Wyrok smierci - Sandra Brown

350 Pages • 108,748 Words • PDF • 1.9 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:36

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24

Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Epilog Podziękowania Okładka None

Tytuł oryginału Lethal Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko Redakcja Sylwia Sandowska-Dobija Korekta Marianna Filipkowska Dorota Wojciechowska By arrangement with MARIA CARVAINIS AGENCY, INC. and PRAVA I PREVODI. Translated from the English LETHAL, Copyright © 2011 by Sandra Brown Management, Ltd. First published in the United States by Grand Central Publishing, New York Copyright © for the Polish translation by Hanna Kulczycka-Tonderska, 2014 Świat Książki Warszawa 2014 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Piotr Trzebiecki Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-045-2 Skład wersji elektronicznej [email protected]

Rozdział 1

– Mamusiu? – Hm? – Mamuniuuu! – Tak? – Na podwórku jest jakiś pan. – Czterolatka podeszła do kuchennego stołu i zaczęła się wpatrywać tęsknym spojrzeniem w polewę, którą jej mama dekorowała świeżo upieczone babeczki. – A co to, mamusiu? Daj polizać! – Mówi się: proszę. Kiedy skończę, będziesz mogła wyskrobać miskę. – Koladowa! – Mała westchnęła z zachwytem. – Bo ty uwielbiasz czekoladową polewę, a ja uwielbiam ciebie – powiedziała matka, puszczając oko do córeczki. – I mam coś jeszcze. – Zawiesiła na chwilę głos. – Kupiłam kolorową posypkę, którą trzeba będzie dodać, kiedy tylko skończę. Emily cała się rozpromieniła, ale zaraz jej twarzyczka przybrała wyraz zatroskania. – On jest chory. – Kto jest chory? – Ten pan. – Jaki pan? – Ten przed domem. Słowa Emily dotarły w końcu do świadomości matki, która z przyzwyczajenia nie słuchała uważnie bezustannej dziecięcej paplaniny. – Naprawdę przed domem jest jakiś pan? – Honor położyła na talerzu kolejną udekorowaną babeczkę, łyżkę z polewą odłożyła do miski i wytarła bezwiednie ręce w ściereczkę do naczyń. Obeszła dookoła krzesło, na którym siedziała córeczka. – Leży na ziemi, bo pewnie jest chory. – Emily poszła za mamą do pokoju

dziennego. Honor wyjrzała przez okno od podwórka, ale nie dostrzegła niczego oprócz idealnie przystrzyżonego trawnika schodzącego aż do wód zatoki i niewielkiej przystani. Pod pomostem leniwie pluskała woda. Tuż nad jej powierzchnią szybowała ważka, burząc miejscami gładką taflę. Bezpański kocur, który nie potraktował poważnie Honor, gdy ta kiedyś próbowała go przekonać, że to nie jest jego dom, buszował zupełnie bezkarnie w kolorowej rabatce z cyniami. – Hmmm… Nie widzę żadnego… – Pod tym krzakiem z białymi kwiatkami – upierała się Emily. – Widziałam go z okna mojego pokoju. Honor podeszła do drzwi, odblokowała zamek, odsunęła rygiel i wyszła na zadaszony taras, skąd miała lepszy widok na obficie kwitnący krzew hibiskusa. I wtedy go zobaczyła. Leżał twarzą do ziemi, częściowo na lewym boku, z ręką zgiętą w łokciu pod głową. Twarz miał odwróconą w drugą stronę. Ze swojego miejsca Honor nie widziała, czy jego klatka piersiowa się porusza, więc nie mogła stwierdzić, czy oddycha. Odwróciła się błyskawicznie i delikatnie wepchnęła Emily z powrotem za drzwi. – Kochanie, idź do sypialni mamusi. Na szafce przy łóżku leży telefon. Przynieś go, proszę. Nie chciała niepotrzebnie straszyć córki, więc powiedziała to możliwie spokojnym tonem, a potem szybko zbiegła ze schodów i ruszyła po wilgotnej od rosy trawie w kierunku leżącego nieruchomo człowieka. Z bliska dostrzegła, że odzież mężczyzny jest wybrudzona, miejscami podarta i poplamiona krwią. Plamy zaschniętej krwi widniały też na odsłoniętej części przedramienia i na dłoni; jego ciemne włosy sklejone były krwawym strupem na samym czubku głowy. Honor przyklękła i dotknęła ramienia mężczyzny. Kiedy jęknął, odetchnęła z ulgą. – Proszę pana, czy pan mnie słyszy? Jest pan ranny. Zadzwonię po karetkę. Wyskoczył do góry tak szybko, że nie zdołała zrobić uniku, który mógłby ją uratować. Zaatakował z szybkością i precyzją kobry. Zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, lewą ręką trzymał ją od tyłu za szyję, a prawą wbijał pod żebra, prosto w splot słoneczny, krótką tępą lufę pistoletu. Lufa powędrowała w górę i w lewo, zatrzymując się tam, gdzie jak oszalałe biło jej serce. – Kto jeszcze tu jest? Ze strachu nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Ścisnął ją za szyję od tyłu i powtórzył złowieszczo: – KTO JESZCZE TU JEST? Próbowała kilka razy, zanim w końcu udało się jej wyjąkać: – Mo… ja… có… re…

– Ktoś jeszcze oprócz dziecka? Potrząsnęła głową, a raczej podjęła taką próbę, bo w tak mocnym uścisku trzymał jej szyję. Czuła stalowy chwyt każdego jego palca z osobna. – Jeśli nie mówisz prawdy… – Jego niebieskie oczy cięły ją spojrzeniem jak promień lasera. Nie musiał nawet kończyć groźby, bo od razu wydusiła z siebie, ledwo łapiąc oddech: – Nie kłamię. Przysięgam! Jesteśmy same. Nie krzywdź nas! Moja córka… ma dopiero cztery lata. Nie rób jej krzywdy! Zrobię wszystko, co każesz, tylko nie… – Mamusiu? Serce Honor zamarło, a z jej ust wydobył się ledwo słyszalny pisk jak u zwierzęcia złapanego w sidła. Ponieważ w dalszym ciągu nie mogła ruszyć głową, zwróciła w stronę Emily jedynie wzrok. Córeczka znajdowała się kilkanaście metrów od nich; wyglądała tak niewinnie z twarzyczką okoloną jasnymi loczkami, stojąc na krótkich, pulchnych nóżkach ze stópkami zwróconymi po dziecięcemu do środka. Spod różowych jedwabnych płatków kwiatów, zdobiących jej sandałki, wystawały czubki gołych paluszków. W dłoni mocno ściskała telefon komórkowy i spoglądała lękliwie na matkę. Honor poczuła, jak zalewa ją fala miłości do córki. Zaczęła się zastanawiać, czy może ostatni raz widzi Emily całą i zdrową. Ta myśl tak ją przeraziła, że aż poczuła łzy pod powiekami, ale ze względu na dziecko szybko mrugnęła kilka razy, aby osuszyć oczy. Nie zdawała sobie sprawy, że szczęka zębami ze strachu, dopóki nie spróbowała czegoś powiedzieć. – Wszystko okej, skarbie – zdołała wykrztusić. Wróciła spojrzeniem do twarzy mężczyzny, który jednym drobnym ruchem wskazującego palca mógł rozerwać jej serce na strzępy. Emily zostałaby na świecie sama, przerażona, na jego łasce i niełasce. „Błagam!” – bezgłośnie prosiły go jej oczy, a potem wyszeptała: – Błagam na wszystko. Nie mogła oderwać wzroku od jego zimnego, hipnotyzującego spojrzenia. Wreszcie odsunął pistolet i ukrył go za swoim udem, tak żeby Emily nie zdołała go dostrzec, lecz by wciąż budził postrach. Mężczyzna uwolnił szyję Honor i odwrócił się do Emily. – Cześć! – rzucił do niej. Nie uśmiechnął się, kiedy to mówił. Ledwo widoczne linie, które ujmowały jego usta jak w nawiasy, na pewno nie powstały od nadmiaru uśmiechów – pomyślała Honor. Emily spoglądała na niego zawstydzona, kopiąc czubkiem sandałka gęstą trawę.

– Cześć! – odpowiedziała w końcu. – Daj mi telefon! – Wyciągnął do niej rękę. Nie ruszyła się z miejsca, a kiedy niecierpliwie pstryknął palcami wyciągniętej ręki, wymamrotała: – Nie powiedziałeś: proszę. „Proszę” wydało mu się czymś niedorzecznym w tej sytuacji. – Proszę – powiedział jednak po chwili wahania. Emily zrobiła krok w jego stronę, a potem przystanęła, zwracając wzrok ku mamie i oczekując od niej pozwolenia. Mimo że usta Honor drżały w sposób całkowicie niekontrolowany, udało się jej rozciągnąć je w namiastce uśmiechu. – Wszystko w porządku, kochanie. Oddaj panu telefon. Emily zbliżała się do nich z ociąganiem. Kiedy podeszła do mężczyzny na tyle, że jeszcze nie mógł jej chwycić, rzuciła mu komórkę. – Dzięki. – Złapał aparat w locie dłonią poplamioną krwią. – Proszę bardzo. Zadzwonisz do dziadka? – Do dziadka? – Utkwił w Honor pytające spojrzenie. – Przyjdzie dzisiaj na kolację – radośnie oznajmiła Emily. Nie spuszczając wzroku z Honor, spytał: – Czy to prawda? – Lubisz pizzę? – Pizzę? – Zwrócił wzrok z powrotem na Emily. – Jasne. No pewnie. – Mamusia powiedziała, że będę mogła zjeść pizzę na kolację jak na prawdziwym przyjęciu. – Coś takiego! – Wcisnął komórkę do przedniej kieszeni brudnych dżinsów, wsunął wolną rękę pod ramię Honor i dźwignął ją z kolan, kiedy już sam wstał. – Więc wygląda na to, że przybyłem tu w samą porę. Wejdźmy do środka. Opowiesz mi wszystko o dzisiejszym przyjęciu. Trzymając ramię Honor w mocnym uścisku, pokierował ją w stronę drzwi domu. Nogi tak się jej trzęsły, że ledwo łapała równowagę, stawiając kolejne kroki. Uwagę Emily na chwilę odwrócił kot. Pobiegła za nim, wołając: „Kici, kici, kotku!”, dopóki nie zniknął w gęstym żywopłocie w drugim końcu działki. Honor wykorzystała to, że Emily znalazła się tak daleko, iż nie mogła jej usłyszeć, i zaczęła szybko mówić: – Mam trochę zaoszczędzonych pieniędzy. Niewiele, kilkaset dolarów, i trochę biżuterii. Możesz zabrać wszystko, co posiadam, ale nie rób krzywdy mojej córeczce. Nie przerywając, rozglądała się po podwórku w szaleńczym poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłaby użyć jako broni przeciw niemu. Węża ogrodowego nawiniętego na podstawkę z bębnem, znajdującego się na skraju tarasu? Donicy

z geranium stojącej na pierwszym schodku przed wejściem? Jednej z cegieł okalających kwiatową rabatkę? Za żadne skarby świata nie zdąży do nich dobiec, nawet gdyby udało się jej wyrwać z jego mocnego uścisku. Sądząc po sile, z jaką ją trzymał, nie byłoby to łatwe, jeśli w ogóle możliwe, a podczas szarpaniny mógłby ją po prostu zastrzelić. Wtedy Emily zostałaby sama i zrobiłby z nią, co tylko by mu przyszło do głowy. Na samą myśl o tym w jej gardle wyrosła gula. – Gdzie jest twoja łódź? Honor odwróciła głowę i wpatrzyła się w mężczyznę tępym spojrzeniem. Niecierpliwie podrzucił głową, wskazując brodą na pustą przystań przy pomoście. – Kto zabrał łódź? – Nie mam łodzi. – Nie wciskaj mi kitu. – Sprzedałam łódź, kiedy… Kilka lat temu. Wydawał się zastanawiać, czy powinien jej wierzyć, a potem spytał: – Gdzie twój samochód? – Zaparkowany od frontu. – Kluczyki w stacyjce? Zaczęła się zastanawiać, co odpowiedzieć, ale kiedy ścisnął ją mocniej, pokręciła głową. – Nie, w domu. Na haczyku przy drzwiach do kuchni. Zaczął wchodzić po schodkach na werandę, popychając ją przed sobą. Na plecach czuła zimy dotyk lufy pisoletu. Odwróciła głowę i już miała zawołać Emily, ale ją ubiegł. – Zostaw ją na razie w spokoju. – Co masz zamiar zrobić? – No cóż, najpierw… – zaczął, otwierając drzwi i wpychając ją przed sobą do środka – sprawdzę, czy mnie nie oszukujesz i czy naprawdę nikogo tu nie ma poza wami. A potem… Potem się zobaczy. Czuła, jak bardzo jest spięty, kiedy szła popychana przez niego krótkim korytarzem z pustego pokoju dziennego do części sypialnej domu. – Naprawdę nie ma tu nikogo oprócz Emily i mnie. Popchnął lufą pistoletu drzwi pokoju Emily. Otworzyły się na całą szerokość, prezentując wnętrze w różowej tonacji. Nikt nie czaił się w środku. Wciąż nieufny, w dwóch susach doskoczył do drzwi garderoby i gwałtownie je pchnął. Widocznie usatysfakcjonowany, że nikt się tam nie ukrywa, wypchnął Honor z powrotem na korytarz. Skierowali się do drugiej sypialni. – Jeśli się okaże, że tam ktokolwiek jest, ciebie zastrzelę pierwszą, zrozumiano? – warknął jej do ucha, kiedy stanęli przed drzwiami.

Zawahał się przez moment, jakby chciał dać jej czas na zmianę pierwotnego oświadczenia, że jest sama, ale kiedy milczała, otworzył drzwi kopniakiem. Odbiły się z trzaskiem od ściany wewnątrz pokoju. Jak na ironię jej pokój prezentował się jak oaza spokoju. Przez szpary w żaluzjach wpadały promienie słońca, malując świetliste pręgi na drewnianej podłodze, białej puszystej kołdrze i popielatych ścianach. Pracujący przy suficie wiatrak wprawiał w ruch drobinki kurzu, tańczące w ukośnie padających smugach światła. Pchnął ją w stronę drzwi garderoby i kazał je otworzyć. Rozluźnił się odrobinę, kiedy zajrzał do znajdującej się tuż obok łazienki i stwierdził, że tam też nikogo nie ma. – Gdzie masz pistolet? – spytał, zachodząc ją od frontu i spoglądając prosto w oczy. – Pistolet? – Musisz gdzieś trzymać jakąś broń. – Nie muszę. Oczy zwęziły mu się w wąskie szparki. – Przysięgam – zapewniła go. – Po której stronie łóżka sypiasz? – Co?! Dlaczego? Nie powtórzył pytania. Stał i patrzył na nią, dopóki nie wskazała ręką, mówiąc: – Po prawej. Nie przestając spoglądać na nią, podszedł do nocnej szafki po prawej stronie łóżka i sprawdził szufladę. Były w niej tylko latarka i książka. Żadnej śmiercionośnej broni. Potem, ku jej przerażeniu, ściągnął z łóżka na podłogę całą pościel i materac, ale nie znalazł pod spodem nic oprócz drewnianej ramy konstrukcyjnej. Ruchem brody wskazał, żeby wyszła z pokoju i szła przed nim. Wrócili do pokoju dziennego, a stamtąd przeszli do kuchni. Przeszukał pomieszczenie wzrokiem, zatrzymując się na haczyku, gdzie powiesiła kluczyki do samochodu. Kiedy to spostrzegła, czym prędzej zaproponowała: – Weź samochód i idź stąd. – Co jest tam? – spytał, ignorując jej słowa. – Pralnia. Podszedł do drzwi i je otworzył. Pralka i suszarka. Złożona deska do prasowania powieszona na ścianie. Stelaż do suszenia delikatnej odzieży. Nawet teraz wisiało tam kilka drobiazgów: koronkowa pastelowa bielizna Honor i jeden czarny biustonosz. Obrzucił ją od stóp do głów takim spojrzeniem zimnych stalowoszarych oczu, że zapiekły ją policzki, a jednocześnie całe ciało zlał zimny pot.

Zrobił krok w jej stronę, a ona jednocześnie zrobiła krok do tyłu. W taki sposób człowiek reaguje bezwiednie w obliczu zagrażającego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa, a on tym właśnie był dla niej. Nie łudziła się, że mogłoby być inaczej. Cała jego postać budziła grozę, poczynając od mrożącego krew w żyłach spojrzenia i ostro rysujących się pod skórą kości policzkowych. Był wysoki i smukły, ale mięśnie rąk miał twarde i krzepkie. Na zewnętrznej stronie dłoni uwidaczniały się żyły i ścięgna mocne jak rzemyki. We włosy wplątały mu się suche źdźbła traw, drobinki mchów, drobne listki. Ubranie podarło mu się podczas ucieczki i wybrudziło. Wydawało się jednak, że mu to zupełnie nie przeszkadza, tak samo jak błoto oblepiające buty i nogawki dżinsów. Niosła się od niego woń bagnisk i potu, woń grozy. Było tak cicho, że słyszała każdy jego oddech i kolejne uderzenia własnego serca. Skoncentrował na niej całą uwagę i to ją przerażało. Obezwładnienie go będzie niemożliwe, skoro jednym ruchem wskazującego palca jest w stanie posłać w jej kierunku zabójczą kulę. Zatrzymał się w pobliżu szuflady, w której przechowywała noże do obróbki mięsa. Na kuchennym blacie stał dzbanek z kawą, w połowie napełniony gorącym jeszcze napojem, którym mogłaby go poparzyć, lecz zamiast sięgnąć po dzbanek lub noże, Honor się cofnęła. Nie wyglądało to wszystko za dobrze. Wątpiła, żeby dała radę go obezwładnić, ale gdyby nawet udało jej się dopaść do drzwi i uciec, na pewno nie opuściłaby Emily. Pozostawała jedynie perswazja. – Odpowiedziałam na twoje pytania zgodnie z prawdą, zgadza się? – spytała cichym, drżącym głosem. – Zaoferowałam, że oddam wszystkie pieniądze i to, co mam cennego… – Nie chcę twoich pieniędzy. Wykonała lekki ruch ręką, pokazując na wciąż krwawiące rany na jego rękach i głowie. – Jesteś ranny. Mogłabym cię opatrzyć. – Pierwsza pomoc? – prychnął szyderczo. – Nie sądzę. – A więc… czego chcesz? – Żebyś zaczęła współpracować. – Nie rozumiem. – Załóż ręce do tyłu. – Po co? Zrobił krok w jej stronę. Znowu się cofnęła. – Słuchaj! – Oblizała spierzchnięte wargi. – Nie chcesz chyba tego zrobić. – Załóż ręce do tyłu – powtórzył spokojnie, oddzielając poszczególne słowa.

– Błagam! – Nie wytrzymała i załkała. – Moja mała córeczka… – Nie zamierzam prosić cię po raz kolejny. – Zrobił zdecydowany krok do przodu, zbliżając się do niej coraz bardziej. Znowu się cofnęła, tym razem opierając się plecami o ścianę. Jeszcze jeden krok i stanął tak blisko, że prawie jej dotykał. – Zrób to. Instynkt podpowiadał jej, żeby rzucić się na niego, gryźć, drapać i kopać, próbując się bronić lub przynajmniej odwlec to, co wydawało się nieuniknione. Bała się jednak, że jeśli go nie posłucha, nie wiadomo, co stanie się z Emily, więc wykonała jego polecenie, wsuwając dłonie między ścianę a plecy. Przywarł do niej całym ciałem. Odwróciła głowę, ale ujął ją mocno pod brodę i zwrócił twarzą do siebie. – Widzisz, jak łatwo przyszłoby mi cię skrzywdzić – wysyczał. Skinęła tylko głową, patrząc bezmyślnie w jego oczy. – No cóż, a jednak nie zamierzam tego robić. Obiecuję, że nie skrzywdzę ani ciebie, ani twojego dziecka, jeśli będziesz spełniać wszystkie moje polecenia. Okej? Możemy się tak umówić? Takie postawienie sprawy nieco ją uspokoiło, choć nie zamierzała wcale mu uwierzyć. Nagle rozpoznała jego twarz i zamarła z przerażenia. Prawie bez tchu wyjąkała: – To ty… Ty jesteś tym facetem, który zastrzelił wczoraj wieczorem wszystkich tych ludzi.

Rozdział 2

Coburn. C-o-b-u-r-n. Pierwsze imię Lee, drugie – nieznane. Sierżant Fred Hawkins z wydziału śledczego policji w Tambour zdjął czapkę i otarł pot z czoła. Cały dosłownie spływał potem, choć nie było jeszcze dziewiątej rano. Przeklął w myślach średnie temperatury panujące o tej porze roku w przybrzeżnej Luizjanie. Mieszkał tutaj całe życie, ale nigdy nie przywykł do tej parnej duchoty, a im był starszy, tym ciężej ją znosił. Rozmawiał właśnie przez telefon komórkowy z szeryfem sąsiedniej gminy Terrebonne, zdając mu relację z wielokrotnego zabójstwa, którego dokonano poprzedniej nocy. – Istnieje wprawdzie możliwość, że to fałszywe nazwisko, ale widnieje ono we wszystkich dokumentach o zatrudnieniu. Niczego więcej na razie nie mamy. Zdjęliśmy odciski palców z jego samochodu. Taaa… To jest w tym wszystkim najdziwniejsze. Wydawałoby się, że powinien chcieć jak najszybciej uciec z miejsca zbrodni, a tymczasem jego samochód stoi spokojnie na parkingu dla pracowników. Może uważał, że zostanie zbyt szybko dostrzeżony? A może – tak sobie myślę – skoro tak po prostu zabija siedem osób z zimną krwią, to nie jest w stanie logicznie rozumować? Jedyne, co da się w tej chwili stwierdzić na pewno, to, że opuścił to miejsce na własnych nogach. Fred zrobił krótką przerwę, żeby odetchnąć. – Przesłałem już odciski jego palców do Centralnej Ewidencji. Mogę się założyć, że coś znajdą. Ktoś taki musi mieć jakąś kryminalną przeszłość. Jeśli cokolwiek będą mieli na niego, przekażą dalej, ale ja nie zamierzam czekać. Pan też nie powinien. Trzeba zacząć go szukać, najszybciej jak to tylko możliwe. Doszedł faks ode mnie?… Dobrze, proszę więc zrobić kopie i dać swoim podwładnym z prośbą o przekazanie dalej. Podczas gdy szeryf zapewniał go o gotowości swojej jednostki do rozpoczęcia

poszukiwań, Fred skinął głową na powitanie swojemu bratu bliźniakowi Doralowi, idącemu w stronę radiowozu, przy którym stał sierżant. Wóz był zaparkowany na poboczu dwupasmowej międzystanowej autostrady w skrawku cienia rzucanego przez billboard reklamujący ekskluzywny klub dla mężczyzn, zlokalizowany nieopodal lotniska w Nowym Orleanie. Sto kilometrów do szczęścia. Najzimniejsze drinki, najgorętsze kobiety. Całkowicie nagie. Niezła perspektywa, ale Fred zdawał sobie sprawę, że minie jeszcze trochę czasu, zanim będzie mógł porozglądać się za rozrywkami. Przynajmniej dopóki nie znajdą Lee Coburna. – Dobrze pan słyszał, szeryfie. To najkrwawsza zbrodnia, z jaką miałem do czynienia. Nie można tego określić inaczej niż egzekucja. Sam Marset zginął od strzału z broni palnej w tył głowy z bardzo bliskiej odległości. Szeryf zapewnił go, że takie okrucieństwo budzi w nim odrazę, a potem się odmeldował, obiecując, że da znać, jeśli tylko morderczy psychopata zostanie wyśledzony gdzieś na jego terytorium. – Stary gaduła mógłby zanudzić na śmierć – wyjęczał Fred do brata, kiedy wreszcie się rozłączył. – Wyglądasz, jakbyś potrzebował łyka kawy. – Doral wyciągnął w jego stronę styropianowy kubek. – Nie teraz. Nie mam czasu. – To znajdź chwilę. Zniecierpliwiony Fred zerwał pokrywkę z kubka i upił odrobinę. Zaskoczony, o mało się nie zachłysnął. – Pomyślałem, że tobie też przyda się trochę dopalacza. – Doral się roześmiał. – Nie na darmo jesteśmy bliźniakami. Dzięki! Pijąc przyprawioną nieco kawę, Fred obserwował z uwagą sznur policyjnych radiowozów zaparkowanych wzdłuż drogi. Wokół kręciła się cała masa funkcjonariuszy policji z różnych posterunków. Niektórzy rozmawiali przez telefony komórkowe, inni studiowali mapy; w większości wyglądali na otępiałych i zdezorientowanych czekającym ich zadaniem. – Co za cholerny burdel! – zaklął Doral pod nosem. – Czy czegoś nie wiem? Oświeć mnie. – Jako administrator wyznaczony przez radę miejską Tambour przybyłem tu, by zaoferować wszelką pomoc w imieniu własnym i miasta. – Jako prowadzący sprawę doceniam wsparcie miasta – oświadczył zawadiacko Fred, przedrzeźniając brata. – A teraz, skoro już skończyliśmy z oficjalnym szajsem, powiedz mi, w którą stronę według ciebie uciekł. – Ty jesteś gliną, nie ja. – Ale ty jesteś najlepszym tropicielem w całej okolicy.

– Może i tak, przynajmniej odkąd zabito Eddiego. – Jesteś jak najlepszy pies gończy. Znalazłbyś nawet pchłę na pieprzonym zasrańcu. – Jasne, tyle że pchły nie potrafią tak znikać bez śladu jak ten typek. Doral przybył na miejsce ubrany nie jak przedstawiciel urzędu miasta, lecz zwyczajnie, zakładając z góry, że jego brat bliźniak pozwoli mu wziąć udział w polowaniu na zbiega. Zdjął czapkę z daszkiem i zaczął się nią wachlować, obserwując linię lasu, tak jak i wszyscy pozostali mający brać udział w tropieniu mordercy. – Jego zdolność rozpływania się w powietrzu budzi moje obawy. – Fred mógł się przyznać do tego tylko przed bratem. – Musimy dorwać tego sukinsyna. – Bez dwóch zdań. – Jesteś gotowy? – Fred wlał sobie prosto do gardła resztę kawy zaprawionej burbonem i rzucił pusty kubek na siedzenie kierowcy swojego samochodu. – Jeśli oczekujesz mojego wsparcia, to je masz. Obaj dołączyli do grupy poszukiwawczej. Ponieważ to Fred zainicjował całą akcję, teraz wydał komendę do rozpoczęcia działań. Policjanci ustawili się w tyralierę i zaczęli się przedzierać przez wysokie trawy w stronę linii drzew, za którą rozpościerał się gęsty las. Przewodnicy wypuścili psy tropiące. Rozpoczęli od tego miejsca, ponieważ pewien kierowca, który poprzedniego dnia późnym wieczorem zmieniał tu na poboczu drogi koło w swoim samochodzie, dostrzegł jakiegoś mężczyznę biegnącego w stronę lasu. Dopiero po obejrzeniu w porannym wydaniu lokalnych wiadomości reportażu o masowym zabójstwie w magazynie składu celnego Royale Trucking Company skojarzył obie sprawy, które zdarzyły się mniej więcej w tym samym czasie, i zgłosił to na policję w Tambour. Niestety, nie umiał opisać mężczyzny, gdyż znajdował się zbyt daleko – facet zniknął w lesie w widocznym pośpiechu. Dla Freda i reszty ekipy nie był to znaczący ślad, ale skoro nie mieli innego punktu zaczepienia, musieli zacząć od tego. Zgromadzili się więc wszyscy tutaj, próbując odnaleźć trop, który zaprowadzi ich prosto do domniemanego sprawcy masowego zabójstwa, Lee Coburna. – Czy Coburn znał dobrze te okolice? – Doral szedł ze spuszczoną głową, wpatrując się w ziemię. – Nie wiem. Mógł znać je jak własną kieszeń, ale równie dobrze mógł nie widzieć nigdy przedtem tych bagien. – Miejmy nadzieję. – W kwestionariuszu osobowym pracownika napisał, że przedtem mieszkał w Orange w Teksasie. Sprawdziłem podany adres. Jest fałszywy. – Więc nikt tak naprawdę nie wie, skąd pochodzi.

– Nie ma nawet kogo spytać – stwierdził beznamiętnie Fred. – Wszyscy jego współpracownicy z doków przeładunkowych nie żyją. – Ale przecież był tu zatrudniony od trzynastu miesięcy. Musiał kogoś znać. – Jakoś nikt się nie zgłosił. – I pewnie się nie zgłosi, nie sądzisz? – Pewnie nie. Po wydarzeniach ostatniego wieczoru raczej nikt się nie przyzna do znajomości z nim. – Barman? Kelnerka? Tam, gdzie robił zakupy? – Policjanci przepytują wszystkich, którzy mogli go znać. Kasjer w Rouse’s, który kilkakrotnie podliczał jego zakupy spożywcze, twierdzi, że to raczej miły gość, ale zdecydowanie niezbyt towarzyski. Zawsze płacił mu gotówką. Sprawdziliśmy jego ubezpieczenie. Nie miał żadnych kart kredytowych ani zadłużeń. Nie założył konta w żadnym z banków w naszym mieście. Spieniężał czeki, w których otrzymywał wypłatę, w jednym z tych miejsc, gdzie pobierają za to stosowny procent. – Facet nie chciał zostawiać po sobie żadnych śladów na papierze. – No i nie zostawił. Doral spytał, czy przepytano już wszystkich sąsiadów Coburna. – Zrobiłem to osobiście – uspokoił go Fred. – Wszyscy w osiedlu mieszkaniowym znali go z widzenia. Kobiety uważały, że pod pewnym względem był interesujący. – Pod jakim znowu względem? – Chętnie by go przeleciały, ale jednocześnie uważały za irytującego typa. – I to jest według ciebie „pewien wzgląd”? – Jasne, że tak. – Kto ci naopowiadał tych bzdur? – To wcale nie bzdury. To się wie. – Fred dał bratu kuksańca w bok. – Się wie, że rozumiem kobitki lepiej od ciebie. – Żeby to jeszcze była prawda. Zarechotali obaj, a po chwili Fred znowu spoważniał. – Mężczyźni, z którymi udało mi się porozmawiać, twierdzili, że mieli inne sprawy na głowie, niż z nim zaczynać. Coburn nie stanowił dla nich żadnego zagrożenia. Przychodził do domu i wychodził, nawet nie skinąwszy głową na powitanie. – Przyjaciółki? – Nikt o żadnej nie słyszał. – Przyjaciele? – Nikt o żadnym nie słyszał. – Przeszukałeś jego mieszkanie? – Bardzo dokładnie. To mała kawalerka na wschodnim krańcu miasta. Nie

znalazłem nawet najmniejszego drobiazgu, który naprowadziłby mnie na jakiś ślad. W szafie ubrania robocze. W lodówce gotowa zapiekanka z kurczaka. Facet żył jak mnich. Jeden mocno zużyty egzemplarz pisma „Sports Illustrated” na stoliku kawowym. Telewizor bez kablówki. Żadnych osobistych rzeczy. Szlag! Ani notesu, ani kalendarza. Żadnych adresów czy telefonów w całym cholernym mieszkaniu. Zero. Nul. – Komputer? – A gdzie tam! – Telefon? Fred znalazł na miejscu zbrodni komórkę i sprawdził, że nie należała do żadnego z denatów nafaszerowanych kulami. – Tylko dwa zarejestrowane połączenia. Wychodzące do Chińczyka, gdzie zapewne zamówił zapiekankę, i przychodzące od jakiegoś telemarketera. – I to wszystko?! Dwa połączenia? – Przez ostatnie trzydzieści sześć godzin. – A niech to jasna cholera! – Doral pacnął gryzącą go muchę. – Sprawdzamy inne połączenia z jego numerem. Dowiemy się, kto do niego dzwonił. Niestety, obecnie o Lee Coburnie wiemy jedynie tyle, że ukrywa się gdzieś w okolicy, i jeśli go wkrótce nie znajdziemy, guzik będziemy mieli. – Zniżając głos, Fred dodał: – Wolałbym, żeby go nam dostarczyli w czarnym worku niż w kajdankach. A najlepsza możliwość dla nas? Gdybyśmy znaleźli jego zwłoki pływające w jednej z zatok. – Mieszkańcy miasta specjalnie by nie narzekali. Sam Marset zrobił sobie z Tambour własny folwark. Pieprzony udzielny książę. Marset był właścicielem przedsiębiorstwa przewozowego Royale Trucking Company, przewodniczącym Klubu Rotariańskiego i starszym zboru w lokalnym kościele Świętego Bonifacego, należał do organizacji skautów, posiadając tam najwyższy tytuł Eagle Scout, był też masonem. Kierował różnymi wysokimi komisjami zbierającymi się w mieście i zwykle to on nosił tytuł Wielkiego Marszałka podczas dorocznej parady Mardi Gras. Był filarem społeczności miasta, podziwianym i lubianym. Teraz zaś był trupem z dziurą po kuli w głowie, a jakby to nie wystarczyło, dla pewności oddano jeszcze strzał w jego klatkę piersiową. Za pozostałymi sześcioma ofiarami zapewne nikt nie będzie tęsknić, ale po zamordowaniu Marseta nie obyło się bez zwołania z samego rana konferencji prasowej, na której obecna była również telewizja. Przybyli na nią przedstawiciele wszystkich miejscowych gazet z wybrzeża Luizjany; nie zabrakło żadnej z ważniejszych stacji telewizyjnych z Nowego Orleanu. Konferencji przewodniczył Fred. Towarzyszyli mu, odpowiadając na pytania

dziennikarzy, przedstawiciele władz miasta z jego bratem bliźniakiem włącznie. Wydział policji z Nowego Orleanu wypożyczył policji z Tambour rysownika, który naszkicował portret pamięciowy Coburna na podstawie zeznań jego sąsiadów: mężczyzna w typie kaukaskim, około metra dziewięćdziesięciu wzrostu, normalnej wagi, atletycznej budowy, czarne włosy, niebieskie oczy, trzydzieści cztery lata – zgodnie z tym, co zapisano w karcie pracy. Fred zakończył konferencję prasową, wyświetlając na wszystkich monitorach rysunek twarzy Coburna i ostrzegając miejscową ludność przed zabójcą, który najprawdopodobniej wciąż znajduje się gdzieś w okolicy, jest uzbrojony i niezwykle niebezpieczny. – Chyba trochę przesadziłeś – zauważył Doral, nawiązując do uwag zamykających wystąpienie Freda. – Choćby ten Lee Coburn potrafił się wyślizgiwać z pułapek jak piskorz, przecież wszyscy będą go szukać. Nie sądzę, żeby udało mu się wymknąć. – Czy mówisz to szczerze, czy tylko masz taką nadzieję? – Fred popatrzył na brata, unosząc pytająco brew. Zanim Doral zdążył cokolwiek odpowiedzieć, zadzwoniła komórka Freda. Spojrzał na wyświetlacz i uśmiechnął się z przekąsem. – Tom VanAllen. FBI rusza z odsieczą.

