do Konga. A nie bardzo wiem, jakich pilotów Dick jest w stanie zorganizować w tak krótkim czasie. Mógłby pan generał go tam wysłać? - Jasne. Rozmowa przeniosła się na inne tematy. Kiedy Felter się w końcu rozłączył, generał Evans popatrzył w zamyśleniu na podpułkownika Crumpette'a. - Nie jestem w stanie wymyślić nic innego, Dennis - po-

wiedział - jak tylko poinformować o tej rozmowie Lowella i rozkazać, żeby Porteta wysłano do Hurlburt. Mogę go chyba wysłać na podstawie mojego ustnego rozkazu albo na podstawie rozkazu mojego adiutanta, co? Byleby wszystko odbyło się bez zbędnej zwłoki. - Za pozwoleniem, sir, natychmiast poszukam Lowella. Jestem pewien, że możemy urządzić to tak, żeby Portet znalazł się na miejscu z pierwszymi B-26. Crumpette nie był zaskoczony, kiedy podpułkownika Lowella nie znalazł w gabinecie, lecz przy samolotach. Nie zdziwił się też, gdy Lowell, zapoznawszy się z treścią rozmowy Feltera z generałem Evansem, zaproponował, że chętnie poleci z Portetem do Hurlburt. - Uważaj sprawę za załatwioną- powiedział. - Przyślij do mnie tego młodego człowieka. Szukałem właśnie okazji, żeby polecieć sobie T-37. Rozkazy gotowe? T-37 był dwumiejscowym odrzutowcem szkoleniowym produkowanym w fabryce Cessny. - Poleci na podstawie ustnego rozkazu dowódcy - od parł Crumpette. - Zadzwonię do kompanii sztabowej i po wiem, żeby go jak najszybciej wyekspediowano na lotnisko. Sierżant z kompanii sztabowej, który oderwał starszego szeregowego Porteta od obowiązkowej lektury Tego bronimy, wiedział tylko tyle, ile mu powiedziano. A informację przekazał mu dowódca kompanii. Otóż sam szef Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania osobiście rozkazał, żeby starszego szeregowego Porteta jak najszybciej dostarczono na lotnisko w Hurlburt. Sierżant nie wiedział dlaczego, ale sprawa była bez wątpienia wielkiej wagi. Samolot z Portetem miał osobiście pilotować oficer lotnictwa wojskowego z Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania, który już czekał na szeregowego w Kontroli Lotów. - Na jak długo mam tam polecieć? I po co? - Zbieraj wszystko do worka i o nic nie pytaj - odparł sierżant. - Jeśli będą chcieli ci powiedzieć, to powiedzą. - A co z moim samochodem? - Pieprzyć teraz samochód. Zaczniesz się o niego martwić, kiedy dotrzesz do Hurlburt.

Kiedy Jack dotarł na miejsce, Lowell przygotowywał właśnie T-37 do startu. Jack zasalutował, a Lowell od niechcenia odpowiedział na pozdrowienie. - Czy wolno mi zapytać, co się dzieje? - odezwał się Jack. Lowell opowiedział mu o Invaderach. - Myślę, że chcą, żebyś uczestniczył w odprawie pilotów. Taka sama robota jak wtedy, gdy wylatywali Geoff i Pappy. Tak uważam. Nie rozmawiałem z Felterem. - A skąd ten pośpiech? - To jest wojsko. - Nigdy nie słyszałeś o zasadzie „zapierdalaj i czekaj?" Jack się roześmiał. - A tak na marginesie, gdzie jest to Hurlburt? Jack zobaczył w oczach Lowella rozbawienie. - A gdzieś tam - powiedział, szerokim gestem wskazując na północ. - Trudno się tam dostać. - Pytam dlatego, panie pułkowniku, że bardzo bym nie chciał zostawiać tutaj mojego samochodu. - Mówi się o tym „wymogi służby" - poinformował go Lowell. - Bardzo mi przykro. Ponieważ Jack milczał, Lowell dodał jeszcze: - Gdyby wojsko chciało, żebyś miał czerwonego jaguara, z pewnością by ci go wydało. Jack roześmiał się, ale nie było mu do śmiechu. Legendarny podpułkownik Craig W. Lowell próbował być dowcipny, a jemu wcale nie było do śmiechu. - Idź po wyposażenie do lotu, hełm dla ciebie i spadochrony dla nas obu - rozkazał Lowell. - Ja muszę jeszcze zatelefonować. - Rozkaz, sir - odparł Portet. O godzinie jedenastej pięćdziesiąt pięć kontrola lotów McDill wyraziła zgodę na start Air Force Dwa Siedem Trzy, lot z widocznością ziemi, bezpośrednio do Hurlburt. - Miewasz napady choroby morskiej w powietrzu? -zapytał Lowell Porteta, kiedy byli już w powietrzu, nad Zatoką Meksykańską. - Nie, sir - odparł Szeregowy Portet.

- Chciałbym wykonać kilka figur akrobatycznych. Ale zrezygnuję z tego, jeśli miałbyś wymiotować. - Jeśli poczuję się niedobrze, powiem panu - zapewnił Jack. Lowell przez mniej więcej pół godziny wykonywał akrobacje powietrzne, po czym obrał kurs na Florydę. Wysokość lotu zaczął obniżać na wysokości Przylądka św. Jerzego. Na ostatnim odcinku leciał tuż nad falami i wreszcie wylądował na pasie lotniska w Hurlburt, równoległym do plaży. Od McDill do Hurlburt jest mniej więcej trzysta dwadzieścia mil, czyli około czterdziestu pięciu minut lotu T37. Jeśli dodać do czasu przelotu trzydzieści minut, które Lowell poświęcił na akrobacje, starszy szeregowy Portet został dostarczony na lotnisko w Hurlburt w ciągu godziny i dwudziestu minut od momentu, w którym znalazł się w samolocie. Lowell powiedział Portetowi, że jest mu przykro, ale nie ma pojęcia, co ma on dalej robić. - Sprawdź w kontroli lotów - rzucił, chcąc mu jakoś pomóc. - Może oni będą coś wiedzieli. Jeśli nie, jestem pewien, że w końcu ktoś zacznie cię szukać. - Bardzo dziękuję, panie pułkowniku. Bardzo się starał, żeby jego podziękowanie nie zabrzmiało zbyt sarkastycznie. - Cała przyjemność po mojej stronie, synu - odparł Lowell z promiennym uśmiechem i całą swoją uwagę skie rował na tankowanie maszyny. Przechadzka z ciężkim workiem do budynku kontroli lotów wydawała się nie mieć końca, ale wreszcie Jack wszedł do środka. Służbę przy wejściu pełnili sierżant i oficer. Sierżant jedynie na niego popatrzył i powrócił do lektury „Time'a". - Jestem starszy szeregowy Jack Portet - przedstawił się Jack. - Naprawdę? - zapytał sierżant. - Przed chwilą przyleciałem. Nie wiem, co mam dalej robić. - Rozumiem, że masz jakieś rozkazy? - Nie mam.

W tym momencie po raz pierwszy Jack popatrzył uważniej na mapę z odległościami lotniczymi, przyczepioną do ściany za kontuarem. Była to wielka mapa, na której piloci (zwykle posługując się sznurkiem) mogli wyznaczać orientacyjne odległości pomiędzy miejscem, do którego mieli polecieć, a miejscem, w którym się znajdowali. Aż do tego momentu Jack nie wiedział o miejscu, do którego dotarł, wiele więcej ponad to, że jest położone nad Zatoką Meksykańską. Teraz zobaczył, że znajduje się naprawdę blisko Fort Rucker. Może osiemdziesiąt mil, nie więcej. Gdyby tylko miał samochód, za półtorej godziny byłby z Marjorie. - Nie masz rozkazów? - W głosie sierżanta brzmiało niedowierzanie. - Podróżuję na podstawie ustnego rozkazu dowódcy. - Miałeś się tu zgłosić? - Właśnie. - No to się rozgość, proszę bardzo. Prędzej czy później ktoś zacznie cię szukać. Jesteś Zielonym Beretem? - Nie. - Mamy tutaj kilku takich - powiedział sierżant z Air Commando. - Może to oni na ciebie czekają? - Chyba nie. - No to sam poczekaj, aż ktoś zacznie cię szukać, jasne? Możesz czekać na zewnątrz. Idź do kantyny i kup sobie kawę. Jeśli ktoś się po ciebie zgłosi, powiem mu, gdzie jesteś. - Mogę tu zostawić moje rzeczy? - Pewnie, że możesz, ale zaraz je ktoś ukradnie; to jest tak pewne jak to, że dwa razy dwa jest cztery. Jacka to zirytowało. A niech sobie kradną ten pieprzony worek! Pieprzyć to wojsko, pieprzyć Siły Powietrzne! Wyszedł z budynku, rozejrzał się w poszukiwaniu kantyny i ruszył w jej kierunku. Po przejściu dwustu jardów zobaczył automat telefoniczny. Połączenie uzyskał po krótkiej chwili. - Kwatera generała Bellmona, mówi porucznik Bellmon, sir. - Mam rozmowę do pani Marjorie Bellmon - powie-

działa telefonistka. - Od starszego szeregowego Porteta. Na koszt abonenta, zapłaci pan? - Słucham? - Telefonuje starszy szeregowy Portet z Florydy do pani Marjorie Bellmon - powtórzyła telefonistka z pewnym zniecierpliwieniem. - Czy zgadza się pan zapłacić za rozmowę? - Jedną chwileczkę - rzucił porucznik Bellmon. Po chwili Jack słabo usłyszał jego głos: - Mamo! Jakiś żołnierz dzwoni do Marjorie i chce, żebyśmy za to zapłacili. W głosie porucznika Jack wyczuł zaskoczenie i zgorszenie. Najwidoczniej miał do czynienia z braciszkiem Marjorie, który mniej więcej trzy tygodnie temu ukończył West Point. - Zapłacimy - rozległ się kobiecy głos. Po chwili Jack usłyszał słowa skierowane już bezpośrednio do niego. - Cześć, Jack. Mówi Barbara Bellmon. Coś się stało? - Przepraszam, że dzwonię na koszt odbiorcy, ale nie mam drobnych, żeby wrzucić do automatu. - W porządku. U ciebie wszystko dobrze? - Żyję. Ale poza tym nie jestem zbytnio zadowolony ze swojego losu. Mogę rozmawiać z Marjorie? - Ona jest w banku. Pracuje. - Cholera! - zaklął Jack, zły na siebie, że nie pomyślał o tym, zanim zamówił rozmowę. - Przepraszam, pani Bellmon. - Kiedy wróci do domu, powiem jej, że dzwoniłeś. Można cię gdzieś złapać telefonicznie? - Nie, proszę pani. Spróbuję się połączyć później. - Koniecznie, Jack. Odwiesił słuchawkę, znowu zaklął, wyszedł z budki i ruszył do kantyny. Nagle usłyszał za plecami pisk opon i swoje nazwisko. Ktoś go wołał. Odwrócił się i przez chwilę nie potrafił przyjąć do wiadomości tego, co zobaczył: Marjorie Bellmon za kierownicą mgb, który zahamował piętnaście stóp od niego. Podszedł do samochodu.

- Do diabła, co tutaj robisz?! - U mnie wszystko w porządku, Jack. Dziękuję, że zapytałeś. - Przepraszam. Skąd się tutaj wzięłaś? - Wujek Craig zadzwonił do mnie do banku. Powiedział, że niedługo tutaj będziesz i bardzo pilnie będziesz chciał się ze mną zobaczyć. Przyjechałam więc. - Co za sukinsyn! - O co chodzi, Jack? - Skoro cię widzę, już o nic. Wujek Craig miał rację. Koniecznie chciałem się z tobą zobaczyć. Popatrzył jej w oczy. Marjorie zaczerwieniła się. - Dziękuję, że przyjechałaś, bo bałaś się, że mam problemy. - Tak się postępuje, kiedy się kocha - powiedziała cicho. - Jezus! - Nie. Jezus to taki jeden z długą brodą. Wsiadaj!

XIV 1 Lotnisko Hurlburt, Floryda 10 lipca 1964

Marjorie Bellmon wychowywała się wśród żołnierzy,wiedziała więc, co robić. - Jedziemy do kontroli lotów - powiedziała. - Jeśli nadal nie będą wiedzieli, co z tobą zrobić, zadzwonimy do dowódcy lotniska, a jeśli nie potrafi nam pomóc, skontaktujemy się z wujkiem Craigiem. Jednak na starszego szeregowego czekano już w budynku kontroli lotów. A szczególnie czekał na niego major Zielonych Beretów. Kiedy Jack wszedł do środka, uśmiechnął się do niego szeroko. - To ty jesteś Portet? - Tak, sir.

- Widzę, że ktoś cię jednak znalazł. Palcami pokazał znak OK, co miało oznaczać, że uznał Marjorie Bellmon za śliczną dziewczynę. - Tak, sir. - Masz jakieś pieniądze? - Tak, sir. - Na pewno? - Tak, sir. - Wystarczy na wynajęcie pokoju w motelu i wyżywienie do końca weekendu? - Tak, sir. - A więc masz teraz wolne. Zgłosisz się w poniedziałek o godzinie ósmej w budynku T-6101 - powiedział major. - Życzę przyjemnego weekendu. - To wszystko? - zapytał Jack. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że musi dodać: - Sir? - To wszystko. Ale jeśli zobaczysz Księcia, powiedz mu, że operacja Amor została przeprowadzona wzorowo. Księciem był bez wątpienia podpułkownik Craig W. Lowell. - Tak, sir. Powiem mu. Jack wyszedł z budynku i razem z Marjorie wsiadł do wozu. Jej sukienka zadarła się powyżej kolan i oczy Jacka nieuchronnie powędrowały w tę stronę. Albo dostrzegła jego spojrzenie, albo je wyczuła, bo natychmiast zakryła kolana. - Mam wolne do godziny ósmej rano w poniedziałek oświadczył Jack. - Och. - Zanim przyjechałaś, zadzwoniłem do twojego domu. Nie miałem pieniędzy i musiałem zamówić rozmowę na koszt abonenta. Odebrał twój brat. - Och - powtórzyła Marjorie. - I pewnie zachowywał się jak świeżo upieczony oficer, co? - Chodzi mi o coś innego. Odniosłem wrażenie, że twoja matka nie wie, że tutaj jesteś. Mam rację? - Wie. Albo będzie wiedziała, kiedy nie wrócę z pracy do domu. - Wie? - Kiedy zadzwonił wujek Craig, ja z kolei zadzwoniłam

do niej i zapytałam ją, co mam robić. Odpowiedziała, że sama mam zadecydować. Ich spojrzenia spotkały się. Jack poczuł, że zakręciło mu się w głowie. - O czymś pomyślałem. - O czym? - Nawet się nie pocałowaliśmy. Po tym. - Po czym? - Po tym, jak powiedziałaś, że mnie kochasz. - Chcesz, żeby było jak w filmie? Takie sceny zwykle kręcą na plaży. - Chyba tak. - Bo ja wiem? Po co ta plaża? - Sam nie wiem. Jack objął Marjorie ramieniem i opuszkami palców przesunął po jej policzku. Dziewczyna ujęła jego dłoń i bardzo czule pocałowała. - Nie wiem, co powinnam robić w takiej sytuacji odezwała się. - Nie mam takich doświadczeń. - Dziecino... - Wiesz, chodzi o to, że mam zero doświadczenia. Jack zrozumiał dopiero po dłuższej chwili. A kiedy Marjorie wyczytała to zrozumienie z jego twarzy, pokiwała głową. - Czy to nie jest zdumiewające? Uważam, że czas najwyższy... Jack znowu dotknął jej twarzy. Chwyciła jego rękę i przytrzymała ją, a potem gwałtownie odepchnęła i wyprostowała się. - Chyba mamy widownię - powiedziała, wskazując na otwarte drzwi kontroli lotów. Jack odwrócił się i popatrzył. W drzwiach stał major Zielonych Beretów i porucznik Sił Powietrznych. Major potrząsnął nad głową złączonymi dłońmi niczym bohater zwycięzca. Marjorie szybko wyjechała z parkingu i na ulicę. - A co mnie to obchodzi? - Jack głośno myślał. - Niech wie o nas cały cholerny świat! - To nie jest sport dla kibiców!

Jackowi przyszło do głowy pytanie, dokąd Marjorie go wiezie. Bez wątpienia znała tę bazę. Równie dobrze mogła po prostu jechać przed siebie, byle jak najdalej od ciekawskich oczu. - Skoro wujek Craig cię tu przywiózł, twój samochód bez wątpienia jest w McDill - powiedziała dziewczyna. - Rozumujesz jak Sherlock Holmes. - Przypuszczam więc, że trzeba go ściągnąć tutaj. Mogę cię zawieźć do portu lotniczego, polecisz z powrotem i jutro wrócisz samochodem. Dobry pomysł? - Och, do diabła z samochodem. Wolę być z tobą. - Albo możemy razem polecieć do Tampy, wsiąść w twój samochód i wrócić tu jutro. Popatrzyła Jackowi w oczy. - A twoja matka? - zapytał. - Co sobie pomyśli, jeśli nie wrócisz do domu na noc? - Przypuszczam, że musiała mieć świadomość tego, że jeśli tu przyjadę, to raczej nie wrócę. Marjorie znowu popatrzyła na Jacka. Tym razem wpatrywała się w jego oczy znacznie dłużej, niż było to bezpieczne w wypadku kierowcy prowadzącego samochód. Wreszcie skierowała uwagę z powrotem na drogę. Zapiszczały opony i mgb szybko wrócił na prawy pas ruchu. Kierowca jakiegoś wojskowego buicka zatrąbił głośno i krzyknął: - Cholerny pirat drogowy! Uważaj, jak jeździsz! - Możemy też od razu pojechać do motelu - powiedziała Marjorie, ignorując go całkowicie. - A jutro będziemy się martwić samochodem. - Jezu Chryste! - O co chodzi? - Boję się, że cokolwiek powiem, będzie nie tak. - Spróbuj, jestem ciekawa. - Zaczekamy tak długo, jak długo ty będziesz chciała powiedział Jack wspaniałomyślnie, ale zaraz wybuchnął: Cholera! Chcę tego aż do bólu. Dziewczyna znowu popatrzyła na niego. - Moteli przy plaży jest pełno. No i dla porządku po wiem ci, że twoja reakcja była poprawna. Minęli budkę żandarmerii przy wjeździe na teren lot-

niska wojskowego Hurlburt. Kiedy skręcali na wschód, na drogę numer 98, jakiś samolot podchodził do lądowania na pasie zero pięć, zaczynającym się tuż przy drodze. Kadłub błysnął nad plażą a potem nad szosą na wysokości nie więcej niż pięciuset stóp. Warkot silników był ogłuszający. Jack był zakochany, ale był też pilotem. Usłyszawszy samolot, oderwał oczy od - był o tym święcie przekonany -najpiękniejszej i najdoskonalszej istoty, jaką kiedykolwiek stworzył Bóg, i przyglądał się, dopóki maszyna nie zniknęła z pola widzenia. - To najpewniej jeden z nich - powiedział. - Jeden z nich? - B-26, który właśnie wylądował, to na pewno jeden z tych, które wysyłamy do Konga. Wyglądał na nowiusieńki i nie miał na kadłubie żadnych oznaczeń. To znaczy, chodzi mi o numery rejestracyjne. - Dotychczas myślałam, że każdy samolot musi mieć numery rejestracyjne. - Bo tak jest. - Polecisz do Konga? To dlatego cię tutaj ściągnęli? pytała Marjorie spokojnie. - Nie. W tej chwili jestem zachwycony, że ważniacy z Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych nie pozwalają mi pilotować swoich maszyn. - Dzięki Bogu! - wykrzyknęła Marjorie, a potem dodała wesoło: - Możemy wrócić i popatrzeć na ten samolot. Jeśli się ze mną nudzisz, albo co... - Och nie! - zawołał Jack.

2 Motel Ocean Breeze Fort Walton Beach, Floryda 10 lipca 1964, 21.05

- Proszę chwileczkę poczekać, dobrze? - powiedział do słuchawki Jack Portet, po czym zakrył mikrofon dłonią. -Jak daleko mamy stąd do bazy Sił Powietrznych Eglin? - To blisko - odparła Marjorie.

- Mówi kapitan Portet z Air Kongo. - Jack znowu ode zwał się do słuchawki. - Czy jest szansa, żebym razem z żoną mógł polecieć tym samolotem, jeśli będą puste miejsca? Był zupełnie nagi. Stał oparty o ścianę pokoju motelowego z jedną ręką na biodrze. Marjorie leżała w łóżku, też nagusieńka, jednak skromnie przykryła się kołdrą aż po szyję. Jack zdążył jej powiedzieć, że jest najpiękniejszym stworzeniem, jakie widział w życiu, a ona rozmyślała, patrząc na niego, że też jest piękny, nawet jeśli dotychczas jej się wydawało, że to słowo niezbyt pasuje do mężczyzny. Była zaskoczona tym, jak gładko im wszystko poszło, a potem swoją reakcją. Żadnego żalu. Żadnego zakłopotania. Zawsze uważała się za skromną i wstydliwą dziewczynę, a tymczasem własna nagość w pokoju motelowym, w towarzystwie mężczyzny, wydawała jej się niespodziewanie zupełnie naturalna. Drugi numerek był znacznie lepszy niż pierwszy. A trzeci był jeszcze lepszy od drugiego. Jack uśmiechnął się do niej radośnie. - Jest pani bardzo miła - powiedział do telefonu. -Dziękuję. - Odłożył słuchawkę i popatrzył na Marjorie. -Sam nie wierzę, że to mówię, ale wstań z łóżka i się ubierz. Za pięćdziesiąt pięć minut odlatujemy lotem Eastern do Tampy. - Nie jesteś żadnym kapitanem Portetem z Air Congo, a ja nie jestem twoją żoną. - Co się stanie, jeśli ktoś się zorientuje? - Mam legitymację Air Congo - poinformował ją Jack, zadowolony z siebie. - Mój ojciec, jeśli pamiętasz, jest szefem pilotów tej linii. A jeśli cię ktoś zapyta, a przecież nie zapyta, czyż nie uczyniłem cię właśnie moją żoną? Marjorie zerwała z siebie kołdrę, świadoma - i zadowolona - że Jack pożera ją wzrokiem. - Kusi mnie, żeby powiedzieć „do diabła z jaguarem" stwierdził Jack. - Kapitanie Portet, wkładaj pan spodnie. Samolot Eastern był niemal pusty. Pilot wyszedł z kabiny wkrótce po starcie z Eglin i zmierzył Jacka podejrzliwym wzrokiem. - Kapitan Portet?

- Tak. - Jest was dwóch? - Ja i mój ojciec - odparł Jack. - Jest szefem pilotów. - Aha, wszystko pasuje. Spotkałem twojego ojca w Kairze albo w Bejrucie... W Bejrucie, na pewno. Przez trzy miesiące byłem pilotem-instruktorem w Air Lebanon, kiedy dostali pierwsze DC-6. Twój ojciec pracował tam dla Air Congo. - Pamiętam - powiedział Jack. - Chodzi o te DC-6, które dostali z Mexicana? - Właśnie. - Pilot roześmiał się. - Jeszcze śmierdziały taco. Lecisz do Tampy pracować? - Nie. Mam krótkie wakacje. - Dolores! - zawołał kapitan do stewardesy. - Podaj państwu coś dobrego do picia. Ojciec tego młodzieńca jest moim starym przyjacielem. - Podał rękę Marjorie. - Miło mi panią poznać, pani Portet. - Dziękuję. - Bardzo mi się to podoba - powiedział Jack, kiedy pilot wrócił do kokpitu. - „Pani Portet". A co ty o tym sądzisz? Zanim Marjorie zdążyła odpowiedzieć, podeszła do nich stewardesa z kieliszkami szampana. Po wylądowaniu w Tampie pojechali taksówką do McDill i wsiedli do jaguara, a potem, ponieważ oboje zgodnie stwierdzili, że podróż nad ranem będzie milsza, i ponieważ byli zmęczeni i wypili w samolocie sporo szampana, pojechali do kolejnego motelu. Następnego dnia, w sobotę, przejechali przez Florydę aż do Panama City i zatrzymali się w następnym motelu. Marjorie potrzebowała bielizny i kostiumu kąpielowego, a Jack się uparł, że pójdzie z nią na zakupy do niewielkiego centrum handlowego. Przed zapłaceniem za zakupy mogła go powstrzymać, jedynie wywołując scenę przed kasą, dlatego się poddała. A kiedy wracali do motelu, zdała sobie sprawę, że bardzo cieszy ją towarzystwo Jacka, sposób, w jaki potrząsał głową, kiedy wybierała bieliznę, a potem jego uśmiech, gdy pokazała mu cienki, niemal przezroczysty biały komplet, który nie miał szansy przetrwać w całości nawet jednego prania.

Pływali, kochali się, zjedli kolację i znowu się kochali, po czym zasnęli, wtuleni w siebie. Marjorie zaczęła się zastanawiać, czy już nie zaszła w ciążę. I co właściwie zrobi, jeśli tak się stanie. Miała nadzieję, że nie jest w ciąży, a jeśli jest, to postanowiła, że nie będzie rozpaczać. Obiecała sobie, że w poniedziałek pójdzie do lekarza, żeby jej przepisał jakieś środki antykoncepcyjne. Dotąd o niczym takim nie myślała z tego prostego powodu, że zanim poznała Jacka, nie miała zamiaru sypiać z żadnym chłopakiem. O ósmej rano, zaraz po przebudzeniu, kochali się. Kiedy Jack wesoło podśpiewywał pod prysznicem, Marjorie zatelefonowała do matki. Przeprosiła ją, że nie odezwała się wcześniej, i wyjaśniła, że pojechała z Jackiem do Tampy i nie było na to czasu. Obiecała, że wróci do domu późno wieczorem. Ze słów matki wywnioskowała, że rozmowie przysłuchuje się ojciec, a ton jej głosu dał dziewczynie do zrozumienia, że matka wie, co się wydarzyło. Marjorie była zakłopotana, jakżeby inaczej, ale ku swojemu zaskoczeniu wcale się nie wstydziła. Nie była natomiast zaskoczona, że tak łatwo uległa namowom Jacka, żeby została z nim jeszcze jedną noc i żeby wyjechała dopiero rano. - Albo, jeśli chcesz, pojadę z tobą i stanę przed obliczem generała jeszcze dzisiaj wieczorem - powiedział Jack. - Być może mnie poćwiartuje, nic więcej nie może mi zrobić. Marjorie wiedziała, że ojciec nie będzie zły na Jacka. Przede wszystkim będzie rozczarowany jej postępowaniem. A to było znacznie gorsze. Wymeldowali się z motelu, pojechali do bazy Sił Powietrznych Eglin, odebrali samochód Marjorie i wynajęli pokój w motelu stojącym w odległości tysiąca jardów od płotu otaczającego lotnisko Hurlburt. Wcześnie rano Marjorie powiedziała Jackowi, że będzie musiała porozmawiać z ojcem, zapewne po rozmowie z matką - która trzymała jej stronę - i że nie chce, żeby Jack pojawiał się w Rucker, dopóki ona sama nie powie mu, że może przyjechać. Jack się zgodził, jednak Marjorie doskonale wiedziała, że jeśli zechce, to i tak przyjedzie, nawet bez pozwolenia.

Na śniadanie poszli do McDonalda. Marjorie poczuła na sobie spojrzenie Jacka i podniosła wzrok znad zestawu śniadaniowego za dolara i dwadzieścia dziewięć centów. - Teraz, skoro wracamy do realnego świata i zajadamy plastikowe jedzenie z plastikowych tac... - zaczął Jack. Marjorie uśmiechnęła się. - Tak? - Myślę, że powinniśmy przejść do zagadnienia, jakim jest nasz ślub. Kiedy się spotkam z generałem... - Przestań. Zrobiłeś ze mnie kobietę. Dziękuję ci za to. Niczego więcej nie oczekiwałam. - Jeśli chcesz, tu i teraz uklęknę przed tobą i złożę ci propozycję rodem z Prawdziwego Romansu. Nawet jeśli przez to pobrudzę nieskazitelnie czysty mundur, klęcząc w rozlanej kawie. Marjorie odłożyła widelec i chwyciła jego dłoń. - Och, kochany. - Czy to oznacza zgodę? - Nie. Niezupełnie. - Co? - Comment ça va, Jacques? - rozległ się melodyjny męski głos z hiszpańskim akcentem. Jack podniósł wzrok ku mężczyźnie, który stanął przy stole. Nagle na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. - Jezu Chryste! - Portet zerwał się z krzesła i wy ciągnął rękę do przybysza. - Rico, do cholery, co ty tutaj robisz? Enrico de la Santiago uśmiechnął się ciepło i uściskał kolegę. Nie odpowiedział bezpośrednio na pytanie. - Widziałem, jak wchodzisz do środka, ale nie myślałem... - Kochanie, poznaj mojego przyjaciela z Konga, Enrica de la Santiago - powiedział Jack. - Rico, to jest Marjorie Bellmon, moja... właściwie to akurat o tym dyskutowaliśmy. - Właśnie, kochanie - odezwała się Marjorie. - Jeśli jesteś tym facetem, którym, jak myślę, jesteś, to Jack wiele mi o tobie opowiadał. Cieszę się, że cię mogę poznać.

- Jesteś piękna - stwierdził Enrico. - Dziękuję. - Rico, do diabła, co tutaj robisz? - Już nie pracuję dla twojego ojca. - Teraz latasz na B-26, co? - Jack nagle zrozumiał. - Na Invaderach bez oznaczeń rejestracyjnych. Jak ci się podoba lotnisko Hurlburt, baza Komandosów Powietrznych i Bóg jeden wie, kogo jeszcze, seńor de la Santiago? - Jack, na miłość boską! - zaprotestowała Marjorie. - Jacques, o nic mnie nie pytaj - poprosił Enrico. - Jasne, Rico. Kiedy tylko Marjorie zgodzi się zostać moją żoną, ja też muszę spieprzać do Hurlburt. - Nikt ci jeszcze nie powiedział, że masz uważać na to, co wygadujesz? - On ma naprawdę niewyparzony język - powiedziała Marjorie. - Od jak dawna tu jesteś? - Przyleciałem w nocy... - Z Konga? - Tak - odparł de la Santiago po chwili wahania. -I zatrzymałem się w motelu. - Wskazał na budynek po drugiej stronie ulicy. - Teraz chcę zawołać taksówkę i tam pojechać. - Mam samochód - powiedział Jack. - Zawiozę cię. Ale wybrałeś naprawdę fatalny moment, żeby się pojawić. Marjorie właśnie miała mi powiedzieć, dlaczego... z jakiego powodu nie chce za mnie wyjść. Marjorie lekko się zaczerwieniła, zmierzyła go krótkim spojrzeniem i popatrzyła na Enrica. - Nie mam zamiaru uciekać i brać ślubu po kryjomu powiedziała. - Bo o to właśnie ci chodzi, prawda? - A co będzie, jeśli zapytam o to generała, a on mi odpowie: „Postradałeś zmysły, chłopcze"? - Chcę, żeby wszystko pomiędzy nami odbyło się zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, kochanie. Jeśli to w ogóle możliwe. - Zauważ, Rico, że określiła mnie słowem „kochanie". Zdziwiłbyś się, jaką nadzieję mi to dało. To nawet więcej, niż gdyby powiedziała: „Tak, chcę ciebie, i to już!"

Rico potrząsnął głową i uśmiechnął się. - Muszę już iść - powiedział. - Czy to daleko? - Ja też muszę się zbierać - oznajmiła Marjorie. - Mam zamiar dotrzeć do pracy na czas. Nie chcę jej stracić. - Moja oferta obejmuje oczywiście mieszkanie z wyżywieniem plus wszystkie moje ziemskie dobra poinformował ją Jack. - Wszystko inne wymaga dodatkowych uzgodnień. Marjorie roześmiała się, wstała, pochyliła się nad stołem i szybko pocałowała Jacka. - Zostajesz - zarządziła. - Zadzwoń do mnie wieczorem, o wpół do ósmej. - Do wpół do ósmej to ja mogę do ciebie dojechać zaprotestował, zrywając się na równe nogi. - Siadaj. Zostajesz tutaj. I nie przyjeżdżaj, ale zadzwoń. Marjorie szybko wyszła z restauracji. - Coś mi mówi, że ta dziewczyna nie jest jedną z wielu, które dotąd ogrzewały ci łóżko - odezwał się po chwili Enrico. - Pewno, że nie! To jest właśnie ta jedna jedyna. Wiedziałem to w tej samej chwili, w której zobaczyłem ją po raz pierwszy. To chyba brzmi dość głupio, co? - Ani trochę. Ja po raz pierwszy zobaczyłem moją żonę, kiedy miała piętnaście lat. I też od razu wiedziałem. Jack przypomniał sobie, że żona i dzieci Enrica nadal są na Kubie. - Masz od nich jakieś wieści, Rico? - Wciąż żyją. Ale Fidel Castro, ten żałosny sukinsyn, nie ma najmniejszego zamiaru wypuścić ich z wyspy. - Cholera. - Ta twoja dziewczyna jest prześliczna. I kocha cię, widziałem to w jej oczach. - Może zmieńmy temat, co? De la Santiago wzruszył ramionami. - To może powiem ci, co wiem o Kongu, a ty mi za to opowiesz o lotnisku Hurlburt i o pułkowniku Richardzie Fulbrighcie. - O lotnisku Hurlburt nie wiem nic - odparł Jack. -I nigdy nie słyszałem o żadnym pułkowniku, który na-

zywałby się Fulbright. W ostatni piątek czytałem jakieś wojskowe brednie, obowiązkową lekturę w bazie Sił Powietrznych McDill w Tampie, i nagle kazali mi się spakować, po czym znalazłem się tutaj. Przyleciałem Cessna T-37 z pułkownikiem wojsk lądowych, który zgrywał pilota myśliwca i wyczyniał różne akrobacje. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że chcą, żebym przekazał pilotom B-26 jak najwięcej informacji o Kongu, pomógł im zaplanować przeloty i tym podobne. Armia nie pozwala mi latać. - A ja mam się zameldować u pułkownika Fulbrighta powiedział de la Santiago. - Dostanę tysiąc dolarów miesięcznie i polisę ubezpieczeniową na sto tysięcy dolarów i będę uczył latania B-26. - Kurde, przecież my płaciliśmy ci tysiąc pięćset. - Dwa tysiące. Po twoim odejściu. Ale jako kapitan w Air Simba nie mogłem robić nic, żeby wydostać rodzinę z Kuby. No i nie mogłem zabijać komunistów. Jack popatrzył na Rica, lecz milczał. - Gdzie masz się dzisiaj zgłosić? - zapytał de la Santiago. - O ósmej, w budynku T-6101. - Właśnie tam mam się zgłosić do pułkownika Fulbrighta.

3 Budynek T-6101 Lotnisko Hurlburt, Floryda 13 lipca 1964, 8.05

Kiedy starszy szeregowy Jacques Portet po raz pierwszy zobaczył pułkownika Richarda Fulbrighta, ten siedział na biurku w swoim gabinecie w starym baraku z czasów drugiej wojny światowej i rozmawiał przez telefon. Zobaczywszy w progu Jacka i de la Santiago, machnął na nich, żeby weszli. W pierwszej chwili Jack pomyślał trochę lekceważąco, że pułkownik Fulbright ma więcej medali niż sam Patton. Na kurtce jego munduru znajdowała się imponująca sałatka

owocowa. Nad kieszeniami widniał cały zestaw skrzydełek pilota i odznak spadochroniarza. Zanim pułkownik odłożył słuchawkę, Jack miał czas, żeby obejrzeć szczególnie interesujące skrzydełka. Stwierdził, że należą one do pilota Chińskich Narodowych Sił Powietrznych. Wreszcie, kiedy Fulbright na niego popatrzył, Jack przypomniał sobie, że musi zasalutować. Pułkownik odpowiedział mu niedbałym pozdrowieniem, uważnie mierząc go wzrokiem. - Ponieważ jestem inteligentny - odezwał się - wnioskuję, że to ty jesteś starszy szeregowy Portet. Myślę, że powinienem rozpocząć naszą pogawędkę od poinformowania cię, że twój ojciec jest na mnie trochę wkurzony. Jack nie wiedział, co odpowiedzieć, więc milczał. - Za to, że ukradłem mu pana de la Santiago, oczywiście kontynuował Fulbright. - Powinienem był zgadnąć, że się spotkacie jeszcze przed wizytą u mnie. Ale powoli złość już mu przechodzi. Chyba zdołałem go przekonać, że to, co tutaj robimy, jest bardzo ważne. Czy z przekonaniem także ciebie, Portet, będę miał dużo kłopotu? - Nie wiem, co pan tutaj robi, sir. - Zamierzamy wysłać samoloty B-26K do bazy Sił Powietrznych w Kaminie. Uczynimy to na prośbę rządu kongijskiego, który chce je wykorzystać do stłumienia rebelii przeciwko jedynemu legalnemu rządowi. Fulbright poczekał na odpowiedź Jacka, a kiedy nie nadeszła, zapytał: - Żadnych komentarzy? - Widziałem w powietrzu B-26 bez oznaczeń, sir powiedział w końcu Jack. - A przyleciałem tutaj z McDill. Nie wiem, co powiedzieć. Fulbright popatrzył na Enrica. - Ile czasu potrzebujesz, żeby nauczyć go latać Invaderem? - Panie pułkowniku, dawno nie pilotowałem B-26. - Nie o to pytałem. Pozwól, że ci coś wyjaśnię. Do północy będę dysponował tylko jednym facetem z Sił Powietrznych, który jest wykwalifikowanym pilotem-instruktorem B-26. Obecnie wśród pilotów, z których będę mógł korzystać

podczas tej operacji, tylko dwóch ma aktualną licencją na pilotowanie samolotów komunikacyjnych. Zgadnij, kto to jest? - Nie ma więcej pilotów B-26? - zapytał de la Santiago, szczerze zdziwiony. - Byli - odparł Fulbright. - Niektórzy Amerykanie pilotowali dwudziestkiszóstki w Korei, ponad dziesięć lat temu. Niektórzy Kubańczycy, dam ci listę, może któregoś znasz, pilotowali je, zanim z gór zszedł ten brodaty skurwiel. Od tego czasu żaden Kubańczyk nimi nie latał. Ale ty latałeś Invaderem na Kubie i masz licencję na samoloty komunikacyjne, a zatem z urzędu zostajesz szefem pilotów. Rozumiesz? - Rozumiem. - Powtarzam więc pytanie: ile czasu potrzebujesz, żeby nauczyć Porteta latać na B-26? De la Santiago przez dłuższą chwilę się zastanawiał. - Jacques jest dobrym pilotem - powiedział w końcu, starannie ważąc słowa. - Zakładając, że nie ma mowy o szkoleniu teoretycznym na ziemi, musiałbym spędzić z nim jakieś dziesięć, może dwanaście godzin w powietrzu. - A ile czasu będzie potrzebował nasz pilot-instruktor, żeby ciebie przygotować? - Mamy do czynienia z wersją D? - K. Mają silniki Pratt and Whitney o mocy dwóch i pół tysiąca koni mechanicznych oraz rewelacyjną awionikę. W zasadzie są to nowiuteńkie maszyny, przebudowane od ogonów po nosy. - Potrzebowałbym tygodnia. - Masz czas do północy. Kiedy do mnie wchodziliście, właśnie błagałem, żeby mi pozwolono na dłużej zatrzymać instruktora. Siły Powietrzne odpowiedziały mi, żebym się walił. Nie chcą mieć z tą operacją nic wspólnego. I to nie tylko dlatego, że ukradłem im te samoloty. - Zrobię, co w mojej mocy - obiecał Enrico. - Weź Porteta. Może i on skorzysta z tej nauki. - Dobrze. - Masz jakieś cywilne ubranie, Portet? - Tak, sir.

- Dobrze, ubierz się w nie. I to natychmiast. Idź chociażby do kibla i się przebierz, zanim ktokolwiek, kto cię jeszcze nie widział, zobaczy cię w mundurze starszego szeregowego. Więcej nie chcę cię widzieć w mundurze. Jeśli ktokolwiek będzie pytał, jesteś pracownikiem firmy Sup-portaire. A jeśli ktoś będzie wyjątkowo ciekawski, skieruj go do mnie. - Czy mogę... Czy ja mogę latać w cywilnym ubraniu? - Mój chłopcze - powiedział pułkownik Richard Fulbright. — Zostałeś przydzielony do operacji, którą dowodzi pułkownik Richard Fulbright. - Uniósł rękę jak kapłan błogosławiący swoich parafian. - Z pułkownikiem Fulbrightem wszystko jest możliwe - oznajmił donośnym głosem. - A teraz do dzieła. Jack parsknął śmiechem. - Jak zjawicie się u mnie ponownie - kontynuował Fulbright - będę miał dla was gotowe identyfikatory i całą resztę tych biurokratycznych bzdetów. Przed budynkiem stoi furgonetka. Zawiezie was na lotnisko do naszego ura żonego pilota-instruktora Sił Powietrznych, który udaje, że jest świętszy od samego papieża. Możecie mu ujawnić jedynie swoje imiona. Jack popatrzył na Fulbrighta i stwierdził, że jest śmiertelnie poważny. - Operujemy na tym samym pasie startowym, który odegrał historyczną rolę w czasie drugiej wojny światowej powiedział pułkownik. - To właśnie tutaj Jimmy Doolittle szkolił swoich ludzi pilotowania B-25. - Naprawdę? - zdziwił się Jack. Generał James Doolittle był jednym z niewielu bohaterów jego ojca. Często słyszał od niego opowieść o rajdzie bombowym Doolittle'a na Japonię w początkowym okresie wojny na Pacyfiku. Doolittle nie wyrządził Japończykom wielu szkód materialnych, jednak jego operacje znacząco wpłynęły na ich morale, jednocześnie podnosząc na duchu Amerykanów po ciosie, jakim był atak na Pearl Harbor. - Nasza operacja jest jednak zupełnie inna - dodał Fulbright. - Podstawowa różnica polega na tym, że gdyby generał Doolittle został pojmany, straciłby jedynie głowę.

Jeśli nas złapią na tym, co robimy, znajdziemy się na samym środku wielkiego bajora gówna, i to bez wioseł. Uśmiechnął się szeroko, jakby był bardzo zadowolony ze swojego dowcipu. Jednak jego oczy powiedziały Jackowi, że mimo rubasznego humoru, jaki okazuje, jest zarazem śmiertelnie poważny.

4 Villa San Regres Cap d'Antibes, Francja 16 lipca 1964

Uśmiech Helenę Craig był mocno wymuszony, kiedy zobaczyła, że jej pierwszego wnuka znosi po schodach z DC-8 Air France, który właśnie wylądował w Cannes, potężna, czarna jak węgiel kobieta w kwiecistej, długiej do kostek sukience, targanej przez wiatr. Pocałowała zdawkowo synową, szybko oceniając, że wygląda na wymizerowaną zmęczoną, po czym wykonała nie pozostawiający wątpliwości gest, że sama chce wziąć dziecko na ręce. Potężna czarnoskóra kobieta zmierzyła ją podejrzliwym wzrokiem i nie wypuściła z rąk niemowlęcia, owiniętego w kocyk, dopóki Ursula nie nakazała jej tego skinieniem głowy. - On jest bezcenny - oznajmiła Helenę Craig. - Po prostu bezcenny. - Jest także brudny i głodny - dodała Ursula. - Mamo, to są nasze przyjaciółki, Hanni i Jeanine Portet. I najlepsza przyjaciółka Jiffy'ego, Mary Magdalenę. Helenę Craig od razu polubiła panią Portet i jej córkę. Obie wyglądały zdrowo, były dobrze ubrane, a dziewczynka grzecznie dygnęła na powitanie. - Cieszę się, że mogłaś przylecieć z Urszulą - powiedziała Helenę Craig. - Jestem szczęśliwa, że wreszcie mogę cię poznać. - Jeanine za nic w świecie nie spuściłaby z oczu swojego chrześniaka - odparła Hanni Portet. Helenę Craig uśmiechnęła się. Nie była specjalnie za-

dowolona, że dziecko ochrzczono w Kongu bez jej udziału. Ale, jak mówił jej mąż, sprawa została załatwiona i po krzyku, a chodziło przecież o to, żeby ich wnuk otrzymał chrzest jak najszybciej, a nie o to, żeby robić z tego wielkie wydarzenie towarzyskie. - Witaj, kochanie - powiedział Porter Craig, obejmując Ursulę. - Cieszę się, że cię widzę. Zobaczywszy Craigów, Hanni stwierdziła, że gdyby nie prawie identyczne oczy, Geoff w ogóle nie byłby podobny ani do ojca, ani do matki. Miała nadzieję, że gdy Jiffy podrośnie, będzie podobny raczej do ojca niż do dziadków. - Daj kwity bagażowe mojemu mężowi... - Który chciałby, aby mówiono mu „Porter". - Porter Craig przerwał żonie z uśmiechem. - ...a bagażowy już się nimi zajmie. - Potrzebujemy pieluszek - zaprotestowała Ursula. -Jiffy już brzydko pachnie. - Jiffy? - zdziwił się Porter Craig. - Mary Magdalenę miała problemy z wymówieniem słowa „Geoff" - wyjaśniła Hanni. - Najpierw mówiła „Jeefe", a potem „Jiffy". Mary Magdalenę, stwierdziła Helenę Craig, z pewnością jest Afrykanką. - Pieluszki i wszystko, co uznałam za potrzebne, znajduje się w domu - powiedziała. - Dawno już nie zajmowałam się niemowlakiem, jednak wydaje mi się, że o niczym nie zapomniałam. Przed terminalem stał bentley i peugeot kombi. Ursula odebrała dziecko od teściowej i zajęła miejsce na tylnym siedzeniu bentleya. Do samochodu wsiedli jeszcze Craigowie i Hanni Portet. Mary Magdalenę i Jeanine miały poczekać na bagaże, a potem wrócić do domu peugeotem. - Niczego sobie niania - powiedziała Helenę, kiedy bentley ruszył. - Od urodzenia opiekowała się Jeanine - odparła Hanni. Dobra, solidna kobieta. - Jest cudowna - dodała Ursula. Helenę Craig właśnie postanowiła, że nie powie już ani

jednego słowa o Murzynce, gdy do rozmowy wtrącił się jej mąż: - Wolałbym jej nie zdenerwować. - Ja też. - Hanni roześmiała się. - Pochodzi z plemienia wojowników. Pewnego dnia na rynku jakiś opryszek postanowił wyrwać jej torbę. Pobiegła za złodziejem, przewróciła go na plecy, a potem rozbiła mu na głowie litrową butelkę perriera. Helena Craig uśmiechnęła się z przymusem. - Dziwne, że go nie zabiła - zauważył Porter Craig. - Mary Magdalenę sama była zdziwiona. - Hanni się roześmiała. - Jak tu pięknie - powiedziała szybko Ursula. - Tak mi przykro, że Geoff nie może być z nami — westchnął Porter Craig. - Cóż, jest żołnierzem. Nie może robić tego, co by chciał zauważyła Ursula. - A co właściwie teraz robi? - zapytała Helenę Craig. - Mnóstwo czasu spędza w samolocie. - Myślę, że to niesprawiedliwe, że go nie zwolnili z wojska, kiedy wrócił z Wietnamu. - Ale on lubi to, co robi. - Jak sobie radzi teraz, kiedy wyjechałaś, kochanie? - Z wielkim trudem. - Hanni roześmiała się. - Mówi o domu Portetów „dom wypoczynkowy" powiedziała Ursula. - Mają własny basen i kort tenisowy. I służących, którzy podają mu piwo. - To bardzo miło z waszej strony, że przyjęliście młodych do siebie - zauważyła Helenę Craig. - Oni przyjęli mojego pasierba w Alabamie - odparła Hanni. - Poza tym dziecko w domu to wielka radość. A kiedy budzi się w nocy i płacze, szybko sobie przypominam, że to nie moje dziecko, i spokojnie przewracam się na drugi bok i śpię dalej. - Cóż - wtrącił się Porter Craig. - Zamierzamy teraz się wam odwdzięczyć. Wynajęliśmy tu dom do końca lata, ale gdyby było za gorąco, bank przygotował nam lokum także w Norwegii. Tam temperatura nigdy nie jest za wysoka.

— Och, nie możemy zostać w Europie przez całe lato! zaprotestowała Ursula. - To się jeszcze okaże - powiedziała Helenę Craig i po klepała synową po ręce.

XV 1 Stanleyville, Demokratyczna Republika Konga 17 lipca 1964

Pappy Hodges lekko poprawił położenie Twin-Beechcrafta L23 i zwrócił się do drugiego pilota: - Musisz palić to obrzydlistwo? Śmierdzi, jakby się kopcił kawałek liny. - Patrzysz na jedno z niewielu cygar, które odbyły najwięcej podróży na świecie - odparł Geoff Craig. - Te cygara, ukręcone na udach kubańskich piękności, zostały wysłane na Daleki Wschód, gdzie kupił je mój kuzyn Craig, po czym zabrał do Stanów Zjednoczonych. Potem cygara przyleciały z Florydy aż tutaj w charakterze prezentu upamiętniającego narodziny jego pierwszego bratanka, za Bóg raczy wiedzieć jakie pieniądze, zapłacone przez podatników. Chciałbym zatem poinformować pana majora, że takie cygaro ma pełne prawo troszeczkę cuchnąć. - Przecież przywożenie kubańskich cygar do Stanów Zjednoczonych jest sprzeczne z prawem. - Pappy się roześmiał. - Kuzyn Craig nie pozwala, aby patriotyzm albo prawo przeszkadzały mu korzystać z prostych życiowych przyjemności. - I prawdopodobnie podarował ci te cygara, ponieważ on także nie był w stanie znieść ich smrodu. Jednak poczęstuj mnie jednym - poprosił Pappy. - Jeśli je wypalę osobiście, może zapomnę trochę o tym wstrętnym odorze.

Geoff rozpakował cygaro i podał je Pappy'emu razem ze specjalną zapalniczką. Po chwili major się zaciągnął. Przez chwilę myślał. - Muszę przyznać, że smakuje lepiej, niż pachnie powiedział w końcu. - Ale tak już musi być z cygarami, prawda? Geoff roześmiał się niespodziewanie. - Co czytasz? - zapytał Pappy. Zamiast odpowiedzieć, Geoff podał mu kartkę. Memorandum w spr. Punii Dla: porucznik Craig Od: kapitan Weaver

15 lipca 1964

Do momentu odkrycia niedaleko Punii złóż cyny i rozpoczęcia ich eksploatacji przez Union Minière Punia nie istniała. Położona jest w dżungli równikowej, w odległości około stu mil na północny wschód od Kindu i trzydziestu mil na wschód od rzeki Lualaba, która, płynąc mniej więcej w linii prostej, przecina dżunglę pomiędzy Stanleyville i Kindu. Aby przyjąć na swój teren Union Minière, rząd Konga Belgijskiego wyciął drogę pomiędzy Punią a rzeką Lualaba, aby można było wydobytą cynę transportować drogą wodną. Później zbudowane zostały drogi z Punii do Kindu i dalej na północ do Lobutu, gdzie krzyżują się z główną szosą łączącą Costermansville i Stanleyville, a tymczasem drogę Punia-Lualaba z powrotem zarosła dżungla. Niemal cała, z wyjątkiem dwudziestu mil, droga Kindu-Punia zaklasyfikowana jest jako „częściowo utwardzona", co stanowi eufemizm, mający określić po prostu poszerzoną ścieżkę wyciętą w dżungli tropikalnej. Z kolei „częściowo utwardzona" jest cała droga od Punii do Lobutu. Aby sprowadzić na miejsce administratorów i inżynierów górnictwa, Union Minière wycięło w dżungli kwadratowy plac o boku 2000 stóp i zbudowało pas startowy dla samolotów o długości 2000 stóp. Realizacja tego projektu pochłonęła znaczne kwoty. Drzewa na tym obszarze często przekraczają wysokość trzystu stóp. Później wyliczono, że koszt sprowadzenia dwóch buldożerów Caterpillar-3 i przetransportowania ich z doków w Matari dwukrotnie przewyższył ich cenę. Uznano, że ekonomicznym nonsensem będzie wywiezienie buldożerów z Punii po zbudowaniu pasa startowego, dlatego już tam zostały.

