Wouk Herman - Chłopiec z Nowego Yorku

414 Pages • 104,521 Words • PDF • 1.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:51

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Amerykański pisarz Herman Wouk (ur. 1915) pojawił się na polskim rynku czytelniczym już w latach pięćdziesiątych dzięki słynnej, uhonorowanej nagrodą Pulitzera powieści Bunt na okręcie (1951). Ogromną popularność zyskała także napisana z rozmachem i sfilmowana dla telewizji epopeja Wichry wojny (1971), której kontynuacją jest Wojna i pamięć z 1978 roku. Chłopiec z Nowego Jorku (1948) należy do wcześniejszych utworów w dorobku Wouka. Ta zabawna i ciepła opowieść o szkolnych i wakacyjnych perypetiach jedenastoletniego żydowskiego chłopca z dzielnicy Bronx u schyłku lat dwudziestych powinna zaskarbić sobie sympatię licznego grona czytelników - bez ograniczeń wieku.

Herman Wouk CHŁOPIEC z NOWEGO JORKU Przygody Herbiego Bookbindera

Przełożył MICHAŁ ZAGRODZKI

Przedmowa Służąc w marynarce wojennej Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku podczas drugiej wojny światowej, porucznik Herman Wouk uległ pokusie pisania, która koniec końców może go zgubić w oczach poważnych krytyków, klasyfikujących prądy współczesnej literatury amerykańskiej i światowej. Tak się złożyło, że porucznik Wouk trafił na egzemplarz Don Kichota i przeczytał tę powieść. Wielkie wrażenie zrobiła na nim, podobnie jak to się już przedtem zdarzało innym, sztuka narracji Cervantesa oraz jego niezwykła umiejętność kreślenia charakteru postaci. Dzięki spotkaniu z tą książką Wouk postanowił sam napisać powieść i od tego czasu napisał ich już trzy, nigdy nie zapominając zupełnie o Cervantesie. Znaczy to, że Wouk jest staromodny, jak na obecne, ogromnie wymagające kryteria. Jego książki zawierają duży ładunek komizmu. Wouk pisze z łatwością i humorem. Wszystkie zdarzenia wynikają u niego logicznie jedno z drugiego i wszystkie zmierzają do ostatecznego zakończenia. Swoje postacie wybiera on okiem pisarza z leksykonu swojego doświadczenia. Nie posługuje się Freudowskim symbolizmem. Mimo że jego styl jest lekki i

często wyśmienity, nigdy nie narzuca się treści utworów. Wouk nie dba o to, by jego głos brzmiał poważnie. Nie czuje się w obowiązku przekazywać posłania ideologicznego. Innymi słowy, Wouk jest autorem, którego książki czytam z przyjemnością. Jak na mój gust, będzie go można wkrótce uznać za jednego z najzdolniejszych i z pewnością najwrażliwszych naszych pisarzy młodszego pokolenia. Chłopiec z Nowego Jorku posiada, jak sądzę, wszystkie te pożądane, wymienione poprzednio elementy. Został napisany przed Buntem na okręcie i nie dorównuje Buntowi ani zakresem, ani formatem, ale w owym czasie Wouk nawet nie miał takiego zamiaru. Powieść ta dowodzi jednak, że Wouk w żadnym wypadku nie jest pisarzem jednej książki. Chłopca z Nowego Jorku przeczytałem dwukrotnie z pełnym zaangażowaniem i z niesłabnącym rozbawieniem. Parę dni temu moja dwunastoletnia córka przez pomyłkę wzięła tę książkę do ręki i nie mogła się od niej oderwać. Pokazuje to, być może, że ja także mam umysł dwunastoletniego dziecka, ale wolę oczywiście myśleć, że to Chłopiec z Nowego Jorku posiada tę samą rzadką, uniwersalną siłę przyciągania, którą znajdujemy w Tomku Sawyerze. Jestem pewien, że Markowi Twainowi by się spodobał. Chociaż mały Herbie Wouka jest żydowskim chłopcem z pierwszej połowy dwudziestego wieku, mieszkającym w Nowym Jorku w dzielnicy Bronx, który nigdy z żadnym Huckleberrym Finnem nie łowił ryb w niespokojnych wodach Missisipi, to jednak jestem przekonany, że znalazłby on wspólny język z Tomkiem Sawyerem, gdyby mogli się spotkać, a i Becky Thatcher także rozumiałaby Herbiego. Prawdę powiedziawszy, obydwu autorom przyświecała bardzo podobna myśl, kiedy pisali te dwie jakże różne książki o przygodach dzieciństwa. Akcja była dla nich obu sprawą uboczną. Przede wszystkim chodziło im o to, żeby opowiedzieć o dzieciństwie językiem zrozumiałym dla czytelnika w dowolnym wieku. Darowując sobie dalsze porównania,

każdy czytelnik dostrzeże, iż Wouk wykonał to zadanie znakomicie i z piętnem prawdziwej indywidualności. Nowy Jork w łutym 1952 r. John P Marquand Jubileuszowe wydanie jednej z moich wczesnych prac, przypadające w dwudziestą rocznicę pierwszego wydania, sprawia mi szczególną przyjemność. Żadna z moich powieści nie miała mniej obiecujących początków niż Chłopiec z Nowego Jorku. Nie miałem w owym czasie powodów, by sądzić, że przetrwa ona dwa miesiące, a cóż dopiero mówić o dwudziestu latach. Właśnie rok wcześniej z głośnym chlupnięciem wkroczyłem w amerykańskie bajorko literackie. Moja pierwsza powieść, AuroraDawn (Świt Aurory), krótka, krotochwilna satyra na temat radia, spodobała się wydawcy. Wylansował ją, dmąc w trąby pełnych zachwytu reklam. Natychmiast, zgodnie z trzecim prawem Newtona, krytycy zadęli w odpowiedzi w swoje. Wszystko to oszołomiło mnie. Będąc oficerem rezerwy marynarki wojennej, powieść Aurora Dawn napisałem podczas wojny na Pacyfiku, aby skrócić sobie nudę długich godzin na morzu. Nigdy przedtem nic nie publikowałem, poza krótkim opowiadaniem w czasopiśmie. Żeby zarobić na życie, przed wojną pisałem teksty dla wielkiego radiowego komika, Freda Allena. Nie wiedziałem dostatecznie wiele o świecie literackim, żeby sprzeciwić się zbytnio rozdętym reklamom ani też żeby spodziewać się kontrataku. Był to więc debiut jak należy Kiedy kurz opadł, miałem w ręce wybór mojej pierwszej powieści na książkę miesiąca, skromną liczbę sprzedanych egzemplarzy i sławę literacką, zrujnowaną, nim jeszcze została zbudowana. Początkujący autorzy, zagniewani z powodu niedostatecznej reklamy swoich arcydzieł, mogą zastanowić się nad tą prawdziwą bajką. Ale oto byłem zawodowym powieściopisarzem, nawet jeśli zostałem nieco posiniaczony. Napisałem Chłopca z Nowego Jorku, oddając się temu zadaniu z prawdziwym upodobaniem. Jeśli któraś ze stworzonych przeze mnie postaci jest mi

szczególnie bliska, to po dziś dzień jest nią gruby mały bohater, Herbie Bookbinder. Mój wydawca, powstrzymany przez zaciekły napad” krytyków i być może przekonany, że żadna powieść, której bohaterami są Żydzi, nie będzie się sprzedawać - a taka była powszechna opinia dwadzieścia lat temu - wydał tę rzecz tak, jak grzebie się ciało w morzu. Chłopiec z Nowego Jorku zsunął się z deski i wzbudzając ledwie drobne zmarszczki na wodzie, poszedł z bulgotem na dno. W tym samym czasie ukazała się powieść pod tytułem Nadzy i martwi, [Normana Mailera (przyp. red.).] pierwszy duży utwór powieściowy na temat drugiej wojny światowej, napisany przez dwudziestosześcioletniego młodzieńca, a mimo to zjadliwie dojrzały i pełen tego czegoś, co ludzie wówczas uważali za szokujący język. Wkrótce potem moja siostra wydała dla mnie przyjęcie i przygotowała na nie ciasto upieczone w kształcie tomu Chłopca z Nowego Jorku. Nikt z gości nie czytał mojej książki ani nawet o niej nie słyszał. Wszyscy natomiast czytali Nagich i martwych i chcieli o tej powieści ze mną rozmawiać. Jakże ciężkim doświadczeniem było dla mnie to przyjęcie! A kiedy książka dnia jest taka dobra, nie można się pocieszać, szydząc sobie z przyziemnych gustów publiczności i krytyków. Taka jawna zazdrość to gorsza hańba niż milczenie. Tak więc Herbie zgasł albo przynajmniej tak się zdawało. Żaden klub literacki nie wyróżnił tej książki. Nikt jej nie kupował. Prawie nikt nie zrecenzował. W księgarniach z książkami przecenionymi powieść ta leżała stosami, a ja wciąż czytałem reklamy, rozproszone i z dala od głównego nurtu życia literackiego. Ku mojemu zdumieniu jakiś producent filmowy natknął się na nią, a ja uratowałem z rozbitego wraku niewielkie wynagrodzenie za prawo do kręcenia filmu. W Hollywood zmieniono następnie grubego żydowskiego chłopca w szczupłą irlandzką dziewczynkę, a Bronx w miasto gdzieś na południowym zachodzie Stanów. Chłopiec z Nowego Jorku przekształcił się w Romantyczne lata z

Margaret O’Brien w roli głównej. Nie widziałem tego filmu. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto by go widział. Niestety! Całkowite niepowodzenie drugiej książki -rzecz bardzo częsta. A jednak. Miałem teraz rodzinę, no i polubiłem przecież pisanie powieści. Pomyślałem sobie, że będę musiał oddać jeszcze jeden strzał do tarczy. Napisałem następną powieść. Miałem wówczas, i nadal mam, zwyczaj czytania swoich prac, rozdział po rozdziale, mojej krytycznej, uroczej, ale małomównej żonie. Pewnego razu, gdy czytałem na głos jedną z pierwszych scen owej opowieści, powiedziała nieoczekiwanie: - Jeśli ta im się nie spodoba, będziesz chyba musiał wziąć się za coś innego. Książką tą był Bunt na okręcie. Tymczasem Aurora Dawn i Chłopiec z Nowego Jorku były już wyczerpane, a ja miałem nowego wydawcę. Spodobał mu się Herbie Bookbinder, więc postanowił ponownie wyciągnąć go na światło dzienne. Było to szesnaście lat temu. Historia wydawnicza Chłopca z Nowego Jorku odnotowała od tego czasu kilka wydań tej książki, przekłady na jedenaście języków, wyróżnienia przez kluby literackie, wypisy w szkolnych czytankach i antologiach. Jednakże dla wielu czytelników moich późniejszych książek Chłopiec z Nowego Jorku pozostaje nieznany. Obecne, jubileuszowe wydanie przysporzy mu, mam nadzieję, nowych odkrywców. Jest to moim zdaniem powieść porządna, zabawna, ale bez tanich dowcipów, i smutna bezdennym, choć przemijającym smutkiem chłopięctwa. Jestem z niej dumny i cieszę się, że imię bohatera ponownie znalazło się w tytule, gdzie pierwotnie je umieściłem. Oby ta opowieść dała nowym czytelnikom, którzy będą czytali jej obecne jubileuszowe wydanie, pewien odblask tej przyjemności, jaką miałem ja dwadzieścia lat temu, powołując do życia małego Herbiego Bookbindera. Herman Wouk

Historię tę dedykuję mojej Matce 1. Pierwszy krok na drodze do uleczenia złamanego serca O złotym majowym poranku, w szóstym roku prezydentury Calvina Coolidge’a, energiczny mały, ciemnowłosy chłopiec, Herbert Bookbinder, ubrany w białą koszulę, niebieski krawat i szare spodnie za kolana, siedział w ławce w Szkole Publicznej nr 50 w dzielnicy Bronx, cierpiąc z powodu złamanego serca. Na tablicy przed jego oczami widniały słowa, które zwiastowały mu nieszczęście:

Nauczycielka klasy 7B-1 zawiadomiła właśnie swoich uczniów, że odtąd nie będą już nazywać jej „panną Vernon”. Odwróciwszy się z nieśmiałym uśmiechem do tablicy, napisała swoje nowe nazwisko okrągłymi kredowymi literami i poczerwieniała na twarzy, gdy podniósł się trwający całą minutę zgiełk, pełen pisków i chichotów dziewczynek i życzliwych żartów chłopców. Następnie pani Gorkin uciszyła hałas podniesioną ręką. Spuściła w dół mapę Afryki, zwiniętą u góry tablicy niczym roleta, i klasa, odprężona krótkotrwałym odstępstwem od porządku, z zapałem zaczęła słuchać opowiadania o bogactwach naturalnych Kongo. Ale Herbert nie był w stanie wykrzesać z siebie zainteresowania dla kauczuku, złota, małp i kości słoniowej - nie wtedy, kiedy mówiła o nich utracona Diana Vernon. Brzmienie jej głosu powodowało, że zbyt był nieszczęśliwy. Lekarstwem na ból było w życiu tego chłopca jedzenie. Żadne cierpienie nie okazywało się na tyle silne, by jedzenie nie zdołało go ukoić. Niestety, do przerwy na lunch brakowało jeszcze pół godziny. Ręka chłopca wsunęła się zwinnie pod pulpit i spoczęła na brązowej papierowej torebce. Wyczuł znajome zarysy dwóch zawiniątek (był czwartek - kanapki z sałatą i pomidorem) i jabłka. Potem jego ręka napotkała coś niedużego i owalnego. Sprawnymi palcami bezszelestnie otworzył torebkę, rozwinął nieco skręcony pergamin i wyciągnął obrane ze skorupki jajko na twardo. Było to jedzenie zupełnie na sucho, bez soli i chleba z masłem, ale

chłopiec wepchnął całe jajko do ust i zaczął je markotnie gryźć. Niczym aspiryna, przyniosło mu ulgę w cierpieniu, nie poprawiając stanu ducha. Zdawał sobie sprawę, że jego policzki wydęły się, ale nie dbał o to. Niech go przyłapie! Był jej ulubieńcem, pierwszym na liście honorowej, i nie mogła go upokorzyć, nie upokarzając jeszcze bardziej siebie. Rachuby chłopca okazały się trafne. Pani Gorkin widziała, że je, ale nie powiedziała nic. O właściwym czasie rozległ się piękny dźwięk - oto uderzenia gongu na lunch głosiły wolność. Na skinienie pani Gorkin dzieci, którym matki sprawiały kłopoty, podbiegły do płytkiej szafy w ścianie i wróciły na swoje miejsca w okryciach, natomiast pozostałe, które odważyły się stawić czoło zmiennej majowej pogodzie bez okryć, usiadły z powrotem, szczycąc się swoją dorosłością. Po raz drugi rozległy się uderzenia gongu. Uczniowie wstali i w spokoju zaczęli formować podwójny rząd na środku klasy. Herbie, zmierzając na swoje miejsce na początku rzędu, minął biurko nauczycielki. Nauczycielka szepnęła: - Zostań w klasie, Herbercie. Udając, że nic nie słyszał, Herbie powędrował z powrotem do swojej ławki i pozostał tam, krzątając się gorliwie, aż wszystkie dzieci wyszły Klasa zawsze wydaje się trzy razy większa i dosyć ponura, gdy wyjdą z niej dzieci. Daje to wspaniałe poczucie koleżeństwa dwóm osobom, które zostają w niej razem. Przez całe miesiące Herbie Bookbinder miał szczęście dzielić z panną Dianą Vernon te słodkie chwile po lekcjach. Zatrzymywała go do takich zaszczytnych funkcji, jak odnoszenie na miejsce książek, napełnianie kałamarzy, zamykanie okien za pomocą długiego kija zakończonego hakiem i zaciąganie ciężkich, brązowych, płóciennych zasłon, gdy tymczasem ona czesała swoje długie rude włosy przed kieszonkowym lusterkiem w świetle późnego popołudniowego słońca i gawędziła z chłopcem. Były to czarowne chwile. Gdy Herbie został teraz sam w sali, wszystkie te wspomnienia stanęły mu żywo w pamięci. Wróciwszy do klasy,

nauczycielka zastała swojego prymusa w ławce, siedzącego z podbródkiem opartym na zaciśniętej pięści i ze spuszczonym wzrokiem, utkwionym w przestrzeń. Przyczyną jego cierpienia była szczupła kobieta, w wieku około dwudziestu siedmiu lat, z zaciśniętymi wargami, wąskim, małym, prostym nosem i bujnymi rudymi włosami. Wygląd miała surowy i taka też była. Była jednak kobietą, a więc istotą podatną na urok męskiego czaru, jaki miał w sobie Herbie, a także, na nieszczęście, pan Mortimer Gorkin. Chłopiec spojrzał na nią i doznał nagłego uczucia litości nad sobą. Rozpoznał po jej łagodnym spojrzeniu, że było jej go żal i że chciała go pocieszyć. Błyskawicznie zdecydował, że za żadną cenę nie chce być pocieszany. - Herbie - powiedziała nauczycielka, podchodząc do swojego biurka i wyciągając metalowe pudełko śniadaniowe z głębokiej bocznej szuflady - chodź no tu i porozmawiaj ze mną, gdy będę jadła. Chłopiec podniósł się, podszedł do biurka i stanął przed nim w ponurej, oficjalnej postawie, z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia. - Podejdź no - powiedziała nauczycielka. - Gdzie masz swój lunch? A może zjesz coś mojego? - Nie jestem głodny - odrzekł Herbie Bookbinder, patrząc w bok, na róg tablicy, gdzie jego nazwisko otwierało listę trzech najlepszych uczniów, wypisaną złotą kredą -listę honorową na kwiecień. Postanowił mściwie, że w maju będzie ostatni w klasie. Wydaje mi się - powiedziała pani Gorkin, śmiejąc się z cicha - że byłeś trochę zbyt głodny na lekcji geografii, prawda? Herbie skorzystał ze swoich praw konstytucyjnych i odmówił złożenia zeznań. O co ci, Herbie, doprawdy, chodzi? - zapytała nauczycielka. -

O nic.

- Ależ tak, o coś ci chodzi. - Ależ nie, o nic, pani Gorkin. Strzał był celny. Nauczycielka zarumieniła się lekko. Może śliczna panna Vernon sama nie była zupełnie szczęśliwa z tego powodu, że została panią Gorkin. Nazwisko to wciąż brzmiało obco w uszach panny młodej. Herbie - powiedziała nauczycielka, uśmiechając się z zakłopotaniem - nawet jeśli jestem teraz panią Gorkin, to przecież nadal jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Mężczyzna, który otrzymuje cios, może mieć lat jedenaście albo pięćdziesiąt - kobieta, która mu cios zadaje, zachowuje się zawsze tak samo. -

Oczywiście - powiedział Herbie żałośnie.

Podciągnął swoje szare, opadające spodnie. Mam nadzieję - powiedziała pani Gorkin - że kiedyś poznasz Mortiego, to znaczy pana Gorkina. Jest zastępcą dyrektora w Szkole Publicznej nr 75. Jestem przekonana, że mu się spodobasz. Uwielbia bystrych młodych ludzi. Herbie z pogardą przejrzał komplement. -

Oczywiście - powtórzył.

Niegdysiejsza Diana Vernon rzekła: -

Podejdź bliżej, Herbie.

Chłopiec, ociągając się, posłuchał i z ręką opartą na blacie przesunął się bokiem wzdłuż krawędzi biurka. Nauczycielka położyła dłoń na jego ręce. Wyszarpnął ją gwałtownie. Kiedy będziesz w moim wieku, Herbie - powiedziała łagodnie Diana Gorkin - będziesz przystojniejszym mężczyzną niż mój mąż i ożenisz się z ładniejszą kobietą niż ja. I mam nadzieję, że będziesz pamiętał, aby przyprowadzić ją tutaj i przedstawić mi, choć tak naprawdę wątpię, byś to zrobił. Słowa te były zupełnie pozbawione znaczenia dla Herbiego, który doskonale wiedział, że nigdy nie będzie taki stary jak

nauczycielka. -

Oczywiście - powiedział raz jeszcze.

Pani Gorkin rozwinęła kanapkę i przyznała się do porażki, dając lakoniczny znak, że rozmowa skończona. Chłopiec wycofał się do swojej ławki, chwycił torebkę śniadaniową i wybiegł z klasy. Zaraz za progiem zatrzymał się, przyjął postawę pełną godności i przypiął sobie na prawym ramieniu opaskę z żółtej flaneli, ozdobioną trzema srebrnymi gwiazdkami. Następnie bez pośpiechu ruszył opustoszałym korytarzem w kierunku klatki schodowej dla chłopców. Przepisy wymagały, by każdy chłopak o tej porze nie zwlekając udawał się do sali jadalnej albo na plac zabaw, pod groźbą kary polegającej na otrzymaniu czerwonego paska za wałęsanie się po szkole. Ale Herbert mógł sobie wybrać w całym ogromnym budynku odosobnione miejsce na spożycie swojego południowego posiłku. Herbert bowiem, musicie to wiedzieć, był jedną z uprzywilejowanych postaci w życiu szkolnym - mianowicie starszym funkcyjnym. Dowodził Oddziałem Służby Społecznej. Nie było to wcale to samo co ów okropny Oddział Policji, którego członkowie stali w drzwiach, przejściach i na zakrętach korytarzy, wrzeszcząc: „Zwijać się! Szybko! Nie rozmawiać!” Policja mogła ścigać osoby dopuszczające się wykroczeń z budzącymi strach zielonymi paskami, które oznaczały gniew niebios, natomiast Oddział Służby Społecznej Herbiego nie miał prawa nikogo zatrzymywać. Jego członkom wyznaczono poszczególne obszary na terenie szkoły, a do ich obowiązków należało po prostu utrzymywanie czystości w budynku i na dziedzińcach. Oddział ten został więc lekceważąco przezwany Gangiem Śmieciarzy przez członków policji, którym nigdy nie znudziło się wskazywanie wyraźnej różnicy między władzą, jaką kryły w sobie ich czerwone opaski, a nikłą symboliką żółtych opasek oddziału Herbiego.

Jako że policja rekrutowała się spośród najwyższych, najsilniejszych uczniów, Herbert nie mógł liczyć na otrzymanie czerwonej opaski. Rozumował, że jeśli komuś nie zostało przeznaczone dumne życie wilka, to o wiele lepiej jest być psem niż jedną z bezradnych owieczek. Okazało się to całkowicie słuszne. Jako dowódca swojego oddziału mógł łazić wszędzie pod pretekstem sprawowania nadzoru. Mógł spóźniać się i przechodzić nie zaczepiony przez wszystkie przejścia. Nagle przestał zbierać pomarańczowe paski za spóźnienia, które były jego utrapieniem od przedszkola. Jego miesięczny stopień ze sprawowania podniósł się powyżej B minus po raz pierwszy w całej karierze. Niech tam nieuki wołają za nim swoje urągliwe „Król śmieciarzy!” Herbie odkrył jeden z największych sekretów życia, mianowicie to, że sprawowanie funkcji urzędowej pozwala na nieprzestrzeganie prawa, i w pełni cieszył się owocami swojego odkrycia. Chłopiec zeskoczył po schodach na drugie piętro, wzbudzając puste, metaliczne echo. Podchodząc do brązowych, obitych skórą i mosiężnymi gwoździami drzwi audytorium stwierdził, że ta duża pusta sala odpowiada jego posępnemu nastrojowi. Pchnął drzwi, przeszedł przez tylną część sali do jednego z obszernych okien, usiadł skulony w słońcu na parapecie i otworzył swoją torebkę śniadaniową, wzdychając z zadowoleniem, na jakie tylko pozwoliło mu jego złamane serce. W tej samej chwili przez małe, wysokie okienko w drzwiach prowadzących na klatkę schodową dziewcząt dostrzegł czyjąś głowę z rudymi, kręconymi włosami, błyszczącymi w słońcu. Wyciągając szyję zobaczył, że należała ona do dobrze ubranej, ładnej, mniej więcej jedenastoletniej dziewczynki. 2. Dalsze kroki na tej samej drodze W filozofii Herbiego Bookbindera istniała niespójność w zakresie pojęcia „dziewczynki”. Jako gatunek rodzaju ludzkiego, dziewczynki zajmowały jego zdaniem niską pozycję w hierarchii społecznej. Były do niczego. Bawiły się w głupie zabawy, miały nieprzyjemne,

piskliwe głosy, chichotały, udawały święte, konspirowały ciągle przeciwko normalnym istotom ludzkim (jedenastoletnim chłopcom), nosiły dziwaczne ubrania i były przebiegłe. Większość z tych piskliwych istot traktował on z jawną pogardą. Jedną wszakże z tajemnic, jakie kryje w sobie życie ludzkie, było to, że od czasu do czasu w polu widzenia Herbiego pojawiała się wspaniała istota, którą można było zaliczyć do dziewczynek tylko ze względu na cechy zewnętrzne, takie jak długie włosy, sukienka i wysoki głos. Różniła się ona jednak od dziewczynek, tak jak słońce różni się od taniej świeczki. Taki anioł pojawiał się mniej więcej raz na rok. Była Rosalinda Sarnoff, z czarnymi włosami i jasnym uśmiechem, w drugiej klasie. Sadie Benz, zawsze ubrana burzliwie na biało - w czwartej. Jasnowłosa Madeline Costigan, która potrafiła rzucać piłką tak jak chłopak - w piątej. A także dwie dziewczynki z sąsiedztwa, znane mu tylko jako Mildred i Frances, które dwukrotnie obróciły jego życie wniwecz, przeprowadzając się w inne miejsce dzielnicy Bronx. Promieniowanie tego rodzaju boskości mogło w pewnym momencie otoczyć zwyczajną dziewczynkę. Madeline Costigan siedziała obok Herbiego w klasie panny O’Grady przez dwa miesiące, nie dostrzeżona pośród reszty szczebioczących istot płci żeńskiej. Pewnego popołudnia oboje zostali zatrzymani po lekcjach z powodu spóźnienia. I gdy razem odbijali gumki, w piersi Herbiego zagrała wielka struna, ujrzał chwałę otaczającą Madeline niczym jutrzenka i oto był jej niewolnikiem. W równie dziwny sposób czar mógł zgasnąć, tak jak to się stało w przypadku Sadie Benz, pozostawiając pospolitą dziewczynkę, którą Herbie pogardzał. Nie było to jednak regułą. Większość owych nadludzkich istot odebrana mu została mocą czasu i różnych zmian. Diana Vernon nastąpiła po Madeline Costigan jako pierwsza osoba dorosła w tej złotej procesji. Mała nieznajoma, która siedziała na schodach po drugiej stronie drzwi audytorium, z twarzą odwróconą w przeciwnym

kierunku, spokojnie przeżuwając kanapkę, miała włosy o tym samym odcieniu co pani Gorkin i być może to było przyczyną, że serce Herberta zabiło mocniej, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Dłuższe spojrzenie przekonało go jednak, że ze względu na swoje własne zalety była ona odpowiednią kandydatką na wakujące stanowisko. Jej wykrochmalona niebieska sukienka z żabotem, nowe błyszczące buciki z lakierowanej skóry, czerwony sukienny płaszczyk z szarym futerkowym kołnierzykiem, czyściutkie kolana i ręce, starannie ułożone loki - wszystko to wskazywało na niepiskliwy powab. W chwili gdy to stwierdzał, przypadkiem akurat odwróciła głowę i napotkała jego spojrzenie. Jej duże orzechowe oczy rozwarły się szeroko w zdumieniu i natychmiast pytanie o kandydaturę przestało istnieć. Została wybrana. Teraz obowiązkowo Herbert musiał udawać, że dziewczynka nie istnieje. Wyjrzał przez okno i zaczął stwarzać pozory, że coś nadzwyczaj emocjonującego i niezwykłego dzieje się na placu zabaw dla dziewcząt na dole - co takiego, dokładnie nie był pewien, ale to coś spowodowało, że uderzył się dłonią w policzek, pokiwał głową na boki i bardzo głośno wykrzyknął: Ojej, kapitalne! Ho, ho! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! (Do tego czasu ów wyobrażony widok zaczął przybierać kształt nauczycielki leżącej z rozbitą głową w kałuży krwi po skoku z dachu). Herbie koniecznie musiał pobiec, najpierw w jedną stronę bocznym przejściem wzdłuż krzeseł audytorium, żeby wyjrzeć przez inne okna, a później z powrotem przejściem wzdłuż krzeseł i przez obite skórą drzwi z tyłu, udając zdumienie na widok dziewczynki na schodach. Dziewczynka siedziała, pilnie czytając odwróconą do góry nogami książkę do geografii, którą chwyciła była po obejrzeniu całej tej pantomimy, gdy zobaczyła, że chłopiec zmierza ku drzwiom. Odegrawszy na widok dziewczynki scenę ogromnego zaskoczenia, zupełnie jakby natknął się na jednorożca, Herbert ochłonął i zapytał groźnie:

-

Co ty tu robisz?

- A kto chce wiedzieć? - odrzekła dziewczynka, odkładając książkę. -Jak to kto, ja. -

Kto to jest ja?

-Ja to jestem ja - powiedział Herbert, pokazując swoją opaskę z trzema gwiazdkami. - A, Gang Śmieciarzy - rzekła dziewczynka. Odwróciwszy się do niego plecami, wyciągnęła jabłko z błyszczącego nowego blaszanego pudełka śniadaniowego i zaczęła jeść z przesadną nonszalancją, unosząc brwi i kierując wzrok za okno, gdzie panował uśmiechnięty dzień. - Chciałabyś zapewne udać się ze mną na dół do gabinetu pana Gaussa - rzekł Herbie srogo. Pan Julius Gauss był to dyrektor, ociężały dżentelmen z okrągłą głową, widywany przez dzieci tylko na specjalnych uroczystościach, gdzie czytał psalmy posępnym, śpiewnym głosem i wygłaszał nie kończące się przemówienia, których nikt nie rozumiał, a które zdawały się sławić Jerzego Waszyngtona, Amerykę oraz pewien wstrętny sposób zachowania się, właściwy tylko rozpieszczonym maminsynkom. Dzieci uważały go za najstraszniejszą ze znanych sobie postaci, jeśli nie liczyć bohaterów książek, której to opinii nauczyciele chętnie przyklaskiwali, a którą kilkoro z nich zdawało się podzielać. - I przestań jeść - dodał Herbie - gdy mówisz do starszego funkcyjnego. Rudowłosa przestraszyła się i odłożyła jabłko, ale starała się nie poddawać. Nie zmusisz mnie, żebym poszła z tobą na dół powiedziała. (Do gabinetu pana Gaussa szło się zawsze na dół, być może ze względu na ogólną analogię do obszarów piekielnych).

Czyżby? - spytał Herbert. - Czyżby? Tak się właśnie składa, że jako dowódca Oddziału Służby Społecznej muszę odwiedzać pana Gaussa w każdy czwartek, no a dziś jest właśnie czwartek, i przekazywać mu sprawozdanie. I komu powiem, żeby ze mną poszedł, ten musi pójść. Ale możesz spróbować nie pójść - och, oczywiście możesz spróbować. Nie sądzę, żebyś spróbowała więcej niż jeden raz, ale możesz spróbować. Treść tej przemowy, z wyjątkiem tego, co dotyczyło rangi Herbiego, była kłamstwem. Ale Herbert nie nauczył się jeszcze oddzielać faktów stworzonych przez swoją bujną wyobraźnię od mniej wyrazistych faktów istniejących w rzeczywistości i gdy mówił, całkowicie wierzył w to, co mówi. - A jednak - rzekła dziewczynka - nie zrobiłby mi nic, nawet gdybyś zaprowadził mnie na dół, bo latem jadę na jego obóz. Na jego obóz? - Herbie popełnił błąd, zapominając o stanowczym tonie. Tak, na jego obóz, cwaniaczku - powiedziała drwiąco dziewczynka. - Myślałam, że wiesz wszystko. Obóz Mani-tu w górach Berkshire. Spróbuj tylko przyprowadzić mu na dół kogoś z uczestników jego obozu. Zaraz wyrzuci cię z tego całego twojego Gangu Śmieciarzy. -

Na pewno nie.

-

Na pewno tak.

- Na pewno nie - powiedział Herbie - bo ja sam jadę na ten cały jego obóz. Było zbyt oczywiste, nawet dla łatwowiernej dziewczynki, że fakt ten wymyślił na poczekaniu. -

małej

Kłamiesz - powiedziała natychmiast.

Chciałaś powiedzieć, że to ty kłamiesz - rzekł Herbert niezbyt logicznie, ale za to z naturalną biegłością w sztuce polemizowania.

Założę się o dziesięć centów, że jadę na jego obóz powiedziała dziewczynka, wpadając w pułapkę i przechodząc do defensywy. -

Założę się o dolara, że ja jadę - powiedział Herbert.

-

Założę się o dziesięć dolarów, że nie jedziesz.

-

Założę się o tysiąc dolarów, że to ty nie jedziesz.

-

Założę się o milion dolarów.

-

Założę się o bilion dolarów.

Dziewczynka, nie mogąc szybko znaleźć w myślach następnego rzędu wielkości, powiedziała pogardliwie: -

Skąd masz zamiar wziąć bilion dolarów?

-

Stamtąd, skąd ty weźmiesz milion - odparował Herbie.

-

Mogę wziąć milion dolarów od mojego taty, jak będę

chciała - powiedziała Rudowłosa, zirytowana tym, że wciąż była w defensywie, mimo iż czuła, że ma rację. -Mój tata jest największym prawnikiem w okręgu Bronx. To nic - powiedział Herbert - mój tata jest właścicielem największej wytwórni lodu w Ameryce. (Był dyrektorem małej wytwórni lodu w dzielnicy Bronx). -

Mój tata jest bogatszy od twojego.

- A mój tata to mógłby kupić twojego jak loda w wafelku. -

Nie mógłby - powiedziała gwałtownie dziewczynka.

A mój tata to ma nawet o wiele większego prawnika w swojej wytwórni lodu niż twój - Herbie pospiesznie szukał w pamięci, przypominając sobie rozmowy rodziców. Prawnikiem mojego taty jest Louis Glass. Dziewczynka wydała krótki, triumfalny pisk. Cha, cha, cwaniaczku! - zawołała, podskakując i wykonując parę tanecznych kroków. - Moim tatą jest właśnie Louis Glass!

Ten zdumiewający obrót sprawy uniemożliwił Herbiemu znalezienie jakiegokolwiek faktu, czy to rzeczywistego, czy też wymyślonego na poczekaniu, który dałoby się wykorzystać jako replikę. Wyrzekł więc tylko słabo: - Też nim nie jest. - Też nim jest! - wrzasnęła dziewczynka z iskrami w oczach. - Tutaj, jeśli jesteś na tyle inteligentny, tutaj jest moje nazwisko na książkach i zeszytach: Lucille Glass. Herbert raczył spojrzeć na podsunięty mu zeszyt z wielkim dziecinnym podpisem „Lucille Marjorie Glass, 6B-3”. Trzeba było od razu tak mówić - powiedział wspaniałomyślnie. - Możesz tu zostać, jak długo twoim tatą jest Louis Glass. 6B-3, hę? Ja jestem w 7B-1. Pierwszy na liście honorowej. - Ja jestem trzecia na liście honorowej - powiedziała Lucille, okazując w końcu należny szacunek starszoklasiście, starszemu funkcyjnemu i umysłowemu gigantowi. Wraz z tym postępem we wzajemnych stosunkach zamilkli i zdali sobie sprawę, że są sami na małym podeście. Wesołe głosy dziewczynek bawiących się na dziedzińcu dochodziły do nich niewyraźnie przez zamknięte okno. Herbie i Lucille z zakłopotaniem odwrócili się i przez chwilę patrzyli na biegające i skaczące figurki. A w ogóle to co tu robiłaś? - spytał w końcu chłopiec, czując, że łatwość mówienia go opuszcza. - Należę do dziewczęcego Oddziału Policji - rzekła Lucille Glass - i mam pilnować tej klatki schodowej podczas lunchu. Wyciągnęła z kieszeni czerwoną opaskę i zaczęła przypinać ją na ramieniu. Nie mogła sobie z tym poradzić, więc Herbie pomógł jej szarmancko, za co został wynagrodzony nieśmiałym uśmiechem. Przez cały ten czas Herbie borykał się w myślach z wątpliwościami, czy aby nie jest tu coś nie w porządku, że taka Promienista należy właściwie do jego rodziny, o czym decydowały związki Lucille z jej ojcem prawnikiem. Siostra i kuzynki Herbiego były tak bardzo

pozbawione wdzięku, że wszystkie osoby płci żeńskiej w rodzinie uważał za bardzo mało dziewczęce. Wydawało się, że aureola otaczająca Rudowłosą chwieje się i przygasa. Jednak gdy znowu zamilkli, wyglądając na dziedziniec, Herbie poczuł, że zupełnie traci zdolność mówienia, a wówczas chwała dziewczynki rozbłysła i zaczęła jaśnieć z taką samą mocą jak na początku; zdał więc sobie sprawę, że urok, dostatecznie silny, zdolny jest przezwyciężyć nawet ułomność wynikającą z przynależności do rodziny. -

Dobra, muszę iść na obchód - powiedział szorstko. -Cześć.

- Cześć - powiedziało dziewczątko, marszcząc zadarty nosek i rumiane, jędrne policzki w przyjaznym, szerokim uśmiechu. Gdy Herbie wychodził z podestu na korytarz, Lucille zawołała za nim: -

Naprawdę jedziesz latem na obóz Manitu?

Chłopiec odwrócił się i popatrzył na nią z góry w ów druzgocący sposób, w jaki nauczyciele reagują na głupie pytania. Nie był wcale wyższy od dziewczynki, więc o efekt taki było mu raczej trudno, udało mu się jednak osiągnąć coś zbliżonego, gdy odchylił głowę mocno do tyłu i spojrzał z ukosa. Zobaczysz - wyrzekł po pełnej godności pauzie i wymaszerował z sali. Pani Mortimer Gorkin miała tego dnia ciężkie popołudnie z powodu Herbiego. Wkrótce po tym, jak dzieci przyszły z powrotem do klasy, wywołano ją na kilka minut z sali, a gdy wróciła, zastała swojego zaufanego funkcyjnego stojącego na blacie jej biurka i parodiującego Wiejskiego kowala z idiotyczną dokładnością, w której rozpoznała karykaturę samej siebie. -

Mjęłśśńje na jego krz-rzepkich rrramjonach - mówił

- są sill-ne niczym gummmowe obrrręcze. Ukarała to wykroczenie przeciwko urzędowi, polecając Herbiemu, by usiadł na ostatnim miejscu w ostatnim rzędzie

dziewczynek, i zabraniając mu odzywać się przez resztę dnia. Złamał ten zakaz dwukrotnie, wykrzykując popisowe odpowiedzi na pytania, na które reszta klasy reagowała milczeniem. To stawiało nauczycielkę w kłopotliwym położeniu, bo musiała ganić błyskotliwość. Za drugim razem spróbowała być złośliwa, pytając posępnie: - A czemu to, młody panie Bookbinder, jest pan dziś taki nadzwyczaj bystry? Był to błąd. Herbie bowiem skoczył na równe nogi i odpowiedział: -

Oczywiście z powodu pani wesela, pani Gorkin.

Spowodowało to wybuch wrzaskliwej radości, którą czerwona, rozzłoszczona nauczycielka zdołała opanować dopiero wtedy, gdy wstała, uderzyła pięścią w biurko i wrzasnęła: -

Cisza! Cisza!

W końcu uspokoiła Herbiego, proponując mu, że zaprowadzi go na dół do gabinetu pana Gaussa, jak tylko powie jeszcze jedno słowo. Ale było już za późno. Przez swoją ciętą odpowiedź i przez to, że zmusił nauczycielkę do okazania irytacji, zdecydowanie był tego dnia zwycięzcą. Gdy pod koniec dnia klasa szła na dziedziniec szkolny i szeregi się rozluźniły, natychmiast wszyscy obiegli Herbiego, dziewczynki chichotały i krzyczały, chłopcy klepali go po plecach, ściskali mu dłoń i zapewniali, używając różnych przekleństw, że jest „swój chłop, mimo wszystko”. Każdy przyznawał, że przedtem ciążył na nim czar „zadurzenia”, a to była dolegliwość, którą rozumiały wszystkie dzieci. Sam wielki Lennie Krieger raczył pochwalić Herbiego i powiedział: - Bezbłędna robota, Grubasku. Przypieczętowało to ogólną aprobatę dla jego osoby. Społeczność przyjęła go na nowo. Pozwolono mu nawet rozpocząć pierwszą partię gry w piłkę na znak darowania win i

nie padła żadna krytyczna uwaga na temat jego mizernych wysiłków w grze. Brzydka mała dziewczynka z tłustą twarzą i prostymi białawymi włosami, Shirley Schwartz, która skrycie adorowała Herbiego, ale w młodszych klasach nauczyła się od innych chłopców gorzkiej konieczności ukrywania swoich beznadziejnych uczuć, patrzyła na ten triumf swojego bohatera z radością. Gdy po kilku partiach chłopiec zakończył grę, postanowiła pójść za nim do domu w nikłej nadziei, że może się do niej odezwie. Kręciła się w miejscu, gdy zbierał swoje książki, i dyskretnie śledziła go, gdy opuszczał dziedziniec. Ale ku jej zdumieniu nie udał się w stronę domu, w kierunku, który dobrze znała, lecz skręcił i wejściem dla nauczycieli wszedł do szkoły Miłość dodała jej śmiałości - skądinąd wiedziała, że wejście to nie było pilnowane po lekcjach poszła więc za nim. Pięć minut później wróciła na dziedziniec, blada i wstrząśnięta, z plotką, która spowodowała, że uczniowie klasy 7B-1 zaczęli potrząsać głowami i pytlować językami. Shirley widziała nowy postępek Herbiego na własne oczy. Nie mówiąc nikomu z uczniów ani słowa o przyczynach takiego samobójczego, szalonego czynu, Herbie nie proszony podszedł do prywatnych drzwi dyrektora, pana Gaussa, z których nawet nauczyciele nie korzystali nigdy, zbliżając się do Osoby jedynie przez przyległe biuro, zapukał śmiało i w odpowiedzi na stłumione, zdziwione wezwanie, wypowiedziane ze środka surowym głosem, zniknął wewnątrz. 3. Gość Wieczór był purpurowy i nagie, elektryczne światła uliczne wzdłuż alei Homera w dzielnicy Bronx rzucały świetlistą jasność ze swoich pokrytych siatką zmarszczek reflektorów, gdy Herbie Bookbinder wyrwał się z dyskusji na tematy religijne, prowadzonej przy ognisku na pustej parceli, i zmierzał ku domowi. Spór o naturę i moc Boga gorzał godzinami niczym ognisko i niczym ognisko podsycany był kawałkiem gazety, zadrukowanej hebrajskimi literami.

W dzielnicy Bronx chłopcy wszystkich wyznań wiedzieli, że spalenie żydowskiej gazety w piątek było lekkomyślnością, która musiała przynieść nieszczęście, i w sąsiedztwie Herbiego nie było chłopca, który by coś takiego zrobił. Ciekawe zagadnienie teologiczne pojawiło się jednak wtedy, gdy Herbie przypomniał sobie z czytań w szkółce niedzielnej, że tego dnia, w czwartek, przypadało pewne mniejszej wagi święto, Trzydziesty trzeci dzień Omeru. Wysunął przypuszczenie, że zapalenie ogniska za pomocą gazet tego dnia również niosło ze sobą zagrożenie, bo chociaż nie był to czas aż tak niebezpieczny jak piątek, to jednak wydawało się, że pewien element ryzyka pozostaje. Chrześcijańscy chłopcy od razu pojęli, o co chodzi, i przyznali mu słuszność, kłopot natomiast pojawił się, gdy Leonard Krieger dostrzegł okazję, by zakpić sobie z Herberta. Lennie był to duży, przystojny, czarnowłosy dwunasto i półletni chłopak, wychowanek ulicy, zagorzały przeciwnik nauki szkolnej, pełen życia sportowiec i naturalny przywódca chłopców. Jego ojciec wraz z ojcem Herbiego prowadzili wspólnie wytwórnię lodu, dwaj chłopcy znali się od zawsze i wzajemnie nie lubili. Niechęć pogłębiła się z upływem lat, gdy Herbie wyprzedził starszego chłopca w nauce, a teraz niczym trujące ziele rozpleniła się u nich obu w klasie pani Gorkin, gdzie Herbie błyszczał, a Lennie należał do uczniów miernych. Sportowiec ów zbliżał się do wieku, kiedy to przestaje się wierzyć w prostackie przesądy. Wyrażając się złośliwie o „małych tchórzliwych grubasach” i „przesądnych żółtodziobach”, zaczął gnieść żydowską gazetę, po czym ją zapalił. Jego brawura wywołała pomruk przerażenia wśród młodszych chłopców. Żaden z nich nie dołożyłby teraz drewna do ogniska, musiał więc zadbać o nie sam. Herbie ponuro wyraził nadzieję, że Leonard po powrocie do domu nie zobaczy, jak jego rodzice leżą martwi. Leonard natychmiast zaproponował, że „pokaże mu, czyi rodzice mogą leżeć martwi”, rzucając się na niego z podniesionymi pięściami, ale grupa zakrzyknęła:

- Zaczynaj z równymi sobie! Ten głos powstrzymał rozstrzygnięcie problemu siłą. Wywiązała się ogólna dyskusja na temat tego, jaka jest szansa, że Leonarda Kriegera spotka nieszczęście, w końcu spór zawęził się do następujących zagadnień: czy Bóg patrzy na żydowskie gazety przez cały czas, czy tylko w piątki, czy ma On oczy do patrzenia, a jeżeli nie, to w jaki sposób patrzy, a ponadto gdzie Bóg jest i w ogóle jaki On jest. W końcu Lennie uciął dyskusję, wykrzykując: - Wszystko to brednie. Nie wierzę w Boga. Przez dłuższą chwilę żaden z chłopców nie śmiał się odezwać. Herbie z niepokojem wpatrywał się w ogromne zachodzące słońce, jak gdyby się obawiał, że zrobi się zielone albo rozpadnie się na kawałki. Frankie Callaghan, rudy mały katolik, zawołał: -

Nie zostanę tu ani chwili dłużej, tego gościa trafi piorun!

I galopem wybiegł z parceli. Inni zostali, choć wysunęli się z rzędu. Jeśli Lenniego miał spotkać taki spektakularny koniec, chcieli to widzieć. Wszechmogący wszakże pozostał niewzruszony i żaden grom z jasnego nieba nie spadł na Lenniego. Co się gapicie tacy przerażeni - drwił sobie. Powiedziałem to i powiem jeszcze raz. Nie wierzę w Boga. - Okay, jak jesteś taki cwaniak - Herbie ostrożnie przysunął się do ateisty - to pewnie powiesz, że to ty stworzyłeś świat. Tego nie powiedziałem. A ty mówisz, że kto stworzył świat? -

Jak to kto? Bóg, oczywiście. Dobra, Grubasku. A kto stworzył Boga?

Następnych dwóch chłopców, którzy poczuli się nieswojo przy tej rozmowie, odeszło. -

Głupie pytanie - odrzekł Herbie niecierpliwie.

-

Dlaczego głupie?

- No bo tak. Jakbym ci mógł powiedzieć, kto stworzył Boga, to Bóg nie byłby Bogiem. Ten drugi, co by go stworzył, byłby Bogiem. -

Okay, no więc nikt nie stworzył Boga, tak? Jasne.

No to Boga nie ma - powiedział Lennie, rechocząc triumfalnie. Paru chłopców parsknęło niepewnie śmiechem. Herbie nie poddawał się. - Chcesz powiedzieć, że Bóg nie może po prostu być, jeśli nikt Go nie stworzył? -

Oczywiście.

-

Dlaczego?

-

Bo takich rzeczy nie ma. Ktoś Go musiał stworzyć.

-

Okay - odparł Herbie - no to kto stworzył świat?

Tym razem wszyscy śmiali się z Lenniego. Herbiemu udało się odwrócić odwieczny, toczony w koło spór i teraz to on ścigał swojego przeciwnika. Sportowiec powiedział ze złością: - Dobra, jeżeli Bóg jest, to niech zrobi, żeby tu przed tobą i mną pojawiła się puszka lodów. Wszyscy chłopcy zaczęli się wpatrywać w trawiastą ścieżkę między dyskutantami, na poły oczekując, że zmaterializuje się tam puszka Czekoladowych Wyborowych Breyersa. Ale Stwórca zdaje się nie był w nastroju, by się objawić. Nie zesłał Lenniemu ani gromu, ani lodów. -

No i czego to dowodzi? - spytał Herbie po chwili przerwy.

To dowodzi - oświadczył Lennie bardziej z pasją niż z przekonaniem - że jesteś głupi, mały, gruby gnojek, nawet jeżeli jesteś pupilkiem nauczycielki.

- Jer-ryyy! - Na odległym chodniku rozległ się skrzekliwy głos małej dziewczynki. - Mama woła, żebyś przyszedł na kolację! Do licha, za piętnaście siódma! - wykrzyknął chłopiec, którego wołano, i pobiegł. Młodzi teologowie zostali przywołani na powrót do codzienności. Jeden po drugim opuszczali krąg wokół ogniska, wędrowali pośród wysokiego zielska na pustej parceli, zsuwali się po skalistej pochyłości na chodnik i rozchodzili w wąwozach pośród kamienic. Herbie, który lubił ogniska, dyskusje i puste parcele bardziej niż cokolwiek na świecie, może z wyjątkiem kina, należał do ostatnich, którzy zamarudzili wokół płonących w mroku płomieni. Pożegnał w milczeniu zimną chropowatość kamienia, na którym siedział, i świeży zapach otaczającego go zewsząd zielska, po czym powlókł się do domu w ubraniu przesiąkniętym wybornym zapachem drzewnego dymu. Nie wszędzie w dzielnicy Bronx były puste parcele. Nawet te przy alei Homera systematycznie rozsadzano dynamitem, wygarniano koparkami i wypełniano kamienicami. Herbie i jego koledzy mieli szczęście, bo bliskość rzeki Bronx, zwanej przez chłopców „rzeczką”, oraz to, że aleja położona była na krawędzi twardej skały, powodowało, że budowanie tam było mniej opłacalne niż gdzie indziej i ceglana powódź nie zalała jeszcze zielonych terenów wzdłuż alei Homera. O tych sprawach chłopcy wiedzieli niewiele. Ich rodzice osiedlili się w alei Homera, bo czynsze były tam niskie, a dzieci cieszyły się z tego wyboru z powodu pustych parceli. W Szkole Publicznej nr 50 nauczyciele wciąż na próżno usiłowali obudzić w chłopcach umiłowanie przyrody, czytając im poezję. Wypracowania na temat przyrody były najbardziej ponurymi i banalnymi ze wszystkich prób piśmienniczych, jakie wyciskano z łobuziaków, a słowo „parcela” nie pojawiało się w nich nigdy. Ale gdy tylko uwalniano chłopców ze szkolnego więzienia, pędzili oni na puste parcele, łapali motyle, zrywali

i rozkładali na części zielska i kwiaty, palili ogniska i oglądali płynne barwy zachodzącego słońca. Zrozumiałe, że rodzice i nauczyciele zdecydowanie sprzeciwiali się zabawom na pustych parcelach i wciąż ich zakazywali. Dodawało to poczynaniom chłopców szczególnego smaku, jakże miłego dla chłopięcych podniebień. Herbie udał się do domu nr 1075 przy alei Homera, to znaczy do ceglanego gmaszyska, bardzo podobnego do innych ceglanych gmaszysk, które stały ściana przy ścianie na długości wielu przecznic po mniej skalistej stronie ulicy. Był to szary, kwadratowy, wysoki na cztery piętra, naszpikowany oknami blok. Przed posępnością ratowało go tylko wejście, którego ozdobą miało być kilka gipsowych chimer umieszczonych u góry i sztuczne krzewy w popękanych gipsowych donicach, stojących po obu stronach okratowanych szklanych drzwi. Stiukową sień udekorowano niegdyś freskami przedstawiającymi bardzo kolorowe owoce, które jednak wkrótce zszarzały, pokryte brudem, gromadzącym się w mieście tak samo na ścianach budynków, jak na szyjach chłopców Roztropny właściciel odmalował sień na smutny zielony kolor, który z każdym rokiem bez słowa protestu stawał się coraz bardziej szary i szary. Chłopiec przeskoczył dwa piętra klatki schodowej, nieznacznie pogłębiając swoimi małymi butami wyżłobienia w stopniach z kamiennych płyt, i zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi numerem „3A”, które prowadziły do ceglanej klitki w gołębniku, przeznaczonej, dopóki pozostawała w mocy umowa najmu, rodzinie Bookbinderów i znanej im jako „dom”. Słyszał, jak mama krząta się po kuchni, tuż za drzwiami na lewo. Wydawało się, że jest szansa, aby wślizgnąć się do środka na palcach i szybko ukryć gdzieś wełniany sweter, który z jakichś powodów zachował zapach ogniska bardziej niż wszystkie pozostałe części garderoby razem wzięte. Przekręcił gałkę. Drzwi były otwarte. Pchnął je lekko, licząc, że brzęk talerzy zagłuszy pisk zawiasów, i błyskawicznie

wemknął się do środka, mijając pełną pary kuchnię i kierując się w głąb korytarza, do położonych dalej pokojów. -

O, mamo, Herbie wrócił.

Był to głos jego siostry, Felicii. Pobrzmiewała w nim nuta prawości. -

Herbie, chodź no tutaj! - zawołała mama.

Chłopiec zatrzymał się w biegu i powoli odwrócił. Perfidia siostry nie wywołała w jego sercu uczucia goryczy. Była to jedna z tych złych rzeczy w życiu, jak szkoła albo chodzenie spać, na które dawno już przestał się oburzać. Znosił ją teraz ze stoickim spokojem w przekonaniu, że zostanie od niej uwolniony dopiero gdzieś pod koniec wieczności, kiedy to ukończy dwudziesty pierwszy rok życia. Herbie wszedł do kuchni. Długie, kręcone, czarne włosy Felicii opadały wzdłuż twarzy dziewczynki pochylonej nad krojonym przez siebie bochenkiem chleba. Miała prawie trzynaście lat, była niska i drobna jak na swój wiek. Niektórzy starsi chłopcy byli zdania, że jest ładna. Herbie uważał takie opinie za szaleństwo, wiedział jednak, że chłopcy, zaczynając czternasty rok życia i później, przechodzą poważne zmiany, które zdają się pozbawiać ich do pewnego stopnia zdrowego rozsądku. Felicia podniosła wzrok znad swojego zajęcia, strząsnęła włosy z oczu, głośno wciągnęła powietrze i powiedziała: -

Uch! Dym!

Następnie z powrotem pilnie zabrała się do krojenia chleba. -

Pewno bym lepiej pachniał, gdybym poszedł do Emily

i próbował szminkę jej mamy. Oj tam, znowu te stare historie - powiedziała Felicia pogardliwie. Herbie wiedział, że do reszty wykorzystał już swoje odkrycie to, że miesiąc temu jego siostra zabawiała się kosmetykami, jednak każdy temat, nawet byle jaki, był lepszy niż temat

dymu. Mama odłożyła łyżkę wazową, wytarła ręce o fartuch, odwróciła się od kuchni, po czym nieoczekiwanie objęła i pocałowała chłopca. Rzeczywiście, pachniesz dymem, ale tym razem ci to wybaczam - powiedziała zmęczonym, życzliwym głosem. - Idź, zdejmij ten sweter. Za chwilę tata wróci do domu na kolację. Przytrzymała go na odległość wyciągniętych ramion, przyglądając mu się z czułością, jakby widziała go po dłuższej nieobecności, a potem puściła. Herbert uciekł, ucieszywszy się z niespodziewanej łaski. Pół godziny później, gdy cała rodzina siedziała przy stole w jadalni, pani Bookbinder napełniła talerz Herbiego prawie po brzegi gulaszem z baraniny, starannie wyławiając dla niego z wazy co lepsze kawałki mięsa. Protesty obrażonej Felicii przeciwko temu dziwnemu faworyzowaniu brata uciął krótko ojciec, któremu dziewczynka akurat wpadła w słowo. Ojciec był szczupłym mężczyzną o surowym wyglądzie, miał rzadkie siwiejące włosy, długi mięsisty nos, liczne, biegnące ku dołowi bruzdy na pociągłej twarzy i roztargniony wzrok człowieka, którego życie upływa wśród pilnych obliczeń w świecie interesów. Przy stole zawsze opowiadał żonie o bieżących sprawach swojej wytwórni lodu. Po przyjściu do domu miło witał się z dziećmi, po czym zapominał o nich na resztę wieczoru. Herbie i jego siostra przywykli bawić się przy stole w różne drobne zabawy, w czasie gdy tata opowiadał o Budzie, o wiecznych kłopotach ze swoim wspólnikiem, panem Kriegerem, o czymś, co nazywało się hipoteka, i o kimś, kto nazywał się wierzyciel. Trzeba byłoby bardzo długiego wykładu na temat prawa hipotecznego, żeby wytłumaczyć dzieciom te parę tysięcy godzin rozmów, które docierały do ich małych uszu. A jednak Herbie i Felicia dokonywali wielu transakcji z zastawianiem różnych przedmiotów. Prawdę mówiąc, nawet teraz kuzyn Herbiego, Cliff, trzymał jego wrotki, czekając, aż Herbie zwróci piętnaście centów, które pożyczył od niego, żeby obejrzeć najważniejszy odcinek

serialu filmowego w kinie. Herbie byłby zdumiony, gdyby dowiedział się, że udzielono mu tym samym kredytu pod zastaw, a Cliff został wierzycielem. - Tato - powiedziała w końcu mama, gdy jej mąż przestał mówić, by zjeść trochę gulaszu. - Miałam dziś ciekawy telefon. - Ty miałaś telefon? - zaskoczenie pana Bookbindera było szczere. Nie sądził, by coś takiego zdarzyło się jego żonie w ciągu ostatnich piętnastu lat. Tak. Od pewnego bardzo ważnego dżentelmena. Dżentelmena, który, tak się składa, ma bardzo wysokie mniemanie o twoim synu. Tajemnica niezwykłej dobroci mamy nagle stała się dla Herbiego jasna. Z głucho bijącym sercem szybko zaczął układać plan poradzenia sobie z nadchodzącym kryzysem. W rzeczy samej - mówiła dalej mama z ożywieniem na zmęczonej twarzy, przywodzącym na myśl piękność, która znikła z niej wiele lat temu - ten bardzo ważny dżentelmen ma tak wysokie mniemanie o twoim synu, że wybiera się tu po kolacji z wizytą. - Któż to jest? - dopytywał się tata, który nie bardzo lubił, gdy się z nim droczono. Mama z ociąganiem ujawniła wspaniałą wiadomość. -

Pan Gauss, dyrektor, dyrektor szkoły Herbiego.

Bardzo to miło z jego strony - powiedział po dłuższej chwili niezbyt zręcznie Jacob Bookbinder. - A, założę się, że wiem, czego ten cały pan Gauss chce! - zawołał Herbie. - A, chce czegoś - rzekł na to pan Bookbinder. To powodowało, prawdopodobna.

że

sytuacja

stawała

się

bardziej

Oczywiście, założę się, że chce, żebyśmy ja i Fleece pojechali na ten cały jego obóz - powiedział Herbie i widząc dezaprobatę na twarzach obojga rodziców, dodał szybko: - ten obóz, na który jedzie Lucille Glass i Lennie Krieger. Chłopak Kriegera jedzie na obóz? Od kiedy to? - spytał tata. -

Skąd znasz Lucille Glass? - spytała mama.

- Ze szkoły - odrzekł Herbie, zręcznie pomijając pytanie taty. I zaraz dodał: - Nie mam zamiaru jechać na żaden obóz i założę się, że Fleece też nie. -

Nienawidzę obozów - rzekła Felicia, która nie gorzej

od Herbiego znała zasady działania rodzicielskich umysłów. Skąd wiesz, że nienawidzisz, skoro nigdy nie byłaś na żadnym obozie? - spytała pani Bookbinder. Chciałbym wiedzieć jedno, skąd Krieger wziął nagle pieniądze, żeby posłać chłopaka na obóz? - zapytał z rozdrażnieniem tata. Herbie zorientował się, że bieg zdarzeń prowadzi do kolizji między faktami stworzonymi przez jego wyobraźnię a faktami należącymi do brutalnej rzeczywistości. - No, Lennie w każdym razie mówi, że jedzie - zauważył ale wiesz, to jest okropny kłamczuch. - Krieger, prawda? - powiedział pan Bookbinder do żony. Człowiek z bankową pożyczką pod zastaw mebli i z chevroletem, na którego musiał wziąć pożyczkę z firmy, żeby spłacić raty, i chłopiec jedzie na obóz! No, Glass oczywiście może posłać córkę na obóz. - To takie słodkie maleństwo - powiedziała pani Bookbinder. - Pomóż mi sprzątnąć, Felicio. Ona ma rude włosy - powiedział Herbie, czując, że po plecach przeszły mu ciarki, gdy wspomniano o dziewczynce. Nienawidzę dziewczyn z rudymi włosami.

Widuję ją w szkole. To dziecko - powiedziała Felicia, zbierając resztki z talerzy, które ustawiła następnie w stos. Zadzwonił dzwonek u drzwi. Herbie podskoczył na krześle. - To musi być pan Gauss, ale że też tak wcześnie! - zawołała pani Bookbinder, szybkimi ruchami odwiązując fartuch. Tato, włóż marynarkę i idź do salonu. Herbie, pójdź otworzyć. Felicio, zamknij drzwi od jadalni i skończ po cichu sprzątanie. Wydawszy te polecenia, mama pobiegła do swojego pokoju, gdy tymczasem reszta rodziny zajęła się ich wykonaniem. Linie podziału władzy były u Bookbinderów ustalone i jasne było zarówno to, że pani Bookbinder rządzi w sprawach odżywiania, mebli, ubrań i etykiety, jak i to, że podporządkowuje się mężowi we wszystkich innych sprawach. Pierwszym uczuciem, jakiego doznał Herbie po otwarciu drzwi strasznemu gościowi, było rozczarowanie jego wzrostem. Na uroczystościach szkolnych i za swoim biurkiem pan Gauss sprawiał wrażenie człowieka o wzroście drapacza chmur, ale teraz udało mu się przejść przez drzwi bez schylania. Był to jegomość zażywny i miał błyszczącą twarz. Jego usta, jak zauważył Herbie, zastygły w szczególnym uśmiechu, który tworzyła prosta cienka linia warg, na obu końcach uniesiona ku górze i najwyraźniej przytrzymana tam dwoma niewidocznymi palcami. - Witam młodego pana Bookbindera - powiedział dyrektor, a jego usta po otwarciu zachowały kształt uśmiechu. - Mam nadzieję, że twoi kochani tatuś i mamusia czekają na mnie? Oczywiście, proszę pana - wymamrotał chłopiec i zaprowadził gościa do salonu. Jego kochany tatuś stał koło pianina (które było głównym źródłem smutku w życiu Felicii), wyglądając zupełnie jak instrument - prosty, drewniany i nie pozwalający byle komu grać sobie na duszy. Pan Gauss, jakby dla przeciwwagi, do tego stopnia pozbył się wszelkiej sztywności, że witając się z ojcem, nieomal utracił

ludzkie kształty. Obaj mężczyźni usiedli na pokrytej czerwonym pluszem sofie, wzbijając w powietrze kilka piórek przez rozpruty szew, który pani Bookbinder zamierzała zreperować właśnie tego wieczora. - Pozwoli pan, iż panu powiem - zaczął dyrektor - że ma pan wspaniałą córkę i bardzo wspaniałego syna. Nadzwyczaj wybitne dzieci, oboje. -

Karty ocen podpisuje ich matka, więc nie wiedziałem

- odrzekł Jacob Bookbinder, wkładając jedną rękę do kieszeni marynarki i opierając się na drugiej w dziwaczny, wyrażający zakłopotanie sposób. Nadzwyczaj wybitne. Mam te wybitne dzieci na oku, rozumie pan. Chcę pamiętać, za ileś lat, gdy dorosną i staną się sławne, że w maleńkim stopniu - w zupełnie maleńkim stopniu - ich powodzenie to zasługa ukształtowania, jakie otrzymali z moich rąk, gdy znajdowali się jeszcze w dziecięcym stadium łatwo dającej się urabiać gliny. - Wychowanie to wspaniała rzecz - odpowiedział ojciec, bo żadna inna, bardziej wymijająca odpowiedź nie przychodziła mu do głowy. - Trafnie pan to ujął - odrzekł pan Gauss. - Jedno, co mnie zasmuca, to… W tym momencie do salonu weszła pani Bookbinder, znakomicie prezentująca się w czerwonej jedwabnej sukni. Miała świeżo upudrowaną twarz, starannie ułożone włosy i długi, podwójny sznur bursztynów, klekoczący na piersi. Mężczyźni wstali. - A, to z pewnością jest pani Bookbinder! - zawołał dyrektor z uśmiechem wyrażającym ogrom szczęścia. - Idealne podobieństwo do małego Herbiego. To zaszczyt i przywilej gościć pana w naszym domu powiedziała mama z lekkim, oficjalnym skinieniem głowy. - To zaszczyt i przywilej być gościem państwa, proszę mi wierzyć - odrzekł dyrektor, odwzajemniając skinienie głowy

ze wspaniałą mieszaniną wielkości i pokory. Gdy usiedli, pan Gauss ciągnął: - Mówiłem właśnie panu Bookbinderowi, że mają państwo wspaniałą córkę i bardzo wspaniałego syna. Nadzwyczaj wybitne dzieci, oboje. Herbie zwrócił uwagę, że dyrektor powtórzył dodatkowy przysłówek „bardzo” w odniesieniu do jego osoby. Sprawiło mu to przyjemność, ale doszedł do wniosku, że mogło to wynikać z faktu, iż to on, a nie Felicia, zaprosił go w odwiedziny. I tak już umierał ze strachu, że pan Gauss może ujawnić jego nierozważny krok, dodatkowa pochwała wprawiła go więc tylko w jeszcze większe zakłopotanie. W rzeczywistości motywy postępowania pana Gaussa były o wiele prostsze. Wiedział, że rodzice bardziej cenią synów niż córki, i na tej podstawie rozdzielał przysłówki. - Mówiłem też panu Bookbinderowi - ciągnął dalej -że lubię mieć te wybitne dzieci na oku, żebym po latach, gdy staną się sławne… a jestem pewien, że Herbie będzie sławny… Pani Bookbinder odwróciła się rozpromieniona do swojego chłopca. Herbie starannie przyglądał się bladym różom i liściom na dywanie. …otóż, żebym mógł pamiętać, że wniosłem drobny, zupełnie drobniutki wkład w ich powodzenie, kształtując ich, gdy znajdowali się jeszcze w dziecięcym stadium łatwo dającej się urabiać gliny. Herbie zastanawiał się, na czym polegało kształtowanie w rękach pana Gaussa, bo nigdy z dyrektorem nie rozmawiał ani też, aż do dzisiaj, nie widział go z odległości mniejszej niż sto stóp. Ale pani Bookbinder nie miała żadnych tego rodzaju zastrzeżeń. - Jestem pewna, że chłopiec zawdzięcza panu bardzo wiele powiedziała. - Mam tylko nadzieję, że gdy dorośnie, doceni to. No cóż, ogromna to łaskawość z pani strony. Mówiłem właśnie panu Bookbinderowi, że jedno, co mnie zasmuca, jeśli chodzi o te wybitne dzieci, to to, że każdego lata tracę z nimi

kontakt na całe dwa miesiące. Och, dla zwykłych dzieci to żadna różnica. Ale pan, panie Bookbinder, wie ze swego doświadczenia w przemyśle, że wspaniały, delikatny mechanizm, zaniedbany przez dwa miesiące, naprawdę może ulec uszkodzeniu. Tata, który wiedział, do czego prowadzi ta rozmowa, nie chciał przytakiwać niczemu, co mówił dyrektor, ale został przyparty do muru. -

No, to prawda - powiedział niechętnie.

Cieszę się, że się zgadzamy. I w ten to właśnie sposób wpadłem na pomysł zorganizowania obozu Manitu. Godzina wybiła. Herbie zaczął usuwać się ze sceny. - Musisz iść, Herbie? - zapytał natychmiast dyrektor, wypróbowując na chłopcu swój uśmiech. - Myślałem, że cię to zainteresuje. -

Zostań na swoim miejscu - polecił ojciec.

Herbie zatrzymał się i z nieszczęśliwą miną oparł się o pianino. Ale jego obawy były płonne. Pan Gauss zaczął „zachwalać towar”, nie wspominając ani słowem o wizycie chłopca w swoim biurze. Raz czy dwa skinął głową w stronę Herbiego z porozumiewawczą przebiegłością współspiskowca, to wszystko. Rozwodził się nad dwiema sprawami, nad rozkoszami obozu Manitu i nad szczególnymi zaletami dzieci Bookbinderów. Chłopiec był wdzięczny dyrektorowi za to, że zachował milczenie, ale był też wstrząśnięty łatwością, z jaką mijał się on z prawdą - czyli popełniał „ten wstrętny grzech”, jak to sam określał w swoich przemówieniach wygłaszanych podczas uroczystości. W miarę jak właściciel obozu ciągnął swoje opowiadanie, pokazując rodzicom i chłopcu broszury ze zdjęciami, sposób, w jaki mówił i zachowywał się, wydawał się Herbiemu coraz bardziej znajomy. Chłopiec miał wujków i ciotki, którzy regularnie przychodzili i zabiegali o względy jego ojca. Biedny pan Gauss wciąż mówił i mówił, nieświadom, że jego błyszcząca twarz i pulchna postać spadają

w oczach chłopca z wyżyn zajmowanego przezeń stanowiska na niziny, na których wegetują krewni będący w potrzebie. Herbie mówi - wtrąciła się po chwili matka - że Lucille Glass zapisała się na pański obóz. - A, otóż tak, Lucille. Rozkoszne małe dziecko. Znakomity przykład uczestnika obozu Manitu. A Lennie Krieger też, czy to prawda? - spytał Jacob Bookbinder. -

Krieger? - powtórzył pan Gauss z wątpliwością w głosie.

Sięgnął po notatnik. Mieszka tu, w alei Homera, dwie przecznice dalej. Taki wysoki chłopiec, ze dwanaście lat. To syn mojego wspólnika z wytwórni. - Oczywiście. Lennie. Cieszę się, że pan o nim wspomniał powiedział dyrektor, nadając swemu głosowi ton poufałości. Mam do państwa pytanie. Czy państwo sądzą… muszę tu państwa szczerze zapytać o zdanie… że Lennie Krieger to taki typ chłopca, jaki opisałem państwu, opowiadając o uczestnikach obozu Manitu? Ktoś, kogo chcieliby państwo widzieć obok chłopca tej miary co Herbie? Pan Bookbinder mruknął: -

Niczego nieodpowiedniego w nim nie ma, o ile wiem.

Dyrektor odkręcił wieczne pióro i umieścił staranną notatkę w swoim zeszycie, mówiąc: - Dziękuję państwu. Skoro tak, to być może, powiadam być może, Lennie będzie mógł jednak pojechać. - A w głębi duszy postanowił odwiedzić nazajutrz rodziców chłopca, o którego istnieniu nie miał pojęcia jeszcze kilka minut wcześniej. W sąsiedztwie było jeszcze siedmioro innych dzieci, które zasługiwały na zaszczyt spędzenia wakacji na obozie Manitu w cenie trzystu dolarów od osoby, więc pan Gauss nie zajmował państwu Bookbinderom więcej czasu. Jego wizyta wyraźnie dała pewne wyniki. Państwo Bookbinderowie zostali

ujęci pochlebstwem, jakim była obecność dyrektora w ich domu, urokiem obrazu domków nad jeziorem i zawartym w broszurze opisem zdumiewającego rozwoju umysłowego, fizycznego i religijnego dzieci spędzających lato na obozie Manitu. Gdy dyrektor wychodził, otrzymał pokorne podziękowanie za zaszczyt, jaki im wyświadczył, oraz obietnicę, że poważnie zastanowią się nad swoimi zasobami finansowymi i zobaczą, czy będzie ich stać na przyjęcie jego propozycji. Herbie poszedł tego wieczora spać z gorączką i dopóki Felicia nie potrząsnęła go za ramię o siódmej rano następnego ranka, śniły mu się jeziora, domki, zarośla, Indianie, ogniska, pieczenie kiełbasek, urocza ruda dziewczynka mknąca pośród zielonych drzew oraz rozwój religijny. 4. Buda Trzy dni później Herbie Bookbinder leżał na świeżej trawie nad brzegiem rzeki Bronx i objaśniał astronomiczne przyczyny nadejścia wiosny swojemu kuzynowi, Cliffordowi Blockowi, który nie rozumiał z tego ani słowa. Obaj chłopcy ubrani byli od stóp do głów w części garderoby kupione całkiem niedawno, a w związku z tym mające wyjątkowy status ubrania niedzielnego. Był to strój, jaki zwyczajowo nosili chłopcy w owym czasie: czarne buty, długie pończochy, spodnie do kolan, krótkie marynarki, białe koszule z krawatami wiązanymi wokół szyi (wisiały krzywo już w pięć minut po zawiązaniu) i miękkie, okrągłe, filcowe kapelusze, wyśmiewane jako „gogusiowate” przez małych chłopców, którzy nie urośli jeszcze na tyle, by je nosić. Chłopcy nosili te swoje eleganckie stroje z mieszanymi uczuciami, niechęć na myśl o przymusie ich wkładania walczyła o lepsze z odrobiną pawiej dumy, jaka nieobca jest chłopięcemu sercu. Rodzice nie posłaliby synów w niedzielę na dwór inaczej niż tylko w takim galowym stroju, szczególnie tuż po święcie Paschy, kiedy to ich nowe ubrania były jeszcze naprawdę nowe.

Nikt nie zaprzeczy, że wiosna nadchodzi każdego roku, nawet w rodzinnym kamiennym mieście Herbiego. Pod budynkami, pod ulicami, pod całą tą twardą skorupą żyje jednak ziemia i na każdym wolnym skrawku pokazuje się zieleń, czy to będzie mały skwer na rogu, pusta parcela, czy po prostu szczelina między dwoma kamieniami w bruku. Chłopcy wciągają nosem powietrze i zaczynają wędrować, aż znajdą jakieś zielone miejsce, gdzie pełną piersią mogą wdychać rozkoszną atmosferę wiosny. Chwila nostalgii za ziemią ukrytą pod kamieniami nie trwa długo, ani też chłopcy nie zdają sobie naprawdę sprawy z tego, czym ona jest. Wkrótce wracają do swoich zabaw na znanych sobie ścieżkach pośród kanciastych wąwozów, w których upływa im życie. Ten wiosenny nastrój, dopóki trwa, jest powodem mnóstwa straconych godzin i obniżenia się stopni w szkole, jest też źródłem niejednej bury czy lania. Dla chłopców oznacza niewiele więcej niż kłopotliwe, kosztowne szaleństwo. Dla Herbiego i Cliffa puste parcele przy alei Homera były miejscem zbyt dobrze znanym, by zdołały ukoić niepokój, jaki przyniosła z sobą pierwsza ciepła niedziela maja. Udali się opadającą na długim odcinku aleją Westchester, mijając aleje Byrona, Szekspira i Tennysona, aż do rzeczki, której unikali przez okrągły rok, częściowo kierując się posłuszeństwem wobec najsurowszych zakazów, jakie wydawali im rodzice, ale jeszcze bardziej z powodu legendy głoszącej, że nad brzegiem rzeki grasuje chłopięca banda rzezimieszków, zwana „Gangiem Nadrzecznym”. O bandzie tej krążyło mnóstwo krwawych opowieści. Wszyscy jej członkowie nosili noże. Starsi chłopcy mieli przy sobie pistolety. Chwytali chłopców i dziewczynki, okradali ich i znęcali się nad nimi w niesłychany sposób. A gdy akurat nie mieli nic bardziej pożytecznego do roboty, to zabijali się nawzajem. Nikt ze znajomych Herbiego nie widział nigdy prawdziwego członka tego gangu, ale mimo to wszystkie dzieci z alei Homera rozbiegały się do domów i wyglądały przez okna, gdy tylko okolicą wstrząsał okrzyk: „Gang Nadrzeczny! Gang Nadrzeczny!” Przyczyną alarmu na ogół okazywał się nędznie wyglądający, brudny chłopiec z

innej ulicy, idący z wolna opustoszałym chodnikiem z wyrazem zaskoczenia na twarzy Myśl, że mogliby spotkać tych szaleńców, przyjemnie zaostrzała smak wyprawy Herbiego i jego kuzyna, bo dziś byli oni w nastroju, by stawić czoło nieznanemu. Aby dojść nad brzeg strumienia musieli przejść przez tory kolejowe, które stanowiły następne wielkie tabu. Zsunęli się ostrożnie po żwirowanym nasypie i przeszli przez wysypane żużlem podłoże torów. Rzecz jasna starali się nie dotknąć szyn, co do których istniało przypuszczenie, że posiadają moc przysysania, zdolną zatrzymać nieostrożnych przechodniów, dopóki nie przejedzie następny pociąg, i ze strachem przeskoczyli śmiercionośną trzecią szynę, w której, obaj zaręczali, słyszeli szum niosącego zgubę prądu elektrycznego. W końcu niebezpieczeństwo było za nimi, chłopcy stanęli po stronie rzeczki i rozłożyli się na świeżej trawie i kłującym zielsku, które pokrywało wąski pas nieużytku między torami a rzecznym szlamem. Słońce stało wysoko, ziemia była ciepła, ostra woń szlamu i mułu, dolatująca w czasie odpływu od strony małej zatoczki, wzbudzała ciekawość. Chłopcy byli sami w nowym miejscu, leżeli na ziemi w niedzielnych ubraniach, otwarcie ignorując polecenia rodziców i swój własny strach. Może mogliby być jeszcze bardziej szczęśliwi, gdyby w tym momencie przybył na ziemię Mesjasz. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że uznaliby to tylko za niepotrzebną przeszkodę. Wykład na temat mechaniki wiosny, jaki Herbie rozpoczął, gdy obaj chłopcy położyli się na wznak z rękami założonymi pod głową, doszedł do momentu, poza który przyziemna wyobraźnia Cliffa nie była w stanie wyjść. Słuchaj - mówił Herbie z rozdrażnieniem. - Zacznijmy jeszcze raz od początku. Jaki kształt ma Ziemia? -

Okrągły.

-

Czy Słońce krąży wokół Ziemi?

-

Nie, Ziemia krąży wokół Słońca.

- Okay. To tyle wiesz. Teraz musisz zrozumieć jeszcze jedną rzecz. Ziemia przechyla się na bok. - Tego właśnie nie rozumiem. Cliff zmarszczył brwi. Był to z pozoru łagodny i potulny, ale w rzeczy samej śmiały chłopiec, o jasnobrązowych włosach i nadzwyczaj długich rękach i nogach. W szkole był o dwie klasy niżej od Herbiego, mimo że byli w tym samym wieku, i swemu błyskotliwemu kuzynowi okazywał szacunek i przywiązanie. Co w tym takiego trudnego? Spójrz. - Herbie podniósł patyk i ustawił go pionowo. - Przechyla się. - Pochylił patyk. O, tak. Przechyla się. -

Czekaj no, Herbie. Ziemia to nie żaden patyk. To jest kula.

Cliff wyciągnął z kieszeni gumową piłeczkę. - Widzisz? Trzymam ją prosto. - Widzę. No i co? - Teraz ją przechylam. - Pochylił piłeczkę. - Czy wygląda choć trochę inaczej? Dobrze wiesz, że nie. Skąd u licha możesz wiedzieć, kiedy okrągła piłka się przechyla? Herbie zamilkł na chwilę. Pytanie takie nigdy nie przychodziło mu do głowy, gdy pani Gorkin zręcznie objaśniała zjawisko nadejścia wiosny. Ale zastanowiwszy się nad tym, powiedział: - O, mam. Patrz, tu jest biegun północny i południowy, no nie? - Tak. - Dobra. Biegun północny jest skierowany w stronę Słońca. Stąd wiemy, że Ziemia się przechyla. Cliff powoli pokiwał głową. - Teraz rozumiem. No dobra, ale jak z tego robi się wiosna? - Bardzo prosto. Jeżeli północna część Ziemi jest skierowana w stronę Słońca, to robi się tam cieplej, prawda? -Jasne.

-

No to widzisz.

Tak. Ale to by znaczyło, że wiosna albo lato musi być przez cały rok. To dlaczego nie jest? Takie pytanie również nie przyszło Herbiemu do głowy. Ale zamiast przyznać, że jego znajomość tematu jest niedoskonała, powiedział: - Co w tym trudnego? Po pewnym czasie Ziemia po prostu przeskakuje i przechyla się na drugą stronę. - Czekaj, czekaj. Chcesz powiedzieć, że Ziemia tak ciągle skacze, hop-hop, hop-hop, co roku? - Cliff obracał w ręce piłeczkę, ilustrując swoje słowa. -

Nic nie chcę powiedzieć. Tak napisano w książkach.

No to te książki są zwariowane. Herbie, sam w to nie wierzysz. Ziemia, która chwieje się wokół Słońca jak pijana. To nie ma żadnego sensu. - Źle to wszystko zrozumiałeś - jęknął Herbie, z ociąganiem podnosząc się z ziemi. - To - powiedział, pokazując chropowatą, szarą skałę tkwiącą w szlamie - jest Słońce. A to położył obok kamień o połowę mniejszy - jest Ziemia. Pedagodzy zawsze zniekształcają proporcje, ułatwia im to zadanie. - Teraz Ziemia zaczyna się kręcić… Ale przemowa ta nie miała zostać wygłoszona do końca. - Cliff! - zawołał nagle Herbie zmienionym głosem. -Gang Nadrzeczny! Cliff zerwał się na równe nogi i spojrzawszy w stronę, w którą wpatrywał się przerażonym wzrokiem Herbie, zobaczył w odległości jakichś pięćdziesięciu jardów w dół rzeki dwóch małych śniadych, obdartych chłopców z butelkami w rękach, którzy szli w ich kierunku. -

Uciekajmy! - zawołał Herbie.

-

Po co? - spytał Cliff.

Był o głowę wyższy od Herbiego, zręczniejszy w ruchach i trochę mniej ulegał emocjom. -

Są mniejsi od nas.

-

Oszalałeś?! - zawołał Herbie. - Oni mają noże. Chodź!

Odwrócił się w kierunku torów. W tej samej chwili, jak na nieszczęście, na torach pojawił się długi pociąg towarowy. Lokomotywa dyszała ciężko, wyciągając z paszczy odległego tunelu pod rzeką sznur wagonów towarowych rozmaitego kształtu i koloru. Na to, by przekroczyć drogę nadjeżdżającego pociągu, żaden z chłopców by się nie odważył. Ucieczka wzdłuż koryta rzeki nie miała sensu, bo nie opodal drogę zamykała betonowa podstawa mostu. Złapani w potrzask między pewną zgubą a zgubą prawdopodobną, stali osaczeni, ze swoimi nagle przygaszonymi świąteczno-wiosennymi nastrojami, i czekali na przeznaczenie. Dwaj mali terroryści zbliżyli się do chłopców na odległość jarda, stanęli i przyglądali się im bezczelnie przenikliwym spojrzeniem brązowych oczu. Potem wymienili gardłowe uwagi w jakimś dziwnym języku. Powoli przysunęli się bliżej, tak że nieszczęśni kuzyni mogliby wyciągnąć ręce i dotknąć ich. Butelki w rękach obcych pełne były zielonkawej wody, w której rzucało się mnóstwo małych rybek. Spodnie do kolan, które mieli na sobie, były połatane, pończochy podarte, w swetrach świeciły wielkie nierówne dziury, a z buta jednego z obdartusów wystawał palec. Dla chłopców wychowanych w przyzwoitym środowisku alei Homera oraz Szkoły Publicznej nr 50 mieli w sobie malowniczość piratów - i tym bardziej budzili strach, że uznali nieoczekiwanych gości za godnych siebie przeciwników. W końcu Herbert, nie mogąc znieść napięcia, jakie wywołało w nim badawcze spojrzenie obcych, zapytał: -

Co żeście napakowali do tych tam waszych butel?

Kaleczył przy tym język, jak tylko potrafił, żeby wydać się bardziej męskim, ale zrobił błąd, bo głośno przełknął ślinę w połowie słowa „butel”. Drżenie jego głosu wiele

powiedziało dwóm obcym, którzy wymienili błyskawiczne spojrzenia. -

Mniejsza o to - warknął jeden. - Daj mi pięć centów.

-

Nie mam - wyjąkał Herbie.

- Wszystko, co znajdę, moje? Herbie nie odpowiedział. Wszystko, co znajdę, moje? - powtórzył napastnik, wykonując ręką ruch w kierunku kieszeni w marynarce Herbiego. Chłopiec drgnął - w kieszeni był klucz do nieba, piętnaście centów na kino. -Ja mam sto dolarów - powiedział nagle Cliff. - Niech no który mnie przeszuka. Pod Herbiem ugięły się nogi z powodu tej szalonej bezczelności kuzyna. Wypatrywał tylko, kiedy w rękach napastników błysną długie noże. O! - rzucił drwiąco ten, który rozmawiał z Herbertem, zwracając się teraz do Cliffa. - Patrzcie, jaki śmiałek. - A tak - odrzekł Cliff i podszedł bliżej do tamtego, tak że stali teraz oko w oko. Cliff był o kilka cali wyższy. Nawet Herbert dorównywał niemal wzrostem większemu z obdartusów. Instynkt, nie zakłócony przez rozgorączkowaną wyobraźnię, podpowiadał Cliffowi, że przewaga jest po jego stronie tak długo, dopóki nie zacznie wchodzić w grę strach. -

No, to który mnie przeszuka?

- Właśnie, albo mnie? - zawołał Herbert, nabierając odwagi w chwili, gdy zobaczył, że sytuacja się zmienia. Popatrzył w oczy mniejszemu z napastników. Przez kilka sekund stojący naprzeciw siebie chłopcy w milczeniu mierzyli się wzrokiem.

W końcu mniejszy z bandytów przełamał ten czar i oznajmił Herbiemu: -

Mogę cię pobić.

-

O, nie - odrzekł Herbie.

Pokazał kciukiem na Cliffa: - Ale on może pobić jego. Kto może pobić kogo? - zapytał duży zapalczywie, odwracając się do Herbiego. Mój kuzyn może pobić ciebie, założę się - powiedział Herbie z nieco mniejszą pewnością w głosie. -Ja mogę pobić ciebie - odszczeknął duży. - Wcale nie powiedziałem, że nie. On może pobić ciebie - dodał tamten, pokazując na swojego małego przybocznego. - No, a on może pobić ciebie - odparł Herbie, wskazując na swojego wysokiego kuzyna. Cliff nie powiedział nic. Mogę pobić was obu - powiedział ważniejszy z napastników - z obiema rękami związanymi na plecach. -

Okay - odrzekł Herbie - no to zwiążemy ci ręce.

Ty, ale z nich śmiałki, nie? - powiedział przywódca do swojego poplecznika. - Mogę go pobić - powiedział mały zawzięcie, pokazując na Herbiego. Gruby chłopiec, który był pewien, że to prawda, powiedział: Lepiej nie zaczynajcie, chłopaki. Mój kuzyn jest najlepszym bokserem w Szkole Publicznej nr 45. Zna wszystkie chwyty. Prawdziwy Jack Dempsey, co? - rzucił drwiąco bandyta numer jeden.

Ale zmierzył Cliffa wzrokiem, w którym kryła się iskierka ostrożności. - Dość mam tej gadaniny - powiedział Cliff. Dwoma palcami pchnął lekko w ramię ważniejszego. - Jak możesz mnie pobić, no to zaczynaj. Ważniejszy spojrzał na Cliffa z wściekłością, wydął wargi, oddychał ciężko, zaciśniętą pięścią otrzepał miejsce, w którym został dotknięty (choć na pewno się od tego dotknięcia bardziej nie zabrudził). Ale nie zabłysły noże ani nie padł żaden cios. -

Mogę go pobić - powiedział mniejszy jeszcze raz,

pokazując Herbiego obu wyższym chłopcom. - Słuchajcie, mogę go pobić! - A mnie też? - spytał Cliff. Mały gangster spojrzał pytająco na swojego szefa. Ważniejszy znowu powiedział kilka słów w dziwnym języku. Potem spojrzał na Herbiego z pogardą i powiedział: - Niech no cię kiedyś spotkamy samego. Chodź -zwrócił się do swojego towarzysza. - Niech sobie idą te lalusie. -Jeszcze nam nie powiedzieliście, co macie w tych butelkach! - zawołał Cliff za wycofującymi się. Jak byście nie byli takie głupie maminsynki, to byście wiedzieli, że to są małe płotki. -

Złapaliście je w rzece?

- Nie, znaleźliśmy je w gnieździe na drzewie - padła drwiąca odpowiedź i dwaj członkowie Gangu Nadrzecznego wspięli się na tory kolejowe, gdzie pociąg towarowy już odjechał i zniknął chłopcom z oczu. Owi groźni osobnicy były to w istocie dzieci jednej z ubogich rodzin obcokrajowców, którzy zamieszkiwali w owym czasie w drewnianych budach w pobliżu brzegu cieśniny East River, hodowali kozy, potrafili wyczarować z błota dzielnicy Bronx warzywa i w pierwszym pokoleniu imigrantów wytrwale

zachowywali swoją odrębność od świata kolejek podziemnych i centralnego ogrzewania. Z czasem przeznaczenie wciągnęło tych chłopaków w krąg ludzi cieszących się poważaniem, na razie jednak prowadzili życie na swobodzie, co było rzadkością wśród chłopców w mieście. Uporczywie unikający pracy i nauki, wiedzieli sporo o roślinach, rybach i innych zwierzętach, nie uczestnicząc wcale w szkoleniach prowadzonych przez skautów, i byli postrachem okolic położonych nad brzegami rzeki. Takie było źródło legendy o Gangu Nadrzecznym, a prawdy było w niej tyle, że kilka razy w roku paru nieostrożnych chłopców straciło swoje kieszonkowe i zostało pobitych, przypadkiem natknąwszy się na tych wyrzutków społeczeństwa. Ale nie było żadnego gangu, żadnych noży, żadnych pistoletów, żadnych straszliwych orgii, żadnych zabójstw. Romantyczna przesada jak zwykle wyolbrzymiła fakty, budując z nich całą wielką legendę. Ponieważ jednak te uspokajające wiadomości nie były Herbiemu znane, drżał on jeszcze z powodu resztek napięcia, ledwo mogąc uwierzyć, że jest bezpieczny. Idylla nad rzeką została zakłócona. Świadom wdzięczności, jaką winien jest swojemu kuzynowi, ale za bardzo wstydząc się ją okazać z powodu strachu, jaki przejawił, Herbie przekazał inicjatywę w jego ręce i zapytał: - To gdzie teraz idziemy, Cliff? Ale dzielny ten chłopiec, gdy jego czas minął, miał ochotę podporządkować się bystrzejszym pomysłom Herbiego i powiedział mu o tym. Tak postępują generałowie, sprawni w sztuce wojennej - obejmują dowództwo nad narodem w czasie wojny, a oddają je, gdy nastaje pokój. Herbie rozejrzał się po nabrzeżu i przez chwilę rozważał możliwość wypuszczenia się na kamienistą plażę szerokiej East River. Uznał jednak, że to za daleko. Potem przyszło mu do głowy, że mogliby łowić małe płotki, posługując się pewnym sposobem, o którym słyszał, a którego nigdy jeszcze nie próbował, mianowicie za pomocą chusteczek do nosa. Ale nie mieli ze sobą butelek, a perspektywa powrotu do domu z ociekającymi wodą chusteczkami i paroma małymi, martwymi rybkami wydawała

im się teraz mniej pociągająca niż jeszcze choćby przed godziną. Krótko mówiąc stwierdził, że wiosenna tęsknota za przyrodą słabnie. - Idziemy do Budy - powiedział, odwracając się i wbiegając na tory kolejowe. Na samej granicy, gdzie trawa stykała się z żużlem, zauważył okrągłe, długie, wysmukłe łodyżki pewnej rośliny, którą chłopcy nazywają „dziką cebulą”. Obaj z Cliffem wyciągnęli z ziemi i zaczęli żuć po kilka gorzkich, małych, białych bulwek, zaklinając się, że są wyborne, po czym szybko wypluli je i poszli dalej. Na tym skończyło się ich spotkanie z naturą podczas tej niedzielnej wędrówki. Po drugiej stronie strumienia znajdowało się rozległe wysypisko śmieci, które powstało, gdy rozrastające się miasto było o trzydzieści lat młodsze i mądrzy ludzie nie wyobrażali sobie, że jego mieszkańcy zajmą tereny aż do tego miejsca. Płomienie z wysypiska i czerwona łuna na niebie, która przyciągała uwagę, współzawodnicząc z zachodem słońca, księżycem i gwiazdami, był to w dzielnicy Bronx widok znajomy przez całe lata, ale w czasach Herbiego ogień przestał już płonąć po ostrych petycjach składanych przez nowo osiedlających się mieszkańców tych odległych obszarów dzielnicy, a wysypisko zastąpiły hałdy węgla i piasku. Jacob Bookbinder zbudował wytwórnię lodu Bronx River Ice Company na terenie położonym tuż obok tych wydających przykrą woń usypisk i z tego powodu posiadającym wartość tak niską, jak akr terenu na Saharze. Rozpoczął on interes z niewielką ilością pieniędzy, z których większość była pożyczona, i elegancki wygląd miejsca był ostatnią rzeczą, jaką brał pod uwagę. Buda była to parterowa skorupa z betonu o wysokości jednego piętra, długości paru kamienic i mniejszej o połowę szerokości. Herbie często słyszał, jak ojciec mówił, że wytwórnia jest „dziewięćdziesięciotonowcem”, i w swojej dziecinnej naiwności sądził, że chodzi tu o „dziewięćdziesiąt tonów”, co było bardzo trafne w odniesieniu do tego dźwięczącego mnóstwem różnych tonów, brzęczącego i

łomoczącego piekła, jakim mu się ona wydawała. W jego rodzinie tradycyjnie opowiadano, że gdy w wieku czterech lat pierwszy raz przyprowadzono go do Budy, by pokazać mu olbrzymi zbiornik na solankę, blaszane pojemniki na lód, prądnice oraz podnoszące się i opadające tłoki sprężarki, Herbert natychmiast zaczął wrzeszczeć i ojciec, którego spędzone w Europie chłopięce lata nie były na tyle odległe, by nie wierzył we wróżby, zawsze od tego czasu mawiał ze smutkiem, że jego syn nie przejmie po nim zarządu fabryką. Od tego czasu Herbert zdążył się już dowiedzieć, że nazwa „dziewięćdziesięcio-tonowiec” określa dzienną wydajność wytwórni lodu, a także, że życiowym celem jego ojca było wybudowanie „dwustutonowca”. Nauczył się również opanowywać strach przed straszliwymi maszynami, a nawet znajdować pewien rodzaj dzikiej przyjemności w przyglądaniu się im. Będziemy musieli wejść przez okno - powiedział, gdy chłopcy zbliżyli się do długiej ściany Budy od strony rzeki. - W niedzielę nie ma tam nikogo oprócz technika. Z powodu zagrożenia, jakie stanowił trujący amoniak stosowany w urządzeniach chłodniczych, w jednym z szerokich okien Budy zostawiano zawsze otwarty lufcik, w dzień i w nocy. Przez ten właśnie mały lufcik, umieszczony wysoko po jednej stronie okna, Herbie z trudem wślizgnął się do środka, podsadzony i popchnięty przez Cliffa, który śpiesznie podążył za nim, podskoczywszy i wsunąwszy przez otwór swój szczupły tułów, niczym akrobata. Chłopcy znaleźli się w obszernym pomieszczeniu, pełnym rozmaitych maszyn, zwanym salą zbiornikową. Widzieli technika, obsługującego ruchomy dźwig koło zbiornika solanki w odległym kącie sali. A potem, ku ogromnemu zdziwieniu Herbiego, chłopcy usłyszeli odbijające się echem pośród wielkiej przestrzeni budynku gniewne głosy, które dochodziły z biura, mieszczącego się w przeciwległym końcu wytwórni. Najgłośniejszy i najbardziej zagniewany był głos ojca Herbiego.

- Nie ma pan prawa sprzedawać! - krzyczał. - Nie ma pan prawa!

5. Kasa pancerna Jacob Bookbinder nie był, mówiąc potocznie, człowiekiem, który pozwalałby sobie w kaszę dmuchać. Po krótkim zastanowieniu Herbie doszedł do wniosku, że przedostanie się do Budy przez okno kwalifikowało się jako dmuchanie w kaszę. W pierwszym odruchu chciał się natychmiast wycofać, ale ciekawość okazała się silniejsza. Przykucnął, skinął na Cliffa, żeby zrobił to samo, i począł się skradać wzdłuż betonowej ściany za zbiornikami z amoniakiem do drewnianego przepierzenia, które oddzielało biuro od pomieszczenia z maszynami. W przepierzeniu tym znajdowało się okno bez szyby z parapetem mniej więcej na wysokości oczu Herbiego. -

Nie ma pan prawa sprzedawać!

Głos Jacoba Bookbindera był chrapliwy, nienaturalny, surowy i Herbie z trudem go rozpoznał. - To nasza wytwórnia, moja i Kriegera. Zbudowaliśmy ją i prowadzimy od piętnastu lat, a pan, panie Powers, który zajrzał do niej, jeśli mogę tak powiedzieć, najwyżej dziesięć razy w życiu, nie robi dobrze, prowadząc rozmowy na temat jej sprzedaży bez naszej zgody. Jake, czemu ty się denerwujesz? Posłuchaj, jest taka sprawa, tylko spokojnie. Powers uczciwy człowiek. Tak albo tak. Może i korzystniej. Porozmawiać, podjąć decyzję. Po przyjacielsku. Nikt nas nie okrada. Dużo pieniędzy. Ludzie godni zaufania. Posłuchaj, jest taka sprawa, uspokój się. Może… Herbie rozpoznał niecierpliwy wysoki głos i dziwaczną mowę wspólnika swojego ojca, pana Kriegera. Wspólnik ów był nieśmiałym, wysokim mężczyzną o posiwiałych włosach i maleńkich oczkach otoczonych zmarszczkami. Jego najbardziej charakterystyczną cechą był sposób mówienia, stosowanie mieszaniny słów, która mogłaby wprawić w zakłopotanie nawet wojskowego specjalistę od szyfrów. Pana Kriegera cechował zadziwiający brak pewności siebie. Sądził

on, że każde zdanie, które wypowiada, może obrócić się przeciw niemu i zrujnować mu życie. Starał się więc bardzo, by nigdy nie wypowiedzieć żadnego zdania. Ułożywszy sobie w głowie jakąś myśl, skakał następnie wokół niej językiem, jeśli można tak się wyrazić, dotykając tylko mniej więcej jednego słowa na cztery Ta pomysłowa zasada umożliwiała mu wyparcie się wszystkiego, co powiedział, pod pretekstem, że został niewłaściwie zrozumiany, jeśli przypadkiem zdarzyło się, że jego wypowiedź została przez kogoś źle odebrana. Jacob Bookbinder, od lat zaznajomiony z owym szyfrem, odwrócił się do Kriegera z dzikim wzrokiem, który Herbie zapamiętał dobrze podczas kilku historycznych lań. Krieger, czy pozwolisz mi łaskawie mówić? Korzystniej oddać naszą Budę za pół tego, co jest warta, i zostać z paroma dolarami i z rękami w kieszeniach? A kto tak mówi? Tylko spokojnie. Taki pogląd, inny pogląd. Nie za dwieście tysięcy dolarów. Tylko tak jak chce większość. Trzydzieści lat w tym interesie z lodem. Ja uczciwy człowiek, ty uczciwy człowiek, Powers inny pogląd, też uczciwy człowiek. Słuchaj, jest taka sprawa, tylko spokojnie… Potok słów pana Kriegera przerwał obcy głos, który powiedział: -

Panowie wybaczą na chwilkę.

Akcent wskazywał, że mówiący był przybyszem. Na pewno nie pochodził z dzielnicy Bronx, a być może nawet w ogóle nie był z Nowego Jorku. Herbie, spoglądając bacznie sponad parapetu, zobaczył krzepkiego młodego człowieka o rudoblond włosach, gestykulującego z fajką w ręce. Miał na sobie ubranie, jakie nosili mężczyźni w filmach „o miłości”, których Herbie nie znosił - dobrze skrojone, nowe i uszyte z miękkiego materiału, jakiego się w alei Homera nie widywało. Chcę powiedzieć, panowie, że jesteście wobec mnie niesprawiedliwi. Mogłem posunąć się dalej i zawrzeć z firmą Interborough kontrakt, jaki zaproponowała ona w odpowiedzi

na moją ofertę, ale czułem się w obowiązku wyświadczyć panom uprzejmość i odbyć z nimi tę naradę, i oto zorganizowałem ją. Chyba ugrzęźliśmy w niepotrzebnych sporach. Tak się składa, że dziś są urodziny mojej żony i muszę zdążyć na pociąg, więc naprawdę będę panom wdzięczny, jeśli ta dyskusja będzie jak najkrótsza. - Wybaczy pan, że zabierzemy panu parę minut, aby omówić sprawę wyrzucenia nas na bruk - powiedział ojciec Herbiego. Doprawdy, tego rodzaju uwagi to oszczerstwo i cios poniżej pasa! - zawołał pan Powers. - Interborough zamierza zatrzymać obu panów na kierowniczych stanowiskach… - Świetnie - odrzekł Jacob Bookbinder cierpko - nadal mamy pracę. Z powrotem jestem w tym samym punkcie, w którym byłem dwa miesiące po przybyciu do tego kraju, tylko że teraz jestem o dwadzieścia pięć lat starszy, ale cóż to jest dwadzieścia pięć lat? Powers wstał i niecierpliwie włożył obszerne szaroniebieskie palto. Panowie wybaczą, ale pociągi nie czekają, a my zmierzamy donikąd. Decyzja musi zostać podjęta. Jestem szczerze zmartwiony i wzburzony z powodu tego nieporozumienia, jednak muszę teraz zarządzić głosowanie… - Głosowanie. Pięćdziesiąt jeden do czterdziestu dziewięciu, jak zwykle - powiedział pan Bookbinder. - Już tyle razy w tym roku mieliśmy okazję słyszeć te liczby. - Żałuję, że jest pan taki bezceremonialny i sarkastyczny, ale cóż, pańskie prawo - powiedział Powers zapinając palto. Panowie pozwolą, że jeszcze raz wezwę do głosowania. Herbie i Cliff, którzy przykucnęli przy drewnianej ściance i przysłuchiwali się temu wszystkiemu, wymienili zaintrygowane spojrzenia. Wiedzieli, że dzieją się tu wielkie rzeczy, ale nie mieli pojęcia, o co chodzi. - Panowie, słuchajcie, jest taka sprawa - odezwał się znowu Krieger. - Urazy nic niewarte. Co dobrego? Patrzeć w przyszłość. Wszyscy młodzi. Jednomyślnie wszystko lepiej.

Zmiana wiele razy, milion interesów, to by nie było takie złe. Może z firmą Interborough więcej, lepiej? Słuchajcie, jest taka sprawa. Wszyscy dobrzy przyjaciele, szczerze i otwarcie, raz, dwa, trzy, podajmy sobie ręce. Trzydzieści lat w tym interesie z lodem, wszyscy znają, uczciwy człowiek. Jak robić, no to robić… Dziękuję ci, Krieger, że chcesz oddać naszą Budę jednomyślnie - wtrącił Bookbinder. - Zechce pan usiąść, młody człowieku - zwrócił się do Powersa. -

Przykro mi, panie Bookbinder, ale pociąg…

-

Spóźni się pan na pociąg.

Usłyszawszy ów nowy, desperacki ton w głosie ojca, Herbie poczuł szczególny dreszcz. Widział, jak osaczony wytwórca lodu podchodzi do masywnej kasy pancernej w ścianie biura i zatrzymuje się z ręką na tarczy. Biblia powiada, że na każdą rzecz przychodzi właściwy czas - rzekł do Powersa. - Teraz nadszedł czas, aby panowie o czymś się dowiedzieli. Obydwaj mężczyźni wpatrywali się, jak Bookbinder obraca tarczą. - Zainteresuje pana zapewne, panie Powers, że szyfr tworzy data urodzin mojego syna Herbiego, 14-1-17. Dostąpił on tego skromnego zaszczytu, bo swoimi małymi rączkami rozprowadzał zaprawę przed położeniem kamienia węgielnego pod budowę tej wytwórni, kiedy miał trzy latka. Herbie chciał szepnąć Cliffowi do ucha: „Tak, pamiętam to”, ale nie mógł oderwać oczu od ojca. Pan Bookbinder otworzył szeroko drzwi kasy, z głębi wąskiej półki wyciągnął zielone metalowe pudełko z nierównymi, wymalowanymi białą farbą literami „J.B.” i zaczął je otwierać. - Siadaj, Krieger. Pan też będzie łaskaw usiąść, panie Powers - powtórzył ostro. Ustawił otwarte pudełko na biurku przed sobą i z zakłopotaniem spojrzał na obu mężczyzn.