Rozdział 3

Coburn powoli odsunął się od kobiety, ale nawet wtedy dało się wyczuć, jak bardzo się go boi. To dobrze. Powinna się go bać. Strach wymusza współpracę. – Szukają ciebie – powiedziała. – Za każdym drzewem. – Miejscowa policja, funkcjonariusze policji stanowej, ochotnicy. Psy. – Słyszałem dzisiaj z samego rana dobiegającą z oddali wrzawę nagonki. – Dopadną cię. – Jeszcze im się nie udało. – Powinieneś uciekać. – Tego by właśnie pani chciała, pani Gillette, prawda? Strach na jej twarzy stał się jeszcze wyraźniejszy. Skoro wie, jak się nazywa, jego pojawienie się tutaj nie może być przypadkowe. Z premedytacją wybrał ten dom, żeby się tu ukryć. Nic już jej nie uratuje. Dom – lub też ona – stanowiły jego cel. – Mamusiu, a kotek schował się w krzakach i nie chce wyjść. Coburn stał plecami do drzwi, ale słyszał odgłos kroków, gdy dziewczynka weszła do środka, tupot sandałków po drewnianej podłodze, kiedy zbliżała się do drzwi kuchni. Nie odwrócił się jednak do niej. Skupił całkowicie uwagę na matce małej. Jej twarz zbielała jak ściana, usta wyglądały tak, jakby odpłynęła z nich krew, a oczy odbywały nerwową wędrówkę pomiędzy nim a dzieckiem. Coburn z uznaniem stwierdził, że jej głos pozostał spokojny i radosny, kiedy odpowiedziała: – Takie właśnie są kotki, Em. Lubią się chować. – Ale dlaczego? – Kotek cię nie zna, więc może się boi. – Niemądry kotek. – No właśnie. Bardzo niemądry. – Podniosła wzrok na Coburna i dodała

rzeczowo: – Powinien wiedzieć, że nic mu się nie stanie. Okej, mimo wszystko tępy nie był. Złapał w lot, o co jej chodzi. – Jeśliby próbowano coś mu zrobić – powiedział łagodnie – podrapałby pazurkami, a to boli. Patrząc prosto w wystraszone oczy dziewczynki, wcisnął pistolet za pasek dżinsów i obciągnął dokładnie koszulkę. Emily spoglądała na niego z nieskrywanym zaciekawieniem. – Czy twoje kuku boli? – Moje co? Wskazała palcem jego głowę. Uniósł rękę i dotknął zakrzepłej krwi. – Nie, nie boli. Obszedł ją bokiem, podchodząc do stołu. Odkąd wszedł do kuchni, ślinka napływała mu do ust od wspaniałego zapachu świeżo upieczonego ciasta. Zdjął papierową foremkę z babeczki i odgryzł połowę, a potem łapczywie wepchnął resztę do ust, od razu sięgając po kolejną. Nie jadł nic od wczorajszego popołudnia, a całą noc przedzierał się przez mokradła. Był głodny jak wilk. – Tak bez mycia rąk? – oburzyła się dziewczynka. – Co? – Połknął babeczkę w całości, prawie jej nie żując. – Trzeba myć ręce przed jedzeniem. – Doprawdy? – Zdjął papierek z kolejnej babeczki i odgryzł duży kęs. – Takie są zasady – poinformowała mała z powagą, kiwając głową. Zerknął na kobietę, która stanęła za córką i obronnym gestem położyła jej ręce na ramionach. – Ja nie zawsze stosuję się do zasad – odrzekł. Patrząc wciąż w ich stronę, podszedł do lodówki, otworzył ją i wyjął plastikową butelkę z mlekiem. Odkręcił nakrętkę i przechylił butelkę, pijąc łapczywie dużymi haustami. – Mamusiu, a on pije z… – Wiem, kochanie, ale ten jeden raz może się tak napić. Jest bardzo spragniony. Dziewczynka patrzyła jak zaczarowana, gdy mężczyzna jednym tchem wypijał prawie pół butelki. Otarł usta wierzchem dłoni i odstawił butelkę do lodówki. – Twoje ubranie jest brudne i śmierdzi. – Dziewczynka zmarszczyła nosek. – Wpadłem do rzeczki. Oczy małej zrobiły się okrągłe jak spodki ze zdumienia. – Miałeś wypadek? – Coś w tym rodzaju. – A założyłeś skrzydełka? – Skrzydełka? – Umiesz zrobić topielca?

Nie mając pojęcia, o czym dziewczynka mówi, spojrzał pytająco na matkę. – Chodzi na basen i uczyła się ostatnio leżeć na wodzie twarzą w dół – wyjaśniła. – Wciąż jeszcze muszę pływać w skrzydełkach – dodała mała – ale ostatnio dostałam najlepszą ocenę na sprawdzianie. Matka nerwowo obróciła córeczkę w stronę wyjścia z kuchni. – Myślę, że już pora na twoje bajki i Dorę. Może pooglądasz sobie telewizję, a ja w tym czasie porozmawiam z naszym… gościem – zaproponowała. Dziewczynka zaparła się w drzwiach. – Mówiłaś, że będę mogła wylizać miseczkę po kremie. Matka zawahała się, ale potem wyjęła z miski łyżkę z resztką kremu i podała córce. Dziewczynka wzięła ją uszczęśliwiona i znowu zagadnęła do mężczyzny: – Nie jedz już więcej babeczek. Mama zrobiła je specjalnie na urodzinowe przyjęcie. – I wyszła wreszcie z kuchni. Kobieta stała zwrócona twarzą do intruza i milczała, dopóki nie dotarły do nich odgłosy dobiegające z włączonego telewizora. Wtedy spytała: – Skąd wiesz, jak się nazywam? – Jesteś wdową po Eddiem Gilletcie, zgadza się? Wpatrywała się w niego bez słowa. – To chyba nie jest trudne pytanie. Tak czy nie? – Tak. – Jeśli nie wyszłaś ponownie za mąż… Pokręciła przecząco głową. – Więc z tego wynika, że nosisz nazwisko Gillette. Jak masz na imię? – Honor. „Honor”? Nie znał nikogo o takim imieniu. Ale w Luizjanie wszystko było możliwe. Ludzie nosili tu dziwaczne nazwiska i imiona. – No cóż, Honor, chyba nie muszę się przedstawiać? – Mówią, że nazywasz się Lee Collier. – Coburn. Miło mi cię poznać. Siadaj! – Wskazał krzesło przy kuchennym stole. Zawahała się, a potem wyciągnęła krzesło spod stołu i powoli usiadła. Wyjął telefon komórkowy z kieszeni dżinsów, wybrał numer, a później czubkiem buta zaczepił o nogę drugiego krzesła, przesunął je i usiadł naprzeciw Honor. Wpatrywał się w nią, jednocześnie wsłuchując się w sygnał połączenia w telefonie. Zaczęła się niespokojnie kręcić. Splotła dłonie na kolanach i odwróciła od niego wzrok, a potem nagle niemal wyzywająco znowu zaczęła mu patrzeć prosto w oczy. Była śmiertelnie przerażona, ale starała się tego nie okazywać. Miała tupet i to mu się podobało. Wolał mieć do czynienia z osobą, która odważnie mu się przeciwstawia, niż z jęczącą i błagającą o litość. Kiedy w końcu po drugiej stronie odezwał się głos automatycznej sekretarki,

zaklął cicho, poczekał na sygnał i nagrał się: „Wiesz, kto mówi. Wszystko szlag trafił”. Kiedy się rozłączył, spytała: – Masz wspólnika? – Można tak to określić. – Czy był tam podczas… strzelaniny? Nawet na nią nie spojrzał. Zwilżyła usta językiem i przygryzła dolną wargę. – W wiadomościach podali, że zabito siedem osób. – Naliczyłem tyle samo. – Dlaczego ich zabiłeś? – Skrzyżowała ręce na piersi. – Co jeszcze mówili w telewizji? – Że byłeś niezadowolony ze swojej pracy. – Możesz to nazwać niezadowoleniem. – Wzruszył ramionami. – Nie podobała ci się praca w przedsiębiorstwie przewozowym? – Nie. Szczególnie jego szef. – Sam Marset. Ale reszta to byli zwyczajni etatowi pracownicy jak ty. Czy ich też musiałeś zabić? – Tak. – Dlaczego? – Bo byli świadkami. Jego szczerość wydawała się ją dziwić i jednocześnie odpychać. Zauważył, że przeszedł ją dreszcz. Przez chwilę siedziała spokojnie, wbijając wzrok w blat stołu. W końcu powoli podniosła głowę i zadała mu kolejne pytanie: – Skąd znasz mojego męża? – Prawdę mówiąc, nie miałem przyjemności znać go osobiście. Ale słyszałem o nim. – Od kogo? – Dużo się o nim mówiło w Royale Trucking. – Urodził się i wychował w Tambour. Wszyscy go znali i lubili. – Jesteś pewna? – Oczywiście, że tak – powiedziała zaskoczona. – Pomijając inne sprawy, był przede wszystkim gliną, zgadza się? – Co to znaczy: „Pomijając inne sprawy”? – Twój świętej pamięci mąż, wspaniały gliniarz Eddie, posiadał coś niezwykle cennego. Przybyłem tutaj, żeby to zabrać. Zanim zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił jej telefon, wciąż schowany w kieszeni mężczyzny, co wystraszyło ich oboje. Coburn wyciągnął go z kieszeni. – Kim jest Stanley?

– To mój teść. – Dziadek – powiedział, wracając myślami do tego, co powiedziała wcześniej na podwórku dziewczynka. – Jeśli nie odbiorę… – Nawet o tym nie myśl. – Zaczekał, aż telefon przestanie dzwonić, i wskazując głową babeczki, spytał: – Czyje to urodziny? – Stana. Ma przyjść na kolację i razem będziemy świętować. – O której godzinie? Nie radzę ci kłamać. – Wpół do szóstej. Popatrzył na zegar ścienny. To jeszcze niemal osiem godzin. Miał nadzieję, że do tego czasu znajdzie już to, czego szuka, i będzie dziesiątki kilometrów stąd. Wiele zależało od wdowy po Eddiem Gilletcie, od tego, jak dużo wiedziała o „zajęciach pozalekcyjnych” swojego zmarłego męża. Jej strach przed nim był autentyczny, lecz mógł mieć wiele przyczyn. Może chciała chronić to, co miała, i bała się, że on jej to odbierze. Albo też była całkowicie niewinna i bała się go jedynie z powodu zagrożenia, jakie stanowił dla niej i jej dziecka. Mieszkały obie samotnie w tej głuszy. W domu nie było nawet śladu mężczyzny, więc kiedy zjawił się tu on, cały zakrwawiony i brudny, i sterroryzował wdowę pistoletem, nic dziwnego, że się wystraszyła. Jednak mieszkanie na odludziu nie jest wcale zaletą – pomyślał Coburn, przypominając sobie, że on też mieszkał sam. Wygląd zewnętrzny też może być zwodniczy. Kobieta wyglądała na całkowicie niewinną, szczególnie w tym białym T-shircie, dżinsowych szortach i białych staromodnych półtrampkach Keds. Wszystko to było tak naturalne jak pieczone w domu babeczki. Blond włosy związała w luźny koński ogon. Oczy miała orzechowe, zabarwione nieco zielenią. Wyglądała jak przeciętna amerykańska dziewczyna z sąsiedztwa, choć Coburn musiał przyznać, że nigdy jeszcze nie miał tak apetycznej sąsiadki. Widząc skąpą bieliznę Honor wiszącą na suszarce, nagle zdał sobie sprawę, jak dawno już nie spał z kobietą. Patrząc teraz na miękkie wzgórki pod białym Tshirtem Honor Gillette i jej długie, gładkie nogi, myślał o tym, że z największą przyjemnością zakończyłby tę długą abstynencję. Musiała wyczuć, w którą stronę pobiegły jego myśli, bo kiedy oderwał w końcu wzrok od jej biustu i popatrzył prosto w oczy, dostrzegł w nich strach. – Znalazłeś się w kłopotliwej sytuacji – powiedziała szybko – a tu tracisz tylko czas. Nie pomogę ci. Eddie nie posiadał niczego szczególnie cennego. – Rozłożyła ręce. – Sam widzisz, jak skromnie tu żyjemy. Kiedy Eddie zginął, musiałam sprzedać jego łódź, żeby jakoś związać koniec z końcem, zanim znów wrócę do zawodu nauczycielki.

– Nauczycielka? – W szkole publicznej. Druga klasa. Jedyne, co zostawił mi Eddie, to kiepska polisa na życie, która ledwo pokryła koszty pogrzebu. Pracował w departamencie policji dopiero osiem lat, więc renta, którą po nim dostaję co miesiąc, jest niewielka i idzie na konto funduszu stypendialnego Emily, dzięki któremu będzie mogła skończyć studia. Żyjemy na bieżąco z mojego wynagrodzenia i niewiele nam zostaje na dodatkowe wydatki. Zrobiła przerwę, żeby złapać oddech, i mówiła dalej: – Panie Coburn, został pan źle poinformowany albo też wyciągnął pan złe wnioski z plotek. Ani Eddie, ani ja nigdy nie posiadaliśmy niczego cennego. Gdybym miała cokolwiek, chętnie bym to oddała, żeby chronić Emily. Jej życie jest dla mnie cenniejsze niż jakakolwiek materialna rzecz. Patrzył na nią wnikliwie przez dłuższą chwilę. – Ładnie powiedziane, ale wcale mnie to nie przekonuje. – Wstał i złapał ją za przedramię, podnosząc z krzesła. – Zacznijmy od sypialni.

Rozdział 4

Na ulicy wszyscy mówili nań Diego. Tak zawsze na niego wołano i – o ile pamiętał – nie miał żadnego nazwiska. Z jego najwcześniejszych wspomnień wyłaniała się koścista czarnoskóra kobieta, która kazała mu skakać po paczkę papierosów albo podawać strzykawkę, a potem spuszczała mu manto, jeśli zbyt wolno wykonywał polecenie. Nie wiedział, czy była jego matką, czy nie. Nigdy nie twierdziła, że nią jest, a kiedy jedyny raz o to spytał, nie zaprzeczyła. Nie był czarnoskóry, choć nie całkiem. Imię miał latynoskie, ale to wcale nie przesądzało o jego pochodzeniu. W mieście Kreolów, gdzie od wieków mieszały się wszystkie nacje, był kundlem. Kobieta z jego wspomnień prowadziła salon fryzjerski. Interes otwierała tylko wtedy, kiedy akurat miała na to ochotę, czyli z rzadka. Jeśli potrzebowała szybkiej gotówki, na zapleczu obciągała facetom. Kiedy Diego wystarczająco podrósł, wysłała go na ulicę, żeby napędzał jej klientki. Zwabiał kobiety obietnicą najściślej zaplecionych warkoczyków w całym Nowym Orleanie. Mężczyznom dawał do zrozumienia, że za zasłonką ze szklanych koralików, która oddzielała zakład od żwirowanego chodnika, czekają ich też inne przyjemności. Pewnego dnia, kiedy wrócił po wyżebraniu czegoś do jedzenia, znalazł ciało kobiety na podłodze brudnej łazienki. Kiedy smród rozkładających się zwłok stał się nieznośny nawet dla niego, opuścił to miejsce, zostawiając rozdętego trupa na pastwę losu. To już nie był jego problem. Poczynając od tego dnia, zaczął radzić sobie sam. Jego terytorium stanowiły te zakątki Nowego Orleanu, gdzie nawet święty obawiałby się zajrzeć. Miał siedemnaście lat i był nad wiek rozwinięty. Dało się to dostrzec w jego oczach, kiedy patrzył na wyświetlacz wibrującego właśnie telefonu komórkowego. „Numer prywatny”. To mogło oznaczać tylko jedno: dzwoni Buchalter. Odebrał, burknąwszy do słuchawki: „Taaa?”.

– Czyżbyś był zdenerwowany, Diego? Cholernie albo jeszcze bardziej. – To ja powinienem był zająć się Marsetem. Zrobił to ktoś inny, no i mamy niezły burdel. – Więc słyszałeś już o składzie celnym i Lee Coburnie? – Mam telewizor. Szerokoekranowy. – Dzięki mnie. Diego pozostawił to bez komentarza. Buchalter nie musi wiedzieć, że nie pracuje wyłącznie dla niego. Wykonywał od czasu do czasu zlecenia i dla innych klientów. – Broń palna – zauważył kpiąco – na ogół robi dużo hałasu. Po co było od razu strzelać? Zdjąłbym Marseta po cichu i obyłoby się bez tego całego przedstawienia, które teraz mamy w Tambour. – To miało być przesłanie. Nie ze mną takie gierki. Niezłe przesłanie. Diego przypuszczał, że każdy, kto kiedykolwiek wkurzył Buchaltera i słyszał o krwawej jatce, od samego rana z przerażeniem rozglądał się wokół. Pomijając amatorski sposób przeprowadzenia egzekucji, nie miał żadnych wątpliwości, że napędziła ona wszystkim niezłego strachu. – Wciąż jeszcze nie znaleźli Lee Coburna. – W głosie Diega słychać było drwinę. – Trzymam rękę na pulsie. Mam nadzieję, że znajdą go martwego, a jeśli nie, trzeba go będzie załatwić, a wraz z nim każdego, z kim się kontaktował od momentu ucieczki ze składu celnego. – I to zapewne powód tego telefonu. – Dobrze by było nawiązać bliższy kontakt z kimś z policyjnego aresztu, ale to trudna sprawa. – Trudne sprawy to moja specjalność. Poradzę sobie. Zawsze sobie radzę. – I właśnie dlatego to robota dla ciebie, jeśli tylko okaże się to niezbędne. Nie warto marnować twoich umiejętności dla kogoś takiego jak Marset. Tu akurat trzeba było narobić hałasu i pozostawić mnóstwo krwi. Ale teraz, kiedy robota została wykonana, nie chcę żadnych niedokończonych spraw. Żadnych niedokończonych spraw. Żadnej litości. Mantra Buchaltera. Każdy, kto wymiguje się od mokrej roboty, zwykle staje się kolejną ofiarą. Kilka tygodni wcześniej z przeładowanej ciężarówki uciekł mały Meksykanin, który miał zostać przeszmuglowany do Stanów. Razem z tuzinem innych dzieciaków sprzedano go, żeby pracował niewolniczo tu czy tam. Chłopak zapewne zorientował się, jaka przyszłość go czeka, i zwiał, kiedy ciężarówka zatrzymała się na stacji benzynowej, żeby zatankować, a potem kierowca zniknął na chwilę, żeby zapłacić za paliwo. Na szczęście funkcjonariusz policji stanowej, opłacany przez Buchaltera, znalazł

dzieciaka na poboczu autostrady międzystanowej prowadzącej na zachód, kiedy próbował zabrać się z kimś autostopem. Policjant dostał rozkaz pozbycia się problemu, lecz okazał się zbyt wrażliwy i ukrył chłopaka. Buchalter skontaktował się z Diegiem i poprosił o wykonanie brudnej roboty. Potem, mniej więcej tydzień po zabiciu chłopca, Buchalter wynajął go do zajęcia się kierowcą, który przez swą niedbałość pozwolił dzieciakowi uciec, jak również policjantem, który okazał się łasy na pieniądze, lecz stchórzył. Żadnych niedokończonych spraw. Żadnej litości. Bezkompromisowość Buchaltera wywoływała strach i wymuszała posłuszeństwo, lecz Diego nikogo się nie bał. Więc kiedy Buchalter spytał go, czy znalazł dziewczynę, która uciekła z salonu masażu erotycznego, odpowiedział bez wahania: – Wczoraj w nocy. – Nie będzie już przysparzać kłopotów? – Tylko aniołom. Albo diabłu. – Ciało? – Nie jestem idiotą. – Diego, bardziej niż idiota drażni mnie tylko cwaniak. Diego pokazał swojemu rozmówcy środkowy palec. – Ktoś do mnie dzwoni, więc muszę się rozłączyć. Bądź gotów. Diego wsunął rękę do kieszeni spodni i wyczuł pod palcami prostą brzytwę; słynął z mistrzowskiego posługiwania się nią. Choć Buchalter już się rozłączył, Diego rzucił jeszcze do telefonu: – Jestem gotowy.

Rozdział 5

Emily, całkowicie pochłonięta oglądaniem audycji dla dzieci, nawet nie spojrzała na Honor i Coburna, gdy przechodzili przez pokój dzienny. Kiedy doszli do sypialni Honor, ta wyszarpnęła rękę z jego uścisku i zaczęła rozcierać posiniaczone przedramię. – Nie chcę zostać zastrzelona, na pewno nie chcę ryzykować życia Emily ani też uciekać, zostawiając ją tu samą. Maltretowanie mnie nie jest konieczne. – O tym ja będę decydował. – Pokazał głową komputer stojący na biurku. – Czy to był komputer twojego męża? – Używaliśmy go oboje. – Zaloguj się. – Nie ma tu nic oprócz moich osobistych e-maili, prac moich uczniów i planów lekcji na każdy miesiąc. Stał bez ruchu jak chmura gradowa, zły i niebezpieczny, aż w końcu podeszła do biurka i usiadła przed komputerem. Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim wreszcie się włączył. Patrzyła w monitor, widząc rozmyte odbicie swojej twarzy, cały czas świadoma jego obecności. Stał tuż za nią, wydzielając stęchłą woń mokradeł. Czuła bijące od niego ciepło. Wiedziała, że nie zawaha się przed zastosowaniem przemocy. Kącikiem oka obserwowała jego dłoń, teraz spoczywającą bez ruchu na udzie. Zdawała sobie jednak sprawę, że w każdej chwili może wycisnąć resztki życia z jej ciała, łapiąc ją za gardło. Wyobraziła sobie tę dłoń zamkniętą na słodkiej, miękkiej szyjce Emily i zrobiło jej się słabo. – Dziękuję panu, panie Coburn – szepnęła. Minęło kilka chwil, zanim spytał: – Za co? – Za zostawienie w spokoju Emily.

Nic nie odpowiedział. – I za ukrycie pistoletu tak, żeby go nie zauważyła. Doceniam to. Znowu chwila ciszy. – Nic bym nie osiągnął, strasząc dziecko. Komputer spytał o hasło. Honor szybko je wpisała i na ekranie komputera pokazały się odpowiadające kolejnym literom czarne kropki w prostokątnym obramowaniu. – Chwila! – Powstrzymał ją, zanim zdążyła nacisnąć klawisz Enter. – Cofnij i napisz jeszcze raz. Tym razem powoli. Wystukała literę po literze. – Co oznacza „r”? – Rosemary. – H, R, Gillette. Mało oryginalnie. Każdy mógłby się domyślić. – Nie mam nic do ukrycia. – Zobaczmy. Sięgnął przez jej ramię i zaczął operować myszką. Przejrzał pocztę elektroniczną, nie omijając zawartości kosza, sprawdził wszystkie pliki i zawarte w nich dokumenty, które mogłyby go zainteresować tylko wtedy, gdyby był w drugiej klasie. W pewnym momencie spytała uprzejmie: – A może jednak usiądziesz? – Tak mi dobrze. Może jemu było dobrze, ale jej nie za bardzo. Pochylał się nad nią, co pewien czas dotykając jej pleców lub ramienia, czasem ocierając się o rękę, kiedy przesuwał myszką po blacie. W końcu stwierdził, że nie znalazł niczego, co mogłoby go zainteresować. – Czy Eddie miał swoje hasło do logowania? – Używaliśmy tylko mojego. Mieliśmy też wspólny adres poczty elektronicznej. – Nie widzę tu żadnych e-maili ani do niego, ani od niego. – Wszystkie wykasowałam. – Dlaczego? – Zajmowały niepotrzebnie miejsce. Nic na to nie odpowiedział. Poczuła, że wziął do ręki jej koński ogon i zaczął nawijać włosy na pięść. Kiedy złapał je mocno, odwrócił jej głowę twarzą do siebie. Zamknęła oczy, ale wciąż czuła jego wzrok na czubku głowy. – Otwórz oczy. Pamiętała, jak silne są jego dłonie, wolała więc mu się nie przeciwstawiać i wykonała polecenie. Bała się tego, co mógłby zrobić, gdyby go nie posłuchała. Miała oczy na wysokości jego pasa. Niewielka odległość, w jakiej znalazła się jej

twarz od jego ciała, intymność, która powstała, wprawiała ją w zakłopotanie – a jak sądziła, taki właśnie efekt chciał uzyskać. Chciał, żeby nie miała żadnych wątpliwości, kto jest górą. Ale może uda jej się obrócić tę pozycję na swoją korzyść? Jej nos znalazł się o kilka centymetrów od wybrzuszenia na jego koszulce, pod którym krył się pistolet. Ręce miała wolne. Czy mogłaby… Nie. Nie zdążyła nawet dokładnie sformułować tej myśli, kiedy zdecydowanie ją odrzuciła. Wprawdzie Eddie nauczył ją kiedyś, jak posługiwać się bronią krótką, ale nigdy nie czuła się komfortowo, nawet trzymając pistolet w dłoni, a co dopiero mówić o strzelaniu. Poza tym zanim zdążyłaby odbezpieczyć zamek i wystrzelić, Coburn wytrąciłby go jej lub wyszarpnął z ręki. Każdy taki ruch mógłby jedynie rozwścieczyć mężczyznę. Więc co teraz? Nie chciała snuć dalszych ryzykownych przypuszczeń. Używając ręki z nawiniętym na nią końskim ogonem Honor jak dźwigni, ciągnął w dół, aż uniosła twarz tak, by spojrzeć mu w oczy. – Dlaczego usunęłaś e-maile męża? – Przecież nie żyje od dwóch lat. Po co miałabym je zachowywać? – Mogły zawierać jakieś cenne informacje. – Nie zawierały. – Wydaje się, że jesteś pewna tego, co mówisz. – Bo jestem – warknęła. – Eddie na pewno nie byłby tak nieostrożny, żeby zamieszczać jakieś ważne informacje w e-mailach. Patrzył jej prosto w oczy, jakby chciał ocenić moc tej argumentacji. – Czy obsługujesz swoje konto bankowe przez Internet z tego komputera? – Nie. – Płacisz jakieś rachunki? – Żadne z nas nie używało komputera do przeprowadzania operacji finansowych. – Co z jego komputerem, który używał w pracy? – Był własnością wydziału śledczego. – Nie oddali go tobie? – Nie. Zapewne używa go teraz jakiś inny funkcjonariusz. Wpatrywał się w twarz Honor dłuższą chwilę i chyba doszedł do wniosku, że mówi prawdę. Wypuścił jej koński ogon z ręki i odsunął się. Uwolniona, wstała i podeszła do drzwi. – Mam zamiar sprawdzić, co robi Emily. – Ani się waż. Zostań. Ogarnął wzrokiem cały pokój, a po chwili ponownie popatrzył na komodę. Coś stojącego na wierzchu zwróciło jego uwagę. Podszedł szybko i podniósł zdjęcie oprawione w ramkę. Podał je Honor, pytając:

– Kim są ci faceci? – Najstarszy z nich to Stan. – Ojciec Eddiego? Trzyma się świetnie jak na swój wiek. – Pracuje nad kondycją. Obok niego stoi Eddie. – A pozostali dwaj? Bliźniacy? – Fred i Doral Hawkinsowie. Najlepsi przyjaciele Eddiego. – Uśmiechnęła się do miłych wspomnień, przeciągając palcami po szkle chroniącym zdjęcie. – Pojechali wtedy na całonocną wyprawę wędkarską po zatoce. Kiedy wrócili następnego dnia po południu, ustawili się na kei wraz ze swoim połowem i poprosili mnie, żebym zrobiła to zdjęcie. – Czy to łódź, którą sprzedałaś? – Nie. Tę akurat czarterował Doral. Zatonęła podczas huraganu Katrina. Doral sprawuje teraz funkcję menadżera naszego miasta[1]. Fred jest policjantem. Popatrzył na nią przenikliwie, a potem postukał palcem w fotografię. – Ten gość jest gliną? – Razem z Eddiem studiowali w Akademii Policyjnej na jednym roku i razem ją ukończyli, zostając oficerami policji. On… – Przerwała i uciekła wzrokiem w bok, ale złapał ją za podbródek i szarpnął w górę tak, że musiała na niego spojrzeć. – Co on? – zażądał odpowiedzi. Stwierdziła, że nie ma sensu kręcić. – Fred stoi na czele grupy szukającej ciebie. – Skąd wiesz? – Prowadził dzisiaj rano konferencję prasową. Obiecał wszem wobec, że odnajdzie cię błyskawicznie i osądzi zgodnie z prawem za zabicie siedmiu osób. Rzekome zabicie. Zrozumiał aluzję; uwolnił jej podbródek z żelaznego uścisku i zabrał zdjęcie. Ku jej zaskoczeniu odwrócił ramkę i zaczął rozginać metalowe uchwyty zabezpieczające, aby wyjąć tylny panel. – Co robisz? – A jak myślisz? Rozebrał ramkę na części, ale znalazł tylko to, czego się spodziewała: zdjęcie, panel usztywniający i szklany prostokąt. Wpatrzył się w zdjęcie, a potem sprawdził datę wydrukowaną na odwrocie. – Wyglądają na zgraną paczkę czterech kumpli. – Trzej młodsi znają się jeszcze ze szkoły podstawowej. Wtedy się zaprzyjaźnili. Stan, praktycznie rzecz biorąc, wychowywał bliźniaków razem z Eddiem. Od śmierci męża obaj Hawkinsowie są dla mnie bardzo dużym wsparciem. Uwielbiają Emily. Zawsze służą mi pomocą. – Doprawdy? – Popatrzył na nią z nagłym zainteresowaniem. – Wcale się nie

dziwię. Zastanowiła się, czy nie spytać, co miał oznaczać dwuznaczny uśmieszek, którym okrasił swoją wypowiedź, ale ugryzła się w język. Stwierdziła, że to poniżej godności stawać w obronie swojej moralności przed kimś, kto jeszcze nie zmył z siebie krwi swoich ofiar. Wyjęła mu zdjęcie z ręki i włożyła z powrotem wszystkie części do ramki, a potem ustawiła na biurku. – Jak umarł? – spytał. – W jaki sposób zginął Eddie? – Wypadek samochodowy. – Jak to się stało? – Przypuszczają, że chciał uniknąć zderzenia z jakimś zwierzakiem przebiegającym drogę, albo coś w tym rodzaju. Stracił kontrolę nad pojazdem i uderzył w drzewo. – Był sam? – Tak. – Znowu spojrzała tęsknie na fotografię, która zachowała na zawsze uśmiech na twarzy męża. – Wracał po pracy do domu. – Gdzie są jego rzeczy? Pytanie wyrwało ją z pełnej wzruszenia zadumy. – Co?! – Jego rzeczy. Chyba gdzieś przechowujesz jego rzeczy osobiste? Jego nagła chęć przeszukania tego, co zostało po Eddiem, raziła ją jak piorunem. To było chyba jeszcze gorsze, niż kiedy trzymał ją na muszce pistoletu. Podniosła wzrok i napotkała utkwione w siebie spojrzenie chłodnych, bezdusznych oczu. – Sukinsyn bez serca. Patrzył na nią jeszcze bardziej nieustępliwie. Postąpił krok w jej stronę. – Muszę przejrzeć jego rzeczy. Albo mi wszystko przyniesiesz, albo przewrócę cały dom do góry nogami, dopóki sam ich nie znajdę. – Rób, co chcesz. Ja do tego ręki nie przyłożę. – Śmiem wątpić. Zrozumiała w lot, że stawanie okoniem może się źle skończyć. Zerknęła nad jego ramieniem w głąb pokoju dziennego, gdzie Emily wciąż oglądała jeden ze swoich ulubionych programów dla dzieci. – Pani córka ma się dobrze, pani Gillette. Nic jej się nie stanie, dopóki nie zacznie pani ze mną pogrywać. – Ani myślę. – A więc się rozumiemy. Ja też nie zamierzam. Mówił spokojnie, acz złowrogo, i osiągnął zamierzony cel. Wściekła na niego, a także na siebie, że tak szybko się poddała, całkowicie zaniechawszy nawet próby walki, odrzekła lodowatym tonem: – Pomogłoby bardzo, gdyby pan łaskawie powiedział, czego właściwie szuka.

– Pomogłoby bardzo, gdyby pani przestała robić ze mnie durnia. – Nie robię! – Doprawdy? – Tak! Pojęcia nie mam, czego chcesz. Nie wiem, o czym mówisz. Sztabki złota? Papiery wartościowe? Kamienie szlachetne? Gdybym miała cokolwiek z tego, nie sądzisz, że do tej pory bym to upłynniła? – Gotówka? – Czy ja wyglądam na kogoś, kto opływa w kasę? – Nie, nie wyglądasz, ale na pewno nie afiszowałabyś się z tym, bo byłaby to z twojej strony głupota. – Głupota? – Gdybyś nagle zaczęła szastać pieniędzmi, ludzie mogliby coś podejrzewać. – Ludzie? Jacy ludzie?! Podejrzewać mnie? O co? Nie rozumiem. – Chyba jednak rozumiesz. Podczas tej gorącej wymiany zdań podchodził wciąż bliżej i bliżej, aż w końcu znalazł się tuż obok. Jego fizyczna bliskość sprawiła, że poczuła się jak w pułapce. Trudno jej było przezwyciężyć chęć zrobienia kroku w tył, ale miała już dość tego tańca, a poza tym nie chciała dać mu satysfakcji ze skutecznego stosowania technik zastraszania ofiary. – Pytam po raz ostatni – usłyszała tuż nad uchem. – Gdzie są rzeczy Eddiego? Sprzeciwiała mu się niezłomnym spojrzeniem, wyprostowaną postawą, całą siłą woli. Już miała go wysłać do wszystkich diabłów. I wtedy Emily zachichotała. Swoim słodkim jak cukierek głosikiem zaszczebiotała coś do postaci na ekranie telewizora, pisnęła z zachwytu i zaklaskała w ręce. Brawura Honor wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Opuściła wyzywająco uniesioną głowę i rzekła: – Wszystko jest w pudle pod łóżkiem.