W czasie powstania w Katandze Union Minière wstrzymała prace górnicze w Punii oraz pobliskim Yumbi i wycofała stamtąd wszystkich Europejczyków. Prac nie wznowiono aż do tej pory. Należy założyć, że dżungla i deszcze równikowe zaczęły już zarastać małe miasto oraz jego infrastrukturę i pas startowy jest już nie do użytku. O ile wiadomo, Punia jest niezamieszkana, chociaż może tam przebywać kilku kongijskich dozorców.

- Czy Weaver jest specjalistą do spraw wywiadu na tym obszarze? - zapytał Pappy. - Tak. - Ty mu zadałeś pytanie o Punię? - Tak od niechcenia. Nie spodziewałem się, że zdobędzie jakieś informacje. - Jest wścibski. - Nie wyglądał na ciekawskiego. - Może pytanie go o Punię nie było najlepszym pomysłem? Może pobiegnie teraz do attaché i mu powie: „Hodges i Craig kombinują coś z Punią"? Zdobędzie w ten sposób punkty. - Kiedy dostałem ten materiał, zadzwoniłem do niego, podziękowałem wylewnie i zapytałem, czy mógłby sporządzić dla mnie takie samo memorandum w sprawie Luashi. - Gdzie to jest, do diabła? - Przy granicy z RPA. - Szybko się uczysz, co? - Co nieco już wiem. - Niby co? - Cóż, wiem, panie majorze, że uczył pan latać samego Lindbergha, i nie chciałbym pana wkurzyć, sir... - Ale? - Ale uważam, że powinienem polecieć na O1E dokończył Geoff. OIE był samolotem z jednym silnikiem tłokowym o mocy 213 koni mechanicznych. Był to dwumiejscowy samolot zwiadowczy i łącznikowy, produkowany przez Cessnę i oryginalnie oznaczony symbolem L-19. - Dlaczego? - zapytał przytomnie Pappy. - Bywałem już w takich sytuacjach, no i znam Ojca Lunsforda.

- Nie chcę, żebyś robił coś bezsensownego - powiedział Pappy po chwili zastanowienia. - A bezsensem jest lądowanie bez znajomości stanu technicznego lotniska. - Będę uważał. - Rozpieprzysz samolot i już się stamtąd nie wydostaniesz. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę? Geoff pokiwał głową. - Jeśli Lunsford nie da ci sygnału, że można lądować, zapomnisz o Punii i wrócisz do domu - oznajmił Pappy. -Nie będziesz się także kręcił nad Punią, jeżeli w ogóle nie zobaczysz lotniska. - Odległość do Punii wynosi sto pięćdziesiąt mil. Czyli jakąś godzinę i dziesięć minut lotu. Niech to będą dwie godziny i trzydzieści minut w dwie strony. Będę miał więc jakąś godzinę, żeby się poszwendać na miejscu i jeszcze dobre pół godziny rezerwy. - Jak tu wrócisz, chcę, żebyś miał w zbiornikach paliwo na godzinę lotu. A więc poszwendać się możesz jakieś pół godziny. - Jasne. - Jeśli go nie zobaczysz od razu, na pewno nie zobaczysz później. Nie chcę się później tłumaczyć, co się stało z L-19. I nie chcę też wyjaśniać Lou, dlaczego pozwoliłem świeżo upieczonemu ojcu, który zażyczył sobie ścigać w dżungli lwy i kanibali, rozpieprzyć jego samolot. - W nowej armii, panie majorze, ten samolot jest znany jako OIE. - Pieprz się, poruczniku. Gdy pół godziny później wylądowali w Stanleyville, każdy z nich miał jeszcze w zębach trochę więcej niż pięć cali z oryginalnych siedmiu kubańskiego cygara H. Uppmann Corona Corona. - Gdybyś miał się zakładać, który z tych facetów jest dyplomatą? - zapytał Pappy przez zaciśnięte zęby. W cieniu hangaru czekało już na nich czterech mężczyzn. Jeden z nich miał na głowie słomkowy kapelusz z szerokim rondem, ubrany był w niebiesko-biały sztruksowy garnitur, a w ręce trzymał neseser. Geoff się roześmiał. Kiedy tylko Pappy zatrzymał ma-

szynę i wyłączył silniki, mężczyzna w sztruksowym garniturze zbliżył się do samolotu. - Nazywam się Manley i jestem z konsulatu Stanów Zjednoczonych. - Dzień dobry. - Geoff podał mu rękę. - Geoff Craig. - Mam rozkaz, żeby pokazać panom samolot, a następnie zawieźć na kwaterę. Konsul wolałby, żebyście, jeżeli to nie będzie absolutnie konieczne, nie bywali w konsulacie. - Konsul? Myśleliśmy, że to pan jest konsulem - zawołał Pappy, zeskakując ze skrzydła na ziemię. - Powiedziano nam, że konsul wyjedzie po nas na lotnisko. - Nie. Jestem szyfrantem. Chorąży Manley, do usług. Konsul poprosił mnie, żebym się zajął tą sprawą. - Rozumiem, że konsul nie chce być widziany w towarzystwie pary marnych żołnierzy - powiedział Pappy. - Mówiąc pomiędzy nami... marnymi żołnierzami, konsul jest wściekły, bez względu na cele, jakie macie tutaj realizować. O każdej pełnej godzinie wysyłał szyfrogram do Leopoldville, „stanowczo protestując" przeciwko waszemu przylotowi, aż wreszcie otrzymał pilną depeszę od ambasadora, żeby się zamknął i wykonywał polecenia. - Nie słyszeliśmy tego, naturalnie, ale dzięki za informację. Gdzie jest samolot? Manley wskazał palcem. OIE stał pomiędzy innymi lekkimi samolotami. Nie miał oznaczeń rejestracyjnych i łuszczyła się na nim farba. - W takim stanie przyleciał? Bez rejestracji? - Tak. Nie widziałem człowieka, który nim przyleciał. Byłem wtedy na służbie w konsulacie, a pilot, jestem pewien, że Amerykanin, jedynie do nas zadzwonił i powiedział, że przesyłka, której się spodziewamy, jest już na lotnisku. Potem się rozłączył. Ale co was tutaj sprowadza? - Będziemy fotografować w dżungli zapasowe pasy startowe. - Aha. - Manley pokiwał głową z pewnym niedowierzaniem. - Podejrzewałem, że chodzi o coś takiego. - Cóż, obejrzyjmy maszynę — zaproponował Pappy. — Potem chętnie się napiję zimnego piwa. Zjedli doskonałą kolację w restauracji Hôtel des Chutes,

a potem pojechali na tymczasową kwaterę, do dziesięciopiętrowego apartamentowca z widokiem na doki na rzece Kongo. Było to mieszkanie chorążego Manleya, urządzone prosto, lecz bardzo wygodnie. O świcie byli z powrotem na lotnisku. OIE miał wzmocnione punkty pod każdym skrzydłem i były do nich przytwierdzone dwa pojemniki do zrzutów. Zawierały żywność i baterię do radionadajników Ojca Lunsforda. No i amunicję. Geoff opróżnił kieszenie ze wszystkiego poza zapałkami i czterema cygarami H. Uppmann Corona Corona, podarowanymi mu przez kuzyna Craiga. Gdyby został pojmany albo zabity, jego zwłoki w żaden sposób nie mogły wskazywać, że jest oficerem Armii Stanów Zjednoczonych. Wsiadł do samolotu, włączył silniki i wystartował. Przeleciał nad Stanleyville. Wyglądało jak miasto położone gdzieś w południowej Kalifornii. Brakowało tylko świecących reklam stacji benzynowych, moteli i restauracji z hamburgerami. Po pięciu minutach pod samolotem nie było już jednak ani śladu cywilizacji, a jedynie korony drzew rozciągające się po skraj horyzontu. Gdyby się tu rozbił, zapewne nigdy by go nie odnaleziono. Nawet gdyby samolot eksplodował i spalił się, nad tropikalną dżunglą uniosłaby się tylko drobna, nie zwracająca niczyjej uwagi, smuga czarnego dymu. - Niech nie zawładnie tobą strach - zacytował głośno słowa generała Pattona. - Dziękuję ci, generale, za tę cenną radę. Gdyby nie ty, zaraz zacząłbym się zastanawiać, co ja właściwie tutaj robię, do cholery. Trzydzieści minut po wystartowaniu ze Stanleyville włączył radiostację AN/ARC-40 i nastawił na częstotliwość, której miał nadzieję - powinien używać Ojciec Lunsford. Nie spodziewał się żadnej transmisji, która by go naprowadziła na miejsce pobytu Lunsforda. Ale było możliwe, zakładając, że Ojciec wciąż ma sprawne baterie, że od czasu do czasu będzie po kilka razy włączał mikrofon i czekał na odzew Geoffa.

W słuchawkach słyszał jednak tylko jednostajny szum i trzaski. Po godzinie lotu zobaczył drogę, a właściwie jej krótkie odcinki, jeszcze niezarośnięte przez dżunglę, wystarczyły jednak, żeby uznał, iż ma do czynienia z zapomnianym połączeniem Punii z rzeką Lualabą. A potem, po niespełna minucie, przeleciał nad południowym końcem pasa startowego w Punii. Natrafił na niego zupełnie niespodziewanie i zaraz pożałował, że przez własną głupotę nie leci kilka tysięcy stóp wyżej, żeby mieć lepszy widok na większą połać terenu. Poleciał za lotnisko, a potem jeszcze obniżył lot, chociaż był świadom, że nie jest najlepszym pilotem. A zamierzał przelecieć nad lądowiskiem na bardzo małej wysokości, żeby mu się dobrze przyjrzeć. Pilotując samolot, musiał się kierować tylko wzrokiem, mocno wychylając się z kabiny. Pappy nie miałby z tym problemów i nie miałby ich zapewne także Jack Portet. Żadnego z nich jednak przy nim nie było. Nagle zobaczył coś, co wyglądało jak fala wśród szczytów drzew, i skierował samolot w tę stronę. Znalazł coś. Sto stóp nad czubkami drzew wykonał szeroki skręt w lewo i ustawił maszynę równolegle do wykarczowanej przestrzeni. Przeleciał nad nią tak wolno, jak tylko się ośmielił. Niczego nie zobaczył. Ojca Lunsforda tam nie było. Niespodziewanie jednak dostrzegł ślady po buldożerach. Ktoś niedawno pracował na pasie startowym. I wreszcie, na moment przed poderwaniem samolotu w górę, zobaczył Ojca Lunsforda, niemal przy samym końcu pasa, tuż przy drzewach. Stał na masce buldożera i szaleńczo wymachiwał rękami. - Kurwa! - zawołał Geoff. Pomachał skrzydłami i po chwili wykonał zwrot w tył. Sześćdziesiąt sekund później był na ziemi. Ojciec Lunsford ruszył pasem startowym w jego kierunku i znalazł się przy nim w chwili, gdy Geoff, wyłączywszy silnik, wyskakiwał na ziemię.

Przez chwilę obaj stali nieruchomo, przypatrując się sobie nawzajem. Geoff zmusił się do uśmiechu. Lunsford wyglądał jak ostatnie nieszczęście. Ubrany był w coś, co kiedyś było białą koszulą. Rękawy miał poodrywane powyżej łokci. Na koszuli nosił rozpiętą kamizelkę, która była częścią garnituru. Na głowie miał jasnobrązowy filcowy kapelusz z postrzępionym rondem. Bawełniane spodnie sprawiały wrażenie, jakby kiedyś były białe. Wokół pasa miał zapięty brązowy skórzany pasek, do którego przypięta była szabla, a za pasek wsunięty był z kolei mały pistolet automatyczny kaliber .32. Przez plecy Ojciec Lunsford miał przewieszony na parcianym pasie FN kaliber 7 milimetrów. Na jego ciele było pełno ran i zadrapań, niektóre z nich ropiały. - Wyglądam jak gówno, co? - odezwał się Ojciec Lunsford. - Pieprz się, zakichany Lindberghu. - Jak się czujesz, Ojcze? - Niech ci ta wiadomość nie namąci w głowie, biały chłopcze, ale bardzo się cieszę, że cię widzę. Geoff pokiwał głową. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Mężczyźni uściskali się tylko w milczeniu. Od Lunsforda dolatywał nieprzyjemny, kwaśny zwierzęcy odór. - Śmierdzisz! - zawołał Geoff. - Gdybyś całymi dniami bawił się w Tarzana, też byś śmierdział. Masz jakąś wodę? Geoff podszedł do zasobnika i wyczepił go spod skrzydła samolotu. - Masz tutaj dwie ćwiarteczki, gin i szkocką - powiedział. - Obie zakamuflowane jako środki odkażające. - A prawdziwe środki odkażające? - Też jest ćwiartka. Poza tym penicylina i inne antybiotyki, tabletki i opatrunki. No i jedzenie. - Tak naprawdę to potrzebuję jakiejś sympatycznej skośnookiej panienki z Bangkoku, która szepcząc mi do ucha miłe słowa, natarłaby mnie jakimś starym tajemniczym balsamem - powiedział Lunsford. - Pamiętasz to? Gorącą wodę? I tę kąpiel z Tajką? - Pamiętam - odparł Geoff. - Po wszystkim ukradła trzysta dolców.

- No ale to, co wtedy w nas wtarła, zadziałało. Warte było trzystu dolarów. Bardzo bym teraz tego potrzebował. -Ojciec Lunsford zdjął ubranie. - Skoro jestem zdany tylko na ciebie, nasącz bandaże alkoholem i zdezynfekuj rany. - Skąd się wzięły? Owady cię pokąsały? - A kto to, kurwa, wie? - zawołał Lunsford, wyciągając ze skrzyni dwie plastikowe buteleczki z przejrzystym płynem. Co jest co? - Nalepka na butelce z dżinem ma oderwany róg. Lunsford odkręcił butelkę z ginem i pociągnął duży łyk. - Raczej nie przypuszczam, żebyś mi przywiózł jakąś pocztę? - Przywiozłem. Jest w drugim zasobniku. Oczy Lunsforda rozbłysły. - Ojcze, będę to musiał zabrać ze sobą - powiedział Geoff. - Albo spalić. - Zabierz ze sobą. Przeczytam później. - Dlaczego właściwie nie wrócisz ze mną? Jesteś wykończony. - Chciałbym z tobą wrócić, Geoff. - No to już. Po prostu wsiądź do tego cholernego samolotu. Za godzinę będziesz się wylegiwał w gorącej kąpieli. Pewnie załatwiłbym ci też jakąś kobietę, która by cię po-nacierała balsamem. - Poruczniku, przemawiasz do faceta, który z wyróżnieniem ukończył Szkołę Dowódców Sztabu Generalnego. Co pomyślą o mnie moi koledzy, przyszli dowódcy najwyższego szczebla, jeśli opuszczę posterunek bez rozkazu tylko dlatego, że pogryzły mnie hordy jakichś tajemniczych jadowitych robali? - Pieprz ich. - Z taką postawą, poruczniku, nigdy nie obejmiesz stanowiska wymagającego zaufania i odpowiedzialności. - Pieprz odpowiedzialność, Ojcze, i wracaj. Przywiozę cię tutaj z powrotem za kilka dni. - Jeśli stąd odlecę, Geoff, już nigdy tu nie wrócę powiedział Lunsford, tym razem bardzo poważnym tonem. - To przyślemy tu kogoś innego. Twojego zastępcę. - Przetrwałby tutaj ze trzy minuty. Mówi tylko w języ-

ku suahili, i to niezbyt dobrze. Między nami mówiąc, niezbyt lubię sukinsyna, ale to nie jest wystarczający powód, żeby beztrosko podawać jego wątrobę Olendze na kolację. - Co to ma znaczyć? - Ma to znaczyć, że niektórzy ludzie generała Olengi praktykują kanibalizm. Szczególnie uwielbiają ludzką wątróbkę. - O kurwa! - A ty myślałeś, że Wietnamczycy to źli ludzie, co? Albo prymitywni? - Widzisz, masz kolejny powód, żeby stąd spadać, na miłość boską! - Jeszcze nie, Geoff. Daj mi moją pocztę. - Dlaczego nie? - Gadają pomiędzy sobą, że czekają na uzbrojenie. A ja zaczynam w to wierzyć. Chcę położyć łapę przynajmniej na części tej broni. Albo złapać chociaż jednego Chińczyka, który ją przywiezie. Znaleźć dowód, którego jakiś gnojek w spodniach z lampasami nie będzie mógł w Waszyngtonie zignorować. - Nie możesz tego zrobić sam - powiedział Geoff. Uważasz się za Johna Wayne'a? - Mogę spróbować. - Daj spokój, przecież tu chodzi o twoją dupę. - Poruczniku, nie życzę sobie dalszych komentarzy z twojej strony i nie będę ich tolerował. Czy wyrażam się jasno? Geoff popatrzył Lunsfordowi w oczy. - Poruczniku, spodziewam się po tobie wyraźnej odpowiedzi - zażądał Lunsford. - Ma brzmieć: „Tak jest, sir". - Tak jest, sir - powiedział Geoff po chwili. - A teraz daj mi tę cholerną pocztę, a kiedy będę czytał, idź się wyszczac albo rób, co chcesz. - Lunsford lekko uderzył Geoffa pięścią w ramię. Pół godziny później nieoznaczony OIE wystartował z Punii. Kiedy porucznik Geoffrey Craig po raz ostatni patrzył na kapitana George'a Waszyngtona Lunsforda, absolwenta Szkoły Dowódców Sztabu Generalnego A.D. 1963, ten stał

na skraju dżungli oparty o drzewo. W ostatniej chwili, gdy Geoff nad nim przelatywał, Lunsford zdjął z głowy kapelusz i nisko mu się ukłonił. Był lekko pijany. Kiedy trochę wypił, pozwalał sobie czasami na takie dziecinne zachowanie. Geoff jeszcze raz przeleciał nad pasem startowym. Ale wtedy Ojciec Lunsford był już w dżungli.

2 Leopoldville, Demokratyczna Republika Konga 19 lipca 1964

Kapitan Jean-Philippe Portet i porucznik Geoffrey Craig jedli kolację w Cercle Sportif, gdy Geoffa niespodziewanie wezwano do telefonu. Był niemal pewien, że wie, kto dzwoni. Kiedy Geoff i Pappy Hodges wrócili ze Stanleyville i zgłosili się do pułkownika Dillsa, ten powiedział im, że nadszedł czas, aby w rozgrywające się wydarzenia wtajemniczyć attaché wojskowego. W uzupełnieniu do krótkiego i w zasadzie nieformalnego raportu, który złożyli samemu Dillsowi i który ten miał przesłać do Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania, Dills zarządził, żeby Pappy przygotował bardziej formalny szczegółowy raport, tym razem adresowany do ambasadora kanałem służbowym, inaczej mówiąc, poprzez attaché wojskowego. Pappy Hodges oczywiście kazał Geoffowi napisać raport, radośnie przyznawszy, że sporządzenie jakiegokolwiek tekstu dłuższego niż podpis na czeku leży poza granicami jego talentów literackich. Do tej pory, wnioskował Geoff, raport zdążył już trafić na biurko attaché, który chciał teraz z nim porozmawiać przed przesłaniem dokumentu ambasadorowi. Typowe wojskowo-rządowe zagrywki. Ambasador z pewnością zna już treść raportu. Dills na pewno pojechał do niego prosto z lotniska, gdzie się z nimi spotkał. Ale attaché o tym nie wiedział. No i sam ambasador, ujrzawszy raport, będzie prawdopodobnie udawał wielkie zdziwienie. Było to

łatwiejsze niż poinformowanie attaché, że pod jego nosem dzieją się rzeczy, o których lepiej żeby nie wiedział. - Porucznik Craig - przepisowo powiedział Craig do słuchawki. - Kiedy zadzwoniłem do ciebie do domu, powiedzieli mi, gdzie jesteś. - W głosie rozmówcy pobrzmiewał dobrze znajomy niemiecki akcent. - A gdzie ty jesteś? - zapytał Geoff po chwili wahania. - W barze przy Boulevard Leopold - odpowiedział Karl-Heinz Wagner. - Nazywa się Cricot. - Ile masz czasu? - Godzinę, może dwie. Nie więcej. - Dobrze. Wyjdź z tego baru na ulicę. Różni ludzie będą chcieli sprzedawać ci nefryty i kość słoniową. Udawaj zainteresowanego. Stój przy krawężniku. Będę tam za dziesięć minut, buickiem albo taksówką. Rozglądaj się. Bez zbędnego słowa Karl-Heinz odłożył słuchawkę. Geoff wrócił do sali restauracyjnej. - Niechętnie o to pytam, ale czy mógłbym na kilka godzin pożyczyć samochód? - zwrócił się do Jeana-Philippe'a Porteta. - Oczywiście. Gdyby spytał, po co mu samochód, Geoff nie mógłby mu powiedzieć prawdy. Ale nie zapytał, przynajmniej nie zapytał głośno. - Telefonował brat Ursuli. Jest w barze przy Boulevard Leopold. Jean Philippe popatrzył Geoffowi w oczy. - Słyszałem, że w mieście jest Hoare - powiedział spokojnie. - Pomyślałem, że byłoby lepiej, gdybyś... gdybyśmy zaprosili Karla-Heinza do domu. - Nie wiedziałem, że Hoare jest tutaj. - Nie sądzę, żeby Czombe chciał to rozgłaszać - stwierdził Jean-Philippe. Piętnastego lipca Moise Czombe został premierem. - Jestem zaskoczony, że wypuścili twojego szwagra z hotelu. - Czombe ci powiedział? - Geoff był autentycznie zdziwiony. - Czombe? A jak myślisz, kto po niego poleciał? -

Uśmiechnął się Jean-Philippe. - Hoare nie mógłby tak po prostu przylecieć popołudniowym samolotem z Johannesburga i przejść przez kontrolę. Ludzie znają jego twarz. - Cholera! - Nie wiedziałem, że twój szwagier jest z nim. Ale mnie to nie zdziwiło. Przyleciało łącznie sześciu mężczyzn, licząc majora. - Nic mi nie powiedziałeś. - Myślałem, że jest to jedna z tych spraw, o których nie powinniśmy rozmawiać. Zostanę tutaj i złapię jakąś okazję do domu, jeśli uważasz, że tak będzie najlepiej. - Do diabła z tym. Jedziesz ze mną. I dziękuję. W buicku, w czasie krótkiej drogi do centrum miasta, Geoff opowiedział Jeanowi J?hilippe'owi, co naprawdę Karl--Heinz robi w towarzystwie majora Hoare. - Rozumiem, jaki jest tego cel - stwierdził Jean-Philippe. Ale czy ktokolwiek, a szczególnie twój szwagier, zdaje sobie sprawę, jakie to niebezpieczne? Niektórzy z tych ludzi są naprawdę groźni. - Mój szwagier ma słoniowe jaja - powiedział Geoff z przekonaniem. - Nawet słonia można zastrzelić - odparł Jean-Philippe. Po chwili dodał: - Przepraszam. Nie powinienem był tego mówić. Dojeżdżając do baru Cricot, Geoff zobaczył Karla-Heinza na szerokim chodniku, otoczonego przez czterech Murzynów, usiłujących sprzedać mu kość słoniową, nefryty i ręcznie wykonane tkaniny. Nadusił na klakson i pojechał dalej wzdłuż Boulevard Leopold aż do stacji kolejowej, gdzie zawrócił i ruszył z powrotem. Kiedy zahamował przy krawężniku, Karl-Heinz natychmiast wskoczył na tylne siedzenie i Geoff od razu z powrotem włączył się do ruchu. Jean-Philippe odwrócił się do Wagnera. - Jedziemy do domu - powiedział. - Tam nas nikt nie zobaczy. Później wrócisz do centrum taksówką. - Pilotowałeś nasz samolot - stwierdził Karl-Heinz. - Tak, rzeczywiście. - Co z twoją żoną?

- Moja żona i twoja siostra są na Cap d'Antibes. - Polecisz z nami z powrotem? - Prawdopodobnie. I będę dyskretny. Geoff wyjaśnił mi sytuację. Karl-Heinz przez chwilę rozmyślał. - Cóż, przypuszczam, że w zaistniałych okolicznościach musiał ci powiedzieć - odezwał się wreszcie. - Muszę się skontaktować z pułkownikiem Diłlsem. Uznałem, że najbezpieczniej będzie, jeśli nawiążę kontakt poprzez Geoffa. - Zadzwonimy do niego z domu. Jest teraz na terenie ambasady. To niedaleko - wyjaśnił Jean-Philippe. - Czego chcesz od Dillsa? - zapytał Geoff. - Dziś po południu spotkaliśmy się z Czombem. - I? - Raczej nie powinienem cię w to wtajemniczać. - Czombe nie zamierza korzystać z usług majora Hoare i jego ludzi, jeżeli naprawdę nie będzie musiał - powiedział Jean-Philippe konwersacyjnym tonem. - Korzystanie z usług białych najemników jest posunięciem, którego czarny afrykański polityk po prostu nie może podejmować. Czombe ma nadzieję, że zdoła powstrzymać armię simbów generała Olengi, korzystając jedynie z Armée Nationale Congolaise. Raczej mu się to nie uda, nawet jeśli wykorzysta przeciwko nim B-26. Co więcej, nie powstrzyma ich ani pułkownik Joseph-Désiré Mobutu, ani pułkownik Leonard Mulamba, prawdopodobnie jedyni kongijscy oficerowie, którzy mają jako takie pojęcie o wojsku. Naciskają Czombego, żeby wprowadził najemników do akcji tak szybko, jak tylko się da. Już od tygodnia. Ponieważ Czombe nie chce popełnić politycznego samobójstwa, osiągnięto kompromis. Zwrócą się do Belgii o przysłanie kilkuset oficerów w charakterze „doradców" ANC. Mówiąc wprost, Belgowie mająbyć swego rodzaju zasłoną dymną. - Mówisz tak, jakbyś rozmawiał z Czombem - powiedział Geoff. - Z nim i z Mobutu - przyznał Portet. - Ale pozwól, że dokończę. Hoare dostanie też dużo broni i amunicji oraz sporo pieniędzy, ale ma działać w granicach RPA. Jego zadaniem jest rekrutowanie, przygotowanie i uzbrojenie

najemników i pozostawanie w gotowości, aby w każdej chwili wysłać ich tam, gdzie będą potrzebni. Czombe nie sądzi, żeby rebelianci chociaż spróbowali zawładnąć Stan-leyville. Aie Mobutu uważa, że spróbują i zdobędą miasto. - Widzę, że wiele wiesz, kapitanie Portet - powiedział Wagner. - O wszystkim, co teraz powiedziałem, wie także pułkownik Dills. Sądzę jednak, że będzie bardzo zainteresowany twoją oceną potencjału majora Hoare. Jak już powiedziałem, poproszę, żeby przyjechał do mnie do domu. - Jeśli chodzi o ludzi Olengi - odezwał się Geoffprzedwczoraj widziałem się z Ojcem Lunsfordem. Powiedział, że do tej pory nie otrzymali żadnych znaczących ilości broni, ani z Usumbury, ani z żadnego innego źródła. - Ojciec jest z nimi? - zapytał Karl-Heinz. - Nie wiem, czy przebywa z simbami, czy też po prostu obserwuje ich z dżunglii - odparł Geoff. - Ale wygląda tak jak oni. Powiedział mi, że większość simbów to niemal dzieciaki w wieku od trzynastu do piętnastu lat. Strategię walki podpowiadają im czarodzieje. Mówił mi też, że gdy uda im się zabić kogoś, kto umiał czytać albo pracował dla rządu, wycinają mu wątrobę i ją pieką. - Nie chcesz powiedzieć, że ją zjadają? - zapytał Karl-Heinz z niedowierzaniem. - Tak mi powiedział Ojciec Lunsford. - Słyszałem o tym. Ale myślałem, że to bzdury. - Gdybyś usłyszał o tym od Ojca Lunsforda, uwierzyłbyś stwierdził Geoff.

XVI 1 Kwatera nr 1 Fort Rucker, Alabama 25 lipca 1964, 19.35

Kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi, Bellmonowie siedzieli już przy kolacji. Przez twarz generała Roberta F. Bellmona przebiegł grymas niezadowolenia. - Zobacz, Bobby, kto to może być - powiedziała Barba ra Bellmon do syna. - I powiedz temu komuś, że właśnie jemy kolację. Bobby, czyli podporucznik Robert F. Bellmon IV, US Military Academy, świeżo upieczony absolwent West Point, był dobrze zbudowanym młodym człowiekiem, bardzo podobnym do ojca. Przez szacunek dla stanowiska ojca, który uważał, że T-shirt - nieważne, jaki ma kolor i co jest na nim nadrukowane — jest tylko bielizną, a dżentelmen nie siada do stołu w bieliźnie, ubrany był w szarą kurtkę z lekkiej wełny, zapinaną na zamek błyskawiczny. Na plecach widniał napis WEST POINT. Natomiast pod spodem miał T-shirt z kolejnym napisem, ZESPÓŁ SZERMIERCZY USMA. Bobby odłożył nóż i widelec, wstał od stołu i podszedł otworzyć drzwi. Na progu stał młody człowieka w jasnoniebieskiej koszuli polo i spodniach khaki. Na temat spodni khaki generał Bellmon miał kolejną stanowczą opinię. Uważał, że stanowią one część munduru i nie powinno się ich nosić jako części cywilnego ubrania. Bobby Bellmon od pierwszej chwili nie miał wątpliwości, kim jest młody człowiek. Po prostu w całej okolicy niewiele jeździło jaguarów w płomiennym czerwonym kolorze. Sukinsyn, który zadzwonił do drzwi, był tym samym -wiedział już o tym ze strzępów prowadzonych szeptem rozmów - który pieprzył jego siostrę. - W czym mogę panu pomóc? - zapytał. - Chciałbym się zobaczyć z Marjorie - odparł Jack Portet.

- Właśnie je kolację. - Zechce pan jej powiedzieć, że przyjechałem? - Po wyrazie twarzy brata Marjorie Jack od razu poznał, że Bobby już o nim słyszał, a to, co słyszał, bardzo mu się nie podobało. - Nazywam się Portet - dodał przekornie. - Starszy szeregowy Portet, sir. - Jedną chwileczkę. Zamknął Jackowi drzwi przed nosem i wrócił do jadalni. - To przyjaciel Marj - oznajmił rodzinie. - Starszy szeregowy Portet. - Gdzie jest? - zapytała Barbara Bellmon. - Za drzwiami. Kazałem mu czekać. Barbara Bellmon zerknęła na córkę, zobaczyła grymas na jej twarzy i szybko wstała. - Bobby! - zawołała z irytacją. Po chwili od drzwi rozległ się jej głos: - Przepraszam, Jack. - Chwilę później jej głos dotarł do jadalni. - Bobby nie wiedział, kim jesteś. Chodź i siadaj z nami, przygotuję ci nakrycie. Kiedy oboje stanęli w drzwiach, Jack odezwał się: - Dobry wieczór, sir. Przepraszam, że przychodzę bez zapowiedzi. Popatrzył na Marjorie. Ich spojrzenia spotkały się, jednak żadne z nich nic nie powiedziało. - Jak się masz, Jack?! - powiedział generał Bellmon. Zadzwonił telefon. - Bobby, odbierz - polecił generał. - Nie spodziewałam się, że cię dziś zobaczę - powiedziała w końcu Marjorie. - Kwatera generała Bellmona. Przy telefonie porucznik Bellmon, sir - powiedział Bobby do słuchawki. - Przygotuj mu miejsce, Marjorie - zarządziła Barbara. - Ja przyniosę talerze i sztućce. - Nie jestem głodny, dziękuję. - Przykro mi, ale generał Bellmon jest właśnie zajęty mówił Bobby. - Proszę zostawić wiadomość. - Nonsens - stwierdził generał Bellmon. - Siadaj z nami. Jedzenia wystarczy dla wszystkich. - Dziękuję, sir - odparł Jack i stanął przy Marjorie. Dotknęła jego ramienia.

- Tato, dzwoni oficer dyżurny lotniska - powiedział Bobby. - Chce, żeby ci przekazać, że wylądował właśnie samolot z Florydy i że został odprowadzony do hangaru Działu Badań. - Podziękuj mu. - Generał Bellmon dziękuje panu, majorze. - Zapewne masz z tym coś wspólnego, Jack? - zapytał generał. - Tak, sir. - Co to za samolot z Florydy? - chciał wiedzieć Bobby. - Zdaje się, że nie zostałeś jeszcze formalnie przedstawiony Bobby'emu, prawda, Jack? - zapytał generał, ignorując pytanie syna. - To jest nasz syn, który niedługo idzie do szkoły pilotów. Bob, poznaj przyjaciela Marjorie. Musisz go lepiej poznać. Jack już jest doskonałym pilotem. Bobby Bellmon zmusił się do uśmiechu i podał Jackowi rękę. - Cieszę się, że mogę cię poznać. - Cześć. Barbara Bellmon wyszła z kuchni. Na półmisku niosła smakowity klops z warzywami. - Powiedziałam, żebyś usiadł. Nie mogłeś się zjawić w lepszej chwili. Właśnie zaczynaliśmy kolację. Powstrzymam się więc od uwagi „najpierw zadzwoń". - Coś złego się stało - powiedziała Marjorie niepewnym głosem. - O co chodzi, Jack? - Nic się nie stało. - A właśnie, że tak. - Będę musiał na jakiś czas wyjechać. Chciałem cię poprosić, żebyś przez ten czas zaopiekowała się moim samochodem. - Dokąd musisz wyjechać? Zadzwonił telefon. - Bobby, ktokolwiek to jest, powiedz mu, żeby spróbował jeszcze raz za pięć minut - powiedziała Marjorie. - To zależy, kto to taki - mruknął Bobby, sięgając po słuchawkę. - Kwatera generała Bellmona. Przy telefonie porucznik Bellmon, sir. - Przez chwilę milczał, po czym

popatrzył na Jacka i wyciągnął słuchawkę w jego kierunku. To do ciebie. Jack wziął do ręki słuchawkę i przedstawił się. - Jasne, Luis - powiedział. - Zadzwoń do wieży i powiedz im, żeby przekazali Kontroli Rejonu Atlantyckiego, że lądowaliśmy awaryjnie w Cairns. Usterka okazała się niewielka i wystartujemy ponownie za trzydzieści minut. A skoro już tam jesteś, zatankuj samolot do pełna. Będę na miejscu tak szybko, jak to będzie możliwe. - Awaryjne lądowanie? - zdziwił się generał Bellmon. Coś się stało z twoim samolotem? Jack popatrzył mu w oczy. - Nie, sir. Z samolotem wszystko w porządku. - Chcę wiedzieć, co się dzieje! - zażądała Marjorie. - Ja też - dodał Bobby Bellmon. - To raczej nie jest twoja sprawa - zauważył generał. - Poprosiłem drugiego pilota, żeby przyleciał tutaj i mnie zabrał - wyjaśnił Jack. - Dzięki temu mogłem przyjechać samochodem. Nie miałem czasu, żeby załatwić to inaczej. - Czasu? Przed czym? Chcę, żebyś mi powiedział, co się dzieje. - Marjorie była już zła. - Zachorował pilot. A właściwie stwierdziliśmy, że jest alkoholikiem, kiedy wypadł z samochodu. Nie ma nikogo innego. Muszę go zastąpić. - Zamierzasz lecieć do Konga? - zapytała Marjorie. Jack popatrzył na nią i wzruszył ramionami. - Nic na to nie mogę poradzić, kochanie. - Czy pułkownik Felter o tym wie? - zapytała Barbara Bellmon. - Nie mam pojęcia. Rozkazy wydaje mi pułkownik Fulbright. - To jasne - oświadczył generał Bellmon gorzko. - Nie możesz tam lecieć - stwierdziła Barbara Bellmon. Twoje zadanie polega tylko na przygotowaniu samolotów i załóg, które tam polecą. - A ty skąd to wiesz? - zdziwił się jej mąż. - Craig mi powiedział, kiedy Jack przyleciał do Hurlburt.

- I pewnie lecisz zaraz, natychmiast, co? - zapytała Marjorie oskarżycielskim tonem. - Dlatego ten samolot wylądował w Cairns? - Tak - przyznał Jack. - Chodzi o... - Chwileczkę, Jack - przerwał mu generał. - Muszę coś powiedzieć. Przede wszystkim do Bobby'ego, aie tak naprawdę do was wszystkich. W jego głosie było coś, co wszystkich uciszyło. Popatrzyli na niego w oczekiwaniu, jakby się spodziewali, że usłyszą rozkazy. - Mamy tutaj do czynienia z operacją o najwyższym stopniu tajności, Bobby - odezwał się generał. - O której ty nie powinieneś absolutnie nic wiedzieć. Tej rozmowy w ogóle powinno nie być. Bobby Bellmon popatrzył na Jacka ze szczerym oburzeniem. - Nie patrz na niego, Bobby. A przynajmniej nie tylko na niego. Popatrz także na swoją matkę i siostrę. Matka wsadziła nos w nie swoje sprawy i trudno mi to zrozumieć, ale Sandy Felter i Craig Lowell opowiedzieli jej mnóstwo rzeczy, o których absolutnie nie powinna wiedzieć. Mar jorie także wie za dużo. Część tej wiedzy bez wątpienia przekazał jej Jack. I cała rzecz polega na tym, że doszło do poważnego naruszenia zasad bezpieczeństwa. A ja muszę coś z tym zrobić. Problem w tym, że nie wiem co. - Bob! - zawołała pani Bellmon. Generał uniósł rękę, żeby ją uciszyć. - Pierwszą rzeczą, jaką należy uczynić w takiej sytuacji, jest dokonanie oceny szkód - kontynuował. - Marjorie, co opowiadałaś o Jacku, o tym, gdzie on jest i co robi, znajomym i koleżankom? - A co on właściwie robi? - zapytał Bobby. - Nie pozwoliłem na zadawanie pytań - powiedział Bellmon spokojnie. - Powiedziałam paru osobom, że Jack przebywa w Hurlburt. Ale nie powiedziałam, co tam robi. Przecież wiem, że nie wolno. - Mam nadzieję. - Tato, ja o tym wiem! Wiem, że w sprawę jest włączo-

ny pułkownik Fulbright, wujek Sandy i wujek Craig, wiem o B-26 i chyba od początku wiedziałam, że miały polecieć do Afryki. Ale nikomu o tym nie mówiłam. - Zakładam, że wiesz przynajmniej tyle samo co Marjorie - powiedział Bellmon do żony. - Craig powiedział mi tylko tyle, że w Hurlburt chcą skorzystać z doświadczenia Jacka - odparła Barbara. - To przecież oczywiste, że musiało to mieć związek z Afryką. Ale aż do tej chwili nie słyszałam zupełnie nic o tych B-26. - Ile powiedziałeś Marjorie, Jack? - Mówiłem jej, że latam. - Na Invaderach pozbawionych numerów identyfikacyjnych? - zapytał Bellmon i Jack pokiwał głową. Nikt ci nie mówił, żebyś nie opowiadał, co robisz? Że bierzesz udział w ściśle tajnym przedsięwzięciu? - Tak, sir. Ale... - Ale co? - W głosie Bellmona słychać było zmęczenie i rezygnację. - Na miłość boską! Pan jest generałem. A Marjorie córką generała. Przecież nie biegałem z tym po salonach i nie opowiadałem nie wiadomo komu. - Popatrz na sprawę z mojego punktu widzenia. Czy masz powód, żeby przypuszczać, że obecny tutaj podporucznik Bellmon ma prawo wiedzieć o ściśle tajnej operacji Orzeł? - Nie, sir - przyznał Jack. - A zatem uważasz, że możesz w jego obecności opowiadać o nieoznaczonych B-26, przylatujących i wylatujących z lotniska Hurlburt? - Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało lekceważąco, panie generale, ale to raczej nieprawdopodobne, żeby pański syn był rosyjskim szpiegiem. - Ma dwadzieścia jeden lat i jest podporucznikiem powiedział Bellmon. - Można założyć, że po wypiciu kilku piw w klubie oficerskim, w czasie niezobowiązujących pogaduszek, niewątpliwie wspomni, że chłopak jego siostry, który jest starszym szeregowym, wylatuje nieoznakowanym Invaderem z bazy Sił Powietrznych. Tym bardziej jeśli nikt go wcześniej nie uprzedzi, że sprawa jest ściśle tajna.

- To jest nie fair, tato, zarówno wobec Jacka, jak i Bobby'ego - powiedziała Marjorie. - Poruczniku Bellmon - rzekł generał Bellmon oficjalnym tonem. - Nie z własnej winy wszedłeś w posiadanie tajnych informacji, dotyczących operacji Orzeł. Jest moim obowiązkiem rozkazać ci, abyś tych informacji nie ujawniał ani nie rozmawiał o tym, co usłyszałeś, absolutnie z nikim. Informuję cię ponadto, że jeśli tego rozkazu nie wykonasz, staniesz przed sądem wojskowym, który skaże cię na taką karę, jaką uzna za stosowną. - Tak, sir. - Czy to było konieczne? - zapytała Marjorie. - Marjorie, bardzo cię proszę. - Barbara Bellmon westchnęła. - Dokąd polecisz, Jack? - zapytał generał Bellmon. - Nie jestem pewien, czy powinienem odpowiedzieć na to pytanie. - Nie wymądrzaj się! - Kiedy tylko wylecimy z Cairns, obierzemy południową trasę nad San Juan i Wyspami Zielonego Przylądka. - Czy to nie za długa trasa jak na B-261 - Mamy dodatkowe zbiorniki z paliwem. Ale rzeczywiście, polecimy niemal na styk. - Trzydzieści minut po waszym starcie będę musiał zatelefonować do pułkownika Feltera i powiedzieć mu, w jakim stopniu, moim zdaniem, naruszone zostało bezpieczeństwo operacji - oznajmił Bellmon. Jack wzruszył ramionami. - A teraz siadaj i zabierz się do kolacji - poprosiła Barbara. - Pani Bellmon, ja właśnie... - Jack bezradnym gestem wskazał na jedzenie. - Pojadę z tobą - powiedziała Marjorie. - Sądzę, że nie powinnaś - ostrzegł ją ojciec. - Nie obchodzi mnie, co sądzisz! Dziewczyna wybiegła z pokoju. Jack skinął głową generałowi Bellmonowi, a potem Bobby'emu.

- Bardzo przepraszam za to wszystko - powiedział do Barbary. Podeszła do niego i pocałowała go w policzek. - Uważaj na siebie, Jack. Generał Bellmon wyszedł przed dom, gdy Portet uruchamiał silnik jaguara. Jack popatrzył na generała, który pomachał do niego. - Powodzenia, Jack! - zawołał. - Uważaj na siebie. - Dziękuję, sir. Kiedy Jack zjechał z podjazdu, Bellmon odwrócił się, żeby wejść z powrotem do domu. W progu niemal zderzył się z żoną. - A ty dokąd? - zapytał. - A jak myślisz? - odparła Barbara i zaraz wsiadła do oldsmobile'a. Patrzył na nią przez chwilę. Gdy powoli ruszyła, wyciągnął rękę jak gliniarz z drogówki, zatrzymał samochód i usiadł obok Barbary. Nim dojechali do hangaru na lotnisku Cairns, nieoznakowany B-26K, lśniący w blasku lamp płyty postojowej i hangaru, ruszał w kierunku pasa startowego, rycząc silnikami. Marjorie stała przy wrotach hangaru z rękami skrzyżowanymi na piersiach, jakby przygarbiona. Zobaczyła reflektory samochodu i odwróciła na chwilę głowę w jego stronę. Trwało to wystarczająco długo, by Bellmon mógł stwierdzić, że dziewczyna bardzo się stara, żeby nie wybuchnąć płaczem. Barbara wyskoczyła z samochodu, podbiegła do córki i otoczyła ją ramieniem. Invader zniknął za budynkiem wieży kontroli lotów. Moment później nad lotniskiem rozległ się potężny huk, gdy piloci po raz ostatni sprawdzali funkcjonowanie silników, a potem jeszcze głośniejszy pomruk, kiedy oba silniki osiągnęły moc startową. Po chwili B-26K znowu ukazał się oczom Bellmonów. Nabrał prędkości na pasie i mniej więcej w jego połowie oderwał się od ziemi. Po kilku sekundach pilot pomachał skrzydłami. To było pożegnanie Jacka. Dopiero wtedy Marjorie zaczęła płakać.

- Wszystko będzie dobrze kochanie - powiedziała Barbara. - Jack to dobry pilot. Na pewno wróci. - Nie wróci - łkała Marjorie. - Mam cholerne przeczucie, że już go nigdy więcej nie zobaczę. - Za każdym razem, kiedy twój ojciec wyjeżdżał, ogarniały mnie takie same myśli. I za każdym razem wracał. Generał Bellmon wiedział, że to nieprawda, bo często o tym rozmawiali. Powiedziała mu, że za każdym razem nie miała nawet cienia wątpliwości, że powróci, że nigdy nawet do głowy jej nie przyszło, że mógłby nie wrócić. Odczekał, aż odgłos silników samolotu na dobre ucichnie, i dopiero wtedy podszedł do żony i córki. - Chcesz, żebym pojechał samochodem Jacka, kochanie? — zapytał. - Nie - odparła Marjorie ostro. - I powiem ci coś jeszcze. Jeżeli Jack wróci, wyjdę za niego za mąż. Zacznij się więc przyzwyczajać do tej myśli. - Już zacząłem - odparł generał Bellmon.

2 Baza Lotnicza Kamina prowincja Katanga Demokratyczna Republika Konga 27 lipca 1964

Jack Portet posadził samolot na długim i szerokim betonowym pasie. Był z siebie zadowolony. B-26K miały swoje dziwactwa (na przykład tendencję do obracania się w prawo w momencie zetknięcia z ziemią), jednak nawet jego ojciec nie mógłby dzisiaj wytknąć mu żadnego błędu w podejściu do lądowania, samym lądowaniu i w ogóle całym locie, który zakończył się w wyznaczonym celu w przewidzianym czasie, a w bakach pozostało jeszcze sporo paliwa ponad minimum. Awionika maszyny była nowa, doskonała, po prostu cudo z fabryki Collins and Sperry. W czasie lotu przez Atlantyk i w trakcie zbliżania się do zachodniego wybrzeża Afryki mieli przez cały czas łączność, na jednej częstotli-

wości, z Dowództwem Lotnictwa Strategicznego. Łączność nie zawodziła i była rewelacyjnie dobra. Jack co prawda uważał, że łączność z Dowództwem Lotnictwa Strategicznego utrzymywana była przede wszystkim po to, żeby Felter i Fulbright mogli jak najszybciej otrzymać informacje, gdyby samolot wpadł w kłopoty. Dowództwo raczej by im nie pomogło, gdyby musieli siadać na środku Atlantyku. Jednak mimo tej świadomości uspakajająca była możliwość rozmawiania z kimś na ziemi przez całą drogę nad wodą, od San Juan do Wysp Zielonego Przylądka. Mając za sobą trzy czwarte pasa startowego, Jack skręcił na drogę kołowania, prowadzącą do hangarów. W byłej bazie Belgijskich Sił Powietrznych zobaczył mnóstwo samolotów, w większości z oznaczeniami kongijskimi. Zobaczył też B-26, które przyleciały tu przed nim. Kilka z nich nosiło już oznaczenia i numery rejestracyjne Konga. Skrzydło przy skrzydle stało osiem samolotów T-28 Trojan i trzy Douglasy C-118, czyli wojskowe wersje DC-6, wszystkie z rejestracjami kongijskimi. Podświadomie spodziewał się, że na C-46 stojącym za hangarem zobaczy oznaczenia Air Simba, ale kiedy znalazł się bliżej samolotu, zobaczył że Commando ma na kadłubie symbole ONZ i jest już tylko wrakiem, bez jednego silnika i koła. Przyszło mu do głowy pytanie, czy ojciec wie o tym samolocie. Mógłby kupić go za niewielkie pieniądze, a potem rozebrać na części, których tak brakowało. Niespodziewanie za linią hangarów zobaczył coś jeszcze. Dwa Herkulesy C130-E Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. (Herkules był ich standardowym ciężkim wielozadaniowym samolotem dalekiego zasięgu). Tylne drzwi do ładowni Herkulesów były otwarte; właśnie je rozładowywano. Każdy z nich przywiózł częściowo zdemontowanego Sikorsky'ego H-34 oraz mnóstwo drewnianych skrzyń. Skrzynie prawdopodobnie zawierały karabiny maszynowe Browning kaliber .50 i amunicję do nich. Jack uznał, że będą one stanowiły uzbrojenie Invaderow. I w końcu, zanim jakiś Kongijczyk w o wiele za dużym białym fartuchu wybiegł z białymi lampkami na drogę

kołowania, żeby wskazać Jackowi miejsce, gdzie ma zatrzymać samolot, obok Herkulesów zobaczył L-23 Twin Bonanza wojsk lądowych. Kiedy podążał za wskazówkami Kongijczyka, a potem po kolei wyłączał silniki, przyszło mu do głowy, że może to być samolot Geoffa Craiga. I był. Kiedy tylko Jack wyskoczył na ziemię, Geoff już na niego czekał, razem z Pappym Hodgesem. - Doktor Portet, jak mniemam? Witamy w sercu najczarniejszej Afryki - powiedział Geoff. - Cześć, ty wstrętny sukinsynu - odparł Jack. - Jak się masz? - Nie wiedziałem, że armia daje takim pospolitym rekrutom jak ty pilotować takie wspaniałe samoloty. - Cześć, Jack. - Pappy Hodges podał mu rękę. Luis Martinez, były kapitan Kubańskich Sił Powietrznych, który był drugim pilotem Jacka, wyrzucił na ziemię bagaże i zaraz sam wyskoczył na zewnątrz. Jack przedstawił go. - Mam coś dla ciebie, Jack - powiedział Pappy. - Raczej ci się to nie spodoba. - Co takiego? Pappy Hodges podał mu kartkę z powielacza.

KWATERAGŁÓWNA DOWÓDZTWOSIŁSZYBKIEGOREAGOWANIA(STRICOM) Baza Sił Powietrznych McDill, Floryda ROZKAZY SPECJALNE.-NUMER 107 WYCIĄG**************

21. ST. SZER. PORTET, Jacques Emile US53279656, przydz. do STRICOM, Baza Sił Pow. McDill, Floryda, zostaje przeniesiony z obecnego miejsca pełnienia służby do garnizonu Armii USA w Berlinie, Niemcy, z datą od 25 lipca 1964. Podst.= Szyf rogr. Dep. Wojsk Ląd., datowany 25 lipca 1964. Wymieniony żołnierz odbędzie podróż samolotem wojskowym lub cywilnym oraz koleją lub innym pojazdem, jeśli będzie to

konieczne. Wymienionemu nie wolno zabierać na koszt rządu rodziny, przedmiotów innych niż codziennego użytku oraz prywatnego samochodu. Wymieniony uprawniony jest do odbycia podróży w ubraniu cywilnym. Podróż powinna zakończyć się w ciągu siedmiu (7) dni od rozpoczęcia. Opóźnienia niedopuszczalne. Garnizon w Berlinie bezzwłocznie odnotuje w Lep. Wojsk Ląd. (DOT. PERS-IIA.3) przybycie wymienionego. Akta osobowe żołnierza zostały wysłane listem poleconym. ZROZKAZU GENERAŁA EVANSA-. Dennis 7. Crumpette, ppłk Sekretarz Szt. Gen.