Gdyby Jacob Bookbinder wisiał uczepiony palcami na skraju urwiska albo gdyby wpadł w pułapkę, w której pełzłaby naprzeciw niego kobra, jego syn niezwłocznie rozpoznałby, o co w tej sytuacji chodzi, i mógłby rzucić się mu na pomoc, krzycząc „hura!” Zorientowałby się nawet w tak abstrakcyjnej katastrofie, jaką byłoby zgubienie mapy pokazującej drogę do kopalni złota. Ale na tym jego filmowa edukacja kończyła się, nie potrafił więc właściwie ocenić znaczenia tej sceny. Nieszczęścia rodziców zdarzają się najczęściej w labiryncie arytmetyki, niedostępne dla oczu chłopców, którzy wciąż borykają się z ułamkami niewłaściwymi. Faktem jednak było, że ojciec Herbiego znajdował się w niebezpieczeństwie. O jednej ważnej rzeczy Herbie nie wiedział, mianowicie o tym, że jego ojciec i pan Krieger nie byli właścicielami Budy. Rozpoczęli budowę z tak małą ilością pieniędzy, że w połowie musieli ją przerwać i żaden bank nie chciał udzielić im pożyczki na jej dokończenie. W obliczu ruiny Bookbinder znalazł wyjście z sytuacji i obciążając hipotekę Budy, pożyczył pieniądze od bogatego, mądrego starego Irlandczyka o nazwisku Powers, któremu sprzedał też pięćdziesiąt procent akcji. To właśnie Powers odstąpił im teren, na którym postawiono Budę, i widział w Bookbinderze człowieka, który nigdy nie omieszkałby wypłacać mu udziału w zyskach. Przy tej pomocy przedsiębiorstwo odżyło. Budynek ukończono, Buda rozkwitła, a Bookbinder nie żałował tak bardzo okrutnej ceny, jaką za to zapłacił - utraty własności - bo Powers był taktownym, cichym właścicielem i zadowalał się dochodami, jakie każdego roku otrzymywał. Po siedmiu latach zmarł. Nadzór nad firmą Bronx River Ice Company przeszedł wraz z resztą ogromnego majątku w ręce jego syna Roberta, który bardzo szybko okazał się zupełnie innym typem wierzyciela hipotecznego. Mówiąc krótko, Bob Powers był karciarzem i pijakiem. Znaczne spadki często trafiają w ręce tego rodzaju młodych ludzi. Skutek jest zazwyczaj taki, jakby ktoś włożył śnieżną kulę na przechowanie do gorącego pieca. Niektórzy twierdzą, że dzieje się to z korzyścią dla społeczeństwa, bo powoduje

redystrybucję dóbr bez wprowadzania socjalizmu. Jakkolwiek by było, nie okazało się to z korzyścią dla wytwórni lodu. Gdy młody pan Powers wpadł w kłopoty, zaczął nachodzić Jacoba Bookbindera, żądając wyższego udziału w zyskach i większych dochodów. Żył nadzieją, że kiedyś znajdzie na Budę nabywcę i obróci swoją własność w wielką górę pieniędzy. Istniała jednak straszliwa tajemnica, którą znali tylko państwo Bookbinderowie. Wierzyciel hipoteczny na miesiąc przed śmiercią wezwał Jacoba Bookbindera do swego łoża w pięknym Szpitalu Katolickim z widokiem na park Van Cortland. Tam umierający mężczyzna i ojciec Herbiego odbyli szczerą rozmowę, a oczy Jacoba Bookbindera napełniły się łzami, gdy stary bogaty człowiek chwalił go za sumienną ciężką pracę i uczciwość. - To ty doprawdy powinieneś być właścicielem Budy, Jake powiedział na koniec, a jego szarą, zagłębioną w białe poduszki twarz rozjaśnił słaby uśmiech. - Nawet jeśli nim nie jesteś, to i tak najlepsza rzecz, jaką mógłbym zrobić, żeby uchronić mojego syna przed nim samym, to przekazać tobie zarząd nad przedsiębiorstwem… Życzę ci, żebyś miał więcej szczęścia ze swoim chłopcem, niż ja miałem ze swoim, Jake. Wyjął z teczki leżącej na łóżku kartkę cienkiego niebieskiego papieru, nabazgrał na niej coś ołówkiem i podał ojcu Herbiego. Zaintrygowany wytwórca lodu przeczytał te kilka linijek napisanych na papierze, potem podszedł do okna, wpatrzył się w park pełen ciepłych jesiennych kolorów i zaczął szlochać. Na papierze napisane były następujące słowa: Za sumę jednego dolara oraz inne wartościowe wynagrodzenie sprzedaję niniejszym Jacobowi Bookbinderowi dwa procent uprawniających do głosowania akcji firmy Bronx River Ice Company. Celem moim jest przywrócenie zarządu nad firmą panu Bookbinderowi i jego wspólnikowi. Pod spodem widniał uczyniony drżącą ręką podpis: Robert Powers.

- Podejdź no tu, Jake - powiedział chory słabym głosem. Zapłać mi. - Wyjął spod kołdry chudą rękę i wyciągnął ją do Bookbindera. - Jesteś mi winien dolara. I tak Jacob Bookbinder wszedł w posiadanie memorandum, o którym, jak to słyszeli Herbie i Felicia, rodzice wspominali parę razy oględnie jako o „niebieskim papierze”. I to właśnie memorandum ojciec Herbiego wyjął teraz z blaszanego pudełka i w milczeniu podał synowi zmarłego, który niegdyś je napisał. Robert Powers krótko rzucił okiem na papier i wybuchnął: - Wielki Boże! Gdzie i kiedy pan to dostał? - Mógłbym spojrzeć? Jak pan już, oczywiście, też? - zapytał Krieger, siedząc na brzeżku krzesła i wyciągając do przodu obie ręce. Powers podał mu papier, a Bookbinder opowiedział w skrócie jego historię. -

Czy Louis Glass widział to… to coś? - spytał Powers.

- Nikt nie widział tego aż do tej chwili - odrzekł Bookbinder - oprócz pańskiego ojca, niech odpoczywa w pokoju, i mnie. Papier szeleścił w drżących rękach Kriegera. Wspaniały dżentelmen. Uroczy starszy pan. Sprawiedliwość - co sprawiedliwe, to sprawiedliwe. Tylko to słuszne. Przejdzie w sądzie? Może nieformalny. Wspaniała rodzina. Jaki ojciec, taki syn. Uczciwy człowiek. Słuchaj, jest taka sprawa, tysiąc razy mówiłem, starszy pan Powers postępuje słusznie. Czego tu się obawiać? Niczego… - Pozwoli pan, że zapytam - odezwał się Powers, uciszając Kriegera ruchem ręki - czemu to nikt z nas nie słyszał o tym aż do tej pory? Ja kwestionuję pańską uczciwość, panie Bookbinder. Miło mi to słyszeć - odrzekł Bookbinder. - Znałem pańskiego ojca, gdy chodził pan jeszcze do szkoły, i aż do dnia jego śmierci nie usłyszałem od niego takiego komplementu.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Z przyjemnością panu odpowiem. A może zrobilibyśmy teraz głosowanie, zdążyłby pan jeszcze na pociąg? Panowie, słuchajcie, jest taka sprawa, tylko spokojnie, wszyscy dobrzy przyjaciele - zaczął Krieger, ale Powers przerwał mu, podchodząc do drzwi. Biorąc pod uwagę to wszystko - powiedział - myślę, że głosowanie lepiej będzie odłożyć na później. Proponuję spotkanie za tydzień z udziałem Louisa Glassa. Obaj mężczyźni wyrazili zgodę i Powers wyszedł bez słowa, trzaskając drzwiami. Krieger przyskoczył do swojego wspólnika i niezgrabnie go uściskał. - Jake, nawet za milion dolarów. Nie sprzedajemy. Czemu nie pokazałeś mi tego wcześniej? Zresztą może to i lepiej. Powers z początku twardy jak żelazo. Nic nie poradzisz. Słuchaj, jest taka sprawa, sto tysięcy dolarów jak nic. Hura! Kto by… Bookbinder uwolnił się z uścisku, ostrożnie wyjął pognieciony niebieski papier z zaciśniętej ręki Kriegera i zamykając pudełko, przygotowywał się do zamknięcia kasy pancernej. - Nie krzycz „hura”, dopóki nie zobaczy tego Glass. Czy to się da załatwić formalnie, nie wiem. Bardzo nie chciałem wyciągać tego papieru. Tak czy inaczej, zaczynają się dla nas wielkie kłopoty. Wolałbym, żeby sobie spokojnie leżał. Gdy Bookbinder zamykał masywne, stalowe drzwi, Krieger przytrzymał je ręką. Słuchaj, Jake, jest taka sprawa. Zrobisz, co będziesz uważał. Ja jestem za sto procent. - Ściszył głos i zaczął mówić w sposób, który przypominał Herbiemu mowę pana Gaussa w salonie. - Troszkę gotówki. Dwieście. Ubezpieczenie, spłata samochodu, Bessie chora, zdarza się. Weź z bieżących pieniędzy, odprowadzisz z poborów. Jak uważasz. Ostatnim razem w porządku…

- Krieger, figurujesz w rachunkach na tysiąc, teraz dwieście zaprotestował Bookbinder. Krieger wziął głęboki oddech i zaczął: -

Słuchaj, jest taka sprawa…

Więc Bookbinder powiedział tylko: -

Dobra, mniejsza z tym.

Wyciągnął z kasy pancernej drugie metalowe pudełko. Chłopcy patrzyli wielkimi oczami, jak ojciec Herberta wyjmuje z pudełka i odlicza Kriegerowi niezmierzone bogactwo w postaci dwustu dolarów gotówką. Potem Bookbinder zamknął kasę pancerną i mężczyźni zaczęli rozmawiać o naprawach maszyn żargonem technicznym, od którego chłopcy dostawali zawrotów głowy. Herbie skinął na Cliffa i kuzyni wycofali się na palcach do okna, po czym wydostali się z Budy na słońce. Nad rzeką świat był żółtozielony, a powietrze poza murami mrocznego grobowca interesów ciepłe i pełne słodyczy. - Chodź, pójdziemy pogrzebać w śmietniskach - powiedział Herbie i chłopcy wyruszyli na poszukiwania wśród hałd śmieci niedaleko Budy. - Wiesz co, Cliff? - Tak, co? - odpowiedział Cliff, mając oczywiście na myśli: „Nie, co?” Zawsze jak byśmy chcieli, to moglibyśmy dostać się do Budy i wziąć pieniądze z tej kasy pancernej. Ile byśmy chcieli. Znamy szyfr. Coś ty, nie zrobiłbyś tego - odrzekł Cliff, przystając i wytrzeszczając z niedowierzaniem oczy. -Jasne, że nie, głupi. Chodźmy - odpowiedział Herbie. - Mówię tylko, że to niebezpieczny sposób ustalania szyfru. Chyba że się ma uczciwe dzieci. -

Ile moglibyśmy wziąć? - spytał Cliff. - Tysiąc dolarów?

- Tysiąc? - rzucił Herbie pogardliwie. - Pięćdziesiąt tysięcy! Albo nawet sto. Moglibyśmy być bogaci jak hrabia Monte Christo - gdybyśmy nie byli uczciwi. Chłopcy szli w milczeniu, każdy zajęty własną wizją siebie w roli hrabiego Monte Christo. W wyobrażeniu Cliffa legendarny hrabia był paniczem posiadającym mnóstwo nowych rowerów, łyżew, kijów hokejowych, piłek futbolowych i temu podobnych rzeczy. Herbie zaś widział go jako tęgawego granda odżywiającego się stale czekoladowymi lodami z owocami i bitą śmietaną oraz pieczonymi kiełbaskami i posiadającego przymilną niewolnicę, która bardzo przypominała Lucille Glass. 6. Przyjęcie Następnej niedzieli Herbie stał przed lustrem w swoim pokoju, mizdrząc się i mizdrząc przed wizytą u Lucille Glass. Zajmował się sobą od godziny. Ten jego nowy zapał nie wyrażał się wcale w myciu. Nie, pani Bookbinder musiała wymóc na nim, żeby zdjął krawat, który zawiązywał był dziesięć razy, i przejechała jego szyję i uszy namydloną myjką. Herbert zniósł tę zniewagę, wyrzekając na przesądy dorosłych, przeszedł od nowa całą mękę z krawatem, po czym skierował wysiłki na swoje czarne kręcone włosy. Zrobił przedziałek - raz, drugi, dziesiąty - i za każdym razem był niezadowolony z efektu, a to z powodu zabłąkanego kosmyka, który przecinał białą linię, a to z powodu jakiejś małej nierówności tu czy tam, albo też dlatego, że przedziałek wydawał mu się za nisko bądź za wysoko. W zwykły dzień tygodnia regułą był jeden ruch grzebieniem. Dwa powodowały, że czuł się szlachetnie. Trzy znaczyły, że ma kłopoty z nauczycielką i ogromnie stara się jej podobać. Przyczyna całego tego starania, zaproszenie wydrukowane na grubym białym papierze, stało przed nim na toaletce.

U dołu kartki dopisano odręcznym pismem: „W pokoju dziecinnym odbędzie się przyjęcie dla dzieci, na które Lucille serdecznie zaprasza Felicię i Herbiego”. Ta jego pierwsza wizyta w prawdziwym Prywatnym Domu, budowli wzniesionej przez człowieka po to, by mieszkała w nim tylko jedna rodzina, sama w sobie była czymś cudownym. W tej jednak sytuacji spychało ją na drugi plan zdarzenie o wiele ważniejsze. Oto spędzi całe prawdziwe popołudnie ze swoją podziemną królową. Co wieczór przed zaśnięciem Herbie królował we wspaniałym, wymyślonym przez siebie pałacu, który odkrył pewnego wieczora, wpadając w wyobraźni przez klapę z zapadnią pod podłogę starego „domu, w którym straszy” w alei Tennysona - pomysł zaczerpnięty z Alicji w krainie czarów bez powołania się na źródło. Dziewczynki, w których był zakochany, występowały jedna po drugiej jako królowe tego podziemnego królestwa szczęścia. Diana Vernon została zdetronizowana. Koronacja Lucille, widowisko o niewiarygodnym wprost przepychu, już się odbyła i teraz co wieczór królowała ona u jego boku. Widywał ją wszakże nie tylko w tego rodzaju fantazjach. Od czasu pierwszego spotkania widzieli się jeszcze kilka razy na podeście drugiego piętra klatki schodowej dziewcząt w Szkole Publicznej nr 50. W całym labiryncie szkoły podest ten był jedynym miejscem, którego Dowódca Bookbinder nigdy nie pominął podczas swojej codziennej inspekcji w porze lunchu, zaś Policjantka Glass uważała za najbardziej prawdopodobne, że spośród wszystkich lustrowanych przez nią miejsc na całej pięciopiętrowej klatce schodowej dziewcząt właśnie to

miejsce stanie się widownią przestępstwa. Tym dwojgu stróżom prawa udawało się więc widywać codziennie. Rozmowy były krótkie i nijakie. Herbiemu odbierała mowę skłonność do ulegania romantycznemu nastrojowi - pechowa słabość, bo poza nią nic innego nie działało na niego w taki sposób, z wyjątkiem zapalenia migdałków. Dziwne było to, że nie miewał żadnych trudności, odbywając długie czułe rozmowy z Lucille, gdy siedzieli na swoim złotym podwójnym tronie pod domem, w którym straszy, jedli frappe czekoladowe na srebrnych tacach i beztrosko patrzyli na przepyszne widowiska, jakie wystawiano w wielkiej sali dla ich rozrywki. Widowiska te, pominąwszy duże ilości złota, brylantów, rubinów i jedwabiu użytego do szycia kostiumów, bardzo przypominały wodewile z teatru Loew’s Boulevard. Herbie nie tylko potrafił sam błyskotliwie gawędzić, ale obmyślał także czułe odpowiedzi królowej. Natomiast w świetle dnia, w rzeczywistości klatki schodowej z żelaza i betonu oraz w wyglądzie dziewczynki, mającej na sobie codzienne ubranie zamiast paradnych szat, było coś, co hamowało jego elokwencję. Czesząc się i czesząc wciąż od nowa, widział, jak przechadza się razem z Lucille po ogrodach rezydencji przy Mosholu Parkway nr 2645, budowli, jakiej nigdy jeszcze nie oglądał. Wspaniałe brzmienie słów „Mosholu Parkway” kazało mu wyobrażać sobie, że jest to coś na kształt angielskiego zamku, jakie widywał w kinie. Czyż tam, pod sklepieniem starych drzew, pośród klombów, w zachwycającym sam na sam, Herbie i Lucille mogli nie złożyć sobie wzajemnych ślubów miłości? Nagle przyszło Herbiemu do głowy, że wyglądałby na starszego, gdyby zaczesał sobie włosy do tyłu bez przedziałka, tak jak to robił Lennie Krieger. Postanowił zaeksperymentować. Wynik wydał mu się tak osobliwy, że co prędzej zlikwidował go za pomocą grzebienia. Następnie spróbował, po raz pierwszy w życiu, zrobić sobie przedziałek z prawej strony zamiast z lewej. Było to ciężkie zadanie, bo jego bujne włosy, przyzwyczajone do czesania w jednym

kierunku, odskakiwały spod grzebienia i stawały przekornie na środku głowy. W końcu zdołał nagiąć je do swojej woli, zmoczywszy je wodą, po czym z zadowoleniem przyjrzał się wynikowi. Ocenił, że jego twarz zyskała nowy wyraz powagi, która dodawała mu lat. Słyszał, jak w pokoju mamy między mamą a Felicią toczy się zaciekły spór o jedwabne pończochy. Od chwili gdy przyszło zaproszenie, Felicia toczyła kampanię o swoją pierwszą parę damskich pończoch. Dwa lata przewagi nad Lucille Glass powodowały, że czuła się obrażona, iż zaproszono ją na „przyjęcie dla dzieci”, i choć umierała z chęci pójścia, to czuła, że nie może się pojawić na Mosholu Parkway 2645 bez jakiegoś dowodu swoich dojrzałych lat. W jedwabnych pończochach, jak sądziła, będzie mogła beztrosko zajść do pokoju dziecinnego i pozjadać wszystkie lody, ciastka i słodycze, pod pozorem, że jest łaskawym gościem ze świata dorosłych. Było to bardzo logiczne, ale Felicia wiedziała, że nie ma szans, by argumentacja taka trafiła do tępego rodzicielskiego umysłu. Przypuściła atak na mamę na trzech frontach: 1. Jeżeli nie będę mogła włożyć jedwabnych pończoch, to nie pójdę i nie zmusicie mnie. 2. Każda dziewczyna w mojej klasie ma przynajmniej pięć par jedwabnych pończoch, a nawet dzieciaki o rok młodsze je mają. 3.

Herbie dostaje w tym domu wszystko, a ja nic.

Pani Bookbinder trwała w swoim uporze, ponieważ instynktownie przeciwstawiała się każdemu krokowi, jaki przybliżał jej dzieci do dojrzałości. Wiedziała, że w końcu Felicia i tak poszłaby na przyjęcie nawet w gumowym dziecinnym kombinezonie, gdyby to było konieczne. Jednak przy całym swoim doświadczeniu, intuicji i autorytecie pani Bookbinder popełniła błąd, który przypłaciła porażką. Felicia jęczała:

Ale dlaczego, dlaczego nie mogę włożyć jedwabnych pończoch? A mama na to: - Felicio, mówię ci ostatni raz, teraz za późno na dyskusje. Sklepy są dzisiaj zamknięte i tak czy inaczej nie mogę ci kupić pończoch. Felicia gwałtownie podskoczyła: -

Mogę pożyczyć od Emily.

-

Nie będą pasowały.

-

Och, nie będą?

Dziewczynka błyskawicznie wyciągnęła z szafy dolną szufladę i spod sterty bluzek wyjęła parę delikatnych pończoch. Zanim zdziwiona matka zdołała zaprotestować, zrzuciła z nóg pantofle i wciągnęła pończochy, mówiąc szybko: - Pożyczyłam je w piątek, na wszelki wypadek. Nie miałam zamiaru ich włożyć bez twojego pozwolenia. No, ale pasują, czy nie? Patrz! Patrz! Podskoczyła i obróciła się kilka razy wokoło. Pasowały. - Tak czy inaczej tata się nie zgodzi - powiedziała mama, schwytana w pułapkę. -

Zapytam go. Jak powie, tak będzie. Zgoda?

I dziewczynka już była w drzwiach, zmierzając do salonu, gdzie tata ślęczał nad Inżynierią chłodniczą. Zlekceważenie zakazu było dla matki gorszą porażką, niż gdyby zwyczajnie ustąpiła. Wiedziała o tym dobrze. Dialogi między dziećmi a ojcem miały zazwyczaj następujący przebieg: DZIECKO: Tato, czy mogę zrobić to a to? OJCIEC: Jestem zajęty. Spytaj mamę. DZIECKO: Mama mówi, że to zależy od ciebie.

OJCIEC: A… (krótkie spojrzenie na dziecko, które stoi przed nim w skromnej postawie ze zwycięskim uśmiechem na ustach) Chyba tak. Tak. DZIECKO: (ile sił w płucach) Mamo! Tata mówi, że się zgadza. W ten sposób tata dawał pozwolenie na rzeczy, których następnie nie aprobował, burcząc, gdy mama powoływała się na jego pozwolenie: -

Czemu przysyłasz je do mnie?

Więc pani Bookbinder powiedziała: No, ostatecznie możesz włożyć je ten jeden raz, a jutro rano je oddasz. Dziewczynka uściskała matkę, zgadzając się na to z radosną hipokryzją. Oto nareszcie postawiła nogę za progiem drzwi wiodących do dorosłego życia i wiedziała, że nic jej stamtąd nie wypędzi ani ogniem, ani mieczem. Tak też się stało. Od tej pory nosiła jedwabne pończochy. O wpół do pierwszej cała rodzina zebrała się w salonie dla dokonania ostatecznego przeglądu przed wyruszeniem w drogę. -

Herbert, wyglądasz jakoś zabawnie.

Matka przyjrzała mu się uważnie od stóp do głów. Jej oczy zatrzymały się na włosach chłopca. -

Co to jest?

Chłopiec szybko włożył swój „gogusiowaty” kapelusz. -

Nic takiego, mamo. Po prostu jestem uczesany.

-

Zdejmij kapelusz, jak jesteś w domu.

Chłopiec, ociągając się, posłuchał. - Tato, spójrz no na niego. O co tu chodzi? Ojciec przyjrzał się chłopcu.

Wygląda jakoś tak, jakby był starszy. Co za różnica? Chodźmy. Usłyszawszy słowo „starszy”, Herbert poczuł wewnętrzne gorąco, jakby napił się wina. Mamo, już wiem, o co tu chodzi! - zawołała Felicia i zachichotała. - Zrobił sobie przedziałek ze złej strony. Co za głupota! -

Niech ci będzie, Jedwabna Pończocho - warknął Herbert.

Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy powiedzieć mamie, że Felicia wcale nie pożyczyła pończoch, tylko kupiła je za pięcio- i dziesięciocentowe monety, wyłowione ze świnkiskarbonki za pomocą kuchennego noża. Skarżenie zawsze budziło w nim jednak uczucie odrazy. - W końcu, co za różnica, z której strony robię przedziałek Herbie patrzył na rodziców błagalnym wzrokiem. - Skoro nie ma żadnej różnicy, to wróć i zaczesz włosy na właściwą stronę - powiedziała mama. Pani Bookbinder była bardzo pomysłowa, gdy chodziło o takie ucinanie dyskusji. Herbert, mamrocząc coś pod nosem, wymknął się z przedpokoju i wyczesał grzebieniem cenne lata dojrzałości, ale przedtem postał chwilę przed lustrem, gotując się w środku z oburzenia na niesprawiedliwość, która zmusiła go do zniweczenia przystojnego wyglądu człowieka zmęczonego życiem, jaki przypadkiem udało mu się osiągnąć. Gdy tylko używany Chevrolet, który był oficjalnym samochodem firmy Bronx River Ice Company, przywiózł całą rodzinę na Mosholu Parkway nr 2645, Herbie zaczął modyfikować swoje plany tyczące miłosnej galanterii. Pocałunek w ogrodzie zdecydowanie nie był praktycznym pomysłem. Zamek Głassów był to piętrowy dom z czerwonej cegły. Z obydwu jego stron stały podobne zamki. Oddzielały je od siebie zaledwie wąskie cementowe podjazdy. Ogród składał się z dwóch kwadratowych trawniczków po obu stronach wejścia, z których każdy był mniej więcej tej wielkości co dywan w salonie Bookbinderów. Niewielki

żywopłot otaczający te zminiaturyzowane łąki nie zapewniłby dostatecznego sam na sam nawet dwóm będącym w romantycznych nastrojach kotom. Co za rudera! - powiedziała Felicia, kobiecym ruchem podciągając przez spódnicę pończochy, opadające z jej patykowatych nóg. - Żebyś mi się nie ważyła powiedzieć czegoś takiego! To jest niegrzecznie! - zawołała pani Bookbinder. - I żebyś mi się nie ważyła wygłupiać z tymi pończochami przy ludziach. Herbie, którego rozczarowanie powoli ustępowało oczekiwaniu na chwilę, gdy zobaczy Lucille, ledwo mógł złapać oddech, wbiegłszy po białych cementowych stopniach i nacisnąwszy dzwonek. Zdążył jeszcze powiedzieć stłumionym głosem do Felicii: -

Założę się, że całe to przyjęcie będzie do kitu.

- Akurat! - odrzekła drwiąco siostra. - Oczywiście nie masz wcale ochoty zobaczyć się z tym rudym dzieciakiem. Ani trochę. Mam nadzieję, że mają tam konny zaprzęg, żeby cię wciągnąć do środka. Gdy więc Lucille otworzyła drzwi, twarz Herbiego była cała czerwona, nie tak bardzo jednak, jak czerwona stała się natychmiast twarz dziewczynki pod wpływem jego intensywnego, pożerającego, pełnego zachwytu spojrzenia. A najbardziej czerwona ze wszystkich stała się twarz Felicii, kiedy Herbie, gdy dzieci weszły już do środka, odwrócił się i najpierw spojrzał jej w oczy, potem na nogi i wybuchnął śmiechem. Lucille Glass, jedenastoletnie dziecko, rozpieszczona córeczka swoich rodziców, również miała na sobie jedwabne pończochy. Gdy Bookbinderowie przyszli, przyjęcie dla dzieci szalało już na pełnych obrotach. Piwnica domu Glassów, wesoło przybrana i przygotowana jako sala zabaw, dźwięczała echem pisków, krzyków, śmiechów, lamentów i ogólnego rozgwaru. Wielkie stosy kanapek, przyniesionych ze sklepu

garmażeryjnego, znikały atakowane przez blisko dwudziestkę głodnych dzieciaków, a dwie wynajęte opiekunki oraz znękana ciotka Lucille starały się podawać lody i tort na papierowych talerzykach pośród gąszczu drapieżnych rąk i błyszczących oczu. Rodzice pożywiali się na górze, spokojnie, jak przystało na dobrze wytresowane istoty ludzkie, natomiast ich młode brykały na dole niczym Pigmeje wokół swej ofiary. Szczęściem lodów było o wiele za dużo dla wszystkich i niezadługo wrzawa zaczęła przycichać, ręce przestawały wyciągać się drapieżnie, a błyszczące oczy powoli stawały się szkliste. Herbie ukazał się w drzwiach łazienki znajdującej się w piwnicy, otoczony mgiełką szczęścia. Z włosów, które przygładził był na nowo z przedziałkiem po drugiej stronie, ściekała mu po policzkach woda. Był u Lucille Glass w domu. Uścisnął jej rękę. Siedział obok niej na sofie przez dziesięć minut, jedząc kanapki z wołowiną, nie bardziej świadom ich smaku, niż gdyby żuł słomę. Dziewczynka, w swojej białoniebieskiej odświętnej sukience, z białą kokardą we włosach, wydawała się kimś nie z tego świata, jakąś zaczarowaną istotą, która spadła z gwiazd. Czas zwolnił biegu, tak jak to bywa w snach. Herbie był na przyjęciu dopiero sześćdziesiąt minut, a miał wrażenie, jakby minął tydzień normalnego życia. Czekało go jeszcze wiele bogatych w wydarzenia lat przed nadejściem godziny piątej, kiedy to będzie musiał iść do domu. Lucille odłączyła się od grupki dzieci skupionych przy stole i podeszła do niego z dwoma talerzykami lodów czekoladowych w rękach. -

Niewiele brakowało, a by cię ominęło - powiedziała.

- Chcesz? Herbie z wdzięcznością wziął talerzyk i wbijał właśnie tekturową łyżeczkę w słodką brązową górę, gdy dziewczynka na chwilę nieśmiało położyła mu rękę na ramieniu. - Nie jedz tego tutaj - powiedziała. - Chodź w spokojniejsze miejsce.

Ruszyła naprzód, przeciskając się przez zatłoczoną piwnicę, a on, zdziwiony, szedł za nią. Koło stołu minęli Felicię i Lenniego, pochłaniających łapczywie ogromne kawały białego tortu. Herbie starał się przejść nie zauważony, ale bystrooka siostra zawołała za nim: -

Kiedy wesele, Herbie?

Lennie zaś dodał łaskawie: -

Niech żyje szejk w krótkich majtkach!

Sam miał na sobie długie spodnie. Herbie nie odpowiedział nic i szybko wyszedł przez niewielkie tylne drzwi, za którymi zniknęła Lucille. Ku swemu zdumieniu znalazł się w mrocznym garażu. Lucille wspięła się na tylną kanapę nowego chryslera swojego ojca i dała chłopcu znak, by wszedł tam za nią. Herbie nie siedział nigdy w żadnym samochodzie poza chevroletem, gdy więc opadł na miękką szarą tapicerkę, doznał zawrotu głowy ze szczęścia. Lody, chłodny półmrok, samotność, chrysler i Lucille! Świat faktów odkrywał przed nim swoje bogactwo i wszystkie marzenia wydały mu się w złym guście. Podziemny pałac rozsypał się w jego myślach na proch. Dzieci powoli jadły lody. - Kim będziesz, jak dorośniesz? - spytała w końcu Lucille, odkładając na podłogę opróżniony do czysta papierowy talerzyk i łyżeczkę. - Astronomem - odpowiedział Herbie. - To znaczy, że będziesz patrzył w gwiazdy przez teleskop? Właśnie. Już teraz potrafię odnaleźć gwiazdy pierwszej wielkości. Pokażę ci je któregoś wieczoru. -Jak się nazywają? No, różne są. Orion, Syriusz, Betelgeza, Andromeda, Bliźnięta… - przerwał.

Herbie czytał wiele na temat gwiazd, ale bardzo mało w nie patrzył. Liczby wyrażające ich wielkości i odległości między nimi zachwycały go, ale na niebie wszystkie gwiazdy wyglądały prawie jednakowo, a przy tym nie było ich zbyt dobrze widać spod latarni ulicznych alei Homera. Nie był pewien, co jest gwiazdą, a co gwiazdozbiorem, ale był przekonany, że jego słuchaczka również tego nie wie, sypnął więc kilkoma nazwami z całego tego chaosu, który pozostał mu w pamięci. Udało się. -

Och, te nazwy są śliczne.

-

Znam ich dużo więcej.

Czy będziesz mógł w ten sposób zarabiać pieniądze? spytała dziewczynka. - Po prostu patrząc w gwiazdy? -

Oczywiście. Mnóstwo.

- Tyle, żeby się ożenić i mieć rodzinę? -

Swobodnie.

Dziewczynka zastanowiła się przez chwilę, po czym spytała z odcieniem wątpliwości w głosie: -Jak? Herbie nie miał najmniejszego pojęcia. Nie był wszak pierwszym mężczyzną, wystawionym na próbę w konfrontacji z kobiecym zdrowym rozsądkiem, ani też pierwszym, który potrafił sobie z nim poradzić. -

Odkrywając nowe gwiazdy - powiedział szybko.

-

I co wtedy? - dopytywała się dziewczynka.

-

No, zdobywasz nagrodę - odrzekł Herbie.

-

Ile?

Zapomniałem. Milion dolarów… no, może dziesięć milionów. Coś koło tego. -

Za jedną gwiazdę?

- Pokażę ci w encyklopedii, jak mi nie wierzysz - powiedział Herbie. - Co człowiek może zrobić ważniejszego niż odkryć

nową gwiazdę? Lucille została przekonana i zamilkła. Nastąpiła chwila ciszy. -

Fajny samochód - powiedział Herbie.

Uwaga ta przerwała ciszę niczym kamyk wrzucony do stawu i znikła, pozostawiając w powietrzu powiew zakłopotania, podobny zmarszczkom na wodzie. Chłopiec i dziewczynka przypadkiem spojrzeli sobie w oczy. Oboje zaczerwienili się. -

Czy… czy masz zamiar się ożenić? - zapytała Lucille.

-

Dopiero jak będę duży.

-Jak duży? -

Naprawdę duży.

- To znaczy, jak będziesz miał ile lat? -

Nie wiem.

-

Dwadzieścia pięć?

- Więcej. - Trzydzieści? -

Chyba pięćdziesiąt pięć - powiedział Herbie.

Czuł nieprzepartą chęć, żeby przesunąć tę granicę jeszcze dalej. Lucille wydawała się całkowicie zachwycona i onieśmielona tym, że znajduje się w obecności mężczyzny, który ma zamiar ożenić się dopiero, jak skończy pięćdziesiąt pięć lat. Przez chwilę milczała, a potem spytała: -

Masz dziewczynę?

-

Nie - odpowiedział Herbie. - Masz chłopaka?

-

Nie. Z jaką dziewczyną się ożenisz?

- Nie wiem - powiedział Herbie. Po czym dodał z zuchwałą galanterią: - Ale będzie musiała mieć rude włosy. Wtedy stało się. Płomienne spojrzenie, które towarzyszyło tym słowom, uczyniło z nich jawne wyznanie miłości. Lucilłe wynagrodziła go, nieśmiało wkładając swoją małą dłoń w jego

rękę, i odpowiedziała na jego spojrzenie wzrokiem pełnym czułości. Czymże były teraz owe złote trony albo podziemne pałace w porównaniu z różaną chwałą tej oto chwili? Tu, w tym garażu-przybudówce znajdował się kawałek nieba obity szarą tapicerką. Herbert nie wiedział, że w jego sercu było miejsce na takie przepełniające wszystko, błogie szczęście. Ale czułość znikała już z oczu Lucille. Dziewczynka nie patrzyła mu teraz w oczy, lecz gdzieś wyżej. -

Ojej! Spójrz na swoje włosy! - zawołała.

Herbert dotknął ręką głowy i poczuł, że jego włosy, wciąż wilgotne, sterczą prosto do góry. Dziesięć minut schnięcia wystarczyło i oto znowu pełne ducha oporu wracały na swoje dawne miejsce. Herbie przycisnął je ręką. Odskoczyły i wyprostowały się na nowo niczym trawa w dobrym gatunku. Jeszcze dwa razy próbował je przygładzić i za każdym razem to straszne zdarzenie powtarzało się. Lucille Glass chichotała. -

Zabawne, jak one podskakują - powiedziała.

- Och, to nic, zaraz doprowadzę je do porządku - wyjąkał Herbie i obiema rękami zaczął przygładzać włosy. Krople wody skapywały mu spod palców na czoło. Po prostu wyciskał z nich wodę. Kiedy w końcu przestał i opuścił ręce, włosy podniosły się i sterczały we wszystkich kierunkach. Wyglądał trochę jak chłopiec, którego poraził prąd elektryczny. Lucille opadła na oparcie i wybuchnęła śmiechem, zasłaniając sobie usta ręką. Herbie wytarł oślizgłe dłonie o spodnie i wymamrotał: -

Nie wiem, co jest z tą szaloną, głupią miotłą.

Z wściekłością zaczął zaczesywać włosy palcami. To nieopanowane drapanie się po głowie stanowiło widok nadzwyczaj osobliwy. Zza okna samochodu odezwał się głos niepożądanego gościa: -

Co to, Grubasku? Wszy cię oblazły?

Przez szybę szczerzyli zęby Lennie Krieger i Felicia.

Mój inteligentny braciszek - powiedziała Felicia zaczesuje sobie włosy na odwrót, bo uważa, że wygląda przez to na starszego. Jak się masz, dziadku? Policzki Herbiego płonęły. Z bladym uśmiechem na ustach odwrócił się do Lucille, ale zobaczył tylko, jak dziewczynka wysiada z samochodu. - Na pewno ciotunia mnie woła - powiedziała Lucille i już jej nie było. Wróciwszy raz jeszcze przed lustro w łazience, Herbie wściekał się i cierpiał katusze, doprowadzając swoje zdradzieckie włosy do porządku. Winił Felicię za zmarnowane popołudnie, winił Lenniego, winił swoją mamę, winił wszystkich i wszystko, tylko nie siebie. Mruczał głośno: -Ja im pokażę! Jeszcze się policzymy! Zrobić wariata ze mnie, jeszcze czego! Tak się zapamiętał w oburzeniu na podstępny świat, że wkrótce poczuł się znacznie lepiej. Nie na długo jednak. Gdy wszedł do pomieszczenia, w którym odbywało się przyjęcie, doznał niemiłego zaskoczenia, a do jego serca zakradło się przygnębienie. Pośrodku kręgu dzieci Lennie Krieger tańczył z Lucille przy muzyce z radia. Ruchy małej dziewczynki były sztywne, a twarz poważna i przejęta nadążaniem za krokami biegłego w tańcu chłopca. Herbie dołączył do kręgu i usłyszał ciche komentarze - zazdrosne i drwiące chłopców, zachwycone dziewczynek - i smakował gorycz zazdrości. Starał się uchwycić spojrzenie Lucille. Raz przesunęła po nim poważnym, niewidzącym wzrokiem, jakby był meblem, i powirowała dalej. Felicia podeszła do niego i powiedziała: -

Cześć, szejku.

Ale jej złośliwość nie miała w sobie nerwu, bo ona także cierpiała. Lennie był jej wielbicielem i ucieranie mu nosa stanowiło pożywkę dla jej kobiecej natury, ale tym razem to on utarł jej nosa, gdy zaczęła grać muzyka i poprosił „to dziecko” do tańca.

Następnie bawiono się w „ogon osła”. Herbie, mając zawiązane oczy, przewrócił się twarzą na fotel, czym wywołał ogólną wesołość. Gdy nadeszła kolej Lenniego, ten rozluźnił sobie opaskę na oczach, udał, że szuka osła po omacku, i przypiął mu ogon dokładnie tam, gdzie należało, zbierając przy tym wielkie brawa. Herbie wykrył oszustwo, ale czuł, że nie jest w stanie nic zrobić. Bawiono się również w kilka zabaw z pocałunkami, pod czujnym okiem cioci. Tak się jakoś złożyło, że Lennie pocałował Lucille trzy razy, a ona jego dwa. Herbie tylko raz miał okazję kogoś pocałować, a wtedy los zdarzył, że musiał pocałować Felicię. Było to okropne popołudnie. Za piętnaście piąta Herbiemu udało się złapać rudowłosą i wyszeptać: -

Chodź jeszcze do garażu na minutkę.

Ona jednak zmroziła go swoją odpowiedzią: -

Nie mogę. Obiecałam pokazać Lenniemu zdjęcia z obozu.

I błyskawicznie uciekła. Wnioskując z zachowania się czworga członków rodziny Bookbinderów w drodze powrotnej do domu, można było sądzić, że adres Mosholu Parkway 2645 to adres cmentarza Woodlawn. Jacob Bookbinder raz tylko przerwał ponurą ciszę, żeby powiedzieć: - Skoro mnie pytasz, to uważam, że Powers płaci Louisowi Glassowi za to, żeby twierdził, że niebieski papier jest bez wartości… Ale jego żona powiedziała: Bardzo cię proszę. Nawet przy dzieciach musimy o tym rozmawiać? I zapadła zupełna cisza, przerywana tylko klekoczącą piosenką chevroleta, trwającą aż do chwili, gdy zatrzymał się on w alei Homera. Otwierając drzwiczki, pani Bookbinder spytała dzieci siedzące na tylnym siedzeniu: -

No, co jesteście tak cicho? Podobało wam się przyjęcie?

- Przyjęcie! - prychnęła Felicia. - Mamo, bardzo cię proszę, nie ciągaj mnie więcej do żłobka. Herbie nie odpowiedział nic. Nie było go już w samochodzie, biegł na najwyższą ze skał na pustej parceli, gdzie często poszukiwał samotności. Tam w świetle zachodzącego słońca podjął pewne doraźne prace remontowe. Przez godzinę usiłował odbudować z ruin podziemny pałac, ale ten okazał się zburzony na zawsze. Nie zostało nic, oprócz królowej, która jednak nie miała już na sobie korony ani szaty, lecz białą kokardę i odświętną sukienkę. I nie mógł jej nawet zmusić, by usiadła u jego boku. Jej niewierna królewska mość wciąż i wciąż tańczyła z Lenniem. 7. Romantyczna historia o sztuce i przyrodzie -

Mamo, czy mogę iść dzisiaj z Cliffem do muzeum?

Była sobota rano. Herbie i Felicia jedli w kuchni Bookbinderów śniadanie o rozkosznie późnej porze, jaką była godzina wpół do dziewiątej. Wąskie białe pomieszczenie rozjaśniał promień słońca, który oświetlał je każdego ranka przez około czterdzieści minut, kiedy to słońce pojawiało się w przerwie między dwoma budynkami po przeciwnej stronie ulicy. Świeciło nie do kuchni, lecz wpadało przez podwórze w okna salonu Feigelsonów, które z kolei uprzejmie odbijały błyszczący promień i kierowały go do Bookbinderów. - Myślę, że tak - powiedziała mama, obierająca koło zlewu cebule. - Co jest w tym muzeum? A, no wiesz, to jest po prostu muzeum. Pani Gorkin powiedziała, że wszyscy powinniśmy pójść. -

Gdzie to jest?

- W mieście, w Parku Centralnym. -

Ile kosztuje?

- To jest za darmo, mamo. -

Możesz iść.

- Jak to się stało - powiedziała Felicia, ze skrzywioną miną wybierając łyżką grudki z owsianki - że nie idziesz dzisiaj do kina? - Muzeum jest ważniejsze niż jakieś tam kino - powiedział Herbie wyniośle. - Ważniejsze niż czternasty odcinek Zielonego Strzelca? Jak to się działo, zastanawiał się Herbie, że jego siostra tak zręcznie potrafiła trafiać w jego słabe punkty? Chłopiec całym sercem pragnął dowiedzieć się, co nastąpiło po tym, jak kula z pistoletu bohatera zestrzeliła maskę Strzelca. Pech chciał, że Strzelec stał tyłem do kamery, gdy maska spadła, i na tym odcinek się kończył. Kim miał się okazać? Herbie obejrzał cały serial mimo śniegu, deszczu, tarapatów finansowych (z których wybrnął zastawiając wrotki) i choroby (odcinek ósmy oglądał z temperaturą 40°C), opuszczenie więc ostatniego odcinka uważał za rzecz okropną. Teraz jednak rozgrywały się ważniejsze sprawy. - A tam, z całym tym serialem - powiedział Herbie. -Co za sens płacić pieniądze i siedzieć co tydzień w tym głupim kinie po to tylko, żeby zobaczyć kawałek, który trwa pięć minut? Pani Bookbinder aż podskoczyła ze zdziwienia i upuściła cebulę. Przez trzy lata bezskutecznie stosowała tego rodzaju argumentację wobec Herbiego. Gdy usłyszała ją teraz z jego ust, przejął ją dreszcz radości, taki sam, jaki mógłby odczuć misjonarz na widok pierwszego nawróconego przez siebie ludożercy. Przerwała obieranie cebuli, by pogłaskać syna po głowie, i powiedziała: -

Doroślejesz, Herbie. Niech cię Bóg błogosławi.

Pochwała sprawiła Herbiemu ogromną przyjemność. Spróbował wyglądać jak mężczyzna zajęty poważnymi sprawami. -

Do którego muzeum idziecie? - dopytywała się Felicia.

Wyczuwała wyraźnie, że w powietrzu wisi jakaś intryga.

- A jak myślisz? - zbył ją Herbie. -

No, bo wiesz, są dwa - powiedziała siostra.

Dużo wiesz! Dwa muzea! Też coś! Myślałby kto, że musisz być w 8B, żeby to wiedzieć! - zawołał Herbie, wstał, dopił mleko i wyszedł z kuchni. Włożył do kieszeni gumową piłeczkę i bez pośpiechu ruszył przed siebie dla zabicia czasu. Sobota rano była to najbardziej leniwa, a zatem najprzyjemniejsza pora w całym tygodniu. Odpoczynek od szkoły miał posmak świeżości i słodyczy, a nuda, płynąca z braku celu, jeszcze się nie pojawiła. Chłopcy z rodzin bardziej religijnych chodzili na nabożeństwa odprawiane w dzień szabatu w synagogach, gdzie po odśpiewaniu ostatniego hymnu ciastka, cukierki i lemoniada stanowiły nagrodę za pobożność. Herbie próbował brać udział w nabożeństwach, ale uznał, że wierzchnia warstewka lukru była zbyt cienka, by warto było borykać się z hebrajskim. Wiedział, że w dniu trzynastych urodzin musiałby odśpiewać rozdział z proroków przed całym zgromadzeniem, i nawet rad byłby znaleźć się wtedy na krótko w centrum uwagi wszystkich, ale trzynaście lat to dla jedenastoletniego chłopca to samo, co dla mężczyzny trzydziestopięcioletniego lat siedemdziesiąt. Tymczasem zaś, skoro cotygodniowe odwiedziny pana Taussiga, nauczyciela hebrajskiego, który przychodził na godzinne zmagania z dziwnym, pisanym od tyłu językiem, zadowalały jego rodziców, tym bardziej zadowalały samego Herbiego. Wychodząc na ulicę, z przyjemnością odbijał piłeczkę -była to nowa, czerwona piłeczka z gąbczastej gumy, nie żadna z tych pustych w środku szarych powłok, które zaraz flaczeją, gdy tylko zrobi się w nich dziurka. Herbie zauważył Harolda Sorensena i uśmiechnął się. Harold był to blondynek z białymi brwiami, jeszcze grubszy od Herbiego, uparty i łatwo wpadający w złość. Nie był on dla Herbiego żadnym partnerem w zminiaturyzowanych grach chodnikowych, jakie rozpowszechniły się w dzielnicy Bronx. Krótko mówiąc doskonały przeciwnik. Harold natychmiast przyjął wyzwanie na pojedynek boxballowy

i został pokonany. Następnie chłopcy zagrali w podwójny boxball, każdy bronił dwóch kwadratów na chodniku, odbijając piłkę do przodu i do tyłu, i Harold znowu przegrał. Potem zagrali w points, odbijając piłkę o gzyms biegnący wzdłuż kamienicy na wysokości parteru. Herbie wygrał. Potem zmierzyli się w grze, którą nazwali baseball, wykorzystując ten sam gzyms. Według specjalnego systemu punktacji liczyli, ile razy piłka przed złapaniem odbiła się w rynnie, co stwarzało złudzenie gry toczącej się między osiemnastoma mężczyznami na boisku. Herbie wygrał i tym razem. Z kolei odbył się mecz piłki ręcznej, a potem chińskiej piłki ręcznej. Blondynek w pocie czoła wygrał dwukrotnie. Ale Herbie na nowo pokonał go w trafianiu w monetę i w dodgeball. Próbowali też gry w punchball, ale ta gra naprawdę wymagała co najmniej dwóch przeciwników po każdej stronie, więc zrezygnowali. Dla odpoczynku zagrali w odbijanie piłki o ziemię - tu Herbie także z łatwością wygrał i właśnie grali w stickball, gdy w pobliskiej elektrowni odezwał się gwizdek oznajmiający południe. Wówczas z ociąganiem rozstali się i wrócili do domu na lunch, żałując, że zabrakło im czasu, by zagrać jeszcze przynajmniej w dwie czy trzy gry, takie jak stoopball, slugball czy salujee. Były to tylko nieliczne spośród gier, jakie chłopcy mieszkający w mieście stworzyli z dwóch elementów: świata twardych, płaskich powierzchni i odbijanej piłki. Herbie znał reguły i chwyty stosowane w ponad dwudziestu grach. Wysiłek pamięci, jakim doszedł do tego, zastosowany w nauce szkolnej, uczyniłby z niego cud nowojorskiego systemu szkolnictwa. Ale to, rzecz jasna, było niemożliwe. Gry uliczne to było życie. Wymagały poświęcenia. Nauka szkolna zaś stanowiła karę za przestępstwo polegające na tym, że się jest chłopcem. Znalazłszy się znowu w kuchni Bookbinderów, Herbie w mgnieniu oka połknął lunch, po czym zapytał: -

Mamo, a co z opłatą za przejazd do muzeum?

- Czy możesz zaczekać, aż skończę herbatę, czy też muzeum ci ucieknie? -

Przepraszam, mamo.

- Słuchaj - odezwała się Felicia - a może bym tak poszła z tobą, co? Dawno nie byłam w muzeum. Herbert pobladł, ale zachował wesołą minę. - No jasne, Fleece, chodź. Jeśli chcesz spędzić dzień, łażąc ze mną i z Cliffem, to fajnie. Pani Gorkin mówi, że muzeum jest naprawdę kształcące. Będzie bardzo przyjemnie. Świetnie, Felice - powiedziała mama. - Cieszę się, że chcesz spędzić jeden dzień z własnym bratem zamiast tej głupiej Emily z jej szminką i pudrem. Dostaniecie oboje pieniądze na przejazd… - Nie, nie, mamo, czekaj! - zawołała Felicia pośpiesznie. - Ja idę do kina. Chciałam po prostu zobaczyć, co on powie. Zmieszana popatrzyła na Herbiego. - Ty naprawdę idziesz do muzeum? - Tak, a ty pójdziesz z nim - odrzekła mama. - Cóż takiego grają w kinie, co jest lepsze od muzeum? - Mamo, proszę cię! - krzyknęła Felicia w popłochu, widząc, że wpada we własną pułapkę. - Obiecałam Emily w zeszłym tygodniu, że z nią pójdę. Do tych drętwych muzeów mogę iść kiedy indziej. Ee, no nie bądź taka, chodź ze mną, Fleece - zawołał triumfalnie Herbie. - Czy przyjaciółka jest ważniejsza niż brat? Mamo, proszę cię, każ jej iść ze mną. Felicia wstała od stołu oświadczając, że prędzej umrze, niż pokaże się gdziekolwiek z takim niechlujem jak Herbie, który nawet się nie myje od brody w dół. Pani Bookbinder zajęła się badaniem szyi chłopca, a jego siostra, wykorzystując tę mizerną zasłonę dymną, uciekła z kuchni. Wszystko to było Herbiemu na rękę. Oświadczając głośno, że pokaże Fleece, kto tu jest niechlujny, przystąpił do zabiegów upiększających. Gdy wychodził z domu z ćwierćdolarową

monetą zaciśniętą w dłoni, wygląd tak samo dziwnie tygodniem, kiedy zmierzał na Mosholu Parkway, ale wzbudziło to podejrzeń.

przesycony zapachem mydła, miał czysty i dżentelmeński jak przed na spotkanie swojego nieszczęścia ani w mamie, ani w siostrze nie

Cliff czekał długo pod zegarem na stacji metra Simpson Street. Gdy Herbie podszedł bliżej, kuzyn obejrzał go od stóp do głów i cicho, przeciągle gwizdnął. - Mnie tam żadna dziewczyna aż tak by się nie podobała powiedział. -

Poczekaj, aż ją zobaczysz - odrzekł Herbie.

Ekspres do stacji Aleja Lexington, łomocząc i piszcząc, wjechał na stację i zatrzymał się z szarpnięciem, które wstrząsnęło peronem, a także wszystkimi innymi peronami położonymi wzdłuż torów w odległości mili w obie strony. Chłopcy nie przejęli się przerażającym drganiem pod stopami i wsiedli do pociągu. Mieli prawo do samodzielnego podróżowania metrem od dziewiątego roku życia i nie budziło to w nich lęku. Rozklekotany pociąg, który przejeżdżał na stalowych słupach nad ich głowami w dzielnicy Bronx i wpadał do wąskiej czarnej dziury, zmierzając na Manhattan, stanowił część tego świata, tak samo jak gwiazdy i wiatr. Metro mogło spaść na ziemię, mogły też spaść na ziemię gwiazdy, lecz Herbie i Cliff nie martwili się ani jednym, ani drugim. Przeszli na przód pociągu, zataczając się wraz z każdym szarpnięciem i wstrząsem niczym żeglarze, i’stanęli przy przednich oknach, przez które mogli podziwiać pęd pociągu. Tory znikały pod nimi, budynki mieszkalne pochylały się wzdłuż trasy, jakby były pijane. Minęli stacje Intervale, Prospect, Aleja Jacksona. Nadeszła oczekiwana, wspaniała chwila, gdy ze skowytem i jękiem duszy potępionej, spadającej w otchłań piekielną, ekspres w szalonym pędzie runął w dół ku ciemnościom. To nagłe przejście z łoskotem ze światła słonecznego w noc należało do największych przyjemności, jakie chłopcy znali. Spojrzeli po sobie i z

zachwytem westchnęli. Herbie rzucił okiem do tyłu, na ludzi siedzących w wagonie i zobaczył, że bezmyślnie patrzą przed siebie, czytają gazety albo drzemią, nieświadomi, jak pełne poezji wydarzenie właśnie się dokonało. -

Cliff - odezwał się Herbie - jak myślisz, co im jest?

Pokazał kciukiem przez ramię. Cliff oderwał oczy od okna i spojrzał przelotnie na pasażerów. -

Są starzy - powiedział.

I kuzyni dalej zachwycali się mrugającymi czerwonymi i zielonymi światłami, połyskującymi blaskiem klejnotów stacjami położonymi w głębi ciemnego tunelu, straszliwą prędkością, której odczuwanie wzmagały jeszcze bliskie ściany tunelu, oraz wszystkimi innymi podziemnymi rozkoszami, o jakie małemu chłopcu tak łatwo w Nowym Jorku. Wydostali się z metra na ulicy Osiemdziesiątej Szóstej prosto w błysk i ryk ruchu ulicznego na Manhattanie. - Teraz pytanie - powiedział Herbie - które to muzeum. -

Nie powiedziała ci?

- Nie. Powiedziała tylko, że mama zabiera ją w sobotę do muzeum. Nawet nie wie, że tam będę. -

Słuchaj, ja zrozumiałem, że masz się tam z nią spotkać.

- I spotkam się z nią, nawet gdyby miało to zająć cały dzień. Ty, gdybyś był panią Głass, tobyś zabrał swoją córkę do Muzeum Sztuk Pięknych czy do Przyrodniczego? -

Zależy, czybym chciał jej pokazać rzeźby, czy szkielety.

-

Bardzo mi pomogłeś.

A w ogóle to skąd wiesz, że to któreś z tych dwóch muzeów? -

Są tylko te dwa.

- Dużo wiesz. Jest Muzeum Indian Amerykańskich. Byliśmy tam z klasą w zeszłym tygodniu.

-

No i jak było?

-

Okropnie. Koszyki, koce i pióropusze, aż się rzygać chce.

- Dobra, ja nigdy o tym nie słyszałem i założę się, że mama Lucille też nie. No, wiesz, Przyrodnicze jest o wiele lepsze. Tam jest taki wieloryb zawieszony pod sufitem i wszystko. Dziesięć do jednego, że ona jest tam. -

Okay. To idziemy.

Chłopcy wsiedli do autobusu miejskiego. Cliff zapłacił dziesięć centów za dwa bilety. Lepiej będę się teraz trzymał ciebie - powiedział, gdy złapali za kołyszące się rzemienne uchwyty. - Mama dała mi dzisiaj tylko piętnaście centów. Jestem spłukany. -

Jak to się stało? W sobotę zawsze dostajesz ćwierć dolara.

Mama przyłapała mnie wczoraj, jak czepiałem się ciężarówki. Herbie, który był za mało zręczny, żeby czepiać się ciężarówek, powiedział: - Dobrze ci tak. Tysiące chłopaków zabija się codziennie od tego czepiania się. - A tam, nie widziałem ani jednego. - Ja widziałem. Spadł z ciężarówki tuż przed tramwajem w alei Westchester. Ucięło mu głowę i nogi. Głowa potoczyła się do rynsztoku jak piłka. Nie zmusiłbyś mnie, żebym się uczepił ciężarówki. To musiał być jakiś gruby gnojek, który nie umiał się czepiać ciężarówek. Herbie zamilkł, nie wiedząc, czy był to osobisty przytyk, gdy tymczasem Cliff, który powiedział to w zupełnie dobrej wierze, rozkoszował się w myślach żywym obrazem grubego chłopca bez głowy i stóp, leżącego w rynsztoku w kałuży krwi. Żałował, że go tam nie było. Takie już miał szczęście, że omijały go wszystkie te cuda, które Herbie widział i tak świetnie mu opisywał. Gdy autobus zatrzymał się po

zachodniej stronie parku i chłopcy wysiedli, Cliff spytał nagle Herbiego: - W którym miejscu w alei Westchester? Herbie, który zupełnie zapomniał już o tym wymyślonym przez siebie zdarzeniu, gdy tylko spełniło ono swoją rolę argumentu, odrzekł: - W którym miejscu co? W którym miejscu temu grubemu chłopakowi ucięło głowę? Chyba powinno być tam jeszcze trochę krwi, to mógłbym pójść i zobaczyć. Nie, przyjechała straż pożarna i spłukała całą ulicę powiedział Herbie. -

Moje pieskie szczęście - jęknął Cliff.

Chłopcy szybkim krokiem weszli do ponurego gmaszyska z czerwonej cegły, w którym mieściło się Muzeum Przyrodnicze, i zaczęli przechadzać się po salach. Gdy przystanęli przed szkieletem mastodonta, Cliff przyjrzał się niebotycznemu wykopalisku i stwierdził w zadumie, że żałuje, iż w zoo nie ma żywego mastodonta. Herbie patrzył przez kościste żebra na spacerujący tłum i szukał drobnej postaci o rudych włosach. Przez półtorej godziny prowadzili poszukiwania w korytarzach pełnych kości, rogów, skór, skał, wypchanych zwierząt i ryb. Gdy w końcu przystanęli przy fontannie, Herbie powiedział zniechęcony. -

Nie ma jej tu.

-

No to co? Fajnie jest - odrzekł Cliff.

Przycisnął kciukiem wylot fontanny i woda trysnęła na sufit. -

Powinniśmy tu przychodzić co tydzień.

Mogliśmy się domyślić, że starsza pani woli oglądać obrazy, a nie stosy kości - powiedział Herbie. - To okropne muzeum. Chodźmy na drugą stronę parku, do tego drugiego. -

Ile masz forsy?

Dwadzieścia centów. Lepiej chodźmy piechotą, jeżeli chcemy iść potem na lody. W muzeum sztuki pełno było obrazów, rzeźb, tkanin i mumii. Było tam też, jeśli już o to chodzi, kilka małych, żywych dziewczynek z rudymi włosami, ale Herbie poszukiwał bezcennego oryginału, a to były kopie. Natura, niczym leniwy artysta, wytworzyła jedną dobrą rzecz, po czym oszukała rynek, zasypując go mnóstwem kiepskich reprodukcji. Chłopcy w apatycznych nastrojach weszli na najwyższe piętro, przystając tylko na chwilę, żeby pogapić się na grube rude nagusy Rubensa. - Wygląda na to, że jej nie znajdziesz - powiedział Cliff, gdy chłopcy przysiedli na marmurowej ławce w otoczeniu pozłacanych świętych i męczenników starych mistrzów włoskich. A tam, no to co? I tak było fajnie - powiedział Herbie ponuro, machając nogami, żeby ochłodzić gorące podeszwy stóp. -

Szkoda, że się tak wystroiłeś na próżno.

Niby kto się wystroił? Po prostu jestem zmęczony tym chodzeniem w kółko jak włóczęga. Ty chyba też. Cliff obejrzał swoje zdarte buty, pomarszczone pończochy, zwisające spodnie, brudną koszulę, zmięty, wyświechtany krawat i powiedział: - Dziś nie jest niedziela. Jakbym się ubrał inaczej, to bym wyglądał śmiesznie. Zbiegli na dół po szerokich kamiennych schodach z łoskotem, aż rozgniewani strażnicy wyjrzeli za nimi na podesty. Przed wyjściem przeszli przez zbiory egipskie, żeby jeszcze raz rzucić okiem na częściowo rozwiniętą mumię księżniczki. Gdy mijali wielkie, wykonane z piaskowca rzeźby faraonów, serce zadrżało Herbiemu w piersi, bo oto tam była ona. Tym razem to była ona, nie mylił się. Trzymała za rękę mamę i zaglądała do szklanej gabloty pełnej skarabeuszów. Herbie ścisnął Cliffa za ramię i poszedł prosto w ich kierunku,

purpurowy na twarzy i niepewny, co zrobić z rękami. Wepchnął je w końcu do kieszeni spodni i nienaturalnie głośno powiedział: -

Dzień dobry pani. Cześć, Lucille.

Natychmiast został wynagrodzony rumieńcem i szczęśliwą miną dziewczynki. - O, witaj Herbie - odpowiedziała pani Glass. - Bardzo to miło, że interesujesz się kulturą. Jesteś z mamą? - Nie, ja wszędzie chodzę sam - powiedział Herbie. - A to jest mój kuzyn Cliff. - Bardzo mi milo - rzekła pani Glass. - Większość chłopców wolałaby pójść do kina niż do muzeum. Chodźcie, będziemy zwiedzać razem. Herbie znalazł się z drugiej strony pani Glass, która na szczęście była osobą bardzo szczupłą, toteż w czasie gdy przechadzali się między gablotami, z łatwością mógł wymienić z Lucille kilka płomiennych spojrzeń. Szanse, że oderwie ją od matki, aby szepnąć jej do ucha parę słów, wydawały się nikłe. Pani Glass objaśniała eksponaty, które mijali, co sprawiało, że stawały się zdumiewająco nieciekawe. Słuchajcie dzieci - powiedziała w pewnej chwili. -Oto jeden z cudów naszego miasta. Cały grobowiec egipski, wykopany w Egipcie i umieszczony tutaj dokładnie w takiej postaci, w jakiej znaleźli go badacze. Możemy wszyscy wejść do środka… - Ojej, pani wie wszystko o tych rzeczach, prawda? -spytał Cliff. -

Niezupełnie wszystko - pani Glass uśmiechnęła się.-

Wiele lat temu uczyłam sztuk pięknych w szkole średniej. - Proszę pani, czy zechciałaby pani objaśnić mi jeden obraz, który widziałem na czwartym piętrze. Jest na nim mnóstwo aniołów, diabłów, gołych pań i myślę, że chyba jest tam Bóg, ale nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

Usłyszawszy pochlebstwo, matka powiedziała: Przyjemnie jest spotkać chłopca, który ma takie zainteresowania. Chodźmy więc wszyscy na górę… - Oj, mamo, ja chcę obejrzeć ten grobowiec, a w ogóle to jestem zmęczona - stwierdziła Lucille, odzywając się po raz pierwszy od pojawienia się Herberta. No dobrze, Herbie, to może zostaniesz z Lucille i obejrzycie sobie grobowiec, a ja tymczasem pójdę na górę z Cliffem. Zgoda? -

Zgoda, proszę pani - powiedział Herbie.

Za plecami pani Glass Cliff puścił do Herbiego olbrzymie oko i odszedł. Trzymając się za ręce, Lucille Glass i Herbie Bookbinder weszli do grobowca faraona. Wąski korytarz kluczył między kamiennymi ścianami grubości ponad jednej stopy, ozdobionymi procesjami ludzi o dziwnie przekręconych ramionach. Kolory ich strojów były wyblakłe, ale wciąż widoczne mimo upływu tysięcy lat, w czasie których powoli zacierały się w ciemnościach. -Jak mnie znalazłeś? - szepnęła Lucille, po części przejęta grozą otoczenia, a po części dlatego, że to, co powiedziała, musiało być powiedziane szeptem. -

Szukałem - odparł Herbie.

Nie wiedziałeś nawet, które to muzeum - powiedziała Lucille figlarnie. Przedtem byłem w Przyrodniczym. Tak jak to ty, nie powiedziałaś mi. Jakby to był Lennie Krieger, to założę się, że byś mu powiedziała. -

Nie lubię Lenniego.

- Nie lubisz, ale na przyjęciu to nie widziałaś nikogo poza nim. I ledwo raczyłaś ze mną rozmawiać w szkole ten jeden raz, co cię spotkałem na podeście. Na szczęście wyciągnąłem z ciebie tę wiadomość o muzeum.

- Teraz się cieszę, że ci powiedziałam. -

Lennie też jedzie na obóz Manitu. Mówił mi.

- Wiem. - Lucille - spytał Herbie w desperacji - na obozie będziesz moją dziewczyną? Lucille spuściła oczy i zastanowiła się poważnie nad tym pytaniem, po czym spojrzała szczerze na chłopca. - Tak, Herbie. Lubię cię. Herbie poznał znowu, czym jest radość. Tereny, które utracił wskutek pamiętnego zdarzenia z włosami, zostały oto odzyskane, a nawet dokonał się znaczny postęp. Warto było poświęcić Zielonego Strzelca. Splótłszy palce, dzieci oparły się o chłodną szybę osłaniającą kamienie w ostatniej krypcie grobowca i leniwie kołysały rękami, w milczeniu rozkoszując się tym, że są we dwoje. Grobowiec był dla nich miejscem romantycznym nie dlatego, że był dziełem sztuki, lecz dlatego, że można w nim było przebywać sam na sam. Równie dobrze wystarczyłaby im wielka drewniana paka. Gdyby artysta, który pokrywał ściany malowidłami, wiedział, że ozdabia miłosne zacisze dla dwojga żydowskich dzieci, które zlekceważą jego dekoracje w cztery tysiące lat później, nie starałby się może tak bardzo, i z tak dobrym skutkiem, aby zapewnić kolorom trwałość. Nagle usłyszeli głos Cliffa, na tyle donośny, że odbijał się od ścian grobowca. -

Na pewno weszli z powrotem do środka, proszę pani.

Szybko rozpletli ręce. Matka zastała ich z przejęciem oglądających hieroglify. Herbie mówił: Nie wiem, czy ktokolwiek umie to w ogóle odczytać. Twoja mama będzie wiedziała. O, witam panią. Cześć, Cliff. Herbie powtórzył pytanie matce dziewczynki, która objaśniła im wszystko, co dotyczyło hieroglifów, gdy wydostawali się z powrotem do słonecznej sali głównej.

- A teraz - powiedziała pani Glass - co powiecie na lody? Odpowiedział jej radosny chór. Gdy wychodzili z muzeum, Herbie spytał: -

Czy objaśniła pani Cliffowi ten obraz?

To dość dziwne, ale nie mogliśmy go znaleźć odpowiedziała pani Glass. -

Musieli go zabrać - powiedział Cliff.

- Pamiętam, że kilku strażników wchodziło do sali z drabiną, jak wychodziliśmy - Herbie poparł kuzyna. - Dziwne, zazwyczaj nie zmieniają ekspozycji w sobotę po południu - powiedziała matka Lucille. - Pokazałam za to Cliffowi parę przykładów tego samego, jak sądzę, rodzaju malarstwa barokowego. Cliff zadawał bardzo inteligentne pytania. Sprzedawca lodów stał pośrodku małego placyku w parku. Pani Glass zamówiła trzy lody o smaku truskawkowym. Lucille zaprotestowała: -

Mamo, ty też!

Na to pani Glass roześmiała się i poprosiła o czekoladowe, „tylko ten jeden raz”. Lucille zjadła lody w kilku kęsach i wyrzuciła waflowy rożek, chłopcy natomiast lizali swoje, wciskając je w głąb rożka i obgryzając wafel, aż zjedli wszystko do ostatniego kawałeczka. Pani Glass podała sprzedawcy dziesięciodolarowy banknot, ten jednak z oburzeniem odmówił rozmiany. - Taki kłopot! - powiedziała matka Lucille. - Nie mam przy sobie drobnych i nie widzę… - Ja zapłacę, proszę pani - powiedział Herbie niczym wielki pan. Podał sprzedawcy dwie pięciocentowe monety. Ależ Herbie, doprawdy, nie mogę pozwolić, żebyś nam fundował lody - powiedziała pani Glass.

- Mam jeszcze dużo pieniędzy. Niech się pani nie martwi odrzekł Herbie czując, że ma sześć stóp wzrostu. - Twoja mama jest dla ciebie bardzo dobra. - Tak, proszę pani. Ruszyli w kierunku metra. Cliff pociągnął Herbiego kilka kroków do tyłu i syknął: -

Zbzikowałeś? Teraz jesteśmy zgubieni.

Ona zapłaci za nas w metrze, nie martw się - szepnął Herbie. Ale przeliczył się. Na rogu alei Lexington i ulicy Siedemdziesiątej Siódmej pani Glass odwróciła się do chłopców i powiedziała uprzejmie: - Przykro nam, że nie możemy zabrać was ze sobą dalej do miasta. Do widzenia. I wraz z córką znikła w wejściu do metra, zanim zdumieni chłopcy zdołali wyrzec słowo. Kuzyni znaleźli się w tarapatach w odległości dziesięciu mil od domu. -

Co za głupi kawał! - zawołał Cliff. - No i co teraz zrobimy?

Oj, no skąd mogłem wiedzieć, że ona pojedzie w drugą stronę? Mieszkają tam, gdzie my - powiedział Herbie słabo. Upojenie rolą, którą odegrał przed swoją dziewczyną, zapraszając osobę dorosłą, przechodziło stopniowo w ból głowy wywołany brakiem grosza przy duszy. -Jak daleko jest do domu? -

Nie wiem. Myślę, że ze sto mil.

-

Założę się, że więcej. Na piechotę nie dojdziemy nigdy.

Metro było czarodziejskim dywanem. Jego stacje były oazami wśród pustyni niezmierzonych odległości. Mając pełną garść pięciocentowych monet, chłopcy mogli pojechać dokądkolwiek bez ryzyka, że zabłądzą. Bez małych

metalowych krążków, które czyniły z nich panów czaru, byli bezradni. Nie wiedzieli nawet, w którą stronę skierować kroki. -

Ojej, spotkamy kogoś albo coś - powiedział Herbie.

Ale nie spotkali nikogo ani niczego. Półtorej godziny minęło im na włóczeniu się tam i z powrotem po alei Lexington. Słońce zaszło, latarnie uliczne rozświetliły się w jednej chwili we wszystkich kierunkach, wiał chłodny wiatr. Herbie i jego kuzyn, wyczerpani i głodni, oparli się o wystawę baru samoobsługowego i patrzyli na parujące stosy gorącego jedzenia piętrzące się wysoko na stołach. -

Zjadłbym konia - rzekł Cliff.

- A ja zjadłbym słonia - powiedział Herbie. -Ja zjadłbym dwa słonie. A ja zjadłbym kanapkę: dwa mastodonty przekładane słoniem - powiedział Herbie, ale gra w przesadzanie nie sprawiła tym razem przyjemności żadnemu z chłopców, szybko więc ją porzucili. Po chwili milczenia Herbie powiedział: -

Cliff, przykro mi, że wyciąłem taki głupi numer.

Dobra, Herbie, w porządku. Tylko założę się, że nasze mamy zaczynają się niepokoić. Zebrawszy się w sobie, Herbie podszedł do tęgiego mężczyzny o czerwonej twarzy, który właśnie wielkimi krokami przechodził obok nich, i powiedział: Proszę pana, mój kuzyn i ja nie mamy na bilety. Czy mógłby mi pan pożyczyć dziesięć centów i podać mi swój adres… - Zjeżdżaj stąd, ty mały żebraku! - wykrzyknął mężczyzna, nie patrząc w ogóle na Herbiego, i popędził dalej. Gruby chłopiec usiadł na krawężniku w swoim czystym, nowym garniturze, z „gogusiowatym” kapeluszem

zepchniętym na tył głowy, obrazującym stan przygnębienia. Cliff przykucnął obok. Cliff, musimy się dostać do domu. Oddajmy się w ręce glin. Słuchaj, Herb, nie mam zamiaru mieć do czynienia z żadnymi glinami. -

Oj, no może po prostu dadzą nam dziesięć centów.

-

Nie, kolego. Żadnych glin. Nie ze mną.

Nieszczęściem Cliffa było to, że jego matka od najwcześniejszego dzieciństwa straszyła go, że wezwie policjanta, który przyjdzie i go zabierze, kiedy tylko chłopiec psocił albo nie chciał jeść. Wskutek tego w mitologii chłopca policjant znaczył to samo co diabeł. -

Dobra, to jest mój pomysł - Herbie nie poddawał się.

- Teraz ty zaproponuj coś lepszego. -

Zejdźmy do metra - powiedział Cliff.

Chłopcy zbiegli po schodach w głąb otworu w ziemi i po kilku chwilach stali przed obrotowymi przejściami na peron. Ludzie mijali ich, spiesząc w obie strony z trzaskającym, metalicznym „stuk!”, które jest pieśnią Nowego Jorku, tak samo jak szmer drzew na wietrze jest muzyką lasu. Chłopcy pokręcili się tam chwilę, jak najdalej od budki kasjera, zasłonięci przed okiem naczelnika stacji przez tłum. Obaj wiedzieli, o czym myśli drugi. Żaden nie chciał odezwać się pierwszy. Stuk! Niski, siwowłosy mężczyzna wrzucił pięciocentową monetę i przeszedł na peron. Stuk! Stuk! Stuk! Trzy roześmiane dziewczyny, jedna za drugą, wyszły na zewnątrz. Pociąg, turkocząc, wjechał na stację, wypluł przez niezliczone drzwi tłum ludzi, wessał następną porcję i z piskiem odjechał - we właściwą stronę, ale bez chłopców. Chłopcy wciąż byli odcięci od domu, pozostawieni sami sobie, skazani na wygnanie z powodu braku dwóch małych krążków. Niedorzeczność i niesprawiedliwość tej sytuacji nie dawała Herbiemu spokoju.

Tylko dlatego, że nie mamy dwóch nędznych pięciocentówek, nie możemy pojechać do domu? - pytał. Mamy prawo pojechać do domu! - Dobra, gdyby tak każdy wsiadał za darmo, to jak by to całe metro działało? Dobra, ja wiem tylko tyle, że ono powinno działać tak, żeby każdy mógł dostać się do domu, czy ma tę nędzną pięciocentówkę, czy jej nie ma - powiedział Herbie. Przygotowywał już teoretyczne podstawy moralne dla następnej myśli, która pojawiła się wkrótce, po chwili ciszy. -Jeżeli mnie o to pytasz, to powinniśmy dać nura pod tymi przejściami. Mamy do tego prawo - powiedział, wyraźnie okazując swoje oburzenie. Chyba rzeczywiście lepiej tak zróbmy, jeżeli chcemy pojechać do domu. - A myślisz, że nie mamy prawa? - Nie mamy, ale co to nas obchodzi. Musimy się dostać do domu. Herbie należał jednak do tych, którzy nie zaczną działać, dopóki cały moralny porządek wszechświata nie będzie po ich stronie - przynajmniej w ich pojęciu. A dlaczegóż to nie mamy takiego samego prawa jak wszyscy inni, żeby jeździć metrem? - Bo to kosztuje pięć centów, a my nie mamy pięciu centów odpowiedział cierpliwie Cliff. -

Przecież ci właśnie tłumaczę…

Słuchaj, Herb, jaki sens ma ten spór? Ja jestem gotów przekraść się pod tymi przejściami, jeżeli ty też to zrobisz. - To nie jest przekradanie się. Okay, nie jest. Po prostu nie rób tego wtedy, jak facet patrzy, i tyle!

- Wiesz co - powiedział Herbie - jak przyjedziemy do domu, to wyślemy po pięciocentówce do Zarządu Metra. Co ty na to? - Oczywiście, oczywiście. Najpierw przedostańmy się pod tymi przejściami. -Jasne - powiedział Herbie i rzucił się pod barierkę. Kuzyn poszedł w jego ślady. Gruby chłopiec lepiej by jednak zrobił, gdyby analizował tak samo ściśle fakty, jak teorię. „Facet” świetnie widział, jak chłopcy dali nura pod barierkę. W chwilę później spadł na nich niczym grom. Był to wysoki, gruby kolorowy mężczyzna z numerem służbowym na piersi. -

Gdzie to, chłopcy, się wybieracie? - ryknął.

Chłopcy odwrócili się i rzucili do ucieczki. Cliff przedostał się przez przejście, ale niezdarnego Herbiego mężczyzna złapał za kołnierz i potrząsnął nim, powtarzając swoje bezsensowne pytanie. Chłopiec, ledwie żywy z przerażenia i pozbawiony tchu z powodu dużej, brązowej ręki, która znalazła się zą jego kołnierzem, ciasno opinającym gardło, zaczął się dławić i wytrzeszczył oczy. Kuzyn widząc, że Herbie wpadł w pułapkę, wrócił. - Utknęliśmy tu, proszę pana, chcemy pojechać do domu, i to wszystko! - wykrzyknął Cliff. - Nie jesteśmy oszustami. Mieliśmy zamiar wysłać do Zarządu dwie pię-ciocentówki, zaraz jak wrócimy do domu. - Tak, to prawda - wycharczał Herbie. Mężczyzna rozluźnił uścisk i chłopiec zaczął paplać, opowiadając całą tę fatalną przygodę, jaka się im przydarzyła. Naczelnik stacji z zaciekawieniem przyglądał się dobrze ubranemu chłopakowi i zanim opowiadanie dobiegło końca, przysłaniał już ręką szeroki uśmiech. Więc macie zamiar wysłać do Zarządu pięciocentówki, które jesteście nam winni, hę? - Więc niech mi pan pomoże, nam obu.

- Wyślecie na pewno? Herbie pocałował się w mały palec prawej ręki i posłał ten pocałunek w kierunku nieba. W rzeczywistości przysięgał raczej na spodnią stronę alei Lexington, a nie na niebiosa, ale kolorowemu mężczyźnie zdawało się to wystarczać. Na peron wjeżdżał właśnie pociąg. No, to jedźcie do domu - powiedział mężczyzna i przyjaźnie, lekko popchnął Herbiego. - I nie fundujcie więcej dziewczynom za pieniądze, które się należą metru. Nazajutrz Cliff wysłał, jak należy, pięciocentową monetę pod adresem: „Zarząd Metra, Nowy Jork”. Herbie wyprosił od mamy pięć centów na kiełbaskę i już zabierał się do ich wysłania, lecz cóż - przechodził koło sklepu garmażeryjnego i wpadł. Pożerając parującą kiełbaskę z musztardą i kwaszoną kapustą, przyrzekł swojemu niespokojnemu sumieniu, że zapłaci metru jutro. Gdy szedł do domu, zauważył nad sobą gromadzące się czarne chmury. W chwili gdy stanął u wejścia, rozpętała się burza, pierwsza w tym roku. Zaczęło się od grzmotu i pojedynczej błyskawicy, obejmującej całą połać nieba i sprawiającej wrażenie, jakby rozdzierała je na kawałki. Herbiemu wydało się, że oto niebiosa otwarły się, a Bóg ze swojego białego tronu spogląda na ziemię, szukając Herbiego Bookbindera. Wgramolił się po schodach na górę, dygocząc cały, i rzucił się na Felicię, która odrabiała lekcje w swoim pokoju. Fleece, daj mi pięć centów, proszę cię, proszę. Ty masz pieniądze. -

Nie ma mowy. Po co ci one?

-

Muszę je mieć. W sobotę oddam ci dziesięć centów.

-

Nie.

-

Piętnaście!

Powiedz, po co ci są potrzebne, to dam ci za dziesięć centów.

Trach! Wielka, rozgałęziona błyskawica rozdarła niebo na strzępy. W okno zaczął bębnić deszcz. -

Proszę cię, daj mi je!

Felicia popatrzyła przez chwilę na bladego jak płótno chłopca. Uniosła brwi. - W porządku. Poszła do kuchni i wróciła z kuchennym nożem. Wsunęła go do szpary w swojej śwince-skarbonce i przechyliła ją ostrożnie nad łóżkiem. Kilka monet ześlizgnęło się po nożu i bezgłośnie spadło na narzutę łóżka. Felicia wzięła pięć centów. - Możesz mi oddać, kiedy będziesz chciał. Mniejsza z tym, po co ci one. Po prostu oddasz mi pięć centów. -

Dziękuję, Fleece.

Kilka minut później Herbie przedzierał się przez burzę do skrzynki pocztowej. Wrzucił list i wrócił do domu, przemoczony do suchej nitki, ale w duchu odczuwał ogromną ulgę. Herbiego nigdy nie zastanowiło, że Wszechmogący zadał sobie aż tyle trudu, by odebrać od niego te pięć centów.

8. Nominacja Generała Śmieciarza Beton, do którego brutalnie przyciśnięto czyjś nos, w najlepszym razie nie jest niczym przyjemnym, a gdy jest to rozgrzany majowym słońcem beton szkolnego dziedzińca, gorący i brudny, wówczas jest on czymś wyjątkowo przykrym. Stwierdził to Herbie, gdy Lennie Krieger siedział mu na plecach, jedną ręką wykręcając mu lewe ramię do tyłu, drugą przyciskając głowę do ziemi i żądając, by powiedział słowo „wujek”, zanim ten stan rzeczy ulegnie zmianie. Nie było to łatwe, gdy w odległości stopy stała Lucille Glass i przyglądała się całej scenie. „Wujek” jest to słowo należące do kodeksu obyczajowego, które rozumieją wszystkie dzieci. Znaczy ono „jesteś lepszy ode mnie”. Jednak Lennie był o wiele masywniejszy i silniejszy od Herbiego, do końca przerwy na lunch brakowało jeszcze dwudziestu minut, a beton był bardzo twardy, gorący i pełen pyłu. Toteż Herbie powiedział: - Wujek. Pod nosem zaś dodał: - W oczach świni. Po czym obaj chłopcy podnieśli się z ziemi i zaczęli się otrzepywać. Lucille spojrzała żywo na Lenniego i powiedziała: -

Myślę, że jesteś okropny, bo bijesz mniejszego od siebie.

To niech on nie będzie taki cwaniak - odparł Lennie, niedbale wpychając do spodni powiewający na wietrze tył koszuli. Był czwartek, pierwszy po niedzielnym spotkaniu w muzeum. Herbie, nie znalazłszy Lucille na podeście, na którym zazwyczaj się spotykali, chodził po całej szkole i w końcu trafił na nią, jak w towarzystwie Lenniego jadła lunch w cienistym zakątku dziedzińca chłopców. Wesoło przyłączył się do rozmowy, kryjąc swój ból płynący z zazdrości. Rozmowa dotyczyła chełpliwych zamierzeń Lenniego związanych z grą w piłkę nożną w szkole średniej.

- A ty co będziesz robił w szkole średniej? - spytał ironicznie Lennie. - Spróbujesz wstąpić do zespołu gry w pchełki? Herbie zrobił głupią minę i nie odpowiedział nic. Lennie mówił dalej: - Założę się, że już w pierwszej klasie zostanę rozstawiony na drugiej pozycji w obronie. A na drugi rok zostanę rozstawiony na pierwszej. - A może już w pierwszej klasie zostaniesz na drugi rok - pisnął Herbie. Strzał był celny. Lennie już dwukrotnie w swojej karierze szkolnej zostawał w tej samej klasie. Lucille zakrztusiła się kawałkiem kanapki, odkaszlnęła i ryknęła z rozbawienia. Po czym między chłopcami nastąpiła krótka bijatyka, zakończona opisaną wyżej sytuacją nosowo-betonową. - Uważaj, Lucille - powiedział Herbie, gdy wstał i z ponurą miną wycierał sobie brud z nosa i czoła. - Ciebie pobije w następnej kolejności. On jest naprawdę odważny. Lennie natychmiast chwycił go za koszulę i krawat, zacisnął pięść i podciągnął do góry. -

O co chodzi, mało ci było? - spytał.

A gdy Herbie nie odpowiedział, drugą pięścią zaczął lekko postukiwać go w pierś w takt śpiewnej wyliczanki: Raz, dwa, trzy, czerwone wino, zaraz dam ci w dziób, dziecino. Było to wyzwanie, na które każdy chłopiec z dzielnicy Bronx musiał odpowiedzieć, nawet gdyby znaczyło to, że połamią mu wszystkie kości. Ale Herbie miał już tego dnia dość okładania po żebrach i przyciskania twarzy do betonu, puścił więc zaczepkę mimo uszu. W kodeksie obyczajowym, który wymagał od niego, by dwa razy z rzędu dał się pobić temu samemu, większemu od siebie chłopakowi, tkwiła gdzieś jakaś wada. Nie uszła jego uwagi iskierka zawodu w oczach Lucille, gdy Lennie puścił go z pogardliwym, lekkim pchnięciem.

Okay, mój drogi Herbie, teraz możesz pograć sobie z Lucille w kamyki. Cześć. I wielkimi krokami odmaszerował. Po drugiej stronie stalowej siatki szkolnego ogrodzenia popychał właśnie swój wózek, przechodząc obok nich, sprzedawca napojów chłodzących. - Chcesz się czegoś napić, Lucille? Mam cztery centy -spytał pokornie Herbie. -

Nie, dziękuję.

Po czym, porywczo: Ucieszę się, jak mnie przeniosą do szkoły publicznej na Mosholu Parkway od następnego semestru. Nienawidzę Lenniego i nienawidzę ciebie! Tupnęła na niego nogą i pobiegła na dziedziniec dziewcząt. Smutna to rzecz zostać pobitym i upokorzonym na oczach wybranki swego serca. Herbie osowiały włóczył się bez celu po dziedzińcu i w duchu był tak nieszczęśliwy, że naprawdę ucieszył się, gdy usłyszał gong wzywający go z powrotem do klasy. Przypiął sobie swoją żółtą opaskę i korzystając z przysługującego mu przywileju, wszedł po schodach przed innymi uczniami, osamotniony i przygnębiony. Chłód w zachowaniu Lucille ostudził nawet jego wyobraźnię. Nie chciała mu podsunąć zwykłego, pocieszającego obrazu, który przedstawiał Lenniego w wieku dwudziestu jeden lat, odzianego w żebracze łachmany i błagającego świetnie się mającego, błyskotliwego Herbiego o drobną pożyczkę. Gruby chłopiec naprawdę został doprowadzony do bardzo złego stanu ducha. Podniósł się nieco na duchu, gdy wrócił do klasy pani Gorkin. Na biurku nauczycielki leżał kostium sceniczny Herbiego: generalska czapka, długi płaszcz z mosiężnymi guzikami i, najwspanialsze ze wszystkiego, najprawdziwsze cygaro. Dla uczczenia święta Decoration Day Herbie miał odegrać rolę generała Ulissesa S. Granta w sztuce Kapitulacja w Appomattox.

Pani Gorkin studiowała przez rok w szkole teatralnej, zanim porzuciła swoje marzenia i została nauczycielką. W związku z tym była oficjalnym instruktorem teatralnym w Szkole Publicznej nr 50. Jej klasa miała z tego rozmaite korzyści: fascynujące próby teatralne, nieregularne godziny zajęć, zwolnienia z prac domowych oraz różne inne przywileje, należne zespołowi aktorów. Z rzadka tylko pani Gorkin zadawała sobie trud, by poszukać jakiegoś talentu spoza swojej klasy, utrudniało to bowiem panowanie nad zespołem. Herbie, chłopiec bystry i mający pewną skłonność do popisywania się, został w sposób naturalny wybrany do długiej roli Granta. Obsadzenie roli Roberta E. Lee było sprawą trudniejszą. W końcu, acz niechętnie, pani Gorkin przyznała tę rolę Lenniemu Kriegerowi, mimo jego słabych stopni i agresywnego zachowania, był bowiem wyższy od pozostałych chłopców i miał postawną sylwetkę, jaką powinien mieć generał Lee, którego pani Gorkin, tak jak wielu historyków, uważała za bohatera. Potem, gdy było już za późno, po wielekroć żałowała tego wyboru. Wejścia i wyjścia Lenniego, jego wojenne gesty miały w sobie piękno patetycznego patriotyzmu, nie potrafił on jednak wypowiadać z pamięci swoich kwestii, a te, które zdołał sobie przypomnieć, mamrotał półgębkiem, urywanymi fragmentami. Oczywiście uważał, że mówienie wyraźnie naraziłoby na szwank jego męskość. Ćwiczenia, groźby i prośby pani Gorkin powodowały, że kilkakrotnie zdarzało mu się mówić poprawnie na próbie, jednak następnego dnia Robert E. Lee znowu przypominał niegrzecznego chłopca, który powtarza: „Nie będę rzucał gumką. Nie będę rzucał gumką”. Ale błędu nie dało się już naprawić. Pani Gorkin poleciła Herbiemu zapamiętać, oprócz kwestii Granta, także kwestie Lee i podpowiadać Lenniemu w razie potrzeby. Klasa 7B-1 ustawiła się rzędem na środku i wesoło pomaszerowała do sali zebrań na próbę kostiumową. Ośmiu chłopców niosło kostiumy i rekwizyty wypożyczone przez panią Gorkin z wypożyczalni w mieście. Tylko Grant i Lee mieli pełen ekwipunek. Pomniejsze postacie wojskowych

zdobiła to czapka, to znów kurtka, kiedy indziej pistolet. Ze względów oszczędnościowych dwa mundury stanowiły wyposażenie dwóch dowódców sztabu, czterech ordynansów i kilku rozmaitych generałów. Reszta klasy przychodziła przyglądać się całej tej zabawie, wolna od nudów nauki dzięki teatralnym obowiązkom pani Gorkin. W maleńkiej garderobie znajdującej się obok podium w sali zebrań chłopcy włożyli kostiumy. Lennie przeistoczył się wkrótce w dostojnego, pełnego blasku walecznego męża ze wspaniałą białą brodą, zaczepioną gumkami na uszach. Herbie, dla odmiany, wcielił się w nędznego Granta. Płaszcz z mosiężnymi guzikami, wiszący na jego wąskich ramionach i pulchnej postaci, stracił swój wojskowy wygląd. Czapka z otokiem wpadła mu na uszy. Wyglądał niczym syn odźwiernego, który włożył stare ubranie ojca. Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, że najwyraźniej zapomniano o bokobrodach. Z całego tego zabawnie za dużego stroju wyglądała okrągła, czysta, różowa buzia z cygarem w ustach. Gdy pani Gorkin weszła do garderoby, powitał ją jęk zwycięzcy spod Richmond: -

Ojej, proszę pani, gdzie jest moja broda?

-

Masz brodę.

-

Nie mam.

-Jest w kieszeni płaszcza. -Aha. Herbie sięgnął do kieszeni i wyjął kawałek zatłuszczonego, czarnego filcu. - To? - zapytał z przerażeniem. - Tak, to - odpowiedziała pani Gorkin. Wyjęła mu brodę z ręki i przyczepiła u spodu kapelusza za pomocą dwóch zatrzasków. -

No, wyglądasz znakomicie - powiedziała serdecznie.

Herbie popędził do lustra, rzucił okiem na siebie i o

mało nie wybuchnął płaczem. Kawałek czarnego filcu wyglądał dokładnie jak to, czym był - jak kawałek czarnego filcu. Przypominał brodę nie bardziej niż amerykańską flagę. Herbie spróbował włożyć do ust cygaro. Ten świetny efekt także został zniweczony. Chłopiec musiał unieść brodę do góry niczym kurtynę, po czym zwisła ona po obu stronach cygara, odsłaniając usta i podbródek. Wyglądało to sztucznie, wręcz monstrualnie. - Co to u licha jest, to coś na twojej twarzy? - odezwała się głosem Lenniego Kriegera pełna blasku postać, bardzo przypominająca Roberta E. Lee z książek historycznych. -

Broda - wyjąkał Herbie.

- Broda! - Lennie gwizdnął i zawołał: - E, chłopaki, patrzcie, co Herbie nazywa brodą! Zewsząd zbiegły się wilki, ujadając ze śmiechu. -

Cha, cha! To wygląda jak szmata do czyszczenia butów!

- To wygląda jak zasłona Mahometa! - To wygląda, jakby zostało wyjęte z kosza na śmieci! -

Bo zostało!

-

On wygląda, jakby się bawił w policjantów i złodziei!

-

Czy to jest kapelusz, czy garnek na zupę?

-

Czy to płaszcz, czy torba z pralni?

-

Niech żyje Generał Śmieciarz!

To ostatnie krzyknął Lennie. Chłopcy podjęli ten okrzyk z rykiem entuzjazmu. -

Generał Śmieciarz! Generał Śmieciarz!

Zaczęli tańczyć przed Herbiem, kłaniając mu się na niby i salutując. Pani Gorkin niczym huragan nadeszła z odsieczą i uciszyła cały ten harmider, krzyknąwszy: -

Co się tu dzieje?!

Nauczycielka miała dziki błysk w oku i rozwiany włos. W innych sytuacjach spokojna i opanowana, kiedy wystawiała sztukę na scenie w sali zebrań, przedzierzgała się w kapryśną artystkę. Pewnego razu dostała pamiętnego ataku histerii tuż przed podniesieniem kurtyny przy Gorkinowskiej realizacji Fartuszka. Patrząc z furią na wylęknionych chłopców, warknęła: Jeszcze jedno słowo mi któryś szepnie i nie będzie przedstawienia. Po czym wyszła. Lennie wyciągnął swoją szpadę i ordynarnie zamachnął się nią za plecami odchodzącej nauczycielki. Pozostali aktorzy zakryli usta dłońmi i cicho parsknęli śmiechem. W jakiś czas potem, wkrótce po rozpoczęciu próby kostiumowej, otworzyły się jedne z tylnych drzwi sali i w przejściu między krzesłami pojawił się pan Gauss, krocząc w swoim samotnym majestacie. Wszyscy zauważyli, że pani Gorkin drgnęła. Wstała, ruchem ręki zarządziła przerwę i zwróciła się do klasy: - Wstajemy. Dzieci stanęły na baczność na swoich miejscach, a aktorzy zastygli w swoich pozach. Pan Gauss minął nauczycielkę i spokojnie zajął miejsce obok niej. -

Siadamy - powiedziała pani Gorkin.

- Chłopcy, grajcie dalej, tak jakby mnie tu wcale nie było powiedział pan Gauss. Aktorzy podjęli grę. Lennie, wystraszony obecnością dyrektora, odszczekał swoją kwestię tak, że aż cała sala odpowiedziała echem, ku wielkiemu zdziwieniu i zadowoleniu nauczycielki. Za to Herbiego nie można było zrozumieć, mimo że krzyczał głośno jak tylko potrafił. Czarny filc zwisający mu nad ustami działał sprawnie, niczym tłumik Maxima. Jego krzyk zamieniał się w mamrotanie. -

Pamiętam pana z wojny meksykańskiej, generale Lee

- zawył Herbie. „To mięta dla nas dzwonić Maks pański”, dotarło do pierwszego rzędu. Cóż to u licha jest, to coś nad ustami Granta? - spytał szeptem dyrektor. To - powiedziała pani Gorkin, zaciskając i rozwierając pięść - jest broda. - To wygląda jak skrawek czarnego filcu - rzekł dyrektor. -

Herbercie, mów głośniej! - zawołała nauczycielka.

Herbert zaczął wrzeszczeć, aż zadzwoniło mu w uszach: Przykro mi, że spotykamy się w takich ponurych okolicznościach. „Szykoni żotykanie akifonun konocia”, usłyszał pan Gauss. - Doprawdy - zwrócił się do nauczycielki - chłopiec musi to zdjąć. -

I Grant będzie wyglądał jak gruby jedenastoletni chłopiec?

- Tak, to lepsze, niż żeby mówił, jakby miał knebel w ustach. I w ten oto sposób zdjęto Herbiemu brodę, co sprawiło mu ogromną ulgę. Ale pani Gorkin była wściekła. Dalej wszystko poszło jednak gładko i nauczycielka zaczęła się uspokajać. Wtedy wszakże Lee wyciągnął szpadę, by wręczyć ją przeciwnikowi na znak poddania się. -

Chwileczkę! - zawołał dyrektor.

Akcję wstrzymano. -

Skądże pani wzięła tę sztukę? - spytał pan Gauss.

-

Napisałam ją sama.

Z pewnością zdaje sobie pani sprawę, moja droga, że legenda o tym, jak Lee oddał swoją szpadę, jest nieprawdziwa.

- Tak - powiedziała nauczycielka. - Ale to słynna legenda i zawiera dobry morał. - Nic, co jest fałszywe, nie zawiera dobrego morału. Myślę, że usuniemy ten fragment. Pani Gorkin straciła oddech i zadrżała. Bez tego sztuka nie ma puenty. Końcowa kwestia, tuż przed opadnięciem kurtyny, to słowa generała Granta: „Generale Lee, ja nie pokonałem wroga - ja odnalazłem zaginionego brata”. Bardzo ładna kwestia, moja droga. Ale nie możemy zaprzątać dzieciom głów takimi niemądrymi historyjkami. - Ależ bez szpady nie ma żadnego dramatu, żadnej zabawy zapiszczała rudowłosa nauczycielka. Niewidoczne palce uniosły końce warg pana Gaussa ku górze w dobrze wszystkim znanym uśmiechu. - Nie jesteśmy tu po to, by bawić, lecz po to, by kształcić wyrzekł z satysfakcją. Pani Gorkin odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła krzyczeć, zasłaniając usta chusteczką. Dzieci osłupiały i wpadły w zachwyt. Pan Gauss oniemiał. Ciszę ogromnej sali rozdarł drugi stłumiony krzyk. Dyrektor wstał, położył rękę na ramieniu pani Gorkin i powiedział: - Bardzo proszę, no, bardzo proszę, niechże się pani uspokoi, moja droga. (Krzyk). Nie miałem pojęcia, że pani tak się tym przejmie.(Krzyk). Bardzo proszę, zostawimy tę scenę bez zmian. Jeszcze kilka krótkich szlochnięć i pani Gorkin ukazała się zza chusteczki z błyszczącymi oczami i cała promieniejąca szczęściem. Dziękuję panu - powiedziała. - Kontynuujemy próbę, chłopcy! Dobrze, Lennie: „Sir, oddając tę szpadę…” Lennie, który gapił się na nauczycielkę z otwartymi ustami, szybko znowu wyciągnął szpadę i uniósł ją ku górze.

- Sir, oddając tę broń, oddaję panu szpadę Południa, lecz nie jego duszę - powiedział. -

Chwileczkę - odezwał się pan Gauss.

Pani Gorkin podskoczyła, jak gdyby chodził po niej pająk. - Czy mógłbym tylko coś zaproponować? - spytał dyrektor. Otóż ceremoniał wymagałby, aby generał odpiął pas i oddał szpadę, pochwę i wszystko. Proszę pana - powiedziała pani Gorkin głosem, który przypominał szarpanie zbyt mocno naciągniętej struny banjo widok wyciągniętej szpady jest bardziej dramatyczny. Wyjęła z rękawa chusteczkę. - To tylko propozycja - powiedział pospiesznie dyrektor. Wycofuję ją. Ale w tej właśnie chwili odezwał się gong, wzywający całą szkołę na uroczystość, toteż próba kostiumowa musiała na tym zostać zakończona. W tylnych drzwiach zaczęły się z rzadka pojawiać dzieci taszczące skrzypce, wiolonczele, trąbki i puzony. Pan Meng, szczupły ciemnowłosy nauczyciel, który grał na fortepianie i prowadził szkolną orkiestrę, pojawił się wraz z trzema chłopcami słaniającymi się pod ciężarem stosów składanych krzeseł. Zrzucili je przy fortepianie i z głośnym szuraniem i łoskotem zaczęli rozstawiać. Pani Gorkin zostawiła swoją grupę aktorów w garderobie z groźnym, ostatnim ostrzeżeniem, które wypowiedziała potrząsając rękami i pokazując wszystkim uczniom białka oczu, a następnie wyprowadziła swoją klasę z sali. Pan Gauss zajął miejsce na obszernym, ozdobnym fotelu pośrodku podwyższenia. Wicedyrektorka, pani Corn, duża, żółtowłosa i bardzo sroga osoba, usiadła po jednej jego stronie, po drugiej zaś zajęła miejsce zażywna dama z Ministerstwa Oświaty. Szkolny gong zabrzmiał ponownie. Pan Meng, siedzący przy fortepianie, podniósł jedną rękę i spojrzał na pana Gaussa. Dyrektor skinął głową. Ręka powędrowała w dół, zawyły instrumenty dęte i podniosła się mroczna, mętna mgła dźwięku, a przez nią niewyraźnie dało się słyszeć

brzmienie fortepianu, na którym łomotano The Stars and Stripes Forever fortissimo. Do sali z jednej strony począł wkraczać rząd chłopców, z drugiej zaś pojawił się rząd dziewczynek. Pani Gorkin, cokolwiek by powiedzieć o jej poczynaniach jako instruktora teatralnego, miała to wyjątkowe szczęście: nigdy nie zdarzyło się, by jej przedstawienia nie były grane przy komplecie publiczności. Wkrótce sala wypełniła się po brzegi. Głowy, oczy i ramiona stojących dzieci zastygły w bezruchu. Pani Corn wystąpiła naprzód i wrzasnęła niczym kapral prowadzący musztrę: -

Poczet sztandarowy, naprzód - marsz!