1 Menadżer miasta (ang. City Manager) – w Luizjanie odpowiada za administrację i zarządzanie, kontroluje działalność rady miejskiej, monitoruje funkcjonowanie służb miejskich, a także zajmuje się kontaktami z władzami federalnymi, stanowymi oraz innymi.

Rozdział 6

Tom VanAllen mieszkał stosunkowo niedaleko od biura terenowego oddziału FBI w Lafayette. Często mu się wydawało, że za blisko. To był jedyny moment w ciągu dnia, kiedy mógł się wyłączyć i nie myśleć o niczym bardziej skomplikowanym niż jazda po swoim pasie i trzymanie się wyznaczonych ograniczeń prędkości. Wjeżdżając na podjazd przed domem, stwierdził, że wygląda nieco smutniej niż pozostałe domy w sąsiedztwie. Zupełnie tak, jakby był bardziej od nich zmęczony. Kiedy jednak miałby znaleźć czas na drobne naprawy i odmalowanie elewacji, jeśli tak niezbędna czynność jak regularne strzyżenie trawnika wykonywana była tylko sporadycznie? Zanim doszedł do drzwi wejściowych, przemyślenia odnośnie do własnych niedociągnięć zostały zepchnięte na dalszy plan przez niebezpieczną sytuację w Tambour. Janice, która usłyszała, że przyjechał, wyszła mu naprzeciw z telefonem komórkowym w ręku. – Właśnie miałam do ciebie dzwonić, żeby spytać, o której wrócisz do domu na obiad. – Nie wróciłem do domu, żeby jeść. – Zdjął marynarkę i powiesił na stojącym w holu wieszaku. – To wielokrotne zabójstwo w Tambour… – Mówią o tym bez przerwy w wiadomościach. Nie złapali jeszcze tego typa? Pokręcił głową. – Muszę pojechać na miejsce osobiście. – Dlaczego akurat ty? Przecież wysłałeś tam z rana swoich ludzi. Royale Trucking Company zajmowała się międzystanowym transportem towarów. Kiedy wykryto krwawą jatkę w składzie celnym przedsiębiorstwa, Tom jako szef miejscowego oddziału FBI został o tym niezwłocznie powiadomiony. – Wypada mi zająć się tym osobiście. Jak Lanny czuje się dzisiaj?

– Bez zmian. Jak wczoraj i przedwczoraj. Tom udał, że nie słyszy rozgoryczenia w głosie żony, gdy ruszył korytarzem w stronę pokoju na tyłach domu, gdzie żył w odosobnieniu ich trzynastoletni syn. W zasadzie oni żyli w odosobnieniu razem z nim. To smutne, ale ten pokój stał się punktem centralnym ich życia, ich małżeństwa, ich przyszłości. Podczas porodu wystąpiło niedotlenienie płodu, a to z kolei wywołało ogromne zniszczenia w mózgu dziecka. Lanny nie mówił, nie chodził, nie potrafił nawet samodzielnie siedzieć. W odpowiedzi na bodźce stymulujące czasem potrafił mrugnąć oczami lub wydać z siebie gulgoczący dźwięk, którego jednak ani Janice, ani on nie potrafili w żaden sposób zinterpretować. Nie wiedzieli nawet, czy ich rozpoznaje wzrokiem, po głosie, czy może choćby dotykiem. – Chyba znowu coś zrobił – stwierdził Tom, uderzony panującym w pokoju zaduchem. – Zmieniałam mu pieluchę dosłownie pięć minut temu – odpowiedziała tonem usprawiedliwienia Janice. – Rano przewlokłam mu całą pościel i… – To zajęcie dla dwóch osób. Powinnaś była zaczekać na mnie. Przecież wiesz, że chcę ci pomagać. – No cóż, to nie mogło czekać, prawda? – Och, Janice, musiałem dzisiaj wyjść wcześniej niż zwykle – usprawiedliwił się cicho Tom. – Nie mogłem postąpić inaczej. Westchnęła głęboko. – Wiem. Przepraszam, ale kiedy już zmieniłam pościel, zrobiłam też pranie. Jeszcze nie nadeszła pora obiadu, a już jestem wykończona. – Ja się tym zajmę. – Zatrzymał ją, kiedy ruszyła w stronę łóżka. – Przecież musisz zaraz wracać do pracy. – Pięć minut mnie nie zbawi. Czy mogłabyś zrobić mi kanapkę, proszę? Zjem po drodze do Tambour. Po wizycie u Lanny’ego poszedł do sypialni i zdjął garnitur. Zanim skończy się dzień, zapewne zostanie wezwany do wzięcia udziału w obławie na zabójcę. Niewiele pomoże w całym tym przedsięwzięciu, ale powinien się chociaż wykazać dobrymi chęciami. Włożył dżinsy, białą koszulę z krótkimi rękawami i stare adidasy, pamiętając, żeby zajrzeć do bagażnika samochodu i sprawdzić, czy są tam długie kalosze, które zabierał ze sobą zawsze, gdy udawał się na ryby. Kiedyś robił wiele rzeczy, których już nie robi. Gdy wszedł do kuchni, Janice stała odwrócona do niego plecami. Przygotowywała mu kanapkę, więc przez chwilę mógł obserwować ją niezauważony. Nie zachowała urody i świeżości z czasów, kiedy się poznali. Od urodzenia się Lanny’ego minęło trzynaście trudnych lat, które odcisnęły się na jej wyglądzie. Nie

poruszała się już z taką gracją i wdziękiem jak kiedyś. Teraz każdy jej ruch był szybki i celowy, jakby się bała zwolnić tempo, żeby przypadkiem jej się w ogóle nie odechciało, jeżeli nie wykona od razu zamierzonej czynności. Szczupłe, jędrne ciało, którym się kiedyś szczyciła, stało się tylko wspomnieniem. Teraz wyglądała na wychudzoną i wymizerowaną. Praca ponad siły i bezustanne zmartwienia wyryły zmarszczki wokół jej oczu i ust – niegdyś zawsze skłonnych do uśmiechu, teraz wyrażających ciągłe rozczarowanie życiem. Tom nie winił żony za zmiany w wyglądzie, za to ze zmianami w nim samym trudno mu było się pogodzić. Nieszczęście i sytuacja bez wyjścia wycisnęły niezatarte piętno na twarzach obojga. Co gorsza, trwałe zmiany zaszły nie tylko w wyglądzie zewnętrznym. Ich wzajemne uczucia uległy drastycznej zmianie, poddane ciągłej presji tragedii, w jaką przekształciło się wspólne życie. Miłość, którą żywił obecnie do Janice, oparta była głównie na współczuciu, nie na namiętności. Tuż po ślubie dzielili te same pasje: oboje interesowali się muzyką jazzową, lubili chodzić do kina, przepadali za toskańską kuchnią. Planowali spędzić lato we Włoszech, aby uczęszczać na lekcje gotowania, a przepełnionymi słońcem popołudniami przesiadywać w winnicach, pijąc regionalne wina. Teraz było to tylko jedno ze wspólnych marzeń, które legły w gruzach. Każdego kolejnego dnia Tom pytał samego siebie, jak długo jeszcze dadzą radę wegetować w ten sposób. Coś musiało się w końcu zmienić. Tom był o tym przekonany. Liczył na to, że Janice również ma takie samo zdanie na ten temat, ale za żadne skarby nie wystawiłby pierwszy białej flagi, poddając się i rezygnując z opieki nad ich bezbronnym synem. Nigdy nie odważyłby się pierwszy powiedzieć: „Nie mam już siły dłużej” i zasugerować zrobienie tego, co obiecali sobie solennie nigdy nie zrobić: oddać go do domu dla dzieci specjalnej troski. Te dobre były prywatne, a więc drogie, lecz niebotyczne koszty nie stanowiły jedynej przeszkody. Tom nie wiedział, jaka byłaby reakcja Janice, gdyby śmiał zasugerować zmianę ich początkowych postanowień dotyczących sprawowania opieki nad Lannym. Bał się, że Janice będzie się starała wyperswadować mu ten pomysł, a jednocześnie pełen był obaw, że tego nie zrobi. Wyczuwając jego obecność, rzuciła przez ramię: – Szynka i ser z musztardą? – Może być. Włożyła kanapkę do plastikowej torebki. – Masz zamiar być poza domem całą noc? – Nie mogę cię zostawić samej z Lannym tak długo. – Dam sobie radę. Tom pokręcił głową.

– Jednak wrócę. Fred Hawkins da mi pełną dokumentację sprawy do wglądu. – Mówisz o wyroczni wydziału policji w Tambour? Jej sarkazm wywołał uśmiech na jego twarzy. Znała braci Hawkinsów z ostatniej klasy szkoły średniej, kiedy to ojciec Janice zdecydował się przeprowadzić z miasta „na wieś” i zabrał córkę ze szkoły prowadzonej przez zakonnice w Nowym Orleanie do szkoły publicznej w Tambour. Odległość między szkołami nie była nawet taka duża, lecz środowiska w obu – jak dwa odległe światy. Janice przeżyła wstrząs i prawdziwy szok kulturowy. Nigdy nie wybaczyła rodzicom, że przenieśli ją w tak ważnej dla przyszłości ostatniej klasie do jakiejś zakichanej mieściny. Uważała, że wszyscy w Tambour to kmioty, od Freda Hawkinsa i jego brata bliźniaka Dorala poczynając. Zdumiało ją, że pierwszy z nich został przedstawicielem prawa, a drugi – miejskim urzędnikiem. Nawet jak na standardy Tambour bliźniacy skończyli o wiele wyżej, niż po nich się spodziewała. – Każdy w mieście chce, żeby jak najszybciej złapano zabójcę Sama Marseta. Fred czuje oddech obławy na karku – powiedział Tom. – Oficer śledczy określił godzinę śmierci wszystkich siedmiu ofiar w przybliżeniu na północ, a więc Fred – tu zerknął na zegarek kuchenki mikrofalowej – zajmuje się śledztwem bez przerwy od dwunastu godzin i do tej pory nie znalazł żadnych konkretnych śladów. – Miejsce zbrodni określono jako krwawą łaźnię. – Janice się skrzywiła. – Zdjęcia, które przesłał mi mój człowiek, nie wyglądały zbyt apetycznie. – Co robił właściciel przedsiębiorstwa w składzie celnym w środku nocy? – Fredowi to również wydało się dziwne. Pani Marset akurat wyjechała z miasta, więc nie mogła nam pomóc w znalezieniu odpowiedzi na to pytanie. Fred sądzi, że ten Coburn stworzył jakieś zagrożenie. Może wdał się w bójkę ze współpracownikiem albo zrobił coś na tyle poważnego, że kierownik działu musiał zadzwonić po Marseta. Sprawdzają aktualnie połączenia telefoniczne, ale do tej pory nie ustalono, dlaczego właściwie Marset znalazł się w magazynie o tak nietypowej porze. – Czy Lee Coburn sprawiał kłopoty w pracy? – Z jego dokumentacji zatrudnienia nic takiego nie wynika. Niestety, nikt go za dobrze nie znał. – To samo powiedziano podczas konferencji prasowej Freda. Nie mają nic konkretnego poza pobieżnym opisem mężczyzny i jego portretem pamięciowym wykonanym przez policyjnego rysownika. – Podał fałszywe informacje do karty zatrudnienia. – Nie sprawdzili ich, kiedy go zatrudniali? – To niedopatrzenie, którego pracownicy kadr na pewno teraz żałują. – Zastanawiam się, dlaczego podał nieprawdziwe informacje. Ukrywał się przed policją?

– Takie były ogólne założenia, ale odciski jego palców nie figurują w kartotekach policyjnych. Janice ściągnęła brwi w zamyśleniu. – To pewnie jeden z tych szurniętych gości, którzy nie chcą żyć w zgodzie z zasadami panującymi w społeczeństwie. Przemykają się gdzieś bokiem, dopóki nie narobią takiego bigosu jak tutaj. Wtedy wszyscy o nich mówią. Nie rozumiem tylko, dlaczego tacy wariaci wyżywają się na niewinnych ludziach. Jeżeli miał żal do firmy, dlaczego na przykład nie zniszczył jednej z ciężarówek? Żeby od razu wpadać w szał zabijania? Kiedy Tom poznał Janice, była pełną współczucia istotą, zawsze troszczącą się o słabszych. Przez lata stopień jej tolerancji gwałtownie zmalał. – Najwyraźniej Coburn nie ujawniał żadnych oznak szaleństwa – ocenił Tom. – Rzadko można rozpoznać szaleńca na pierwszy rzut oka. Tom lekko skłonił głowę, przyznając rację żonie. – Coburn ostatnio awansował. Odpowiadał za spedycję towarów. Może załamał się pod presją, wykonując nowe, odpowiedzialne zadania? – To wiarygodne podejrzenia. – Wyraz twarzy Janice wskazywał, że wie coś na temat załamywania się pod ciężarem odpowiedzialności. – Lepiej już pójdę. – Tom wyjął puszkowany napój z lodówki. – Fred na mnie czeka. Gdybyś czegoś ode mnie potrzebowała, dzwoń. Będę miał komórkę pod ręką. – Poradzimy sobie. – Obróciłem Lanny’ego na drugi bok, kiedy go umyłem, więc na razie nie musisz tego robić. – Nie martw się o nas, Tom. Idź już. Wykonuj jak najlepiej swoją pracę. Dam sobie radę ze wszystkim, dopóki nie wrócisz do domu. Zawahał się, myśląc, czy nie powinien powiedzieć czegoś, co ulżyłoby jej nieco w codziennych obowiązkach, ale wiedział, że nie ma na świecie takich słów. Ruszył więc spod domu otoczonego zaniedbanym trawnikiem ze spuszczoną głową, odczuwając na barkach brzemię ich życia. Nie miał pojęcia, jak mógłby coś w nim poprawić. Nie wiedział też, co powinien zrobić w celu zmiany sytuacji panującej w Tambour.

Rozdział 7

Honor wyciągnęła spod swojego łóżka zamknięte plastikowe pudło. Coburn przesunął materac, a potem bezceremonialnie wyrzucił zawartość pudła na śnieżnobiałą kołdrę i zaczął grzebać w rzeczach, które pozostały po Eddiem. Najpierw jego uwagę zwróciły dyplomy Eddiego ze szkoły średniej, ze studiów na uniwersytecie i z Akademii Policyjnej. Wyciągnął pierwszy ze skórzanej teczki i przeszukał samą teczkę. Kiedy rozdarł materiałową wyściółkę, zaprotestowała: – Nie ma żadnej potrzeby postępować w ten sposób. – A ja sądzę, że jest. – Zachowałam wszystkie te dokumenty dla Emily. – Nic nie robię z dokumentami. – Pod wyściółką niczego nie ma. – W tej teczce i owszem. – Rzucił pierwszą teczkę za siebie i sięgnął po następną, obchodząc się z nią w ten sam barbarzyński sposób, a kiedy skończył, zaczął przyglądać się z uwagą zegarkowi Eddiego. – Ale wypasiony sprzęt! – To prezent ode mnie na Gwiazdkę. – Gdzie go kupiłaś? – A co za różnica? – W jakimś miejscowym sklepie? – Zamówiłam go przez Internet. To podróbka znanej snobistycznej marki. – Ile kosztował? – Około trzystu dolarów. – Nie tysięcy? – Chcesz zobaczyć paragon? – Nie, ale sama sobie zaprzeczasz. Mówiłaś, że nie używasz komputera do załatwiania własnych spraw.

– Zamawiałam różne rzeczy. – Westchnęła ze znużeniem. – A Eddie? – Nigdy nie zauważyłam, żeby to robił. Dłuższą chwilę wpatrywał się prosto w oczy Honor, a potem wrócił do przetrząsania rzeczy Eddiego. Tym razem wziął do ręki jego akt zgonu. – Skręcony kark? – Podobno zginął na miejscu. Przynajmniej tak mi powiedziano. Miała nadzieję, że umarł od razu i nie cierpiał. Lekarz, który przeprowadził sekcję zwłok, poinformował ją, że nawet gdyby Eddie przeżył skręcenie karku, najprawdopodobniej i tak by zmarł z powodu innych rozległych obrażeń wewnętrznych, jeszcze zanim dojechałby do szpitala. Po uważnym przestudiowaniu aktu zgonu Coburn przekartkował księgę kondolencyjną, która wyłożona była podczas pogrzebu. – To, czego szukasz, na pewno nie zostało ukryte tutaj. Serce się jej krajało, kiedy widziała, jak rzeczy, które tylko dla niej przedstawiały jakąś wartość, są przekładane z miejsca na miejsce przez mężczyznę z krwią na rękach – dosłownie i w przenośni. Szczególnie rozdrażniło ją, kiedy wziął do ręki obrączkę Eddiego. Miał ją na palcu od chwili, kiedy się pobrali, obiecując sobie wierność po grób, aż do momentu, kiedy przyjechała do kostnicy, żeby zidentyfikować jego ciało. Coburn przysunął obrączkę do oka i przeczytał wygrawerowany wewnątrz napis. – Ach! A co to takiego? – Data ślubu i nasze inicjały. Spojrzał jeszcze raz wnikliwie na grawerunek i podrzucił obrączkę w dłoni, zastanawiając się nad czymś. W końcu podniósł wzrok na Honor i po chwili wyciągnął do niej rękę z obrączką. Ona podstawiła dłoń, a kiedy wrzucił złote kółko, zacisnęła na nim palce. – Dziękuję. – Nie jest mi już potrzebna. Zapamiętałem napis. Coburn kilka razy przeszukał dokładnie portfel Eddiego, właściwie wywracając go na lewą stronę. Nie znalazł w nim niczego interesującego oprócz kilku przeterminowanych kart kredytowych, prawa jazdy Eddiego (sprawdził dokładnie, czy laminat nigdzie nie został uszkodzony) oraz plastikowej karty ubezpieczenia społecznego. W przezroczystych plastikowych kieszonkach portfela znajdowały się przycięte do ich rozmiarów zdjęcia Honor i Emily. Potem nałożył na palec wskazujący kółko od kluczy i zadyndał nim przed nosem Honor. – Kółko do kluczy bez kluczy? – Zdjęłam główny klucz od domu i ukryłam go na zewnątrz, w razie gdybyśmy

kiedyś z Emily niechcący zatrzasnęły drzwi, będąc w ogrodzie. Kluczyki do radiowozu Eddiego i jego szafki w pracy zostały zwrócone do departamentu policji. – Czy masz skrytkę depozytową w banku? – Nie. – Powiedziałabyś mi, gdybyś miała? – Gdyby to gwarantowało stuprocentowe bezpieczeństwo Emily, zawiozłabym cię do banku, ale nie mam żadnej skrytki depozytowej. Kontynuował przepytywanie jej, wskazując po kolei wszystko, co leżało na kołdrze, którą wybrudził ubłoconym ubraniem. Było to całkowicie bezcelowe, z czego od samego początku zdawała sobie sprawę. – Traci pan czas, panie Coburn – przerwała mu. – Czegokolwiek pan szuka, tego tu nie ma. – Uważam, że jest, tylko do tej pory jeszcze tego nie dostrzegłem. Możesz sobie darować tego „pana”. Mów mi „Coburn”. Zszedł z łóżka, położył ręce na biodrach i obrócił się powoli dookoła własnej osi, lustrując pokój. Miała nadzieję, że znajdzie szybko to, czego szuka – cokolwiek to jest – i zniknie, nie robiąc krzywdy ani Emily, ani jej samej. Bezowocność poszukiwań zaczęła go drażnić i nie wróżyło to dobrze na przyszłość. Zaczęła się obawiać, że obie z Emily staną się kozłami ofiarnymi jego wzmagającej się z każdą chwilą frustracji. – Wyciągi bankowe, dokumentacja podatkowa. Gdzie to wszystko jest? Obawiając się, że może ją posądzić o brak chęci współpracy, szybko wskazała sufit nad głową. – Przechowuję wszystko w pudłach na poddaszu. – Jak można się tam dostać? – Przez klapę w suficie w korytarzu. Wyszedł z sypialni, ciągnąc ją za sobą. Złapał cienką linkę wiszącą u sufitu i otworzył klapę, ściągając w dół składane schodki. Popchnął Honor w ich stronę. – Na górę! – Ja? – Nie zostawię cię samej na dole razem z córką. – Nie mam zamiaru uciekać. – No i dobrze. A ja nie mam zamiaru sprawdzać, czy zrobisz tak, jak mówisz. Zamiast protestować, że jego rozumowanie nie ma sensu, zaczęła się wspinać po drabinie, boleśnie świadoma wyeksponowania swoich gołych nóg. Zrobiła to najszybciej, jak się dało, i pierwszy raz w życiu była zadowolona, że się znalazła na poddaszu – zwykle starała się unikać tego miejsca. Kojarzyło się jej wyłącznie z pajęczynami i myszami. Strychy były według niej smutnymi, ciemnymi pomieszczeniami, gdzie przechowywano niepotrzebne rzeczy, wyrzucane na zawsze

z czyjegoś życia, skazywane na zapomnienie. Zapaliła samotną żarówkę bez abażura wiszącą u sufitu, pociągając za sznurek włącznika. Ułożone w stos pudła stały tak, jak je tu zostawiła. Podniosła pierwsze, wsuwając palce w otwory po obu bokach. Coburn czekał już w wąskim otworze stropu; odebrał od niej pudełko i zniósł je na dół. Powtarzali tę czynność, dopóki nie opróżnili całkowicie poddasza. – To bez sensu – stwierdziła, otrzepując ręce z kurzu i sięgając do wyłącznika żarówki. – Chwileczkę! A tamte? – Wetknął głowę przez otwór i rozejrzał się po pomieszczeniu, dzięki czemu dostrzegł w najdalszym kącie pudła, które Honor miała nadzieję przed nim ukryć. Były to zwyczajne pudełka oklejone taśmą. – Co w nich schowałaś? – Ozdoby na choinkę i świąteczne dekoracje. – Ho-ho-ho! – Na pewno nie ma w nich tego, czego szukasz. – Dawaj je na dół. Nie wykonała natychmiast polecenia. Patrząc na jego głowę na wysokości swoich stóp, zaczęła się zastanawiać, czy udałoby się jej kopnąć go na tyle mocno, żeby złamać mu nos. Całkiem możliwe. Jeżeli jednak by nie trafiła, mógłby ją uwięzić na poddaszu, a sam zostałby na dole z Emily. Bezpieczeństwo córeczki wymagało poniechania tego pomysłu. Jedno po drugim podała pozostałe trzy pudła Coburnowi. Zanim zdążyła zejść ze schodków, złożyć je i zamknąć klapę w suficie, mężczyzna już zdzierał taśmę klejącą z pierwszego pudła. Kiedy je w końcu otworzył, okazało się, że w środku nie ma żadnych błyskotek, lecz męskie koszule. Podniósł na nią wzrok. Nie musiał nic mówić – pytanie było oczywiste. Uparcie milczała. W końcu odezwał się pierwszy: – Ile czasu minęło od jego śmierci? Pytanie trafiało w sedno sprawy: sama zadawała je sobie już wielokrotnie, zastanawiając się, jak długo jeszcze ma zamiar przechowywać prawie nowe rzeczy Eddiego upchnięte w pudłach na strychu, skoro mogłyby się przydać potrzebującym. – Rozdałam większość jego ubrań – powiedziała na swoją obronę. – Stan spytał, czy mógłby dostać policyjne mundury Eddiego, więc zostawiłam je dla niego. Ale niektórych ubrań nie mogłabym… Nie dokończyła, nie chcąc informować złoczyńcy o tym, że niektóre części garderoby Eddiego przywodziły jej na myśl dawno minione szczęśliwe chwile ich życia. Gdyby je wyrzuciła, byłoby to równoznaczne z wyrzuceniem wszystkiego z pamięci raz na zawsze, a i bez tego wspomnienia powoli się zacierały.

Czas płynął nieubłaganie, a najszczęśliwsze nawet wspomnienia bladły wraz z jego upływem. Teraz zdarzało się, że mijał cały dzień, a nawet kilka dni, a ona ani razu nawet nie pomyślała o nich z przeszłości, kiedy byli razem. Śmierć Eddiego pozostawiła w jej życiu pustkę, która początkowo zdawała się bezkresna. Stopniowo jednak wypełniały tę lukę codzienne obowiązki, wychowywanie dziecka, praca, aż w końcu znów się nauczyła cieszyć życiem bez niego, choć owa radość obarczona była sporą dawką poczucia winy. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że każdy, nawet najdrobniejszy okruch szczęścia jest niewybaczalną zdradą wobec Eddiego. Jak może znów się cieszyć czymkolwiek, podczas gdy on leży martwy w grobie? Zachowała więc te części jego garderoby, z którymi wiązała szczególne wspomnienia, i w ten sposób udawało jej się trzymać na wodzy napady winy z tego powodu, że jego nie ma, a ona wciąż żyje. Nie miała zamiaru objaśniać teraz Coburnowi psychologicznych aspektów swoich decyzji. Chciała to wszystko przemilczeć, oszczędzając sobie wszelkich tłumaczeń. I wtedy zjawiła się Emily. – Dora się skończyła i Barney też i jestem głodna. Moglibyśmy coś zjeść? * Pytanie dziewczynki przypomniało Coburnowi, że w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach oprócz dwóch babeczek z kremem. Przeszukiwanie pudeł ze strychu zajmie trochę czasu. Mógłby przedtem coś wrzucić na ząb. Popchnął wdowę przed sobą w stronę kuchni. Po sprzątnięciu ze stołu babeczek i miski z kremem zrobiła córce kanapkę z masłem orzechowym i dżemem. Poprosił o taką samą dla siebie i przyglądał się, kiedy ją przygotowywała, obawiając się, że może coś do niej dosypać: rozkruszone tabletki nasenne albo truciznę na szczury. Nie ufał nikomu. – Tym razem musisz umyć ręce. – Emily przysunęła do szafki ze zlewozmywakiem stołeczek z wymalowanym imieniem dziewczynki i wspięła się na niego. Nawet stojąc na paluszkach, ledwo sięgała do kranu, ale jakoś sobie poradziła z odkręceniem wody. – Możesz użyć mojego mydełka z Elmem. Wzięła do ręki plastikową buteleczkę z naklejką, z której uśmiechał się szeroko czerwony, wyłupiastooki stwór. Wycisnęła odrobinę mydła w płynie na dłoń, a potem podała je Coburnowi. Mężczyzna rzucił okiem na Honor i spostrzegł, że obserwuje ich z obawą. Stwierdził, że skoro zaczyna się bardziej denerwować, gdy on znajduje się w pobliżu dziewczynki, nie będzie próbowała zrobić czegoś głupiego.

Namydlili oboje dłonie, a potem podstawili pod kran, żeby je spłukać. Dziewczynka odwróciła się i patrząc z dołu na Coburna, spytała: – Masz Elma? Strząsnął krople wody z dłoni i wziął ręcznik, który mu podała. – Nie, nie mam ee… Elma. – A z kim śpisz? – Z nikim. – Bezwiednie jego wzrok pobiegł ku Honor, a gdy niespodziewanie napotkał jej spojrzenie, złączyły się nieomal słyszalnie – jak dwa przeciwstawne magnesy. – Nie masz nikogo, z kim mógłbyś spać? – Ostatnio nie mam. – Jak to? – Nie mam i już. – Gdzie jest twoje łóżko? Czy mamusia czyta ci bajki do snu? Przestał patrzeć na Honor i całą uwagę skierował na Emily. – Bajki? Nie, moja mama… Ona odeszła. – Mój tatuś tak samo. Mieszka teraz w niebie. – Jej oczy nagle rozjarzyły się blaskiem. – A może zna twoją mamusię tam w niebie? Coburn prychnął śmiechem. – Wątpię. – Boisz się ciemności? – Emily! – Honor przerwała córce. – Przestań zadawać tyle pytań. To bardzo nieuprzejme. Chodź tutaj i zacznij w końcu jeść. Usiedli wszyscy przy stole. Wdowa wyglądała tak, jakby miała dostać zawału, gdyby Coburnowi przyszło do głowy ją nastraszyć, krzyknąwszy: „Buch!”. Nic nie jadła. Prawdę powiedziawszy, był tak samo jak ona skonsternowany tą rodzinną scenką. Jako dorosły człowiek nigdy nie rozmawiał z żadnym maluchem. Dziwnie się czuł, przebywając z takim malutkim ludzikiem. Pochłonął kanapkę, a potem wziął jabłko z koszyka stojącego na stole. Dziewczynka wcale się nie spieszyła z jedzeniem. – Emily! Przecież mówiłaś, że jesteś głodna – upomniała ją matka. – Zacznij wreszcie jeść. Jednakże mała nie odrywała oczu od nieznajomego. Obserwowała każdy jego gest. Kiedy odgryzł pierwszy kęs jabłka, oświadczyła: – Nie lubię skórki. Wzruszył ramionami i z pełnymi ustami stwierdził: – Mnie nie przeszkadza. – Nie lubię też zielonych jabłek. Tylko czerwone. – Zielone też dobre.

– Wiesz co? – Co? – Mój dziadzio potrafi obrać całe jabłko, nie przerywając skórki. Mówi, że lubi robić takie długie sprężynki podobne do moich loków. I wiesz, co jeszcze? – Co? – Mamusia tak nie potrafi, bo jest dziewczynką, a dziadziuś mówi, że chłopcy robią to najlepiej. No i mama nie ma takiego specjalnego czarodziejskiego noża jak dziadzio. – Nie mów! – Rzucił krótkie spojrzenie przez stół na Honor, która przygryzła wargi. – Jaki to specjalny czarodziejski nóż ma twój dziadek? – Wielki! Trzyma go na pasku przypiętym nad kostką, ale mnie nie wolno go dotykać, bo jest bardzo ostry i mogłabym się skaleczyć. – No, no! Honor poderwała się na równe nogi, o mało nie przewracając krzesła. – Pora na popołudniową drzemkę, Em. – Nie jestem śpiąca! – Emily naburmuszyła się i zaczęła grymasić, buntując się przeciwko pójściu do łóżka. – Już najwyższy czas na odpoczynek. Rusz się! Ton głosu Honor nie pozwalał na sprzeciw. Ociągając się, dziewczynka wstała z krzesła i wyszła z kuchni. Coburn położył ogryzek jabłka na talerzu i ruszył za nimi. W różowej sypialni pełnej falbanek Emily wspięła się na łóżko i zwiesiła obute stópki poza jego krawędź. Mama zdjęła jej sandałki i postawiła na podłodze, mówiąc: – Kładź się i śpij. Dziewczynka położyła głowę na poduszce i sięgnęła po bawełnianą kołdrę, tak wyblakłą i postrzępioną, że zupełnie nie pasowała do reszty pokoju. Podciągnęła ją pod samą brodę. – Czy mógłbyś mi podać mojego Elma, proszę? – O dziwo, skierowała tę prośbę do Coburna. Podążając za jej spojrzeniem, dostrzegł na podłodze nieopodal swojego wysmarowanego błotem buta czerwoną pluszową zabawkę. Rozpoznał uśmiechniętą paszczę z naklejki na butelce z mydłem w płynie. Schylił się i podniósł stworka, który nagle zaczął śpiewać, strasząc nieco mężczyznę. Szybko podał go dziewczynce. – Dziękuję! – Przytuliła zabawkę mocno do piersi i westchnęła uszczęśliwiona. Coburn nagle zdał sobie sprawę, że nie pamięta takiego momentu w swoim życiu, kiedy odczuwałby takie zadowolenie. Zaczął się zastanawiać, jakie to uczucie zapadać w sen bez obaw o to, czy się obudzisz, czy też nie.

Honor pochyliła się nad córeczką i ucałowała ją w czoło. Oczy dziewczynki już się zamykały. Coburn spostrzegł, że jej nieomal przezroczyste powieki pokrywa siateczka cieniutkich purpurowych żyłek. Nigdy przedtem nie zdarzyło mu się przyglądać zamkniętym powiekom – zwykle ułamki sekund dzieliły go od chwili, kiedy spostrzegał wycelowany w siebie pistolet, a potem ta osoba już nie żyła, nie mrugnąwszy nawet okiem. Kiedy opuszczali sypialnię, Elmo wciąż na okrągło wyśpiewywał głupawą pioseneczkę o przyjaciołach. Honor zamknęła za nimi drzwi. Mężczyzna popatrzył na pudła ustawione przy ścianie wzdłuż korytarza, a potem wyjął jej telefon komórkowy z kieszeni dżinsów i podał go kobiecie. – Zadzwoń do swojego teścia. Do tego, który pracuje nad tym, żeby utrzymać doskonałą formę i ma ogromny czarodziejski nóż na pasku nad kostką. Powiedz mu, że przyjęcia nie będzie.

Rozdział 8

Skład celny Royale Trucking Company cały był ogrodzony specjalnymi taśmami policyjnymi. W najbliższej okolicy parkowało mnóstwo radiowozów i samochodów miejscowych władz oraz licznych gapiów, którzy gromadzili się wzdłuż taśm, licząc na widowisko. Wymieniali się ostatnimi plotkami dotyczącymi wielokrotnego morderstwa i mężczyzny, który jej dokonał. „Rzekomo dokonał” – powtórzył w myślach Stan Gillette, parkując samochód. Zanim wyszedł z domu, obrzucił krytycznym spojrzeniem swoje odbicie w dużym łazienkowym lustrze. Poklepał się po płaskim brzuchu, przyczesał dłonią krótko ostrzyżone włosy, poprawił sztywno wykrochmalony kołnierzyk, sprawdził kanty w spodniach, rzucił okiem na wyglansowane buty i z zadowoleniem stwierdził, że dyscyplina, która weszła mu w krew podczas wieloletniej służby wojskowej, służy mu doskonale również w obecnym, cywilnym życiu. Nigdy nie kwestionował niezwykle wyśrubowanych standardów służby w korpusie amerykańskiej piechoty morskiej. W rzeczywistości nie miałby nic przeciwko temu, żeby były jeszcze bardziej surowe. Gdyby służba w piechocie morskiej była taka prosta, każdy mógłby tam służyć, prawda? Rozpierała go duma z tego, że został wybrańcem losu. Miał świadomość swojego dostojnego wyglądu, gdy w tłumie ludzie rozstępowali się, by go przepuścić. Był urodzonym przywódcą. Dlatego właśnie zdecydował się osobiście wybrać na miejsce wczorajszej zbrodni i również dlatego nikt go nie legitymował, gdy szedł w kierunku taśmy policyjnej. Na odgrodzonym terenie dostrzegł Freda Hawkinsa, otoczonego gromadką innych ludzi. Wśród nich rozpoznał też Dorala. Złapał z nim kontakt wzrokowy i wtedy mężczyzna oddzielił się od grupki, wdzięczny za pretekst do opuszczenia towarzyszy. – Ale bałagan macie tutaj, Doral – przywitał go Stan.