- Do diabła, co to jest? - zapytał Jack. - Mam jeszcze dodatkowe ustne rozkazy dotyczące ciebie, starszy szeregowy Portet - powiedział Pappy sucho. -Mam obowiązek wzięcia cię za rękę, doprowadzenia do jednego z tych Herkulesów Sił Powietrznych i przekazania cię dowódcy samolotu. Polecisz tym samolotem do Evereux we Francji. W Evereux powiesz ludziom z Sił Powietrznych, że właśnie przyleciałeś ze Stanów... prosto ze Stanów. Oni ci załatwią jak najszybszy transport do Berlina. - Cholera, o co tu chodzi? - Według mnie komuś zależy, żeby jak najszybciej wydostać twoją dupę z Konga - odparł Pappy. - Dlaczego? I dlaczego aż do Berlina? - Berlin to pewna zagadka. Ale jeśli miałbym zgadywać, a lubię zgadywać, założyłbym się, że Fulbright ma problemy z tego powodu, że pozwolił ci przylecieć tutaj za sterami B-26 i że chce, żebyś jak najszybciej znalazł się jak najdalej od tej maszyny i od całej tej operacji. - Jak to się w ogóle stało, że nim przyleciałeś? - zapytał Geoff. - Facet, który miał go pilotować, zalał pałę. No i nie mieli nikogo oprócz mnie. - Jasne - mruknął Pappy. - Wszystko jasne. Zakładając, że natychmiast znajdziesz się w Berlinie, będzie można zaprzeczyć, że w ogóle tutaj przebywałeś. Będą to, jak to się określa, „wiarygodne zaprzeczenia".

- Co to znaczy, do diabła? - Jeśli jakiś sukinsyn z Departamentu Stanu, z CIA albo z Białego Domu puści przeciek do prasy albo na przykład jeśli Rosjanie obserwują Hurlburt i zorientowali się, co się dzieje, i podpowiedzą jakiemuś dziennikarzowi, że może zdobyć sensacyjny materiał o personelu wojskowym USA, latającym aż tutaj na B-26, będzie można w odpowiedzi przekazać „wiarygodne zaprzeczenia" wobec tych informacji. „Portet? Co za głupota. Portet to przecież starszy szeregowy i pełni służbę w Berlinie, a nie w Kongu".

3 Lotnisko Orly, Paryż, Francja 29 lipca 1964

Biuro Transportu w Evereux, amerykańska baza powietrzna dysponująca kilkoma eskadrami Herkulesów C130-E jako siłami wsparcia dla NATO, umożliwiło starszemu szeregowemu Portetowi przelot Albatrosem na Orly, dało też voucher na bilet lotniczy Pan American do Berlina. Przy stanowisku Pan Am nikt się specjalnie nie zdziwił, kiedy podróżujący samotnie starszy szeregowy poprosił o bilet. Jack uznał, że żołnierze często korzystają z pośrednictwa Evereux w podróżach służbowych; w końcu była to lotnicza baza transportowa. Z Evereux nie można było zatelefonować do Hanni i Jeanine, przebywających w Cap d’Antibes, a przynajmniej on nie znalazł takiej możliwości. Centrala wojskowa nie umożliwiała telefonowania na terytorium Francji na koszt odbiorcy rozmowy. Postanowił, że zatelefonuje dopiero z Orly. W Albatrosie lecącym na Orly nie miał nic lepszego do roboty, jak jeszcze raz przeczytać rozkaz kierujący go do garnizonu Armii Stanów Zjednoczonych w Berlinie. Zastanawiał się, co też, do cholery, będzie tam robił. W pewnym momencie jego uwagę przykuły słowa „podróż powinna zakończyć się w ciągu siedmiu (7) dni". Znaczyło to, że ma po prostu siedem dni na dotarcie do Berlina, poczynając od dwudziestego piątego lipca.

Miał więc czas aż do pierwszego sierpnia. Poza tym przełożeni tak naprawdę nie wiedzieli, którego dnia wyjechał. Mógł przecież powiedzieć, że opuścił Stany dwudziestego ósmego lipca, a to znaczyło, że nie musiałby się meldować w Berlinie przed czwartym sierpnia. W Air France powiedziano mu, że jeśli będą wolne miejsca, z radością przewiozą kapitana Porteta z Air Congo do Cannes, ale okazało się, że samoloty są jednak pełne. Nie był pewien, czy to prawda, czy też Francuzi po prostu nie chcą go przewieźć za darmo. Nie mógł jednak ryzykować. Kupił bilet i przed wejściem do samolotu miał jeszcze krótką chwilę czasu, żeby zatelefonować pod numer, który otrzymał od Geoffa w Kaminie. Hanni, Jeanine i Ursula z dzieckiem czekały na niego w Cannes. Do portu lotniczego przyjechały bentleyem z kierowcą. Świadomie naruszając ustny rozkaz, przekazany mu przez majora Pappy'ego Hodgesa (żeby nikomu nie wspominał nawet słowem, że kiedykolwiek znajdował się gdziekolwiek w pobliżu Konga), opowiedział, co się stało i że zaledwie przed dwudziestoma czterema godzinami widział Geoffa wesołego i w dobrym zdrowiu. Jednak po drodze z lotniska do willi Sans Regrets uznał, że opowiedzenie rodzicom Geoffa o jego podróży przez Kongo będzie niemądre. Podzielił się tą uwagą z kobietami. - Właśnie miałam ci to powiedzieć - zgodziła się Ursu la. - Pierwszego wracam do Leopoldville z Hanni i Jeanine. Matka Geoffa nie jest tym zachwycona. Jeśli się dowie, że w Kongo dzieje się coś niepokojącego, będzie miała kolejny argument przeciwko tej podróży. Bywa równie uparta jak Geoff. Craigowie czekali na nich na progu willi. Pani Craig wzięła dziecko od Ursuli i zaczęła do niego wesoło przemawiać. - Czuj się jak u siebie, Jack - powiedział Porter Craig, ściskając jego dłoń. - Staliśmy się rodziną. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to trochę dziwnie, ale to prawda. Jeśli będzie ci czegoś brakowało, po prostu powiedz.

- Jest łączność ze Stanami? - zapytał Portet. - W gabinecie stoi zielony telefon. To bezpośrednia linia z naszym biurem w Nowym Jorku. Kiedy usłyszysz sygnał, wykręć „9", a potem „0", żeby połączyć się z centralą międzymiastową. Jack długo nie czekał. - Kwatera generała Bellmona, przy telefonie podporucznik Bellmon - usłyszał w słuchawce. - Tu Jack Portet, Bobby. Czy Marjorie jest w domu? - Po chwili dziewczyna podeszła do słuchawki. - Jack, gdzie jesteś? - W bibliotece w pewnej willi na Cap d'Antibes. Właśnie wszedł służący; pyta mnie, czy wypiję piwo czy coś mocniejszego. - Cholera, czy ty kiedyś spoważniejesz? - Kochasz mnie? - Tak, oczywiście. - Powiedz to. - Nie mogę. Gdzie jesteś? - W bibliotece w pewnej willi...

4 Lotnisko Tempelhof Berlin Zachodni 2 sierpnia 1964

Przy stanowiskach odbioru bagaży widniał rzucający się w oczy napis, kierujący przylatujących członków personelu wojskowego do biura oficera łącznikowego, które znajdowało się w dalszej części wielkiej, półokrągłej hali terminalu. Jack Portet, ubrany po cywilnemu, czekając na bagaż, wpatrywał się w napis z mieszaniną zniecierpliwienia (znowu miał się stać starszym szeregowym Portetem) i ciekawości. Wreszcie odebrał walizki, wzruszył ramionami i poszedł korytarzem zgodnie ze wskazaniami strzałek. Był już prawie przy kontuarze, za którym siedziało dwóch znudzonych żołnierzy armii amerykańskiej, sierżant i kapral, gdy usłyszał za sobą cichy głos.

- Zaczynałem się już zastanawiać, czy przypadkiem nie zjedli cię na obiad jacyś kanibale. Jack odwrócił się, zaskoczony. Był to ten sam chorąży, który przyjechał do niego, kiedy przebywał w szkole spadochronowej w Fort Benning. Kiedy mężczyzna wyciągnął do niego rękę, Jack przypomniał sobie jego nazwisko: Finton. - Dzień dobry, panie Finton - przywitał się. - Chodź tędy, Jack. Czeka na ciebie samochód. - Powinienem się tutaj zgłosić. - Powinieneś robić to, co ja ci każę, Jack - stwierdził Finton sympatycznym tonem. Przed terminalem czekał czarny opel kapitan z cywilnymi berlińskimi tablicami rejestracyjnymi. Zobaczywszy go, Jack, nie wiadomo dlaczego od razu był pewien, że należy do armii. Albo przynajmniej do rządu Stanów Zjednoczonych. - Powie mi pan, o co chodzi? - Właśnie po to tu jestem. Byłeś tu kiedykolwiek wcześniej, Jack? - Nie. - To miłe miasto. Lubię berlińczyków. - Ale co ja, do diabła, tutaj robię? - Będziesz tłumaczem z języka niemieckiego w sekcji operacyjnej Biura Zarządu Wojskowego Stanów Zjednoczonych. Technicznie Berlin nadal jest okupowany przez nasze wojsko. - Inaczej mówiąc, nie zamierza mi pan nic powiedzieć. - Nigdy cię nie było na lotnisku Hurlburt na Florydzie. A zatem zupełnie nic o tym miejscu nie wiesz. Nie masz zielonego pojęcia o samolotach B-26 ani o tym, że latają do Afryki. W ogóle nie byłeś w Afryce od dnia, w którym wyleciałeś do Stanów, żeby wstąpić do wojska. Rozumiesz? - Przecież wszyscy nad Zatoką wiedzą o tych samolotach powiedział Jack. - Po co więc ta cała tajemnica? - Nie spotkałem się z tobą, żeby się kłócić, Jack. Mówię ci po prostu, jak się sprawy mają. Jego głos zabrzmiał zdecydowanie, niemal groźnie, i Jack powiedział jedynie:

- Przepraszam. - Wszyscy ludzie nad Zatoką wiedzą o tych samolotach przyznał Finton. - Ale nikt nie wie, dokąd poleciały. Miały być skierowane do Wietnamu, a nie do Konga. - Nie chciałbym się wymądrzać, ale w końcu jaka to różnica? - Prezydenta otaczają ludzie, którzy gwałtownie się sprzeciwiają amerykańskiej interwencji w Kongu - powiedział Finton. - Ci ludzie mogliby, a wiedz, że nie zawahaliby się to zrobić, wykorzystać ciebie, by powstrzymać operację Orzeł. - Mnie? Starszego szeregowego Porteta? - Jesteś żołnierzem. Elementem naszych sił zbrojnych. - Tak jak Geoff Craig i Pappy Hodges. - Oni są asystentami attaché wojskowego w naszej ambasadzie. A ty nie. Czy wyobrażasz sobie te wielkie nagłówki w „Washington Post", gdyby się wszystko wydało? Gdyby którakolwiek spośród z grubsza pięćdziesięciu osób, nieprzychylnych operacji, a pracujących w Białym Domu lub w Departamencie Stanu, dowiedziała się, że wykorzystujemy naszych żołnierzy do pilotowania bombowców B-26 przez Atlantyk do Konga? - To brzmi trochę niewiarygodnie. - Gdybyś słyszał, jak Felter miesza z błotem Fulbrighta za to, że pozwolił ci lecieć tym samolotem do Konga, to we wszystko byś uwierzył. - Nie było nikogo innego, kto mógłby nim polecieć. Facet, którego zatrudnił Fulbright, okazał się moczymordą. - Samolot powinien więc był pozostać w Hurlburt, dopóki nie znaleziono by kogoś innego. Uwierz mi, Jack, gdyby to się wydało... jeśli to się wyda, całą operację szlag trafi. Dotychczas jechali ulicą pomiędzy pięcio- i sześciopiętrowymi blokami mieszkalnymi. Teraz znaleźli się w dzielnicy, w której przeważały domy jednorodzinne. Niektóre z nich były prawdziwymi rezydencjami. - Na tym znaku jest napisane, że jesteśmy na Onkel Tom Allée - powiedział Jack. - Chodzi o naszego Wuja Toma z powieści Harriet Beecher Stowe? - Tego samego. Berlińczycy przyjęli go głęboko do serc.

- Dokąd jedziemy? - Do Zehlendorfu - odparł Finton. - Mamy tam dom, a właściwie posiadłość. Przywiozłem ci mundury ze Stanów. Już tam na ciebie czekają. Zgłosisz się do służby w mundurze. - „Mamy"? To znaczy kto? O kim pan mówi? - 0 agencji rządu Stanów Zjednoczonych. - Ale dlaczego jestem w Berlinie? Dlaczego nie mogłem wrócić do McDill? - Chcesz powiedzieć, po co ten cały kłopot? - Właśnie. - Ponieważ jest bardzo ważne, Jack, żebyś na jakiś czas zniknął. - Mogę powiedzieć, gdzie jestem, mojej dziewczynie, rodzinie? - Dziewczyna już wie - odparł Finton. - To nie jest więc problem. A Pappy Hodges wyjaśni sytuację twojemu ojcu, jeżeli jeszcze tego nie zrobił. Myślę, że to, co najtrudniejsze, mamy już za sobą. Teraz wystarczy, że będziesz po prostu trzymał gębę szczelnie zamkniętą na kłódkę. Jack odchrząknął. - Myślę, że polubisz Berlin - powiedział Finton, skrę cając z Onkel Tom Allée w Sven Hemin Strasse. Po chwili skierował opla w wysoką bramę. Kiedy przez nią przejechali, brama zamknęła się za nimi. Jack zobaczył przepięknego owczarka alzackiego siedzącego przy nodze krępego mężczyzny. Pies popatrzył na samochód z zainteresowaniem, jakby miał nadzieję, że ktoś z niego wyskoczy i będzie się z nim bawił. A tymczasem Jack dostrzegł, że krępy mężczyzna ma przewieszony przez ramię pistolet maszynowy. - Wygląda na to, że będę się tu dobrze bawił - powie dział.

XVII 1 Pokój Sytuacyjny Biały Dom Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 2 sierpnia 1964

Kiedy zadzwonił dzwonek alarmowy jednego z baterii teleksów ustawionych pod ścianą, starszy sierżant z Korpusu Łączności, który pełnił służbę, wstał z krzesła i podszedł do niego. Kiedy maszyna wystukała całą wiadomość, sierżant wyrwał z niej kartkę - był to teleks oznaczony kryptonimem „Reagować Natychmiast" - z zamiarem przekazania jej oficerowi dyżurnemu. Ale powstrzymał go mężczyzna w podniszczonej szarej marynarce. Dotknął jego ramienia niewątpliwie chciał przeczytać wiadomość jako pierwszy. Odbiegało to od procedury regulaminowej. Przychodzące wiadomości, szczególnie te o wysokim priorytecie, a depesze „Reagować Natychmiast" ustępowały pilnością jedynie „Błyskawicznym", należało przekazywać oficerowi dyżurnemu, który odpowiadał za ich dystrybucję. Starszy sierżant dopiero niedawno zaczął pracować w Pokoju Dowodzenia. O mężczyźnie w szarej marynarce powiedziano mu jedynie tyle, że jest pułkownikiem wojsk lądowych o nazwisku Felter i pełni jakąś niesprecyzowaną funkcję „na górze", inaczej mówiąc, w Białym Domu. Zanim starszy sierżant zdecydował, że grzecznie przypomni pułkownikowi o obowiązującej procedurze, Felter zdążył przeczytać wiadomość. REAGOWAĆ NATYCHMIAST ŚCIŚLE TAJNE OD DOWÓDCY PLOTY PACYFIKU DO SZEPA OPER. MORSK. WASZYNGTON, DC DO WIAD: SZEP KOL. SZEPÓW POL. SZT. & POK. SYT. BIAŁY DOM USS MADDOI DD 134 OPERUJĄCY NA WODACH MIĘDZYNARODOWYCH W ZATOCE TONKIŃSKIEJ ZGŁASZA ATAK 0 GODZ. 8.45 CZASU

MIEJSCOWEGO PRZEZ DWA PÓLNOCNOWIETNAMSKIE KUTRY TORPEDOWE. MADDOÎ ODPOWIEDZIAŁ OGNIEM, ZATAPIAJĄC JEDNEGO Z NAPASTNIKÓW I USZKADZAJĄC DRUGIEGO. MADDOX BEZ STRAT, BEZ OFIAR, KONTYNUUJE REALIZACJĘ ZADAŃ. IOUMA, WICEADMIRAŁ MARYNARKA WOJ. ST. ZJEDN. DLA DOW. PLOTY PACYFIKU

- Zrób mi kopię tej wiadomości — powiedział Felter i podszedł do podoficera Marynarki Wojennej, siedzącego przy klawiaturze komputera. - Pokaż mi Maddoksa, DD 134 - rozkazał. Główny elektronik zaczął wystukiwać coś na klawiaturze. Na monitorze komputera pojawiła się mapa wybrzeża tej części Półwyspu Indochińskiego, którą obecnie zwano Północnym i Południowym Wietnamem. Chwilę później na monitorze zaczęła błyskać mała kropka. - Pokaż linię wód międzynarodowych. Na ekranie ukazała się linia. Błyskająca kropka była daleko od niej. - Jaka jest aktualność tego obrazu? I jaki jest dokładny? - Dokładność do stu metrów, panie pułkowniku - odparł główny elektronik. Znowu postukał w klawisze i na ekranie ukazały się data i godzina. - Sprzed trzydziestu pięciu minut, panie pułkowniku. - Rzuć to na duży ekran. Podszedł starszy sierżant. Felter, spodziewając się fotokopii teleksu, wyciągnął rękę. - Sir, bardzo mi przykro, ale bez specjalnego upoważnienia nie wolno mi kopiować... Główny elektronik roześmiał się głośno. - Sierżancie, właśnie pan został upoważniony. Niech mi pan wierzy na słowo. Co się dzieje z Maddoksem, panie pułkowniku? - Przekazali wiadomość, że zaatakowały ich kutry torpedowe Północnego Wietnamu - wyjaśnił Felter. - To na wodach międzynarodowych - zauważył główny elektronik. - To jest akt wojenny, jakkolwiek by na to patrzeć. - Tak - przyznał Felter.

- Cholernie niewygodne miejsce, żeby prowadzić wojnę. - Rzeczywiście - zgodził się Felter. Wrócił starszy sierżant. W ręce trzymał fotokopię teleksu. - Dziękuję - powiedział Felter. - Sir, jak mam to zarejestrować? - Zapisz to na mnie. Zabieram to na górę. - Popatrzył na głównego elektronika. - Przez jakiś czas będę krążył między górą a dołem. Będę wdzięczny, jeśli zechce pan trzymać rękę na pulsie. - Tak jest, sir. Podszedł do nich generał major Sił Powietrznych. - Jak szybko może mi pan podać najnowszą, zweryfiko waną przez satelity pozycję USS Maddox, DD134 oraz jego pozycję w odniesieniu do wód terytorialnych Północnego Wietnamu? Główny elektronik w milczeniu wskazał na skrajny lewy spośród trzech wielkich monitorów wiszących na ścianie. Pokazywał on wybrzeże Wietnamu oraz błyskającą kropkę, która oznaczała pozycję Maddoksa. Mrugnął do Feltera, gdy ten odwracał się i odchodził w kierunku windy.

2 Union Transit Africaine, lot nr 43 niedaleko Fort Lamy, Czad 3 sierpnia 1964, 13.30

W wąskim gronie pilotów i drugich pilotów odrzutowców pasażerskich, obsługujących rozkładowe rejsy transkontynentalne (których w zhierarchizowanej społeczności lotników nazywano „kapitanami" i „pierwszymi oficerami"), ci, którzy latają na trasach pomiędzy Europą a Afryką, uważają się i zasadniczo są uważani przez innych za elitę elity. Jest tak z kilku powodów. Po pierwsze, loty są bardzo długie. A po drugie, odbywają się one nawet bez połowy tych udogodnień nawigacyjnych, z jakich korzystają ich koledzy po fachu latający z Nowego Jorku do Paryża, a nawet z Honolulu do Melbourne.

Oni po prostu wiedzą, że pilotują swoje samoloty, gdy tymczasem ich koledzy na trasach z Nowego Jorku do Paryża właściwie się tym nie zajmują. W tym wypadku pilotowanie nie ma nic wspólnego z przeprowadzaniem skomplikowanych manewrów powietrznych, z łagodnymi lądowaniami i bezproblemowymi startami. Chodzi o to, że muszą oni podejmować decyzje - ważne, decydujące o życiu i śmierci. Podejmują je niemal co chwilę, podczas gdy ich koledzy nad Atlantykiem prawie nigdy nie są do nich zmuszani. Chociaż pogoda przy starcie, na trasie i przewidywane warunki atmosferyczne przy lądowaniu w porcie przeznaczenia są dobrze znane, tak naprawdę dla pilota lecącego pomiędzy lotniskami im. Kennedy'ego a Heathrow nie ma ona większego znaczenia. Jeśli pogoda na Heathrow załamie się, zanim samolot tam doleci, nie ma większego problemu. Heathrow dysponuje jednym z najlepszych na świecie systemów lądowania według przyrządów - składającego się z odpowiednio przeszkolonych ludzi i wyposażenia. A jeśli pilot nie może lądować na Heathrow, może przecież siadać gdziekolwiek w Anglii albo polecieć trochę dalej i wylądować w Brukseli, Frankfurcie czy Paryżu, albo lądować gdziekolwiek indziej, w którymkolwiek z mniej więcej setki innych portów lotniczych, spośród których wiele posiada długie i szerokie pasy startowe oraz wyszkolonych ludzi, którzy go przeprowadzą przez najgęstszą mgłę. Nie ma wielkiej różnicy odległości pomiędzy Brukselą i portem lotniczym imienia Kennedy'ego w Nowym Jorku, a Brukselą i Leopoldville International. Różnica polega jednak na tym, że po przelocie nad Morzem Śródziemnym piloci udający się z Brukseli do Leopoldville mają przed sobą właściwie puste niebo. W odległości stu mil przed nimi lub za nimi nie ma ani jednego samolotu, żaden samolot nie przetnie też ich korytarza do Leopoldville ani pięć tysięcy stóp pod nimi, ani nad nimi. Nie mająniemal żadnych pomocy nawigacyjnych, a tych, które istnieją, nie można nawet porównywać z obsługującymi znacznie częściej uczęszczane korytarze powietrzne. Na

ich trasie jest mniej stacji meteorologicznych, a informacje tych stacji są rzadsze i zazwyczaj niezbyt dokładne. I, co najważniejsze, istnieje znacznie mniej lotnisk, na których kapitanowie lotów transafrykańskich mogliby wygodnie i bezpiecznie lądować, gdyby z jakichś powodów dotarcie do lotniska docelowego okazało się niemożliwe. Kapitan musi więc podejmować decyzje, od samego początku opierając się tylko na swojej wiedzy o pogodzie na trasie i u celu podróży. Musi też znacznie więcej czasu poświęcać bieżącej nawigacji. A to dlatego, że na kontynencie afrykańskim znajduje się bardzo mało kosztownych stacji radarowych dalekiego zasięgu, obsługiwanych przez fachowców, którzy mają obowiązek poinformowania kapitana samolotu, w jakim miejscu się znajduje. Zatem w czasie lotu kapitan musi bezustannie kontrolować swoje położenie i rozważać wszelkie wynikające z niego ewentualności. O godzinie trzynastej trzydzieści lot nr 43 linii UTA skontaktował się na falach VHF z Fort Lamy. - Lamy, tu UTA Cztery Trzy, możecie mi podać najnowsze informacje o pogodzie w Leopoldville? - UTA Cztery Trzy, tu Lamy. Poczekaj. Lamy odezwało się po chwili i poinformowało kapitana UTA 43 o tym, czego się obawiał. Tam, gdzie miał lądować, występowały burze, od umiarkowanych do silnych. Nie spodziewano się ich ustąpienia przed zmrokiem. Burze przesuwały się w kierunku południowym. - Cholera jasna! - zaklął kapitan. - Skoro suną na południe, nie możemy lądować nawet w Luandzie. Gdy tam dolecimy, znajdziemy się w samym centrum zawieruchy. - Pozostaje nam Lagos, Stanleyville i Kampala powiedział pierwszy oficer. - Zabraknie paliwa, żeby lecieć dalej na południe. - Spróbuj wywołać Lagos - zdecydował kapitan. Lagos w Nigerii odpowiedziało bardzo szybko i było bardzo dobrze słyszalne. Najpierw była to odpowiedź na wywołanie, a pięć minut później informacja, że w mieście

nie ma już - co podkreślono - wystarczającej liczby wolnych miejsc w hotelach dla zakwaterowania na noc pasażerów lotu UTA numer 43. - Najwyraźniej nie tylko my mamy kłopoty przez tę cholerną burzę - stwierdził. - Spróbuj wywołać Stanleyville - powiedział do drugiego pilota. Stanleyville prawie nie było słychać. Łączność najprawdopodobniej zakłócały wyładowania elektryczne na tym obszarze. Kapitan UTA 43 nie był zdziwiony. O tej porze roku popołudniowe burze przechodziły nad tym miastem niemal codziennie. Drugi pilot UTA 43 zdołał jednak usłyszeć, że burza na pewno skończy się przed godziną siedemnastą i że w mieście gotów na przyjęcie grupy ludzi jest dom gościnny Sabe-ny. Sabena utrzymywała taki dom właśnie na podobne sytuacje. Był to faktycznie dość podły hotel mogący pomieścić i wyżywić, w dość spartańskich warunkach, pasażerów samolotów, które z konieczności nocowały w Stanleyville albo po prostu czekały na możliwość kontynuowania lotu. - Stanleyville - kapitan UTA 43 sam włączył się do rozmowy. - Bardzo proszę, skontaktujcie się z przedstawi cielem UTA i poinformujcie go, że UTA lot numer cztery trzy kieruje się właśnie ku Stanleyville. Mamy na pokła dzie jedenastu, jeden-jeden, pasażerów pierwszej klasy, wśród nich jedno dziecko, oraz dziewięćdziesięciu sześciu, dziewięć-sześć, pasażerów w klasie turystycznej, wśród nich siedmioro, powtarzam, siedmioro, dzieci. Oraz sied mioro, powtarzam, siedmioro, członków załogi. Musiał kilkakrotnie powtarzać wiadomość, żeby przedarła się przez zakłócenia nad Stanleyville. Wywołał Fort Lamy i poinformował o zmianie planu lotu, a potem połączył się z kabiną pasażerską. - Panie i panowie - powiedział. - Mówi kapitan Da mier. Nad Leopoldville panuje potężna burza. Postano wiłem więc wylądować w Stanleyville i ją przeczekać. Bardzo przepraszam za spóźnienie, jednak w tej chwili nie mogę określić, kiedy pogoda w Leopoldville się popra wi. To były złe wiadomości. Natomiast dobre są takie, że bywałem w takiej sytuacji już wcześniej i wiem, że w domu

gościnnym Sabeny w Stanleyville naprawdę dobrze karmią. Jeżeli będziemy musieli spędzić tam noc, będzie nam wygodnie. Jeśli będziemy mieli dość czasu, zorganizujemy dla chętnych przejażdżkę autobusową po mieście. Miasto zwie się Paryżem Konga. Powtórzył wiadomość mniej lub bardziej dokładnie po angielsku. Kiedy Hanni Portet, pasażerka pierwszej klasy, zobaczyła na twarzy Ursuli wyraz niezadowolenia, uśmiechnęła się do niej i wyszeptała, nie chcąc budzić Jiffy'ego: - Mamy apartament w Immoquateur. Spędzimy noc tam, a nie w domu Sabeny. To bardzo miłe miejsce, z wi dokiem na rzekę. Takie rzeczy się zdarzają. Po chwili przywołała stewardesę: - Nazywam się Portet. Jestem żoną kapitana Porteta, szefa pilotów Air Congo. - W czym mogę pani pomóc? - Kiedy kapitan będzie rozmawiał ze Stanleyville, niech się skontaktuje z Air Congo i powie im, że jestem na pokładzie tego samolotu i bardzo proszę o podstawienie samochodu na lotnisko. Pojechałybyśmy na noc do Immoquateur. - Oczywiście, proszę pani - odparła stewardesa. Gdy UTA 43 wylądował o godzinie 16.45 w Stanleyville, stewardesa, wykonując polecenie kapitana, przypilnowała, aby pani Portet i towarzyszące jej osoby jako pierwsze opuściły pokład samolotu. Zeszła wraz z nimi na płytę lotniska i dopilnowała, żeby osoby te bezpiecznie wsiadły do chevroleta. Dopiero wtedy wróciła na pokład. Pierwsi pasażerowie właśnie zaczęli wychodzić z samolotu, gdy przedstawiciel UTA w Stanleyville wybiegł z terminalu i pobiegł po schodkach do maszyny, raczej niegrzecznie roztrącając ludzi schodzących na dół. - Ile paliwa macie w zbiornikach? - Mniej więcej na godzinę czterdzieści pięć, do dwóch godzin lotu - odparł pierwszy oficer. - Dolecicie do Kampali - stwierdził przedstawiciel z widoczną ulgą. - Teraz?

- Simbowie są o dwie godziny drogi stąd. - A kto to właściwie są ci simbowie, do cholery? - Naprawdę uważa pan, że tu przyjdą? - zapytał kapitan. Szczerze mówiąc, zachowuje się pan trochę histerycznie. - Oni na pewno tu wkrótce będą- upierał się przedstawiciel UTA. - Pytanie brzmi: kiedy? - Chciałbym dowiedzieć się o nich czegoś więcej. - Rozkazuję panu przygotować samolot do natychmiastowego odlotu! - zawołał przedstawiciel UTA, nie kryjąc zdenerwowania. - Niczego mi pan nie może rozkazać - odparł kapitan lodowatym tonem. - Kapitanie, przecież odpowiada pan za życie pasażerów. Kapitan samolotu UTA, którego twarz jasno zdradzała, że nie lubi, jak o jego obowiązkach przypomina mu personel naziemny, zastanawiał się przez dłuższą chwilę. - Odlatujemy do Kampali - powiedział wreszcie do pierwszego oficera. Następnie nacisnął przycisk, przywołujący stewardesy i kiedy jedna z nich pojawiła się w kokpicie, polecił jej wprowadzić wszystkich pasażerów z powrotem na pokład. Ledwo Hanni i Jeanine Portet, Ursula i Jiffy Craig oraz Mary Magdalenę zdążyły wejść do apartamentu Air Simba w Immoquateur, zamówić kawę i zmienić Jiffy'emu pieluszkę, powietrze zadrżało od grzmotu silników przelatującego nisko DC-8. Hanni potrafiła odróżnić odgłos pracy silników startującego i lądującego samolotu. Wiedziała, że nad ich głowami mógł teraz przelecieć tylko samolot UTA. Na płycie lotniska po prostu żadnego innego nie było. Martwienie tym Jeanine i Ursuli nie miało jednak sensu. Z pewnością istniało jakieś racjonalne wytłumaczenie tej sytuacji. W najgorszym wypadku będą musiały dalszą część podróży przebyć innym samolotem, prawdopodobnie East African Airways, latającym stąd do Leopoldville.

3 Konsulat Generalny Stanów Zjednoczonych Stanleyville, Demokratyczna Republika Konga 4 sierpnia 1964, 8.45

Starszy chorąży Joseph F. Manley, w przepoconej i poplamionej białej koszuli i spodniach, z wielkim wysiłkiem przetaczał stalowe beczki z miejsca ich składowania nad basen. Kiedy umieścił tam ostatni z siedmiu bębnów, popatrzył na konsula generalnego, czekając na dalsze rozkazy. - Dalej, Joe - powiedział konsul generalny. Manley sięgnął do najbliższej beczki i wyciągnął z niej kilkanaście spiętych kartek papieru maszynowego. U góry i u dołu każdej z nich przybita była czerwona pieczątka TAJNE. Zwinął kartki w rulonik, po czym sięgnął do kieszeni po zapalniczkę i podpalił je niczym pochodnię. Przyłożył płonące papiery do wieka jednej z beczek. Przez kilka sekund nic się nie działo, lecz nagle, przy akompaniamencie potężnego świstu, nad beczką uniósł się kłąb dymu. Po chwili strzelił biały płomień, który uniósł się na wysokość dziesięciu stóp. Manley uznał, że to jakaś mieszanka fosforu. Spodziewał się, że płomień natychmiast zniknie, ale nic takiego nie nastąpiło. - Cholera! - powiedział głośno, świadomy, że wulga ryzm obrazi poczucie dobrego smaku konsula. Na pewno nie takiego zachowania spodziewa się po swoim szyfrancie. Manley doszedł do wniosku, że trzeba będzie wymyślić inny sposób zapłonu. Podszedł do drugiej stalowej beczki i wyciągnął z niej jakiś raport, spięty zszywką. Oderwał od raportu jedną kartkę i podpalił jej skraj. Wrzucił ją do drugiej stalowej beczki, a po chwili podobnie postąpił z trzecią. Podpalał właśnie kolejną kartkę, gdy druga beczka eksplodowała ogniem. Niemal natychmiast to samo stało się z pierwszą. Gdy już wszystkie się paliły, nad basenem zrobiło się potwornie gorąco. - Zostań tutaj, dopóki wszystko się nie spali - polecił mu konsul.

- Dobrze, sir. - Kiedy skończysz, zamelduj o tym przez radio do Leopoldville. - Dobrze, sir. 4 Biały Dom Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 4 sierpnia 1964

W odstępie zaledwie kilku minut szybkie drukarki telefaksów w Pokoju Sytuacyjnym wypluły dwie wiadomości najwyższej wagi. PILNE Z AMBASADY USA W LEOPOLDVILLE, DEM. REP. KONGO DO SEKS. STANU, WASZYNGTON DC KONSUL GEN. W STANLEYVILLE PRZEKAZAŁ DROGĄ RADIOWĄ, ŻE STANLEYVILLE JEST OKUPOWANE PRZEZ REWOLUCYJNE SIŁY MILITARNE GENERAŁA POR. OLENGI, KTÓRE PRZEŁAMAŁY SŁABĄ OBRONĘ ARMÉE NATIONALE CONGOLAISE. KONSULAT I REZYDENCJA KONSULA SPLĄDROWANE PRZEZ SIŁY OLENGI. Z MASZTU PRZED KONSULATEM ZERWANO PLAGĘ USA. KONSUL GEN. I SZEŚCIU JEGO LUDZI OSTRZELANI PRZEZ SIŁY OLENGI. ZNALEŹLI SCHRONIENIE W POMIESZCZENIU ŁĄCZNOŚCI W PIWNICY. PRÓBY SFORSOWANIA PRZEZ LUDZI OLENGI NIEUDANE. KONSULAT I REZYDENCJA KONSULA NIE SĄ POWTARZAM NIE SĄ OKUPOWANE PRZEZ SIMBÓW. W STANLEYVILLE I NAJBLIŻSZEJ OKOLICY PRZEBYWA OKOŁO TRZYDZIESTU OBYWATELI USA. ICH AKTUALNY STATUS NIE JEST ZNANY. AMBASADOR OBECNIE SPOTYKA SIE Z PREMIEREM CZOMBEM W SPRAWIE POMOCY KONGIJSKIEGO WOJSKA DLA PERSONELU DYPLOMATYCZNEGO USA I INNYCH ZAGROŻONYCH OBYWATELI USA. AMBASADOR UWAŻA NATYCHMIASTOWĄ POMOC ZA MAŁO PRAWDOPODOBNĄ, BIORĄC POD UWAGĘ UTRATĘ STANLEYVILLE. AMBASADOR UWAŻA, ŻE ISTNIEJE POWAŻNE I REALNE ZAGROŻENIE DLA WSZYSTKICH OBYWATELI USA W STANLEYVILLE

IW ZAISTNIAŁEJ SYTUACJI ROZKAZAŁ ATTACHÉ PODJAC PRZYGOTOWANIA DO AKCJI RATUNKOWEJ Z WYKORZYSTANIEM SIŁ MILITARNYCH USA AKTUALNIE PRZEBYWAJĄCYCH W KONGU. AMBASADOR NADEŚLE WKRÓTCE KOMPLEKSOWA OCENĘ SYTUACJI PO SPOTKANIU Z CZOMBEMI INNYMI. DANNELLY ZASTĘPCA SZEPA MISJI

Druga wiadomość była bardzo podobna do tej, która nadeszła dwa dni wcześniej. REAGOWAĆ NATYCHMIAST ŚCIŚLE TAJNE OD DOWÓDCY SIL NA PACYFIKU DO SZEPA OPER. MOR. WASZYNGTON DC DO WIAD. SZEP KOL. SZEFÓW POL. SZT. & POK. SYT. BIAŁY DOM USS TURNER JOY DD 163 OPERUJĄCY NA WODACH MIĘDZYNARODOWYCH W ZATOCE TONKIŃSKIEJ MELDUJE O ATAKU O GODZ. 10.45 CZASU LOKALNEGO DOKONANYM PRZEZ DWA PÓŁNOCNO-WIETNAMSKIE OKRĘTY PATROLOWE. JOY ODPOWIEDZIAŁ OGNIEM PRAWDOPODOBNIE ZATAPIAJĄC JEDNA JEDNOSTKĘ PÓLNOCNO-WIETNAMSKA I USZKADZAJĄC DRUGĄ. JOY CAŁY BEZ USZKODZEŃ KONTYNUUJE REALIZACJĘ ZADAŃ. LOUMA, WICEADMIRAŁ MARYNARKA WOJ. ST. ZJEDN. ZA DOW. SIŁ NA PACYFIKU

5 Międzynarodowy Port Lotniczy w Leopoldville Demokratyczna Republika Konga 5 sierpnia 1964

Jean Philippe Portet przyjechał na lotnisko cadillakiem neetwood rocznik 1964. Poprzedzał go chevrolet, model z 1961 roku, oraz ciężarówka GMC na sześciu osiach, kiedyś będąca własnością Armii Stanów Zjednoczonych. Chevrolet i ciężarówka wypełnione były uzbrojonymi po zęby spadochroniarzami Armée Nationale Congolaise. Za

kierownicącadillaca siedział major, także spadochroniarz. Samochód ten normalnie pozostawał do dyspozycji pułkownika Josepha-Désiré Mobutu. Teren lotniska otaczał wysoki płot, zwieńczony drutem kolczastym. Kiedy mała procesja dotarła do bramy, pilnujący jej żołnierze ANC pośpiesznie zaczęli otwierać kłódkę na łańcuchu wiszącym na bramie. Kiedy otworzyli bramę, major kilkakrotnie przycisnął klakson i żołnierze zasalutowali, cokolwiek nierówno, przejeżdżającemu konwojowi. - Majorze - powiedział Jean-Philippe Portet, wychyla jąc się do przodu. - Niech pan podjedzie do amerykańskiego samolotu wojskowego. Major odwrócił się i popatrzył na niego z niedowierzaniem i zaskoczeniem. - Niech pan robi, co każę! - krzyknął Portet. Cadillac skręcił w kierunku L-23 Twin Bonanza. Za nim podążyła ciężarówka. Chevrolet przejechał jeszcze jakieś pięćset jardów w kierunku hangaru Air Simba i dopiero wtedy kierowca zdał sobie sprawę, że już nie znajduje się na czele konwoju. Z piskiem hamulców zatrzymał pojazd. Przekładnie zazgrzytały głośno, gdy zmienił bieg. Zatoczył szerokie koło i włączył syrenę, podążając przez płytę postojową w pogoni za cadillakiem i ciężarówką. Geoff Craig i Pappy Hodges, obaj w kombinezonach pilotów, zobaczywszy cadillaca, przerwali inspekcję L-23. - Cholera, a to co znowu? - zapytał Geoff. Za chwilę na tylnym siedzeniu zobaczył Jeana-Philippe'a. Kapitan Portet wysiadł z cadillaca. W ręce trzymał skórzany neseser. Major, który prowadził samochód, wysiadł z niego bardzo szybko, dając przykład dwudziestu kilku spadochroniarzom, żeby uczynili to samo. Wyskoczyli na płytę lotniska, jednocześnie przygotowując do użycia karabiny. Otoczyli kołem cadillaca i samolot, stając plecami do samolotu. Można było odnieść wrażenie, że dobrze się bawią. Jean-Philippe podszedł do Geoffa, przez chwilę uważnie mu się przypatrywał, a potem, jakby pod wpływem impulsu, mocno uściskał. - Zaraz - zaprotestował Geoff. - O co ci chodzi? I tym czekoladowym żołnierzom?

- Spokojnie, Geoff - powiedział Pappy Hodges bez nie pokoju, ale zdecydowanie. Jean-Philippe nieznacznie uniósł neseser. - To dla majora Hoare — powiedział. - Nie rozumiem. - Tu są pieniądze... Trzy czwarte miliona dolarów, w amerykańskich i szwajcarskich banknotach. Zabieram je dla niego. To dlatego są ze mną żołnierze. Właśnie jadę od Czombego i Mobutu. - Naprawdę sądzisz, że Hoare może pomóc? - Kiedy ostatnim razem był w Kongu, jego pomoc bardzo się przydała. - Jakieś wiadomości ze Stanleyville? - Radio w konsulacie ciągle działa. Także w konsulacie belgijskim. - Nie o to mi chodzi. - Moja żona i córka są razem z twoją Ursulą, Geoff. Wiem, o co ci chodzi. - No i? - zapytał Geoff, ignorując tę drobną przyganę. - Rozmawiałem z ambasadą belgijską, z Nothombem... - Kto to taki? - To bardzo inteligentny młody człowiek, mniej więcej w twoim wieku, który jest konsulem generalnym Belgii w Stanleyville. Powiedział mi, że rozmawiał z Hanni. Są w apartamencie Air Simby w Immoquateur i mają się dobrze. - A co z Ursulą? - Geoff był na granicy wytrzymałości. - Musimy zakładać, Geoff, że wiadomości od Nothomba dotyczą także Ursuli i Jiffy'ego. Jestem pewien, że gdyby działo się coś złego, informacja już by do nas dotarła. Prawdę mówiąc, Nothomb nie wydawał się specjalnie zatroskany sytuacją. - Pieprzyć go! - wypalił Geoff. - Niespecjalnie zatroskany! Zasraniec jeden! - Chciałem powiedzieć, że Nothomb próbował mnie uspokoić, dać do zrozumienia, że nie widzi bezpośredniego zagrożenia. - A ja rozmawiałem z Ojcem Lunsfordem - powiedział Geoff. - Znam go. Nie mam pojęcia, jaki jest ten twój pie-

przony przyjaciel, ale wiem, że kiedy Ojciec Lunsford coś mówi, nie opowiada bredni. A Lunsford mi opowiedział, co te pieprzone dzikusy wyrabiają. Kurwa, to są kanibale! Nie ma bezpośredniego zagrożenia! Gówno prawda! Co się z tobą dzieje, do cholery? - Geoff... - zaczął spokojnie Jean Philippe. Do rozmowy włączył się Pappy Hodges. - Przepraszam, kapitanie Portet. To jest moja sprawa. Stanął przed Geoffem. - Popatrz na mnie i słuchaj uważnie, ponieważ powiem to tylko raz, dzieciaku. - Co? - warknął Geoff. - Attaché wojskowy już mnie pytał, co z tobą zrobić. Uważa, że jesteś za bardzo zaangażowany emocjonalnie i że w tej sytuacji trudno ci ufać. Chce jak najszybciej wyekspediować cię stąd, i to nie tylko po to, żeby trzymać cię z daleka od wydarzeń, kiedy ludzie, którzy jeszcze nie stracili zdrowego rozsądku, będą wykonywać swoją robotę. Ale powiedziałem mu, że jesteś najbardziej trzeźwo myślącym sukinsynem, jakiego znam. Powiedziałem mu też, w jaki sposób uzyskałeś awans oficerski w Wietnamie. Jesteś więc tutaj i zaczynajmy wreszcie robić to, co należy. Jak żołnierze. A jeśli jeszcze raz zobaczę, że zachowujesz się jak histeryk albo zapominasz, że jesteś żołnierzem, powiem attaché, żeby cię stąd wypierdolił, i to z prędkością światła. Geoff zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Tak jest, sir - wymamrotał po chwili. - Mówię ci, jak wygląda sytuacja - kontynuował Pappy. Nie mogę sobie pozwolić na współpracę z tobą, jeśli ty nie jesteś w stanie sam siebie kontrolować. - Zrozumiałem, Pappy. - Mam nadzieję. W głosie Pappy'ego pobrzmiewał jakby cień zmęczenia. - Co teraz zamierzacie? - zapytał Jean-Philippe. Geoff popatrzył na Pappy'ego. Ten po chwili skinął głową. - Chcemy lecieć do Kaminy - odpowiedział Craig. A następnie do Punii. W Kaminie czekają już cztery Chocktawy, a kilka dalszych najprawdopodobniej jest w drodze. Chcemy je wszystkie zgromadzić w Punii. Następnie w no-

cy przetransportujemy Zielone Berety w pobliże Stanley-ville. Zajmą konsulat i ich zadaniem będzie utrzymanie go wystarczająco długo - trzydzieści minut powinno wystarczyć żeby mogły wylądować H-34 i przeprowadzić ewakuację. - A jak sądzisz, jak się będą zachowywali rebelianci w czasie tej operacji? - Postaramy się skontaktować z Ojcem Lunsfordem przez radio i zapytać go o to. Ale plan wydaje mi się realny. Grupa dwudziestu dobrze wyszkolonych ludzi może wiele zdziałać. Jean-Philippe uznał, że to jest pobożne życzenie, ale jeśli to głośno powie i tak nic z tego nie wyniknie. Popatrzył na zegarek. - Im szybciej znajdę się w powietrzu - powiedział - tym szybciej Michael Hoare będzie miał swoje pieniądze.

6 Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 5 sierpnia 1964 Z OSTATNIEJ CHWILI AP WASZYNGTON 8133 WASZYNGTON BIAŁY DOM OZNAJMIŁ DZISIAJ 0 GODZINIE DRUGIEJ TRZYNAŚCIE PO POŁUDNIU, ŻE SAMOLOT MARYNARKI WOJENNEJ STANÓW ZJEDNOCZONYCH, OPERUJĄCY W RAMACH GRUPY SPECJALNEJ MARYNARKI W ZATOCE TONKIŃSKIEJ, ZBOMBARDOWAŁ BAZĘ MARYNARKI W WIETNAMIE PÓŁNOCNYM. PREZYDENT LYNDON B. JOHNSON ZARZĄDZIŁ PRZEPROWADZENIE „CHIRURGICZNEGO UDERZENIA" W ODPOWIEDZI NA ATAK PÓLNOCNOWIETNAMSKICH OKRĘTÓW TORPEDOWYCH NA NISZCZYCIELE MARYNARKI USA MADDOI ORAZ TURNER JOY, DO KTÓREGO DOSZŁO NA WODACH MIĘDZYNARODOWYCH ZATOKI TONKIŃSKIEJ. ODNOTOWANO POWAŻNE ZNISZCZENIE DOKÓW I SKŁADÓW PALIWA W PORTACH, O KTÓRYCH WIADOMO, ŻE STANOWIĄ BAZĘ DLA OKRĘTÓW TORPEDOWYCH PÓŁNOCNEGO WIETNAMU. WSZYSTKIE SAMOLOTY, ZAANGAŻOWANE W AKCJĘ, WYPEŁNIŁY MISJĘ BEZ STRAT WŁASNYCH.

7 Apartamenty Immoquateur Stanleyville, Demokratyczna Republika Konga 6 sierpnia 1964

Kiedy tylko rebelianci opuścili budynek konsulatu, chorąży Joe Manley zgłosił się na ochotnika, że wyjdzie do miasta, by zorientować się w panującej sytuacji. Jego raczej nieosiągalnym celem było nawiązanie kontaktu z oddziałami Armée Nationale Congolaise i uzyskanie informacji o ich planach ewentualnego odbicia miasta oraz udzielenia pomocy konsulatowi i jego amerykańskiemu personelowi. Przedzierając się przez podwórza i ogrody domów stojących wzdłuż Avenue Eisenhower, widział jednak tylko martwych żołnierzy. Wiele zwłok było porąbanych na kawałki, najprawdopodobniej maczetami. Kiedy konsulat został zaatakowany Manley przebywał w zamkniętej piwnicy. Teraz musiał uważać, żeby nie wpaść w łapy członków Armii Wyzwoleńczej generała Olen-gi. A simbowie - widział ich po raz pierwszy - panoszyli się teraz w całym mieście i byli gorsi, niż mógł to sobie wyobrazić. Niektórzy mieli na sobie mundury, co sugerowało, że przynajmniej są oficerami. Większość sprawiała wrażenie wyjątkowo niechlujnych. A niektórzy wyglądali tak, jakby wyskoczyli prosto ze starego filmu o Tarzanie z John-nym Weissmullerem, okrywały ich zwierzęce skóry, mieli bose stopy i twarze pomalowane błotem. Trudno było pojąć, jak ta zgraja mogła pokonać uzbrojone i dobrze dowodzone oddziały, a jednak tak właśnie było. W pewnej chwili kilku simbów zauważyło Manleya. Ruszyli za nim. Nie bardzo wiedząc, dokąd zmierza, pobiegł wąskimi alejami, spodziewając się w każdej chwili, że otworzą ogień z broni automatycznej. Nic takiego jednak nie nastąpiło i kiedy w końcu zdecydował się zerknąć za siebie, żeby zobaczyć, w jakiej odległości są jego prześladowcy, nikogo nie dostrzegł. Pobiegł jeszcze dalej, ale w końcu musiał stanąć, by zaczerpnąć powietrza. Wszedł do pomieszczenia,

które jeszcze poprzedniego dnia było sklepem z materiałami piśmienniczymi. Teraz półki pozrywane były ze ścian, a ich zawartość walała się po całej podłodze. Ukrył się za przewróconym regałem i postanowił poczekać, aż zapadnie zmrok. Po chwili przyszła mu do głowy myśl, która wytrąciła go z równowagi. Simbowie nie zrezygnowali z pościgu dlatego, że był od nich szybszy, ale dlatego że nie było sensu go gonić. Był przecież białym człowiekiem w mieście, które otaczały setki mil nieprzebytej dżungli. Na ucieczkę nie miał najmniejszej szansy, a nawet gdyby się wydostał z miasta, nie mógł przecież liczyć na to, że przetrwa w dżungli. Doczekał zmroku. Ku jego zaskoczeniu na ulicach zapłonęły latarnie. Kiedy w końcu zdobył się na odwagę i ostrożnie wyjrzał przez drzwi, zobaczył, że światła palą się także w domach i biurach. Na ulicy zauważył kilku Europejczyków. Szli szybko i nerwowo, najwyraźniej chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu, jednak byli. Manley zastanawiał się przez kilka minut. Porucznik Craig, młody pilot wojskowy, który poleciał nieoznakowanym L-19 do Punii, powiedział mu po powrocie, że dowiedział się z absolutnie wiarygodnego źródła, że simbowie praktykują kanibalizm. Młody Craig bez wątpienia w to wierzył, a czy było to prawdą czy nie, to inna sprawa. Manley spokojnie postanowił, że jeśli ci popaprańcy zechcą go zarąbać maczetami po to, żeby zjeść na kolację jego wątrobę, zachowa się jak John Wayne. Będzie się bronił i zabije tylu, ilu tylko zdoła. W tym celu musiał się jednak przedostać do swojego mieszkania w Immoquateur. Tam, w książce z wydrążonymi kartkami {The Indian Campaigns of General Philips Sheridan - „pożyczonej" z biblioteki Vint Hill Farms Station w Wirginii, gdzie uczęszczał na ostatni kurs dla szyfrantów) przechowywał automatycznego Colta 1911A1 i dwa zapasowe magazynki. Pistolet należał do pewnego porucznika Marynarki, który poległ, gdy X Korpus wycofywał się z Yalu w grudniu 1950 roku. Musiał ukrywać pistolet, ponieważ jednym z najbardziej kretyńskich prze-

pisów, obowiązujących go jako szyfranta na placówce dyplomatycznej, był zakaz posiadania jakiejkolwiek broni palnej. Niedostrzeżony przez nikogo dotarł aż do windy w Immoquateur i właśnie w tym momencie stanął oko w oko z simbą mierzącym do niego z FN. - Que voulez-vous? - zapytał Murzyn. Drań nie mówił po francusku lepiej od niego. - Ici, mon maison. - Maison? - Oui, mon maison. - Bon. - Simba uśmiechnął się i opuścił lufę. - Bonsoir, m'sieu. Manley wsiadł do windy i pojechał na czwarte piętro, życząc mu w duchu, żeby się pieprzył. Jego mieszkanie było splądrowane. Natychmiast zauważył, że zniknęło radio na baterie — Zenith Transoceanic. Nikt jednak nie zainteresował się książkami. Wyciągnął Colta, wyjął magazynek, upewnił się, że jest pełen, i umieścił go z powrotem w rękojeści. Przeładował broń. Dwa zapasowe magazynki schował w kieszeniach spodni. Następnie usiadł w fotelu i siedział w ciemności z pistoletem w ręce. Zadzwonił telefon. Popatrzył na aparat z niedowierzaniem. Kanibale plądrują miasto, a w mieszkaniu normalnie dzwoni telefon? Przypomniał sobie jednak, że elektrownia nadal pracuje, a więc dlaczego nie miałaby działać centrala telefoniczna? Podniósł słuchawkę. - Manley. Dzwonił konsul generalny. „Martwił się" o niego i postanowił sprawdzić, „czy nie ma go w mieszkaniu". - Zamierza pan wrócić na noc do konsulatu? - Nie, jeżeli mnie pan nie potrzebuje. - Nie ma potrzeby - stwierdził konsul generalny. - Ale może przy okazji sprawdzi pan w całym budynku, czy poza panem są tam jeszcze jacyś inni Amerykanie? - Dobrze.