Trzech starannie uczesanych i umytych chłopców z ósmej klasy ruszyło środkiem sali. Idący pośrodku niósł flagę na drzewcu. Werbel i talerze regulowały szybkość ich kroków, aż w końcu niepewnie zamarły, gdy flaga dotarła na podium. Pani Corn nagłym ruchem przyłożyła prawą rękę do czoła. Wszystkie dzieci zrobiły to samo. Z tysięcy młodych gardeł popłynęły melodyjnie recytowane słowa: -

Ślubuję wierność fladze tej…

Spojrzenie pani Corn wędrowało po sali, wypatrując ręki, która by drgnęła, oka, które zerknęłoby w bok, brudnej koszuli albo chustki na szyję w niewłaściwym kolorze. Na zakończenie ślubowania zabrzmiały dwa fortepianowe akordy i w jednej chwili wszystkie głowy obsunęły się w dół, dzieci bowiem usiadły Pani Corn zeszła po stopniach podwyższenia i milczącym, piorunującym spojrzeniem nakazała jednej z dziewczynek, która ziewnęła w czasie ślubowania, by wstała z krzesła i udała się za nią przejściem między krzesłami i dalej aż do gabinetu, gdzie czekało ją przeznaczenie. Gdy dziewczynka wróciła na swoje miejsce, pan Gauss wstał właśnie i stojąc odczytał z Biblii Psalm zaczynający się od słów: „Panie, o jakże liczni są moi prześladowcy”, ale jeśli dzieci pojęły, jak trafne były to słowa, to nie zdradziły tego najmniejszym uśmiechem. Tymczasem aktorom, pozostawionym samotnie w garderobie, było bardzo wesoło. Niewiele rzeczy na tym świecie ma w

sobie tyle uroku, co przyglądanie się, jak inni wyczyniają bzdurne hece, gdy samemu nie musi się w nich uczestniczyć (na tym polega sekret popularności wszelkich parad i przeglądów wojskowych). W najlepsze grano w „nalepki” - z inicjatywy i pod przewodnictwem Lenniego. Był to rodzaj pokera, który powstał w rynsztokach Nowego Jorku, tak jak dziesiątki innych gier. Grano w niego małymi obrazkami o paskudnych kolorach, przedstawiającymi zawodników baseballowych i sprzedawanymi w postaci pasków po dziesięć obrazków za centa. Herbie, który nie miał nalepek, nie brał udziału w grze i z zaciekawieniem oglądał leżącą w kącie szpadę generała Lee. W końcu przypasał ją sobie, wyciągnął z pochwy i z westchnieniem zamachnął się kilka razy. - E, Generał Smieciarz, odłóż tę szpadę albo wgniotę ci twarz warknął Lennie, podnosząc wzrok znad kart. Pozostali chłopcy parsknęli śmiechem. Herbie zaczerwienił się i usłuchał. Odkładając szpadę z powrotem do kąta zauważył na rękojeści mały czarny guziczek. Przycisnął go. Z niejaką trudnością guzik poddał się naciskowi i szpada wsunęła się o cal głębiej do pochwy. Herbie spróbował teraz wyciągnąć ją z powrotem, ale szpada była zablokowana, dopóki znowu nie przycisnął zatrzasku. Potem dała się łatwo wysunąć. Tę właściwość swojej broni Lennie najwyraźniej przeoczył. Z chełpliwą dumą pokazywał zazdrosnym chłopcom każdy szczegół, jaki tylko zauważył. Herbie obejrzał się przez ramię na generała Lee, przejętego znaczną liczbą wygranych nalepek, z brodą wsuniętą na czoło. Mały gruby chłopiec dokonał w myślach przeglądu kilku ważnych wydarzeń dnia: nos przyciśnięty do betonu, kpiny z jego czarnej filcowej brody, „Generał Śmieciarz” i ta ostatnia groźba wklęsłej twarzy. Następnie miękko wcisnął zatrzask, zablokował szpadę w pochwie, oparł ją o ścianę i odszedł, by popatrzeć na uroczystość przez szparę w drzwiach garderoby. Wysoka dziewczynka z gładkimi czarnymi włosami, w okularach w grubej oprawie, stała na środku podium, recytując Na polach Flandrii kwitną maki. Rzędy sztywnych dzieci siedziały słuchając, z wzrokiem otępiałym z powodu

przedawkowania maków, wiersz ten bowiem deklamowano już po raz trzeci w ciągu dziesięciu minut. Piąte, szóste i ósme klasy poproszono o recytacje i każda wybrała do występu swojego najlepszego ucznia z angielskiego, sadzając go na tym samym świątecznym rumaku Decoration Day. Nic nie było w stanie powstrzymać nie kończących się powtórzeń. Uroczystość, gdy się raz rozpoczęła, toczyła się naprzód sama niczym machina piekielna. Już po raz trzeci dzieci słyszały, jak recytator śmiało pokonuje krasomówczy zakręt w ostatnim wersie: Podejmij naszą walkę z wrogiem, Słabnąca ręka rzuca tobie POCHODNIĘ, Byś ją w górze trzymał. zamiast zwyczajnego Podejmij naszą walkę z wrogiem, Słabnąca ręka rzuca tobie Pochodnię, byś ją w górze trzymał. Zabieg taki został uznany za oryginalny i bardzo subtelny przez każdego z trojga nauczycieli, którzy przygotowywali recytatorów. Smutno było stwierdzić, że wszyscy inni mieli takie samo natchnienie. Pechowa dziewczynka dobrnęła do ostatniej linijki i wymknęła się z podium przy akompaniamencie słabych oklasków. Teraz pan Gauss przedstawił zebranym zażywną damę z Ministerstwa Oświaty, panią Moonvess. Powiedział, że czeka dzieci wielka muzyczna uczta, bowiem pani Moonvess nauczy ich piosenki, którą sama skomponowała. Pani Moonvess wstała, poprawiła pince-nez, wyjęła batutę i nerwowo pokasłując podeszła do przodu. - Dziewczynki i chłopcy ze Szkoły Publicznej nr 50! Skomponowałam muzykę do wiersza, który jest bardzo odpowiedni na dzisiejsze święto. Zaśpiewam wam teraz przy akompaniamencie mojego dobrego przyjaciela, pana Menga,

pierwszą zwrotkę mojej piosenki - jest to opracowanie muzyczne wiersza Na polach Flandrii. Wedle praw natury nie powinno istnieć nic takiego jak milczący jęk, ale przez salę przetoczył się dźwięk, którego nie sposób określić inaczej. Pani Corn rzuciła wokół piorunujące spojrzenie, lecz wszystkie dzieci siedziały z kamiennymi twarzami. Milczący jęk przeszedł więc bezkarnie i pani Moonvess zaśpiewała pierwszą zwrotkę Na polach Flandrii. Przez następne piętnaście minut usiłowała wymusić na dzieciach, by się jej nauczyły. Nie miały one najmniejszego kłopotu ze słowami, które znały już prawie na pamięć, ale dziwaczna melodia pani Moonvess ani rusz nie wchodziła im do głowy. W końcu, gdy za pomocą swojej batuty bezlitośnie poprowadziła śpiew od początku do końca, rezultat okazał się osobliwy i smętny niczym hymn śpiewany przez chińskich mnichów. Pan Gauss podskoczył, wydawało się bowiem, że pani Moonvess szykuje się do powtórnej próby, i podziękował jej za uświetnienie uroczystości. Rozległy się głośne oklaski i pani Moonvess z ociąganiem wróciła na miejsce. Z boku na stopnie podium weszła pani Gorkin. Herbie szepnął: -

Lalunia idzie!

Gra w karty została przerwana i w okamgnieniu wszystkie nalepki znikły. Gdy nauczycielka weszła, aktorzy stali z niewinnymi minami. Lennie skończył właśnie przypinać sobie szpadę, ale w pośpiechu zapomniał zsunąć z czoła białą brodę, czym ściągnął na siebie ostrą reprymendę. Pani Gorkin obiecała mu solennie, że jeżeli czymkolwiek zepsuje jej przedstawienie, to zostawi go w 7A. Lennie miał minę winowajcy i milczał. We wprowadzeniu do sztuki pan Gauss przypomniał przebieg całej wojny secesyjnej, od fortu Sumter aż po Richmond. Przy Gettysburgu zrobił dłuższą przerwę, by dosłownie przytoczyć fragment mowy Lincolna. Starannie wyjaśnił, że oddanie szpady przez generała Lee, które wszyscy mieli za chwilę zobaczyć, nigdy w rzeczywistości nie miało miejsca, na ten

fragment sztuki nie należy więc zwracać uwagi. W tym momencie pani Gorkin, która ściskała chusteczkę w spoconych dłoniach, rozdarła ją na pół. A teraz - powiedział pan Gauss do słaniającej się ze znużenia widowni - sztuka pani Gorkin Kapitulacja w Appomattox. Dyrektor usiadł. Pani Gorkin popchnęła Herbiego, który wyszedł na scenę. Za nim pojawił się porucznik i ordynans. Zgodnie z instrukcją chłopiec pomaszerował na środek, odwrócił się przodem do widowni i już miał wykrzyczeć pierwszą kwestię, gdy oto w drugim rzędzie dziewczynek dostrzegł Lucille Glass, patrzącą na niego z ożywieniem w oczach. Tekst ulotnił mu się z pamięci. Uświadomił sobie, że tysiąc oczu wpatruje się w niego w głuchym milczeniu. Kolana ugięły się pod nim. Opadła mu szczęka. Wpadł w popłoch. Doleciał go chrapliwy szept pani Gorkin: Cóż to zatrzymało generała Lee? Cóż to zatrzymało generała Lee? -

Cóż to zatrzymało generała Lee? - wyrecytował.

Dźwięk własnego głosu, wypełniający salę, dodał mu otuchy i chłopiec mówił dalej z animuszem: - To prawda, jest on starszy ode mnie o szesnaście lat, ma więc prawo kazać mi, bym czekał. Cha, cha! Energicznym ruchem wepchnął sobie do ust cygaro, co wywołało na widowni stłumiony śmiech zaskoczenia. Od tej chwili grał wedle najlepszych wzorów tradycji tego gatunku sztuki scenicznej, określanego mianem „przeżuwania scenerii”. Brak czarnej brody przeszedł prawie nie zauważony pośród fajerwerków jego błyskotliwej gry. Generał Robert E. Lee, wchodząc na scenę, wyglądał tak dziarsko, że otrzymał owację. -

Ufam, że nie spóźniłem się zbytnio, generale Grancie

- wymamrotał. Jego słowa ledwo dotarły do uszu pana Gaussa, który siedział w odległości pięciu stóp. Lennie nie był wystraszony. Po prostu nie chciał mówić wyraźnie i poprawnie po angielsku w obecności wszystkich chłopców, których znał, i rzucać trwałego cienia na swoją męskość. Żadna zemsta pani Gorkin nie mogła być gorsza niż to. Lennie był zachwycony mundurem i szpadą, i rad był, że ma okazję popisać się nimi przed całą szkołą. To mu wystarczało i powinno było wystarczyć pani Gorkin. Akcja toczyła się wartko. Generał Grant wypowiadał swoje kwestie tak, że szyby drżały w oknach, natomiast generał Lee powierzał swoje odpowiedzi ordynansowi stojącemu po jego prawej stronie (przeciwnej niż widownia), ponieważ miał zwyczaj mówić prawą stroną ust. Na widowni sprawiało to wrażenie, jakby Robert E. Lee był nieśmiały i głuchy, co było dość nieoczekiwane. Choć pani Gorkin pozmieniała odpowiednie kwestie tak, że widownia mogła śledzić tę scenę, opierając się tylko na tym, co mówił Grant, to jednak następujące po sobie kolejno krzyki i mamrotanie brzmiały dziwacznie. W końcu wtrącił się pan Gauss. Niech pan mówi głośniej, generale Lee, nikt pana nie słyszy! - zawołał. Przez rzędy dziewczynek przebiegła fala chichotów. Dotknięty do żywego Lennie wrzasnął: - Sir, oddając tę broń, oddaję panu szpadę Południa, lecz nie jego duszę! Uderzył dłonią w rękojeść, szarpnął ją ze złością i aż zatoczył się wkoło. Szpada siedziała mocno w pochwie. Lennie zdumiał się. Znowu szarpnął szpadę. Ani drgnęła. Widownia chichotała. Lennie wziął głęboki oddech. - Sir, oddając tę broń - zawył - oddaję panu szpadę Południa, lecz nie jego duszę! Trzymając obiema rękami za rękojeść, pociągnął ją w górę. Pas podjechał mu na środek piersi, a za nim kurtka i koszula,

tak że ukazał się nagi tors. Ale szpada nie dała się wyjąć. Mniejsza o duszę - powiedział Herbie w nagłym przypływie natchnienia. - Zadowolę się szpadą. Sala ryczała ze śmiechu. Pani Gorkin niemalże krzyczała z garderoby: -

Odepnij pas! Odepnij pas!

Lennie stracił głowę. Wciąż szarpał i szarpał szpadę, w końcu zaczął kląć. Pan Gauss podniósł się z zamiarem wkroczenia do akcji. Herbie, ośmielony powodzeniem, podniósł nagle rękę i wrzasnął: -

Chwileczkę, panie generale!

Śmiech ucichł, a Lennie spojrzał na Herbiego niepewnie. Herbie sięgnął do boku generała, chwycił za rękojeść i wyciągnął szpadę z taką łatwością, jakby była naoliwiona. Widownię zatkało. Herbie odwrócił się do swojego ordynansa i powiedział łaskawie: Proszę dać generałowi Lee kawy. Zdaje się, że osłabł z głodu. Pośród krzyków i oklasków, które nastąpiły po tym mistrzowskim posunięciu, pan Gauss podszedł do Herbiego i uścisnął mu dłoń. Przedstawienie było skończone i zostało uznane za wielki sukces. Tego wieczora Lennie czatował w pobliżu domu przy alei Homera 1075 od czwartej do wpół do ósmej, czekając aż Herbie będzie wracał do domu. W efekcie jednak ominęła go tylko kolacja. Herbie przyszedł do domu o szóstej, przez piwnicę budynku przy alei Tennysona 1024 i łącznik prowadzący do jego własnej piwnicy. Generał Śmieciarz ostatecznie wywiódł w pole generała Lee. 9. Zakończenie roku szkolnego Zdawało się, że nienawiść między dwoma chłopcami zapanowała teraz na zawsze. A jednak w upalne południe pewnego uroczego czerwcowego dnia, zaledwie w tydzień później, Lennie i Herbie siedzieli razem na granitowych

stopniach tarasu po cienistej stronie ulicy, naprzeciwko Szkoły Publicznej nr 50, jedząc lody z jednego, podawanego z rąk do rąk papierowego kubeczka. Lennie siedział o stopień niżej i spoglądał na Herbiego z pokorą. To on zapłacił za lody i za każdym razem, gdy podawał kubeczek Herbiemu, była to jakby ofiara przebłagalna. Każde zjawisko, choćby niezwykłe, ma przecież swoje wyjaśnienie. Otóż był to pierwszy dzień sprawdzianów końcowych. Lennie usiłował w ciągu godziny wyssać nektar mądrości, jaką Herbie przez sześć miesięcy nagromadził w dziedzinie gramatyki języka angielskiego. - Powiedz mi jeszcze raz - prosił - jaka jest różnica między wyrażeniem a zdaniem podrzędnym. - No, zdanie podrzędne to jest takie jakby zdanie w zdaniu powiedział Herbie cierpliwie - a wyrażenie zawiera tylko przyimek i rzeczownik. - A co to znowu za licho jest ten przyimek? -

No, na przykład „na”, „po”, „do”, „od”, rozumiesz.

- A „że”? -

No coś ty, nie, „że” to jest spójnik.

-Jak ty to odróżniasz? Myślałem, że przyimek ma dwie litery - Lennie, na litość, czy ty nigdy nie odrabiasz lekcji? Dwie litery! Do licha, przecież jest „pod”, „przez”, „pomiędzy”, „ponad”… Lennie zgniótł pusty kubeczek w swojej grubej dłoni i ze złością cisnął go do rynsztoka. -Jestem stracony, to pewne. - Słuchaj, Lennie, to proste. Zdanie podrzędne zawsze ma w sobie czasownik. A wyrażenie nie ma go nigdy. Czasownik. To znaczy na przykład „biega”, „skacze”, „lata”? - Tak jest.

-

No dobra, okay. Podaj mi jakiś przykład.

- Proszę bardzo. „Wszyscy się cieszą, bo do lata zostało już tylko kilka dni”. Pokaż mi tu zdanie podrzędne. -

„Do lata” - powiedział natychmiast Lennie.

-

Nie, to jest wyrażenie.

-

Głupi jesteś. Przecież ma w sobie czasownik „lata”.

- To nie jest czasownik. Słuchaj, ty mały gówniarzu, zdecyduj się. Przed chwilą mówiłeś, że to jest czasownik. - No bo widzisz, czasem jest, a czasem nie jest. Angielski to zabawny język. Oczy Lenniego zamieniły się w wąskie szparki. Ty, Generał Śmieciarz, nie mieszaj mi tu w głowie na godzinę przed sprawdzianem, dobra? - zawołał, chwytając Herbiego za koszulę. - Słuchaj, Lennie, mógłbym się uczyć sam, jakbym chciał, no nie? To był zły przykład, i tyle. Zaraz podam ci łatwy. „Ja uciekam, bo on mnie goni”. Gdzie tu jest zdanie podrzędne? Lennie zastanowił się, spojrzał na swojego nauczyciela i powiedział: -

„Bo on mnie goni”.

- Tak jest! Lennie, złapałeś to. Wyższy chłopiec rozpromienił się. No dobra, jeśli to tylko o to chodzi, to wszystko będzie okay. Słuchaj, a będą jakieś pytania z tej głupiej poetyki? - To pewne jak to, że żyjesz. -

Zawzięła się. Żadna inna klasa 7B nie ma tych głupot.

- Wiem, ale ona ma bzika na punkcie poezji. To jest łatwe, Lennie. Musisz tylko wiedzieć, na czym polega różnica między daktylem a jambem.

-

I to wszystko, hę? A na czym, u licha, polega ta różnica?

- No, w tym wszystkim chodzi o rytm, rozumiesz. Daktyl to jedna długa i dwie krótkie. Trochej to jedna długa i jedna krótka. Jamb to jedna krótka i jedna długa. Jest też takie coś, co się nazywa anapest, ale ona powiedziała, że tego nie będzie na sprawdzianie. Lennie wyszarpnął z kieszeni piłkę baseballową oklejoną czarną taśmą i zaczął przerzucać ją sobie z ręki do ręki ze zwieszoną głową. - Nie zrozumiem tych głupot, nawet gdybym się tego uczył przez całą przerwę. Chyba daruję sobie to pytanie. -

Słuchaj, musisz to umieć.

Herbie zamyślił się przez chwilę. Jego oczy śledziły ruch piłki. Pstryknął palcami i powiedział: - O, mam pomysł. Zobacz, czy zapamiętasz to w ten sposób. „Outfielder” to jest daktyl. „Łącznik” to jest trochej. „Na aut” to jest jamb. - Tak już lepiej. - Lennie gwałtownie złapał piłkę prawą ręką i odłożył ją na bok. - „Outfielder” - daktyl, „łącznik” - trochej, „na aut” - jamb. Rozumiem. Ale w jaki sposób ja mam… Sekundkę. Dostaniemy na tablicy fragment wiersza, rozumiesz? Przeczytaj go sobie. Jeśli to będzie brzmiało jak „outfielder, outfielder, outfielder” - napisz „daktyl”. Jeśli to będzie „na aut, na aut, na aut” - to jamb. I tak dalej. To wszystko, jeśli chodzi o poetykę. Lennie kilka razy powtórzył sobie pod nosem magiczną formułkę. - Znakomicie! Złapałem to. Mam nadzieję, że cały ten głupi sprawdzian będzie z poetyki. -

Dobra, to teraz musisz jeszcze wiedzieć coś o imiesłowach.

- Oj, poczekaj z tym minutkę, Herbie, kupię jeszcze jednego loda. Sportowiec pobiegł sprintem do samochodu z lodami, który stał na rogu, i po kilku sekundach wrócił, oddychając lekko. Trzymał w ręce nowy papierowy kubeczek. Już drugi raz tego dnia wrogowie jedli razem lody. Był to najdalej posunięty rozejm w ich trwającej całe życie wzajemnej walce. Herbie, który puścił w niepamięć całe lata znęcania się nad nim, czuł niemalże przyjaźń dla wroga, któremu pomagał. Lennie zaś ze swej strony gotów był przebaczyć Herbiemu bystrość jego umysłu, teraz gdy była mu ona przydatna. - Słuchaj, Herb - powiedział wyższy chłopak, gdy kubeczek krążył z rąk do rąk - skąd ty umiesz te wszystkie głupoty? Na pewno dużo się nie uczysz. Włóczysz się zawsze wieczorami koło cukierni tak samo jak ja. Takie gadanie, Len. A jak ty to robisz, że tak szybko biegasz i potrafisz piętnaście razy podciągnąć się na drążku? Po prostu tak już jest, no nie? Tak samo ze mną. Lennie wyczuł w tym sofistykę. - Czekaj, czekaj. Ja lubię sport i dlatego jestem w tym dobry. Chyba nie chcesz powiedzieć, że lubisz gramatykę? Zbzikowałeś? Nienawidzę - powiedział Herbie gwałtownie. Przyznać się do swojego nagannego upodobania do mechanizmów języka byłoby rzeczą tak samo niewłaściwą, jak wyznać, że ma się pociąg do opium. Zresztą Lennie byłby gotów wybaczyć raczej opium. -

Po prostu jakoś tak łatwo mi to przychodzi.

Lennie zastanawiał się przez chwilę nad tym, co powiedział Herbie. - No - rzekł w końcu - ja tam na pewno wolę być taki, jaki jestem, i grać dobrze w piłkę, niż być pupilkiem nauczycielki tak jak ty i wiedzieć wszystko o zdaniach podrzędnych i imiesłowach.

- Każdy by wolał - powiedział Herbie pokornie - ale nic na to nie poradzę. Co mam zrobić? W każdym sprawdzianie na dużo pytań odpowiedzieć źle? Od tego nie będę jeszcze szybko biegał. To postawiło sprawę w nowym świetle. Lenniemu przyszło na myśl, że jego wróg nie jest może jednak moralnie zepsuty, lecz po prostu źle wewnętrznie skonstruowany. - Słuchaj, Herb - powiedział - czasami to ty jesteś prawie swój chłop. Jesteś niezły w grze w stickball, na przykład. Tylko czemu ty się nie interesujesz tym samym co wszyscy? Weźmy drużyny baseballowe. Założę się, że nie wiesz nawet, kto jest kapitanem Ligi Narodowej. Herbie nie odpowiedział. - Założę się… nie, no to niemożliwe… na pewno wiesz, kto gra na jakiej pozycji w Jankesach, no nie? Oczywiście. Babe Ruth gra na prawym polu i uderza czwarty, Lou Gehrig gra na pierwszej bazie i uderza trzeci, a… a… - Dzielny gruby chłopiec zająknął się. - Stary, no nawet to zapamiętałeś źle. Gehrig jest czwarty, a Ruth trzeci. Herb - powiedział Lennie z życzliwością w głosie - to okropne. Herbie kiwnął głową. Twarz oblał mu rumieniec wstydu. Teraz była jego kolej na loda, ale stracił apetyt i odsunął od siebie kubeczek. - No, Herb, nawet Bunny Lipman, ten garbus, zna dziesięć najważniejszych średnich z uderzeń w obu ligach. Z tobą, rozumiesz, jest coś niedobrze. Sam chciałbym wiedzieć, co to jest, Len, słowo daję odezwał się Herbie z głęboką pokorą. Była to prawda. Zawsze miał tę tajemniczą ślepą plamkę na oku, gdy chodziło o baseball. Niektórzy chłopcy w klasie, mający bzika na punkcie baseballu, potrafili żonglować nazwiskami i liczbami nawet przez godzinę: „Rabbit Maranville - średnia uderzeń 0,235 w 1926 roku, Wilcey

Moore - jeden shutout w 1927 roku” i tak dalej, niemal w nieskończoność, tymczasem on nie wiedział nic. Na próżno próbował studiować działy sportowe w gazetach. Liczby ulatniały mu się z głowy jak krople deszczu z gorącego chodnika w lipcowy dzień. To nie jest takie groźne - powiedział Lennie. - Z twoją głową, jakbyś naprawdę chciał, to zaraz mógłbyś być swój chłop. - No to pomóż mi, Lennie, spróbuję - powiedział Herbie i zakarbował sobie w pamięci, że ma spędzić lato na studiowaniu tabel wyników gry w baseball, czyli tak zwanego Podręcznika Spaldinga. Zapomniał o tym już po pięciu minutach, w owej jednak chwili było to żelazne postanowienie i Herbie odczuwał wdzięczność wobec Lenniego, że wskazał mu prostą drogę do celu. Z zapałem zabrał się do dalszego ciągu korepetycji, i to z tak dobrym skutkiem, że Lennie wszedł do klasy pani Gorkin, mamrocząc pod nosem wszystkie niezbędne sekrety dotyczące struktury zdania angielskiego. Surowość sytuacji egzaminacyjnej podkreślały przepisowej długości żółte arkusze leżące na wszystkich ławkach. Te majestatyczne, przesadnie długie kartki zdawały się być narzędziem sprawowania sądu. Dla wzmożenia atmosfery strachu towarzyszącej egzaminowi, a także dla zapobieżenia zaplanowanym z góry oszustwom, dzieci zostały rozsadzone w ławkach inaczej niż zwykle. Herbie znalazł się w przedostatniej ławce w rzędzie, w którym poprzednio siedziały dziewczynki, zaś Lenniemu, który zręcznie wymanewrował tak, że w odpowiedniej chwili znalazł się pod ręką nauczycielki, udało się usiąść tuż za nim. Pani Gorkin odczytała kodeks wojenny. Opisała wpatrującym się w nią z przerażeniem dzieciom straszliwe kary grożące za rozmowy, dawanie sobie znaków albo patrzenie gdziekolwiek indziej poza tablicę i własny pulpit. Także i ona, na równi z klasą, nie uważała końcowego sprawdzianu za zwyczajny egzamin. To była walka. Dla dzieci stawką było pół roku z życia, dla nauczycielki - zemsta za głupotę i obojętność.

[Uczniowie zostawali w tej samej klasie nie na cały rok, lecz na pół roku (przyp. tłum.).] Ona nie miała zamiaru okazywać im litości, one zaś nie miały skrupułów. Przyłapanie na przestępstwie oznaczało pozostawienie w tej samej klasie. Wszystko było jasne. - A teraz - powiedziała pani Gorkin - podniosę do góry te mapy, które zasłaniają tablicę. Nie wolno zacząć pisać, dopóki wam nie pozwolę. Afryka i Azja podjechały do góry jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odsłaniając nagą twarz przeznaczenia. Na tablicy krwistoczerwoną kredą wypisanych było bardzo wyraźnie dziesięć pytań. Biała kreda była dobra na pozostałe dni roku szkolnego - była zresztą o wiele bardziej czytelna niż kolorowa - ale szkarłatny kolor pytań dodawał całej sytuacji delikatnego posmaku terroru. -

Zaczynamy - warknęła nauczycielka.

Trzydzieści małych rąk zanurzyło trzydzieści nowych stalówek w trzydziestu świeżo napełnionych kałamarzach i na żółtych arkuszach zaczęła się pojawiać w postaci trzydziestu różnych rodzajów bazgraniny odpowiedź na pierwsze pytanie. Herbie Bookbinder ze zręcznością tancerza zakończył egzamin w czasie o połowę krótszym. Jego lotny umysł, pozbawiony pożytecznych wiadomości na temat średnich z uderzeń i notowań ligowych w baseballu, zachwaszczony był takimi głupstwami jak zdania oznajmujące i tryb łączący. Usadowił się wygodnie i zaczął się rozkoszować luksusem, jakim jest nieróbstwo wśród pracujących w pocie czoła. Nagle zza pleców doleciał go ledwie dosłyszalny dźwięk: -

Pss-s-st!

Z ostrożnością kota gotującego się do nagłego skoku leciutko przechylił głowę do tyłu na znak, że odebrał sygnał. - Herbie - doleciał go rozpaczliwy szept - co to, u licha, jest daktyl, powiedz mi jeszcze raz.

Tu trzeba powiedzieć, że Herbie nie był przyzwyczajony do oszukiwania. Większość dzieci w szkole nabywa swego rodzaju zgrubienia na tym obszarze duszy, niczym koń w miejscu, w którym uwiera go uprząż, Herbie jednak z powodzeniem dawał sobie radę bez tego, a jego sumienie zachowało zwykłą wrażliwość. Gdy szedł do pierwszej klasy, ojciec wziął go na stronę i powiedział mu: - Synu, cokolwiek robisz, rób to najlepiej jak potrafisz. Nie oszukuj. Niech cię spotka niepowodzenie. Ale nie oszukuj. Nigdy tego nie zapomniał. -

Herbie, na litość, słyszysz mnie? Co to jest daktyl?

Szept był teraz głośniejszy - niebezpiecznie głośny. Pani Gorkin popatrzyła prosto na Herbiego, a on poczuł, że oblewa się rumieńcem. Nauczycielka odwróciła wzrok. -

Herbie, jesteś swój chłop, czy nie? Co to jest daktyl?

Od czasów, gdy Kain i Abel byli mali, któryż z chłopców potrafił się oprzeć temu wyzwaniu: „Jesteś swój chłop?” Jakiekolwiek przestępstwo wchodziłoby w grę - oszustwo, kradzież, kłamstwo wobec rodziców, okrucieństwo względem słabszych czy coś jeszcze gorszego - któryż chłopiec miał odwagę nie być „swoim chłopem”? Herbie udał, że z powrotem zabiera się do pisania. Ostrożnie wyciągnął z kieszeni spodni skrawek papieru i napisał na nim słowo „outfielder”. Odchylił się do tyłu i wyciągnął za siebie opuszczoną wzdłuż krzesła rękę. Gorąca, spocona dłoń Lenniego trafiła na papier i chwyciła go. W tym momencie głos pani Gorkin przeszył powietrze niczym lodowata strzała. -

Herbert Bookbinder i Leonard Krieger, proszę wstać!

Dreszcz przerażenia przeszedł Herbiemu po kręgosłupie. Obaj z Lenniem podskoczyli i stanęli sztywno na baczność w przejściu między rzędami ławek, przyciskając ręce do ciała.

Rudowłosa nauczycielka dużymi krokami podeszła do pustej ławki i po krótkich poszukiwaniach błyskawicznym ruchem podniosła z ziemi zgnieciony kawałek papieru, leżący pod miejscem Herbiego. Reszta klasy oczami jak spodki patrzyła, jak rozwija go i czyta. Zobaczywszy tam jeden tylko termin baseballowy zrobiła tak zabawnie zdumioną i zawiedzioną minę, że kilkoro dzieci parsknęło śmiechem. Nauczycielka zmiażdżyła ich ognistym spojrzeniem. - Wracać mi do pracy, kto nie chce dołączyć do tych dwóch! Dwadzieścia osiem głów pochyliło się nad swoimi pulpitami. Pani Gorkin długo i z natężeniem przyglądała się „outfielderowi”. Następnie surowym spojrzeniem obrzuciła stojących sztywno i w milczeniu chłopców. Potem odwróciła papier na drugą stronę. Potem odwróciła go z powrotem i przekręciła do góry nogami. Potem obejrzała go pod światło. Ale dało się z niego odczytać tylko jedną informację: „outfielder”. Odwróciła się i podeszła do swojego biurka, mamrocząc pod nosem: -

Outfielder, outfielder, outfielder…

Chwyciwszy papier i ołówek, nabazgrała pół kolumny bezsensownych słów, takich jak „fielderout”, „outerfield”, „fieldouter”, „outrefield”, i tak dalej, przez chwilę badała wyniki swojej pracy, zgniotła papier i cisnęła go do kosza na śmieci. Za drzwi! - rzuciła ostrym tonem w stronę stojących chłopców. - Twarzą do ściany i ani słowa, ani mru-mru, słyszycie? Herbie wyprowadził Lenniego z klasy z poczuciem, że jego młode życie zbliża się do nienaturalnego końca. Przez piętnaście minut, będących istną torturą, chłopcy stali na cichym korytarzu twarzami do ściany. Wreszcie szkolny gong ogłosił koniec lekcji. Z klasy dobiegło szuranie nóg i szelest papieru. Lennie przerwał milczenie, szepcząc:

-

Nic nam nie może zrobić.

Herbie nie odpowiedział. -

Pewno masz pietra.

Brak odpowiedzi. -

Ja nie. Dużo mnie obchodzi, że zostanę w siódmej klasie.

Brak odpowiedzi. Co za różnica, że zostaniemy. Nadrobimy to w ciągu miesiąca. Milczenie. -

Co ci jest, Herb?

Ćśśś… - odezwał się w końcu Herbie. - Mało mamy kłopotów? - Tak myślałem - burknął Lennie. - Masz pietra. Po prostu masz kompletnego pietra. To jesteś cały ty. Masz pietra. Herbiego doprowadziło to do wściekłości. - Jesteś wystraszony tak samo jak ja, Lennie Krieger. Słyszę, jak ci drży głos. Po prostu popisujesz się jak zwykle. Zamknij tę swoją wielką gębę. Okay, Generale Smieciarzu. Zapamiętam to sobie. Szykujesz się, żeby na mnie naskarżyć, no nie? Drzwi klasy otworzyły się. -

Odwrócić się!

Herbie i Lennie odwrócili się. Pani Gorkin stała przed nimi z gniewną miną anioła niszczyciela. - A więc, młody panie Bookbinder, co znaczy „outfielder”? - No, proszę pani, to jest taki gość w drużynie baseballowej, który jest ustawiony z tyłu za bazami… -

Nie rób ze mnie wariatki! Chcę, żebyś mi wyjaśnił t o!

Podetknęła mu pod nos skrawek papieru. Lennie wtrącił:

-

Nigdy nie widziałem tego papieru.

Ty bądź cicho! Herbercie Bookbinder, czemu podałeś Lenniemu słowo „outfielder”? Bo… bo ja chciałem zagrać w jego drużynie w piłkę… jako outfielder, proszę pani. Rozmawialiśmy o tym w czasie lunchu. Pani Gorkin chwyciła go za ucho. - Próbujesz mi wmówić, że w samym środku sprawdzianu końcowego ty (szarpnięcie), najgrubszy ze wszystkich małych, grubych chłopców, jakich w życiu widziałam (szarpnięcie), myślałeś o sporcie? - Oj! Skończyłem sprawdzian, proszę pani. Chyba zrobiłem źle, że podałem papier, ale na pewno nie musiałem oszukiwać, proszę pani, a co mogłoby przyjść z „outfieldera” Lenniemu? Pani Gorkin wpatrywała się w niego. Odwzajemnił się swoim najlepszym spojrzeniem aniołka. Beznadziejnie wzruszyła ramionami. - Oddałabym swoją tygodniową pensję za odpowiedź na to pytanie - powiedziała. - Obydwie wasze prace zatrzymałam. Wracajcie na miejsca. Po lekcjach Lennie szepnął do Herbiego, gdy opuszczali plac zabaw: Nic nam nie zrobi, Herb. Zobaczysz. Dziękuję, że byłeś swój chłop. Herbie często czytywał w niedzielnych dodatkach do gazet o końcu świata. Przestrach, jaki chwytał go za gardło na myśl, że w ziemię mogłaby uderzyć kometa, że księżyc mógłby wpaść do oceanu albo że słońce mogłoby wystygnąć, był niczym w porównaniu ze strachem, z jakim oczekiwał teraz zakończenia roku. Każdego ranka budził się i zamierało w nim serce, wiedział bowiem, że o jeden dzień zbliżył się do chwili, gdy będzie pozostawiony w siódmej klasie. Jednak niewiedza, która powoduje, że łatwo jest chłopców zastraszyć, pozwala im również mieć nadzieję na

cuda. Herbie oczekiwał swojego przeznaczenia, pielęgnował ukrytą ufność, że w ostatniej chwili zostanie ułaskawiony przez gubernatora albo prezydenta, i nic nie powiedział rodzicom o swojej niedoli. Długo oczekiwany dzień nadszedł. W klasie pani Gorkin trzydzieścioro wymytych dzieci, ubranych zbyt starannie jak na dzień powszedni, drżało o swoje dobre imię, gdy nauczycielka bez pośpiechu zdejmowała gumki z paczki kart ocen, które miały zostać dzieciom wręczone po raz ostatni. Nikt nie trząsł się bardziej niż Herbie i Lennie, ale wyraźna udręka Herbiego wzbudzała współczucie, gdy tymczasem Lennie uważał za właściwe rozglądać się dookoła z podniesionymi brwiami i ironicznym uśmiechem. -

Larry Ravets promowany do 8A-1 - ogłosiła nauczycielka.

Ravets, mały chłopiec o ziemistej cerze, w okularach w czarnej oprawie, który stale zajmował drugie miejsce na liście honorowej, wyskoczył z radością naprzód, wziął swoją kartę i stanął przy ścianie. Jeden po drugim dobrzy uczniowie, wszyscy promowani do następnej klasy, byli wzywani przez nauczycielkę, otrzymywali swoją kartę i stawali w rzędzie obok Ravetsa. Następnie do tej procesji dołączyli uczniowie średni, również promowani. Liczba uczniów pozostających w ławkach zmalała do dziesięciu, do sześciu, do czterech. Herbie i Lennie znajdowali się wśród tych czterech. Nauczycielka zrobiła przerwę. Rozdała już wszystkie karty, które trzymała w ręce. Potem wstała i spokojnie wyszła z sali. W klasie zawrzało. - A to pech, Herbie. -

Nie martw się, Lennie, ona cię tylko straszy.

-

Jest nikczemna.

-

Do zobaczenia w 7B, chłopaki!

Shirley Schwartz, brzydka, mała, cicha wielbicielka Herbiego, roniła łzy na swoim skromnym miejscu pod koniec rzędu

stojących pod ścianą. Chociaż dwaj przestępcy nabrali wody w usta i nie odpowiadali na żadne pytania kolegów z klasy, wiedziała, podobnie jak inni, że jeśli miało miejsce oszustwo, to mogło to się stać tylko dla dobra Lenniego. Sympatie w klasie były podzielone. Jednym było bardziej żal złapanego w pułapkę sportowca, drugim grubego chłopca, który próbował mu pomóc. Wszyscy jednak odczuwali dużą przyjemność, przypatrując się nieszczęściu z bezpiecznej pozycji w rzędzie promowanych. Drzwi otworzyły się i pośród grobowej ciszy pani Gorkin z powrotem podeszła do swojego biurka. Przyniosła cztery karty ocen, obficie popisane czerwonym atramentem. - Tomaso Gusi, 8A-2, warunkowo. Najgorszy chłopiec z całej klasy, śniady, żylasty, wyborowy strzelec z gumek i spinaczy, rzucił się naprzód, kurczowo przycisnął swoją kartę do piersi, po czym dołączył do rzędu stojących pod ścianą. -

Mary Kerr, 8A-2, warunkowo.

Duża niechlujna dziewczynka, głupia, często nieobecna na lekcjach, wstała becząc głośno i wśród szlochów powiedziała: -

Dziękuję, proszę pani.

Po czym odebrała swoją przepustkę do szczęścia. -

Leonard Krieger.

Długa przerwa. -

7B-3.

Klasa wstrzymała oddech i wydała cichy pomruk. Jedna głowa spadła. Lennie z buńczuczną miną podszedł do nauczycielki. Wyrwał jej z ręki kartę zuchwałym szarpnięciem, które zostałoby surowo ukarane - gdyby nie to, że nie karze się straceńców - i zajął swoje miejsce, szczerząc zęby w wyzywającym uśmiechu. -

Herbert Bookbinder.

Nauczycielka wymówiła nazwisko i nic więcej. Herbie niepewnie podniósł się na nogi. Nauczycielka odczekała minutę, gdy on stał tak w niepewności, sam jeden pośród rzędów pustych ławek, na oczach całej klasy, która zastygła w bezruchu jak zaczarowana. Po czym przemówiła: - Moim zdaniem przynosisz wstyd swoim rodzicom i mnie. Jestem przekonana, że oszukiwałeś na sprawdzianie z gramatyki. Rola Lenniego Kriegera w całym tym wydarzeniu nie jest jasna i nie został on za nie ukarany. Jego średnia była dostatecznie niska, by nie zdał. Natomiast karteczka, którą znalazłam, była pisana twoim charakterem. Oszukiwać przy doskonałych ocenach to gorsze niż być najgłupszym uczniem w klasie. Daję ci ostatnią szansę, żebyś się szczerze przyznał. Nie będziesz żałował, jeśli to zrobisz. Co to znaczy „outfielder”? Herbiemu zdawało się, że cała sala wiruje wokół niego. Próbował znaleźć wyjście z galimatiasu myśli, który przyprawiał go o zawrót głowy. Wydawało się jednak, że nie ma możliwości, by powiedzieć prawdę, nie oskarżając zarazem Lenniego. Była to kwestia tego samego trudnego wyboru: być uczciwym czy być „swoim chłopem”. Żałosny jest los chłopca rozdartego między kodeksem obyczajowym dzieci a kodeksem obyczajowym nauczycieli w szkole. -

Już mówiłem, proszę pani - powiedział ochrypłym głosem.

-

Podejdź no tutaj.

Herbie zbliżył się chwiejnym krokiem. - Słuchajcie, dzieci - powiedziała pani Gorkin. - Pamiętajcie zawsze, że w wolnym kraju człowiek jest niewinny, dopóki nie zostanie mu dowiedziona wina. Ja nie mam dowodu na to, że ten chłopiec oszukiwał. Tak się składa, że jego średnia ze sprawdzianu wynosi dziewięćdziesiąt siedem. Podała Herbiemu kartę. -

Herbert Bookbinder, 8B-3.

Herbie zdobył najwyższą nagrodę, jaką można zdobyć w dniu zakończenia roku szkolnego. Zdał do następnej klasy. Po uroczystości, gdy na dziedzińcu grupka dzieci składała Herbiemu gratulacje, podszedł do niego Lennie Krieger. Rozmowy urwały się. - No i co, Generale Śmieciarzu? - rzucił Lennie. - Widzę, że ci się udało, a mnie nie. Chyba opłaca się być pupilkiem nauczycielki. Ale ja jestem zadowolony. Wolę sto razy zostać w tej samej klasie, niż być takim grubym maminsynkiem jak ty i zdać. Wobec takiej napaści Herbie stanął jak wryty. -

Lennie, robiłem, co mogłem…

- Kto cię prosił, żebyś mi podawał jakieś karteczki, ty gruba beczko? Jakbym skończył ten sprawdzian, to mógłbym zdać. Zejdź mi z drogi, Grubasku. Następnym razem, jak cię spotkam, to cię położę na obie łopatki… Kto gra w piłkę? zwrócił się do milczącej grupy i odszedł, nie czekając na odpowiedź. Herbie ruszył bez pośpiechu do domu, by przynieść mamie pomyślną wiadomość, nie odczuwał jednak radości. Próbował zrozumieć zarzuty Lenniego i jeszcze raz rozważał w myślach całą tę przykrą sprawę, nie znajdując wyjaśnienia. Doszedł do wniosku, że stał się ofiarą niesprawiedliwości. A tymczasem zetknął się tylko ze zwykłą naturą ludzką. Gdy skręcał na rogu ulicy Thackeraya i alei Homera, usłyszał słodki głos: -

Herbie!

Przed salonem lodowym Hessego stała Lucille Glass i lizała lody truskawkowe w rożku. -

Chcesz? - spytała skromnie, gdy podszedł do niej. -

Mam tylko jednego. Czekam na mamę, żeby mnie zabrała samochodem.

Herbie wziął rożek, polizał go uprzejmie dwa razy i oddał dziewczynce. -

Słyszałam, że zdałeś, a Lennie został.

Chłopiec pokiwał głową. - Chodź tu bliżej. - Skinęła na niego, mimo że stał zaledwie o krok dalej. Zdziwiony, przysunął się do niej. - Bliżej. Chcę ci coś szepnąć do ucha. Cóż to była za nowa rozkosz? Herbie pochylił głowę do małych, różowych ust dziewczynki. Poczuł w uchu jej ciepły oddech, co sprawiło mu dziką przyjemność. Dziewczynka ledwo dosłyszalnym głosem wyszeptała: -

Co to znaczy „outfielder”?

Herbie uparcie potrząsnął głową. - Gdybyś powiedział, to Lenniego mogliby przenieść do 7A, no nie? Chłopiec był człowiekiem. Wzruszył ramionami i kiwnął głową. W następnej chwili jego policzki nieoczekiwanie zaróżowiły się, a dziewczynka pobiegła ulicą przed siebie. Lucille pocałowała Herbiego, gdzieś pośrodku między uchem a brwią. Herbie Bookbinder bliższy był pozostania w siódmej klasie, niż sam myślał. Po sprawdzianie z gramatyki pani Gorkin spędziła cały wieczór, omawiając i analizując tajemnicę „outfieldera” ze swoim mężem, zastępcą dyrektora w Szkole Publicznej nr 75. Następnego dnia bez powodzenia poruszyła tę sprawę na zebraniu nauczycieli klas siódmych podczas przerwy na lunch, a w końcu przedstawiła ją mądrości samego pana Gaussa, który pomruczał, pochrząkał i ostatecznie rozłożył ręce. Sprawa rozeszła się wśród nauczycieli i przeszła do historii Szkoły Publicznej nr 50 jako jeden z niewyjaśnionych występków i przykład uczniowskiej przebiegłości. Dziwne to! Nauczyciele uważają się za tak cudownie mądrych, a do dziś dnia żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że „outfielder” - to daktyl.

10. Jak mężczyzna między mężczyznami -

Frap czekoladowy poproszę, z polewą czekoladową.

Stary pan Borowsky, smutny, szczupły, siwy właściciel cukierni, popatrzył na Herbiego, a na jego twarzy pojawił się cień zaskoczenia. Pan Borowsky był doskonałym właścicielem cukierni, pokusy ciała oraz porywy duszy były mu obce. Mógł sobie ufać, że nigdy nie wpadnie w szał i nie pozjada wszystkich swoich wspaniałych frykasów. Nie spożywał gumopodobnych cukierków ani nie pił wody sodowej przeznaczonej do popijania lodów, ani też nie śmiał się na głos w obecności wszystkich młodych dziewcząt i chłopców z alei Homera. Kierował nim instynkt przeżycia, który wymagał tylko wiedzy o względnych wartościach monet i słodyczy oraz mądrości w zakresie płytkich mechanizmów kierujących postępowaniem głodnych i spragnionych dzieci. Mądrości takiej mu nie brakowało, i ona to wywołała ową zjawę podejrzliwości na jego twarzy - wszystkie jego uczucia bowiem były widmami, nie zaś istotami żywymi - gdy Herbie Bookbinder, znany groszowy klient, zamówił deser za dziesięć centów w dzień powszedni. - To kosztuje dziesięć centów - powiedział. Herbie położył cienką, błyszczącą monetę na wilgotnej marmurowej ladzie z miną lorda. -

Zdałem - powiedział.

Pan Borowsky przyjął tę wielką nowinę tak, jakby otrzymał wiadomość, że kontynent europejski zatonął w morzu, to znaczy z twarzą bez wyrazu, i przygotował czekoladowe frappé. Herbie ostrożnie przeniósł blaszany pucharek na zakurzony stolik z dwoma krzesłami o oparciach z drutu, stojący w kącie obok półek magazynowych, i usiadł, by ucztować niczym wielki pan. Nabył ten przywilej wraz z deserem. Nikt nigdy nie siadał przy stoliku, z wyjątkiem jakiegoś z rzadka pojawiającego się tu „dużego typa”, który był zbyt leniwy, aby zaprowadzić swoją ukochaną za róg do cukierni Hessego, i

fetował ją w obskurnej dziurze Borowsky’ego. Wszystko, czego teraz trzeba było, aby dopełnić czarę radości chłopca, to jakiegoś innego chłopca, który przyszedłby do cukierni i mu zazdrościł. Ale pora była spokojna. Herbie poczekał, aż jego uczta rozpuściła się do połowy, i w końcu zmuszony był zjeść ją sam, nie podziwiany przez nikogo. Chyba za każdą przyjemnością w życiu kryje się tego rodzaju cień. Mimo wszystko jednak było to zdarzenie o wielkiej wadze. Cokolwiek by się działo, on zjadł frappe czekoladowe w powszedni dzień. Herbie nie wiedział, że było to słowo pochodzenia francuskiego i że miało ono francuską wymowę, ale danie nie było przez to ani trochę mniej atrakcyjne. Bywają dorośli, którzy nie mając nic lepszego do roboty, lubią spierać się o to, jakie słowo w języku angielskim jest najpiękniejsze. We współzawodnictwie takim prym wiodą zazwyczaj słowa: „świt”, „fiołek”, „światło gwiazd”, „złoty”, „promień księżyca”, i tym podobne - co pokazuje wyłącznie, jakiego rodzaju ludzie takie spory prowadzą. Chłopcom z alei Homera trudno byłoby znaleźć słowo, które mogłoby konkurować z tym przepięknie brzmiącym dźwiękiem - frap. Oblizując się i zastanawiając, dlaczego życie nie polega na wiecznym jedzeniu czekoladowych frappes, Herbie wyszedł z cukierni i poszedł do domu. Zastał rodziców siedzących razem na czerwonej sofie w salonie i po ich milczeniu i uśmiechach domyślił się, że rozmawiali o jego szkolnych osiągnięciach. Skromnie skierował się do swojego pokoju, ale ojciec zawołał go: - Chodź no tu, mój synu. Pan Bookbinder nie zwracał się do Herbiego „mój synu” od czasu jego ostatnich urodzin. Był to sygnał zapowiadający coś przyjemnego. Chłopiec wrócił do salonu, udając, że nie podejrzewa niczego nadzwyczajnego. W tej samej chwili jego matka wstała, pogłaskała go po głowie i wyszła z pokoju, mówiąc: Myślę, że wy, mężczyźni, macie sobie wiele do powiedzenia.

-

Siadaj, mój synu - powiedział pan Bookbinder.

To oficjalne zaproszenie było jeszcze jedną nowością, tak samo zbędną, jakby ktoś zapraszał kota, by usiadł. Ale Herbie stanął na wysokości zadania i z pewnością siebie zajął miejsce na fotelu, odchylając się do tyłu i zakładając nogę na nogę, tak jak widział, że robią to dorośli. Ponieważ jednak nogi miał nie dość długie, przestał opierać się nimi o podłogę, ale i tak zadowolony był z efektu. -A więc słyszałem, że znowu zdałeś - powiedział Jacob Bookbinder z uśmiechem, który nadał jego surowej twarzy wyraz pewnej łagodności i ciepła. - Tak, tato. - I od następnego semestru przechodzisz do ostatniej klasy szkoły publicznej. -

Mhm.

- Wiesz, mój chłopcze, że to była ostatnia klasa, do której ja w ogóle chodziłem. Potem opuściłem szkołę i zarabiałem na życie. To było oczywiście w Polsce. Ty, dzięki Bogu, będziesz mógł pójść do szkoły średniej i na studia. No cóż, stajesz się mężczyzną szybciej niż ci się wydaje. Herbie czułby się trochę bardziej mężczyzną, gdyby nie wpadł był w fotel tak głęboko, że jego założone jedno na drugie kolana znalazły się na wysokości głowy. Wywinął się do przodu i uchwycił za poręcze fotela, żeby trzymać się prosto. -

Niewygodnie ci tam. Chodź tu, na sofę.

Herbie posłuchał. - Mój chłopcze, dziś wieczór zabieram cię z sobą na kolację do restauracji. To znaczy, jeśli masz ochotę. Restauracja! Było to coś jeszcze wspanialszego niż frap. Herbie prawie oniemiał, zdołał jednak powiedzieć: -

Oczywiście, tato. Ojej, to wspaniale!

- Tak, jestem umówiony na kolację z kilkoma kolegami od interesów, a dla ciebie jest to odpowiednia pora, żebyś zaczął

bywać między mężczyznami. Zasłużyłeś sobie na to. -

Dziękuję, tato. Pójdę się zaraz ubrać.

Herbie chętnie poskakałby sobie na sofie w górę i w dół, ale wiedział, że mężczyzna między mężczyznami nie skacze na sofie. Ojciec położył mu rękę na ramieniu. -

Zaczekaj. Słyszałem, że chłopak Kriegera nie zdał?

-

Mhm.

- To bardzo źle, bardzo źle. Jak coś tak okropnego mogło się zdarzyć? - zawołał pan Bookbinder z szerokim uśmiechem, zdradzającym czystą przyjemność. Ojej, Lennie jest chyba głupi. Zresztą on myśli tylko o dziewczynach. - To niemądrze. Chłopak nie powinien zawracać sobie głowy dziewczynami, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat. - Mnie to nie dotyczy, na pewno - powiedział Herbie i był przekonany, że tak jest naprawdę. Frap i zapowiedziana kolacja z ojcem w restauracji powołały do życia nowego, dojrzałego Herbiego Bookbindera. Tamten Herbie, dziecinnie zadurzony w Lucille Glass, należał do przeszłości. - No cóż, Krieger będzie z nami na kolacji. Nie będziemy mu sprawiać przykrości i mówić o tym. - Tak, tato. - Oczywiście nie stanie się nic złego, jeśli powiemy, że ty zdałeś - powiedział ojciec i odprawił syna, klepnąwszy go po ramieniu. Herbie puścił się kłusem do swojego pokoju, włożył czystą koszulę, nowy krawat i swój „drugi” garnitur. Nowy garnitur, kupiony na święto Paschy, nazywany był zawsze drugim garniturem aż do nadejścia nowej Paschy. Felicia, wróciwszy z popołudniowej włóczęgi po Bulwarze Południowym, prychnęła na niego pogardliwie i powiedziała:

-

Hm, drugi garnitur, hę?

- Tak, drugi garnitur - odrzekł Herbie. Delektował się uciechą płynącą z tego, że nie powiedział nic więcej, a Felicia nie dała mu tej satysfakcji i nie zadawała pytań, skończył się więc ubierać pełen wesołości, gdy tymczasem dziewczynkę pożerała ciekawość. Kiedy Herbie właśnie wychodził z ojcem, usłyszał oburzony jęk Felicii, która w końcu wybłagała od mamy odpowiedź na dręczące ją pytanie. -

Dlaczego ja też nie mogę pójść do restauracji?

- Cicho bądź, to nie ty zdałaś do następnej klasy - usłyszał odpowiedź mamy i zamknął za sobą drzwi z westchnieniem doskonałego szczęścia. Dwaj mężczyźni bez pośpiechu szli aleją Westchester w wilgotny wieczór. Trolejbusy mijały ich z łoskotem, kobiety obejmujące wielkie brązowe papierowe torby z jedzeniem potrącały ich przechodząc obok, ciężarówki wypuszczały na nich chmury trujących spalin, dzieci przemykały im pod nogami, goniąc kamienne kulki albo gumowe piłeczki, i co chwilę jakaś mama poszukująca swojego dziecka wprawiała bębenki ich uszu w przerażające drżenie, krzycząc im na przykład nad głowami: -

Bernice! Kolacja!

Cała ta plebejska krzątanina była zachwycająca. Wzmagała ona w Herbiem radość z oczekiwanego wzniosłego aktu jedzenia w restauracji. Herbie - odezwał się ojciec - kim chciałbyś być w przyszłości? - To znaczy jak dorosnę? - Właśnie. - Astronomem - padła zwyczajowa gotowa odpowiedź. Ale nie wywołała zwyczajowego efektu. Gdy w rozmowach z chłopcami Herbie oznajmiał o swoich ambicjach, zawsze

budziło to podziw przyszłych strażaków, policjantów, pierwszoligowych graczy w piłkę i właścicieli cukierni, na ojcu natomiast nie wywarło absolutnie żadnego wrażenia. Pan Bookbinder zrobił taką minę, jakby ugryzł zielone jabłko, a potem uśmiechnął się. - Świetnie. To znakomity zawód. Nigdy nie zrobisz na tym przyzwoitych pieniędzy, ale jeśli interesują cię gwiazdy, to, a jakże, powinieneś być astronomem. Wielkim astronomem. - Astronomowie zarabiają mnóstwo pieniędzy - powiedział Herbie nieco mniej stanowczo, niż miał to w zwyczaju. - W jaki sposób? -Jak odkrywają nowe gwiazdy, no to… eee… dostają wielkie nagrody. Pan Bookbinder roześmiał się. Potem zaś powiedział poważnie: - Ten, kto tak mówi, mój chłopcze, jest okropnym kłamcą. Powinno tak być, ale tak nie jest. Ludzie płacą tylko za to, co jest im potrzebne - za ubrania, pralnię, mięso, kino i lód. Kogóż obchodzą nowe gwiazdy, gdzieś tam wysoko na .niebie? Odkrywanie gwiazd to wielka, wspaniała rzecz, ale nikt jeszcze się na tym nie wzbogacił. Mimo to powinieneś, a jakże, być astronomem, największym astronomem na świecie, jeśli tego właśnie chcesz. Przebiegli przez rynsztok w alei Austen, uciekając przed trąbiącą na nich czarną ciężarówką z węglem, i szli dalej w milczeniu. Między Jacobem Bookbinderem a jego synem wytworzyła się w czasie tego spaceru atmosfera koleżeństwa i owo odejście od wzajemnych stosunków ojciec-syn spowodowało, że obaj poczuli się niezręcznie. Ojciec tęsknił za swoim zwykłym wieczornym monologiem na temat problemów związanych z Budą, ale uszy jego syna wydawały mu się jakoś mniej odpowiednie, by go słuchać, niż uszy żony. Co do Herbiego, to żadna z rzeczy, które przychodziły mu do głowy, nie wydawała mu się warta, by ją powiedzieć tak przerażająco mądremu człowiekowi jak ojciec, po tym, gdy

zniweczył on jego astronomiczne fantazje. W rezultacie przybyli do restauracji Goldena na Bulwarze Południowym, nie zamieniwszy więcej ani słowa. Serce Herberta zapałało na widok befsztyków, owoców, przekładanych tortów i ciastek z grubą warstwą kremu, leżących na lśniącej wystawie u Goldena, gdy tymczasem pan Bookbinder, zobaczywszy Powersa, Louisa Glassa i Kriegera siedzących przy stole koło okna, nagle zaczął się zastanawiać, czy przyprowadzenie Herbiego nie było postępkiem nierozważnym. Złożyła się nań nagła chęć uhonorowania chłopca, niejasne poczucie, że zwykle go zaniedbuje, i tak samo mgliste przekonanie, iż nadszedł czas, by jego syn przeszedł chrzest ognia prawdziwej rozmowy o interesach. Teraz poczuł nagłą chęć, by odesłać chłopca do domu. Ale Jacob Bookbinder nie miał zwyczaju zmieniać swoich postanowień. W istocie, w ten to właśnie sposób z ponurą satysfakcją zwykł był rozprawiać się z własnym niezdecydowaniem. „Zrób to i zobacz, co wyjdzie” - chętnie mawiał sam do siebie. Zaprosił Herbiego na kolację do Goldena, a więc Herbie zje kolację u Goldena. - Chodźmy, mój chłopcze, widzę, że się spóźniliśmy powiedział i wprowadził syna do środka. Przedstawienie Herbiego zebranym wypadło niezręcznie, tak jak to ojciec przewidział, ale na zdziwienie w oczach mężczyzn odpowiedział zdecydowanym spojrzeniem i wyjaśnił, że zaprosił chłopca na kolację w nagrodę za to, że Herbie zdał do następnej klasy. Louis Glass, tęgi, rumiany mężczyzna z czarnymi wąsami, uścisnął Herbiemu rękę i złożył mu gratulacje. Wiele razy widział, jak dziewczęta i chłopcy dorastali i przekształcali się w klientów, stanowiących źródło jego honorariów. Powers, który już był nie w humorze z samego tego powodu, że wyciągnięto go do dzielnicy Bronx po zapadnięciu zmroku, pozwolił sobie ze znudzonym spojrzeniem wystukać popiół z fajki i wepchnąć ją do kieszeni. Krieger wygłosił swoje poglądy w następujący sposób:

- Jaki ojciec, taki syn. Hejbie wielka przyszłość. Być może lepiej nie iść za szybko. Mały gruby chłopiec na studiach może lepiej nie. Powolny i wytrwały żółw przegoni zająca. Hejbie nie taki, oczywiście. Elegancki jest wspaniały… Przy stole były tylko cztery miejsca. Pan Krieger zadzwonił dzwonkiem i kelner przysunął z boku wąski stolik służący do podawania potraw, tak, że znalazł się on częściowo w przejściu. Herbie usiadł przy nim, wyglądając jak w najwyższym stopniu zbyteczny dodatek do reszty towarzystwa. Gościom wręczono karty dań i mężczyźni zamówili swoje potrawy niedbale i szybko. Co innego Herbie. Co powinienem zamówić, tato? - spytał nerwowo, oszołomiony kartą dań. - Jesteś już dostatecznie duży, żeby zamówić sobie jedzenie samemu. Weź to, na co masz ochotę. Herbie przebiegł kartę oczami w górę i w dół i ujrzał zawiły obraz posiłku złożonego z babki biszkoptowej, ciastek, wędzonego łososia, gulaszu, jarzyn w śmietanie, pieczonego kurczęcia, siekanego śledzia, śliwek i lodów. -

N… nie jestem bardzo głodny - wyjąkał.

To przejdź do dań głównych. My bierzemy tylko to powiedział ojciec i pokazał mu palcem odpowiednią część jadłospisu. Stanowiło to dla Herbiego pewną pomoc. Ale konieczność dokonania wyboru między kotlecikami jagnięcymi, kurczęciem z rożna, pieczoną kaczką, befsztykiem i tak dalej nadal była torturą - nie mniejszą dla chłopca niż dla kelnera, krępego, łysego mężczyzny o zgorzkniałym wyrazie twarzy, ubranego w zatłuszczone czarne spodnie i poplamioną szarą bawełnianą marynarkę. Kelner przestępował z nogi na nogę, gdy tymczasem Herbie był w kropce. Tamten ziewał, postukiwał ołówkiem w bloczek zamówień, kilka razy mruknął „aaa… eee…” i wpatrywał się w chłopca z niechęcią,

w oczywisty sposób życząc mu, żeby znalazł się daleko stąd i w dodatku w złym stanie zdrowia. No, Herbie, ten człowiek nie może tu stać wiecznie powiedział ojciec. Powers odezwał się: - Widać, że dzieciak nie wie, czego chce. Niech pan zamówi za niego. Wezmę rybę z wody! - wykrzyknął nagle Herbie, wskazując w jadłospisie pozycję, na którą patrzył akurat w tym momencie. Wszyscy, nawet kelner, zrobili zdumioną minę. Nie bądź głupi - powiedział Jacob Bookbinder - ryba z wody przy tych wszystkich pysznych daniach mięsnych do wyboru? Wiesz co, weź befsztyk. Ale Herbie czuł, że jego godność, cały jego męski honor zależy od tego, czy wytrwa teraz przy rybie, mimo że na myśl o niej ogarniało go obrzydzenie. - Czy człowiek nie może zamówić tego, co chce? - poskarżył się. - Zamówiłem rybę z wody i na to właśnie mam ochotę. Proszę mu podać rybę z wody - powiedział ojciec, wzruszając ramionami. Kelner wyrwał jadłospis z kurczowo zaciśniętych palców Herbiego i odszedł. Herbie spoglądał ponuro, jak jego pochylone plecy znikają za wahadłowymi drzwiami do kuchni i przeklinał w duchu własne szaleństwo. Konsekwencje były gorsze, niż sobie wyobrażał. W restauracji Goldena podawano przede wszystkim mięso. Ryba była w karcie dań pozycją dodatkową, umieszczoną tam dla tych rzadkich klientów, którym szczególnie na rybie zależało. Wkrótce kelner pojawił się znowu z czterema skwierczącymi, pachnącymi niebiańsko befsztykami oraz talerzem, na którym znajdowały się dwa okrągłe kleksy, biały i zielony. Biały był rybą, zielony zaś okazał się nieoczekiwanie czymś okropnym, mianowicie szpinakiem w kremie, który podawano do ryby

Gdy kelner postawił talerz na stole, chłopiec zamrugał oczami, a wszyscy mężczyźni roześmiali się. Herbie poczuł, jak oblewa się rumieńcem. - Ta ryba wygląda obrzydliwie - powiedział ojciec. -Kelner, proszę zabrać to paskudztwo i podać chłopcu kotleciki z jagnięcia. - Tato, proszę cię, ja właśnie to chciałem! - krzyknął Herbie ze złością. Otoczył talerz obronnym ruchem ręki, a lepka biała masa zatrzęsła się z lekka. Chłopca ścisnęło w gardle na myśl, że będzie musiał to zjeść. Ale zamierzał to zjeść albo umrzeć. Ostatecznie, Bookbinder, to duży chłopiec - powiedział Powers szczerząc zęby. - Przecież zdał do ósmej klasy, prawda? Ojciec Herbiego spojrzał na młodego człowieka z Manhattanu zmrużonymi oczami. - W porządku, mój chłopcze - powiedział do Herbiego. - Ale pod warunkiem, że skoro to zamówiłeś, to to zjesz. I Herbie, który zrozumiał wezwanie ojca, by nie przynieść mu wstydu, zjadł to swoje danie na oczach wszystkich mężczyzn. Nie zostawił nawet odrobiny szpinaku ani ryby. Bohaterowie innych książek dokonują bardziej szlachetnych i barwnych czynów, ale Herbie Bookbinder tak czy inaczej został bohaterem, bo przełknął te dwa okropne kleksy, zielony i biały, i oblizał się po nich. - No cóż, Bookbinder - powiedział po zjedzeniu befsztyków Powers, odchylając się do tyłu i napełniając swoją fajkę tytoniem z kapciucha ze skóry aligatora - rozmawiamy o interesach czy najpierw odeśle pan chłopca do domu? Chłopiec nikomu nie szkodzi - odparował Bookbinder chyba że pozostali panowie mają coś przeciw temu. Nastała kłopotliwa cisza.

- Ależ skąd, ja myślę - powiedział Louis Glass serdecznie że dobrze mu zrobi, jeśli posłucha rozmowy o interesach. Rozmowy o interesach. Nie ma to, jak zaczynać w życiu wcześnie, w życiu wcześnie, co, Herbie? Klepnął chłopca lekko po ramieniu i zapalił cygaro. Kelner przyniósł deser. U Goldena istniał zwyczaj podawania wyrobów cukierniczych na małej paterze, którą umieszczano na stole, podając kawę, i zostawiano tam. Na paterze tej znajdowało się osiem ciastek. Po zakończeniu posiłku kelner liczył po prostu, ile ciastek brakuje, i wpisywał to do rachunku. Żaden z mężczyzn nie wziął ciastka z podsuwanej im patery, kelner postawił ją więc przed Herbiem i odszedł. Przyglądając się ośmiu ciastkom z kremem, z których każde miało inny kształt i kolor, chłopiec poczuł, że jego zdruzgotany apetyt dochodzi do siebie. Louis Glass przetarł pince-nez, zawieszone na czarnej tasiemce wokół szyi. No, panowie, nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy załatwić naszych spraw, zanim wypijemy do końca kawę. Zanim wypijemy do końca kawę - powiedział. - Ogromnie mi to odpowiada - zauważył Powers. - Jestem już spóźniony do teatru. Bookbinder i Krieger nie powiedzieli nic. Herbie wybrał na próbę oblany czekoladą walec z bitą śmietaną i zatopił w nim zęby. Wydało mu się, że słyszy rajskie dzwony. W porównaniu z tym, co jadł teraz, nawet frap przestał się liczyć. - Musimy omówić tylko jedną rzecz - ciągnął Louis Glass. Opisałem panu, Bookbinder, korzyści, jakie odniesiecie obaj, pan i Krieger, z połączenia firmy Bronx River z firmą Interborough. Wyraziłem się jasno, jak tylko potrafiłem, że firma Interborough, która jest teraz największą wytwórnią lodu w Nowym Jorku, zapewni obu panom najwyższe stanowiska kierownicze. Ponieważ tak się składa, że jestem ich radcą prawnym, mówię to z pozycji osoby, mającej pewną

władzę, mającej pewną władzę. Przedstawiłem panom również swoją opinię co do tego, że tak zwany niebieski papier jest dokumentem całkowicie pozbawionym mocy prawnej, nie bardziej niż kartka z podręcznego notatnika, a w konsekwencji nie przekazuje panom w należytej i właściwej formie żadnej części akcji, i przestrzegałem panów, że jeżeli zdecydujecie się obstawać przy nim, wasze roszczenia zostaną odrzucone przez sąd. Odrzucone przez sąd. W czasie tej przemowy Herbie dokończył rurkę z bitą śmietaną trzema entuzjastycznymi chapnięciami. Teraz wybrał urocze owalne ciastko, całe pokryte zielonym i czekoladowym kremem, i nadgryzł je. - A więc decyzja panów, tak jak ja to widzę - kontynuował prawnik, oganiając się rękami od kłębów niebieskiego dymu z szybko pykającej fajki Powersa - albo będzie decyzją rozsądną, polegającą na przyjęciu tego wielkiego daru fortuny… mam na myśli połączenie przedsiębiorstw… albo wysoce wątpliwą decyzją wszczęcia sprawy sądowej o to, kto..i czy panowie, czy pan Powers… będzie zarządzać Budą, którą to sprawę panowie, jak powiedziałem, przegracie. Jak powiedziałem, przegracie. Herbie słyszał te słowa niewyraźnie przez mgłę zachwytu, którą wyczarowały wokół niego łakocie, i zastanawiał się, dlaczego pan Glass miał zwyczaj zachowywać się jak własne echo. Zapomniał jednak o tym problemie, gdy ostatni kęs mięty i czekolady zniknął w jego ustach, pozostawiając mu do rozstrzygnięcia pilną kwestię, mianowicie, które ciastko zjeść w następnej kolejności. Chłopiec nie zdawał sobie sprawy, że za ciastka trzeba będzie zapłacić. Postawiono je przed nim tak jak miskę z owocami w domu, i tak też je potraktował. Po horrorze z rybą wydało mu się, że jedynym sposobem powrotu do wspaniałości jedzenia w restauracji jest pochłonięcie tylu ciastek, ile zdoła. Wybrał więc ekler czekoladowy i zabrał się do roboty. Kiedy prawnik skończył, Bookbinder i Krieger spojrzeli po sobie. Ojciec Herbiego zaczął mówić, ale Krieger przerwał mu

pospiesznie i głośno: Słuchajcie, jest taka sprawa. Niebieski papier może tak, może nie, kto to może powiedzieć na pewno? Słuchajcie, spokojnie. Stanowisko kierownicze dziesięć tysięcy rocznie znakomicie, być może trzy tysiące rocznie nie tak znakomicie. Ale spokojnie czarno na białym na papierze ile gwarantowane? Wszyscy dżentelmeni, słowo warte tyle co złoto, ale czarno na białym na papierze jeszcze nie. Trzydzieści lat w tym interesie z lodem, zawsze czarno na białym spokojniej. Pan Glass znakomicie wyjaśnił, wszyscy dobrzy przyjaciele trzymają się razem. Słuchajcie, jest taka sprawa… Ekler został zjedzony, Herbie rozpoczął błyskawiczne niszczenie okrągłego, brązowego ciastka, które wyglądem przypominało ziemniak, ale w środku miało wyborny krem pomarańczowy. -Jeśli dobrze pana rozumiem, panie Krieger - przerwał mu Louis Glass - to sądzę, że nie musi pan nic więcej mówić. Firma Interborough gotowa jest zagwarantować na piśmie jako warunek połączenia przedsiębiorstw wynagrodzenie obu panów w wysokości - tu rzucił okiem na Powersa, który wciąż puszczał z fajki kłęby dymu i nieznacznie skinął głową pięciu tysięcy rocznie jak na początek. Jak na początek. -

Pan rozumie go źle, a to, co on mówi, nie znaczy nic!

- wykrzyknął Jacob Bookbinder z tak napiętym i wojowniczym wyrazem twarzy, że ledwie przypominał tego człowieka, który jeszcze przed chwilą uśmiechał się do swojego syna. Herbie niejeden raz widział ten wyraz twarzy swojego ojca, który w myślach nazywał „twarzą od interesów”, i odczuwał na jego widok przerażenie. Zaczął teraz uważniej przysłuchiwać się rozmowie, machinalnie napoczynając puszystą żółtą napoleonkę. -

Jake, słuchaj, jest taka sprawa, spokojnie - zaczął

Krieger, ale ojciec Herbiego zwrócił się chłodno do prawnika, ignorując swojego partnera:

Krieger powtarza to, co mi mówił, gdy omawialiśmy tę sprawę, a pana chyba interesują wnioski z naszej rozmowy. Otóż, krótko mówiąc, nie sprzedajemy. Moim zdaniem niebieski papier jest ważny. Powers zapytał Kriegera: -

Czy jest to również pańskie zdanie?

Bookbinder wtrącił ironicznie: Oszczędzę panu pół godziny gadania. Krieger i ja oraz nasze żony stanowimy trust wyborczy obejmujący całość naszych akcji. Krieger musi zgadzać się ze mną. Prawnik i Powers spojrzeli na Kriegera. Bookbindera niezdecydowanie skinął głową.

Wspólnik

Herbie nie był w stanie śledzić tego pojedynku między mężczyznami i przestał się nim interesować. Z jakichś powodów napoleonka nie smakowała mu tak jak cztery pierwsze ciastka. Skończył ją szybko i zabrał się do ciastka z wiśniami. Nagle zdał sobie sprawę z nowego, niepokojącego faktu: kelner stał nie opodal, przyglądając mu się z mieszaniną przerażenia i fascynacji w oczach. Za każdym razem, gdy odgryzał kęs ciastka, oczy kelnera zdawały się otwierać coraz szerzej. Herbie nie mógł się zorientować, czemu ten człowiek tak się przygląda. Niespokojnie rzucił okiem na swój garnitur, żeby sprawdzić, czy nie poplamił go jedzeniem, i obejrzał się za siebie, ale najwyraźniej w polu widzenia nie było nic szczególnego poza nim samym, zupełnie zwyczajnym chłopcem. Oczy kelnera sprawiły, że poczuł się skrępowany. Połknął ciastko bez szczególnej przyjemności i sięgnął po coś, co zostawił sobie na ostatek, mianowicie po smakołyk składający się z czterech ścianek z twardej czekolady wypełniony po brzegi kremem koloru kawowego. Gdy go ugryzł, zobaczył z pewnym zażenowaniem, że kelnerowi opadła szczęka i że zrobił się blady. Wywnioskował, że człowiek ten musi być chory - prawdopodobnie z powodu jedzenia w tej nędznej restauracji. Herbie sam też nie czuł się zbyt dobrze. Piękne czekoladowe ciastko jakoś nie smakowało lepiej niż ryba z wody i było tak samo lepkie.

W czasie gdy Herbie obserwował kelnera, rozmowa posunęła się nieco naprzód. Chłopiec usiłował uchwycić wątek, coraz wolniej gryząc ciastko. Powers mówił: …w ogóle nie widzę powodu, dlaczego musiałem przyjeżdżać tu dziś wieczorem, skoro kazano mi wysłuchać tej samej głupiej historyjki. Myślałem, żeście się panowie opamiętali. Nic na to nie poradzę, ale muszę to określić jako w najwyższym stopniu nierozsądne. W najwyższym stopniu nierozsądne - powiedział prawnik, rozgniatając w popielniczce wypalone do połowy cygaro. - Zapewniam panów, że niebieski papier w takiej postaci, w jakiej jest, jest bezwartościowy. Moim zdaniem pan Powers ma prawo podjąć kroki zmierzające do sprzedania Bronx River Ice, ale musimy wszyscy przyznać, że jako radca prawny firmy Interborough nie mogę doradzać im nabycia własności, co do której tytułu istnieją jakiekolwiek wątpliwości. Jakiekolwiek wątpliwości. Porozmawiam jutro rano z Burlingame’em - powiedział Powers ze złością - i jak będzie chciał kupić, to sprzedam, bez żadnego zabezpieczenia dla panów Bookbindera i Kriegera. Ludzie interesu nie postępują tak jak oni. Nie mogą domagać się więcej żadnych względów. To wszystko, co mam do powiedzenia. - Tak, ja jestem szalonym człowiekiem interesu - odciął się Bookbinder. - Chcę pozostać człowiekiem interesu, a nie być pomocnikiem Burlingame’a. - Tato. To nieśmiałe słowo dobiegło od strony Herbiego. Ojciec odwrócił się i spojrzał na syna. -

Niedobrze się czuję.

Herbie siedział głęboko w krześle, tępym wzrokiem patrząc prosto przed siebie. W bezwładnej ręce zwisającej z boku trzymał kawałek czekoladowego ciastka. Twarz chłopca przypominała kolorem zjedzony przez niego szpinak w kremie.

- Wielki Boże! On ma mdłości. Czemu musiałeś koniecznie zjeść tę okropną rybę, chłopcze? - powiedział ojciec bardzo zmartwiony. - Proszę pana, niech pan nie zrzuca winy na nasze jedzenie! zakrzyknął kelner. Podszedł do stołu i podniósł wysoko prawą rękę. - Niech padnę martwy, jeżeli ten chłopiec nie zjadł siedmiu ciastek. Siedem ciastek, proszę pana! Widziałem na własne oczy. Od tego nawet słoń by dostał mdłości. Ja osobiście nie czuję się dobrze od patrzenia na niego. Herbie podniósł się chwiejnie na nogi. -

Chyba pójdę do domu, tato - powiedział.

Miał wrażenie, że żołądek marszczy mu się niczym jezioro na wietrze. Przed oczami przesuwały mu się mgliście kolorowe obrazy wszystkich zjedzonych ciastek, pływając z wolna dokoła, a słowo „frap” dźwięczało mu bez przerwy w głowie frap, frap, frap - i jakoś tak się składało, że było to najbardziej obrzydliwe słowo, jakie kiedykolwek zostało wypowiedziane przez człowieka. -

Chodź no, mój chłopcze, idziemy do domu.

Bookbinder podskoczył i złapał chłopca pod ramię. Panowie, i tak skończyliśmy już nasze sprawy, więc wybaczcie mi, że żegnam się w taki sposób. Panie Powers, niech mi pan wierzy, całe życie będzie mi pan dziękował za to, że nasz interes pozostał w naszych własnych rękach. Krieger, masz mój czek. Dobranoc. Bookbinder skinął na chłopca, wyprowadził go na zewnątrz i stanął z nim przy krawężniku, machając na taksówkę. Ale taksówki nie było i Herbert, słaniając się przy krawężniku, znosił wszelkie udręki podróży po wzburzonym morzu, aż nagle doznał niezastąpionej ulgi, jaką przynosi zrzucenie nadmiernego balastu. Ojciec pomógł mu ze współczuciem, po czym piechotą poprowadził bladego, drżącego syna do domu. Świeże powietrze było teraz dla niego lepsze niż taksówka.

Spacer stopniowo przywrócił Herbiego do życia i jak przez mgłę zaczął do niego powracać sens usłyszanej rozmowy o interesach. - Tato - zapytał nieśmiało - czy pan Powers naprawdę może sprzedać Budę i wyrzucić ciebie i pana Kriegera? -

O to się nie martw - odpowiedział Bookbinder.

Ale na jego twarzy malowało się napięcie i smutek. - Zapomnij o wszystkim, co usłyszałeś, Herbie. Dla ciebie teraz olej rycynowy i - do łóżka. I tak to właśnie, olejem rycynowym, łóżkiem i nieprzyjemną świadomością, że nie przyniósł sobie chluby, zakończył Herbie Bookbinder pierwszy wieczór, który spędził jak mężczyzna między mężczyznami.

11. Na obóz Manitu W następny poniedziałek, pierwszego lipca, zaczęły się wyjazdy dzieci z miasta. Po raz pierwszy Herbie Bookbinder porzucił znane przyjemności, jakie niesie z sobą lato spędzane w mieście - kąpiele pod hydrantami przeciwpożarowymi, zimne arbuzy kupowane z konnych wozów, pikniki na miejskich plażach albo w parkach i nie kończące się leniwe włóczęgi w słońcu i cieniu, gdzie tylko dusza zapragnie - i wyruszył, by zasmakować nieznanych rozkoszy obozu na wsi. Rodzina Bookbinderów załadowała się wraz z bagażami do chevroleta stojącego przed domem przy alei Homera 1075 i wyruszyła w drogę na Wielki Dworzec Centralny. Minął ich pamiętający dawne czasy wóz z arbuzami, ciągnięty przez tego samego starego siwka, z tym samym, odzianym w stare łachmany woźnicą o zabrudzonej twarzy, który powtarzał swoje śpiewne zawołanie: -

Świe-że arr-buuu-z-ii! Świe-że arr-buuu-z-ii!

Na wozie leżała wysoka sterta pękatych, zielonych arbu zów i brył lodu. Herbie zatęsknił nagle za kawałkiem zimnego arbuza i ogarnął go lekki żal za opuszczanym domem. Ale uczucia te ulotniły się, gdy samochód chrząknął i ruszył w drogę. Czymże ostatecznie były „świe-że arr—buuu-z-ii” wobec zbliżających się rozkoszy i wspaniałości, jakie oczekiwały go na dalekim obozie Manitu? Zakurzony promień słońca przecinał ukosem pusty gmach Wielkiego Dworca Centralnego i trafiał w duży kwadratowy żółty transparent, wiszący na ścianie w jednym z rogów ogromnej hali. Na transparencie tym wyszyto czerwonymi literami słowa:

Pan Gauss był dumny ze staroangielskiego kroju czcionki, tak bardzo pełnego godności i dostojeństwa. Na nieszczęście dla

Herbiego, Felicii i ich rodziców, którzy w białej gorączce szukali tego transparentu na dziesięć minut przed odjazdem pociągu, napis jest raczej trudno czytelny z odległości większej niż dziesięć stóp. Ze wszystkich stron widać było transparenty: Obóz Hiawatha czerwono-niebieski, Obóz Algonquin - zielono-biały, Obóz Penobscot - zielono-szary, Obóz Irokez - niebiesko—złoty, Obóz Pueblo, Obóz Wigwam, Obóz Totem, Obóz Tomahawk, Obóz Nokomis, Obóz Tepee i tak dalej, w pięćdziesięciu kształtach i stu kolorach. O ile po flagach tych można by sądzić, że oto odrodzona rasa Indian amerykańskich zebrała się na potężnej naradzie wojennej, o tyle tłumy gromadzące się pod nimi wcale nie sprawiały takiego wrażenia. W istocie, nie można było sobie wyobrazić niczego, co mniej przypominałoby szlachetnych czerwonoskórych niż te rojące się grupki spoconych, rozdrażnionych miejskich dzieci, ubranych w swoje „drugie” garnitury i sukienki, z posępną uległością poddających się ostatnim pocałunkom ocierających zaczerwienione oczy matek, kłócących się ze sobą albo sprzeciwiających się na głos poleceniom kierownictwa obozu. Tu i ówdzie przez zwarte szeregi Indian przezierał jakiś „Obóz Williams” albo „Obóz Szczęście”. Herbie był bardzo zadowolony, że nie jedzie w żadne z tych pospolitych miejsc, ale na obóz o takiej czarodziejskiej nazwie jak - Tam! Widzę pana Gaussa! - zawołała w końcu Felicia i Bookbinderowie pospiesznie ruszyli, by stawić się przed grubym Czarodziejskim Flecistą, który prowadził dzieci rządkiem ku swojej prywatnej krainie czarów. Ku ich rozczarowaniu pan Gauss zachował się o wiele mniej serdecznie niż poprzednio. Wydawało się wręcz, że potraktował ich nieuprzejmie. Naprawdę tak jednak nie było,

po prostu pan Gauss miał ograniczony zapas przypochlebnej życzliwości. Gdy obdarzał nią jedną rodzinę, było jej dużo, ale gdy rozdzielał ją między osiemdziesiąt rodzin naraz, pozostawiał niedosyt. Herbie obrzucił wzrokiem tłum zebrany pod żółtym transparentem i wkrótce dostrzegł Lenniego Kriegera, stojącego w otoczeniu gromadki wpatrzonych w niego z uwielbieniem młodszych chłopców i przewidującego na głos przebieg pucharowych rozgrywek baseballowych. Stopniowo zaczynały się jakby tworzyć oddzielne grupy chłopców i dziewczynek. Gruby chłopiec spoglądał tu i tam i wypatrzył Lucille, stojącą w grupie dziewcząt. Uśmiechnął się i pomachał do niej ręką, ale ona odwróciła skromnie oczy. -Wygląda na to, że będzie fajnie, no nie, Fleece? - odezwał się Herbie do siostry, ale nie otrzymał odpowiedzi i ze zdumieniem zobaczył, że jego siostra nie stoi już przy nim, lecz odeszła, prowadzona przez wysoką, pulchną kobietę o twarzy całej pokrytej piegami. Później dowiedział się, że była to ciocia Tillie, „główna wychowawczyni” dziewcząt. Teraz z kolei on poczuł na swojej dłoni wielki, wilgotny, skórzasty uścisk. Podniósł oczy na porywającego go mężczyznę z ogromną jasną czupryną, kwadratową twarzą i maleńkimi oczkami w grubych szkłach bez oprawy. Jestem wujek Sandy, twój główny wychowawca -rzekł mężczyzna - a ty jesteś Herbie Bookbinder, prawda? No, chodź. Herbie poszedł, bez entuzjazmu, i został przyprowadzony do szczupłego młodego człowieka z ciemną opalenizną na udręczonej twarzy, stojącego pośród grupki małych chłopców. - To jest wujek Nig, twój wychowawca - powiedział wujek Sandy. - Zastęp Ósmy, najstarszy zastęp Juniorów. Fajnie, prawda? - Sandy, ja mam już sześciu - zaprotestował wujek Nig, ale wujek Sandy pobiegł gdzieś, rzucając przez ramię: -

Wyjaśnimy wszystko w pociągu. On wygląda na Zastęp Ósmy. Herbie spojrzał z ukosa na sześciu niskich chłopców, między których go wepchnięto, a oni przypatrywali mu się z taką samą niechęcią. Wszyscy wyglądali nieprzyjemnie i bardzo młodo. - A jak ty się nazywasz, kolego? - zapytał wujek Nig. - Herbie Bookbinder - odpowiedział chłopiec. Odwrócił się do stojącego najbliżej chłopaka. - Ty, słuchaj, w której jesteś klasie? - W 5A, a co ci do tego, Gruby? - W 5A? - wykrzyknął Herbie przerażony. - Ja jestem w 8B! Wujek Nig podniósł brwi i powiedział tonem łagodnej perswazji: -

Nie opowiadaj bzdur, Herb. Bądź swój chłop.

- Ale ja jestem w 8B! Mogę tego dowieść. Chłopcy zaczęli się śmiać. Jeden powiedział: - To nic, ja chodzę do szkoły średniej. - A ja do Harvardu - dodał drugi, wywołując tym nową falę śmiechu. Herbie poczuł zdecydowanie, że nie polubi obozu Manitu. -

Do pociągu! - wykrzyknął wujek Sandy przez megafon.

Ciocia Tillie zaczęła ściągać transparent. -

Dzieciaki, żegnajcie się, odjeżdżamy za trzy minuty.

Herbiego mocno objęły w pasie czyjeś ręce. To matka kucnęła przed nim z oczami pełnymi łez i z wypiekami emocji na wyblakłych policzkach. - Do widzenia, mój chłopcze, mój chłopcze, moje kochanie zaszlochała - wiem, że będziesz szczęśliwy, więc ja też jestem szczęśliwa. Przyjedziemy cię odwiedzić. Gdy ściskała i całowała chłopca, ojcu udało się uwolnić i uścisnąć prawą dłoń syna.

Bądź mężczyzną, Herbie! - krzyknął poprzez wrzawę odjazdu. - Gdzie jest Cliff? Nawet nie widziałem Cliffa - powiedział Herbie z rozdrażnieniem, nie wiedząc, co innego powiedzieć w chwilowym oszołomieniu. - Czy on nie jedzie na obóz? Czy tylko o tym potrafisz teraz myśleć - o Cliffie - gdy odjeżdżasz z domu? Przynajmniej pocałuj mnie na do widzenia - poskarżyła się matka. Herbie uważał publiczne całowanie za niezbyt odpowiednie zajęcie dla chłopca z 8B, ale teraz robili to chyba wszyscy dookoła, wyświadczył więc swojej matce tę uprzejmość i obdarzył ją krótkim całusem w nos. - Będzie miał u nas świetną opiekę, niech się pani nie martwi - powiedział wujek Nig. - Dobra, koledzy, idziemy. Dwie rozproszone gromadki dzieci powlokły się do pociągu, popędzane, zachęcane i popychane przez pokrzykujących młodych ludzi obojga płci, określanych mianem wychowawców. Co bardziej uczuciowi rodzice pobekiwali niczym owce, idąc po bokach tego pochodu aż do przejścia na peron. Jacob Bookbinder z żoną stali w miejscu, gdzie wisiał transparent, i machali do odchodzącego syna i córki za każdym razem, gdy tamci się obejrzeli. W samym przejściu Herbie odwrócił się i obrzucił matkę i ojca ostatnim spojrzeniem. Stojący pośród spieszących tłumów dobrze ubranych turystów, odziani w swoje codzienne ubrania z dzielnicy Bronx, uśmiechnięci i machający rękami, wydali się chłopcu dwojgiem zmęczonych, szarych, niepozornych ludzi i, rzecz dość dziwna, zobaczył z tej odległości coś, czego nie zauważył nigdy przedtem, gdy znajdował się bliżej nich. Zobaczył mianowicie, że jego ojciec ma włosy prawie zupełnie siwe. - Do widzenia, mamo! Do widzenia, tato! - zawołał nagle co sił w płucach, gdy nie mogli go już usłyszeć. -

Nie wychodź z szeregu, Herbie - powiedział wujek Nig.

Chłopiec nie mógł zacząć płakać, będąc pośród innych chłopców, toteż jego twarz pozostała spokojna, ale oczy napełniły mu się łzami, gardło zaczęło falować, nie widział, gdzie idzie, nie orientował się, co robi, i doszedł do siebie dopiero wtedy, gdy zgrzyt ruszającego pociągu zapowiedział mu, że oto naprawdę opuszcza miasto Nowy Jork. Jedni dochodzą do tego wcześniej, inni później - ale jest to wielki krok na drodze życia, gdy dziecko po raz pierwszy zaczyna współczuć swojej matce i ojcu. Chłopięce uczucia wszakże, niczym wiosenne niebo, zmieniają się szybko. W kilka minut później Herbiego pochłonął nie znany mu widok terenów położonych wzdłuż torów kolejowych. Po pięciu minutach nowość ta znudziła go, a jej miejsce zajęło poczucie niesprawiedliwości, płynące z umieszczenia go razem z piątoklasistami, co było wielką zniewagą. Wstał ze swojego miejsca i zaczął się przeciskać koło siedzącego przy nim obcego chłopca. Dokąd to, kolego? - doleciał go głos wujka Niga. Ciemnowłosy wychowawca siedział za nim. -

Chcę tylko znaleźć swojego kuzyna Cliffa.

- Dobrze, najpierw musisz zapytać mnie o pozwolenie. Nie możesz mi tak chodzić tam i z powrotem. - Okay - odrzekł Herbie i zrobił krok w kierunku przejścia między siedzeniami. -

No? - spytał wujek Nig.

-

No, co?

Ciągle czekam, żebyś mnie zapytał o pozwolenie na opuszczenie miejsca. -Już je opuściłem. -

No to wracaj.

- Ale to jest głupie. Będę tylko musiał wstawać znowu. -Ja decyduję o tym, co jest głupie, a co nie. Wracaj na

swoje miejsce. Herbie zawahał się i pokrótce rozważył celowość złożenia deklaracji niezależności w postaci jakiegoś oficjalnego oświadczenia, na przykład „Do jasnej ciasnej”. Wcale nie było oczywiste, że ten młody człowiek ma prawo mu rozkazywać. Zamierzał okiełznać Herbiego już za pierwszym razem, gdy to najłagodniejsze na świecie stworzenie miało zamiar stanąć dęba. Poza tym, jak się zdaje, wychowawca sam był w okresie przejściowym, między chłopcem a mężczyzną. Ale jedenastoletnie dzieci tak są przyzwyczajone do despotyzmu osobników z gatunku dorosłych, że ledwo są w stanie odróżnić władzę uzurpowaną od rzeczywistej. Herbie dodał te elementy do siebie, otrzymał sumę i wdrapał się z powrotem na swoje miejsce. -

Doskonale, kolego. Teraz idź i poszukaj swojego kuzyna.

Ale posłuchać tego polecenia byłoby to jak przeskakiwać przez kółko. -

Nie - powiedział Herbie posępnie. - Rozmyśliłem się.

Na początku przejścia między siedzeniami pojawiła się ogromna postać wujka Sandy’ego. Dobra, bando - wrzasnął przez megafon - oto jedziemy spędzić burzliwie i wesoło kolejne lato na dobrym, starym obozie Manitu. No, słuchajcie, starzy bywalcy, pokażmy nowej bandzie ducha obozu Manitu. Wujek Irish znów jedzie z nami jako instruktor pływacki i on poprowadzi z wami wykonanie dobrej, starej obozowej owacji. Włóżmy w nią całego ducha. Młody człowiek z najszerszymi ramionami, jakie Herbie kiedykolwiek widział, i szokująco jaskrawymi rudymi włosami skoczył na środek i zawołał: - Okay, chłopaki. Wykonajmy dla nich „Chrum-chrum, hauhau”. Wszyscy razem, hip, hip! Zaczął wymachiwać ramionami, wykonując nimi dziwne, gwałtowne ruchy. Z piersi kilku chłopców wyrwał się urywany

śpiew, na który składało się naśladowanie głosów zwierząt, dźwięków wydawanych przez pociąg oraz czegoś, co brzmiało jak odgłosy wybuchających fajerwerków, nie było w nim natomiast żadnych angielskich słów, które Herbie by rozumiał, z wyjątkiem powtarzającej się zachęty: „Weź pułapkę, większa to ta, która jest dla kota, niż ta, która jest dla szczura”. Gdy owacja się skończyła, wujek Irish zawołał: - Okay, nowi koledzy pojęli w czym rzecz? Wykonajmy to dla nich jeszcze raz, wszyscy, dwa razy głośniej. Owację powtórzono. Nie była ona jednak dwa razy głośniejsza, a tylko mniej więcej o połowę głośniejsza. Tym razem Herbie odniósł wrażenie, że pośród pisków, syków, rechotów i cmokania słyszy coś na temat slumsów, chevroletów, pcheł i ludożerców, ale uznał, że na pewno się myli. Wujek Sandy podniósł się znowu. - Nieźle, bando, całkiem nieźle. Oczywiście owacja zabrzmi znacznie lepiej, gdy nowi koledzy naprawdę ją opanują. Teraz wujek Irish poprowadzi z wami wykonanie naszej obozowej piosenki „Buldog, buldog”. Tym razem oczekuję bardzo dużo ducha, szczególnie od was, Seniorów. Chłopaki, znacie tę piosenkę wystarczająco dobrze. No, do dzieła, włóżmy w to trochę serca. Pokazał ręką grupę chłopców w wieku około czternastu, piętnastu lat, zajmujących miejsca po przeciwnej stronie przejścia. Rozpierali się oni na siedzeniach przekręconych tak, że byli zwróceni po czterech twarzami do siebie. Robili wrażenie ogromnych i wyrośniętych, w swoich długich spodniach i filcowych kapeluszach. Herbie zauważył, że gdy udzielono im w ten sposób publicznego upomnienia, wyszczerzyli zęby w niedobrym uśmiechu i zaczęli coś między sobą szeptać. Piosenkę „Buldog, buldog” odśpiewano jak należy, w rozwlekłych dysonansach. Starsi chłopcy siedzieli z zamkniętymi ustami. Huczące głosy głównego wychowawcy i

wujka Irisha górowały nad całym wagonem. Gdy tylko piosenka się skończyła, milcząca klika w długich spodniach wybuchnęła śpiewem, przypominającym bardziej monotonną, szyderczą recytację, a wykonanym z o wiele większym duchem i precyzją niż poprzednia piosenka i owacja: Oto jedzie książę głupków Na małym koniku Niech żyje wujek Sandy! Główny wychowawca ruszył wolno przejściem między siedzeniami, uśmiechając się bezbarwnym uśmiechem. Po chwili wyrósł niczym góra obok Herbiego. - W porządku, Zastęp Szesnasty. Zrozumiałem żart powiedział tak, żeby słyszał go cały wagon. - Ale tu jest wielu nowych chłopców, którzy nie wiedzą, co wolno, a czego nie. Jeśli chcecie koledzy spędzić pierwsze dwa tygodnie bez przywilejów należnych Seniorom, ja nie mam nic przeciwko temu. Tylko pamiętajcie, od chwili gdy wsiedliście do tego pociągu, nie trzymacie się już maminej spódnicy. Jesteście na obozie Manitu. Jeśli nie potraficie wykazać prawdziwego obozowego ducha, to siedźcie cicho. Gdy wujek Sandy wśród posępnego milczenia wracał na przód wagonu, Herbie przyjrzał się grupie starszych chłopców. Nie uśmiechali się już ani nie szeptali - zostały tylko zawstydzone, obrażone twarze. Długie spodnie zdawały się zwisać mniej beztrosko na ich wyrośniętych, długich nogach. - A teraz, bando - powiedział główny wychowawca przez megafon nieco milszym tonem - kilka prostych zasad dotyczących podróży pociągiem. Nie wstajemy z miejsc, nie przesiadamy się bez pozwolenia wychowawców. Nie otwieramy okien. Żadnych wizyt w sąsiednim wagonie dziewcząt. Jeśli złapię kogoś w wagonie dziewcząt, będzie bardzo źle. Podróż będzie trwała trzy godziny, więc usiądźcie wygodnie, zapoznajcie się ze sobą i przygotujcie się do najfajniejszych wakacji w życiu. To wszystko.

Wujek Sandy usiadł. Niczym ciężarek zawieszony na drugim końcu liny, na środek wyskoczył wujek Irish. Słuchajcie, chłopaki. Wykonamy teraz „Chrum-chrum, hau-hau” na cześć naszego wspaniałego głównego wychowawcy, wujka Sandy’ego. I w ten sposób po raz trzeci powtórzono śpiew, w sposób tak ponury i chaotyczny, że niewiele brakowało, a zginąłby on między chevroletami a ludożercami. Pociąg mijał teraz przedmieścia, pośród szarości i ceglastej czerwieni tu i ówdzie zaczęła się pojawiać zieleń. Nastrój Herbiego, przygaszony przez niedawną demonstrację siły, zaczął odżywać. Chłopiec z przyjemnością patrzył, jak w uciekającym krajobrazie coraz mniej było miejskiej surowości, a coraz bardziej widoczny stawał się świat w swoich pierwotnych kolorach. Po chwili w oknie mignęła krowa żywa krowa, zwierzę, którego chłopiec nigdy dotychczas nie widział, jeśli nie liczyć książek z obrazkami i reklam mleczarni. Serce w nim zabiło. Może jednak, mimo wszystko, na obozie będzie fajnie. Dwóch wychowawców szło środkiem wagonu z koszykami. Herbiemu wręczono kartonowe pudełko mleka i kanapkę owiniętą w papier. Rozwinął ją. Była to kanapka z żytniego chleba, z sałatą i łososiem z puszki, coś, co bardzo lubił. Oparł się głęboko w siedzeniu. Żuł kanapkę, małymi łykami popijał mleko, przyglądał się przez okno drzewom, strumykom i łąkom. Nie było już żadnych wątpliwości: był w drodze do Ziemi Obiecanej. -

Hej, Herbie, gdzieś ty się podziewał?

Obok stał jego kuzyn Cliff w czerwono-żółtej filcowej czapce z monogramem „CM”, naciągniętej zawadiacko na jedno oko. -

Hej, Cliff, a ty gdzie byłeś? Skąd wziąłeś tę czapkę?

-

Dał mi ją jeden chłopak z mojego zastępu. To fajna banda.

-

Który to zastęp?

-

Dwunasty. Chodź do nas. Opowiadałem im o tobie.

Herbie wstał i zaczął się przesuwać na zewnątrz. Nagle przypomniał sobie. - Wujku Nigu, pozwolenie na opuszczenie miejsca? Wychowawca, z nosem w grubej niebieskiej książce pod tytułem Literatura porównawcza, trzeci rok, wymruczał pozwolenie. Herbie stanął w przejściu obok swojego kuzyna. - Co ty tu robisz razem z tymi dzieciakami? - zapytał Cliff cichym głosem. - Oni w ogóle nie wyglądają na Średniaków. -

Co to są Średniacy?

-Ja jestem Średniakiem. Cały mój zastęp to Średniacy. Po kolei są: Maluchy, Juniorzy, Średniacy, Seniorzy i Superseniorzy. - Niech to licho. Teraz sobie przypominam. Cliff, wiesz co? Te dzieciaki to są Juniorzy. Juniorzy! Jeden z nich jest w 5A. Dołączyli mnie do Juniorów! Herbie wypowiedział słowo „Juniorzy” w taki sposób, w jaki duchowny mówi „poganie”, Południowiec „Jankesi”, a milioner „bolszewicy”. - Oj, to pomyłka - powiedział Cliff. - Chodź, porozmawiamy z moim wychowawcą. Na pewno cię przyjmie. Przechyliwszy czapkę do tyłu, bo położenie na bakier znacznie ograniczało zdolność widzenia, Cliff zaprowadził swojego kuzyna do grupy chłopców skupionych wokół rudowłosego instruktora pływackiego, siedzących na przodzie wagonu. -Jestem w zastępie wujka Irisha - powiedział z dumą. Herbie obserwował, jak chłopcy w jego wieku, a w związku z tym wyżsi od niego, śmieją się i żartują ze swoim wesołym przywódcą. Miał wielką nadzieję, że zostanie przyjęty do tego szczęśliwego grona. Hej, wujku Irish - powiedział Cliff - to jest mój kuzyn Herb, o którym wujkowi mówiłem.

- O, cześć, cudowny chłopcze - odpowiedział wujek Irish z humorem. (Nawiasem mówiąc wujek Irish nazywał się Abraham Potovsky). - Więc ten dzieciak, co ma jedenaście lat i jest w 8B, to właśnie ty. -Jedenaście i pół - powiedział nieśmiało Herbie. - Według tego, co mówi twój kuzyn Cliff, jesteś niemalże najbystrzejszym facetem na świecie. - Ee, no, jestem za gruby, żeby dużo biegać, to dużo czytam - powiedział Herbie. Ta odpowiedź zjednała mu zarówno wychowawcę, jak i chłopców, którzy do tej pory przyglądali mu się raczej krytycznie. Wujek Irish roześmiał się. Krępy chłopak z czarnymi włosami, sterczącymi prosto do góry, powiedział: -

No, w każdym razie sam przyznaje, że jest gruby.

Uśmiechnął się i posunął tak, żeby Herbie mógł usiąść naprzeciw wychowawcy. - W którym zastępie jesteś, Herb? - zapytał inny. Herbie zawstydził się, ale odpowiedział: -

Przydzielili mnie do Zastępu Ósmego.

Wesoły przywódca zdumiał się. - Zastęp Ósmy dla chłopca z 8B? Ależ to niemożliwe. To są Juniorzy. - Chyba to pomyłka. W każdym razie mam taką nadzieję powiedział Herbie. Na pewno - odrzekł wujek Irish. - Chodź no zaraz. Porozmawiamy z wujkiem Sandym. - Widzisz, mówiłem ci, Herb - szepnął Cliff. - Przyjmij go do nas, wujku Irish - powiedział chłopiec ze sterczącymi włosami. Wychowawca zaprowadził Herbiego za rękę na przód wagonu, gdzie wujek Sandy siedział sam jeden, otoczony wykazami,

diagramami i różnymi innymi papierami. Przygotowywał rozkład zajęć sportowych, nanosząc go na kartki przypięte do podręcznego pulpitu, który trzymał na kolanach. Dokument, który sporządzał w tej właśnie chwili, nosił tajemniczy nagłówek „Koszykówka - Pasta do zębów”. Miał on przynieść owoce we właściwym czasie, w rozpaczliwych rozgrywkach między Pepsodentami a Listerine’ami, Forhanami a Colgate’ami. Chłopcy będący Pebecami mieli ślubować wieczną nienawiść chłopcom będącym Ipanami. Chłopcy, którzy nie mieli dość szczęścia i znaleźli się w słabej drużynie Odonto, ze łzami w oczach mieli prosić rodziców, by w środku obozu zabrali ich do domu. Wujek Sandy znał tę prostą prawdę, że chłopcy, i nie tylko chłopcy, będą walczyć dziesięć razy zacieklej we współzawodnictwie między nazwami, jakkolwiek byłyby one nietrafne i głupie, niż w nieokreślonej, przypadkowej bijatyce. Toteż gdy na obozie Manitu grano w baseball, Fordy występowały przeciw Cadillacom, w siatkówce Grety Garbo przeciw Joanom Crawford, w trójboju lekkoatletycznym Buffalowie przeciw Polecatom i tak dalej, i tak dalej, wciąż powtarzano i powtarzano ten niewymyślny chwyt, który nigdy nie zawiódł, prowokując dzieci do wykazywania „obozowego ducha”. Kończyło się ostatecznie tak zwaną wojną kolorów między Czerwonymi a Żółtymi. Cały obóz, włącznie z wychowawcami, dzielił się i chłopcy tracili na wadze, zostawali wzajemnymi wrogami na całe życie, walczyli na pięści, bliscy byli potopienia się w wodzie, a czasami łamali nogi i ręce, broniąc chlubnego imienia Żółtych albo Czerwonych. Sandy - powiedział wujek Irish - czy mogę z tobą pomówić? - Hmm - odrzekł główny wychowawca, nie odrywając oczu od kreski, którą rysował przy słowie „Sąuibbs”. Chyba nastąpiła pomyłka przy umieszczaniu jednego z dzieciaków w Zastępie Ósmym. Zastęp Ósmy? To nie twój zastęp, Irish - odpowiedział wujek Sandy oprzytomniawszy i spojrzawszy na mówiącego przez grube szkła.