– Regularny najazd gromad… sam wiesz czego. – Doral wyciągnął papierosa z kieszeni na piersi koszuli i przystawił do niego zapalniczkę. Dostrzegając grymas niezadowolenia na twarzy Stana, szybko dodał: – Do diabła, wiem, ale ta cała sytuacja… Już dwa tygodnie udało mi się wytrzymać bez papierosa i masz. – Mam sześćdziesiąt pięć lat i przebiegam codziennie rano dziesięć kilometrów, jeszcze zanim porządnie wstanie dzień – pochwalił się Stan. – Wielkie rzeczy! Dziesięć kilometrów codziennie o brzasku! – Chyba że wieje huraganowy wiatr. Doral przewrócił oczami. – Wtedy przebiegasz tylko pięć. To był ich stary żartobliwy dialog. – Tak myślałem, że nawet stado dzikich koni nie powstrzymałoby cię przed ruszeniem się z domu. – Doral popatrzył pytająco na Stana, wydmuchując dym z papierosa w drugą stronę, jak najdalej od byłego wojskowego. – No cóż, doceniam to, że oddzwoniłeś i udzielałeś mi na bieżąco informacji, ale nie ma to jak znaleźć się osobiście w samym centrum wydarzeń – odpowiedział Stan, jednocześnie obserwując Freda mocno gestykulującego i opowiadającego coś ze swadą zgromadzonym wokół ludziom. Idąc za jego wzrokiem, Doral wskazał głową wysokiego, chudego jak szczapa mężczyznę, który z uwagą chłonął każde słowo jego brata. – To Tom VanAllen. Przyjechał przed chwilą. Fred zasypuje go najnowszymi informacjami. – Co o nim sądzisz? – Doskonały przykład mięczaka. Niezbyt błyskotliwy. Niezbyt ambitny. Stan roześmiał się cicho. – Więc jeśli to śledztwo pójdzie w złym kierunku… – Na niego spadnie fala krytyki. Jeśli federalni nie będą w stanie dotrzeć do sedna tej sprawy, czego, do cholery, oczekiwać od lokalnej policji? – Można się nim nieźle wyręczyć. – Takie są założenia. Zdjąć odpowiedzialność z Freda i przerzucić na federalnych. Oczywiście będziemy z uwagą obserwować wszystkie ich poczynania. – Podaj mi jakieś szczegóły spoza miejsca zbrodni. Doral mówił dłuższy czas, ale nie przekazał Stanowi nic więcej ponad to, co już wiedział lub się domyślił. Kiedy Doral skończył, spytał: – Żadnych naocznych świadków? – Nic. – Więc skąd właściwie wiadomo, że to sprawka tego Coburna? – Tylko siedmiu pracowników odbiło wczoraj wieczorem karty pracy przy wejściu do firmy. Doliczając Sama, który też się tam znalazł, to razem daje osiem

osób, które były w środku około północy, kiedy doszło do strzelaniny. Tylko Coburna nie ma wśród zabitych. Stąd prosty wniosek, że to on jest głównym podejrzanym. – Jaki mógł mieć motyw? – Darł koty z szefem. – Fakt czy przypuszczenia? Doral wzruszył ramionami. – Fakt. Przynajmniej dopóki nikt nie obali tej teorii. – Co wiecie o podejrzanym? – No cóż, wiemy, że jeszcze nie został złapany – oświadczył Doral z irytacją. – Ludzie i psy przeczesują teren, gdzie powinien się teraz znajdować. Widziano go, kiedy wbiegał do lasu. Niestety, przepadł bez wieści. Jakaś kobieta, która mieszka w okolicy, twierdzi, że z przystani przy domu zniknęła mała łódka wiosłowa, ale nie jest pewna, czy nie pożyczyły jej sobie dzieciaki sąsiadów. Policja sprawdza ten ślad. Zobaczymy. – Dlaczego nie bierzesz udziału w poszukiwaniach? Jeśli ktokolwiek mógłby go odnaleźć… – Fred chciał, żebym tu na miejscu zajął się VanAllenem, przypilnował wystąpienia w telewizji i przekazania sprawy federalnym. Jako menadżer naszego miasta osobiście powitałem VanAllena i wprowadziłem go w ten galimatias. Stan przez chwilę przetrawiał otrzymane informacje, a potem spytał: – Z jakiej broni strzelał zabójca? – Oficer śledczy stwierdził, że Sama zabito z ręcznej broni dużego kalibru. Reszta zginęła od strzałów z karabinka automatycznego. – No i? Doral odwrócił się twarzą do swojego mentora. – Na miejscu zbrodni nie znaleziono żadnej broni palnej. – A stąd można wyciągnąć wniosek, że Coburn jest dobrze uzbrojony. – I nie ma nic do stracenia, a to czyni go niezwykle niebezpiecznym. To wróg publiczny numer jeden. – Doral spostrzegł, że brat przywołuje go, machając ręką w jego stronę. – Teraz ja wchodzę do gry. – Rzucił papierosa i wdeptał go w ziemię. – Powiedz Fredowi, że dołączę późnym popołudniem do grupy poszukiwawczej – poprosił Stan. – Dlaczego nie teraz? – Honor przygotowuje obiad z okazji moich urodzin. – U niej w domu? To daleko stąd. Kiedy wreszcie ją przekonasz, żeby przeprowadziła się z powrotem do miasta? – Robię postępy – skłamał Stan, doskonale zdając sobie sprawę, że Doral żartuje sobie z jego ciągłych sprzeczek z synową na ten temat. Stan chciał, żeby Honor

przeprowadziła się do miasta. Ona się nie zgadzała. Rozumiał, że pragnęła zostać w domu, do którego wprowadzili się z Eddiem jako nowożeńcy. Dali tak dużo z siebie, żeby stworzyć tu prawdziwe rodzinne gniazdo. Pracowali ciężko we wszystkie weekendy, żeby wykończyć wnętrza po swojemu. To zupełnie zrozumiałe, że bardzo się przywiązała do tego miejsca. Uważał jednak, że łatwiej by mu było troszczyć się o Honor i Emily, gdyby mieszkały bliżej niego, i nie zamierzał przestać wiercić jej dziury w brzuchu, dopóki ostatecznie jej nie przekona. – Skontaktuję się z tobą po imprezce – powiedział Doralowi. – Na pewno nie będzie jeszcze późno. – Może uda nam się do tej pory złapać Coburna. Jeśli się nie uda, pytaj natychmiast o mnie albo o Freda. Będziemy cię potrzebować. – Trudne zadanie? – Nie dla nas. * Coburn sądził, że Honor Gillette skwapliwie skorzysta z możliwości rozmowy przez telefon z teściem, ale ona wcale nie miała na to ochoty. – Przecież nie przyjedzie tutaj przed piątą trzydzieści – próbowała się wykręcić. – Do tej pory już cię tu nie będzie. Też miał taką nadzieję, ale nie chciał, żeby przypadkiem starszy pan pojawił się tu wcześniej. Wskazał ruchem głowy komórkę w jej dłoni. – Wymyśl coś. Przekonaj go, żeby w ogóle nie przychodził. Użyła szybkiego wybierania, żeby przyspieszyć połączenie. – Tylko nie próbuj żadnych sztuczek – ostrzegł ją Coburn. – Włącz na głośnomówiący. Zrobiła tak, jak żądał. Mężczyzna, który odebrał telefon, odezwał się głosem pełnym energii: – Honor? Próbowałem się wcześniej z tobą połączyć. Nie odbierałaś. – Przepraszam. Nie mogłam podejść do telefonu. – Czy coś nie tak? – spytał natychmiast. – Obawiam się, że musimy przełożyć przyjęcie urodzinowe. Rozłożył nas obie z Em jakiś wirus. Chyba grypa żołądkowa. Słyszałam, że kilka osób w okolicy też zachorowało. Dwoje dzieci z wakacyjnej szkółki… – Już do was jadę. Coburn gwałtownie zaprotestował, szarpnąwszy mocno głową w bok. – Nie, Stan – odpowiedziała szybko. – Nie ma sensu, żebyś jechał taki kawał.

Jeszcze się od nas zarazisz. – Ja nigdy nie choruję. – No właśnie. Czułabym się okropnie, gdybyś złapał od nas to świństwo. A poza tym nie jest z nami tak źle. – Mógłbym ci przywieźć jakieś napoje izotoniczne, a może sucharki? – Wszystko mam. Najgorsze już za nami. Em zaczęła już pić sprite’a i nic jej nie jest. Teraz zasnęła. Obie czujemy się wykończone, ale jestem przekonana, że to wirus, który da nam spokój w ciągu dwudziestu czterech godzin. Przełóżmy przyjęcie urodzinowe na jutrzejszy wieczór. – Wcale mi się nie podoba, że musimy odłożyć nasze spotkanie, szczególnie ze względu na Em. Mam dla niej wspaniały prezent. – Przecież to twoje urodziny. – Uśmiechnęła się blado. – I to właśnie uprawnia mnie do rozpieszczania mojej wnuczki, jeśli tylko zechcę. W tle rozmowy cały czas słychać było jakiś hałas, który w końcu stał się nie do zniesienia. – Co tam się dzieje? Gdzie jesteś? – spytała Honor. – Właśnie wychodzę ze składu celnego firmy Royale. Jeśli źle się czułaś, mogłaś nie słyszeć o tym, co tu się stało wczoraj w nocy. – Streścił jej wszystko. – Fred kieruje grupą poszukiwawczą, a Doral opowiedział mi w skrócie o przebiegu wydarzeń. Patrząc Coburnowi prosto w oczy, powiedziała do słuchawki: – Z tego, co mówisz, wynika, że ten mężczyzna jest bardzo niebezpieczny. – Powinien być nieźle wystraszony. Nie zważając na to, że jest dzień wolny od pracy, wszyscy mundurowi z pięciu sąsiednich gmin wyruszyli na poszukiwania. Wkrótce złapią tego mordercę, a kiedy im się to uda, będzie miał szczęście, jeśli nie powieszą go na najbliższym drzewie. Wszyscy chcą pomścić śmierć Sama Marseta. – Jakieś świeże tropy? – W nocy pewnej kobiecie skradziono łódkę. Teraz właśnie to sprawdzają. Do poszukiwań przyłączyło się też FBI. Honor skwitowała tę informację niewyraźnym mruknięciem, które można było zinterpretować na tysiąc sposobów. Stan Gillette najwyraźniej wziął je za wyraz zmęczenia. – Odpoczywajcie, ile możecie. Zadzwonię później, żeby sprawdzić, jak się czujecie, ale może teraz, gdybyście czegokolwiek potrzebowały… – Wtedy zadzwonię do ciebie, obiecuję. Pożegnali się i zakończyli połączenie. Coburn wyciągnął do niej rękę gestem nieznoszącym sprzeciwu. Z lekkim ociąganiem wrzuciła mu komórkę prosto w dłoń. W czasie jej rozmowy telefonicznej próbował się skontaktować z numerem, na który dzwonił poprzednio. Znowu usłyszał ten sam tekst nagrany na automatyczną

sekretarkę. – Dlaczego dzisiaj jest wolny dzień? – spytał. – Wczoraj był czwarty lipca. Skoro wypadł w niedzielę, to… – To Dzień Niepodległości obchodzony jest dzisiaj. Szlag! O tym nie pomyślałem. Schował oba telefony do kieszeni i zaczął się przyglądać pudłom, które miał zamiar wypatroszyć. – Ile czasu śpi Emily? – Około godziny. Czasem chwilę dłużej. – No dobra, do sypialni! Złapał ją za łokieć, ale udało jej się wyrwać. – Dlaczego? Przecież miałeś zamiar przejrzeć paczki. – Zdążę. Po. – Po?! – Honor zdrętwiała ze strachu. – Po.

Rozdział 9

Popchnął ją w stronę sypialni. Serce waliło jej jak młotem i kiedy przekroczyła próg pokoju, zaczęła gorączkowo rozglądać się za czymś, czym mogłaby się obronić w razie ewentualnego ataku. – Siadaj na łóżku! Nie dostrzegła w pobliżu niczego, czym mogłaby obezwładnić go, zanim wystrzeli. Jedyne, co jej pozostało, to jak najdłużej mu się opierać. Odwróciła się i prowokacyjnie ponowiła pytanie: – Dlaczego? Wyciągnął pistolet zza paska dżinsów. Nie wycelował w nią, ale nawet trzymając broń lufą do dołu i lekko postukując nią o udo, był wystarczająco przerażający. – Siadaj w nogach łóżka! Zrobiła, jak kazał, cała spięta. Wyszedł na korytarz, nie spuszczając z niej wzroku, a potem wepchnął nogą otwarte pudło z ubraniami Eddiego do sypialni. Przepychał je tak długo po gładkiej drewnianej podłodze, aż znalazło się w zasięgu rąk Honor. – Wybierz z tego coś dla mnie. Mnie osobiście nie robiłoby różnicy, co wziąć, ale tobie może nie być wszystko jedno. Nie chcę sprofanować jakiejś świętości. Nie od razu do niej dotarło, że nie zostanie za chwilę zgwałcona, a on przykazał jej jedynie, żeby wybrała mu coś, w co mógłby się przebrać. Ale nie jakikolwiek strój. Ubranie, które kiedyś nosił Eddie! Już miała na końcu języka, że dla niej może sobie zgnić w swoich cuchnących, zakrwawionych ciuchach, ale nagle uzmysłowiła sobie, że przecież mógłby sam coś dla siebie wybrać. Czy krył się za tym jakiś podstęp? Przyklękła obok pudła i przebierając między różnymi częściami garderoby, wybrała w końcu znoszoną parę dżinsów i T-shirt drużyny futbolowej LSU Tigers. Uniosła je, żeby się im lepiej przyjrzał.

– Bokserki? Skarpetki? – Wyrzuciłam. – Dobra, zabieraj to ze sobą i idziemy do łazienki. – Do łazienki? Po co? – Chcę wziąć prysznic. Rzygać mi się chce od unoszącego się wokół mnie smrodu. Zajrzała przez drzwi prowadzące z sypialni wprost do łazienki, a potem wróciła do pokoju. – Nie zamykaj drzwi. Będziesz mnie widział spod prysznica. – Nie ma takiej możliwości. – Wskazał końcem lufy łazienkę. Ociągając się, weszła do środka. Kazał jej usiąść na opuszczonej desce sedesowej, co zrobiła, obserwując z rosnącym przerażeniem, jak zamyka drzwi łazienki, a potem blokuje zamek. Otworzył kabinę prysznicową, odkręcił wodę, potem położył pistolet na ozdobnej półce pod sufitem, do której nie mogła dosięgnąć, zdjął wysokie kowbojskie buty, potem skarpetki. Brudny T-shirt rzucił na podłogę. Wbiła wzrok w przecinające się linie fug na podłodze, ale i tak kątem oka widziała nagi muskularny tors mężczyzny. Na lewym bicepsie dostrzegła tatuaż imitujący oplatający go kolczasty drut. Miała przez chwilę nadzieję, że zapomni o telefonach komórkowych w kieszeniach spodni, ale wyjął je i położył na półce obok pistoletu. Wyciągnął też paczkę banknotów i kartkę złożoną ściśle w prostokąt wielkości karty do bankomatu. Wszystko to również powędrowało na półkę. Potem dłonie sięgnęły do rozporka w spodniach. Rozpinał po kolei metalowe guziki, z łatwością wyłuskując je z porozciąganych dziurek. Bez najmniejszych skrupułów spuścił spodnie, kopniakami strząsnął nogawki i odrzucił je na bok. Na samym końcu rozstał się z bokserkami. Serce Honor waliło tak mocno, że każde uderzenie odbijało się echem w jej uszach. Zapomniała już, a raczej nie pozwoliła sobie pamiętać, jak wygląda nagi mężczyzna, jak intrygujące jest jego ciało. Może dlatego, że obawiała się Coburna, że wzbudzał w niej fizyczny strach, była teraz tak dotkliwie świadoma jego nagości. Stał od niej na wyciągnięcie ręki, emanując najprawdziwszą, dominującą, prymitywną męskością. Jej dłonie pod ubraniami Eddiego zacisnęły się w pięści. * Wydawało jej się, że minęły całe wieki, kiedy wreszcie się odsunął i wszedł do

kabiny prysznicowej. Nie zamknął za sobą drzwi. Kiedy uderzyły w niego bicze gorącej wody, westchnął z zadowoleniem. Na tę chwilę czekała. Skoczyła na równe nogi, strącając ubrania na podłogę, i z rękami wyciągniętymi przed siebie rzuciła się w stronę półki. Była pusta. – Wiedziałem, że spróbujesz. Wściekła, odwróciła się w stronę brodzika. Stał jak gdyby nigdy nic pod strugami wody, obracając w dłoniach kostkę mydła. Uśmiechnięty, wskazał brodą wąskie okienko tuż nad nim, przy kabinie. Na parapecie leżały suche i całkowicie bezpieczne telefony komórkowe, pistolet, pieniądze i złożona kartka papieru. Wydała z siebie zduszony okrzyk rozpaczy i rzuciła się ku drzwiom. Zdążyła jeszcze otworzyć blokadę, nacisnąć klamkę i uchylić drzwi, zanim zza jej ramienia wysunęła się namydlona ręka i zatrzasnęła drzwi z powrotem. Ręka pozostała na klamce, podczas gdy druga schwyciła Honor na wysokości bioder. Coburn stał tuż za nią, blokując jej odwrót i przyciskając ją do drzwi. Kątem oka doskonale widziała wytatuowany wokół przedramienia kolczasty drut, prezentujący się tak samo groźnie jak twardy biceps, który otaczał. Zamarła z przerażenia. Mężczyzna się nie ruszał. Czuła tylko na plecach jego szybko wznoszącą się i opadającą w urywanym oddechu klatkę piersiową. Ubranie Honor błyskawicznie nasiąkło wodą. Woda ściekała strużkami po jego ciele i skapywała na gołe nogi Honor. Mydlane bąbelki na jego dłoni, wciąż przytrzymującej drzwi, też powoli spływały w dół. Czuła na karku jego gorący, szybki oddech. Pochylił głowę tuż nad ramieniem Honor. Jego biodra przytrzymywały ją mocno od tyłu. Ich ciała wpasowały się w siebie nieomal intymnie. To wystarczyło, żeby zabrakło jej tchu. – Jezu – jęknął ledwie słyszalnie, wypuszczając powietrze z płuc aż do końca, prawie do bólu, choć powodem tego okrzyku wcale nie były przebudzone nagle odczucia religijne. Honor zastygła, obawiając się nawet odetchnąć; nie wiedziała, do czego mógłby go sprowokować najlżejszy nawet ruch. Mijała sekunda za sekundą. Stopniowo napięcie zelżało i Coburn zwolnił uścisk, ale tylko nieznacznie. – Umówiliśmy się – powiedział schrypniętym głosem. – Współpracujesz, nic ci nie zrobię. – Nie wierzyłam, że będziesz się trzymał ustaleń umowy. – Więc jesteśmy kwita, droga pani. W jednej chwili straciłaś wszystkie przywileje, które dawało wzajemne zaufanie. – Uwolnił ją z uścisku i odsunął się. – Siadaj i nie ruszaj się stamtąd, bo jak mi Bóg miły… Wyłożył swoje zdanie tak dobitnie, że nawet się nie wysilał, aby ponownie

zablokować zamek w drzwiach łazienki. Kolana odmówiły jej posłuszeństwa, kiedy znalazła się obok sedesu. Opadła nań ciężko, ciesząc się, że nie wydarzyło się to chwilę wcześniej. Coburn wrócił pod prysznic, i choć nie patrzyła w jego stronę, wiedziała, że podniósł mydło z podłogi, a potem mydlił i spłukiwał po kolei wszystkie części ciała, dopóki nie zmył z siebie całego brudu. Poczuła zapach swojego szamponu, gdy odkorkował plastikową butelkę. Zdając sobie sprawę, że będzie musiał zamknąć oczy i odchylić głowę do tyłu, aby spłukać szampon, zaczęła się gorączkowo zastanawiać, czy nie spróbować ponownie uciec z łazienki. Nie była jednak pewna, czy zdoła utrzymać się na nogach, a poza tym nie wiedziała, co zrobiłby z nią mężczyzna, gdyby znowu spróbowała i jej się nie udało. Zanim zakręcił kran, całe pomieszczenie wypełniły kłęby pary. W łazience zrobiło się gorąco i duszno. Słyszała, że wychodzi z kabiny, bierze ręcznik z wieszaka i zaczyna się wycierać. Kilka chwil później podniósł z podłogi stare dżinsy Eddiego i je włożył. Następnie wziął do ręki spłowiałą fioletową koszulkę. – Rana na głowie znowu zaczęła mi krwawić. Kiedy podniosła na niego wzrok, jedną ręką obciągał brzeg koszulki klejącej się do wilgotnego jeszcze ciała, a drugą trzymał się za głowę, próbując powstrzymać krwawienie. Strużki jasnoczerwonej krwi przesączały mu się przez palce. – Weź ręcznik i przyciśnij mocno w tym miejscu. – Wstała i otworzyła apteczkę, która wisiała nad umywalką. – Najpierw zdezynfekuj porządnie wodą utlenioną. Podała mu buteleczkę. Odkręcił korek i wylał płyn bezpośrednio na ranę. – Czy jest głęboka? – Wzdrygnęła się. – Może trzeba założyć szwy? – Nie. Teraz już będzie dobrze. – Co się stało? – Biegłem z opuszczoną głową, próbując dojrzeć, co mam pod nogami. Wpadłem na jakiś nisko rosnący konar drzewa. – Rzucił poplamiony krwią ręcznik na posadzkę. – Obchodzi cię to? Nie odpowiedziała, ale nie sądziła, żeby się spodziewał jakiejkolwiek reakcji z jej strony. Zabrał wszystkie rzeczy z parapetu okna. Wsunął pistolet za pasek spodni po Eddiem. Były dla niego nieco za krótkie, a w pasie – odrobinę za szerokie. Telefony komórkowe, zwitek banknotów i złożoną kartkę schował do przednich kieszeni. Na końcu włożył swoje skarpetki i buty, mówiąc: – Teraz możesz otworzyć drzwi. Kiedy wyszli z łazienki, Honor powiedziała: – Kiedy byliśmy zamknięci tam na górze, ktoś mógł tu podjechać, szukając ciebie. Znalazłbyś się w pułapce. – Pomyślałem i o tym, ale się specjalnie nie przejąłem. Dzięki temu, co usłyszałem od twojego teścia, wiem, w którym miejscu koncentrują się

poszukiwania. – Gdzie ukradłeś łódkę? – Kilka kilometrów stąd. Zajmie im dłuższą chwilę, zanim znów podejmą trop. * – Czy jesteście ze straży przybrzeżnej? – Pani Arleeta Thibadoux z powątpiewaniem przymrużyła oczy. – Bo to banda wariatów, mam na myśli te dzieciaki oczywiście. Zawsze wpadają z jednych kłopotów w drugie. Wydaje mi się, że biorą narkotyki. Tom VanAllen przekazał pałeczkę Fredowi Hawkinsowi, prosząc funkcjonariusza policji o przepytanie właścicielki małej łódki wiosłowej, którą skradziono w tej samej okolicy, gdzie ostatnio widziano Coburna – lub sądzono, że go widziano. I że to on był tym mężczyzną biegnącym w stronę lasu, którego spostrzegł w zapadającym zmierzchu właściciel samochodu zmieniający koło na poboczu. Tego też nie mogli w żaden sposób potwierdzić, a że nie mieli żadnego innego punktu zaczepienia, więc dokładnie sprawdzali każdy trop. Trójka chłopaków o podejrzanej reputacji, którzy mieszkali kilkaset metrów od pani Thibadoux, została przesłuchana i oczyszczona z podejrzeń o kradzież łódki. Mieli alibi: ostatniej nocy balowali ze znajomymi w Nowym Orleanie, w Dzielnicy Francuskiej. Potem spali – a dokładniej rzecz biorąc, padli nietrzeźwi w vanie jednego z nich – i dotarli do domu na kacu gigancie, z podkrążonymi oczami, chwilę przed przyjazdem policjantów z Tambour, którzy ich przesłuchali. To właśnie przekazano pani Thibadoux, która nie mogła uwierzyć, że to nie oni są winni kradzieży. – Kilka dni temu musiałam ich solidnie zrugać, bo zauważyłam, że siedzieli na przystani i majstrowali przy mojej łódce. – Ich przyjaciele ręczą za nich głową. Od ósmej wieczorem włóczyli się razem po mieście – odrzekł Fred. – Niech i tak będzie – powiedziała bez przekonania. – Tak czy owak, ta łódka nie była wiele warta. Nie używałam jej, odkąd zmarł mój mąż. Wiele razy myślałam o tym, żeby ją sprzedać, ale ostatecznie nigdy się na to nie zdecydowałam. – Uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając czarną dziurę zamiast jedynki. – Teraz będzie warta o wiele więcej, jeśli zabójca nią uciekł. Jeśli tylko ją znajdziecie, nie pozwólcie, żeby ktoś ją zniszczył. – Tak jest, proszę pani. Fred zasalutował i wyszedł, przeciskając się pomiędzy wyżłami, które wylegiwały się na werandzie. Kiedy zszedł na dół po schodkach, otworzył paczkę

z gumą do żucia i zaoferował jeden pasek Tomowi. – Nie, dziękuję. – Tom otarł krople potu z czoła i odgonił stadko komarów, które najwyraźniej go polubiły. – Myślisz, że to Coburn zwinął jej łódkę? – Mogła przecież sama się odwiązać od pomostu i popłynąć z nurtem rzeki – zauważył Fred. – Ale kobieta przysięga, że sprawdzała cumy i były w porządku. Tak czy siak, musimy założyć, że zrobił to Coburn, i spróbować ją zlokalizować. Z powodu napiętej sytuacji odpowiedź Freda zabrzmiała ostro i krótko jak rozkaz do natychmiastowego wykonania. Tom wyczuwał, że oficer policji traci powoli cierpliwość. Im dłużej Coburn cieszył się wolnością, tym większe miał szanse na ucieczkę. Fred czuł narastającą presję czasu. Żuł nerwowo gumę. – Dzwonili do mnie z biura, kiedy rozmawiałeś z panią Thibadoux – oświadczył Tom. – Przeszukanie ciężarówek niczego nie wykazało. Wczoraj, kiedy tylko został zawiadomiony o dokonaniu wielokrotnego morderstwa, wydał rozkaz zatrzymania i szczegółowego przeszukania wszystkich ciężarówek należących do floty Royale Company. – Tego się właśnie spodziewałem. – Fred nie wyglądał na zdziwionego. – Jeśli Coburn miał wspólnika, który wywiózł go gdzieś daleko w firmowej ciężarówce, albo kogoś, kto pomógł mu w ucieczce, może teraz znajdować się daleko stąd. – Zdaję sobie z tego sprawę. – Tom był niepocieszony. – Jednakże wszyscy kierowcy zostali zatrzymani i dokładnie przepytani. Używając dostępnych w firmie dokumentów, sprawdzamy wszystkich, którzy przewinęli się przez ten skład celny w ciągu ostatniego miesiąca. Coburn mógł nawiązać współpracę z kimś pracującym dla którejś z firm prowadzących interesy z Royale. Może nawet więcej niż z jedną osobą. – Z magazynu nic nie zginęło. – O tym już wiemy – powiedział z naciskiem Tom. – Istnieje taka możliwość, że Coburn od pewnego czasu podkradał jakieś towary w niedużych ilościach, dlatego do tej pory nikt się nie zorientował. Może dopiero wczoraj wyszło to na jaw i kiedy Sam go przyparł do ściany, wszystko wymknęło się spod kontroli. Tak czy owak, moi agenci biorą pod uwagę również tę możliwość. Fred wzruszył ramionami, jakby chciał przez to powiedzieć, że to problem agentów federalnych, którzy przejęli dochodzenie, i jednocześnie strata czasu. – Będziesz mógł spytać o to Coburna, kiedy już go złapiemy – zauważył z sarkazmem. – O ile my tego nie zrobimy. – My to zrobimy – warknął Fred tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wciąż przebywa gdzieś w okolicy, albo nie jestem w trzech czwartych Cajunem[2]. – Co daje ci tę pewność? – Wyczuwam jego bliskość jak włosy jeżące mi się na karku.

Tom nie zakwestionował takiego podejścia do sprawy. Wiedział, że niektórzy oficerowie śledczy mają szósty zmysł do rozwiązywania kryminalnych zagadek. Zdolności te zdeterminowały wybór ich kariery zawodowej. Tom do nich nie należał. Zawsze chciał zostać agentem FBI i pracować w tym środowisku, ale nigdy się nie łudził, że ma nadzwyczajne zdolności dedukcji czy przewidywania zdarzeń. Polegał wyłącznie na instrukcjach i procedurach. Wiedział, że powierzchownością zupełnie nie przypomina agenta FBI, którego wizerunek wykreowało Hollywood: seksownego, przystojnego i niezłomnego mężczyzny o stalowym spojrzeniu, którego nie imają się kule z karabinów maszynowych ściganych przez niego gangsterów w szybkich samochodach. Niebezpieczeństwa, którym musiał stawić czoło Tom, były zupełnie innego rodzaju. Odchrząknął, wracając do rzeczywistości. – Więc uważasz, że Coburn jest wciąż gdzieś w okolicy? – Osłonił oczy ręką przed ostrymi promieniami zachodzącego słońca, które jeszcze nie skryło się za czubkami drzew. Słyszał gdzieś w pobliżu helikopter poszukiwawczy, ale maszyna była poza zasięgiem wzroku. – Może wyśledzą łódkę ze śmigłowca. – Może. Ale nie sądzę. – Doprawdy? – Latają w kółko już ze dwie godziny. – Fred przesunął gumę do żucia na drugą stronę ust. – Myślę, że Coburn jest za mądry, żeby tak łatwo dać się zauważyć. Ze śmigłowca raczej go nie wyśledzą, dlatego wysłaliśmy łodzie policyjne, które przeszukują gęstą sieć wodnych połączeń… Przerwał, bo nagle usłyszeli ostry gwizd dochodzący z rozklekotanej łódki zacumowanej około pięćdziesięciu metrów od przystani przy domu pani Thibadoux. Doral Hawkins machał zawzięcie rękami nad głową. VanAllen i Fred zbiegli z porośniętej trawą skarpy, zaśmieconej złomem, jakby ktoś porozrzucał tu części samochodów ze szrotu albo niepotrzebne rzeczy kupione na wyprzedaży garażowej. Dołączyli do Dorala i kilku umundurowanych funkcjonariuszy policji zgromadzonych wokół jednego miejsca na brzegu zatoczki. – Co tam masz, bracie? – spytał Fred. – Częściowy ślad buta i, co więcej, krew. – Doral wskazał z dumą wyraźnie odciśnięte zagłębienie w błocie, gdzie bez żadnej wątpliwości widoczna była zaschnięta krew. – Jasna cholera! – Fred kucnął, żeby przyjrzeć się lepiej pierwszemu prawdziwemu tropowi, który udało im się odnaleźć. – Nie podniecaj się tak – ostudził zapał brata Doral. – Wygląda to na odcisk obcasa kowbojskiego buta. Równie dobrze mógł należeć do któregoś z chłopaków, na których narzekała tamta starsza pani.

– Mówiła, że widziała ich na swoim pomoście kilka dni temu – przypomniał Tom. – Sprawdzimy, w czym chodzą – orzekł Fred – ale może nie będzie to potrzebne. Kiedy przesłuchiwałem jedną z kobiet pracujących w biurze Royale, wypowiadała się o Coburnie tak, jakby miała na niego chrapkę. Opowiedziała mi o nim ze szczegółami. Od góry do dołu, aż po buty. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Powiedziała mi, że nigdy nie widziała go w innych butach niż kowbojki. – A co sądzisz o śladach krwi? – spytał Tom. – To tylko kilka kropel, nie cała kałuża, więc pewnie nie jest poważnie ranny. – Fred klepnął obiema rękami po udach, podnosząc się, a potem zawołał do jednego z policjantów: – Przyprowadź tutaj chłopaków z laboratorium z biura szeryfa! Dwóm kolejnym policjantom kazał wygrodzić taśmą miejsce ze śladem. – Na szerokość sześciu metrów. Od domu do samej wody. I powiedz pani Thibadoux, żeby trzymała swoje cholerne psy z daleka od tego miejsca. – Może udałoby się im wywąchać jego zapach i złapać trop? – zaczął się zastanawiać Tom. – Nie ta banda leni. – Fred prychnął kpiąco. – Gdzie były, kiedy Coburn kradł łódkę? Dobre pytanie. Po całym terenie kręciło się mnóstwo obcych, a żaden z psów nawet nie warknął. – Nie chcę krakać, ale jeśli Coburn akurat w tym miejscu wypłynął na zatokę… – Doral zamyślił się, wpatrując się w mętne wody zatoczki i zsuwając kciukiem do tyłu swoją czapkę z daszkiem. – …to mamy przerąbane – skończył za niego Fred, łapiąc w lot, co ma na myśli jego brat bliźniak. – To właśnie chciałem powiedzieć. – Zaniepokojony Doral westchnął. Tom za nic by się nie przyznał, że nic z tego nie rozumie, ale niestety musiał spytać: – Co właściwie pomyśleliście? – No cóż, z tego miejsca Coburn mógł się udać w którymkolwiek z pięciu kierunków. – Doral wskazał ręką ujścia kanałów widoczne w najszerszym miejscu zatoczki, za działką pani Thibadoux. – Każdy z tych pięciu kanałów łączy się z kolejnymi, a tamte z następnymi, tworząc prawdziwą sieć połączeń, a to daje nam dziesiątki kilometów dróg wodnych i mokradeł do przeszukania. – Początkowa euforia Freda zniknęła bezpowrotnie. Położył ręce na biodrach, patrząc przed siebie w bezkres wód łączących się ze sobą bagnistych zatoczek. – Cholera! Powinniśmy już dawno dopaść tego skurwysyna i wsadzić go za kratki. – Tu się z tobą zgadzam – zawtórował mu Doral.