- Zatem do zobaczenia jutro rano - pożegnał go konsul generalny i odłożył słuchawkę. Nawet go nie zapytał, czy natrafił na oddziały rebeliantów, a jeśli tak, to jak udało mu się uciec. 8 Johannesburg, Afryka Południowa 7 sierpnia 1964

- Ambasada Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, dzień dobry. - Chciałbym rozmawiać z panem Edwardem T. Watsonem - powiedział rozmówca. W jego głosie słychać było lekki niemiecki akcent. - Halo? - Poproszę z panem Edwardem T. Watsonem. - Przykro mi, ale w tej chwili go tu nie ma. Czy zechce pan zostawić dla niego wiadomość? A może zostawi pan swój numer; pan Watson z pewnością oddzwoni. - Proszę mu powiedzieć, że żałuję, iż go nie ma, a dzikie gęsi odlatują. - Pan jest zapewne Kuzynem Eda, Karlem? - Właśnie. - Przekażę mu wiadomość w ciągu kilku minut. - Bardzo miło z pana strony. - Karl? - Tak? - Powodzenia. Uważaj na siebie. - Dziękuję. Tego popołudnia w johannesburskim „Times of South Africa" ukazało się następujące ogłoszenie: „Młodzi ludzie poszukujący pracy za ponad 100 funtów miesięcznie mogą telefonować pod numer 2323 w Johannesburgu w godzinach pracy. Oferujemy zatrudnienie na co najmniej sześć miesięcy. Można zacząć od zaraz". Następnego dnia takie samo ogłoszenie, różniące się tylko numerem telefonu, pod który należało dzwonić w Sa-lisbury w Rodezji, ukazało się w „Salisbury Morning News and Bulletin".

XVIII 1 Apartamenty Immoquateur Stanleyville, Demokratyczna Republika Konga 5 sierpnia 1964

Blask księżyca w trzeciej kwadrze oświetlał blaszane dachy magazynów po drugiej stronie rzeki Kongo. Woda była tak gładka i spokojna, że księżyc odbijał się w niej jak w lustrze. Hannelore Portet stała na balkonie w apartamencie Air Simba, oparta o balustradę. W powietrzu unosił się zapach hibiskusa. Kilka minut wcześniej usłyszała, że włączyła się pralka, a to oznaczało, że Ursula pierze pieluchy. Nie zdziwiła się, kiedy po chwili młoda kobieta stanęła na balkonie obok niej. - Rozumiem, że jego królewska wysokość zezwolił swo im sługom na nocny odpoczynek? - odezwała się po nie miecku. Ursula ni to odchrząknęła, ni to zaśmiała się. - Mary Magdalenę kołysze go do snu. A Jeanine już śpi. Zasnęła, czytając „Playboya". - Kiedy ja byłam w jej wieku, oglądaliśmy obrazki w podręczniku medycyny, który wyciągaliśmy z zakamarków szafy. Ursula znowu odchrząknęła. - Co się z nami stanie? - zapytała. - Zastanawiałam się, kiedy mnie o to zapytasz. Ale odpowiedzieć mogę tylko jedno: musimy czekać. - To właściwie nie jest odpowiedź. - Lubię cię i kocham - powiedziała Hanni. - Kocham cię, ponieważ jesteś miła, jesteś dobrą matką i doskonale się rozumiesz z Jeanine. Lubię cię, bo jesteś dzielna i twarda. Nie znam wielu ludzi, oprócz Geoffa, równie dzielnych i twardych jak ty. - Wcale nie jestem dzielna. Boję się śmiertelnie. - Ponieważ jesteś także bardzo mądra. W każdej sytu-

acji postępujesz, jak należy. I nie histeryzujesz. Nawet się jeszcze nie rozpłakałaś. - Płakałam. Obudziłam się w środku nocy i płakałam. Chcę wracać do domu. - Ale nie pozwoliłaś, żeby Jeanine i Mary Magdalenę widziały, jak płaczesz. - Co by to zmieniło? - Ja też się boję. I wiem, że to, iż tutaj jesteśmy, to moja wina. - Przestań. - Dlaczego? Gdybym nie odgrywała grande dame, żony szefa pilotów, siedzielibyśmy wygodnie na pokładzie tego samolotu, kiedy startował ze Stanleyville. - Mówisz niedorzeczności. - Taka jest prawda, niestety. Właśnie dlatego się tutaj znalazłyśmy, a dookoła czają się łaknący krwi les sauvages. - Nie chcę tego słuchać - powiedziała Ursula. - Lepiej powiedz mi, co się teraz wydarzy. I bardzo proszę, nie używaj słowa „dzikusy". - Ale oni tacy właśnie są. Jestem matką. Rozumiem ich. - Jesteś matką? - zapytała Ursula z niedowierzaniem. -1 to dlatego ich rozumiesz? - Wychowałam dziecko. Jak wkrótce się przekonasz, dzieci są dzikusami. Trzeba je uczyć, jak się mają zachowywać. A les sauvages nikt nigdy nie nauczył, jak się powinni zachowywać. - Mówisz poważnie? - Całkowicie. Belgowie ciężko zgrzeszyli, nadając temu krajowi niepodległość w ciągu jednej nocy. To było tak, jakby podarować szesciolatkowi naładowaną broń i kluczyki do samochodu. To, co się teraz dzieje, musiało nastąpić. Nie możemy za to winić dzikusów, którzy wyszli z buszu i którym się zdaje, że uwalniają swój kraj od kolonializmu. Tak samo jak nie możesz winić dziecka za to, że się skaleczyło podarowanym mu nożem. Hanni przez chwilę milczała. — Nie wiem, co się stanie - powiedziała wreszcie. - Nie mam zielonego pojęcia. W Kongu nigdy nie wiadomo, co się wydarzy następnego dnia. - Codziennie zabijają ludzi. Biją ich na śmierć. Cwiar-

tują ich ciała wielkimi nożami... Jak one się nazywają? Maczety? - Dotychczas nie zginął żaden Europejczyk. - Dotychczas. Ale jak długo to potrwa? - Staram się myśleć pozytywnie - stwierdziła Hanni. Czytałaś tę książkę? - Jaką? - Siła pozytywnego myślenia. Napisał to jakiś Amerykanin. - Nie - odparła Ursula ze zniecierpliwieniem, a nawet z rozdrażnieniem. - Chodzi o to, że każdy powinien raczej myśleć o tym, co mu się może przytrafić najlepszego, a nie najgorszego. - To niedorzeczne. - Olenga i simbowie są wściekli na Amerykanów. -Hanni zignorowała słowa Ursuli. - Zdaje się, że w ogóle nie zawracają sobie głowy Belgami ani innymi Europejczykami. Dzięki mojemu mężowi mam paszport belgijski, Jeanine jest Belgijką, a ty masz paszport niemiecki. To są fakty pozytywne. - Ale przyjechałam na paszporcie amerykańskim, a w niemieckim nie mam wizy kongijskiej. I Jiffy jest wpisany do mojego paszportu amerykańskiego. - Ja swój amerykański paszport schowałam. Dla bezpieczeństwa. A tobie niemiecki paszport w zupełności wystarczy. Jeśli chcesz wiedzieć, człowiek, który poprosi cię o dokumenty, najprawdopodobniej będzie niepiśmienny. Jeżeli zobaczy, że to, co trzyma w ręce, nie jest amerykańskim paszportem, będzie zadowolony. - Hanni! - zawołała Ursula z niedowierzaniem. - Mamy tutaj jedzenie i możemy go kupić jeszcze więcej. W sejfie w mieszkaniu było schowanych pięć tysięcy dolarów we frankach szwajcarskich. To pieniądze na paliwo lotnicze, gdybyśmy niespodziewanie musieli posłać samolot w miejsce, gdzie można za nie płacić wyłącznie gotówką. Zobaczywszy wyraz twarzy Ursuli, Hanni spróbowała zażartować. - Kiedy jutro przyleci po nas samolot, nie wiem, co zrobimy z całym tym skondensowanym mlekiem, jakie

mamy. Mary Magdalenę bardzo dosłownie potraktowała moje słowa, kiedy jej mówiłam, żeby kupiła tyle mleka, ile zdoła. Mamy go osiem kartonów. Nie brakuje nam ani chleba, ani drobiu. Tyle że przez dłuższy czas nie mamy szansy na wołowinę... - A jeśli samolot jutro nie przyleci? — przerwała jej Ursula, wcale nierozbawiona. - Ani pojutrze? Ani w następnym miesiącu? Ani nigdy? - Przyleci. Jean-Philippe prawdopodobnie będzie siedział za sterami. - Mam nadzieję, że się zjawi, zanim simbom zabraknie Kongijczyków i wezmą się do zabijania Europejczyków. Hanni popatrzyła dziewczynie w oczy. - Ja też mam taką nadzieję, Liebchen - powiedziała po chwili. -1 jestem o tym przekonana. - Biedny Geoff chyba odchodzi od zmysłów. - Szybko się uczysz. - Nie rozumiem. - Już myślisz pozytywnie. Współczujesz komuś innemu, a nie tylko sobie. - Ach, Gottl - zawołała Ursula z irytacją. Ale zaraz się uśmiechnęła, co - zdaniem Hanni - było dobrą prognozą.

2 Camp David, Maryland 8 sierpnia 1964

Świat o wiele bardziej interesował się rezolucją Kongresu w sprawie Zatoki Tonkińskiej, podjętą dzień wcześniej („Washington Post" nazwał ją już „czekiem in blanco dla prezydenta, oznaczającym, że może on robić w Indochinach, co chce"), niż trudną sytuacją garstki Amerykanów w jakimś zapomnianym mieście w środku Afryki. Podobnie niewielkie prawdopodobieństwo interwencji Amerykanów w mało ważnym konflikcie w Kongu nie miało nawet po części takiego znaczenia, jakie nadawano nieuchronnej interwencji na masową skalę w Wietnamie.

Zatem kiedy prezydent - dotychczas ignorujący wydarzenia w Stanleyville - skierował uwagę ludzi, biorących udział w zwołanej pospiesznie naradzie, na kwestię reakcji opinii publicznej w związku z wydarzeniami w Azji PołudniowoWschodniej, Felter uznał, że jego obecność na spotkaniu nie jest już konieczna. Cicho zamknął neseser i skierował się ku drzwiom. - A ty dokąd, do cholery? - zawołał za nim prezydent Stanów Zjednoczonych, ostro i nieprzyjemnie. - Do stu diabłów, pułkowniku, wyjdziesz stąd wtedy, kiedy ja ci pozwolę. Za kogo się uważasz? Felter wrócił na miejsce. Publiczne upokorzenie pułkownika najbardziej ucieszyło dyrektora Agencji Informacyjnej Stanów Zjednoczonych; bardziej niż dyrektora CIA i innych oficjeli wysokiej rangi, zgromadzonych w sali konferencyjnej. Dyrektor Agencji Informacyjnej, który przetrwał na stanowisku, powołany na nie jeszcze przez administrację Kennedy'ego, był przyjacielem i zaufanym człowiekiem prokuratora generalnego. Bobby Kennedy i on uzgodnili kiedyś wspólny pogląd, że ponieważ każdy wielki człowiek ma prawo do jednego wielkiego błędu, takim błędem Johna Kennedy'ego jest Sanford T. Felter. Oczywiście powołanie przez Kennedy'ego na wiceprezydenta Lyndona Bainesa Johnsona nie liczyło się jako błąd, ponieważ w wyborach prezydenckich Johnson zapewnił demokratom głosy Teksasu i kilku innych stanów południowych. Po zamordowaniu prezydenta Kennedy'ego obaj byli mocno zdziwieni, gdy Felter nie znalazł się wśród osób, które zostały odwołane ze stanowiska. Wyglądało na to, że Johnson go polubił, chociaż często zwracał się do niego grubiańsko. Jednak współpraca Johnsona z Felterem trwała i nic nie wskazywało na to, że wkrótce się zakończy. Stało się jasne, że nowy prezydent traktuje pułkownika tak jak poprzedni: z dużym szacunkiem. A to już nie podobało się Bobby'emu. Co gorsza, Johnson ufał Felterowi jak nikomu innemu. Nikt nigdy nie wiedział, co akurat robi Felter i gdzie się pojawi. Jedno było pewne: zawsze realizował zadania zlecone mu przez prezydenta.

Jedna z teorii głosiła, że Johnson, który wiedział, jak bardzo prokurator generalny i dyrektor USIA są nieprzychylni Felterowi, trzymał go przy sobie po to, żeby ani na chwilę nie zapominali, kto jest prezydentem. Dyrektor Agencji Informacyjnej pomyślał, że nadzieja na to, iż prezydent poniży Feltera dlatego, że zaczyna być nim zmęczony, może być trochę przedwczesna. Istniała jednak taka możliwość i to cieszyło dyrektora. - Teraz chcę porozmawiać z Wheelerem - powiedział prezydent, wyczerpawszy temat opinii publicznej. Wskazał palcem na szefa Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. I z tobą, Earl. - Wskazał na dyrektora Agencji Informacyj nej. -1 jeszcze z tobą i z tobą. - Po kolei wskazał jeszcze na zastępcę dyrektora CIA, sekretarza stanu oraz pułkowni ka Sanforda T. Feltera. - Reszta może już iść. Prezydent Stanów Zjednoczonych chciał się dowiedzieć, co się dzieje w Stanleyville i kto coś robi w tej sprawie. - Najlepsza informacja, jaką stamtąd mamy, panie prezydencie - odezwał się zastępca dyrektora CIA - brzmi tak, że naszym ludziom, którzy tam przebywają, nie grozi bezpośrednie fizyczne niebezpieczeństwo... - Co z misją ratunkową? - Prezydent przerwał mu ze zniecierpliwieniem. - Była niewykonalna, panie prezydencie - wyjaśnił Felter. - Panie prezydencie. - Do rozmowy włączył się dyrektor Agencji Informacyjnej. - Słyszę o tym po raz pierwszy. O jaką misję ratunkową chodzi? - Felter, powiedz mu. - Rozważaliśmy niedawno możliwości ewakuacji personelu naszego konsulatu za pomocą helikopterów, poprzez skorzystanie z tych, które już znajdują się w Kongu... - Mówisz o użyciu amerykańskich wojsk? - dyrektor Agencji Informacyjnej przerwał mu w pół słowa. - Zamknij się, Earl, i słuchaj - warknął prezydent. -Kiedy skończymy, a będziesz miał jakieś pytania, będziesz mógł je zadać. - Popatrzył na Feltera. - Dlaczego akcja była niemożliwa? - Po pierwsze, nie byliśmy w stanie zgromadzić takich

sił, jakie zagwarantowałyby powodzenie. Po drugie, nawet gdyby dopisało nam szczęście i zdołalibyśmy wydostać z miasta personel konsulatu, prawie na pewno nie dotarlibyśmy do wszystkich; część mimo wszystko zostałaby w Stanleyville. I po trzecie, otrzymaliśmy sygnały, że za naszą akcję Olenga najprawdopodobniej zemściłby się na wszystkich Europejczykach, nie tylko na Amerykanach. - Skąd są te sygnały? Felter najwyraźniej chciał uniknąć odpowiedzi na to pytanie. - Chcesz powiedzieć, że ten człowiek wciąż z nimi jest? I nadal masz z nim kontakt? - Tak. - Czy mogę zapytać, kto to taki? - chciał wiedzieć zastępca dyrektora CIA. - Kapitan Zielonych Beretów - odparł prezydent. - Bardzo dzielny człowiek. - Jak zrozumiem - wtrącił się dyrektor Agencji Informacyjnej - niezależnie od tego, jakie rozwiązania były rozważane, nie brano pod uwagę wykorzystania wojsk amerykańskich. - Inaczej mówiąc, w najbliższych godzinach nic się nie wydarzy? - powiedział prezydent, ignorując go. - CIA ma zamiar podjąć pewne działania, żeby pomóc tym ludziom. Ja także mam plan, na którego realizację chciałbym otrzymać pańską zgodę... Szef Agencji Informacyjnej nie zamierzał odpuścić. - Jak rozumiem, kwestia wykorzystania wojsk amerykańskich została już mniej lub bardziej postanowiona. O ile jednak... - To wszystko, Earl - przerwał mu prezydent. - Możesz już iść. W niezręcznej ciszy, jaka zapadła, dyrektor Agencji Informacyjnej Stanów Zjednoczonych zebrał swoje papiery, zamknął neseser i opuścił pokój.

3 Lotnisko w Kaminie Katanga, Demokratyczna Republika Konga 22 sierpnia 1964

Samolot Curtiss Commando linii Air Simba, wyczarte-rowany przez Ministerstwo Transportu Demokratycznej Republiki Konga, ostro schodził do lądowania. Tuż przed lotniskiem wyrównał lot, ale zaraz znowu zanurkował i przed progiem pasa, mniej więcej dwadzieścia stóp nad ziemią, ponownie wyrównał lot. Wreszcie pilot zmniejszył moc i maszyna zaraz z piskiem kół oznajmiła światu, że znowu jest na ziemi. Karl-Heinz Wagner, ubrany w maskujący mundur, z gwiazdkami kapitana Armée Nationale Congolaise, siedział na podłodze kabiny, oparty plecami o tylną wręgę. Commando jeszcze kołował, tocząc się coraz wolniej po betonie, gdy KarlHeinz podszedł do luku i otworzył go jednym energicznym szarpnięciem. Do kabiny wreszcie wpadło powietrze - ciepłe, bardzo wilgotne, ale przynajmniej świeże. Karl-Heinz stał przy drzwiach, głęboko oddychając. Curtiss Commando nie był wyposażony w fotele pasażerskie ani w urządzenia do wyrównywania ciśnienia w kabinie, ani w maski tlenowe. Samolot wystartował z małego lotniska niedaleko Johannesburga i w czasie lotu bardzo nim trzęsło. Maszyna nie była w stanie wznieść się powyżej pułapu chmur burzowych, by uniknąć turbulencji, ale tylko kilkunastu spośród czterdziestu pasażerów zapadło na chorobę powietrzną w jej najgorszym wydaniu. W kabinie śmierdziało wymiocinami i fekaliami. Karl-Heinz także się obawiał, że zaraz zwymiotuje. Uważał jednak, że coś takiego nie przystoi oficerowi, nawet jeśli ten oficer dowodzi łachmytami najgorszego autoramentu. I trochę był wkurzony, że Michael Hoare niemal natychmiast po starcie zniknął w kabinie pilotów i zamknął za sobą drzwi. Kiedo Commando dotarł wreszcie na miejsce postoju, KarlHeinz poczuł silną pokusę, żeby natychmiast wyskoczyć na ziemię. Nie mógł jednak tego zrobić z dwóch powo-

dów. Po pierwsze, było to niebezpieczne, bo podłoga kabiny znajdowała się zbyt wysoko nad ziemią, a po drugie, jako oficer najpierw musiał się zainteresować stanem swoich żołnierzy, dopiero potem mógł zadbać o siebie. Kapitan Wagner stanowczo nakazał sierżantowi, żeby zamocował w luku drabinkę. Gdy ten wykonał rozkaz, polecił mu, żeby wyszedł z samolotu jako pierwszy, zebrał ludzi w cieniu skrzydła i kazał im czekać. Następnie z kamienną twarzą patrzył, jak wypełniane są jego polecenia. Do samolotu podjechał jeep. Wagner zauważył, że jest to samochód cywilny, jedynie pomalowany na oliwkowy kolor, żeby wyglądał jak wojskowy. Miał jednak wyściełane siedzenia i opuszczane tylne drzwi. Zapewne był identycznej konstrukcji jak jeepy wojskowe i prawdopodobnie miał wystarczająco mocną podłogę, by można było na niej zamontować karabin maszynowy kaliber .50. W kabinie pojawił się Hoare. Miał dystynkcje majora. Chociaż był podpułkownikiem, nie udało mu się kupić w RPA właściwych. Jednym z pierwszych oficjalnych rozkazów podpułkownika Hoare było awansowanie Wagnera na stopień kapitana. - Dobrze, że jesteś ze mną, Karl-Heinz - powiedział Hoare tego wieczoru, gdy sporządzili listę ludzi (znajdo wało się na niej także nazwisko Wagnera), którzy mieli polecieć do Konga pierwszym samolotem. - Jesteś urodzo nym żołnierzem. Teraz znowu się do niego zwrócił: - Nie pozwól, żeby się porozłazili po okolicy. Ja zobaczę, co się tu dzieje. - Tak jest, sir. Gdy Hoare odjeżdżał jeepem, zasalutował mu. Dopiero kiedy ostatni z najemników wysiadł z samolotu, na płytę lotniska zszedł także Wagner. Popatrzył po twarzach mężczyzn ustawionych pod skrzydłem samolotu i zastanawiał się, który z nich w powietrzu narobił w spodnie. I co powinien teraz z tym problemem zrobić. Zobaczył, że dwaj ludzie siedzą na ziemi i wsuwają naboje do magazynków. Podszedł najpierw do nich.

- Czy ktoś wam kazał to robić? - zapytał spokojnie. Popatrzyli na niego, zaskoczeni. Jeden z nich kręcił przecząco głową. - Jestem oficerem - oświadczył Karl-Heinz. - Kiedy ja albo jakikolwiek inny oficer zwraca się do was z pytaniem, macie odpowiadać: „Tak, sir" albo „Nie, sir", nie kręcić głową. Nie spodobało im się to. - Zadałem wam pytanie - ciągnął Karl-Heinz. - Czy ktoś wam kazał ładować te magazynki? Z wyrazu ich twarzy wywnioskował, że z całąpewnością nikt im niczego nie kazał i że zastanawiają się, jak rozwiązać problem, który tak wkurzył kapitana. Wagner miał im właśnie powiedzieć, żeby opróżnili magazynki i nie napełniali ich dopóty, dopóki nie otrzymają wyraźnego rozkazu, gdy za ich plecami pojawił się jeden z sierżantów. Przyłożył podeszwę buta do pleców jednego z siedzących i mocno go pchnął. Mężczyzna - najemnik z RPA o chudej twarzy i popsutych zębach - padł na brzuch i uderzył twarzą o ziemię. - Wy żałosne, pierdolone gnojki - powiedział sierżant i położył stopę na plecach drugiego. - Macie wstać kiedy oficer do was mówi! Drugi najemnik odpełzł na czworakach, sierżant jednak dopadł go i solidnie kopnął w tyłek. Mężczyzna padł na ziemię, ale zaraz się zerwał na równe nogi i stanął w pozycji, którą uznał za postawę zasadniczą. Drugi natychmiast uczynił to samo - stanął na baczność, w odległości mniej więcej dziesięciu stóp. Sierżant podszedł do pierwszego najemnika i szarpnięciem ustawił go obok drugiego. Oparł ręce na biodrach, przybliżył twarz do twarzy jednego z mężczyzn i pryskając śliną, oznajmił z furią: - Każdy następny pieprzony nabój, jaki wsadzisz do magazynka bez rozkazu, ja wsadzę ci w dupę! - po czym odsunął się i zmierzył go nienawistnym wzrokiem. Karl-Heinz postanowił, że zamieni z sierżantem kilka słów na temat kopania żołnierzy, teraz jednak nie był to właściwy czas ani miejsce. - Sierżancie — powiedział.

Ten odwrócił się i po brytyjsku trzasnął obcasami. - Sir! - Gdy tylko będzie to możliwe, każe pan tym dwóm ludziom zebrać brudne mundury i je wyczyścić. - Sir! Karl-Heinz odwrócił się, popatrzył po pozostałych i powiedział: - Nie wolno ładować żadnej broni bez wyraźnych roz kazów. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno. W tym momencie zobaczył jeepa. Był to pojazd amerykański, a za jego kierownicą siedział porucznik Geoffrey Craig w kombinezonie pilota. Geoff zatrzymał samochód, wysiadł i podszedł do Karla-Heinza. Nie uśmiechnął się ani w żaden inny sposób nie okazał, że go rozpoznał. Za to sztywno mu zasalutował. - Panie kapitanie, czy mogę z panem zamienić kilka słów? Karl-Heinz odpowiedział identycznym pozdrowieniem. - Niech pan kontynuuje zbiórkę, sierżancie. - Sir! Podążył za Geoffem w kierunku ogona samolotu. - Ursula i dziecko są w Stanleyville - rzucił Geoff. - Ach, du Lieber Gott! - Jest tam także Lunsford. Ojciec jest teraz kapitanem u simbów. - Ale co z nimi? - zapytał Karl-Heinz, chociaż zdawał sobie sprawę, że gdyby stało się coś złego, już by o tym wiedział. - Ojciec twierdzi, że wszystko z nimi w porządku uspokoił go Geoff. - Simbowie sądzą, że oni są Belgami, a przynajmniej na pewno nie są Amerykanami. - Ale co oni, do diabła, robią w Stanleyville? - Ich samolot nie mógł wylądować w Leopoldville wyjaśnił Geoff. - Pilot UTA postanowił więc siadać na noc w Stanleyville. Hanni... Madame Portet... Karl-Heinz skinął głową. - Nie chciała spędzać tej nocy w domu gościnnym Sabeny... - Co to takiego?

- Swego rodzaju motel dla zbłąkanych podróżnych. Wysiadła więc z samolotu jako pierwsza i razem z Ursulą i całym swoim towarzystwem pojechała do apartamentu, który Air Simba ma w centrum miasta. Pilot UTA, pieprzony gnojek, kiedy się dowiedział, że nadchodzą simbowie, w pośpiechu odleciał bez nich. - I niczego nie zrobiono, żeby ich wydostać ze Stanleyville? - Właśnie. - To wszystko? - Chcieliśmy wylądować w mieście kilkoma H-34, jednak góra uznała, że operacja byłaby zbyt ryzykowna. - Kto tak postanowił? - zapytał Karl-Heinz zimnym i rozzłoszczonym głosem. - Rozmawiałem z Felterem. Jego decyzja była oparta na meldunkach i ocenach Ojca Lunsforda. - Rzygać mi się chce - wyznał Karl-Heinz. - Powinni byli zrzucić tutaj Pięćset Drugi - zauważył Geoff. 82. Dywizja Powietrznodesantowa stacjonuje w Fort Bragg w Karolinie Północnej, a jej część stanowi 502. Pułk Piechoty Spadochronowej - jednostka, która musi być jako pierwsza spośród wszystkich oddziałów gotowa do akcji w dowolnym zakątku świata. Część pułku zawsze jest w gotowości bojowej, z pełnym wyposażeniem. W pobliskiej Bazie Sił Powietrznych, w Pope, zawsze czekają odpowiednie samoloty, gotowe do przetransportowania spadochroniarzy w dowolne miejsce. - Wobec tego, co się dzieje w Wietnamie, to zapewne kwestia priorytetów. Być może Osiemdziesiątą Drugą będzie trzeba posłać tam? - I pewnie sukinsyn nie chce się narazić, bo mógłby przegrać wybory - stwierdził Geoff. Karl-Heinz wzruszył ramionami. - Co tutaj robisz? - zapytał. - Przeważnie tkwię w miejscu z palcem w dupie. Staramy się obserwować simbów. Raz na dobę, w nocy, ląduję na ich terenach i staram się rozmawiać z Ojcem. - Kto jest z nim?

- Wszystkich pozostałych ludzi z oddziału odesłał. Simbowie zabijają się nawzajem, jeśli mają chociażby cień podejrzenia. Z naszych ludzi tylko Ojciec naprawdę mówi w ich języku. - Są tutaj? Geoff pokiwał głową. - Niektórzy. - Wróć do nich i upewnij się, że żaden z nich mnie nie zna. - Już o tym myślałem. Miałem ci o tym powiedzieć. - Nie rozumiem. - Twoi ludzie pójdą do Albertville w towarzystwie ANC powiedział Geoff. Karl-Heinz pokiwał głową na znak, że zrozumiał, wciąż był jednak zdezorientowany. - Jeśli wśród wspierających was Kongijczyków zobaczysz znane czarne twarze - kontynuował Geoff - nie uśmiechaj się i nie mów: „Cześć, sierżancie Portley, dawno się nie widzieliśmy, co u żony i dzieci?" - Jest tutaj Portley? Pójdzie z nami? - Oczywiście, że nie. Udział Amerykanów w jakiejkolwiek operacji militarnej armii kongijskiej jest wyraźnie zabroniony. - Nic nie rozumiem. W tym momencie podbiegł do nich przez lotnisko kapral ANC, niski i krępy mężczyzna o bardzo czarnej skórze, w zniszczonych i częściowo zasznurowanych butach. Pas luźno wisiał na postrzępionym, przepoconym mundurze polowym. Za koniec lufy trzymał karabin FN. Uśmiechał szeroko się. Kiedy dotarł do Karla-Heinza i Geoffa, zatrzymał się, po czym stanął w postawie ledwo przypominającej pozycję „baczność" i - szybko coś wypowiedziawszy w języku suahili - zasalutował po brytyjsku, szeroko otwartą dłonią. Karl-Heinz odruchowo odpowiedział. - Mein Gott! - zawołał po chwili. - Co powiedziałeś, Dutch? - zapytał uprzejmie kapral. Dawno się nie widzieliśmy. - Zdaje się, że obaj uważacie to za zabawne - stwierdził Karl-Heinz.

- Zabawne? - zdziwił się sierżant Edward C. Portley. Dlaczego zabawne? Po prostu wykonuję rozkazy. Właśnie wygrzewałem dupę na słońcu, gdy jakiś Angol z epoletami majora wskazał na mnie palcem i powiedział, nie da się ukryć, naprawdę złą francuszczyzną. „Hej, kapralu, niech pan pobiegnie do samolotu i powie kapitanowi, że chcę z nim porozmawiać". Geoff zaczął się śmiać. Natychmiast zaraził śmiechem pozostałą dwójkę. Najemnicy, którzy wciąż stali zgromadzeni pod skrzydłem samolotu, zaczęli spoglądać po sobie podejrzliwie.

4 Lotnisko w Kamembe Rwanda 28 sierpnia 1964

Enrico de la Santiago, ubrany w szary tropikalny kombinezon pilota amerykańskiego lotnictwa, włożył portfel, złotą bransoletę (ponieważ wygrawerowane było na niej jego nazwisko) oraz wszystko inne, co mogłoby go zidentyfikować, do dużej koperty, po czym podszedł do stołu, za którym siedziało dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach. - A zegarek? - zapytał jeden z nich. - Zapomniałem - przyznał de la Santiago i zdjął go z ręki. Na kopercie rolexa wygrawerowano: Enrico de la Santiago, eon Amor Louise, 12/12/60. Mężczyzna wstał zza stołu, wziął zegarek i włożył go do koperty. Następnie dał pilotowi omegę z nierdzewnej stali. Enrico zaczął ją nakręcać. - Siódma zero osiem - powiedział mężczyzna zza stołu i Enrico dokładnie ustawił czas. Drugi z mężczyzn podszedł do niego i szybko go przeszukał, chcąc się upewnić, że w żadnej z wielu zapinanych na zamek błyskawiczny kieszeni nie pozostały dokumenty lub fotografie ani w ogóle nic, co pozwoliłoby zidentyfikować pilota.

Enrico czuł się upokorzony. Rozumiał zasady, wiedział, dlaczego się je stosuje, a jednak za bardzo przypominało mu to przeszukiwanie przestępcy. - Czysty - stwierdził mężczyzna, Amerykanin. Enrico podszedł do następnego stołu. Tam podsunięto mu kartonową tacę. Leżała na niej ciężka, zapieczętowana koperta, w której miało się znajdować tysiąc dolarów w złotych frankach szwajcarskich oraz dwa tysiące dolarów w walucie belgijskiej, francuskiej i szwajcarskiej. Wsunął kopertę do kieszeni na nogawce, nad lewą kostką, i zasunął zamek błyskawiczny. Następnie odebrał mapę drogową Michelina - „Kongo Belgijskie 1:20 000" - i wsunął ją do kieszeni nad prawą kostką. Potem odebrał rewolwer Smith & Wesson Magnum kaliber .357, niespiesznie załadował go sześcioma nabojami z kartonowej tacy i wsunął do kabury. Zdawał sobie sprawę, że jego powolne czynności niecierpliwią stojących w kolejce za nim. Inni piloci, którzy oddali już przedmioty osobiste, także musieli pobrać pieniądze i broń. Założył kaburę. W pasku, który przeciągnął nad prawym ramieniem, było jeszcze tuzin nabojów kaliber .357. Wreszcie wziął z tacy ostatnią rzecz. Była to podkładka, do której przypięto zalaminowaną lotniczą mapę nawigacyjną i przypięto dwa ołówki kopiowe. W końcu odszedł od stołu i skierował się do drzwi. Na zewnątrz stał biały chevrolet z odkrytą skrzynią ładunkową. Na jego drzwiach namalowane były uskrzydlone lwy, symbol linii Air Simba. De la Santiago zdał sobie sprawę, że jest to ten sam samochód, którym jechał z Jackiem Por-tetem do Costermansville, kiedy przyleciał tu po raz pierwszy w fotelu drugiego pilota Commando linii Air Simba. Usiadł obok kierowcy i czekał, aż pozostali piloci pobiorą swoje wyposażenie. Kiedy wszyscy znaleźli się w samochodzie, odwrócił się. - Nie będziemy tego ćwiczyli - powiedział. - Wystartuję, kiedy tylko się zgłosicie po zajęciu miejsc w samolotach, i polecę wzdłuż rzeki. Ustawicie się za mną w rzędzie, nie za blisko. - Si, Captain - odpowiedzieli mrukliwym chórem.

Enrico nie był teraz kapitanem. Był cywilnym pracownikiem firmy, noszącej nazwę Supportaire, która rzekomo miała siedzibę w Nikaragui. Jednak spośród pięciu pilotów, którzy mieli dzisiaj z nim lecieć, czterech służyło, jeszcze przed Fidelem, w Kubańskich Siłach Powietrznych i stamtąd go pamiętało. Samochód zawiózł ich na płytę postojową. Kiedy dotarł do pierwszego T-28, zatrzymał się i jeden z pilotów wyskoczył na ziemię. Następnie przejechał czterysta stóp -w takiej odległości stał kolejny T-28 — i wysiadł drugi pilot. W końcu auto zbliżyło się do ostatniego samolotu, którym miał lecieć Santiago. W każdej maszynie znajdowało się trzech ludzi: dwóch białych i oficer armii kongijskiej w kombinezonie lotniczym. Biali, Amerykanie, pracownicy Supportaire, pełnili funkcje szefów załogi i rusznikarzy. Oficjalnie lecieli po to, by pewien kongijski porucznik, znajdujący się na pokładzie, mógł obserwować simbów. Bez wątpienia kontrolowanie z powietrza terytoriów zajętych przez rebeliantów było suwerennym prawem kraju. I skoro niepodległy rząd życzył sobie zakontraktować usługi cywilnej firmy, aby odbywała loty zwiadowcze z wojskowym obserwatorem, to także było jego niezbywalnym prawem. A gdyby do samolotu zwiadowczego strzelano, bez wątpienia oficer, spełniający legalną misję niezawisłego rządu, miał niezbywalne prawo bronić się, a nawet odpowiadać kontruderzeniem. Pod skrzydłami Trojana, jednosilnikowego (silnik tłokowy o mocy 1425 koni mechanicznych) dolnopłatu, służącego pierwotnie jako samolot szkoleniowy Sił Powietrznych i Marynarki Stanów Zjednoczonych, zainstalowano sześć zaczepów umożliwiających zamocowanie bomby, zasobnika z rakietami lub karabinem maszynowym wraz z amunicją. T-28 na rampie postojowej w Kamembe były uzbrojone w bomby, rakiety i karabiny maszynowe, jednak nie po równo. Brakowało rakiet. Każdy samolot miał natomiast karabiny maszynowe i bomby. Kongijski porucznik, który miał lecieć z Enrikiem, wyglądał na mocno zdenerwowanego, jednak kiedy Ku-

bańczyk wszedł na pokład, uśmiechnął się, zasalutował i powiedział grzecznie: - Bonjour, m'sieu. Obserwował Enrica, kiedy ten wykonywał czynności przedstartowe, patrzył mu ponad ramieniem, gdy sprawdzał po kolei wszystkie przełączniki i wysysał paliwo ze zbiorników w skrzydłach, sprawdzając, czy nie ma w nich wody. - Załóż mu spadochron - powiedział de la Santiago do szefa załogi, wskazując na Kongijczyka. Chwilę później sam także go założył. Przeżegnał się, usiadł w fotelu pierwszego pilota i przypiął się do fotela pasami. Szef załogi podał mu hełm, następnie zapiął pasy kongijskiemu oficerowi i wręczył mu hełm. Kiedy tylko szef wyskoczył na ziemię, de la Santiago zawołał: - Gotowy! Włączył silnik i podczas gdy samolot się rozgrzewał, wywołał po kolei pozostałych pięciu pilotów. Wszyscy byli gotowi do startu. - Kamembe, tu Kongijski Jastrząb. - Mów. - Gotowy do startu. - Jak zamierzacie to zrobić? Głos, który dobiegał z wieży, bez wątpienia należał do Amerykanina, prawdopodobnie jeszcze jednego pracownika życzliwej firmy Supportaire. - Startujemy w odstępach trzydziestosekundowych. - Kamembe wyraża zgodę na start dla Jastrzębia Sił Powietrznych Konga i na kolejne starty w odstępach trzydziestosekundowych. W najbliższej okolicy w powietrzu nie ma samolotów. Wiatr słaby. Wysokościomierz wskazuje dwa dziewięć osiem pięć. Czas lokalny: godzina czwarta i trzydzieści dwie minuty. - Jastrząb Jeden, kołuję w kierunku pasa. - Enrico zwolnił hamulce i popchnął przepustnicę. Kiedy dotarł do progu pasa, wokół niego rozciągało się jedynie morze zieleni. Zatrzymał się na moment, żeby zamknąć kabinę. - Jastrząb Jeden, startuję - powiedział do mikrofonu i mocno pchnął przepustnicę do przodu.

Po krótkim rozbiegu oderwał się od ziemi i wciągnął podwozie. Rozpoczął płytkie wznoszenie, w kierunku południowym, nad rzeką Ruzizi. Czekał, aż inni do niego dołączą. Mieli lecieć do Albertville, nad Uvirą. Rebelia simbów rozpoczęła się właśnie w Albertville, na zachodnim brzegu jeziora Tanganika. Kolumny Olengi rozpoczęły marsz w kierunku północnym, wzdłuż brzegu jeziora i zajęły Uvi-rę, miasto położone na północnym brzegu jeziora, a później kontynuowały postępy w tym samym kierunku, w stronę Costermansville, położonego na południowym skraju jeziora Kiwu, na północny zachód od Stanleyville. Wzdłuż jeziora Tanganika przebiega granica międzypaństwowa. W dolnym odcinku jest to granica pomiędzy Republiką Konga a Rwandą, a górne siedemdziesiąt pięć mil - pomiędzy Republiką Konga a Burundi, które kiedyś należało do Niemieckiej Afryki Wschodniej. Usumbura - stolica Burundi - leży niemal w prostej linii od Uviry, lecąc ponad północnym skrajem jeziora Tanganika. Rzeka Ruzizi, wpływająca do jeziora Tanganika, jest międzynarodową linią demarkacyjną pomiędzy Republiką Konga a Burundi rozciągającą się na długości sześćdziesięciu mil na północ. Tam, mniej więcej dwadzieścia mil na południe od Costermansville, rzeka Ruzizi stawała się północną granicą Republiki Rwandy. Olendze i jego ludziom nie udało się zająć Costermansville. Przez przypadek w mieście przebywał ważny oficer armii kongijskiej, pułkownik Leonard Mulamba. Kiedy zobaczył, że sytuacja się pogarsza, doprowadził do tego, że dowódca ANC w Costermansville pojechał do Leopold-ville na „konsultacje", i sam przejął dowództwo oddziałów w mieście. Pułkownik Mulamba który był niskim, krępym mężczyzną, niewiele po trzydziestce, włożył na głowę stalowy hełm i na początek przypomniał oficerom, że karą za tchórzostwo w obliczu wroga jest śmierć. Przypomniał im też, że zasadą simbów jest zabijanie pochwyconych oficerów w najbardziej nieprzyjemny sposób, jaki przyjdzie im do głowy. W związku z tym mieli do wyboru: zostać rozstrze-

lanym za tchórzostwo albo zatłuczonym i zaszlachtowanym na śmierć przez simbów. Oczywiście była też trzecia możliwość: walczyć. Wtedy wydarzyło się coś bardzo korzystnego. Rząd Republiki Rwandy, dowiedziawszy się, że ambasada Chin (komunistycznych) w Usumburze, w przyległym Burundi, zbroi rwandyjskich rebeliantów i zachęca ich do obalenia legalnej władzy, poinformował Josepha-Désiré Mobutu, naczelnego dowódcę Kongijskich Sił Zbrojnych, że lotnisko w Kamembe, znajdujące się po drugiej stronie rzeki Ruzizi, naprzeciwko Costermansville, zostaje dla niego otwarte i może z niego korzystać w dowolnym celu. Pierwszymi samolotami, które wylądowały w Kamembe, były T-28, które, ze względu na ograniczenia w zasięgu lotu, wcześniej nie mogły wspierać pułkownika Mulamby. Zaatakowały rebeliantów i przyleciały do Kamembe. Ich silniki ledwie zdążyły ostygnąć, gdy na tym samym lotnisku wylądował pierwszy samolot transportowy z Leopold-ville i Kaminy, z zapasami paliwa, żołnierzami, amunicją, żywnością. Było tam nawet kilka jeepów. Zainspirowani silnym przywództwem pułkownika Mulamby i widokiem samolotów z pomocą, żołnierze pogonili rebeliantów od Costermansville. Była to pierwsza porażka Olengi. Teraz simbowie, którzy nie otrząsnęli się jeszcze po pierwszym niepowodzeniu, mieli zostać zaatakowani po raz kolejny. Planowano odzyskanie Albertville, a potem Uviry i wreszcie Stanleyville. Jastrzębie były częścią tego planu. Dziesięć minut po starcie z Kamembe Enrico de la Santiago popatrzył przez ramię, chcąc się upewnić, że wszyscy lecą za nim, po czym opuścił nos samolotu i klapy. Na wysokości dwóch i pół tysiąca stóp leciał wzdłuż drogi, dopóki nie zobaczył kilku ciężarówek stojących przed jakimś pogiętym szlabanem. - Mówi dowódca Jastrzębi - powiedział do mikrofonu. Drugi i ja zajmiemy się tymi ciężarówkami, reszta pozostaje na pozycjach. Jeszcze niżej opuścił nos samolotu i skierował go prosto na ciężarówki.

- Każdy po jednej bombie - zadysponował. - Zrozumiałem - odparł numer dwa. Dwustupięćdziesięciofuntowa bomba trafiła dokładnie pomiędzy ciężarówki. Identyczna bomba z drugiego samolotu uderzyła w ziemię mniej więcej sto jardów od celu. Enrico pomyślał, że pilot jest podekscytowany i dlatego zwolnił ją zbyt szybko. Nie miało to jednak znaczenia. Ciężarówki były zniszczone. De la Santiago wciągnął klapy i powoli zaczął się wznosić na wysokość dwóch i pół tysiąca stóp. - Trzeci i czwarty - rozkazał. - Ostrzelacie widoczne cele w Uvirze... jeżeli to możliwe, ciężarówki. Piąty i szósty, kiedy miniemy miasto, ostrzelacie lub zbombardujecie, jeśli uznacie, że cel jest tego wart, wszystko, co uznacie za waż ne. Zachowajcie jednak amunicję na Albertville. Następnie wracamy w identycznym szyku. Wylecieli o 7.32. Wylądowali z powrotem w Kamembe o 10.05. Zużyli całą amunicję. De la Santiago poinformował przesłuchującego go oficera - do którego zresztą od razu poczuł antypatię - że jego samoloty zniszczyły dwadzieścia dwa pojazdy, głównie ciężarówki. Prawdopodobnie zabiły lub poraniły około trzystu ludzi. A kiedy w drodze powrotnej znalazły się nad Uvirą, nie natrafiwszy wcześniej na żaden wart zniszczenia cel, de la Santiago zarządził ostrzelanie rakietami hotelu Uvira. - Chryste, dlaczego wydał pan taki rozkaz? Przecież pan wie, że brakuje rakiet. - Założyłem, że najważniejsi oficerowie rebeliantów będą kwaterować właśnie w tym hotelu. - To był zły wybór. - Pieprz się - odparł spokojnie de la Santiago i wstał. -Jeśli chcesz sam podejmować błyskawiczne decyzje, zapraszam do samolotu - rzucił na odchodne. Samochód linii Air Simba zawiózł pilotów do Hôtel du Lac w Costermansville. Wzięli prysznic, a potem usiedli na tarasie sali restauracyjnej i popijali bardzo dobre miejscowe piwo, a puste butelki wyrzucali przez barierę prosto do niebieskich wód jeziora. Kiedy zapadł zmrok, byli już lekko pijani. Rozmawiali

o Camaguey, Bayamo, Cienfuegos i o Hawanie. W pewnej chwili Enrico zauważył, że jeden z pilotów odłączył od reszty. Poszedł go poszukać i znalazł go na zewnątrz, kompletnie pijanego. - Rico - odezwał się pilot, ujrzawszy Enrica. - Jak myślisz, jak teraz wygląda mój Manuelo? - Niestety, tak jak ty. - Ma teraz dziewięć lat. Już nie jest małym dzieckiem. - Wiem. Mój najstarszy ma dwanaście. - O Boże — jęknął pilot. - Jak ja za nimi tęsknię. - Ja też. Idź do łóżka, Manuelu. Jutro rano znowu lecimy.

XIX 1 Niedaleko Albertville, Demokratyczna Republika Konga 30 sierpnia 1964

Kapitan Karl-Heinz Wagner zajmował miejsce za kierownicą jeepa, zaparkowanego przy drodze. Obok niego siedział sierżant, a z tyłu stał szeregowiec, gotowy otworzyć ogień z zamontowanego w samochodzie karabinu maszynowego, chłodzonego powietrzem Browninga M2 kaliber .50. Reszta tego, co anglojęzyczni najemnicy zaczęli nazywać Kongijską Legią Cudzoziemską, stała w dwuszeregu wzdłuż drogi. Jeepy i małe ciężarówki ustawiono po jej obu stronach, w odległościach na tyle dużych, że każdy z samochodów mógł w razie konieczności bezkolizyjnie zawrócić. Wóz Szalonego Mike'a usłyszeli, jeszcze zanim go zobaczyli powracającego z rekonesansu. Hoare postanowił to rozpoznanie przeprowadzić samodzielnie i zabrał do jeepa jedynie sierżanta obsługującego Browninga. Hoare podjechał do jeepa Karla-Heinza i zatrzymał się. - Cholera, niczego nie widziałem - powiedział i dodał: Niech pan wysiądzie, sierżancie. A pana, panie kapitanie, bardzo proszę, niech pan dołączy do mnie.

Karl-Heinz szybko się przesiadł. Zaproszenie bynajmniej go nie zaskoczyło. Dowódca często przekazuje oficerom na osobności poufne informacje. Hoare, od czasu do czasu pokrzykując wesoło do swoich ludzi, minął wszystkie wozy Kongijskiej Legii Cudzoziemskiej i jechał dalej drogą pomiędzy pojazdami wzmocnionej kompanii piechoty Armée Nationale Congolaise. Dwieście jardów za ostatnim pojazdem, gdy zniknęli żołnierzom z oczu, zatrzymał jeepa na środku drogi i wysiadł. Oprócz nich nie było tu żywego ducha. Po obu stronach zniszczonej dwupasmowej asfaltowej drogi rozciągały się ściany gęstej tropikalnej roślinności. - Musimy porozmawiać — powiedział. Trzymał dłoń na Stenie kaliber 9 milimetrów przewieszonym przez ramię na pasku, by móc go natychmiast użyć. W tym momencie Karl-Heinz pojął, że Hoare wcale nie zamierza z nim rozmawiać o ataku na Albertville. Wysiadł, pozostawiwszy w wozie FN. Miał jeszcze automatycznego Browninga w kaburze przy pasie, ale wiedział, że Hoare będzie szybszy. - Dosyć tego, Karl - powiedział Hoare, kiedy Karl--Heinz stanął w odległości mniej więcej dziesięciu stóp od niego. - Słucham? - Wagner zastygł w bezruchu. - Jesteś dobrym oficerem, Karl - kontynuował Hoare. -I jestem pewien, że doskonale wiesz, co powiedział von Clausewitz o niespodziankach: dowódca nie może sobie na nie pozwalać. - Chyba nie wiem, do czego pan zmierza. - Od tej chwili, Wagner, nie życzę sobie żadnych wykrętów. Żadnych dwuznaczności. Wkrótce będziemy musieli zacząć walkę i nie mam czasu się z tobą bawić. Karl-Heinz pokiwał głową. - Wśród żołnierzy kongijskich jest kapral, który tak na prawdę jest amerykańskim Zielonym Beretem - stwierdził Hoare. - Myślę, że jest sierżantem. Odnoszę wrażenie, że całkiem dobrze cię zna. Chcę, żebyś mi to wyjaśnił. Spojrzenia dwóch mężczyzn zetknęły się na krótką chwilę.