- Wiem. Po prostu przypadkiem się o tym dowiedziałem. Ten chłopiec tutaj, Herbie Bookbinder, jest w ósmej klasie, a ty umieściłeś go wśród Juniorów. Wujek Sandy przeniósł zezujące spojrzenie na Herbiego. Oczy miał prawie zupełnie zniszczone studiowaniem medycyny, którą właśnie w tym roku kończył. - A tak, Herbie Bookbinder. Zamyślił się przez chwilę, gdy tymczasem Herbie drżał z niepokoju. - Bardzo chętnie wezmę go do swojego zastępu - powiedział instruktor pływacki. - I tak powinieneś był przydzielić go do Średniaków. Na nieszczęście dla Herbiego wujek Irish powiedział rzecz bardzo niezręczną. Sandy był życzliwym typem wołu roboczego, miał mizerne poczucie humoru i niewiele wewnętrznego ciepła, ale zależało mu na tym, by swoją pracę wykonywać dobrze. Nade wszystko jednak nie lubił, gdy zmuszano go, aby przyznał się do błędu. Niewinne zdanie wesołego przywódcy „powinieneś był go umieścić” zostało wchłonięte przez gęsty fluid umysłu Sandy’ego jako krytyka, wywołało więc rozdrażnienie. - Nie jestem pewien - odrzekł powoli. - Podział obozu opiera się na walorach fizycznych, a nie na statusie akademickim. Chłopiec ma wzrost Juniora, prawda? -

Chyba tak - odpowiedział wujek Irish, zdziwiony, że

Sandy w ogóle spiera się na ten temat - ale z pewnością ten dzieciak jest wyjątkiem. Przecież będzie biedny wśród chłopców, z którymi nie znajdzie wspólnego języka. Po prostu nie wytrzyma przez cały obóz. Herbie słuchał tej debaty z łomoczącym sercem i myślał sobie, że aniołowie w niebie muszą mieć jaskrawe rude włosy i szerokie ramiona. Wujek Sandy powiedział niechętnie:

- Co ci tak zależy, żeby mieć go w swoim zastępie? Myślisz, że jego rodzice dadzą ci porządny napiwek, czy co? Och, Sandy, wszystko mi jedno, gdzie on pójdzie. Po prostu myślałem, że będziesz zadowolony, jeśli ci o tym powiem. Wujek Sandy był zadowolony, że mógł naprawić błąd, bo i tak musiałby to zrobić, ale koniecznie chciał tej poprawki dokonać sam, nie dopuszczając, by zrobił to wujek Irish. Wziął do ręki wykazy zastępów i przejrzał je po kolei. - W każdym razie nie mogę go umieścić w twoim zastępie. Chyba zapomniałeś, że po tym, jak część przestrzeni zajął zbiornik na wodę, masz miejsce dla pięciu, nie dla sześciu. Ale ja mam teraz tylko czterech, Sandy. Wiesz, Arnold Osterman nie pokazał się na dworcu z powodu świnki. Sandy wywindował całą swoją masę do pozycji pionowej. - Mniejsza o to, Irish. Zajmę się tym. Twój zastęp zostaje jak jest. Wracaj do swoich chłopców. Sam umieszczę Herbiego Bookbindera. Herbie jeszcze raz poczuł, jak jego dłoń otacza wilgotna, żylasta łapa wujka Sandy’ego. Był teraz odcięty od zastępu wujka Irisha całkowicie, tak jakby to był inny obóz. Jakże drobne rzeczy decydują nieraz o szczęściu lub nieszczęściu! Gdyby wesoły przywódca powiedział co innego - wystarczyłoby zmienić kilka słów - spełniłoby się pragnienie Herbiego, a tak nieodwołalnie oddzielony został od swojego wymarzonego zastępu. Główny wychowawca pociągnął Herbiego z powrotem wzdłuż przejścia między siedzeniami i zatrzymał się obok przysadzistego mężczyzny w średnim wieku, którego blada twarz była sina w miejscach, gdzie się golił. Herbie zauważył z niepokojem, że naprzeciwko niego siedzi Lennie Krieger. - Wujku Sidzie - powiedział główny wychowawca -mam tu jeszcze jednego chłopca do Zastępu Trzynastego. Jest trochę zanadto bystry jak na zastęp, do którego pierwotnie go przydzieliliśmy, więc dostaniesz go ty.

Po takim dobrze wróżącym wprowadzeniu, na Herbiem skupiło się pięć spojrzeń pięciu chłopców siedzących wokół wychowawcy. Tylko mi nie mówcie, że wetknęli nam Generała Śmieciarza! - zawołał Lennie. - Mam zmarnowane wakacje! - Cicho bądź - powiedział wychowawca apatycznie, ale sam spoglądał na Herbiego bez entuzjazmu. Wujek Sid jest naszym instruktorem teatralnym i muzycznym - powiedział wujek Sandy - więc bystry chłopiec, który nie jest zbyt dobrym sportowcem, powinien tu świetnie pasować. Zrób no tu miejsce, Ted - zwrócił się do chłopca o sokolej twarzy z włosami jasnoblond i szerokimi ustami, które zdawały się rozszczepiać jego twarz na dwie części. Chłopak rzucił na głównego wychowawcę buntownicze spojrzenie i przesunął się na siedzeniu, które zajmował sam jeden. Herbie usiadł. Główny wychowawca odszedł. I taki to był los grubego chłopca. Niczym żeglarz, który dostał się na diabelski statek, niczym policjant, któremu wyznaczono posterunek w tunelu, niczym ksiądz posłany do nędznej osady na obszarze występowania chorób zakaźnych w Indiach, Herbie Bookbinder został skazany, bez nadziei wyzwolenia, na spędzenie wakacji w Zastępie Trzynastym. -Jak się nazywasz? - spytał wujek Sid. Herbie odpowiedział, ale przyszło mu to z trudem, bo tymczasem Lennie zaszczebiotał: -

Generał Smieciarz. On się nazywa Generał Śmieciarz.

- Cześć, Generale - odezwał się drwiąco chłopak o ziemistej cerze, ubrany w czerwono-żółty sweter z literami „CM” na przodzie. Okrutne przydomki przyjmują się wśród chłopców niczym iskry w suchej słomie. Pochlebne są prawie nieznane. - W którym zastępie byłeś, zanim przenieśli cię tutaj? -spytał wychowawca. W Zastępie Ósmym. To był zastęp Juniorów - odrzekł Herbie w odruchu samoobrony, nieśmiało okazując swoje

oburzenie. - Chyba tam pasowałeś. Jesteś za mały do tego zastępu, to na pewno - powiedział ten z sokolą twarzą, wyglądając przez okno. Bądźmy dla niego grzeczni, koledzy - powiedział wychowawca. - Ma prawo dobrze się tu czuć. Nie, jeżeli my się źle czujemy przez niego - powiedział Lennie. - Wujku Sidzie, niech wujek posłucha. Ja znam tego dzieciaka od dawna, ze szkoły i w ogóle. On nie umie biegać, nie umie grać w piłkę, nie umie się bić, w ogóle nic nie umie. To jest po prostu gruby maminsynek, w dodatku pupilek nauczycielki, i nikt z nas nie chce, żeby on był w Zastępie Trzynastym. Herbiemu wydawało się, że każde słowo wypowiadane przez Lenniego jest prawdą i że jest on czymś małym i odrażającym, niewartym, by żyć. - Wujku Sidzie - powiedział - na pewno nie chcę zostać w tym zastępie, jeżeli chłopaki mnie nie chcą. No, to już raczej wrócę do Zastępu Ósmego. Chodźmy do wujka Sandy’ego. Ted z twarzą sokoła popatrzył na niego. Mniejsza o to, Generale Śmieciarzu - powiedział. Wetknęli cię do nas. Jeżdżę na ten obóz od pięciu lat i nigdy nie widziałem takiego małego gówniarza jak ty w Zastępie Trzynastym. Ale jak już jesteś, to zostań. O, to jest prawdziwy obozowy duch - powiedział wujek Sid. - Wszyscy się zapoznamy i będzie nam razem dobrze. Próba rozwiązania trudnej sytuacji w taki sposób ściągnęła na chłopców ciężką chmurę milczenia. Instruktor teatralny, z zawodu nauczyciel muzyki w szkole średniej dla dziewcząt, nie miał wyczucia do pracy, której podejmował się w czasie wakacji. W końcu Herbie zaryzykował i zapytał swojego sąsiada: -

Chłopaki, czy wy jesteście Seniorami?

Na pewno powinieniem być Seniorem po pięciu latach wakacji w tej Okropnej Dziurze Gaussa - powiedział Ted. -Ale każ tej bandzie przestępców robić wszystko jak należy. Jesteśmy najstarszym zastępem Średniaków. Wujek Sid czuł, że wypada mu zadbać o dobre imię obozu, choć niewiele o nim wiedział. - Dlaczego wciąż przyjeżdżasz na obóz, skoro uważasz, że jest to banda przestępców? - Bo moi starzy muszą mnie gdzieś przechować, jak całe lato grają w golfa, a ten Gauss zahipnotyzował moją matkę, dlatego! - wybuchnął gorzko Ted. - Gdyby mnie powiesił, to też by było dla niej okay. Wyciągnął z kieszeni kawałek kredy, narysował na ścianie wagonu straszliwy szkielet i podpisał go: „Wujek Sid po dwóch miesiącach na obozie Manitu”. Herbie roześmiał się. Wujek Sid zauważył to dzieło sztuki i kazał sokolej twarzy je zetrzeć. W Zastępie Trzynastym nastała długa, posępna cisza, gdy tymczasem reszta obozu trajkotała dokoła z ożywieniem. Herbie rozmyślał o wypadkach tego dnia i doszedł do wniosku, że więcej niepomyślnych zdarzeń nie mogło już spaść mu na głowę. Wydawało się, że w ciągu ostatniej godziny miał większego pecha niż przez całe jedenaście lat, które spędził na tym świecie. Mylił się jednak, sądząc że to już wszystko. Miał ściągnąć sobie na głowę jeszcze większy kłopot. - Wujku Sidzie, czy mogę iść napić się wody? Wychowawca odrzekł: - Tak, i nie zawracaj mi głowy takimi pytaniami. Jesteś teraz wśród dużych chłopców. Herbie wymknął się chyłkiem, jeszcze bardziej zbity z tropu nic, co dzisiaj robił, nie było właściwe - a Lennie zawołał za nim z drwiną w głosie: - Wujasku Sidku, pseplasam, cy mogę napić się wody?

Zbiornik z zimną wodą wraz ze stojakiem pełnym papierowych kubeczków znajdował się na przodzie wagonu. Herbie nalał sobie pełny kubeczek zimnej wody i wyszedł na platformę, ponieważ koło zbiornika znajdował się w niewygodnej bliskości wujka Sandy’ego. Gdy podnosił kubeczek do ust, zobaczył Lucille, która patrzyła na niego przez szybę w drzwiach do następnego wagonu. Uśmiechnęła się i przywołała go skinieniem. Trzeba powiedzieć, że Herbie prawie zapomniał o Lucille. Nie pamiętał wcale, że to jego energiczne działanie, jakie podjął po ich pierwszym spotkaniu, uruchomiło łańcuch przyczyn i skutków, który doprowadził do tego, że Lennie, Cliff i on znaleźli się w pociągu pędzącym w góry Berkshire. Jako przebiegły dyplomata Herbie mógłby sobie w tym momencie pogratulować sukcesu, ale nie dostrzegł doniosłości tej chwili. Lucille stanowiła dla niego tylko bezpośrednią pokusę, słodką, acz niebezpieczną. Przestroga wujka Sandy’ego brzmiała mu jeszcze w uszach. Teraz on z kolei przywołał dziewczynkę skinieniem, ale Lucille potrząsnęła głową i w sposób nieco władczy nakazała mu ręką, żeby przyszedł do niej. Zdarzają się sytuacje, w których mężczyzna nie ma wyboru. Chłopiec spojrzał przez ramię, żeby upewnić się, czy nikt go nie obserwuje, i prześlizgnął się cicho do drugiego wagonu, na stronę Lucille. Przycupnęli w kącie platformy -

Nie wolno mi tu być - szepnął Herbie.

- Dobra, mnie też nie wolno z tobą rozmawiać - odcięła się Lucille. - Jak chcesz, to wracaj. Oparli się o ścianę i w milczeniu delektowali się tym, że są razem wbrew prawu. - W którym zastępie jesteś? - spytał chłopiec po chwili. - W Jedenastym. U Średniaków. A ty? - W Trzynastym. To najstarszy zastęp Średniaków. - A w którym zastępie jest Lennie?

To pytanie bardzo zirytowało Herbiego. Spędzać czas na rozmowie o Lenniem, ryzykując głową, wydawało mu się śmieszne. - A co za różnica? - burknął. - Och, ty! - Dziewczynka spojrzała na niego figlarnie. -Po prostu jestem ciekawa. No, jest w moim zastępie, jeśli chcesz wiedzieć, ale wolałbym, żeby był sama wiesz gdzie. - Herbie, dlaczego ty tak bardzo nienawidzisz Lenniego? To taki miły chłopak. Herbie próbował właśnie wymyślić druzgoczącą odpowiedź, gdy otworzyły się drzwi i do wagonu dziewcząt wszedł wujek Sandy! Nie zauważył dwojga winowajców, ale stał na platformie odwrócony do nich plecami, tak blisko, że chłopiec mógł go dotknąć. Ciociu Tillie - zawołał - czy mogę z tobą chwilę porozmawiać? Zastygli z przerażenia chłopiec i dziewczynka usłyszeli zbliżający się głos cioci Tillie. -

Oczywiście, wujku Sandy. O co chodzi?

- O autobusy ze stacji, Tillie. Pan Gauss wynajął tylko cztery - powiedział wujek Sandy, po czym nastąpiła zawiła rozmowa na temat wysiadania uczestników obozu z pociągu. Wujek Sandy nie poruszał się, a tam, gdzie się znajdował, zagradzał Herbiemu drogę ucieczki. Dzieci stały milczące i zastygłe w bezruchu jak jaszczurki. Czas mijał. Zaczęło się wydawać coraz bardziej prawdopodobne, że słabowidzący Sandy rzeczywiście załatwi sprawę i odejdzie, nie przyłapawszy ich na grzechu. Herbie, z początku ogarnięty przerażeniem, z upływem czasu doszukał się w niebezpieczeństwie niejakiej przyjemności. W końcu odwrócił się do Lucille i puścił do niej oko. Był to okropny błąd, bowiem wytrzymałość dziewczynki, znajdująca się u

kresu, prysła zupełnie. Parsknęła głośnym, ochrypłym chichotem. Wujek Sandy podskoczył kilka cali w powietrze, usłyszawszy tuż za sobą ten nieoczekiwany dźwięk, po czym błyskawicznie odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Herbiem. Nie da się opisać, co czuł mały gruby chłopiec w tej sytuacji. Wystarczy powiedzieć, że odprowadzono go z powrotem do wagonu chłopców, przedstawiono publicznie jako przykład Romea-niedorostka, który nie przestrzega obowiązujących zasad, i zmuszono, by usiadł obok wujka Sandy’ego z zawieszoną na szyi wielką tabliczką, na której napisane było: „Bęcwał obozowy numer jeden”. I w takich to właśnie nie do pozazdroszczenia okolicznościach Herbie, znany teraz powszechnie jako Generał Śmieciarz, przybył do Ziemi Obiecanej. 12. Obóz Manitu pana Gaussa Legendę, która powiada, że na końcu każdej tęczy znajduje się naczynie pełne złota, musieli wymyślić dla zabawienia swoich dzieci ludzie z miasta, którzy nigdy nie widzieli nic więcej poza urwanym odcinkiem wspaniałego łuku między dachami i dlatego bez przeszkód mogą wierzyć w to, że tam, gdzie łuk ów dotyka ziemi, znajduje się miejsce pełne wspaniałości i cudów. Lecz każdy, kto mieszka na otwartej przestrzeni, widział, że koniec tęczy opiera się na zwykłym, normalnym gruncie, który niczym nie różni się od reszty świata, i że nie ma tam żadnego naczynia ze złotem, owszem, jest po prostu błotnista kałuża po deszczu. Obraz obozu Manitu, jaki wytworzył sobie Herbie, utkany był z tęczy. Chłopiec marzył o gładkich trawiastych terenach do gier i zabaw, na których stały białe luksusowe domki, świeżością odcinające się od podłoża; marzył o szerokim, lśniącym jeziorze z piaszczystą plażą i o rozmaitych innych wakacyjnych urokach, które pozbierał z książek o życiu angielskiej szkoły i z filmów kręconych w letnich miejscowościach wypoczynkowych. Rzeczywistość okazała się błotnistą kałużą po deszczu.

Obóz Manitu była to grupa naruszonych zębem czasu drewnianych bungalowów, w których połowę ścian stanowiły zardzewiałe kraty, leżących nad brzegiem bezimiennego zbiornika wodnego, zbyt małego, by zasługiwał na miano jeziora, za dużego jednak, by uznać go tylko za staw, o ślicznym niebieskim kolorze i dosyć błotnistego. Domki stały w dwóch rzędach, między którymi biegła żwirowa alejka, zwana ulicą Towarzyską, i tą właśnie drogą maszerował teraz Herbie wraz z resztą obozu, oglądając po raz pierwszy owo tęczowe terytorium. Ulica Towarzyska zaczynała się koło jadalni, wielkiego budynku z surowego drewna, położonego w połowie stoku wzgórza, opadała ku domkom i skręcała w kierunku pomostu kąpielowego, znajdującego się nad brzegiem wody. Schodząc po stoku, Herbie mógł doskonale przyjrzeć się terenom do gier i zabaw. Były tam dwa boiska baseballowe tonące w sięgających po kolana stokrotkach oraz innym, mniej atrakcyjnym zielsku, zespół kortów tenisowych z obwisłymi siatkami, krzywymi słupkami i postrzępionymi kępkami mlecza kwitnącego w czerwonej glinie, boisko do koszykówki z jednym koszem stojącym prosto, a drugim leżącym na ziemi, ściany do piłki ręcznej, przez które w miejscach brakujących desek przeświecało słońce, i wreszcie rozpadający się pomost kąpielowy, wyciągnięty na zasypany głazami brzeg, jednym końcem tkwiący w płytkiej wodzie obok na wpół zatopionej łódki. To, co ujrzały oczy Herbiego, gdy wujek Sid i jego siedmiu podopiecznych weszło do bungalowu oznaczonego numerem „13”, jeszcze mniej przypominało naczynie pełne złota. Nagie żelazne łóżka stały w nieładzie, siedem nowych materaców leżało zrzuconych na środku podłogi, a płócienne płachty z odciśniętymi rdzawymi pręgami, najwyraźniej przeznaczone do osłony przed deszczem, zwisały wzdłuż ścian i uderzały o kraty, gdy powiał wiatr. Dach zdobiły rozmaite imiona i nazwiska chłopców, po barbarzyńsku wyryte, wypisane kredą albo namalowane. Pośród nich wybijał się długi na dwie stopy napis „WILLIE SCHNEIDERMAN «GŁUPI»”. Walizka Herbiego, wysłana na obóz tydzień wcześniej, leżała na stercie bagażu, przewrócona do góry nogami.

Jak można sobie wyobrazić, wobec takiego stanu ogólnego rozkładu i zaniedbania, chłopcy nie mogli się powstrzymać od głośnych pomruków niezadowolenia. Lennie oświadczył, że pan Gauss jest „kanciarzem” i że on chce wracać do domu następnym pociągiem. Wujek Sid był tak zaskoczony i zniechęcony, że nie mógł powstrzymać buntowniczych komentarzy, jakie słyszał zewsząd wokół siebie. Gdy wszedł do domku i zobaczył cały ten chaos, stracił panowanie nad sobą, osunął się na nagie sprężyny łóżka i powiedział: -

Oj, na takie warunki to ja się nigdy nie umawiałem.

Chłopcy, zmieszani tym, że przedstawiciel władzy przechodzi na ich stronę, stali albo siedzieli dokoła w milczącym przygnębieniu. W trudnej sytuacji jednak zawsze pojawia się przywódca. - Słuchajcie, chłopaki, nie jest nawet w połowie tak źle jak było w dwudziestym piątym roku - odezwał się głośno Ted, chłopak o sokolej twarzy. - Niektóre domki nie miały wtedy nawet krat. Zapewniam was, że za tydzień nie poznacie tej budy. Chodźcie, rozdzielimy łóżka i materace i uporządkujemy cały ten bałagan. Przecież mamy tu mieszkać. Podniesieni na duchu tym, że mają jeszcze coś do roboty oprócz użalania się, chłopcy przystąpili do dzieła. Poustawiali łóżka i ułożyli materace, miejskie ubrania zmienili na letnie stroje obozowe, łóżka zasłali nową pościelą i kocami, które każdy chłopiec przywiózł ze sobą, zamietli podłogę, pozdejmowali szczotką wiszące po kątach festony pajęczyn, zwinęli płachty przeciwdeszczowe i stopniowo stawali się coraz weselsi. To samo działo się w całym obozie. Wieczór zapadł szybko. Kiedy gromada około osiemdziesięciu chłopców zdążała dwójkami do jadalni, więcej było śpiewów, krzyków i wesołego przekomarzania się, niż można byłoby się spodziewać, widząc ich nachmurzone i gniewne twarze, kiedy po południu schodzili ze wzgórza. Pan Gauss, jakkolwiek miał swoje wady, posiadał praktyczną wiedzę o psychice chłopców. Kolacja była okazałą ucztą, na którą składała się wątróbka,

rosół z kurcząt, befsztyk, frytki, sałatka owocowa i lody. Zaraz po kolacji ogłoszono pisanie listów i rozdano darmowe obozowe przybory do pisania. Najedzeni chłopcy wypisywali tuzinami pełne blasku, szczęśliwe epistoły. Gdyby czas na korespondencję ogłoszono zaraz po przybyciu młodych ludzi na obóz, ton tych listów mógłby być zupełnie inny, ale jak powiedziano, pan Gauss znał swoich chłopców. Herbie, tak samo jak inni, postanowił napisać coś wspaniałego, ale to, co w końcu napisał, wyglądało tak: Kochana Mamo i Tato, Tu jest oczywiście fajnie. Na kolację mieliśmy właśnie befsztyk i lody. To miejsce jest naprawdę piękne, z trawą i drzewami, i jeziorem. Jestem w fajnym zastępie i wychowawca jest wspaniały. Wszystko jest fajnie. To jest wspaniały obóz. Teraz muszę już kończyć i wypakować resztę rzeczy. Wkrótce napiszę więcej. Wasz kochający syn Herbie List ten może robić wrażenie, jakby go pisał ktoś lekko wstawiony Tak też było w istocie. Chłopcy potrafią upić się befsztykiem i lodami tak samo, jak starsi upijają się koktajlami. Następnego dnia rano w całym obozie znowu rozbrzmiewał ryk wściekłości i protestu, gdy okazało się, że uczestnicy obozu mają sami naprawiać tereny do gier i zabaw. Ryczeli nowi uczestnicy obozu. Obozowi weterani, jak Ted, wzruszali ramionami i brali się za łopaty i motyki. Głosy sprzeciwu stały się tak głośne, że wujek Sandy zarządził zbiórkę na „placu apelowym”, to znaczy wolnej przestrzeni między domkami a brzegiem jeziora. - Ledwo mogę w to uwierzyć - krzyczał, zezując dokoła na szeregi skrzywionych chłopców, trzymających połyskujące w silnym słońcu narzędzia ogrodnicze - ale powiedziano mi, że jest między nami kilku leniwych, niezaradnych próżniaków, którzy nie wiedzą, co to znaczy obozowy duch. A w końcu kto

będzie bawił się na tych terenach? My! Więc kto powinien doprowadzić je do porządku, tak żeby dało się na nich grać? My! Jeśli ktokolwiek będzie dziś pracował na tych terenach ciężej niż ja, niech do mnie przyjdzie, a ja przyznam mu przywileje Superseniora do końca wakacji. A jeśli jest ktoś, kto nie chce dzisiaj pracować, niech wystąpi i powie to głośno. Oczywiście nikt nie wystąpił. - No, chyba powiedziano mi nieprawdę i bardzo się z tego cieszę! - zawołał wujek Sandy. - Każdy z was, chłopaki, ma w sobie jednak prawdziwego ducha obozu Manitu. Na teren, panowie! - Potrząsnął widłami, okazując wielką gorliwość, i odmaszerował, a za nim opieszałym krokiem ruszyli uczestnicy obozu, zdezorientowani, ale nie przekonani jego argumentami. Było to oczywiście oszukaństwo. Wujek Sandy dostawał pieniądze, a to, że pan Gauss przydzielił mu jako jeden z obowiązków prace ogrodnicze, to był jego pech. Jednakże rodzice uczestników obozu zapłacili po trzysta dolarów od każdego chłopca za wakacje spędzone na zabawach i przyjemnościach, nie zaś za przywilej dłubania łopatą w chwastach. Pan Gauss bez wątpienia odcinał kupony od polisy uczciwości. Ale cóż, powtórzmy to raz jeszcze, znał on swoich chłopców. Cały dzień harówki przy porządkowaniu terenów obozowych był dla nich tak samo zdrowy jak uprawianie sportu, a gdy raz się do niej zapalili, polubili ją, szczególnie że wychowawcy wspólnie z nimi żartowali sobie z chciwości „wujka Gausia”. Zaoszczędził on tym sposobem mnóstwo pieniędzy, tereny gier i zabaw rychło zaczęły nadawać się do użytku, a kolejna znakomita kolacja i wieczorny western uszczelniły w tym systemie miejsca ewentualnych przecieków, jakimi mogłyby być gniewne listy. Metodę tę stosował pan Gauss od kilku lat i rzeczywiście, paru uczestników odebrali oburzeni rodzice, którzy się o wszystkim dowiedzieli; zestawiając jednak straty i zyski stwierdził on, że jest to praktyka rozsądna i, nie ulegając emocjom, kontynuował ją.

Przez kilka dni Herbie nie wiedział, czy lubi obozowe życie, czy też go nienawidzi - lubił je wtedy, gdy grzało słońce, albo wtedy, kiedy skakał w rozkoszne wody jeziora, albo kiedy jadł, albo kiedy o wieczornym wietrzyku przesyconym zapachem kapryfolium siedział razem z Cliffem, patrząc na zachód słońca, nienawidził zaś wtedy, gdy dźwięk trąbki brutalnie zrywał go rano z łóżka, gdy musiał stać na baczność w czasie przeglądów, gdy prowadzono go na gry, których nie lubił, i wtedy, kiedy ktoś nazywał go Generałem Śmieciarzem, co zdarzało się często. Stopniowo dochodził do przekonania, że obóz jest taki sam jak wszystko inne w życiu, ma swoje dobre i złe strony, przy czym większość tego, co złe, pochodziła od dorosłych albo od Lenniego Kriegera. Ta więc akurat tęcza zbladła raz na zawsze. Była jednak jeszcze inna tęcza, która jednako promieniała jasnością na zmiennym firmamencie - Lucille Glass. Pierwsza wyprawa badawcza, jaką przedsięwziął Herbie w czasie wolnym od zajęć, prowadziła w kierunku obozu dziewcząt, szybko zatrzymała się jednak na wysokim solidnym płocie, wzmocnionym ogrodzeniem z drutu kolczastego. Chłopiec cierpliwie zbadał go na całej długości i stwierdził, że z jednej strony dochodzi on do brzegu jeziora, z drugiej zaś znika w krzakach jeżyn w pobliżu szczytu wzgórza. Była w nim tylko jedna przerwa, w odległości około trzydziestu jardów od jeziora, dostatecznie szeroka, by mogło przez nią przejść dwóch słusznej postawy chłopców, jeden obok drugiego, zagradzała ją jednak zamknięta na wielką kłódkę furtka. Najwyraźniej pan Gauss nie zachęcał swoich wychowanków do romansowania. - Wujku Sidzie - niepewnym głosem zapytał tego wieczora w domku Herbie - czy pójdziemy kiedyś odwiedzić dziewczynki? Paru chłopców spojrzało na niego z żartobliwym zdziwieniem. Ted Kahn uśmiechnął się tak szeroko, że górna połowa jego głowy zdała się ulatywać w powietrze. Herbie dodał szybko: -

Mam tam siostrę.

- Tak, owszem, spotkamy się na nabożeństwie odprawianym o zachodzie słońca w piątek wieczorem - odpowiedział wujek Sid. Herbiemu zaczęło teraz zależeć bardziej niż kiedykolwiek na rozwoju religijnym. 13. Zielone pastwiska Drugiego dnia obozu Ted Kahn został wybrany kapitanem Zastępu Trzynastego. Lenniego irytowała rola podwładnego, ale tamten chłopak był tak bardzo obyty z obozowymi zwyczajami, że na razie nie było mowy o żadnej rywalizacji. Stanowisko kapitana było znakomite, przydzielał on innym chłopcom roboty porządkowe, a sam nie robił nic, tylko kontrolował, nadzorował, składał oficjalne meldunki i raporty. Była to naturalna życiowa rola Lenniego, czuł to i wiedział, że czuje to również Herbie. Było coś poniżającego dla tego sportowca w zamiataniu podłogi ramię w ramię z Generałem Śmieciarzem. Wynagradzał to sobie jak mógł, zasypując grubego chłopca zniewagami, z których wszyscy inni zaśmiewali się, lecz jego serce nie zaznało ukojenia. Oczekiwał okazji, by stanąć do rywalizacji o stanowisko kapitana. W środę wieczorem, gdy trąbka ogłosiła już chrapliwie i piskliwie ciszę nocną, a obóz pogrążył się w mglistym świetle półksiężyca, chłopcy z Zastępu Trzynastego usłyszeli głośny i zachrypnięty szept Teda: -

Psst! Chłopaki! Kto idzie ze mną pływać przy księżycu?

Po chwili dał się słyszeć przyciszony głos Eddiego Bromberga, chłopca o ziemistej cerze: - A nie złapią nas? -

Nie. Robiłem to milion razy.

Lennie odezwał się głośno: -

No pewnie, ja idę. Chodźcie.

Ted odpowiedział cicho:

-

Okay, ale nie bądź taki śmiałek. Nie drzyj się tak.

- Będę mówił tak głośno, jak mi się chce, a jak ci się nie podoba, to chodź tu i powstrzymaj mnie. -

Okay, okay. Spokojnie - szepnął Ted. - Kto jeszcze idzie?

Brak odpowiedzi. Kapitan odczekał chwilę, po czym odezwał się do małej okrągłej postaci, leżącej na sąsiednim łóżku: - A ty, Generał? Herbie odpowiedział: - A co z wujkiem Sidem? W każdej chwili może przyjść i zobaczyć, że nas tu nie ma, i co wtedy? Nie przyjdzie. W środy zawsze mają naradę wychowawców. W pierwszym tygodniu nigdy nie kończy się przed północą. Wszystko będzie okay, mówię ci. No, to jak? Na to wtrącił się Lennie: Szkoda słów. Ten mały maminsynek nie łamie żadnych reguł. - Kto mówi, że nie? - wyszeptał Herbie z oburzeniem. Ton głosu Lenniego nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że łamanie reguł jest oznaką męskości. - Ja się tam nie boję. Idziemy. -

Kto jeszcze? - spytał Ted.

- Chyba jestem maminsynkiem. W pierwszym tygodniu nie łamię żadnych reguł - powiedział Eddie Bromberg. Teraz, kiedy jeden chłopiec odważył się to powiedzieć, inni zaczęli szeptać chórem: „Ja też, ja tak samo, ja nie, dziękuję” i temu podobne sentymentalne wymówki. Gdyby Eddie odezwał się wcześniej, Herbie z zadowoleniem przyłączyłby się do zdania większości, które zabrzmiało mu rozsądnie. Lekceważenie prawa było bardzo dobre dla Teda, który zdawał się odbywać swoisty wyrok dożywotniego więzienia na obozie Manitu, tak że już nic się dla niego nie liczyło, było

ono też dobre dla takiego łobuziaka jak Lennie. Dla Herbiego natomiast było to szaleńcze ryzykanctwo, które wcale go nie pociągało. Ale słowo się rzekło i chłopiec musiał się z niego wywiązać. Wygramolił się z łóżka i idąc za niewyraźnymi sylwetkami Teda i Lenniego, wyszedł z domku i powlókł się w dół nad brzeg jeziora. Wilgotna, zimna mgła podnosiła się z wody i kłębiła wokół pomostu kąpielowego, tak gęsta i biała, że jeziora nie było widać. Herbie stał na krawędzi pomostu wraz z dwoma pozostałymi amatorami łamania reguł i zbierał się do skoku w biel. E, Generał, będziesz pływał w piżamie? - zawołał Ted drwiąco. Herbie z zażenowaniem zorientował się, że zapomniał zdjąć piżamę. Lennie był rozebrany do naga. Ted miał na biodrach ręcznik, który w czasie tej rozmowy zrzucił na pomost. Dwa szybkie pluśnięcia i Herbie został sam pośród mlecznego świata, z półprzymkniętym okiem księżyca spoglądającym na niego z góry. Zdjął piżamę, zdziwił się sennie, co sprowadziło go w tę dziwną, niesamowitą scenerię, zadygotał z powodu przesyconego wilgocią powietrza i rzucił się z pomostu w dół. Woda była nadzwyczaj ciepła. Kilka razy uderzył z pluskiem rękami o wodę i poczuł się radośnie i bohatersko. Naprawdę powinien bardziej się starać być taki jak Lennie, pomyślał sobie. Tacy to mają fajnie. Unosił się na plecach, ręce założył pod głową. Puścił oko do księżyca. - To jest dopiero życie! - zawołał. Nagle uderzył głową o coś drewnianego, księżyc znikł i wszystko stało się odwieczną czernią. -

E, Generał, utopiłeś się? - usłyszał głos tuż nad sobą.

Zaczął się szamotać i rozpaczliwie machać rękami, w końcu stwierdził, że trzyma się kurczowo omszałego, śliskiego słupa. Zniosło go pod pomost. Bolała go głowa i nic nie widział. Wziął się jednak w garść i zawołał: - Wszystko okay!

Ostrożnie, po omacku zaczął szukać drogi do drabiny, która sięgała głęboko w wodę. Wydostał się znowu na światło i wyszedł z wody, stawiając drżące nogi na śliskich szczeblach. Ted rozgrzewał się raźnymi, szybkimi ruchami. Lennie tańczył po pomoście, zarzucając ręce wokół ciała i poklepując się dłońmi. Ręcznika też nie wziąłeś, Generał? - zapytał kapitan zastępu. -

Nie, mam piżamę.

Cienki bawełniany materiał, przez który dawało się wyczuć twarde guziki, rozkosznie wysysał wodę ze skóry. Po pływaniu powietrze brutalnie przejmowało wilgocią i chłodem. -Jak tam, Lennie? - spytał. - Chcesz pół mojej piżamy? -

Ojej, kto by się tam wycierał! Chodźcie, wracamy.

Herbie przysiągłby, że słyszy, jak Lenniemu szczękają zęby, gdyby nie to, że wiedział, iż taka oznaka słabości u sportowca jest niemożliwa. Ale gdy wchodzili na wzgórze, to, co niemożliwe, stało się nie tylko możliwe, lecz wręcz oczywiste. Zęby dzwoniły Lenniemu tak głośno, że Ted zaniepokoił się hałasem i kazał mu zakryć usta ręcznikiem. Kiedy przyszli do domku, Lennie chwycił suchy ręcznik i natarł się nim z wściekłością, po czym dał nura do łóżka i leżał objąwszy się rękami. Zęby przestały mu szczękać, ale nie odezwał się ani słowem, gdy Herbie i Ted przyciszonym głosem chwalili się pozostałym chłopcom, jak wspaniale się im pływało. Herbie podejrzewał, że leży ze sztywno zaciśniętymi szczękami dla ratowania swojego honoru. Nazajutrz rano Lennie miał temperaturę 39°C i został przeniesiony do izby chorych z rozpoznaniem przeziębienia i początków grypy. Jego plany zdetronizowania Teda musiały więc zostać odłożone na później.

Był czwarty lipca i po obozie krążyły wspaniałe pogłoski na temat pokazu ogni sztucznych, który miał się odbyć wieczorem. Nawet Ted niechętnie przyznawał, że „wujek Gausio” nie żałował pieniędzy na ognie sztuczne. Wystrzeliwał je sam z pomostu kąpielowego dziewcząt, a chłopcy i dziewczynki siedzieli w ciemności na trawiastym stoku na terenie obozu dziewcząt i patrzyli. Prawdą jest, że to szaleństwo z ogniami sztucznymi było dla pana Gaussa jedną z naprawdę szczęśliwych chwil w czasie wakacji, pełnych szpiegowania, besztania, ściskania każdego grosza i podlizywania się rodzicom. A ponieważ robiło to tak dobrze znękanemu sercu tego człowieka, pozwalał sobie zawsze na bardzo spektakularne widowisko. Jednym słowem, był to taki jego frap. Zapewne ta jedyna chwila w czasie trwania całego obozu sprawiała jednakową radość i jemu, i uczestnikom. Przez resztę czasu właściciel i dzieci wpatrywali się w siebie, by tak rzec, ponad workiem pieniędzy dostarczonych przez rodziców, który krył w sobie możliwości zapewnienia szczęścia obu stronom, i za każdym razem, gdy jedna strona wyciągała z tego worka jakąś korzyść dla siebie, druga była poszkodowana. Zastęp Trzynasty, tak jak cała reszta obozu, znajdował się o zachodzie słońca w stanie radosnego podniecenia, gdy nagle spadł na wszystkich grom z jasnego nieba. Bezczelny mały chłopczyk wetknął ogoloną głowę do ich domku i przekazał wiadomość, że lekarz i pielęgniarka mają zamiar iść na pokaz ogni sztucznych, więc Zastęp Trzynasty będzie musiał wyznaczyć kogoś, kto zostanie z Lenniem w izbie chorych na czas pokazu. Wśród urażonych chłopców nastąpił istny wybuch pasji, buntu i irytacji, a wszystko to spadło na niewinną głowę wujka Sida. Ślubowano niebiosom nie podporządkowywać się tej nowej nikczemności. Nieobecnego lekarza obrzucano pomysłowymi przekleństwami. Kiedy wrzawa ucichła, nadal aktualne było pytanie - kto ma zostać z Lenniem? Wujek Sid mądrze polecił chłopcom, by wybrali między sobą, dał Tedowi pięć minut na zameldowanie mu imienia ofiary i wymknął się z domku.

Ted, jeszcze bardziej niż zwykle przypominający sokoła, popatrzył kolejno na swoich podwładnych. -

Są ochotnicy? - spytał w końcu z krzywym uśmiechem.

Chłopcy poruszyli się niespokojnie, ale żaden się nie odezwał. -

Musimy ciągnąć słomki - powiedział Eddie Bromberg.

- A, mniejsza z tym - powiedział Ted. - Oglądałem te ognie sztuczne przez pięć lat. Niedobrze mi się robi, kiedy patrzę, jak ten cały wujek Gausio urządza sobie zabawę, a my siedzimy i tłuczemy świetliki i komary. Zostanę w izbie chorych. Mówił z pewnością siebie, ale na jego twarzy malował się smutek. Przez okrągły dzień opowiadał, że ognie sztuczne to jedyna fajna rzecz w czasie całych wakacji na Manitu. Był jak dziecko z przytułku, któremu powiedziano, że nie pójdzie na wigilię. Herbie poczuł nagły przypływ współczucia i ku swemu zaskoczeniu usłyszał własny głos: -Ja zostanę, Ted. Kapitan wytrzeszczył oczy. - Ty? Czemu właśnie ty miałbyś zostać z Lenniem? Przecież on bez przerwy struga z ciebie głupka. - A tam, po prostu nie obchodzą mnie ognie sztuczne, i tyle. Słuchaj, Generał Śmieciarz, to moja wina, że on jest w izbie chorych. To ja namówiłem go na pływanie. Ja wezmę za to baty. -

Okay, no to zostaniemy obaj - powiedział Herbie.

- Nie mam zamiaru oglądać żadnych super fajerwerków, ani siedzieć z gromadą chichoczących dziewczyn. Pozostali chłopcy, zdumieni i rozradowani, milczeli jak zaklęci. Ted spojrzał na nich, a potem na Herbiego. Toczącą się w nim wewnętrzną walkę widać było po wybałuszonych oczach i dziwnym wykrzywieniu wielkich ust. Uwielbiał ognie sztuczne. Herbie nigdy ich nie widział, a on tak, Herbie

nie wiedział, jaki wspaniały kontrast stanowiły z resztą obozowej codzienności, a on wiedział. - Zwariowałeś, Herbie - powiedział w końcu - ale oczywiście dziękuję ci. Wiem, że to powinienem być ja. Dziękuję, Herbie. - Uścisnął mu rękę ze szczęśliwą miną. Nie uszło niczyjej uwagi, a najmniej samego Herbiego, jakie znaczenie miało to, że kapitan dwukrotnie wymienił jego prawdziwe imię. Było to jak balsam dla uszu grubego chłopca. Wymówienie imienia może być jak przyznanie nagrody, cenniejszej niż złote medale. Herbie nie był na pokazie ogni sztucznych, ale nie żałował. Od tego czasu został Herbiem dla wszystkich chłopców ze swojego zastępu, oprócz Lenniego. Poza zastępem jednak początkowa nominacja Herbiego utrwaliła się. Pierwsze wrażenie trudno jest zmienić. W pociągu został publicznie postawiony pod pręgierzem jako Generał Śmieciarz i na całe wakacje został Generałem Śmieciarzem. Mimo radości z przywróconego imienia, czas spędzony w izbie chorych był dla Herbiego przykry. Jego bujna wyobraźnia podsuwała mu wciąż wyrafinowane obrazy, jak to on i Lucille siedzą na trawie, trzymając się za ręce, i oglądają kolorowe kule rzymskich świec i złocisty deszcz rac. W rzeczywistości jego westchnienia były płonne. Chłopcy i dziewczynki w dalekiej szczęśliwej krainie za ogrodzeniem siedzieli w dwóch osobnych rzędach twardych ławek, a przejście między nimi wciąż patrolowali wychowawcy. Uczestnicy obozu odmiennej płci nie zamienili ze sobą tego wieczoru ani słowa. Nie wiedząc wszakże o tym, Herbie cierpiał z powodu marzeń, a nie z powodu nędznej rzeczywistości. Coraz bardziej tęsknił do jutrzejszego nabożeństwa. Słusznie był pewien, że lekarz i pielęgniarka nie będą nalegać, by w nim również uczestniczyć. I tak też się stało. Następnego wieczora po kolacji cały Zastęp Trzynasty, z wyjątkiem Lenniego, włączył się do pochodu maszerującego w kierunku obozu dziewcząt. Najwyraźniej lekarz i pielęgniarka czuli się zmuszeni wziąć udział w

pokazie ogni sztucznych w ramach obowiązków służbowych, skoro pan Gauss sam je zapalał, ale nie pozbawiliby żadnego chłopaka choćby najmniejszej okazji do rozwoju religijnego. Planując nabożeństwa na obozie Manitu „wujek Gausio” miał do rozwikłania zawiły problem, który rozwiązał z właściwą sobie zręcznością. Choć sam nie był żydem, to jednak większość uczestników jego obozu była tego wyznania, jako że pochodziła z okolic dzielnicy Bronx położonych w pobliżu Szkoły Publicznej nr 50. Sam pan Gauss był pochodzenia niemieckiego, a jego dziadkowie byli zdeklarowanymi protestantami. W życiu pełnym codziennych zajęć i kłopotów stracił on zainteresowanie dla kościoła i Pisma Świętego. Nie znaczy to, że nie bywał w kościele ani że nie cytował Biblii w razie potrzeby, robił to jednak wyłącznie przez wzgląd na powszechne odczucia otoczenia, o których wiedział, ale których nie podzielał. Odwiedzając rodziców, nie zadawał żadnych pytań na temat religii. Zauważył, że rodzice żydowscy, ściśle przestrzegający zasad religijnych, od razu poruszali ten temat i ich dzieci tak czy inaczej były dla niego stracone, ponieważ kuchnia Manitu nie przestrzegała przepisów Mojżeszowych. Innych, i spośród tych wywodziła się większość uczestników jego obozu, zadowalało kilka słów w jego broszurze o „pięknych i pełnych natchnienia nabożeństwach, odbywających się w każdy piątek wieczorem pod błyszczącymi gwiazdami Berkshire”. Piątek wieczorem, a nie niedziela rano, jako czas modlitwy, był jak dla jego celów wystarczająco hebrajski. Z drugiej strony dzieci chrześcijańskie, które trafiły do owczarni Gaussa, nie czuły się nieswojo. Nabożeństwa były bardzo starannie zaplanowane. Obejmowały one tylko te Psalmy Dawidowe, które znajdują się zarówno w żydowskich jak i chrześcijańskich modlitewnikach, oraz kilka hymnów, chwalących Wszechmogącego w bardzo ogólny sposób. Kazania były to pięciominutowe przemówienia, wygłaszane przez różnych wychowawców na temat przyrody, obozowego ducha albo wiedzy indiańskiej. Wszystko udawało się znakomicie.

Uczestnicy obozu Manitu przechodzili dwójkami przez furtkę w ogrodzeniu. Chłopcy, wszyscy w białych koszulach i spodniach, stanowili efektowny pochód wijący się w świetle zachodzącego słońca przez zieloną trawę. Gdy przyszła kolej na Herbiego, by przekroczyć wąskie przejście prowadzące na zakazany teren, doznał on dreszczu podniecenia, które wzmogło się, kiedy zobaczył dziewczynki, idące w takim samym podwójnym białym rzędzie, daleko po drugiej stronie trawiastej przestrzeni. Herbie zauważył, że tereny dziewcząt były ładniejsze niż obszary należące do jego własnej płci. Na szczycie wzgórza, pośród sosnowego lasku, rozstawione były półkolem domki, a stok prowadzący nad brzeg wody cały pokryty był wypielęgnowaną trawą, na której tu i ówdzie stało rzucające cień drzewo i wiejskie ławeczki. Tak się złożyło, że domek dla gości, w którym zatrzymywali się w czasie weekendów rodzice, położony był na szczycie tego właśnie wzgórza i oddzielony od domków dziewcząt sosnową alejką. I czemu nie? Ostatecznie to przecież właśnie rodzice, którzy płacili za obóz Manitu, powinni byli mieć najlepszy jego obraz. Przed nabożeństwem rzędy ławek przysunięto blisko do siebie. Wujek Sandy i ciocia Tillie myśleli zapewne, że w tak poważnej sytuacji mniej będzie okazji do flirtowania albo że wychowawcy, nie rozpraszani przez race, zdołają mu zapobiec. Tak czy inaczej, przejście między ławkami chłopców i dziewczynek miało trzy stopy szerokości, a nie dwadzieścia. Wujek Sid, posadzony przy zdezelowanym brązowym pianinie na małym podwyższeniu na kółkach, rozpoczął Largo Haendla. Dziewczynki, rzędem, zaczęły zapełniać miejsca. Herbie wypatrywał Lucille i w końcu ujrzał światełko swojej miłości, siedzące na brzegu ławki. Rząd został przerwany i skierowany do nowej ławki z Lucille na czele, tak że znalazła się ona tuż przy przejściu obok chłopców. Teraz chłopcy zaczęli zapełniać ławki w taki sam sposób. Herbie gorączkowo liczył głowy, obliczał, ilu chłopców potrzeba, aby zająć wszystkie miejsca aż do tego upragnionego w pobliżu Lucille,

i sprawdził swoją pozycję w szeregu. Paskudny pech! Był o sześć osób za blisko do przodu. Za nim znajdowało się czterech kolegów z zastępu. Bez słowa wyjaśnienia przesunął się na miejsce za nimi. -

Psst, Ted.

- Tak, Herbie? - Widzisz tę rudą dziewczynę, tam przy przejściu? - Tak. Jakaś kukła. - Mniejsza o to. Chcę siedzieć koło niej. Jak wejdziecie do poprzedniego rzędu, to się rozsuńcie, dobra? Rozsuńcie się! Ted spojrzał na niego bokiem, skinął głową i szepnął coś do innych. Kiedy przyszła kolej na nich i Zastęp Trzynasty zaczął zajmować miejsca, chłopcy rozsunęli się tak skutecznie, że rząd został przerwany przed Tedem. Kapitan zastępu rzucił Herbiemu ptasie spojrzenie i pomaszerował triumfalnie w kierunku Lucille, która pozwoliła sobie zerknąć na nadchodzącego chłopca. Tuż przed końcem ławki Ted zatrzymał się, a Herbie prześlizgnął się koło niego na wymarzone miejsce. Zdobył wielki skarb. Przez całą godzinę miał siedzieć o trzy stopy od swojej dziewczyny. -

Cześć, Lucilłe - szepnął.

-

Cześć, Herbie - usłyszał cichą odpowiedź.

- Mamy szczęście, no nie? - powiedział chłopiec i został za to wynagrodzony słodkim, porozumiewawczym uśmiechem, który wprawił go w stan uniesienia. Słońce zachodziło w pełnej krasie. Nawis czerwonawych chmur zabarwił powietrze różową poświatą, tym lepiej widoczną, że przy ziemi snuła się przesycona tą różowością lekka mgiełka. Księżyc wraz z gwiazdą wieczorną świecił przez mgłę, wyznaczając na spokojnym jeziorze równoległe srebrne ścieżki, jedną szeroką, a drugą wąską jak ołówek. Zapach sosny i kapryfolium pojawiał się i odpływał z każdym powiewem wiatru. Przez chwilę oba obozy siedziały w milczeniu, a wujek Sid grał melancholijną i prostą melodię

religijną. Taka to była muzyka, że każda nuta, nawet zagrana ciężką ręką na tanim, bezbarwnym pianinie, zdawała się lśnić niczym nowa gwiazda. Pan Gauss wstał, trzymając w ręce książkę do nabożeństwa i zaczął czytać przy muzyce. - „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody spokojne…” Herbiego ogarnęło nagle w przemożny sposób straszliwe, wspaniałe nowe doznanie - mrowienie w całym ciele, uczucie potężnej obecności przepełniającej niebo i ziemię wokół niego - i gorące łzy napłynęły mu do oczu. Sto razy słyszał, jak ten sam głos czytał te same słowa na szkolnych uroczystościach: były to suche, pozbawione znaczenia dźwięki. Nagle zdały się być przepotężną prawdą. Był oto na zielonych pastwiskach, nad spokojnymi wodami, z Lucille Glass o trzy stopy obok i wszystko to wydawało mu się dziełem samego Pana Boga. On był tak blisko, że gdyby zechciał, mógłby sięgnąć w dół i pogłaskać Herbiego po głowie. -

„Orzeźwia moją duszę…”

Słowa Psalmu przenikały do serca chłopca i drżały tam. Rozglądał się wokół siebie ciekaw, czy kogokolwiek innego ogarnęło to samo cudowne uczucie. Ted i Eddie szeptali między sobą i uśmiechali się od ucha do ucha. Lucille, gdy tylko spojrzał na nią, odwróciła ku niemu oczy z lekko figlarnym uśmiechem, a potem znowu spuściła wzrok na swoje palce, które trzymała złożone na kolanach. Nie zauważył nikogo, kto wydawałby się urzeczony. Najwyraźniej był sam w swoim uniesieniu. „Chociażbym chodził ciemną doliną śmierci, zła się nie ulęknę…” Herbie zamknął oczy. Widział, tak samo wyraźnie jak poprzednio widział zachód słońca, Ciemną Dolinę Śmierci. Była to posępna wąska dolina, pełna kości i popękanych kamieni, ze stromymi czarnymi skałami wznoszącymi się

pionowo po obu stronach aż na wysokość nieba, wypełniona tylko lekkim, zielonkawym, widocznym wszędzie światłem. Szedł tą doliną, a ona opadała w dół, pogrążając się w coraz większej ciemności, lecz on nie bał się… -

„Twój kij i Twoja laska, są tym, co mnie pociesza…”

Trzymał w ręce cienki kij, zesłany z nieba prosto do tej doliny, który pociągał go delikatnie naprzód, prowadził go… Herbie otworzył oczy i był naprawdę zaskoczony, że zobaczył jezioro, rzędy dzieci i pana Gaussa. Było to tak, jakby obudził się ze snu. Muzyka skończyła się i właściciel obozu pospiesznie dokończył ostatnie wersy Psalmu, mimo że Herbie miałby ochotę go błagać, żeby czytał wolniej, być może po raz pierwszy od czasu, gdy poznał ten rodzaj krasomówstwa, jaki uprawiał pan Gauss. Poczuł z niechęcią, że czar znika. Próbował wywołać go na nowo, kurczowo uczepić się tego dziwnego uniesienia, świat jednak coraz bardziej wyglądał znowu tak jak zazwyczaj. Dziewczynki i chłopcy - powiedział pan Gauss - oto jesteśmy znowu na naszym poczciwym, starym obozie Manitu. Jak miło wydostać się z gorącego, brudnego miasta i zgromadzić się raz jeszcze na łonie natury, nad brzegiem naszego pięknego jeziora, położonego u stóp gór Berkshire. - Za jedyne trzysta dolców od łebka - wyszeptał Ted -płatne z góry. Herbie zakrył usta dłonią i roześmiał się. Spojrzał na Lucille i puścił do niej śmiałe oko. Przez chwilę patrzyła na niego łobuzersko, a potem odmrugnęła i cichutko zaśmiała się. Wszystko wokół było znów normalne i Herbie stwierdził, że jest z tego zadowolony. Skutkiem owego przejściowego przeżycia było tylko lekkie rozweselenie, które trwało cały wieczór. Wspominając później tę szczególną krótką ekstazę, uznał, że gdyby trwała choćby tylko nieco dłużej, mogłaby sprawić mu ból i spowodować, że zacząłby się zachowywać jak półgłówek. Doszedłszy do tego wniosku, zapomniał o wszystkim. Nic takiego nie zdarzyło mu

się więcej podczas tych wakacji, bo nabożeństwa stały się sprawą powszednią, taką samą jak wszystko inne, co nie było w stanie zdziwić go ani poruszyć. Pan Gauss jednak, mimo że niewątpliwie nie miał najmniejszego pojęcia, co robi, wypełnił jedną z obietnic, które zawarł w swojej broszurze. Z niewielką pomocą Dawida, króla Izraela, sprawił, że u Herbiego dokonał się niewielki, przejściowy, ale niewątpliwy rozwój religijny. 14. Pojawia się Bystry Sam Lato płynęło powoli. Wkrótce Lennie Krieger został uznany za jedną z czołowych znakomitości obozu, Herbie Bookbinder natomiast był kimś bez znaczenia. Każda drużyna, do której należał Lennie, była potężna; Ipanowie, Oldsmobilowie, Johnowie Barrymore’owie i Palmolive’owie, każdy z tych zespołów prowadził w swojej lidze. Średniacy istotnie wygrywali z Seniorami w koszykówkę, rzecz nie notowana w kronikach Manitu, a Lennie zdobył trzydzieści spośród trzydziestu sześciu punktów, jakie uzyskała jego drużyna. W ciągu dwóch tygodni w Zastępie Trzynastym przeprowadzono nowe wybory i Lennie do swoich licznych zaszczytów dołączył stanowisko kapitana. Wkrótce istniała powszechna zgodność co do tego, że jako obywatel Manitu Lennie zajmował drugie miejsce, ustępując tylko potężnemu Superseniorowi Yishy’emu Gabelsonowi. Herbie natomiast znany był jako fajtłapa. Wśród Juniorów mógłby jeszcze ujść za mizernego gracza, ale jako Średniak był za mały, za gruby i powolny jak ślimak. Kiedy w baseballu biegł od jednej bazy do drugiej, jego wściekłym kolegom z drużyny wydawało się, że brnie przez błoto. Rzucona do niego piłka koszykowa bardzo często przewracała go. W trójboju lekkoatletycznym jego próby biegania i skakania były nie tylko komiczne, ale wręcz niebezpieczne. Przy pierwszej próbie skoku wzwyż zrzucił na stos poprzeczkę oraz obie podtrzymujące ją podpórki, przy czym jedna z podpórek uderzyła wujka Sida w głowę i przewróciła go jak długiego na ziemię. Po kilku tygodniach takich wyczynów Herbie stwierdził, że jest uniwersalnym graczem rezerwowym. Z

rzadka pojawiał się na boisku, ale był gotów zastąpić każdego chłopca, który by uległ wypadkowi albo padł martwy. Ponieważ liczba wypadków i innych nieszczęść była niewielka, przenosił się w jakieś miejsce z dala od terenów gier i zabaw zaraz, gdy tylko zaczynały się rozgrywki, biorąc jakąś książkę i spędzając czas przeznaczony na zajęcia sportowe na czytaniu pod drzewem. Wolałby nie zawracać sobie głowy wędrówką na tereny gier i zabaw w gorący dzień, co oznaczało po prostu zmarnowane dobre pół godziny, ale sumienie wychowawcy, który akurat miał dyżur, zwykle się temu sprzeciwiało. Nie, Herbie musiał wziąć udział w rytuale maszerowania na boisko baseballowe albo na korty tenisowe. Przybywszy na miejsce, pierwszą pasjonującą chwilę gry uznawał za wskazówkę, że należy się po cichu ulotnić, a pełniący dyżur wujek albo nie widział, że chłopiec sobie idzie, albo udawał, że nie widzi. Taki porządek rzeczy wkrótce się przyjął i całkiem Herbiemu odpowiadał. Oczywiście chłopiec wolałby zostać bohaterem, tak jak Lennie, ale było dla niego oczywiste, że jest przeznaczony do życia w cichości. Jego kuzyna Cliffa uważano za chłopca zwyczajnego, ani bardzo złego, ani bardzo dobrego. Wyróżnił się on przede wszystkim jednym pchnięciem kulą zaraz na pierwszych rozgrywkach w trójboju lekkoatletycznym. Pchnął żelazną kulą tak daleko, że sędziowie mierzyli odległość trzy razy, zanim ze zdziwieniem ogłosili wynik. Ale zamieszanie, jakie zrobiło się wokół Cliffa, szybko ucichło, gdy okazało się, że nie potrafi zrobić tego po raz drugi. Cliff był silny, ale niezręczny i tylko przypadkiem udawało mu się tak skoordynować ruchy, by wykrzesać z siebie siłę. Pewnego razu podczas meczu baseballowego, w tydzień później, zdumiał obie drużyny, rzuciwszy piłkę z głębokiego lewego pola do bazy-mety. Ale znów nie potrafił tego zrobić po raz drugi. Przypadkowo, w chwilowym porywie, Cliff potrafił dokonywać takich niewiarygodnych wyczynów, o czym Herbie wiedział. Ogólnie zaś uważano go za życzliwego, spokojnego, drugorzędnego uczestnika obozu.

To znaczy uważano go za takiego, dopóki nie pojawił się Bystry Sam. Jazda konna była jedną z obozowych przyjemności obiecywanych w broszurach. Chociaż Herbie nigdy nie jeździł na koniu, to jednak fragment znakomitej prozy pana Gaussa, opisującej ten królewski sport na obozie Manitu, wzbudził w nim marzenia o galopowaniu przez lasy, łąki i po górskich zboczach oraz przesadzaniu płytkich strumieni w towarzystwie innych dziarskich jeźdźców, przypominających statystów z angielskich filmów o polowaniach. Ten obraz zbladł w jednej z pierwszych rozmów z Tedem. Wyszło na jaw, że Stajnie Gaussa składały się z jednego wiekowego zwierzęcia imieniem Baby, które było tak stare i nieruchawe, że jazda na nim, jak mówił Ted, przypominała chodzenie na czterech szczudłach. Rozczarowanie stało się jeszcze większe, gdy chłopcy przyjechali na obóz i zobaczyli, że stajnia jest pusta. Okazało się, że Baby zdechła i w maju została pogrzebana przez stróża. Po jej śmierci starzy uczestnicy obozu, tacy jak Ted, spojrzeli na nią zupełnie inaczej. Była, tak utrzymywali teraz, „fajnym” koniem, rączym, łagodnym, mimo wszystko jednak ognistym rumakiem, jedyną dobrą rzeczą na całym obozie i tak dalej. Rozeszły się niejasne pogłoski, jakoby pan Gauss ją sprzedał. Trzech starych uczestników obozu przysięgało, że widzieli ją, żywą i pełną ognia, jak ciągnie wóz farmera w pobliskiej wsi. Była to jednak złośliwa plotka, bo Baby nie żyła tak samo jak Juliusz Cezar, ale chłopcy gotowi byli uwierzyć w każdą złą nowinę na temat pana Gaussa. Szemranie to doszło do uszu wujka Sandy’ego. W przemówieniu wygłoszonym na placu apelowym po pierwsze zdemaskował tych, którzy oczerniali Skoczka (nikt inny nie nazywał nigdy pana Gaussa żadnym innym przezwiskiem jak tylko „wujek Gausio”, ale jego oficjalny przydomek, wybrany w konkursie w pierwszym roku istnienia obozu brzmiał „Skoczek” i wujek Sandy zmuszony był się nim posługiwać). Następnie zaś z dumą ogłosił, że nie bacząc na koszty, Skoczek dał ogłoszenie w miejscowej gazecie o kupnie konia, a zatem szlachetny sport jeździecki

zostanie przywrócony na obozie Manitu za kilka dni. Zakończył, radząc wszystkim oszczercom i niedowiarkom, żeby spojrzeli na obozową tablicę ogłoszeń, która jest przybita do słupa na początku ulicy Towarzyskiej. Nie zdając sobie sprawy z komizmu sytuacji, cały obóz zgromadził się wokół tablicy, gdy tylko przemówienie się skończyło. Tam zobaczono ów wycinek z wydawanej w Panksville gazety „Observer”:

Tym sposobem ci, którzy szemrali, po większej części zostali uciszeni, aczkolwiek kilku obstawało przy teorii, że owo ogłoszenie to tylko chwyt pana Gaussa, mający zatrzeć ślady jego udziału w przestępstwie polegającym na sprzedaniu wspaniałej Baby. Ci zagorzalcy - do których należał Ted gotowi byli założyć się „o milion dolarów”, że żaden koń nigdy nie zostanie kupiony. Nikt jednak nie wydawał się być wystarczająco zainteresowany wygraniem miliona dolarów i spór wygasł. Zaraz z samego rana następnego dnia okazało się, że uprzedzenia te były niesprawiedliwe, pan Gauss bowiem kupił konia - w okolicznościach, które warto opisać. Właściciel obozu siedział w wygodnym fotelu na werandzie domku dla gości, przeglądając wraz z kucharzem rachunki i zastanawiając się, ile pieniędzy mógłby zaoszczędzić na wyeliminowaniu z jadłospisu dzieci deserów w porze lunchu, gdy miejscowy pomocnik do wszystkiego, powolny w mowie i ruchach młody wieśniak, Elmer Bean, wszedł na ganek szurając nogami i oznajmił: -Jeden gość z koniem przy bramie, proszę pana. - Ach tak! - Pan Gauss zamknął książkę rachunkową. -Czy wygląda na dobrego konia? -Nie.

Po takiej odpowiedzi można było oczekiwać, że pan Gauss poniecha całej sprawy. Tak się jednak nie stało. Z zadowoleniem kiwnął głową i wysunął się z fotela. -

Czemu? Co jest w nim złego?

- Nie wiem. Ale nie wygląda dobrze - powiedział Elmer i poszedł sobie. Pan Gauss podszedł do bramy obozu, znajdującej się za domkiem dla gości. Przedstawiał sobą barwną postać: słomiane klapki, bose cienkie nóżki zaróżowione słońcem, szorty koloru khaki, rozciągnięte na szerokim, okrągłym brzuchu i jeszcze szerszym, okrąglejszym zadku, zielone słoneczne okulary i łuszcząca się łysina. Pan Gauss nigdy nie nabierał opalenizny i nigdy w najmniejszym stopniu nie wyglądał na wieśniaka, jakkolwiek urozmaiciłby swoje ubranie. Gdyby znaleziono go nieprzytomnego i nagiego w lesie, natychmiast rozpoznano by w nim dyrektora nowojorskiej szkoły, właściciela obozu letniego. Przy bramie stał Murzyn, trzymając w ręce powróz przyczepiony do uzdy konia. Koń, zrudziałe czarne zwierzę, skubał trawę. -Jestem Gauss - powiedział właściciel obozu. - Czy to jest to zwierzę do sprzedania? - Tak, sir. -

Hmm. Czy to dobry koń?

-

Nie, sir.

Pan Gauss, nieco zaskoczony taką szczerością, przyjrzał się krytycznie zwierzęciu. Rzeczywiście, nie wyglądało na dobrego konia. Miało rozdęty brzuch, wrzecionowate nogi, dziwacznie wyciągniętą szyję i długi smętny, wykrzywiony pysk. Dlaczego przyprowadził mi pan konia, który nie jest dobry? -

On tani, sir.

-Jak tani? -

Pięć dolarów, sir.

Nawet pan Gauss, jakkolwiek chętnie chwytał okazję taniego kupna, był mocno zdumiony. -

Pięć dolarów za konia?

- Tak, sir. Pan Gauss znowu popatrzył na zwierzę. Bez wątpienia było żywe, ale nawet martwe musiałoby być warte więcej niż pięć dolarów. -

Skąd go wziąłeś?

- On nie jest mój, sir. On należy do obozu Arcadia. Ja tam robię za stajennego. Obóz Arcadia był to pobliski ośrodek wypoczynkowy dla dorosłych i pan Gauss znał trochę jego właściciela. -

Rozumiem. Ile lat ma ten koń?

-

Nie wiem.

-Jak się nazywa? -

Bystry Sam, sir.

Właściciel obozu spojrzał z ukosa na zwierzę, które nosiło takie dziwne, niezbyt dobrze wróżące imię. Koń, objadłszy do gołej ziemi miejsce wokół Murzyna, zaczął pożerać kępę trującego sumaku rosnącą koło bramy. Pan Gauss zaniepokoił się, ale zauważył, że Murzyn spostrzegł to i nawet nie ruszył palcem, żeby powstrzymać konia. -Je trujący sumak. - Tak, sir. On głodny. -

Kiedy go ostatnio karmiono?

- Wszystko jedno, sir. Bystry Sam po prostu głodny. -

Poczekaj no tu.

Pan Gauss poczłapał z powrotem do domku dla gości i zatelefonował do właściciela obozu Arcadia, niejakiego pana Zasiego. - A, tak - powiedział pan Zasi. - Witam pana, Gauss. Chce pan tego konia? - Chciałbym zadać panu kilka pytań w związku z nim, jeżeli pan pozwoli. -

Jestem trochę zajęty, no ale dawaj pan.

-

Czy jest przyzwyczajony do siodła?

-

Oczywiście. Przecież o takim była mowa w ogłoszeniu.

-

Łagodny?

-

Zapewniam pana, że nikomu nie zrobi krzywdy.

-

Chory?

- Niech pan mnie nie rozśmiesza. Ten koń przeżyje pana i mnie. -

Ile on ma lat?

-

Nie wiem. Dużo.

-

Dlaczego nazywa się Bystry Sam?

Pan Zasi zawahał się lekko. -

No, myślę, że pan sam zobaczy, że jest całkiem bystry.

Odpowiedź ta jakoś nie uspokoiła pana Gaussa. - W jakim sensie bystry? - Niech pan posłucha, Gauss, cały ten interes niewiele mnie obchodzi - powiedział właściciel tamtego obozu z rozdrażnieniem. - Nie mam zamiaru spędzić całego popołudnia przy telefonie na omawianiu transakcji za pięć dolarów. Jeśli pan nie chce tego konia, to niech go pan odeśle. Nawet jego ciało byłoby warte więcej. - Tak, tak, wiem. To tylko takie rutynowe pytania, rozumie pan.

-

Rozumiem. Do widzenia.

Wracając do bramy, pan Gauss głowił się i głowił, jaki podstęp może kryć się w tej transakcji, i nie potrafił dopatrzyć się niczego. Pełen więc nieokreślonych obaw odliczył Murzynowi pięć pojedynczych banknotów i otrzymał powróz, który symbolizował posiadanie Bystrego Sama. Murzyn westchnął z radością. Dziękuję, sir. Good-bye, ty stary… - powiedział klepiąc konia w zad i używając słowa, które absolutnie nie nadaje się do druku. Po czym spokojnym krokiem ruszył drogą, pogwizdując i śmiejąc się na przemian. Wobec tak podejrzanego zachowania się Murzyna, pan Gauss przygotowany był ze strony Bystrego Sama na wszystko. Z wielką ostrożnością pociągnął za linę. -

Chodź no, Bystry Sam, do stajni - powiedział.

Ku jego zdumieniu koń podniósł łeb i poszedł za nim do stajni niczym baranek. Książka ta nie jest w żadnym razie historią tajemniczą, należy tu więc powiedzieć, że powodem owej niedorzecznej ceny za konia było po prostu dobre serce żony pana Zasiego. Właściciel obozu Arcadia chciał się pozbyć zwierzęcia z powodów, które za chwilę staną się oczywiste, ale jego małżonka, która bardzo przywiązywała się do wszelkich czworonożnych stworzeń, nie godziła się na żadne rozwiązanie, które pociągałoby za sobą śmierć albo złe traktowanie Bystrego Sama. Koń stołował się więc w stajni pana Zasiego jako nieproszony gość przez rok. Ogłoszenie pana Gaussa stanowiło dla właściciela znakomitą okazję pozbycia się kłopotu. Uczestnicy obozu po raz pierwszy zaczęli podejrzewać, że na obozie pojawił się koń, kiedy wujek Sandy zaszedł do domku Zastępu Trzynastego w czasie wieczornego pisania listów. - Słuchaj, wujku Sidzie - powiedział siadając na łóżku Teda, aż zaprotestowały sprężyny - co wiesz o koniach? -

O koniach? - zapytał delikatnie wujek Sid.

Spojrzał znad partytury Mikado, którą skracał do dwudziestominutowego przedstawienia. - Tak, o koniach. Jeździłeś kiedy? - Prawdę mówiąc - odpowiedział wujek Sid ze skromnym uśmiechem - trochę tak. Rzadko opuszczam niedzielny poranny galop w Parku Centralnym wiosną i jesienią. Oczywiście nie skaczę… - No, to nie będzie potrzebne. Weźmiesz jutro zastęp wujka Irisha i swój na lekcję jazdy konnej? Właśnie kupiliśmy konia. Chłopcy skoczyli na równe nogi i urządzili owację. - Wujku Sandy, czy to dobry koń? Wujek Sandy puścił do nich wesoło oko, co nie znaczyło dokładnie nic. - Czemu nie, z przyjemnością - powiedział wujek Sid i tak postanowiono. Wiadomość o wznowieniu jazdy konnej rozeszła się szybko po całym obozie. Powszechnie uważano, że ktoś powinien wślizgnąć się do stajni od razu i obejrzeć nowego rumaka. Po pisaniu listów jednak miało się odbyć smażenie racuchów, a wiadomo było, że liczba racuchów jest ograniczona. Niektórzy chłopcy twierdzili, że poprzednim razem widzieli na racuchach odciski palców pana Gaussa, co dowodziło, że liczył każdą sztukę. Nikt nie chciał ryzykować, że ominą go racuchy, i tego wieczora nikt nie widział Bystrego Sama. Następnego dnia rano na placu apelowym wujek Sandy oznajmił: -

Zastępy Dwunasty i Trzynasty - pełna napięcia pauza

- jazda konna! Wywołało to owację uczestników obozu, po części drwiącą, po części szczerą. Kiedy chłopcy z tych dwóch zastępów skierowali się po paru minutach na wzgórze, prowadzeni przez wujka Sida ubranego w elegancko skrojony strój do jazdy konnej, nie da się zaprzeczyć, że wszyscy im zazdrościli.

Podeszli do Bystrego Sama, uwiązanego pośrodku zarośniętej polanki, na której widoczne były niewyraźne ślady, że była niegdyś ujeżdżalnią. Smętna sterta szarych desek w jednym rogu przywodziła na myśl przeszkodę do skoków w taki sposób, w jaki mały szkielecik na drodze przywodzi na myśl kota - podobieństwa nie ma żadnego, a jednak wskutek rozkładu jednego może powstać drugie. Wokół polany biegł pas zielska różniącego się nieco kolorem i wysokością od reszty - pozostałość ścieżki do kłusa. Bystry Sam wygryzł całą trawę w pobliżu miejsca, gdzie był uwiązany, i posuwał się powoli naprzód, skubiąc zielsko i zataczając coraz szerszy krąg. Miał na sobie siodło i cugle. Po przeciwnej stronie polanki siedział na płocie Elmer Bean, żując zapałkę i bezmyślnie gapiąc się na konia. - E, Elmer! - zawołał Ted, gdy grupa jeźdźców zbliżyła się do ujeżdżalni. - Czy to dobry koń? Pomocnik spojrzał na Teda, ale nie powiedział nic. Zsunął się z płotu, podszedł do zwierzęcia i odwiązał je. Bystry Sam bez przerwy gryzł trawę. Wszystko gotowe dla pana - powiedział pomocnik do wujka Sida. Instruktor muzyczny obejrzał Bystrego Sama z grymasem na twarzy. Jeszcze nigdy nie widział tak zniedołężniałego i dziwacznie zbudowanego konia. Jego doświadczenie z końmi, prawdę mówiąc, nie było duże, ograniczało się do grzecznych niedzielnych przejażdżek po miejskich ścieżkach do jazdy konnej w towarzystwie nauczycielki muzyki, ku której skłaniało się jego serce, ale która uważała, że wujek Sid jest za gruby na romans. To ona przekonała go, żeby wziął się za jazdę konną, i w rezultacie był dumny z tego, że jeździ. Stajnie koło Parku Centralnego trzymały jednak lśniące, piękne zwierzęta. Bystry Sam przypominał je tyleż co wielbłąd. Był to czworonóg o długim pysku, zdolny do noszenia jeźdźca oto i całe podobieństwo. -

Czy pan… czy pan go dosiadał? - spytał pomocnika.

- To nie moja rzecz, tylko pańska - powiedział Elmer Bean. Teraz pan go ma. Nazywa się Bystry Sam. Oddał wodze w ręce wujka Sida, odszedł i znowu wdrapał się na płot, żeby zobaczyć, co się będzie działo. Instruktor muzyczny wziął głęboki oddech i ciężko, ale zgrabnie wskoczył na konia. Bystry Sam w ogóle nie zwrócił uwagi na tę okoliczność i nadal pasł się, wyciągając szyję tu i tam po smaczne, purpurowe osty. Wujku Sidzie, niech wujek jedzie - z grupy wstrzymujących oddech chłopców odezwał się głos bardzo przypominający głos Lenniego. -

Dobra, Bystry Sam, jazda! - zawołał wujek Sid ochoczo.

Dał mu coś w rodzaju lekkiego kopniaka w żebra, na który wyćwiczone, dobrze odżywione konie w Parku Centralnym reagowały od razu. Bystry Sam reprezentował inną szkołę. Lekceważył wujka Sida z majestatyczną obojętnością i wciąż się pasł. Nie wiedząc zupełnie, co robić z koniem, którego szyja zdawała się być na stałe pochylona w dół, wujek Sid oparł się mocno w strzemionach, z ogromną siłą pociągnął za wodze i podniósł głowę konia do normalnej pozycji. - Ta-a-ak będzie lepiej - powiedział. - No, jazda! Zwolnił wodze. Głowa konia znowu opadła ku ziemi niczym zepsuta waga, a żółte zęby na nowo jęły metodycznie miażdżyć zielsko. - Słuchaj pan, czyś pan nie nakarmił tego konia? - zawołał wychowawca ze złością do Elmera Beana. -Ten koń je trawę od świtu. Nie widziałem, żeby trzymał głowę wyżej kolan oprócz tego razu, coś mu ją pan podniósł. Niech no który da mi kija! - zawołał wujek Sid do chłopców. Wśród chłopców powstało zamieszanie, w końcu Herbie podszedł do wychowawcy z ułamaną rączką od miotły. Podał ją na odległość wyciągniętego ramienia i uciekł z zagrożonego

obszaru. Wujek Sid zaczął okładać Bystrego Sama po bokach, z suchym, głuchym trzaskiem, jakby trzepał dywan. Koń spokojnie gryzł trawę. Doprowadzony do wściekłości wujek Sid zamachnął się i uderzył swojego wierzchowca rączką od miotły w łeb. Pierwszy raz Bystry Sam pokazał, że zdaje sobie sprawę z istnienia jeźdźca. Podniósł głowę i spojrzał na wujka Sida pytająco. Potem przewrócił się na lewy bok i wydał serię przerażających ryków, wierzgając chudymi nogami we wszystkie strony. Zatrwożony wychowawca wyplątał się ze strzemion, wyciągnął nogę spod konia i jednym susem uwolnił się z opresji. Gdy tylko odszedł, Bystry Sam przestał ryczeć, wstał, otrząsnął się i wrócił do jedzenia trawy. - Ten koń - ogłosił chrapliwie wujek Sid wszem i wobec jest nieprzystosowany do jeżdżenia. Z grupki chłopców wystąpił Lennie. - Czy mogę spróbować na nim pojeździć, wujku Sidzie? Ja potrafię. Mogę? Spróbuj, tylko się nie zabij - powiedział wychowawca z irytacją. Lennie chwycił rączkę od miotły, którą wujek Sid w przestrachu cisnął na bok, kiedy koń się przewrócił, i śmiało wskoczył na siodło. Zaczął wykonywać gesty i wydawać dźwięki rodem z westernów i filmów o wyścigach. Jedną ręką okładał wodzami szyję konia po obu stronach, a kijem od miotły trzymanym w drugiej bił zwierzę po zadzie, podskakując przy tym w górę i w dół i wrzeszcząc: - Dżii-jep! Haj-ji! Naprzód, stary! Jazda, maluśki! Ponieważ przez cały ten czas zwierzę stało jak wryte, efekt był osobliwy - podobny do tego, jaki osiągają małe dzieci, które udają, że poręcz balustrady jest galopującym rumakiem. Lennie, jako znakomity obywatel Manitu, świetnie nadawał się na przedmiot drwin, które też wkrótce się posypały:

-

Och, ty, Tom Mix!

-

Patrzcie no, kowboj z dzielnicy Bronx!

-

Nie tak szybko, koń się zmęczy!

A w końcu, nieunikniony śpiew: Oto jedzie książę głupków Na małym koniku Niech żyje Lennie! - który chyba nigdy nie był wykonywany w bardziej odpowiednich okolicznościach. Elmer Bean spokojnie obserwował te daremne wysiłki. Potem wyszarpnął zapałkę z zębów i zawołał: - Pociągaj za wodze, chłopcze, pociągaj za wodze! Lennie zaczął z całej siły szarpać wodze do tyłu i do przodu. Bystry Sam potrząsnął głową z niezadowoleniem i próbował paść się dalej, ale niewygoda była najwyraźniej zbyt wielka. Powoli uniósł głowę, spojrzał jeden raz na jeźdźca i ruszył łagodnym truchtem prosto przed siebie. Natychmiast szydercy zamienili się znowu w entuzjastów: -

Poczciwy stary Lennie!

-

No no, on potrafi wszystko!

- To się nazywa jazda, Lennie! Wujek Sid powiedział w przestrzeń: Oczywiście wiedziałem, że pociąganie za wodze by pomogło, ale nie znoszę okrucieństwa wobec zwierząt. Bystry Sam zmierzał w kierunku otwartej bramy obozu. -

Zawróć go, Lennie! - zawołał wychowawca.

Lennie pociągnął za lewą wodzę. Głowa Bystrego Sama posłusznie obróciła się na jego elastycznej szyi w lewo, ale korpus nadal posuwał się do przodu, tak jakby zupełnie nie był połączony z głową. Był to upiorny widok -korpus konia

kłusował spokojnie w jednym kierunku, podczas gdy jego głowa spoglądała gdzie indziej. W ten to niesamowity sposób koń wraz z jeźdźcem wyjechali za bramę. Lennie obejrzał się bezradnie, po czym obaj z Bystrym Samem zniknęli za niewielkim zakrętem w prawo. W jaki sposób koń pokonał ten zakręt, całkowicie dla niego niewidoczny, nie wiadomo, ale tak właśnie się stało. Wujek Sid stał przez chwilę z otwartymi ustami, po czym powiedział: -

Chłopcy, zaczekajcie tutaj.

Ruszył biegiem w stronę bramy. Zrobił zaledwie parę kroków, kiedy Elmer Bean zawołał: -

Spokojnie, proszę pana. To nic nie da.

Pomocnik podszedł bliżej. - Jestem odpowiedzialny za tego chłopca - denerwował się wujek Sid, ale przystanął. Tak, a ja za konia. Żadnemu nic się nie stanie. Zaraz obydwaj będą tu z powrotem. -

Skąd jest pan taki pewny? - spytał instruktor muzyczny.

Chłopcy zgromadzili się wokół rozmawiających mężczyzn. Dziwna też była z nich para - wujek Sid, strapiony, osłabły, skrępowany w swoim modnym stroju jeździeckim, i górujący nad nim kościsty, jasnowłosy Elmer, który w brudnym, niezgrabnym drelichowym ubraniu i zielonej bawełnianej koszuli wyglądał na polu tak swobodnie i naturalnie jak mlecz. - Ja znam tego konia. Znałem go dawno temu, kiedy wołali go Blackie. Wciąż przechodził tu w okolicy z jednej pożal się Boże stajni obozowej do drugiej, odkąd pamiętam. Cztery lata robił też na kurzej farmie. Krzywdy nikomu nie zrobi. - Nie będzie z niego żadnego pożytku na obozie, to jasne powiedział wujek Sid. - Powinien był pan uprzedzić pana Gaussa, żeby go nie kupował.

Proszę pana, albo ma się konie na obozie, albo nie. Pan Gauss nie bierze do roboty nikogo więcej oprócz mnie, ani żadnego innego konia oprócz tego. Jak ma być koń tylko po to, żeby był koń, to może być i Bystry Sam. Nie będę z nim miał żadnego kłopotu. Zje cokolwiek. Będzie objadał korę z młodych drzewek. Albo zje stare ubrania, jak będą pachniały sianem. Zupełnie jak jakiś kozioł, albo i lepiej. On nigdy nie miał dobrego życia, rozumie pan? W tym momencie ten, o którym mówiono, wbiegł ciężkim kłusem w pole widzenia, witany przez chłopców rykiem entuzjazmu. Był bez Lenniego. -Jeśli temu chłopcu cokolwiek się stało - zawołał wujek Sid, wytrzeszczając oczy na zwierzę bez jeźdźca - pana obciążę odpowiedzialnością za to, Elmer. - Spokojna głowa, może pan sobie dalej chodzić w swoich bryczesach - powiedział pomocnik. - Chłopcu nic się nie stało, tylko nie będzie już więcej jeździł na koniu. Bystry Sam wbiegł truchtem na miejsce, gdzie przerwano mu wypas, pochylił łeb i wrócił do swojego ulubionego zajęcia. Zaledwie zdążył skubnąć kilka razy, kiedy w bramie pojawił się Lennie. Wujek Sid i chłopcy rzucili się do niego. Nic mu się nie stało, tak jak to przewidział Elmer, ale od stóp do głów oblepiony był błotem i zeschłymi liśćmi. Był wściekły. Na pytania padające ze wszystkich stron odpowiadał niezrozumiałymi mruknięciami. W końcu instruktor muzyczny powiedział głośno: -

Lennie, proszę mi opowiedzieć, co się stało.

- Okay. Zaczepił mną o drzewo i ściągnął mnie na ziemię, to się stało! - wykrzyknął chłopiec z furią. - Ale nie wybrał byle jakiego drzewa, o nie. Rozglądał się i rozglądał, aż znalazł drzewo, pod którym była kałuża. Starałem się jak mogłem i wszystko na nic. Odciągałem mu łeb, że aż prawie dotykał jednego albo drugiego boku. Łeb mu się kręci, jakby był osadzony na osi, ale jego nogi robią swoje. Klnę się na Boga, że patrzył mi prosto w oczy przez pół drogi. Ten koń jest

szalony! Mój ojciec może podać pana Gaussa do sądu i założę się, że to zrobi. Lennie próbował zbierać błoto i liście, ale tylko rozmazywał je i przesuwał z miejsca na miejsce. -Ja na pewno bym go nie winił - powiedział wujek Sid. Słuchaj, chłopcze - powiedział Elmer Bean, który tymczasem powoli podszedł bliżej i słyszał większą część tyrady Lenniego. - Ten koń nie jest szalony. On jest stary, rozumiesz? I nigdy nie umiał jeździć, rozumiesz? I tylu bubków z miasta siedziało mu na grzbiecie, że musiał sobie wyrobić gumową szyję i grubą skórę, alboby zdechł. On nie jest głupi. Wszystkie inne konie na świecie, które pozwalają, żeby ludzie na nie wsiadali i się wozili, są głupie. Bystry Sam wiódł swoje końskie życie może przez dwadzieścia lat i w końcu zrozumiał, jak sobie z tym poradzić. I robi tylko to, co musi, i tyle. Co tylko potwierdza fakt - powiedział wujek Sid - że absolutnie nie będzie z niego pożytku, jeśli chodzi o jeździectwo. I to zakomunikuję panu Gaussowi. Ej, wujku Sidzie - przerwał mu Herbie - niech wujek popatrzy na Cliffa. Pokazał w kierunku konia. Kuzyn Herbiego stal koło zwierzęcia, trzymając rękę na poszarpanej, czarnej grzywie, i przemawiał do niego. -

Cliff, odejdź no od tego niebezpiecznego zwierzęcia!

- wrzasnął wychowawca. - On jest okay, wujku Sidzie! - odkrzyknął Cliff. - Nic mi nie zrobi. Znowu zamruczał coś do konia. Ku ogólnemu zdziwieniu Bystry Sam przestał na chwilę jeść i podniósł łeb nieco nad ziemię. Ten chłopak wygląda, jakby już miał do czynienia z koniem - powiedział pomocnik.

Herbie, czując przypływ rodowej dumy, powiedział z ważną miną: Cliff to mój kuzyn. Jego ojciec miał kiedyś stajnię z wozami i końmi. Po raz pierwszy w życiu Herbiego stajenna przeszłość jego wujka okazała się ozdobą rodowego nazwiska. Zazwyczaj się o niej nie wspominało. Zauważył mimochodem, że gdy to powiedział, inni chłopcy spojrzeli na niego z szacunkiem. Nagle Cliff wskoczył swobodnie na Bystrego Sama, pogłaskał konia po szyi i przemówił do niego przymilnie. Bystry Sam podniósł głowę i ruszył truchtem. Czekajcie, zaraz wjadą na drzewo - powiedział cierpko Lennie. Wcale jednak nie wjechali na drzewo. Bystry Sam objechał raz ujeżdżalnię kłusem, a potem, na ruch wodzami, przeszedł w dostojny, trochę nieporadny, ale zupełnie prawdziwy galop. Widzowie stali zmieszani. No, no, ale masz kuzyna, Herbie - powiedział Ted z respektem. Herbie, gruby, szary i zwyczajny jak zawsze, promieniał nie swoim blaskiem. Koń i jeździec przemknęli obok chłopców, wywołując burzliwą owację. Sam jeszcze dwukrotnie przegalopował wokół ujeżdżalni, sprawiając wrażenie, że w miarę jak nabiera wigoru, coraz bardziej mu się ta jazda podoba. Był niczym stary dżentelmen, którego namówiono, by zatańczył walca. W końcu skręcił ostro i wyjechał z ujeżdżalni. Chłopcy wstrzymali oddechy, a wujek Sid wydał ostrzegawczy krzyk. Koń skierował się wprost na stertę desek, która niegdyś była przeszkodą do skoków. Wszyscy widzieli, że w pierwszej chwili Cliff przestraszył się. Zesztywniał i pociągnął za wodze. Bystry Sam pogalopował na wprost i niezgrabnie przesadził barierę, omal nie zawadziwszy tylnymi nogami o najwyższą deskę. Gdy wylądował na ziemi, Cliff poleciał do przodu i niewiele brakowało, a przekoziołkowałby przez szyję

konia, przywarł jednak mocno do grzbietu i udało mu się wyprostować. Skierował Bystrego Sama w stronę widzów, przecwałował w odległości jarda od nich i pociągnął mocno za wodze. Bystry Sam dyszał i sapał, otrząsał się i kilka razy grzebnął kopytem w ziemi. Potem jego głowa znowu opadła i -chrup, chrup! - wielkie zębiska znowu zaczęły gryźć trawę. Cliff zsiadł na ziemię i otrzymał oklaski należne bohaterowi. Wśród głośnych gratulacji i podnieconych pytań chłopiec z ziemistą twarzą, Eddie Bromberg, powiedział: - Założę się, że teraz ja też na nim pojadę. Podszedł do konia z miłymi słowami na ustach, lecz gdy już miał położyć ręce na długiej szyi, Bystry Sam pokazał mu swoje straszliwe zęby. Eddie skoczył do tyłu, mając jak żywy przed oczami obraz swojej ręki przegryzionej na pół niczym stokrotka. Elmer Bean powiedział: - Bystry Sam ma dość na dzisiaj. Nie będzie więcej jeżdżenia, chłopcy. Nikt już nie miał ochoty próbować. Grupa chłopców schodziła ze wzgórza, tłocząc się wokół skromnego Cliffa, który niewiele miał do powiedzenia. Herbie, trzymając swojego kuzyna pod rękę, należycie wywiązywał się z zadania rzecznika, co sprawiało mu mnóstwo przyjemności. - Słuchaj, Cliff, jak ty to zrobiłeś, że zatrzymałeś go tak w miejscu? A, no wiesz, po prostu zatrzymałem go - odpowiedział Cliff. - Co ty, Ted, oczu nie masz? - powiedział Herbie. - Bystry Sam nie lubi brutalnego traktowania, rozumiesz? Cliff jeździ z wodzami puszczonymi zupełnie luźno, rozumiesz, i w ostatniej chwili… po prostu porządne szarpnięcie, prrr… maluśki… i po wszystkim. No nie, Cliff? -

Uhm - powiedział Cliff.

Tak wyglądały odpowiedzi na wszystkie pytania. Wyjaśnień Herbiego wysłuchiwano skwapliwie i przyjmowano je jako ostatnie słowo. Były to dla grubego chłopca najszczęśliwsze chwile od czasu przyjazdu na obóz. Trwało to cały dzień, bo wieść o wyczynie Cliffa rozeszła się po całym obozie i do Herbiego przychodziło coraz więcej chłopców, prosząc go, żeby jeszcze raz opowiedział tę historię i wyjaśnił im jeździeckie sekrety swojego kuzyna. Lennie i wujek Sid poszli razem pod prysznice i umyli się. Zauważono później, że odnosili się z ogromną rezerwą do sprawy Bystrego Sama. Rzeczywiście, kiedykolwiek wspominano o koniu i Herbie rozpoczynał swoje wyjaśnienia, Lennie parskał głośno i odchodził. Tego wieczora na zebraniu Królewskiego Orderu Gooferdusterów, tajnego honorowego stowarzyszenia obozowego, zaproponowano, by wybrać Cliffa na członka. Przegrał głosami dwóch Superseniorów, którzy pogardliwie stwierdzili, że jego osiągnięcie jest niczym, ponieważ oni sami potrafiliby jeździć na Bystrym Samie. Później jednak spróbowali i stwierdzili, że byli w błędzie. Bystry Sam na stare lata po prostu przestał lubić jeździectwo jako sport, a jego bystrość polegała na tym, że nie uciekając się do gwałtowności dzikiego konia, potrafił pozbyć się z grzbietu każdego przedstawiciela rodzaju ludzkiego, jeżeli tak postanowił. Mimo niesprawiedliwości Gooferdusterów, akcje Cliffa wzrosły na giełdzie Manitu o dwadzieścia punktów. A nawet akcje Herbiego, który dotychczas praktycznie był bankrutem, z wolna podniosły się o jakieś pięć punktów.

15. Tajemnica pustych kopert Tymczasem państwo Bookbinderowie, jak wszyscy nowojorczycy latem, ku swej rozpaczy gotowali się w ukropie. W lipcu i sierpniu pryska złudzenie, że mieszkanie w mieście jest domem, a jego lokatorzy dowiadują się, czym jest naprawdę - klatką, małą klatką z żelaza i cegły, wyłożoną tynkiem. Bookbinderowie przebywali poza mieszkaniem, ile tylko mogli, rzekomo po to, by być na świeżym powietrzu. Ale świeżego powietrza nie było - tylko chmura pary wodnej i dymu z odrobiną tlenu, która spada na Nowy Jork po ogniach sztucznych puszczanych na święto Czwartego Lipca i pozostaje tam aż do września. Nieobecność dzieci pogarszała sprawę. To prawda, Bookbinderowie nie byli bardzo wylewnymi rodzicami, a jednak gdy Herbie i Felicia wyjechali, na ich życie padł cień. Ojciec złapał się w biurze na tym, że w południe odchylił się do tyłu w swoim obrotowym krześle, wyglądając przez okno i zastanawiając się, dlaczego właściwie tak się przepracowuje i wpędza do grobu. Matka przesiadywała całe godziny nad starymi zdjęciami. Wieczorami nie rozmawiali już o Budzie, lecz o dzieciach i o zapomnianych pierwszych latach pobytu w Ameryce, gdy dopiero co się poznali. Wstrząs, jakiego doznali, wywołał wspomnienia, których posmak częściej był gorzki niż słodki. Na półmetku życia nie zawsze miło jest wspominać dawne czasy. Pocieszenie znajdowali w listach. Dwa razy w tygodniu Felicia pisała długie sprawozdania ze swoich poczynań, okraszone pełnymi uwielbienia wzmiankami na temat wychowawczyni, cioci Dory, w której widziała samą ludzką doskonałość. Herbie pisywał codziennie. Zaczął wspaniale, od czterostronicowych listów w stylu najlepszych swoich wypracowań z angielskiego. Ten okres literackiego ożywienia trwał tydzień, a potem miejsce listów zajęły suche jednostronicowe liściki. Po nich nastąpiła seria groszowych pocztówek, zawierających jedno, dwa zdania. Chociaż karty te były niewystarczające, to jednak niezawodnie przychodziły co

dzień i rodzice z radością i uznaniem wyrażali się o poświęceniu swojego syna. Pewnego wieczora Jacob Bookbinder zmęczonym krokiem wracał aleją Homera do domu po denerwującym dniu. Po raz chyba dwudziesty użerał się ze swoim partnerem w kwestii sprzedaży Budy. Krieger, przez konieczność wspólnego głosowania zmuszony do stawania po stronie swojego partnera, wciąż usiłował wymusić na Bookbinderze zmianę decyzji za pomocą gderania, tej formy perswazji, do której był najbardziej predestynowany. Zalew chaotycznej mowy mógł doprowadzić do wszystkiego, tylko nie do tego, by odwieść Bookbindera od decyzji obstawania przy swoich żądaniach, opartych na niebieskim papierze. Powers wystawiał wytwórnię lodu na sprzedaż, zakładając, że memorandum to nie miało mocy prawnej, a Krieger dał się zastraszyć, chciał ulec i uzyskać jak najlepsze warunki. Jednak Bookbinder czuł w głębi duszy sprzeciw wobec pozbywania się dorobku swojego życia, gdy sam miał się jeszcze zupełnie dobrze. Powstrzymywało go to od wyrażenia zgody na sprzedaż, ale nie uchroniło od dawek Kriegerowskiej elokwencji. Z brzmiącymi w uszach słowami: „spokojnie… słuchaj, jest taka sprawa… trzydzieści lat w tym interesie z lodem” ojciec Herbiego otworzył drzwi mieszkania i stanął wobec nowego zmartwienia. Pani Bookbinder lamentowała w kuchni, mamrocząc coś bez związku na temat listu od Herbiego. Pokazywała leżącą na stole kopertę, na której atrament rozmazany był świeżymi łzami. Bookbinder chwycił kopertę i drżącymi rękami wyciągnął list. Była to pusta kartka. - Właśnie wróciłam z targu - jęczała matka - i znalazłam to w skrzynce. Mój chłopiec jest chory, nie może nawet pisać. Och, Jake, wsiadajmy w samochód i jedźmy tam zaraz. Ojciec zastanawiał się przez chwilę w milczeniu nad pustą kartką. W końcu powiedział: Gdyby był taki chory, to jak by zaadresował kopertę? Widzisz przecież, że to jego pismo.

Pani Bookbinder chwyciła kopertę i przyjrzała się jej. Mąż miał bez wątpienia rację. Coś ci powiem - odezwał się. - Chłopak napisał list, a potem zamiast niego w roztargnieniu wysłał pustą kartkę. - Tak myślisz? Matka wyglądała na trochę pocieszoną. - A co innego mogłoby to być? Poczekajmy do jutra. Pisze codziennie, to jedno jest pewne. Dowiemy się jutro. Pani Bookbinder spała tej nocy niespokojnie. Następnego dnia rano usiadła przy kuchennym oknie i zaczęła wypatrywać listonosza. Przyszedł o zwykłej porze, przyniósł list od Felicii i groszową pocztówkę od Herbiego, zawierającą zwyczajowe dwa zdania. Było tam napisane: „Czuję się dobrze i mam nadzieję, że wy też. Czy możecie mi przysłać słoik cukierków cytrynowych ? Wasz kochający syn Herbie”. Odczuła taką ulgę, że natychmiast zadzwoniła do ojca, który odburknął, że przecież cały czas wiedział, że nie ma powodu do niepokoju. Mimo to ucieszył się z tej wiadomości. Przez następne dwa dni przychodziły dalsze groszowe pocztówki. Kolejnego dnia, w sobotę, od Herbiego przyszła koperta. Pani Bookbinder rozdarła ją niecierpliwie, z odrobiną złych przeczuć. Była to następna pusta kartka. Wieczorem jeszcze raz rozmawiała o tym tajemniczym zdarzeniu z mężem, który znowu wyjaśniał je roztargnieniem, ale już z mniejszą pewnością siebie. W końcu nakłonił ją, żeby nie depeszować ani nie telefonować, ale poczekać na jeszcze jeden list. Nazajutrz była niedziela. Matka cały dzień chodziła wściekła i poirytowana, i chciała wiedzieć, dlaczegóż to rząd nie może zorganizować doręczania poczty w niedzielę. Była to jedyna uwaga krytyczna na tematy polityczne, jaką pani Bookbinder wypowiedziała w życiu. W poniedziałek rano poczta przyniosła następne dwie puste kartki od Herbiego.

Pani Bookbinder oszalała, wybiegła na ulicę i wzięła taksówkę do wytwórni lodu. W biurze męża wpadła w lekką histerię i uspokoiła ją dopiero decyzja Bookbindera, żeby zaraz zadzwonić na obóz. Bookbinder podniósł słuchawkę aparatu stojącego na biurku i połączył się z obozem Mani tu. Rodzice nie mogli postąpić inaczej, nie byli bowiem potworami bez serca. Herbie jednak miał się znakomicie, a wyjaśnienie tajemnicy pustych kopert było bardzo proste. Przede wszystkim matka i ojciec pomylili się, chwaląc poświęcenie chłopca. Naprawdę było tak, że pan Gauss, po wielu kłopotach, jakie w poprzednich latach miał z tego powodu, że chłopcy nie chcieli pisać listów do domu, wydał dekret nakazujący, by każdy chłopiec codziennie wysyłał do domu korespondencję. Nie było żadnych reguł dotyczących jej długości ani treści, pan Gauss nalegał tylko, żeby jakakolwiek poczta wysyłana była z obozu Manitu co dwadzieścia cztery godziny, do wszystkich rodziców. Dziewcząt ten obowiązek nie dotyczył, doświadczenie pokazywało bowiem, że nie były tak niedbałe jak chłopcy. To polecenie wujka Gausia wywołało oczywiście wielkie oburzenie, zwłaszcza gdy wyszło na jaw niejednakowe traktowanie obydwu płci. Ale pan Gauss nie był człowiekiem, który powodowałby się szemraniem chłopców, inaczej nie byłby ani dyrektorem szkoły, ani właścicielem obozu. Prawo to obowiązywało trzeci rok i egzekwowane było za pomocą „obcinania” różnych punktów programu dnia. Chłopcu, który nie oddał listu, obcinano w programie następnego dnia pływanie. Winnemu dwukrotnego wykroczenia obcinano film. Niewielu było winnych dwukrotnego wykroczenia. Filmy przynosiły zbyt cenną ulgę od obozowej codzienności. Początkowo Herbiemu bardzo się podobała ta nowość, polegająca na pisaniu listów. Jego entuzjazm wygasłby zapewne powoli wraz z upływem czasu, stało się to jednak bardzo prędko, gdy chłopiec dowiedział się, że pisze pod przymusem. Zmieniało to charakter tego, co robił. Dostatecznie lubił swoich rodziców i dostatecznie długo ich nie widział, by pisać porządne listy raz albo dwa razy na

tydzień, ale prawo ogłoszone przez pana Gaussa zacierało naturalny motyw miłości i zastępowało go pewniejszym, ale mniej przyjemnym motywem strachu. Herbie wkrótce poszedł za przykładem starszych uczestników obozu, takich jak Ted, i zaopatrzył się w plik groszowych pocztówek. To, co robił, nie było wcale najgorsze. Jeden z Seniorów w Zastępie Piętnastym posługiwał się gumową pieczątką ze słowami: „Czuję się dobrze i mam nadzieję, że wy również”. Był to jeden z tych dowcipów na Manitu, o których pamiętano bardzo długo. Puste listy Herbiego były rzeczą niewybaczalną, ale pojawiły się w sposób naturalny. Średniaków i Seniorów czekały tańce i wujek Sandy umieścił lekcje nauki tańca w porze pisania listów. List, odbierany przy wejściu, stanowił opłatę za wstęp na lekcję. Herbie nie miał nieraz wolnej chwili, a zaadresowanie koperty zajmowało o kilka sekund mniej niż napisanie pocztówki. Pierwszy pusty list wysłał w rozpaczy, kiedy kilka sekund więcej oznaczałoby wykluczenie z lekcji. Oczekiwał reakcji zaskoczonych rodziców w postaci listu albo telefonu. Kiedy nic takiego nie nastąpiło, pogratulował sobie szczęścia. Gdy następnym razem znowu się spieszył, zastosował ten sam chwyt z mniejszymi wyrzutami sumienia, a potem robił to już w ogóle bez żadnych obaw. Ostatnie, co Herbie chciał zrobić, to dręczyć swoich rodziców, wszakże umysł normalnego chłopca jest trochę jak umysł przestępcy. Robi rzeczy, o których wie, że są złe, a ponieważ niezupełnie zdaje sobie sprawę, według jakich zasad działa świat, ma błogą nadzieję, że jakoś uniknie konsekwencji zła. Żelazne następstwo przyczyny i skutku jest rzeczywistością, którą każdy z nas przyjmuje niechętnie. W odpowiednim czasie daje ono o sobie znać przestępcy, który idzie wtedy do więzienia, a także chłopcu - który wtedy dorasta. W obu przypadkach wiąże się to z bolesną utratą wolności. Herbie leżał na trawie pod białą brzozą rosnącą nad jeziorem, rozkoszując się najspokojniejszymi i najprzyjemniejszymi chwilami swojego życia, gdy prawo przyczyny i skutku dopadło go w jednym, druzgocącym wszystko momencie.

Jeszcze przed chwilą z zachwytem przyglądał się krwawej walce między Tarzanem a Caraftapem w podziemnym cudownym świecie ludzi-mrówek, a oto nagle znalazł się w tym naszym bezwzględnym świecie jako winowajca powoli ciągnięty na równe nogi za ucho, które ściskał wujek Sandy. - Bookbinder, dlaczego nie jesteś na boisku do piłki ręcznej, tam gdzie powinieneś teraz być? - zazgrzytał główny wychowawca, zezując przerażająco na swoją ofiarę. Herbie wymamrotał coś bez sensu. - Czy wiesz, że jest do ciebie telefon międzymiastowy i że szukam cię po całym terenie od pół godziny? Wiadomość ta wprawiła Herbiego w osłupienie i spowodowała, że ugięły się pod nim kolana, tak iż usiadłby znowu, gdyby nie pomocna ręka wujka Sandy’ego, podtrzymująca go za ucho. Od razu zorientował się, że przestępstwo polegające na wysyłaniu pustych listów wyszło na jaw, i poczuł nieznośną słabość w sercu, jaka zdarza się tylko winnym, gdy zostaną wykryci. Jezioro nagle stało się bardziej niebieskie niż zwykle, powietrze łagodniejsze, trawa bardziej nęcąca i chłopiec chętnie przekupiłby głównego wychowawcę stoma tysiącami dolarów, gdyby miał sto tysięcy dolarów, żeby go uwolnił, wyjaśniłby wszystko należycie i zlikwidował skutki zła, które wyrządził. Dorośli winowajcy, którzy są dostatecznie bogaci, czasami robią dokładnie cqś takiego za pośrednictwem prawnika. Ale Herbie był małym winnym chłopcem bez środków umożliwiających uniknięcie kary. Przeszłość, zakryta przeszłość, o której głupcy powiadają, że minęła bezpowrotnie i nie ma już dla nas żadnego znaczenia, wyciągnęła swoje martwe ręce w czas teraźniejszy, sinym palcem wskazała Herbiego i głuchym głosem wyrzekła: - To on. Gdy u boku wujka Sandy’ego wchodził na wzgórze, jąkając się przyznał się do wszystkiego, co zrobił. Ku jego zdumieniu główny wychowawca wydawał się coraz mniej groźny, w miarę jak zbliżali się do telefonu. Gdy Herbie skończył

opowiadać o swoim wybryku, stanęli właśnie przed biurem obozu, a wujek Sandy nawet się uśmiechnął. No, Herb - powiedział - narobiłeś niezłych głupstw, ale tacy są już chłopcy. Najważniejsze, to zawiadomić teraz twoich rodziców, że jesteś zdrów i że ci się tu podoba. No nie? Oczywiście, wujku Sandy - powiedział Herbie, gotów upaść mu do stóp z wdzięczności. - No to powiedzmy im o tym, dobra? Sprawę z listami już wyjaśniłem, a ty masz ich tylko przekonać, że z tobą jest wszystko okay i że jest ci tu fajnie. Chodźmy. Wprowadził chłopca po schodkach domku dla gości do biura obozu. Było to gorące małe pomieszczenie, przesycone zapachem farby do powielacza, pełne papierów, wykresów i segregatorów. Na ścianie obok pokiereszowanego biurka wisiał telefon. Wujek Sandy zadzwonił do telefonisty, pokręcając korbką. -

Gotowe - powiedział i podał Herbiemu słuchawkę.