– Przecież pracował na nabrzeżu przeładunkowym, na litość boską – mruknął Fred. – Jak sprytny może być zwykły pracownik fizyczny? Tom próbował się powstrzymać przed wypowiedzeniem nasuwających mu się oczywistych wniosków, ale w końcu nie wytrzymał. – Wygląda na to, że specjalnie wybrał to miejsce. Mam rację? Jakby wiedział, że wszystkie kanały łączą się właśnie w tym punkcie. – Skąd mógł to wiedzieć, skoro nie pochodzi z tych stron? – zastanawiał się Doral. – To może oznaczać tylko jedno. – Tom wyjął z ust kulkę przeżutej gumy i rzucił ją w ciemne, mętne wody zatoczki. – Zaplanował dokładnie drogę ucieczki. Zadzwonił telefon komórkowy Toma. Wyjął go z kieszeni. – Żona. – Popatrzył na braci pytająco. – Lepiej odbierz – doradził mu Fred. Tom nie opowiadał nikomu o swojej sytuacji w domu, ale był pewien, że ludzie plotkowali o niej za jego plecami. Nigdy nikt słowem nie wspomniał o Lannym, ale każdy, kto choćby ze słyszenia znał nazwisko VanAllen, dobrze wiedział również o ich synu. Ktoś o takim stopniu niepełnosprawności jak Lanny wzbudzał współczucie, a jednocześnie niezdrową ciekawość, i właśnie dlatego Tom i Janice nigdy nie pokazywali się z nim publicznie. Chcieli oszczędzić nie tylko sobie, ale i całkowicie bezradnemu synowi upokarzających spojrzeń gawiedzi. Nawet ich przyjaciele – byli przyjaciele – okazywali chorobliwe wręcz zainteresowanie, które stało się tak krępujące, że oboje z Janice zdecydowali się w końcu zerwać wszelkie kontakty. Teraz z nikim się już nie spotykali. Poza tym ich przyjaciele mieli normalne, zdrowe dzieci. Bolało ich, kiedy musieli słuchać opowieści o szkole, przyjęciach urodzinowych, wspólnej grze w piłkę. Odwrócił się tyłem do braci i odebrał połączenie. – Wszystko w porządku? – Tak – odpowiedziała. – Dzwonię tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak wam idzie. – Prawdę mówiąc, w śledztwie nastąpił przełom. – Opowiedział jej wszystko o ostatnim znalezisku. – Dobra wiadomość: wygląda na to, że trafiliśmy na jego ślad. Zła: ślad prowadzi w głąb bagnistych zatoczek, co daje całe kilometry kanałów i mokradeł do zbadania. – Jak długo jeszcze tam będziesz? – Miałem niedługo wracać, ale nie czekaj na mnie z kolacją. Zanim pojadę do domu, muszę jeszcze wstąpić do biura. Jak Lanny? – Pytasz o to za każdym razem. – Bo za każdym razem chcę wiedzieć. – W porządku. – Westchnęła.

Tom o mało nie podziękował jej za tę informację, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Wydało mu się to uwłaczające, że powinien jej dziękować za udzielenie odpowiedzi o stanie ich własnego syna. – Niedługo będę – powiedział tylko i natychmiast się rozłączył. Znalezienie odcisku buta i śladów krwi dodało nowych sił zniechęconym już nieco policjantom, zaangażowanym w poszukiwania zbiega. Przysłano nowe psy tropiące. Pani Thibadoux zaczęła pokrzykiwać z tarasu od strony ogrodu, że ktoś powinien jej zapłacić za wszystkie zniszczenia na podwórku i przy pomoście, ale Fred i Doral całkowicie ją zignorowali, przeorganizowując szyki obławy i rozdzielając nowe zadania poszczególnym grupom. Tom stwierdził, że to najlepszy moment, żeby się zmyć. Jego zniknięcia nikt nawet nie zauważy. Nikomu nie będzie go brakowało.

2 Cajun – osoba należąca do francuskojęzycznej grupy etnicznej, tzw. Cajuns, zamieszkującej wybrzeże Zatoki Meksykańskiej w USA.

Rozdział 10

Zapadające ciemności utrudnią poszukiwania Coburna. Z tego też powodu Buchalter specjalnie się nie ucieszył na widok zachodzącego słońca. Przygotowanie egzekucji Sama Marseta zajęło mu cały tydzień przemyśleń i planowania – wziął też pod uwagę jej następstwa. Należało oczekiwać odzewu, bo im głośniej na temat takiej krwawej zbrodni, tym większe wrażenie powinna wywrzeć na tych, którzy mieli wyciągnąć wnioski z tej lekcji. Na przykład taki funkcjonariusz policji stanowej. Procesja pogrzebowa za jego trumną ciągnęła się kilometrami. Umundurowani policjanci z różnych oddziałów stawili się gremialnie, albo nie wiedząc, albo może po prostu nie przejmując się tym, że śledczy był amoralnym sukinsynem, który brał w łapę za niezwracanie uwagi na ciężarówki przemycające narkotyki, broń, a nawet ludzi, które przejeżdżały po patrolowanej przez niego międzystanowej dziesiątce. Buchalterowi doniesiono również, że tenże funkcjonariusz pozwolił sobie z jedną z przemycanych dziewcząt, a potem odesłał ją z powrotem do transportującej ją ciężarówki. Wiadomo było wszem wobec, że wolał dziewice i że nie zwrócił jej w takim samym stanie, w jakim ją wypożyczył. Kiedy jego ciało odnaleziono za lewym tylnym kołem radiowozu z głową ledwo trzymającą się korpusu, najlepsi dziennikarze pisujący artykuły do gazet na pierwszą stronę i telewizyjni eksperci jednym głosem potępili ten akt przemocy i zażądali, aby zabójca wielokrotnie odznaczonego policjanta został schwytany i osadzony w więzieniu o specjalnym rygorze za tak brutalny mord. Jednak wkrótce uwaga opinii publicznej zwróciła się ku kolejnej wiadomości z ostatniej chwili: przedwczesnemu zwolnieniu hollywoodzkiej gwiazdki z odwyku. I to jest właśnie zgnilizna moralna współczesnego społeczeństwa. Jeśli nie da się z nią walczyć, równie dobrze można się w niej nurzać. Buchalter, który doszedł do

takiego wniosku kilka lat temu, przystąpił do budowania swojego imperium. Nie było to jednak ani imperium sztuki, ani finansów, ani nieruchomości – Buchalter stworzył imperium korupcji. To była jego specjalność. Ograniczając działalność handlową wyłącznie do tego towaru, prowadził świetnie prosperujący biznes. Żeby osiągać same sukcesy, należało być bezwzględnym. Działać zuchwale i zdecydowanie, dopinać wszystko na ostatni guzik, nie okazując litości ani konkurencji, ani zdrajcom. Ostatnią osobą, która na własnej skórze doświadczyła polityki Buchaltera, był Sam Marset, należący do elity ich miasteczka. Kiedy więc słońce skryło się za horyzontem i zapanowała ciemność, Buchalter stwierdził z zadowoleniem, że reakcja na zabójstwo ulubionego mieszkańca Tambour osiągnęła wielkość fali przypływu. Tylko dzięki Lee Coburnowi. Albo przez niego. Należało go czym prędzej odszukać. Uciszyć na wieki. Zgładzić. Buchalter był pewien, że prędzej czy później tak właśnie się stanie. Choćby Coburn uważał się za nie wiem jak mądrego i sprytnego, nie uda mu się wywinąć z sięgających wszędzie macek Buchaltera, z których uścisku nie ma ratunku. Wyglądało na to, że zabiją go gorliwi, choć na razie mało skuteczni członkowie obławy. Jeżeli nie zabiją i trafi do aresztu, wtedy trzeba będzie wezwać Diega, żeby się nim zajął. Diego potrafł doskonale działać z ukrycia. Znajdzie sposób, aby dopaść więźnia w chwili, kiedy nikogo nie będzie na straży. Sprawnie posłuży się swoją brzytwą i poczuje na dłoniach gorący strumień krwi buchającej z gardła Coburna. Akurat tego Buchalter mu zazdrościł. * Jeszcze przed zachodem słońca dom Honor wyglądał tak, jakby przez jego wnętrze przeleciała trąba powietrzna. Emily obudziła się z popołudniowej drzemki o czasie. Kartonik z sokiem, paczka ciasteczek Teddy Grahams i oglądanie telewizji bez ograniczeń zajęły ją na jakiś czas, ale nawet ulubione płyty DVD z filmami Disneya nie mogły całkowicie odwrócić uwagi Emily od ich gościa. Udało jej się nawet nawiązać z nim rozmowę. Zarzucała go bez przerwy pytaniami, dopóki Honor nie uciszyła jej z niezwykłą jak na nią surowością: – Daj mu w końcu chwilę spokoju, Emily! Obawiała się, że bezustanna paplanina dziewczynki, nie wspominając o śpiewającym co chwila pluszowym Elmie, zirytuje go w końcu do tego stopnia, że podejmie jakieś drastyczne kroki, żeby z tym skończyć.

Kiedy zaczął kartkować wszystkie książki na półkach w pokoju dziennym, powiedziała córce, że Coburn szuka skarbu i nie chce, żeby mu przeszkadzano. Emily nie wyglądała na całkowicie przekonaną tym tłumaczeniem, ale bez dalszego marudzenia wróciła do oglądania kreskówek. Popołudnie było wykańczające. Honor nie pamiętała, żeby kiedykolwiek wcześniej w życiu tak dłużył jej się czas. Tak źle nie było nawet po śmierci Eddiego, kiedy każdy dzień wydawał jej się koszmarem, z którego nie mogła się obudzić. Teraz czas stanął w miejscu. Każda kolejna godzina zdawała się ciągnąć bez końca. Kiedy żyła jak w odrętwieniu, dnie mijały niezauważenie. Jednak dzisiaj czas był szczególnie cenny. Każda sekunda była na wagę złota, bo każda z nich mogła być tą ostatnią. Przez cały dzień starała się nie dopuszczać do siebie tej myśli. Ale kiedy nieuchronnie zbliżał się wieczór, nie mogła już dłużej się łudzić. Czas dla niej i Emily dobiegał końca. Kiedy Coburn przewracał do góry nogami wszystkie meble po kolei, sprawdzając, czy nie znajdzie czegoś przymocowanego od spodu, Honor zaświtał promyk nadziei: przecież mógł je zabić od razu, a nie zrobił tego, choć na pewno przebywanie razem z nimi pod jednym dachem było dla niego trudniejsze. Zastanawiała się, czy uniknęły nagłej śmierci tylko dlatego, że Coburn sądził, iż Honor przyda mu się w jakiś sposób w jego poszukiwaniach. Ale jeśli on w końcu dojdzie do wniosku, że ona naprawdę nic nie wie, co wtedy? Zmierzch stłumił ostatnie przebłyski słońca, a wraz z nimi zgasła nadzieja Honor. Coburn włączył lampkę nocną i dopiero w jej świetle dojrzał, jakich spustoszeń dokonał w uporządkowanym domu Honor. Kiedy jego wzrok spoczął na kobiecie, zauważyła, że ma mocno przekrwione białka; spowodowało to, że spojrzenie jego niebieskich oczu nabrało nieomal zwierzęcej dzikości. Był uciekinierem, człowiekiem mającym zadanie do wykonania – zadanie, z którego nie udało mu się wywiązać. Człowiekiem, którego frustracja osiągnęła punkt krytyczny. – Chodź tu. Serce Honor zaczęło walić jak oszalałe. Czy powinna rzucić się do Emily, chroniąc ją własnym ciałem, czy go zaatakować? A może zacząć błagać o litość? – Chodź tu do mnie. Podeszła, starając się trzymać nerwy na wodzy. – Teraz pozostało mi zdzieranie tapet ze ścian, robienie dziur w sufitach i zrywanie podłóg. Tego chcesz? O mało nie zemdlała, tak bardzo jej ulżyło. Jeszcze nie skończył poszukiwań, a więc mają z Emily jeszcze trochę życia przed sobą. Wciąż jest nadzieja na ocalenie. Ponieważ zaprzeczanie, że jej dom nie kryje żadnego skarbu, nie przynosiło

rezultatów, zaczęła z innej beczki. – To zajmie ci dużo czasu. Zrobiło się już ciemno, więc powinieneś opuścić mój dom. – Nie wyjdę, dopóki nie dostanę tego, po co przyszedłem. – Czy to aż takie ważne? – Nie pakowałbym się w to wszystko, gdyby tak nie było. – Cokolwiek to jest, straciłeś cenne godziny, szukając w złym miejscu. – Nie sądzę. – A ja to wiem. Tego tu nie ma, więc dlaczego od razu nie znikniesz stąd, skoro jeszcze masz szansę ucieczki? – Co tak nagle zaczęłaś się o mnie martwić? – A ty się o siebie nie martwisz? – A co takiego mogłoby mi się przydarzyć? – Możesz zginąć. – Wtedy będę nieżywy – wzruszył ramionami – i nic już nie będzie mnie obchodzić. Ale na razie jeszcze żyję i to ma dla mnie znaczenie. Honor zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę z taką obojętnością traktuje własną śmierć, ale zanim zdążyła o to zapytać, usłyszała szczebiot Emily: – Mamusiu, a kiedy przyjedzie dziadziuś? Skończyły się filmy na DVD i na ekranie telewizora pojawiały się jedynie strzelające wciąż od nowa fajerwerki. Emily stała tuż obok niej, trzymając pod pachą Elma. Honor przyklękła i objęła dziewczynkę. – Dziadek w końcu jednak dzisiaj nie przyjedzie, skarbie. Zrobimy przyjęcie jutro, co nam nawet bardziej pasuje. – Zanim Emily zdążyła zaprotestować, dodała: – Wiesz, kotku, zapomniałam kupić urodzinowe kapelusiki. Nie możemy wyprawić dziadkowi urodzin bez nakryć głowy. Widziałam ostatnio w sklepie urodzinowy diadem. – Taki jak ma Bella? – spytała Emily, mając na myśli postać z filmu animowanego. – Dokładnie taki sam. Połyskujący srebrzyście. – Ściszając głos, szepnęła tajemniczo: – Dziadek powiedział mi, że ma dla ciebie prezent niespodziankę. – A co takiego? – Nie wiem. Gdyby mi zdradził, nie byłby już niespodzianką, prawda? Oczy Emily błyszczały z radości. – Czy mimo to będę mogła zjeść kawałek pizzy na kolację? – Pewnie! I babeczkę też. – Hurra! – Emily popędziła do kuchni. Honor wstała i popatrzyła Coburnowi prosto w oczy. – Już minęła pora obiadu Emily.

Przygryzł dolną wargę i spojrzał w stronę kuchni. – Tylko szybko. Z tym akurat nie było problemu, bo zanim weszli do kuchni, Emily zdążyła wyjąć pizzę z zamrażarki. – Chcę pepperoni. Honor podgrzała małą pizzę w kuchence mikrofalowej. Kiedy usiadła naprzeciwko Coburna, spytał: – Masz tego więcej? Podgrzała jeszcze jedną pizzę, a kiedy mu ją podała, rzucił się na nią równie łapczywie jak na drugie śniadanie. – A ty, mamusiu, co będziesz jadła? – Nie jestem głodna. – Grypa żołądkowa? – Coburn popatrzył na nią i uniósł brwi. – Brak apetytu. Wzruszył obojętnie ramionami, podszedł do zamrażarki i poczęstował się jeszcze jedną pizzą. Kiedy Emily miała dostać babeczkę, uparła się, żeby mamusia też zjadła jedną. – Jak na prawdziwym przyjęciu – zaszczebiotała. Honor położyła babeczki na urodzinowych papierowych talerzykach z obrazkami przedstawiającymi Dorę z bajki dla dzieci i żeby zadowolić Emily, podała je z uroczystą miną. – Nie zapomnij o posypce. Honor wzięła z szafki słoiczek z kolorową posypką i podała go Emily. Coburn już miał ochotę zabrać się do swojego ciastka, kiedy Emily stuknęła go lekko w rękę. Szarpnął się w tył, jakby ukąsiła go kobra. – Najpierw dodatki. Musisz posypać. Popatrzył na wyciągniętą rękę Emily ze słoiczkiem z posypką, jakby to był kamień z Księżyca, potem bąknął coś na kształt: „Dziękuję”, wziął słoik od dziewczynki, posypał babeczkę i oddał jej z powrotem. Oświetlenie halogenowe nad stołem rzucało półcienie na jego wydatne kości policzkowe, przez co dolna część twarzy wydawała się jeszcze bardziej ściągnięta, a policzki zapadnięte. Ułożenie ramion i ciężki oddech świadczyły o przemęczeniu i nerwach napiętych jak postronki. Honor przyłapała go kilkakrotnie na szybkim mruganiu powiekami, zupełnie jakby chciał odgonić senność. Wyciągając słuszny wniosek, że znużenie spowolni jego reakcje i przytłumi zmysły, Honor obserwowała go uważnie i z determinacją wyczekiwała odpowiedniego momentu, by zrobić swój ruch. Potrzebowała ułamka sekundy jego słabości, mgnienia oka, gdy jego uwaga osłabnie. Tyle że ona również była wyczerpana. Poddawana przez cały dzień ciągłej presji,

ciągłym zmianom nastroju od przerażenia do wściekłości, nie miała już siły na nic. Kiedy nadeszła pora snu Emily, odetchnęła z ulgą. Przebrała córeczkę w piżamę. Gdy dziewczynka poszła do łazienki, zaproponowała Coburnowi: – Mogłaby spać ze mną. – Może spać w swoim łóżku. – Ale wtedy nie będziesz w stanie obserwować nas jednocześnie. Raz, lecz zdecydowanie, pokręcił głową. Dalsze protesty były całkowicie bez sensu. Nie opuściłaby domu, pozostawiając tu Emily, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Rozdzielenie ich gwarantowało, że nie podejmie próby ucieczki. Podczas gdy Honor zajmowała się czytaniem obowiązkowej bajki do poduszki, Coburn przeszukiwał szafę w pokoju dziewczynki, zsuwając na bok wieszaki i opukując tylny panel, potem podniósł z podłogi jej obuwie i stukał obcasem swojego kowbojskiego buta w deski podłogi, nasłuchując, czy nie rozlegnie się pusty dźwięk. Macał po kolei wszystkie miękkie zabawki z menażerii Emily, co przyprawiło dziewczynkę o napad wesołości. – Nie zapomnij uścisnąć Elma. – Zachichotała i z ufnością podała maskotkę Coburnowi. Odwrócił ją i jednym ruchem rozerwał rzep na plecach zabawki. – Nie! – gwałtownie zaprotestowała Honor. Spojrzał na nią podejrzliwie. – To wyłącznie dostęp do baterii – wyjaśniła, zdając sobie sprawę, że wypatroszony Elmo stanowiłby traumatyczny widok dla małej dziewczynki. – Proszę. Zajrzał do wnętrza maskotki, a nawet wyjął baterie, aby sprawdzić, czy nic nie zostało ukryte pod spodem, i w końcu, usatysfakcjonowany efektem przeszukania, złożył wszystko z powrotem i oddał Emily. Honor wróciła do czytania bajki i wkrótce dotarła do szczęśliwego zakończenia. Potem wysłuchała jeszcze wieczornej modlitwy Emily, ucałowała ją w oba policzki i uścisnęła szczególnie mocno na dobranoc, obawiając się, że może ostatni raz tuli córeczkę do snu. Próbowała zapamiętać tę chwilę, wyryć na zawsze w sercu i w pamięci, zachować wspomnienie zapachu i kształtu słodkiego, małego ciałka Emily, tak kruchego i bezbronnego. Fala matczynej miłości zalała jej serce. Musiała jednak w końcu wypuścić córeczkę z objęć. Ułożyła ją delikatnie na poduszce i wyszła z pokoju. Coburn czaił się w korytarzu tuż za drzwiami. Kiedy tylko je zamknęła, spojrzała w jego nieprzeniknione oblicze. – Jeśli ty… jeśli cokolwiek mi zrobisz, nie pozwól, proszę, żeby ona to zobaczyła. Ona nie stanowi dla ciebie najmniejszego zagrożenia. Nie ma żadnego powodu, żeby

ją ranić. Ona… Zadzwoniła komórka. Stwierdzając, że to nie jego, mężczyzna wyciągnął telefon Honor z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i podał jej, mówiąc: – Tak jak poprzednio. Włącz głośnomówiący. Wyciągnij jak najwięcej informacji o pościgu za mną, ale niezbyt nachalnie. Nie odpowiedziała. Odebrała połączenie. – Witaj, Stan! – Jak się czujesz? Czy z Emily wszystko w porządku? – Wiesz, jak to jest z dziećmi. O wiele szybciej wracają do zdrowia po takich sensacjach żołądkowych niż dorośli. – A więc przyjęcie jutro wieczorem aktualne? – Oczywiście. – Patrząc prosto w przekrwione oczy Coburna, spytała: – Jakieś nowe informacje o zbiegu? – Wciąż jest na wolności, ale to tylko kwestia czasu. Ucieczka trwa prawie dobę. Albo jest już martwy, albo na granicy wyczerpania i z łatwością można będzie go ująć. Opowiedział jeszcze o skradzionej łódce i miejscu, w którym Coburn wypłynął na zatokę. – Dziesiątki łodzi przeszukują teraz drogi wodne i nie przerwą poszukiwań przez całą noc. Okolica aż się roi od przedstawicieli prawa. – Ale jeżeli on dysponuje łodzią… – Z tego, co zrozumiałem, to jakaś stara łódka wiosłowa. Daleko nią nie dopłynie. – Mogła już dawno zatonąć – podsunęła z premedytacją Honor. – Jeśli tylko nie zatonął razem z nią, na pewno go znajdą. Mają świetnych tropicieli i doskonale wyszkolone psy, które podejmą jego trop na stałym gruncie. Kazał jej solidnie wypocząć, pożegnał się i zakończył rozmowę. Kiedy Coburn zabrał jej aparat, poczuła zniechęcenie. Informacje uzyskane od Stana nie były zbyt pocieszające dla niej i Emily. Malejące szanse Coburna zmniejszały również ich szanse przeżycia. Nie zaczęła jednak rozczulać się nad sobą i rozpaczać. Postanowiła wykorzystać beznadziejną sytuację, w jakiej znalazł się Coburn. – Dlaczego zamiast pruć ściany mojego domu, nie znikniesz stąd, skoro masz jeszcze jakieś szanse ucieczki? Weź mój samochód. Zanim nastanie świt, zdążysz dojechać… Przerwała nagle, słysząc w oddali zdławiony odgłos małego silnika motorówki. Przybliżał się coraz bardziej, był coraz lepiej słyszalny. Błyskawicznie odwróciła się na pięcie i ruszyła jak strzała w stronę pokoju dziennego. Wprawdzie zmysły Coburna były znacznie przytępione zmęczeniem, teraz jednak

ożywił się, słysząc dźwięk silnika. Dopadł ją w połowie drogi do drzwi werandy. Złapał jedną ręką w pasie uściskiem mocnym jak szczęki buldoga i uniósł w górę, drugą ręką zakrywając usta. – Nie próbuj zrobić mnie w konia, Honor – wysyczał jej prosto do ucha. – Wyjdź im na spotkanie, zanim dojdą do werandy. Mów tak głośno, żebym słyszał. Jeśli tylko wyczuję, że chcesz im dać jakiś znak, ruszę do ataku. Pamiętaj, że jestem dla nich łakomym kąskiem i nie mam nic do stracenia. Zanim zaczniesz być dla nich miła, pomyśl jeszcze o mnie stojącym przy łóżeczku twojej córki. Silnik motorówki pracował teraz na jałowym biegu. Widziała światła tańczące między drzewami, słyszała męskie głosy. – Zrozumiałaś? – spytał, potrząsając nią lekko. Skinęła głową. Stopniowo uwolnił ją z uścisku i zdjął dłoń z ust. Odwróciła się, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. – Błagam cię, nie rób jej krzywdy – szepnęła, łapiąc z trudem powietrze. – Wszystko teraz w twoich rękach. – Obrócił ją tyłem do siebie i pchnął lekko lufą pistoletu. – Idź już! Szła na drżących nogach. Odetchnęła głęboko kilka razy, zanim otworzyła na oścież drzwi i wyszła na werandę. Dwóch mężczyzn idących ścieżką od strony pomostu przeczesywało snopami światła latarek gąszcz zieleni. Na koszulach mundurów mieli policyjne odznaki, na biodrach – pasy z bronią. Jeden z nich uniósł dłoń w powitaniu. – Pani Gillette? – Tak. – Proszę się nie bać. Jesteśmy ludźmi szeryfa. Pamiętając o instrukcjach Coburna, zeszła na dół po schodkach werandy. Wiedziała, że ją obserwuje z okna sypialni Emily, i ta świadomość przyprawiała ją o nerwowy skurcz żołądka. Starając się nie okazywać strachu, spróbowała wykazać zainteresowanie, pytając: – Czy coś się stało? W czym mogę pomóc? Przedstawili się i zaprezentowali identyfikatory. – Prowadzimy poszukiwania podejrzanego o dokonanie wielokrotnego zabójstwa w Tambour. – Słyszałam o tym. To straszne. – O tak, łaskawa pani. Mamy powody, żeby podejrzewać, iż wciąż ukrywa się gdzieś w okolicy. – Och! Zastępca szeryfa machnął uspokajająco ręką. – Równie dobrze może być dziesiątki kilometrów stąd, ale na wszelki wypadek

sprawdzamy wszystkie domy wzdłuż tej zatoki, mając nadzieję, że ktoś może coś zauważył i udzieli nam jakichś istotnych informacji. Opisał potem wygląd mężczyzny ukrywającego się w domu Honor. Wyobraziła go sobie stojącego nad Emily z pistoletem w dłoni i kiedy drugi funkcjonariusz spytał: „Czy widziała pani kogoś podobnego?”, natychmiast odpowiedziała: – Nie! – Czy może przepływał dzisiaj tędy jakiś mężczyzna w małej łódce wiosłowej? Pokręciła głową. – Nie zwracałam dzisiaj uwagi na łódki. Obie z córką chorowałyśmy na grypę żołądkową. – Przykro mi. Honor podziękowała za wyrazy współczucia lekkim skinieniem głowy. – Czy pani mieszka tutaj sama? – Tylko ja i córka. – No cóż, bardzo proszę uważać na to, co dzieje się wokół, pani Gillette. Jeśli tylko dostrzeże pani coś podejrzanego, proszę natychmiast dzwonić pod 911. – Oczywiście. – I niech pani lepiej dobrze zamknie wszystkie okna i drzwi. – Zawsze to robię. Jeden z funkcjonariuszy zasalutował, drugi już się odwrócił. Zaraz odjadą! Co mogłaby zrobić? Musi coś zrobić! Może dać im jakiś znak ręką? „Pamiętaj, że jestem dla nich łakomym kąskiem i nie mam nic do stracenia”. – Nie będziemy pani dłużej przeszkadzać. Miłego wieczoru! Mężczyźni zaczęli odchodzić. Nie może pozwolić im odejść! Na litość boską, zrób coś, Honor! Ale co może zrobić, nie narażając życia Emily? „Wszystko teraz w twoich rękach”. Tak, teraz wszystko zależy od niej. Tylko ona może uratować życie córki. Ale jak? Jak?! Nagle jeden z ludzi szeryfa obrócił głowę w jej stronę. – Pani Gillette! Wstrzymała oddech. – Znałem pani męża – powiedział. – Był doskonałym policjantem. Straciła resztki nadziei, że zdoła w jakikolwiek sposób poinformować ich o grożącym jej niebezpieczeństwie. – Dziękuję – wymamrotała. Ponownie dotknął dłonią daszka czapki i zaczął schodzić po skarpie w stronę przystani.

Odwróciła się, wspięła po schodkach i weszła do domu. Coburn stał w przejściu łączącym pokój dzienny z korytarzem prowadzącym do sypialni Emily. – Zapal światło na werandzie. Stań tak, żeby było cię dobrze widać od strony zatoki, i pomachaj im ręką na pożegnanie. Wykonała jego polecenie, wątpiąc, żeby mężczyźni obejrzeli się jeszcze na dom, ale nawet gdyby to zrobili, nie dostrzegliby łez, które spływały jej po policzkach. Obaj weszli do łódki, włączyli silnik i z wolna popłynęli dalej, robiąc szeroki łuk na zatoce. Po chwili zniknęli z pola widzenia. Odgłos silnika również rozpłynął się w ciszy. Honor zamknęła drzwi. Oparła się o nie i przycisnęła czoło do gładkiej powierzchni drewnianej futryny. Słyszała, że Coburn podchodzi do niej od tyłu. – Grzeczna dziewczynka. Emily jest cała i zdrowa i śpi spokojnie jak niemowlę. Ta sarkastyczna uwaga była kroplą, która przelała czarę goryczy. Uczucia, które kotłowały się w niej przez cały dzień, osiągnęły punkt wrzenia. Niewiele myśląc, obróciła się i spojrzała na niego z wściekłością. – Niedobrze mi się robi na twój widok. Rzygać mi się chce, kiedy słucham twoich gróźb. Nie wiem, po co tu przyszedłeś i czego chcesz, ale mam tego wszystkiego serdecznie dość. Jeśli jednak zamierzasz mnie zabić, zrób to od razu. A jeżeli nie… – Wyciągnąwszy rękę za siebie, złapała za klamkę i jednym szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież. – Jeżeli nie, nie odzywaj się więcej i zjeżdżaj z mojego domu! Sięgnął ręką za jej plecy, żeby zamknąć drzwi. Wykorzystując nadarzającą się okazję, Honor wyszarpnęła pistolet zza paska jego spodni, lecz ciężar broni ją zaskoczył. Coburn rąbnął ją z całej siły w nadgarstek. Krzyknęła z bólu, a pistolet wypadł jej z dłoni na podłogę i odjechał w bok po gładkiej powierzchni lakierowanych desek. Oboje jednocześnie skoczyli w jego stronę. Honor już miała sięgnąć po broń, lecz on w tej samej chwili jednym kopnięciem wysłał pistolet poza zasięg jej rąk. Rzuciła się za nim. Potrzebowała jedynie chwili, żeby pociągnąć za spust. Ludzie szeryfa powinni usłyszeć wystrzał. Padając na twardą podłogę, obiła sobie mocno łokcie i kolana, a potem, kiedy ślizgała się na brzuchu, udało jej się nawet dotknąć palcami zimnego metalu, ale zamiast chwycić rękojeść w dłoń, odsunęła jedynie pistolet od siebie o kilka centymetrów. Coburn przygwoździł ją do podłogi, siadając na niej okrakiem, i jednocześnie sięgnął nad jej głową, aby złapać broń, zanim ona to zrobi. Napinając każdy mięsień ciała, wyciągnęła się, na ile mogła. Zamknęła dłoń na lufie pistoletu. Jednak zanim zdążyła unieść rękę, przycisnął jej nadgarstek do podłogi palcami, które zdawały się mocniejsze od stali. – Puść go. – Idź do diabła!

Próbowała zrzucić z siebie mężczyznę, ale coraz mocniej dociskał ją do podłogi, pozbawiając tchu. – Puść go! Nie posłuchała, szarpnęła ręką ze wszystkich sił, uwalniając ją wreszcie z uścisku. Zaklął soczyście, kiedy wsunęła rękę z pistoletem pod siebie, chroniąc go własną piersią. Zaczęli się mocować. Honor leżała, starając się jak najbardziej przywrzeć do podłogi, a on robił wszystko, żeby wsunąć pod nią ręce i wyłuskać pistolet z jej dłoni. Rozpoczęli szarpaninę na śmierć i życie, lecz on był silniejszy. Ledwie dyszała, gdy wreszcie schwycił rękojeść pistoletu i zaczął go powoli wyciągać z jej słabnących palców. W końcu jednym ruchem wyszarpnął go spod niej. Jęknęła w obliczu całkowitej klęski; momentalnie opadła z sił i zaczęła szlochać. Odwrócił ją na plecy, wciąż klęcząc nad nią okrakiem. Ręce – jedną z pistoletem – oparł na udach. Oddychał ciężko, ogarnięty wściekłością. No i po wszystkim. Zaraz będzie po mnie – pomyślała. Ku jej najwyższemu zdumieniu odrzucił pistolet na bok, położył obie ręce na jej ramionach i nachylił się nad nią. – Dlaczego, do cholery, ty… Mógł się odbezpieczyć i przestrzelić cię na wylot. To głupota, kompletny idiotyzm, kobieto! Czy nie zdajesz sobie sprawy, co mogłoby… – Tu najwyraźniej zabrakło mu słów, bo mocno potrząsnął ją za ramiona. – Dlaczego to zrobiłaś?! Przecież powód, dla którego zachowała się tak, a nie inaczej, jest oczywisty: walczyła o życie. Dlaczego zadał takie głupie pytanie? Oddychając płytko, wysapała: – Powiedz mi tylko, nie owijając w bawełnę: czy zamierzasz nas zabić? – Nie. – Wwiercając się spojrzeniem w jej oczy, powtórzył szorstko: – Nie! Tak rozpaczliwie chciała mu uwierzyć, że niemal była tego bliska. – Więc powiedz mi, dlaczego powinnam się obawiać twoich gróźb. Po co miałabym cię słuchać i robić to, co mi każesz? – Bo masz w tym osobisty interes. – Ja?! Nawet nie wiem, czego szukasz! Czymkolwiek jest ta RZECZ, którą pragniesz odnaleźć… – …to RZECZ, która przyczyniła się do śmierci twojego męża.