Karl-Heinz uznał, że nie uda mu się okłamać pułkownika, a poza tym wcale nie chciał kłamać. - To sierżant Portley - wyjaśnił. - Służyliśmy razem w Wietnamie. - Poinformowałeś mnie, a ktoś prawdopodobnie bardzo się natrudził, żeby ta wersja znalazła odzwierciedlenie W dokumentach, że służyłeś w armii Niemieckiej Republiki Demokratycznej i uciekłeś stamtąd przez mur berliński. Tak mi powiedziałeś, Karl, i ja ci uwierzyłem. - Bo to prawda, Mikę. - A teraz mi opowiadasz, że byłeś Zielonym Beretem w armii amerykańskiej? - I wciąż nim jestem. To znaczy, obecnie jestem oficerem w Zielonych Beretach... porucznikiem. - I pracujesz dla CIA? O to chodzi? - Nie. Nie dla CIA. Jedynym człowiekiem, jakiego nasłała na ciebie CIA, jest ten, którego o to podejrzewałeś i którego odsunąłeś od wszystkich spraw. - Co dalej? - Zostałem wysłany do RPA, żebym miał na ciebie oko. Więcej nie mogę ci powiedzieć... poza tym, że nie przysłała mnie CIA. - To w jakim celu tutaj jesteś? - Pewien człowiek... związany z najwyższym szczeblem dowodzenia, rozumiesz? Otóż ten człowiek chciał, aby blisko ciebie znalazł się ktoś, kto dokonywałby na jego użytek dokładnej oceny twojej siły, twoich słabości i planów. - To jest szpiegostwo - zauważył Hoare. - Nie szpiegostwo, lecz wywiad. Raczej neutralne. Szpiegowaniem zajmuje się wróg. Ten, kto mnie tutaj przysłał, nie jest wrogiem. - Sporządzałeś dla niego raporty na temat naszej grupy? Karl-Heinz pokiwał głową. - To jest zdrada - stwierdził Hoare zimno. - Odpowiem podobnie jak przed chwilą, pułkowniku. Nie dostarczałem żadnych informacji twoim wrogom. - Czy możesz mi podać chociaż jeden powód, dla którego nie powinienem skończyć tej akademickiej dyskusji

o lojalności i nie wyciągnąć z niej praktycznych i oczywistych wniosków? - Moja siostra i siostrzeniec przebywająw Stanleyville. W tej sytuacji powinieneś rozsądnie założyć, że będę wobec ciebie lojalny przynajmniej do momentu, kiedy zajmiemy to miasto. Na twarzy pułkownika pojawiło się zaskoczenie, jednak w żaden inny sposób nie zareagował na te słowa. - Poza tym potrzebujesz mnie, pułkowniku - kontynu ował Karl-Heinz. - Większość twoich oficerów to pętaki. Hoare zmrużył oczy. - Co robi w Stanleyville twoja siostra i, jak powiedziałeś, siostrzeniec? - Samolot UTA lecący do Leopoldville zostawił ich tam po drodze. Hoare głęboko odetchnął. - Cholera jasna, bardzo chcę ci wierzyć. - Powiedziałem prawdę, pułkowniku. - Jesteś zimnokrwistym draniem, wiesz? - powiedział Hoare. W jego głosie można było usłyszeć zaskoczenie i cień podziwu. - Nawet teraz się nie boisz. - Bardzo się boję. Nie tyle tego, że umrę, ile tego, że przed śmiercią nie zrobię nic, żeby pomóc mojej siostrze i siostrzeńcowi. Znowu popatrzyli sobie w oczy. Po chwili Hoare wzruszył ramionami. - Potrzebuję cię. Bardzo trudno byłoby mi cię zastrzelić. Zdjął dłoń ze Stena. - Dziękuję - odparł Karl-Heinz, a potem dorzucił służbiście: - Melduję się na pańskie rozkazy, panie pułkowniku. - Uwaga, nadchodzą przyjaciele! - Niespodziewanie z gęstego buszu rozległ się głos, bez wątpienia należący do Amerykanina. - Nadchodzą przyjaciele! Hoare popatrzył na Karla-Heinza Wagnera, który potrząsnął głową z uśmiechem. Z gąszczu wyszło na drogę dwóch czarnoskórych mężczyzn w mundurach ANC. Jeden z nich był bardzo niski, drobny i miał dystynkcje starszego szeregowego, a drugim był „kapral" Portley. Obaj mieli karabiny FN.

- Cieszę się, że doszliście do porozumienia - powie dział Portley. - Sprawia pan wrażenie całkiem dobrego oficera, panie pułkowniku. Byłoby mi bardzo trudno pana zastrzelić. Hoare jakby chciał coś odpowiedzieć, jednak nagle zmienił zdanie. Po krótkiej chwili milczenia wyrzucił z siebie zupełnie inne słowa, niż zamierzał: - A ty, jak przypuszczam też jesteś sierżantem ame rykańskich Zielonych Beretów - zwrócił się do małego, drobnego starszego szeregowego. Mężczyzna przepisowo zasalutował. - W gruncie rzeczy jestem podporucznikiem. Nazywam się Williamson, panie pułkowniku. Trzydzieści minut później Kongijska Legia Cudzoziemska, po przygotowawczym nalocie rakietowym, bombowym i ostrzelaniu miasta z pokładowej broni maszynowej T-28 pomaszerowała na Albertville, wręcz podręcznikowo stosując amerykańską taktykę rozpoznania ogniem. Strzelano do wszystkiego, co się poruszyło, do każdego miejsca, w którym można by ukryć stanowisko karabinu maszynowego, strzelca wyborowego albo w którym, chociażby teoretycznie, mógłby się zaczaić półnagi Afrykanin uzbrojony w dzidę. Po godzinie w mieście nie było już simbów. Nie wzięto ani jednego jeńca.

2 Apartamenty prezydenta Biały Dom Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 1 września 1964, 21.00

Kiedy dyrektor Agencji Informacyjnej Stanów Zjednoczonych został wprowadzony do prezydenckiego salonu, nie potrafił ukryć zniecierpliwienia i niezadowolenia. Stwierdził, że o pięciu minutach rozmowy w cztery oczy z prezydentem Stanów Zjednoczonych może tylko pomarzyć. W pokoju siedział pułkownik Sanford T. Felter i rozmawiał przez telefon.

- Podaj mu filiżankę kawy - powiedział prezydent do stewarda w białej marynarce, niechętnie wskazując palcem na dyrektora. Popatrzył na niego. — Zaraz porozmawiamy. Znaczenie tych słów było jasne. Dyrektor miał czekać, aż Felter skończy rozmowę. - Jasne - powiedział Felter i odłożył słuchawkę bez pożegnania z rozmówcą. Popatrzył na prezydenta i potrząsnął głową. Prezydent jedynie wzruszył ramionami, jakby i tak spodziewał się złych wiadomości. - No dobrze, Earl. O co ci chodzi? - Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas, panie prezydencie. Uznałem, że koniecznie muszę z panem porozmawiać. - Jasne - mruknął prezydent ze zniecierpliwieniem. Dyrektor Agencji Informacyjnej odczekał w milczeniu chwilę wystarczająco długą, by się upewnić, że Felter nie zamierza wyjść. - Jestem pewien, panie prezydencie - powiedział - że znana jest panu treść depeszy z Leo, dotyczącej informacji od misjonarzy, iż rebelianci zamierzają przetrzymywać w Stanleyville amerykańskich i europejskich zakład ników. — Prezydent pokiwał głową, ale dyrektor mimo wszystko podał mu kopię telegramu i kontynuował: -1 tak że treść depeszy od ambasadora w Usumburze dotyczącej prośby biskupa katolickiego? Wręczył prezydentowi drugą depeszę. Ten tylko zerknął na nią, po czym obie podał Felterowi. Felter również nie zamierzał ich czytać. Ich treść znał już od kilku godzin. Depesza z ambasady amerykańskiej w Leopoldville skierowana była do Departamentu Stanu i dotyczyła wspólnej informacji dwóch amerykańskich misjonarzy. Usłyszeli oni z kontrolowanego przez rebeliantów radia Stanleyville, że wszyscy Europejczycy i Amerykanie, którzy znajdują się w Stanleyville, zostaną przetrzymani w charakterze zakładników, dopóki rząd Czombego nie odeśle najemników. Radio Stanleyville, nazywając najemników Les Affreux („Okrutnikami"), przez ponad godzinę opowiadało o nieludzkim zachowaniu najemników, którzy odbili Albertville z rąk rebeliantów.

Telegram z ambasady Stanów Zjednoczonych w Usumburze, stolicy Burundi, zawierał przesłanie od włoskiego rzymskokatolickiego biskupa Uviry, zaadresowane do prezydenta Stanów Zjednoczonych. Biskup informował, że w następstwie zbombardowania i ostrzelania z samolotów tego miasta Ludowa Armia Wyzwoleńcza wykonała egzekucję na dwóch Włochach. W imieniu własnym, dwunastu księży, dziewięciu sióstr zakonnych i sześciu osób świeckich biskup błagał prezydenta Stanów Zjednoczonych o wstrzymanie bombardowań. - Już to widzieliśmy, Earl. O co ci więc chodzi? - Otrzymałem informację, panie prezydencie, że biskup, Włoch, przekazał kopię tej depeszy do Watykanu i do zgromadzenia misyjnego Maryknoll u nas w kraju. Nie wiem, co z tym zrobi Watykan, oczywiście, ale mam informację z bardzo wiarygodnego źródła, że zgromadzenie Maryknoll zamierza zwołać konferencję prasową, by potępić interwencję wojskową Stanów Zjednoczonych w Kongu. - Pozwól, że ci coś powiem, Earl - odparł prezydent. Słuchaj uważnie. W Kongu aktualnie dziejąsię dwie sprawy. Pierwsza, co strasznie mnie wkurza, to zajęcie przez czarnuchów z dżungli amerykańskiego konsulatu i zbezczeszczenie amerykańskiej flagi. Bardzo bym chciał w związku z tym zareagować. Jednak jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych i nazywam się Johnson, a nie Teddy Roose-velt. I funkcjonuję w czasie teraźniejszym, a nie dawno minionym, i nie mogę posłać na miejsce Marines, chociaż naprawdę bardzo bym chciał... Zrozum mnie dobrze, Earl. To, co kapłani z Maryknoll albo Watykan uważają za dobre lub złe, nie ma nic wspólnego z moją decyzją. Zrozumiałeś? - Tak, oczywiście, panie prezydencie. - Dyrektor Agencji Informacyjnej zacisnął usta. - Kolejna sprawa w związku z Kongiem - ciągnął prezydent - polega na tym, że chińscy komuniści, duchowo wspierani przez Sowietów, stoją za tym wariatem Olengą. Jest całkiem prawdopodobne, że ci głupcy mnie zlekceważą i posuną się dalej, niż prezydent Stanów Zjednoczonych mógłby im pozwolić. Jeśli tak się stanie, jeżeli ocenię, że mogą zająć Kongo, uczynię wszystko, co uznam

za konieczne, w najlepiej pojętym interesie Stanów Zjednoczonych, żeby się temu przeciwstawić. Mam tu na myśli interwencją wojskową. A jeśli nie spodoba się to księżulkom z Maryknoll albo komukolwiek innemu, cóż, pieprzyć ich wszystkich. Jeśli chcą rządzić tym krajem, niech się ubie-gająo fotel prezydenta. Ale na razie prezydentem jestem ja. - Podniosłem to zagadnienie - odezwał się dyrektor USIA - tylko dlatego, że chciałem pana poinformować o potencjalnie trudnej sytuacji z punktu widzenia relacji społecznych. Uznałem to za mój obowiązek. - Bo to jest twój obowiązek i dobrze go wypełniłeś. Ale dodam coś, Earl, żeby nie było ci zbyt łatwo. Otrzymałem wiadomość z bardzo wiarygodnego źródła, że zanim Felter zdołał szczęśliwie zareagować i zatrzymać - nie powstrzymać, ale zatrzymać, jedynie na jakiś czas - publikację, jutrzejszy „Wall Street Journal", „New York Times", „Los Angeles Times" i oczywiście „Washington Post" oraz wszystkie ważne gazety w tym kraju w pośpiechu przygotowywały całostronicowe ogłoszenie, podpisane przez niektóre prominentne osoby w tym kraju. Pod wielkim tytułem WSTYD! chcieli oni opublikować list, w którym kwestionują sposób postępowania tej administracji wobec problemu Stanleyville. - Nie rozumiem, panie prezydencie. - Słyszałeś kiedyś o firmie Craig, Powell, Kanyon i Dawes, Earl? - Bankierach inwestycyjnych? Prezydent pokiwał twierdząco głową. - Prezesem zarządu jest tam facet o nazwisku Porter Craig. Jego synowa oraz jego pierwszy i jedyny wnuk, niemowlę, znajdują się w Stanleyville. Wiedziałem, że facet jest bogaty i silny, Earl, ale zdziwiłem się, jak wielu prominentnych demokratów bardziej boi się jego niż mnie... Tak bardzo, że postanowili podpisać ten list. Ta informacja najwyraźniej była dla dyrektora Agencji Informacyjnej wielkim zaskoczeniem. - O ile dobrze zrozumiałem, panie prezydencie, list się nie ukaże? - Felter go wstrzymał, jak powiedziałem. Ale nie wiemy, na jak długo.

- Jak ci się to udało? - zapytał Feltera dyrektor Agencji Informacyjnej, wielce zdumiony. Pułkownik popatrzył na prezydenta. - Powiedz mu - polecił Johnson. - Pan Porter Craig jest bliskim krewnym oficera naszej armii - zaczął Felter, ostrożnie dobierając słowa. - Zdołałem przekonać tego oficera, że czynimy już wszystko, co w naszej mocy, żeby rozwiązać trudną sytuację, i że opublikowanie tego listu w tym momencie może tylko przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. - Uważaj, Earl - powiedział prezydent. - Zaczynam dochodzić do przekonania, że Felter jest bardzo dobry w robocie, którą to ty powinieneś wykonywać. Może dybie na twoje stanowisko? - Panie prezydencie. Mogę pokazać dyrektorowi dokument U Thanta, który przechwyciliśmy? - zapytał Felter. - Tak, dlaczego nie? - odparł prezydent po chwili wahania. Był to pierwszy dokument sklasyfikowany jako ŚCIŚLE TAJNE - WYŁĄCZNIE DLA PREZYDENTA, który dyrektor Agencji Informacyjnej zobaczył na własne oczy. W piśmie znajdowała się informacja, że o godzinie 17.05 dnia 30 września Défense Inteligence Agency przechwyciła wiadomość z Ministerstwa Spraw Zagranicznych Szwajcarii do ambasadora Szwajcarii przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Ambasador Szwajcarii został poinstruowany, aby skierować do sekretarza generalnego ONZ U Thanta wiadomość od generała porucznika Nicholasa Olengi, dowódcy Ludowej Armii Wyzwoleńczej, rezydującego w Stan-leyville. W wiadomości tej Olenga ostrzegał U Thanta, że przetrzymuje pięciuset zakładników - „białych mężczyzn, kobiety i dzieci" - wobec konieczności „przeciwstawienia się wszelkim akcjom powietrznym rządu kongijskiego". Oskarżał Narody Zjednoczone, Międzynarodowy Czerwony Krzyż i Światową Organizację Zdrowia o „imperialistyczny spisek". - Cóż, to nam pomoże, oczywiście - stwierdził szef Agencji Informacyjnej. - Światowa opinia skieruje się przeciwko niemu. Grożenie kobietom i dzieciom najbardziej oburza opinię publiczną.

- Nie możesz z tego skorzystać. Do czasu, kiedy dokument opublikuje sam U Thant, jeżeli to w ogóle nastąpi -powiedział prezydent. - Słucham? - Nie zakładałbym się o dużą sumę, że to w ogóle nastąpi. Ma ten papier od godziny dziewiętnastej wczorajszego wieczoru i jak do tej pory nie pisnął na jego temat ani słowa. Myślę, że sukinsyn zgadza się z twoją oceną, iż grożenie dzieciom to głupia rzecz, i chce chronić tych drani przed ich własną głupotą. - Ale, panie prezydencie, my mamy go w garści! - Głuchy telefon - odparł prezydent. - Ostatecznie uznałem, że cena za przyznanie się do jego posiadania byłaby za wysoka. Gdybyśmy to ujawnili, Szwajcarzy dowiedzieliby się, że złamaliśmy ich szyfry, które uważają za nie do złamania. Szkoda byłaby podwójna. Nie tylko by się wściekli, ale przez jakiś czas nie mielibyśmy dostępu do ich korespondencji. A całkiem spora jej część jest bardzo interesująca, Earl. Zadzwonił telefon. Prezydent nacisnął błyskający przycisk na aparacie i podniósł słuchawkę. - Tak? - odezwał się i przez chwilę słuchał. - Rozumiem. Przetrzymaj go przez kilka minut, a potem przyślij do mnie. McCone niech przyjdzie także, kiedy się zjawi. -Odłożył słuchawkę. - Generał Wheeler - powiedział po chwili do Feltera. - Chcesz się z nim widzieć? - Nie, panie prezydencie. - Jasne. Rób, co trzeba, Felter. - Tak, panie prezydencie. - Panie prezydencie - odezwał się dyrektor Agencji Informacyjnej. - Co mam robić w tej sprawie? - Po prostu szczaj na rozżarzone węgle, Earl. I nie puszczaj pary z gęby na temat przejętej przez nas informacji dla U Thanta. Jak dotąd w Białym Domu tylko ty, ja i Felter o niej wiemy.

3 Fort Bragg, Karolina Południowa 2 września 1964, 13.05

Dowódca Centrum Operacji Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych (z urzędu najstarszy stopniem żołnierz Zielonych Beretów w Armii Stanów Zjednoczonych) i dowódca 3. Grupy Sił Specjalnych nie wyglądał w tej chwili ani na srogiego, ani nawet na zawodowego wojownika. Generał brygadier Paul T. Hanrahan ubrany był w bladożółtą trykotową koszulkę z krótkimi rękawkami oraz niebieskawozielone spodnie. Z kolei pułkownik Edwin P. Mitchell miał na sobie pomarańczową koszulę z krótkimi rękawami i spodnie w żółto-niebieską kratę. Obaj mieli na głowie identyczne żółto-niebieskie czapki w kratkę. Ich żony, osobno i bez porozumienia ze sobą, kupiły im te czapki na wyprzedaży w sklepie dla żołnierzy. Kiedy generał Hanrahan powiedział swojej żonie, że Ed Mitchell ma taką samą czapkę, była zaskoczona. Patricia Hanrahan odpowiedziała mężowi, że osobiście uważała ją za tak brzydką, że nie spodziewała się, aby ktokolwiek ją kupił. Przeceniono ją- zauważyła - aż trzykrotnie, z sześciu dolarów i dziewięćdziesięciu pięciu centów na dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Dodała też, że kupiła ją dla żartu i nie sądziła, aby jej mąż kiedykolwiek zebrał się na odwagę i włożył ją publicznie. Ta wymiana zdań nie należała do najbardziej sympatycznych pogawędek małżeńskich. I, oczywiście, po tej rozmowie generał czapkę włożył. Zastanawiał się, co o swoim nakryciu głowy sądzi Ed Mitchell. Ale nigdy go o to nie zapytał. Generał Hanrahan i pułkownik Mitchell ustalili stały termin gry w golfa - w każdą środę o godzinie 13.00. Mieli w tym niemal wojskowy cel. Przede wszystkim, z dowodzeniem wiązała się konieczność spędzania wielu godzin za biurkiem, a golf, nawet jeżeli nie przynosił żadnych innych korzyści, to wymagał przynajmniej odbywania długich spacerów. A granie w golfa w środowe popołudnia służyło dwóm innym celom. Po pierwsze, przerywało przeładowany obowiązkami tydzień pracy dokładnie w połowie. W śród-

ku tygodnia pole golfowe nie było zatłoczone. Generał nie musiał więc rywalizować o miejsce na polu w weekendy z oficerami, którzy nie mieli przywileju dowódcy i którzy nie mogli sobie robić przerw w pracy w dowolnym momencie. Po drugie, w środy grali zupełnie sami. To pozwalało wymieniać poufne informacje, o których trudno byłoby im spokojnie rozmawiać w innych miejscach niż pole golfowe. Hanrahan kierował szkołą, a Mitchell dowodził kadrą. Zazwyczaj mieli sobie wiele do przekazania. Poza tym, ponieważ grali we dwóch, nikt nie wnikał w poziom ich gry. Młodsi od nich oficerowie nie mogli z nich drwić. Bo faktycznie rzadko któremuś z nich udawało się ukończyć rundę na poziomie poniżej dziewięćdziesięciu. Przenieśli się właśnie na drugie pole, gdy zobaczyli jeepa jadącego ku nim po zielonej, nieskazitelnie równej trawie. Hanrahan przyjrzał się mu uważniej i zobaczył, że pojazd jest wyposażony w mnóstwo anten. Obok kierowcy siedział jego adiutant. Kiedy wóz stanął, adiutant wyskoczył na trawę i zasalutował. Hanrahan odpowiedział wojskowym pozdrowieniem. - Chyba nikt od ciebie nie wymaga, żebyś salutował ludziom w kraciastych czapkach - zauważył. - Ale dziękuję mimo wszystko. O co chodzi, Charley? - Telefonował chorąży o nazwisku Finton, sir. Pułkownik Mitchell powinien być w gotowości w Pope od godziny czternastej piętnaście. Ma mieć ze sobą umundurowanie na pięć dni. - Do diabła, kim jest chorąży Finton? - zapytał Ed Mitchell. - To goniec Sandy'ego Feltera - wyjaśnił Hanrahan. Rozumiem, że to jest rozkaz, Charley? - Tak, sir. Chorąży powiedział, że jeśli pan, generale, ma jakieś pytania, jeszcze dzisiaj odpowie na nie pułkownik Felter, kiedy tylko uzyska dostęp do jakiegoś bezpiecznego telefonu. - Brzmi to trochę autokratycznie, prawda? - zauważył Mitchell. Hanrahan popatrzył na zegarek.

- Masz godzinę i dziesięć minut, Ed. Wystarczy ci? - Tak, sir. Załadowali torby golfowe do jeepa. Pułkownik Mitchell i adiutant stłoczyli się na wąskim tylnym siedzeniu, a generał Hanrahan usiadł z przodu. Samochód zawrócił w kierunku, z którego przyjechał. Kiedy jechał po pięknej, równej trawie, wyjechał mu naprzeciw wózek golfowy z sierżantem, kierownikiem pola golfowego. Sierżant był wkurzony, że pieprzony jeep zostawia koleiny na jego polu golfowym! Gdy jednak zobaczył, kto siedzi obok kierowcy, czym prędzej zawrócił. Kiedy pułkownik Mitchell o godzinie trzynastej pięćdziesiąt pięć dotarł do wieży kontrolnej Bazy Sił Powietrznych w Pope, w pobliżu stał już, czekając na niego, CT-39E Sił Powietrznych, mały dwusilnikowy odrzutowy samolot komunikacyjny. Godzinę i piętnaście minut później pułkownik wysiadł z niego przed wieżą kontrolną w Bazie Sił Powietrznych w McDill na Florydzie. O godzinie piętnastej dwadzieścia pięć, dwie godziny i dwadzieścia pięć minut od chwili, w której musiał opuścić pole golfowe w Fort Bragg, pułkownik Mitchell wchodził do gabinetu dowódcy Sił Szybkiego Reagowania. Dowódca, pułkownik Sanford T. Felter, podpułkownik Craig W. Lowell oraz major, którego pułkownik Mitchell nie rozpoznał, klęczeli nad kilkoma mapami, które zajmowały niemal całą wolną podłogę pomiędzy meblami. W tych okolicznościach pułkownik Ed Mitchell uznał, że nie musi salutować. - Dzień dobry, panie generale - powiedział. Generał Matthew J. Evans, który klęczał na podłodze, wsparty na łokciach i wpatrywał się w mapę, podniósł głowę. - Cześć, Ed - odpowiedział. - Rozumiem, że ściągnęliśmy cię z pola golfowego? - Nie ma problemu, sir. - Przypuszczam, że słyszałeś o Amerykanach w Stanleyville? - Tak, sir.

- Istnieje możliwość, powtarzam, możliwość, że otrzymamy polecenie ich odbicia. Felter ocenia szanse na to jak jeden do trzech. - Tak, sir? - Padnij na kolana razem z nami, Ed, przypatrz się szybko mapom i powiedz, czy mógłbyś się tam dostać z dwiema, trzema, a może czterema Drużynami „A" i wykonać zadanie. - Tak, sir. Nie pierwszy raz pułkownik Ed Mitchell miał patrzeć na mapę Stanleyville i rozważać, co można by zrobić, żeby uwolnić pracowników amerykańskiego konsulatu. Zastanawiał się nad tym wiele razy od dnia, w którym przeczytał w gazetach pierwsze artykuły o Stanleyville. Dotychczas jednak nikt nie pytał, czy to rozważał, a niepytany nikomu o tym nie mówił. Przez dziesięć minut przyglądał się mapom. - Czy ktokolwiek już wcześniej dokonywał w tej sprawie jakichś ocen? - zapytał. - Nie w szczegółach - odparł generał Evans. - Mów, Ed, co ci na gorąco przychodzi do głowy? - Wyrzuciłbym w nocy trzy drużyny po tej stronie rzeki Kongo, po której leży Stanleyville, najlepiej przy świetle księżyca, a jeśli niebo byłoby zachmurzone, z dobrym sprzętem radarowym. Żołnierze przepłynęliby w dół rzeki pontonami, zbadali teren konsulatu, zabezpieczyli go i wezwaliby przez radio H- 34, krążące w powietrzu na tyle daleko, by w mieście nie było ich słychać. Przy odrobinie szczęścia sprawdzanie konsulatu można by przeprowadzić w kompletnej ciszy. W takim wypadku o tym, że coś się dzieje, sim-bowie dowiedzieliby się w momencie lądowania pierwszych helikopterów. Przy najgorszym możliwym scenariuszu, czyli konieczności stoczenia walki na terenie konsulatu, a potem utrzymania go, mielibyśmy przewagę ciemności. Nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt buńczucznie, ale gdybyśmy dysponowali sześcioma karabinami z celownikami noktowizyjnymi, tym dzikusom szybko przeszłaby ochota do jakichkolwiek ataków w ciemności.

- Ciekawe, Ed, dlaczego podejrzewam, że myślałeś już o czymś takim dużo wcześniej? - spytał Craig Lowell - Mam dwie rozgorączkowane Drużyny „A", szukające uczciwej roboty, Lowell. - Mówisz o lądowaniu w górze rzeki i spłynięciu nią w dół? - zapytał generał. - Tak, sir. - A co z Wodospadami Stanleya? - Co z nimi? - zdziwił się generał Evans. - Czy da się przez nie przedostać? A w ogóle, gdzie dokładnie się one znajdują? - Majorze? - zapytał generał Evans. - Sir - odezwał się major, wyraźnie zmieszany. - Nie wiem. - Zdaje się, że jesteś specjalistą od wywiadu na tym terenie - rzucił Felter chłodnym tonem. - Nie, sir. To znaczy... ja go zastępuję - wyjąkał major. - Specjalistę wysłałem na miejsce, żeby współpracował z Dillsem - potwierdził generał Evans. - Major Ashe po prostu go zastępuje. I także robi dobrą robotę. - Przepraszam, majorze - powiedział Felter. - Nie zamierzałem na pana naskakiwać. Ale, na Boga, chyba każdy człowiek na świecie słyszał o Wodospadach Stanleya. My tymczasem mamy nad nimi wyskoczyć z samolotów, a najwyraźniej nikt nie wie nawet, gdzie się znajdują! - Sandy, szukałem ich - stwierdził Mitchell. - Szukałem ich nawet w cholernym National Géographie. - Prawdopodobnie w ciągu dwunastu godzin moglibyśmy uzyskać informacje na ich temat z Leopoldville - zauważył Felter. - A ja mogę ściągnąć tutaj specjalistę do spraw wywiadu w ciągu trzydziestu sześciu godzin - dodał generał Evans. - Z całym szacunkiem, sir, ale ten człowiek jest bardziej użyteczny tam, gdzie się teraz znajduje - stwierdził Felter i roześmiał się. - Co jest w tym zabawnego? - zapytał generał Evans. - Mam właśnie zamiar skorzystać z prawdziwej wojskowej mądrości. Jeśli nie wiesz, co robić, zapytaj szeregowego.

Popatrzyli na niego z zakłopotaniem. Wszyscy oprócz podpułkownika Lowella, który się roześmiał. Evans mu zawtórował. Felter sięgnął po słuchawkę jednego z telefonów stojących na biurku generała Evansa. - Sierżancie, mówi pułkownik Felter. Zadzwońcie z bez piecznego telefonu do chorążego Fintona w moim biurze w Waszyngtonie, dobrze? — poprosił. Po chwili odezwał się do Mitchella: - Ed, planując operację, sprawdź, czy będzie można opanować Immoquateur Apartment Building... urwał, pochylił się i pokazał jakiś punkt na mapie. - Opa nować i zabrać stamtąd kilkoro amerykańskich cywilów. Można to zrobić w drodze do konsulatu, po zajęciu konsu latu albo w oddzielnej równoległej operacji. - Jasne - odparł pułkownik Mitchell. - Co cywile robią... Przerwało mu brzęczenie interkomu. - Pułkowniku, mam połączenie na bezpiecznej linii, ale pana Fintona nie ma na miejscu. Połączyłem się z niejaką panną Dune. Felter wstał i podniósł słuchawkę. - Mary Margaret, wiesz, gdzie znajdę Fintona? - zapytał. Kobieta coś odpowiedziała i Felter mówił dalej: - Dobrze, pójdź do niego. Nie telefonuj, tylko idź. I powiedz mu, że ja powiedziałem, że w tej chwili priorytetową kwestią jest ściągnięcie starszego szeregowego Porteta z Berlina do Bragg. Ma się stawić u pułkownika Edwina Mitchella... tak, przez dwa „1", w Siódmej Grupie Sił Specjalnych. A kiedy to załatwisz, zadzwoń, proszę, do mojej żony i powiedz jej, że nie ma żadnych szans, żebym wrócił do domu przed niedzielą. Powiedz jej, że jest mi bardzo przykro, ale stało się coś poważnego i będzie musiała sama pójść na nabożeństwo. - Kim jest ten cały starszy szeregowy Port... Jak brzmi jego nazwisko? - zapytał Ed Mitchell. - Portet - odparł Lowell. - To jeden z naszych najczęściej podróżujących żołnierzy, Ed. Aie, co ważniejsze, zna Stanleyville. - Co jeszcze ważniejsze, Ed, jego macocha i przyrodnia siostra znajdują się w Immoquateur — dorzucił Felter. - A on co robi w Berlinie? - zapytał Mitchell.

- Sandy posłał go tam, żeby go ukryć przed ciekawskimi, a także przed różnymi typami bez jaj i kręgosłupa w Departamencie Stanu, w Kolegium Szefów Połączonych Sztabów i w otoczeniu prezydenta - odparł generał Evans.

4 Miejski Port Lotniczy Fayetteville, Karolina Północna 4 września 1964

Starszy szeregowy Jack Portet był zmęczony. A jego mundur nie tylko był wygnieciony, ale także mokry - kiedy szedł z samolotu linii Piemont do budynku terminalu, złapał go ulewny deszcz. Portet był także nieogolony. Niemniej jednak miał teraz znacznie ważniejsze sprawy. Odebrał worek ze swoim dobytkiem z taśmy bagażowej, zarzucił go na ramię i zaczął się rozglądać za telefonem. - Siódma Grupa, mówi sierżant major Oliver, sir! - Panie sierżancie, tu Portet. Starszy szeregowy Portet. Powiedziano mi, że mam zatelefonować pod ten numer. - Gdzie pan jest? - Na lotnisku w Fayetteville. - Chwileczkę. - Po chwili Jack usłyszał, jak Oliver mówi do kogoś, zakrywszy dłonią mikrofon słuchawki: - Panie pułkowniku, Portet jest już na lotnisku w Fayetteville. Co mam robić? Nie możemy latać w taką cholerną pogodę. Po chwili głos sierżanta znowu brzmiał wyraźnie. - Idź do kawiarni i poczekaj. Jesteś w mundurze? - Tak. - Masz naszywkę Dowództwa Europejskiego? Berliński sznur? Żołnierze garnizonu berlińskiego podlegali Dowództwu Europejskiemu, co było uwidocznione na ich naramiennikach. Poza tym nosili zwisający z prawego naramiennika czerwono-czarno-biały sznur, zakończony mosiężnym szpicem. - Tak. - Ktoś pojawi się po ciebie najpóźniej za dwadzieścia minut - oznajmił sierżant i odłożył słuchawkę.

Jack pochylił się, żeby podnieść worek, ale nagle zmienił zdanie. Policzył drobne, jakie zostały mu w kieszeni, po czym rozmienił dwa banknoty dolarowe na monety po dwadzieścia pięć centów. - First National Bank. - Kredyt dwa dolary i czterdzieści centów. Proszę mówić odezwała się telefonistka. - Poproszę z panią Marjorie Bellmon. Dwa i pół wieku później: - Marjorie Bellmon. - Jack nie zareagował od razu. -Halo? - Cześć. - Jack! - Cześć. - Kochanie, gdzie jesteś? - Na lotnisku w Fayetteville w Karolinie Północnej. - Co tam robisz? - Nie wiem. Mogę tylko zgadywać. - Od jak dawna jesteś w Stanach? - Od pięciu godzin. Czekam, aż ktoś mnie stąd zabierze. - Nie wiesz kto? Czy nie możesz mi powiedzieć? - Dali mi numer telefonu jakiegoś pułkownika. Nazywa się Mitchell. A w rozkazie mam napisane „7. GSS", cokolwiek to znaczy. - Siódma Grupa Sił Specjalnych - wyjaśniła Marjorie. - A chodzi o pułkownika Eda Mitchella. To znajomy taty i wujka Feltera. - Dziwne, ale mnie nie zaskoczyłaś. W każdym razie niczego ode mnie nie usłyszałaś. I, na miłość boską, nie mów nic ojcu. Dziewczyna zachichotała. - Jak się sprawuje samochód? - Nie zapytasz, jak ja się czuję? Interesuje cię tylko samochód? - Miałaś stłuczkę? - Idź do diabła, Jack! - Kocham cię. O to ci chodziło? - Bezwzględnie.

- Teraz czekam z zapartym tchem na identyczne oświadczenie. - Z oczywistych powodów nie mogę go złożyć. - Nie obchodzi mnie, czy ktoś cię usłyszy. Ale ciebie chyba obchodzi. Wstydzisz się... - Kocham cię. - Już lepiej. - Kiedy przyjedziesz? - Nie wiem. Kiedy tylko coś będę wiedział, zadzwonię do ciebie. - Ale zostaniesz tam trochę? - Kochanie, nie wiem. Czuję się jak lotka do badmintona. Rzucają mną we wszystkie strony świata. - Jak tylko coś będziesz wiedział, zadzwoń. - Zadzwonię i tak, kiedy tylko znajdę się gdzieś w pobliżu telefonu. Powtórzysz to dla mnie? - W aktualnych okolicznościach nie jest to możliwe. - Proszę wrzucić dolara i trzydzieści centów za kolejne trzy minuty rozmowy - rozległ się głos telefonistki. - Nie mam tyle - powiedział Jack. - Kocham cię, Jack. W słuchawce zapanowała cisza. Jack odszedł od telefonu i przez chwilę powtarzał sobie w myślach ostatnie słowa Marjorie. Wreszcie zarzucił worek na ramię i ruszył w poszukiwaniu kawiarni. Kupił sobie pączka i kawę. Przy kasie można było kupić gazetę. Jego wzrok przykuło słowo KONGO w tytule na pierwszej stronie. Podszedł do kasy i kupił gazetę. Pełen tytuł brzmiał: SEKRETARZ GENERALNY ONZ U THANT INFORMUJE, ŻE REBELIANCI W KONGU WZIĘLI AMERYKAŃSKICH ZAKŁADNIKÓW. Dwadzieścia minut później Jack był tak głęboko pogrążony w myślach, że nie zobaczył mężczyzny w mundurze polowym, dopóki ten nie przysiadł się do jego stolika. - Portet? - Tak. - Dopij kawę - powiedział mężczyzna. Dopiero w tej chwili Jack spostrzegł, że mężczyzna ma na naramiennikach dystynkcje kapitana. Popatrzył na niego.

- Nie zauważyłem stopnia - wyjaśnił. - Nie ma problemu - odparł kapitan. Wyciągnął do Jacka rękę. - Nazywam się Stacey. Portet uścisnął mu dłoń. - Co się stało? Jeżeli wolno mi zapytać? - Najpierw dopij kawę. Potem zabierz bagaż, włóż to na głowę i pójdziemy do mojego wozu. Kapitan pchnął po stole w kierunku Jacka zielony beret. - Do diabła, co to jest? Przecież nie służę w Zielonych Beretach! - Pierwsza zasada w wojsku jest taka, Portet, że masz robić to, co ci każą. A dopiero potem możesz zadawać pytania. Jack popatrzył na kapitana i pomyślał, że ten mówi zupełnie serio. Wzruszył ramionami i włożył beret na głowę. - Bardzo dobrze - powiedział kapitan Stacey. - A teraz, żeby zaspokoić twoją ciekawość, szeregowy Portet, powiem ci, że kiedy wsiądziemy do ciężarówki, pojedziemy na pewne zadupie, gdzie moi kumple i ja planujemy, jak wydostać twoją macochę i przyrodnią siostrę z powrotem do cywilizowanego świata. - Naprawdę? - zapytał, choć czuł, że tamten mówi śmiertelnie poważnie. Kapitan Stacey pokiwał głową.

XX 1 Leopoldville, Demokratyczna Republika Konga 6 września 1964 PILNE Z AMBASADY USA W LEOPOLDVILLE DEM. REP. KONGA DO SEKR. STANU, WASZYNGTON DC INFORMACJA 0 SYTUACJI W STANLEYVILLE NA GODZ. 24.00 CZASU LOKALNEGO 5 WRZEŚNIA 1964

ŹRÓDŁO WYWIADOWCZE O WIARYGODNOŚCI 1 JEDEN MELDUJE, ŻE KONSUL GENERALNY I SZTAB PLACÓWKI W STANLEYVILLE POZOSTAJĄ ZATRZYMANI W OBOZIE DLA JEŃCÓW WOJENNYCH KETELE W STANLEYVILLE. SA PODDAWANI NACISKOM SŁOWNYM I FIZYCZNYM. ŹRÓDŁO WYRAŻA PRZEKONANIE, ŻE ICH ŻYCIE JEST ZAGROŻONE, JEDNAK NIE PRZEKAZUJE, POWTARZAM, NIE PRZEKAZUJE DOWODÓW, KTÓRE BY TO POTWIERDZAŁY. TO SAMO ŹRÓDŁO MELDUJE, ŻE NIE MA, POWTARZAM, NIE MA DOWODÓW NA WSPIERANIE OLENGI PRZEZ KOMUNISTÓW CHIŃSKICH POZA EWENTUALNYMI DOSTAWAMI BRONI RĘCZNEJ I PALIWA, ALE TAKIEJ AKTYWNOŚCI JESZCZE NIE WYKRYTO. TO SAMO ŹRÓDŁO MELDUJE, ŻE 5 WRZEŚNIA O GODZ. 9.00 CZASU STANLEYYILLE W TRAKCIE CEREMONII PRZY POMNIKU LUMUMBY OLENGA PROKLAMOWAŁ POWOŁANIE CYTUJĘ LUDOWEJ REPUBLIKI KONGA KONIEC CYTATU Z CHRISTOPHEM GBENYE JAKO PREZYDENTEM I GASTONEM EMILE'EM SOUMIALOTEM JAKO MINISTREM OBRONY. TO SAMO ŹRÓDŁO UWAŻA, ŻE WŁADZA POZOSTANIE W RĘKACH OLENGI. AMBASADOR USA POTWIERDZA. TO SAMO ŹRÓDŁO NALEGA, ABY PONIŻSZE PRZEKAZANO DOSŁOWNIE NIEOKREŚLONEMU ADRESATOWI W WASZYNGTONIE CYTUJĘ WOBEC WIDOCZNEJ NIEMOŻLIWOŚCI PRZYSŁANIA NAM PRZEZ USA POMOCY WOJSKOWEJ UPRZEJMIE PROSIMY O SKIEROWANIE TUTAJ OCHOTNICZEGO KORPUSU POKOJOWEGO W CELU NAUCZANIA NA MIEJSCU ZASAD HIGIENY PUBLICZNEJ PONIEWAŻ OFICEROWIE ODPOWIEDZIALNI ZA PROTOKÓŁ NIE POSTARALI SIĘ O STARCIE Z POMNIKA LUMUMBY KRWI PO MASAKRZE SETEK LUDZI DOKONANEJ PRZED PROKLAMOWANIEM LUDOWEJ REPUBLIKI KONGA A CO ZA TYM IDZIE PROKLAMACJA ODBYŁA SIĘ W NIEZDROWEJ ATMOSFERZE WŚRÓD MUCH, ROBAKÓW I TAK DALEJ KONIEC CYTATU. ŹRÓDŁO NIEWĄTPLIWIE OKAZUJE OZNAKI STRESU W ZWIĄZKU Z PRZEDŁUŻANIEM SIĘ I NATURA JEGO MISJI. ZAMIANA OBECNIE NIEMOŻLIWA. SUGERUJĘ PRZEKAZANIE MU WIADOMOŚCI, IŻ JEGO MELDUNKI ODBIERANE SA NA NAJWYŻSZYM SZCZEBLU DOWODZENIA. DANNELLY ZASTĘPCA SZEFA MISJI

PILNE OD. BIAŁY DOM WASZYNGTON DO= AMBASADA USA WLEOP01DVILLE DEM. REF. KONGA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI AMBASADORA DOTYCZY INFORMACJI O SYTÏÏAC JIW STAN1EYYILIE Z 5 WRZEŚNIA NA PODSTAWIE DECYZJI PREZYDENTA PROSZĘ O PRZEKAZANIE PONIŻSZEGO PRZY PIERWSZEJ OKAZJI CYTUJE TWOJA SUGESTIA O WYSŁANIU KORPUSU POKOJOWEGO JEST STARANNIE ROZWAŻANA POZDROWIENIA MAŁY ŻYDOWSKI ŻOŁNIERZKONIEC CYTATU. PEITER PUŁKOWNIK DORADCA PREZYDENTA

2 Centrum Operacji Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych Fort Bragg, Karolina Północna 12 września 1964, 7.45

- Kwatera generała Hanrahana. - Pani Hanrahan? - Przy telefonie. - Pani Hanrahan, mówi Marjorie Bellmon. Córka Boba Bellmona. - Ach, tak. Cześć, Marjorie. Miło cię słyszeć. Co u was słychać? - Wszystko w porządku, dziękuję. Czy generał Hanrahan jest w domu? Mogłabym z nim rozmawiać? - Och, przykro mi, Marjorie, ale go nie ma. Może ja mogę ci w czymś pomóc? Mam mu przekazać jakąś wiadomość? - Nie, proszę pani - odparła Marjorie. Po chwili dodała: Tato prosił mnie, żebym przekazała mu coś osobiście, kiedy tutaj będę. - A jesteś tutaj? - Tak, proszę pani. - Powinien przyjść na lunch - powiedziała Patricia Hanrahan. - Może po prostu nas odwiedzisz i zjesz razem

z nami? Jestem pewna, że generał się ucieszy, gdy cię zobaczy. - Chciałabym, ale właśnie wyjeżdżam. Czy jest jakaś możliwość... - On jest teraz u siebie w biurze. Zaproponowałabym ci, żebyś się tam z nim spotkała, ale wątpię, by miał czas na rozmowę. - Cóż, zajrzę więc do państwa przed wyjazdem. Dziękuję pani. - Marjorie... - zaczęła Patricia Hanrahan, ale dziewczyna już odłożyła słuchawkę. Marjorie wyszła z holu Głównego Klubu Oficerskiego i wsiadła do jaguara. Skoro i tak już sobie udowodniła, jaką jest utalentowaną kłamczucha i przewrotną kobietą, mogła spróbować brnąć dalej, dopóki jej ktoś nie powstrzyma. Pojechała do Smoke Bomb Hill i zaparkowała przed budynkiem dowództwa Centrum Operacji Specjalnych, w miejscu zarezerwowanym dla oficjalnych gości. Następnie podeszła do drzwi. Były zamknięte na klucz. Zapukała. Jakiś sierżant, bez wątpienia pełniący służbę podoficera dyżurnego, uchylił drzwi. Popatrzył na Marjorie - z przyjemnością, jak zauważyła - a potem jego wzrok przeniósł się na czerwonego jaguara stojącego na parkingu. - Proszę pani, w czasie weekendu nikogo nie przyjmujemy. - Chcę się zobaczyć z generałem Hanrahanem. - Proszę pani... - Pani Hanrahan powiedziała mi, że gdy generał będzie miał wolną chwilę, ma pan mu powiedzieć, że tutaj jestem. Nazywam się Bellmon. Sierżant popatrzył na Marjorie z powątpiewaniem, w końcu jednak doszedł do wniosku, że Rosjanie nie są na tyle przebiegli, żeby posyłać na przeszpiegi w Centrum Operacji Specjalnych śliczną dziewczynę w czerwonym jaguarze. - Nie wiem, ile to potrwa - powiedział, otwierając drzwi. - Dziękuję. Musiała odczekać dwadzieścia minut. Sierżant zapropo-

nował jej pączka i filiżankę kawy, a ona z wdzięcznością przyjęła propozycję. Po raz ostatni jadła i piła o trzeciej nad ranem, kiedy się zatrzymała, żeby zatankować benzynę. Chwilę rozmawiała z sierżantem. Powiedziała mu prawdę, lecz nie całą. Opowiedziała, że jest córką wojskowego i że jej ojciec stacjonuje w Fort Rucker. W pewnej chwili w głębi budynku otworzyły się drzwi i sierżant zerwał się na równe nogi. - Niech pani tu poczeka - powiedział i ruszył koryta rzem. Po niecałej minucie stanął przed nią generał Hanrahan w mundurze polowym. - To ona - oznajmił sierżant. - Cześć, Marjorie - przywitał się generał. - Co się stało? - Chcę się zobaczyć z Jackiem Portetem. Przepraszam, że pana niepokoję, panie generale, ale byłam w Siódmej Grupie, a oni mi powiedzieli, że o nikim takim nie słyszeli. Generał Hanrahan milczał. - Ja wiem, że on tu jest - powiedziała Marjorie stanowczo. - Sierżancie, niech pan tam pójdzie i poprosi sierżanta Porteta, żeby tutaj przyszedł - rozkazał generał Hanrahan po chwili. Sierżanta Porteta? Jack pojawił się po minucie. Miał na sobie mundur polowy, buty spadochroniarza, a na rękawie szewrony sierżanta. - Ta młoda dama życzy sobie się z panem zobaczyć, sierżancie - oznajmił generał Hanrahan. - Zastanawiam się, skąd wiedziała, że pan tutaj jest? Jack spojrzał na generała Hanrahana, a po chwili na Marjorie. - Co ty tutaj robisz, do diabła? - zapytał. - Chciałam się z tobą zobaczyć - odparła Marjorie po prostu. - Marjorie, czy twój ojciec wie, że Jack jest tutaj? - zapytał generał Hanrahan. - Nie.

- A czy wie, że ty tutaj jesteś? - Nie. - Jak się tutaj dostałaś? - zapytał Jack. - Przyjechałam twoim samochodem. - Sierżancie - powiedział generał Hanrahan do podoficera dyżurnego - oddalimy się teraz dosłownie na pięć minut. Po tym czasie panna Bellmon wyjdzie stąd i uda się do mojej kwatery... Zatelefonuje pan do pani Hanrahan i powie jej, że wkrótce ją odwiedzi panna Bellmon, oraz poprosi ją w moim imieniu, żeby zabawiała tę pannę, dopóki ja się nie zjawię. To znaczy, ja i sierżant Portet. - Tak jest, sir. Generał i sierżant odeszli. Jack i Marjorie usłyszeli, jak Hanrahan mówi jeszcze do sierżanta: - Nigdy nie należy stawać na drodze prawdziwej miło ści, sierżancie. Jej siła i tak jest nie do pokonania. Jack objął Marjorie i mocno przytulił.

3 Kwatera numer 5 Fort Bragg, Karolina Północna 12 września 1964

Patricia Hanrahan była zła i oburzona, kiedy Marjorie powiedziała jej, co się naprawdę wydarzyło, ale szybko jej przeszło. Znała przecież Marjorie od czasów, gdy ta była małą dziewczynką, a poza tym ujęła ją determinacja dziewczyny, która zapragnęła zobaczyć się z chłopakiem, nie zważając na przeszkody. Poza tym, kiedy Marjorie wymieniła jej całą litanię zalet i cnót Jacka Porteta, sama zapragnęła go poznać. Hanrahan i Portet przyszli o wpół do jedenastej. - Muszę wygłosić małą mowę - powiedział Red Hanrahan. - Potem możesz nas nakarmić. Niezależnie od tego, czego będzie dotyczyła rozmowa, nawet nie może się zbliżyć do kwestii, co tutaj robi Jack, a nawet że w ogóle tutaj jest. - Jasne - odparła Patricia Hanrahan. - Rozumiem. - Marjorie pokiwała głową.

Generał popatrzył na Jacka, jakby go oceniał. - Jesteś wyższy ode mnie - powiedział. - Ale myślę, że nosisz taki rozmiar jak mój starszy syn. Bądź więc uprzejmy zrzucić z siebie mundur polowy i włożyć dżinsy, dobrze? - Tak jest, sir. - No to do dzieła. Potem napijemy się piwa. Myślę, że na to zasłużyliśmy. Patricia Hanrahan podała lunch w kuchni - hamburgery, które mężczyźni sami podgrzali, oraz frytki, które przygotowała Marjorie. - Kiedy awansowałeś na sierżanta? - zapytała Marjorie. A może jest to jedno z tych pytań, których nie powinnam zadawać? - Ja ci powiem - wtrącił się generał Hanrahan. - Jack pracuje z niektórymi spośród moich ludzi. Gdyby nie nosił zielonego beretu, wyglądałby wśród nich jak palec w... wiadomo gdzie. A ponieważ pełnoprawni żołnierze Zielonych Beretów z zasady są co najmniej sierżantami, powiedziałem mu, żeby nosił także dystynkcje sierżanta. Jack popatrzył na Marjorie i wzruszył ramionami. - Wciąż jestem biednym, ale uczciwym starszym sze regowym. Rozległo się pukanie do drzwi i do kuchni weszła wysoka, elegancka kobieta. - Och, przepraszam - powiedziała. - Nie wiedziałam, że macie gościa. Nie widziałam żadnego samochodu. Jack odniósł wrażenie, że słyszy w głosie kobiety obcy akcent. - Och, nie wygłupiaj się, Jane - odparła Patricia Han rahan. - Wejdź i się przywitaj z Marjorie Bellmon... Znasz Marjorie, prawda? Jesteś córką Barbary? - zawołała kobieta. Bardzo dziwnie wymawiała „r" i Jack doszedł do wnio sku, że kobieta jest Francuzką. - Tak, proszę pani. - Nie znam cię, ale kiedy ostatniego lata był tutaj twój brat z kadetami, gościliśmy go na kolacji. Przyjechałaś z mamą? - Nie, proszę pani.

- Jack - odezwała się Patricia Hanrahan. - Poznaj panią Jane Rowan. Generał Rowan dowodzi Fort Bragg. Jane, to jest Jack Portet, przyjaciel Marjorie. - Narzeczony - sprostowała dziewczyna pośpiesznie. - Miło mi cię poznać! Jack postanowił wykorzystać okazję. - Je suis enchanté, madame. - Och, znasz francuski! - wyraźnie ucieszyła się pani Rowan. - Poznałeś mój akcent? - Oui, madame. - Ale twój akcent z pewnością nie jest paryski. Chyba nawet nie jest francuski. Jesteś Belgiem? - Pochodzę z Belgii - odpowiedział Jack po francusku. Mój ojciec jest Belgiem. Chodziłem w Brukseli do college'u. - To coś więcej niż akcent belgijski - ciągnęła pani Rowan. - Pozwól, że ci udowodnię, jaka jestem bystra. Dużo czasu spędziłeś w Kongu, tak? - Tak. - Jack popatrzył na generała. - Mój ojciec mieszka w Leopoldville. - Wiedziałam! Usłyszałam to! Znam Leo, ale niezbyt dobrze. Mieszkałam w Kongu przez sześć lat, w Stanley-ville. Mój ojciec był tam konsulem Francji. To miasto jest dla mnie jak drugi dom. - Założę się, że wie pani nawet, gdzie się znajdują Wodospady Stanleya - powiedział Jack, z dziwnym wyrazem twarzy. - Oczywiście, że wiem! Co to w ogóle za pytanie? Mieszkaliśmy zaraz przy wodospadach, jedną przecznicę od konsulatu amerykańskiego. Źle mi się robi, kiedy słyszę, co się tam teraz dzieje. Znam tam każdą skałę, każde drzewo... Kobieta zamilkła. Na jej twarzy malowała się złość. Generał Hanrahan i Jack starali się zachować powagę, ale ich wysiłki spełzły na niczym. Po chwili obaj rechotali głośno. - Red! - zawołała Patricia Hanrahan, zszokowana. - Zdaje się, że ktoś się ze mnie śmieje, a ja nie wiem dlaczego - powiedziała pani Rowan chłodno. - Przepraszam cię, Jane - odparł generał Hanrahan. -Wcale nie śmiejemy się z ciebie. I doskonale wiemy, że to, co się dzieje w Stanleyville, to nie są żarty. Szczególnie

Jackowi nie jest do śmiechu. Jego macocha i przyrodnia siostra są teraz w Immoquateur. - No i co dalej? - zapytała Jane, bynajmniej nieudobruchana. - Jacka ściągnięto tu aż z Berlina - kontynuował generał ponieważ w całej armii nie znaleziono nikogo, kto wiedziałby cokolwiek o Stanleyville. - Macie więc zgodę na wyciągnięcie stamtąd tych biednych ludzi? - zapytała pani Rowan. - Tego nie powiedziałem, Jane. - Ale też nie zaprzeczyłeś. Hanrahan wstał i podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. - Mówi generał Hanrahan. Proszę natychmiast przy gotować dla mnie połączenie bezpieczną linią z centralą Białego Domu, ale to na wszelki wypadek. Tymczasem jednak proszę mnie połączyć, mój kryptonim brzmi „Grek", z „Myszowatym", także przez centralę Białego Domu. Niemal natychmiast usłyszał głos Feltera. - Sandy, żona generała Rowana przez sześć lat mieszkała w Stanleyville. Chciałbym wykorzystać jej wiedzę o mieście powiedział do niego. - Jak bardzo mogę ją wtajemniczyć? Właściwie wiele już wie. Poznała po akcencie, że Portet przebywał w Kongu. - Po chwili odwrócił się do kobiety. Jane, właśnie uzyskałaś dostęp do informacji o ściśle tajnej operacji Orzeł. Rozumiesz, co to znaczy? - Red! - odparła pani Rowan z oburzeniem. - Jestem związana z wojskiem prawie tak długo jak Patricia. Co mam zrobić? - Przede wszystkim zadzwoń do generała i powiedz mu, że wszystko, co sobie zaplanowaliście na najbliższy weekend, trzeba odwołać — powiedział Hanrahan.