Gdy tylko chłopiec przyłożył ją do ucha, w drzwiach nie wiadomo skąd pojawił się pan Gauss z najlepszym ze swoich uniesionych niewidocznymi palcami ku górze uśmiechów na ustach, kiwając głową dobrotliwie i miarowo niczym mechaniczny Budda. Herbie słyszał w słuchawce brzęczenie i buczenie, potem coś trzasnęło tak, że omal nie pękł mu bębenek w uchu, i odezwał się głos ojca. -

Halo, Herbie?

-

Halo, tato. Ojej, jak fajnie słyszeć twój głos!

- Mama niepokoiła się o ciebie. Ale wszystko w porządku, prawda? Oczywiście, wszystko jest fajnie, tato. Jest mi tu bardzo dobrze. To bardzo fajny obóz. Mamy mnóstwo różnych atrakcji.

Mechaniczny Budda włączył wyższy bieg i teraz szybciej kiwał głową. - To znakomicie - powiedział głos ojca. - Nie powinieneś był przysyłać nam tych pustych listów, chłopcze. Wujek Sandy wyjaśnił mi wszystko. Ale następnym razem, jak się będziesz tak spieszył, to po prostu nie zawracaj sobie głowy pisaniem. Herbie, zdezorientowany tym, co usłyszał, spojrzał na obu mężczyzn, po czym powiedział: -

Oczywiście, tato, będę pamiętał.

Wujek Sandy nie wyjaśnił ojcu Herbiego wszystkiego dokładnie. Powiedział panu Bookbinderowi, że chłopcy, którzy spieszą się, żeby zdążyć wysłać list, często robią coś takiego, po prostu żeby dać rodzicom znać, że o nich myślą. Pominął ów drobny szczegół, jakim był przymus pisania listów. Herbie domyślił się tego, ale nie miał najmniejszego zamiaru niczego tłumaczyć. - W porządku, Herbie. Jak się ma Felicia? -

Dobrze, tato.

- Do widzenia, chłopcze. Przyjedziemy was odwiedzić, jak nie będę taki zajęty. Daję ci mamę. - HALO, kochanie - głos matki był pełen wzruszenia. -Czy naprawdę nic ci się nie stało? Pytanie to zirytowało Herbiego. Być traktowanym jak przestępca nie było przyjemnie, taki jest jednak los człowieka, kiedy zrobi coś złego, ale być obskakiwanym ze wszystkich stron niczym małe dziecko, to było nie do zniesienia. Oj, mamo, gdyby coś mi się stało, tobym chyba nie rozmawiał z tobą przez telefon, no nie? Na tę zmianę tonu wypowiedzi chłopca głowa Buddy zatrzymała się z lekkim szarpnięciem, po czym zaczęła się poruszać karcąco z boku na bok. Herbie usłyszał, jak jego matka roześmiała się gwałtownie.

-Wspaniale, słyszę po twoim głosie, że jesteś cały, zdrowy i szczęśliwy, kochanie. Nie przysyłaj mi więcej pustych listów. Spędzają mi sen z oczu. Okay, mamo, już nie będę - powiedział Herbie niecierpliwie. - Obiecuję. -

Czy jest ci tam dobrze, kochanie?

Herbie spojrzał na pana Gaussa, poruszającego głową, i na ziewającego wujka Sandy’ego. W jednej chwili stanęło mu przed oczami wszystko, co na obozie Manitu mu się nie podobało - naprawianie terenów do gier i zabaw, zamiatanie podłóg, maszerowanie na znienawidzone rozgrywki sportowe, pisanie pocztówek pod przymusem, znoszenie bezwzględnych rządów wujka Sida, mieszkanie pod jednym dachem z Lenniem, odcięcie od Lucille, jedzenie, zasypianie i budzenie się na dźwięk trąbki - słowem, cały gorset przepisów, który stanowił cenę radości z pobytu na wsi. Głośne „Nie!” wydostało się z głębi jego serca na koniec języka i musiał zacisnąć zęby i usta, żeby go nie wypowiedzieć. Otoczony z dwóch stron przez Gaussa i Sandy’ego, od których zależała jego dola i niedola, jakże mógł odważyć się na szczerość? Herbie, pytałam cię o coś - powiedziała niespokojnie matka. -

Mamo, jest mi tu świetnie. Najfajniej jak tylko może być.

Potrząsanie głową ustało natychmiast, a powróciło tak szybkie kiwanie, że twarz pana Gaussa wydawała się być jedną różową plamą. - Niech cię Bóg błogosławi, synku. Ucałuj ode mnie Felicię. Niedługo się zobaczymy. Ta rozmowa kosztuje dużo pieniędzy. Do widzenia. Do widzenia, mamo - powiedział Herbie i powiesił słuchawkę. Rodzice, którzy zadają tego rodzaju pytania dzieciom oddanym w ręce jakichś instytucji, czy to będzie obóz

wakacyjny, szkoła czy jakakolwiek inna instytucja, która wyręcza ich w obowiązkach rodzicielskich, powinni mieć zupełną pewność co do dwóch rzeczy: po pierwsze, że dziecko jest samo podczas rozmowy, a po drugie, i to jest o wiele ważniejsze, że może ono zaufać ich dyskrecji. Wiele z tych instytucji to instytucje znakomite i bardzo potrzebne. W ogólności można uznać, że dzieci, które mogą spędzić wakacje na obozie, mają szczęście. Ale żadne z tych miejsc nie może działać, zupełnie obywając się bez tego taniego, uniwersalnego środka, jakim jest strach. Gdy tylko rozmowa telefoniczna skończyła się, Herbie dostrzegł w wyglądzie właściciela obozu i głównego wychowawcy zmianę na gorsze. Twarz wujka Sandy’ego stężała, a pan Gauss potrząsnął głową ze smutkiem. - Bardzo się na tobie zawiodłem, Herbercie - powiedział. Nie do wiary wprost, jak się zawiodłem. Pan Gauss nie zrobił przerwy, żeby zapytać, czy chłopiec aby nie zawiódł się na nim i na jego obozie. Czy wy, chłopcy, nie macie za grosz honoru? Za grosz przyzwoitości? Miałem skrupuły - mówił dalej obrażonym tonem - miałem skrupuły, powiadam, i nie pozwoliłem na żadną formę cenzury ani czytania korespondencji uczestników obozu i takie otrzymuję za to podziękowanie? Herbie zwiesił głowę. Zbyt był prostoduszny, by odpowiedzieć, że pan Gauss nie ma prawa do wielkich podziękowań, ponieważ cenzurowanie listów mogłoby zaprowadzić go do więzienia za naruszenie tajemnicy korespondencji. - I zawsze uważałem ciebie, Herbercie, za jednego z lepszych chłopców w szkole i na obozie. Powtarzam, nie do wiary wprost, jak się na tobie zawiodłem. A ty nie, wujku Sandy? Nie mogę powiedzieć, żeby wykazywał wielkiego obozowego ducha - powiedział główny wychowawca. -

Incydenty takie jak ten - mówił dalej właściciel obozu

- każą mi się zastanawiać, czy niepewność i ciężki trud prowadzenia obozu opłacają się. A może ty myślisz, że tu nie ma żadnej niepewności, żadnego ciężkiego trudu? Odpowiedz mi, Herbercie. - Pp… przepraszam - wymamrotał chłopiec. - Obiecuję, że więcej tego nie zrobię. -

Nigdy więcej.

-

Nigdy więcej.

Herbie zobaczył rękę, która pojawiła się pod jego spuszczonymi oczami. Spojrzał w górę. Pan Gauss znowu promieniał i podawał mu dłoń. - A zatem nie będę już do tego wracał i myślę, że mogę ci z kolei obiecać, że wujek Sandy nie będzie tym razem dla ciebie zbyt surowy - powiedział. Herbie z szacunkiem uścisnął podaną mu rękę. -

Dziękuję panu.

Nie ma za co, Herbercie. I nie nazywaj mnie panem. Jestem Skoczek, tu, na łonie natury. - Dziękuję, eee… Skoczku - powiedział Herbie, dławiąc się nieco przy wymawianiu tego imienia, tak jak dławił się zimną owsianką. Pan Gauss wyszedł z biura. Kiedy Herbie zdał sobie sprawę, że został sam z wujkiem Sandym, omal nie zaczął żałować, że Skoczek wyszedł, ale szerokie plecy właściciela obozu znikły już za drzwiami. Nieśmiało podniósł oczy na głównego wychowawcę. No cóż, Herbie - powiedział sucho wujek Sandy - jak myślisz, jaka powinna być kara? To uprzejme założenie, że będzie jakaś kara, postawiło Herbiego w niezręcznym położeniu. Chętnie by pokazał, że główny cel, uspokojenie jego rodziców, został osiągnięty, głównie przy jego pomocy, a zatem cały epizod mógłby zostać

puszczony w niepamięć. Wujek Sandy był jednak najwyraźniej przywiązany do prawa przyczyny i skutku. To może obetniemy mi kilka fdmów? - zaproponował chłopiec nieśmiało. Wujek Sandy rozważał przez chwilę tę propozycję z zaciśniętymi wargami. - No, nie - powiedział w końcu. - To dość surowa kara, a Skoczek chce, żebym był pobłażliwy. Wiesz co, Herb? Zdaje się, że to lekcje tańca spowodowały cały ten kłopot. Myślę, że po prostu zapomnisz o lekcjach tańca. Jeśli wujkowi nie robi to różnicy - błagał Herbie wolałbym zrezygnować z fdmów. Główny wychowawca roześmiał się. - No, idź już. Wiem, że wy, chłopcy, akurat nie lubicie lekcji tańca. Nie, tak powiedziałem i tak to zostawimy. Biegnij teraz na dół i zgłoś się na swoje zajęcia. Tak jest, wujku Sandy - powiedział strapiony chłopiec i odwrócił się, żeby odejść. - I niech cię nigdy więcej nie przyłapię na czytaniu w czasie zajęć sportowych! - zawołał wujek Sandy za odchodzącym. - Tak jest, sir - powiedział Herbie, a jego głowa zwisła nieco niżej. W dziewięciu przypadkach na dziesięć wujek Sandy miałby rację myśląc, że wyrzeczenie się kina stanowiłoby dla chłopca większą stratę niż rezygnacja z lekcji tańca. Skąd mógł wiedzieć, że sztuka tańca była niczym wysoka ściana między Herbiem a jego drogą Lucille, ściana, którą chłopiec pragnął raz na zawsze zrównać z ziemią? Nie przyszło mu w ogóle do głowy, żeby poważnie potraktować błaganie chłopaka. Herbie Bookbinder nie nauczył się więc tańczyć. A ta drobna okoliczność miała stać się przyczyną wielkich kłopotów. 16. Triumf Lenniego

W pierwszym tygodniu sierpnia odbył się wielki doroczny pojedynek z obozem Penobscot. Obóz Penobscot była to instytucja bardzo podobna do Manitu, położona nad innym półjeziorem w odległości ośmiu mil. Co roku jeden obóz pakował swoich najlepszych sportowców i niewielką grupkę chłopców o donośnych głosach, zwaną sekcją dopingową, do prychających prowincjonalnych autobusów i wysyłał ich na teren drugiego dla stoczenia walki. Z reguły rano odbywał się mecz baseballu, a po południu mecz koszykówki. Współzawodnictwo, trwające przez wiele lat, było ostre i w przeszłości obie strony uciekały się do takich forteli, jak włączanie do swoich drużyn obsługi kuchennej i młodych wychowawców. W 1926 roku, dwa lata przed opisywanymi tu wydarzeniami, wynikł z tego powodu przykry spór. Wujek Sandy, w trakcie meczu koszykówki, który Manitu fatalnie przegrywał, nagle zagwizdał, wkroczył na boisko, pokazał palcem najlepszego gracza Penobscot (który miał sześć stóp wzrostu) i zapowiedział, że przerwie mecz, jeżeli ten „dorosły” nie zostanie natychmiast wycofany z gry. Rozpętała się piekielna wrzawa, zakończona walką na pięści między owym najlepszym graczem Penobscot, który rzeczywiście był wychowawcą, a najlepszym graczem Manitu, który również był wychowawcą. Od tej pory przestrzegano zasad zawartego wówczas trudnego rozejmu, gwarantowanych honorowo wzajemnie przez pana Gaussa i pana Papaya, właściciela obozu Penobscot, a nakazujących, by w grze brali udział tylko uczestnicy obozu płacący za pobyt. Na dwa dni przed rozgrywkami na Manitu spadło nieszczęście. Ogromny Supersenior, Yishy Gabelson, zwiedziony swoim upodobaniem do jeżyn, trafił na kępę trującego sumaku i był teraz spuchniętym, obandażowanym, drapiącym się po całym ciele bezradnym olbrzymem. Pan Gauss zatelefonował zaraz do obozu Penobscot i poprosił o przełożenie terminu spotkania. Zrobił jednak niemądrze, bo powiedział panu Papayowi, jaka jest przyczyna. Wówczas pan Papay zaczął się zaklinać, że autobusy są już wynajęte,

drużyny przygotowane, rozkład dnia na obozie ustalony i zamówiona mniejsza liczba porcji dla tych, co pozostają na miejscu - krótko mówiąc, terminu przełożyć nie można. Manitu pogrążyło się w ponurym nastroju, a Yishy’ego, który aż do tej chwili był jednym z ogólnie szanowanych obozowych przywódców, przeklinano i miano w powszechnej pogardzie za to, że okazał się takim żarłocznym amatorem jeżyn. Pozostała jedyna nadzieja. Przełożenie terminu spotkania wymusiłby wielki deszcz, a gdyby się to już stało, pan Gauss mógłby odłożyć rozgrywki na tak długo, jak byłoby trzeba, żeby wyleczyć paskudny przypadek zatrucia sumakiem. Chłopcy z Manitu modlili się o deszcz niczym dzicy w czasie suszy. Sam pan Gauss dałby może i ze dwadzieścia pięć dolarów prawdziwie renomowanemu zaklinaczowi deszczu. Nawet Herbie, nawet Ted, spędzili całe godziny w nocy przed spotkaniem, oceniając prawdopodobny zasób wody w chmurach, które tu i ówdzie przysłaniały gwiazdy. Choć nie bardzo lubili wujka Gausia i jego obóz, to jednak gdy pojawiła się groźba inwazji, poczuli, że są tu u siebie, na dobre i na złe. Wujek Sandy nie miał żadnych powodów, by uskarżać się na brak obozowego ducha w dniach poprzedzających rozgrywki z Penobscot. Gdy fatalnego poranka głos trąbki zbudził chłopców, ich oczom ukazał się promienny dzień. Ani jeden kłaczek białej pary nie zdobił błękitu. Jęcząc zgodnym chórem, uczestnicy obozu przygotowywali się na najazd. Domki wysprzątano przed inspekcją niczym baraki w koszarach, każdy wyciągnął z walizki swoje najlepsze ubranie, a oddziały Średniaków i Juniorów w komplecie przeczesały teren jednym, z wolna poruszającym się szeregiem, zbierając porzucone papiery. Obóz, zazwyczaj nieco zaniedbany, nigdy nie był bardziej elegancki niż w dniu odwiedzin Penobscot. Dokładnie to samo można było powiedzieć o wyglądzie Penobscot za każdym razem, gdy zjawiało się tam Manitu. Kilka osób beznadziejnie pytało o stan zdrowia Yishy’ego Gabelsona, ale szybko rozniosła się wiadomość, że spędził on

bezsenną noc, drapiąc się szatańsko i czytając jeden po drugim wszystkie trzy tomy Tarzana. Na odsiecz z tej strony nie można było liczyć. Punktualnie o dziesiątej rozległ się głos trąbki. Chłopcy z Manitu wyprężyli się w szeregach przed swoimi domkami i horda z Penobscot przemaszerowała ulicą Towarzyską, ubrana w znienawidzone zielono-szare uniformy, niosąc liczne transparenty i śpiewając z zapałem żywą, marszową piosenkę, która zaczynała się od słów: „Przez pagórki, przez doliny wędrujemy w kurzu dróg, to Penobscot w świat wyrusza, szedłbyś z nami, gdybyś mógł”. Zatrzymali się na początku ulicy Towarzyskiej i skończyli piosenkę. Rozległ się gwizdek wujka Sandy’ego i w szeregach Manitu zabrzmiała własna pieśń marszowa: Buldog, buldog, hau-hau-hau, Ma-ni-tu. Zwycięstwo zawsze z nami, Zwycięstwo zawsze tu. Buldog, buldog, hau-hau-hau i tak dalej. Hymn ten był pamiątką po pierwszym głównym wychowawcy, wujku Yale, oczywiście absolwencie Old Eli, a teraz zaharowanym prawniku, przebywającym gdzieś z dala od gór Berkshire. Gdy Herbie usłyszał tę piosenkę po raz pierwszy, zdziwiło go, że aż tyle było w niej o buldogach, ale wszyscy inni uważali, że ma to sens, więc powstrzymał się od okazywania swojej ignorancji. Wkrótce, podobnie jak inni, przyjął te słowa za zupełnie naturalne i polubił je. Nigdy jednak nie słyszał, by „Buldoga” śpiewano tak jak tego dnia. Dreszcz za dreszczem przebiegał mu po plecach, gdy ze wszystkich sił wykrzykiwał słowa piosenki. Spojrzał z boku na Teda i zobaczył, że ten cyniczny, zagorzały wróg Gaussa również wkładał w śpiew całą duszę, na jego chudej twarzy malował się wyraz żarliwości, duże usta pracowały z zapałem, a oczy były wilgotne i błyszczące. Biedny Ted! Miłość w sercu chłopca musi kierować się ku czemuś, co jest mu znane.

Cóż miał on kochać w ciągu sześciu długich wakacji, jeśli nie obóz Manitu? Przybysze z Penobscot pomaszerowali na najlepsze boisko baseballowe, świeżo wystrzyżone, wymuskane i oznakowane wapnem, za nimi zaś ruszyła cała ekipa Gaussowska, od Maluchów począwszy, a skończywszy na Superseniorach. Wkrótce przeciwnicy zasiedli wzdłuż linii pierwszej bazy, a kibice Manitu rozlokowali się wzdłuż ścieżki prowadzącej do trzeciej bazy. Wtedy z oddali dały się słyszeć słodkie głosy, śpiewające „Przez pagórki, przez doliny” i oczom zgromadzonych ukazał się obóz dziewcząt, ubranych ślicznie jak na nabożeństwo, śpiewających Penobscotowską piosenkę i rzucających nieznajomym szelmowskie spojrzenia. Wszyscy potraktowali to jako elegancki gest, oprócz chłopców z Manitu, którzy wyglądali na przygnębionych. W ich rzędach szeptano, że ciocia Tillie podkochuje się w głównym wychowawcy Penobscot, wujku Huskym, wysokim mężczyźnie o długiej szczęce, jasnych włosach i ciemnej opaleniźnie. Istotnie, ciocia Tillie przynajmniej ten jeden raz wyglądała prawie że szczupło w błyszczącej białej sukience, a jej piegi w tajemniczy sposób gdzieś zniknęły. Chłopcy, jakkolwiek nie mieli pojęcia o sztuce kosmetyki i gorseciarstwa, podejrzliwie patrzyli na tę uderzającą zmianę. A gdy ciocia Tillie ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy podała wujkowi Husky rękę na przywitanie, została potępiona jako głupkowata zdrajczyni i w okolicach trzeciej bazy dały się słyszeć rozmaite kpiny. Obóz dziewcząt umieszczono obok przybyszów z Penobscot. Herbie nie widział swojej siostry, ale szczęśliwie on i Lucille siedzieli w pierwszych rzędach. Nie było łatwo przesyłać żarliwe spojrzenia przez całą szerokość baseballowego boiska, ale Herbie robił co mógł i chociaż rysy jego lubej były niewyraźne, zobaczył, że odwzajemniła jego spojrzenie i uśmiech. Chłopiec stwierdził, że mimo wszystko dzień ten może być całkiem przyjemny. Drużyna Manitu rozstawiła się na swoim polu, przy wtórze energicznego „Chrum-chrum, hau-hau” pod dyrekcją wujka

Irisha. Wszyscy gracze byli Seniorami albo Superseniorami z wyjątkiem łącznika, Lenniego Kriegera. Chociaż Lennie jak na swój wiek był duży, w tym towarzystwie wydawał się chucherkiem, nie brałby też udziału w grze, gdyby nie zatrucie sumakiem Yishy’ego Gabelsona. Zajął on miejsce łącznika po Boyu Kaiserze, Seniorze, którego przesunięto na zajmowaną dotychczas przez Yishy’ego pozycję miotacza. Gdy Lennie, chłopiec ze szkoły podstawowej występujący pośród piętnastoletniej młodzieży, wbiegł na swoje stanowisko, zaczęto wyrażać obawy, czy wybierając go postąpiono słusznie, ale w ciągu tych kilku chwil rozgrzewki przed grą pokazał, że nie przeceniono jego umiejętności. Przyjemnie było patrzeć na szybkość i dokładność jego rzutów, na zwinność, z jaką łapał piłkę w locie. Przez rzędy kibiców przetoczyła się fala sympatii dla Lenniego. Sekcja dopingowa Penobscot zadziwiła swoich gospodarzy, a zarazem zrobiła im prawdziwą przyjemność, wznosząc swój okrzyk obozowy „Bang czaga bang” na cześć Lenniego. Obóz dziewcząt pod dyrekcją samej cioci Tillie natychmiast podjął ten pomysł, wykonując co następuje: Torcik truskawkowy, bułka z jagodami, Z-W-Y-C-I-Ę-S-T-W-O, Czy będzie nasze? Pewnie, ale jak? Lennie! Lennie! Tak, tak, tak! Po czym chłopcom nie pozostało nic innego, jak uczcić Lenniego okrzykiem „Chrum-chrum, hau-hau!”, wyrażającym gorące poparcie. Lennie przyjmował te niecodzienne hołdy, skromnie pochylając głowę, i ze spokojem kontynuował swoje ćwiczenia. Gdy raz został obsadzony w roli kogoś słabszego, wydawało się, że nigdy nie był bardziej sympatyczną postacią. Herbie czuł, że byłby gotów przebaczyć mu całe lata krzywd, byle tylko przyczynił się do wygrania tego meczu. Jednakowoż, chociaż Średniacy grali bezbłędnie, wkrótce stało się oczywiste, że namiętność Yishy’ego Gabelsona do jeżyn drogo będzie kosztować obóz Manitu. Boy Kaiser sprawiał wrażenie, jakby podawał graczom z Penobscot piłkę

po to tylko, by tamci ćwiczyli sobie uderzenia. Uderzali oni, uderzali i uderzali, cofali się zaś tylko wtedy, kiedy outfielderzy mieli dość szczęścia, by złapać piłkę podaną długim rzutem. Pod koniec czwartej rundy było siedemnaście do dwóch dla Penobscot. Nad zalanym słońcem boiskiem wisiała cisza, przerywana tylko podnieconymi piskami małej grupki kibiców przeciwnika. Boya Kaisera zastąpił pierwszy bazowy, Gooch Lefko, który nigdy przedtem nie podawał piłki, a chłopcy i dziewczęta z Manitu zaczęli już uważać ten mecz za stracony. I wtedy właśnie pojawiła się nadzieja. Gooch zbił dwa niedbale, z pewnością siebie podane uderzenia graczy z Penobscot, a po trzecim piłka wyleciała w powietrze. Manitu złapało za kije i ponaglane udręczonym „Chrum—chrum, hauhau” spuściło na piłkę huragan uderzeń. Przy pełnych bazach, nieduży Lennie uderzył piłkę w kierunku bazy-mety tak, że poleciała prosto na korty tenisowe. Z wrzasków i pisków, jakie nastąpiły potem, wynikało w sposób oczywisty, że mógłby on poślubić każdą spośród osób płci żeńskiej z obozu Manitu, czy to uczestniczkę, czy wychowawczynię, z ewentualnym wyjątkiem cioci Tillie. Burzliwa ta partia zakończyła się wynikiem siedemnaście do jedenastu. Gdy Lennie wybiegał na swoją pozycję łącznika, Herbie tanecznym krokiem wsunął się tuż za nim na trzecią bazę i wrzasnął: - Dobra, Lennie, możesz wygrać ten mecz sam jeden! Za naszą starą aleję Homera! A Lennie pomachał mu ręką, uśmiechnął się szeroko i Herbie był taki dumny, jakby dostał list od prezydenta. Ale były to już ostatnie chwile graczy z Manitu. Chłopcy z Penobscot zdmuchnęli Goocha Lefkę z pozycji miotacza, a smętne popisy jego następców nie zdołały powstrzymać naporu przeciwnika. Drużyna gospodarzy straciła ducha. Wkrótce zaczęli mieć nadzieję już tylko na rychłe zakończenie. W przeciwieństwie do bardziej prymitywnych walk, takich jak wojna albo boks, które mogą zakończyć się, gdy jedna ze stron zostanie beznadziejnie pokonana, reguły

baseballu wymagają ceremonialnego rozegrania dziewięciu rund, niezależnie od tego, co się na boisku dzieje. Z niewiarygodnym wynikiem czterdzieści jeden do jedenastu, przy grze przeciągającej się aż do południa, gracze z Penobscot w końcu doprowadzili ten pogrom do końca za pomocą upokarzającego żartu polegającego na zaangażowaniu do gry swojej sekcji dopingowej. Nawet wtedy jednak zdruzgotana drużyna Manitu dopuściła jeszcze do dwóch rzutów. I tak to mecz ten przeszedł do historii jako wiecznotrwała plama na honorze drużyny Gaussa, z wynikiem czterdzieści trzy do dwunastu. Ten upiorny cios został jednak zaraz w nieoczekiwany sposób zneutralizowany. W poprzednich latach istniał zwyczaj, że po meczu drużyny oraz kibice maszerowali z boiska baseballowego do jadalni, prowadzeni przez głównego wychowawcę Manitu, jadącego na koniu. Tego roku powstały trudności techniczne, związane z dosiadaniem Bystrego Sama. Wujek Sandy, stoczywszy z koniem kilka pojedynków, stanowczo zawiadomił pana Gaussa, że nie będzie na nim jeździł. Decydujące było tutaj nie jego własne stanowisko, jak przyznał pod naciskiem, lecz zdanie konia. Właściciel obozu obawiał się jednak, żeby w Penobscot nie odniesiono wrażenia, iż nie jeżdżą oni w tym roku konno. Postanowiono więc, że to Cliff pojedzie na koniu na boisko baseballowe i z powrotem, jeżeli tylko okaże się, że Bystry Sam nie będzie miał zastrzeżeń do tradycyjnego zielono-szarego transparentu z napisem „Witamy Penobscot”. Jak się okazało, potraktował go z filozoficzną obojętnością. Gdy mecz się skończył, Cliff, który czekał ze zwierzęciem ukryty daleko za drzewem, przygalopował na boisko, ciągnąc za sobą powiewający na lekkim wietrze transparent z wyblakłym napisem. Zatrzymał się na chwilę przed przybyszami z Penobscot, którzy niezwłocznie wykonali „Bang czaga bang” na cześć Bystrego Sama. Następnie Cliff poprowadził swojego rumaka na trzecią bazę na boisku, mijając po drodze wujka Sandy’ego. Tak się złożyło, że szef Penobscot, wujek Husky, naradzał się właśnie w tym

momencie z Sandym. Do rozmowy niepostrzeżenie przyłączyła się ciocia Tillie. Chłopcy zauważyli posępnie, że ona i ten typ, zwany Huskym, mieli wyśmienite humory, podczas gdy Sandy, jako człowiek prawdziwie oddany Manitu, był przygnębiony. - No to co, Sandy - powiedział wujek Husky ze śmiechem, gdy pojawił się zadyszany Bystry Sam - teraz mamy pokazy jeździeckie? -

Nie - odparł Sandy ponuro.

Husky przyjrzał się dokładnie Bystremu Samowi. -

Nowy koń, co? Wyleniały zwierzak.

- Możliwe, ale dla mnie on jest nie do jeżdżenia - powiedział Sandy. - To szatan. Z całego obozu tylko ten jeden dzieciak potrafi na nim jeździć. Na to odezwała się energicznie ciocia Tillie. Miała donośny głos i słyszeli ją wszyscy chłopcy. - Szkoda by było zepsuć paradę. Husky, może byś na nim pojechał? Przystojny nieznajomy uśmiechnął się. To nonsens, Tillie - rzekł stanowczo wujek Sandy. Doskonale wiesz, że to zwierzę nie nadaje się do jazdy. - Może dla ciebie, ale nie dla Husky’ego - zapiszczała ciocia Tillie z wyniosłym uśmiechem. - To świetny jeździec. On zwycięża na zawodach. Cały obóz chłopców zapałał do niej nienawiścią. Cóż, kiedy w pewnych okolicznościach kobiety mają twardą skórę. Czemu nie, mógłbym spróbować - powiedział niedbale wychowawca Penobscot. - Jeśli Sandy nie ma nic przeciwko temu. Główny wychowawca zawahał przysłuchiwali się wszyscy chłopcy.

się.

Rozmowie

tej

- Dobra, wujku Sandy! - krzyknął nagle ze swojego rzędu Herbie. - Niech spróbuje! Zaniepokojona mina powoli ustąpiła z twarzy Sandy’ego, a na jej miejsce pojawił się, tak samo powoli, ze słyszalnym niemal zgrzytem zębatego koła, wyraz w najwyższym stopniu szatańskiej przebiegłości. -Jasne, czemu nie - powiedział, uśmiechając się szeroko i robiąc zeza. - A jakże, Husky. Cliff, podaj mu konia. Chłopiec zsiadł na ziemię, wręczył wujkowi Husky’emu wodze i pospiesznie oddalił się. Przez chwilę szef Penobscot i Bystry Sam patrzyli sobie w oczy. Wszyscy odnieśli wrażenie, że wujek Husky lekko się wzdrygnął. Powiedział: - Tillie, chyba lepiej dosiądę go z dala od dzieciaków. Po czym odprowadził rumaka na środek boiska. Główny wychowawca Penobscot z wdziękiem wskoczył na siodło. Gdy tylko jego uda dotknęły skóry zwierzęcia, głowa Bystrego Sama opadła ku ziemi i koń zaczął gryźć trawę. Wysoki, silny jeździec zrobił zdumioną minę. Kilka osób w rzędach Manitu parsknęło śmiechem. W następnej chwili głowa Bystrego Sama podskoczyła gwałtownie do góry, pociągnięta szarpnięciem, które omal nie zerwało jej z szyi konia. Bez takich bzdur! - wrzasnął Husky. Dał zwierzęciu potężnego kopniaka w żebra. - Jazda, koniku! Bystry Sam odwrócił się i obrzucił swojego jeźdźca badawczym spojrzeniem. Następnie schwycił zębami prawy trzewik mężczyzny, zdarł mu go z nogi i rzucił na ziemię. Całe Manitu zaczęło wiwatować. Ciocia Tillie zapiszczała przeraźliwie: -

Husky, uważaj! On jest narowisty!

Husky rzucił jej pogardliwe spojrzenie, klepnął swego wierzchowca w bok, aż w górach odpowiedziało echo niczym

strzał z pistoletu, i trzykrotnie szarpnął konia za głowę, pociągając ją do tyłu, jak najdalej mógł. -

Ruszaj, koniku! - zakomenderował.

Bystry Sam, na swój sposób, ruszył. Zaczął się posuwać bardzo oryginalnym krokiem walca do tyłu, cofał się i cofał. Z klnącym, pociągającym za wodze, okładającym go pięściami i piętami jeźdźcem na grzbiecie, wykonał tyłem dwa okrążenia, następnie zaś, wciąż tyłem, podsunął się do siatki z drutu kolczastego, znajdującej się za bazą-metą boiska. Tu próbował zaczepić jeźdźcem o słupki i ściągnąć go na ziemię, ale Husky kurczowo się go trzymał, za cenę paskudnych zadrapań o drut kolczasty. Chłopcy i dziewczynki z Manitu pokładali się na trawie, półżywi ze śmiechu. Przybysze z Penobscot milczeli. Ciocia Tillie, cała we łzach, błagała, żeby ktoś przyszedł jeźdźcowi z pomocą, ale nikt nie zwracał na nią uwagi, bądź też zwracał uwagę tylko na to, że jej piegi stały się tu i ówdzie widoczne w powstałych na twarzy strużkach. Bystry Sam zaniechał w końcu prób ściągnięcia jeźdźca na ziemię. Brykał, skierowany bokiem do środka boiska, potem przybrał pozycję, którą można określić tylko jako stanie na głowie, i wydał kilka chrapliwych, zgrzytających dźwięków. Gdy po raz trzeci wierzgnął tylnymi nogami, żeby znowu przybrać tę pozycję, wujek Husky poddał się i runął na ziemię, niemalże w tym samym miejscu, w którym był konia dosiadł. Bystry Sam natychmiast zaprzestał błazeństw i powrócił do konsumpcji trawy. Husky wstał, otrzepał się ze złością i wrócił do swojej grupy, lekceważąc zaniepokojone wołanie cioci Tillie: - Husky, Husky, czy nic ci się nie stało? Chłopcy z Manitu jednomyślnie i bez dyiygenta uczcili Bystrego Sama najgłośniejszym „Chrum-chrum, hau-hau” wszech czasów. Cliff podbiegł do konia, dosiadł go i odjechał z boiska w kierunku jadalni, otoczony nimbem chwały i ogólnym podziwem. Penobscot pobił Manitu w jednej konkurencji, ale

został pokonany w innej. Wynik tego dnia wynosił więc po jednym zwycięstwie na każdą ze stron. Z kolei odbył się wystawny lunch. Południowy posiłek na Manitu, poza weekendami, kiedy to przyjeżdżała w odwiedziny większość rodziców, stanowił zazwyczaj niewyraźny gulasz albo siekana wołowina, albo też omlet hiszpański - jedzenie zapewne zdrowe, ale pomyślane raczej w duchu kompromisu między książką rachunkową a książką kucharską, aniżeli z zamiarem dogodzenia podniebieniu. Dzisiaj wszakże był indyk ze świeżą kukurydzą i arbuzem. W penobscotowskich posiłkach zachodziła podobna zmiana’ na lepsze, gdy rozgrywki odbywały się na tamtejszym terenie. Właściciele obozów mieli zapewne nadzieję na zdobycie w ten kulturalny sposób nowych uczestników, ale rachowali bez emocji, jakie wzbudza rywalizacja. Chłopcy dawali się, ogólnie rzecz biorąc, omamić i wierzyli, że ich przeciwnicy lepiej się odżywiają, ale byli wskutek tego tylko jeszcze bardziej zgorzkniali, zarówno jeśli chodzi o stosunek do swojego własnego obozu, jak i do obozu przeciwników. Uczestnicy obozu Mani-tu, po wakacjach spędzonych u Gaussa, w następnych latach często wyjeżdżali gdzie indziej, nigdy jednak na Penobscot, Gauss zaś nie miewał u siebie byłych uczestników obozu Penobscot. Uczta na cześć gości była zapewne jedynym niepotrzebnym wydatkiem, jaki ponosił właściciel obozu, ale on, pełen nadziei, decydował się nań wciąż rok po roku. Po lunchu przewidziano godzinkę na spanie, podczas której nikt nie spał. Myśli wszystkich krążyły wokół czekającego ich meczu koszykówki. Goście z Penobscot rozłożyli się pod drzewami, syci chwały po baseballowej masakrze, i oczekiwali nowego zwycięstwa. Pośród uczestników obozu Manitu nastroje były niewesołe. Pan Gauss odwiedził Yishy’ego Gabelsona w izbie chorych, by zobaczyć, czy są najmniejsze choćby szanse na dopuszczenie go do gry. Dreszcz nadziei przeszedł po obozie, gdy zobaczono, że właściciel obozu wchodzi do separatki. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, nadzieja przerodziła się w pogłoskę. Wbrew

regulaminowi ciszy poobiedniej, jakiś samotny Junior przebiegł w podskokach opustoszałą ulicą Towarzyską, krzycząc: - Yishy ma się lepiej! Yishy będzie grał! Wszyscy w to uwierzyli. Uczestnicy obozu powyskakiwali z łóżek i z wrzaskiem wybiegli na ulicę Towarzyską. Wujek Sandy wyskoczył z namiotu i rozproszył ten karnawał za pomocą gwizdka. Ale chłopcy po prostu wycofali się do domków i tam nadal wyprawiali dzikie swawole, skacząc po łóżkach, huśtając się na krokwiach, ściskając i poklepując się wzajemnie. Pan Gauss pospiesznie opuścił izbę chorych i zamienił kilka słów z głównym wychowawcą, który stał z wzrokiem utkwionym w środek pustej ulicy. Wujek Sandy ponownie zagwizdał i zawołał przez megafon: -

Ogłoszenie!

Hałas ucichł, jakby ktoś przycisnął wyłącznik. Chłopcy stali na jednej nodze albo zwisali z krokwi, znieruchomiali w postawie nasłuchiwania. - Haniebne przedstawienie, które właśnie przed chwilą się odbyło, zasługuje na należytą odpłatę. Pan Gauss zawiadamia mnie, że Yishy nie może grać i że grać nie będzie. Teraz wracajcie do łóżek i bądźcie cicho. Jest cisza poobiednia. Polecenie zachowania ciszy było zbyteczne. Zdruzgotani chłopcy upadli ciężko na łóżka i resztę czasu spędzili pogrążeni w czarnych myślach. Herbie, który tańczył i wiwatował jak nikt inny, leżał teraz z twarzą ukrytą w poduszce. Honor obozu Manitu, tego taniego, lichego kramiku pana Gaussa, istniejącego tylko po to, by miał on co dołożyć do swojej skromnej pensji dyrektora szkoły stał się dla Herbiego Bookbindera tak ważny, jak własny los. Mecz koszykówki dość nieoczekiwanie rozpoczął się wyrównaną, zaciekłą walką, w której Lennie Krieger przyćmiewał blaskiem wszystkich obecnych na boisku. Grał w szale odwagi. Rzucając się na wszystkie strony pośród wyższych od siebie o głowę przeciwników, wijąc się, walcząc

ze wszystkich sił, skacząc na piłkę niby dzikie zwierzę i wydzierając ją z rąk graczom przeciwnej drużyny, prawie sam jeden utrzymywał wyrównany wynik przez trzy pasjonujące kwarty. Zwycięstwo zaczęło się wydawać prawdopodobne, i to tylko dzięki niemu. Jego wyczyny kwitowano raz po raz rykiem entuzjazmu. Wszystko, co Lennie miał w sobie najlepszego, ujawniło się w tej grze. Był to chłopiec, który, zazwyczaj na własne nieszczęście, widział rzeczywistość w kategoriach gry w piłkę. Nie liczyło się dla niego nic poza wyczynami sportowymi i z tego właśnie powodu nie był w stanie uczyć się przedmiotów szkolnych. Dlatego również był z niego taki łobuz przywiązywanie wagi do jednej tylko rzeczy w życiu sprzyja grubiańskim manierom; i dla tej samej przyczyny lubił gnębić innych, bo oceniając chłopców wedle miary swojej własnej sprawności, odczuwał ordynarną pogardę wobec prawie wszystkich. W tym jednak momencie stanął przed wyzwaniem, które przejęło go do głębi, i temu wyzwaniu sprostał. Starożytny mędrzec powiada: „Nie pogardzajcie żadnym człowiekiem ani żadną rzeczą -bo dla każdego człowieka nadchodzi właściwy czas, a dła każdej rzeczy znajduje się właściwe miejsce”. Ten mecz koszykówki, to był czas Lenniego Kriegera, a był to czas świetności i wielkości. Na samym początku czwartej kwarty, walcząc o piłkę z kapitanem drużyny Penobscot, Lennie przewrócił się, pociągając swojego ciężkiego przeciwnika na siebie w plątaninie rąk i nóg, a gdy wstał, jego prawa ręka dziwnie zwisała. Nie mógł nią poruszać i było oczywiste, że go boli, mimo że nie krzyczał. Grę przerwano. Lekarz zbadał go, orzekł zwichnięcie z prawdopodobieństwem złamania i polecił mu opuścić boisko. Kibice zaczęli lamentować, nawet przybysze z Penobscot okazywali im sympatię. - Bardzo pana proszę, bardzo proszę, przecież mogę grać lewą ręką - błagał Lennie doktora i na dowód sięgnął gwałtownie po nasiąkniętą potem piłkę, leżącą na zakurzonej ziemi. Ale lekarz powstrzymał go. Dopiero kiedy przyszedł wujek Sandy i objął chłopca ramieniem, ten uległ i pozwolił się

wyprowadzić z boiska, cały czerwony, płaczący z bólu i rozczarowania. Choć nie było to dla niego wielkim pocieszeniem, gdy odchodził razem z lekarzem w kierunku izby chorych, otrzymał owację prawie tak głośną jak ta, którą zgotowano rano Bystremu Samowi. Przybysze z Penobscot wygrali następnie mecz z wynikiem czterdzieści pięć do trzydziestu pięciu i odjechali, wiwatując i śpiewając w swoich autobusach, syci triumfu. Pozostawili za sobą grobowe nastroje. Tego wieczora wyświetlano film. Gdy pokazywano stare westerny, a tak było zazwyczaj, jednego wieczora wyświetlano film dla chłopców, a drugiego dla dziewcząt. Od czasu do czasu jednak pan Gauss płacił większą sumę za nowy film i wówczas oba obozy gromadziły się w świetlicy razem, żeby właściciel mógł zaoszczędzić pieniądze, wypożyczając kopię tylko na jeden wieczór. Kiedy Yishy zatruł się sumakiem, pan Gauss, przewidując ponury finał tej przygody, wypożyczył wzruszający nowy obraz z Douglasem Fairbanksem, żeby rozjaśnić mroki niedoli uczestników swojego obozu. Był to ludzki postępek. Samo zebranie się wieczorem powszedniego dnia w jednej sali z płcią odmienną dało dzieciom wrażenie czegoś odświętnego, a myśl o obejrzeniu filmu z rocznika późniejszego niż 1925 również była radosna. Gromadząc się w świetlicy, dzieci stwierdziły, że ich nastrój się poprawia. Wujek Sid grał na starym pianinie „Buldog, buldog” w sposób pełen ducha, a chłopcy i dziewczynki równoległymi rzędami maszerowali przez drzwi. Pierwsze, co dzieci zauważyły, oprócz znajomego białego prześcieradła i niezgrabnego projektora, to robiąca ogromne wrażenie postać Lenniego, siedząca samotnie w pierwszym rzędzie z prawą ręką na świeżym białym temblaku. Chłopiec miał na szyi tabliczkę ogłaszającą, że został wybrany do Królewskiego Bractwa Gooferdusterów. Widok rannego bohatera, wyróżnionego w ten sposób, jeszcze bardziej podniósł wszystkich na duchu. Zajęli miejsca już prawie zupełnie pocieszeni. Wujek Nig, operator filmowy, założył do projektora pierwszą szpulę. Wszyscy na sali, jak zwykle, zaczęli się wzajemnie

uciszać. Wujek Nig dał znak, by wyłączono światła, ale w tym właśnie momencie podniósł się pan Gauss i z dramatycznym gestem zawołał: -

Chwileczkę, proszę państwa!

Wyszedł na środek sali. Tu stanął tyłem do białego płóciennego prześcieradła i zwrócił się do zaintrygowanych dzieci z uśmiechem na twarzy. 17. Zwycięska mowa pana Gaussa -

Dziewczynki i chłopcy - powiedział właściciel obozu

- zanim obejrzymy ten wspaniały, pasjonujący film, Czarnego pirata, chciałbym wam powiedzieć coś na temat wydarzeń dzisiejszego dnia. Rozejrzał się po milczących twarzach. Herbie, ukryty w jednym z ostatnich rzędów, zastanawiał się, cóż takiego pan Gauss może mieć do powiedzenia. Czyż nie byłoby najlepiej jak najszybciej zapomnieć o tym Penobscotowskim horrorze? - Chcę wam powiedzieć, dziewczynki i chłopcy - mówił pan Gauss - że w dniu dzisiejszym obóz Manitu nie poniósł klęski. Przez chwilę panowało głuche milczenie, a potem wybuchła wrzawa pełna okrzyków i oklasków. Pan Gauss odczekał mniej więcej trzydzieści sekund, a potem uspokoił hałas podniesioną ręką. - Oglądałem te mecze - prawił. - Wiem, jakie są wyniki. A jednak mówię wam, uczestnicy obozu Manitu, że nie przegraliśmy dzisiaj. Wygraliśmy Znowu owacja. Herbie, nie wiedząc dokładnie, co pan Gauss ma na myśli, ale niejasno przeczuwając wspaniałe znaczenie jego słów, wiwatował również. Dziewczynki i chłopcy, są zwycięstwa wyrażone w tabelach wyników i są też zwycięstwa w sensie moralnym. Jerzy Waszyngton odniósł w dolinie Forge zwycięstwo w sensie moralnym. Generał Custer w swojej ostatniej walce odniósł zwycięstwo w sensie moralnym. Mojżesz, stojąc na

górach Moabu i oglądając Ziemię Obiecaną, do której nie mógł wejść, odniósł zwycięstwo w sensie moralnym. Jeżeli Waszyngton naprawdę poniósł klęskę, jeżeli Custer naprawdę poniósł klęskę, jeśli Mojżesz naprawdę poniósł klęskę, to dziś obóz Manitu także poniósł klęskę. Ale jeżeli ci wielcy historyczni bohaterowie odnieśli wszyscy wielkie zwycięstwo - a wiecie, że tak właśnie było - to dziś także obóz Manitu odniósł wielkie zwycięstwo! (Burzliwe oklaski. Dziewczynki pociągają nosami). Czego dokonaliby Francuzi w swoich wielkich wojnach bez Napoleona? Czego dokonaliby Anglicy pod Waterloo bez Wellingtona? Pomyślcie o tym przez chwilę. A potem spytajcie sami siebie, dziewczynki i chłopcy, czy nasi chłopcy nie dokonali najwspanialszej rzeczy w całej historii Manitu bez Yishy’ego Gabelsona? (Okrzyki: „Tak, tak!”) (Okrzyk Teda: „Wrzućmy Yishy’ego do jeziora!”) Ktoś proponuje, żebyśmy wrzucili Yishy’ego do jeziora. (Śmiech). Nie, nie wrzucimy Yishy’ego do jeziora. Po pierwsze, wywołałoby to wysoką falę. (Ryk śmiechu). Po drugie zaś, z tego co widziałem, to jest on w takim stanie, że skaziłby jezioro, a my jednak od czasu do czasu chcemy sobie popływać. (Śmiech i oklaski. Uwaga Herbiego do nie zidentyfikowanego sąsiada: „No wiesz, pan Gauss nie jest wcale taki najgorszy, naprawdę”. Odpowiedź: „Do licha,.racja”). - Nie, dziewczynki i chłopcy, nie musimy Yishy’emu tego robić. Możemy po prostu pozwolić mu, by utonął w nędznej świadomości, że wskutek swojego niepowstrzymanego pociągu do jeżyn (śmiech), jego blask całkowicie zaćmił chłopiec o połowę od niego mniejszy - wiecie wszyscy, kogo mam na myśli. (Owacja. Okrzyki: „My chcemy Lenniego! Wstań, Lennie!” Lekki rumieniec na niewzruszonej twarzy bohatera).

Tak, dziewczynki i chłopcy, król Jerzy Trzeci trafił na swojego Waszyngtona, Cezar trafił na swojego Brutusa, Goliat trafił na swojego Dawida, a obóz Penobscot trafił na Lenniego Kriegera! (Owacja). Wstań, Lennie. (Lennie oczywiście ociąga się). Chodź no, mój chłopcze. Wiemy, że bohaterowie są zazwyczaj skromni. (Śmiech i oklaski. Lennie podnosi się. Wujek Sid gra „Buldog, buldog”. Nieopisana sensacja. Herbie Bookbinder z oczami wilgotnymi od dumy mówi do sąsiada: „To mój kumpel. Mieszka parę domów dalej. Nasi ojcowie prowadzą wspólny interes”. Odpowiedź sąsiada: „Chłopie, ty masz szczęście. Chciałbym być na twoim miejscu”. Pan Gauss ponownie przywraca porządek podniesioną ręką). - Myślicie może, dziewczynki i chłopcy, że wyróżniłem tego młodego człowieka w tym momencie wyłącznie dlatego, że dziś po południu przejawił tak wielkiego obozowego ducha. Tak nie jest. Mam Lenniego Kriegera na oku od wielu lat. Obserwowałem go w szkole i na obozie. I muszę wam powiedzieć tu i teraz, że nigdy w swojej praktyce nie zauważyłem u chłopca więcej prawdziwych zalet, które składają się na tę tajemniczą i jakże doniosłą rzecz, która nazywa się Charakter. Gdybym miał powiedzieć o Lenniem Kriegerze tylko jedno, to powiedziałbym, że ma Charakter. Co to jest Charakter? Skromność, pogoda ducha, inteligencja, życzliwość wobec drugich, posłuszeństwo, gotowość do współpracy, szacunek dla starszych, prawdomówność, pracowitość, delikatność - wszystkie te rzeczy tworzą charakter, i tworzą Lenniego Kriegera. Ale to ciągle jeszcze nie jest definicja. Podsumujmy to wszystko. Charakter to jest Lennie Krieger! (Oklaski). - Lennie, niechże uścisnę ci dłoń. Wiem, mój chłopcze, masz swobodną tylko lewą rękę. Ale pozwól, że coś ci powiem. Wolę uścisnąć lewą rękę Lenniego Kriegera niż prawą rękę któregokolwiek, wychowawcy czy chłopca z całego obozu Penobscot! Z tym majstersztykiem elokwencji na ustach, pan Gauss uścisnął Lenniemu lewą rękę. Salą wstrząsnęły oklaski,

tupanie i okrzyki. To nie figura retoryczna, ponieważ sala była zbudowana tanimi środkami i łatwo ulegała wstrząsom. Pan Gauss poczekał, aż entuzjazm wygaśnie sam, i mówił dalej, wciąż trzymając w dłoni rękę Lenniego: - Ale chwaląc charakter tego doskonałego uczestnika obozu, nie chciałbym stwarzać wrażenia, iż pomniejszam jego sławne czyny dokonane w dniu dzisiejszym na boisku. Wszyscy wiecie, czego Lennie dokonał, i nie będę się na ten temat rozwodził. Wystarczy, jeśli powiem, że czyny te na zawsze pozostaną w kronikach Manitu jako symbol prawdziwego obozowego ducha. I nie ma tu pośród nas nikogo, kto nie pragnąłby podziękować Lenniemu z całego serca, z wyjątkiem może… powiadam „może” - tu twarz pana Gaussa boleśnie skrzywiła się, przybierając figlarny wyraz - z wyjątkiem może naszej drogiej, dobrej cioci Tillie. Ten żart był szczytowym osiągnięciem w długiej karierze krasomówczej pana Gaussa. Wycie, piski i krzyki chłopięcego i dziewczęcego śmiechu, które rozległy się teraz, bezradne obsuwanie się na podłogę złożonych wpół ciał, potoki łez cieknące z oczu wychowawców, stanowiły efekt, jakiego już nigdy potem nie udało mu się osiągnąć. Ciocia Tillie spiekła raka, spróbowała się uśmiechnąć, ale absolutnie jej się to nie udało, raz po raz rzucała na pana Gaussa wściekłe spojrzenia, aż w końcu, gdy wrzask weśołości nie ustawał, podniosła się i wyszła z sali. Była to wspaniała chwila dla całego obozu. Pan Gauss, rzuciwszy ciocię Tillie lwom na pożarcie, zyskał sobie prawdziwą, jeśli nawet tylko przemijającą, popularność. W taki właśnie sposób rzymscy władcy wykorzystywali w swoich czasach męczenników. - Mówiąc poważnie, dziewczynki i chłopcy - powiedział w końcu - bardziej się cieszę z wydarzeń dzisiejszego dnia, niż gdybyśmy pokonali Penobscot w obydwu meczach sto do jednego. Co straciliśmy? Nic. Zaledwie liczby na tablicy wyników. Co zyskaliśmy? Wszystko. Zyskaliśmy prawdziwe uznanie dla Charakteru. A więc, uczcijmy wszyscy, uczestnicy obozu Manitu, uczcijmy wszyscy prawdziwym „Chrum-

chrum, hau-hau” młodego człowieka, który jest uosobieniem Charakteru, który jest Charakterem, młodego człowieka, który ponadto, cokolwiek mówiłaby tablica wyników, sprawił dzisiaj obozowi Penobscot największe lanie, jakie dostali w życiu - Leonarda Kriegera! Na te słowa wyskoczył wujek Irish i jeszcze jeden energiczny wyraz hołdu złożony został prawdziwemu Charakterowi Lenniego, po czym światła zgasły i zaczął się film. Historyczna zwycięska mowa pana Gaussa może służyć za wzór dla przyszłych pokoleń. W każdej rywalizacji jedna ze stron musi przegrać, a wśród tych, co przegrali, da się zazwyczaj znaleźć jakiegoś Lenniego, którego bohaterskie wysiłki może wykorzystać, dla zatarcia nieprzyjemnego faktu porażki, jakiś pan Gauss, który mówi dostatecznie długo i dostatecznie głośno. Na wojnie i w polityce, tak samo jak w grach dziecięcych, istnieją gaussowskie zwycięstwa. I dobrze, bo tak być powinno. Życie pełne jest zmagań i nie każdemu dany bywa prawdziwy triumf, ale prawie każdy z nas może odnieść triumf gaussowski. Dosyć to dziwne, ale przemowa właściciela obozu Penobscot, którą przywitał on tego wieczora swoje powracające drużyny, była o wiele krótsza, a w konkurencyjnym obozie przez wiele dni po zawodach wszechwładnie panowała pogodna wesołość. Wszyscy byli zupełnie nieświadomi tego, że zostali pokonani po gaussowsku. Jest to jedyny urok gaussowskiego zwycięstwa. Mobilizuje ono stronę „zwycięską”, a zarazem w najmniejszym stopniu nie przygnębia drugiej strony. Czarny pirat był to szczęśliwy sen o żeglowaniu, łowieniu ryb i miłości, w „kolorach naturalnych”. Trwał półtorej godziny, po czym włączono światła, zwinięty na szpuli sen włożono do blaszanej puszki, a mrugające oczami dzieci znowu znalazły się w obskurnej drewnianej świetlicy obozu Manitu. Tego wieczora Herbie nie był w tak pogodnym nastroju jak zazwyczaj. Nagie żarówki, zwieszające się nad głową na czarnych przewodach, nie malowane, chropowate drewno ścian i krokwi, wyświechtana brązowa kurtyna sceny, rzędy

chłopców i dziewcząt, jednakowo ubranych, trących oczy i ziewających - jakież to było ponure, jakie ponure! Zdał sobie sprawę z rytmicznej piosenki świerszczów, która wypełniała noc za otwartymi oknami, i zorientował się, nieco wstrząśnięty, że tak się przyzwyczaił do tego dźwięku, że nie słyszał go już, z wyjątkiem takich chwil jak ta. A przecież był to bardzo głośny dźwięk. Ogarnęła go fala tęsknoty za domem, za gorącą, wilgotną nocą w alei Homera pod błyszczącymi latarniami, za chłopcami i dziewczynkami w miejskich ubraniach, jedzącymi lody w rożkach i żartującymi przed cukiernią Borowsky’ego, za zaparkowanymi samochodami, za tramwajami, brzęczącymi i dudniącymi na rogu alei Westchester, za pustymi parcelami, gdzie świerszcz był czymś rzadkim i fascynującym, i, najbardziej ze wszystkiego, za kamiennymi schodami prowadzącymi do mieszkania numer 3A, za matką i ojcem, siedzącymi w kuchni, jedzącymi owoce z koszyka zrobionego ze skorupy pancernika i rozmawiającymi o Budzie. Wszystko to, widziane oczyma duszy, wydało mu się skąpane w lekkim bursztynowym świetle. Co robił tu, pośród nieznajomych sobie ludzi, w tej stodole nad brzegiem bezimiennego bajorka, sto mil od domu? Ale oto przed pustym białym prześcieradłem stał pan Gauss i znowu zabierał głos: - …uczcić wspaniały wyczyn naszych chłopców jutro wieczorem - mówił - wieczorkiem tanecznym dla tych chłopców i dziewcząt, którzy mają ochotę potańczyć, oraz pieczeniem kiełbasek na plaży dla reszty obozu! Najwyraźniej Herbie nie był jedynym uczestnikiem obozu, którego opanowało przygnębienie. Zawiadomienie o pieczeniu kiełbasek albo o tańcach normalnie wywołałoby szaloną radość, tymczasem sala zareagowała umiarkowanymi oklaskami. Zdawało się, że obchody gaussowskiego zwycięstwa wyczerpały tego wieczora entuzjazm dzieci. A teraz - powiedział właściciel obozu, promieniejąc łaskawością - dziesięć minut przeznaczone na… no, nazwijmy to… spotkanie towarzyskie między chłopcami i

dziewczynkami, zanim udamy się wszyscy na zasłużony odpoczynek. To dobrodziejstwo przywróciło ospałe zgromadzenie do życia. Wyskoczywszy ze swoich ławek, rzędy chłopców i dziewcząt szybko zmieszały się w przejściu, trajkocząc, śmiejąc się, przepychając i machając do siebie nawzajem. Herbie, który nie zdołał był zauważyć, w którym miejscu siedziała Lucille, zaczął przepychać się przez tłum. Znowu uderzyło go, jak bardzo nieatrakcyjne były dziewczynki jako gatunek. W obozowych strojach wyglądały gorzej niż zazwyczaj. Kilka razy wydało mu się, że gdzieś zabłysnął promień chwały samej Lucille, aż w końcu dostrzegł ją, ubraną w białą koszulkę i luźne niebieskie spodenki gimnastyczne do kolan. Nagle od tyłu wysunęła się para delikatnych rąk i zakryła mu oczy. Rozradowany odsunął je na boki i odwróciwszy się, zobaczył Felicię. Jego radość przygasła. - Cześć, kochany braciszku. Założę się, że myślałeś, że to kto inny. -

Rzeczywiście. No to na razie, Fleece.

Ruszył z miejsca. Felicia chwyciła go za rękę. - Coś ty, nawet chwilę ze mną nie porozmawiasz? Prawie w ogóle się nie widujemy. Nie jestem może Lucille, ale jestem twoją siostrą. Herbiego przeraził błagalny ton, z jakim to powiedziała. Przyjrzał się Felicii dokładniej. W jakiś nieokreślony sposób wyładniała i wydoroślała. Z lekkim uczuciem wstydu zdał sobie sprawę, że nigdy o niej nie myślał. Oczywiście, Fleece. Nie wiedziałem, że masz ochotę ze mną porozmawiać. -

No, mam.

-

No, ja też chciałbym z tobą pogadać.

Po tej wymianie zdań oboje zamilkli i przez pół minuty patrzyli na siebie z zakłopotaniem.

W końcu siostra spytała: -

Dobrze ci tu jest, Herbie?

Oczywiście - odpowiedział Herbie obrażonym tonem, jakby dziewczynka oskarżała go o jakieś podejrzane przestępstwo. - A tobie nie? - Tak, oczywiście. Ciocia Dora jest wspaniała. - Wujek Sid to stary jełop, ale mój zastęp jest okay. - A jak tam ci się układa z Lenniem? Zaczepia cię? W pamięci Herbiego aureola Charakteru wciąż otaczała jego prześladowcę. -

Kto? Lennie? Nie! On jest teraz zupełnie inny. Jest fajny.

Felicia zrobiła uradowaną minę. - To teraz wielki bohater, no nie? -

Obóz to wielka rzecz dla takich jak on.

-A on jest wielki dla obozu - powiedziała dziewczynka. -

Pewnie.

Felicia przyglądała się przez chwilę twarzy brata, po czym powiedziała: - Herbie, dziwię się, że ci się podoba na obozie. Tyle się tu gra w piłkę. -

No, ja dużo czytam.

- Tak samo jak w domu. - Tak, tylko pod drzewem. - Ten sam stary mól książkowy. Brat i siostra uśmiechnęli się do siebie z niecodzienną serdecznością. Herbie poczuł, że pewnie powinien częściej rozmawiać z siostrą. Nagle przypomniał sobie o Lucille i zaczął się niecierpliwie rozglądać. Och, no idźże już i poszukaj jej - rzuciła krótko siostra, widząc że oczy latają mu na boki. - Słowo daję, tak biegasz za

tym rudym stworzeniem, że ktoś mógłby pomyśleć, że masz piętnaście lat. Herbiemu sprawiło przyjemność, że został potraktowany jak dorosły amant. Wracam za chwilę, Fleece - powiedział i dał nura w kłębiący się tłum. Prawie od razu wpadł na Lucille, ale w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Stała w grupce jedenastu dziewczynek otaczających Lenniego. Widać było tylko twarz bohatera, resztę jego postaci zasłaniały głowy dziewcząt, białe koszulki i niebieskie spodenki. Herbie kręcił się wokół, próbując uchwycić spojrzenie Lucille. Minęło kilka minut, zanim mu się to udało. Kiedy go zobaczyła, uśmiechnęła się promiennie i podeszła do niego. -

Cześć, szukałam cię wszędzie - powiedziała.

Herbie nie zauważył był żadnych oznak szukania, kiedy patrzył na nią, ale jej uśmiech zatarł to wrażenie niekonsekwencji. -

Fajny film, no nie? - powiedział.

-

Mhm.

-

Chodź, staniemy na chwilę przy oknie.

-

Muszę zaraz wracać do swojej wychowawczyni.

Poszła jednak za nim. Oparli się o parapet i wyjrzeli przez okno na drzewa, jezioro i gwiazdy. - Posłuchaj tych świerszczów - powiedział po chwili Herbie w natchnieniu. -

Nie lubię ich. Wolałabym, żeby ich tu w ogóle nie było.

- Tak, ja też. Słuchaj, pieczenie kiełbasek to będzie świetna rzecz. Ted mówi, że chłopcy i dziewczynki siadają razem parami i rozpalają własne małe ogniska. Fajnie będzie, no nie? Dziewczynka spytała ostrożnie:

- A nie wolałbyś iść na tańce? -

Och, nie. Tańce są dla jełopów.

- A ja lubię tańczyć. - A ja uważam, że to głupota. -

Chodź. Zobaczysz, że to świetna zabawa.

- Tak. Dla lunatyków. Herbie popełnił błąd, bo wyśmiewał się z czegoś, co przekraczało jego umiejętności. Niewiele jest błędów, które robią z człowieka aż takiego głupca. Lucille zmierzyła go chłodnym spojrzeniem, które sprawiło, że poczuł się bardzo nieswojo. Mało prawdopodobne, by w wieku jedenastu lat dziewczynka dała się w tych sprawach oszukać chłopcu mającemu jedenaście i pół roku. -

Umiesz tańczyć? - spytała.

- Nie. I wcale nie mam zamiaru się nauczyć. Skakać w kółko jak małpa, też mi coś. - Wszyscy wychowawcy tańczą. -

Oczywiście, przecież to wszystko małpy.

Jedna uwaga głupsza od drugiej i tym sposobem, przyjąwszy błędny punkt wyjścia, Herbie staczał się coraz niżej. Rozpaczliwie starał się znaleźć coś, czego mógłby się uczepić, żeby powstrzymać swój upadek. Dziewczyno, ja uwielbiam kiełbaski! Naprawdę uwielbiam. Kiełbaski! Mniam-mniam! -Ja wolę racuchy - odrzekła Lucille. - A ja nie. Też coś, wolałbym zjeść jedną pieczoną kiełbaskę niż tańczyć milion lat. I ogniska, i wszystko. Ledwo mogę się doczekać jutrzejszego wieczoru. - Ogniska! - zawołała dziewczynka pogardliwie. -Ogniska są dobre dla dzieci. Słowo „dziecko” jest dla dorosłych słowem przyjemnym, a nawet pieszczotliwym. Ale w tym towarzystwie

była to ostatnia z nadających się jeszcze do wydrukowania obelg. Herbie stwierdził, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. Dobra - powiedziała mała ruda piękność po chwili nieprzyjemnej ciszy - muszę wracać do wychowawczyni. Cześć. Zobaczymy się na pieczeniu kiełbasek? - spytał Herbie, kiedy dziewczynka się odwróciła. Lucille zatrzymała się, dotykając palcami nakrochmalonego brzegu swojej koszulki. Mówiłam ci, Herbie, ja po prostu nie lubię kiełbasek. Wolałabym leżeć w łóżku, niż iść na całe to beznadziejne pieczenie kiełbasek. Więc chyba pójdę na tańce. Bye! - Tak - zawołał Herbie z kpiną za plecami odchodzącej - po prostu dlatego, że będzie tam Lennie Krieger! Lucille odwróciła się gwałtownie. - Masz rację, cwaniaczku, dlatego, że będzie tam Lennie. Co takiego wspaniałego zrobiłeś dzisiaj, że masz prawo wyśmiewać się z Lenniego? Jeśli chcesz wiedzieć, to zapraszał mnie, przy dziesięciu innych dziewczynach, które stały wokół, wśród nich Seniorki. A ja nawet nie powiedziałam, że pójdę, bo chciałam się dowiedzieć, czy ty idziesz. Ale skoro z ciebie takie dziecko, to pójdę. No. I mam nadzieję, że zjesz tyle pieczonych kiełbasek, że pękniesz. I gwałtownie odeszła, szeleszcząc szatami, na tyle, na ile jest w stanie zrobić to ktoś w niebieskich luźnych spodenkach gimnastycznych do kolan. Tej nocy po ogłoszeniu ciszy, w domku Zastępu Trzynastego zamiast zwykłej, przyjemnej szeptaniny panowało grobowe milczenie. Łóżko Lenniego stało puste, młody człowiek z Charakterem spędzał noc w izbie chorych. Herbie miał wystarczający powód, by cierpieć, ale dziwił się trochę milczeniu swoich współtowarzyszy. W końcu Ted wychrypiał:

- E, chłopaki, z tego starego Gaussa to naprawdę dęta pała, no nie? Pewnie! I to jak! Co za parszywiec! - odezwał się w odpowiedzi ochrypły chór. - Wszystkie te bzdury o zwycięstwie - powiedział Ted. - Dali nam do wiwatu. Kogo on buja? - Ci z Penobscot zwyczajnie nas utłukli - powiedział jeden z chłopców w ciemności. -Ja bym utłukł Yishy’ego Gabelsona - powiedział inny. Charakter! - syknął Ted. - Lennie grał dzisiaj fajnie w piłkę, ale jednak nie ściele swojego łóżka i zaczepia mniejszych od siebie. -

Oj tam, Lennie jest okay - powiedział Herbie.

- Ten film też był parszywy - zauważył Eddie Bromberg bez związku. Znowu zapadła cisza. Słychać było tylko ogłuszającą muzykę świerszczów. Na żwirze przed domkiem zazgrzytały kroki dyżurnego wychowawcy, w drzwiach umieszczonych w kracie błysnął promień światła i odezwał się głos: -

Czemuż na tym obozie panuje dzisiaj taka przeklęta cisza?

Po chwili dały się słyszeć oddalające się kroki. - Wiecie co, chłopaki? - szepnął Eddie. - Rzygać mi się chce na tym obozie. Chciałbym, żeby te wakacje już się skończyły. - Kto by nie chciał? - odpowiedział Ted. - Jakbym miał dom, tobym chciał być w domu. Ale nawet internat jest lepszy niż to. Herbie powiedział: -Ja mam dom i, na Boga, chciałbym tam być. I na tej uwadze wieczorną konwersację zakończono, chłopcy niespokojnie przewracali się w łóżkach, aż jeden po drugim zaczęli usypiać. Biedacy! Kłopot z gaussowskim zwycięstwem polega na tym, że pozostawia ono po sobie niesmak. Uczciwa

porażka, uczciwie przełknięta, jest gorzka, ale jej smak odczuwa się krótko. Czemu dorośli nie zrozumieją nigdy tego, że jakkolwiek olej rycynowy jest wstrętny, to olej rycynowy rozcieńczony sokiem pomarańczowym jest dwa razy okropniejszy? 18. Wieczorek taneczny Herbie powiedział, że boli go głowa, i przepraszał, że nie weźmie udziału w uroczystościach. Wujek Sid zaniepokoił się. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby jakakolwiek dolegliwość, chyba tylko apopleksja, mogła powstrzymać chłopca od kiełbaskowej uczty. Z niejakimi trudnościami Herbie przekonał wychowawcę, że nie jest śmiertelnie chory, i uzyskał pozwolenie na wcześniejsze pójście do łóżka. Słońce słało jeszcze blade promyki w głąb jeziora, gdy Herbie rozebrał się i położył. Tymczasem jego zastępowi współtowarzysze stroili się w odświętną biel. Wszyscy z wyjątkiem Teda wybierali się na wieczorek taneczny, żeby wypróbować nowo wyuczoną sztukę. Ted zaś oświadczył wprost, że jeszcze kiedyś spotka dziewczynę, która sprawi mu tyle przyjemności, co kiełbaska. Pozostali chłopcy zakrzyczeli go. - Umiem tańczyć tak samo dobrze jak każdy z was odpowiadał na drwiny. - Ale wiem tylko tyle: jak się zje kiełbaskę, to się zjadło kiełbaskę. A jak się tańczy z dziewczyną, to co człowiekowi z tego przychodzi? Czas mijał wesoło, aż głos trąbki wezwał przekomarzających się na zbiórkę. Złożony niemocą Herbie słyszał, jak wujek Sandy wydziera się przez megafon, dając typowe przestrogi dotyczące zachowania się w obecności dziewcząt. Potem doleciał go tupot, świadczący o tym, że chłopcy dziarskim krokiem odmaszerowali na zabawę. Herbie pozostał jedyną żywą istotą na ulicy Towarzyskiej, z wyjątkiem oczywiście tych, które miały po sześć lub więcej nóg, a których było jak zwykle mnóstwo.

W tym miejscu trzeba powiedzieć, że w Zastępie Jedenastym był pewien młody skąpiec, który znajdował się w posiadaniu pewnej bardzo cennej rzeczy, mianowicie jaskrawoczerwonego egzemplarza najnowszej książki o Tarzanie Tarzan i ludzie z Marsa. Herbie od tygodni pałał chęcią przeczytania tej epiki, lecz właściciel uparcie odmawiał pożyczenia jej komukolwiek, nawet nie chciał pozwolić proszącym, by poczytali ją sobie trochę w jego bungalowie. Był to chudy, nieszczęśliwy, mały bogaty chłopiec imieniem Daisy, zgorzkniały nieudacznik w sporcie oraz w codziennym współżyciu z kolegami, który zorientowawszy się, że w końcu ma coś, czego ludzie od niego potrzebują, mścił się na całym świecie, odmawiając tego wszystkim. Gdy tylko odgłosy maszerowania ucichły, Herbie wyskoczył z łóżka, ubrał się, wziął latarkę i poszedł do domku Zastępu Jedenastego. Był tam skarb Daisy’ego, leżał na półce nad jego łóżkiem. Herbie wziął książkę, pogłaskał jej jaskrawą okładkę i zasiadł do czytania na walizce Daisy’ego, opierając się plecami o nogi łóżka. Nie odczuwał żadnych skrupułów. Czy to Daisy napisał tę opowieść, żeby miał prawo odmawiać jej wszystkim? Gruby chłopiec nigdy nie przywłaszczyłby sobie samej książki, ale instynkt podpowiadał mu, że w dziedzinie literatury prawo własności przestaje obowiązywać. Każdy, kto ma oczy, ma prawo czytać. Autor Tarzana poparłby zapewne pogląd Daisy’ego w tym względzie, woląc żeby każdy chłopiec kupił sobie nowy egzemplarz książki. Ale pisarze to przecież chciwa, zgryźliwa nacja. Czy to jednak zaczęło Herbiego podświadomie dręczyć sumienie, czy też na stronicach książki tańczył pochód gwiezdnych kiełbasek, dość że chłopiec stwierdził wkrótce, iż książka wcale mu się tak bardzo nie podoba. Tarzan był muskularny i bohaterski jak zawsze, a ludzie z Marsa okazali się wspaniałymi, makabrycznymi facetami z ogromnymi głowami, świecącą skórą, ośmioma pajęczymi nogami i przezroczystymi tułowiami, ale mimo tych literackich uroków uwaga Herbiego zaczęła się rozpraszać.

Postanowił poświęcić ten wieczór na przeciwstawienie się pokusom ciała. Zamierzał udowodnić, że Herbiemu Bookbinderowi, adeptowi ascezy, jednakowo obojętne są zarówno kiełbaski, jak i Lucille. Łatwiej wszakże było to postanowić, aniżeli wykonać. Zazdrość szydziła sobie z niego, podsuwając mu obrazy Lucille, wdzięcznie szybującej w tańcu na zdrowym ramieniu Lenniego. Po pewnym czasie głód spowodował, że zaczął odczuwać zapach pieczonych kiełbasek tak, jakby ognisko było tuż obok, chociaż w rzeczywistości Herbie znajdował się ćwierć mili, i to pod wiatr, od miejsca, gdzie pieczono kiełbaski. Tymczasem Tarzan z prawdziwą pasją uśmiercał Marsjan, którzy tłumnie wylegli ze swojej rakiety. Padali pod ciosami jego noża, przelewając okropną żółtą krew, ale Herbie obojętnie śledził te wielkie bohaterskie wyczyny. Jego wyobraźnię opanowała pewna bardzo przyjemna fantazja, sprawiając że Tarzan w samym środku walki zniknął z pola jego uwagi. Otóż przyszło mu na myśl, że koledzy z zastępu powiedzą Lucille o jego chorobie. Ogarną ją wyrzuty sumienia. Zda sobie sprawę, że to przez jej zaniedbanie zapadł na zdrowiu. Gdy zrozumie, jak głębokie jest poświęcenie z jego strony, na pewno wymknie się ukradkiem z sali, odwiedzi go w tym stanie upadku i czułymi słowami i łzami będzie błagać o przebaczenie. Gdy rozpamiętywał ten ponętny obraz, wydał mu się on tak prawdopodobny, że odłożył książkę na półkę, wrócił do swojego domku i naprawdę rozebrał się, położył do łóżka i zaczął czekać na pojawienie się swojej ukochanej. Zachód słońca bladł, zapadała coraz głębsza ciemność, wreszcie na dworze zrobiło się całkiem czarno, księżyc bowiem nie świecił. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że Lucille się jednak nie zjawi. Nastrój Herbiego przechodził z oczekiwania w niecierpliwość, potem w rozdrażnienie, wreszcie we wściekłość - przede wszystkim na siebie samego za własne głupie szaleństwo. Po pewnym czasie spostrzegł, że znowu dał się nabrać wyobraźni - wyczarowała ona złudzenie z jego własnych pragnień i przekonała go, by w nie uwierzył.

Nocny wietrzyk przynosił dźwięki ciężkiego fortepianowego jazzu wujka Sida. Tam, w świetlicy, była Lucille i świetnie się bawiła, a to, żeby wybiegła w ciemność, wbrew wszelkim obozowym regułom, aby odwiedzić go na terenie chłopców, nie było bardziej prawdopodobne niż to, że przyfrunie do niego, machając rękoma. Wstał i ubrał się znowu, borykając się w ciemności z ubraniem i mamrocząc rozmaite niepochlebne uwagi pod swoim adresem, na przykład „Pospiesz się, głupi”, „Czemu nie wyjdziesz i nie utopisz się?” i „Trzeba by jakiejś zwariowanej dziewczyny, żeby się jej spodobał taki jełop jak ty”. W takim żałosnym nastroju podkradł się pod świetlicę i zajrzał przez okno do środka. Dziwne, jak bardzo wygląd budynku może się zmienić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Poprzedniej nocy świetlica wydawała się Herbiemu brzydką stodołą, dziś miejsce to promieniało świetnością. Nic się nie zmieniło -nie było nawet żadnych dekoracji - i ten sam wujek Sid walił w to samo pianino w tym samym kącie. Ale dziś Herbie był na zewnątrz i przyglądał się tańcom. Niewiele rzeczy na tej ziemi wygląda bardziej niebiańsko niż taniec widziany zza okna przez kogoś, kto nie może się do niego przyłączyć. Możemy sto razy chodzić na tańce i uważać je za namiętną, hałaśliwą i banalną przepychankę, jaką też i w istocie są. Potem przechodzimy koło miejsca, gdzie kręcą się pary i gra muzyka, przyciskamy nos do szyby i wydaje nam się, że patrzymy na raj. Odczucie to wstrząsnęło Herbiem tym silniej, że było dla niego nowe i że jedną z tańczących była jego dziewczyna. Nic dziwnego, że czary zaległy świetlicę! I kto wie, której nocy bliższy był prawdy? Zmienił się jego punkt widzenia. Punkt widzenia to wszystko. Tak jak Herbie to sobie wyobraził, Lucille tańczyła z Lenniem. Bohater nie trzymał prawej ręki na temblaku; była nadal zabandażowana, choć na tyle już zdrowa, że mógł nią obejmować uśmiechniętą partnerkę. Widok ten sprawił Herbiemu ból. Coś chwyciło go za gardło, żołądek zacisnął się, zniknął gdzieś apetyt i cała dobra wola. Nie mógłby zjeść najsoczystszej na świecie pieczonej kiełbaski, nie, nawet

frapa. Znowu nadszedł dzień Mortimera Gorkina, i to o wiele bardziej bolesny, bo tym razem Herbie utracił swoją miłość nie dla kogoś obcego, lecz dla odwiecznego wroga. Herbie tak się zapamiętał w cierpieniu, że choć od kilku już sekund słyszał w pobliżu odgłosy dziewczęcego pochlipywania, to dopiero teraz doszedł do wniosku, że warto byłoby się tym zainteresować. Odgłosy te dochodziły zza rogu świetlicy. Ostrożnie przeszedł wzdłuż ściany aż do końca budynku i zajrzał za róg. Na rozklekotanych schodach, prowadzących do zamkniętych na klucz drzwi na scenę, widać było niewyraźną postać dziewczynki ze spuszczoną głową i włosami opadającymi na twarz. Zanim zdążył pomyśleć, odezwał się: -

Hej, co się stało?

Dziewczynka podniosła wzrok. Była to jego siostra Felicia. -

Herbie! Myślałam, że śpisz!

Wymknąłem się. Czuję się już okay. Czemu płaczesz, Fleece? - Nie płaczę. Nie bądź głupi. Po prostu wyszłam odetchnąć świeżym powietrzem. -

Słyszałem, jak płakałaś.

-

Nic nie słyszałeś. A, no tak, chyba wycierałam nos.

Felicia wyciągnęła świeżą chusteczkę i przyłożywszy ją do nosa, wydała odgłos ani trochę nie przypominający dźwięków, które przed chwilą zwróciły uwagę Herbiego. -

Przeziębiłam się dziś trochę przy pływaniu.

Herbie zbytnio był przygnębiony swoimi własnymi kłopotami, żeby dociekać, co kryło się za tym kłamstwem. Fełicia mogła chlipać z jakiegokolwiek spośród stu głupich dziewczyńskich powodów. Jakie to w końcu miało znaczenie? -

Dobrze się bawisz na tańcach, Fleece?

Bawię się! - powiedziała dziewczynka cierpko. - To najbardziej beznadziejny wieczorek taneczny, jaki kiedykolwiek widziałam. Nic, tylko dzieci, dzieci i dzieci. Tłoczą się po całym parkiecie. Dlaczego nie zrobili osobnych tańców dla Seniorów? Chciałabym wrócić do domku i pójść spać. Właśnie tego próbowałem - powiedział Herbie. - To jeszcze gorsze. Brat i siostra zamilkli, każde pogrążone we własnym smutku. Herbiego nękał wyrazisty, kolorowy obraz Lenniego tańczącego z Lucille. Nasunęło mu to niejasne przypuszczenie dotyczące zmartwienia siostry. -

Ej, a tańczyłaś już z Lenniem, Fleece?

Nie zatańczyłabym z tym zarozumiałym dzieciakiem wybuchnęła dziewczynka - nawet gdyby mnie błagał na kolanach. Na kolanach! Tylko dzieci tańczą z dziećmi. To przekonało Herbiego, że jego domysły były słuszne. Zawsze podejrzewał, że Fełicia, choć zadzierała nosa, w skrytości adorowała Lenniego. Nigdy nie odważyłaby się do tego przyznać, była bowiem od niego o pół roku starsza. Teraz zobaczył, że cierpiała z powodu modelu Charakteru tak samo jak on z powodu niewiernej rudowłosej. Było mu jej tylko trochę żal, bo wiedział, że głębia jej cierpienia nie mogła się równać z głębią jego cierpienia. A ona miała jeszcze na pocieszenie epitet „dziecko”. Różnice wieku spełniają podobnie użyteczną funkcję wśród dzieci, jak różnice dochodów wśród dorosłych. Służą jako stała, prosta skala snobizmu. Pogarda, jaką lat trzynaście żywi dla lat jedenastu, może się równać tylko lekceważeniu, jakie sto dolarów tygodniowo okazuje pięćdziesięciu dolarom tygodniowo. W obu wypadkach wyższość opiera się na niewzruszonej podstawie liczbowej, którą wszyscy są w stanie pojąć i której nikt nie może zaprzeczyć. Na nieszczęście dla Herbiego, Lennie był od niego starszy, a Lucille była

praktycznie w tym samym wieku, w przeciwnym razie na pewno poszukałby ulgi w takiej arytmetycznej drwinie. Dziewczynce nie spodobało się, że Herbie popatrzył na nią jak ktoś, kto świetnie wie, o co chodzi, powiedziała więc sucho: -

Dlaczego nie jesteś na tańcach, jeżeli dobrze się czujesz?

-

Nie potrafię tańczyć.

-

Idź ty. Przecież były lekcje tańca dla Sredniaków.

- Tak, ale ja nie mogłem chodzić. Herbie usiadł obok siostry na drewnianych schodkach. Ciemność, łagodne zapachy unoszące się w nocnym powietrzu sprzyjały poufałości. Opowiedział jej przygodę z pustymi listami. Znalazłszy w niej rozumiejącego słuchacza, otworzył przed nią serce i opowiedział też o kłótni z Lucille. Relacja ta doprowadziła Felicię do zdumiewającej furii. Co?! To nieznośne dziecko, to ladaco, ta rozpieszczona, zarozumiała, leniwa smarkula? - szalała. Herbie nie widział nigdy, żeby Felicia tak szczerze przejęła się jego kłopotami. -Jak ona śmie dawać ci po nosie! Przecież jest pośmiewiskiem całego obozu. Nie będzie pracować, nie zagra w żadną grę, tylko cały czas spędza przed lustrem. Wyobraź sobie, taki jedenastoletni dzieciaczek przed lustrem! I używa pudru, żeby ukryć piegi, wiem o tym. Felicia podskoczyła i w uniesieniu zaczęła chodzić tam i z powrotem. - Mój brat jej nie odpowiada, bo nie umie tańczyć, co? Już my jej pokażemy. Chodź, Herbie. Pociągnęła go, żeby wstał. - Nauczysz się tańczyć w tej chwili. A potem pójdziesz tam i będziesz tańczył ze wszystkimi dziewczynami w świetlicy oprócz niej. A ona będzie sobie mogła tańczyć z tym drugorocznym durniem z 7B, aż padną oboje.

Oj, Fleece, nawet o tym nie myśl - powiedział Herbie, zaskoczony jej świętym zapałem. Ale miał do czynienia z przepotężną siłą, którą mało znał. Zamknij się! Dobra, ile się zdążyłeś nauczyć, zanim ci obcięli lekcje tańca? Okazało się, że Herbie opanował początki box-stepa i głównie brakowało mu pewności siebie. Krótko mówiąc, rezultat był taki, że Felicia przez piętnaście minut tańczyła z nim boxstepa na trawie, a potem orzekła, że tańczy jak najlepszy Senior na sali i „dziesięć razy lepiej niż ten wielki jełop Lennie”. Dobra, to idziemy - powiedziała siostra, energicznie popychając go w stronę wejścia. Herbie ociągał się, protestował, a w końcu zaparł się nogami. - Do licha, Fleece, popatrz na mnie. Mam na sobie obozowe khaki. Oni wszyscy są ubrani na biało. -

Oj tam, kto to zauważy!

-Jak to kto? Wszyscy. Umrą ze śmiechu, jak mnie zobaczą. Felicia zastanowiła się przez chwilę. W porządku, daję ci pięć minut, żebyś włożył białe ubranie. Ale jak nie wrócisz, to pójdę za tobą i cię zamorduję. W tym momencie Herbie wystraszył się nieco tej burzliwej energii swojej siostry. Pogalopował z powrotem do domku, wyciągnął z walizki biały komplet i włożył go, myśląc sobie przy tym, że większość tego wieczoru spędzi chyba na rozbieraniu się i ubieraniu. Jak wyglądam? - spytał niepewnie, gdy zameldował się ponownie u Felicii przechadzającej się tam i z powrotem w ciemności nie opodal drzwi do świetlicy. - Wspaniale - odpowiedziała dziewczynka, chwytając go za rękę i nie dbając o resztę. - Idziemy. Zanim Herbie zdołał złapać oddech, był już w świetlicy i mrużył oczy od jaskrawego światła. Oczekiwał trochę, że

wszyscy obecni odwrócą się i zaczną się na niego gapić, ale oni tańczyli i plotkowali, tak jakby to wielkie wydarzenie jego Pierwsze Przyjście na tańce - nie miało wcale miejsca. Pianino wujka Sida stało koło drzwi. - Witaj, chłopcze! - zawołał wychowawca, nie przerywając systematycznego zarzynania „The Darktown Strutters’ Bali”. Masz się lepiej, co? To świetnie. Felicia zawlokła go na środek parkietu. Ej, poczekaj no sekundę, Fleece - szepnął przerażony Herbie - nie możemy zacząć gdzieś w kącie? Wszystko zapomniałem. -

Niczego nie zapomniałeś - powiedziała siostra surowo.

Stanęła naprzeciw niego, chwyciła go za rękę i otoczyła nią sobie talię, zacisnęła mu na ramieniu stalowe szpony i powiedziała: - W porządku. Teraz tańczymy. I Herbie posłuchał. W bolesnym skupieniu stukał miarowo nogami raz - dwa - trzy - cztery, raz - dwa - trzy -cztery w takt muzyki i stwierdził, że obraca się sztywno pośród tańczących, dla całego świata będąc jednym z nich. Po chwili poczuł, że przepełnia go uczucie triumfu. No cóż, szybko niczym we śnie przeskoczył ów Wielki Mur, który dzielił świat na owce i kozły. Oto tańczył. Tańczył! Felicia syknęła: Przestań liczyć raz, dwa, trzy, cztery na głos, imbecylu jeden! Herbie usłyszał, jak liczy, i ze złością zacisnął wargi. -

I przestań patrzyć pod nogi. Nie odpadną ci.

Herbie oderwał oczy od parkietu. Tańczył dalej w milczeniu, prowadzony pewnymi ruchami przez siostrę, która manewrowała tak, aby uniknąć zderzenia. Uśmiechnęła się do niego.

- Fajnie tańczysz. Mówiłam ci, że potrafisz tańczyć. Już ty jej pokażesz! Muzyka skończyła się kaskadą jęczących dysonansów - tak wujek Sid pojmował jazzową kulminację. Felicia zwolniła chłopca z uścisku i zaczęła uprzejmie klaskać. Herbie rozluźnił mięśnie, które trzymał dotąd w napięciu, cały sztywny jak słup, i rozejrzał się. Okazało się, że patrzy prosto w oczy Lenniego. Sportowiec trzymał za rękę Lucille. Herbiemu gwałtownie zabiło serce. Cześć, Generał - powiedział Lennie z dobroduszną pogardą. - Słuchaj, Fleece, nie możesz sobie znaleźć nikogo lepszego do tańczenia? Felicia potrząsnęła pogardliwie głową. - Nie widzę nikogo lepszego. Widzę tylko kogoś starszego od niego o dwa lata, kto jest w szkole o rok niżej. Tu nie jest szkoła, tu jest prawdziwe życie - powiedział Lennie, szczerząc zęby. Znowu zaczęła grać muzyka. Lennie chwycił Felicię za rękę. Chodź no, mała zarozumiała, zobaczymy, czy potrafisz jeszcze tańczyć. Na razie, Lucille, do zobaczenia później. Felicia spurpurowiała i zaprotestowała, ale pozwoliła się porwać w wir tańca; na jej twarzy odmalowało się coś, co stanowczo przypominało wyraz uszczęśliwienia. Rozdzieleni zakochani zostali razem. - A więc to tak! - powiedziała Lucille, patrząc łobuzersko na Herbiego. - Umiesz tańczyć. Czemu kłamałeś? Herbie tak był zaskoczony tym, że został uznany za winnego, że aż zaniemówił. - Po prostu bardziej ci zależy na kiełbaskach niż na mnie, ty gruby prosiaku. Obeldze towarzyszył jednak łagodny uśmiech. Przeszłość minęła, świat objawił się na nowo, a Lucille zawsze była dla Herbiego tylko cudowną, wierną ukochaną.

-Ja ci pokażę, kto tu jest grubym prosiakiem - powiedział Herbie wesoło. - Chodź, zatańczymy. Chwycił swoją najdroższą za rękę i ruszył w entuzjastyczne raz - dwa - trzy - cztery. Czuł niezachwianą pewność siebie, gdy tak kręcili się wkoło. Ee, dobry jesteś - powiedziała Lucille, windując jego szczęście na niebezpieczne, zawrotne wyżyny. - No wiesz, nadal uważam, że to jest dobre dla małp, ale jak muszę to robić, no to robię. -

Umiesz robić wykłon?

Chłopiec nagle otrzeźwiał i znowu zaczął się poruszać sztywniej. - Co to znaczy „wykłon”? - spytał, starając się by jego głos brzmiał swobodnie. No, wykłon. Wszyscy wiedzą, co to jest wykłon. To, co właśnie zrobili Felix i Sylvia. Felix i Sylvia, w odległości stopy od nich, wykonali właśnie wdzięczny wykłon. Polegało to na tym, że chłopiec pochylił się do tyłu na jednej nodze i zgiął kolano, a dziewczynka pochyliła się do przodu i zgięła przeciwległe kolano. Figura ta trwała zaledwie chwilę i wyglądała bardzo ładnie, ale Herbiemu wydała się zawiłym, niebezpiecznym manewrem. - A, oczywiście, to - powiedział. - Każdy to potrafi. Ale ja nigdy tego nie robię. To wygląda głupio. -

Mnie się podoba. Zróbmy wykłon.

-Nie. - Tak. -

Mówię, że nie.

-

Och, chodź, śmieszny jesteś.

- Wykłony - powiedział Herbie rozpaczliwie - są dobre tylko dla dzieci.

Dla dzieci? Zwariowałeś! Wujek Nig i ciocia Bernice właśnie zrobili wykłon. -

No to niech sobie robią. Ja nie mam zamiaru.

- Herbie Bookbinder, co za kłamczuch z ciebie. Wiesz, że nie umiesz robić wykłonu. -

Och, nie umiem. Nie umiem? No to dobra, patrz.

Na oślep, niczym koń jadący nad urwiskiem na spotkanie własnej zguby, Herbie zrobił wykłon. Pochylił się za bardzo do tyłu, spróbował się z powrotem wyprostować, ale bezskutecznie, w popłochu złapał Lucille za ramiona i przewrócił się jak długi na plecy, pociągając dziewczynkę na siebie. Głuchy odgłos wstrząsnął parkietem. Wkoło nich gromadziły się chichoczące pary. Lucille skoczyła na równe nogi ze łzami wstydu i wściekłości w oczach. Herbert siedział ogłupiały, w głowie dzwoniło mu od wstrząsu. W obecności chyba ze dwudziestki chłopców i dziewczynek, którzy słuchali jego słów, powiedział: -

Mówiłem ci, że nie lubię robić wykłonów.

Wywołało to oczywiście wybuch śmiechu. Lucille rozejrzała się dookoła i wybiegła za drzwi. Herbie podniósł się i pobiegł za nią. Wujek Sid, zobaczywszy, że nic wielkiego się nie stało, zaczął znowu grać, a pary szybko zapomniały o tym zajściu i wróciły jedna po drugiej do własnej pogoni za szczęściem. - Idź stąd - warknęła Lucille na Herbiego, gdy w półmroku za drzwiami zbliżył się do niej ze zwieszoną głową. -

Prze… przepraszam, Lucille - wyjąkął chłopiec.

Spojrzała na niego pogardliwie oczami wąskimi jak szparki. -

Idź jeść kiełbaski.

Herbie złapał ją za rękę.

- Lucille, pamiętasz, co mówiłaś w muzeum? Powiedziałaś, że na obozie będziesz moją dziewczyną. - To było wtedy. - Wyszarpnęła rękę. Jak długo będzie istniał świat, nie będzie innej odpowiedzi na skargę odrzuconej miłości, niż słowa: „To było wtedy”. Osobie mówiącej je zawsze wydadzą się dostateczną odpowiedzią, lecz dla osoby, do której będą skierowane, pozostaną bez znaczenia. I tak to będzie trwało i trwało, żałosne pytanie i owa sucha odpowiedź, aż słońce zacznie przygasać, ziemia zamarznie i kłótnie zakochanych ucichną. Będą to zapewne ostatnie słowa, jakie zabrzmią na lodowatym wietrze. Do licha, Lucille, no bo po prostu poślizgnąłem się i upadłem… - Och, pójdziesz ty sobie wreszcie? Męczysz mnie, Generale Śmieciarzu! Po raz pierwszy usłyszał ów epitet z tych pięknych ust. Według wszelkich zasad powinien był zebrać to, co pozostało mu jeszcze z własnej godności, i odejść z podniesioną głową. Zamiast tego jednak zawahał się przez chwilę, po czym wyskamlał: - Oj, proszę cię, wróćmy i zatańczmy jeszcze. Przecież było fajnie. Dziewczynka odwróciła się z nosem podniesionym wysoko w górę. Wracam sama. Nie waż się iść za mną. Jestem tu z Lenniem. I poszła. Nie wiedząc albo nie dbając o to, co robi, Herbie ruszył chwiejnym krokiem w ciemność, w stronę jeziora. Uczuciowe wzloty i upadki tego wieczora wyczerpały jego młodego ducha i spowodowały, że wpadł w stan odrętwienia niczym siwy staruszek, i niczym siwy staruszek beznadziejnie patrzył w przyszłość. Gdy z mozołem, jak ogłuszony, przedzierał się

przez pokryte rosą zielska i krzaki w stronę blasku ogniska, zaczął się zastanawiać nad sobą. Był błaznem, małym grubym chłopcem, nieprzydatnym w baseballu, nie umiejącym robić wykłonów, przyzwyczajonym do opowiadania kłamstw przejrzystych jak szkło, które zawsze rozpryskiwało się na kawałki i boleśnie go raniło, mającym nędzne jedenaście i pół roku. Nie zanosiło się na to, żeby coś miało się zmienić na lepsze, nawet wiek. Czuł, że zawsze będzie miał jedenaście i pół roku. Doszedł do plaży. Patrząc przez ostatnią kępkę krzaków zobaczył, że było już po pieczeniu kiełbasek. Chłopcy i dziewczynki otaczali dużym kręgiem dogasające ognisko, z rękami wzniesionymi nad głową. Obok żarzących się węgli stał pan Gauss w indiańskim pióropuszu na głowie, z rękami wyciągniętymi ku niebu. Była to chwila indiańskiej modlitwy, którą kończono zawsze ognisko. Pan Gauss zaczął opuszczać ręce, trzymając je sztywno wyprostowane przed sobą. Dzieci naśladowały jego ruchy i melodyjnymi głosami recytowały w takt tajemniczej melodii: Obi dobi, abi da, Ibi deba - och chi. Powtórzyli ten żałobny zaśpiew trzy razy, za każdym razem wznosząc i opuszczając ręce. Nauczono ich, że słowa te znaczą: „Wielki Duchu, pokorny Indianin prosi cię o błogosławieństwo, oto jestem ja”. Herbie słyszał, że większość chłopców śpiewa tradycyjną łotrowską parodię, która w dużym stopniu, choć niezupełnie, zlewała się ze śpiewem: Co by zrobił stary Gauss, gdyby nie miał forsy? Był to jeden z najweselszych żartów w życiu Manitu, dziś jednak nie sprawił mu radości. Z ciężkim sercem chłopiec odwrócił się od malowniczej sceny i ociężale ruszył w górę po nadbrzeżnym nasypie, a potem powlókł się ulicą Towarzyską aż do domku Zastępu Trzynastego. Wkrótce jego białe ubranie, wilgotne od rosy i brudne na siedzeniu i ramionach

tam, gdzie dotknęło było parkietu do tańca, leżało rzucone bezładnie w nogach łóżka, a chłopiec zwinął się w kłębek pod szorstkim brązowym kocem. Natychmiast zapadł w sen. Tak się zakończył prawdziwie ponury wieczór Herbiego Bookbindera. Dwa dni później, w piątek, obóz Manitu odwiedzili państwo Bookbinderowie. Zatrzymali się w domku dla gości z owym atrakcyjnym widokiem na trawnik dziewcząt. Zjedli znakomitą kolację i byli zachwyceni widokiem szeregów dziewczynek i chłopców w białych ubraniach podczas nabożeństwa o zachodzie słońca. Następnego dnia w porze odwiedzin obeszli bungalowy i tereny zabaw, które lśniły jeszcze czystością po tym, jak wypucowano je przed inwazją Penobscot. Tego samego dnia wieczorem byli na przedstawieniu teatralnym i czuli się dumni i szczęśliwi widząc, jak ich syn wywołuje salwy śmiechu w komicznej roli grubej starszej damy W niedzielę rano obejrzeli mecz o mistrzostwo obozu w baseballu między drużyną Lucky Strike’ów i Marlborów i byli zachwyceni widząc, jak szalenie emocjonalnie reagowały dzieci siedzące na linii autu. Ich radość osiągnęła pełnię, gdy wśród Lucky Strike’ów na prawym polu pojawił się Herbie. Było to coś zupełnie nowego, co oszołomiło chłopca i całą drużynę (rzecz została dyplomatycznie uzgodniona przez wujka Sandy’ego i wychowawcę Lucky Strike’ów, wujka Peewee). Przed odjazdem w niedzielę po południu rodzice spędzili godzinkę z Felicią i Herbiem na chłodnej werandzie domku dla gości. W niedzielę po południu na werandzie podawano zawsze lody. Krótko mówiąc, tego wieczora rodzice odjechali z powrotem do miasta swoim ledwo dyszącym starym samochodem przekonani, że ich latorośle są istotami w pozazdroszczenia godny sposób uprzywilejowanymi. - Jedno ci powiem - odezwał się Jacob Bookbinder, kiedy samochód wyjeżdżał przez zrujnowaną drewnianą bramę obozu - oboje wyglądają świetnie. Opaleni, dobrze odżywieni…

- Tak myślę - odrzekła jego żona. - Miło było zobaczyć ich w takim stanie. Jechali jakiś czas polną drogą, a w ich myślach odżywały przyjemne obrazy, które oglądali. Czy zauważyłaś - spytał ojciec - że oboje wydawali się jacyś spokojniejsi niż przedtem? Szczególnie Herbie. - Oczywiście. Ich zachowanie się poprawiło. Myślę, że to znakomicie. Jacobowi Bookbinderowi w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach odpowiadał ten sposób wyjaśnienia faktu, że jego syn był taki przygaszony, jedynego zastanawiającego faktu, jaki zauważył. Chcąc wierzyć, że wszystko jest jak najlepiej, wkrótce postanowił zgodzić się na sto procent i zapomniał o tym. Niewiele się mylił. Herbiemu naprawdę nic nie było. Upadek ducha to tylko pewien stan psychiczny.

19. Zjeżdżalnia Herbiego I Herbie w końcu doszedł do siebie, ale sposób, w jaki poradził sobie z upokorzeniem, pociągnął za sobą negatywne skutki. Doprowadził go mianowicie do przestępstwa. Chłopcy przychodzą na tę planetę jako wolne, dzikie istoty, które muszą zostać oswojone. Z czasem zaczynają szanować prawo, ale nie od razu. Najsłodszy rozpieszczony maminsynek ściągnie czasem ze straganu jabłko - i żeby to tylko raz, najświętszy ministrant „pożyczy” sobie ćwierć dolara z matczynej portmonetki - i żeby to tylko raz. To, że w końcu wszyscy oni zaczynają się należycie prowadzić, jest zasługą po części wychowania, po części tego, co pan Gauss nazywa Charakterem, po części zaś owego niewidzialnego drutu kolczastego, jakim jest prawo, które prędzej czy później w przykry sposób daje znać o sobie prawie każdemu chłopcu - i żeby to tylko raz. Był to ostatni tydzień obozu i wszyscy chodzili w minorowych nastrojach. Rozkład zajęć wujka Sandy’ego wyczerpał się. Pepsodentowie, Oldsmobilowie, Lucky Strike’owie i Johnowie Barrymore’owie nacieszyli się swoim krótkotrwałym triumfem i przestali istnieć. Wielka bitwa między Żółtymi a Czerwonymi, w której jedna połowa obozu zmagała się z drugą przez trzy męczące dni, także przeszła do historii, zakończona zwycięstwem Żółtych. Ta „wojna kolorów”, jak ją nazywano, w pierwszych latach istnienia Manitu trwała przez trzy ostatnie dni pobytu, ale sposób jej organizacji ujawnił pewne słabe punkty, co skłoniło pana Gaussa do wprowadzenia zmian. Po pierwsze, połowa obozu wracała do domu w nastroju rozgoryczenia, którego żadne opowiadanie o gaussowskim zwycięstwie nie było w stanie ukoić (pokonana drużyna zawsze odnosiła, według właściciela obozu, wspaniałe gaussowskie zwycięstwo). Po drugie, zwycięzcy i pokonani wracali do domu jednakowo zmordowani, zdenerwowani, a często także poturbowani. Pan Gauss wydał więc jeszcze jeden ze swoich niepopularnych dekretów, przesuwający termin wojny kolorów o tydzień i

pozostawiający uczestnikom obozu siedem dni na dojście do siebie i przytycie. Cena była wysoka: tydzień nagłego spadku entuzjazmu i nudy. Pan Gauss wszakże, stanąwszy przed koniecznością wyboru między celami praktycznymi a życzeniami dzieci, postąpił jak zwykle. Aby złagodzić powojenną apatię, wymyślił dwa obozowe święta: ostatki Manitu, zwane z francuska Mardi Gras, które miały miejsce na dwa dni przed końcem pobytu, oraz Dzień Obozowicza, który odbywał się następnego dnia. Chłopiec, który miał najlepszy pomysł na Mardi Gras - na przykład kostium, grę, przedstawienie - zostawał Skoczkiem Dnia. Rządził obozem, wyznaczał chłopców, którzy zastępowali poszczególnych wychowawców (wychowawcy zaś zostawali tymi chłopcami), i w ogóle dostępował zaszczytu, którego zazdrościli mu wszyscy. Pan Gauss i wujek Sandy z reguły starali się przyznawać tę nagrodę któremuś z rozsądniejszych Superseniorów, po którym można było oczekiwać, że nie dopuści, by Dzień Obozowicza przekształcił się w orgię polegającą na znęcaniu się nad wychowawcami. Pomysł był dobry Przez kilka dni, rano i po południu, chłopcy przygotowywali się do Mardi Gras, który stawał się czymś w rodzaju barwnego karnawału. Dzień Obozowicza dawał im okazję do pozbycia się w dzikich figlach uraz nagromadzonych w czasie całych wakacji. Punktem kulminacyjnym uroczystości było zawsze wrzucenie wujka Sandy’ego do jeziora, dokonywane przez Seniorów w obecności całego obozu. To radosne wydarzenie przywracało wielu chłopcom chęć do życia na Manitu i powodowało, że wyczekiwali następnego roku, kiedy będą mogli zobaczyć je znowu. Co roku w starannej konspiracji przygotowywano się do tego, by wrzucić do wody również pana Gaussa, ale spisek ten nigdy się nie udawał. W krytycznej chwili pan Gauss zawsze gdzieś znikał. Co to, do licha, w ogóle znaczy Mardigrass? - spytał Lennie, zwracając się do grupy chłopców siedzących wokół niego na trawie.