Rozdział 11

Gdy Tom wreszcie wrócił do domu, już dawno minęła pora obiadowa. Znalazł Janice w pokoju Lanny’ego. Myła go gąbką. Taką „kąpiel” robili synowi codziennie wieczorem, zanim przebrali go na noc w piżamę. Rano nakładali mu dres. Oczywiście jemu nie robiło to żadnej różnicy, co akurat ma na sobie, ale zmiana ubrania stanowiła tak potrzebny im samym krok ku normalności. – Kochanie, dlaczego nie zaczekałaś z tym na mnie? – Tom postawił neseser na podłodze i zaczął podwijać rękawy koszuli. – Nie wiedziałam, kiedy wrócisz, a chciałam, żeby był już przygotowany do snu, więc jakoś sobie radzę sama. – Wybacz, ale musiałem jeszcze wykonać trochę papierkowej roboty związanej z wydarzeniami w Tambour, ponieważ jutro będzie kolejny wariacki dzień. Zawsze tak jest po długim weekendzie, a biorąc pod uwagę obecną kryzysową sytuację, zapewne będzie jeszcze gorzej. Podszedł do łóżka i odsunął ją na bok. – Usiądź sobie. Skończę sam. – Zanim zanurzył gąbkę w misce z ciepłą wodą, pochylił się nad synem i ucałował go w czoło, mówiąc: – Cześć, Lanny. Oczy syna pozostały nieruchome. Brak jakiejkolwiek reakcji wypełnił serce Toma znajomym uczuciem rozpaczy. Zanurzył gąbkę w wodzie, odcisnął jej nadmiar i zaczął myć rękę Lanny’ego. – Jak sobie radzicie? – spytała Janice. – Z czym? – Z kryzysową sytuacją w Tambour. Ręka Lanny’ego zwisała bezwładnie, kiedy uniósł ją, żeby umyć mu pachę. – Podejrzany wciąż jest na wolności. Sądzę, że musiałby być głupi, żeby kręcić się jeszcze po okolicy. Moim zdaniem ma wspólnika, najprawdopodobniej kierowcę ciężarówki, z którym uciekł, i teraz jest daleko od południowej Luizjany.

Janice wyciągnęła się na rozkładanym fotelu z podnóżkiem. Ogromny fotel służył zwykle za łóżko jednemu z nich, gdy Lanny miał akurat ciężką noc. – Czy kierowca ciężarówki mógłby być wspólnikiem zabójcy? – spytała. – Nie znaleziono do tej pory nikogo takiego, ale sprawdzamy jeszcze firmy współpracujące z Royale. Fred Hawkins uważa, że to strata czasu. Sądzi, że zabójca wciąż ukrywa się gdzieś w okolicy. – Uśmiechnął się do żony. – Wyczuwa jego obecność tak samo jak włosy jeżące mu się na karku. – Dobry Boże! Co on jeszcze wymyśli? Wróżenie z wnętrzności kurczaka? – zadrwiła. – Mam nadzieję, że w kwestii ścigania morderców nie polega wyłącznie na swoim szóstym zmyśle. – Jednak osiąga jakieś wyniki. – Czy Fred Hawkins również bierze udział w obławie? Tom zaczął myć nogi Lanny’ego. – Na pewno został solidnie zmotywowany. Pani Marset zadzwoniła osobiście do szefa departamentu policji i wymogła to na nim. Kościół Marseta organizuje dzisiaj całonocne modlitewne czuwanie przy świecach. Bóg i władza zaczynają się niecierpliwić i Fred to czuje. – Jeszcze przed chwilą wyglądał na pewnego siebie. Popatrzyła w stronę telewizora ustawionego na komodzie obok łóżka. Był włączony prawie na okrągło, w nadziei, że może któryś z programów wywoła jakąś reakcję Lanny’ego. – W wieczornych wiadomościach Fred odpowiadał na żywo na pytania dziennikarzy – powiedziała. – Był przekonany, że łódka i ślady krwi, które znaleźliście dzisiaj po południu, to fantastyczna sprawa. Toma ucieszyło, że najwidoczniej jego udział w obławie, który pozwolił sobie lekko wyolbrzymić, zrobił na niej wrażenie. Wykorzystując jej uwagę, mówił dalej: – Opowiadałem ci już o pani Arleecie Thibadoux? Historyjka o szczerbatej kobiecinie w końcu przywołała uśmiech na twarz Janice. Zobaczył w niej cień kobiety, w której kiedyś się zakochał i której przed laty się oświadczył. Zapamiętał tamten dzień jako jeden z najszczęśliwszych w życiu, nawet bardziej szczęśliwy niż dzień ich ślubu. Kiedy już włożył jej na palec pierścionek z diamentem, kochali się na skrzypiącym łóżku w jego zagraconym, ciasnym mieszkanku. Było bardzo namiętnie, a kiedy skończyli zlani potem, opili swoje zaręczyny butelką piwa. Gdyby tak mógł kiedyś cofnąć czas do tamtego popołudnia i jeszcze raz zobaczyć płonące policzki Janice, jej miękkie, uśmiechające się usta, oczy jaśniejące szczęściem i spełnieniem!

A gdyby udało mu się ponownie przekręcić wskazówki zegara do dnia dzisiejszego, nie byłoby tu z nimi Lanny’ego. Kolejna myśl, która przebiegła mu przez głowę, sprawiła, że natychmiast się zawstydził. Wrzucił gąbkę do plastikowej miski i podniósł wzrok na Janice. Sądząc po wyrazie twarzy, jej myśli biegły podobnym torem i również przyprawiły ją o poczucie winy. Wstała z fotela, jakby chciała przed nimi uciec. – Pójdę przygotować kolację, a ty spokojnie kończ. Może być omlet? Nie czekając na odpowiedź męża, wyszła szybko z pokoju, jakby gonił ją sam diabeł. Dziesięć minut później jedli w całkowitej ciszy, wymieniając jedynie zdawkowe uwagi. Tom pamiętał czasy, kiedy nie mieli dość rozmów i opowiadali sobie jedno przez drugie o wydarzeniach dnia. Kiedy skończył posiłek, odniósł talerz do zlewu i odkręcił wodę, a potem zebrał się w sobie i odwrócił do żony. – Janice, porozmawiajmy. – O czym? – Oparła widelec o brzeg talerza i położyła ręce na kolanach. – O Lannym. – A konkretnie? – Chyba najwyższy czas, żebyśmy przemyśleli od nowa sposób opiekowania się nim. Wreszcie to z siebie wyrzucił. Nie uderzył w niego grom z jasnego nieba, nie wywołał też znaczniejszej reakcji żony. Wpatrywała się w niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nie poddał się. – Sądzę, że moglibyśmy sprawdzić – tylko sprawdzić – czy istnieje możliwość umieszczenia go w specjalistycznym ośrodku opieki. Odwróciła wzrok i zagryzła usta. Dał jej chwilę do namysłu, zbierając naczynia i sztućce ze stołu i wkładając je do zlewu. W końcu przerwała pełną napięcia ciszę. – Obiecaliśmy coś kiedyś i jemu, i sobie nawzajem, Tom. – Zgadza się – potwierdził ponuro. – Ale kiedy zobowiązywaliśmy się do zatrzymania go przy sobie na zawsze, chyba jednak mieliśmy odrobinę nadziei, że uda nam się uzyskać poprawę stanu jego zdrowia, że odzyska zdolność wykonywania choćby najdrobniejszych czynności. Nieprawdaż? Nie zaprzeczyła, ale też nie potwierdziła, że kiedykolwiek miała choćby cień nadziei. – Nie sądzę, żeby to kiedykolwiek nastąpiło. – Oboje wiedzieli o tym doskonale,

ale nigdy nie wypowiedzieli tego na głos, więc kiedy Tom zrobił to po raz pierwszy w życiu, głos załamał mu się z emocji. – I właśnie dlatego potrzebuje jak najlepszej opieki – stwierdziła przez zaciśnięte zęby Janice. – Właśnie o tym mówię. Nie jestem przekonany, czy zapewniamy mu najlepszą opiekę – odpowiedział szybko, zanim Janice zdążyła zaprotestować. – Oczywiście nie zamierzam przez to krytykować ciebie. Twoja bezgraniczna cierpliwość i wytrwałość zdumiewają mnie. Naprawdę. Ale opieka nad nim zabija ciebie. – Wyolbrzymiasz problem. – Doprawdy? To wszystko niszczy twoje ciało i duszę. Widzę oznaki tego każdego dnia. – Czyżbyś mógł zajrzeć do mojej duszy? Sarkazm zawarty w pytaniu był gorszy niż jakakolwiek uszczypliwa riposta. – Proszę cię, nie utrudniaj. Nie rób z tego większego problemu, niż już mamy. Moje uczucia rani sama myśl o przeniesieniu go do ośrodka opieki dla niepełnosprawnych. Czy tego nie rozumiesz? – Potarł oczy. Zmęczenie po pracowicie spędzonym dniu dawało o sobie znać, a teraz jeszcze i to. – Więc po co zaczynasz? – Ponieważ jedno z nas w końcu musiało to zrobić. Ulegamy rozkładowi za życia, Janice. Nie myślę tylko o nas, lecz również o Lannym. Skąd możemy wiedzieć, że robimy to, co dla niego najlepsze? – Jesteśmy jego rodzicami. – Owszem, kochającymi rodzicami, ale nie mamy wystarczającej wiedzy o rehabilitacji osób niepełnosprawnych. Od tego są specjaliści. – Ta rozmowa do niczego nie prowadzi. – Janice wstała i zaczęła chodzić tam i z powrotem po kuchni, jakby szukała możliwości ucieczki. – Nawet jeśli oboje dojdziemy do wniosku, że to najlepsze rozwiązanie, i tak nie będzie nas stać na prywatny zakład. Nie waż się nawet pomyśleć o oddaniu go do zwykłego państwowego ośrodka. Nigdy w życiu nie wysłałabym go do podobnego miejsca. Zawarta w tym stwierdzeniu sugestia również niepokoiła Toma, ale nie dał się zbić z tropu. – Musimy obejrzeć kilka najlepszych ośrodków opieki. Jesteśmy to winni i sobie, i jemu. – Przerwał na chwilę i zamyślił się, a potem spytał: – Czy zgodziłabyś się na to, gdyby finanse nas nie ograniczały? – Ale ograniczają. – Ale gdyby nie? – upierał się przy swoim. – Planujesz wygrać na loterii? Znowu poczuł szpilę sarkazmu, ale puścił to mimo uszu. I tak powiedział wystarczająco dużo jak na pierwszy raz. Dał jej powód do rozmyślań. Zdawał sobie

sprawę, że poruszenie tego tematu automatycznie sprawi, że to on stanie się tym złym, ale któreś z nich musiało w końcu zacząć, a nie sądził, żeby Janice zrobiła pierwszy krok. W szkole średniej została absolwentką roku, uniwersytet Vanderbilta ukończyła z wyróżnieniem. Była wschodzącą gwiazdą pewnej firmy inwestycyjnej. Potem okrutny los przerwał obiecującą karierę Janice i w sumie całkowicie zniszczył jej życie. Poświęciła się Lanny’emu. Według niej oddanie syna do ośrodka opieki dla niepełnosprawnych było równoznaczne z kapitulacją na całej linii. Przyznaniem się, że po raz kolejny nie potrafi skończyć tego, co zaczęła. – Lepiej już pójdę i trochę się prześpię, o ile w ogóle uda mi się zasnąć. – Tom westchnął. – Wcale się nie zdziwię, jeśli telefon ściągnie mnie z łóżka w środku nocy. – Po co mieliby dzwonić? – Poleciłem moim agentom, których zostawiłem w Tambour, żeby dzwonili do mnie o każdej porze, jeśli nastąpi jakiś postęp w śledztwie. – Zamilkł, stając w drzwiach. – Ty też wyglądasz na wykończoną. Idziesz? – Nie. Jestem zmęczona, ale nie chce mi się spać. Posiedzę jeszcze chwilę. – Będziesz grać na komórce w tę swoją grę w słówka z internetową znajomą z Japonii? – Z Singapuru. – Mam nadzieję, że wygrasz. – Uśmiechnął się. Granie w Internecie było jej jedyną rozrywką i ostatnio stało się nieomal nałogiem. – Prowadzę czterdziestoma trzema punktami, ale teraz mam mały problem z „j”. – Na pewno wymyślisz jakieś słowo na tę literę – zapewnił ją. – Ale nie siedź za długo. Dwie godziny później Tom wciąż leżał sam w ich wspólnym łóżku. Wstał i ruszył na bosaka korytarzem. Najpierw zajrzał do Lanny’ego, potem znalazł Janice w pokoju dziennym, wpatrzoną w wyświetlacz swojej komórki i całkowicie pogrążoną w grze, która najwidoczniej sprawiała jej znacznie większą przyjemność niż spanie razem z nim w jednym łóżku. Obserwował ją przez dłuższą chwilę. Niezauważony, odwrócił się i skierował z powrotem do ich sypialni.

Rozdział 12

Coburn stopniowo zwalniał uchwyt i w końcu zdjął ręce z ramion Honor. Potem włożył pistolet za pasek dżinsów i podniósł się z klęczek. Ona pozostała w pozycji leżącej, nie spuszczając z niego wzroku. – To była cholerna głupota z twojej strony – stwierdził. – Gdybyś niechcący nacisnęła cyngiel, mogłabyś zastrzelić jedno z nas, a gdyby padło na ciebie, zostałbym sam z twoim dzieckiem. Jej córka była niczym guzik, który musiał przycisnąć, aby wstrząsnąć Honor i zmusić ją do czegokolwiek. Teraz chciał, żeby przestała się na niego gapić jak sroka w gnat. Widział, że dociera do niej to, co mówi, bo wzdrygnęła się lekko, ale w dalszym ciągu leżała bez ruchu. Przez moment spanikował, myśląc, że może coś jej poważnie uszkodził podczas szamotaniny. Ciekawe, dlaczego w ogóle go to obchodzi. – Nic ci nie jest? Pokręciła głową. Skoro nie musiał się już martwić o Honor, odwrócił się, aby popatrzeć, do jakiego stanu doprowadził jej dom. Wszystko zostało przewrócone do góry nogami. Kiedy przybył tu z samego rana, było czysto i schludnie jak w pudełeczku. Przytulnie. Pachniało świeżo upieczonym ciastem. Teraz panowała tu totalna demolka, a przetrząśnięcie wszystkich gratów i tak nic nie dało. Sytuacja bez wyjścia. Tak mniej więcej wygląda podsumowywanie życia i osiągnięć Lee Coburna, który opuści ten świat, pozostawiając w spadku po sobie jedynie siedem brutalnie zamordowanych osób. Siedem ofiar, które nie dostały żadnej szansy, które zginęły, zanim zdążyły się zorientować, co się dzieje.

Klnąc pod nosem, potarł skronie. Był zmęczony. Nie, bardziej niż zmęczony. Skonany. Wykończony ciągłym załadowywaniem i rozładowywaniem cholernych ciężarówek. Wykończony mieszkaniem w obskurnej kawalerce, którą wynajmował od trzynastu miesięcy. Wykończony życiem ogólnie, a swoim w szczególności. I tak jak powiedział wdowie po Eddiem Gilletcie, jeżeli zginie, co prawdopodobnie wkrótce nastąpi, w końcu nic już nie będzie miało dla niego żadnego znaczenia. Ale – niech to szlag! – wcale nie było mu aż tak bardzo wszystko jedno. Kiedy oderwał ręce od czoła, nagle zdał sobie sprawę, że nie jest jeszcze gotowy dać się zabić. Jeszcze nie teraz porwą go diabli do piekła. – Wstawaj! Poruszyła się wreszcie, obróciła na bok i z trudem usiadła. Wyciągnął do niej rękę. Przyglądała się dłuższą chwilę swojej dłoni, potem podała mu ją i pozwoliła się podnieść. – Co chciałeś przez to powiedzieć? – spytała drżącym głosem. Od razu zrozumiał, czego dotyczy pytanie. Zamiast jednak przystąpić do wyjaśnień, popchnął ją przed sobą korytarzem aż do sypialni i dopiero tam puścił jej rękę. Kładąc się do łóżka, wrzucił na nie z powrotem kołdrę, kiedyś nieskazitelnie czystą, teraz poplamioną i brudną. – Muszę się położyć, co oznacza, że ty też musisz się położyć. Stała tam, gdzie ją zostawił, i patrzyła na niego tępo, jakby nagle przestała rozumieć ludzką mowę. – Kładź się! – powtórzył. Zrobiła kilka kroków i zamarła po drugiej stronie łóżka, gapiąc się na niego, jakby był jakimś egzotycznym stworem, którego nigdy wcześniej nie widziała. Nie zachowywała się normalnie. Przez cały dzień pilnie obserwował każdą jej reakcję na to, co mówił i robił, żeby się zorientować, jakie są jej słabe strony, i potem zastosować odpowiednie narzędzia nacisku, aby móc nią manipulować. Widział ją przerażoną, błagającą o litość, zdesperowaną, a nawet maksymalnie wkurzoną. Teraz jednak zachowywała się dziwnie i nie bardzo wiedział, jak powinien na to zareagować. Może uderzyła głową o podłogę, kiedy walczyła z nim o pistolet? – To, co powiedziałeś o Eddiem… – Przerwała, żeby przełknąć ślinę. – Co miałeś na myśli? – A co powiedziałem? Nie pamiętam. – Powiedziałeś, że to, czego tu szukasz, przyczyniło się do śmierci Eddiego. – Tego nie powiedziałem. – Tak to ująłeś. – Musiałaś coś źle usłyszeć. – Nie usłyszałam źle!

No i dobrze. Przynajmniej zaczęła zachowywać się normalnie, a nie tak, jakby jej ciało opanował zły duch. Szczupłe, kształtne ciało, które tak przyjemnie było mieć pod sobą. – Eddie zginął w wypadku – oświadczyła z przekonaniem. – Skoro tak mówisz… Odwrócił się i zaczął grzebać w kupce ubrań, które wyrzucił z szuflad jej komody podczas przeszukiwania pokoju. Wyczuł, że się zbliża, o jedno uderzenie serca wcześniej, niż złapała go za ramię i szarpnięciem odwróciła do siebie. Pozwolił jej na to. Nie zamierzała spocząć, dopóki jej nie wytłumaczy albo nie zaknebluje – a naprawdę nie miał na to ochoty, zanim go do tego nie zmusi. – Po co przyszedłeś do mojego domu? – Nie wiem. – Powiedz mi. – Nie wiem. – Powiedz mi, do cholery! – NAPRAWDĘ NIE WIEM!!! Wyszarpnął ramię z jej uścisku i pochylił się, aby podnieść z podłogi parę pończoch. Zwykłych cienkich czarnych pończoch. Kiedy znów się do niej odwrócił, czekała, aż spojrzy jej prosto w oczy. – Naprawdę nie wiesz? – spytała. – Której części „naprawdę nie wiem” nie rozumiesz? Sięgnął po rękę kobiety i zaczął owijać pończochę wokół jej nadgarstka. Nie stawiała oporu. Właściwie wydawała się całkowicie nieświadoma tego, co robił. – Jeżeli coś wiesz o Eddiem albo o tym, jak zginął, powiedz mi… proszę. Na pewno jesteś w stanie zrozumieć, dlaczego chcę to wiedzieć. – Prawdę mówiąc, nie wiem. Przecież nie żyje, więc co za różnica? – Ogromna. Jeżeli nie stracił życia w wypadku, jak zasugerowałeś, chciałabym wiedzieć, dlaczego zginął i kto za to odpowiada. – Położyła rękę na jego dłoni i wtedy przestał owijać nadgarstek pończochą. – Proszę! Miała zielone oczy o ciągle zmieniającym się odcieniu. Zauważył to od pierwszej chwili, kiedy znaleźli się na podwórku i przystawił jej lufę pistoletu do brzucha. Wówczas jej oczy wypełniło przerażenie. Potem widział, jak pałały gniewem. Teraz lśniły od nieskrywanych łez. Za każdym razem miały inny odcień zieleni. Popatrzył na ich połączone dłonie. Cofnęła rękę, ale zachowała kontakt wzrokowy. – Nie sądzisz, że Eddie zginął w zwyczajnym wypadku? Zastanawiał się przez chwilę, a potem pokręcił głową. Westchnęła głęboko i wypuściła powietrze przez usta.

– Uważasz, że ktoś go zabił, a potem upozorował wypadek? Nic nie powiedział. – Zabito go dlatego, że miał jakąś rzecz? – Zwilżyła spierzchnięte wargi językiem. – Coś, co chciał koniecznie dostać w swoje ręce ktoś inny – potwierdził. – Coś cennego? – drążyła temat. – Ludzie, którzy chcieli to dostać, tak właśnie myśleli. Obserwował grę emocji na jej twarzy, kiedy zastanawiała się nad tymi informacjami. Potem znowu skierowała spojrzenie na niego. – Czy to coś jest cenne również dla ciebie? – spytała. Potwierdził, nieco zniecierpliwiony. – Jak gotówka? – Możliwe, ale nie sądzę. Bardziej prawdopodobne, że to kod cyfrowy otwierający jakiś zamek albo numer konta na Kajmanach. Coś w tym rodzaju. – Eddie nie mógł mieć czegoś podobnego. – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Chyba że wziął to na przechowanie. – Albo… – Nie dokończył tego, co chciał zasugerować. – Eddie nie należał do żadnej organizacji przestępczej. Jestem przekonana, że się mylisz. – Tak, oczywiście, że tak. – Parsknął śmiechem. – Eddie był prawym człowiekiem. Jestem tego równie pewna jak faktu, że po nocy nastanie dzień. – Może tak, może nie. Ale na pewno zadarł z nieodpowiednią osobą. – Z kim? – Z Buchalterem. – Z kim?! – Czy Eddie znał Sama Marseta? – Oczywiście. – Dlaczego „oczywiście”? – Jeszcze przed ślubem Eddie dorabiał jako ochroniarz u Marseta. – W jego składzie celnym? – W całej firmie. – Jak długo? – Kilka miesięcy. Mieli kilka włamań, parę drobnych aktów wandalizmu, więc Marset zatrudnił Eddiego do pilnowania firmy w nocy. Włamania się skończyły, ale Marsetowi spodobał się święty spokój, jaki zapanował od czasu wprowadzenia nocnych patroli. Zaproponował Eddiemu pracę na pełny etat, ale on ją odrzucił. – Uśmiechnęła się blado. – Chciał być policjantem. – A ty jak dobrze go znałaś?

– Sama Marseta? Tylko z widzenia. Był starszym zboru naszego kościoła. Spędziliśmy razem jedną kadencję w zarządzie Towarzystwa Konserwacji Zabytków. – Starszy zboru, zainteresowania historyczne, a niech mnie! – prychnął. – To był chciwy skurwysyn bez skrupułów. – Który zasłużył na strzał w tył głowy. – Śmierć szybka i bezbolesna. – Wzruszył ramionami. Takie postawienie sprawy wydało się jej odpychające. Chciała się odsunąć i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że przytrzymuje ją za zawiązaną na nadgarstku pończochę. * Honor wbiła paznokcie drugiej ręki w pęta i zaczęła histerycznie krzyczeć: – Zdejmij to ze mnie! Ściągaj to!!! Złapał rękę, którą rozpaczliwie szarpała owinięty nadgarstek, i na nią również nawinął pończochę. – Nie! Nieee!!! – Krzycząc, waliła na odlew po jego dłoniach, a potem chciała uderzyć go w twarz. Zrobił unik, a później, klnąc, popchnął ją na łóżko i w jednej sekundzie usiadł na niej okrakiem. Lewym kolanem przygniótł jej lewą rękę, a w tym samym czasie szybko przywiązał prawą do metalowego wezgłowia łóżka. Jedynie obawa przed obudzeniem Emily powstrzymywała ją przed głośniejszymi krzykami i nazwaniem go krwawym mordercą. – Puść mnie! Nie zrobił tego. Podniósł tylko jej lewą rękę i okręcił drugi koniec pończochy wokół fantazyjnie wygiętego zagłówka, mocno wiążąc na supeł. Zaczęła się rozpaczliwie szarpać. – Proszę! Mam klaustrofobię. – Gówno mnie to obchodzi. – Zszedł z łóżka i stanął obok, ciężko dysząc z wysiłku. – Rozwiąż mnie! Nie tylko zignorował jej prośbę, ale w ogóle wyszedł z pokoju. Przygryzła dolną wargę, chcąc powstrzymać się od krzyku. Zostawił jej około piętnastu centymetrów luzu przy każdym wiązaniu, żeby mogła swobodnie ułożyć ręce na poduszce po obu stronach głowy, ale nie zmniejszyło to wcale odczucia, że znalazła się w pułapce. Ogarnięta paniką, ponownie zaczęła się szarpać, próbując uwolnić ręce.

Wkrótce stało się dla niej jasne, że wszelkie wysiłki są daremne i w ten sposób tylko traci siły. Zmusiła się do kilku głębokich oddechów, choć zwykle nie powstrzymywało to całkowicie napadu klaustrofobii. Tak też się stało i tym razem. Uspokoiło jednak nieco pracę serca i oddech. Słyszała teraz Coburna chodzącego po całym domu. Najwyraźniej sprawdzał, czy wszystkie okna i drzwi są porządnie pozamykane. Parsknęła śmiechem, zanim zdążyła pomyśleć, że powinna go powstrzymać. Światła w holu zapaliły się i Coburn wrócił do sypialni. Wtedy powiedziała jak mogła najspokojniej: – Zaraz oszaleję. Naprawdę. Tak będzie. Nie mogę tego znieść. – Nie masz wyboru. A poza tym sama jesteś sobie winna. – Rozwiąż mnie tylko, a obiecuję… – Nie. Kładę się spać, a ty musisz leżeć tu obok mnie. – Będę. Popatrzył na nią sceptycznie. – Przysięgam. – Mieliśmy umowę. Złamałaś ją już, i to dwukrotnie. I przy tym o mało nie zastrzeliłaś jednego z nas. – Będę tu leżeć i za nic się nie ruszę. Obiecuję, że niczego nie zrobię. Okej? Ich ostatnia szamotanina spowodowała, że rana na jego głowie po raz kolejny się otworzyła. Cienka strużka krwi spływała mu po skroni. Przyłożył rękę do rany, popatrzył na zakrwawione palce, a potem wytarł je o nogawkę spodni. Spodni Eddiego. – Słyszysz mnie? – Nie jestem głuchy. – Nie będę więcej próbować ucieczki. Przysięgam. Rozwiąż mi tylko ręce. – Przepraszam, moja droga, ale właśnie skutecznie zniszczyłaś resztki mojego zaufania do ciebie i zupełnie nie wiem, dlaczego miałbym jeszcze raz zaryzykować. A teraz leż spokojnie i bądź cicho, bo zaraz wepchnę ci coś do ust i wtedy dopiero poczujesz, co to jest prawdziwa klaustrofobia. Położył pistolet na nocnej szafce i zgasił lampkę. – Musimy zostawić włączone światło. – Starała się mówić jak najciszej. Myśl o kneblu w ustach była przerażająca. – Emily boi się ciemności. Jeśli obudzi się w nocy i nic nie będzie się świecić, przestraszy się i zacznie płakać. Przyjdzie tutaj, szukając mnie. Proszę. Nie chciałabym, żeby zobaczyła mnie związaną w ten sposób. Zastanawiał się przez chwilę, a potem poszedł do przedpokoju i zapalił tam górne światło. Kiedy wrócił do sypialni, jego postać wydała jej się ogromna i przerażająca. A gdy położył się dosłownie kilkanaście centymetrów od niej, sprawiał wrażenie

jeszcze groźniejszego. Nie spała w łóżku z nikim od czasów Eddiego, nie licząc oczywiście Emily, ale pod jej ciężarem – niespełna dwadzieścia kilogramów – materac nie uginał się na tyle, żeby Honor musiała uważać, aby pozostać po swojej stronie łóżka i nie zsunąć się w kierunku utworzonego zagłębienia. Znajome ruchy i odgłosy wydawane przez układającego się obok mężczyznę przypomniały jej minione czasy, a jednak czuła się dziwnie, bo przecież ten mężczyzna obok to nie był Eddie. Oddychał zupełnie inaczej, wszystko było w nim inne. To, że leżeli obok siebie, nie dotykając się, sprawiało wrażenie jeszcze większej intymności, niż gdyby ich ciała się stykały. Kiedy wreszcie umościł się wygodnie, przestał się kręcić. Kątem oka dostrzegła, że zamknął oczy. Ręce ułożył swobodnie w dole brzucha, splatając palce. Leżała na wznak sztywno i nieruchomo jak kłoda, starając się wytłumaczyć sobie, że nie ma się czego bać, aby nie dopadł jej atak paniki. To prawda, że była związana i nie miała możliwości uwolnienia się, ale przecież nie zagrażało jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Liczyła uderzenia serca, próbując kontrolować jego rytm. Oddychała głęboko, starając się jak najdłużej nabierać i wypuszczać powietrze. Niestety, lęk stopniowo narastał, aż w końcu znowu zaczęła szarpać więzy, próbując je zerwać. – Tylko bardziej zaciągasz supły – orzekł. – To je rozwiąż. – Śpij. Z jej piersi wyrwał się szloch. Szamotała się tak mocno, że wezgłowie łóżka rytmicznie stukało o ścianę. – Przestań! – Nie mogę. Mówiłam ci już, że nie będę w stanie tego znieść. Zaczęła jeszcze bardziej zażarcie targać za pończochy, uderzając boleśnie dłońmi o metalowe pręty łóżka. Ból spowodował dalszy wzrost paniki, aż w końcu miotała się jak w konwulsjach, młócąc materac nogami, jakby chciała uciec przed ogarniającymi ją dusznościami, i rzucając głową na boki. – Ciii, ciii! Uspokój się! Nic się nie dzieje. Ciii! Stopniowo odzyskiwała poczucie rzeczywistości. Coburn przygniatał ją swoim ciałem, przytrzymując ręce, i przemawiał do niej kojącym szeptem. – Ciii. – Delikatnie rozmasowywał kciukami wnętrza jej dłoni. – Oddychaj głęboko. Nic ci nie będzie. Ale ona go nie słuchała. Po jednym jedynym charkoczącym wydechu przestała oddychać. A kiedy pochylił głowę, żeby spojrzeć jej w twarz, on również wstrzymał oddech. Jego twarz znalazła się tak blisko jej twarzy, że widziała, jak jego spojrzenie

wędruje ku jej ustom, a potem niżej, ku piersiom. Nawet w półmroku dostrzegała intensywny błękit jego tęczówek, kiedy znów popatrzył jej prosto w oczy. Chcąc uspokoić do reszty wstrząsające nią drgawki, położył nogę na jej udach i przycisnął biodra do jej bioder. Miał wyraźny wzwód. Honor zdawała sobie sprawę, że jej nagłe znieruchomienie uświadomiło mężczyźnie, iż ona to czuje. Wydawało się, że leżeli całą wieczność, zastygli w tej pozie, lecz w rzeczywistości trwało to nie dłużej niż kilka sekund. Potem Coburn zaklął soczyście, uwalniając jej ręce i staczając się z niej na materac. Położył się jak przedtem na wznak, blisko, lecz nie dotykając jej, tylko teraz jedną ręką zakrywał oczy. – Nie rób więcej takich akcji. Wcale tego nie planowała, ale nie wyprowadziła go z błędu. Tym razem nie powiedział, jak ją ukarze, jeśli jeszcze raz wytnie taki numer, ale ponury ton jego głosu nie pozostawiał złudzeń, ostrzegając przed podejmowaniem kolejnych prób ucieczki.

Rozdział 13

Łódź należącą do Arleety Thibadoux odnaleziono godzinę przed świtem. Okazało się, że została ukryta w gąszczu cypryśników błotnych. Dwóch ludzi szeryfa przedzierało się płaskodenną łodzią pychówką przez przybrzeżne mokradła, kiedy jeden z nich wypatrzył ją w ostrym świetle reflektora. Przesłali natychmiast informację o tym przez swoje telefony komórkowe i niespełna półtorej godziny po odnalezieniu łodzi na miejscu znalazło się kolejnych dwudziestu funkcjonariuszy policji, wykończonych, lecz w doskonałych nastrojach. Fred Hawkins, który akurat przebywał na posterunku policji w samym centrum Tambour, kiedy otrzymał tę wiadomość, mógł dostać się błyskawicznie na miejsce helikopterem wypożyczonym do przeprowadzenia akcji poszukiwawczej od nowoorleańskiej policji. Kiedy tylko wylądowali, przesiadł się do małej policyjnej motorówki, którą podwieziono go do celu. Doral już tam był. – Nabrała wody – powiedział do brata, kierując snop światła latarki na częściowo zanurzoną w wodzie skorupę. – W końcu mamy nowy punkt zaczepienia. – Nie wiemy, czy to na pewno sprawka Coburna. – To może być tylko on albo jakiś niesamowity zbieg okoliczności. – Doral oświetlił wiosło, na którym widoczne były ślady rozmazanej krwi. – Wciąż krwawi. Co za koszmarne miejsce… Nie dokończył, omiatając światłem latarki otoczenie łodzi. Wszędzie było jednakowo szaro i ponuro, jednorodny dziki gąszcz, gdzie każdy metr kwadratowy nie różnił się od sąsiedniego, choć nie wiadomo do końca, jakie śmiertelnie groźne stworzenia czaiły się w tym zwodniczo spokojnym miejscu. – Taaa… – westchnął Fred, łapiąc w lot, co brat chce mu przekazać. – Ale, jak sam wspomniałeś, możemy zacząć śledztwo od nowa. – Lepiej zajmij się ściągnięciem wszystkich tutaj. – Racja – potwierdził Fred, zabierając się do telefonowania.