4 Motel Holiday Inn Fayetteville, Karolina Północna 12 sierpnia 1964, 15.45

- Jeśli poważnie mówisz, że chcesz się ze mną ożenić, zacznij coś robić w tym kierunku - powiedziała Marjorie Bellmon do Jacka Porteta. Jack wydobył z siebie potok francuskich słów. - Co to miało znaczyć? - To takie stare belgijskie przysłowie: „Potem mężczyzna chce spać, a kobieta chce się żenić". - Ty draniu! - Marjorie chwyciła w dłoń jądra Jacka. Oczywiście, możemy o tym porozmawiać. Dziewczyna roześmiała się i wtuliła twarz w szyję uko chanego. - Dlaczego tak nagle zaczęło cię interesować małżeństwo? - zapytał Jack, głaskając ją po plecach. - Bo jestem starej daty. To, że znajomi moich rodziców wiedzą, w jaki sposób spędzam to popołudnie, wprawia mnie w zakłopotanie. - I to jest jedyny powód? - Chcę także spędzić z tobą życie i wychowywać twoje dzieci. Dlatego, że kiedy nie jestem z tobą, czuję się, jakbym umierała od wewnątrz. - Teraz mnie kupiłaś. Przekonałaś mnie do małżeństwa. - Powiedziałam mojemu ojcu, że jeśli tylko wrócisz, wyjdę za ciebie. A moja matka już od dawna wie, co do ciebie czuję i jaką podjęłam decyzję. - Zmierzasz prosto do celu, nie rozglądając się na boki, prawda? - I nie chodziło mi o powrót na chwilę. Chcę mieć ciebie na zawsze. - Ha! - Kiedy oni cię... Kiedy masz tam polecieć? - Myślę, że w ogóle mnie nie wyślą. Właściwie to jestem tego całkiem pewien. Wojsko wcale mnie tam nie chce. - Dlaczego nie?

- Ci ludzie to profesjonaliści. Są dla mnie mili, naprawdę w porządku i nawet ich lubię, ale nie potrafią ukryć, że mimo wszystko traktują mnie jak cywila w mundurze. W gruncie rzeczy kimś takim właśnie jestem. - Jack, Zielone Berety to nie są nadludzie. Wujek San-dy, Craig Lowell czy Geoff Craig, oni wszyscy służą w Zielonych Beretach. - A zatem ich nie doceniasz. - Chyba naprawdę ci zaimponowali, co? - zapytała Marjorie, autentycznie zaskoczona. Uniosła się na łokciach i popatrzyła na niego. - Wiesz, co oni zamierzają zrobić, Marjorie? Chcą polecieć samolotami, w nocy, kilkaset mil, bez pomocy nawigacyjnej z ziemi, powyskakiwać z samolotów z wysokości dziesięciu tysięcy stóp nad Kongiem i od razu przystąpić do akcji. Poza tym każdy z nich zdaje sobie sprawę, że w razie czego nie upomni się o niego rząd Stanów Zjednoczonych. Będą skakać w ciemno. - Nie rozumiem, co to znaczy? - Żadnych identyfikatorów. Żadnych mundurów. Nie będą mieli nawet służbowej broni armii amerykańskiej. Jeśli zostaną schwytani, mogą się spodziewać jedynie egzekucji. A kiedy wylądują na ziemi, a raczej w wodzie, i, załóżmy, nie padną ofiarą krokodyli, będą musieli nadmuchać pontony i pomodlić się, żeby zadziałały ich silniki. Musisz wiedzieć, że te silniki są kiepskie i uruchamianie ich to cholerna robota. Potem ruszą w górę rzeki, żeby na samym końcu przedostać się w sile dwudziestu czterech ludzi, zakładając, że do tej pory wszystko przebiegnie zgodnie z planem, do miasta, którego strzeże kilka tysięcy simbów. W mieście będą musieli odbić personel konsulatu, Ursulę z dzieckiem i moją rodziną, a potem jeszcze będą musieli się bronić przed atakami simbów, dopóki helikoptery nie zabiorą ich na pokład. Czy oni mi imponują? Żebyś wiedziała, że mi imponują. Myślę, że nie miałbym dość jaj, żeby polecieć na akcję razem z nimi, nawet gdyby tego chcieli. - A jesteś pewien, że nie będą chcieli? Jack nie odpowiedział. Marjorie przylgnęła do niego całym ciałem.

Boże, proszę, niech nie zmieniają zdania i niech nie zabierają go ze sobą, pomyślała.

5 Leopoldville, Demokratyczna Republika Konga 19 września 1964 PILNE Z AMBASADY USA W LEOPOLDVILLE LEM. REP. KONGA DO SEKR. STANU, WASZYNGT. D.C. OCENA SYTUACJI W STANLEYVILLE NA GODZINĘ 24.00 18 WRZEŚNIA 1964 ŹRÓDŁO WYWIADOWCZE O SKALI WIARYGODNOŚCI 3 TRZY MELDUJE, ŻE KONGIJSKIE SIŁY ZBROJNE ZIDENTYFIKOWANE JAKO CYTUJE ODDZIAŁ PIĘĆ PRZEZ JEDEN KONIEC CYTATU SKŁADAJĄCE SIĘ Z JEDNEJ KOMPANII W SILE STU ŻOŁNIERZY PLUS KATANGIJSKIE ODDZIAŁY ANC ORAZ CZTERDZIESTU DWÓCH NAJEMNIKÓW ODBIŁY 17 WRZEŚNIA LISALĘ OKOŁO TRZYSTU 300 MIL W DÓŁ RZEKI OD STANLEYVILLE. ODDZIAŁEM PIĘĆ PRZEZ JEDENAŚCIE DOWODZI PORUCZNIK GARRY WILSON, DWUDZIESTOPIĘCIOLETNI OBYWATEL BRYTYJSKI, BYŁY ŻOŁNIERZ ARMII KRÓLEWSKIEJ NA CYPRZE. TO SAMO ŹRÓDŁO OCENIA STRATY SIMBÓW NA PONAD 160 POTWIERDZONYCH OFIAR. LICZBA RANNYCH OCENIANA NA PONAD 300. WŚRÓD SIL RZĄDOWYCH JEDEN POWTARZAM JEDEN RANNY. TO SAMO ŹRÓDŁO MELDUJE ŻE NIEPROPORCJONALNA LICZBA OPIAR WŚRÓD SIMBÓW WYNIKA Z DZIAŁAŃ TOWARZYSZĄCYCH IM CZAROWNIKÓW, KTÓRZY WYMACHUJĄ GAŁĘZIAMI PALM I PRZEKONUJĄ SIMBÓW, ŻE SĄ ODPORNI NA KULE. TO SAMO ŹRÓDŁO MELDUJE, ŻE ODDZIAŁ PIĘĆ PRZEZ JEDEN WYZWOLIŁ BUMBĘ OKOŁO 250 MIL W DÓŁ RZEKI OL STANLEYVILLE 18 WRZEŚNIA O GODZINIE 12.40 CZASU BUMBY. TO SAMO ŹRÓDŁO MELDUJE, ŻE 14 EUROPEJCZYKÓW W BUMBIE MIAŁO O GODZINIE 13.00 ZOSTAĆ ZABITYCH. WŚRÓD WYZWOLONYCH OSÓB NIE MA POWTARZAM NIE MA OBYWATELI AMERYKAŃSKICH. AMBASADOR USA ZAPEWNIŁ TRANSPORT TYCH OSÓB HELIKOPTERAMI DO LEO. KONGIJSKIE ŹRÓDŁO WYWIADOWCZE O WIARYGODNOŚCI JEDEN 1 RAPORTUJE, ŻE OLENGA PRZYGOTOWUJE DRUGI ATAK NA

COSTERMANSVILLEI WYRAŻA PRZEKONANIE, ŻE ATAK NASTĄPI W CIĄGU NAJBLIŻSZYCH DWUDZIESTU CZTERECH DO TRZYDZIESTU SZEŚCIU GODZIN. MIMO TRZECH PRÓB NIE NAWIĄZANO POWTARZAM NIE NAWIĄZANO KONTAKTU ZE ŹRÓDŁEM WYWIADOWCZYM W STANLEY VILLE.PRÓBY SA KONTYNUOWANE. DANNELLY ZASTĘPCA SZEFA MISJI

6 Hôtel du Lac Costermansville, Demokratyczna Republika Konga 20 września 1964

Pułkownik Leonard Mulamba nie prosił o wzmocnienie plutonem najemników. Po prostu otrzymał przez radio z kwatery głównej generała Josepha-Désiré Mobutu (a nie od samego Mobutu) w Leopoldville, depeszę z informacją, że pluton zmierza do niego drogą powietrzną. Pułkownik niechętnie korzystał z najemników w celu wspierania wojsk kongijskich (a wsparcia takiego oddziały rządowe czasami desperacko potrzebowały), ponieważ oznaczało to dominację białych w operacji, a tym samym dowodziło, że żołnierze Armée Nationale Congolaise bez tego wsparcia właściwie nie są nic warci. Nie był pewien, czy już nadszedł czas, aby wezwać na pomoc najemników, mimo że oddziały Olengi znajdowały się w odległości mniej więcej dziesięciu mil od miasta. Pułkownik Mulamba nie miał najlepszego zdania o Olendze. Nie uważał go za żadnego „generała porucznika" i zresztą w ogóle nie uważał go za oficera. Nie potrzeba być oficerem, żeby się ogłosić porucznikiem albo pułkownikiem, albo generałem porucznikiem i włożyć ukradziony mundur. Mulamba nie pozwalał również swoim oficerom mówić o Olendze „generał". Mieli mówić o nim po nazwisku albo używać sformułowania „przywódca rebeliantów". Pułkownik Mulamba nie lubił także terminu „simbo-wie". Uwielbiał lwy i uważał, że jego przeciwnicy nie mają nic wspólnego z tymi wspaniałymi zwierzętami. Lwy to

przecież dumne stworzenia, które nigdy nie zabijają dla przyjemności. Pułkownik Mulamba dał więc wszystkim do zrozumienia, że nie życzy sobie, aby słowo „simba" wypowiadano w jego obecności, chyba że dotyczyło ono króla zwierząt poruszającego się na czterech łapach. Albo, oczywiście, bardzo dobrego piwa. Kiedy C-46 z najemnikami, o których wsparcie w ogóle nie prosił, wylądował na lotnisku w Kamembe, po drugiej stronie rzeki, został o tym fakcie poinformowany przez telefon w swojej kwaterze w Costermansville (którą założył w Hôtel du Lac). Był trochę zdziwiony, kiedy usłyszał, że z najemnikami przyleciało także pół tuzina żołnierzy armii rządowej. Zarządził, żeby załadowano ich na ciężarówkę i przewieziono do hotelu. Gdy usłyszał odgłos silnika, wstał zza biurka i wyjrzał przez okno. Z kabiny ciężarówki wysiadł oficer, najwyraźniej dowódca. Kiedy sierżant nadzorował wysiadanie żołnierzy z tyłu, dowódca stał i patrzył na to z rękami opartymi na biodrach (niczym Anglik, jak zauważył Mulamba). Pułkownik uznał, że oficer i sierżant przynajmniej wyglądająjak żołnierze. Ich mundury były czyste i wyprasowane. Nogawki spodni mieli starannie wsunięte w buty, obaj byli gładko ogoleni. Niektórzy najemnicy wyglądali jak hałastra, co nie dziwiło, najwyraźniej jednak bali się i oficera, i sierżanta. Za to wszyscy żołnierze wojsk rządowych, którzy wyskoczyli z ciężarówki, wyglądali jak hałastra. Mulamba znowu zaczął się zastanawiać, po diabła tutaj przylecieli. Zdziwił się, kiedy trzech spośród nich otrzymało rozkaz ustawienia się w szeregu razem z białymi, a kolejni trzej podążyli za oficerem (powłócząc nogami, co Mulamba zauważył z goryczą) do hotelu. Zanim szef sztabu zapukał do drzwi, żeby powiedzieć, że chce się z nim zobaczyć kapitan najemników, pułkownik Mulamba zdążył usiąść za biurkiem i otworzyć przed sobą tekturową teczkę. Oficer najemników wszedł do biura, zatrzymał się trzy stopy przed biurkiem, stanął na baczność i zasalutował. - Kapitan Wagner i oddział żandarmerii katangijskiej

meldują się u dowódcy rejonu Bukavu, zgodnie z rozkazem, sir. Pułkownik Mulamba zasalutował w odpowiedzi, jednak nie wydał kapitanowi komendy: „Spocznij". Swego czasu ten najemnik był żołnierzem. Możliwe nawet, że oficerem. - Nie prosiłem o pańską pomoc, kapitanie - powiedział Mulamba po chwili. Kapitan Wagner milczał. - Co dobrego, pańskim zdaniem, możecie dla mnie zrobić? - Jesteśmy do pańskiej dyspozycji, prosimy jedynie o rozkazy, sir. - Naprawdę? - Wielu z nas ma już doświadczenie w podobnych sytuacjach, sir. - Rozumiem, że jest to doświadczenie z Katangi? - Z Wietnamu, sir - odparł Wagner. - Był pan w armii amerykańskiej? - Sir, czy możemy porozmawiać nieoficjalnie? - Jasne. - Williamson! - zawołał Wagner. - Wprowadź ich. Do pokoju wkroczyło trzech czarnoskórych żołnierzy w mundurach ANC. Stanęli na baczność. Najmniejszy spośród nich, starszy szeregowy, zasalutował. - Porucznik Williamson plus dwóch melduje się na rozkaz, sir. Mulamba także zasalutował, uśmiechnął się i powiedział: - Gdybym był podejrzliwy, pomyślałbym, że ta trójka to żołnierze amerykańskich Zielonych Beretów, których zaginięcie zgłoszono w bazie powietrznej w Kaminie. - Sir, niech mi będzie wolno powiedzieć, że ci zaginieni wcześniej czy później się znajdą w tym ogromnym kraju odrzekł Wagner. - Wcale mnie to nie zdziwi, panie kapitanie. - Mulamba popatrzył na Williamsona. - Dlaczego jest pan zaledwie starszym szeregowym? - To był jedyny mundur, jaki mogłem zdobyć, sir. Kupiłem go od starszego szeregowego.

- Niech mi pan powie... Williamson, tak? - Tak, sir. - Jak pan sądzi, w jaki sposób mógłby mi pan tutaj pomóc? - Czy mógłbym podejść do mapy, panie pułkowniku? Mulamba skinął głową. Williamson podszedł do mapy i wskazał palcem na jakiś punkt. - Zmierzając tutaj, sir, prowadziliśmy z samolotu najbardziej intensywną obserwację, jaka była możliwa. Wydaje mi się, że simbowie... - Proszę nie używać tego słowa w odniesieniu do bandytów! - Przepraszam, sir. Wydaje mi się, panie pułkowniku ciągnął Williamson - że najbardziej prawdopodobną drogą przemarszu rebeliantów jest ta... Prezentacja trwała trzy minuty. Prawdziwym testem na inteligencję człowieka jest stopień, w jakim jest on skłonny zgodzić się z kimś innym, a sugestie porucznika Williamsona, dotyczące odparcia ataku Olengi - natarcia na jego ludzi ze wzgórz dziewięć mil od Costermansville -wyglądały tak, jakby przeczytał je w osobistym notatniku pułkownika Leonarda Mulamby. - Mamy tam trzy główne stanowiska - powiedział Mulamba. - Do tej chwili powinny już być przygotowane. Czy są, to inna sprawa, trzeba to sprawdzić. Za pańskim pozwoleniem, kapitanie Wagner, chciałbym wysłać tych dżentelmenów na miejsce, żeby się tym zajęli. - Moi ludzie są na pańskie rozkazy, panie pułkowniku. Mulamba wywołał swojego oficera do spraw administracyjnych i powiedział mu, żeby załatwił dla trzech czarnoskórych żołnierzy Zielonych Beretów dystynkcje oficerskie. - Ci panowie mają być odtąd uważani za członków mojego osobistego sztabu, wykonujących moje rozkazy powiedział. - Panowie, udajcie się z majorem, on się wami zajmie. Kiedy żołnierze wyszli, pułkownik popatrzył na Wagnera i rzekł: - Wśród okolicznej ludności pokutuje bardzo niemiłe

przekonanie, że zagraniczni ochotnicy uważają, iż mają licencję na grabieże i plądrowanie. Co pan o tym sądzi? - Nie podoba mi się to, ale nie widzę innego sposobu na powstrzymanie tego procederu, jak rozstrzelanie poło wy najemników - stwierdził Wagner. Przez chwilę jakby nad czymś myślał, po czym dodał: - A właściwie trzech czwartych z nich. Odpowiedź Mulamby zaskoczyła Wagnera. - Te słowa świadczą, że nie jest pan łgarzem ani głup cem. Pańskie słowa odbieram jako sprzeciw wobec niewła ściwego korzystania z uzbrojonych ochotników, którzy tak szlachetnie ruszyli na pomoc mojemu krajowi w godzinie próby. Mam nadzieję, że potrafimy tak postępować, aby po kusa zagarniania mienia innych ludzi była jak najsłabsza. Piętnaście minut później Mulamba i Wagner zgodzili się, że biali najemnicy zostaną wykorzystani jako rezerwowa siła na blokadzie w odległości sześciu mil od Coster-mansville. A kiedy atak Olengi zostanie odparty, będą stanowili główną siłę przeciwnatarcia.

7 23 września 1964 PILNE OD AMBASADY USA W LEOPOLDVILLE DEM. REP. KONGA DO SEKR. STANU WASZYNGT. D.C. OCENA SYTUACJI W STANLEYYILLE NA GODZ. 24.00 CZASU MIEJSC. 22 WRZEŚNIA 1964 ŹRÓDŁO WYWIADOWCZE 0 SKALI WIARYGODNOŚCI JEDEN 1 INFORMUJE 0 ATAKU NA COSTERMANSTILLE MNIEJ WIĘCEJ 4000 SIMBÓW POD OSOBISTA KOMENDA OLENGI I POKONANIU ICH PRZEZ ANC POD DOWÓDZTWEM PUŁKOWNIKA LEONARDA MULAMBY NAD RANEM DNIA 22 WRZEŚNIA, JESZCZE ZANIM SIŁY SIMBÓW OSIĄGNĘŁY MIASTO. TO SAMO ŹRÓDŁO INFORMUJE 0 PRZEJĘCIU MAŁEJ ILOŚCI BRONI RĘCZNEJ I AMUNICJI PRODUKCJI CHIŃSKIEJ I CZECHOSŁOWACKIEJ ORAZ AMUNICJI WCHODNIONIEMIECKIEJ. ŹRÓDŁO INFORMUJE, ŻE AMUNICJA NOSI DATĘ PRODUKCJI MAJ I CZERWIEC 1964. PRÓBKI W DRODZE DO LEOPOLDVILLE.

PRZYWRÓCONO KONTAKT ZE ŹRÓDŁEM O WIARYGODNOŚCI JEDEN 1 W STANLEYYILLE. TO SAMO ŹRÓDŁO DONOSI, ŻE GAZETA LE MARTYR W STANLEYVILLE WYDRUKOWAŁA 21 WRZEŚNIA ARTYKUŁ CYTUJĘ PREZYDENT LUDOWEJ REPUBLIKI KONGA POINFORMOWAŁ OPINIĘ PUBLICZNĄ, ŹE NIEJAKI PAUL CARLSON, MAJOR O OBYWATELSTWIE AMERYKAŃSKIM, ZOSTAŁ POJMANY 20 WRZEŚNIA W TRAKCIE WALK O YAKOMĘ. PAN CARLSON JEST W DOBREJ KONDYCJI FIZYCZNEJ. TRYBUNAŁ WOJSKOWY PRZESTUDIUJE JEGO DOSSIER, ZANIM STANIE ON PRZED SĄDEM. KONIEC CYTATU. TO SAMO ŹRÓDŁO MELDUJE, ŹE BIAŁEGO MĘŻCZYZNĘ POSŁUGUJĄCEGO SIĘ JĘZYKIEM ANGIELSKIM, W WIEKU OKOŁO TRZYDZIESTU PIĘCIU LAT, 21 WRZEŚNIA PRZETRANSPORTOWANO CIĘŻARÓWKĄ ZE SKUTYMI RĘKAMI I NOGAMI DO CENTRALNEGO WIĘZIENIA W STANLEYVILLE. MĘŻCZYZNA TEN NOSI ŚLADY PRZEMOCY FIZYCZNEJ. PRÓBY NAWIĄZANIA Z NIM KONTAKTU DO TEJ PORY NIESKUTECZNE. AMBASADA USA PRZYPUSZCZA, ŹE CARLSON TO PRAWIE NA PEWNO PAUL EARLE CARLSON, TRZYDZIESTOSZEŚCIOLETNI LEKARZ NARODOWOŚCI AMERYKAŃSKIEJ, URODZONY W CULVER CITY W KALIFORNII. DR CARLSON PROWADZIŁ KLINIKĘ W WASOLI, MAŁYM MIEŚCIE W PÓŁNOCNYM KONGU, NIEDALEKO GRANICY Z REPUBLIKĄ ŚRODKOWOAFRYKAŃSKĄ. KLINIKĘ SPONSORUJE KALIFORNIJSKI KOŚCIÓŁ PRZYMIERZA. CARLSONOWI TOWARZYSZY W WASOLI ŻONA LOIS ORAZ DZIECI: DZIEWIĘCIOLETNI WAYNE I DWULETNIA LYNETTE. MIEJSCE POBYTU RODZINY NIEZNANE, ALE RACZEJ NIE PRZEBYWA W STANLEY7ILLE. DR CARLSON NIE MIAŁ, POWTARZAM, NIE MIAŁ ŻADNYCH OFICJALNYCH ZWIĄZKÓW Z ŻADNĄ Z AGENCJI RZĄDU USA W REP. KONGA. PODPUŁKOWNIK MICHAEL HOARE Z ŻANDARMERII KATANGIJSKIEJ POINFORMOWAŁ AMBASADORA USA ZA POŚREDNICTWEM GENERAŁA MOBUTU, ŻE NIE MIAŁ NIGDY ŻADNEGO KONTAKTU Z DOKTOREM CARLSO-NEM I ŹE CARLSON NIE MIAŁ POWTARZAM NIE MIAŁ ŻADNEGO ZWIĄZKU Z ODDZIAŁAMI ZBROJNYMI ZNAJDUJĄCYMI SIĘ POD JEGO KONTROLĄ. ŹRÓDŁO WYWIADOWCZE W STANLEY7ILLE INFORMUJE DALEJ ŻE 21 WRZEŚNIA BGENYE WYGŁOSIŁ PRZEMÓWIENIE, W KTÓRYM POWIEDZIAŁ CYTUJĘ ŹE TYSIĄCE AMERYKAŃSKICH ŻOŁNIERZY KONIEC CYTATU JEST ZAANGAŻOWANYCH W CYTUJĘ WALKĘ

0 COSTERMANSVILLE KONIEC CYTATU. TO SAMO ŹRÓDŁO WYRAŻA PRZEKONANIE ŻE KLĘSKA OLENGI NIEBEZPIECZNIE PODNIESIE NAPIĘCIE W STANLEYVILLE. AMBASADOR POTWIERDZA TO PRZEKONANIE. DANNEILY ZASTĘPCA SZEFA MISJI

8 Obóz Golden Hawk Ośrodek Wojskowy Camp Mackall, Karolina Południowa 23 września 1964

W czasie drugiej wojny światowej Camp Mackall był dywizyjnym obozem szkoleniowym. W wielkim pośpiechu armia tanio wybudowała tu byłe jakie koszary, stołówki, kantyny, szpital oraz inne budynki i urządzenia niezbędne do zakwaterowania pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy, szkolonych do walki w dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych. Pułkownik Ed Mitchell, dowódca 7. Grupy Sił Specjalnych, słyszał kiedyś, która dywizja - czy było ich więcej niż jedna? szkoliła się w Mackall, ale szybko zapomniał, co mu powiedziano. Zaczął sobie o tym przypominać, gdy stary H-19 Chicksaw generała Hanrahana transportował go razem z sierżantem nisko ponad sosnami Mackall w kierunku obozu Golden Hawk. Po budynkach z okresu drugiej wojny światowej nie pozostało już wiele śladów, poza betonowymi fundamentami w miejscach, w których dawniej stały drewniane baraki, zniszczonymi drogami i systemem odprowadzania ścieków; jego pozostałości taniej było pozostawić na miejscu, niż rozbierać. Mackall było „zapomnianym amerykańskim rezerwatem wojskowym, podlegającym dowództwu generała z Fort Bragg, wykorzystywanym w razie potrzeby jako teren do ćwiczeń i manewrów". Ale było także miejscem, gdzie, bez rozgłosu, Centrum Operacji Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych szkoliło żołnierzy Zielonych Beretów. Było kampusem Szkoły dla Chłopców imienia Johna Wayne'a. To właśnie tutaj ludzi

w zielonych beretach uczono jeść węże, rozpalać ogniska poprzez pocieranie drewienek i wysadzać w powietrze różne obiekty. Wzniesiono tutaj kilka prostych zabudowań — kuchni, łazienek z prysznicami i tym podobnych. Były to jednak tylko podstawowe, niewyszukane wygody. Zdarzało się także, że wznoszono tu - niewidoczne dla niepowołanych oczu - makiety obszarów, w jakich Zielone Berety miały prowadzić działania. Postawiono na przykład willę niedaleko rzeki. Z tej willi dwudziestu siedmiu żołnierzy w zielonych beretach miało wyprowadzić dziewięcioro pracowników służby dyplomatycznej Stanów Zjednoczonych, nielegalnie przetrzymywanych przez oddziały tubylców, którzy wystąpili przeciwko własnemu rządowi. Mitchell wcześniej nadał wiadomość przez radio, dlatego już go oczekiwano. I kiedy H-19 zniżał się ku ziemi, wszyscy uważnie wpatrywali się w maszynę. Byli ubrani w czarne mundury polowe, głowy mieli owinięte czarnymi chustami, a twarze zaczernione specjalną farbą. Wyposażeni byli w najróżniejsze rodzaje broni, tyle że żadna z nich nie stanowiła oficjalnego uzbrojenia oddziałów amerykańskich. I byli najprawdopodobniej najlepszymi żołnierzami na świecie. Tak przynajmniej myślał pułkownik Ed Mitchell, wychodząc z helikoptera, a następnie wydając komendę: „Spocznij". - Przejdę od razu do rzeczy - powiedział. - Operację wstrzymano. Mam rozkazy, żeby od niej odstąpić. - Cholera! - ktoś zawołał. - Kurwa mać! - wyrwało się komuś innemu. - Decyzja zapadła na najwyższym szczeblu rządowym ciągnął pułkownik Mitchell. - W obecnych okolicznościach operacja może tylko pogorszyć sytuację, nawet jeśli zakończy się sukcesem. - Jakie „obecne okoliczności", panie pułkowniku? - Zdaje się, że wojska rządowe w końcu zebrały się w sobie - odparł pułkownik Mitchell. - Odbili cztery miasta. Główny atak na Costermansville, już drugi, został odparty, a rebelianci ponieśli znaczne straty. - Ale wciąż mają naszych ludzi, prawda? - Ostatnio udzielili zgody na lot do Stanleyville samo-

lotu wyczarterowanego przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Jest nadzieja, że samolot wywiezie stamtąd nie tylko nasz personel dyplomatyczny, ale też pozostałych obywateli Stanów Zjednoczonych, którzy przebywają w mieście. - Jasne, najpierw pozwalamy sukinsynom, żeby nas oszczali, a później mówimy „dziękujemy", kiedy łaskawie sprzedają nam ręcznik, żebyśmy starli sobie z twarzy ich szczyny. - Dosyć, poruczniku - uciął pułkownik. Całkowicie się zgadzał z porucznikiem, potężnym czarnoskórym mężczyzną, który kiedyś był najlepszym napastnikiem w drużynie Notre Dame. Nie było to jednak ani miejsce, ani czas na dyskusje. - Jesteśmy żołnierzami. I musimy wykonywać rozka zy - dodał. Zmierzył porucznika lodowatym spojrzeniem. Poczekał, aż w końcu żołnierz stanął na baczność i burknął: - Tak jest, sir. - W tym momencie - ciągnął Mitchell - pod przewodnictwem Jomo Kenyatty, premiera Kenii, przedstawiciele dziesięciu krajów afrykańskich obradują w Nairobi. Powołali komisję pojednawczą i jest nadzieja, że zdołają wynegocjować pokojowe rozwiązanie sytuacji. Trzej żołnierze zawołali „Gówno prawda!", ale pułkownik jakby tego nie usłyszał. - Ale - mówił dalej - na najwyższych szczeblach naszego rządu zakłada się też, że wysiłki podejmowane w celu wypracowania pokojowego rozwiązania niekoniecznie muszą przynieść pożądany efekt. Dlatego operacja Golden Hawk nie jest przekreślona, lecz jedynie wstrzymana. Wszyscy zachowują przydzielone wyposażenie. Zawieszone jest jednak szkolenie. Generał Hanrahan przyśle tutaj ludzi, którzy przypilnują sprzętu, a tymczasem wy wszyscy otrzymacie siedemdziesięciodwugodzinne przepustki. Po ich zakończeniu zgłosicie się do Grupy. - Popatrzył na sierżanta. - Ma pan coś do dodania? - Może nie powinienem tego mówić, ale trzymajcie gęby na kłódkę - powiedział sierżant. - To wszystko, sir - dodał, patrząc na Mitchella.

- Panowie, wykonaliście dobrą robotę - stwierdził pułkownik. - Wiem o tym i generał Hanrahan także o tym wie. To wszystko. - Oddział rozejść się - rozkazał sierżant. - Kapitanie Stacey, chciałbym chwilkę porozmawiać z panem i sierżantem Portetem - powiedział pułkownik Mitchell. Przeszedł na drugą stronę H-19. Sierżant niemal deptał mu po piętach. Kapitan Stacey i Portet także poszli za nim, z niezbyt tęgimi minami. Jack Portet wyglądał tak samo jak pozostali - ubrany był w czarny mundur polowy, głowę miał owiniętą czarną chustą, a całą twarz wymalowaną czarną farbą. - Dziwię się, że jesteś tak ubrany, szeregowy Portet stwierdził pułkownik Mitchell. - Przecież wyraziłem się dość jasno: przebywasz tu tylko po to, żeby wypełniać białe plamy w informacjach naszego wywiadu. - Sir, nakazałem Portetowi, żeby upodobnił się do nas. Uznałem, że będzie lepiej dla wszystkich, gdy nie będzie się wyróżniał - wyjaśnił Stacey. - I to dlatego oddał trzy nocne skoki spadochronowe, co? Żeby się do was upodobnić? - Sir, Portet mówi miejscowymi językami. Zna teren. A skakał już wcześniej, zanim znalazł się wśród nas - odparł Stacey, zakłopotany, lecz pewien swojej racji. - Ale nie wykonał żadnego swobodnego skoku - zauważył pułkownik Mitchell i popatrzył na Jacka Porteta. -Wykonałeś w Benning pięć skoków z natychmiastowym otwarciem spadochronu, co stanowi minimum, żeby uzyskać odznakę. Mam rację? - Tak, sir. - Niech zgadnę - ciągnął pułkownik. - Kapitan Stacey zamierzał w ostatniej chwili podejść do mnie i powiedzieć, że chciałby cię zabrać na akcję, ponieważ znasz języki i teren. A ja miałem się zgodzić, że rzeczywiście byłbyś użyteczny, ale że twój udział w akcji jest niemożliwy z przyczyn oczywistych, bo nie umiesz skakać z opóźnionym otwarciem spadochronu i nie przeszedłeś szkolenia Zielonych Beretów. Na co kapitan Stacey miał z kolei po-

wiedzieć, że w swoim napiętym grafiku znalazł czas, żeby cię podszkolić, i że wykonałeś z jego chłopcami nawet trzy skoki w nocy. A oni z kolei, mimo napiętego grafiku, nie tylko znaleźli czas, żeby zaznajomić cię z obsługą broni, ale nawet nauczyli cię jeść węże. I że właściwie jesteś w pełni przygotowany do planowanej misji. Kapitan Stacey stanął na baczność. - Tak, sir. Tak miało być, sir. - A co zamierzał mi pan powiedzieć, gdyby starszy szeregowy Portet zginął w akcji? Albo gdyby przytrafił mu się jakiś wypadek, na przykład złamanie nogi? Czy w ogóle rozważał pan, co ja bym czuł, gdybym musiał zadzwonić do pułkownika Feltera i powiedzieć mu: „Pułkowniku, pamięta pan tego eksperta od Konga, którego pan mi przysłał? Cóż, jeden z dowódców Drużyny «A» zwariował i kazał mu skakać ze spadochronem w środku nocy. No i chłopak miał pecha. Wbił sobie w tyłek pięćdziesięciostopową sosnę. Cóż, nie żyje. Bardzo mi przykro z tego powodu". - Jestem gotów przyjąć pełną odpowiedzialność, sir — oświadczył kapitan Stacey. Pułkownik Mitchell mierzył go lodowatym spojrzeniem przez bardzo długą chwilę, w końcu się odezwał: - Pytanie było czysto teoretyczne, ponieważ akcji prawdopodobnie nie będzie. Ale powstaje inne pytanie: Co zrobimy ze starszym szeregowym Portetem? Kiedy rozmawiałem z pułkownikiem Felterem, a on powiedział mi, że wygrali lalusie i mięczaki, zapytałem go, co z Portetem. Odpowiedział mi, że chce, aby został w Bragg, a ja powinienem znaleźć dla niego jakieś pożyteczne zajęcie. Jakieś sugestie w tej sprawie, kapitanie Stacey? - Nie, sir. - Zazwyczaj bardzo bujna wyobraźnia kapitana Sta-ceya dzisiaj szwankuje, sierżancie. Czy to pana dziwi? - Tak, sir, dziwi. - A co pan na to? - Cóż, przychodzi mi do głowy, sir, że kapitan powinien zasugerować, aby starszy szeregowy Portet przeszedł kurs podstawowy, sir. Skoro już w pewnym stopniu odbył kurs zaawansowany, sir.

- Co pan na to, kapitanie? A właściwie, co ty na to, starszy szeregowy Portet? - Możemy to zrobić? Szkoła by to przełknęła? - zapytał Stacey. - Mam powody, by sądzić, że generał Hanrahan zasugeruje zastępcy komendanta, że w zaistniałych okolicznościach można zrobić dla starszego szeregowego Porteta wyjątek. Jeśli nie z innego powodu, to chociażby dlatego, że przystąpienie Porteta do kursu podstawowego zalegalizowałoby przynajmniej te dystynkcje sierżanta, które tak dumnie nosi. Mitchell popatrzył na Jacka. - Co ty na to, synu? Chcesz zerwać te dystynkcje i poczekać, aż sierżant znajdzie dla ciebie wiadro i mokrą ścierkę, czy też chcesz wrócić tutaj w najbliższy poniedziałek i przyłączyć się do jednej z grup szkolenia podstawowego? - Chyba chcę tutaj wrócić, sir - odparł Jack. - Dziękuję. - W tym czasie, Stacey, zamieni pan kilka cichych uwag z kadrą oficerską. Niech każą facetowi zjeść tyle węży, ile sobie zażyczą, ale nie może, powtarzam, nie może już więcej skakać w nocy. Naprawdę nie chcę meldować Felterowi, że chłopak znalazł się w gipsie w szpitalu wojskowym. Wciąż istnieje szansa, mała, ale jednak szansa, że Golden Hawk mimo wszystko ruszy. A jeśli tak się stanie, sierżant Portet będzie nam niezbędny.

XXI 1 Stanleyville, Demokratyczna Republika Konga 24 września 1964

Na parterze w budynku Immoquateur mieściło się kilka sklepów. Z niewiadomych powodów trzy spośród nich nie zostały splądrowane i nadal funkcjonowały. Pozostałe splądrowano, ich szyby wystawowe powybijano, a na ich

ścianach ktoś wypisał patriotyczne hasła (w tym SAPIĆ! FSZYSTKIH! AMMERIKANUF! NAJEMNICUF!). Do apartamentów na wyższych piętrach budynku można się było dostać dwoma windami dla gości, z wąskiego holu w lewej części budynku, oraz windą służbową na końcu korytarza. Projektant budynku wziął pod uwagę wierzenia wielu Kongijczyków, którzy sądzili, że jeśli coś wartościowego pozostaje bez opieki, to oznacza, że właścicielowi nie jest to już potrzebne. W dawnych dobrych czasach zarówno przy drzwiach do wind pasażerskich, jak i do windy służbowej stali ochroniarze uzbrojeni w ciężkie pałki. Ich zadaniem było sprawdzanie, czy Kongijczycy, którzy chcą wsiąść do wind, na pewno mająw budynku jakąś sprawę uzasadniającą ich obecność. Przy windach dla gości nadal stało dwóch strażników, teraz jednak uzbrojeni byli w karabiny. Służbowa już nie działała. Konserwatorzy wind - zatrudnieni w miejscowym oddziale firmy Otis S.A. du Congo - już nie pracowali. Aresztowano ich, gdy próbowali uciec z miasta firmową ciężarówką. Wkrótce zostali doprowadzeni przed pomnik Lumumby, a tam sąd doraźny uznał ich za winnych zdrady Ludowej Republiki Konga. Stracono ich na miejscu, litościwie strzelając im po prostu w głowy. Ciała leżały przez całą noc przed pomnikiem, pour encourager les autres, a rankiem wrzucono je do Konga. W tych dniach w rzece było więcej krokodyli i podpływały one bliżej niż w ciągu ostatnich lat. Posada ochroniarza w Immoquateur była bardzo poszukiwana. Strażnicy mogli liczyć na szczodre napiwki od Europejczyków korzystających z wind. Jakiś kapitan simbów skręcił z cementowego chodnika i wszedł do holu budynku. Przez ramię miał przewieszony karabin FN kalibru 7 milimetrów. Jedną rękę mocno zaciskał na ciężkiej szpadzie, a drugą, jeszcze mocniej, na szyjce butelki Johnny'ego Walkera z czerwoną nalepką. Butelka była do połowy opróżniona. Strażnicy powiedzieli mu, że z rozkazu generała porucznika Olengi do budynku nie wolno wchodzić nikomu, chyba że w sprawach urzędowych. Kapitan odparł, że właśnie

z taką sprawą przyszedł. Strażnicy na to, że skoro ma sprawę urzędową, musi mieć też przepustkę i oni chcą ją zobaczyć. Kapitan wyciągnął z kieszeni dokument wyglądający na bardzo urzędowy. Strażnicy studiowali go dłuższą chwilę, zupełnie nieświadomi, że trzymają zapisany papier do góry nogami. W końcu starszy z nich zasalutował i nacisnął przycisk przy drzwiach windy, które natychmiast się otworzyły. Kapitan wsiadł do windy i po kolei nacisnął przyciski drugiego, czwartego, szóstego i ósmego piętra. Kabina posłusznie przystawała na każdym z nich. Kiedy dojechała do ósmego, kapitan wysiadł, skierował się ku schodom ewakuacyjnym i wszedł po nich na najwyższe piętro, dziesiąte. Od strony schodów drzwi nie miały klamki. Kiedy były zamknięte, nie można było otworzyć ich od tej strony. Budynek tak zaprojektowano, że jeśli ktoś wchodził na schody awaryjne na jednym z pięter, nie mógł ich opuścić na innym; musiał pokonać całą drogę aż na parter. Kapitan wydobył z kieszeni brudnej białej koszuli cienki kawałek mosiądzu o dziwnym kształcie (był to fragment łuski od naboju kaliber 7 milimetrów) i wsunął go pomiędzy drzwi a framugę. Poczuł, że rygiel lekko odskoczył. Następnie wziął do ręki szpadę (według napisu na ostrzu, należała kiedyś do studenta paryskiej Ecole Polytechnique) i wcisnął ją w szparkę, chcąc użyć ostrza jako dźwigni. Czubek ostrza się złamał. Spróbował wsunąć w szparę odłamany kawałek, kiedy jednak chciał go przekręcić, wysuwał mu się z dłoni. Przez chwilę zastanawiał się, jak wybrnąć z trudnej sytuacji, i wreszcie ujął szpadę oburącz i trzasnął nią z całej siły. Pierwsze uderzenie wgniotło drzwi. Drugie wgniotło je jeszcze bardziej. Przy trzecim klinga złamała się jakieś sześć cali od rękojeści. Hałas był taki, jakby wszystko działo się we wnętrzu bębna. Kapitan zdjął z ramienia FN, odbezpieczył go i upewnił się, że przełącznik nastawiony jest na ogień pojedynczy. Następnie przystawił lufę bardzo blisko drzwi i strzelił.

Rozległ się ogłuszający huk. Od drzwi odbiły się fragmenty kuli; część z nich spadła na stalowe schody, część wbiła się w betonowe ściany, parę drobnych fragmentów trafiło kapitana w nogi i ręce. Jednak w stalowych drzwiach powstała podłużna dziura o długości półtora cala. Kapitan podniósł z ziemi fragment łuski i znowu wsunął go pomiędzy framugę i drzwi. Następnie to, co pozostało z ostrza, włożył do dziury w drzwiach. Kiedy pociągnął, drzwi otworzyły się na tyle, że mógł złapać palcami za ich brzeg i pociągnąć. Wyszedł na korytarz dziesiątego piętra i zatrzymał się na chwilę za rogiem. Z tego miejsca mógł błyskawicznie strzelić do każdego, kto wysiadałby z windy. A światełka wskazywały, że kabina jest w ruchu. Winda zjechała na drugie piętro. Stała na nim przez kilka minut, po czym pojechała na trzecie i znowu się zatrzymała. Uznał, że ma dość czasu. Ktoś bardzo ostrożnie i dokładnie, piętro po piętrze, sprawdzał, gdzie strzelano. Ruszył korytarzem i zapukał do drzwi jednego z mieszkań. Za drzwiami panowała cisza, zapukał więc jeszcze raz. Kiedy nikt mu nie odpowiedział po trzecim pukaniu, wsunął w zamek swoje ulubione narzędzie wykonane z łuski i gwałtownie otworzył drzwi. Wszedł do środka, zamknął drzwi i odwrócił się. Zamarł. Zobaczył zbliżającą się potężnej postury czarną kobietę, z wielkim nożem rzeznickim w jednej ręce i z maczetą w drugiej. Znajdowała się zaledwie o parę kroków od niego - Je suis ami - powiedział. - Jezu Chryste, kobieto, poczekaj. - Mary Magdalenę! - rozległ się damski głos. -Attends! Czarnoskóra kobieta nie opuściła noży, ale zatrzymała się. - Madame Portet? - zapytał kapitan. - Kim pan jest? - Nazywam się Lunsford, proszę pani - powiedział i w tym momencie dostrzegł Ursulę. Stanęła w progu z dzieckiem na ręku. Za nią jakaś blondynka wpatrywała się w niego rozszerzonymi, przerażonymi oczyma.

- Pani Craig, pamięta mnie pani? Jestem kapitan Lunsford. Jestem kolegą Geoffa. Byliśmy razem w Wietnamie. Ursula nie była w stanie wydobyć słowa. Po twarzy pociekły jej łzy. Jednak kiwnęła głową. Lunsford pomyślał, że wygląda strasznie. Jej byle jak uczesane włosy były ściągnięte gumką. Miała bladą twarz i podkrążone oczy. Być może została zgwałcona. W Stanleyville dochodziło do wielu gwałtów, mimo że Olenga ich zakazał, a za ich popełnienie groziła śmierć. W efekcie mnóstwo simbów rozstrzelano za gwałt, zarówno na miejscu przestępstwa, jak i ceremonialnie, ku przestrodze dla innych, przed pomnikiem Lumumby. Gwałtów to jednak nie ukróciło. - Może powiecie jej, żeby odłożyła te noże? - zapropo nował Ojciec Lunsford. Hanni gestem nakazała Mary Magdalenę, żeby to uczyniła. Wyjaśniła jej w języku suahili, że mężczyzna, który do nich przyszedł, jest przyjacielem i amerykańskim oficerem, który zjawił się z pomocą. Mary Magdalenę zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. Lunsford uśmiechnął się do niej, ale to niewiele pomogło. - Co z wami? - zapytał Lunsford. - Dajemy sobie radę - odparła Hanni. - Macie jedzenie dla dziecka? - Skondensowane mleko. Mary Magdalenę zdołała zdobyć banany i trochę innych owoców. Mały ma się dobrze powiedziała Ursula. -Aty? - Znalazłyśmy tu trochę jedzenia w lodówce - odparła Hanni zamiast dziewczyny. - Ale przez trzy dni nie było prądu i większość się zepsuła. Mary Magdalenę codziennie wychodzi z budynku i kupuje, co tylko zdobędzie. Głównie ryby i kurczaki. Mamy też trochę warzyw w puszkach. Dajemy sobie radę. - Szanowna pani - powiedział Lunsford łagodnie — ja przecież nie o to pytam. Mam ze sobą penicylinę i trochę innych antybiotyków. A jeśli potrzebujecie czegoś jeszcze,

prawdopodobnie uda mi się załatwić, żeby Geoff zrzucił to z samolotu. - Nie byłyśmy... molestowane - stwierdziła Hanni. -Jeśli o to pan zapytał. - Co się dzieje z Geoffem? Gdzie on jest? - pytała gorączkowo Ursula. - W Kaminie. On i Pappy Hodges latają tutaj, bardzo blisko, właściwie codziennie. Czuje się dobrze. - A pan co tutaj robi? - Na lotnisku stoi samolot Czerwonego Krzyża. Jest szansa, że się stąd wydostaniemy. Oczywiście istnieje też pewne ryzyko. Powiem wam, jak mogłoby się to odbyć, i decyzję pozostawiam wam. Lunsford powiedział kobietom, że rano będzie dysponował ciężarówką z kilkoma simbami. Przyjedzie do Immoquateur i zabierze je na lotnisko. Wyjaśnił, że Czerwony Krzyż przez cały czas negocjuje z rebeliantami. Nie wiadomo, jak to się skończy, ale istnieje pewna szansa, że w geście dobrej woli simbowie zgodzą się, żeby Czerwony Krzyż umieścił w samolocie kobiety i dzieci. - A co z Mary Magdalenę? - zapytała Hanni Portet. - Z kim? Hanni wskazała głową na czarnoskórą kobietę. - Nie. Nie ma mowy. Te sukinsyny nie wypuszczą stąd ani jednego Kongijczyka. - A więc zabierze pan stąd Ursulę, dziecko i moją córkę zadecydowała Hanni. - Ja zostanę. - Nie wiem, co mam pani radzić. - Jestem Belgijką. Mam paszport belgijski. Oni wiedzą, kim jest mój mąż. Jakiś mężczyzna, który stwierdził, że jest ministrem lotnictwa, dzwonił już tutaj i powiedział, że ma nadzieję na długą i korzystną współpracę z Air Simba. Nic mi się nie stanie. - Nie chcę stąd wyjeżdżać bez ciebie - powiedziała Jeanine. - Musisz pomagać Ursuli w opiece nad Jiffym. A Mary Magdalenę i ja same zadbamy o siebie. - Mamo! - Musicie uzgodnić, kto wyjedzie, a kto zostanie. Ja

muszę spadać. We właściwym momencie, a nie wiem, kiedy on nastąpi, przyjadę po was. Zatrąbię, dwa razy długo i dwa razy krótko. Te, które zdecydują się uciekać, niech zbiegną po schodach przeciwpożarowych. Spotkamy się na parterze. - Dobrze - powiedziała Hanni. - Będziemy gotowe. - Macie jakąś whiskey? Albo gin? Cokolwiek... - poprosił Lunsford. - Mamy tu barek - odparła Hanni, posyłając mu dziwne spojrzenie. Ojciec wyjął z niego dwie butelki i skierował się ku drzwiom. - Mówisz po angielsku? - zwrócił się do Mary Magdalenę. - Mówię po angielsku. - Cieszę się, że jesteś po naszej stronie, kochanie powiedział do niej i wyszedł. Stanął przed drzwiami windy i wezwał kabinę. Po długiej chwili usłyszał, że winda jedzie do góry. Kiedy drzwi się otworzyły, ukazali się w nich dwaj simbowie z bronią wycelowaną prosto w Lunsforda. Najwyraźniej byli przestraszeni. - Kogo zastrzeliłeś? - zapytał jeden ze strażników. - Nikogo. Pomyliłem się. Strażnik wziął od Lunsforda butelkę whiskey, odkręcił i pociągnął długi łyk. Następnie wszyscy trzej zjechali do holu. Gdy winda się zatrzymała, Lunsford wylewnie podał ręce obu strażnikom i chwiejnym krokiem wyszedł z budynku. Dyskusja dotycząca tego, kto wyjedzie, a kto zostanie, okazała się zwykłą stratą czasu. O pierwszym brzasku samolot Czerwonego Krzyża wystartował ze Stanleyville, przeleciał nisko nad Immoquateur Apartments i skierował się do Usumbury w Burundi. Na jego pokładzie znajdowały się tylko te osoby, które wcześniej nim przyleciały. Prezydent Christophe Gbenye uznał, że opuszczenie miasta przez jakichkolwiek Europejczyków absolutnie nie leży w interesie jego rządu. Powiedział przedstawicielom Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, że w interesie pokoju leży dalsze przetrzymywanie zakładników.

2 Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 26 września 1964 BIULETYN AP WASZYNGT. 926-14 WASZYNGTON 26WRZEŚ. BIAŁY DOM OZNAJMIŁ, ŻE PREZYDENT LYNDON B. JOHNSON NIE PRZYJMIE DELEGACJI KONGIJ-SKIEJ KOMISJI POJEDNAWCZEJ, KTÓREJ LĄDOWANIE W NOWYM JORKU SPODZIEWANE JEST DZISIAJ PO POŁUDNIU. OFICJALNYM POWODEM TAKIEJ DECYZJI JEST NIEMOŻLIWOŚĆ ZNALEZIENIA CZASU NA TAKIE SPOTKANIE W NAPIĘTYM HARMONOGRAMIE ZAJĘĆ PREZYDENTA. PODANO TEŻ, ŻE DELEGACJA SKŁADAJĄCA SIĘ Z PRZEDSTAWICIELI PIĘCIU KRAJÓW AFRYKAŃSKICH ZAMIERZAŁA PRZEDSTAWIĆ PREZYDENTOWI ŻĄDANIA USTALONE NA NIEDAWNO ZAKOŃCZONYM SPOTKANIU KOMISJI W NAIROBI I ŻE TE ŻĄDANIA OBEJMUJĄ TAKŻE CAŁKOWITE WYCOFANIE CAŁEGO PERSONELU WOJSKOWEGO USA Z KONGA ORAZ WYCOFANIE CAŁEGO WYPOSAŻENIA WOJSKOWEGO, W SZCZEGÓLNOŚCI SAMOLOTÓW, KTÓRE STANY ZJEDNOCZONE UDOSTĘPNIŁY RZĄDOWI MOÏSE CZOMBEGO W LEOPOLD VILLE.