Zastępy Dwunasty i Trzynasty miały znowu zajęcia z jazdy konnej, co znaczyło, jak zwykle, że Cliff trenował Bystrego Sama przez godzinę, a pozostali chłopcy rozkładali się na trawie i plotkowali. - E, Lennie, czy to jest Mardigrass, czy Mardigra? - spytał jeden z chłopców. - Wujek Gausio ciągle mówi „Mardigra”. - Też coś! Nie widziałeś wielkiego napisu, jaki zawiesili nad ulicą Towarzyską? - spytał Lennie. - Tam jest napisane „Sobota Mardigrass”, no nie? Mardigrass z „s” na końcu. - Wujek Gausio mówi, że to jest po francusku. -

Może, ale ja nie jestem Francuzem.

Wywołało to wybuch śmiechu. Lennie utwierdził swoją pozycję bohatera w czasie wojny kolorów, wygrywając kilka gier dla Żółtych. Wszystko, co dotyczy bohatera, jest wspaniałe, a żart w jego ustach jest zabawniejszy, niż w ustach zwykłego śmiertelnika. Zachęcony śmiechem Lennie dodał: Może wujek Gausio jest Francuzem? Zawsze mówi tak, jakby jadł żaby. Tę wypowiedź uznano za nadzwyczaj zabawną i kilku chłopców zaczęło się tarzać z uciechy po trawie. - Z tego jednak ciągle nie wynika, co to znaczy - powiedział Lennie. Chłopcy spoważnieli i zaczęli wyjaśnieniem tego zagadnienia.

się

zastanawiać

nad

Może - powiedział Ted - to ma coś wspólnego z grabieniem? Na przykład okres sianokosów, nie? Okay, może po francusku „mardigrass” znaczy „grabić siano”. Wszyscy wokół spojrzeli pytająco na Lenniego. Bohater mądrze zmarszczył brwi i powiedział: -

Brzmi nieźle. Pewnie tak jest.

Wszyscy teraz kiwali głowami, a któryś z chłopców powiedział:

-

Sprytnie to wymyśliłeś, Ted.

- Ee… ja zaglądałem do słownika - wtrącił nieśmiało Herbie. - To znaczy „tłusty wtorek”. Co?! - głos Lenniego wahał się między zdumieniem a pogardą. Herbie nie liczył się w ogóle, ani we własnej opinii, ani w opinii innych. W wojnie kolorów Czerwoni nie mieli z niego żadnego pożytku. Od owego fatalnego wieczora tańców opuściła go zwykła energia, a Lucille unikała od tej pory jego obecności, a nawet wzroku. - No, wiem, że to brzmi śmiesznie - zaczął się jąkać Herbie. - Ale… ale „tłusty wtorek” znaczy to, co znaczy. Wśród chłopców dały się słyszeć pomruki niechęci. - Generał Śmieciarz, jedno, co ty potrafisz dobrze robić, to bujać - powiedział Lennie. - Gdyby był konkurs kłamstw, Czerwoni wygraliby wojnę kolorów. -

Cha, cha, cha! - zarechotali chłopcy chórem.

A potem nagły wybuch dowcipów: -

Jak mogliby zrobić tłusty wtorek w sobotę?

-

Jesteś pewien, że nie chuda środa?

- Albo brzuchaty piątek? - Albo krzywonoga niedziela? -

Cha, cha, cha! Tłusty wtorek!

Ja wiem, co on ma na myśli, chłopaki! - wykrzyknął Lennie. - On chce powiedzieć, że to on jest tłusty, we wtorek i każdego innego dnia. Wesołość, jaka opanowała chłopców po tym żarcie trwała tak długo, że aż wujek Sid przerwał rozmowę z Elmerem Beanem i zapytał, z czego chłopcy się tak śmieją. Herbie mówi - powiedział Lennie, łapiąc oddech - że Mardigrass znaczy „tłusty wtorek”.

- To się wymawia „Mardigra” i rzeczywiście znaczy „tłusty wtorek”. Jest to nazwa dawnego święta religijnego odpowiedział wychowawca i odszedł. Po krótkiej chwili ciszy rozmowa przeszła na inne tematy. Nie żartowano więcej na temat tłustego wtorku. Herbie w wyraźny sposób został wykluczony z rozmowy. Popełnił bowiem wykroczenie przeciw dobrym obyczajom, niewybaczalne zarówno wśród dorosłych, jak i wśród chłopców - wiedział więcej niż przywódca. Kiedy grupa chłopców zaczęła schodzić ze wzgórza na zajęcia z pływania, Herbie dostał pozwolenie, żeby zostać z Cliffem i Elmerem Beanem przy zdejmowaniu siodła z Bystrego Sama. Herbie uważał Elmera Beana za wyrocznię w sprawach obozowych. Prosty pomocnik dawał odpowiedzi bezpośrednie, nie zabarwione pogardą ani ironią i robił wrażenie, że lepiej niż ktokolwiek inny rozumie postępowanie pana Gaussa. A także, w przeciwieństwie do wychowawców, nie pozostawał w opozycji do chłopców z racji charakteru swoich obowiązków. Słuchaj, Elmer - spytał Herbie, patrząc jak Cliff wraz z pomocnikiem krzątają się koło popręgów - czy Średniak ma szanse zostać Skoczkiem Dnia? Elmer przerwał swoje zajęcie i spojrzał na Herbiego z błyskiem w oku. - A co? Chcesz zostać Skoczkiem Dnia? - Ee, nie - odpowiedział Herbie - oczywiście, nie. Ale jeden chłopak chce wiedzieć, czy ma szanse. Nikt oprócz Superseniorów jeszcze go nie dostał, Herb. Pan Gauss chce mieć pewność, rozumiesz, że nie będzie z tego nijakiej wielkiej rozróby. -

Okay. Tylko tyle chciałem wiedzieć.

Cliff ściągnął siodło z Bystrego Sama i stanął, trzymając je w rękach. A co, Herbie? - spytał. - Masz dobry pomysł na Mardigrass?

-

Chyba całkiem niezły. Ale to nie ma znaczenia.

-Jaki to pomysł? - spytał Elmer Bean. - A, taka zjeżdżalnia. -Jaka zjeżdżalnia? - To… to trudno wytłumaczyć. Nie mówmy już o tym. Elmer wziął konia za uzdę i poprowadził go w kierunku stajni. - Powiedz no wyraźnie, jaki jest ten twój wspaniały pomysł. Może mógłbyś być pierwszym Średniakiem, który by zrobił Skoczka. - No - zaczął Herbie, idąc za Elmerem - wyobrażam sobie, że ten Mardigrass to coś takiego jak wyspa Coney, no nie? Więc mój tata zabrał mnie kiedyś na wyspę Coney. Najfajniej było na czymś takim, co się nazywało Diabelska Zjeżdżalnia. To była taka duża łódka, która zjeżdżała do zbiornika z wodą. Och, kiedy to wpadało do wody, wiuu-ut! Zjeżdżałem na tym - powiedział Cliff. - Chyba nie wyobrażasz sobie, że zbudujesz tu Diabelską Zjeżdżalnię? Do licha, to by ci zajęło z rok. Ona jest w całości zbudowana, Cliff! - odpowiedział Herbie w podnieceniu. - Nie widzisz? Ten piekielny trawnik dziewczyn spada prosto do jeziora, no nie? Dobra. Musisz tylko postawić łódkę na kółkach, rozumiesz, i bach! Masz Diabelską Zjeżdżalnię! -Jak - spytał Elmer oschle - będziesz sterował tą łódką na kółkach i zapobiegniesz, żeby nie wjechała na ławkę albo na ciocię Tillie? Herbie spuścił głowę. -

O tym nie pomyślałem.

- Mógłbyś sterować linami albo czymś takim - powiedział Cliff.

- Ciężką łódką pełną ludzi, staczającą się ze wzgórza? Synu, musiałbyś mieć stalowe liny i Samsona, który by je pociągał, żeby tym sterować. Byli teraz w walącej się stajni, przepełnionej delikatną wonią słomy i ostrym zapachem Bystrego Sama. Elmer wprowadził konia do boksu i zamknął drzwi. Bystry Sam oparł się o ścianę i ze spokojnym westchnieniem zamknął oczy. Coś ci powiem - odezwał się Herbie. - A gdyby tak położyć na zboczu dwie szyny, tak jak to jest w Coney? Łódka mogłaby się ześlizgiwać po szynach. Trzeba by tylko kilku desek. -

Chciałeś powiedzieć, nasmarowanych desek - rzekł Elmer.

Oczywiście, że nasmarowanych - powtórzył Herbie, chociaż nie przyszło mu do głowy, że deski musiałyby być nasmarowane. - Hm. Czterysta stóp desek dwa na cztery cale i dwadzieścia galonów smaru do osi to by nie wystarczyło nawet na początek. - Okay - powiedział Herbie zniechęcony. - Nie mówmy już o tym. - A jak już łódka wpadnie do wody, to jak ją wydostaniesz z powrotem na wzgórze? -

Okay, okay, Elmer.

- A poza tym jak łódka wyleci z nasmarowanych desek w połowie drogi i wpadnie na drzewo? - Do licha, Elmer, musisz sobie ze mnie żartować? To był szalony pomysł, i tyle. Pójdę na ten cały Mardigrass przebrany za jakąś starą damę czy coś takiego. I tak powiedziałeś, że nie mógłbym wygrać. Usiadł na rozchwianym starym krześle bez nogi, opari je o koński boks i rozparł się niedbale. -Jeżeli o to chodzi - zauważył powoli Cliff, jakby mówił sam do siebie - to Bystry Sam łatwo mógłby wciągnąć łódkę z

powrotem na wzgórze. -

Na litość, nie mówmy już o tym, Cliff! - zawołał Herbie.

- A czemu żeś się tak napalił, żeby być tym Skoczkiem? - spytał Elmer, kucając naprzeciw Herbiego i napełniając brudną fajkę tytoniem z kapciucha. Bo jestem pośmiewiskiem całego obozu, dlatego! wybuchnął Herbie. - Małym grubym dzieciakiem, który nie umie biegać ani grać w piłkę, ani się bić, nic nie umie! To jestem ja, i wszyscy o tym wiedzą. I mają rację. Taki właśnie jestem. -

No, czekaj, Herbie. Człowiek nie może tak źle myśleć

o sobie. Jesteś dobry dzieciak i masz nieźle w głowie. Kiedyś będziesz się śmiał z nich wszystkich. Wiesz, nie jesteś wcale taki okropny. - Lennie odbił mu dziewczynę - zauważył Cliff, spoglądając na zalane słońcem zielone pola. Hm - Elmer uśmiechnął się przez króciutką chwilę, ale kiedy Herbie podejrzliwie spojrzał na niego, jego twarz była poważna. - No, Herb, każda dziewczyna, której podoba się Lennie, to po mojemu proszę bardzo i szczęśliwej drogi dla obojga. - A niby czemu ta łódka musiałaby wylecieć z szyn, tak teraz o tym myślę - powiedział Herbie. - Do licha, przybijesz kilka desek pod spodem, rozumiesz, tak żeby pasowały do szyn, no i jak ta piekielna łódka wyślizgnie się z tych piekielnych szyn? Elmer uśmiechnął się i zapalił fajkę grubą drewnianą zapałką. Cliff patrzył na kuzyna z zachwytem. - Ej, Herb, to jest coś. Mówiłem ci - zwrócił się do Elmera że on ma głowę. Słuchaj, Herb, która to dziewczyna? - spytał pomocnik, wciąż uśmiechając się. -

Oj tam, Cliff zwariował.

-

Myślę, że chyba nie.

- Okay, nic mnie to nie obchodzi, że będziesz wiedział. To Lucille, ta ruda. A, ta. - Elmer pokiwał głową ze zrozumieniem. - Tak. Znałem dużo takich żmij. Większych, ale ten sam typ. -

Żmij! - zawołał osłupiały Herbie.

- Tak w marynarce nazywają dziewczyny - wyjaśnił Cliff, dumny ze swojego wtajemniczenia. -

Byłeś w marynarce, Elmer?

-

Cztery lata - powiedział Cliff.

Herbie spojrzał na pomocnika z nowym zachwytem w oczach. - Herb, ona nie jest warta tego, żeby się przez nią tak truć powiedział Elmer. Chłopiec spuścił oczy. - Ale oczywiście to, że tak mówię, nie znaczy, że od razu przestaniesz się martwić. Powiedziała, że jest moją dziewczyną. A potem tylko dlatego, że nie umiałem dobrze tańczyć… - głos Herbiego załamał się. -

Skąd weźmiesz pięćdziesiąt dolarów? - spytał Elmer.

Herbie wystraszył się. -

Na co?

- No, za pięćdziesiąt dolarów na materiały i smar i z małą moją pomocą to myślę, że mógłbyś ustawić tu tę swoją piekielną zjeżdżalnię. W oczach chłopca zabłysnął promyk nadziei. Wybełkotał: - No, pan Gauss… wujek Sandy… ktokolwiek mi je da. Też mi coś, będziemy brać ćwierć dolara za jazdę i jak każdy zjedzie parę razy, i rodzice, i ci, co przyjadą z miasteczka, i wszyscy, to z łatwością zarobimy sto pięćdziesiąt dolarów. Wszystko obliczyłem.

Elmer potrząsnął głową. Myślę, że to jest możliwe, ale oni ci nie pożyczą pięćdziesięciu dolarów. Cały ten pomysł wygląda na dosyć szalony. Może to się i uda, ale ich nie przekonasz. A mama i tata by ci nie dali? Herbie pomyślał o awanturach, jakie miewał z mamą o ćwierć dolara, i o częstych poważnych rozmowach między rodzicami na temat szczupłości domowych dochodów. Wzruszył ramionami. - Mogę spróbować, ale mama jest dosyć trudna. A jak coś potrzebuję, to tata po prostu mówi, że ma być tak, jak powie mama. -Ja mam pięć dolarów - zauważył Cliff. Wszyscy zamilkli. Kilka szczęśliwych gzów latało, brzęcząc, tam i z powrotem między słonecznym światłem na dworze a pachnącym cieniem stajni. Bystry Sam grzebnął kopytem po podłodze i znowu głęboko westchnął przez sen. - I tak by to nie było dobrze - odezwał się Herbie - jakbyś mi pomógł budować. Zdyskwalifikowaliby mnie. Elmer wypuścił wielki kłąb niebieskiego dymu. - Nikt by nie został nigdy Skoczkiem, gdyby to zależało od tego, jak coś zostało zrobione. I tak mniej czy bardziej ja buduję cały Mardigrass. Zeszłego roku dali Skoczka Yishy’emu Gabelsonowi za Diabelski Dom. Też gadanie! Wszystko, co zrobił, to powiedział: „Elmer, przeróbmy domek Zastępu Szesnastego na Diabelski Dom”. Ja wymyśliłem zapadnię i wszystko, zbudowałem to, i tyle. Ja bym pomógł budować - powiedział Cliff. - Nie mam własnego pomysłu. To mi się wydaje fajne. - No, myślę, że wiem, skąd mogę wziąć pięćdziesiąt dolarów - powiedział Herbie powoli i z ociąganiem. Pomocnik otworzył szeroko oczy. - Tak? Skąd?

-

Mniejsza o to. Będę miał skąd.

Elmer wstał, wystukał o obcas buta szary popiół i czerwony żar z fajki. Zdobędziecie forsę, a ja to zbuduję. To znaczy, pomogę wam zbudować. Wy, dzieciaki, będziecie musieli pracować jako tragarze. Muszę jeszcze zbudować masę innych rzeczy. Wsunął fajkę do kieszonki w koszuli i wyszedł. - Ej, Herb, skąd ty do li… - wyszeptał podniecony Cliff i przerwał, zobaczywszy, że głowa pomocnika znowu pojawiła się w drzwiach. - Herb, powtarzam ci, ona nie jest tego warta. Nie ma takiej żmii, która by była warta całej tej roboty - powiedział. Jego głowa znikła i chłopcy usłyszeli, jak spokojnie odchodzi, szurając butami. Cliff - wyszeptał Herbie, chociaż nie było żadnego powodu, żeby mówić szeptem - pamiętasz wtedy, jak się wślizgnęliśmy do Budy w niedzielę? - Tak. - I tę kasę pancerną w biurze, i jak mój tata mówił, że szyfr to jest data moich urodzin? Cliffowi opadła szczęka. Wytrzeszczył oczy na kuzyna. Wezmę pięćdziesiąt dolarów z tej kasy! - powiedział Herbie wyzywająco. -

Herb, ty… ty masz zamiar ukraść?

- Ukraść to sobie możesz swoją ciocię Sadie! Mam zamiar pożyczyć pięćdziesiąt dolców. Słyszałeś, jak Elmer mówił, że łatwo zarobimy sto pięćdziesiąt. Dobra, dzisiaj zdobędę te pieniądze, zbudujemy zjeżdżalnię, a w sobotę wieczorem zarobię sto pięćdziesiąt. W niedzielę odeślę pięćdziesiąt dolców do Budy… nie, siedemdziesiąt pięć - powiedział w przypływie szlachetnego natchnienia dwadzieścia pięć dolców procentu. Uczciwie to jest czy nie?

- Tak, ale Herbie, otwierać kasę swojego własnego ojca… Przyczepię w kasie karteczkę, rozumiesz? Tam będzie napisane, że pieniądze nie są ukradzione, tylko pożyczone. Herbie zapalał się do swojego planu. - Jeśli oni będą wiedzieli, że ja ich nie ukradłem, i jeśli ja będę wiedział, że ich nie ukradłem, to kto tutaj mówi, że to kradzież? -Ja tak mówię - odpowiedział Cliff. -

Dlaczego?

-

No bo to jest kradzież.

Herbiego zirytowała mocno ta odpowiedź, tym bardziej że było w niej ziarno prawdy. Ale czuł, że logika przemawia na jego korzyść. Słuchaj, Cliff. Przypuśćmy, że zabrałbym stąd teraz Bystrego Sama, rozumiesz? I odjechałbym na nim, i nigdy nie oddałbym go z powrotem, ale zamiast tego przywiózłbym znakomitego konia wyścigowego i przywiązałbym go w boksie. Czy to by była kradzież? -

Zabranie Bystrego Sama na pewno tak.

- Akurat by była! A koń wyścigowy? -

Skąd byś wziął wyścigowego konia?

-

Co za różnica? Zamieniłbym na Bystrego Sama.

-

Och, to nie miałbyś na początku wyścigowego konia?

Oczywiście, że nie, głupi. Jakbym miał wyścigowego konia, to nie potrzebowałbym Bystrego Sama. -

Chyba nie.

-

No więc dobra. To teraz rozumiesz.

- Tak. Jakbyś miał pięćdziesiąt dolców, to nie musiałbyś ich kraść. Herbie poczerwieniał na twarzy i wykrzyknął: - Dobra, dobra, dobra! No więc to jest kradzież! Zdechniesz, zanim przyznasz prosty fakt, że nie jest. Nie obchodzi mnie,

jak to nazwiesz, mam zamiar to zrobić. -Jak się dostaniesz do Nowego Jorku? - Autostopem. - A jak wydostaniesz się z obozu? - Wymknę się po ciszy nocnej. - Masz zamiar pojechać do Nowego Jorku i z powrotem w ciągu jednej nocy, i wrócić przed pobudką? - Tak. Herbie, do szosy są trzy mile. Po zachodzie słońca nie jeżdżą tędy żadne samochody, wiesz o tym. -

Dojdę do szosy piechotą.

Odpowiedzi Herbiego stawały się coraz mniej stanowcze i coraz posępniejsze. -

I rano z powrotem?

-

I rano z powrotem.

- Okay. Cisza nocna jest o dziesiątej, pobudka o siódmej. To jest dziewięć godzin. Dwie godziny zajmie ci dojście, siedem godzin jazda - to znaczy jak złapiesz autostop od razu, bez czekania - i przynajmniej godzinę zabranie pieniędzy. Dziesięć godzin. A musisz się zmieścić w dziewięciu. Herbie zobaczył, jak straszliwie niemądry był jego projekt. Chodził tam i z powrotem po stajni i zrozpaczony kopał kamienie i źdźbła słomy. Przekonałeś mnie. Idę na Mardigrass jako stara dama. Jednak nie bałem się aż tak bardzo ukraść pieniędzy z kasy mojego ojca. A ty co zrobisz? -

Nie wiem. Nawet nie mogę o tym myśleć.

A czemu nie przebierzesz się za Tarzana? Moglibyśmy podrobić skórę lamparta… - Wiem, jak mógłbyś zaoszczędzić prawie godzinę na drodze do szosy - przerwał mu Cliff.

Herbie spojrzał na kuzyna z powątpiewaniem. Cliff robił wrażenie poważnego. -

No, jak?

-

Bystry Sam.

-

Zbzikowałeś? Przecież nie umiem na nim jeździć.

-

Nie. Ale myślę, że obaj byśmy mogli.

- Cliff, chcesz się w to mieszać? Myślałem, że powiedziałeś, że to niedobra sprawa. - Powiedziałem, że to kradzież. Nie wiem, czy to źle, czy dobrze. Jeżeli uważasz, że to nie jest nic złego, to pewno nie jest. Może czasami człowiek musi coś ukraść. Gdyby Herbie był filozofem, z pewnością uznałby, że Cliff w taki sposób wyjaśnia popularną współczesną doktrynę „cel uświęca środki”. Ale był on tylko chłopcem usiłującym odzyskać utraconą miłość, spytał więc: -

Czy Bystry Sam się na to zgodzi?

-

Możemy to dość łatwo sprawdzić.

Cliff otworzył drzwi boksu i uderzył Bystrego Sama pięścią w żebra. Koń otworzył oczy i zaczął rozglądać się wokół krwiożerczym spojrzeniem, dopóki nie zobaczył, kto mu przeszkadza. Wtedy stęknął, ziewnął, odsunął się od ściany i cierpliwie pozwolił się wyprowadzić z boksu. Cliff wskoczył na niego na oklep. -

Nie musimy go siodłać. Wejdź na tę ławkę i wsiadaj.

Herbie, nie bez pewnego drżenia, posłuchał. Siedząc okrakiem przed Cliffem stwierdził, że znajduje się w powietrzu na wysokości siedemnastu stóp i poczuł się bardzo niepewnie. Długa kość grzbietowa konia zdawała się lekko wyginać pod podwójnym ciężarem. Zwierzę spoglądało na swój ładunek i parskało z oburzeniem. - Tak, wiem, Sam - powiedział Cliff - ale to nagły wypadek. Jak nie będziesz chciał, to nie będziemy tak jeździć. No, wio!

Bystry Sam szurał nogami, cofał się, grzebał kopytem w ziemi i jęczał. Wreszcie po kilku przymilnych pociągnięciach za wodze ruszył ze stajni. Cliff przejechał kłusem dwadzieścia jardów i zawrócił. Zwierzę było posłuszne, ale ten krótki kłus wystarczył, żeby wytrząść Herbiemu wszystkie kości tak, że każda znajdowała się osobno, a przynajmniej tak chłopiec to odczuł. Gdy znaleźli się z powrotem w stajni, Herbie drżąc zsunął się z Bystrego Sama i doświadczył nowego słodkiego uczucia, dotyku ziemi pod stopami. - Pojedzie - powiedział Cliff, prowadząc konia z powrotem do boksu. -

Zaczynam myśleć, że to jest po prostu szalony pomysł

- powiedział Herbie, oblizując językiem strasznie suche wargi. Ale Cliff, który nie zapalał się tak łatwo jak Herbie, w końcu poczuł smak zapowiadającej się przygody. -

Nie, nie, Herb. Słowo daję, myślę, że może ci się to udać.

- Ale to jest kradzież. Miałeś rację. - Tak, oczywiście, ale oddasz im siedemdziesiąt pięć, więc nie ma w tym niczego naprawdę złego, no nie? - Oj, to niemożliwe. Całą drogę do miasta autostopem, sam w nocy - musiałem mieć źle w głowie. Do licha z Lenniem. Do licha z Lucille. Kogo ona obchodzi. Ta żmija! -

Herbie, pojadę z tobą do miasta!

Herbie oniemiał. - Mówię ci! Wtedy na pewno się uda. Przywiążę Bystrego Sama w lesie przy szosie. Będzie po prostu jadł trawę albo spał, dopóki nie wrócimy. Dobrze wiesz, że i tak nie wespniesz się sam na okno w Budzie. Muszę cię podsadzić. Herbie zapomniał o tym drobnym szczególe, który wystarczyłby, żeby zaprzepaścić całe przedsięwzięcie. Zastanawiał się intensywnie, jakie jeszcze czekały go pułapki, chociaż miał na to wszystko wielką ochotę. Aż do teraz

pomysł ten był tylko jednym z marzeń, które tak łatwo powstawały w jego wyobraźni. Popełnił jednak ten błąd, że podzielił się tym marzeniem z Cliffem, i nie mógł już pozbyć się go z chwilą, gdy przestało go bawić. Stało się na poły rzeczywistością, bo zostało wypowiedziane na głos. Do licha, Cliff! Przypuśćmy, że nas złapią. Po co masz ryzykować? Mogą nas wsadzić do więzienia. - Oj, Herbie, jak chcesz to zrobić, to ja chcę ci pomóc, i to wszystko. No, chcesz czy nie chcesz? No, chcę… oczywiście, że chcę. Myślisz, że po co to wszystko obmyśliłem? -

Okay. To kiedy jedziemy?

I tak jak marzenia wydają się czasami żywe niczym rzeczywistość, tak samo rzeczywistość zaczęła się teraz Herbiemu wydawać daleka i mglista niby marzenie. Nie wierząc jeszcze całkiem, że wszystko to dzieje się naprawdę, usłyszał swoje własne słowa, wypowiadane z chłodnym opanowaniem generała: Najpierw musimy wydostać nasze miejskie ubrania z kamforowego schowka. Na pewno by nas złapali, gdybyśmy łazili po nocy w obozowych ubraniach. - W ogóle o tym nie pomyślałem. Po ciszy nocnej zaczekaj, aż cały twój zastęp zaśnie, rozumiesz, potem wymknij się do kamforowego schowka. Tam się spotkamy. Dyżurny wychowawca nie powinien nam sprawić kłopotu. Tej nocy dyżur ma wujek Sid, a on tylko siedzi w świetlicy i pisze listy. -

Dobra, rozumiem. Ej, to będzie świetne!

Gówno będzie. - Herbie poczuł ucisk koło serca. - To szalony plan. I wciąż uważam, że powinienem to zrobić sam, Cliff. - Dobra, mniejsza z tym. Spotykamy się przy kamforowym schowku.

-

I nic nikomu nie mówimy.

-Jasne. Chodźmy. Pora na lunch. Chłopcy wyszli ze stajni i ramię przy ramieniu zeszli ze wzgórza. Herbie niewiele zjadł podczas lunchu. Siedział nieprzytomny przy stole, układając w myślach list, który miał zostawić w kasie pancernej, a który miał wyjaśniać, że pieniądze zostały tylko pożyczone. Zaraz po posiłku popędził do pustego pomieszczenia redakcji obozowej gazety i na zdezelowanej maszynie do pisania wystukał liścik, z bolesnym namaszczeniem uderzając w klawisze jednym palcem. Przez cały dzień wciąż i wciąż na wszystkie strony obracał w myślach tę nocną wyprawę, która niczym śnieżna kula, za każdym obrotem obrastała w nowe niebezpieczeństwa i strachy. Ostateczny cel, zbudowanie zjeżdżalni na Mardi Gras, wydawał się odległy o całe wieki. Trochę miał nadzieję, że Cliff się wycofa - a trochę, że nie i że wszystko to okaże się wspaniałą przygodą, uwieńczoną triumfem i sławą. W stanie takiego niezdecydowania liczył godziny wlokące się do zachodu słońca i zrobił w ciągu dnia kilka rzeczy, wyraźnie świadczących o roztargnieniu, na przykład po południowym pływaniu włożył spodnie tył na przód, a na kolację zjadł pełen talerz makreli w kremie, zwanej „papką Gausia”, na oczach kolegów z zastępu, którzy patrzyli na niego z niedowierzaniem. W czasie wieczornego pisania listów Herbie złapał Cliffa i wyrzucił z siebie ukryte wątpliwości na temat trudności i niebezpieczeństw planowanej wyprawy, ale Cliff wciąż spokojnie mówił o czym innym. Jeśli przeżywał jakieś rozterki, to je starannie ukrywał. Nadeszła noc. Trąbka ogłosiła ciszę nocną i obóz pogrążył się w ciemności. Herbie skulony w napięciu na łóżku wpatrywał się w fosforyzujące cyferki swojego zegarka, eleganckiego urodzinowego prezentu za dwa dolary, o którym nigdy nie myślał, że będzie mu służył w stanie takiej niepewności. Było dziesięć po dziesiątej. Od tego momentu liczyła się każda

chwila, a i tak opieszały trębacz ukradł mu już dziesięć cennych minut. Potem pojawiła się nowa trudność. Koledzy z zastępu wcale nie mieli zamiaru zasnąć i byli bardzo rozmowni. Herbie wiercił się i wściekał w swojej pościeli, z każdą minutą coraz bardziej podniecony i zniecierpliwiony, a oni prowadzili długie i wszechstronne dociekania w kwestii, czy wujek Sid jest najgorszym wychowawcą na obozie, czy nie (zwyciężył pogląd twierdzący). Następnie roztrząsali zagadnienie historyczne, czy Jezus Chrystus był żydem czy chrześcijaninem (brak rozstrzygnięcia). Potem dokonali po kolei starannego przeglądu wszystkich dziewczyn Średniaków po kolei z punktu widzenia fizycznego, psychicznego i moralnego i gdy już się zdawało, że zasypiają, właśnie przechodził obok wujek Sid z latarką i nakrzyczał na nich za rozmawianie w czasie ciszy nocnej, rozbudzając ich znowu zupełnie, co dało początek nowej dyskusji na temat jego wad. Na szczęście ten temat został już raz dokładnie omówiony. Kiedy rozmowa ostatecznie ucichła i Herbie ostrożnie wymknął się z domku, jego zegarek pokazywał za dziesięć jedenasta. Gdy Herbie nadszedł, Cliff, niewyraźna postać ubrana już w miejskie ubranie, przechadzał się przed kamforowym schowkiem. -

Do licha, już myślałem, że zrezygnowałeś - powiedział.

-

Coś ty, ja?

Przy świetle latarki Cliffa Herbie wszedł do schowka i włożył swoje miejskie ubranie, dusząc się od zapachu kamfory. -Jak otworzyłeś zamek, Cliff? -

Drewno jest zbutwiałe. Odbiłem go kamieniem.

-

Musimy go przybić z powrotem.

- Tak, to rano, jak wrócimy. -

Zabrałeś pieniądze?

-

Pięć dolarów. Wziąłeś liścik, żeby przyczepić w kasie?

- Tak. Mam go w tylnej kieszeni spodni. Przypomnij mi o tym. -

Dobra, będę pamiętał.

Przemykając od cienia do cienia, dwaj chłopcy przedostali się na wzgórze do stajni. Na szczycie wzniesienia Herbie przystanął i obejrzał się na uśpiony obóz, dwa rzędy małych czarnych pudełek nad zalanym światłem księżyca jeziorem. Zimny nocny wiatr rozwiewał mu włosy. Czuł się przytłoczony ogromem wykroczenia, jakie przedsięwzięli. - Cliff, ostatni raz cię proszę, pozwól mi pojechać samemu. Nic ci z tego nie przyjdzie, oprócz kłopotów. Chodź, nie mamy czasu na rozmowy - odpowiedział kuzyn. Ominęli światło padające z okien domku dla gości i doszli do pogrążonej w ciemnościach stajni. Pchnęli drzwi, które otworzyły się z przerażającym skrzypieniem. Bystry Sam zarżał i uderzył kopytem o ziemię. -

Ej, spokojnie Sam, to my - szepnął Cliff.

Zręcznie wyprowadził konia z boksu i osiodłał go. Chodź, Herbie, wejdź na ławkę i usiądź za mną powiedział i wskoczył na siodło. Herbie poczuł, że unosi go jakaś potężna czarna fala, z którą próżno byłoby walczyć. Wspiął się, korzystając z pośrednictwa ławki, na ryzykowne miejsce w siodle za Cliffem. Kuzyn wyprowadził konia na zewnątrz, jednym pchnięciem silnego ramienia zamknął stajnię i obrócił głowę zwierzęcia w stronę bramy. - Wio! - zawołał. - Czeka nas długa droga. Bystry Sam brykał na lewo i prawo, a potem ruszył spokojnym kłusem. Bez żadnych już więcej błazeństw poniósł swój podwójny ciężar za bramę, na znak dany językiem przez Cliffa przyspieszył i ruszył w kierunku szosy.

Klap-klap, klap-klap, hop, hop, hop, hop, w świetle księżyca dwóch chłopców jechało po polnej drodze na swoim starym rachitycznym rumaku. Chód Bystrego Sama był sztywny i kanciasty. Cliff dobrze potrafił się do niego dostosować, ale jego kuzyn nie. Herbie kurczowo trzymał się Cliffa, obejmując go wpół, i starał się nie myśleć o uderzeniach w pośladki. Po wewnętrznej stronie nóg zaczął odczuwać ciepło. Potem nogi zrobiły się gorące. Potem stały się ogniste. Potem były to już surowe befsztyki, opiekane z obu stron na rozgrzanym do czerwoności ruszcie, przesuwającym się w górę i w dół, w górę i w dół… -

Cliff - wyjąkał nieśmiało Herbie - to jest mordercza jazda.

-

Och, bardzo mi przykro, Herbie. Czy umiesz anglezo-

wać? -

Co to zna… (podskok) co to znaczy anglezować?

Za każdym razem, kiedy koń podnosi się do góry, ty podnosisz się do góry. Za każdym razem, kiedy koń opada, ty też opadasz. Spójrz, tak jak ja. Herbie podrzucał ciałem do góry i w dół przez kilka chwil w odpowiednich momentach, potem zgubił rytm i opadł, a kiedy Bystry Sam znowu podniósł się do góry, chłopiec uderzył się mocno i spadł z konia na drogę. Cliff i koń znikli w ciemnościach nocy. Herbie wstał, otrzepał plecy, otarł obolałe czoło i jęknął: -

Panie Boże, czyj to był pomysł?

Kuzyn przykłusował po niego z powrotem i wyciągnął rękę. - Tutaj, włóż nogę w strzemię. Podciągnę cię. Herbie posłuchał. Nadszarpnąwszy ramię w stawie z głuchym, okropnym trzaskiem, z powrotem znalazł się na swoim miejscu za Cliffem. Jego ubranie było przesycone potem, nocne powietrze przejmowało go chłodem.

- Chyba kłus jest za trudny dla ciebie, Herbie. Zobaczę, czy uda mi się przejść w stępa. Ruszyli dalej. Ale Bystry Sam, mimo całego swojego bogatego doświadczenia, najwyraźniej nigdy nie słyszał o stępie. Wysiłki ClifFa, by skłonić go do chodu, dały w efekcie jeszcze bardziej nierównego i niezgrabnego kłusa. Herbie czuł się tak, jakby ukarano go za wszystkie grzechy, jakie kiedykolwiek popełnił. Zdawało mu się, że od pasa w dół cały płonie. -

Ooooch, Cliff!

Hm. Trochę się obawiam galopować. Ale wiem, że on potrafi. Hej, Sam - cmok, cmok. Koń zachwiał się i przeszedł w spokojny lekki, kołyszący ruch, który był dla Herbiego niczym balsam. -Wspaniale, Cliff. Znakomicie. Fiu! I tak przygalopowali do szosy. Kiedy Cliff wypatrzył szeroką wstęgę betonu, ściągnął Bystrego Sama. Chłopcy zeskoczyli na ziemię. Herbie zataczał się, usiłując przywrócić nogi do normalnego funkcjonowania, tymczasem jego kuzyn wziął konia za uzdę i zniknął pośród gęstych krzaków i drzew. Po dwóch minutach pojawił się znowu. -

Co z nim zrobiłeś, Cliff?

- Przywiązałem go mocno i powiedziałem, żeby się stąd nie ruszał. Wszystko będzie okay. Nikt go tu nie znajdzie. Szosą, jeden po drugim, przemknęły dwa samochody z zapalonymi światłami. -

Chodź - powiedział Cliff. - Któryś z nich mógł nas zabrać.

Chłopcy podbiegli do głównej drogi i stanęli w pozie wyczekiwania. Wkrótce w oddali zajaśniała para świateł. Gdy samochód zbliżył się, z zapałem zamachali rękami, ale przemknął obok nich z rykiem. Została tylko cisza i światło księżyca zza chmur. -

Niedobrze - powiedział Herbie.

-

Która godzina?

-

Za pięć dwunasta.

-

Do licha. Będzie mało czasu.

W oddali pojawiła się następna para świateł. -

Czuję - powiedział Herbie - że to będzie ten.

Nie mylił się. Na znak dany przez chłopców samochód zwolnił i stanął kilka stóp dalej. Kuzyni popędzili w kierunku otwartych drzwi. - Wskakujcie, koledzy - zawołał zachrypnięty głos. W tej samej chwili Herbie poczuł, że czyjaś ręka gwałtownie chwyta go za ramię. To jego kuzyn Cliff trzymał go niczym obcęgami i ciągnął w głąb ciemnego lasu. -

Ej, co się dzieje?

- Ćśśś… - Cliff wciągnął grubego chłopca za sobą w gęste krzaki, nie zważając na podrapaną skórę i porwane ubranie, po czym przykucnął. - Nie widziałeś, co to za samochód, jak podeszliśmy bliżej? Ten facet jest z policji stanowej! 20. Wielka wyprawa Herbiego Herbie stracił na chwilę oddech, po czym wysapał: Fiu! Dziękuję, Cliff. Wcale nie zauważyłem. Mamy szczęście… -

Ćśśś… na litość!

Chłopcy usłyszeli trzask zamykanych drzwiczek samochodu. Następnie dały się słyszeć kroki strażnika, chrzęszczące na gałązkach i liściach. Promień latarki przeświecał tu i tam między ciemnymi drzewami. W porządku, dzieciaki. Nie musicie się mnie bać. Wyłaźcie! Podniesiony głos policjanta dolatywał do nich z oddali. Chłopcy nie odzywali się ani nie poruszali.

Chcę tylko wiedzieć, co robicie na drodze tak późno w nocy. Jeśli macie kłopoty, pomogę wam. Znowu trzask gałązek pod ciężkimi butami. Promień latarki trafił na krzaki, w których ukrywali się chłopcy, ale tylko cienki promyk przedostał się do nich. Przesunął się dalej i pozostawił ich w ciemności. - Wychodźcie no. I tak bez trudu was znajdę, jak będę chciał. Cisza. Odgłosy kroków, trzask łamanych gałązek, potrząsanie krzakami, koliste ruchy światła latarki. Po czym: - Okay. Spędźcie sobie noc w krzakach, jak wolicie. Ja mam do spatrolowania całą szosę. Proponuję wam, że was podwiozę, ale róbcie sobie jak chcecie. Odjeżdżam. Kroki oddaliły się. Drzwi samochodu otworzyły się i zatrzasnęły, silnik zaryczał i z czasem ucichł. Cliff po omacku zaczął się wydostawać z krzaków. Kuzyn złapał go za połę marynarki. - Zbzikowałeś? Założę się, że to podstęp. Zostań tu, gdzie jesteś. Odczekali dziesięć minut, spoglądając na świecącą tarczę zegarka Herbiego. Co raz to straszyły ich dziwne odgłosy dobiegające od strony drzew - trzaski, jęki, westchnienia, gwizdy. Grała orkiestra świerszczów. Po chwili mrówki zaczęły walczyć z chłopcami o teren. Ej - odezwał się Cliff, drapiąc się i uderzając po całym ciele - będziemy tu leżeć całą noc, czy co? -

Dobra, wyjrzyjmy teraz - szepnął Herbie.

Chłopcy wydostali się na szosę. Dwie głowy wychynęły z zarośli i nagle schowały się znowu niczym różki ślimaka. On… on ciągle nas pilnuje - wymamrotał Herbie. Będziemy tu tkwić na wieki. W odległości niecałych pięćdziesięciu stóp chłopcy zobaczyli zaparkowany na poboczu samochód z zapalonymi światłami.

-

Nie wiem. Nie wygląda tak samo jak tamten.

Cliff powoli znowu wysunął głowę. -

Nie. To nie ten sam.

Śmiało wyszedł na światło. - To jest buick. W środku siedzi jakiś gruby facet. Chodźmy! Chłopcy podeszli do auta. Wewnątrz paliło się światło i wyraźnie było widać tęgiego siwego mężczyznę o bladej twarzy i policzkach pokrytych szczeciną, w wymiętym zielonym garniturze, z zamkniętymi oczami, opartego niedbale o kierownicę. Wypalone do połowy cygaro, spopielałe i wygasłe, sterczało mu z ust. Jedną ręką przytrzymywał na brzuchu płaską brunatną butelkę. -

Zasnął - powiedział Cliff.

- Może jest chory albo coś - powiedział Herbie i zapukał w okienko. Gruby mężczyzna drgnął i otworzył oczy. Opuścił szybę. -

Czego chcecie? - spytał zachrypniętym, zaspanym głosem.

-Jeżeli pan jedzie do Nowego Jorku, to czy mógłby pan nas zabrać? - spytał Herbie. Gruby mężczyzna zacisnął oczy, potrząsnął głową i obiema rękami przetarł twarz. - Jasne, jasne, wskakujcie - powiedział i otworzył szeroko tylne drzwi. - Cieszę się, żeście mnie obudzili. Trzy razy prawie że zasnąłem za kierownicą. Musiałem stanąć, żeby się chwilkę zdrzemnąć. Lubię mieć towarzystwo do rozmowy w tych długich podróżach. Wtedy nie zasypiam. Kuzyni z wdzięcznością usadowili się na tylnym siedzeniu między pudełkami, książkami i bagażem. Zwrócili uwagę na intensywny zapach panujący w samochodzie, ale nie powiedzieli nic. Kierowca uruchomił samochód, włączył bieg, po czym nagle zgasił silnik i odwrócił do chłopców zwężone, nabiegłe krwią oczka. -

Ejże! A co takie dwa dzieciaki jak wy robią na drodze

o północy? Cliff i Herbie spojrzeli bezradnie po sobie. -

No, mówcie, chłopcy. Skąd jesteście?

-

Z obozu Manitu - zdołał powiedzieć Herbie.

-

Co to takiego?

-

Obóz dla chłopców, tu niedaleko.

-

Dokąd jedziecie?

-

Do Nowego Jorku, tak jak mówiliśmy.

Dlaczego? - spytał mężczyzna, zezując na nich z przebiegłością pijaczyny. -

Mój brat umiera.

Kierowca spojrzał na chłopców z mniejszą podejrzliwością niż poprzednio. Powiedział łagodniej: -

Och! No dobrze. Kim jest ten drugi chłopiec?

- To mój brat. Herbie poczuł, że Cliff podskoczył leciutko. -

Co? Nie wygląda na umierającego.

- On nie. Jemu nic nie jest. To jest mój brat Cliff. Mój brat Lennie jest umierający. -

Co mu się stało?

Samochód go przejechał. Mój tata przysłał telegram, żebyśmy zaraz przyjeżdżali. -

Dlaczego nie jedziecie pociągiem?

- Nie ma żadnego pociągu aż do rana. Pomyśleliśmy sobie, że możemy złapać autostop i przyjechać wcześniej, na wypadek gdyby Lennie umarł. Pan Gauss nam pozwolił. Nawet nas odwiózł do szosy. -

Kto to jest pan Gauss?

- Właściciel obozu. Może pan do niego zadzwonić i zapytać go, tylko bardzo pana proszę, niech się pan pospieszy.

Kierowca zapytał Cliffa: -

Czy to wszystko prawda?

-

Czemu Herbie miałby kłamać? - odpowiedział Cliff.

Kierowca zastanowił się przez chwilę. Wziął brązową butelkę, odkręcił metalową zakrętkę i pociągnął łyk. Herbie wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął pochlipywać. Na szczęście na ostatnim obozowym przedstawieniu musiał płakać, udawał więc bardzo przekonująco. Do licha, niech pan zadzwoni do mojego ojca, na jego koszt, jak pan chce. Nazywa się Jacob Bookbinder, mieszkamy w dzielnicy Bronx, telefon Dayton 6174. Albo niech nas pan wypuści z samochodu, to złapiemy jakąś inną okazję. My musimy pojechać. Skąd mamy wiedzieć, czy Lennie będzie jeszcze żył, jak przyjedziemy? Zaczął głośniej płakać. - Dobrze, dobrze, uspokój się, chłopcze. Zawiozę was tam, gdzie sobie życzycie. Po prostu nie chcę się wpakować w kłopoty, rozumiesz? Dość mam własnych. Do licha, podwiozę was pod same drzwi. Przejeżdżam przez Bronx. Usiądźcie wygodnie na tym siedzeniu i odprężcie się. Uruchomił samochód i z szybkością rakiety pomknęli w noc. Herbie starał się wciąż pochlipywać, ale było to trudne zadanie. Jego fantazja wyczarowała mu przed oczami obraz Lenniego Kriegera na łożu boleści, który, wręcz przeciwnie, był raczej dość przyjemny. Wkrótce poniechał starań, widząc że gruby mężczyzna dał się przekonać. W ciągu półtorej godziny dowiedzieli się, że kierowca był to niejaki pan Butcher z Albany. Że z zawodu był sprzedawcą lalek, hurtownikiem. Że interes z lalkami to straszna rzecz. Że kiedyś chciałby zająć się czymś, co nie będzie wymagało cotygodniowego jeżdżenia do Nowego Jorku. Że jego żona jest zgorzkniałą starą zrzędą i myśli, że on w Nowym Jorku zabawia się z dziewczynami, a to nieprawda. Że w jego branży pojawiła się ostatnio nowa lalka, absolutna nowość, która nie tylko płacze i zamyka oczy, ale także pije wodę i robi potem

zadziwiające rzeczy. Że ta lalka, „Płaczący Willie”, to teraz dla pana Butchera chleb codzienny. Chłopcy dowiedzieli się o tym wszystkim z nieustającej opowieści, która wsączała się do ich uszu, przerywana tylko charczeniem, posapywaniem dla nabrania tchu i od czasu do czasu parskaniem śliną. Dodatkowe fakty chłopcy wywnioskowali z obserwacji, na przykład to, że pan Butcher lubi prowadzić swojego buicka z prędkością siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę, nie zwalniając na zakrętach, że bardzo lubi pić, bo wciąż pociągał z brunatnej butelki, i że wciąż jest śpiący, bo co i rusz głowa opadała mu na piersi, auto zjeżdżało na bok, a pan Butcher budził się w ostatniej chwili i chwytał za kierownicę, żeby jego buick nie wpadł na drzewo. Chłopcom wcale nie chciało się spać, przeciwnie niż panu Butcherowi - i owszem, nigdy nie byli bardziej przytomni. Gdy minęli jeden z zakrętów na dwóch piszczących kołach, Cliff na migi zaproponował Herbiemu, żeby otworzyli drzwi i wyskoczyli z samochodu. Bladawa twarz Herbiego stała się o jeden odcień bledsza i chłopiec zdecydowanie potrząsnął głową. Bladość jego twarzy mogła wynikać z duchoty panującej w samochodzie. Wszystkie okna były zamknięte, a powietrze przenikała stęchła mieszanina woni starych cygar, mocnego alkoholu i czegoś, co można było nazwać tylko samym panem Butcherem. Raz czy dwa, gdy mknęli tak przez ciemność, Herbie miał poczucie, że to senna mara i że pan Butcher rozpłynie się, kiedy zabrzmi dźwięk trąbki. W chwilę później o włos unikali zderzenia i wstrząs, przejmujący chłopca do głębi, przekonywał go, że wszystko to jest aż nadto rzeczywiste. Herbiemu i Cliffowi nie było wszakże pisane zginąć tej nocy na Bronx River Parkway. Dziesięć razy uniknąwszy o włos tragedii, pan Butcher i jego wóz wpadli ze świstem w ulice miasta, z prędkością, od której chłopcom włosy stanęły na głowie dęba. Gruby mężczyzna od czasu do czasu odwracał się, żeby zapytać, gdzie jest aleja Homera, gdy tymczasem jego samochód pędził między słupami wiaduktu metra na White Plains Road.

- Uwaga! - wrzeszczał Cliff. Pan Butcher brał sobie tę uwagę do serca i zjeżdżał na bok, omijając słup, który już miał przycisnąć samochód i jego pasażerów do swego łona. Jednakże mimo tych wszystkich przerażających rzeczy pan Butcher dotrzymał słowa, wysadzając chłopców pod samymi drzwiami domu Herbiego. W czasie podróży zrobił się nadzwyczaj serdeczny i zaklinał się, że gdyby miał dwóch takich synów jak Herbie i Cliff, zamiast jednej córki o zgorzkniałej twarzy, wykapanego obrazu swojej matki, to całe jego życie mogłoby być zupełnie inne. Pożegnał chłopców czule, wcisnął im Płaczącego Williego i odjechał ku swemu nieznanemu przeznaczeniu. Możliwe, że do dziś odbywa swoje szaleńcze podróże samochodem tam i z powrotem między Nowym Jorkiem a Albany. Na tej szosie minie was wiele samochodów, w których za kierownicą może siedzieć pan Butcher. Lecz, niestety, aż nadto prawdopodobne jest, że jego czarowne szczęście opuściło go i że śpi sobie teraz pod kwiatkami. Herbie spojrzał na zegarek i łapiąc oddech zawołał: -

Cliff, spójrz!

Wyciągnął rękę. Była za piętnaście druga. Ich dobroczyńca pokonał prawie sto mil w ciągu półtorej godziny. Jakimże cudem jest benzyna, która dychawicznym, grubym ludziom nadaje lotność orłów! - Mamy szczęście, że dojechaliśmy żywi - powiedział Cliff, wciąż oddychając ciężko. Herbie spojrzał na ciemną kamienicę, w której spali jego rodzice. Znalazłszy się nagle w środku nocy w starych, świetnie sobie znanych miejscach, miał silniejsze niż kiedykolwiek przedtem wrażenie, że śni. Niewiarygodne było to, że mógł wejść po schodach, zadzwonić do drzwi i w otoczeniu starych domowych sprzętów uściskać mamę. W jego umyśle mama i mieszkanie wciąż oddalone były o sto mil. Potrząsnął głową, żeby pozbyć się tych przyprawiających

o zawrót głowy myśli, wrzucił Płaczącego Williego do rynsztoka i powiedział: Chodźmy, Cliff. Mamy świetną okazję, żeby to teraz zrobić. Chłopcy ruszyli pospiesznie przez ciche, elektrycznym światłem ulice w kierunku Budy. -

oświetlone

Czy ktoś tam będzie? - spytał Cliff.

- Tylko jeden technik, który pilnuje maszyn - odrzekł Herbie między jednym sapnięciem a drugim. - Robią lód całą noc. Ale on będzie w przeciwnym końcu niż biuro. Jak już koło niego przejdziemy, to potem nie będzie nas słyszał. -

Może lepiej rzućmy się na niego i zwiążmy go.

-Jeżeli to Irving, to lepiej nie. Irving jest dwa razy taki jak wujek Sandy. Cliffowi stanął przed oczami obraz Irvinga wysokiego na dwanaście stóp i przestał myśleć o tym, żeby go związać i zakneblować. -

Ejże, a co to?

Kilka domów przed Budą Herbie nagle zatrzymał się i skonsternowany pokazał palcem w kierunku budynku. -

Co się stało?

- W biurze pali się światło. Tam ktoś jest! Cliff zobaczył, że w miejscu, gdzie znajdowało się małe, wychodzące na ulicę okienko biura, jaśniał jaskrawożółty kwadrat. -

Może to technik, Herbie.

- Technicy nie mają wstępu do biura. Kto tam może być o drugiej w nocy? -

Zaraz się dowiemy - powiedział Cliff.

Szybko podbiegł do Budy, wyprzedzając posuwającego się z mozołem kuzyna. Pod oknem biura oparł ręce na parapecie,

podskoczył, w jednej chwili zajrzał do środka i z powrotem opadł na ziemię. -

Kto to jest? - wysapał Herbie, podchodząc bliżej.

- Pan Krieger - powiedział Cliff - i ten Powers. Robią coś z jakimiś wielkimi księgami. - Jesteśmy zgubieni. Jak się przy nich dostaniemy do kasy pancernej? -

Nie wiem.

Cliff podszedł do drewnianych drzwi obok okna i przycisnął do nich ucho. -

Słychać ich.

Herbie zrobił to samo. Głosy dwóch mężczyzn dochodziły przez ściankę stłumione, ale zrozumiałe. Powers robił wrażenie bardzo rozgniewanego. - …w porządku. Powinien pan był dać mi te liczby w postaci wykazu, kiedy byłem u pana w domu. Niewiele dłużej. Zaraz na filiżankę kawy. Nie jestem pewien, o jakie liczby Burlingame’owi chodziło. Może to, może tamto… - Każdy człowiek interesu wie, o co chodzi potencjalnemu nabywcy! Bilanse zysków i strat, amortyzacja, spisy inwentaryzacyjne, wartość księgowa - do licha, człowieku, a co pan by chciał wiedzieć przed kupnem wytwórni lodu? Nie tak zaraz kupnem. Burlingame mówi, że niebieski papier może i ma swoją wartość. Siedziałem tuż obok pana, jak on to powiedział, i… Mniejsza z tym przeklętym niebieskim papierem. Burlingame zaoferuje nam gotówkę pod warunkiem wyrażenia przez Bookbindera zgody na sprzedaż. Jak Bookbinder usłyszy, co to za suma, to sprzeda, czy jest niebieski papier, czy nie. To będzie bardzo wysoka suma. - Nie zna pan Jake’a. Jake nie sprzeda za żaden milion lat. Jake woli raczej biedny, ale sam sobie panem. Tu są wszystkie

spisy inwentaryzacyjne. -

Dobrze. A zyski i straty za ostatnie dziesięć lat?

-

Zajmie jeszcze pięć minut…

-A niech to diabli, Krieger, to śmieszne. Gdzie są bilanse roczne? To wszystko, czego potrzebuję. - Jake ma. Księgowy też ma. Nie w biurze. Po prostu księgi. Łatwo zestawić. No wie pan, człowieku, czy pan nie interesuje się dość swoją firmą, żeby mieć bilanse roczne w domu? Ciągnąć mnie tu w środku nocy… - Proszę pana. Wszystko zupełnie na ostatnią chwilę. Niech pan posłucha, jest taka sprawa, spokojnie. Pan dzwoni do mnie nagle i chce wszystkie liczby. Raz, dwa, trzy. Musi mieć jutro o ósmej rano… Kto ma wszystkie liczby w głowie? Powoli, już prawie doszliśmy, jeszcze kilka… - Przepraszam pana. Jestem zmęczony i zdenerwowany. Czy moglibyśmy tu gdzieś napić się kawy o tej porze? Potem wrócimy i uporządkujemy to wszystko. -

Czemu nie?

Herbie, choć nie rozumiał rozmowy, dosłyszał, jak pan Krieger krzyknął: - Irving! Idziemy z panem Powersem na kawę. Wracamy za dziesięć minut. Okay - usłyszał Herbie przytłumiony głos dochodzący z wnętrza budynku. Gałka w drzwiach zaczęła się obracać o cal od nosa Herbiego. Chłopcy skoczyli za róg budynku niczym koty i patrzyli jak mężczyźni wychodzą z biura, przecinają aleję i znikają w bocznej ulicy. -

I co teraz? - szepnął Cliff.

-

Mamy dziesięć minut. Ciągle jesteś gotów?

-

Idziemy.

-

Dobra. Podsadź mnie.

Ale gdy wychodzili z zaułka, Herbie wpadł na inny pomysł. - Poczekaj sekundę - powiedział i ostrożnie złapał za gałkę drzwi do biura. Otworzyły się. Razem z Cliffem wsunęli się do środka i zamknęli drzwi tak delikatnie, jakby oparli je o aksamitne poduszki. Słyszeli, jak Irving chodzi koło zbiornika z solanką i jak syczy rura wysysająca zanieczyszczoną wodę z wnętrza brył lodu. Kasa pancerna, cel ich fantastycznej podróży, stała przed nimi, przysadzista i brzydka. -

Okay, ty stój na straży - szepnął Herbie. - Zaczynamy.

Cliff krążył między drzwiami prowadzącymi do wnętrza Budy a oknem wychodzącym na ulicę, gdy tymczasem Herbie uważnie pokręcał tarczą. Za pierwszym razem kasa nie otworzyła się. - Musiałem coś źle zrobić - mruknął i znowu nastawił datę swoich urodzin: trzy obroty w prawo, dwa w lewo i jeden w prawo. Drzwi nie ustąpiły. Herbie był zdezorientowany. -

Ej, Cliff coś tu nie działa.

-

Jesteś pewien, że dobrze nastawiłeś szyfr?

No, nie wiem. Znam tylko liczby. Spróbowałem trzy obroty, dwa i jeden - ej, czekaj, mam. Na pewno trzeba zacząć w lewo. Ja zaczynałem w prawo. - W każdym razie pospiesz się. Jeszcze kilka szalonych obrotów. A potem: -

Cliff, to się ciągle nie chce otworzyć.

-

Do licha, Herbie, myślałem, że znasz szyfr.

No, znam liczby, ale rozumiesz, nie wiem, jak się którą nastawia. Wyobraziłem sobie, że na pewno będą trzy obroty, dwa i jeden, tak jak w schowku w szkole. -

Herbie, oni za parę minut będą tu z powrotem.

-

Spróbuję zacząć od czterech obrotów.

Rozpaczliwie pokręcił tarczą, nacisnął rączkę i pociągnął drzwi. Otworzyły się na całą szerokość tak lekko, że chłopiec aż upadł na podłogę. -

Brawo, Herbie. Szybko!

Pudełko z pieniędzmi leżało za blaszanym pudełkiem oznaczonym literami „J.B.” Herbie zdjął z półki blaszane pudełko i postawił je na krześle. Potem wyjął pudełko z pieniędzmi, umieścił na biurku i otworzył. Było pełne banknotów pięcio-, dziesięcio- i dwudziestodolarowych. -

Cliff, tu są setki dolarów!

-

Ile weźmiesz?

Dokładnie tyle, ile muszę pożyczyć. Pięćdziesiąt. Ani grosza więcej - powiedział Herbie wyniośle i wyjął dwie dwudziestki i dziesiątkę. - Herbie! Herbie! Idą ci dwaj - zabrzmiał przeraźliwy szept Cliffa. - Dopiero teraz ich zauważyłem. Już nam siedzą na głowie. Nie możemy wyjść tymi drzwiami! -

Chodź za mną, Cliff!

Herbie dał nura w masywne drzwi naprzeciw wejścia. Cliff deptał mu po piętach. Chłopcy znaleźli się w długim, wysokim, przeraźliwie zimnym pomieszczeniu pełnym lśniących niebieskawych brył lodu, ułożonych w sterty. Tu i tam paliły się na suficie wielkie nagie żarówki. Koło drzwi, tuż nad głowami chłopców, wisiało łbem w dół sztywne, zamrożone cielę. Język zwisał mu bezwładnie z pyska, a martwe oczy wpatrywały się w chłopców. - Z tej lodówki jest drugie wyjście - szepnął Herbie. -Teraz jest tam Irving. Za chwilkę będziemy mogli się wydostać. - Ale tu mróz! -

No! Podsadź mnie, Cliff.

Herbie stanął na splecionych dłoniach Cliffa i ostrożnie zajrzał do biura przez malutką szybkę, umieszczoną wysoko w ścianie. Zobaczył, jak Krieger i Powers weszli do biura, i zauważył zdumienie, jakie pojawiło się na ich twarzach na widok otwartej kasy pancernej i pudełka z pieniędzmi. -

Irving! Irving! Irving! - krzyczał Krieger.

Ogromny łysy mężczyzna w podartym niebieskim kombinezonie, z twarzą umazaną czarnym smarem, stąpając ciężko wszedł do biura. Niech no pan patrzy, co się stało, jak nas nie było! wykrzyknął Krieger, pokazując na kasę pancerną. - Nic pan nie widział ani nie słyszał? Pan Krieger stanowił przeciwieństwo wszystkich niemal istot ludzkich. W stanie silnego zdenerwowania wyrażał się jaśniej niż zwykle. - Nie, proszę pana - powiedział olbrzym, wybałuszając ze zdziwienia oczy. - Pompowałem wodę na ósemce. Wie pan, jaki to hałas. Zupełnie nic nie słyszałem. Mówiłem panu, żeby pan miał biuro na oku. Niech pan szybko biegnie po policję. - Tak jest. Irving ciężkim krokiem wybiegł na ulicę. - Ej, Herbie, ręce mi mdleją od tego trzymania - powiedział delikatnie Cliff. Obcas kuzyna wbijał mu się boleśnie w splecione palce. Wilgotne zimno magazynu powodowało ból ramion. -

Nie możemy wyślizgnąć się teraz tym drugim wyjściem?

Teraz będą nasłuchiwać wszystkich dźwięków. Jeszcze sekundkę - szepnął Herbie. Usłyszał, jak Powers wykrzyknął: -

Niech pan patrzy! Zabrali pudełko Bookbindera!

Młody człowiek przesunął ręką po pustej półce.

Czegoś tu nie rozumiem. Czemu nie zabrali wszystkich pieniędzy? - mówił Krieger, w pośpiechu przeliczając pieniądze. - Wzięli tylko pięćdziesiąt, a zostawili… Co to ma za znaczenie? Niech no pan posłucha! Czy Bookbinder ma fotokopie tego niebieskiego papieru? - Fotokopii nie. Jeden niebieski papier zawsze tu, w kasie pancernej, tak lepiej… - No to, na Boga, memorandum zginęło, a Bookbinder jest skończony. - Potrząsnął głową. - Ma Bookbinder pecha… Że też to się stało w taki sposób… Niech pan patrzy! - zawołał Krieger i pokazał palcem pudełko oznaczone literami „J.B.”, leżące na krześle. Obaj mężczyźni wytrzeszczyli oczy. Potem spojrzeli po sobie. Obydwaj gwałtownym ruchem sięgnęli po pudełko. Krieger chwycił je pierwszy i objął rękami. - Co pan sobie myśli? Uczciwy człowiek. Trzydzieści lat w tym interesie z lodem. Nic zabawnego. Jake Bookbinder mój wspólnik… W pomieszczeniu z lodem Cliff drżąc uginał się pod ciężarem Herbiego. Jego zdrętwiałe palce zaczynały się rozsuwać. -

Herbie, muszę cię na chwilę puścić.

-Jeszcze sekundkę, Cliff! Niech pan mnie posłucha, Krieger - powiedział Powers szybko i niecierpliwie. - Najlepsza przysługa, jaką może pan wyświadczyć Bookbinderowi… Trrrach! Palce odmówiły Cliffowi posłuszeństwa i Herbie z łomotem zwalił się na podłogę. -

No to teraz mamy. Chodź!

Herbie wstał i rzucił się do ucieczki wąskim korytarzykiem między niebieskawymi ścianami lodu. Gdy dobiegli do przerwy między stertami brył, gwałtownie skręcił w prawo i wybiegł przez drugie grube na stopę drzwi chłodni, a za nim Cliff. Ciepłe powietrze komory silnikowej uderzyło ich w

twarze. Znajdowali się przy jednym końcu zbiornika z solanką, w miejscu gdzie dźwig składał gotowy lód. Dźwig stał w odległości dziesięciu stóp od nich, nad rzędem oznaczonym numerem osiem, załadowany ociekającymi, długimi na jard, prostokątnymi pojemnikami z blachy. -

Stój koło tych drzwi, Cliff. Za sekundę wracam!

Po luźnych deskach położonych na zbiorniku, ze straszliwym łoskotem, Herbie podbiegł do dźwigu i gwałtownym ruchem pociągnął za łańcuch, który zwisał między dwoma środkowymi pojemnikami. Ociężale, brzęcząc i postękując, dźwig zaczął się przesuwać w kierunku Cliffa. Usłyszeli krzyk Kriegera: -

Słyszę ich! Tam, koło zbiornika!

Rozległ się tupot biegnących nóg. Herbie z powrotem znalazł się obok Cliffa, o włos minąwszy dźwig, i łapiąc oddech zawołał: - Teraz! Chodź! Pociągnął kuzyna z powrotem przez drzwi chłodni i przemknął między stosami lodu do drugich drzwi, prowadzących do biura. Słyszeli za sobą, jak dźwig uderzył o brzeg konstrukcji, słyszeli też podniecone głosy Kriegera i Powersa odbijające się echem w sali zbiornikowej. -

Módl się teraz - szepnął Herbie i otworzył drzwi.

W biurze nie było nikogo. W jednej chwili chłopcy znaleźli się na ulicy, a zaraz potem za rogiem w zalegających zaułek ciemnościach. Z budynku wciąż dolatywały do nich niewyraźnie krzyki dwóch mężczyzn. Herbie zerknął za róg budynku i z pewnej odległości zobaczył, jak środkiem ulicy biegnie w kierunku Budy Irving z policjantem. - Glina - powiedział i dodał z pogardą: - Nie jest nawet w połowie taki duży jak Irving. -

Do licha, Herbie, myślałem, że koniec z nami.

Chłopcy wymknęli się z zaułka, przeszli przez pustą zaśmieconą parcelę na tyłach Budy i skręcili na lewo w krótszy zaułek, biegnący między dwoma magazynami. Wyszli na ulicę pełną sklepików, o kilka domów dalej od wytwórni lodu. Na końcu tej ulicy znajdowała się na wiadukcie stacja metra. -

Jedziemy metrem, Herb?

Mogą nas zobaczyć, jak wchodzimy po schodach, ale chyba spróbujemy. Za minutę będzie tu więcej glin. Zadyszani i zmęczeni, kuzyni wbiegli po schodach w tempie, od którego Herbiemu serce omal nie pękło w piersiach. Mieli szczęście. Ledwo weszli chwiejącym się krokiem przez obrotowe przejścia na peron, na stację wtoczył się lokalny pociąg do Pelham Bay, prawie zupełnie pusty. Wsiedli. Drzwi zamknęły się i pociąg z piskiem i jękiem uniósł ich w bezpieczne miejsce. Chłopcy siedzieli w odrętwieniu, jakie wywołuje chwila odpoczynku po długim okresie zmęczenia. Minęli dwie stacje. W pewnej chwili Cliff spytał apatycznie: -

Która może być godzina? Piąta?

Herbie spojrzał na zegarek i w milczeniu podsunął go kuzynowi. Pokazywał pięć po drugiej. -

Co? Jesteś pewien, że nie stanął?

Herbie przyłożył zegarek do ucha i usłyszał regularne, miarowe tykanie. - Tak właśnie jest, pięć po drugiej. Do licha, dwadzieścia minut, tylko dwadzieścia minut, odkąd pan Butcher wysadził nas ze swojego samochodu! Chłopcy w milczeniu podziwiali dziwne właściwości czasu. Dwadzieścia minut pełnych przygód i niebezpieczeństw, a wydawało im się, że minęło wiele godzin. - Ty, wiesz co? - powiedział wolno Cliff. Po oszołomieniu spowodowanym niebezpieczeństwem umysł chłopca wracał

powoli do normalnego stanu. - Mamy jeszcze szansę wrócić w porę na obóz. Tak, mamy duże szanse - powiedział Herbie ze zdziwieniem i radością. - Nigdy bym nie pomyślał. Chodź, na następnej stacji wysiadamy. Chłopcy wyskoczyli z miękkich siedzeń i stanęli w drzwiach wagonu z nosami niecierpliwie przyciśniętymi do szyby Gdy tylko pociąg zatrzymał się, wysiedli i z wielkim hałasem na łeb na szyję zbiegli po schodach na dół. Przez chwilę skupili się tylko na jednym, żeby nie dać się złapać. Potem znowu zaczęli myśleć o celu swojej podróży, który cudem zaczynał się wydawać bliski spełnienia. Mieli ponad cztery godziny, żeby dostać się z powrotem na Manitu. Nad ich głowami, niczym grzmot, przetoczył się pociąg. Stali na cichym, pustym, mrocznym bulwarze. Dwie przecznice dalej przechadzał się odwrócony do nich plecami policjant, kołysząc swoją nocną pałką. W uśpionym mieście panowała taka cisza, że chłopcy słyszeli metaliczne uderzenia i zgrzytanie swoich obcasów na chodniku. Po drugiej stronie ulicy za kierownicą rozklekotanej taksówki drzemał Murzyn w szarej koszuli i brązowej czapce. Pojazd pomalowany był pędzlem na jaskrawoniebieski kolor, w nieudanym zamiarze ukrycia faktu, że po raz pierwszy ujrzał światło dzienne około roku 1921. - Tego nam właśnie potrzeba - powiedział Herbie. -Jeżeli on w ogóle jeździ. Przeszli przez ulicę i obudzili kierowcę, wskakując na tylne siedzenie i trzaskając drzwiami. Mhm, dokąd? - spytał kierowca, zrywając się i siadając prosto. Chcemy pojechać tam, gdzie zaczyna się Bronx River Parkway - powiedział Herbie. - Hę? - Kolorowy kierowca spojrzał na swoich pasażerów wielkimi oczami, które stały się jeszcze większe, kiedy

zobaczył dwóch chłopaków w spodenkach do kolan. -Co wy, chłopcy, robicie w mojej taksówce? -

Mówiłem panu, chcemy pojechać na Bronx River Parkway.

-

No, chłopcze, to będzie was kosztowało trzy dolary.

-

Pokaż mu pieniądze, Cliff.

Cliff krótko pomachał kierowcy przed oczami pięciodolarowym banknotem i schował go do kieszeni. -

Co wy tu robicie o tej porze? Uciekacie z domu?

- Tak. Mamy ojczyma, który bije naszą mamę. Uciekamy do wujka w Albany. Nazywa się… nazywa się Butcher. Murzyn roześmiał się. Nazywa się Butcher. Rozumiem. Kłamiesz jak z nut. Wymyśliłeś to na poczekaniu? Herbie popatrzył na kierowcę niepewnie, a potem też się roześmiał i powiedział: - Wymyśliłem to na poczekaniu. - Chłopcy, nie obchodzi mnie, dlaczego chcecie pojechać na Bronx River Parkway. Ja mam taksówkę, wy macie pieniądze, a ja jestem otwarty na interesy. Ruszamy. Okazało się, że błękitny wrak potrafił jeździć całkiem szybko, choć nie bez straszliwego trzęsienia i zgrzytania. Murzyn wysadził ich u początku alei po niecałej półgodzinie. Cliff wręczył mu pięciodolarowy banknot i z niejakim drżeniem chłopcy czekali na resztę. Przy jaskrawo oświetlonym wjeździe na szosę nie było widać żadnego innego samochodu ani żadnej ludzkiej istoty. Kierowca zobaczył ich zaniepokojone miny i roześmiał się cicho. Słyszeliście mnóstwo złych opowieści o kolorowych ludziach, prawda, chłopcy? - Podał dwa jednodolarowe banknoty Cliffowi, który chwycił je z wdzięcznością. - To pamiętajcie, kolorowy człowiek wyświadczył wam raz przysługę i o nic nie pytał.

Pomachał im ręką i niebieski zabytek, grzechocząc głośno, odjechał. Zegarek Herbiego pokazywał za piętnaście trzecia. Do pobudki zostały jeszcze cztery godziny i piętnaście minut. -

Cliff, zdążymy swobodnie - powiedział Herbie.

Kuzyni z pewnością siebie, niemal zarozumiale, ruszyli brzegiem szosy. Nie jest dobrze kusić los tego rodzaju uwagami. Minęło pięć, dziesięć, piętnaście minut. Szosą przejechały tylko dwa samochody, a ich kierowcy zlekceważyli chłopców. -

Lepiej, żeby ktoś nas niedługo zabrał - powiedział Cliff.

Gadanie, mamy jeszcze mnóstwo czasu - odrzekł brawurowo jego kuzyn. Chłopcy z mozołem posuwali się naprzód. Niewiele mówili o swoich mrożących krew w żyłach przejściach tej nocy. W reakcji na napięcie, które towarzyszyło im dotąd podczas tej wyprawy, obaj poczuli się słabo i niepewnie, gdy szli tak powoli brzegiem szerokiej pustej szosy. Drogę poczęła zasnuwać mgła, mrok gęstniał coraz bardziej między obłokami światła skupionymi wokół z rzadka rozstawionych lamp. Było to, prawdę mówiąc, zbyt odludne miejsce dla tych dwóch sennych chłopców z obolałymi nogami. Znowu minęło pół godziny, każda minuta wlokła się w nieskończoność, sprawiając chłopcom udrękę, a oni wciąż szli dalej. -

Cliff… Cliff, muszę usiąść.

Herbie osunął się na pobocze i oparł znękaną głowę na kolanach. Jego kuzyn stanął przy nim. -Jasne. Nie przejmuj się, Herbie. Nie uda nam się. Po co ja cię w ogóle w to wciągałem. Wyleją cię z obozu i wszystko przeze mnie… -

Sekundę. Nadjeżdża następny samochód.

Nie zabierze nas. Żaden nas nie zabierze. Będziemy musieli iść piechotą całą drogę aż do Manitu. Dobrze mi tak, ale ty… Los wszakże postanowił znowu zażartować sobie z Herbiego. Samochód zatrzymał się i chłopcy z wdzięcznością wgramolili się do środka. Kierowca tak bardzo różnił się od ich pierwszego dobroczyńcy, pana Butchera, jak tylko mogą różnić się między sobą dwaj osobnicy należący do tego samego rodzaju ludzkiego, w rzeczy samej, mniejsza byłaby między nimi różnica, gdyby ten ostatni nie był człowiekiem, a na przykład dobrze wyrośniętym wieprzem. Był wycieńczony, jego ciało zginało się nad kierownicą w kabłąk. Miał małą okrągłą, gładką, różową twarz, która zupełnie przypominałaby buzię małego dziecka, gdyby nie kilka pasemek siwych włosów wymykających się spod kapelusza, długi szpiczasty nos i okulary w stalowej oprawce, jakie rzadko zdobią dziecięcą twarzyczkę. Jego garnitur było to szare, zwisające bezkształtnie coś, pod którym tu i ówdzie dawały się zauważyć sterczące kości. -

Dokąd, chłopaki?

Mówił wysokim, słabym głosem. Jedziemy pod Panksville, ale najdalej, jak pan jedzie, będzie fajnie. - Właśnie tamtędy przejeżdżam. Zamierzam być w Hudson przed siódmą - powiedziała zjawa i włączyła bieg chudą ręką, która sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała od tego pęknąć. Nic takiego jednak się nie stało i samochód, duży stary pierce arrow, pociągnął spory łyk benzyny i parskając ruszył w mgłę. Kierowca nie mówił nic więcej ani nie patrzył na pasażerów, których zabrał do samochodu. Prowadził z rozpaczliwą koncentracją. Kierowanie dużym autem wymagało od niego ruchów całym ciałem. Unosił się w powietrze, kiedy samochód mijał nierówność terenu, i kurczowo ściskał kierownicę, niczym dżokej wieszający się na wodzach ogiera.

Herbie zafascynowany przyglądał się tym zmaganiom. Po raz pierwszy zdał sobie w ogóle sprawę, że samochód jest potężniejszy od kierowcy. Mądrzy ludzie, którzy budują te okropieństwa w Detroit, okiełznali je za pomocą przekładni biegów, ujęli w karby dźwigni i poskromili mechanizmami gaźnikowymi do tego stopnia, że wydają się być nieszkodliwe dla zwykłego człowieka. Nowy szofer Herbiego odbiegał jednak tak bardzo od średniej ludzkiej wagi i siły, że to motoryzacyjne monstrum, choć skrępowane, wymagało od niego nieustannej walki -toteż walczył z tym powołanym do życia nierozumnym i pełnym zawziętości metalem i smarem. Ale zdolność Herbiego do przeżywania strachu - w gruncie rzeczy jakichkolwiek emocji - prawie się już wyczerpała. Przyglądał się tej walce ze słabnącym zainteresowaniem i stało się dla niego jasne, że kierowca, aczkolwiek ledwo ledwo, utrzymywał jednak kontrolę nad samochodem. Poczuł na ramieniu głowę Cliffa - kuzyn zasnął. Sam postanowił nie zamykać oczu, nie ufając milczącemu szkieletowi za kierownicą. Ale nie spał już dwadzieścia godzin i dokonał w tym czasie gorszych rzeczy niż w ciągu dwudziestu poprzednich miesięcy… Samochód zatrzymał się z szarpnięciem, które potrząsnęło chłopcami tak, że obudzili się. Otworzywszy oczy, ze zdumieniem zobaczyli jasnoróżowe niebo i jasny dzień. -

Panksville, chłopcy - pisnął kierowca.

Samochód stał na skrzyżowaniu w zakurzonym miasteczku, naprzeciwko wielobranżowego sklepu Scuddera. Oj, dziękujemy bardzo. Spaliśmy - powiedział Herbie przeciągając się. - Możemy tu wysiąść, ale musimy iść jeszcze z milę dalej tą drogą. - Ach tak? Z przyjemnością was tam podwiozę. Samochód ruszył znowu. Herbie spojrzał na zegarek i pokazał go ziewającemu kuzynowi. Było pięć po szóstej. -

Udało się - szepnął.

Dobrze się spało? - spytał kierowca swoim zgrzytliwym głosem. - Tak, bardzo fajnie - odpowiedział Herbie. - Przepraszam, że z wami nie rozmawiałem, ale prowadzenie samochodu jest dla mnie bardzo trudne. Mam słaby wzrok, a tym samochodem trudno się kieruje. Pewno jedziecie na jeden z tych obozów tutaj? Herbie poczuł, że coś go uszczypnęło, i powiedział: -

Mhm, tak.

-

Penobscot?

Chłopcy wymienili ostrożne spojrzenia. -

Nie - powiedział Herbie.

Wobec tego Manitu. Uroczy dżentelmen, pan Gauss. Bardzo miły w kontaktach, zawsze. Macie chłopcy szczęście, że jesteście w takich znakomitych… Samochód z wyciem pokonał zakręt, próbując przejąć panowanie nad kierownicą i wpaść do rowu. Żaden sternik w czasie huraganu nie walczył ciężej z kołem sterowym niż ten kierowca wagi piórkowej ze swoją kierownicą. Kiedy odzyskał władzę nad maszyną, dyszał ciężko. Rozumiecie, uff, co mam na myśli, chłopcy? Uff. Naprawdę powinienem jeździć pociągiem, jednak przy mojej pracy po prostu nie mogę. Ale oto wasza droga. Herbie chciał się dowiedzieć, jaki to rodzaj pracy wykonuje ten chudzina, ale jeszcze bardziej pragnął zejść z oczu komuś, kto znał pana Gaussa. Chłopcy wyskoczyli z samochodu. -

Dziękujemy panu!

Ależ nie ma za co, chłopcy - odpowiedział słabowity mężczyzna i odjechał. Herbie sądził, że widzi go po raz ostatni. Mylił się, ale przecież żaden mężczyzna ani chłopiec nie ma możliwości

spojrzenia w przyszłość dalszą niż najbliższe czterdzieści osiem godzin. Cliff pobiegł do lasu i po chwili wyprowadził stamtąd sztywnego i zbuntowanego Bystrego Sama. Zwierzę było najwyraźniej oburzone tym, że całą noc stało przywiązane do drzewa wśród rosy i ciemności. Chrząkało, rżało, wyciągało łeb na wszystkie strony i brykało. -

Oj, nie będzie dobrze - powiedział Herbie.

-

No, nie - zgodził się kuzyn i wspiął się na siodło.

Bystry Sam spojrzał na niego, a potem podszedł do grubego starego dębu i oparłszy się oń pod kątem ostrym, ściągnął chłopca na ziemię. Cliff upadł bez szwanku i zaraz wstał. Bystry Sam zaczął objadać złocienie, rzucając posępne spojrzenia na swojego niedoszłego jeźdźca. -

Cliff, jest dwadzieścia po. Trębacz wstaje za dziesięć.

Cliff znowu podszedł ostrożnie do konia. - Myślę, że teraz będzie okay. Nie mam do niego pretensji. Hej, Sam, przepraszam. Nie zrobiłbym tego, gdybym nie musiał. Musimy szybko dostać się na obóz. Bądź kolegą. Znowu wskoczył na siodło. Koń podniósł głowę i stał spokojnie, póki nie zbliżył się Herbie. Wtedy położył po sobie uszy, cicho zarżał i tupnął kopytami. -

Dla ciebie też coś szykuje, Herbie.

-

Co mi zrobi? - spytał Herbie z przestrachem.

-

Musisz wsiąść i zobaczyć.

Przy pomocy kuzyna, Herbie zdołał wydźwignąć się na koński grzbiet. Chwycił Cliffa wpół i czekał na najgorsze. Najgorsze zaś okazało się zupełnie złe. Bystry Sam ruszył w kierunku obozu nierównym, gwałtownym kłusem, poruszając się w zadziwiający sposób w górę i w dół. Jego boki podskakiwały niczym boje w czasie sztormu i pulchne uda Herbiego bardzo na tym ucierpiały. Cliff na próżno usiłował nakłonić Bystrego Sama do cwału, do galopu, aż w końcu, kiedy Herbie zaczął

jęczeć jak umierający, nawet do stępa. Koń jednak utrzymał dokładnie ten sam męczący krok od szosy aż do stajni. Żadne słowa nie wyrażą tego, jakie uderzenia, tarcie, pieczenie i palenie znosił Herbie. Ale jeżeli oczyszczenie w ogniu jest naprawdę karą za grzechy, to Bystry Sam wykupił Herbiego od kary piekielnej za wszystko, co uczynił on tej nocy. Zegarek Herbiego pokazywał za dwadzieścia siódma i Cliff wprowadzał już Bystrego Sama z powrotem do boksu, gdy do stajni wszedł Elmer Bean. Pomocnik aż zachwiał się na nogach ze zdziwienia, kiedy zobaczył dwóch wymizerowanych, brudnych chłopców w miejskich ubraniach, ale kiedy Herbie wręczył mu pięćdziesiąt dolarów, zaczął lekko drżeć i musiał usiąść na ławce. -

Powiedziałem, że będę miał skąd je wziąć i wziąłem.

-

Gdzieżeście, u licha, byli?

-A co za różnica? Teraz możemy zbudować zjeżdżalnię, no nie? - Chyba tak, ale… skąd wziąłeś te pieniądze, Herb? Znasz kogoś na jakimś innym obozie? - Co za różnica? Do zobaczenia, Elmer. Musimy wrócić do swoich domków przed pobudką. Chodź, Cliff! -Ale… ale nie ukradliście ich, chłopaki? Do licha, nie! - zawołał Herbie przez ramię z wielkim, świętym oburzeniem. - Pożyczyliśmy. Chłopcy zbiegli ze wzgórza. Obóz był cichy niczym rząd piramid. Za piętnaście minut miał zatętnić życiem. Trzymając się zarośli, dla uniknięcia spotkania z kimś, kto mógł wcześnie wstać, Cliff i Herbie poszli do kamforowego schowka, zdjęli ubrania i luźno wcisnęli na miejsce odskakujący zamek. Lepiej będzie, jak przyjdziemy i przybijemy go później. Jeszcze ich obudzimy - powiedział Cliff, wciskając gwoździe pięściami. Spojrzał na kuzyna, szukając w jego oczach potwierdzenia, i zobaczył, że Herbie stoi z przerażeniem w oczach.

- Cliff - powiedział głucho Herbie - wiesz co? Zapomniałem zostawić w kasie pancernej liścik z informacją, że te pieniądze pożyczamy. Więc jednak je ukradliśmy. Ukradliśmy pieniądze, Cliff! -

Oj, przecież dostaną je z powrotem z procentem, no nie?

Tak, ale tymczasem… tymczasem jesteśmy normalnymi przestępcami. - Na litość, będziemy się tym martwić później. Musimy się dostać do swoich domków. Ubrani w krótkie białe kalesony, chłopcy przemknęli za bungalowami, unikając ulicy Towarzyskiej, i każdy wślizgnął się na palcach do swojego domku. Kiedy Herbie ukradkiem kładł się spać, łóżko zaskrzypiało i chłopiec usłyszał znajome pochrapywanie i posapywanie wujka Sida, które poprzedzało przebudzenie. Chłopiec zamknął oczy i zaczął udawać, że śpi. W ciągu minuty udawanie stało się rzeczywistością. Zasnął głęboko. A kiedy w dziesięć minut później skrzekliwy głos trąbki wyciągnął z łóżek wszystkich jego kolegów z zastępu, Herbiego nie zdołał obudzić. Chłopiec leżał jak zabity. Dobra, chłopaki - powiedział wujek Sid. - Pobudka dla Herbiego Bookbindera. -

Z przyjemnością! - wykrzyknął Lennie.

Razem z Eddiem Brombergiem skoczyli do łóżka Herbiego, chwycili je za oba końce i wywrócili na bok. Śpiący spadł na podłogę i otworzył czerwone, załzawione oczy. -Jasny dzień, Generale Śmieciarzu! - zawołał Lennie. - Wstawaj - powiedział wujek Sid. - Można by pomyśleć, że w ogóle nie spałeś. Herbie jęknął, pozbierał z podłogi swoje posiniaczone, częściowo obdarte ze skóry, śmiertelnie zmęczone ciało i potykając się wyszedł razem ze wszystkimi chłopcami na zewnątrz, żeby piętnastominutową gimnastyką poranną powitać nowy dzień.

21. Zjeżdżalnia Herbiego II Nieco później tego samego ranka pan Gauss szedł po trawie na terenie obozu dziewcząt, powłócząc w zamyśleniu nogami i w posępnym nastroju rozważając zalety i wady wynajęcia tylko trzech autobusów zamiast czterech w celu zawiezienia dzieci na stację w następnym tygodniu. Już właśnie prawie postanowił, że dla zaoszczędzenia pieniędzy warto narazić się na pewne przykrości wynikające ze zbytniego tłoku, kiedy dziwny widok spowodował, że sprawa ta wyleciała mu z głowy. Dwa równoległe rzędy świeżych, białych, nie heblowanych desek ciągnęły się ze szczytu wzgórza przez jedną czwartą stoku w dół. W miejscu, gdzie się zaczynały, leżała wielka sterta desek i puszek, a jego pomocnik wraz z trzema chłopcami krzątali się wkoło jak mrówki. Widział, jak dwaj chłopcy, Herbie i Ted, zdjęli ze sterty cztery deski, chwyciwszy je razem za końce. Zeszli ze wzgórza, ułożyli deski tak, że stanowiły przedłużenie istniejących rzędów, i popędzili z powrotem na górę. Ejże, ejże! - wykrzyknął właściciel obozu, podchodząc bliżej i kiwając palcem wskazującym w geście nagany, co stanowiło jego zwyczajowy gest bojowy. - Cóż to wszystko, u licha, znaczy? Herbie, Ted i Cliff przerwali pracę i otoczyli Elmera, jakby chroniąc się pod jego skrzydła. To na Mardigrass, proszę pana, eee… Skoczku powiedział Herbie skwapliwie. - Chłopcy wpadli na pomysł takiej zjeżdżalni - powiedział Elmer Bean. - Myślę, że to będzie okay. Tak, ale kto dał na to pozwolenie? I skąd pochodzi ten materiał? No, wygląda, że to jest warte ze sto dolarów. Kto za to wszystko płaci, chciałbym wiedzieć? Herbie spojrzał błagalnie na pomocnika, który powiedział: Widzi pan, sir, to jest tak. Ja znam Toma Nostranda, w Składzie Drewna w Panksville, rozumie pan, i opowiedziałem mu, że chłopcy wpadli na taki pomysł. To całkiem fajny gość i

on mi dał te materiały. Rozumie pan, on nie ma swoich dzieciaków i zawsze jak chodzi o dzieciaki, to ma miękkie serce. Nie było to zupełną nieprawdą. Elmer Bean nie potrafił fantazjować z taką łatwością jak Herbie. Okazało się, że pięćdziesiąt dolarów wystarczyło na kupienie tylko połowy materiałów w składzie drewna. Elmer wyciągnął od Toma Nostranda materiały po zniżonej cenie w sposób przed chwilą opisany. Opowiadając tę historię panu Gaussowi, po prostu ostrożnie pominął szczegół dotyczący tajemniczych pieniędzy, jakie dali mu chłopcy. Odpowiedź ta częściowo uspokoiła pana Gaussa, wiedział bowiem przynajmniej, że wydatek nie pochodził z jego kieszeni. Zaczął jednak gderać: -

Co to znowu ma być za zjeżdżalnia?

Herbie z wielkim entuzjazmem zaczął opisywać swój projekt, ale wobec rybiego wzroku i wydętych warg Skoczka jego zapał wkrótce wygasł; w końcu chłopiec zaczął się jąkać, tłumaczyć i mówić bez związku. W każdym razie wujek Sandy powiedział - zakończył Herbie niezręcznie - że możemy spróbować wszystkiego, na co będziemy mieli ochotę. Prawda? - Nie słyszałem nigdy gorszego głupstwa - powiedział pan Gauss. - I pomyśleć, że tyle takiego pięknego materiału zmarnuje się na taki postrzelony pomysł! Elmer, zawiodłem się na tobie. Nie powinieneś ich do tego zachęcać. Te deski nadadzą się znakomicie do reperacji przystani kajakowej. Lepiej ściągnijcie je tam od razu. Smar można złożyć w garażu. Nie musisz oczywiście niczego naprawiać, dopóki nie skończy się sezon. Chce pan przez to powiedzieć - wykrzyknął przerażony Herbie - że nie możemy zbudować zjeżdżalni, teraz, jak już tyle jest zrobione?! Nie jest, było zrobione, czas przeszły - powiedział pan Gauss. - Oczywiście, że nie, Herbie. Przykro mi, ale to się

nigdy nie uda. Powinieneś mi podziękować, że ostrzegłem cię przed stratą czasu. Sztywne, wyczerpane ciało Herbiego zawiodło go. Upadł na ziemię i zaczął płakać. No, no tylko nie to - powiedział pan Gauss, lekko zmieszany. - Bądź mężczyzną, Herbie. Wstań. Chłopiec zdusił łkanie łokciem, ale nie ruszył się. - Wie pan co - powiedział pomocnik - chyba nie będę mógł zrobić tego, co pan powiedział. - A to co znowu?! - Właściciel obozu przeszył buntownika ostrym spojrzeniem. No bo, rozumie pan, dostałem ten materiał od Toma Nostranda dla dzieciaków. Jak go teraz użyjemy do napraw, to będziemy musieli za niego zapłacić, jeśli chcemy być uczciwi. Więc jak zrobię to, co pan powiedział, to będę musiał powiedzieć Tomowi i dostanie pan jutro rachunek za materiał. Sto dolarów. Czy chce pan, żebym był nieuczciwy i nie powiedział mu o tym? W obecności trojga przysłuchujących się rozmowie dzieci pytanie to wprawiło pana Gaussa w zakłopotanie. To nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu tak sobie pomyślałem, dopóki ten materiał tu jest… oczywiście nie chcę za niego płacić. Przystań kajakowa nie wymaga tak pilnej naprawy. Ależ sir, bardzo dobrze będziemy mogli go użyć do naprawy przystani - powiedział Elmer - po Mardigrassie. Rozumie pan, drewno tu przecież zostanie. Nienowe, ale dobre. Tom Nostrand nie będzie miał nic do tego, jak już raz zbudujemy z niego zjeżdżalnię Herbiego. Takie postawienie sprawy przekonało właściciela obozu. Za cenę otrzymania darmo materiału wartości stu dolarów, pozwoliłby prawdopodobnie chłopcom, żeby zbudowali ołtarz Baalowi.

No cóż, nigdy nie lubiłem przeszkadzać w niczym, co sprawia dzieciom przyjemność, jeśli tylko nie jest to szkodliwe. A więc pracujcie, chłopcy, traćcie czas, jak długo sprawia wam to przyjemność. Po to jest ten obóz. Macie moje pozwolenie na zbudowanie tej waszej zjeżdżalni. Obdarzył grupkę chłopców swoim zadowolonym uśmiechem, zmywającym, niczym wąż ogrodowy, wszelkie urazy, a jego okrągłe, tylne części ciała zaczęły się rytmicznie kołysać, w miarę jak odchodził pod górę do obozowego biura. Kiedy opisuje się ciężką pracę, zawsze nasuwa się porównanie z bobrami, ale czy można w ogóle porównać pracę bobra z tym, czego dokonał tego dnia Herbie? Gruby chłopiec prawie w ogóle nie spał przez trzydzieści sześć godzin, jego ciało było jednym wielkim bólem, a jednak w takim stanie wykonał najdłuższą, najcięższą pracę w życiu. Cliffa również opuściła kondycja, był jednak silniejszy niż kuzyn i nie dostał od Bystrego Sama cięgów, które Herbie wciąż jeszcze odczuwał w swoich mięśniach i kościach. Gdy tak się mozolił i pocił, wypełniając polecenia Elmera Beana, oczy zachodziły mu czerwoną mgłą. Nogi i ręce miał całe w pęcherzach. Często zdawało mu się, że ramiona odmówią mu posłuszeństwa i nie podniosą się w górę, kiedy będzie sobie tego życzył. A jednak jakoś, potykając się i ślizgając, robił to, co kazał mu Elmer. Do roboty od samego początku przyłączył się Ted. Przyszedł razem z Lenniem, żeby wyśmiewać się z pracujących, i został, już bez modelu Charakteru, żeby pracować. Nieco później tego samego ranka Felicia, słysząc rozchodzące się pogłoski o projekcie swego brata, przyszła i dołączyła do grupy roboczej. Zanim nadeszła pora lunchu, już oba obozy wdzięcznie plotkowały na temat tej najnowszej wiadomości, tak jak psy obgryzają nową kość, a Herbie zyskał rozgłos, niekoniecznie życzliwy. Kilkoro chłopców i dziewcząt doceniło śmiałość tego planu i przewidywało, że jego realizacja się powiedzie, powszechnie jednak reagowano śmiechem. Pojawiło się kilka subtelnych żartów na temat „zjeżdżalni Generała Śmieciarza”. Herbie, Cliff i Ted spóźnili się do jadalni, uzyskawszy

pozwolenie na swobodne poruszanie się po obozie, a siedzący wybuchnęli spontaniczną owacją: Oto jedzie książę głupków Na małym koniku Niech żyje Generał Śmieciarz! Ale Herbie zbyt był zmęczony, żeby się tym przejmować. Opadł na krzesło, ciesząc się bardziej z chwili odpoczynku niż z jedzenia, i przez większość posiłku drzemał. Dziwnym jakimś sposobem po południu ożył. Jego stawy nabrały giętkości, oczy zaczęły spoglądać bystro i żartował sobie wesoło, dodając otuchy współpracownikom. Pomocnik zostawił mu robotę i odszedł do innych zajęć, a kiedy po dwóch godzinach wrócił, ze zdziwieniem zobaczył, że szyny dochodzą już nad brzeg jeziora. Teraz trzeba było wykonać żmudne zadanie polegające na połączeniu szyn ze sobą i przytwierdzeniu ich do podłoża. Dzieci wciąż były w trakcie tej mozolnej roboty, kiedy wezwano je na wieczorny posiłek. Herbie poszedł do swojego domku, żeby się przebrać, wciąż czując się rześko, ale kiedy usiadł na łóżku, żeby zdjąć skarpetki, w jednej chwili przewrócił się i zasnął. Jego „zapasowy wiatr”, ów tajemniczy przypływ energii, którym obdarza nas natura w skrajnie trudnych sytuacjach, gdy nasze normalne siły ulegną wyczerpaniu, skończył się. Koledzy z zastępu tarmosili go, ale z trudem zdołali doprowadzić do tego, że zaledwie na chwilę otworzył oczy. Wujek Sid nadzwyczaj mądrze postanowił zostawić go w spokoju. Herbie leżał tak do północy, a potem obudził się wściekle głodny i spragniony. Przy świetle księżyca powlókł się do jadalni, przetrząsnął ciemną kuchnię, aż znalazł długi bochenek chleba, jeden z takich, jakie wystarczały na posiłek dla całego zastępu. Zjadł bochenek, popił sześcioma szklankami wody z kranu i stwierdził, że najwyborniejsze jedzenie na świecie to chleb i woda. Potem wrócił do domku, rozebrał się i spał niczym mosiężny bożek aż do pobudki. Rano obudził się i powitał nowy dzień odświeżony i z wypoczętymi członkami, ale przygnębiony. Było parno.

Felicia przerwała pracę wcześnie rano, omdlawszy z gorąca. Pracującemu przy zjeżdżalni pomocnikowi i trzem chłopcom pot spływał z czoła, cali byli mokrzy, a dłonie mieli śliskie. Nigdy w życiu Herbie nie pracował tak uczciwie. Odkrył z wdzięcznością, że praca jest Rzeką Zapomnienia, o jakiej czytał w bajkach. Gdy się w niej zanurzyć, przeszłość znika, choćby tylko na chwilę. W głębi duszy czuł się winny, że to jego gigantyczne przedsięwzięcie zbudowane było na kradzieży. Herbie usprawiedliwiał się sam przed sobą, przywołując pomysł z liścikiem, ale liściku przecież nie zostawił. Ta sama chłopięca logika, która przekonała go, że kradzież, z której wytłumaczy się w liściku, nie jest naprawdę kradzieżą, teraz ostrzegała go przed konsekwencjami zła. Usiłował się uspokoić, że gdy już zwróci pieniądze, zostanie oczyszczony, tymczasem jednak czuł się grzesznikiem. Czy gniew boski nie spadnie na niego, zanim zjeżdżalnia zostanie skończona? Czy będzie miał w ogóle sposobność zwrócić pieniądze? Te przykre myśli nachodziły go, gdy tylko otwierał rano oczy, i trwały przy nim aż do chwili, gdy przyłączał się na wzgórzu do Elmera. Znikały, kiedy stukał młotkiem, ciągnął deski, piłował je i rozprowadzał smar. Pod koniec dnia zjeżdżalnia była gotowa do pierwszej próby. Łódka, przyczepiona na pętli do palika wbitego w ziemię, stała u góry, u początku pokrytych smarem szyn. Bystry Sam, w uprzęży przystosowanej do holowania, stał pod opieką Cliffa. Grupa dostojnych gości, wśród nich pan Gauss, oboje głównych wychowawców, Yishy Gabelson, wujek Sid i cały zastęp Herbiego, a także kilka dziewczynek ciekawie przyglądali się urządzeniu oraz czterem ociekającym potem postaciom, które je stworzyły. Obserwatorzy rozmawiali przyciszonymi głosami, od czasu do czasu wybuchali śmiechem, a Elmer Bean i jego pomocnicy jeszcze przy czymś dłubali. W końcu pomocnik odgarnął włosy z oczu, podniósł się z klęczek przed łódką i powiedział: - Gotowe. Kto zjeżdża pierwszy?

-Ja - powiedział Herbie zazdrośnie i głośno, obawiając się, że zagłuszy go chór innych ochotników, ale ku swemu zdziwieniu usłyszał tylko własny głos. - Po co ktoś ma ryzykować? - spytał pan Gauss. - Spuśćmy ją samą i zobaczmy, co się stanie. - Będzie dużo łatwiej - odrzekł pomocnik - jak ktoś usiądzie w środku, żeby przywiosłować do brzegu. Mogę zjechać sam. Powinno być fajnie. - Pomysł był mój, no nie? - odezwał się Herbie. - Ja chcę zjechać. Bardzo pana proszę! Naprawdę nie sądzę, żeby to miało być niebezpieczne, Skoczku - powiedział wujek Sandy, uśmiechając się nieznacznie. No dobrze, Sandy, skoro tak mówisz. Ale ja jestem odpowiedzialny za życie tego chłopca, wiesz o tym. Ludzie nie myślą o takich rzeczach. Herbie wdrapał się do łódki z łomoczącym sercem i usiadł na przedniej ławeczce, chwytając długie żółte wiosło. - Usiądź z tyłu, Herb - powiedział Elmer. - Tak to mógłbyś wylecieć. Chłopiec posłuchał. I odłóż to wiosło. Mogłoby ci wybić zęby, jakby cię uderzyło. Herbie rzucił wiosło jak oparzony. - Gotowe, Herb? Jak tylko pociągnę za tę linę, łódka popruje na dół. Ręka pomocnika trzymała luźny koniec pętli. - Wszystko - Herbie przełknął, żeby usunąć nieoczekiwaną suchość w gardle - wszystko gotowe. -Jazda! Elmer uwolnił pętlę. Łódka ani drgnęła.

Tu i ówdzie rozległy się śmiechy. - To nic, utknęła w smarze - powiedział pomocnik i popchnął łódkę nogą. Łódka posunęła się kilka cali i zatrzymała z chrzęstem. Herbie spojrzał na pomocnika. Miał żałosny wyraz twarzy. Rodzaj ludzki jest jednak okrutny - kiedy widzowie zobaczyli jego minę, ryknęli śmiechem. -

E, Robert Fulton, poddaj się!

-

Och, jaki wspaniały pomysł!

-

Coś sucha ta woda, nie, Herbie?

-

Czy ta prędkość cię nie oszałamia?

- Wracaj do swoich śmieci, Generale Śmieciarzu! Autorem tej ostatniej perły humoru był Lennie. No, Yishy, chyba nie masz się czego obawiać zachichotała jedna ze starszych dziewczynek. Wiadomo było, że Yishy starannie obmyślał jakieś widowisko fantastyczne i poza tym szalonym przedsięwzięciem Herbiego nie musiał liczyć się z konkurencją. Tęgi Super-senior, mający sześć stóp wzrostu i cień wąsów na śniadej górnej wardze, spokojnie się uśmiechał. Było mu przykro z powodu tego małego chłopca, który usiłował rywalizować z nim w taki rozpaczliwy i głupi sposób. -

Co się dzieje, Elmer? - krzyczał Herbie.

Pomocnik drapał się po głowie. Nie wiem, Herbie, przysięgam - powiedział. - Ta łódka powinna staczać się ze wzgórza. A jak nie… coś ci powiem, smar jest świeży i lepki, może się jeszcze dobrze nie wyrobił. Wiesz, jak świeży śnieg. Ej, Ted, Cliff! Pomóżcie nam. Elmer Bean i dwóch chłopców zaczęło spychać łódkę po pochyłości. Zaledwie pchnęli ją kilka cali, nabrała rozpędu i uciekła im z rąk. - Teraz poooszła, Herb! - zawołał pomocnik.

Teraz poszła rzeczywiście. Przyspieszając z każdym jardem, wkrótce pędziła z dużą szybkością. Ledwo było widać ciemną głowę Herbiego, patrzącego na wprost sponad burty ześlizgującej się w dół łódki. Coraz prędzej i prędzej łódka stukała o śliskie szyny. Po kilku chwilach ze świstem przeleciała nad brzegiem jeziora i uderzyła o powierzchnię wody, wzbijając wysoką fontannę. Tym razem widzowie podnieśli prawdziwą owację, bo mimo wszystko wzruszającą rzeczą było patrzeć, jak spełnia się szalone marzenie chłopca. Ale owacja zamarła wszystkim na ustach, kiedy fontanna opadła. Po wodzie pływał tylko Herbie oraz żółte wiosło. Łódka znikła. Pan Gauss był wzburzony. - Niech ktoś ratuje tego chłopca! Wiedziałem, że to czyste szaleństwo! Niechże to wiosło nie odpływa! Rozmontujcie to natychmiast! Odszukajcie łódkę! - wrzeszczał, wymachując rękami na wszystkie strony i zataczając dwa pełne okrążenia wokół osłupiałego pomocnika. Kiedy zajmował się tymi pożytecznymi czynnościami, wujek Sandy, Ted i Cliff na łeb na szyję zbiegli ze wzgórza, za Cliffem zaś pocwałował Bystry Sam, wlokąc za sobą swoją uprząż do holowania. Gdy ta niezwykła kawalkada ratownicza dotarła nad brzeg, stało się oczywiste, że ratowanie życia nie będzie należało do jej zadań. Herbie dobrnął na płytką wodę i posępnie gramolił się na brzeg, wlokąc za sobą wiosło. Za jego plecami z wolna, leniwie wynurzyła się na powierzchnię łódka i przewróciła się do góry dnem, pokrytym smarem, ozdobionym dwiema równoległymi drewnianymi szynami, kołyszącymi się łagodnie tuż nad wodą. Cała ta scena nadawała się znakomicie na studium śmieszności, warte tego, by namalował je jakiś życzliwy malarz i zatytułował „Niepowodzenie”. Miłosierdzie nie pozwala zgadywać, co czuł przemoczony chłopiec, gramoląc się na brzeg na oczach większości dziewcząt, które zgromadziły się tam na wieść o nieszczęściu. Ale Ted i Cliff słyszeli, jak wciąż mamrotał zawzięcie, brnąc w błocie pod górę i odrzucając wszelką pomoc:

Zasłużyłem na to! Zasłużyłem! Zasłużyłem na coś gorszego! - Nie przejmuj się tym tak bardzo, Herb - powiedział wujek Sandy, gnając za nim wielkimi krokami. - Wszyscy miewamy pomysły, które nie wychodzą. To była bardzo fajna próba. Herbie nie odpowiedział. - Co się stało, Herb? - spytał Elmer Bean, schodząc mu na spotkanie. Elmer, ta piekielna łódka zwyczajnie uderzyła w wodę i poszła prosto na dno. Herbie oparł się przez chwilę na ramieniu pomocnika, ściągnął but i wylał z niego strumień błotnistej wody. To samo zrobił z drugim butem i powlókł się po trawie w przemoczonych pończochach, trzymając buty w jednej ręce. - Coś jest nie tak z tym wszystkim, Elmer. Ciąży nade mną jakieś przekleństwo. To się nigdy nie uda. -

Nie poddawaj się tak łatwo, Herb.