Przez następne pół godziny przyjeżdżali kolejni funkcjonariusze policji, którym w skrócie przekazywano, jaka jest sytuacja, i wysyłano na przeszukiwanie nowych terenów. Agentów FBI z biura Toma VanAllena zmienili nowi koledzy. – Zadzwońcie do Toma – przypomniał im Fred. – Trzeba informować go na bieżąco. Chyba będę musiał poprosić federalnych o wsparcie. Mają zdecydowanie lepsze zabawki niż my. Kiedy zapalał papierosa, Doral odciągnął go na stronę. – A co ze Stanem? Czy powinienem zadzwonić do niego, żeby zwołał grupę ochotników, których moglibyśmy włączyć do akcji poszukiwawczej? Fred wpatrzył się w horyzont na wschodzie, a raczej w to, co mógł dojrzeć przez gąszcz. – Poczekajmy, aż się rozjaśni. Stan wie więcej o tropieniu ludzi niż my obaj razem wzięci, ale pozostali ochotnicy mogą narobić więcej szkody niż pożytku. Doral wypuścił z płuc obłok dymu. – Takie teksty to nie do mnie, braciszku. Nie chcesz mieć w grupie pościgowej ani tej gromady ochotników, ani wszystkich dodatkowych mundurowych, których nam tu podesłali. I najlepiej żadnych federalnych. Nie chcesz, żeby ktokolwiek inny oprócz ciebie dopadł i przygwoździł Coburna. – Zawsze czytałeś we mnie jak w otwartej księdze. – Fred wyszczerzył zęby w uśmiechu. – W końcu myślimy podobnie. Dołączyli do pozostałych. Mapy zostały przejrzane. Drogi wodne, tworzące zawiłe pętle, przydzielono do przeszukania kolejnym grupom. – Coburn będzie potrzebował wody pitnej – przypomniał wszystkim Fred. Z powodu wycieków oleju i benzyny nikt o zdrowych zmysłach nie pił wody z kanałów. – Czy ktokolwiek z was zna jakieś chaty wędkarzy, obozowiska, opuszczone szopy, szałasy, cokolwiek w tym rodzaju w najbliższej okolicy? Wymieniono kilka lokalizacji. Wysłano ludzi, żeby je sprawdzili. – Zbliżajcie się do nich ostrożnie – ostrzegał Fred, gdy odbijali od brzegu w małych motorówkach, w których błąkali się całą noc. – Wyłączajcie silniki, zanim podpłyniecie bliżej. Doral zgłosił się na ochotnika do szukania Coburna na mało uczęszczanej drodze i uzyskał pozwolenie Freda. – Jeśli ktokolwiek jest w stanie przedostać się tamtędy i nie zgubić się, to tylko ty. Miej telefon pod ręką, ja tak samo. Jeśli cokolwiek zauważysz, dzwoń najpierw do mnie. – Nie musisz mi przypominać. Czy w tym czasie masz zamiar wrócić na posterunek? – Po co? Żeby oblegli mnie dziennikarze i reporterzy? – Fred pokręcił głową. –

Spójrz no tutaj. – Rozłożyli mapę na w miarę suchym kawałku ziemi i obaj pochylili się nad nią. Fred przeciągnął palcem wzdłuż cienkiej błękitnej kreski oznaczającej długi, wąski kanał. – Popatrz tylko, dokąd można się nim dostać. – Do domu Eddiego. Długo patrzyli sobie w oczy. Fred przemówił pierwszy. – Trochę mnie to niepokoi. – Czytasz mi w myślach – odrzekł Doral. – Stan wybierał się tam wczoraj wieczorem na urodzinowy obiad, ale powiedział mi, że Honor odwołała spotkanie, bo miały obie z córką jakieś sensacje żołądkowe. Nie zaszkodziłoby do nich zajrzeć. Fred złożył mapę i wcisnął ją do tylnej kieszeni spodni. – Poczuję się lepiej, jeśli jednak tam podjadę. A poza tym i tak ktoś musi przeszukać tamtą zatoczkę. Równie dobrze mogę to być ja. * Kiedy Honor się obudziła, najbardziej zdziwiło ją nie to, że jej ręce są wolne, a więzy odcięte, ale fakt, że po tym wszystkim dała radę zasnąć. Za oknem różowił się świt. Była w łóżku sama. Wyskoczyła na równe nogi i pobiegła do pokoju Emily. Drzwi były lekko uchylone, tak jak je zostawiła wczorajszego wieczoru. Dziewczynka spała spokojnie jak aniołek, z rozrzuconymi wokół twarzyczki jasnymi lokami, wtulona w swoją ulubioną poduszeczkę, przyciskając do siebie pulchną rączką maskotkę Elma. Honor ruszyła przez pokój dzienny do kuchni. Wszystkie pomieszczenia były puste, mroczne i ciche. Z haczyka przy drzwiach wejściowych do domu zniknęły jej kluczyki, a kiedy wyjrzała przez okno, zobaczyła, że na podjeździe nie ma również samochodu. Coburn przepadł. Niewykluczone, że obudził ją dźwięk silnika jej wozu. – Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci, Boże – szeptała, rozcierając dłońmi zmarznięte przedramiona. Pokryła je gęsia skórka, co było widocznym dowodem na to, że jednak żyje. Przestała już wierzyć, że Coburn kiedykolwiek opuści jej dom, pozostawiając je obie w spokoju. Jakimś cudem przeżyły potwornie wyczerpujący dzień i noc z wielokrotnym zabójcą. Poczuła taką ulgę, że ugięły się pod nią nogi. Po tej chwili słabości pomyślała, że musi jak najszybciej zaalarmować policję, poinformować o wszystkim, co tu się wydarzyło. Będą mogli pójść jego tropem, zaczynając od jej domu. Powinna zadzwonić, podać numer rejestracyjny swojego

samochodu, a oni… Nagle uświadomiła sobie, że przecież nie ma telefonu. Komórkę zabrał jej Coburn, a w domu nie było telefonu stacjonarnego. Stan próbował ją przekonać, żeby nie pozbywała się tradycyjnego telefonu, ale uparła się, że to tylko dodatkowe, zupełnie niepotrzebne comiesięczne obciążenie budżetu. Teraz miała za swoje. Szybko przeszła po całym domu, rozglądając się, czy przypadkiem gdzieś nie leży jej komórka. Oczywiście nigdzie jej nie znalazła, tak jak się tego spodziewała. Coburn był za mądry, żeby zostawić telefon, uciekając. Wiedział, że zabranie komórki znacznie opóźni kontakt Honor z policją i da mu czas, żeby odjechać daleko stąd. Bez telefonu, samochodu albo przynajmniej łódki… Łódka! To właśnie ją obudziło! Nie warkot jej samochodu, ale terkoczący w oddali silnik łodzi motorowej. Teraz, kiedy była zupełnie rozbudzona, rozpoznała różnicę, bo przecież całe życie miała do czynienia z łodziami. Rzuciła się biegiem do drzwi wejściowych. Odryglowała je i jednym susem pokonała werandę; potknęła się na schodkach i wylądowała ciężko na ziemi. Na szczęście zamortyzowała upadek rękami. Potem już ostrożniej zeszła ze skarpy, ślizgając się w klapkach na mokrej od rosy trawie. Odgłosy jej kroków dudniących głucho po zwietrzałych deskach pomostu wystraszyły pelikana siedzącego na drugim brzegu. Z głośnym łopotem skrzydeł wystartował z wody i odleciał. Osłoniła oczy dłonią przed promieniami wschodzącego słońca, patrząc raz w jedną, raz w drugą stronę zatoczki, i szukając wzrokiem łodzi. – Honor! Serce zamarło jej ze strachu. Obróciła się gwałtownie w kierunku głosu. To Fred Hawkins wypływał w małej łodzi spomiędzy gęstego listowia wierzby płaczącej rosnącej tuż nad brzegiem. – Fred! Dzięki Bogu! Dodał nieco gazu i po chwili był już przy pomoście. Honor tak bardzo się ucieszyła na jego widok, że o mało nie wypuściła z rąk cumy, którą jej rzucił. Przyklękła i zaplątała ją wokół stalowej knagi. Ledwo Fred stanął na pomoście, Honor rzuciła się ku niemu. – Honor, na Boga, co się dzieje? – Otoczył ją ramionami. Uścisnęła go z całej siły, ledwo obejmując postawnego mężczyznę. Dopiero po chwili odsunęła się nieco. Potem będzie czas na podziękowania. – Był tutaj. Mężczyzna, którego ścigacie. Coburn. – Co za sku… Miałem dziwne przeczucie, kiedy około pół godziny temu

znaleźliśmy… Nic ci nie jest? A Emily? – Wszystko z nami w porządku. On… nic nam nie zrobił, ale… – Przerwała, żeby złapać oddech. – Zabrał mój samochód i telefon. Dlatego tak szybko tu przybiegłam. Wydawało mi się, że usłyszałam silnik łodzi… i… – Jesteś pewna, że to Coburn ukradł… – Tak, tak! Zjawił się tutaj już wczoraj. – Był tutaj przez cały czas? – Cały wczorajszy dzień. I całą noc. Obudziłam się dosłownie kilka minut temu. Już go nie było. Nawet nie wiem, o której godzinie opuścił mój dom. Oddychała tak gwałtownie, że rozbolało ją coś w klatce piersiowej. Musiała przyłożyć do niej zaciśniętą pięść. Wyczuwając rozdygotanie Honor, Fred położył uspokajająco dłoń na jej ramieniu. – Dobrze już, dobrze. Zwolnij i opowiedz mi wszystko od początku. Odetchnęła kilka razy głęboko i zaczęła mówić: – Wczoraj z samego rana… – Zatrzymując się co chwila i wznawiając opowieść, opisała dokładnie, jak znalazła Coburna, i wszystko to, co nastąpiło potem. – Dwóch ludzi szeryfa przybyło późnym wieczorem… – Prawie bez tchu powtórzyła ich rozmowę. – Może powinnam była spróbować w jakiś sposób dać im znać, że był w środku, ale razem z nim została Emily. Bałam się, że mógłby… – Dobrze zrobiłaś. Czy Coburn jest ranny? Na jego tropie znaleźliśmy krew. Powiedziała Fredowi o rozcięciu skóry na głowie zbiega. – To była stosunkowo głęboka rana, jak sądzę. Całą skórę miał podrapaną i poobcieraną podczas ucieczki przez chaszcze, ale czuł się dobrze. – Był uzbrojony? – Miał pistolet. Sterroryzował mnie nim. Wczoraj wieczorem szarpaliśmy się przez chwilę, walcząc o jego broń. Miałam ją nawet w ręku, ale mi odebrał. – Jezu Chryste, mogłaś zginąć. – Przeciągnął dłonią po zmęczonej twarzy. – Tak bardzo się bałam, Fred. Nie masz pojęcia jak! – Mogę to sobie wyobrazić. Najważniejsze jednak, że zniknął, nic ci nie robiąc. – Nie szukał tutaj schronienia. Wiedział, kim jestem ja, kim był Eddie. Wiedział o Eddiem. Pojawił się tutaj z konkretnego powodu. – Z jakiego, u licha? Czy Eddie go kiedyś aresztował? – Nie sądzę. Powiedział, że nigdy się osobiście nie spotkali. Powiedział… On… On… – Nie potrafiła się wysłowić i Fred wyczuł, jak bardzo jest roztrzęsiona. – Już dobrze. Jesteś bezpieczna. – Wymamrotał pod nosem parę przekleństw. Objął ją i zawrócił w stronę domu. – Muszę o tym wszystkim zameldować przez telefon. Chodźmy do domu. Honor wsparła się ciężko na nim, kiedy wdrapywali się na skarpę. Teraz, kiedy najgorsze było już za nią, zaczęła się trząść jak galareta. Wraz z przybyciem pomocy

opuściła ją odwaga, nie musiała już bronić siebie i Emily. Jak słusznie zauważył jej przyjaciel, mogła zginąć. Była pewna, że tak się mogło stać. Wstrząśnięta, omal się nie rozpłakała. Słyszała wcześniej o takich przypadkach, gdy ludzie działają z niesamowitą odwagą w kryzysowych sytuacjach, a kiedy uda im się wyjść z nich cało, zupełnie się rozsypują. – Przetrząsnął dom od góry do dołu – powiedziała Fredowi, kiedy doszli do werandy. – Był przekonany, że Eddie pozostawił coś niezwykle cennego. – Na pewno nie ten Eddie, którego znałem. – Próbowałam go przekonać, że jest w błędzie, ale mi nie uwierzył. – Czego właściwie szukał? Pieniędzy? – Nie. Nie wiem. Sam nie wiedział, czego szuka, a może tylko tak mówił. Upierał się, że to coś przyczyniło się do śmierci Eddiego. – Zginął w wypadku samochodowym. – To nie przekonało Coburna. – Wzruszyła ramionami, wchodząc po schodkach na werandę i jednocześnie zerkając na Freda. Policjant na widok koszmarnego bałaganu zatrzymał się na chwilę w drzwiach pokoju dziennego. – Niech to diabli! Wcale nie żartowałaś. – Już miał zamiar zdzierać tapety i zrywać podłogi. Był święcie przekonany, że mam coś, przez co zginął Eddie. – Skąd mu to przyszło do głowy? Rozłożyła ręce, pokazując mu, że nie ma pojęcia. – Jeśli uda ci się rozwiązać tę zagadkę, może odkryjesz równocześnie motyw dokonania zabójstwa tamtych siedmiu mężczyzn – powiedziała. – Muszę złożyć raport o nowych faktach. – Wyjął telefon komórkowy z etui przy pasku i zaczął naciskać klawisze. – Ja przez ten czas sprawdzę, co z Emily. Ruszyła na palcach w stronę drzwi pokoju córeczki. Zaglądając przez szparę do środka, stwierdziła z ulgą, że dziewczynka przekręciła się na plecy i wciąż spokojnie śpi. Gdyby się obudziła, potraktowałaby pojawienie się Freda jako wizytę towarzyską i byłaby niepocieszona, gdyby nie rzucił wszystkiego i nie zaczął się z nią bawić. Poza tym jako wdowa po policjancie doskonale zdawała sobie sprawę, że czekają ją teraz wielogodzinne przesłuchania. Wkrótce zadzwoni do Stana, żeby przyjechał do niej i zabrał Emily na resztę dnia. Może będzie jak zwykle nadopiekuńczy i apodyktyczny, ale dzisiaj z radością przystanie na jego pomoc. Teraz jednak ostrożnie zamknęła drzwi, mając nadzieję, że Emily pośpi spokojnie jeszcze chwilę. Kiedy wróciła do pokoju dziennego, Fred stał w tym samym miejscu, w którym go zostawiła, trzymając przy uchu telefon komórkowy.

– Pani Gillette nie jest pewna, o której godzinie się wymknął, nie wiemy też, w którą stronę się udał. Wiemy tylko, że jest w jej samochodzie. Proszę chwilę zaczekać. – Zasłonił mikrofon dłonią. – Pamiętasz numer tablic rejestracyjnych? Wyrecytowała go z pamięci, a on powtórzył do telefonu, dodając opis samochodu i jego markę. Uniósł brwi w niemym pytaniu: Czy dobrze pamiętam? Potwierdziła skinieniem głowy. – Roześlijcie natychmiast dane samochodu do wszystkich patroli. Proszę też poinformować kierownika departamentu, że potrzebuję wszystkich dostępnych policjantów do pomocy. – Rozłączył się i uśmiechnął do niej przepraszająco. – Wkrótce policja przeszuka dom od góry do dołu. Obawiam się, że będzie wyglądał znacznie gorzej niż teraz. – To nie ma znaczenia, jeśli dzięki temu uda się go złapać. – Oczywiście, że go dopadniemy. – Umieścił aparat telefoniczny z powrotem w etui przy pasku. – Nie mógł uciec daleko. Ledwie zdążył powiedzieć te słowa, drzwi wejściowe otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł Coburn. Trzymał pistolet obiema rękami, celując w tył czaszki Freda. – Nie ruszaj się! – wrzasnął. Ułamek sekundy później z samego środka czoła Freda trysnęła fontanna jasnoczerwonej krwi.

Rozdział 14

Honor zasłoniła usta dłońmi, próbując powstrzymać okrzyk przerażenia. Osłupiała patrzyła, jak Fred pada martwy twarzą do podłogi. Coburn przestąpił przez zwłoki i zaczął iść w jej stronę. W nagłym przypływie adrenaliny okręciła się na pięcie i rzuciła do ucieczki korytarzem. Złapał ją od tyłu za przedramię i szarpnął, odwracając twarzą do siebie. Uderzyła go z całej siły wolną ręką zaciśniętą w pięść. Zaklął soczyście i zamknął ją w żelaznym uścisku, przytrzymując jej ręce wzdłuż ciała, a potem uniósł. Z takim impetem oparł ją plecami o ścianę, że na chwilę przestała oddychać. Docisnął tak mocno swoim ciałem, że nic nie mogła mu zrobić. – Słuchaj! Posłuchaj mnie! – próbował ją uspokoić. Wraz z każdym słowem czuła na twarzy jego gorący oddech. Walczyła jak lwica, żeby się uwolnić. Kiedy stwierdziła, że rękami i nogami nic nie zdziała, spróbowała uderzyć go czołem. Zrobił unik, w ostatniej chwili odchylając głowę. – Jestem agentem federalnym! Zamarła, wbijając w niego zdumione spojrzenie. – Hawkins. Czy tak się nazywał? Jej głowa ledwie drgnęła. – To on strzelał w składzie celnym. On i jego brat bliźniak. To on jest ten zły, nie ja. Honor patrzyła na niego z niedowierzaniem. – Przecież Fred jest oficerem policji. – Już nie jest. – Był… – Był mordercą. Widziałem, jak strzelił Marsetowi w tył głowy. – Ja widziałam, jak zastrzeliłeś Freda.

– Nie miałem wyboru. Wyciągał właśnie pistolet z kabury, żeby… – Przecież nie wiedział, że tu jesteś! – …żeby zabić CIEBIE. Nabrała powietrza w płuca i zamarła na kilka sekund. Po chwili wypuściła powietrze ze świstem. – To niemożliwe. – Zaschło jej w ustach z wrażenia. – Zobaczyłem go, kiedy płynął tu łodzią, i zawróciłem. Gdybym tego nie zrobił, już byście obie nie żyły, a mnie oskarżono by o kolejne dwa zabójstwa. – Ale dlaczego… dlaczego…? – Potem. Potem opowiem ci wszystko ze szczegółami. Teraz musisz mi uwierzyć na słowo, że jeśli ja bym go nie zabił pierwszy, ty leżałabyś tam martwa. Rozumiesz? – Nie wierzę ci. – Pokręciła z wolna głową. – Nie możesz być policjantem. – I nie jestem. – Agent federalny? – FBI. – Jeszcze bardziej nieprawdopodobne. – Zapewne J. Edgar przewraca się codziennie w grobie z tego powodu, ale tak właśnie jest. – Pokaż mi swój identyfikator. – Jestem tajniakiem. Supertajnym agentem bez identyfikatora. Musi ci wystarczyć moje słowo. Wpatrywała się dłuższą chwilę w jego zimne, beznamiętne oczy, a potem wykrztusiła: – Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny zrobiłeś wszystko, żeby mnie przerazić. – Musiałem być przekonujący. – No i przekonałeś mnie. Jesteś kryminalistą. – Pomyśl tylko – zdenerwował się. – Gdybym naprawdę był mordercą, już od wczoraj byś nie żyła. Fred odnalazłby dzisiaj rano twoje ciało. I twojej córeczki. Może pływałabyś w rzeczce, służąc rybkom za pokarm, gdyby cię wcześniej nie zżarły aligatory. – Jesteś gorszy od kryminalisty. – Pociągnęła nosem i z obrzydzeniem odwróciła od niego wzrok. – Możesz sobie mówić, co chcesz, ale niestety w najbliższej przyszłości tylko ze mną masz szansę, żeby zostać przy życiu. – Nie rozumiem, co ja mam z tym wszystkim wspólnego. – Ze strachu w oczach Honor zabłysły łzy. – Nie ty. Twój zmarły mąż. – Uwolnił jej jedną rękę i wyciągnął z przedniej

kieszeni dżinsów złożoną kartkę, którą zauważyła poprzedniego dnia. – Co to takiego? – Twój mąż był w jakiś sposób związany z tym morderstwem w składzie celnym. – To niemożliwe. – To powinno cię przekonać. – Rozłożył kartkę i odwrócił tak, żeby mogła zobaczyć, co na niej jest. – Nazwisko twojego męża wzięto w kółko i podkreślono, w dodatku obok widnieje wykrzyknik. – Skąd ją masz? – Z biura Marseta. Wśliznąłem się tam pewnej nocy. Znalazłem to w starym terminarzu. – To może oznaczać cokolwiek. – Popatrz na datę. – Dwa dni przed śmiercią Eddiego – wymruczała. Popatrzyła na Coburna ze zdumieniem, a potem spróbowała wyrwać mu kartkę z ręki. – No, no! – mruknął, odsuwając jak najdalej rękę, a potem chowając kartkę z powrotem do kieszeni. – Mogę jeszcze potrzebować tego jako dowodu. Razem z tym, co mogłabyś mi podsunąć. – Ja nic nie wiem. – Porozmawiamy o tym później. Teraz musimy wynieść się stąd jak najszybciej. – Ale… – Żadnych ale – powiedział, potrząsając głową dla podkreślenia wagi swoich słów. – Zabierasz dziecko i jedziesz ze mną w tej chwili, zanim pojawi się tutaj Hawkins numer dwa. – Doral? – Nieważne, jak mu, do cholery, na imię. Mogę się założyć, że już tu jedzie. – Policja jest w drodze. Fred złożył raport, że tu byłeś. Sama słyszałam. Uwolnił ją tak niespodziewanie, że omal nie upadła. W jednej chwili był z powrotem, a w obu rękach trzymał telefony komórkowe. – To jego służbowy telefon – powiedział, unosząc go tak, żeby widziała wyświetlacz. – Ostatni raz telefonowano z niego godzinę temu. – Rzucił telefon na podłogę. – A to drugi telefon. Prywatny. – Szybko naciskał kciukiem klawisze. – Ostatnie połączenie uzyskano trzy minuty temu. Nie z policją. Nacisnął ikonkę ponownego wybierania numeru. Rozpoznała głos Dorala, kiedy odebrał, pytając: – Wszystko w porządku? Coburn natychmiast się rozłączył. – A więc teraz już wiemy, że nic nie jest w porządku. Telefon zaczął dzwonić raz po raz, nieomal bez przerwy. Coburn wyłączył go, wrzucił do kieszeni i skinął głową w kierunku pokoju Emily.

– Zabieraj dzieciaka. – Nie mogę tak po prostu… – Chcesz zginąć? – Nie. – Chcesz, żeby ją udusił? Co to za problem przytrzymać poduszkę na jej twarzy, odcinając dopływ powietrza. Wzdrygnęła się, wyobrażając sobie tę okropną scenę. – Obronisz nas. Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, dlaczego nie aresztujesz Dorala? – Nie mogę się jeszcze ujawnić i tak po prostu iść na policję, bo cały cholerny departament jest skorumpowany. Nie mógłbym cię obronić. – Znam bliźniaków Hawkinsów od lat. Byli najlepszymi przyjaciółmi mojego męża. Stan właściwie ich wychował. Nie mieli powodu, żeby mnie zabić. Oparł ręce na biodrach. Jego klatka piersiowa zaczęła się szybko wznosić i opadać, gdy w nagłym przypływie zdenerwowania spytał: – Powiedziałaś Fredowi, że przyszedłem tutaj, aby czegoś szukać? Zawahała się przez ułamek sekundy, a potem skinęła głową. – I właśnie dlatego Fred chciał cię zabić. Zabójstwo zapewne zlecił mu Buchalter. – Już wczoraj wieczorem wspominałeś coś o tym buchalterze. Kto to taki? – Sam chciałbym wiedzieć. Ale teraz nie ma czasu na wyjaśnienia. Musisz mi uwierzyć, że skoro Fred nie żyje, Doral będzie próbował cię zabić. – To nie może być prawda. – To jest prawda. Powiedział to tak, jak się podaje fakty. Beznamiętnie. Z lekkim naciskiem na „jest”. Wciąż się wahała. – Słuchaj! – zaczął się lekko niecierpliwić. – Chcesz tutaj zostać i siedzieć z założonymi rękami, czekając na dalszy rozwój wydarzeń? Nie chcesz walczyć z ich podwójną moralnością? Proszę bardzo, ale ja stąd znikam. Mam zadanie do wykonania. Mogłabyś się okazać pomocna, ale niekoniecznie. Próbuję tylko ratować ci tyłek. Jeśli zostaniesz, Doral zajmie się tobą. Życzę powodzenia. – On mnie nie skrzywdzi. – Akurat. Jeśli będzie myślał, że masz jakieś informacje, może cię nieźle urządzić. Ciebie albo twoje dziecko. Więc albo zostań i zgiń, albo chodź ze mną. Liczę do pięciu i wychodzę. Jeden. – Może i nie kłamiesz, ale mylisz się. – Nie jestem. Dwa. – Nie mogę tak po prostu iść z tobą. – Kiedy zjawi się tu Hawkins, ja już stąd odjadę, a ty będziesz mogła mu wyjaśnić, albo raczej próbować wyjaśnić, w jaki sposób jego ukochany brat bliźniak

skończył z kulką w głowie. Najprawdopodobniej nie będzie w zbyt przyjaznym nastroju. Trzy. – Doral nie podniesie ręki ani na mnie, ani na dziecko Eddiego. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Znam go. – Tak samo myślałaś, że znasz jego brata policjanta. – Co do Freda też się mylisz. – Cztery. – Mówisz, że to ty jesteś ten dobry, a ja mam w to uwierzyć tylko dlatego, że tak twierdzisz?! Znam doskonale ich obu. Ufam im. A ciebie w ogóle nie znam! Patrzył jej prosto w oczy kilka sekund, a potem chwycił ręką pod brodę, żeby nie mogła ruszyć głową. Przybliżył swoją twarz do jej twarzy i wyszeptał: – Znasz mnie. Wiesz, że jestem tym, za kogo się podaję. Pod silnymi palcami wyczuwał coraz mocniejsze tętno Honor. Przeszywającym spojrzeniem nieomal przygwoździł ją do ściany. – Ponieważ gdyby tak nie było, na pewno bym cię przeleciał zeszłej nocy. Trzymał ją jeszcze przez chwilę, a potem opuścił rękę i cofnął się. – Pięć. Idziesz czy nie? * Doral Hawkins cisnął z całej siły krzesłem o ścianę, a potem wkurzony tym, że nie rozpadło się na drzazgi, jak to się dzieje w filmach, rąbnął nim jeszcze raz i jeszcze, dopóki nie udało mu się połamać drewnianej ramy. Potem rzucił grubą książką teleadresową w okno dużego pokoju i stojąc pośród odłamków szkła, złapał się obiema rękami za resztki włosów na głowie i szarpnął tak mocno, jakby chciał je wyrwać. Odchodził od zmysłów, po części z bólu nie do zniesienia, po części ze zwykłej wściekłości. Jego brat bliźniak leżał martwy na środku pokoju w domu Honor z dziurą po kuli z pistoletu w głowie. Doral widywał znacznie gorsze rany i doznawał jeszcze bardziej nieprzyjemnych wrażeń, jak na przykład wtedy, gdy jego ofiara wykrwawiała się powoli na śmierć, wijąc się z bólu i krzycząc po wypatroszeniu jej flaków nożem myśliwskim. Lecz śmiertelna rana brata była jednym z najbardziej traumatycznych doznań: kiedy Doral patrzył w twarz Freda, wydawało mu się, że widzi własną pośmiertną maskę. Krew nie zdążyła jeszcze skrzepnąć. Na pewno nie zrobiła tego Honor. To musiał być ten sukinsyn Coburn. Podczas ich ostatniej rozmowy telefonicznej brat powiedział w pośpiechu

przyciszonym głosem, żeby Honor go nie usłyszała, że ten, którego tropem podążali, ten cholerny typ Lee Coburn, dogadzał tu sobie z nią przez cały ten czas, kiedy oni szukali go po bagnach i moczarach. – Jest tam jeszcze? – spytał podekscytowany Doral. – Nie mamy tyle szczęścia. Już zwiał. – Ile ma przewagi nad nami? – Może minuty, może godziny. Honor powiedziała, że kiedy się obudziła, już go nie było. Wziął jej samochód. – Z nią wszystko w porządku? – Cała jest roztrzęsiona. Ledwie może formułować myśli. – Co Coburn robił u niej? – Przewrócił cały dom do góry nogami. – Wiedział o Eddiem? – Kiedy okazało się, że ukrył łódź w tej zatoczce, od razu miałem złe przeczucia. No i wygląda na to, że się nie myliłem. – W jaki sposób się dowiedział? – Nie mam pojęcia. – A co mówiła Honor? – Twierdziła, że szukał czegoś, co miał Eddie, i że chroniąc to, zginął. – Szlag! – To samo pomyślałem. Po krótkiej chwili namysłu Doral spytał spokojnie: – Co zamierzasz zrobić? – Ścigać go. – Miałem na myśli Honor. Fred westchnął tak głośno, że brat usłyszał go po drugiej stronie linii. – Buchalter nie pozostawił mi żadnego wyboru. Kiedy zadzwoniłem z informacją, że jadę rozejrzeć się po mieszkaniu Eddiego… No cóż, sam wiesz. Tak, Doral doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Buchalter nie brał zakładników i nie miało to dla niego żadnego znaczenia, czy chodziło o zabicie przyjaciela rodziny, kobiety czy dziecka. Żadnych niedokończonych spraw. Żadnej litości. Fred musiał rozstrzygnąć niezły dylemat, ale na pewno zrobiłby to, co musiał, ponieważ wiedział, że tak trzeba. Był również świadomy surowych konsekwencji niewykonania rozkazów. Zakończyli rozmowę telefoniczną ustaleniem, że Fred zajmie się wszystkim na miejscu, a kiedy przybędzie Doral, złożą raport do biura szeryfa o wstrząsającym podwójnym morderstwie Honor i Emily. Mieli zamiar zwalić winę na Coburna, który na pewno zostawił odciski palców w całym domu. W łazience leżały zabłocone, poplamione krwią części garderoby, które należały do niego. Wszyscy

pracownicy organów ścigania będą poruszeni. Fred wiedział, jakich słów należy użyć, żeby media zajęły się tym tematem. Wkrótce cały stan zatrzęsie się z oburzenia i chęci rozerwania na strzępy Lee Coburna, podejrzanego o dokonanie masakry w składzie celnym, zabójcy kobiety i dziecka. To był taki świetny plan, a teraz wszystko szlag trafił! Doral przez jakieś dziesięć minut nie mógł się pozbierać, szalejąc z wściekłości i żalu, lecz szybko się opamiętał. Otarł łzy i zmusił się do odsunięcia na dalszy plan osobistych uczuć, dopóki nie będzie mógł odpowiednio przeżywać żałoby. Teraz powinien spokojnie ocenić sytuację, a to takie dołujące. Co za koszmar! Najbardziej niepokoił go fakt, że znalazł tylko jedno ciało. Honor i Emily zniknęły. Nie odnalazł ich ciał ani w domu, ani przed nim. Jeśli brat zdążył się z nimi rozprawić, bardzo dobrze je ukrył. Mogło się też zdarzyć (to „też” dobijało Dorala), że Coburn dopadł wcześniej Freda. Jeśli w ten sposób się to skończyło, to gdzie, u licha, one się podziały? Ukrywają się gdzieś, dopóki ktoś nie przybędzie im z odsieczą? To możliwe, ale oznacza tym samym, że jeśli to on je odnajdzie, będzie musiał je zabić – a sama myśl o tym przyprawiała go o mdłości. Była też i trzecia możliwość, najgorsza: Coburn i Honor uciekli razem. Doral nie wiedział, co powinien zrobić w takiej sytuacji. Był myśliwym, a nie detektywem. Nie nadawał się na stratega. Umiał tylko wytropić i dopaść zbiega. Poza tym nie od niego teraz zależało, jaki będzie dalszy rozwój wypadków. Postanowił pozostawić tę decyzję Buchalterowi. Podobnie jak Ojciec Chrzestny w filmie Buchalter chciał od razu dostawać złe wieści. Doral wybrał numer. Odebrano po pierwszym sygnale. – Znalazłeś Coburna? – Fred nie żyje. Czekał na jakąś reakcję po drugiej stronie słuchawki, ale nie usłyszał żadnego okrzyku zdziwienia czy słowa sympatii. Czując się tak niekomfortowo jak każdy, kto przynosi złe wieści, Doral opisał to, co zastał w domu Honor, i przekazał, czego dowiedział się od Freda, zanim zginął. – Odebrałem jeszcze jedno połączenie z jego komórki, ale zostało przerwane w tej samej chwili, kiedy się odezwałem. Nie wiem, kto dzwonił, ale kiedy teraz wybieram jego numer, nic się nie dzieje. Komórka Freda zniknęła. Jego telefon służbowy znalazłem w holu na podłodze. Nie wiem, co się stało z Honor i Emily. Nie ma po nich śladu. Zniknął też rewolwer Freda. No i… i… – Kolejne złe wiadomości? Wyrzuć to z siebie, Doral. – Cały dom wygląda tak, jakby przeszło tędy tornado. Honor powiedziała Fredowi, że Coburn chciał odnaleźć coś, co jego zdaniem zachomikował Eddie. Po tych słowach zaległa złowieszcza cisza. Obaj myśleli o tym, co oznacza

przeszukanie domu Honor przez Coburna i jakie to może wywołać skutki. Ani przez chwilę nie wątpili, że nie był to przypadkowy zbieg okoliczności. Doral przezornie się nie odzywał, starając się panować nad spojrzeniem ciągle uciekającym w stronę zwłok brata. Było to jednak ponad jego siły. Za każdym razem, kiedy je widział, odczuwał palący gniew. Nikt jeszcze nigdy nie upokorzył tak żadnego Hawkinsa. Coburn zapłaci za to. Drogo zapłaci. – Czy Coburn odnalazł to, czego szukał? To pytanie dręczyło również Dorala, bo sam nie znał na nie odpowiedzi. – Kto może to wiedzieć? – Ty powinieneś wiedzieć, Doral. Znajdź ich. Wyciągnij z nich, co wiedzą, albo odbierz to, co mają, a potem ich zlikwiduj. – Nie musisz mi mówić. – Czyżby? Mówiłem tobie i twojemu bratu, żebyście dopilnowali, aby nikt nie uszedł z życiem z tamtego magazynu. Doral poczuł, że pali go twarz. – I pozwól mi przypomnieć sobie – dodał Buchalter – że nie ma już miejsca nawet na jeden najmniejszy błąd. Nie teraz, kiedy jesteśmy o krok od stworzenia nowego rynku zbytu na nasze usługi. Od miesięcy Buchalter miał obsesję na punkcie dogrania szczegółów współpracy z nowym kartelem działającym poza Meksykiem, który poszukiwał niezawodnej firmy do ochrony przemycanych przez terytorium Luizjany towarów: narkotyków i dziewczyn wywożonych z Meksyku oraz broni lekkiego i cięższego kalibru, wiezionej z powrotem. To byli poważni gracze na rynku, którzy płacili znaczne sumy za spokój ducha. Buchalter dążył do przejęcia całościowej obsługi ich biznesu, ale wiedział, że nie stanie się to dopóty, dopóki nie będzie w stanie zagwarantować stuprocentowej niezawodności. Zabicie Sama Marseta miało być skutecznym, acz krwawym rozwiązaniem problemu. „Zróbcie z niego mokrą plamę” – polecił któregoś dnia braciom. Choć nikt tego nie powiedział na głos, dokonanie wielokrotnego zabójstwa było jak włożenie kija w mrowisko. Musieli teraz zrobić wszystko, żeby jak najbardziej ograniczyć straty, chcąc chronić własne interesy. Doral musiał pójść za ciosem. Nie miał wyboru. – Teraz ja będę dzwonić do ciebie, Doral, używając innego numeru. Jeśli to Coburn ma telefon Freda… – Zadzwoni na twój stary numer. – Oczywiście, o ile twój brat, wykonując moje zalecenia, nie wyczyścił listy połączeń wychodzących. Na wszelki wypadek będę używać innej komórki. – Rozumiem.