3 Biały Dom Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 4 października 1964

- Bolą mnie oczy, Felter - powiedział prezydent Stanów Zjednoczonych. - Przeczytaj mi to. - Przechwycono wiadomość ze Stanleyville do Olengi, panie prezydencie - odparł Felter. - Wiadomość pochodzi od dowódcy Armii Ludowej w Stanleyville i skierowana jest do głównodowodzącego, czyli niemal na pewno do Olengi, który przebywa w mieście Paulis, jakieś dwieście pięćdziesiąt mil od Stanleyville. - I co się w niej znajduje? - zapytał prezydent niecierpliwie. - Prośba, teraz cytuję „o zgodę na zabicie wszystkich

Amerykanów, którzy się znajdują w oswobodzonej strefie", koniec cytatu. - To coś nowego - zauważył prezydent. - To świeża depesza? - Nie, sir. Wysłano ją drugiego października o godzinie siedemnastej pięćdziesiąt pięć czasu miejscowego; w Waszyngtonie była wtedy mniej więcej pierwsza nad ranem. - Dlaczego nie widziałem tego wcześniej? - Z tego samego powodu, dla którego ja uważam depeszę za wiarygodną, Grupa Robocza Kongo uważa ją za niewiarygodną. Prawdopodobnie nie chcieli marnować pańskiego cennego czasu i zawracać panu głowy czymś takim. Grupa Robocza Kongo była międzyagencyjnym zespołem, którego członkowie reprezentowali Departament Stanu, CIA, USIA i Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. Obarczono go odpowiedzialnością za „rozwój sytuacji w Kongu". - Cholera jasna, Felter - westchnął prezydent. - Jestem zmęczony i nie mam ochoty na żadne gry słów. Dlaczego oni uznali tę depeszę za nieważną? - Bo przechwycił ją radioamator, nastolatek z Leopoldville. - Trudno go raczej uznać za bardzo wiarygodne źródło, nie sądzisz? - Zasadniczo bym się z tym zgodził. Ale to jest akurat bardzo inteligentny chłopak. Jego ojciec jest jednym z asystentów naszego attaché wojskowego. - I uważasz chłopaka za wiarygodne źródło informacji? - Tak, panie prezydencie. - Była już jakaś odpowiedź od Olengi, o której byśmy wiedzieli? - Nie. - Możliwe jest więc, że nawet jeśli chłopak rzeczywiście przechwycił tę wiadomość, ktokolwiek jest jej autorem, został przez Olengę zignorowany? - Istnieje taka możliwość, panie prezydencie. - Dziękuję panu za spotkanie, pułkowniku.

4 5 października 1964 PILNE Z AMBASADY USA W LEOPOLDVILIE DEM. REP. KONGA DO SEKR. STANU WASZYNGT. D.C. OCENA SPECJALNA SYTUACJI W STANLEYVILLE NA GODZ. 13.00 CZASU MIEJSC. 5 PAŹDZIERNIKA 1964 PONIŻEJ ZAMIESZCZAM FRAGMENT TŁUMACZENIA WYSTĄPIENIA W JEŻYKU FRANCUSKIM GASTONA SOUMIALOTA, KTÓRY UWAŻANY JEST ZA MINISTRA OBRONY W RZĄDZIE REBELIANTÓW, NADANEGO PRZEZ RADIO STANLEYVILLE DZISIAJ O GODZ 12.00 CZASU MIEJSCOWEGO. CYTUJĘ: INFORMUJE RZĄD AMERYKAŃSKI ŻE POTRAFIĘ ZABEZPIECZYĆ POKÓJ ORAZ WŁASNOŚĆ KONGIJCZYKÓWI OBCOKRAJOWCÓW. JESTEM BARDZO ZDZIWIONY ŻE AMERYKANIE NADAL ZABIJAJĄ KOBIETY I DZIECI ORAZ PACJENTÓW W SZPITALACH. JEŻELI AMERYKANIE NIE PRZESTANĄ ZRZUCAĆ BOMB NA JUŻ OSWOBODZONE MIASTA WTEDY BRACIA TYCH KTÓRZY ZABIJAJĄ LUDZI ZOSTANĄ ZABICI JEŚLI ZNAJDZIEMY ICH W TYCH MIASTACH. NIGDY NIE ZABIJAŁEM AMERYKANÓW I NIE LUBIĘ ZABIJAĆ. ALE JEŚLI TE BOMBARDOWANIA BĘDĄ TRWAĆ, ZOSTANIEMY ZMUSZENI DO PODJĘCIA DZIAŁAŃ PRZECIWKO AMERYKANOM W KONGU. JEŻELI NADAL BĘDĄ ZABIJALI MĘŻCZYZN KOBIETY I DZIECI INFORMUJĘ ICH ŻE KAŻDY ZABITY KONGIJCZYK ZOSTANIE POCHOWANY W GROBIE RAZEM Z DWUNASTOMA AMERYKANAMI KONIEC CYTATU. TŁUMACZENIE ZOSTAŁO ZWERYFIKOWANE PRZEZ DWÓCH WYKWALIFIKOWANYCH JĘZYKOZNAWCÓW. AMBASADOR USA WYRAŻA PRZEKONANIE ŻE MÓWCĄ RZECZYWIŚCIE BYŁ SOUMIALOT. NAGRANIE TRANSMISJI NA TAŚMIE WYLATUJE W DZISIEJSZEJ POCZCIE DYPLOMATYCZNEJ. KURIER WSIADŁ NA POKŁAD SAMOLOTU UTA LOT NR 404 I W BRUKSELI PRZESIĄDZIE SIĘ DO SAMOLOTU SABENY LĄDUJĄCEGO W NOWYM JORKU 6 PAŹDZIERNIKA O GODZINIE 16.50. DANNBLLY ZASTĘPCA SZEFA MISJI

5 Biały Dom Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 8 października 1964

- Tak myślałem, że mnie odwiedzisz, Felter - powiedział prezydent Stanów Zjednoczonych. - Słucham, panie prezydencie? - Właśnie był u mnie Earl, aby zreasumować opinie Grupy Roboczej Kongo. Jak mi się wydaje, przeważa u nich opinia, że zaczynały powoli kontrolować sytuację w Kongu. Widziałeś to? Podał Felterowi żółty wydruk teleksu. PILNE Z AMBASADY USA W LEOPOLDVILLE DEM. REP. KONGA DO SEKR. STANU WASZYNGT. D.C. OCENA SYTUACJI W STANLEYVILIE NA GODZ 24.00 CZASU MIEJSCOWEGO 7 PAŹDZIERNIKA 1%4 ŹRÓDŁO WYWIADOWCZE O WIARYGODNOŚCI JEDEN 1 RAPORTUJE ŻE KONGIJSKIE SIŁY ZBROJNE WZMOCNIONE 40 CZŁONKAMI ŻANDARMERII KATANGIJSKIEJ DOWODZONEJ PRZEZ KAPITANA K. WAGNERA OSWOBODZIŁY UVIRE NA PÓŁNOCNYM BRZEGU JEZIORA TANGANIKA O GODZINIE 13.40 CZASU MIEJSCOWEGO 7 PAŹDZIERNIKA. SIŁY REBELIANTÓW ODNIOSŁY POWAŻNE POWTARZAM POWAŻNE STRATY W LUDZIACH, ŚRODKACH TRANSPORTU I SPRZĘCIE. TO SAMO ŹRÓDŁO CYTUJE TWIERDZENIE WAGNERA JAKOBY SIŁY REBELIANTÓW W U VIRZE PRZYGOTOWYWAŁY SIE NA PRZYJĘCIE WIELKICH ILOŚCI BRONI I MATERIAŁÓW Z BURUNDI. WAGNER NIE WIERZY BY WYZWOLENIE UVIRY MOGŁO POWSTRZYMAĆ DOSTARCZANIE BRONI ODDZIAŁOM REBELIANTÓW PRZEZ CHIŃCZYKÓW I INNE SIŁY OPERUJĄCE Z TERYTORIUM BURUNDI. AMBASADA USA UWAŻA ŻE WAGNER JEST OBYWATELEM KTÓREGOŚ Z PAŃSTW AMERYKI POŁUDNIOWEJ I BYŁYM OFICEREM ARMII NIEMIEC WSCHODNICH. WIADOMO ŻE MIAŁ SWÓJ UDZIAŁ W SKUTECZEJ OBRONIE COSTERMANSVILLE. DANNELLY ZASTĘPCA SZEPA MISJI

- Już to widziałem. - Myślałem, że McCone narobi w gacie ze strachu, kiedy przeczytał, że źródłem informacji wywiadowczych naszego ambasadora jest wschodnioniemiecki najemnik. Miałem wielką ochotę mu powiedzieć, kim naprawdę jest ten jegomość. - Zrobił pan to? - Nie. Chociaż czuję się z tym niezbyt dobrze. Ale gdybym mu powiedział, zaraz dowiedziałby się cały Departament Stanu i, jak dwa razy dwa jest cztery, doszłoby do przecieku. Gdyby dziennikarze się dowiedzieli, czy wyobrażasz sobie, jakie używanie miałyby gazety? - Mogę tylko próbować sobie wyobrazić. - A jeśli coś pójdzie nie tak i Wagnera schwytają? I pokażą jego gębę dziennikarzom? - Simbowie nie biorą jeńców, panie prezydencie. - Ale gdyby w tym przypadku wzięli? Gdybym był Wagnerem i gdyby mnie złapali, jestem cholernie pewien, że bym im powiedział wszystko, co chcieliby usłyszeć. Dlaczego uważasz, że aż tak bardzo możemy na niego liczyć? - Nigdy niczego nie można być absolutnie pewnym, panie prezydencie, nie sądzę jednak, by porucznik Wagner albo którykolwiek z jego podkomendnych pozwolili wziąć się żywcem. Prezydent popatrzył na Feltera zamyślony. - Cholera, podchodzisz do tego zupełnie bez emocji. - To wszystko są wyjątkowi ludzie, panie prezydencie. Rozumieją, o co się toczy gra. Postępując z zimną krwią, bez wątpienia każdy z nich uzna wpadnięcie w łapy sim-bów za najgorsze możliwe rozwiązanie i podejmie wszelkie niezbędne kroki, żeby do tego nie doszło. Prezydent odchrząknął. - Rozumiem, że każdy gotowy jest zostawić ostatnią kulę dla siebie? Jak w westernie? - Myślę, że lubią przygody. I lubią się nawzajem, lubią ze sobą przebywać. Uważam też, że wierzą w sens tego, co robią. Używając porównania z westernem, widzą się w roli buforów pomiędzy Indianami a pociągiem, który czerwo-noskórzy chcą obrabować.

- Chyba nie byłbym do czegoś takiego zdolny - stwier dził prezydent. Felter otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknął. - Coś pan chciał powiedzieć, pułkowniku. - Myślę, że byłby pan zdolny. Prezydent przez chwilę uważnie przypatrywał się Felterowi. - Bujać to my, ale nie nas. Znasz to powiedzenie, Felter? - Mam coś jeszcze, panie prezydencie. - Boję się zapytać, co takiego. Felter sięgnął do kieszeni i po chwili podał prezydentowi złożoną na trzy części białą kartkę, z tekstem napisanym na maszynie. - Przechwyciliśmy to siódmego października o godzi nie dwudziestej pierwszej dwadzieścia czasu miejscowego. Ktoś przemawiał z Kindu w języku suahili. Nagraliśmy to z audycji radiowej, a poprawność naszego tłumaczenia potwierdził belgijski ksiądz, biegły w tym języku. Uwaga, wiadomość od generała porucznika Olengi, dowódcy Armii Wyzwolenia, dla jego ekscelencji prezydenta Christophe'a Ghenye, jego ekscelencji ministra obrony Gastona Emile1 a Soumialota i pułkownika Opepe. [powtórzone trzy razy] Daje wam oficjalny rozkaz. Jeżeli samoloty NATO będą bombardować i zabijać ludność Konga, proszę zabijać po jednym obcokrajowcu za każdego zabitego Kongijczyka z waszego regionu. Jedyna szansa, jaka nam pozostaje, jest ginąć z obcokrajowcami zamieszkującymi oswobodzone strefy. Jeśli nie będzie bombardowań, proszę traktować obcokrajowców jako mile widzianych gości, zgodnie ze zwyczajami Bantu. Karmić ich i poić. [powtórzone trzy razy] Cała wiadomość, z niewielkimi zmianami, powtarzana jest mniej więcej w trzydziestominutowych odstępach. Prezydent podniósł wzrok znad kartki maszynopisu i popatrzył na Feltera.

- Coś mi tu nie gra - powiedział. - Tylko co? - Proszę? - Już wiem. Dlaczego nie ma tutaj stempla „ściśle tajne"? Dlaczego napisano to na zwykłej kartce? Przecież to nie pochodzi z Agencji Wywiadu Obronnego, prawda? Skąd to masz, Felter? - Mam w Kongu zespół przechwytujący. Właśnie oni mi to przysłali. Jestem pewien, że wkrótce także Agencja będzie tym dysponowała i panu przedstawi. - Wyjaśnij mi to - zażądał prezydent. - Skąd wziąłeś, do diabła, zespół przechwytujący? - Dowództwo Sił Szybkiego Reagowania dysponuje kilkoma przechwytującymi zespołami taktycznymi Wojskowej Agencji Bezpieczeństwa. Generał Evans pożyczył mi jeden z ich. Pierwotną (i podstawową) funkcją Wojskowej Agencji Bezpieczeństwa jest przechwytywanie meldunków przeciwnika na polu walki. - Ale ty przecież mówisz mi teraz, że pomiędzy Grupą Roboczą Kongo a tobą oraz Dowództwem Sił Szybkiego Reagowania trwa wojna domowa, w trakcie której jedni drugich utrzymują w stanie nieświadomości. - Nie określiłbym tego w taki sposób... - A jak byś określił, pułkowniku? - zapytał prezydent z zimnym sarkazmem. Felter nie odpowiedział. - Idź stąd, Felter. Muszę trochę pomyśleć, zanim pusz czę tę ostatnią informację właściwymi kanałami

6 Kongolo, Demokratyczna Republika Konga 1 listopada 1964, 6.00

Kongolo leży na lewym brzegu rzeki Lualaby, mniej więcej czterysta siedemdziesiąt mil na południe od Stanleyville, gdzie Lualaba staje się rzeką Kongo. Najwyższym oficerem wojska Demokratycznej Republiki Konga, obecnym w Kongolo, był Belg, commandant

(kapitan) Albert Liégeois, którego wypożyczono rządowi w Leopoldville. Liégeois był niski, zawsze mówił łagodnym głosem i według amerykańskich standardów był stary (miał czterdzieści osiem lat) jak na kapitana. Był jednak człowiekiem o żelaznej sile woli, a w wojsku służył od wczesnej młodości. Liégeois zamienił belgijskie insygnia kapitana na dystynkcje pułkownika wojsk kongijskich po tym, jak Michael Hoare pokazał się w mundurze podpułkownika tychże wojsk. Albert Liégeois był w Kongolo dowódcąi życzył sobie, żeby nikt co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Nakazano mu odbić Stanleyville i uwolnić od okupantów jego ludność (a wśród niej ponad tysiąc sześciuset Europejczyków) tak szybko, jak to tylko możliwe. Działał obecnie w wielce niesprzyjających warunkach. W interesie utrzymania pokoju zarówno Stany Zjednoczone, jak i Belgia (Belgowie stanowili dziewięćdziesiąt procent Europejczyków w Stanleyville i na innych obszarach zajętych przez rebeliantów) odmówiły udostępnienia swoich magazynów wojskowych. Na jego uzbrojenie i wyposażenie składało się to, czym armia już w Kongu dysponowała, oraz to, co pozostawiły po sobie siły pokojowe ONZ. Jego oryginalny plan zakładał użycie trzystu najemników oraz tysiąca ośmiuset Kongijczyków, transportowanych przez dwieście pojazdów. Otrzymał jednak tylko pięćdziesiąt pojazdów, pięciuset żołnierzy katangijskich, a Michael Hoare przyprowadził ze sobą stu dwudziestu najemników, spośród których stu mówiło po angielsku, a tylko jakichś trzydziestu miało za sobą służbę w wojsku. Na czele kolumny, która miała torować reszcie drogę przez czterysta siedemdziesiąt mil dżungli, okupowanej przez simbów, miał cztery pojazdy pancerne, wszystkie otrzymane w spadku po siłach pokojowych ONZ. Trzy z nich to były szwedzkie samochody opancerzone, wyprodukowane przez fabrykę Scania-Vabis. Trudno się nimi manewrowało, były ciężkie (ważyły po osiem ton), miały zbyt słabe silniki i zdecydowanie za cienki pancerz. W związku

z tym nie można było zakładać, że będą odbijały kule kaliber .30 czy też 7 milimetrów. Każdy z nich uzbrojono w trzy karabiny maszynowe Browning kaliber .30 - po dwa z przodu i po jednym z tyłu. Czwartym pojazdem opancerzonym był zwiadowczy wóz pancerny, należący kiedyś do Armii Brytyjskiej - Ferret — uzbrojony w jeden karabin maszynowy Browning, kaliber .30. Liégeois połączył te środki w coś, co nazwał Lima-- Jeden. Jego nazwisko zaczynało się na „L", a w belgijskim kodzie fonetycznym odpowiednikiem tej litery było słowo „Lima". Słowo „jeden" dodał dlatego, że był to pierwszy oddział specjalny, którym dowodził. Pięćdziesiąt pojazdów, w większości zwyczajnych (w przeciwieństwie do wojskowych, z napędem na wszystkie koła) dwutonowych ciężarówek, były wśród nich także pickupy i nawet kilka jeepów - nie mogło przewieźć zbyt wielu żołnierzy. Postanowiono więc, że pojadą nimi wszyscy najemnicy Michaela Hoare. Kiedy wsiedli, pozostało miejsce tylko dla stu pięćdziesięciu żołnierzy kongijskich. Lima-Jeden musiał zabrać ze sobą własne paliwo, żywność, wodę, amunicję i części zapasowe. A pułkownik Liégeois zgodził się z podpułkownikiem Hoare, że chociaż ładowanie paliwa, amunicji i żołnierzy na te same pojazdy jest niebezpieczne, większym ryzykiem byłoby narażenie się na utratę ciężarówek pełnych paliwa i amunicji, gdyby konwój ostrzelali rebelianci. Pułkownikowi dano jasno do zrozumienia, że nie może się spodziewać, że w czasie tej operacji zapasy dotrą do niego drogą powietrzną (albo jakąkolwiek inną) i że nie ma żadnych szans, aby uzupełnił zaopatrzenie na wojskach wroga po zwycięskiej bitwie. Zatem amunicję, części zamienne, benzynę (w pięciogalonowych ocynkowanych kanistrach), żywność, wodę i ludzi rozdzielono mniej więcej po równo po wszystkich pojazdach. I teraz oddział specjalny Lima-Jeden czekał na sygnał do wymarszu, żeby odbić Stanleyville i inne miejscowości leżące po drodze. Liégeois przypuszczał, że zgoda zostanie mu udzielona automatycznie, gdy zamelduje gotowość do wyruszenia.

Ale tak łatwo nie było. Jeden z kapitanów Michaela Hoare, były oficer armii wschodnioniemieckiej, wysunął teorię, że zgoda na wymarsz zostanie udzielona, gdy w Stanach Zjednoczonych odbędą się wybory prezydenckie. Przyszła pierwszego listopada o godzinie piątej nad ranem. Były wschodnioniemiecki oficer twierdził, że to wcale nie podważyło jego teorii. Musiało bowiem upłynąć przynajmniej czterdzieści osiem godzin, zanim wiadomości o tym, co oni robią w Kongolo, mogłyby się ukazać w amerykańskiej telewizji i w gazetach. Mogłoby to więc nastąpić najwcześniej w dniu wyborów, a więc zbyt późno, żeby wpłynąć na ich wynik. O godzinie 6.00 oddział Lima-Jeden wyruszył w trasę. Na czele jechał Ferrete. Kierował nim Kongijczyk, najwyraźniej dumny ze spoczywającej na nim odpowiedzialności. Zamontowany na pojeździe karabin maszynowy Browning obsługiwał francuski najemnik. Lima-Jeden przekroczył rzekę Mulongoie, dopływ Lualaby, krótko po południu. Most na rzece został zniszczony przez simbów, jednak Liégeois wziął to pod uwagę i wysłał na miejsce dwóch belgijskich podoficerów z plutonem Kongijczyków, którzy mieli zbudować tymczasowy most, natychmiast po tym, jak przekazał przez radio wiadomość, że Lima-Jeden jest gotowy. Było niesamowicie gorąco. Chemicznie oczyszczona woda, którą transportowali, miała bardzo nieprzyjemny smak, a zarówno Kongijczycy, jak i najemnicy nie byli zanadto zdyscyplinowani. Za każdym razem, gdy konwój zatrzymywał się w pobliżu jakiegoś źródła wody, wszyscy natychmiast ją pili. W związku z czym do zmroku niemal wszyscy mieli już biegunkę. Drugiego listopada oddział dotarł i zdobył bez oporu rodzinne miasto Gastona Emile'a Soumialota, Sambę. Osada została ogołocona ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, i opuszczona. Ludzie pułkownika Liégeois spędzili w niej noc i nad ranem wyruszyli w dalszą drogę. Trochę opóźniła ich przeprawa przez rzekę Lufubu, kolejny dopływ Lualaby. Simbowie chcieli .zniszczyć most

także na niej, lecz nie udało im się. Zdołali jednak wysadzić w powietrze podjazdy do niego. Liégeois rozkazał zorganizować przeprawę promową. Wysłał ciężarówkę z powrotem do Kongolo z rozkazami, żeby na miejsce przyjechali belgijscy podoficerowie i naprawili podjazdy. Tego dnia w Stanach Zjednoczonych Lyndon Baines Johnson, który został prezydentem po zamordowaniu Johna F. Kennedy'ego, zdobył to stanowisko ponownie, tym razem w wyniku wyborów. Lima-Jeden napotkał pierwszy opór następnego popołudnia, czwartego listopada, na przedmieściach Kibombo. Ukryci w dżungli i uzbrojeni w karabiny rebelianci na chwilę pokryli kolumnę nawałą ognia. Wozy pancerne odpowiedziały tym samym i simbowie się wycofali. Kapitan Wagner, który jechał jeepem, uzbrojonym w Browninga kaliber .30, rozkazał załodze jednej ze zwiadowczych Scanii-Vabis (nazywanych „sukinsynami"), żeby ruszyła w pościg, a sam pojechał za nimi. Po dwustu jardach natrafili na leżącego na drodze ciężko rannego Belga. Strzelono mu w głowę i nie miał większej części twarzy. Wagner odesłał jeepa po zespół medyczny, po czym, skinąwszy na swojego kierowcę, żeby ruszył za nim, dalej poszedł pieszo. Dotarł do domu zbudowanego w stylu europejskim. Na jego werandzie siedziało troje starszych Europejczyków, bezwładnie rozpartych w fotelach na biegunach. Nie zareagowali na pozdrowienie Wagnera i kiedy podszedł do nich bliżej, stwierdził, że wszyscy nie żyją. Zostali zastrzeleni; do jednego z nich strzelano przynajmniej pięciokrotnie. Wrócił na miejsce, w którym znalazł rannego mężczyznę. Lekarz i jego jeep byli już na miejscu. Nadał przez radio wiadomość do pułkownika Liégeois, informując go o dodatkowych znaleziskach. Liégeois odpowiedział, że zaraz przyjedzie. Mężczyźnie na drodze nie można było już pomóc, ale morfina i inne leki, które mu podano, przywróciły mu świadomość. Kiedy stało się jasne, że chce coś powiedzieć, wezwano do niego pułkownika Liégeois i kapitana Wagnera. Powiedział im, że simbowie przetrzymująw Kindu łącz-

nie siedemdziesięciu pięciu Europejczyków, mniej więcej siedemdziesiąt mil na północ. Powiedział też, że Olenga przysiągł, że zabije ich osobiście. Wagner otrzymał rozkaz, żeby natychmiast przygotować oddział do drogi w kierunku Kindu. Reszta miała wyruszyć za nim natychmiast po zabezpieczeniu Kibombo. Ranny mężczyzna zmarł, zanim sformował się oddział Wagnera. Krótko po zapadnięciu zmroku kolumna Wagnera natrafiła za łukiem drogi na pojazd opancerzony rebeliantów. Była to ciężarówka, do której simbowie przyspawali stalowe blachy i zamontowali karabin maszynowy Browning, kaliber .50. Kiedy tylko „sukinsyn" i jeep Wagnera się zatrzymały, wyminął ich Ferret, strzelając z karabinu kaliber .30. Ogień karabinowy nie dał szans załodze rebeliantów i uczynił tyle zniszczeń, że ich pojazd przestał być zdolny do użytku. Zdobyczny karabin maszynowy został dodany do arsenału Limy-Jeden. Wagner sprawdził broń i amunicję do niej. Naboje nosiły oznaczenie FA 50, co znaczyło, że wyprodukowane zostały przez Arsenał Armii Amerykańskiej we Frankfurcie w 1950 roku. Mogły wcześniej stanowić wyposażenie Belgów, ale także komunistów chińskich. W początkowej fazie wojny koreańskiej Chińczycy zdobyli wielkie ilości amerykańskiego uzbrojenia. Skoro natrafiono na jeden „pojazd opancerzony", należało rozsądnie zakładać, że będą następne. Dlatego kolumna Wagnera ruszyła teraz w ciemnościach i przemieszczała się znacznie wolniej. Dwukrotnie próbowano ich atakować. Krótko po świcie dołączyła do nich pozostała część oddziału Lima-Jeden. Dopiero wczesnym popołudniem oddział znalazł się na przedmieściach Kindu, gotowy do uderzenia. O godzinie czternastej czterdzieści czasu lokalnego na niebie pojawiło się sześć bombowców Invader. Kilkakrotnie przeleciały nad zakładanym polem walki, ostrzeliwując lub zaznaczając przypuszczalne pozycje rebeliantów. Oddział Lima-Jeden zaatakował, zanim B-26K zniknęły z pola widzenia. Pułkownik Liégeois wydał rozkaz, aby przebić się

przez miasto w stronę rzeki, a potem zawrócić i oczyścić je z wroga. Simbowie zaatakowali pojazdy ogniem karabinowym, jednak nie mieli szans w starciu z bronią automatyczną i karabinami maszynowymi. Po kilku zażartych i nieudanych próbach odparcia napastników zrezygnowali z walki i pobiegli w stronę rzeki. Dwustu pięćdziesięciu z nich udało się dostać na prom lub na łodzie i wypłynąć na środek Lualaby, zanim nad brzegiem pojawili się najemnicy. Najemnicy mieli jednak prom oraz łodzie w zasięgu. Podziurawili je jak sita i strzelali tak długo, dopóki nie wytłukli wszystkich simbów. Wagner, odpowiedzialny za zlokalizowanie Europejczyków, znalazł ich w sumie stu dwudziestu pięciu. Wśród nich znajdowało się dwudziestu pięciu mężczyzn, Belgów i Greków, ubranych jedynie w szorty. Rebelianci wyselekcjonowali ich do natychmiastowej egzekucji, która miała nastąpić w momencie przybycia Limby-Jeden. Kazano im się rozebrać (ich ubrania miały służyć simbom) i zaprowadzono ich na tyły jakiegoś budynku, jednak do egzekucji nie doszło, ponieważ pluton egzekucyjny stał się pierwszym celem ataku Invaderow. Kiedy pierwsza rakieta trafiła w pobliżu szykujących się do egzekucji simbów, zakładnicy uciekli. Wagner natrafił w Kindu na pomnik Patrice'a Lumum-by. Chodnik u stóp wysokiego pomnika był popękany i poczerniały od ognia. Wagner posłał sierżanta (mianowanego na stopień kapitana żandarmerii katangijskiej) Edwarda C. Portleya, który całkiem dobrze opanował język suahili, żeby się zorientował, co tam spalono. - Oni oszczędzali amunicję na was, białasy - powiedział Portley, wyraźnie wstrząśnięty, kilka minut później. - Kiedy chcieli się pozbyć własnych ludzi, przyprowadzali ich tutaj, kazali klękać przed pomnikiem i oblewali ich benzyną. - Wysadź ten cały monument w powietrze, Portley rozkazał Wagner. - Facet, z którym rozmawiałem, powiedział, że zabili tak z ośmiuset ludzi. - Wysadź to w powietrze - powtórzył Wagner.

- A może powinniśmy znaleźć fotografa, porobić zdjęcia i przesłać je do tych mięczaków z Departamentu Stanu? - Ed, zobaczyliby na nich tylko poniszczony beton -odparł Wagner. - Nikt by nie uwierzył. Wysadź to w powietrze. Usłyszeli nadlatujący samolot. Popatrzyli w niebo i po chwili dostrzegli jego źródło. Nadlatywały dwa Curtissy Commando. - Myślałem, że nie otrzymamy zaopatrzenia - powiedział Portley. - Liégeois nadał przez radio wiadomość - stwierdził Wagner. - Może ktoś jednak w końcu się nad nami zlitował? - Jasne - mruknął Portley gorzko. - Dwa marne C-46. Wie pan, jak cholernie daleko jesteśmy od Stanleyville? Wagner zdał sobie sprawę, że chłopak jest bliski załamania. - Wie pan, ile czasu minie, jeśli będziemy się nadal posuwać w tym tempie, zanim tam dotrzemy? - zapytał Portley. Mówił coraz gwałtowniej. -1 pewnie pan też wie, że w Stanleyville znajduje się żona Geoffa Craiga i jego dziecko? Jest pan zimnokrwistym sukinsynem, wie pan? Bo to wszystko pana gówno obchodzi! - Żona Geoffa Craiga to moja siostra - powiedział Wagner cicho. - O kurwa. - Czy teraz, kurwa, wysadzisz ten pieprzony pomnik w powietrze? - Dutch, przepraszam. Nie wiedziałem. - Tylko dobrze wykonaj robotę. Nie chodzi o to, żebyś go przewrócił, ale rozwalił w drobny mak. - Jasne, Dutch.

XXII 1 Kildar Street 2301 Alexandria, Wirginia 7 listopada 1964

Kiedy rozległ się dzwonek u drzwi, pułkownik Sanford T. Felter siedział w salonie przed telewizorem i oglądał wieczorne wiadomości NBC. Jednak nawet gdyby od tego zależało jego życie, nie mógłby opowiedzieć, co w nich widział, ponieważ myślał o zupełnie innych rzeczach. Włączył telewizor, ponieważ sądził, że Sharon Felter prawdopodobnie nie będzie próbowała go rozweselać w czasie oglądania wiadomości. - Chcesz, żebym otworzyła? - zawołała Sharon z kuchni. - Nie - odparł. Odruchowo podniósł się z fotela. Po chwili, zdawszy sobie sprawę, że był dość opryskliwy, dodał: -1 tak właśnie wstałem, kochanie. Otworzył drzwi. - Dobry wieczór, sir - powitał go podpułkownik Craig W. Lowell. - Akurat staram się wybrać coś z katalogów sprzedaży wysyłkowej, a pańska sąsiadka z naprzeciwka powiedziała mi, że umie pan czytać. - Cześć, Craig - powiedział Felter i natychmiast zawołał: Sharon! Zobaczył, że przy krawężniku parkuje oldsmobile z floty pojazdów Białego Domu. - Wkurzyłeś Evansa? - zapytał. Lowell pokiwał głową. - Craig! - ucieszyła się Sharon Felter i podbiegła, żeby uściskać gościa. - Co cię do nas sprowadza? - Mnie także wyrzucili z Białego Domu. I pomyślałem, że może uda mi się wyżebrać tu jakieś jedzenie? - Także? - Sharon popatrzyła na męża. - Może nie wyrzucili, ale dali mi do zrozumienia, że jestem tam tak mile widziany jak dziwka w kościele - wyjaśnił Lowell.

- Skąd wziąłeś samochód? - zdziwił się Felter. Istniała ściśle przestrzegana procedura przydzielania upoważnionym osobom samochodów z floty Białego Domu. Za wszystkie pojazdy odpowiadał jeden człowiek. Osoba zamierzająca korzystać z samochodu (lub jego sekretarka) telefonowała do niego, podawała nazwę miejsca docelowego i jeśli nazwisko tej osoby znajdowało się na właściwej liście i samochód był dostępny, po prostu się go rezerwowało na konkretny czas. Nazwisko Lowella nie znajdowało się jednak na żadnej liście w Białym Domu i ciekawość Feltera była całkiem uzasadniona. - Wyszedłem na zewnątrz, podszedłem do auta i po wiedziałem kierowcy, żeby mnie zawiózł do pułkownika S.T. Feltera. Ten odparł: „Tak jest, sir", otworzył mi drzwi i oto jestem. Felter potrząsnął głową. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że Craig dokładnie tak zrobił. Od czasu, gdy został podporucznikiem, zawsze otaczała go aura władzy. Nie zdarzało się, żeby ktoś kwestionował jego polecenia. - Prawdopodobnie wpakowałeś kierowcę w kłopoty. - Przecież nie groziłem mu bronią. - Nic nie rozumiem - stwierdziła Sharon. - Nieważne - powiedział Felter. - Co on miał na myśli, kiedy mówił, że jego także wyrzucono z Białego Domu? - zapytała Sharon. - Odbywa się tam spotkanie, na które nas nie zaproszono wyjaśnił Lowell. - Otrzymałem jedynie rozkaz, żeby pozostawać do dyspozycji. I miałem wybór: albo czekać na wezwanie razem z kierowcami i chłopcami na posyłki, albo przyjechać tutaj. Doszedłem do wniosku, że niezależnie od tego, co się wydarzy, Sandy i tak dowie się jako pierwszy. - A jeśli Evans po ciebie pośle? - Niby dlaczego? - Jeśli powstaną wątpliwości na temat... - Czerwonego Smoka? - zapytał Lowell. - Niemożliwe. To ja napisałem Czerwonego Smoka. A kiedy ja piszę plan operacyjny, to, jak powinieneś już wiedzieć, wszystko jest dokładnie sprecyzowane. - Boże! - westchnął Felter ze złością.

- Oni nie debatują nad pytaniem „jak?", Sandy. Oni zadają sobie pytanie, które brzmi „czy"? - powiedział Lowell zupełnie poważnie. - Czerwony Smok? - powtórzyła Sharon za Lowellem. Czy mogę zapytać... - Nie - uciął jej mąż. - To plan operacyjny zrzucenia belgijskich spadochroniarzy na Stanleyville - powiedział Lowell. - Cholera, Craig! - warknął Feler. - Czy słowo „bezpieczeństwo" nic dla ciebie nie znaczy? - Sharon, on najwyraźniej podejrzewa, że jesteś agentką wroga - zauważył Lowell. - Prawdopodobnie chińską poinformował ją uprzejmie. - Jeśli chodzi o mnie, jestem przekonany, że całkowicie się myli. - Przeginasz, Craig. Czasami naprawdę cię nie rozumiem. - Wybacz mi, pułkowniku. - Lowell był już trochę rozdrażniony. - Ale musisz pamiętać, że w Stanleyville przebywają moi krewni. Czerwony Smok powinien być wprowadzony w życie dawno temu. Teraz może być już za późno. - Felter milczał, podczas gdy Lowell kontynuował: Operacje wojskowe wyglądają teraz inaczej, Sharon. Najpierw politycy dochodzą do wniosku, że operacja jest konieczna, i każą wojskowym ją zaplanować. A potem, kiedy plan jest gotowy i wszystko jest uzgodnione, umawiają się na posiedzenie. Przede wszystkim dyskutują nad całą sprawą od początku. Znowu się zastanawiają, czy operacja jest konieczna. I wychodzi im, że nie. Ale jeśli dochodzą do wniosku, że jednak powinna zostać przeprowadzona, każdy z tych sukinsynów stara się być żołnierzem. Modyfikują plan, jakby się na tym znali. Przecież nie można się uważać za ważnego urzędnika, jeżeli nie wprowadzi się istotnych modyfikacji do planu sporządzonego przez wojskowego cymbała... - Wiesz co? Napij się, Craig - zaproponowała Sharon. Rozumiem, jak się czujesz. I bardzo ci współczuję. - Mielenie ozorem bez celu niczego nie zmieni, Craig dodał Felter. - Jeżeli nie mogę się wygadać przed tobą, to przed kim?

- Wiem, co Craig pije - powiedziała Sharon. - Tę okropną szkocką. Ty też masz ochotę, Sandy? - Poproszę to samo. Na twarzy jego żony pojawiło się zaskoczenie. - Tylko mu rozcieńcz, Sharon! - zawołał Lowell. - To będzie prawdopodobnie długi wieczór, a wiesz, co się dzieje, kiedy twój mąż za dużo wypije. Śpiewa sprośne piosenki i zaleca się do obcych kobiet. Sharon się roześmiała. Rozległ się dzwonek. - Telefon - powiedziała Sharon. - Chyba właśnie zauważyli, że im zginął samochód powiedział Felter. - Bo na razie to nie zdecydowali jeszcze, czy pić kawę czy herbatę, nie mówiąc o ważniejszych postanowieniach. Po tych słowach wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Po kilku minutach, w chwili gdy Sharon podawała Craigowi drinka, zszedł na dół, tym razem powoli. Na jego twarzy malowała się troska. - Hej, co masz taką minę? Przecież nikt nie będzie się wściekał o jeden marny samochód - uspokoił go Lowell. - Dzwonił prezydent. Powiedział tylko tyle: „Pułkowniku Felter, mówi prezydent. Proszę przeprowadzić operację Czerwony Smok".

2 Camp McCall, terytorium rządu Stanów Zjednoczonych Karolina Północna 8 listopada 1964 Przyszli żołnierze Zielonych Beretów wyskoczyli ze spadochronami w najodleglejszych kątach Camp McCall, otrzymali po kilka racji żywnościowych, kompasy, mapy, po czym powiedziano im, że ich promocja zależy od tego, czy przemieszczą się od punktu zrzutu do punktu A, zaznaczonego na mapach, w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, i nie dadzą się wytropić. Uczestniczyli w tym ćwiczeniu już od niemal sześćdzie-

sięciu pięciu godzin i major odpowiedzialny za ich szkolenie powiedział kapitanowi Staceyowi i porucznikowi Fostero-wi, że nie ma pojęcia, gdzie w tej chwili mogą przebywać. - Mająradio - wyjaśnił. - Właściwie kilka, na wypadek gdyby ktoś uległ poważnemu wypadkowi czy coś takiego. I mają się meldować raz w ciągu dnia. Ale spryciarze, a w grupie jest kilku spryciarzy, zasadniczo uważają, że jeśli będą się posługiwać radiem, ustalimy ich położenie dzięki triangulacji i ich zwiniemy. Zatem ich radia przypadkiem są zepsute. Rozumiecie? - Czy mogę coś zasugerować, sir? - zapytał porucznik Foster. - Dawaj. - Potrzebny jest helikopter z systemem nagłaśniającym, z którego wywoływano by jego nazwisko i rozkaz, żeby odpalił racę. - Prawdopodobnie uznają to za podstęp. - Zawsze można wywołać generała Hanrahana przez radio i poinformować go, że nie ma pan pojęcia, gdzie przebywają ci żołnierze - powiedział kapitan Stacey. - Albo odczekać jeszcze siedem godzin, aż ich czas się skończy. - Nie mamy tych siedmiu godzin. Dyskusję przerwała kakofonia symulowanej wojny: eksplozje ślepych naboi z broni strzeleckiej, chmury granatów dymnych oraz zadziwiająco naturalne - i przez to przerażające - odgłosy symulatorów artylerii (coraz głośniejszy gwizd i chwilowa cisza, a później ogłuszająca eksplozja). - Nasze gołąbki najwyraźniej wracają do gołębnika oświadczył major. - Foster, znajdź go jak najszybciej, proszę - rozkazał kapitan Stacey. Potężny żołnierz o wielkiej głowie, były zawodnik Notre Dame, z gracją podszedł do drzwi ziemianki i zniknął w ciemności. - Portet! - zawołał dudniącym głosem. - Hej, Jack! - Chciałbym się jednak dowiedzieć, o co chodzi powiedział major. - Nie wątpię.

- Ale ty mi nie powiesz, co? - Nie - odparł Stacey z uśmiechem. - Nie powiem. - „Nie, sir, nie powiem". - Nie, sir, nie powiem. - Kutas. - Z całym szacunkiem stwierdzam, że pan major już od zbyt dawna tkwi w głuszy i żywi się wężami. Brakuje panu rozładowania seksualnego. W tym, co pan przed chwilę powiedział, bez wątpienia tkwi coś freudowskiego. Otworzyły się drzwi i do ziemianki wszedł Portet w przemoczonym mundurze. Był w opłakanym stanie. Wyglądał na wycieńczonego. Ręce i twarz miał podrapane i pogryzione przez owady. Popatrzył z zaciekawieniem na Staceya. Stacey doszedł do wniosku, że w cywilnym ubraniu nie będzie się korzystnie prezentował, ale nie mógł na to nic poradzić. - No i mamy naszego księcia z bajki - rzucił głośno. - Sierżancie, otrzymałem rozkaz, żeby przekazać pana tym oficerom - wyjaśnił major. - I co z tego? - Jack był zbyt zmęczony, żeby się silić na grzeczności. - Mam nadzieję, że nie masz żadnych planów na weekend - wtrącił Stacey. Oczy Porteta zaiskrzyły. - O nic nie pytaj, Jack - dodał szybko kapitan. I, jakby chciał obrócić wszystko w żart, rzucił: - Teraz chodź za mną. Porucznik Foster przeczyta ci twoje prawa w samochodzie.

3 Hotel Continental Rue Castiglione 3 Paryż, Francja 10 listopada 1964

Hotel Continental znajduje się na rogu rue Castiglione (która biegnie od place Vendôme - gdzie mieści się hotel Ritz - do Ogrodów Tuileries) i rue de Tivoli (która biegnie wzdłuż Ogrodów Tuileries od place de la Concorde).

Jest to stary, elegancki hotel, z którym łączy się pewna wojskowa historia. W czasie pierwszej wojny światowej mieszkał tutaj generał armii John J. Pershing. A w czasie drugiej wojny światowej ostatnie pytanie Hitlera dotyczące Paryża (Brennt Paris?-„Czy Paryż płonie?") zostało zadane generałowi von Choltitzowi, który miał apartament właśnie w Continentalu. Von Choltitz postanowił zignorować rozkaz Hitlera, żeby obrócić Paryż w zgliszcza, wiedząc, że może go za to spotkać śmierć z wyroku alianckiego trybunału. Tego wieczoru w hotelu roiło się od wyższych oficerów w odświętnych mundurach. Obchodzono właśnie kolejną rocznicę powstania Korpusu Marines Stanów Zjednoczonych, a świętowano ją, zgodnie z tradycją, uroczystym balem. Najstarszy oficer Marines obecny w Paryżu (generał major, przydzielony do Dowództwa Europejskiego Armii Stanów Zjednoczonych, znajdującego się w Camp des Loges pod Paryżem) oraz jego małżonka wysłali zaproszenia nie tylko do oficerów Marines, przebywających w okolicy, ale także do wszystkich generałów i oficerów przydzielonych do Dowództwa Europejskiego, niezależnie od rodzaju broni, oraz do oficerów zagranicznych (zgodnie z listą, przygotowaną przez funkcjonariusza protokołu ambasady amerykańskiej), w tym do wszystkich attaché wojskowych, pracujących w zaprzyjaźnionych ambasadach. Specjalnie na tę okazję z Londynu przyleciał zastępca dowódcy Royal Marines razem z małżonką, a z Heidelbergu przyjechała pociągiem orkiestra 7. Armii Stanów Zjednoczonych. W zaproszeniu określono, że oficerowie powinni przyjść na bal w mundurach wieczorowych. Z biura Dowództwa Europejskiego wyszło nieoficjalne zalecenie, że generał nie życzy sobie żadnych wypożyczonych fraków ani mundurów wyjściowych z białymi koszulami i czarnymi krawatami. Niektórzy z zaproszonych narzekali na to zarządzenie. W mundurach wieczorowych wyglądało się na lalusiowa-tych tenorów z, nie przymierzając, marnej operetki. Inni byli jednak w skrytości ducha zadowoleni. Przyjęcia Marines zawsze były udane, a jeśli już trzeba było poświęcić mnóstwo cholernych pieniędzy na strojenie się na nie,

można było mieć z tego chociaż jakąś korzyść. Poza tym nie było przecież wielu okazji, żeby występować w mundurze wieczorowym. Generał brygadier Harris McCord z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych przybył do hotelu Continental razem z małżonką krótko po godzinie dziesiątej wieczorem. Generał McCord osobiście uważał, że ten, kto zaprojektował mundur wieczorowy dla generałów Sił Powietrznych, trochę przesadził. Z drugiej strony nie tylko Marines i oficerowie Armii Lądowej mieli prawo wyglądać na przyjęciu ekscentrycznie. Sprawdził, czy jego mundur jest bez zarzutu, a pani McCord zlustrowała w lustrze nowiutką etolę ze srebrnych lisów, po czym skierowała się do toalety, żeby poprawić fryzurę. Wreszcie wyszła, wzięła męża pod rękę i oboje ruszyli w kierunku Wielkiej Sali Balowej. Generał podał zaproszenie sierżantowi w galowym mundurze, który zerknął na nie i oznajmił gromko: - Generał brygadier Harris McCord z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, wraz z małżonką! Oboje stanęli w kolejce powitalnej i po chwili potrząsnęli dłonią ambasadora Stanów Zjednoczonych oraz dowódcy Europejskiego Dowództwa Armii Stanów Zjednoczonych, najwyższego rangą oficera Korpusu Marines Stanów Zjednoczonych, najwyższego rangą oficera Marynarki oraz najwyższego rangą oficera Sił Powietrznych. Generał McCord nie usłyszał spodziewanego: „Dobry wieczór, Harry" od oficera Sił Powietrznych. Oficer ten powiedział natomiast przyciszonym głosem: - Harry, nie wiem, o co, do diabła, chodzi, ale otrzy maliśmy informację operacyjną, że w drodze jest kurier z rozkazami. Prawdopodobnie będę cię potrzebował. Nie pij. I od tej chwili, bardzo proszę, nigdzie się nie oddalaj. Możesz być tutaj albo w domu. Pogoda była kiepska i przylot kuriera się opóźniał. Wylądował na Orly dopiero o wpół do piątej rano. O wpół do szóstej do Europejskiego Dowództwa dotarły rozkazy, które przywiózł. Kilka minut później miał je także generał brygadier McCord.

ŚCIŚLE TAJNE Kopiowanie zabronione Dystrybucja wyłącznie przez kuriera w stopniu oficerskim KOLEGIUMSZEPÓWPOŁĄCZONYCHSZTABÓW, WASZYNGTOND.C. 8 listopada 1964 Dowódca Sil Szybkiego Reagowania Dowódca Europejskiego Dowództwa Armii Stanów Zjednoczonych Dowódca Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Europie Dowódca 7. Armii Stanów Zjednoczonych

1. Z rozkazu prezydenta i z polecenia Jego Królewskiej Wysokości Króla Belgów i na prosię rządu Demokratycznej Republiki Konga podjęta zostanie wspólna belgijsko--amerykańska OPERACJA CZERWONY SMOK z wykorzystaniem wszelkich niezbędnych środków militarnych w celu uwolnienia obywateli Stanów Zjednoczonych, Belgii i innych krajów europejskich przetrzymywanych obecnie w charakterze zakładników w Stanley-ville w Demokratycznej Republice Konga przez siły, które zbuntowały się przeciwko legalnemu i prawnie ukonstytuowanemu rządowi Demokratycznej Republiki Konga. 2. Z rozkazu prezydenta oficerem operacyjnym operacji mianowany zostaje Sanford T. Pelter, doradca prezydenta (pułkownik Sztabu Generalnego) i ustala się, że w związku z kwestiami wojskowymi będzie on dysponował władzą Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. 5. OPERACJA CZERWONY SMOK otrzymuje priorytet AAAA-1 w odniesieniu do wykorzystania personelu, sprzętu i innych środków pozostających w dyspozycji Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych. 4. Adresaci niniejszej dyrektywy natychmiast wydelegują oficera w stopniu pułkownika lub wyższym do ambasady Stanów Zjednoczonych w Brukseli, gdzie oficerowie ci zameldują się do dyspozycji pułkownika Peltera lub oficerów, którzy będą upoważnieni do reprezentowania go.

W IMIENIU SZEPA KOLEGIUM SZEFÓW POŁĄCZONYCH SZTABÓW Fortes T. Willis generał brygadier, Korpusu Marines Stanów Zjednoczonych oficer operacyjny Kolegium Szefów Połączonych Sztabów

Pogoda była już naprawdę pod psem i skorzystanie z samolotu było niemożliwe. Generał McCord musiał się udać do Brukseli samochodem. Kiedy dotarł tam krótko przed północą, padał marznący deszcz.