Nie poddaję się łatwo. Ale przekleństwa nie zwalczysz. Wszystko się sprawdza. Stali teraz u początku toru i szeroki krąg widzów w milczeniu gapił się na chłopca, który zbyt był przygnębiony, by stać się przedmiotem żartów. Felicia przepchnęła się na przód tłumu i zawołała: -

Nic ci się nie stało?

- Pewnie, że nie. Woda nikomu nie szkodzi - odpowiedział cierpko mokry chłopiec i odwrócił się tyłem. Pan Gauss wciąż jeszcze wymachiwał rękami, ale wolniej i nie na wszystkie strony, zbliżając się do chłopca. - Wspaniały obozowy duch, Herbie. Przyjmujesz porażkę jak mężczyzna. Nic ci nie jest? Wyglądasz świetnie. Rodziców nie trzeba zawiadamiać, jestem pewien. Po co ich niepokoić? Potrzebne ci teraz suche ubranie i dobra, gorąca kolacja. Tak, tak, Herbie, zasłużyłeś na wzmiankę pochwalną za swój

pomysł. To nie jest niepowodzenie, mój chłopcze. Spójrz na to jak na sukces, sukces moralny, który cię dużo nauczył. Mało co było dla Herbiego w tym momencie trudniejsze do przełknięcia niż gaussowskie zwycięstwo. -

Chyba się przebiorę - mruknął.

Gdy skręcił w wąską ścieżkę prowadzącą do ulicy Towarzyskiej, zobaczył Lucille Glass, która stała tuż koło pana Gaussa i patrzyła na swego wzgardzonego wielbiciela okrągłymi, współczującymi oczami. Uśmiechnęła się do niego swoim najbardziej przyjaznym uśmiechem i kiwnęła głową na znak zachęty. Nagłe jednak wydała mu się tylko gamoniowatą dziewczynką w białej koszulce i niebieskich spodenkach gimnastycznych, z włosami koloru marchewki. Miała mnóstwo piegów, a kiedy się uśmiechnęła, ukazał się rząd krzywych górnych zębów, z których dwa, po jednym z każdej strony, cofnięte były daleko w dziąsło. Myśl, że dla tej istoty wykonał całą tę gigantyczną, daremną robotę, wydała się Herbiemu absurdalna. Nie mógł zdobyć się na to, by odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech. Powlókł się dalej, przygarbiony i ociekający wodą. Odchodząc usłyszał, jak właściciel obozu wydał polecenie swojemu pomocnikowi: Zacznij to rozmontowywać zaraz po kolacji. Chciałbym, żeby do rana zbocze było puste. Elmer odrzekł posępnie: -

Uhm.

Pan Gauss siedział tego wieczora na werandzie domku dla gości, z rozkoszą przysłuchując się odgłosom piłowania, wyrywania gwoździ i stukania, dolatującym w ciemności ze wzgórza. Dla kogoś nie wtajemniczonego był to przykry hałas, ale dla niego była to słodka piosenka opowiadająca mu o drewnie, które dostał za darmo. Zamyślił się przez chwilę nad zdumiewającym porywem energii małego Herbiego Bookbindera, który powołał do życia tę bezużyteczną konstrukcję, właśnie teraz rozbieraną. Chłopcy są beczkami prochu, pomyślał sobie, prawdziwymi beczkami prochu.

Najspokojniejszy z nich potrafił wybuchnąć z wielkim hukiem, gdy został umiejętnie zapalony. Co spowodowało, że ten mały gruby chłopiec zdołał tak ciężko pracować i nawet zaraził swoim zaślepieniem ospałego Elmera Beana? Dlaczego chłopcy nie wykażą nigdy takiego wspaniałego ducha w tych drobnych zadaniach, jakie wyznacza im on sam? Pan Gauss westchnął i posłał komara na tamten świat. Po chwili z brzęczeniem nadleciał drugi, by dokonać zemsty. Pan Gauss nie miał wcale ochoty na nocny pojedynek z fauną Manitu. Wstał i wycofał się do swojego pokoju, gdzie zasnął pośród odgłosów młotka i łomu, wciąż dźwięczących mu w uszach, i z obrazem zgrabnej sterty desek w wyobraźni. Rano obudziło go wołanie zza okna: -

Proszę pana! Hej, proszę pana!

Zwlókł swoje oporne ciało z łóżka i mrugając oczami, ze zdziwieniem zobaczył, że poobijany, blaszany budzik z jedną nogą, stojący na szafce nocnej, pokazuje dopiero dziesięć po siódmej. Nigdy nie niepokojono go przed ósmą. -

Niech pan wyjrzy przez okno!

Był to głos pomocnika. Pan Gauss powłócząc nogami podszedł do okna, spojrzał na zbocze wzgórza i rozbudził się zupełnie ze zdumienia i złości. Zjeżdżalnia Herbiego ciągnęła się po zboczu tak samo jak poprzednio. Łódka znowu była przywiązana u początku toru, a Bystry Sam pogodnie pasł się obok. W łódce siedzieli Ted, Cliff i Herbie, Elmer zaś stał, trzymając w ręce luźny koniec pętli. Gdy tylko pomocnik zobaczył głowę pana Gaussa, zawołał: - Teraz jest okay. Niech pan patrzy, zjeżdżamy! - Elmer, zabraniam ci! - ryknął pan Gauss, ale w tej samej chwili pomocnik pociągnął za linę i opadł na ławeczkę. Łódka zaczęła się ześlizgiwać na dół. Na jednej czwartej wysokości nabrała prędkości i pomknęła. Gdy zbliżyła się do jeziora, podskoczyła jakby w górę. Chłopcy rozpostarli z obu stron kawałki płótna dla osłony przed rozpryskującą się wodą. Łódka przemknęła nad brzegiem, uderzyła o powierzchnię

wody wdzięcznie jak mewa, unosząc w górę delikatną chmurę wodnego pyłu, i zatrzymała się w miejscu. Gdy tylko woda opadła, chłopcy odłożyli kawałki płótna, chwycili za wiosła i zaczęli nimi radośnie machać do pana Gaussa. Właściciel obozu, trzęsąc się z powodu mieszaniny ulgi i irytacji, jakie odczuwał, ubrał się i pobiegł w kierunku zjeżdżalni. Gdy znalazł się na wzgórzu, łódka stała już z powrotem na swoim miejscu, a Cliff odwiązywał Bystrego Sama. Teraz kolej na pana, Skoczku - powiedział pomocnik, salutując wesoło. -

Elmer, moje polecenie było wyraźne…

- Do licha, wiedziałem, że na pewno nie będzie pan chciał sprawić tym dzieciakom przykrości, po tym jak zrobili tyle roboty, jeśli tylko zdołamy coś na to poradzić. Jest ich czworo, rozumie pan, i chcemy, żeby przyjechali w przyszłym roku, prawda? No, ta zjeżdżalnia była w porządku, tylko że nie wpadłem na to, że trzeba było na dole ustawić starą skocznię narciarską, rozumie pan? Łódka szła prosto na dno, zamiast osiadać łagodnie na brzuchu jak ptak. Po prostu małe rusztowanie i krótki pomost. - Bardzo pana proszę - powiedział Herbie, patrząc na pana Gaussa psim wzrokiem - niech pan zjedzie. Wypróbowaliśmy ją już osiem razy. Jest wspaniała. Będzie pan naszym pierwszym prawdziwym pasażerem. - Doskonale, Herbie - pan Gauss uśmiechnął się szeroko i pogłaskał chłopca po głowie. - Wykazałeś wielkiego obozowego ducha. Składam ci wyrazy najwyższego uznania. Majestatycznym krokiem wszedł do łódki i usiadł. Elmer odwiązał linę i pan Gauss zaznał mrożącej krew w żyłach rozkoszy zjeżdżania. Ani jedna kropelka wody nie spadła mu na głowę. Ted na dziobie, a Herbie na rufie szybko powiosłowali na kamienistą plażę i pomogli właścicielowi obozu wysiąść. Pan Gauss patrzył z podziwem, jak chłopcy wciągnęli łódkę na pokryty smarem pomost, umocowali

przystosowaną do holowania uprząż Bystrego Sama do kółka cumowniczego na rufie i naprowadzili łódkę na miejsce, gdzie u stóp zjeżdżalni zaczynały się prowadzące ku górze szyny. Koń lekko i z łatwością zaczął wciągać łódkę na wzgórze. Z sukcesem się nie dyskutuje i pan Gauss o tym wiedział. Herbie, gratuluję ci - powiedział, wchodząc na górę za chłopcem. - Dokonałeś cudu, mój chłopcze. - To nie tylko ja. Elmer i Cliff, i Ted - najbardziej Elmer - oni to zrobili. Ja bym nie zrobił nawet połowy tej roboty, co Ted. Nie jestem w tym taki dobry. - Ale twoja, mój chłopcze, była wizja. Wizja i inicjatywa. Czy to ja zbudowałem obóz Manitu, mój chłopcze? Nie przybiłem nawet jednego gwoździa. A jednak to jest mój obóz. I to jest twoja zjeżdżalnia. Zjeżdżalnia Herbiego. Herbie byłby wdzięczny panu Gaussowi, gdyby porównał jego zjeżdżalnię do czegoś lepszego niż obóz Manitu, zdał sobie jednak sprawę, że właściciel obozu starał się być miły. Powiedział więc: - Bardzo się cieszę, że się panu podobało… eee… Skoczku. I popędził na wzgórze. 22. Triumf Herbiego I takim to sposobem Zjeżdżalnia Herbiego jednak powstała. Cztery dni wcześniej była zaledwie mglistym pomysłem w głowie małego chłopca, śmiesznym marzeniem o łódce na kółkach, zjeżdżającej ze wzgórza do wody. A teraz, rzeczywista i sprawnie działająca, dominowała w krajobrazie obozu dziewcząt. Elmer przyozdobił ją na szczycie eleganckim lukiem, na którym wysokimi na stopę literami, wyciętymi z półkolistego kawałka tektury, wypisane były słowa: ZJEŻDŻALNIA HERBIEGO. Za literami paliły się jaskrawoczerwone żarówki. Zachwycony swoją robotą pomocnik popędził co prędzej do miasta i wrócił z przerywaczem elektrycznym, który podłączył do świateł. Kiedy zapadł zmierzch i chłopcy i dziewczynki w barwnych

kostiumach zaczęli się schodzić na Mardi Gras, napis ten, zapalający się i gasnący, zapalający się i gasnący, przykuwał uwagę wszystkich. Była to pierwsza rzecz, którą widzieli goście wjeżdżający na obóz samochodem albo przechodzący z terenu chłopców na trawiaste wzgórze dziewcząt. Niczego równie wspaniałego nie było nigdzie na całym obozie Manitu. Inne miejsca, gry, przejażdżki i rozmaite rozrywki odwiedzał mało kto, a przed Zjeżdżalnią wciąż stała kolejka złożona z dwadzieściorga dzieci i dorosłych. Tuż pod łukiem stał Herbie, ubrany w marynarską czapkę i bluzę Elmera. Czapka opadała mu na uszy, a bluza była na tyle obszerna, że pomieściłaby również Cliffa, ale i tak efekt był świetny. Z początku Herbie trochę się starał zachwalać swoją Zjeżdżalnię, wołając: - Ludzie, ludzie, najlepsza zjeżdżalnia świata! Zjeżdżamy po zieleni, zjawiamy się na jeziorze, zjazd za jedyne ćwierć dolara, czyli dwadzieścia pięć centów! Ale po kilku minutach, gdy ponad dwudziestu pasażerów zapłaciło i czekało w kolejce, kiedy z każdą chwilą zjawiali się następni, a Zjeżdżalni przyglądał się wielki tłum, wykrzykując pełne podziwu pochwały, reklama stała się niepotrzebna, więc jej poniechał. Dalszy ciąg wieczoru był dla Herbiego samą przyjemnością. Pieniądze i gratulacje napływały strumieniem. Wielu pasażerów, zjechawszy raz, wchodziło znowu na wzgórze i ustawiało się w kolejce. Zjeżdżalnia działała gładko, jakby naoliwiona. Ted i Felicia siedzieli w łódce i za każdym razem wiosłowali do brzegu. Cliff i Bystry Sam z upływem czasu coraz sprawniej wciągali łódkę z powrotem na górę. Herbie pobierał opłaty, wkładając pieniądze do pudełka po cygarach, przywiązywał też i odwiązywał łódkę, tak jak nauczył go Elmer. Cała czwórka dzieci czuła wielką dumę ze swojego udziału w tym wielkim sukcesie i nawet Bystry Sam był w wesołym humorze, pozwalał się pieścić i poklepywać widzom, przyjaźnie obracając oczami.

W tej godzinie wzniosłego szczęścia sumienie Herbiego spakowało się i wyjechało. Zgromadził on pięćdziesiąt dolarów w niespełna dwie godziny. Epizod z „pożyczeniem” pieniędzy miał zostać rano wymazany z Księgi Grzechów. Przekleństwo opuściło go. Wszystko przebiegało pomyślnie. Wspaniale, na pewno zostaniesz Skoczkiem - usłyszał chyba ze sto razy. Wizja i inicjatywa zdominowały cały dzień. Niebiosa zgodziły się łaskawie, że kradzież czasami nie jest naprawdę kradzieżą, i dla Herbiego Bookbindera zawiesiły siódme przykazanie. Jakiż wspaniały okazał się ten świat! Tak, i pojawiła się nawet Lucille. Triumf Herbiego trwał już trzy godziny i chłopiec był niemal pijany chwałą i zyskami, kiedy poczuł, że ktoś nieśmiało pociągnął go za obszerny rękaw. Moje gratulacje, Herbie - odezwał się śpiewny, radosny głos. Chłopiec spojrzał na ślicznego malutkiego rudego pirata, ubranego w podartą złotą koszulę ze szkarłatną szarfą i krótkie czarne spodnie, starannie poszarpane u dołu. W ręce pirat trzymał mały sztylet, na jednym oku miał jedwabną opaskę, ale drugie oko promieniało miłością i podziwem za dwa. Herbie, który sądził wczoraj, że wyleczył się już ze swojej romantycznej dolegliwości, nagle zaczął się zastanawiać, czy aby jest tak rzeczywiście. Lucille, promienna Lucille, korzyła się oto przed nim. Było to słodkie uczucie. -

Cześć, Lucille, przepraszam cię na minutkę.

Wydał resztę grupce ośmiu pasażerów, którzy wsiedli do łódki, i błysnął przed Lucille pudełkiem po cygarach, tak że dziewczynka przez dłuższą chwilę mogła popatrzeć na przepełniającą je zielono-srebrną zawartość. Następnie beztrosko pociągnął za linę i łódka dudniąc popędziła w dół stoku. Do licha, Herbie. - Głos dziewczynki był pełen lęku, podziwu i skruchy. - Jakżeś ty wymyślił coś takiego? Jesteś

wspaniały! - A, to wszystko zrobili Elmer Bean i Cliff. Ja nie jestem taki dobry - powiedział Herbie. Przerwał i spojrzał na nią, jakby mierzył do celu. A potem powoli dodał: - Nie umiem nawet robić wykłonów. Policzki pirata przybrały nagle kolor jego szarfy. Dziewczynka ściągnęła z twarzy opaskę, najwyraźniej oceniwszy, że do wykonania zadania, które ją czeka, będzie potrzebowała obojga oczu, i powiedziała delikatnie, patrząc na niego z niewinnym wyrazem twarzy: Herbie, przepraszam, że byłam dla ciebie taka niedobra. Wiesz co, przez cały dzisiejszy wieczór w ogóle nie rozmawiałam z Lenniem. Tylko raz, jak chciał mnie zabrać na twoją Zjeżdżalnię. Powiedziałam mu, że chcę zjechać sama. Lodowate uczucia Herbiego topniały od ciepła jej głosu, cichego i melodyjnego, prawie szeptu. Ale przypomniał sobie o swoich ranach i spytał obojętnie: -

Chcesz zjechać?

- Tak, Herbie. -

Możesz zjechać za darmo. I nie musisz czekać w kolejce.

Przy migającym świetle widać było na twarzy dziewczynki kolejno zdziwienie, ciemność, rozczarowanie, ciemność, a potem uroczy uśmiech, który pozostał tam przez kilka następnych błyśnięć. -

Nie zjedziesz ze mną?

Oj nie, Lucille. Rozumiesz, muszę opiekować się finansami. Och! To może za jakiś czas przyjdziesz na tańce do świetlicy? Chciałabym z tobą zatańczyć. -

Zobaczymy.

Lucille zamilkła i przyglądała się, jak Bystry Sam wciąga łódkę z powrotem na wzgórze. Herbie przeliczył na pokaz pieniądze - było teraz sto siedem dolarów - i czekał, że Lucille

jeszcze trochę się przed nim ukorzy. Ale nic takiego nie nastąpiło. W końcu więc zapytał: -Jak tam reszta Mardigrassu, Lucille? Nie miałem okazji niczego obejrzeć. Coś okropnego. Wszyscy mówią, że tylko twoja Zjeżdżalnia jest fajna. - A widowisko fantastyczne Yishy’ego? W odpowiedzi dziewczynka prychnęła tylko pogardliwie. - A co porabia Lennie? - Och, włożył kostium baseballowy z napisem „New York Yankees”, przywiązał sobie poduszkę na brzuchu, chodzi wszędzie i mówi, że jest Babe Ruth. Co za głupi pomysł! Herbie w milczeniu porównał ten pomysł ze swoim i doszedł do wniosku, że zdarzają się rzadkie chwile, kiedy krzepa nie rządzi automatycznie światem. Nie przyszło mu do głowy, że Lennie przynajmniej nie ukradł baseballowego kostiumu. Łódka, skrzypiąc, zajechała na szczyt wzgórza. Herbie przywiązał ją do palika, a Cliff uwolnił Bystrego Sama. Potem gruby chłopiec szarmancko pomógł Lucille wsiąść do łódki, wobec czego kilkoro chłopców i dziewczynek czekających w kolejce zapiszczało na znak protestu. Siedząca na dziobie Felicia spojrzała na nich i powiedziała: -

Uch! Znowu się zaczyna.

Rzuciła wiosło i wyskoczyła z łódki. -

Ej, Fleece, gdzie idziesz? - spytał Herbie.

Skoro znowu ogarnia nas romantyczny nastrój powiedziała sucho siostra, odchodząc dumnym krokiem - to idę do świetlicy trochę potańczyć. Nie przejmuj się, Herbie - odezwał się z rufy Ted -dam sobie radę sam. - Dziękuję ci za zjazd, Herbie. Mam nadzieję, że zobaczymy się potem - powiedziała Lucille cicho i poważnie.

Do łódki pchali się już następni pasażerowie, wciskając chłopcu pieniądze. Lucille przez cały czas wpatrywała się w niego spojrzeniem pełnym uwielbienia. Herbie czuł, jak głupieje ze szczęścia, jak robi mu się ciepło wokół serca, czuł, że jest u szczytu powodzenia, teraz i w całym swoim życiu. Z ociąganiem uwolnił linę i posłał z łoskotem na dół łódkę, która poniosła z sobą jego słodki ciężar. Niezadługo potem rozległy się trzy długie gwizdki wujka Sandy’ego, ogłaszające koniec Mardi Gras. Kolejka około dwunastu pasażerów, z których wszyscy byli uczestnikami obozu czekającymi na zjazd po raz drugi albo trzeci, z wyjątkiem pewnej zażywnej damy z miasteczka ze smutnym jasnowłosym dzieckiem, rozeszła się, pomrukując z niezadowolenia. Herbie jeszcze raz przeliczył przychód, gdy tymczasem Ted wyciągał łódkę na brzeg, a Cliff odprowadzał konia do stajni. Felicia nadeszła z tańców w promiennym, szczęśliwym nastroju. Kiedy wszyscy współpracownicy znowu zebrali się pod migającym światłem, Herbie ogłosił wesoło wysokość dochodu z ich pracy: sto trzynaście dolarów i pięćdziesiąt centów. -

Do licha, jesteśmy bogaci - powiedział Ted.

-Jak to podzielimy? - spytała Felicia. Przede wszystkim jestem winien siedemdziesiąt pięć dolców za materiał - powiedział Herbie. Wszyscy pokiwali głowami. - Zostaje jeszcze prawie czterdzieści dolców, po dziesięć na głowę. Z ciemności wyłonił się pan Gauss, z szerokim uśmiechem na ustach. Niósł ze sobą pół tuzina pudełek po cygarach, podobnych do tego, jakie trzymał w rękach Herbie. - Tak, tak, kopalnia złota - powiedział wesoło. - Daj no mi to pudełko, Herbie. Przechowam ci je przez noc w kasie pancernej. Robię to dla wszystkich chłopców, którzy zarobili jakieś prawdziwe pieniądze. Ee, dziękuję panu - odpowiedział Herbie, przyciskając pudełko ochronnym ruchem do boku - ale swobodnie mogę się

nim zaopiekować sam. - To nie ma sensu, mój chłopcze. Nie trzeba kusić pokątnych złodziei, sam rozumiesz. - Chwycił mocno pudełko i wyszarpnął je z rąk Herbiego. - Kasa pancerna to jedyne miejsce dla takiej ilości pieniędzy, jaką zarobiłeś. Pierwsza rzecz, którą zrobię jutro rano, to przyślę po ciebie i ci je oddam. Gratuluję wam wszystkim! I pan Gauss odszedł w kierunku domku dla gości. Good-bye sto trzynaście dolców - zakrakał Ted dostatecznie głośno, żeby właściciel obozu go usłyszał, ale pan Gauss odszedł, nie zwracając na to uwagi. Coś ty! - zawołał Herbie. - Przecież nie weźmie tych pieniędzy sobie. -

Nie może tego zrobić! - powiedziała Felicia.

- Nawet pan Gauss nie jest taki podły. Coś nam jednak odda - rzekł Cliff. - Okay, okay - powiedział Ted. - Jeżdżę na ten obóz bardzo długo. Jak zobaczymy jeszcze kiedy choćby pięć centów z tej forsy, to będzie cud. - Musi mi oddać siedemdziesiąt pięć dolców za materiał! powiedział Herbie. - Pożyczyłem je. - Nie bądźcie głupi! - wykrzyknęła Felicia ze wzburzeniem. - O czym wy, chłopaki, mówicie? Musi nam oddać wszystko. Mówicie tak, jakby były co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Czy on jest rozbójnikiem? To są nasze pieniądze, nie jego. W jaki sposób mógłby zatrzymać z nich choćby centa? Ted popatrzył na nią z ukosa jednym okiem jak kogut. -Jestem na Manitu szósty rok - powiedział. - Wewnątrz tego pudełka są pieniądze, a na zewnątrz jest pan Gauss. Między nimi jest tylko pokrywka. To nie wystarczy… Ale i tak było fajnie. - Wzruszył ramionami. - Fajniej niż kiedykolwiek w tej piekielnej dziurze. Dziękuję ci, że mnie do tego dopuściłeś, Herb.

- Oj, oszalałeś, Ted - zaczął Herbie, ale dźwięk trąbki ogłosił powrót do domków i po tej złowróżbnej uwadze Teda zmuszeni byli się rozstać. W kilka minut później chłopcy z Zastępu Trzynastego siedzieli w piżamach na łóżkach i czekali, aż wujek Sandy ogłosi, kto został Skoczkiem Dnia. Kogo wyznaczysz na wujka Sandy’ego, Herb? - spytał Lennie z grzeczną uległością. -

Do licha, Lennie, jeszcze nie wygrałem.

- Wygrałeś. Nikt inny nie może wygrać. Pozostali chłopcy poparli ten pogląd zgodnym chórem. Byli teraz z Herbiego dumni. Chłopcy z innych domków wykrzykiwali przez kraty gratulacje. -

No, poczekajmy jednak, aż to ogłoszą - powiedział Herbie.

-Jestem z ciebie dumny, naprawdę - odezwał się wujek Sid. To, co zrobiłeś, było wspaniałe. Czeka cię wielka przyszłość. Palił niespokojnie zakazanego papierosa, którego trzymał w zagłębieniu dłoni. Biedny wujek Sid, denerwował się i przejmował z powodu Herbiego. Takie dziwne rzeczy zdarzają się tym znękanym dorosłym i prawie dorosłym ludziom zwanym wychowawcami. Włączeni w świat dzieci dla tych kilku dolarów i wakacji spędzonych na wsi, zaczynają traktować zdarzenia, które się w tym świecie rozgrywają, ze śmiertelną powagą. Ostatecznie sprawy, które ludzie uważają za poważne w dorosłym życiu, rzadko kiedy są mniej błahe, albo rzeczywiście zupełnie inne w swoim charakterze niż to, co obchodzi chłopców na Manitu -pogoń za sukcesem, współzawodnictwo klik, gonitwa za przyjemnościami, obchodzenie niewygodnych przepisów. Gdzież są dorośli, którzy nie spędzają swojego życia na takich sprawach? W ciemności dał się słyszeć nieomylny gwizdek wujka Sandy’ego, zapowiadający, że będzie mówił, i w jednej chwili wszystkie rozmowy ucichły jak nożem uciął. Przez megafon zabrzmiał jego głos.

-A teraz ogłoszenie, na które wszyscy czekacie. Sędziowie: ciocia Tillie, Skoczek i ja, mieli trudne zadanie, dokonując wyboru między tyloma znakomitymi punktami programu, w szczególności zaś tymi dwoma, o których wszyscy wiecie. Skoczkiem Dnia został - długa męcząca cisza, a potem pośpiesznie - Yishy Gabelson za swoje widowisko fantastyczne, ze szczególną wzmianką pochwalną dla Herbiego Bookbindera za jego znakomitą zjeżdżalnię. To wszystko. Ale to nie było wszystko. Dobiegające z bungalowów wzdłuż ulicy Towarzyskiej krzyki rozdarły noc. -

Precz!

-

Oszuści!

-

Rozbójnicy!

- Wygrał Generał Śmieciarz! -

Kanciarze!

Gwizdek zagwizdał wściekle kilka razy i uspokoił wrzawę. - Spokój tam! - ryknął główny wychowawca. - Nie jesteście jeszcze w domu, jesteście ciągle na obozie. Tu nie dzieje się to, co się wam podoba, tylko to, co postanowimy my! Była to wypowiedź prowokacyjna, od której wujek Sandy mógł się powstrzymać. Ale był zły i prawdę mówiąc czuł się również winien, działał więc z ograniczoną zdolnością osądu. -Phi! -

Precz!

-

Ssss!

-

No pewnie, że to się nam nie podoba!

-

Nigdy nie ma tego, co się nam podoba!

-

Powiesić wujka Gausia na suchej gruszy!

Te i czterdzieści innych zuchwałych okrzyków dolatywało przez kraty. Zmieszany i bezradny wujek Sandy wrócił do swojego namiotu. Tymczasem w Zastępie Trzynastym Ted

wyskoczy! z łóżka i pochwycił blaszaną miskę i łyżkę ze swojego plecaka. Nic się nie martw, General - zazgrzytał do osłupiałego, pobladłego Herbiego. - Ten jeden raz nie ujdzie wujkowi Gausiowi na sucho! - Ted! Wracaj tu zaraz! - wykrzyknął wujek Sid, ale Ted był już na dworze i sam jeden maszerował ulicą Towarzyską, uderzając rytmicznie w blaszaną miskę i krzycząc: -

My chcemy Herbiego! My chcemy Herbiego!

Tylko takiej iskry było potrzeba. W okamgnieniu na ulicy pojawiło się dwudziestu chłopców tłukących w dźwięczące przedmioty - była tam szklanka, bębenek, blaszana menażka, a nawet balia - i wołających: -

My chcemy Herbiego!

Wychowawcy nie czuli się na siłach, żeby powstrzymać ten wybuch, a i żaden z nich nie miał szczególnej ochoty go powstrzymywać. Nim wyjący tłum chłopców w piżamach dotarł do namiotu wujka Sandy’ego, przyłączyła się do niego prawie cała reszta obozu. Wszyscy kłębili się pod wielką białą lampą elektryczną, która wisiała na tyczce na końcu ulicy, i wołali, i wrzeszczeli, jakby chcieli przestraszyć chmarę owadów, która tańczyła im nad głowami. W gorącym żółtym namiocie siedział pan Gauss i dwoje głównych wychowawców z ponurymi minami. - Pytam jeszcze raz, Sandy - odezwał się właściciel obozu czy nie masz zamiaru nic zrobić z tym naruszeniem dyscypliny? Skoczku, ja jestem jeden. Wychowawcy powinni byli to powstrzymać, zanim się zaczęło. Najwyraźniej czują to samo co ja, a ja… Do namiotu wpadła, niczym wystrzelona z procy, zwalista postać Yishy’ego Gabelsona, powodując, że w namiocie zrobiło się niewygodnie ciasno.

Wujku Sandy, panie Gauss, nie możecie mi tego zrobić. Oni tam są gotowi rzucić się na mnie. Wiecie, że ten dzieciak wygrał! - wyjąkał spocony Supersenior. -

No, Yishy, nie bądź dziecinny - powiedział pan Gauss.

- Twoje widowisko fantastyczne było znakomite. A poza tym wiesz, że nie możemy pozwolić, żeby Średniak był Skoczkiem. To zbyt ryzykowne. To powinien pan był o tym pomyśleć, kiedy przygotowywał pan to współzawodnictwo! - krzyczał Yishy. Powinien był pan powiedzieć, że Średniacy nie stają do konkursu. Teraz jest już za późno, żeby ustanawiać reguły. Ten dzieciak wygrał i pan o tym wie. Zrobi pan, co pan będzie uważał, ale ja nie będę pańskim Skoczkiem. Nie jestem kanciarzem! Wybiegł z namiotu i troje sędziów słyszało, jak wrzeszczał, przekrzykując wrzawę, która go powitała: -

Powiedziałem im! Powiedziałem im, że nie przyjmę!

Wtedy drwiny zamieniły się w okrzyki aprobaty, po czym przekształciły się w potężne wołanie: -

My chcemy Herbiego! My chcemy Herbiego!

-Wydaje mi się, panie Gauss - powiedział wujek Sandy, przecierając chusteczką swoje grube okulary i kładąc nacisk na nazwisko właściciela obozu - że mamy do wyboru odwołać Dzień Obozowicza albo przyznać Skoczka Herbiemu Bookbinderowi. - To nonsens. Zapomną o tym, jak się prześpią. Damy im na lunch lody - powiedział pan Gauss. - Jeśli o mnie chodzi - odezwała się kwaśno ciocia Tillie - to jest rzeczą oczywistą, że ten chłopiec wygrał. Po prostu uległam naciskowi Skoczka, który twierdzi, że do prowadzenia obozu potrzebny jest starszy chłopiec. -

Nie macie już starszego chłopca - zauważył wujek Sandy.

- My chcemy Herbiego! My chcemy Herbiego! - krzyczano na zewnątrz z jednakową werwą, przy akompaniamencie stukania, grzechotania, brząkania i tupania. Pan Gauss przeniósł wzrok z jednego głównego wychowawcy na drugiego. Zobaczył dwie stanowcze, wrogie twarze. W świetle faktu, że nie mam z waszej strony poparcia, jakie mieć powinienem - powiedział - będę, zdaje się, zmuszony poniechać jedynego rozsądnego sposobu postępowania. Rób, co ci się podoba, Sandy, na swoją własną odpowiedzialność. Nic więcej nie mam do powiedzenia. - Odwołujemy Dzień Obozowicza czy przyznajemy Skoczka temu chłopcu? -

Nic więcej nie mam do powiedzenia.

Wujek Sandy wyszedł przed namiot. Gromada chłopców wyczuła, że będą jakieś nowe wiadomości, i wołanie ucichło. Wujek Sandy spojrzał zezem na dziwaczny widok, jaki przedstawiali sobą jego chłopcy, stłoczeni razem w piżamach, w zupełnym nieładzie. Pośrodku tłumu wysoko w górze majaczyła postać Herbiego Bookbindera, półnaga, tylko w białych kalesonach, unoszona na ramionach Yishy’ego i trzech innych Seniorów. Kiedy Sandy zobaczył grubego chłopca otoczonego takim uwielbieniem tłumu, wybuchnął śmiechem. - Zejdź no, Herbie, wygrałeś. Jesteś Skoczkiem! - krzyknął i dalej śmiał się życzliwym, rubasznym śmiechem. Rozległ się wrzask triumfu. Mimo że chłopcy nie wiedzieli nic o tym, co się stało w namiocie, ze sposobu zachowania się wujka Sandy’ego wywnioskowali, że cieszy się on z tej zmiany tak samo jak oni, tłoczyli się więc wokół niego i poszturchiwali go przyjaźnie pięściami. Czterech Seniorów, którzy podtrzymywali Herbiego, zaczęło tańczyć i kilka razy nieomal upuścili bohatera wieczoru na ziemię. Okrzyki gratulacji, powinszowań i uwielbienia dochodziły do niegdysiejszego Generała Śmieciarza ze wszystkich stron i wszystkie kierowane były do „Herbie-

go”. W żadnych innych okolicznościach nie mógłby on otrzymać takiej owacji, przekraczającej wszystko, co spotkało kiedykolwiek Lenniego albo Yishy ego za wyczyny sportowe. Stał się symbolem oporu wobec pana Gaussa i każdy chłopiec czuł, że zwycięstwo Herbiego oznaczało zrzucenie jarzma również z jego własnych ramion. Był to krótki, przelotny sukces - nazajutrz z całą pewnością twarde reguły i dekrety Gaussa miały obowiązywać jak zawsze - ale raz, przynajmniej ten jeden raz, wujek Gausio został zmuszony do poddania się. - Niech żyje Herbie! Niech żyje Herbie! - wiwatowali chłopcy z całego serca i co sił w płucach. A Herbie, podskakując i kołysząc się na swoim niebezpiecznym podwyższeniu w blasku lampy pośród chmary owadów, otoczony gromadą przyjaznych, pełnych uwielbienia zwróconych ku niemu twarzy, z dźwiękami owacji i chwały w uszach, czuł, że gorące łzy radości i zdumienia spływają mu po twarzy. Żadne z jego marzeń o triumfie nie było tak słodkie jak to, czego doznawał teraz. „Dla każdego człowieka nadchodzi właściwy czas, a dla każdej rzeczy znajduje się właściwe miejsce”. Dla Generała Smieciarza, grubego, nie wysportowanego, pogardzanego, nadszedł w końcu jego czas. 23. Nieszczęście Następnego dnia Herbie obudził się przed pobudką z powodu przerażającego snu. Za ociekającymi wodą kratami stał mglisty, szary poranek. Wszyscy koledzy z zastępu dokoła spali. Wujek Sid chrapał, wydając nierównomierne, zdławione dźwięki. Świerszcze milczały. Przez kraty napływały smugi mgły i wisiały wewnątrz bungalowu, nieprzezroczyste dla oka i mokre w dotyku. Herbie wzdrygnął się, bo przypomniały mu się zdarzenia ze snu i zawisły mu w pamięci niczym kłaki mgły. Zamordował człowieka i pochował go na pustej parceli w pobliżu Budy. Nie mógł sobie przypomnieć, kim był ten człowiek, ale morderstwo zostało popełnione i ukryte dawno

temu, i zdążył już prawie o nim zapomnieć. Nagle jego ojciec z jakiegoś powodu postanowił wykopać dół na tyłach Budy i wybrał właśnie to miejsce, gdzie leżało pochowane ciało. Ojciec, pan Krieger i pan Powers zaczęli energicznie kopać w ziemi i wkrótce powstał głęboki brązowy dół, który z każdą chwilą stawał się coraz głębszy. Ze wzrastającym popłochem Herbie patrzył, jak mężczyźni kopią, i zdał sobie sprawę, że zaraz znajdą ciało. Nagle ze śmiertelnym przerażeniem, które było tak silne, że aż się obudził, przypomniał sobie, że na zwłokach zostawił ślad, który natychmiast pozwoli rozpoznać w nim mordercę. Usiadł na łóżku, wciąż jeszcze przerażony, i z wysiłkiem usiłował sobie przypomnieć, co to był za ślad, aż w końcu stanął mu przed oczami wyblakły obraz ze snu, choć nie miało to żadnego sensu. Było to pudełko po cygarach, w którym trzymał opłaty zebrane na Zjeżdżalni. Ta senna mara była tak żywa, że na pół śpiący jeszcze chłopiec zaczął sobie przypominać wszystkie zdarzenia z owej nocnej wycieczki do miasta, żeby przekonać się, czy rzeczywiście kogoś nie zamordował, i z pewną ulgą, nieco bardziej już rozbudzony, odrzucił tę absurdalną fantazję. Teraz jego umysł zaprzątnęła myśl o pudełku po cygarach. Przez pewien czas toczył w wyobraźni spory z panem Gaussem. Właściciel obozu próbował zatrzymać pieniądze pod różnymi pretekstami, a Herbie jeden po drugim wykazywał ich niedorzeczność. Potem myślał trochę o chwale, która stała się jego udziałem poprzedniego wieczora, i wyobrażał sobie różne przyjemności, jakie w nadchodzącym dniu czekały go jako obozowego lorda. Stopniowo atmosfera złych przeczuć człowieka winnego, spowodowana snem, znikała, w miarę jak wschodzące słońce rozpraszało poranną mgłę. Gdy po pewnym czasie, który wydał się Herbiemu bardzo długi, zabrzmiał głos trąbki, był tak samo wesół jak ci, co się dopiero obudzili, i szybciej niż ktokolwiek z nich wyskoczył z łóżka. Ej, Herbie, po co wstajesz? Przecież jesteś wujkiem Gausiem - powiedział Lennie ziewając.

-Jeszcze nie jest - wtrącił szybko wujek Sid, pocierając wierzchem dłoni siny, pokryty szczeciną policzek. - Dzień Obozowicza zaczyna się dopiero o dziesiątej. Oczywiście, inaczej wychowawcy musieliby stawać do inspekcji - szydził Ted, wsuwając nogi w podarte, brudne pantofle. - Pan Gauss ustanowił tę regułę po pierwszym roku jego sprawa. To dopiero była zabawa, jak wychowawcy musieli zamiatać podłogę, i w ogóle. Teraz Dzień Obozowicza to jest nic. - Zamknijcie się i idźcie wszyscy na musztrę - powiedział wujek Sid i opadł z powrotem na łóżko z zamkniętymi oczami. Chłopcy wybiegli gromadą na dwór. W godzinę później, podczas śniadania, główny wychowawca przechodził koło stołu Zastępu Trzynastego i przy okazji powiedział: - Herbie, przyjdź po śniadaniu do mnie do namiotu. Wujku Sidzie, niech któryś z chłopców pościele łóżko Herbiego. - Tak jest - odpowiedział wujek Sid. Herbie patrzył skromnie w talerz, a koledzy z zastępu spoglądali na niego z szacunkiem i zazdrością. Ej, Herb, kogo zrobisz głównym wychowawcą? - spytał Lennie, nakładając obfitą porcję jajecznicy na talerz grubego chłopca. - Nie zapominaj o starych kumplach. Jesteśmy starymi kumplami od lat, Herbie, wiesz, że tak jest. Ty? - spytał Ted, marszcząc z niesmakiem swój haczykowaty nos i spoglądając na Lenniego. - Po tym, jak nie dawałeś mu spokoju przez całe wakacje, śmiesz teraz chcieć być wujkiem Sandym? Chyba najwyżej mógłby cię wyznaczyć na Bystrego Sama. Chłopcy zarechotali. - Dobrze powiedziane - zauważył wujek Sid. - A skoro już o tym mowa, Lennie, to wyznaczam ci zadanie: pościelesz łóżko Herbiego. A jeśli je pościelesz po francusku albo zrobisz jakiś inny figiel, to spędzisz Dzień Obozowicza na swojej pryczy.

- Czemu miałbym je posłać po francusku? Będzie mi bardzo miło posłać łóżko Herbiego - odrzekł Lennie, krzywiąc twarz w przeraźliwym grymasie, który miał udawać zadowolenie. My jesteśmy starymi kumplami, Herbie i ja. No nie, Herbie? Pamiętasz starą klasę pani Gorkin, co, Herbie? To były czasy, nie? Ech, zastanawiam się, co tam nasi ojcowie porabiają teraz w Budzie. Herbie, zakrztusiwszy się lekko jedzeniem na wspomnienie Budy, udał, że ma usta pełne jajecznicy, i odpowiedział Lenniemu nic nie znaczącym mruknięciem. Lennie demonstrował przyjaźń dla Herbiego przez całe śniadanie i pozostawił swoją jajecznicę nietkniętą, z zapałem przypominając Herbiemu, jak wiele ich ze sobą łączy. Herbie robił co mógł, żeby nic na to nie odpowiadać. Do licha, Herb, ty jako Skoczek, a ja jako Sandy, ale byśmy mogli robić numery. Cały obóz byśmy postawili na głowie. Pokażemy im, jak się rządzi w starej, poczciwej alei Homera! Herbie podniósł się. - Przepraszam, wujku Sidzie, czy mogę wstać wcześniej od stołu? Pewnie wujek Sandy chce się ze mną zobaczyć jak najszybciej. Oczywiście, idź, Skoczku! - powiedział wujek Sid z uśmiechem. Pamiętaj, Herbie! - zawołał za nim Lennie. - Ty i ja trzymamy się razem, co? Stary Herbie i Lennie! Dwaj kumple z alei Homera! Nieoczekiwane oznaki przyjaźni ze strony Lenniego jakoś Herbiego przygnębiły. Gdy przechodził przez jadalnię, ze wszystkich stron życzliwie go pozdrawiano, ale te przejawy hołdu nie cieszyły go tak, jak by mogły. Wszystko to zbyt żywo przypominało mu pewne zdarzenie, którego świadkiem był przed tygodniem. Daisy, nędzny, wstrętny Daisy, cieszył się krótkotrwałą, olśniewającą popularnością, kiedy dostał paczkę zawierającą cztery salami. Wydawało się, że z powodu

szacunku i serdeczności, jakimi go otoczono, Daisy urósł nagle o dwie stopy. Biedny Daisy, oszołomiony miłością, dostał zawrotu głowy, chwycił nóż, natychmiast pokroił i kawałek po kawałku rozdał wszystkie cztery salami wyciągającym się do niego tłumnie rękom. Gdy oddał ostatni plasterek, nagle jakby skurczył się do normalnych rozmiarów i Herbie miał przed oczami, jak żywy, obraz chudego chłopca w okularach, siedzącego samotnie na swojej kosztownej walizce z mosiężnymi okuciami, trzymającego w dłoni zatłuszczony nóż i rozglądającego się po pustym bungalowie. Czymże takim, myślał Herbie, różnił się Daisy ze swoimi salami od Generała Smieciarza w roli Skoczka? Były to smutne myśli jak na jedenastoletniego chłopca znajdującego się u szczytu powodzenia i, jak każdy przejaw cynizmu, tylko częściowo prawdziwe. Chwała Daisy’ego była taka krótkotrwała, bo opierała się tylko na salami, a nie na osiągnięciach. Ale faktem jest, że tego lata wiedza Herbiego o świecie pogłębiła się. Miała się ona pogłębić jeszcze bardziej, nim kolejny raz zaszło słońce. Chłopiec nieśmiało zastukał w słupek stojący u wejścia do namiotu wujka Sandy’ego. Energiczny głos wezwał go do środka. - Cześć, Herb. Siadaj. Wujek Sandy pokazał fajką stołek na trzech nogach stojący przy wąskim biurku, które stanowił kawałek płyty spilśnionej oparty na czterech deskach. Po pierwsze, moje gratulacje. Jesteś nadzwyczajnym dzieciakiem. - Gdyby nie Elmer Bean i mój kuzyn Cliff, byłbym niczym. Miałem szczęście - powiedział Herbie siadając. - Wiem o tym. To dobrze, że i ty o tym wiesz. Ale nigdy nie osiąga się sukcesu bez pomocy i odrobiny szczęścia. Zasłużyłeś na swoją nagrodę. -

Dziękuję, wujku Sandy.

Dobra, musimy się spieszyć. - Główny wychowawca wetknął mu do ręki napisaną na maszynie listę nazwisk i ołówek. - Zawsze prowadziłem Dzień Obozowicza uczciwie, Herb, na ile, hm… na ile mi na to pozwalano. Dlatego był zawsze udany. Przejrzyj tę listę i zaznacz chłopców, których chcesz wybrać na wychowawców w poszczególnych zastępach. - Tak jest. Herbie uważnie czytał listę i starannie, powoli stawiał znaczki. - A właśnie, kto będzie mną? - spytał wujek Sandy. Herbie odpowiedział natychmiast: -

Cliff.

Wujek Sandy uśmiechnął się szeroko. - No, to będzie to jedyny dzień, kiedy wujek Sandy będzie umiał jeździć na Bystrym Samie. Myślę, że Cliff to dobry wybór. Popatrzył Herbiemu przez ramię, kiwając głową. - Dobrze, dobrze wybrałeś. Ted na wujka Sida, co? Świetnie. Biedny Ted, przez te wszystkie lata ani razu nie był wychowawcą. Wrócił do swojego pisania, które miał rozłożone na biurku. Po kilku minutach Herbie podał mu kartkę. Główny wychowawca obejrzał ją i zwrócił mu. -

Nie podałeś nazwisk lekarza i pielęgniarki.

- Pielęgniarki? - Herbie podrapał się w głowę i wytrzeszczył oczy. - Zawsze tak robimy dla śmiechu. Wpisz kogokolwiek, kto będzie wyglądał zabawnie w stroju pielęgniarki. Yishy byłby świetny, ale wybrałeś go już na wujka Peewee. Herbie zastanawiał się przez chwilę, potem nagryzmolił na kartce dwa nazwiska i podał ją głównemu wychowawcy, który spojrzał na nią i roześmiał się w głos. Na kartce było napisane:

Lekarz - Daisy Gloster Pielęgniarka - Lennie Krieger Wujek Sandy popatrzył na wielki, tani zegarek, który wisiał na gwoździu nad jego łóżkiem. - Dwadzieścia pięć po dziewiątej. Pan Gauss chce się z tobą widzieć o wpół do dziesiątej, Herbie. Pobiegnij lepiej na wzgórze. Potem wrócisz do mnie. -

Po co pan Gauss chce się ze mną widzieć?

Główny wychowawca popatrzył w blat biurka. - Nie umiem ci powiedzieć. Pewnie chodzi o pieniądze ze zjeżdżalni. No, leć już. W zachowaniu wujka Sandy’ego pojawiła się nagle powściągliwa ostrożność, która nie spodobała się Herbiemu. Wybiegł z namiotu i kłusem pobiegł na wzgórze, czując że powoli znowu ogarnia go ponura atmosfera ze snu. Zdyszany i zaczerwieniony, podszedł do schodków domku dla gości. Gdy zatrzymał się dla nabrania oddechu, w drzwiach obozowego biura ze zdziwieniem zobaczył Yishy’ego Gabelsona, który potrząsał głową i zgrzytał zębami. Ach, ten…! Ach, ten stary gruby…! - mamrotał Supersenior, miotając najgorszymi epitetami. - Ach ten…! - dodał jeszcze jedno obelżywe określenie, którego Herbie nie znał. - Ej, Yishy, o co chodzi? - zawołał Herbie z niepokojem, gdy tamten przeszedł obok, nie zauważywszy go. Yishy spojrzał na niego z przestrachem. -

Co ty tu jeszcze robisz? Wiesz przecież, co się stało.

-

Nic nie wiem - powiedział Herbie drżącym głosem.

- CO??? Chcesz powiedzieć, że on nie rozmawiał jeszcze z tobą o pieniądzach? Żołądek Herbiego ścisnął się w małą kamienną bryłkę. -

Nie, Yishy, słowo daję.

- Ach, ten stary łgarz! - Yishy zachwiał się, przyłożył rękę do czoła i jęknął: - Ach, ten…! Ten…! - Powtórzył jeden z poprzednich epitetów i dodał jeden zupełnie nowy, po czym zbiegł w dół zbocza wielkimi nieporadnymi krokami, bluźniąc i wymachując pięściami. Herbie ze zdziwieniem popatrzył na ten niesłychany widok i zmartwiony powlókł się ciężkimi krokami po schodkach do biura. Tam czekała go jeszcze większa niespodzianka. Pan Gauss jak zwykle siedział uśmiechnięty za swoim biurkiem, a obok niego, na brudnym pluszowym fotelu, siedział - Herbie nieomal zemdlał, zobaczywszy tego człowieka - ów wycieńczony kierowca, tak samo chudy i dziwaczny, który wiózł jego i Cliffa autostopem z Nowego Jorku do Panksville! A, dzień dobry, Herbie - pan Gauss rozpromienił się na jego widok. - Pozwól, że cię przedstawię panu Drabkindowi. Proszę pana, oto jeden z naszych najwspanialszych, najbystrzejszych, najznakomitszych uczestników obozu, Herbie Bookbinder. Z dumą dodam, że także uczeń mojej szkoły. Pan Drabkind wyciągnął do Herbiego sinawą rękę. Chłopiec uchwycił końce zimnych palców, potrząsnął nimi raz i puścił. Chudy mężczyzna przyglądał mu się przez grube niczym dna butelek szkła okularów. Nie mam zbyt dobrego wzroku - przepraszał swoim niezapomnianym, piskliwym głosem - ale zdaje mi się, że już cię gdzieś widziałem, chłopcze, całkiem niedawno. Herbie wzruszył ramionami i starał się opanować drżenie kolan. - To chyba niemożliwe - powiedział pan Gauss, spoglądając surowo na Herbiego. - Jak sądzisz, Herbercie? Herbie potrząsnął głową, niezdolny wydać z siebie żadnego dźwięku. -

Musiał się pan pomylić - powiedział właściciel obozu.

-

Jest to pierwsza pańska wizyta u nas tego lata. Chyba że

-

dodał figlarnie - Herbie gdzieś wyjeżdżał bez mojej wie-

dzy. Czy to jest zabawa w kotka i myszkę, zastanawiał się Herbie w przerażeniu, które niczym mgła spowiło jego umysł. Czekał na cios, jeśli takowy miał paść. - No cóż, widuję tak wielu chłopców, tak wielu chłopców westchnął pan Drabkind. Z powrotem usiadł na fotelu, a jego ciało zwinęło się jak zwiędły kwiat. - Chociaż nie wydaje mi się jakoś, żeby to było w tłumie. Nie. Nasz Herbie bardzo wybija się ponad tłum powiedział pan Gauss. Obaj mężczyźni roześmiali się uprzejmie i, jak się Herbiemu zdawało, trochę niesamowicie. Nastąpiła chwila ciszy. - No tak, możemy chyba przejść do rzeczy - pisnął słabowity mężczyzna. - Będę musiał niedługo jechać, wie pan. - Herbie, nie wiesz kim jest pan Drabkind, prawda? -spytał pan Gauss, oglądając końce swoich palców, które trzymał splecione przed sobą. Herbie znowu potrząsnął głową, najbardziej stanowczo jak potrafił. -

Oczywiście, że nie wie - powiedział pan Drabkind.

Wyjął z czarnego portfela wizytówkę i podał ją Herbiemu. Chłopiec przeczytał:

Pan Drabkind reprezentuje jedną z najbardziej wartościowych organizacji charytatywnych, jakie znam, Herbercie - powiedział pan Gauss. - Fundacja Darmowych Obozów w Berkshire zapewnia kilkuset ubogim chłopcom z miasta takie same wspaniałe wakacje, jakie wy macie tutaj…

no, oczywiście nie takie znakomite, jakie możemy wam zapewnić na Manitu, ale jak na obóz dobroczynny, jak powiedziałem, są to wspaniałe wakacje. - W dużej mierze dzięki takim ludziom jak pan i chłopcom takim jak młody Herbie Bookbinder - wtrącił drobny pan Drabkind. Pan Gauss obdarzył gościa mechanicznym skinieniem głowy i uśmiechem. - Widzisz, Herbie, gdybyś bywał tu w poprzednich latach, wiedziałbyś, że co roku przeprowadzamy zbiórkę na Fundację Darmowych Obozów. My, którzy mamy to szczęście, że nasi rodzice mogą opłacić nam wspaniałe wakacje na Manitu, powinniśmy pomóc chłopcom, którzy nie mają tego szczęścia - zgodzisz się chyba ze mną? Chociaż Herbie nie rozumiał, ku czemu zmierza właściciel obozu, czuł, że lepiej będzie dla niego, jeżeli się nie zgodzi. Ale zdawało się, że nie ma wyjścia. Skinął głową. - Znakomicie. Widzi pan, że nie trzeba się bardzo natrudzić, żeby chłopcu tej miary, co Herbie, wyjaśnić takie proste rzeczy… A więc sądzę, że zaaprobujesz ten oto, wypisany przeze mnie czek. Podał chłopcu zielony pasek papieru. Herbie nie wziął go do ręki, ale przeczytał to, co było na nim napisane. Czek wystawiony był dla Fundacji Darmowych Obozów Letnich w Berkshire na sumę dwustu dolarów. Spojrzał pytająco na pana Gaussa. Ta suma dwustu dolarów, Herbie, obejmuje wszystkie pieniądze zarobione na twojej Zjeżdżalni, na Widowisku Fantastycznym Yishy’ego Gabelsona, na Domu Zwierciadeł Goocha Lefki oraz, ach, trzydzieści pięć dolarów i pięćdziesiąt centów z mojej własnej kieszeni. Były jeszcze inne drobne rozrywki, które przyniosły trochę pieniędzy, ale były one moim zdaniem za mało znaczące, by dostąpić zaszczytu wzięcia udziału w tym przywileju… Czy chciałeś coś powiedzieć, Herbie?

Chłopiec rzeczywiście otworzył usta, żeby zaprotestować. Ale spojrzał z przestrachem na pana Drabkinda, zamknął je z powrotem bez słowa i potrząsnął głową. -A więc idźmy dalej. Rozumiesz, Herbie, że pieniądze, które zarobiłeś na Zjeżdżalni, pochodzą z kieszeni uczestników obozu, od tego trzeba zacząć. Ty miałeś zaszczyt, że tak powiem, zebrania ich. Chcę wiedzieć, czy przyłączysz się do Yishy’ego, Goocha i mnie, przeznaczając to, co zebrałeś, na ubogich chłopców pana Drabkinda? Rozdarty między udręką, jaką cierpiał na myśl, że utraci siedemdziesiąt pięć dolarów, potrzebne mu, by zmazać występek kradzieży, a lękiem że pan Drabkind rozpozna jego głos i zdradzi go, Herbie był najbiedniejszym chłopcem w tych górach. Jakże mógł ryzykować, że pan Gauss, a później rodzice dowiedzą się, że tej nocy, w której dokonano włamania do Budy, został zabrany autostopem z Bronx River Parkway? W głowie huczało mu z wściekłości, zawodu i przerażenia. - No, Herbie, czy mam rozumieć, że aprobujesz moje posunięcie, i wręczyć panu Drabkindowi ten czek? - spytał pan Gauss, machając nieszczęsnym dokumentem w stronę chudego człowieka. - Yishy i Gooch z radością, mogę nawet powiedzieć z entuzjazmem, przeznaczyli już na ten cel wszystkie zarobione przez siebie pieniądze. Teraz wszystko zależy od ciebie. Herbie przypomniał sobie zachowanie Yishy’ego, które było co prawda pewnym rodzajem entuzjazmu, ale trudno byłoby je raczej nazwać entuzjazmem radosnym. Było jasne, że pan Gauss musiał powiedzieć Yishy’emu, że on, Herbie, przeznaczył już swoje sto trzynaście dolarów na jego cel. W rzeczywistości musiało być tak, że Yishy, zapędzony w kozi róg tak samo jak Herbie teraz, ale nie będąc w sytuacji skomplikowanej zagrożeniem ze strony pana Drabkinda, próbował się sprzeciwić: Do licha. Nie wiem. Mówi pan, że Herbie Bookbinder oddaje wszystko co zarobił, co do grosza?

Na to pan Gauss odrzekł: -

Na pewno nie prosiłbym cię o to, gdyby tak nie było.

Wtedy Yishy poddał się, burcząc: -

No to dobra, okay.

Potem wybiegł z biura i, jak to już widzieliśmy, natknął się na Herbiego. Ściśle rzecz biorąc, może i pan Gauss okłamał Yishy’ego. Ale odpowiedź swoją sformułował bardzo starannie i gdyby został przyłapany na oczywistej rozbieżności między tym, co mówi, a rzeczywistością, natychmiast wyjaśniłby, że jego odpowiedź znaczyła, że miał zamiar poprosić Herbiego, żeby oddał wszystkie swoje pieniądze, tak samo jak prosił o to Yishy’ego. Ach, ten szary świat półprawdy, w którym nasi szarzy panowie Gaussowie spędzają swoje szare godziny, szperając w poszukiwaniu małych szarych korzyści! Wykonując ten skomplikowany manewr, pan Gauss miał na celu po prostu zaoszczędzenie dla siebie około piętnastu dolarów i zarazem zdobycie pewnego prestiżu. Zbiórka na Fundację Darmowych Obozów w poprzednich latach przynosiła zawsze mniej więcej tyle samo - pięćdziesiąt dolarów -do których pan Gauss dokładał z kasy obozu drugie pięćdziesiąt, uzyskując okrągłą sumę stu dolarów. Było to tyle samo, ile regularnie dawał obóz Penobscot i inne instytucje wielkości Manitu. Kiedy pan Gauss zbierał poprzedniego wieczora pudełka po cygarach, miał szczery zamiar zwrócić pieniądze chłopcom. Ale następnego ranka Kusiciel przywiódł pana Drabkinda. Właściciel obozu pomyślał sobie, po dokonaniu w myślach szybkich obliczeń, że mógłby podwoić datek Manitu i obniżyć swoje zwykłe koszty, po prostu zachęcając autorów trzech cieszących się największym powodzeniem przedsięwzięć na Mardi Gras, żeby zarobione przez siebie pieniądze ofiarowali Fundacji Darmowych Obozów Usprawiedliwi! się przed sobą samym i przed wujkiem Sandym dowodząc, że nie były to „naprawdę” pieniądze Herbiego, Yishy’ego ani Goocha, lecz pieniądze pochodzące z opłat uczestników obozu. W każdym

razie, oświadczył wyjaśniając swój pomysł głównemu wychowawcy, chłopcy będą mieli wolny wybór, będą mogli ofiarować swoje pieniądze albo odmówić, a zatem nie można mu mieć nic do zarzucenia. Wujek Sandy, zmęczony wół roboczy, który świetnie znał swojego zwierzchnika, ugiął się nieco niżej pod swoim wakacyjnym jarzmem i nie powiedział nic. Liczył już godziny do chwili, kiedy będzie wolny. Zostało jeszcze czterdzieści osiem. I tak to Herbie stanął przed wolnym wyborem, mógł ofiarować swoje pieniądze albo nie. Mając przed oczami wypisany i powiewający kilka cali od ręki człowieka zbierającego ofiary czek, w obecności dwóch dorosłych mężczyzn, którzy schlebiali mu i nalegali na niego, miał do wyboru albo zgodzić się na coś, co praktycznie już się stało, albo starać się w ostatniej chwili odwrócić bieg zdarzeń, ściągając na siebie haniebną opinię przeciwnika dobroczynności. Dochodziło tu jeszcze napięcie, choć za to nie można już winić pana Gaussa, związane z tym, że pan Drabkind mógł go w każdej chwili rozpoznać. Wspaniale więc jest móc napisać, że w takich okolicznościach chłopiec zdolny był stawić choć minimalny opór. Postarał się zmienić głos na bardzo wysoki i niemalże zarżał: -

Czy muszę oddać wszystko?

-

Co proszę? - spytał pan Gauss.

Herbie powtórzył: -

Czy muszę oddać wszystko?

Jego głos wciąż bardziej przypominał głos Bystrego Sama niż jego własny. Pan Drabkind zrobił zdumioną minę, słysząc ten dźwięk, ale na jego twarzy nie pojawił się żaden błysk, który świadczyłby o tym, że go rozpoznał, a o to tylko chłopcu chodziło. No, nie Herbercie, oczywiście, że nie - powiedział pan Gauss, również zaintrygowany dziwacznymi dźwiękami, jakie wydawał z siebie Herbie. Przypisywał je jednak zdenerwowaniu. - Powinieneś mnie dobrze zrozumieć. Nie

musisz oddawać ani jednego grosika, Herbercie. Wiem, że materiały użyte do budowy dostałeś za darmo za pośrednictwem przyjaciela Elmera Beana, w przeciwnym wypadku oczywiście proponowałbym odjęcie około siedemdziesięciu pięciu dolarów tytułem kosztów. Ale możesz dostać z powrotem wszystkie pieniądze, jeśli zechcesz. Pan Gauss chwycił czek między kciuki i palce wskazujące, jak gdyby zamierzał go przedrzeć na pół. - Powiedz słowo, a odeślę pana Drabkinda z powrotem bez czeku. Powiedz słowo, a Goochowi i Yishy’emu też oddam pieniądze i po prostu powiem: „Herbie Bookbinder ma inne niż my wszyscy pojęcie o dobroczynności”. Powiedz słowo, Herbie, a Fundacja Darmowych Obozów nie dostanie ani centa z twoich pieniędzy. Wszystko zależy od ciebie, tak jak już poprzednio mówiłem. Mam podrzeć ten czek czy też mam go wręczyć panu Drabkindowi? Herbie, przygnieciony własnymi kłamstwami, osłabiony strachem przed wymizerowanym, posępnym człowiekiem, który wrócił do niego z zapomnianej, pogrzebanej nocy przestępstwa, by go straszyć, naciskany bez litości przez pana Gaussa, uległ. Wzruszył ramionami i skinął głową. Właściciel obozu natychmiast wręczył czek człowiekowi zbierającemu ofiary. Dziękuję ci, Herbercie! - wykrzyknął. - Jesteś taki jak myślałem. Pozwól i mnie podziękować, chłopcze - zapiszczał przenikliwie pan Drabkind, składając starannie czek i wsuwając go do swojego czarnego portfela - w imieniu dwustu ubogich chłopców, którzy dzięki twojemu dobrodziejstwu będą mogli… Ale Herbie, chwiejąc się na nogach, wybiegł za drzwi. Na jego twarzy malował się wyraz tak absolutnej rozpaczy, że właściciel obozu przez chwilę doznał w duszy nie znanego sobie uczucia: wątpliwości co do swojej własnej uczciwości.

Herbie, wracaj no tu! - zawołał. - Nie powinieneś odchodzić w taki sposób. Chłopiec zbiegł z głośnym tupaniem po schodkach i nie odwrócił się. No cóż, dziękuję panu jeszcze raz za nadzwyczaj hojną ofiarę i do widzenia - powiedział pan Drabkind pospiesznie. Świetny chłopak, ten młody Bookbinder. Prowadzi pan wspaniały obóz, naprawdę. Niech pan nie robi sobie kłopotu, proszę mnie nie odprowadzać, mój samochód stoi parę kroków od domu. Do widzenia, do widzenia. W pośpiechu, wcisnąwszy na głowę kapelusz i włożywszy portfel do kieszeni, smukły przedstawiciel organizacji dobroczynnej zapomniał podać rękę właścicielowi obozu i pospiesznie odjechał. Kiedy Herbie wrócił do namiotu wujka Sandy’ego, była za dziesięć dziesiąta. Cliff już tam siedział, ubrany w słynny stary niebieski sweter głównego wychowawcy i szarą czapkę baseballową. W ręce trzymał megafon, a na szyi zawieszony miał na rzemyku gwizdek, symbol niepodzielnej władzy nad obozem chłopców. Sandy z przejęciem podsuwał mu mnóstwo ostatnich propozycji, z trudem wciągając na siebie szarozielony golf Cliffa, który był na niego zabawnie za mały. Herbie stał obok - czuł się przygnębiony i niepotrzebny. - A co ze mną, wujku Sandy? - zapytał w końcu. - No, ty naprawdę nie masz nic do roboty, oprócz tego, że jesteś bossem, tak jak Skoczek. Tylko Cliff pracuje powiedział wujek Sandy, śmiejąc się z własnego dowcipu. Zdjął z półki duże zielone okulary przeciwsłoneczne i pióropusz pana Gaussa. Włóż to. Teraz musisz tylko chodzić wszędzie i mieć ważną minę. Dobra, Cliff, jest dziesiąta, przejmujesz moją funkcję. Główny wychowawca wraz ze swoim następcą wyszli na dwór. Herbie odrzucił nowy strój i położył się na łóżku twarzą do góry. Przez dziurkowany pomarańczowy kwadrat w płótnie

nad jego oczami wpadało do środka słońce. Powietrze w namiocie było gorące. Słyszał trzy znajome gwizdki, które wzywały wszystkie zastępy do ustawienia się w dwóch rzędach wzdłuż ulicy Towarzyskiej, odgłosy nóg biegnących po żwirze, trzaskanie mnóstwa drzwi oraz tysiąckrotny, ucieszny pisk i skowyt, jaki wydawali uczestnicy obozu na widok wychowawców w śmiesznych, chłopięcych ubraniach. Skoczkowi Dnia cała ta zabawa wydała się płaska i banalna. Podniósł rękę do oczu i mimowolnie jęknął. Był łajdakiem, który ukradł pieniądze swojemu własnemu ojcu i nigdy nie będzie mógł ich mu oddać. Dobra, chłopaki! - usłyszał krzyk Cliffa. - Chciałbym, żebyście okazali trochę prawdziwego obozowego ducha, witając wujka Gau… chciałem powiedzieć Skoczka. A oto nadchodzi… nasz drogi Skoczek! Herbie podniósł się ociężale i szybkim ruchem otarł łzy z twarzy. Wychodząc z namiotu, włożył okulary i pióropusz. Wygiął się tak, że z przodu i z tyłu wystawały mu dwie pokaźne części ciała. Następnie wyszedł na słońce i majestatycznym krokiem ruszył ulicą Towarzyską, kołysząc się na boki, palcami wskazującymi unosząc ku górze kąciki ust w sztywnym uśmiechu i stawiając stopy na zewnątrz niczym kaczka. Uczestnicy obozu piszczeli ze śmiechu i tańczyli, tak samo wychowawcy. Kilku z nich, chichocząc, tarzało się po ziemi. Wujek Sandy, stojący wśród chłopców z Zastępu Trzynastego, przez jakieś dziesięć sekund zachowywał powagę, a potem zaczął się śmiać i raz po raz wybuchał niepohamowanym rykiem, co dało początek absolutnej orgii wesołości. Herbie szedł między rzędami chłopców i ze śmiertelną powagą poruszał tylną częścią ciała, tu i tam kłaniając się ruchem głowy. Kiedy dotarł do końca ulicy, zniknął, odchodząc w kierunku jeziora i zostawiając za sobą wciąż pokładający się w bezwładnych konwulsjach wesołości obóz. Nie widziano go więcej tego wesołego poranka, bo spędził go, leżąc na płaskiej skale nie opodal brzegu jeziora, ukryty w zaroślach. Można by powiedzieć, że zaszył się w spokoju i

samotności, a jednak nie brakło mu towarzystwa. Po prawej ręce grubego chłopca siedziała Niedola, po lewej Wstyd, i Herbie przeżył między nimi pełen wrażeń poranek. 24. Lennie i pan Gauss dostają za swoje I tak, dzień największego sukcesu Herbiego obrócił się w najbardziej gorzki ze wszystkich dni jego młodego życia, owoc triumfu był bowiem zgniły w środku. Pewnie chłopiec powinien był mieć twarde serce i cieszyć się swoją radością, ale nie mógł. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Komuś, kto dobrze zna się na przestępstwach - powiedzmy policjantowi mogłoby się wydać, że te wyrzuty sumienia zaczęły go dręczyć o kilka dni za późno, ale dla Herbiego jego przestępstwo nie było przestępstwem, póki pan Gauss nie pozbawił go środków umożliwiających spłacenie z procentem „pożyczonych” pieniędzy. Trzeba powiedzieć, że chłopiec wykazał się charakterem, bo nie trwonił wielu słów, by winić właściciela obozu, ale wziął odpowiedzialność za nieszczęście na własne sumienie. Tysiące ludzi słabego charakteru, obojga płci i w każdym wieku, popełniają wykroczenia, które w późniejszym czasie mają zamiar naprawić. Jeżeli zdarzy się, że ktoś uniemożliwi im wynagrodzenie strat, całą winę zrzucają na tego kogoś, a siebie uważają za cnotliwych. Jeśli nie widzieliście jeszcze czegoś takiego, to dziś czy jutro popatrzcie na słabych ludzi wokół siebie. Herbie przeżuwał myśl o własnej niegodziwości w ciągu całego Dnia Obozowicza, aż dostał od tego kolki, lecz wcale nie próbował znaleźć ulgi w stwierdzeniu: „Naprawdę to wina Gaussa”. Herbie i Cliff jedli w całym majestacie lunch przy stole wychowawców. Wciąż mieli na sobie swoje stroje. Różnobarwny pióropusz Herbiego wnosił do bladej jadalni nieco wesołości. -

Co robimy w czasie ciszy? - spytał Herbie kuzyna.

- A nie musimy siedzieć w domkach, jak zawsze? - spytał Cliff.

- Coś ty, my, obozowi bossowie? Cliff, ty chyba czasami nie robisz użytku ze swojej głowy. Obaj chłopcy rozkoszowali się perspektywą wolności od przymusowego spędzenia po lunchu godziny na łóżkach, w milczeniu, bez butów i pończoch. - Wiesz co, Herb? - Cliff nagle uśmiechnął się. - Chodźmy na wzgórze powiedzieć do widzenia Elmerowi Beano-wi i Bystremu Samowi. Jutro będzie bardzo mało czasu, żeby się z nimi zobaczyć, będziemy się spieszyć na pociąg. Dobrze - odrzekł Herbie. - Czemu nie mielibyśmy iść zaraz? Nie jestem głodny. Przerwała im nagła wrzawa, pełna gwizdów, drwin i zalotnych zawołań. Do jadalni wstydliwie wsunął się Lennie, cały czerwony, w czepku i kitlu pielęgniarki. Baseballowe buty i pończochy dopełniały jego stroju, powodując, że wyglądał jeszcze bardziej dziwacznie. Rozglądał się dokoła, usiłując się uśmiechać i od czasu do czasu rzucając jakąś odpowiedź na drwiny. -

Gdzie on u licha był, że przychodzi tak późno?

- Biedny chłopak, krył się gdzieś po kątach. Pewnie nawet nie słyszał trąbki - odrzekł Clili. Lennie usiadł przy stole Zastępu Trzynastego i wrzawa ucichła. W jego przypadku zmiana tożsamości nie była pełna. Obozowa pielęgniarka nie powinna była być chłopcem. Ale przebranie znanego wszystkim sportowca w kobiece ubranie było zbyt zabawnym pomysłem, żeby rezygnować z niego ze względu na logikę, i ta niby-pielęgniarka była zawsze osobliwością dnia. Lennie gniewliwy, wolno myślący kołek, do tej roli nadawał się wyjątkowo dobrze. Przez godzinę znosił ciężkie udręki, a potem zniknął i nie widziano go aż do lunchu. Herbie i Cliff wstali ze swoich zaszczytnych miejsc przy stole, przeszli przez ogromną salę z surowego drewna do drzwi, ale, o dziwo, nie wywołało to wśród uczestników obozu żadnego poruszenia, nikt nie żartował i mało kto w ogóle odwrócił się,

tak wszyscy zajęci byli ważną czynnością, jaką stanowiło pochłanianie omletu hiszpańskiego. Herbie mądrze przestał kołysać przy chodzeniu biodrami po osiągnięciu pierwszego znakomitego efektu. Teraz byłoby to już tylko powtarzanie starego dowcipu. Cliff jako wujek Sandy ani razu nie wywołał większego rozbawienia. Lennie wzbudził sensację, ale kuzyni przeszli nie zauważeni, zmiana wcielenia bowiem tylko wtedy jest zabawna, kiedy kogoś poniża. W połowie zbocza chłopcy natknęli się na Elmera Beana, schodzącego w dół z turkoczącymi taczkami, na których załadowane były trzy ogromne zgrzebne wory. Cliff przywitał go okrzykiem: -

Cześć, Elmer! Ostatnie pranie?

Ostatnie wszystko, chłopaki. Jutro o tej porze będziecie wolnymi ludźmi. A za tydzień o tej porze i ja będę wolnym człowiekiem. Pomocnik wytężył siły, zatrzymał zjeżdżające taczki i oparł się o jeden z worków. -

Jesteście gwiazdami obozu, co?

-

Dzięki tobie - powiedział Herbie.

- Herb, chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił, jak skończysz dwadzieścia jeden lat. -

Co, Elmer?

-

Napisz mi, skąd wziąłeś tamte pięćdziesiąt dolców.

Herbie natychmiast zmienił się na twarzy. -

Bystry Sam jest w stajni? - spytał szybko Cliff.

- Był, kiedy go ostatni raz widziałem. Chcecie go pocałować na do widzenia? Cliff uśmiechnął się zawstydzony. - Elmer - powiedział Herbie - a może byśmy tak do ciebie napisali? Odpiszesz?

Pomocnik roześmiał się. Popatrzył na krajobraz z jeziorem i bungalowami, na drzewa, których pnie oplatały pnącza, płonące już kolorami wczesnej jesieni, i na dwóch chłopców ubranych w groteskowe stroje. Pióra w pióropuszu Herbiego chwiały się na lekkim wietrzyku, który był już teraz chłodniejszy. Elmer poczuł nagły przypływ współczucia dla tego małego grubego chłopca, którego, był pewien, nigdy więcej nie zobaczy, a którego uważał za dziwną, skłonną do samoudręczenia mieszaninę dobrego i złego. Coś ci powiem, Herb, miałem na statku kumpli, którym przysięgałem, jak mnie przenosili na inny statek, że będę do nich regularnie pisał, rozumiesz. Przez pierwsze parę lat napisałem może z raz albo dwa, ale to nie było nic dobrego. Myślisz, że list to będzie coś, rozumiesz, a to jest nic. Raz byliście kumplami na statku, a teraz jesteście na innych statkach i wszystko jest inaczej. Nie wiem dlaczego. Myślałem po prostu, że może jeden list na jakiś czas, rzadko - nalegał chłopiec. - Wiesz, po tym wszystkim, co zrobiliśmy razem przy Zjeżdżalni i w ogóle… Pewnie, Herb, napisz, jak będziesz miał ochotę. Pomocnik zawahał się przez chwilę, a potem wyznał: - Nie zdziwcie się, jak dostaniecie odpowiedź, która będzie wyglądała, jakbyście ją napisali sami w piątej klasie. Ja nie piszę tak diabelnie dobrze, Herb. -Ja też napiszę - powiedział Cliff. Obaj chłopcy wyglądali na bardzo nieszczęśliwych. Słuchajcie, chłopaki - powiedział pomocnik - nie pozwólcie, żeby stary Gauss jeździł wam po głowach za rok, rozumiecie? Wspominajcie dobrego starego Elmera, dobre stare to i tamto. Pewnie, że chciałbym was znowu zobaczyć, i będę tu też za rok, jak nic, bo na wiele więcej się nie zdam, ale nie wracajcie tu, chłopaki. Co może być lepszego, niż być wolnym? Jesteście wolni, jak się kończy szkoła, wolni na całe wakacje, rozumiecie, a tu stary Gauss każe wam znowu maszerować w szeregu i pracować. I śpiewacie te piosenki, i trzymacie język za zębami, i myślicie, że wam sie na obozie

podoba. Wiem wszystko o tych piosenkach. W marynarce nazywaliśmy je muzyką na zaokrętowanie. Grali je zawsze, jak przychodził oficer werbunkowy, żeby zapisywać na następny zaciąg. Poznałem wszystkie rozkazy i salutowanie, i sygnały, jakie tylko chcecie, w marynarce. I po prostu jestem dumny, że byłem marynarzem - nie tylko, że mi płacili, ale, co ważniejsze, że coś robiłem. Byłem na statku, żeby bronić kraju. Nie obrastałem tłuszczem jak stary indyk, tak jak Gauss. Nie wracajcie tu, chłopcy. Bardzo was polubiłem. Cliff, ty jesteś okay, fajny z ciebie gość. - Uścisnął mu rękę. - Herb, tobie to nie wiem, co mam powiedzieć, Herb. Może będziesz kiedyś wielki, no nie wiem. Herb, czy twój ojciec żyje? Herbie skinął głową. To pytanie wywołało w nim burzę uczuć i nie ośmielił się odezwać. - Coś ci powiem, ty się słuchaj ojca, rozumiesz? Za parę lat zaczniesz sobie myśleć, że on zupełnie nie ma racji ze wszystkim. Może już tak myślisz. Ale mówię ci, Herb, słuchaj się ojca. Taki chłopiec jak ty potrzebuje taty. Pomocnik klepnął Herbiego w ramię. Potem schylił się i chwycił za rączki od taczek. Fajnie było, chłopaki, no nie? Nigdy nie było na tym obozie niczego takiego jak Zjeżdżalnia Herbiego i nigdy więcej nie będzie. Trzeba było do tego nas trzech, rozumiecie, i żeby Herbie był zazdrosny o Lucille, i w ogóle. Takie coś zdarza się tylko raz. - Zaczął pchać swój ciężar i powiedział przez ramię: - Pewnie, napiszcie do mnie tu, na Panksville. Tylko tak jak mówiłem, nie przejmujcie się nic, jak ja piszę. Ja jestem tylko zwykły wiejski chłopak. Zaczął schodzić ze wzgórza, odchylając się do tyłu, żeby powstrzymać uciekające w dół taczki. Żółte włosy powiewały mu na wietrze. Chłopcy w milczeniu szli do stajni. Gdy zbliżyli się do drzwi, Cliff powiedział: -

Bystry Sam chyba śpi. W ogóle nie słyszę, żeby się ruszał.

Chłopcy weszli do środka i ze zdziwieniem zobaczyli, że stajnia jest pusta. -

Może się pasie na zewnątrz - zgadywał Herbie.

- Elmer mówił, że jest tutaj - powiedział Cliff z niepokojem, ale wyszedł na zewnątrz i spojrzał w kierunku ujeżdżalni. Konia tam nie było, nie było go nigdzie w zasięgu wzroku. -

Herbie, jak myślisz, co się z nim mogło stać?

-

Nie wiem. Może pobiegł gdzieś drogą.

- Bystry Sam nie biega tak sobie. On najbardziej lubi stajnię. Słuchaj, coś tu jest nie w porządku. Chodź, zejdziemy na dół i powiemy Elmerowi. Chłopcy zbiegli ze wzgórza. Z każdym krokiem skakali dwa razy dalej niż na płaskiej drodze i czuli się jak rącze jelenie. Skręciwszy za rogiem jednego z bungalowów w ulicę Towarzyską, nagle zatrzymali się. Na środku żwirowanej alejki stał Bystry Sam, otoczony śmiejącymi się, trajkoczącymi chłopcami. Szedł powoli przed siebie, z głową rozpaczliwie zwieszoną w dół, wlokąc za sobą wodze. Na jego boku namalowany był wapnem, krzywymi literami, napis: HERBIE MAMINSYNEK. -

Chodź, Herbie! - zawołał Cliff.

Skoczył w tłum i zaczął sobie torować drogę łokciami. Za nim podążał kuzyn. Cliff objął Bystrego Sama za szyję i powiedział: -

Prr, maluśki. Co oni ci zrobili? No, okay.

Usłyszawszy głos Cliffa, zwierzę podniosło łeb, zarżało i przycisnęło do chłopca pysk. Podchodząc do Bystrego Sama, Herbie zauważył, że miał on skórę pomalowaną wapnem również i z drugiej strony. Były tam wypisane słowa: SKOCZEK ŚMIECIARZ. Śmiech i żarty ucichły. Kilku chłopców stojących na skraju grupy wymknęło się do bungalowów. Wzdłuż całej ulicy widać było nosy ciekawskich, przyciśnięte do krat.

-

Okay - powiedział Cliff do tłumu. - Który to zrobił?

-

Nie ja.

-

Nie wiem.

-Ja tylko tędy przechodziłem. - Ten koń po prostu sobie szedł. Takie i podobne odpowiedzi padały jedna przez drugą. Ale chłopcy spoglądali po sobie z uśmieszkami osób dobrze poinformowanych. W drzwiach domku Zastępu Dwunastego pojawił się wujek Sandy, wciąż przebrany za Cliffa. Patrzył, co się dzieje, i nic nie mówił. Cliff popatrzył z wahaniem na głównego wychowawcę, a potem na tłum. - Najpierw zajmę się tym biednym koniem, a potem wrócę i dowiem się, kto to zrobił. Poprowadził konia do ścieżki wiodącej na wzgórze. Po drodze przechodził obok domku Zastępu Trzynastego. Przed drzwi wyszedł Lennie i ująwszy brzegi swojej białej pielęgniarskiej spódnicy, niezgrabnie dygnął. - Proszę głównego wychowawcy, czy coś się stało? -spytał zniewieściałym głosem. Herbie, który szedł obok, szepnął: -

Popatrz na jego lewą rękę.

Cliff zobaczył smugę wapna biegnącą na ręce Lenniego od nadgarstka aż do łokcia. Lennie spostrzegł to i prawą dłonią zaczął ścierać smugę, uśmiechając się bezczelnie do drugiego chłopca. - W porządku, Lennie, ty to zrobiłeś? - spytał Cliff. -

Kto to jest Lennie? Ja jestem siostra Geiger, kochanie

- zaćwierkał Lennie. - Wyznaczył mnie ten mały gruby Skoczek, który idzie obok ciebie, prawda, Skoczku Śmieciarzu? Cliff zdjął rękę z szyi Bystrego Sama i podszedł blisko do Lenniego.

Chłopcy, którzy przyglądali się tej scenie, zamilkli. Obok grupy stało teraz kilku wychowawców, ale żaden się nie wtrącił. -

Dobra, Lennie. Pójdziesz ze mną i oczyścisz tego konia.

- Ależ wujku Sandy - powiedział Lennie falsetem - ja jestem pielęgniarką. Opiekuję się ludźmi, nie końmi. Cliff doskoczył do Lenniego, oplótł go rękami i powalił na ziemię, sam upadając na wierzch. Po chwili siedział na nim okrakiem, przyciskając mu ręce kolanami. -

Oczyścisz tego konia?

Lennie, zdumiony tym, że leżał na plecach, wcale jednak nie zastraszony, zawołał: -

Och, wujku Sandy, jaki ty jesteś okrutny!

Cliff wymierzył Lenniemu dźwięczny policzek. Twarz miał bardzo poważną. Tylko w chwili, gdy uderzał, odsłonił zęby. -

No więc, oczyścisz tego konia?

Lennie uniósł się całym ciałem ku górze i zrzucił Cliffa na ziemię. Obaj chłopcy skoczyli na nogi. Lennie podniósł w górę pięści, stanął w pozycji do walki i ze złością zaczął się poruszać tanecznym krokiem na lekko ugiętych nogach. -

Skaczesz na człowieka, jak się tego nie spodziewa, co?

- warknął. - Dobra, Kuzynie Śmieciarzu, podejdź no tu, to cię zamorduję! Jeden z wychowawców zawołał: - Wujku Sandy, czy mam ich powstrzymać? Wujek Sandy, który wciąż stał oparty w drzwiach domku Zastępu Dwunastego zaledwie o kilka kroków dalej, odpowiedział: Jeśli mówisz do mnie, to ja mam na imię Cliff aż do godziny piątej. Wygląda na to, że wujek Sandy usiłuje utrzymać na tym obozie dyscyplinę przy użyciu siły. Życzę powodzenia.

Lennie lekko szturchnął Cliffa pięścią w pierś. Cliff niezgrabnie uniósł ręce ku górze i stanął w szerokim rozkroku. Lennie szturchnął go jeszcze trzy razy, za każdym razem niezbyt mocno, aż w końcu Cliff postanowił oddać mu z rozmachem, ale chybił o stopę. Pięściarz w stroju pielęgniarki roześmiał się głośno i z całej siły uderzył Cliffa w głowę. Cliff zachwiał się, a potem skoczył na Lenniego i wcisnął go w błoto tak samo jak przedtem. Usiadłszy na wierzchu, począł okładać sportowca po twarzy, aż z pobliskich wzgórz odpowiadało echo. Oczyścisz tego konia? Oczyścisz tego konia? Oczyścisz tego konia? Lennie szarpał się i wykręcał, ale nie zdołał zrzucić z siebie przeciwnika. Cliffowi oczy nabiegły krwią i za każdym razem, gdy uderzał Lenniego, na jego twarzy pojawiał się ten sam wyraz cierpienia, jak gdyby odczuwał rwący ból zęba. Plask! Plask! Plask! Plask! Lennie dwukrotnie z najwyższym wysiłkiem próbował zrzucić swojego dręczyciela, wyginając plecy w łuk i wykręcając się, ale Cliff niewzruszenie siedział na swoim miejscu. Plask! Plask! Lennie opadł na ziemię. Oczyszczę go! - model Charakteru wydobył z siebie stłumiony głos. Cliff natychmiast wstał, pomógł Lenniemu podnieść się na nogi i wyciągnął do niego rękę. -

Zgoda, Lennie? - spytał.

Biały kitel sportowca był czarny, zmięty i podarty. Włosy opadły mu na oczy, a na policzkach widniały ogniste ślady argumentów. Spojrzał na Cliffa spod ściągniętych brwi, popatrzył po widzach, po czym dotknął dłonią ręki Cliffa i pobiegł do swojego bungalowu. - Prowadzę konia do stajni - zawołał za nim Cliff. -Chodź ze mną. Przyjdę, jak będę gotowy - odpowiedział z bungalowu burkliwy głos.

Cliff pokazał palcem na jednego z wychowawców w chłopięcym ubraniu. - Słuchaj, Peanuts Wishnik. Jeśli nie przyjdzie do stajni za dziesięć minut, to proszę, żebyś go przyprowadził. -

Oczywiście, wujku Sandy - padła wesoła odpowiedź.

Ale Lennie przyszedł do stajni o własnych siłach już w kilka minut po tym, jak zjawili się tam kuzyni i zasmucony koń. Cliff zaczął był szorować Bystrego Sama przy użyciu dużej szczotki i wiadra ciepłej wody z mydłem. Bez słowa podał te przybory Lenniemu i gdy sportowiec posępnie zabierał się do usuwania wyrządzonej przez siebie szkody, Cliff podszedł do konia z przodu i uściskał go. - Bystry Sam, teraz wszystko będzie dobrze - powiedział. No, trzymaj się. Powodzenia! Poklepał zwierzę po chrapach i wyszedł ze stajni. Herbie pobiegł za nim, wykrzykując: -

Do licha, nie pożegnasz się z koniem inaczej, tylko tak?

Cliff popatrzył na kuzyna tępym wzrokiem. - A co jeszcze mam mu powiedzieć? -

No, myślałem, że lubisz tego konia.

-

Pewnie, że lubię.

-

Do licha, to powiedz mu, że ci bardzo przykro, że go

opuszczasz, i że będzie ci go brakowało, i w ogóle. Nigdy nie czytałeś tego wiersza Pożegnanie Araba z rumakiem? Tam jest chyba z piętnaście zwrotek. Ten facet to dopiero żegna się z koniem. - Tak, czytaliśmy to w 6B. To taki wiersz. Cliff przez chwilę patrzył w ziemię. Potem dodał: Herb, zrób mi przysługę, co? Zejdź na dół i powiedz wujkowi Sandy’emu, żeby mnie już zwolnił. Teraz ty możesz wydawać polecenia. Zresztą i tak zostało tylko parę godzin.

Odwrócił się na pięcie i poszedł z powrotem do stajni. Herbie stał przez chwilę niezdecydowany, ale ciekawość przemogła. Podszedł do drzwi i zajrzał do środka. Lennie wycierał ręce w stare gazety i szedł w stronę wyjścia z uśmiechem zdumienia na ustach. A Cliff, z uśmiechem o wiele bardziej radosnym, pełen oddania, w milczeniu mył Bystrego Sama. Powiedziano już, że pan Gauss na czas trwania Dnia Obozowicza miał zwyczaj znikać. Wyjaśniał to sam przed sobą oraz przed wychowawcami, mówiąc że choć bardzo żałuje, iż nie bierze udziału w zabawie, to jednak przyłączanie się do takich psich figlów nie licowałoby z jego „symbolicznym prestiżem”. Pan Gauss przywiązywał ogromną wagę do swojego symbolicznego prestiżu. Przemawiając do wychowawców na początku każdego sezonu, zawsze wtrącał zdanie na ten temat i starannie je eksponował. Sens tych powtarzanych co roku uwag był taki, że na swoim stanowisku kierownika nie jest on tylko panem Gaussem, człowiekiem, ale symbolem obozu Manitu i jako taki musi zachowywać się w sposób, który by stale podtrzymywał ten jego symboliczny prestiż, i musi prosić wychowawców, żeby zachowywali się tak samo. Przełożone na zwykły język znaczyło to, że wychowawcy mają mu okazywać szacunek, nawet jeżeli go nie odczuwają. Była to rozsądna reguła administracyjna, jaką można spotkać w wielu życiowych sytuacjach. Prawda była jednak taka, że znikanie pana Gaussa w Dniu Obozowicza nie było wyłącznie kwestią jego symbolicznego prestiżu. Nie umiał on pływać i odczuwał silny, naturalny lęk przed wodą, w związku z czym bał się, że zostanie wrzucony do jeziora. O tym wszakże się nie mówiło. Właściciel obozu rozparł się w pozycji półleżącej na swoim łóżku w domku dla gości, podparty poduszkami, ubrany jedynie w nieśmiertelne krótkie spodenki koloru khaki, ze spokojem popijając mrożoną kawę i wertując niedzielny dział książkowy nowojorskiego „Timesa” sprzed czterech tygodni. Pan Gauss uwielbiał działy książkowe w czasopismach. W swojej męczącej pogoni za drobnymi korzyściami pieniężnymi

nie znajdował czasu na czytanie, a jako nauczyciel i wychowawca zobowiązany był posiadać pewną wiedzę na temat najnowszej literatury. Działy książkowe pozwalały mu zaznajamiać się z tytułami i autorami, co miało na celu wprowadzenie niezbędnego wdzięku do prowadzonych przez niego rozmów. Właśnie usiłował zapamiętać fabułę pewnej zapomnianej już dzisiaj powieści, którą autor omówienia łaskawie porównywał do dzieł Dickensa i Fieldinga, kiedy zapukano do drzwi. Właściciel obozu spojrzał na zegarek. Brakowało jeszcze godziny do piątej, kiedy to Dzień Obozowicza kończył się i pan Gauss bezpiecznie mógł opuścić swoją twierdzę. -

Kto tam? - zapytał ze złością.

Po drugiej stronie odezwał się głos pomocnika: Właśnie zajechała pani Gloster z kierowcą. On parkuje samochód, a ona siedzi na werandzie. Pomyślałem sobie, że chciałby pan o tym wiedzieć. Pan Gauss zeskoczył z łóżka, wykrzykując: -

Dziękuję, Elmer. Powiedz jej, że zaraz schodzę, dobrze?

-

Mhm - odpowiedział głos.

Pani Gloster była matką nieszczęsnego Daisy’ego, a także czterech dziewczynek, które również spędzały wakacje na obozie. Była najbogatsza ze wszystkich rodziców dzieci przebywających na obozie Manitu i dzięki jej wsparciu przyjechało tam może z tuzin innych dzieci. To zapewne tłumaczy, dlaczego pan Gauss zaczął się ubierać z takim komicznym pośpiechem, który poważnie nadwerężyłby jego symboliczny prestiż, gdyby byli tam jacyś widzowie. Włożył swoje najlepsze białe flanelowe spodnie i śnieżnobiałą koszulę z krótkimi rękawami, i białe skarpetki, i świeżo natarte kredą białe pantofle, które oszczędzał na podróż do domu. Pospiesznie przyczesał nieliczne kosmyki, przykucając, żeby przejrzeć się w pochylonym lusterku taniej toaletki, i wybiegł z pokoju, chwytając po drodze z półki zielone okulary słoneczne.

Pani Gloster, szczupła, niska dama z błyszczącymi oczami, ubrana w elegancki szary kostium podróżny, siedziała w wiklinowym fotelu na werandzie, paląc papierosa i przytupując nogą. Każdego roku przyjeżdżała na obóz i zabierała swoje dzieci do domu samochodem, żeby oszczędzić im podróży pociągiem w brudzie i zaduchu, którą musiały znosić wszystkie inne dzieci. Gdy właściciel obozu zbliżył się, rzuciła papierosa na podłogę i zgniotła go nogą. - Moja droga pani Gloster, jak pani to robi, że wygląda pani wciąż tak młodo? Oświadczam, że wygląda pani bardziej na jedną z moich wychowawczyń, niż na matkę pięciorga wspaniałych dzieci. Pani Gloster rozpromieniła się. Jej mąż, zajęty handlem wyrobami włókienniczymi, dawał jej do dyspozycji olbrzymie sumy pieniędzy, ale nie prawił komplementów. Sam pan świetnie wygląda. Nie mogę pojąć, jak to się dzieje, że odpowiedzialność za tyle dzieci panu nie szkodzi. Czy mogę się teraz zobaczyć z Raymondem? (Raymond było to oficjalne imię Daisy’ego). Pan Gauss wyjrzał z lękiem przez okno werandy. Zegar ścienny w obozowym biurze pokazywał dwadzieścia po czwartej. Ach, czy nie chciałaby pani zobaczyć się najpierw z dziewczynkami? Dziewczynki są tutaj, wie pani. A trochę później, może po kolacji, odwiedzilibyśmy obóz chłopców? Bogata dama nie miała nic przeciwko temu. Pan Gauss wezwał przechodzącą wychowawczynię dziewcząt i kazał jej pobiec jak na skrzydłach po Glosterówny. Po kilku minutach na stopnie werandy wgramoliła się czwórka piszczących, chichoczących dziewczynek. Pan Gauss miał pecha, bo wszystkie mówiły o tym, jak zabawnie wygląda Raymond w roli obozowego lekarza. Biedny Daisy włożył całe swoje serce i duszę w to nowe wcielenie, dzięki któremu miał wreszcie co robić, i wywołał niemal orgię wesołości w obozie dziewcząt, gdy wpadł tam w porze lunchu ze słuchawką lekarską i igłą do zastrzyków podskórnych i próbował zaszczepić wszystkich

przeciwko „gaussitis”. Opis jej syna w takiej świetnej formie wzmógł tylko pragnienie pani Gloster zobaczenia się z nim natychmiast. - Och, to musi być szalenie zabawne. Zejdźmy tam zaraz powiedziała. Pan Gauss znowu wyjrzał przez okno. Była za dwadzieścia piąta. Z rozkoszą zaprowadzę panią do obozu chłopców. Ale napijmy się przedtem dobrej, świeżej herbaty. Miała pani przecież długą, męczącą podróż… Lepiej się pospieszmy, mamo - wtrąciła się jedna z dziewczynek. - Dzień Obozowicza kończy się o piątej. - Obejdziemy się bez herbaty - powiedziała matka, ale pan Gauss wycofywał się już tanecznym krokiem przez drzwi wejściowe. - To nam nie zajmie minuty, nawet minuty - nalegał figlarnie i kiwał na nią palcem, znikając w drzwiach. Miał jednak nadzieję, że zajmie to dwadzieścia minut. Kazał kucharce, zmęczonej siwowłosej kobiecie w białym fartuchu, podać na werandzie herbatę dla dwóch osób i znowu wyszedł, pewien, że zajmie to jak zwykle kwadrans. Tak się jednak złożyło, że kucharka parzyła właśnie herbatę dla siebie i zirytowana tym, że jej przerwano, pospiesznie przyniosła herbatę gościom, żeby móc wypić w spokoju swoją. Oszołomiony pan Gauss zobaczył, że taca, zastawa do herbaty na dwie osoby i kucharka pojawiły się w drzwiach jakieś czterdzieści sekund po nim. Pani Gloster wypiła herbatę w kilka chwil, po czym odstawiła filiżankę z wiele mówiącym brzęknięciem. Pan Gauss zwlekał. Matka szorstko odesłała córki, żeby zmykały do swoich bungalowów. Wstała, wygładziła spódnicę, naciągnęła pasek i podeszła do schodków werandy. Pan Gauss wciąż popijał i popijał swoją herbatę. I mógł to robić jeszcze długo. Do piątej brakowało dwunastu minut.

Wie pani - westchnął - zastanawiam się czasami, czy urocze damy o wysokiej pozycji społecznej, takie jak pani, nie pozbawiają się niektórych spokojnych rozkoszy życia, pędząc tak w tym szalonym wirze świata. Filiżanka herbaty ze mną to rytuał. - Drogi panie, może pan uczyć dobrych manier moje dzieci, ale ja jestem już trochę za stara, by mnie karcić. Pański rytuał trwa okropnie długo. Właściciel obozu spostrzegł, że popełnił gafę. Z głośnym stuknięciem postawił filiżankę na stole, po czym podniósł się. - Moja droga pani Gloster, proszę bardzo, chodźmy. Wcale nie miałem na myśli… naprawdę, zupełnie opacznie mnie pani zrozumiała. Życzyłbym sobie, żeby wszyscy nasi rodzice mieli jedną dziesiątą tej ogłady i wdzięku co pani. Jeżeli nieszczęśliwie się wyraziłem, to bardzo żałuję, ale chciałem powiedzieć… Wdzięcznym krokiem zbiegał ścieżką przepraszając i przymilając się pani Gloster.

ze

wzgórza,

W obozie chłopców panowała pustka i cisza. Niskie popołudniowe słońce rzucało równoległe promienie między ścianami bungalowów na opuszczoną żwirowaną ulicę. -

Gdzież mogą być chłopcy?

-

Och, sądzę, że są na dole, nad jeziorem.

Ach, wrzucają do wody wujka Sandy’ego! - zawołała matka z zachwytem. Dowiedziała się o tym od dziewczynek. Chodźmy, chodźmy, musimy to zobaczyć! Chwyciła właściciela obozu pod ramię i zaczęła go ciągnąć po ścieżce. Gdy przyszli na brzeg, ujrzeli grupę Seniorów i Superseniorów, którzy wchodzili na pomost, niosąc wysoko w powietrzu poziomą, bezwładną postać wujka Sandy’ego i wołając śpiewnymi głosami: Wrzucimy cię do wody, Do wody,

Do wody. Wrzucimy cię do wody, Nasz kochany Sandy! Reszta uczestników obozu stała rozproszona na plaży, wiwatując i zaśmiewając się. Herbie Bookbinder, w zielonych okularach i pióropuszu, stał na końcu pomostu z założonymi rękami. Seniorzy przynieśli mu wujka Sandy’ego. Yishy zawołał: -

Co z nim zrobimy, Skoczku?

Herbie obwieścił wszem i wobec: Cliffie Błocku, pojawiłeś się na ulicy Towarzyskiej w ubraniu, które jest dla ciebie za małe. Wrzucimy cię do wody! Seniorzy natychmiast chwycili za ręce i nogi nie stawiającego oporu głównego wychowawcę, pohuśtali nim dwa razy do przodu i do tyłu, po czym wrzucili go do jeziora. Rozpryskująca się woda zmoczyła wszystkich. Widzowie wznieśli owację. Pani Gloster klaskała w ręce. - Ale zabawa! Nie widzę Raymonda. Mam nadzieję, że tu jest. Podniosła głos i zawołała: -

Raymond! Gdzie jesteś?

To spowodowało, że wszystkie oczy skierowały się na nią - i na pana Gaussa. Raymond odpowiedział cienkim głosikiem z dalekiego końca plaży: - Tutaj jestem, mamo! Ale nikt nie zwrócił na to wołanie uwagi. Herbie wielkimi krokami zszedł z pomostu, wołając: - Panowie, tam stoi Herbie Bookbinder, który włożył białe flanelowe ubranie przed zachodem słońca. Schwytać go!

Myśl, by złapać pana Gaussa, była tak zuchwała, że wszyscy wstrzymali dech w piersiach. Ale Seniorzy, z wyciem i okrzykami radości pobiegli gromadą za grubym chłopcem, dudniąc nogami po pustym pomoście. Właściciel obozu przeląkł się, lecz nie skapitulował. Kilka stóp przed nim chłopcy nagle stanęli, zaczęli kręcić się w miejscu i coś mamrotać. - No, chłopaki - powiedział pan Gauss, uśmiechając się ze wszystkich sił - wiecie, że według starej tradycji Manitu prawdziwy Skoczek wyłączony jest z obchodów Dnia Obozowicza. Chętnie wziąłbym udział w tej zabawie, ale jak widzicie, jestem tu w towarzystwie damy i niestety nie będę mógł się do was przyłączyć. - Och, proszę sobie nie przeszkadzać z mojego powodu! wykrzyknęła szybko pani Gloster i odskoczyła kilka kroków od pana Gaussa, zostawiając go zupełnie samego, co wywołało wśród chłopców śmiech zakłopotania. -

Schwytać go, mówię! - wrzasnął Herbie.

Ale nikt się nie ruszył. - No, Herbie - powiedział pan Gauss - bawiłeś się świetnie i rozumiem, że jesteś w znakomitym humorze. Ale jest już piąta, więc dajmy spokój tym błazeństwom. Oddaj mi pióropusz. Jesteś znowu Herbiem Bookbinderem. Herbie spojrzał na zegarek i pomachał nim tak, żeby wszyscy starsi chłopcy widzieli. - Jest za trzy piąta - wrzasnął - i ciągle jeszcze jestem panem Gaussem, zgodnie z regułami ustanowionymi przez samego pana Gaussa. I mówię wam, wrzućcie Herbiego Bookbindera do jeziora! Szeregi Seniorów rozsunęły się i na przód przecisnąła się jakaś mniejsza postać. Był to Ted. Jego haczykowaty nos drżał, a ptasie oczy rzucały iskry. No co wy, barany jedne, nie słyszeliście polecenia Skoczka? - ryknął. - Jazda, bierzemy go!

Skoczył do nóg pana Gaussa. A pan Gauss, z powodu swojego panicznego lęku przed wodą, popełnił okropny błąd. Odwrócił się i zaczął uciekać. W jednej chwili dwudziestu chłopców rzuciło się za nim w pogoń. Najtchórzliwszy nawet pies goni to, co ucieka. Wrzeszcząc i pohukując, Seniorzy zaczęli gonić pana Gaussa i nim zdążył przebiec dziesięć kroków, zarzucili mu na szyję zaborcze ręce. Po chwili pan Gauss szarpał się w powietrzu, podtrzymywany przez tuzin par silnych ramion. Wrzucimy cię do wody, Nasz kochany Gausiu! zawołali śpiewnie chłopcy. Biada symbolicznemu prestiżowi! Pan Gauss nie zareagował należycie na tę niepomyślną odmianę losu. Gdy chłopcy nieśli go w kierunku wody, wił się, wierzgał i wrzeszczał: Sandy! Sandy! Gwizdek! Powstrzymaj ich! Zostawcie mnie, wariaci! San-dyyy! Chłopcom zachowanie właściciela obozu wydawało się dziwaczne, nic bowiem nie wiedzieli o jego lęku przed wodą. Ale zrobiwszy z siebie wijącą się ofiarę, pan Gauss zaprzepaścił wszelką nadzieję ratunku i po prostu stał się pośmiewiskiem wszystkich. Wujek Sandy miał mizerne szanse, by przyjść mu z pomocą. Sam gramolił się dopiero po drabinie z jeziora. Wychodził już prawie na pomost, kiedy chłopcy niosący pana Gaussa byli jeszcze daleko od brzegu. Może i mógłby skoczyć, tak jak stał, ociekając wodą, i uratować swojego zwierzchnika, krzycząc i strofując grupę. Ale rzecz dziwna, kiedy tylko jego oczy krótkowidza zobaczyły, co się święci, nogi ześlizgnęły mu się z drabiny przez zwykłe zaskoczenie, zaklinał się setki razy przez całe łata - i bezradnie wpadł z powrotem do wody. Pan Gauss stosował najbardziej gwałtowne formy sprzeciwu do samego końca - kopanie, bicie pięściami, wrzaski, a także

spazmy, co u mężczyzny w jego wieku i przy jego pozycji było rzeczą godną szczególniejszej uwagi. Kilka stóp od brzegu pomostu nogi biało ubranej, szarpiącej się postaci wyślizgnęły się chłopcom z rąk. Pan Gauss stanął na krótko na drewnianym pomoście i zaparł się tam niczym oszalały słoń. Lecz ileś chłopięcych ramion momentalnie uniosło jego nogi z powrotem do góry. I bez dalszych ceregieli, pomijając ceremoniał huśtania, chłopcy popędzili z nim na brzeg i wrzucili go do jeziora. Właściciel obozu z przerażającym klaśnięciem uderzył brzuchem w wodę i zniknął wszystkim z oczu. Po kilku sekundach wypłynął, bulgocząc i tak wściekle młócąc rękami i nogami, iż wydawało się, że ma ich dziesięć. - Piąta godzina, chłopaki! Koniec Dnia Obozowicza! -zawył Herbie, rzucając pióropusz na pomost. - Ale nam poszło! Wszyscy chłopcy w popłochu pierzchnęli znad jeziora. Ewakuowali się tak szybko, że zanim wujek Sandy wyciągnął swojego przemoczonego, dygoczącego z zimna, krztuszącego się pracodawcę po drabinie na górę, świadkiem niedoli pana Gaussa była już tylko jedna osoba -pani Gloster, która opierała się o drzewo i trzymała za boki, umierając ze śmiechu. Pan Gauss machinalnie podniósł pióropusz i włożył go sobie na głowę. Na litość, Skoczku, co pan robi? - wykrzyknął wujek Sandy. Właściciel obozu popatrzył na niego jak przez mgłę, a potem ściągnął pióropusz. Do jego świadomości doszedł niosący się echem po wodzie śmiech pani Gloster. Uśmiechnął się i zrobił parę kroków po pomoście. Jego koszula przyklejona była do ciała, a białe flanelowe spodnie przy każdym stąpnięciu wydawały kląskające odgłosy. Jak pani widzi - powiedział, podchodząc do damy z wesołym śmiechem, który robił upiorne wrażenie - na obozie Manitu wpajamy dzieciom ducha demokracji.

Na ulicy Towarzyskiej tymczasem panował podniosły nastrój radości i szczęścia. Herbie Bookbinder i Cliff Błock, wybrani przez ekskluzywny komitet znakomitych sportowców - choć bez udziału Lenniego - defilowali tam i z powrotem z zawieszonymi na szyi obwieszczeniami, głoszącymi, że dostąpili najwznioślejszej i najwyższej chwały na Manitu: w ostatnich godzinach wakacji zostali członkami Królewskiego Bractwa Gooferdusterów.

25. Powrót do domu Herbie oparł czoło o zimną szybę pociągu i ostatnim, długim spojrzeniem objął wzgórza, pośród których krył się obóz Manitu. Jego wzrok przykuwał do tego widoku nie tylko żal za opuszczanymi, miłymi mu miejscami, lecz także kłopoty, po policzkach bowiem spływały mu łzy. Załamał się trochę na peronie, gdy wujek Irish przyprowadził obydwa obozy z pieśnią „Buldog, buldog” na ustach, a w dali zza zakrętu pojawił się pociąg i zbliżał się do nich, buchając dymem z komina, z każdym buchnięciem coraz większy i większy. Herbiego ogarnęło przemożne, patetyczne uczucie, ale zdołał powstrzymać łzy, cisnące mu się do oczu, póki nie wgramolił się na siedzenie w swoim wagonie i nie odwrócił twarzy do okna. Wtedy dał upust emocjom. Cliff, który dość dobrze znał słabość swojego kuzyna, w ciągu wielu lat bowiem nieraz słyszał, jak pochlipywał on po ciemku w sali kinowej, usiadł obok, żeby go zasłonić. Cliff nie był wzruszony odjazdem. Z całego obozu Manitu żal mu było tylko jednego - Bystrego Sama, i myjąc konia w zupełności dał wyraz swoim uczuciom. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że dla Bystrego Sama nie znalazłoby się miejsce w mieście, a skoro rozstanie było nieuniknione, nie widział sensu, żeby z tego powodu rozpaczać. Ciekawe było w tym wszystkim to, że Herbie nie miał nawet konia, którego mógłby żałować. Cieszył się zupełnie i bez zastrzeżeń z tego, że opuszcza obóz pana Gaussa. Ale nie o to chodziło. Było to rozstanie, była nostalgiczna muzyka i pociąg buchający dymem z parowozu i Herbie nie mógł zrezygnować z luksusu, jakim jest poryw uczuć. Usiadł więc z twarzą przyciśniętą do brudnej szyby, płacząc i tym bardziej znajdując w płaczu przyjemność, że zupełnie nie miał nad czym płakać. Uważa się powszechnie, że jest to cecha kobieca, ale można ją znaleźć także wśród chłopców i mężczyzn, skrywaną czasem u ludzi o mniej zmiennych nastrojach niż Herbie - pod płaszczykiem życzliwej szorstkości. Wymaga ona jedynie

żywej wyobraźni, która w każdym pożegnaniu potrafi dostrzec jakąś cząstkę śmierci i umie na pewien czas pominąć fakt, że to znacznie lepiej, iż niektóre rzeczy w naszym życiu kończą się i że przestajemy mieć z nimi do czynienia. Zobaczycie przedszkolaków z oczami zaszłymi mgłą, opuszczających miejsce, gdzie byli bardzo nieszczęśliwi, i urzędnika pochlipującego przy wpisywaniu ostatniej pozycji do księgi w biurze, w którym znaczył niewiele więcej niż pies. To szaleństwo, ale własne, sympatyczne, małe szaleństwo. Przynosi ono jednak wiele szkody: stwarza złudzenia. Herbie był teraz przekonany, że zawsze bardzo lubił Manitu, i nie mógł się już doczekać, kiedy tam znowu wróci. W pociągu było wiele innych dzieci, które uległy temu samemu niemądremu wrażeniu. Trzeźwo myślący, tak jak Cliff, byli w zdecydowanej mniejszości. Czy wiecie, że o kilka miejsc dalej biedny Ted także przyciskał nos do szyby? Obozy letnie będą istniały zawsze, tak długo, jak długo ich właściciele będą na tyle przebiegli, by kazać dzieciom śpiewać obozową piosenkę w chwili, gdy jadący do domu pociąg wjeżdża na stację. Herbie tak się rozkoszował swoim smutkiem, że poczuł się zawiedziony, kiedy zaczął on znikać już po kilku minutach, niczym wzburzenie w szklance wody sodowej. Próbował stosować różne chwyty, żeby go w sobie wywołać i podtrzymać, na przykład nucił smętnie „Buldog, buldog”, melodię ciszy nocnej i przypominał sobie każdy szczegół ostatnich godzin spędzonych na obozie. Pamiętamy, że gdy tego rodzaju uczucie ogarnęło go dwa miesiące wcześniej przy pożegnaniu z rodzicami, niczego takiego nie robił, lecz cieszył się, że natychmiast tyle rzeczy oderwało go od smutnych przeżyć. Prawdziwy smutek jest rzeczą bolesną. Smutek udawany jest w porównaniu z nim jak zjazd z górki na rowerze z przerzutką wobec upadku z dachu. Dostarcza silnych wrażeń, ale nic nie kosztuje. Tak jak dziecko wrzeszczy z przerażenia, kiedy rower jedzie, a potem prosi, żeby mu pozwolono zjechać znowu, tak samo osoby uczuciowe w rodzaju Herbiego starają się, jak mogą, płakać, kiedy ich smutek jest sztuczny. Nie zdają sobie oczywiście

sprawy z tego, co robią. Herbie przysiągłby, że spotkało go wielkie nieszczęście. Obrazy, które sobie przypominał, były patetyczne, by wciąż wyciskać mu z oczu łzy.

dostatecznie

Po dokonaniu zemsty na panu Gaussie i niepojętej wspaniałości zostania Gooferdusterem, powędrował w dół na opustoszały brzeg jeziora, żeby nacieszyć się ostatnim zachodem słońca i oddać się melancholijnym rozmyślaniom. Pamiętając, że gdy przed kolacją chłopcy w domku ostatni raz porównywali między sobą opaleniznę, on okazał się o kilka odcieni bledszy niż inni, usiadł teraz na kamieniu nad spokojną wodą, zdjął koszulę i wystawił pierś na żółte promienie chylącego się ku ziemi słońca. Gdyby przez rok wystawiał się na takie światło, nie opaliłby się ani na jotę, ale robiąc to, czuł się jak krzepki mężczyzna pędzący żywot na łonie natury, a poza tym miał poczucie, że postępuje racjonalnie. Inni marnowali ostatnie, bezcenne sekundy słońca, a on je wykorzystywał. Gdy tak siedział, wpatrując się w jezioro i usiłując wprowadzić się w jak najbardziej melancholijny nastrój, zauważył coś dziwnego. Oto wokół cypla, za którym znajdował się niewidoczny pomost kąpielowy dziewcząt, płynęły razem w kajaku Felicia i Lucille. Pływanie kajakiem o zachodzie słońca było przyjemnością zarezerwowaną na ogół dla wychowawców po dyżurze, ale najwyraźniej ciocia Tillie postanowiła ostatniego wieczora pozwolić na ten luksus dziewczynkom, żeby księgę lata zamknąć przyjemnym wspomnieniem, bo za pierwszym kajakiem tu i ówdzie pojawiło się kilka innych, rozrzuconych wachlarzem na jeziorze. - Cześć Fleece, cześć Lucille! - zawołał Herbie, machając rękami. Jego głos z łatwością niósł się po wodzie. Dziewczynki zobaczyły Herbiego i zaczęły energicznie wiosłować w tym kierunku.

Chłopiec nie wiedział, jak ma rozumieć tę nieoczekiwaną komitywę między swoją siostrą a swoją ukochaną, bo przedtem, walcząc o Lenniego, dziewczynki pogardzały sobą nawzajem z kobiecą zawziętością. Żadna z nich nie przyznałaby się, że istniało między nimi współzawodnictwo, ale tak czy owak była to prawdziwa, zawzięta walka. W miarę jak kajak zbliżał się do brzegu, Herbie słyszał, że dziewczynki miło ze sobą rozmawiają. Tajemnica częściowo wyjaśniła się, kiedy kajak zazgrzytał dziobem o brzeg kilka kroków dalej, a z krzaków wyszedł Yishy Gabelson, żeby wyciągnąć go z wody i uprzejmie pomóc Felicii wyjść na ląd. Otóż jego siostra i Yishy w ostatniej chwili, na tańcach podczas Mardi Gras, zapałali do siebie uczuciem, które tym bardziej było płomiennne, że tak niewiele czasu pozostało, by się nim nacieszyć. Skłonność Felicii do młodszego od niej Lenniego, mająca swe źródło głównie w rozgoryczeniu, które dziewczynka odczuwała widząc, jak powoli przestaje ją traktować ze zwykłym uwielbieniem, była dla niej czymś upokarzającym i sprawiającym, że czuła się jak pies ogrodnika. Yishy był od niej prawie o trzy lata starszy, może nie tak przystojny jak Lennie, ale pod każdym innym względem o wiele bardziej odpowiedni. Umówiła się na to spotkanie ze swoim nowym wielbicielem, wymieniając z nim liściki, a Lucille wybrała na powiernicę. Instynktownie wyczuwała, że rudowłosa dziewczynka naprawdę chce znowu zwrócić swoje uczucia ku wielkiemu obecnie Herbiemu, a więc prawdopodobne było, że zachowa dyskrecję. Domysły te były słuszne. Rozmawiając w kajaku, dziewczynki na sto sposobów wyrażały swój wstręt do Lenniego oraz wychwalały na przemian Herbiego i niezgrabnego Superseniora. Zanim kajak przybił do brzegu, zdążyły się niemal polubić. Zapinając koszulę, Herbie podbiegł do kajaka i wziął Lucille za rękę, którą dziewczynka nieśmiało do niego wyciągnęła. Yishy i Felicia szli już po plaży, trzymając się za ręce i mrucząc coś do siebie. - Nie złapią cię? - spytał Herbie. - Nie wolno ci przychodzić na plażę chłopców.

- To pomysł twojej siostry. Zresztą, co to teraz za różnica? Herbie uświadomił sobie z zachwytem, że jutro o tej porze wszystkie prawa Gaussa będą martwe niczym kodeks egipski. -

Cieszę się, że właśnie tu siedziałem.

-Ja też. Zaprowadził Lucille na swój ulubiony kamień. Usiedli obok siebie. Położył rękę na jej dłoni. Była zimna i mała. Słońce schodziło coraz niżej, rzucając na całe niebo ogromne plamy czerwieni i złota. -

Herbie, byłam dla ciebie bardzo niedobra.

-

No, już okay.

-

Lubię cię tysiąc razy bardziej niż Lenniego.

- A ja lubię cię milion razy bardziej niż kogokolwiek innego - oprócz taty i mamy. Chłodnemu obserwatorowi wyznania te mogłyby się wydawać bardzo mało poetyczne, ale dla obojga zakochanych miały one w sobie słodycz muzyki i przejmowały ich dreszczem. Zapadła cudowna cisza i Herbie, zapomniawszy o swojej winie i nieszczęściu, jakie wiązały się z jego niedawnymi przedsięwzięciami finansowymi, czuł, że świat jest niemal nieznośnie uroczym i szczęśliwym miejscem. Pociąg szarpnął nagle na zakręcie, Herbie uderzył mocno nosem o szybę i do oczu napłynęły mu szczere łzy, które zasiliły tamte, sztuczne. Scena nad jeziorem znikła pod wpływem bólu i więcej nie powróciła. Starał się przywołać na nowo uroczystą grozę mijającego czasu, którą odczuwał, leżąc w ciemności na łóżku i słuchając zawodzących dźwięków trąbki, grającej na ostatnią ciszę nocną, ale i ta próba spełzła na niczym. Wypłakał się do reszty. Z żalem dotknął chusteczką oczu i odwrócił się do wnętrza zatłoczonego, gwarnego wagonu. - Słuchaj, Herb - odezwał się natychmiast Cliff, który czekał, aż jego kuzyn dojdzie do siebie - co zrobisz z tymi pieniędzmi?

Była to rzeczywistość, od której Herbie uciekał, zwracając oczy ku romantycznej przeszłości. Przejęło go niedobre, szpetne uczucie. Pociąg wiózł go ku twarzy ojca. Tylko kilka godzin dzieliło go od tego straszliwego spotkania. - A co ja mogę zrobić? -

Powiesz ojcu?

Herbie zwiesił głowę i wymamrotał: -

Nie wiem.

- Nie powinieneś był dać się namówić Gaussowi na oddanie tych pieniędzy. - Wiem, że nie powinienem. -

Beznadziejny stary Gauss.

-

Oj, no i co tu go winić? Nie powinienem był kraść, i tyle.

-

No, do licha, przecież uważałeś, że to nie jest kradzież.

-

Byłem szalony.

Pociąg pędził przez lasy i pola, ale Herbiemu wydawało się, że miasto jest blisko. Czuł niemalże zapach asfaltu, spalin i cierpkiego, naelektryzowanego powietrza w metrze. Wyjął z kieszeni kartonowe pudełko i otworzył je. Mała różowa jaszczurka spojrzała na chłopców wybałuszonymi, poważnymi oczami. Pod jej szyją pulsował woreczek. -

Przeklina cię - powiedział Cliff.

-

Przeklina, bo jedzie do miasta.

-Ja tam lubię miasto. -

Czemu?

- Oj, nie wiem. Po prostu lubię. Możesz pograć w piłkę, jak masz ochotę, a nie jak ci każe jakiś wychowawca, i są dobre filmy, i w ogóle. - Tak, i szkoła. -

No, szkoła jest dosyć okropna - przyznał Cliff.

Jaszczurka wyciągnęła pazurek i niezdecydowanie spróbowała wydostać się z pudełka. Herbie wepchnął ją do środka, zamknął wieczko i włożył pudełko z powrotem do kieszeni. -

Będzie nieżywa, jak przyjedziesz do domu, Herbie.

- Nie, będzie okay. Włożę ją do akwarium. Chcę mieć coś, co mi będzie przypominało wieś. Odezwał się gwizdek wujka Sandy’ego, głośny i w ciasnym wagonie zupełnie nie na miejscu. - Wszyscy Gooferdusterzy zgłoszą się do salonu! Kuzyni wstali, skrępowani tym swoim nowym wyróżnieniem, przeszli wzdłuż przejścia między siedzeniami i przez zielone zakurzone zasłony weszli do salonu. Czarne skórzane fotele były już zajęte przez arystokrację Mani-tu. Kilku chłopców siedziało na brzegach metalowych umywalek. Wujek Sandy opierał się o lustro wiszące na ścianie i palił fajkę. Do Gooferdusterów należało kilku młodszych wychowawców, którzy niegdyś byli znakomitymi uczestnikami obozu, poza tym czołowi sportowcy, jak Yishy, Gooch Lefko i Lennie, oraz kilku chłopców takich jak Herbie i Cliff, którzy w ten czy inny sposób zwrócili na siebie szczególniejszą uwagę. Był tam na przykład Willie Sutro, najzwyklejszy Średniak, który wyróżniał się tylko tym, że pochodził z Toledo w stanie Ohio. Ponieważ wszyscy inni na obozie byli z Nowego Jorku, Williego otoczył rodzaj geograficznego czaru, dzięki któremu szybko został wybrany do Gooferdusterów. Nie sposób opisać, jak wspaniałą rzeczą była dla uczestników obozu Manitu przynależność do Gooferdusterów, i na szczęście nie jest to potrzebne. Nie ma takiej społeczności, zawodu, grupy wiekowej, która nie miałaby swoich Gooferdusterów, i każdy czytelnik wie dobrze, jak znakomicie jest należeć do wybranego kręgu i jak przykro jest być z niego wykluczonym. Nieważne, jak się te elity nazywają - koła, kluby, towarzystwa, czy jeszcze inaczej - wszystko to są Gooferdusterzy i sens ich istnienia polega na tym, że kilku

ludzi może zebrać się razem i z powagą utrzymywać między sobą, że są lepsi od innych. Ludzie ci robią to z takim przekonaniem, że ich werdykt uznają zazwyczaj pechowcy, którzy znaleźli się poza kręgiem wybranych. Na Sądzie Ostatecznym wszystko to przeminie i każdy z nas zostanie Gooferdusterem. Wujek Sandy odłożył fajkę, wyprostował się i podniósł w górę prawą rękę z dwoma środkowymi palcami zagiętymi i przykrytymi kciukiem, a palcem wskazującym i małym sterczącymi niczym rogi. -

Sinai, Gooferdusterzy - zaintonował.

- Sinai, Mistrzu - odpowiedzieli pozostali, naśladując jego pozdrowienie. Główny wychowawca opuścił rękę, a zarazem przestał zachowywać się jak kapłan i stał się zwykłym człowiekiem. Wiecie, chłopaki, że wedle starego zwyczaju, Gooferdusterzy spotykają się po raz ostatni w pociągu. Starzy członkowie Bractwa wyjawią teraz nowym członkom, którzy zostali wybrani w tym roku, wielką tajemnicę -rzeczywiste znaczenie hasła „Sinai”. Przypuszczam, że wszyscy nowicjusze myślą, że znaczy to to samo, co góra Synaj w Biblii. - Wujek Sandy uśmiechnął się z miną człowieka wtajemniczonego. Nowi członkowie mieli speszone miny, a starzy wymienili między sobą spojrzenia wtajemniczonych, którym dostępna jest tajemna mądrość. -Ale tak nie jest. Słowo to pisze się S-Y-N-Y Sinai… A teraz Gooferdusterzy wyszepczą nowicjuszom do ucha prawdziwe znaczenie tego słowa. Gooch Lefko pociągnął Herbiego za ramię, nachylił się i ochryple wyszeptał mu do ucha: -

Sinai. See You Next Year Sinai!

Sinai! - wyszeptał Herbie w odpowiedzi, czując że tak właśnie powinien zrobić.

Ale sercem był z dala od tego rytuału, a ujawnienie owej straszliwej tajemnicy nie wywołało w nim dreszczu emocji. Nie dawała mu spokoju sprawa ukradzionych pieniędzy, którą w taki nieprzyjemny sposób przypomniał mu Cliff. - Okay, chłopaki - powiedział wujek Sandy. - Pamiętajcie, to jest sekret, o którym nie będziemy wspominać, aż dopiero za rok, jadąc pociągiem do domu. To sprawa waszego honoru. Chłopaki, jesteście śmietanką Manitu. To były cudowne wakacje, no nie? Na pewno. No to dziękuję wam jeszcze raz za wspaniałą współpracę i - Sinai! Jeszcze raz wykonał ów rogaty gest pozdrowienia, a wszyscy Gooferdusterzy odpowiedzieli mu tym samym gestem i hasłem. Herbie popatrzył na śmietankę Manitu. Jeszcze przed tygodniem nie przyszłoby mu do głowy, że zostanie członkiem tej najwyższej kasty, tak samo jak nie przyszłoby mu do głowy, że zostanie prezydentem. Owe istoty wyższe, które tak dobrze biegają, skaczą, pływają i rzucają piłką, były ziemskimi gigantami, a on należał do karłowatego motłochu. Teraz, w swoich miejskich ubraniach, stłoczeni w tym salonie, bardzo przypominali grupę uczniów wracających po lekcjach tramwajem do domu. Poza terenem Manitu blask Gooferdusterów znacznie bladł. Wujek Sandy zatrzymał się w między zasłonami wiszącymi przy wejściu i powiedział: - Gooferdusterzy, macie ten salon do swojego wyłącznego użytku przez najbliższe piętnaście minut. Potem rozejdźcie się. I wyszedł. Jeden z wychowawców wyjął pudełko papierosów i poczęstował zebranych. Dwóch Superseniorów wzięło po papierosie i niezgrabnie zaciągnęło się dymem. Sportowcy chichocząc zaczęli rozmawiać o Seniorkach. Ktoś żartobliwie wypomniał Yishy’emu spotkania z Felicią. Yishy odpowiedział w tak przykry sposób, że Herbie poczuł, jak twarz oblewa mu fala gorąca.

- Wyjdźmy stąd, Cliff. Kuzyni jako pierwsi opuścili to arystokratyczne spotkanie. Gdy kołysząc się szli przejściem między siedzeniami na swoje miejsca, zewsząd kierowano do nich przyjazne żarty i pozdrowienia, bo ich wyczyny były jeszcze świeże w pamięci uczestników obozu. Ale popularność nie sprawiała Herbiemu szczególnej przyjemności. Uczestnicy obozu zaczynali już wyglądać inaczej. Przyzwyczaił się oglądać te twarze na brązowych, obnażonych torsach. Wystrojeni, odziani po szyję w obszerne miejskie ubrania, przyduszeni czystymi kołnierzykami i wiszącymi krawatami, mieli teraz zupełnie inny wygląd. Nie tylko Herbie odczuł tę zmianę. W całym wagonie rozmowy utraciły swój swobodny, niefrasobliwy, wakacyjny charakter i stały się skrępowane, nieśmiałe albo zbyt głośne. Wspólny los, który dotychczas łączył chłopców, rozluźniał swoje więzy. Następowało gwałtowne przejście od koleżeństwa do obcości. Jedyną szansą ożywienia rozmowy pozostało złorzeczenie panu Gaussowi, ale nawet to kiedyś niewyczerpane źródło wysychało, tak blisko była już wolność. Do licha, chciałbym, żeby ta podróż się skończyła powiedział Herbie, opadając ciężko na swoje miejsce. - Ja też - powiedział Cliff. - Ale wyjeżdżać na wakacje też było fajnie. Herbie oparł głowę o podgłówek i zdrzemnął się. Nie była to orzeźwiająca drzemka, lecz niezdrowy stan pół snu, pół czuwania, w którym tuzin razy śniła mu się surowa twarz ojca, słuchającego jego wyznania. -

Lunch, Herbie.

Chłopiec otworzył oczy i zobaczył, że w przejściu stoi wujek Sid, wyciągając w jego kierunku pojemnik z mlekiem i owiniętą w papier kanapkę. Cliff rozwijał już swoją. Herbie wziął jedzenie i podziękował wychowawcy. Patrząc przez okno, rozpoznał po krajobrazie, że znacznie zbliżyli się do miasta. Lasy i pola skończyły się. Za oknem przesuwały się szybko szosy z wypielęgnowanymi rzędami krzewów i grupy domków albo całe miasteczka, schludne i cywilizowane.

Strach ścisnął go za gardło i odebrał mu apetyt. Ugryzł kanapkę i odłożył ją. Zdołał wypić większość mleka, ale każdy łyk przychodził mu z wysiłkiem. Rzecz osobliwa, ale nie miał się czego bać. Jacob Bookbinder nic nie wiedział o jego postępku i na pewno zamierzał przywitać go czule. Ale Herbie odczuwał bardzo silną niechęć na myśl o tym, że będzie musiał spojrzeć ojcu w twarz. Skoczył na równe nogi, wyszedł na tylną platformę wagonu i zaczął przechadzać się tam i z powrotem w tym miejscu pełnym łoskotu i pędu powietrza, poszukując w myślach możliwości wyjścia z pułapki, w której się znalazł. Temu szalonemu poszukiwaniu ocalenia towarzyszyło zdumienie nad własną głupotą, która zaprowadziła go w tę ślepą uliczkę. Nocna wycieczka do miasta, napad na Budę, wielki sukces Zjeżdżalni, wszystko to wydawało mu się teraz bardziej fantastyczne, mniej rzeczywiste, niż wiele snów, które pamiętał z przeszłości. Czy to wszystko zdarzyło się naprawdę? Czy on, Herbie Bookbinder z klasy 8B-3, mógł tego wszystkiego dokonać? I nic przez to nie osiągnął. Wszystko znikło, pozostawiając udręczone sumienie i niezachwianą pewność, że tak czy owak pięćdziesiąt dolarów zostało zabrane z kasy pancernej w Budzie -i zrobił to on. Kręcił się w kółko tam i z powrotem niczym spłoszona mysz, zupełnie sam na platformie pociągu, i tłukł się pięściami w czoło. Po półgodzinie wrócił na swoje miejsce, blady i przygnębiony. - Wiesz co, Cliff? - Co? - spytał Cliff, podnosząc wzrok znad wyświechtanego egzemplarza „Niesamowitych opowieści”, w którym z rozkoszą czytał opowiadanie Krwiopijcy z grobowca. - Wymyśliłem już, co zrobię z pieniędzmi. No co? - spytał Cliff, odkładając czasopismo na bok i spoglądając z ciekawością na kuzyna. -

Zwrócę je - powiedział Herbie dramatycznie.

-

Dobrze, ale jak?

- Wiem, co powiesz. Nie mam pieniędzy. To zaoszczędzę. Obliczyłem, że dostaję około ćwierć dolara tygodniowo na cukierki i wodę sodową. Nie muszę jeść cukierków, no nie? Ćwierć dolara tygodniowo to jest trzynaście dolarów rocznie. Za cztery lata będę miał pięćdziesiąt dwa dolary. Wtedy pójdę do ojca, dam mu te pieniądze i opowiem o wszystkim, co się stało. - To znaczy, że nie powiesz ojcu przez cztery lata? - spytał natychmiast Cliff. - Przecież ci tłumaczę - powiedział Herbie w rozdrażnieniu że chcę się ukarać i zwrócić te pieniądze. Może obejdę się też bez kina i wtedy zaoszczędzę te pieniądze przez trzy i pół roku. Ale chcę je zwrócić, rozumiesz? Nic dobrego nie przyjdzie z tego, jak powiem i nie zwrócę, prawda? Cliff milczał. - No, co o tym myślisz? - spytał Herbie, odczekawszy pół minuty. -

No, to jest łatwe wyjście z sytuacji - powiedział kuzyn.

Herbie bardzo się rozgniewał. - Co w tym takiego łatwego? — warknął. - Obywać się bez słodyczy i wody sodowej przez cztery lata? Ty to nazywasz łatwym?! - Tak, ale przez ten czas nie musisz ojcu nic mówić -odrzekł Cliff. - Tak byś właśnie chciał, prawda? Okay, cwaniaczku. A powiedz mi, co ty byś zrobił na moim miejscu? Cliff zastanowił się. -

Nie wiem. Może po prostu zapomniałbym o wszystkim.

- Aha! - powiedział Herbie sarkastycznie. - To pewnie nie jest łatwe wyjście! - Oczywiście, że jest. Jest dużo łatwiejsze niż twoje. Jakbym się za bardzo bał powiedzieć ojcu, to po co miałbym się obywać bez słodyczy i wody sodowej? To niczego nie załatwi.

Ale ja powiem, po czterech latach! - zawołał Herbie, doprowadzony prawie do szału głupotą Cliffa. - Okay, Herbie. Jeżeli uważasz, że robisz dobrze, to może i tak jest. Ja tam nie wiem. Ja to albo bym powiedział, albo bym siedział cicho, i tyle. - Słowo daję, Cliff, jeżeli ty nie rozumiesz, co ja robię, to naprawdę jesteś głupi. Po prostu kompletnie, beznadziejnie głupi. Głupi! Wcale nie powiedziałem, że jestem taki bystry jak ty odpowiedział Cliff bez urazy. -

Drażnisz mnie. Przepraszam. Usiądę gdzie indziej.

Herbie wstał, dumnym krokiem podszedł do wąskiego pustego pojedynczego siedzenia w tyle wagonu, zepchnął z niego rakietę tenisową i usiadł, pomstując na tępotę swojego kuzyna. Wydawało mu się, że plan, jaki obmyślił, posiada wszelkie możliwe zalety. Był szlachetny. Był w nim element samopoświęcenia. Wymagał czterech lat życia w szczególnej świętości. I oszczędzał mu przykrej konieczności przyznania się do włamania już za godzinę. Jeśli zaś Cliff powiedział głośno to, o czym obydwaj chłopcy wiedzieli w głębi duszy że Herbie stopniowo zapomniałby o swoim czteroletnim planie, gdy tylko pierwsze spotkanie z ojcem przebiegłoby gładko - to Herbie potrafił go zakrzyczeć. I tak, Cliff zepsuł czar tego planu i zostawił Herbiego, by borykał się z tą sprawą i nie doszedł do żadnego wniosku. W tej chwili Herbie prawie nienawidził swojego kuzyna. Nie odezwał się do niego przez resztę podróży. Za oknem pojawiły się przedmieścia, małe porozrzucane domki, a potem duże domy, stojące ciasno jeden przy drugim. Pociąg coraz częściej mijał wielkie kamienice, te ceglane ule, które wskazują na obecność mieszkańców miasta tak samo niezawodnie, jak wigwamy wskazują na obecność Indian. Herbie był coraz bardziej przygnębiony. Wkrótce przyglądał się rzędom podwórek na tyłach domów w dzielnicy Bronx. Widok stawał się naprawdę znajomy. Herbie zauważył coś, co

przeoczył jadąc w tamtą stronę, bo przeszkadzała mu wówczas przemowa wujka Sandy’ego - pociąg przejechał przez „rzeczkę”, po tym samym torze, przez który przechodzili razem z Cliffem owego dnia, kiedy spotkali dwóch obdartych członków Gangu Nadrzecznego, niosących butelki z małymi rybkami. Przyglądał się bystro i dostrzegł Budę z wyblakłym, czerwono—białym napisem, umieszczonym na górze po dłuższej stronie budynku - „Bronx River Ice Company”. Potem pociąg zniknął w tunelu, żeby przejechać pod East River. Był to ten sam tunel, z którego owego pamiętnego dnia wyjechały wagony towarowe, odcinając kuzynom drogę odwrotu przed rozbójnikami. Nadzwyczaj dziwne było to zderzenie dwóch światów: Manitu i Bronxu. W Herbiem obudziły się wspomnienia. Przypomniał sobie, jak podsłuchiwał rozmowę w Budzie i jak poznał szyfr do kasy pancernej. Wujek Sandy zaczął wykrzykiwać polecenia dotyczące wysiadania z pociągu, ale Herbie słyszał je niewyraźnie poprzez natłok wspomnień i żal, jaki go ogarnął. Scena podsłuchiwania w Budzie stanęła mu żywo w pamięci, tak jakby rozgrywała się tuż za czarnym oknem, na jego oczach. Widział, jak ojciec pokręca tarczą kasy pancernej, słyszał, jak z sarkastyczną goryczą mówi: - Zainteresuje pana zapewne, panie Powers, że szyfr tworzy data urodzin mojego syna Herbiego, 14-1-17. Dostąpił on tego skromnego zaszczytu, bo swoimi małymi rączkami rozprowadzał zaprawę przed położeniem kamienia węgielnego, kiedy miał trzy latka… Pociąg zwolnił. Uczestnicy obozu zaczęli się przepychać, chwytając pakunki, wkładając płaszcze, ściskając sobie ręce, wymieniając ostatnie podarunki, przerzucając się żarcikami, szukając książek, rakiet, kijów do baseballu, transparentów, wystruganych z drewna lasek i misek, pasków białej brzozowej kory, piłek futbolowych, koszykowych, siatkowych, baseballowych, tenisowych i wszelkiego innego wakacyjnego drobiazgu. Wujek Irish zaintonował „Buldog, buldog”, ale śpiew wyszedł zdecydowanie smutno, bo tylko kilka dysonujących głosów dołączyło do jego potężnego

wycia, a inne zuchwale trajkotały albo jeszcze bardziej zuchwale sobie z niego drwiły. Wujek Sandy zagwizdał i zaczął wykrzykiwać ostatnie polecenie, ale w tej samej chwili pociąg, szarpiąc, trzeszcząc i sycząc, wjechał na oświetlony peron i nikt nie słyszał, co wychowawca powiedział. Wagony jeszcze się poruszały, kiedy paru śmielszych chłopców otworzyło drzwi i z okrzykami triumfu wyskoczyło na zewnątrz. Wujek Sandy pognał za nimi galopem. Pociąg stanął. Z jednego wagonu zaczęli się wysypywać chłopcy, a z drugiego dziewczynki. Wychowawcy w pośpiechu uformowali kordon i skierowali wesoły tłum przez przejście do oddzielonego liną obszaru ogromnej hali dworcowej, gdzie znowu wisiał napis

tak samo jak dwa nieskończone miesiące temu. Przy linach tłoczyli się rodzice, wytężając wzrok, a gdy pojawiły się dzieci, powietrze rozdarły okrzyki powitań i nawoływania. Jeden tylko chłopiec nie okazywał radości ani entuzjazmu, gdy szedł tak, niesiony przez podniecony tłum płynący od pociągu. Herbie badawczo przyglądał się zgromadzonym rodzicom, ale nie mógł znaleźć twarzy, które tak bardzo pragnął, choć zarazem lękał się ujrzeć. Zauważył jedną rzecz, która nim wstrząsnęła. Tuż pod samym transparentem stał pan Gauss, w objęciach dużej kobiety w średnim wieku, o blond włosach i czarnych brwiach, w narzuconej na ramiona pelerynce ze srebrnych lisów, mimo że pogoda była ciepła, i z purpurową orchideą przypiętą do futra. Jedną ręką obejmowała ona pana Gaussa, który był od niej niższy o pół głowy. Drugą trzymała za łokieć wysoką bladą dziewczynkę w wieku około trzynastu lat. Herbie słyszał legendy o pani Gauss od Teda. Przebywała ona na obozie Manitu w pierwszych dwóch latach i za każdym razem spowodowała masowe rezygnacje wśród wychowawczyń dziewcząt. Od tego czasu co roku wyjeżdżała latem do Kalifornii w odwiedziny do rodziców, zabierając z sobą córkę Florę. O Florze również krążyły legendy, podobne

do tych, jakie narosły wokół mrocznej postaci Judasza Iskarioty. Niemniej jednak można było wyraźnie zobaczyć, ża zarówno matka, jak i córka były istotami ludzkimi. Herbiemu wydało się nadzwyczaj dziwne, że pan Gauss miał normalną rodzinę. Właściciel obozu stanowił w oczach chłopca monolityczny majestat. Stał się jednym z siedmiu cudów świata, gigantem zła, i to, że miał prawdziwą żonę i dziecko, ujmowało wiele takiemu jego obrazowi. Tak czy inaczej, były one przecież zwykłymi kobietami. Od tej chwili Herbie nigdy już nie patrzył na pana Gaussa tak jak dotychczas. W końcu był to jednak tylko człowiek. Spoglądając na potężną, kwiecistą panią Gauss i jej bladą nerwową córkę, Herbie odniósł niejasne wrażenie, że pan Gauss, tak samo jak wszyscy chłopcy, którzy go nienawidzili, być może zdolny był nawet zwyczajnie po ludzku cierpieć. - Herbie! Herbie! Tutaj jesteśmy, tutaj! Był to głos matki, przedzierający się poprzez rozgwar osiemdziesięciu innych powitań. Herbie odwrócił się i z tyłu, za wszystkimi rodzicami, wypatrzył niemodny, podniszczony brązowy damski kapelusz, który świetnie znał, i rękę, która w znajomy sposób machała do niego znad kapelusza. Rzucił się pędem w stronę tych symboli domu. Nastąpiło ogólne zamieszanie. Pocałunkom, uściskom i słowom powitania nie było końca. W tym zamęcie Herbie uściskał i ucałował również Felicię, z którą widział się na peronie przed kilkoma minutami. Odpowiadając na powtarzające się pytania matki, dzieci zapewniały, że czują się świetnie, że na obozie było fajnie i wszystko w ogóle było fajnie. Cała rodzina wyszła z dworca i skierowała się do samochodu. Pani Bookbinder na każdym kroku zasypywała Herbiego pytaniami na temat wielkiego triumfu, jaki odniósł pod koniec obozu. Słuchała jego opowieści z wyrazem zachłannego szczęścia na twarzy. Herbie, mówiąc, spoglądał często z boku na ojca. Jacob Bookbinder wyglądał na starszego i bardziej zmęczonego, niż go Herbie zapamiętał. Po pierwszym powitaniu niewiele uwagi zwracał na dzieci i szedł z tyłu w cichym zamyśleniu.

Kiedy przyszli do samochodu i ojciec otworzył drzwiczki, Herbie nie wytrzymał. Przerwał swoje opowiadanie i powiedział: -Jak ci tam idzie w Budzie, tato? Pan Bookbinder zastygł na chwilę z ręką na klamce. Spojrzał na chłopca, zacisnął wargi i ponad głową syna uśmiechnął się krzywo do matki. Potem otworzył drzwiczki i wsiadł do samochodu. Herbie odwrócił się do matki zdumiony. Matka klepnęła go po plecach i powiedziała z wymuszonym uśmiechem: -

No chodź, chodź, wsiadaj.

Dzieci i pani Bookbinder bez słowa wsiedli do samochodu. Ojciec w milczeniu uruchomił silnik i ruszyli naprzód, przedzierając się przez gęsty ruch uliczny. Ale co z Budą? - spytał Herbie, czując że nagle strach zmroził mu palce u rąk i nóg. - Tata sprzedał Budę - powiedziała pani Bookbinder. 26. Prawda zawsze wychodzi na jaw Po tym wstrząsającym oświadczeniu podróż do dzielnicy Bronx przebiegała w ponurej atmosferze. Państwo Bookbinderowie nie odzywali się. Felicia, doznawszy ze zdumienia wstrząsu, spoglądała ospale przez okno na przejeżdżające pojazdy, kamienne ulice, wysokie brudne budynki i przypominała sobie męską postać Yishy’ego Gabelsona. W myślach Herbiego panował zamęt. Bardzo chciał wiedzieć więcej, ale lękał się pytać. - Dlaczego tata sprzedaje Budę, mamo? - spytał chłopiec po dłuższej chwili milczenia, starając się, żeby jego głos brzmiał bardzo dziecinnie i niewinnie. - Widzisz, Herbie, do Budy było włamanie. Och! - powiedział Herbie, otwierając szeroko oczy - i ukradli wszystkie pieniądze, i dlatego musimy ją sprzedać?

Pani Bookbinder pokiwała łagodnie głową nad dziecinną naiwnością syna. - Nie, synku, nie zabrali dużo pieniędzy. Ale zabrali pewne bardzo ważne papiery, a bez nich… no cóż, tata wie co robi. Wszystko będzie dobrze. Herbie natychmiast przypomniał sobie, jak tej nocy, kiedy wyprawił się do Budy, Krieger i Powers kłócili się nad pudełkiem z literami „J.B.”, w którym znajdowało się niebieskie memorandum. -

Kiedy… kiedy tata sprzedał Budę?

Decyzja została podjęta wczoraj. W czwartek panowie przychodzą do nas podpisać wszystkie umowy. Pan Bookbinder przerwał ciszę, by zauważyć z szorstkim sarkazmem: - Podaj chłopcu warunki umowy i jakie będą moje pobory, i w ogóle wszystko. Dlaczego musisz w ogóle rozmawiać o tym z dziećmi? -

Herbie to nasz syn. Zrozumiałe, że się tym interesuje

- odcięła się matka z niezwykłą u niej energią. - Myślę, że to bardzo dobrze, że okazuje takie inteligentne zainteresowanie tymi sprawami. Tato - powiedział nieśmiało Herbie - co będzie ze złodziejami, jak ich złapią? Spalą ich na stosie albo powieszą! - wykrzyknął ojciec, trąbiąc wściekle na ciężarówkę, która nagle wjechała im tuż pod koła z bocznej ulicy - A przynajmniej dostaną dziesięć lat więzienia, mam nadzieję. - A jak to były dzieci? Ojciec obrzucił siedzącego z tyłu chłopca szybkim, przenikliwym spojrzeniem i z powrotem zwrócił oczy na ulicę. -

Dzieci? Dzieci miałyby się włamać do Budy? Jakie dzieci?

- No wiesz przecież, że… że jest Gang Nadrzeczny -wyjąkał Herbie. - Oni mają pistolety i noże, i na pewno narzędzia do włamywania się i włóczą się wokół Budy… -

Babcine historyjki! - powiedział ojciec.

Ale jak to były dzieci - nalegał Herbie, czując że prowokuje los, wciąż o tym mówiąc - to też pójdą na dziesięć lat do więzienia? Gdyby to były małe dzieci, to by poszły do domu poprawczego. To to samo co więzienie. Ale tego włamania nie dokonały dzieci - powiedział krótko Jacob Bookbinder. Wiesz co, Jake, może Herbie wpadł na pomysł powiedziała matka. - To by wyjaśniało, dlaczego zrobili tak głupio, że zabrali pudełko z niebieskim papierem, a zostawili większość pieniędzy. Chyba tylko dzieci… - Co ty, teraz znowu jesteś policjantką? Policja stanowczo twierdzi, że zrobiło to dwóch mężczyzn. Co dzieciaki by tam robiły o trzeciej nad ranem? Jak dzieciaki by się włamały do kasy pancernej? - To mogły być takie chłopaki z piętnaście, szesnaście lat powiedziała Felicia. - Znam takiego jednego, co by mógł z łatwością nie spać całą noc… i on jest taki silny, że mógłby otworzyć kasę pancerną gołymi rękami, no… prawie. - Pewnie masz na myśli Yishy’ego Gabelsona - powiedział Herbie. Mniejsza z tym, kogo mam na myśli - odrzekła Felicia, rumieniąc się z zadowoleniem na dźwięk tego imienia—tabu. - Bądźcie tacy dobrzy, kochani moi, i przestańcie mówić o włamaniu do Budy - poprosił ojciec. Rozmowa urwała się. Pani Bookbinder próbowała jeszcze wrócić do tematu życia na obozie, ale dzieci dawały na jej pytania krótkie, roztargnione odpowiedzi. Po chwili zrezygnowała. Dojechali na miejsce w posępnym milczeniu. Gdy tylko weszli do domu, Herbie pobiegł do telefonu w kuchni, a reszta rodziny udała się do swoich pokojów.

Odezwał się prawie szeptem: Intervale 6465… Halo, Cliff? Tu Herbie. Cześć, przepraszam, że się zdenerwowałem w pociągu… Dobra, okay, dziękuję, Cliff… Słuchaj, zrób mi przysługę. Czy moglibyśmy się spotkać za piętnaście minut przed domem Lenniego?… Tak. To bardzo ważne, Cliff. - Ściszył głos tak, że ostatnie słowa niemalże zlały się z oddechem. - Chodzi o pieniądze… Okay. To na razie. Herbie wyszedł na palcach z kuchni i cicho otworzył drzwi wejściowe. - Dokąd to się wybierasz? - dobiegło go z głębi mieszkania klasyczne matczyne pytanie. Herbie nie wystawił jeszcze nogi za drzwi, nie mógł więc szybko wymknąć się z domu pod pretekstem, że nie usłyszał pytania. Zatrzymał się. Matka stała w przedpokoju, patrząc na niego nieufnie. - Wychodzę na minutkę do Lenniego. - Do Lenniego? Jesteś w domu dopiero dwie minuty i już byś chciał uciekać. Nie cieszysz się, że jesteś w domu? - Oczywiście, że się cieszę. To bardzo fajnie, mamo. Tylko Lennie ma jedną moją rzecz, którą muszę od niego odebrać. Zaraz wracam. Zaryzykował nurka przez drzwi i szczęśliwie wydostał się na zewnątrz. Lennie mieszkał w alei Homera kilka domów dalej od szkoły, w kamienicy tej samej wielkości, kształtu, wieku i tak samo obskurnej, jak kamienica Bookbinderów. Herbie przebiegł wzdłuż kilku domów i zatrzymał się, cały spocony i zadyszany Cliffa nie było. Gruby chłopiec zaczął się przechadzać tam i z powrotem. Po dwóch minutach za rogiem pojawił się Cliff i Herbie popędził mu na spotkanie. - Do licha, gdzieś ty był tyle czasu? Słuchaj… - Herbie bez tchu przedstawił w skrócie kuzynowi wiadomości na temat Budy.

W Cliffa jakby piorun strzelił. - Do licha, Herbie, to wszystko nasza wina. Przez nas twój tata będzie musiał sprzedać Budę! - Wiem - odpowiedział zrozpaczony Herbie. - Chodźmy! Wciągnął kuzyna za rękę do budynku i zaczął wskakiwać po schodach na górę. -

Po co tam idziemy?

Cliff sapiąc biegł za nim. -

Najpierw zobaczmy, kto jest w domu.

Wbiegli na trzecie piętro i Herbie zadzwonił do drzwi. Po chwili otworzył im Lennie. Sportowiec nastroszył się zobaczywszy, kto do niego przyszedł. -

Czego chcecie?

A, tęsknimy za obozem - powiedział Herbie. Przechodziliśmy tędy i pomyśleliśmy sobie, że wpadniemy pogadać o starym, dobrym Manitu. Lennie zrobił znacznie przyjemniejszą minę i odsunął się, żeby kuzyni weszli. - Wy też tęsknicie za obozem, co? - powiedział. - Mnie się zdaje, że chyba zaraz wybuchnę i zacznę krzyczeć. Wejdźcie do salonu. Lennie szedł za nimi i mówił dalej: -Jak sobie pomyślę, że będę musiał przeżyć całą zimę w tej przechowalni! Ojej, pamiętacie tereny do gry w piłkę i to jezioro? Ja to bym chciał, żeby obóz trwał cały rok. -Ja też - powiedział Herbie. Gruby chłopiec badawczym wzrokiem rozglądał się po mieszkaniu Kriegerów, gdzie był nieczęstym gościem. Wielkością i wyposażeniem przypominało ono bardzo jego własny dom, tyle tylko, że wszędzie porozrzucane były ubrania, czasopisma i gazety, a na stołach i poręczach foteli leżał warstwami kurz. Pani Bookbinder nie znosiła takich

drobnych zaniedbań i nie omieszkała o nich wspomnieć, ilekroć była mowa o domu Kriegerów. -

Starzy w domu, Lennie? - spytał Cliff.

Nie. Mama mnie przywiozła i zaraz poszła po zakupy. Herb, słyszałeś o włamaniu, i że sprzedają Budę? - Tak, to straszne, no nie? - powiedział Herbie. - Nie wiem. Moja mama mówi, że włamywacze zabrali tylko pięćdziesiąt dolców. I mówi, że dostaniemy za Budę mnóstwo pieniędzy i że to dobrze, że ją sprzedajemy. Jak myślisz, ile dostaniemy? Pięć milionów dolarów? - Raczej z dziesięć - powiedział Herbie. - To bardzo duża buda. No jasne. Słuchaj, Herb, będziemy bogaci. Jak nasi ojcowie umrą, będziemy mogli sobie kupić motorówki na Florydzie, i w ogóle. Chciałbym mieć motorówkę. - Głupio tak mówić - wtrącił Cliff. - Chcesz, żeby twój tata umarł? - Nie bądź dureń - powiedział Lennie ze złością. - Ale nikt nie żyje wiecznie, no nie? Wściekasz się, bo nie będziesz miał tej forsy co Herb i ja. Dobra, chłopaki, nie zaczynajcie znowu - powiedział Herbie. I zręcznie dodał: - Chyba że chcecie się spróbować na nogi, czy coś takiego. Ale Cliff cię położy, Lennie. -

O zakład, że nie!

Lennie wciąż przeżywał lanie, jakie dostał od Cliffa. Wiedział, że jego przeciwnik wygrał, bo sił dodała mu niecodzienna wściekłość, i był przekonany, że bez takich emocji Cliff nie był dla niego żadnym przeciwnikiem. - Dobra, Cliff, połóż się - nalegał. - Dwa na trzy, spróbujemy się na nogi. Cliff rzucił kuzynowi pytające spojrzenie i zorientował się, że tego właśnie Herbie potrzebował.

- No, dobra - powiedział, kładąc się na środku pokoju. -Ale bez żadnych zakładów, Herbie. On był w tym najlepszy chyba na całym obozie. -

Lennie, idę się napić wody.

Herbie wstał z krzesła, a Lennie z zapałem położył się na podłodze obok swego niedawnego pogromcy. -Jasne, idź - powiedział sportowiec. Gdy Herbie wychodził, mocujący się chłopcy w tradycyjny sposób podnosili i opuszczali przeciwległe nogi i liczyli: -

Raz, dwa…

Herbie myszkował po mieszkaniu, zaglądając pod łóżka i do szafek, przetrząsał szuflady i wspinał się na palce, żeby zajrzeć na półki. Z salonu dobiegały odgłosy i pomruki walki. Szukał może z pięć minut, a potem nagle przerwał poszukiwania i wrócił do salonu. Dwaj chłopcy stali noga przy nodze, zwarci w uścisku, zaczerwienieni i dyszący ciężko, próbując się na ręce. Gdy Herbie wszedł, Lennie pociągnął Cliffa gwałtownie na bok i przewrócił go na podłogę. Roześmiał się triumfalnie i powiedział do Herbiego: -

No i co ty na to? Trzy na trzy na nogi i trzy na trzy na ręce!

Chyba nie jestem w tym taki dobry - powiedział Cliff pogodnie, wstając z podłogi. - Naprawdę jesteś wspaniały, Lennie - powiedział Herbie. Chodź, Cliff, chyba już pójdziemy. Co się tak spieszycie? - spytał Lennie, nadzwyczaj zadowolony z życia. - Zostańcie jeszcze. W lodówce jest galaretka. Będzie fajnie. Nie, dziękujemy, czekają na mnie w domu - powiedział Herbie. - My tak tylko po drodze. Wziął Cliffa za ramię i wyszli z pokoju. Lennie odprowadził ich do drzwi. -

Przyjdźcie jeszcze kiedy. Tu jest beznadziejnie po obozie.

-

Przyjdziemy na pewno, Lennie - powiedział Herbie.

Gdy kuzyni schodzili po schodach, Lennie wołał za nimi: -

Do zobaczenia, Herbie-milionerze!

Do zobaczenia, Motorowodny Lennie! - odkrzyknął Herbie. Usłyszeli, jak sportowiec roześmiał się i zamknął drzwi. -

No i co znalazłeś? - wykrzyknął Cliff.

-Jest tam, Cliff. Pudełko oznaczone literami „J.B.” jest tam w szafce. Cliff gwizdnął przeciągle. Chłopcy wyszli na ulicę i ruszyli w kierunku domu Herbiego. Gruby chłopiec miał bladą twarz i ściągnięte brwi. - Cliff, mój tata powiedział, że jeżeli to dzieci się włamały, to pójdą na dziesięć lat do domu poprawczego. Dom poprawczy to takie więzienie dla dzieci. Dobra, ale jeśli się przyznamy, że to zrobiliśmy, to też będziemy musieli iść do domu poprawczego? - spytał Cliff, tak samo zmartwiony jak jego kuzyn. -A czemu by nie? Policja nas szuka, Cliff. Myślą, że byliśmy dwoma dużymi facetami. Nie wiem, może jak powiemy, to dostaniemy tylko po pięć lat. -

Herb, zrobię wszystko, co mi każesz.

Zbliżali się do cukierni pana Borowsky ego. Herbie wyciągnął z kieszeni dwie dziesięciocentowe monety. Nie sądzę, żeby w domu poprawczym były frapy powiedział, śmiejąc się śmiechem teatralnego bohatera. Chcesz zjeść ze mną ostatniego frapa? Cliffa zatkało. -

Powiesz? - zapytał.

O tobie nie powiem. I tak przecież tylko mi pomagałeś. Powiem, że zrobiłem to sam. -

Okay, Herb. To fajnie z twojej strony.

Herbie czuł się troszkę rozczarowany odpowiedzią Cliffa. Oczekiwał czegoś w rodzaju sporu, bohaterskich nalegań, by podzielić z nim karę, ale nic takiego nie nastąpiło. Cliff uważał, że Herbie powinien się przyznać, i czuł, że to jego kuzyn był całkowicie odpowiedzialny za włamanie. Z wdzięcznością przyjął więc decyzję Herbiego. Chłopcy zjedli frapy bez słowa. Herbie przyjął wspaniałą postawę żałobną, taką jak grany przez Douglasa Fairbanksa Robin Hood w scenie tuż przed powieszeniem. Teraz, gdy decyzja została podjęta, czuł się jak męczennik. Oczekiwał nawet domu poprawczego z odrobiną ciekawości i emocji. Przed oczami pojawił mu się patetyczny i przejmujący widok ogromnej bramy ze stalowych prętów, która zamyka się za nim, by otworzyć się dopiero za pięć lat. Był to upadek, ale upadek wielki, widowiskowy. Będzie stale pisał listy do rodziny i do Lucille. Ona będzie na niego czekać. On wyjdzie po pięciu latach i zostanie wielkim człowiekiem, generałem albo senatorem. Pokaże światu, jak wysoko Herbie Bookbinder potrafił wznieść się ponad dom poprawczy! - Nie ma co dalej skrobać - powiedział Cliff. - Zjadłeś już wszystko. Herbie zdał sobie sprawę, że łyżeczka zgrzyta na próżno po dnie blaszanego pucharka, a on pogrążył się w marzeniach. -

Okay, to idziemy.

Wstał i wyszedł z cukierni. Jego krokom brakowało werwy i animuszu. -

Chcesz, żebym z tobą poszedł? - spytał Cliff.

- Wszystko jedno - odpowiedział skazaniec z wyboru. Czuł, że ogarnia go takie samo poczucie nierzeczywistości, jakiego doświadczył tamtej księżycowej nocy, kiedy razem z Cliffem dosiedli rachitycznego, starego Bystrego

Sama, wyruszając w podróż do Nowego Jorku. -

Dobra, to nie idę - powiedział Cliff.

Chyba zostanę z tym sam - zauważył Herbie w roztargnieniu. Cliff wyciągnął rękę. Powodzenia, Herbie - powiedział. - Może wszystko skończy się dobrze. Gruby chłopiec uderzył ręką o dłoń kuzyna. Chłopcy po raz pierwszy podali sobie ręce. Na co dzień tego nie robili, bo łączyły ich zbyt bliskie więzi. Poczuli się skrępowani. Trzymaj się, stary - powiedział Herbie. - Nie boję się niczego. Cokolwiek się zdarzy, stawię temu czoło. Nie martw się o starego Herbiego. Potrafię przełknąć tę pigułkę. Dzięki ci za pomoc i za wszystko. Trzymaj się, stary. Miał ochotę powiedzieć „przyjacielu”, co odpowiadałoby charakterem reszcie jego wypowiedzi, ale poczuł, że słowo to zabrzmiałoby dziwnie pośród kamieni i cegieł alei Homera, zdecydował się więc na kompromis i powiedział „stary”. Cliff nie potrafił układać dramatycznych dialogów tak znakomicie jak Herbie. Odrzekł: - Tak. No, to cześć. Puścił rękę kuzyna i ruszył ulicą, nieco pospiesznym, zaaferowanym krokiem. Przejęty szlachetnym zapałem i determinacją, Herbie wbiegł po schodach do mieszkania Bookbinderów. Zastał ojca i matkę w salonie, pogrążonych w dyskusji na tematy finansowe, z książkami, notatnikami, żółtymi wyciągami z banku i pięknie drukowanymi dokumentami, porozkładanymi wokół na podłodze i meblach. Ojciec pisał coś w notatniku opartym na kolanach. Podniósł oczy na wchodzącego chłopca. -

Co chcesz? - spytał. - Jesteśmy zajęci.

Wystarczyło jedno spojrzenie na pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami, szarą, nieszczęśliwą twarz i postanowienie

Herbiego zachwiało się, zamigotało i zgasło. - A, przepraszam, tato - powiedział. - Chciałem pobrzdąkać na pianinie. Przepraszam. Wymknął się z pokoju. Tego wieczora Cliff zatelefonował do niego, żeby upewnić się, czy pójdzie do domu poprawczego. Herbie, nieco zawstydzony, powiedział, że „nie miał jeszcze okazji” uczynić swojego wyznania. Następnego wieczora i jeszcze następnego zmuszony był dać zdziwionemu kuzynowi tę samą odpowiedź. Oczywiście była to nieprawda, okazji miał mnóstwo. Ale srogi wygląd ojca odstraszał go za każdym razem, gdy już zebrał dość odwagi, by się do niego zbliżyć. Nadszedł czwartek, czwartkowe popołudnie, a Herbie nie przełknął jeszcze swojej pigułki i Jacob Bookbinder wciąż o niczym nie wiedział. Ojciec, ubrany w swoje najlepsze ubranie, przechadzał się tam i z powrotem po salonie, od czasu do czasu robiąc przerwę, żeby zagrać na pianinie parę posępnych dysonansów. Jego syn stał w jadalni, medytując nad stołem zastawionym do herbaty, uginającym się pod ciastkami i tortami. Nie był głodny. Jego wzrok błądził gdzieś w przestrzeni. Starał się przekonać sam siebie, że może to jednak i będzie dobrze, jeżeli Buda zostanie sprzedana za pięć milionów dolarów, że może zrobiłby źle, gdyby w ostatniej chwili się wtrącił. I już prawie zdołał siebie o tym przekonać. Weszła matka. Miała duży zielony fartuch, włożony na czarną jedwabną suknię, przeznaczoną na bardzo uroczyste okazje. Jej twarz była o wiele mniej wyblakła niż zwykle. Na fartuchu wisiał podwójny sznur bursztynów, niezawodna zapowiedź wzruszających przeżyć. Dobrze, dobrze, możesz pożegnać się z myślą, że się czymś poczęstujesz. Za chwilę będą tu bardzo ważni goście. Zejdź na dół i pobaw się przez godzinkę. -

Mamo, czy ci goście przychodzą w sprawie kupna Budy?

- Powiedz temu chłopcu, żeby wyszedł z domu! - warknął z salonu pan Bookbinder.

Rozległo się łomotanie pięścią w pianino. Pani Bookbinder spojrzała niespokojnie na Herbiego. -

Słyszałeś, co tata powiedział. No to biegnij.

-

Gdzie jest Felicia?

Fatalna chwila była tuż-tuż i Herbie nagle zapragnął zyskać jeszcze kilka sekund. - Poszła do Emily. Idź, mówię ci. Nie pora, żebyś był teraz w domu. Herbie powoli poszedł korytarzem do drzwi wejściowych. Położył rękę na gałce. Potem odwrócił się i tak samo powoli skierował się do salonu. - Tato. Ojciec wyglądał przez okno. Na dźwięk głosu Herbiego odwrócił się. -

Słuchaj, chłopcze, czy wyjdziesz w końcu na dwór?

- Tato, czy szukasz zielonego blaszanego pudełka z literami „J.B.”? Ojciec wytrzeszczył na niego oczy w osłupieniu. Potem podbiegł do chłopca i gwałtownie chwycił go za ramiona. - O czym ty mówisz? Tak, szukam takiego pudełka. Zostało ukradzione. Herbie czul silny ból w ramionach. Bał się bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Ale złapał oddech i powiedział: - Widziałem je w poniedziałek w domu pana Kriegera. W szafce w sypialni. Pod stertą starych butów. Pomyślałem sobie, że powinno tam być, bo ja sam… -

Czyś ty oszalał, chłopcze? Czy ty wiesz, co mówisz?

Zadzwonił dzwonek u drzwi. Ojciec i syn usłyszeli, że drzwi natychmiast otworzyły się i odezwał się głos pani Bookbinder, wypowiadający słowa powitania, a potem dały się słyszeć głosy kilku mężczyzn. Ojciec chwycił Herbiego za

prawą rękę i pociągnął go do jadalni. Po chwili weszła tam pani Bookbinder z Powersem, Kriegerem i prawnikiem Glassem. Był tam także wysoki, łysy nieznajomy o szerokich ramionach. Miał worki pod małymi oczkami i ubrany był w sztywne ciemne ubranie. Gdy wszyscy weszli, pan Glass, który trzymał pod pachą grubą teczkę, powiedział: Panie Burlingame, chciałbym panu przedstawić pana Bookbindera, dyrektora firmy Bronx River. Nieznajomy wyciągnął rękę i powiedział z chłodnym uśmiechem: Bardzo mi miło. Ma pan znakomitą opinię w kręgach przemysłowych. Bookbinder uścisnął wyciągniętą dłoń. Patrzył na swojego partnera. Krieger unikał jego wzroku. Jeśli panowie pozwolą, to chciałbym zamienić na osobności parę słów z panem Kriegerem w sąsiednim pokoju. Powers, którego twarz była napięta i pokryta bruzdami, powiedział szybko: - Drogi panie, mam nadzieję, że teraz nie ma już nic takiego, czego nie można by powiedzieć przy wszystkich. Zawarliśmy z panem Burlingame’em transakcję i nie można się już z niej wycofać. Dzisiejsze spotkanie to tylko formalność. W rzeczywistości firma Bronx River jest teraz własnością pana Burlingame’a, wie pan o tym. - W porządku - powiedział spokojnie Jacob Bookbinder. Ale Herbie wiedział, że ojciec nie był spokojny, bo ściskał chłopca bardzo mocno za rękę i lekko drżał. -

Krieger, czy masz pudełko z niebieskim papierem?

Krieger spojrzał na niego z otwartymi ustami. Nie padło z nich jednak żadne słowo. - Cóż, do licha, ma znaczyć to pytanie? - spytał pośpiesznie Powers. - Przecież pan doskonale wie, że to pudełko zostało skradzione.

- Mój syn Herbie powiada, że widział to pudełko w szafce w domu Kriegera. Po tych słowach w pokoju zrobiło się zamieszanie, bo wszyscy zaczęli mówić naraz. -

On oszalał. Przystępujmy do interesu! - wołał pan Powers.

- Herbie, mówiłam ci, żebyś wyszedł na dwór! - krzyczała pani Bookbinder. Hejbie się myli. Mam pudełko, ale żadne pudełko z niebieskim papierem - powiedział pan Krieger. A co ten chłopiec w ogóle wie o całej sprawie? - pytał prawnik Glass. - Tak, to prawda. Widziałem je - powiedział Herbie. Powyższe uwagi zostały wypowiedziane głośno wszystkie naraz i nikt niczego nie zrozumiał. Z ogólnego rozgwaru wybił się basowy, poirytowany głos pana Burlingame’a: Słuchajcie, panowie. Zapewniliście mnie wczoraj wyraźnie, że sprawa tak zwanego niebieskiego papieru została załatwiona polubownie i że wszyscy chcecie dokonać sprzedaży. Jeżeli istnieje jeszcze jakikolwiek cień wątpliwości co do tej transakcji, to cóż, ja… - Ależ nie ma żadnych wątpliwości - powiedział Powers. Panie Glass, przystępujmy do podpisywania umów, dobrze? Niebieski papier został skradziony i nie ma go. Nie został skradziony - powiedział głośno i z naciskiem Herbie. Wszyscy dorośli wytrzeszczyli teraz oczy na chłopca. - Skąd ty tyle wiesz, młody człowieku? - spytał niecierpliwie prawnik. - Bo to ja sam ukradłem pięćdziesiąt dolarów z Budy. I nie zabrałem żadnego pudełka.

To dolało oliwy do ognia. Wśród wrzawy pytań i krzyków pani Bookbinder podbiegła do chłopca i otoczyła go ramieniem. Najpierw z ociąganiem, a potem, gdy dorośli zamilkli ze zdumienia, coraz swobodniej, Herbie opowiedział zebranym historię swojej nocnej przygody. Przyznał się, że podsłuchał rozmowę w Budzie i że to nasunęło mu pomysł. Motywy swojego postępowania wyjaśnił zamiarem zbudowania Zjeżdżalni. Podkreślił, że miał zamiar zwrócić pieniądze, opisując liścik, który przygotował, ale zapomniał zostawić, i opowiedział o nielojalności pana Gaussa, nie próbując się na to konto usprawiedliwić. Pominął udział, jaki w całym tym przedsięwzięciu wzięli Cliff i Bystry Sam, a także nie wspomniał o scenie między Kriegerem a Powersem, której był świadkiem, obserwując ją z komory chłodniczej. Wiele czasu zajęło mu, nim zrzucił cały ten ciężar z serca. Tymczasem jego ojciec opuścił spocone dłonie, oparł się o kredens, trzymając łokcie za plecami i patrzył na swojego syna z mieszaniną zakłopotania i gniewu, co nie ułatwiało chłopcu zadania. Pozostali słuchali w rozmaitych, wyrażających zdumienie pozach i od czasu do czasu przerywali chłopcu krótkimi pytaniami. Najwięcej pytań zadawał prawnik Glass. Wreszcie Herbie zakończył swoje wyznanie, konkludując: I tak właśnie zrobiłem, i jestem zadowolony, że powiedziałem, nawet jeżeli będę teraz musiał iść do domu poprawczego. Pani Bookbinder, która miała wilgotne oczy i zaczerwienioną twarz, przyciągnęła go blisko do siebie i powiedziała: -

Nie będziesz musiał iść do domu poprawczego.

Mężczyźni popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Pierwszy odezwał się Powers: - Myślę, że ten chłopiec wszystko to sobie wymyślił. Wydaje mu się, że jest bohaterem. To absolutnie nieprawdopodobna historia.

Jacob Bookbinder nie spuszczał oczu z syna. Potem powiedział ochrypłym, szorstkim głosem: - Herbie, całe życie byłeś najbardziej leniwym chłopcem w całej dzielnicy Bronx. Skoro zrobiłeś te wszystkie szalone rzeczy, powiedz, po co je zrobiłeś? Herbie spojrzał na prawnika, zaczerwienił się i utkwił wzrok w podłogę. - No, powiedz, powiedz - odezwał się pan Glass - nikt nie zrobi ci nic złego, jeśli powiesz prawdę. Dlaczego to wszystko zrobiłeś? Wciąż brak odpowiedzi. - Powiedz nam, Herbie, bardzo cię proszę - rzekła łagodnie matka. - Musisz nam powiedzieć. Herbie zrozumiał, że nie ma wyjścia. Z purpurową twarzą wyjawił swój sekret: -

No dobra. Chciałem, żeby mi się udało z Lucille Glass.

Wszyscy dorośli z wyjątkiem Powersa wybuchnęli śmiechem. Może się wydawać dziwne, że zrobili to w takiej ponurej chwili, ale tacy już są ludzie. Każdy, kto był kiedykolwiek na pogrzebie, zna te niepohamowane salwy śmiechu, jakie wybuchają w autokarach wracających z cmentarza. Jest to jakby uchylenie klapy bezpieczeństwa. Wesołość wkrótce ucichła i Jacob Bookbinder powiedział: A teraz, skoro Herbie nie zabrał pudełka, to następne pytanie brzmi: gdzie ono jest? -

Kiedy siedziałem schowany w pomieszczeniu z lodem

- powiedział Herbie - widziałem, jak pan Krieger i pan Powers stali przed otwartą kasą pancerną i kłócili się o nie. Pan Krieger trzymał pudełko… Krieger przerwał chłopcu przeraźliwie piskliwym głosem. Dobrze, poczekaj, wszyscy uczciwi ludzie. Znam fakty, wyjaśnię lepiej. Tak, oczywiście, mam pudełko. Chronię cię, Jake, tylko cię chronię. Powers jak żelazo, powiada spal papier

raz, dwa, trzy. Niebieski papier teraz bezpieczny, bo ja chronię… Krieger, pan łże jak pies! - wrzasnął Powers i uderzył pięścią w stół, aż zabrzęczały talerze i dwa eklery stoczyły się na podłogę. Pani Bookbinder instynktownie skoczyła za eklerami, wykrzykując: -

Bardzo proszę, panowie, dziecko, dziecko!

- Herbie, idź do swojego pokoju i rozbierz się - powiedział ojciec. Było wczesne popołudnie i świeciło jeszcze słońce, polecenie to nie wróżyło więc nic dobrego. Herbie skierował się ku drzwiom. Pan Burlingame przejechał dłonią po swojej gołej głowie i podniósł z krzesła kapelusz. Panie Bookbinder, ma pan nadzwyczajnego syna, nadzwyczajnego. Zechcą panowie łaskawie wybaczyć, ale Interborough wycofuje się całkowicie z tych pertraktacji. Nie zamierzamy kupić firmy Bronx River na żadnych warunkach. Życzę wszystkim panom powodzenia. Powers skoczył naprzeciw niego, zagradzając mu drogę do przedpokoju, a zarazem uniemożliwiając wyjście chłopcu. Herbie wycofał się do kąta i starał się być niewidoczny Panie Burlingame, to memorandum mego ojca nie ma żadnego znaczenia. Tak mówi Glass i tak mówi Sullivan z firmy Guarantee Building and Loan. Mogę tego dowieść w sądzie. Ta sprawa z włamaniem to głupie nieporozumienie. Nie może się pan wycofać z uzgodnionej transakcji, sir, z powodu szalonego opowiadania jedenastoletniego chłopca. Pan Burlingame włożył kapelusz i wcisnął go głęboko na głowę. Bob, nie interesuje nas kupno firmy Bronx River bez dobrej woli i ciągłości zarządzania pana Bookbindera, tak jak ci mówiłem. A ponadto Interborough nie kupuje niczego, jeśli

istnieją najmniejsze choćby wątpliwości co do tytułu własności. Znałem twojego ojca, Bob. Nie podobałoby mu się to, co się tu dziś zdarzyło. Zechciej łaskawie mi wybaczyć. Powers odsunął się. Pan Burlingame wyszedł. Przystojna twarz młodego człowieka stała się bladozielona. Opadł na krzesło i zakrył ręką oczy, wciskając kciuk i palec wskazujący w ich kąciki. No, Bob - powiedział pan Glass, podchodząc do niego szybkim krokiem i kładąc mu rękę na ramieniu. Tymczasem było słychać, jak drzwi wejściowe zamknęły się. -To nic poważnego… nic poważnego. Powers podniósł oczy na pulchnego prawnika. Zwiesił ramiona. W oczach stanęły mu łzy. Herbie nigdy przedtem nie widział, by mężczyzna tak otwarcie okazywał rozpacz. Patrzył na tę scenę ze swojego kąta między komodą a ścianą. Własność to własność - dodał radca prawny, klepiąc Powersa po ramieniu. - Własność to własność. Twój udział w firmie Bronx River wciąż wart jest pięćdziesiąt tysięcy, swobodnie. Znajdź mi kupca za trzydzieści - powiedział Powers zdławionym głosem. - Myślisz, że czemu forsowałem tę sprawę, Louis? Muszę mieć trzydzieści tysięcy gotówką. O Boże, w co ja się wplątałem! Prawnik poważnie pokiwał głową. Cichutko, tak że Herbie ledwie go usłyszał, spytał: -

Bob, czy to ten interes z Montauk, który ci odradzałem?

Powers odpowiedział krótkim skinieniem głowy. Pan Glass ściągnął kąciki ust i spojrzał na Bookbindera. -

Co się stało, to się nie odstanie. Co pan o tym myśli?

- spytał. - Ma pan świetną okazję nabyć tanio całą resztę własności. Wykupi pan Boba za trzydzieści? Ojciec Herbiego odwrócił dłonie na zewnątrz w odwiecznym geście, który wśród dzikich znaczy „nie mam broni”, a w świecie cywilizowanym „nie mam pieniędzy”. Prawnik

spojrzał w stronę Kriegera, ale ten wciąż patrzył przez okno, kryjąc twarz przed ludźmi. Herbie - powiedział naraz Jacob Bookbinder, gdy jego oczy przypadkiem trafiły na syna. Gruby chłopiec podskoczył i pobiegł do drzwi. - Mówiłem ci dziesięć minut temu, żebyś poszedł do swojego pokoju i rozebrał się. Zrób, co ci mówię, ałbo… Ale Herbie nie słyszał dalszego ciągu. Jego szybkie małe nogi wyniosły go już z jadalni i niosły do pokoju, gdzie zamknął za sobą drzwi. 27. Prawda często bywa bolesna Po kilku minutach do pokoju Herbiego przyszła pani Bookbinder. Zastała syna w sztywnej, świeżej żółtej piżamie, leżącego twarzą w dół na swoim łóżku. Usiadła delikatnie obok niego i pogłaskała go po ramieniu, pytając: -

Co się stało, Herbie?

Chłopiec odwrócił się i usiadł. Oczy miał suche, ale jego wzrok wyrażał rozpacz. -

Co się stało? Do licha, mamo, co za pytanie!

- Nie pójdziesz do domu poprawczego, synku. Pan Glass to wielki człowiek. Pójdzie na policję i wszystko wyjaśni. Nic ci nie zrobią. -

Może i nie.

Herbie nie wydawał się być całkowicie uspokojony. Podciągnął kolana, oparł na nich łokcie i wsunął brodę między dłonie. - Ale ukradłem, prawda? -

Herbie, co się stało z liścikiem?

-Jakim liścikiem? - Z tym liścikiem, co mówiłeś, że miałeś zamiar zostawić w kasie pancernej, zapewniającym o zwrocie pieniędzy. Naprawdę napisałeś coś takiego, czy to było kłamstwo?

Oczywiście, że napisałem - powiedział Herbie z oburzeniem. - I zostawiłbym go, gdyby pan Krieger i pan Powers nie wrócili wtedy tak prędko. Wypili tę swoją kawę strasznie szybko. To wszystko, co mam do powiedzenia. -

No dobrze, co się z nim stało?

- Nie wiem. Był w ubraniu, w którejś kieszeni. Może jeszcze tam jest. Pani Bookbinder wstała i zaczęła szukać w kieszeniach marynarki chłopca. - Co to jest? - zapytała, wyciągając kartonowe pudełko. -

Ojej! Na pewno nie żyje!

Herbie podskoczył, wziął pudełko i otworzył je. Jaszczurka poruszyła się. Złapał małego różowego gada za ogon i posadził na łóżku. Przestraszona nagłą zmianą, jaszczurka znieruchomiała, pulsował jej tylko woreczek pod brodą. Herbie położył się obok stworzenia i obserwował je. Pani Bookbinder, mrucząc coś o rzeczach, jakie chłopcy przynoszą do domu, przeglądała kieszenie spodni Herbiego. Z tylnej kieszeni wyciągnęła zmiętą kartkę żółtego papieru. - To jest to - powiedział Herbie, usłyszawszy szelest papieru i spojrzawszy na mamę. Pani Bookbinder rozłożyła papier, wygładziła go i przeczytała:

Kiedy matka zapoznała się z treścią tego ciekawego dokumentu, podbiegła do Herbiego i przerwała mu badania przyrodnicze, żeby uściskać go i ucałować. -

Niech cię Bóg błogosławi, synku. Miałeś dobre intencje.

- Tak - powiedział Herbie, obojętnie znosząc czułości. -

Dlaczego podpisałeś to „Gang Nadrzeczny”?

- A co miałem zrobić? - odrzekł Herbie, tak wyraźnie jak tylko potrafił, mając twarz przyciśniętą do piersi matki. Podpisać się własnym nazwiskiem? Chciałem tylko, żeby tata wiedział, że dostanie te pieniądze z powrotem. - Słusznie, oczywiście. To wszystko wina tego piekielnego pana Gaussa. Nigdy więcej nie poślę cię na ten okropny obóz. Herbie w ostatniej chwili uwolnił się z objęć, żeby uratować jaszczurkę przed skokiem z brzegu łóżka. Ostrożnie umieścił stworzenie pośrodku narzuty. -

Gdzie jest tata? - spytał niespokojnie.

-

Jeszcze załatwia sprawy z panami.

Matka znowu usiadła na łóżku. - Mamo, czy tata nie ma trzydziestu tysięcy dolarów, żeby wykupić tego piekielnego pana Powersa? Och, to nie twoja sprawa. Cóż ty możesz wiedzieć o pieniądzach. Lepiej będzie dla ciebie, jeżeli od tej chwili będziesz trzymał się z daleka od spraw taty… Słuchasz mnie? Chcę z tobą porozmawiać o… - Ale czy pan Powers jeszcze tam jest? Co się dzieje, mamo? Do licha, ja chcę wiedzieć… - Pan Glass rozmawia w kuchni przez telefon, nie wiem z kim. To nie twoja rzecz. Ja bym chciała wiedzieć, Herbie, czy… czy ty naprawdę… nie wiem, jak to powiedzieć… interesujesz się tą Lucille Glass? Herbie zdawkowo skinął głową. Jednym palcem postukał jaszczurkę po grzbiecie.

Czy nie myślisz, że jesteś za mały, żeby… interesować się… dziewczynkami? Znowu skinienie głowy, jeszcze bardziej zdawkowe. - Chcę, żebyś wiedział, ja nie mam nic przeciwko Lucille. To miła dziewczynka, chociaż bardzo zepsuta. No i muszę przyznać, że według mnie nie jest ładna. Ale ty pewno uważasz, że jest. Lekki ruch głowy, który mógł być skinieniem albo poruszeniem spowodowanym głębokim oddechem. - No, nie ma w tym niczego złego. Oczywiście tak długo, jak długo zdajesz sobie sprawę, że to w ogóle nic nie jest i że oboje zapomnicie o tym zupełnie za parę tygodni. Herbie i jaszczurka znajdowali się w jednakowym bezruchu. -

Rozumiesz, Herbie, prawda?

Herbie pomyślał sobie, że chciałby, aby mama poszła na targ albo do kina, albo gdziekolwiek, byle tylko musiała w tym celu natychmiast wyjść z pokoju. - Mówię ci to po prostu dla twojego własnego dobra, synku. Jesteś dla Lucille o wiele za młody, to po pierwsze. Kiedy ty będziesz miał szesnaście i pół roku, ona będzie miała szesnaście lat. Chłopiec w tym wieku to jeszcze dziecko. A szesnastoletnia dziewczyna może już wyjść za mąż. Ja wyszłam za tatę, kiedy miałam siedemnaście lat. Herbie postawił jaszczurkę na dłoni i przyglądał jej się bacznie. -

No, Herbie, co masz mi do powiedzenia?

Mmmm - powiedział chłopiec sucho. Nie znaczyło to absolutnie nic. - Dobrze - powiedziała szybko mama. - Cieszę się, że się ze mną zgadzasz. Jesteś rozsądnym chłopcem. Zaczęła gładzić Herbiego po włosach. Chłopiec ignorował te pieszczoty i skupił się na jaszczurce. Powróciwszy na powietrze i światło, zwierzątko ożywiło się. Biegało w kółko

po dłoni Herbiego i starało się wspiąć na jego zgięte palce. Herbie współczuł różowemu stworzeniu w złote cętki, które wydawało się tak bardzo nie na miejscu w tym ciasnym pokoju w dzielnicy Bronx. Jaszczurka przypomniała mu widok jasnego, przestronnego nieba nad Manitu i pól, i jeziora, i omszałych kamieni nad brzegiem, gdzie chłopiec złapał był tę swoją żywą pamiątkę. Jakże ciasne i małe wydawało się Herbiemu mieszkanie, i ulica za oknem też. Wszystko w mieście sprawiało wrażenie, jakby w czasie tych wakacji skurczyło się o połowę. - Chyba wypuszczę cię na wolność na pustych parcelach powiedział Herbie do jaszczurki. - Nie powinienem był przywozić cię tutaj. Drzwi do pokoju nagle się otworzyły Stanął w nich pan Bookbinder. Matka natychmiast podniosła się i stanęła pomiędzy nim a chłopcem. -

Gdzie są panowie?

-

Poszli. Glass wykupił Powersa. Mamy nowego wspólnika.

Pani Bookbinder była wstrząśnięta przebiegiem wypadków. -

Glass! - wykrzyknęła.

Piętnaście minut rozmawiał przez telefon z żoną i wyjaśniał jej to przedsięwzięcie. Nie bój się, to łebski facet. Trzydzieści tysięcy za udział Powersa! Już prawnik wie, gdzie wywęszyć dobry interes. -A… a niebieski papier? Glass go akceptuje. Załatwi wszystko formalnie. To dżentelmen. Zawsze taki był. Powers odszedł - i po wszystkim. Matka doszła do siebie i postanowiła wykorzystać tę zdumiewającą wiadomość do własnych celów - No i wszystko dobrze się skończyło! Moje gratulacje, Jake! Na co my jeszcze czekamy? Chodźmy to uczcić! Nagle wyraz twarzy ojca zmienił się.

- Ten chłopak też? - spytał takim tonem, że Herbie aż się skulił. Czemu nie? Spójrz na ten list. On miał dobre intencje, przez cały czas. Czy nie ukarał się dostatecznie sam, tak strasznie się denerwując? Podała mu liścik Gangu Nadrzecznego. Pan Bookbinder przeczytał go, zmiął i odrzucił w kąt. -

Zostaw mnie z nim samego.

Nie bij go zbyt mocno. On nie miał zamiaru zrobić nic złego. -

Zostaw mnie z nim samego.

- Idź, mamo, zostaw nas samych - drżącym głosem zawołał z łóżka Herbie. -

Pamiętaj, że to jest mały chłopiec. Pamiętaj!

Matka, ociągając się, wyszła z pokoju. Pan Bookbinder zamknął drzwi i przystąpił do porządnego lania. Zaczął od rozmaitych szturchańcow i klapsów, lecz wkrótce zorganizował swoje zadanie metodycznie, usiadł na łóżku, położył sobie chłopca na kolanach i spuścił mu na tylną część ciała głośne i długie lanie. W czasie tej opercji nie mówił nic. Herbie postanowił „znieść to jak mężczyzna”, ale jego postanowienie w połowie lania wyleciało mu z głowy i skończyło się na tym, że zniósł to jak chłopiec, wrzeszcząc, aż trzęsły się ściany. Mimo że matka określiła go jako małego chłopca, był jak na takie lanie całkiem duży i jego ciężka, nieporęczna postać zwieszała się ojcu z kolan. Pan Bookbinder jednak poradził sobie nieźle. Pani Bookbinder stała za drzwiami, drżąc na całym ciele, a po jej twarzy przebiegał grymas cierpienia za każdym razem, gdy słyszała klaśnięcie, sygnalizujące kolejny kontakt dłoni z pośladkami. Po jakichś dwóch minutach nie wytrzymała. Wpadła do pokoju, lamentując: -

Dobrze, dobrze! Musisz go zamordować?

Od lania jeszcze nikt nie umarł - wydyszał ojciec, ale skończył wymierzanie kary gwałtownie narastającą lawiną głośnych uderzeń. Z zaskakującą delikatnością zsunął wrzeszczącego chłopca z powrotem na łóżko i wyszedł mówiąc: -

Może się teraz ubrać, jeżeli chce.

Herbie natychmiast skorzystał z pozwolenia. Matka przedłużała czas ubierania się chłopca, krzątając się koło jego garderoby i starając się złagodzić skutki lania, dopóki chłopiec nie powiedział: Do licha, mamo, nie zostałem kaleką. Mogę się jeszcze ubrać sam. Wtedy poczuła się dotknięta niewdzięcznością chłopca i zostawiła go samego. Nie rozumiała, że jej syn był zadowolony z kary Pozwoliła mu ona pozbyć się poczucia winy. Nie rozumował ściśle, ale czuł, że groźba domu poprawczego została zażegnana. Bał się surowości ojca, ale wierzył w jego sprawiedliwość i wiedział, że gdyby czekało go więzienie, Jacob Bookbinder nie dodawałby do tego batów. Ból, który odczuwał tu i ówdzie na ciele, był nieprzyjemny, ale stanowił mile widziany środek zastępczy zamiast pięciu lat za kratami. Ubierając się, szybko odzyskiwał humor. Właśnie wsuwał pod kołnierzyk lśniący żółto-czerwony krawat, kiedy usłyszał, jak w sąsiednim pokoju ojciec mówi: -

Chodźmy dziś na kolację do Goldena.

-

Przecież mam pieczeń.

- Sama mówiłaś, że powinniśmy to uczcić. Myślę, że miałaś rację. Króciutka chwila ciszy. Potem odezwał się głos matki z odcieniem wahania: -

Herbie też?

Oczywiście, że Herbie też. Przecież nie będziemy traktować go jak przestępcy, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat, prawda?

Herbie wykonał przed lustrem dziki podskok i natychmiast się opanował, bo do pokoju wszedł ojciec. -

Czemu tak długo się ubierasz?

-Już jestem gotowy, tato. Herbie z olśniewającą szybkością zawiązał krawat. -

Chodźmy na spacer.

Tak, tato. - Herbie rozejrzał się po pokoju i podniósł z podłogi jaszczurkę. - Czy mogę wypuścić tego gościa na pustej parceli? Nie jest dobrze trzymać go w mieszkaniu. Ojciec skinął głową. Gdy Herbie szedł za nim do drzwi, pan Bookbinder zawołał do matki: -

Zabierz Felicię i spotkamy się u Goldena o szóstej.

-

Dobrze, dobrze, dobrze!

Każde „dobrze” podkreślone było dźwiękami wysuwanych szuflad i otwieranych szafek. Pani Bookbinder pospiesznie zmieniała strój na wieczorowy. Ojciec i syn szli w milczeniu aleją Homera w kierunku pustych parceli. - No tak - powiedział Jacob Bookbinder, gdy przechodzili przez ulicę Cervantesa - i co myślisz o tym laniu? -

Zasłużyłem na nie - odpowiedział Herbie pokornie.

-

Dlaczego?

-

Bo ukradłem.

- Ale przecież miałeś zostawić ten liścik, który pokazywała mi mama? To nie załatwiało sprawy? -

Myślałem, że załatwia, ale nie załatwiało.

-

Dlaczego?

Zaczęli wchodzić po stromych, szorstkich skałach na puste parcele. Gdy znaleźli się na górze, Herbie wciąż jeszcze borykał się z zadanym mu pytaniem. Na pustej parceli rosło mnóstwo zakurzonego zielska, sięgającego chłopcu prawie do

pasa. Tu i tam rozrzucone były kępki twardych, dzikich, jesiennych kwiatów, niebieskich, żółtych i białych. Spomiędzy roślinności wystawały ogromne kamienie. Chłopiec z przyjemnością wdychał silny, słodkawy zapach tej znajomej, bronxowskiej zieleni. Nie było tu tak pięknie jak na polach w Berkshire, ale za to był to własny dom. -

Nie wiem, tato. Ale ten liścik nie załatwiał sprawy;

Jaszczurka zaczęła się wiercić na dłoni chłopca, jakby wyczuwała, że zbliża się wolność. Herbie schylił się i pozwolił zwierzątku zbiec z ręki między zielska. Natychmiast zniknęło mu z oczu. -

Żegnaj, obozie Manitu - powiedział Herbie.

-

Pewnie świetnie się bawicie na tych parcelach, Herbie

- odezwał się ojciec. - Tak. Lepiej niż gdzie indziej. Ojciec wziął go za rękę i poprowadził do kamienia, na którym obaj usiedli. W starym kraju, kiedy byłem chłopcem, cały czas spędzałem na polach. Uwielbiałem pola. Herbie spróbował wyobrazić sobie ojca, kiedy był chłopcem, ale okazało się to niemożliwe. Jacob Bookbinder utrwalił mu się w pamięci w swojej obecnej postaci, tak samo jak Jerzy Waszyngton w postaci z portretu Stuarta, który wisiał we wszystkich klasach w szkole. Odgłosy miasta dobiegały w to ustronne miejsce stłumione przez odległość. -

Powiedz mi, co było nie tak z tym listem, Herbie.

No, jak kradłem pieniądze, to robiłem coś złego, rozumiesz? - Tak. - I tylko obiecywałem, że później zrobię coś dobrego, żeby to naprawić.

Ojciec popatrzył na niego tak, jakby za chwilę miał się uśmiechnąć. Po raz pierwszy od czasu powrotu z obozu Herbie zobaczył w oczach ojca jaśniejszy promyk. Zachęcony tym wyjąkał: I… i wielka pułapka w tym była taka, że skąd mogłem wiedzieć na pewno, że będę miał okazję zrobić to coś dobrego? Zobacz, co się stało. Pan Gauss mnie wyrolował. Jacob Bookbinder pokiwał głową. Uśmiechnął się i jego zmęczona, pomarszczona twarz wygładziła się. -

No więc co z tego wynika, Herbie?

Herbie odbywał już przedtem takie lekcje-dialogi z ojcem. Wiedział, że powinien sformułować zwięzłe podsumowanie. Przez chwilę zmagał się ze słowami, a potem powiedział: - Chyba… chyba nigdy nie jest w porządku robić źle teraz i wyobrażać sobie, że się zrobi dobrze potem. Ojciec otoczył chłopca ramieniem, króciutko przycisnął go do siebie i wstał. Był to drobny gest, ale Herbie czuł się tak, jakby został wyzwolony. -

Chodźmy do Goldena.

I to było wszystko, co powiedział. I rzeczywiście, jak na jedenastoletniego chłopca, Herbie całkiem nieźle sformułował wnioski z tej lekcji. „Cel nie uświęca środków”. Jeśli wziąć pod uwagę, że cały świat stara się nauczyć tej zasady od początku historii, a teraz stoi w kącie zawstydzony, z oślimi uszami na głowie, bo się jej nie nauczył, to chłopiec, który zrozumiał swój błąd, zasłużył chyba na pewną wyrozumiałość. Panowie Bookbinderowie poszli na spotkanie ze swoimi paniami u Goldena. Felicia, urocza w nowej czerwonej sukience, jedwabnych pończochach, pantofelkach i z makijażem, nie brała udziału w ożywionej rozmowie przy kolacji. Popołudniowa poczta przyniosła jej bowiem list, który napisał w pociągu Yishy Gabelson, pozostawała więc w miłosnym uniesieniu. Chroniła, rzecz jasna, tę epistołę przed

oczami swojej rodziny, mimo to jednak raczyła szepnąć Herbiemu, że zawiera ona prawdziwy poemat. Czytelnikowi wystarczy zapewne pierwszy dwuwiersz i nie będzie prosił o dalszy ciąg: W te wakacje poznałem piękną Felicię. Jak fajnie było w lecie poznać cię. Co do Herbiego, to ze swoich przygód wyciągnął on więcej niż jedną tylko nauczkę. U Goldena zamówił befsztyk, a nie rybę z wody. I był ostrożny, bo zjadł tylko cztery ciastka.

28. Nagroda W kółko i w kółko, wciąż w górę i w górę kręconymi schodami, w dziwnym zielonkawym półmroku szli chłopiec, dziewczynka i drugi chłopiec, wszyscy ubrani w odświętne stroje. Nad nimi i pod nimi na krętych schodach słychać było tupot setek nóg. W tym wspinającym się do góry pochodzie znajdowały się trzy znajome twarze: Cliffa, Lucille i Herbiego. Wchodzili oni na Statuę Wolności po schodach znajdujących się wewnątrz figury. Cliff lekko wskakiwał po stopniach, od czasu do czasu robiąc przerwy, żeby jego koleżanka i kolega mogli go dogonić. Lucille wytrwale i z mozołem posuwała się naprzód, a Herbie, sapiąc i pocąc się, podążał tuż za nią i rozpaczliwie starał się ratować swój honor, nie dopuszczając, by odstęp między nim a dziewczynką powiększył się. I właśnie w chwili, gdy serce, płuca i nogi Herbiego zdecydowanie zawiadomiły go o swoim zamiarze natychmiastowego zaprzestania tego nonsensownego wysiłku, nawet gdyby on sam nie zamierzał z niego zrezygnować, nad głowami idących pojawiła się odrobina rozproszonego światła dziennego i troje dzieci z wielką radością doszło na szczyt, znajdujący się w głowie Wolności. Natychmiast podbiegli do okien. Wspaniały widok wynagrodził ich ciężki trud. Ogromne wieżowce w centrum Nowego Jorku, nie kończące się dzielnice mieszkaniowe poprzecinane ulicami, zielonymi parkami, połyskującymi w słońcu wijącymi się rzekami wraz z pajęczynami mostów i obwódkami nabrzeży, wszystko to rozciągało się u ich stóp. Dzieci były zachwycone i onieśmielone tym widokiem. Nigdy nie miały okazji widzieć więcej niż kilka domów naraz. Nowy Jork to jaskinia mamuta bez dachu, a ludzie, którzy chodzą w labiryntach ulic, rzadko kiedy zdają sobie sprawę, jak naprawdę wygląda ich miasto. - Słuchajcie, widzę aleję Homera jak na dłoni! - wykrzyknął Herbie. -

Gdzie? - spytał Cliff.

- Tu! Patrz, obok rzeki. Nasza aleja Homera!

- To Brooklyn. -

Skąd wiesz? - spytał wojowniczo Herbie.

-

Koło okna jest mapa. Tam są wszystkie miejsca.

Dzieci spędziły czarujący kwadrans, rozpoznając różne punkty miasta za pomocą mapy. Do licha - powiedział w końcu Herbie, wpatrując się w odległe niebieskawe wzgórza majaczące ponad ulicami i budynkami. - Założę się, że jakbyśmy mieli teleskop, to byśmy mogli zobaczyć nawet obóz Manitu. - A kto by chciał? - spytał Cliff. -Ja nie - zachichotała Lucille. - Mam nadzieję, że nigdy więcej już go nie zobaczę. To było więzienie. - A ja nawet trochę polubiłem ten obóz - powiedział Herbie. - Nie zmusiłbyś mnie, żebym znowu pojechał na jakiś obóz powiedział Cliff. - Przeszło mi. Założę się, że wszyscy pojedziemy tam znowu w przyszłym roku - powiedział Herbie. Zamilkli, każde pogrążone w swoich najprzyjemniejszych obozowych wspomnieniach. Po chwili Cliff ujrzał, niemal na jawie, wizję Bystrego Sama, zrudziałego i kościstego jak zwykle, pasącego się na nie istniejącej trawie w sinym powietrzu nad nowojorskim portem. Doznał szczególnego, chwytającego za gardło uczucia. Cliff nie ulegał łatwo wzruszeniom, zapragnął więc po prostu, by uczucie to opuściło go i po chwili rzeczywiście znikło wraz z wizją. Chłopiec spojrzał na Herbiego i Lucille. Trzymali się za ręce. Jestem trochę zmęczony - powiedział spokojnie. -Chyba usiądę na chwilę. Odszedł i usiadł na pobliskiej ławce. Ani jego kuzyn, ani Lucille nie zwrócili na to uwagi. Lucille patrzyła nieśmiało przez okno. Herbie patrzył nieśmiało na Lucille. W końcu Herbie odezwał się:

-

Powiedzieć ci coś głupiego?

-Co? Dziewczynka wciąż patrzyła przez okno. -

Moja mama mówi, że jestem dla ciebie za młody.

Lucille zwróciła ku niemu oczy okrągłe jak srebrne dolary. - Ale ja jestem młodsza od ciebie. - Tak, ale mama mówi, że jak ty będziesz miała szesnaście lat, to będziesz mogła wyjść za mąż, a ja, ja wciąż będę… hm… młodym człowiekiem. Słowo „dziecko” nie chciało mu przejść przez gardło. - To zwariowany pomysł. Nie chcę wychodzić za mąż, jak będę miała szesnaście lat. -

Kiedy chcesz wyjść za mąż?

- A ty kiedy się chcesz ożenić? -

No, chyba nigdy.

-Ja też - powiedziała Lucille. -

Moja mama wcale nie ma racji, no nie?

-

Oj, Herbie, wiesz, jakie są mamy.

- Tak, ale jednak - nalegał zniechęcony Herbie - jak będziesz mieszkała na Mosholu Parkway i chodziła do nowej szkoły, to założę się, że już niedługo więcej się nie zobaczymy. - Och, Herbie, jak możesz mówić takie rzeczy. Będziemy się widywać mnóstwo, mnóstwo razy, zawsze. Po chwili obok nich przeszedł nonszalanckim krokiem wyjątkowo wytworny chłopiec z falistymi blond włosami, w szarym garniturze, trzymający w dłoni ciemnozielony filcowy kapelusz z okrągłym denkiem, podwiniętym rondem i zawadiackim piórkiem. O, cześć, Lucille - powiedział ze starannie udawanym zdziwieniem i stanął z drugiej strony dziewczynki.

-

Cześć, Davey. Co tu robisz?

- Och, nie byłem tu kopę lat. Po prostu pomyślałem sobie, że chciałbym znowu zobaczyć starą statuę. Herbie przyjrzał się Daveyowi i stwierdził, że jest odrażająco przystojny i wysoki. Cóż za niespodzianka - powiedziała Lucille. - To jest Herbie Bookbinder, mój stary kolega z dawnej szkoły, to znaczy ze Szkoły Publicznej nr 50. Herbie, to jest Davey Carmichael. Mieszka obok mnie. Chłopcy skinęli głowami, Herbie ponuro, a Davey z czystą, radosną bezczelnością, jaka istnieje tylko w dzieciństwie i wypływa z tego, że jest się o cal lub dwa wyższym bądź o rok lub dwa starszym. Gdzie mieszkasz, Herbie? - zapytał chłopiec, kładąc protekcjonalny nacisk na słowo „Herbie”, co grubego chłopaka oburzyło. Nie mogąc wymyślić żadnej druzgoczącej odpowiedzi, Herbie mruknął: - W alei Homera. - Ach - powiedział Davey, unosząc brwi. - Wschodni Bronx. Hmm… No, to do zobaczenia, Lucille. I nonszalanckim krokiem odszedł. - Czy mówiłaś temu durniowi - spytał wściekłym szeptem Herbie - że się tu dzisiaj wybierasz? - Oczywiście - odrzekła dziewczynka głosikiem, w którym brzmiała niewinność - ale wiem, że on nie przyszedł tu z mojego powodu. -

Skąd wiesz?

-

Och, jest o tyle starszy. Chodzi do Niższej Szkoły Średniej.

Każde z tych słów wbijało się w serce Herbiego niby nóż. Cały jego tytuł do chwały to była zawrotnie wysoka pozycja w szkole - klasa 8B. Ów blondyn, którego Herbie nienawidził ze

straszliwą pasją po trwającej trzydzieści sekund rozmowie, miał nad nim przewagę również i w tym zakresie, tak samo jak pod innymi, bardziej rzucającymi się w oczy względami. -

Okay - powiedział gorzko. - Dlaczego nie wrócisz do

domu razem z nim? Mieszka tuż obok ciebie. Cliffowi i mnie i tak będzie fajniej, jak nie będzie się przy nas plątała dziewucha. Herbie, czyś ty oszalał? Ledwo zamieniłam z Daveyem kilka słów. Nawet nie wiem, który to jest jego dom. Czy chcesz znowu wszystko zepsuć? Lucille nie powiedziała, kiedy to poprzednim razem Herbie wszystko zepsuł, choć słowo „znowu” wskazywało, że kiedyś się to już zdarzyło. Przez użycie tego słowa został on jednak zaliczony do kategorii okrutnych brutali i zamilkł. Takich sposobów postępowania mała dziewczynka nie jest w stanie nauczyć się ani wymyślić. Umie się nimi posługiwać, tak samo jak osa umie budować gniazdo. Lucille, przyglądając się z rozmarzeniem panoramie miasta, powiedziała: - Wiesz co? Nie chcę mieszkać w dzielnicy Bronx, jak będę duża. Chcę mieszkać na Manhattanie. -

Gdzie na Manhattanie?

- Tam. Dziewczynka pokazała palcem, który w jej wyobraźni przeszył kilka mil pustego powietrza i dotknął zachodniego brzegu porośniętej zielonością wyspy. -

Riverside Drive?

- Tak. Fajnie by było, no nie? -

Pewnie. Cały czas byś widziała rzekę, i w ogóle.

Lucille spojrzała na niego figlarnie i powiedziała: No to postanowione. Po ślubie będziemy mieszkać na Riverside Drive.

Herbie spojrzał na nią ze zdumieniem i niepewnością. Żartowała sobie z niego? Nie, jej oczy patrzyły łagodnie i życzliwie. Oplotła palcami jego palce i stali tak obok siebie, patrząc na rodzinne miasto. Jak sobie życzysz, Lucille - odpowiedział Herbie. Będziemy mieszkali na Riverside Drive. Spróbował dostosować się do jej żartobliwego tonu, ale słowa przychodziły mu z trudem. Kilka kroków dalej stał oparty o ścianę blondyn z Zachodniego Bronxu i patrzył na nich. Herbie w nieprzyjemny sposób zdawał sobie sprawę z jego obecności. A potem z ukłuciem rozpaczy w sercu gruby chłopiec spostrzegł, że Lucille na króciutką chwilę, zalotnie, jak mu się zdawało, odwróciła wzrok ku jego nowemu rywalowi, a potem znowu spojrzała w okno. Było to ledwie mgnienie. Mógł się pomylić. Tak, na pewno pomylił się -postanowił w rozpaczy. Przecież nie mogła znowu okazać się niewierna - nie tak szybko! Jego wielki, ciężki trud i cierpienie nie mogły przecież pójść tak zupełnie na marne, dziewczynka nie mogła kokietować innych, zanim jeszcze zaczęła się szkoła. Po prostu świat nie jest taki okrutny. - Och, Lucille - powiedział z dziarską wesołością - to był fajny rok! Nie martw się, będę cię odwiedzał przynajmniej raz w tygodniu. Może nawet dwa razy w tygodniu! Cliff obserwował całą tę scenę ze swojej ławki. Pokiwał głową. - Biedny Herb! - mruknął do siebie ze smutkiem. -Wszystko na nic. Elmer miał rację. Ale Herbie, oczywiście, wiedział lepiej. Jego zazdrość o blondyna była śmieszną pomyłką. Też coś! Czyż Lucille nie ściskała go za rękę? KONIEC

Table of Contents 5. Kasa pancerna 8. Nominacja Generała Śmieciarza 11. Na obóz Manitu 15. Tajemnica pustych kopert 19. Zjeżdżalnia Herbiego I 21. Zjeżdżalnia Herbiego II 25. Powrót do domu 28. Nagroda
Wouk Herman - Chłopiec z Nowego Yorku

Related documents

414 Pages • 104,521 Words • PDF • 1.7 MB

440 Pages • 158,645 Words • PDF • 28.7 MB

6 Pages • 708 Words • PDF • 1.3 MB

27 Pages • 13,215 Words • PDF • 887.8 KB

291 Pages • 250,567 Words • PDF • 169.1 MB

3 Pages • 771 Words • PDF • 843.8 KB

4 Pages • 892 Words • PDF • 234.6 KB

2 Pages • 152 Words • PDF • 44.1 KB

63 Pages • 16,080 Words • PDF • 273.4 KB

250 Pages • 94,939 Words • PDF • 1.9 MB

45 Pages • 8,579 Words • PDF • 10.1 MB

1 Pages • 238 Words • PDF • 164.4 KB