4 Bruksela, Belgia 11 listopada 1964, godz. 13.20

Generał brygadier uznał, że ma jeszcze jeden dowód na to jeżeli jeszcze jakiegoś dowodu potrzebował - że życie jest pełne ironii losu. Szesnaście godzin temu, gdy czekał na dobrą zabawę, cieszył się razem z żoną wystawnym przyjęciem i miał nadzieję na romantyczne śniadanie w jednej z uroczych starych restauracji naprzeciwko kościoła Sacre--Coeur na Montmartrze, był ubrany w wieczorowy mundur, ozdobiony miniaturkami medali i odznak niczym choinka na Boże Narodzenie. Był wojownikiem wystrojonym na bal. Teraz, gdy miał wziąć udział w czymś, co zapowiadało się na rzeczywiście ekscytującą akcję, miał na sobie podniszczoną tweedową marynarkę i znoszone flanelowe spodnie. Dosłownie kilka minut przed wyjazdem z Paryża dowiedział się, że ma podróżować w ubraniu cywilnym. Ubrał się więc w jedyne rzeczy, jakie miał do dyspozycji. Reszta wciąż leżała w pralni. W niezbyt reprezentacyjnej sali konferencyjnej ambasady amerykańskiej przebywało już pięciu oficerów równych mu stopniem. Większość spośród nich znał przynajmniej z widzenia. Wszyscy byli po cywilnemu i wszyscy czekali na pułkownika Sanforda T. Feltera i jego sztab. Nad całym cholernym kontynentem padały rzęsiste deszcze i samolot

pułkownika musiał lądować w Szkocji w oczekiwaniu, aż niebo nad Brukselą trochę się przejaśni. McCord słyszał oczywiście o Felterze, ale nigdy dotąd nie spotkał go osobiście. Kiedy pułkownik wreszcie wszedł do pokoju, nie wywarł na nim wielkiego wrażenia. Był niski, drobny i miał na sobie znoszoną, szarą marynarkę. - Przepraszam, że panowie musieli czekać - powiedział. Rzucił na stół ciężki neseser, przypięty stalowąlinkądo przegubu jego ręki. Wyciągnął z kieszeni kluczyk i przekręcił go w kłódce. Za nim weszło pięciu mężczyzn w cywilu i Felter niecierpliwym gestem wskazał im, żeby poszukali sobie miejsc. McCord przyglądał się Felterowi uważnie, kiedy ten ustawiał zamek cyfrowy neseseru. W klapie marynarki miał jakiś mały znaczek, który mógł być miniaturką medalu. McCord nie wiedział, co to takiego. Medale otrzymywało się w pudełkach, w których zawsze znajdował się sam medal, odpowiadająca mu baretka i miniaturka do wpinania w klapę marynarki. Generał tak długo się wpatrywał w miniaturkę, aż wreszcie zyskał pewność. Był to Distinguished Service Cross, drugie pod względem rangi odznaczenie za odwagę. McCord słyszał (i brał niemal za pewnik) wojskowe opowieści, że DSC otrzymują ludzie, którym zasadniczo przysługuje Medal Honoru, ale którzy w trakcie służby narazili się komuś bardzo ważnemu. - Pułkownika Bradeena już znam - powiedział Felter i uśmiechnął się do wysokiego, krępego mężczyzny o szerokiej piersi, którego McCord znał jako pułkownika wojsk pancernych, pełniącego jakąś funkcję w sztabie 7. Armii. - Cześć, Sandy - odparł pułkownik Bradeen. - Nazywam się McCord, panie pułkowniku - przedstawił się generał. Podszedł do Feltera i podał mu rękę. - Cieszę się, że mógł pan przyjechać, generale. Kiedy pozostali oficerowie przedstawiali się Felterowi, McCord rozważał jego słowa. Felter wiedział, kim on jest, i można było odnieść wrażenie, że zależało mu właśnie na jego obecności na spotkaniu. Miło go to połechtało, chociaż

to przecież generałowie powinni wzywać do siebie pułkowników, a nie odwrotnie. Felter tymczasem przedstawił kolejnego uczestnika spotkania: - Dla tych, którzy go nie znają, pułkownik Joseph Pull man z Korpusu Marines, przydzielony do Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. McCord nie miał wątpliwości, że Pullman został wysłany, żeby miał na Feltera oko. Członkowie Kolegium musieli się mocno wkurzyć, kiedy „z rozkazu prezydenta" Felter został mianowany dowódcą niezależnym od nich. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli na początku w skró cie naszkicuję sytuację, jaka panuje w Kongu, ze szcze gólnym uwzględnieniem Stanleyville, a potem powiem, co zamierzamy zrobić, żeby ją naprawić. W Stanleyville przebywa około tysiąca sześciuset białych Europejczyków. Czterokolumnowa grupa bojowa, inaczej mówiąc cztery odrębne kolumny, pod ogólnym dowództwem pułkownika Fredericka van der Waele z Armii Belgijskiej, otrzymała zadanie stłumienia rebelii. Zadanie to obejmuje oczywiście także odbicie Stanleyville. - Grupa odniosła już pewne sukcesy, jak panowie wiecie zapewne ze swoich źródeł, ale van der Waele prawdopodobnie nie będzie w stanie dotrzeć do Stanleyville przed końcem miesiąca. To stwarza dwa problemy. Pierwszym jest ogłoszony przez rebeliantów zamiar zabicia zakładników, groźba, którą traktujemy bardzo poważnie, zanim van der Waele do nich dotrze. Drugim są nasze dane wywiadowcze, zgodnie z którymi od dwudziestego października nieoznakowa-ny turbośmigłowy Iljuszyn Ił-18 przynajmniej dwa razy, a może nawet cztery regularnie transportował uzbrojenie i amunicję z Algierii do bazy powietrznej w Arau w północnej Ugandzie. Jeśli w Arau zapadnie taka decyzja, bardzo prostą sprawą będzie dostarczenie uzbrojenia i amunicji rebeliantom Olengi. Możliwość, że tak się stanie, naszym zdaniem wzrasta wraz ze zbliżaniem się sił pułkownika van der Waele do Stanleyville. Prezydent zdecydował, po konsultacji z premierem Belgii, Spaakiem, że najwyższym priorytetem jest zachowanie

przy życiu wszystkich przetrzymywanych ludzi. Belgowie oddali do dyspozycji Pierwszy Batalion Spadochronowy, wchodzący w skład Pułku Paracommando. Znam tę jednostkę. Pierwszy Batalion był szkolony w czasie drugiej wojny przez ludzi z brytyjskiej Spécial Air Service. Służą w nim najlepsi z najlepszych. Dowódcą pułku jest pułkownik Charles Laurent, doskonały oficer, który, jak podejrzewam, sam poprowadzi Pierwszy Batalion do boju. - Do Stanley ville przetransportują ich samoloty na szych Sił Powietrznych. Tam Belgowie wyskoczą ze spa dochronami i zajmą port lotniczy. Część pozostanie na lotnisku, gotowa do przyjęcia naszych C-130, a pozostali skierują się do miasta, odszukają Europejczyków, prze wiozą ich na lotnisko, gdzie odbici zakładnicy wsiądą do C-130, i odlecą. Próba utrzymania Stanleyville nie zostanie podjęta. Proszę teraz nie zadawać żadnych pytań. Moim zamiarem jest przedstawienie panom ogólnego obrazu planowanej akcji. Ci dżentelmeni — Felter po kolei wskazywał na poszczególnych mężczyzn - to podpułkownik Lowell, kapitan Sta-cey, porucznik Foster i sierżant Portet. Służą w Zielonych Beretach. Pułkownik Lowell pracuje w sztabie Dowództwa Sił Szybkiego Reagowania i jest autorem Czerwonego Smoka. Kapitan Stacey i pozostali przygotowywali wcześniej mniejszą operację, przeznaczoną do realizacji w Stanleyville, która teraz została odwołana. Znają jednak miasto, rozmieszczenie sił rebeliantów i prawdopodobne miejsca pobytu Europejczyków. Przyprowadziłem ich tutaj, żeby się podzielili z panami swoim doświadczeniem. Generał McCord uznał, że Lowell wygląda na bystrego faceta, chociaż nie tak wyobrażał sobie oficera Zielonych Beretów. Stacey robił wrażenie typowego młodego kapitana, twardego, stanowczego, ale nic ponadto. Pułkownik za to wyglądał, jakby potrafił łykać gwoździe i przegryzać żyletkami. A sierżant... jego wygląd był zadziwiający. Całą twarz miał podrapaną, pokąsaną i spuchniętą, tak że ledwie widział na oczy, a jego ręce były w nie lepszym stanie. - Kiedy tylko skończymy pierwszą część spotkania, pułkownik Lowell będzie udzielał odpowiedzi na wszystkie

pytania, jakie mogą panowie mieć w związku z planem operacji Czerwony Smok. Zadaniem Staceya i Fostera jest utrzymywanie ścisłej współpracy z Belgami - ciągnął Fel-ter. Sierżanta Porteta, generale McCord, mam zamiar oddać z grubsza do pańskiej dyspozycji. Sierżant jest byłym pilotem linii lotniczych, zdobył ogromne doświadczenie w Kongu, oczywiście nie wyłączając Kaminy i Stanley-ville. Równie ważne jest to, że ponieważ był zaangażowany w sprowadzenie maszyn B-26K do Konga, zna większość Kubańczyków, których pułkownik Dick Fulbright wynajął, żeby je pilotowali. - Będę uradowany z wszelkiej pomocy, jaką otrzymam odparł McCord. Jednocześnie przyszło mu do głowy pytanie, czy obrażenia sierżanta powstały w Kongu. I czy mogą być w jakimś stopniu zaraźliwe. - Od Siódmej Armii, Jim - Felter zwrócił się do pułkownika Bradeena - chcę otrzymać wszystko to, czym belgijscy spadochroniarze jeszcze nie dysponują, a powinni. Rozumiem, że są dobrze wyposażeni, ale wszelkie uzupełnienia muszą być dostępne w każdej chwili. Powiem ci, dokąd należy je dostarczyć, kiedy tylko sam będę to wiedział. Ale kiedy wydam rozkaz, wszystko musi być załadowane na ciężarówki i gotowe do drogi. - Nie ma sprawy. - Dzisiaj obchodzimy rocznicę zawieszenia broni po pierwszej wojnie światowej - kontynuował Felter. - Żeby więc prasa nie nabrała podejrzeń, stwierdziwszy jakąś aktywność w Ministerstwie Wojny w dniu świątecznym, zaplanowałem pierwszą konferencję sztabową na jutro rano, na godzinę ósmą. Odbędzie się przy rue de la Loi, w centrum Brukseli. Obowiązują ubrania cywilne. Jestem zmuszony dodać, co następuje: jeżeli na zewnątrz wydostanie się chociaż jedno słowo na temat tego, o czym rozmawiamy, będzie to oznaczało masakrę cywilów. A są ludzie, nawet tutaj, w Brukseli, bardzo uważnie obserwujący poczynania Belgów wobec kryzysu. Felter rozejrzał się po pomieszczeniu. - Mam tutaj ogólne zarysy planu operacyjnego. Przestudiujcie je w nocy, podejmijcie

działania, jakie uznacie za konieczne, i bądźcie gotowi do przedstawienia jutro rano wszelkich uzupełnień i poprawek. W pana przypadku, generale McCord, konieczne działania będą prawdopodobnie polegały na dopilnowaniu, abyśmy we właściwym czasie dysponowali odpowiednimi samolotami, bez zwracania na siebie uwagi. Panowie, na dzisiaj to wszystko. Dziękuję. Przez cały czas pozostajecie do mojej dyspozycji. Felter i trzech żołnierzy z Zielonych Beretów zaczęli się przygotowywać do opuszczenia pokoju. Lowell otworzył wypchaną teczkę. Felter przywołał do siebie sierżanta i po chwili skinął na generała McCorda. Sierżant podszedł do generała. - Pułkownik Felter powiedział, że mam panu służyć pomocą, sir - powiedział Jack Portet. McCord zwalczył pokusę, żeby podać mu rękę. - A więc był pan już w Stanleyville, sierżancie? - Tak, sir. - Z czystej ciekawości zerknąłem na wykaz sprzętu powiedział generał. - Mamy zabrać sto trzydzieści jeepów? - Tak, sir, lekko licząc. Już je widziałem. - Muszę im się przyjrzeć uważniej. Ile weźmiemy jednorazowo pokład? Na opuchniętym czole Porteta pojawiły się zmarszczki. Intensywnie myślał. - Nie więcej niż sześć, sir. Żeby zachować zasady bez pieczeństwa, powiedziałbym, że nie więcej niż pięć. W tym momencie, jakby nie mógł już dłużej opierać się strasznej pokusie, podrapał jedną z krwawych krost na twarzy ręką, która wyglądała równie paskudnie. - Co się stało z twoją twarzą, synu? - zapytał generał McCord. - I z twoją ręką? - To nic takiego, sir. Drobna wysypka. - Drobna wysypka? Gówno prawda. Od jak dawna się utrzymuje? - Zaczęła się w samolocie ze Stanów, sir. To pewnie jakaś alergia. Nic, czym by się trzeba przejmować. - Gdzie przebywałeś w Stanach? W Bragg? - Tak, sir.

- Proszę ze mną, sierżancie. Po drodze do sali konferencyjnej generał McCord dostrzegł biuro attache wojskowego i tam teraz zaprowadził Jacka. W biurze służbę miał kapitan. Podniósł wzrok znad papierów, ale to, co zobaczył, nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia. Stanęli przed nim dwaj byle jak ubrani Amerykanie, a jeden z nich sprawiał wrażenie, jakby wysypka, jaką była pokryta jego twarz, miała go zaraz zabić. - Tak? - zapytał. - Jestem generał McCord. - Ton McCorda sprawił, że kapitan poderwał się na równe nogi i stanął na baczność. - Tak jest, sir! - Proszę mnie uprzejmie połączyć przez telefon z dowódcą najbliższej amerykańskiej jednostki medycznej. - Panie generale — wtrącił się Jack. — Nic mi nie będzie. Nie chcę, żeby mnie teraz zamykali w szpitalu. - Czegoś takiego spodziewałbym się właśnie po żołnierzu Zielonych Beretów - stwierdził McCord. - Ale byłbym bardzo zdziwiony, gdyby pozwolono ci wejść do samolotu, a co dopiero wyskoczyć ze spadochronem. Odnoszę wrażenie, że Belgowie starają się trzymać Amerykanów jak najdalej od części wykonawczej. - W Stanleyville przebywa moja macocha z moją siostrą, panie generale. Muszę tam polecieć. McCord popatrzył na Jacka. Zanim zdążył coś powiedzieć, kapitan podał mu słuchawkę. - Sir, połączyłem z pułkownikiem Aspenem. - Panie pułkowniku, mówi generał McCord. Może zabrzmi to trochę dziwnie, ale chciałbym, żeby pan natychmiast przysłał do mnie najlepszego lekarza wojskowego. Przebywam obecnie w ambasadzie amerykańskiej i stoi przy mnie młody sierżant, który, jeżeli moja diagnoza jest poprawna, ma na ciele poparzenia sokiem sumaka jadowitego. - Chwila milczenia. Nie, pułkowniku, on nie może tam przyjść. Nie zamierzam się z panem sprzeczać. Życzę sobie, żeby pan, albo któryś z pańskich lekarzy, zjawił się tutaj w ciągu dwudziestu minut. McCord odłożył słuchawkę i odwrócił się. Popatrzył na Jacka z uśmiechem.

- Dostaniesz zastrzyk i za kilka godzin będziesz zdrów jak ryba. Miałem taką wysypkę w szkole przetrwania w Utah, ładnych kilka lat temu. - Dziękuję bardzo, sir. - Ale nie licz na nic więcej. Wiem, że cię nie puszczą. - Tak, sir.

5 Leopoldville, Demokratyczna Republika Konga 15 listopada 1964 PILNE Z AMBASADY USA LEOPOLDVILLE DEM. REP. KONGA DO SEKR. STANU WASZYNGT. D.C. INFORMACJA 0 AKTUALNEJ SYTUACJI W STANLEY VILLE NA GODZ. 24.00 CZASU LOKALNEGO 14 LISTOPADA 1%4 FRANCUSKOJĘZYCZNA AUDYCJA RADIOWA NADANA 0 GODZ. 18.00 CZASU LOKALNEGO ZAWIERAŁA INPORMACJĘ ŻE MAJOR POWTARZAM MAJOR PAUL CARLSON ZOSTAŁ SKAZANY NA ŚMIERĆ PRZEZ TRYBUNAŁ SADZĄCY PRZESTĘPCÓW WOJENNYCH. PODANO ŻE CARLSONA BRONIŁO PRZED TRYBUNAŁEM CYTUJĘ DWÓCH KONGIJSKICH OFICERÓW KTÓRYCH SAM WYBRAŁ KONIEC CYTATU. ZAŁĄCZAM W TŁUMACZENIU PEŁEN TEKST OŚWIADZENIA WYDRUKOWANEGO NA PIERWSZEJ STRONIE LE MARTYR, GAZETY WYCHODZĄCEJ W STANLEY VILLE Z13 LISTOPADA 1964 PODPISANEGO PRZEZ GBENYE CYTUJĘ TRZYMAMY W ZACIŚNIĘTYCH SZPONACH PONAD TRZY SETKI AMERYKANÓW I PONAD OŚMIUSET BELGÓW. PRZETRZYMYWANI SA POD STRAŻĄ W BEZPIECZNYCH MIEJSCACH. NA WIADOMOŚĆ O NAJMNIEJSZYM BOMBARDOWANIU NASZEGO REGIONU LUB NASZEJ REWOLUCYJNEJ STOLICY BĘDZIEMY ZMUSZENI ICH ZMASAKROWAĆ. WSZYSCY AMERYKANIE I BELGOWIE PRZEBYWAJĄCY POD NASZA PROTEKCJA NAPISALI I PODPISALI SWOJE TESTAMENTY. WKRÓTCE DOKUMENTY TE WYŚLEMY DO WŁAŚCIWYCH MIEJSC. BEZPIECZEŃSTWO TYCH OSÓB JEST UZALEŻNIONE OD WYCOFANIA Z KONGA BELGÓW I AMERYKANÓW KTÓRZY BEZUSTANNIE MASAKRUJĄ NASZA LUDNOŚĆ.

Z SERC AMERYKANÓW ZROBIMY FETYSZE I UBIERZEMY SIĘ W SKÓRY BELGÓW I AMERYKANÓW KONIEC CYTATU NIE UDAŁO SIĘ NAWIĄZAĆ POWTARZAM NIE UDAŁO SIĘ NAWIĄZAĆ KONTAKTU ZE ŹRÓDŁEM WYWIADOWCZYM W STANLEYVILLE W CIĄGU OSTATNICH CZTERDZIESTU OŚMIU GODZIN DANNELLY ZASTĘCA SZEFA MISJI

6 Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 16 listopada 1964 PILNE OD SEKR. STANU WASZYNGT. D.C. DO AMBASADORA USA NAIROBI KENIA NATYCHMIAST POPROSIĆ O AUDIENCJĘ U JOMO KENYATTY I PRZEKAZAĆ PONIŻSZE DROGI PANIE PREMIERZE: OSOBIŚCIE JAK I W IMIENIU NARODU AMERYKAŃSKIEGO BŁAGAM PANA O UŻYCIE SWOICH WIELKICH OSOBISTYCH WPŁYWÓW W AFRYCE DLA OSZCZĘDZENIA ŻYCIA DOKTORA PAULA CARLSONA. RZĄD USA DEKLARUJE JEDNOZNACZNIE ŻE DOKTOR CARLSON W ŻADEN SPOSÓB NIE JEST ZWIĄZANY Z NASZĄ ARMIĄ IW APRYCE PRZEBYWA WYŁĄCZNIE JAKO LEKARZ MISJONARZ. DOKTOR CARLSON JEST CZŁOWIEKIEM POKOJU, KTÓRY Z ODDANIEM OD WIELU LAT SŁUŻYŁ NARODOWI KONGIJSKIEMU. JEGO EGZEKUCJA NA PODSTAWIE FAŁSZYWYCH OSKARŻEŃ BYŁABY NIESŁYCHANYM NARUSZENIEM PRAWA MIĘDZYNARODOWEGO ORAZ AKTEM W NAJWYŻSZYM STOPNIU NIEHUMANITARNYM. KONIEC WIADOMOŚCI. SEKR. STANU UWAŻA DOSTARCZENIE TEJ WIADOMOŚCI W NAJBLIŻSZYM MOŻLIWYM TERMINIE ZA SPRAWĘ NAJWYŻSZEJ WAGI.

7 Baza Sił Powietrznych Kleine-Brogel, Belgia 16 listopada 1964, 22.25

Generał brygadier Harris McCord ponowię poprosił o zgodę na uczestnictwo w akcji. Ale spotkał się z odmową. Niemniej jednak, ponieważ pilot Chalk Jeden, pułkownik, był jego kolegą, generał nie potrafił oprzeć się pokusie wejścia do kabiny załogi. Stanął pomiędzy fotelami pilotów i gawędził z nimi, czekając na Słowo. Słowo nadeszło. - Chalk Jeden. - Chalk Jeden, gotowy. - Słowo brzmi ruszaj, powtarzam, ruszaj. - Chalk Jeden, zrozumiałem, ruszam - powiedział pułkownik i zakręcił w powietrzu palcem wskazującym. - Jazda! - wykrzyknął drugi pilot przez okno. - Powodzenia, Don - powiedział generał McCord. - Dzięki, generale - odparł pilot. Kiedy generał McCord przeszedł do przedziału pasażerskiego, wypełnionego rzędami belgijskich spadochroniarzy w czerwonych beretach, trzy silniki C-130E już pracowały. Kierował się ku otwartemu lukowi. W pewnej chwili generał zatrzymał się i uważniej popatrzył na jednego z żołnierzy. - Widzę, że twoja skóra jest już w lepszym stanie. - Tak, sir. Dziękuję, sir. Generał McCord skinął jeszcze na pożegnanie belgijskiemu spadochroniarzowi i wyszedł z samolotu. - Kleine-Brogel, Chalk Jeden kołuje na pas. - Kleine-Brogel, Chalk Jeden pierwszy w kolejce do startu. - Zrozumiałem, startuje pierwszy, bez odbioru. Chalk Jeden skręcił na próg pasa i nie zatrzymując się, ruszył dalej. - Chalk Jeden startuje - powiedział do mikrofonu drugi pilot. Siedem minut później w powietrzu znajdowało się także czternaście pozostałych Herkulesów biorących udział

w operacji Czerwony Smok. Wzniosły się na wysokość dwudziestu tysięcy stóp i skierowały ku Morón de la Fron-tera, bazie powietrznej w Hiszpanii, gdzie wylądowały, zatankowały i natychmiast wystartowały ponownie, tym razem zmierzając w kierunku niewielkiej wyspy pochodzenia wulkanicznego na Oceanie Atlantyckim, znanej jako Wyspa Wniebowstąpienia.

XXIII 1 Gene-Gene, Demokratyczna Republika Konga 25 listopada 1964, 5.30

Kapitan Karl-Heinz Wagner z żandarmerii katangijskiej był mocno zaniepokojony perspektywą, że pułkownik Hoare mógłby się dowiedzieć, iż ludzie w jeepach wcale nie piją mleka kokosowego z łupin orzechów, które trzymają w rękach. Hoare czasami eksplodował gwałtowną wściekłością, kiedy widział, że jego ludzie piją alkohol w czasie akcji. A Karl-Heinz zastanawiał się, czy decyzja, jaką podjął - aby w tej kwestii odgrywać głupiego i ślepego - była słuszna. W końcu był oficerem. Starał się ją zracjonalizować. Alkoholu nie było dużo. A po wyruszeniu w drogę upał i tak zaraz wypoci go z ich ciał. Gdyby z powodu spożywania alkoholu wszczął piekło, nie tylko spotkałby się z ich niezadowoleniem (a byli już podchmieleni i nieprzyjemna konfrontacja była w tej sytuacji nieunikniona), ale awanturą na pewno zainteresowałby się pułkownik Hoare i wtedy już bez wątpienia rozpętałoby się dzikie piekło. A może był już tak cholernie zmęczony, że gówno go to wszystko obchodziło? Do pojazdów zbliżał się Hoare. Kiedy dotarł do wozu Wagnera, Karl-Heinz chciał wysiąść. Hoare dał mu znak, żeby pozostał na miejscu, i stanął przy samochodzie.

- Widzę, że twoi ludzie dobrali się już do mleka kokosowego - powiedział. Pozwolił Wagnerowi przez chwilę się denerwować, po czym dodał: - Myślę, że my zaczekamy z tym, aż dotrzemy do Stanleyville, nie uważasz? - Tak, sir. - Ruszaj, Wagner. Karl-Heinz zakręcił w powietrzu dłonią, dając sygnał kierowcy, po czym wstał i przez dłuższą chwilę opierał się o Browninga. Kiedy był pewien, że silniki wszystkich pojazdów pracują, rozkazał kierowcy: - No, Ed, ruszaj. - Jesteśmy jakieś sześćdziesiąt mil od Stanleyville powiedział Portley. - A na odcinku ostatnich dwudziestu mil droga podobno jest wybetonowana. Jak pan myśli, to prawda? - Lubię przyjemne niespodzianki - odparł Wagner.

2 Stanleyville, Demokratyczna Republika Konga 25 listopada 1964, 6.00

Zgodnie z tradycją żołnierze Pierwszego Batalionu Pułku Komandosów Spadochronowych Belgijskiej Armii Królewskiej nadal używali komend w języku angielskim, tak jak się tego nauczyli w Anglii w czasie drugiej wojny światowej. - Rzędy zewnętrzne, powstań! Siedzący w dwóch zewnętrznych rzędach w kabinie Chalk Jeden wstali i złożyli siedziska z nylonu i aluminium, tak by przylegały do ściany kadłuba. - Rzędy wewnętrzne, powstań! Na nogi poderwali się żołnierze z rzędów wewnętrznych. - Zaczepić się! Każdy ze skoczków przypiął karabińczyk, znajdujący się na końcu liny statycznej spadochronu, do stalowej plecionej liny. - Sprawdzić liny statyczne! Sprawdzić wyposażenie! Skoczkowie pociągnęli za swoje liny, aby się upewnić, że są bezpiecznie podpięci do stalówki, po czym każdy po kolei

skontrolował uprząż i pozostałe wyposażenie żołnierza stojącego przed nim, to znaczy w linii, w której wszyscy skierowani byli twarzami do tyłu samolotu i drzwi desantowych w obu burtach. Kierownik skoków zmienił teraz język na francuski: - Une minute! Po chwili zawołał znowu po angielsku: - Stanąć w drzwiach! Chalk Jeden znajdował się teraz mniej więcej na wysokości siedmiuset stóp i leciał bardzo powoli. Przy prędkości stu dwudziestu pięciu mil na godzinę bliski był utraty sterowności. - Naprzód! Jack Portet był szósty w rzędzie po lewej stronie. Niemal natychmiast po wyskoczeniu z samolotu poczuł lekkie szarpnięcie liny statycznej i po krótkiej chwili jego spadochron się rozwinął. Czasza wypełniła się powietrzem i Jack odniósł wrażenie, jakby coś nagle szarpnęło nim do góry. Nie miał wystarczająco dużo czasu, żeby zobaczyć płytę lotniska rozciągającą się trochę w lewo i biały budynek Immoquateur Apartments w centrum miasta, ponieważ ziemia zbliżała się bardzo szybko. Wiedział jednak, gdzie się znajduje. Wylądował tuż przy trzecim dołku Pola Golfowego Stanley ville. Uderzył w ziemię obiema stopami, jednak kiedy zaczął ciągnąć za linki, żeby zgasić czaszę spadochronu, niespodziewanie powiał mocniejszy wiatr i czasza znowu nabrała kształtu, przewracając go na ziemię. Szarpnął uchwyt szybkiego uwolnienia i już po chwili nie miał na sobie uprzęży i spadochronu. Przetoczył się po ziemi i zobaczył, że niebo pełne jest już spadochronów z Chalk Dwa i Chalk Trzy. W tym momencie dookoła rozległy się gwizdy i trzaski. Jack zdał sobie sprawę, że znajduje się pod ostrzałem z broni maszynowej. Nie widział natomiast żadnej sylwetki, do której mógłby celować. Aż nagle zobaczył. Simbowie strzelali z wieży kontrolnej. Jack przywarł do ziemi, przeładował FN i wycelował

w wieżę. Kiedy miał już na muszce wybrany cel, wieża nagle zniknęła mu w chmurze kurzu. Po chwili zrozumiał, dlaczego. Dwaj spadochroniarze ostrzeliwali ją z karabinów maszynowych. Jack zerwał się na nogi i ruszył biegiem w kierunku trzech belgijskich oficerów. Gdyby pojawiły się jakieś środki transportu — obojętnie, czy zdobyte na miejscu, czy też jeepy albo dziwnie wyglądające pojazdy bojowe na trzech kołach, które miały wylądować na pokładach C-130 - oficerowie mieli nimi dysponować jako pierwsi. A Jack musiał dotrzeć do Immoquateur i potrzebne mu było do tego cokolwiek, co poruszałoby się na kołach. Niespodziewanie podjechał sierżant w pick-upie z wymalowanym na drzwiach białym pegazem Mobil Oil. Jeden belgijskich oficerów rozejrzał się, po czym wskazał na Jacka. - Ten tutaj, l'américain, zna miasto. Załadujcie sześciu ludzi i przeprowadźcie rekonesans. Drogę torujcie sobie ogniem — rozkazał. Po czym dodał z uśmiechem: — Miej nadzieję, że zginiesz, ponieważ le Grand Noir ciebie szukał i nie mógł cię znaleźć. - Popatrzył twardo po pozostałych żołnierzach. Le Grand Noir, Wielkim Czarnym, był oczywiście porucznik Foster. - Powiedział, że cię zabije, jeśli cię znajdzie w Belgii, a jeśli się jakoś z tego wywiniesz i przylecisz aż tutaj, powyrywa ci nogi z tyłka. Jack uśmiechnął się i wskoczył do pick-upa, trzymając w jednej ręce FN. Nagle poczuł strach. To nie był strach przed walką, nawet nie przed śmiercią. Bał się tego, co może zobaczyć, kiedy się dostanie do Immoquateur. Na pierwszy opór natrafili jakieś trzysta jardów za lotniskiem, gdy minęli dom gościnny Sabeny. Jakiś mężczyzna, owinięty skórą, z pistoletem w jednej ręce i maczetą w drugiej, ruszył na nich środkiem ulicy. Za nim szło trzech kolejnych, uzbrojonych w karabiny FN. Zaczęli strzelać ogniem ciągłym. Pick-up gwałtownie zahamował. Jack wyskoczył z samochodu i padł na brzuch, z karabinem przy ramieniu. Zobaczywszy cel, ze zdumieniem stwierdził, że simba strze-

la w powietrze. Za to powietrze nad głową Jacka przeszył świst kul kalibru 7 milimetrów i mężczyzna z maczetą zatrzymał się i padł na kolana. Po sekundzie zwalił się na ziemię, a z jego ust trysnęła krew. Simbowie idący za nim zatrzymali się i popatrzyli na leżącego w całkowitym zdumieniu. Przestali strzelać i zaczęli się wycofywać. Żołnierze z pick-upa posłali w ich kierunku kilka serii. Dwóch z napastników padło na ziemię. Ten, którego jeszcze nie trafiły kule, ten, do którego celował Jack, rzucił karabin i zaczął uciekać wielkimi susami. Znowu rozległy się strzały z samochodu, zaledwie trzy, może cztery. Simba zrobił jeszcze kilka kroków i upadł twarzą na ziemię. Jack poderwał się i zerknął w kierunku pick-upą. Ruszał już. Szybko do niego wskoczył i kiedy kierowca - bez powodzenia - gwałtownie szarpiąc kierownicą, chciał ominąć zwłoki simby z maczetą, który jeszcze przed chwilą prowadził swoich do ataku, prawie się przewrócił. Z tyłu rozległ się przenikliwy sygnał klaksonu i kierowca pick-upa zjechał na pobocze. Minął ich jeep. Strzelec, obsługujący zamontowanego na nim Browninga kaliber .30, strzelał długimi seriami do celów, których Jack nie mógł dostrzec. Pick-up wrócił na drogę, niemal zrzucając Jacka ze skrzyni ładunkowej. Trwała strzelanina, świszczały kule, jednak nikt nie celował do samochodu, którym jechał Jack. Dojechali do pierwszych zabudowań. Żołnierze dostrzegli rebeliantów, jednak żaden z nich ich nie atakował. Kryli się między domami. Jeep, który ich minął, zniknął z pola widzenia, Jack jednak wciąż słyszał ten szczególny odgłos, jaki wydaje Browning strzelający krótkimi seriami. Pick-up z emblematami Mobil Oil dotarł do skrzyżowania i zatrzymał się. Jack popatrzył na kierowcę. - Podobno jesteś, kurwa, ekspertem - powiedział do niego kierowca. - Dokąd mam teraz jechać? - Na prawo - odparł Jack, wiele się nie zastanawiając. Po prawej stronie znajdował się budynek Immoquateur.

Wóz ruszył. Pięćdziesiąt metrów dalej natknęli się na pierwszych Europejczyków. Troje z nich, matka, ojciec i mniej więcej trzynastoletni chłopiec, leżeli martwi w kałużach krwi na środku drogi. Najprawdopodobniej zastrzelono ich podczas ucieczki. Jack poczuł, że robi mu się niedobrze, jednak zdołał się opanować. Daleko z przodu, ponad dachami ładnych pastelowych willi, dostrzegł biały kontur Immoquateur. Nagle pick-up znalazł się pod ostrzałem. Samochód gwałtownie zatrzymał się na środku ulicy. Jack poczuł, że z niego wypada. Próbował się czegoś przytrzymać, jednak bez powodzenia. Uderzył się jeszcze boleśnie o zderzak i padł twarzą na betonową drogę. Poczuł, że oczy mu łzawią, a potem stracił ostrość widzenia. Potrząsnął głową, po czym przyłożył dłoń do ust. Było na nich coś ciepłego. Krew! Dostałem w twarz! Usiadł. Ktoś do niego podbiegł. Zobaczył nad sobą rozmazaną sylwetkę spadochroniarza, poczuł, że dotyka jego twarzy. Po chwili sukinsyn się roześmiał. - Nic ci nie jest - powiedział żołnierz. - Masz tylko rozbity nos. Klepnął Jacka w plecy i pobiegł dalej. Ostrość widzenia powoli wracała. Jack popatrzył na kolana i dostrzegł, że z twarzy ciężkimi kroplami kapie krew. Odwrócił głowę i zobaczył, że jego karabin leży na ziemi, jakieś sześć stóp dalej. Podszedł do niego na czworakach, podniósł go i kilkakrotnie strzelił w powietrze, żeby się upewnić, że broń jest sprawna. Znowu się rozejrzał, tym razem kierując wzrok w stronę Immoquateur. Na trawniku leżały zwłoki simbów i Europejczyków. Jack zerwał się na równe nogi i pobiegł do budynku.

3

Jack rozpoznał jedne ze zwłok. Był to dyrektor miejscowego oddziału the Congo River Steamship Company. Spotkał go kiedyś podczas podróży. Mężczyzna zginął od postrzału w szyję, prawdopodobnie z karabinu, sądząc po wielkości rany. Zwłoki korpulentnej siwowłosej kobiety, leżące tuż obok, z szeroką na cal raną w głowie, niemal na pewno należały do jego żony. Jack wbiegł do budynku. W wąskim korytarzu prowadzącym do wind leżało dwóch martwych rebeliantów. Jednemu z nich odstrzelono pół głowy. Drugi otrzymał serię w pierś, kiedy wychodził z windy, i praktycznie nie miał brzucha - z krwawej jamy wystawały fragmenty żeber albo kręgosłupa. Leżał w drzwiach windy, które nie mogły się przez to domknąć. Próbowały się zamknąć, natrafiały na opór, i otwierały się. I tak bez końca. Jack oparł broń o ścianę, złapał martwego mężczyznę za szyję i wyciągnął go na zewnątrz. Drzwi zamknęły się, rozległ się miły dla ucha sygnał gongu i kabina powoli ruszyła w górę. - Cholera jasna! Jack nacisnął przycisk drugiej windy. Nie zaświecił się. Pobiegł korytarzem i dotarł do windy służbowej. Wzywający ją przycisk zapłonął, jednak nie towarzyszył temu żaden odgłos, który mógłby świadczyć, że mechanizm się uruchomił. Jack wrócił więc do pierwszej windy. Na korytarz wbiegł jeden z belgijskich spadochroniarzy, czujny, w każdej chwili gotowy do strzału. - Sierżant powiedział, że masz wracać do samochodu! zawołał do Jacka. - Pieprzyć go. Na górze jest moja matka. Spadochroniarz wybiegł na zewnątrz. Wskaźnik ruchu windy pokazywał, że kabina jest na dziewiątym piętrze. Po chwili jednak zaczęła zjeżdżać. Spadochroniarz wrócił. Jackowi przemknęło przez głowę, że może to oznaczać kłopoty. - Mam radiotelefon - powiedział Belg. - Zostawili nas.

Jack poczuł na ręce coś ciepłego. Krew. Rozległ się gong i drzwi kabiny otworzyły się. Jack przeszedł nad martwym simbą. Belgijski spadochroniarz wszedł za nim do kabiny i przeżegnał się, kiedy Jack nacisnął przycisk piętra. Drzwi zamknęły się i winda ruszyła. Zatrzymała się na czwartym piętrze. Mężczyzna, ubrany we fragmenty munduru belgijskiego oficera, nie zdążył nawet unieść pistoletu; seria z karabinu Jacka przecięła go na pół. Huk wystrzałów w małej windzie był ogłuszający. Jacka tak bolały uszy, że zaczął się obawiać, iż stracił słuch. Spadochroniarz wyskoczył na korytarz i na wszelki wypadek posłał przed siebie serię. Korytarz jednak był pusty. Simba, którego Jack zastrzelił, padł rzucony na ścianę, po czym osunął się na posadzkę, pozostawiając na ścianie krwawy ślad. Jack odniósł wrażenie, że dostrzega w jego oczach jeszcze resztkę życia. Wziął z jego ręki pistolet — Lugera z czasów drugiej wojny światowej - wsunął do kieszeni i wrócił do windy. Spadochroniarz wszedł za nim. Znów rozległ się gong, drzwi windy zamknęły się i kabina ruszyła. Drzwi otworzyły się na dziesiątym piętrze. Nikt nie próbował do nich strzelać. Nawet się nie poruszyli. Po kolejnym sygnale drzwi zasunęły się. Jack końcem lufy nacisnął na ich gumowy brzeg. Zaczęły się znowu otwierać. Naśladując to, co spadochroniarz zrobił na czwartym piętrze, Jack, zgięty wpół, wyskoczył na korytarz. Nikogo tam jednak nie było. Pobiegł do drzwi apartamentu Air Simba. W drzwiach były dziury po kulach. Same drzwi zaś wyglądały tak, jakby ktoś próbował je wyrwać z zawiasów. Jack położył rękę na klamce. Drzwi były zamknięte na klucz. Zaczął w nie uderzać pięściami. - Hanni! - zawołał. - Hanni, c'est moi! C'est Jacques! Żadnej odpowiedzi. Uniósł karabin i z całej siły uderzył kolbą tuż nad klamką. Klamka odpadła, jednocześnie pękła kolba FN, jednak

drzwi ani drgnęły. Uderzając, niechcący pociągnął za spust i kilka kul strzeliło w sufit. Poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Opanował się jednak i z całej siły rąbnął piętą w okolice zamka. Rozległ się głuchy trzask i zamek puścił. Jack jeszcze raz kopnął drzwi i wreszcie stanęły otworem. Spadochroniarz wszedł do apartamentu, skulony i czujny. Nikt do nich nie strzelał. Jack wbiegł do pokoju. Hanni, z białą twarzą, stała na progu sypialni. - Bonjour, madame - powiedział Belg. Hanni zobaczyła Jacka. - O mój Boże! To naprawdę ty! A już myślałam, że kompletnie zwariowałam. - Hanni! - zawołał Jack ochrypłym głosem. Drzwi do sypialni otworzyły się szerzej i stanęła w nich Jeanine. - Jacques! — krzyknęła. Za nią ktoś stał. Czarnoskóry, owinięty w skórę zwierzęcą. - Nie strzelaj! - krzyknęła Hanni. - To przyjaciel! - Jacques, nie! - wrzasnęła Jeanine, kiedy Jack wycelował karabin w obcego. - Kto to jest, do diabła? - Kapitan George Washington Lunsford - odparł mężczyzna w zwierzęcej skórze. - Z Armii Stanów Zjednoczonych, do usług, sir. Wszedł do pokoju z otwartymi dłońmi uniesionymi powyżej ramion. - Jacques, na miłość boską, on nam ocalił życie. Odłóż broń — powiedziała Hanni. Jack zobaczył w sypialni Ursule Craig tulącą dziecko. Tuż obok niej, z wielkimi nożami w obu rękach, stała Mary Magdalenę. Jack wszedł do sypialni. Mary Magdalenę odrzuciła noże i objęła go. Jej potężne ciało zaczęło drżeć od szlochu. Gdy po jej policzkach ciekły łzy, kobieta powtarzała bez przerwy: - Mon petit Jacques... mon petit Jacques.

- Z żalem przerywam tę wzruszającą scenę - odezwał się Lunsford - jednak w budynku są dzikusy i poczuł bym się lepiej, gdybym mógł znów wziąć do ręki karabin. Jack uwolnił się z objęć niani. - Nic ci nie jest, Ursulo? - Nie, czuję się dobrze. Jack popatrzył na Lunsforda. - Panie kapitanie, nie wiem, co pan tutaj robi, ale jestem bardzo wdzięczny... - Kapitan wiedział, jak zareagują simbowie, kiedy zobaczą spadochroniarzy. Przyszedł tu, żeby nas obronić. - Jeśli wezmę karabin - powiedział Lunsford i wskazał na Belga - czy on będzie wiedział, co się dzieje, czy... - Je suis à votre service, mon capitaine - odezwał się spadochroniarz. Stanął na baczność i dodał z dumą w głosie: Dobrze mówię po angielsku. Ojciec wziął do ręki karabin. - Radio działa? - Oui, mon capitaine. - A więc połącz się z kimś ważnym, powiedz, gdzie jesteśmy i żeby nas stąd jak najszybciej zabrano. - Oui, mon capitaine. - Zamknij drzwi - polecił Jackowi Lunsford. - Czekając na posiłki, zamkniemy kobiety z powrotem w sypialni. - Tak jest, sir.

4 Międzynarodowy Port Lotniczy w Stanleyville Stanleyville, Demokratyczna Republika Konga 25 listopada 1964, 11.00

Pierwsze cztery pojazdy tego, co w ramach operacji Czerwony Smok nazwano Pierwszą Kolumną van der Waele, nawiązały kontakt z siłami belgijskimi zgodnie z planem, punktualnie o godzinie jedenastej. Były to cztery uzbrojone jeepy pod dowództwem kapitana Karla-Heinza Wagnera z żandarmerii katangijskiej. Zgodnie z planem, kiedy pojazdy dotarły na przedmieścia

Stanleyville, niedaleko lotniska, wystrzelono z nich trzy zielone rakiety i odczekano, aż Belgowie z kolei wystrzelą dwie czerwone rakiety. Dopiero wtedy kontynuowano akcję. Ktoś, kto wjeżdża do Stanleyville z dżungli, zawsze doznaje szoku, dziewicza dżungla bowiem nagle ustępuje cywilizacji. Teraz szok był nawet większy. Kiedy samochody wyjeżdżały z gęstwiny, dosłownie nad głowami jadących nimi żołnierzy nisko przeleciał C-130, akurat startujący z lotniska. Leciał tak blisko ziemi, że odczuli wibracje silników i zapach oparów nie do końca spalonego paliwa lotniczego JP-4. I zanim przebyli połowę długości pasa startowego, usłyszeli kolejnego Herkulesa, który właśnie lądował, a w momencie gdy dotknął kołami ziemi i pilot przestawił silniki na wsteczny ciąg, wyhamowując pęd maszyny, rozległ się niesamowity grzmot. Lotnisko przyjęło tyle wielkich samolotów transportowych, ile było to fizycznie możliwe. Kapitan Karl-Heinz Wagner zobaczył, że belgijscy spadochroniarze organizują obronę na jego granicach. Zobaczył także L-23 Twin Bonanza Armii Stanów Zjednoczonych, lśniący samolot dla VIP-ów, otoczony przez C-130, oddzielony od budynku terminalu wstęgą pasa startowego, i zaczął gorączkowo rozmyślać, co się, do cholery, dzieje? Doszedł do wniosku, że stanowisko dowodzenia zostało najprawdopodobniej założone w głównym budynku terminalu, ruszył więc w jego stronę. Miał rozkaz, żeby zameldować się u belgijskiego dowódcy spadochroniarzy, pułkownika Laurenta, i poinformować go, że czoło kolumny znajduje się od trzydziestu do czterdziestu pięciu minut jazdy z tyłu. A potem przygotować dla sił van der Waelego przejęcie wszystkich zadań, dotąd realizowanych przez spadochroniarzy. Zbliżając się do terminalu, zobaczył spadochroniarzy ładujących worki ze zwłokami na pokład Herkulesa. Samolot stał na płycie, jednak przez cały czas miał włączone dwa silniki. Za samolotem, przy tylnym luku, stała gromadka Europejczyków, którzy przed wejściem do przedziału pasażerskiego musieli odczekać, aż na pokładzie znajdą się wszystkie worki.

Dał sygnał kierowcy, żeby zatrzymał jeepa obok belgijskiego majora. - Co się dzieje? - A o co chodzi? - Ilu ludzi zginęło? - Jeszcze nie wiemy - odparł major. - Kiedy wylądowaliśmy, dranie pojmali wszystkich białych, których znaleźli, i zrobili sobie z nich tarcze. Maszerowali z nimi w kierunku lotniska i zobaczywszy nas, zaczęli strzelać. Karl-Heinz, dziwnie spokojny, uznał, że nie ma sensu pytać majora, czy dysponuje listą ofiar. Nawet jeśli takową miał, z pewnością musiała być niekompletna. - Czy punkt dowodzenia znajduje się w terminalu? zapytał. Major pokiwał głową. Karl-Heinz dał znak kierowcy, żeby ruszył. Pułkownik Laurent urządził sobie stanowisko w gabinecie reprezentanta Sabeny. - Sir, melduje się kapitan Wagner - powiedział Karl-Heinz, salutując. - Przybyłem z oddziałami czołowymi Pierwszej Kolumny. Pułkownik Laurent, który wyglądał na bardzo zmęczonego, jedynie zdawkowo odpowiedział na powitanie. - Kolumna podąża mniej więcej pół godziny za mną -dodał Wagner. - Ma pan ze sobą jeszcze jakiegoś oficera, kapitanie Wagner? - Tak, sir. - Niech pan teraz porozmawia z tym człowiekiem. Ma pan pięć minut. - Sir? Pułkownik Laurent przywołał ruchem ręki mężczyznę, który stał przed drzwiami gabinetu. Miał na sobie mundur pilota armii amerykańskiej, używany w krajach tropikalnych, bez żadnych insygniów, a w wojskowej kaburze przy pasie miał pistolet Colt model 1911A1. Kiedy mężczyzna zbliżył się, pułkownik Laurent powiedział: - To jest Wagner, majorze.

- Nazywa się pan Karl-Heinz Wagner? - zapytał mężczyzna. Wagner pokiwał głową. - Cieszę się, że się panu udało. Przysłano mnie po pana. Niech się pan zbiera. - Kim pan jest? - Nazywam się Hodges. - I dokąd chce mnie pan zabrać? Kim pan jest? - Powiem panu po drodze - odparł Pappy Hodges. - Pieprz się, człowieku. Nigdzie z panem nie idę. - Wie pan, co znaczy skrót RP, poruczniku? - Nie - warknął Wagner. - Nie wiem. - Znaczy „Rozkaz Prezydenta". Otrzymałem szyfrogram z prezydenckim rozkazem, żebym pana znalazł i jak najszybciej stąd wydostał. - Tu jest moja siostra i siostrzeniec! - wybuchnął Wagner. - O cholera, przepraszam - odparł Pappy Hodges. - Nie wiem, co się, do ciężkiej cholery, ze mną dzieje. Powinienem był przecież od tego zacząć. Ursula, dziecko i Portetowie wylecieli stąd pierwszym samolotem do Leopoldville. Czują się dobrze. Jest z nimi Geoffrey Craig. - Naprawdę czują się dobrze? - zapytał Wagner cicho. - Naprawdę. Zna pan Porteta? Karl-Heinz zaprzeczył ruchem głowy. - Ma rozkwaszony nos - powiedział Pappy. - Walnął nim w ziemię, kiedy wypadł z samochodu. Jego także ewakuowano. - Nie mogę lecieć do Leo? - zapytał Karl-Heinz. - Ma pan pięć minut. - A co z pułkownikiem Hoare? - Hej, Wagner, służysz w Armii Stanów Zjednoczonych, a nie w jakiejś tam żandarmerii katangijskiej. Otrzymał pan rozkaz od prezydenta, poruczniku. Ma pan powiedzieć „tak jest, sir" i go wykonać. Wagner zmierzył Hodgesa badawczym spojrzeniem. - Tak jest - rzucił po chwili. - Jesteśmy w tym L-23, po drugiej stronie pasa. Nie

chcę wychodzić po pana po raz drugi. Pięć minut, poruczniku. Kiedy Karl-Heinz biegł przez pas startowy w kierunku samolotu, lewy silnik Twin Bonanzy został włączony. Po chwili Wagner wskoczył na skrzydło i wszedł na pokład. Pappy Hodges pochylił się, żeby starannie zamknąć luk, i samolot natychmiast pokołował przez trawę w kierunku końca pasa. Karl-Heinz poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się i zobaczył, że ktoś podaje mu butelkę whisky. - Masz, pieprzony szkopie - powiedział kapitan Lunsford. - Trochę szkockiej na odwagę przed trudnym lotem. Ojciec wyglądał strasznie. Miał na sobie kombinezon pilota z dystynkcjami porucznika, należący do Geoffa Craiga. I bez wątpienia był już mocno pijany. - Co się dzieje? - zapytał Karl-Heinz. - Cóż, nie sądzę, żeby powitała nas orkiestra i parada z chorągwiami, ale wracamy do domu, stary. Z powrotem do kraju, gdzie wygodne są chociaż koszary. Już, kurwa, najwyższy czas. Karl-Heinz przyjął butelkę i upił spory łyk. Pappy Hodges skierował L-23 na pas i natychmiast rozpoczął start. - Skoro wracamy do domu, dlaczego nie lecimy do Leo? zapytał Karl-Heinz, kiedy byli już w powietrzu. - Ponieważ czeka na ciebie w Kaminie Specjalny Odrzutowiec Prezydenta.

5 Kwatera nr 1, Centrum Lotnictwa Wojskowego Armii Stanów Zjednoczonych 1 grudnia 1964

Generał major Robert F. Bellmon wszedł do salonu. Jego córka, Marjorie, siedziała przed telewizorem, ale nie widziała, co dzieje się na ekranie. - No i co, kochanie? - Masz dla mnie wiadomości?

- Nie. Mówiłem ci, pewnych rzeczy nie powinienem wiedzieć i wolę o nie w ogóle nie pytać. Ale gdyby Jackowi coś się stało, już byśmy wiedzieli. Sandy by się z nami skontaktował. - A zatem brak wiadomości to dobra wiadomość, co? — zapytała Marjorie z sarkazmem. Generał wolał przemilczeć słowa córki. - Gdybym miał zgadywać, Jack prawdopodobnie znajduje się teraz na Wyspie Wniebowstąpienia. Uważam, że dalej go nie puścili. A samoloty nie wracały tamtędy. Czeka więc na transport. - Podał córce egzemplarze „New York Timesa" i „Atlanta Constitution". - Specjalnie poprosiłem kogoś, żeby ci przywiózł te gazety. Jest w nich więcej informacji niż w cholernym „Dothan Eagle". Na pierwszych stronach obu gazet widniało to samo zdjęcie. A podpis pod nim brzmiał: „Owinięty zakrwawionymi bandażami, wyczerpany walką belgijski spadochroniarz czule tuli dziewczynkę, uratowaną z piekła Stanleyville". Marjorie popatrzyła na fotografię i zagłębiła się w lekturze. - Zabili tego lekarza. - Co? - zapytała Marjorie i popatrzyła na ojca. - Powiedziałem, że zabili tego lekarza. Carlsona. Zastrzelili go, kiedy spadochroniarze odbijali miasto. - Mój Boże - jęknęła nagle Marjorie. Generał Bellmon popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Co? - Popatrz na to! - Marjorie wepchnęła ojcu do rąk egzemplarz „Constitution". - Na co? - To przecież nie jest żaden belgijski spadochroniarz! zawołała Marjorie i po policzkach pociekły jej łzy. - Przecież to jest Jack! Poznaję go po oczach! A ta mała dziewczynka to jego siostra! Widziałam jej zdjęcia. Mój Boże, dostał w twarz! Generał Bellmon uważnie popatrzył na fotografię. - Cholera jasna - powiedział. - Rzeczywiście, to chyba jest Jack! - Nagle zawołał: - Barbara! Chodź, popatrz na to!

Podporucznik Robert F. Bellmon obejrzał fotografię zaraz po matce, a potem poinformował siostrę, że w West Point widział film o tym, jakich cudów w obecnych czasach potrafi dokonywać chirurgia plastyczna. Marjorie miała właśnie odpowiedzieć, tak żeby poszło mu w pięty, kiedy zadzwonił telefon. - Bobby, odbierz - poprosiła szybko Barbara. Po chwili odezwała się do Marjorie: - Twój brat odziedziczył takt po ojcu. Ale Bobby ma rację, kochanie, współczesna medycyna czyni cuda. - Hej, Marjorie! - zawołał podporucznik Bellmon. - Czego? - Dzwoni jakiś sierżant Jack Portet z Bazy Sił Powietrznych w Karolinie Północnej. Chce rozmawiać na nasz koszt. Zapłacisz?
W.E.B Griffin - Braterstwo broni 7 - Nowy Gatunek

Related documents

457 Pages • 120,414 Words • PDF • 2.6 MB

333 Pages • 105,927 Words • PDF • 2 MB

17 Pages • 5,251 Words • PDF • 498.6 KB

129 Pages • PDF • 12.5 MB

27 Pages • 1,710 Words • PDF • 2.5 MB

243 Pages • 168,096 Words • PDF • 2 MB

1 Pages • 155 Words • PDF • 226.3 KB

15 Pages • 4,370 Words • PDF • 428.1 KB

3 Pages • 1,500 Words • PDF • 52.5 KB

140 Pages • 23,308 Words • PDF • 1008.7 KB

23 Pages • 853 Words • PDF • 5 MB

1 Pages • 153 Words • PDF • 164.1 KB