– Musisz dopaść Coburna. – Tak jest. Mieli z Fredem doskonałego kozła ofiarnego, aby wrobić go w zabójstwo w składzie celnym, lecz robotnik portowy, któremu udało się uciec z krwawej jatki – ten Lee Coburn – stał się niechcący jeszcze lepszym podejrzanym. Liczyli na to, że odnajdą go w ciągu godziny po wymordowaniu siedmiu osób, przyczajonego w jakiejś dziurze, trzęsącego gaciami, modlącego się do Stwórcy, żeby uratował go z tego piekła. Później ustalili wspólnie, że zginie przypadkiem podczas próby ucieczki przed oficerem policji Fredem Hawkinsem. Okazało się jednak, że Coburn jest znacznie bystrzejszy, niż się po nim spodziewali. Wykiwał i Freda, i jego. Podczas gdy szukały go całe zastępy ludzi i psów tropiących, on najspokojniej w świecie przetrząsał dom Honor Gillette, tracąc mnóstwo cennego czasu, zamiast uciekać. Nie trzeba być geniuszem… – Tak sobie myślę… – Nie płacę ci za myślenie, Doral. Przytyk zabolał, ale ciągnął dalej: – Ten gość, ten Coburn, pojawił się rok temu. Robił swoje pod samym nosem Marseta. Zaczynam sądzić, że nie był zwykłym robotnikiem portowym, ale kimś, kto przypadkiem dowiedział się o bardziej lukratywnych interesach Marseta i zdecydował się wsadzić nos w nie swoje sprawy. On wydaje się… Brakuje mi odpowiedniego słowa… Wydaje się mieć zbyt wysokie kwalifikacje jak na zwykłego pracownika firmy transportowej. Po drugiej stronie linii zapadła na chwilę cisza. – Czy sam to wszystko wymyśliłeś, Doral? – spytał z przekąsem Buchalter.

Rozdział 15

Ponieważ dom Honor znajdował się poza granicami miasta, podlegał jurysdykcji szeryfa. Zastępca, który z jego ramienia prowadził śledztwo, nazywał się Crawford. Doral nie usłyszał dokładnie jego imienia. Opowiadał mu właśnie, w jakich okolicznościach znalazł ciało brata, gdy Crawford spojrzał ponad jego ramieniem i mruknął pod nosem: – A to kto, do cholery? Kto go tu wpuścił? Doral się odwrócił. Stan Gillette musiał zagadać po swojemu umundurowanych policjantów ogradzających taśmą miejsce zbrodni, czyli w tym wypadku całą działkę pani Gillette. Zatrzymał się tylko przelotnie w drzwiach wejściowych i dostrzegłszy Dorala, ruszył prosto ku niemu. – To Stan Gillette, teść Honor. – Świetnie – jęknął detektyw. – Tylko jego nam tu brakowało. Doral był tego samego zdania, ale powstrzymał się od komentarza, przybierając na widok starszego pana stosownie posępny wyraz twarzy. Były żołnierz piechoty morskiej nawet nie rzucił okiem na ciało Freda, zapakowane teraz w czarny plastikowy worek, ułożone na samojezdnych noszach i przygotowane do odtransportowania ambulansem do kostnicy. Warknął, jakby wydawał rozkaz podwładnym: – Czy to prawda? Honor i Emily zostały porwane? – No cóż, w domu ich nie ma, a był tu Coburn. – Wielki Boże! – Stan przeciągnął ręką po krótko ostrzyżonych włosach i potarł kark, rzucając stek przekleństw, a potem utkwił twarde spojrzenie w Doralu. – A ty co tutaj robisz, zamiast ich szukać? – Zaraz pójdę, niech tylko zastępca szeryfa Crawford mnie zwolni. – Wskazał ręką przedstawiciela władzy i dodał: – Właśnie prowadzi śledztwo… – Z całym szacunkiem dla waszego śledztwa – przerwał mu Stan, traktując

przedstawiciela władzy bez należytego respektu – to akurat może poczekać. Fred zginął, wykonując swoje obowiązki, a tego rodzaju ryzyko jest wpisane w zawód policjanta i każdy o tym wie i to akceptuje. Jest martwy i nic nie przywróci mu życia, a tymczasem dwie niewinne osoby zniknęły, najprawdopodobniej porwane przez mężczyznę podejrzewanego o to, że jest bezwzględnym mordercą. To najlepszy tropiciel w okolicy. – Ruchem głowy wskazał Dorala. – Powinien być już daleko stąd i szukać Honor i Emily, zanim zostaną zabite, a nie prowadzić dysputy o kimś, kto nie żyje. I gdyby pan miał odrobinę rozsądku, też powinien pan w tej chwili tropić zbiega i jego zakładników, a nie marnować czas tutaj, gdzie, jak gołym okiem widać, ich nie ma. Z każdym wypowiadanym słowem mówił coraz głośniej, więc swoją wypowiedź zakończył, krzycząc na cały głos, co z kolei spowodowało, że wszelki ruch wokół nagle zamarł. Wszyscy odwrócili się, żeby popatrzeć, co się dzieje. Oburzonego Stana, purpurowego na twarzy, wyprostowanego jak struna, trudno było nie dostrzec. Na swoje szczęście zastępca szeryfa nie spłonął na miejscu w ogniu krytyki Stana. Ten niepozorny mężczyzna, niższy o kilkanaście centymetrów od Stana i Dorala, nie dał się zbić z tropu. – Jestem tutaj jako przedstawiciel władz, panie Gillette. I to JA mam tu coś do powiedzenia. Stan aż zatrząsł się ze złości, ale Crawford ani drgnął. – Rozprawię się potem z tym tępakiem, który pozwolił panu wejść na miejsce zbrodni, ale skoro już pan tu jest, mógłby pan chociaż spróbować okazać chęć pomocy. Pokrzykiwanie na mnie z góry i wydawanie poleceń może mieć tylko jeden skutek: zostanie pan usunięty siłą poza ogrodzony obszar, a jeśli będzie się pan opierał, aresztujemy pana. Doral obawiał się, że wyprowadzony z równowagi Stan złapie swój słynny nóż i przystawi go do gardła zastępcy szeryfa, więc nim do tego doszło, zainterweniował, mówiąc: – Zejdź z niego, Crawford. Dopiero co dostał takie przykre informacje. Pozwól, że zamienię z nim słówko, dobrze? Zastępca szeryfa przez chwilę spoglądał to na jednego, to na drugiego mężczyznę. – Dwie minuty. W czasie, gdy będę rozmawiać z sędzią śledczym. Potem, panie Gillette, chciałbym, żeby pan przeszedł się ze mną po całym domu i stwierdził, czy coś nie zginęło. – Raczej trudno mi będzie się zorientować… – Stan rozejrzał się po panującym wokół bałaganie. – Rozumiem, ale nie zaszkodzi popatrzeć. A nuż zauważy pan coś, co stanie się dla nas wskazówką, dlaczego i dokąd Coburn uprowadził Honor i Emily. – Czy tylko tyle może pan zrobić?

Zastępca szeryfa obrzucił go przelotnie lodowatym spojrzeniem i powtórzył: – Dwie minuty. Potem wyszedł, ale niespodziewanie wrócił. – Skąd pan wiedział? W jaki sposób tak szybko pan się tu znalazł? Stan kołysał się w tył i w przód, jakby nie zamierzał odpowiedzieć na to pytanie. W końcu rzekł: – Wczoraj zadzwoniła do mnie Honor i powiedziała, że obie z Emily źle się czują. Zapewne została do tego zmuszona, żebym trzymał się z daleka od jej domu. Dzisiaj od samego rana martwiłem się o nie, dlatego postanowiłem sprawdzić, jak się mają. Kiedy przyjechałem, zastałem dom otoczony radiowozami policyjnymi. Jeden z funkcjonariuszy poinformował mnie, że stało się to, czego się wszyscy obawiali. Crawford popatrzył na niego wnikliwie. – Proszę niczego nie dotykać – rzucił, odwrócił się i poszedł porozmawiać z koronerem. Doral szturchnął lekko Stana. – Chodź za mną. Gdy szli korytarzem i mijali pokój Emily, Stan zatrzymał się przy otwartych drzwiach i wszedł do środka. Podszedł do łóżka wnuczki i stał nad nim dłuższą chwilę, a potem swoim sokolim wzrokiem uważnie obejrzał całe wnętrze. Wyglądał na zafrasowanego, kiedy dołączył z powrotem do Dorala. Poszli razem do sypialni Honor. Dosadnie, po żołniersku, dał wyraz swojemu oburzeniu z powodu dokonanych tu zniszczeń. – Słuchaj mnie! – przywołał go do porządku Doral. Musiał szybko mu coś przekazać, zanim ponownie pojawi się zastępca szeryfa Crawford. – Przyrzeknij mi, że nie stracisz panowania nad sobą. Stan niczego mu nie przyrzekł. Stał tylko i patrzył na niego. – Crawford coś zauważył – wyrzucił z siebie Doral. – Co? Doral wskazał łóżko. – Wygląda na to, że spały tu dzisiaj dwie osoby. Oczywiście niczego nie sugeruję – dodał szybko. – Chcę ci tylko powiedzieć, że Crawford zwrócił na to uwagę. – Czy on uważa – spytał Stan przez zaciśnięte usta – że moja synowa spała z mężczyzną poszukiwanym za dokonanie siedmiu zabójstw? Doral uniósł rękę obronnym gestem. – Zastanów się, Stan. Czy jest szansa, choćby cień szansy, że ona… no, wiesz… spotkała już wcześniej tego człowieka, zanim zjawił się u niej wczoraj? – Nie. – Jesteś pewien? Czy znasz wszystkich, z którymi Honor… – Jestem pewien.

– Wszystkie kobiety, które przesłuchiwał wczoraj Fred: i sąsiadki, i te, które pracowały w firmie transportowej, zgadzały się co do tego, że ten facet to prawdziwy ogier. – Jeżeli Honor jest teraz z Lee Coburnem – stwierdził Stan głosem drżącym ze złości – na pewno zabrał ją ze sobą wbrew jej woli. – Wierzę ci – powiedział Doral, aby zatrzeć wrażenie, że przed chwilą coś insynuował. – Są też i dobre wieści: nie znaleziono ich ciał obok zwłok Freda. Po raz pierwszy Stan wyraził ubolewanie z powodu straty Dorala. – Moje kondolencje – odrzekł. – Dziękuję. – Mówiłeś już matce? – Dzwoniłem do najstarszej siostry. Jest teraz w drodze do matki, żeby osobiście przekazać jej tę smutną wiadomość. – Załamie się. Najpierw twój ojciec i Monroe, a teraz to. Ojciec Dorala i najstarszy z ośmiorga dzieci Hawkinsów zginęli w wypadku na platformie wiertniczej kilka lat temu. Mama na pewno ciężko przeżyje śmierć Freda. Doral wyobrażał sobie te szlochy i zawodzenia. Siostra na pewno jest lepiej przygotowana do radzenia sobie z takimi scenami niż on. Poza tym miał własne problemy, którym musiał stawić czoło. – Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć, Stan – powiedział, zniżając głos. – Zamieniam się w słuch. – Zanim się pojawiłeś, Crawford zadawał mnóstwo pytań dotyczących Eddiego. – Jakich pytań? – Zauważył, że rzeczy Eddiego były porozrzucane po całym domu, stare dokumenty dokładnie przegrzebane. Powiedział, że to wygląda tak, jakby Coburn szukał czegoś, co kiedyś należało do Eddiego. Ja osobiście odrzuciłem tę możliwość, ale Crawford upiera się przy swojej tezie. – Zdjęcie naszej czwórki zrobione w porcie po powrocie z wyprawy wędkarskiej – kontynuował szeptem Doral. – Crawford zauważył, że zostało wyjęte z ramki. Pozabierał wszystko jako dowody w sprawie. No i tak… – zakończył z westchnieniem, odnotowując zaskoczenie i niezadowolenie Stana. – Powiedziałeś mu, że to bez sensu? – Oświadczył, że może będą potrzebowali zdjąć odciski palców Coburna. – Marna wymówka. W całym domu jest pełno odcisków jego palców. – Właśnie to chcę ci powiedzieć. – Wzburzony Doral uniósł obie ręce. – To było zdjęcie Eddiego, a Crawford uczepił się swojej koncepcji, że Coburn szukał czegoś ściśle z nim związanego. – Ale nie powiedział, czego konkretnie? Doral pokręcił przecząco głową.

Crawford wybrał akurat tę chwilę, żeby im przerwać. Ledwo wszedł do pokoju, spytał: – Panie Gillette, czy zauważył pan coś, co wygląda inaczej niż zwykle? – Czy to ma być żart? – Stana aż podrzuciło do góry. Nie czekając na odpowiedź, przypuścił słowny atak. – Jako mieszkaniec naszego miasta i płatnik podatków żądam, żeby zrobił pan wszystko, co w pana mocy, używając wszystkich dostępnych środków, aby moja synowa i wnuczka wróciły do domu całe i zdrowe. Twarz Crawforda poczerwieniała, ale starał się zachować spokój, kiedy mówił: – Wszyscy pragniemy aresztowania Coburna i bezpiecznego powrotu pańskiej rodziny. – To brzmi jak wyświechtany frazes. Niech pan zachowa swoje banalne obietnice dla kogoś na tyle głupiego, że na poważnie weźmie je sobie do serca. Ja żądam działania. Nie interesuje mnie, do jakich zasad postępowania każe się panu stosować pański podręcznik. Chcę, żeby ten kryminalista został odnaleziony, a nawet zabity, jeśli okaże się to konieczne, i żeby synowa z wnuczką wróciły do mnie całe i zdrowe. Dopiero wtedy będę się cieszyć, drogi zastępco szeryfa. A jeśli to do pana nie dociera i mówię niezrozumiałym językiem, to uprzedzam, że pójdę osobiście do szeryfa. – Znam swoje obowiązki, panie Gillette. I wykonuję je zgodnie z prawem. – Świetnie. Wobec tego, skoro już wiemy, kto na czym stoi, pan zabierze się do tego, co powinien robić, a ja podobnie. – Tylko niech pan nie próbuje sam wymierzać sprawiedliwości, panie Gillette. Stan zignorował tę ostatnią uwagę, rzucił Doralowi znaczące spojrzenie i bez słowa opuścił pokój.

Rozdział 16

– To nie mój samochód. Coburn oderwał wzrok od lusterka wstecznego i spojrzał przelotnie na Honor. – Twojego się pozbyłem. – Gdzie? – Kilka kilometrów od domu. Tam wziąłem ten. – Ukradłeś? – Nie. Zapukałem do drzwi właściciela i spytałem, czy mogę pożyczyć. – Właściciel zgłosi kradzież. – Puściła sarkazm mimo uszu. – Zamieniłem tablice rejestracyjne. – Zdążyłeś zrobić to wszystko w czasie między opuszczeniem mojego domu a powrotem i uciszeniem na zawsze Freda? – Pracuję szybko. Przemyślała już wszystko, czego się od niego dowiedziała. – Powiedziałeś, że zauważyłeś Freda płynącego łodzią. – Droga prowadzi wzdłuż brzegu zatoki. Jechałem bez włączonych świateł. Dostrzegłem jego łódkę i zjechałem z drogi, żeby sprawdzić, kto płynie. Zobaczyłem go i od razu rozpoznałem. Wyobraziłem sobie, co zrobi, kiedy powtórzysz mu choćby część tego, co ci powiedziałem wcześniej. No i wróciłem. Na twoje szczęście. Nie wyglądała na specjalnie przekonaną, a on z kolei nie mógł jej winić za to, że mu nie wierzy. Wczoraj, kiedy wtargnął w jej życie, lukrowała babeczki na przyjęcie urodzinowe teścia. Od tamtej pory zdążył nastraszyć ją i jej córeczkę, trzymając je na muszce walczył z nią, siłując się i szarpiąc; zdemolował dom i na zakończenie przywiązał ją do łóżka. A teraz to on miał być tym dobrym, który kazał jej uciekać z domu, bo mężczyźni, których znała od lat i którym ufała, okazali się wielokrotnymi

zabójcami, w dodatku dybiącymi na jej życie. To naturalne, że była bardziej niż sceptycznie nastawiona do tych rewelacji. Nerwowo przesuwała dłońmi po udach. Dzisiaj ubrana była w dżinsy, nie tak jak wczoraj w krótkie spodenki. Od czasu do czasu patrzyła przez ramię na córeczkę, która siedziała na tylnym siedzeniu samochodu i bawiła się tym czymś czerwonym. Maskotka i mocno zużyta kołdra, na którą mała mówiła „delka Emily”, oraz torebka Honor to były jedyne rzeczy, które Coburn pozwolił im ze sobą zabrać. Wybiegli z domu w takim pośpiechu, że nie wzięły dosłownie nic oprócz tego, co miały na sobie. Przynajmniej ubrane były we własne rzeczy, a nie tak jak on – w należące do kogoś, kto już nie żył. Nie po raz pierwszy mu się to przydarzyło. – Myślisz, że zauważyła? – spytała szeptem Honor. – Nie. Kiedy biegły przez dom, Honor wymyśliła taką zabawę, żeby Emily mocno zacisnęła powieki, dopóki nie znajdą się na zewnątrz. Coburn wziął dziewczynkę na ręce i niósł aż do samego samochodu. Przytrzymywał ręką tył jej głowy, chowając twarzyczkę pod swoją brodą, w razie gdyby wbrew ustalonym regułom zabawy otworzyła jednak oczy, bo wtedy mogłaby zobaczyć ciało Freda Hawkinsa leżące na środku pokoju dziennego. – Dlaczego nie powiedziałeś mi wczoraj, że jesteś agentem FBI? Po co była ta cała szarpanina? – Nie ufałem ci. Popatrzyła na niego ze zdumieniem, które wydało mu się autentyczne. – Jesteś wdową po Eddiem Gilletcie. Już sam ten fakt budził we mnie pewne wątpliwości co do twojej osoby. Potem zobaczyłem tamto zdjęcie, na którym on i jego ojciec byli w największej komitywie z tymi dwoma typkami, którzy zastrzelili w składzie celnym siedem osób. W dodatku ty mówiłaś o nich jako o najlepszych przyjaciołach. Co mogłem pomyśleć? Tak czy siak, jestem święcie przekonany, że cokolwiek miał Eddie, teraz ty to masz. – Ależ nie mam. – Może. Albo po prostu sama o tym nie wiesz. W każdym razie teraz jestem już pewien, że nie próbujesz mnie oszukać. – Co spowodowało, że zmieniłeś zdanie? – Nawet gdybyś chciała coś przede mną ukryć, myślę, że oddałabyś mi wszystko, bylebym tylko nie skrzywdził twojej małej córeczki. – Masz rację. – Doszedłem do tego wniosku dzisiaj nad ranem i już chciałem dać ci spokój, ale zobaczyłem Hawkinsa podążającego w kierunku twojego domu. Niespodziewana

zmiana planów. – Naprawdę mam ci uwierzyć, że Fred zastrzelił Sama Marseta? – Widziałem to na własne oczy. W składzie celnym o północy miało się odbyć spotkanie. – Marseta z Fredem? – Marseta z Buchalterem. – O czym ty mówisz? – Potarła czoło. Odetchnął głęboko, zbierając myśli. – Międzystanowa autostrada I-10 przecinająca całą Luizjanę przebiega na północ od Tambour. – I dalej przez Lafayette i Nowy Orlean. – No właśnie. Autostrada I-10 jest położoną najdalej na południe drogą wzdłuż wybrzeża, a bliskość Meksyku i Zatoki powoduje, że stała się głównym szlakiem przewozowym dla dilerów narkotyków, przemytników broni i handlarzy żywym towarem. Miasta, przez które przebiega: Phoenix, El Paso, San Antonio, Houston, Nowy Orlean, są dla nich ważnymi rynkami zbytu; każde z nich z kolei przecinają z północy na południe inne ważne szlaki komunikacyjne. – Zgadza się. – Prowadzą one w głąb kraju, do wszystkich największych miast w kontynentalnej części Stanów. Ponownie kiwnęła głową. – Każdy samochód, który porusza się po tej drodze – czy to ciężarówka z naczepą, czy pick-up, czy rodzinny van – może przewozić narkotyki, farmaceutyki, broń, chłopców i dziewczęta, którzy zmuszeni zostaną do uprawiania prostytucji. – Spojrzał pytająco na Honor. – Nadążasz? – Sam Marset był właścicielem Royale Trucking Company. – Trafiłaś w sedno. – Chcesz powiedzieć, że to kierowcy Marseta uprawiali ten nielegalny proceder? – Nie o jego kierowców chodzi, ale o samego Marseta, starszego zboru w twoim kościele i kogoś tam od zabytków. To on był mózgiem całego przedsięwzięcia. Noc z niedzieli na poniedziałek położyła kres jego przestępczemu życiu. Ułożyła sobie w głowie wszystkie zasłyszane informacje, sprawdziła, że córeczka jest całkowicie pochłonięta zabawą ze swoją maskotką, i dopiero wtedy spytała: – Jakie zadanie dostałeś? – Miałem wniknąć w struktury szajki Marseta i zbadać, z kim prowadzi interesy, żeby przez podstawionych ludzi zorganizować serię prowokacyjnych akcji. Całe miesiące zajęło mi zyskanie zaufania szefa. Dopiero kiedy Marset dał mi swoje błogosławieństwo, zaznajomiono mnie z listami załadunkowymi. Jego firma przewozi wiele legalnych towarów, ale widziałem też ogromne ilości kontrabandy.

– Ludzi? – Wszystko oprócz tego. Może to i dobrze, bo wtedy musiałbym zareagować, zatrzymując transport, a to pociągnęłoby za sobą konieczność zdekonspirowania się. Przez moje ręce przeszło wiele partii nielegalnych towarów. Moi zwierzchnicy nie byli jednak zainteresowani ciężarówką przewożącą sypkie towary, w których ukryto jedną skrzynkę ręcznej broni automatycznej. Interesowali ich ci, którzy broń sprzedają, i ci, którzy ją kupują. Nie miałem innego wyjścia. Musiałem znaleźć dowody przeciw prawdziwej grubej rybie. – Masz na myśli Marseta? – Jego albo kogoś nad nim. Ale największą chrapkę mieliśmy na Buchaltera. – Kto to taki? – Dobre pytanie. Biuro federalne nic o nim nie wiedziało, dopóki się tu nie zaczepiłem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ktoś inny pociąga za sznurki. – Gubię się w tym wszystkim. – Buchalter sprawuje kontrolę i ułatwia szajce działanie. To on kontaktuje się z ludźmi, którzy powinni zapobiegać nielegalnemu handlowi, a potem przekupuje ich albo zmusza do udawania, że niczego nie widzą. – Przekupuje policjantów? – Policję, funkcjonariuszy policji stanowej, inspektorów na stacjach kontroli wagi ciężarówek, strażników pilnujących skonfiskowanych pojazdów, wszystkich, którzy mają cokolwiek wspólnego z kontrolowaniem towarów przewożonych transportem drogowym. – Buchalter opłaca ich… – A potem dostaje działkę od przemytnika za zagwarantowanie jemu i jego towarom bezpiecznego przetransportowania przez całą Luizjanę. Znowu się zamyśliła, a po dłuższej chwili zauważyła: – Nie udało ci się jednak go zidentyfikować. – Nie. Brakuje mi kluczowego elementu. – Zatrzymał się na skrzyżowaniu dróg, odwrócił się do Honor i popatrzył na nią uważnie. – Tego czegoś szukałeś w moim domu. – No właśnie. – Dodał gazu i przejechał przez skrzyżowanie. – DS, czyli Departament Sprawiedliwości, nie ma zamiaru się w to mieszać, dopóki nie dostanie dowodów, dzięki którym wygra sprawę. Moglibyśmy ubić interes z kimś, kto wystawiłby Buchaltera w zamian za ułaskawienie, ale też potrzebujemy twardych dowodów. Dokumentów archiwalnych, rejestrów operacji bankowych, nagrań rozmów telefonicznych, zastrzeżonych czeków, bankowych dowodów wpłaty, nazwisk, dat. Pełnej dokumentacji. Sądzę, że twój zmarły mąż to wszystko posiadał. – I Eddie miałby być w to zamieszany? – spytała. – Narkotyki? Broń? Handel żywym towarem? Pan się bardzo myli, panie Coburn.

– Prawda jest taka, że nie orientuję się, po której stronie był twój mąż. Jego przyjaźń z bliźniakami budzi podejrzenia. A to, że był gliną, stwarzało dodatkowe możliwości, zupełnie jak w przypadku Freda. – Eddie był uczciwym policjantem! – To ty tak myślisz, prawda? Jesteś wdową po nim. Ale ja widziałem na własne oczy, jak dwóch jego serdecznych przyjaciół z zimną krwią kropnęło siedmiu ludzi. Ja byłbym ósmy, gdyby nie udało mi się zwiać. – Jak tego dokonałeś? – Czułem, że coś się święci. Spotkanie miało mieć pokojowy przebieg – żadnej broni – ja jednak byłem w stanie najwyższej gotowości, gdyż Buchalter uchodził w półświatku za bezwzględnego sukinsyna. Pamiętasz, jak kilka tygodni temu – pokazywali to w wiadomościach – wyłowiono z kanału w okolicach Lafayette latynoskiego dzieciaka z poderżniętym gardłem? – Nie zidentyfikowano ciała. Wiesz, kto to był? – Nazwiska nie znam. Wiem tylko, że przewoził go jeden z „klientów” Buchaltera do Nowego Orleanu, gdzie zaspokajają swoje… – spojrzał we wsteczne lusterko: dziewczynka śpiewała piosenkę razem z Elmem – perwersyjne seksualne potrzeby klienci z dużym szmalem. Ten dzieciak się dowiedział, co go czeka, i uciekł podczas tankowania ciężarówki. – Większość tych dzieciaków jest zbyt wystraszona, żeby udać się na policję, ale zawsze może się trafić jakiś odważniejszy od innych. Najwidoczniej tego obawiał się Buchalter. Jego ludzie dorwali dzieciaka, zanim zdążył narobić bigosu. Spojrzał na Honor i mruknął: – Chyba lepiej dla niego, że zginął. Wkrótce po znalezieniu ciała dzieciaka natrafiono na trupa funkcjonariusza policji stanowej. Też z poderżniętym gardłem. Mam dziwne wrażenie, że oba morderstwa są ze sobą powiązane. – Myślisz, że ten Buchalter to jakaś osoba sprawująca funkcje urzędowe? – Może tak, może nie. Miałem nadzieję, że poznam jego tożsamość w nocy z niedzieli na poniedziałek. Szykowało się coś grubszego. Czułem to przez skórę. Sądziłem, że Buchalter będzie zabiegał o nowego klienta. To straszni ludzie, bez litości dla tych, którzy coś spieprzą. Honor znowu zaczęła trzeć czoło. – Nie wierzę, że Eddie mógł być zamieszany w coś podobnego, choć, prawdę mówiąc, trudno mi również uwierzyć, że Sam Marset brał w tym udział. – Marset wszedł w ten biznes wyłącznie dla pieniędzy. Był grubą rybą. Wykorzystywał słabości innych, ale nie używał siły. Jeśli ktoś go wkurzył, niszczył go. Doprowadzał do ruiny finansowej. Czasem przyłapywał w hotelu z opuszczonymi spodniami i potem szantażował. Coś w tym guście. W jego mniemaniu znalezienie w kanale rozkładającego się ciała trzynastolatka szkodziło

interesom. Była to jedna z tych spraw, co do których Marset nie zgadzał się z Buchalterem. Zażądał spotkania, które doprowadziłoby do rozstrzygnięcia sporów i oczyściło atmosferę. Buchalter wyraził zgodę. – A przygotował pułapkę. – Delikatnie mówiąc. Zamiast Buchaltera pojawili się obaj bliźniacy Hawkinsowie. Zanim Marset zdążył wyrazić swoje oburzenie tą niespodziewaną zamianą, Fred strzelił do niego. Doral miał broń automatyczną. Otworzył ogień do pozostałych. Zaczął od mojego kierownika. Już w chwili, kiedy zobaczyłem ich w drzwiach magazynu, zwęszyłem podstęp. Ukryłem się pomiędzy skrzyniami, ale wiedziałem, że mnie zauważyli. Kiedy już wszyscy pozostali leżeli pokotem, ruszyli za mną. Dojechali do kolejnego skrzyżowania dróg, ale tym razem Coburn nawet nie zwolnił. Samochód pomknął dalej, a on kontynuował opowieść. – Coś mnie tknęło tego dnia, żeby wziąć ze sobą pistolet do pracy. Złapałem też, wychodząc, mój drugi telefon komórkowy. Celowo zostawiłem tam jeden telefon. Dzięki temu ich zgubiłem. Zaczęli sprawdzać wykaz wykonanych przeze mnie rozmów. Tak czy siak, udało mi się wymknąć ze składu i ukryć w opuszczonym budynku. Jeden z bliźniaków go przeszukał, ale byłem w niskim korytarzu technicznym pod podłogą. Kiedy wyszedł, dałem stamtąd nogę w stronę rzeki i kryjąc się, w końcu dotarłem do ciebie, zanim udało im się mnie dopaść. – Znowu rzucił okiem na Honor. – Resztę już mniej więcej znasz. – No i co teraz? Dokąd jedziemy? – Nie mam pojęcia. – Cooo?! – Tak szybko odwróciła ku niemu głowę, że aż coś chrupnęło jej w szyi. – Tak daleko moje plany nie sięgały. Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że ujdę z życiem tej pierwszej nocy. Wyobrażałem sobie, że zastrzeli mnie jakiś nerwowy funkcjonariusz albo ktoś na usługach Buchaltera. – Popatrzył przez ramię na tylne siedzenie samochodu. – Do głowy mi nie przyszło, że będę ciągnął ze sobą kobietę i dziecko. – No cóż, przepraszam za niewygody spowodowane naszym towarzystwem – powiedziała Honor. – Możesz podrzucić nas do domu Stana, a potem zająć się swoimi sprawami. Roześmiał się krótko. – Czy jeszcze nie zrozumiałaś? Nie słuchałaś tego, co mówiłem? Jeśli Doral Hawkins albo Buchalter stwierdzą, że wiesz o czymś, co może pomóc w oskarżeniu ich, twoje życie nie będzie dla nich warte funta kłaków. – Doskonale to rozumiem. Stan ochroni nas, dopóki… – Stan? Ten mężczyzna z fotografii przedstawiającej czwórkę facetów, których dewiza życiowa brzmiała: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego? Ten obok

twojego męża i dwójki Hawkinsów? Właśnie ten Stan? – No pewnie. Chyba nie myślisz, że… – A dlaczego nie? – Stan jest byłym żołnierzem piechoty morskiej. – Zupełnie jak ja. I popatrz, jak się zmieniłem. Przez chwilę się zastanawiała, a potem stanowczo oświadczyła: – Mój teść będzie bronił mnie i Emily do ostatniej kropli krwi. – Niewukluczone, lecz jeszcze nie jestem o tym całkowicie przekonany. Dopóki się nie upewnię, zostaniesz ze mną i z nikim nie będziesz się kontaktować. Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, usłyszeli wycie syren radiowozów policyjnych. Tam gdzie droga ginęła za horyzontem, zobaczyli dwa policyjne radiowozy. Zbliżały się do nich bardzo szybko. – Pewnie Doral odnalazł ciało brata. Mimo że Coburn był cały spięty i mocniej chwycił koło kierownicy, zdołał zachować tę samą prędkość. Patrzył cały czas prosto przed siebie. Radiowozy na sygnale przemknęły obok nich z dużą prędkością. – Samochód policyjny! – zaszczebiotała dziewczynka. – Mamusiu! Samochód policyjny! – Widzę, kochanie. – Honor uśmiechnęła się do córeczki, a potem wróciła do rozmowy z agentem. – Emily będzie musiała wkrótce coś zjeść i przespać się. Nie możemy jeździć w kółko skradzionym samochodem, unikając policji. Co masz zamiar z nami zrobić? – Zaraz coś wymyślę. Spojrzał na zegar na desce rozdzielczej. Na Wschodnim Wybrzeżu było już po dziewiątej. Na następnym skrzyżowaniu zjechał z głównej drogi. Asfaltowa nawierzchnia wkrótce się skończyła i przeszła w żwir, a żwir – w polną drogę, która doprowadziła ich do stawu pokrytego gęstym kożuchem rzęsy wodnej. Miał przy sobie trzy telefony. W komórce Freda zapisane było tylko jedno połączenie wychodzące: do brata. Reszta plików była pusta. Skoro jednak Fred używał tego telefonu do nielegalnych interesów, Coburn nie spodziewał się, że wyświetli mu się numer komórki Buchaltera. On sam w taki właśnie sposób używał swojego telefonu. Dla bezpieczeństwa wyjął z niego baterię. Nie mogli również skorzystać z telefonu Honor, bo od razu zostaliby namierzeni przez policję, więc z niego też wyjął baterię. Pozostał tylko jego burner[3]. Kupił go kilka miesięcy temu, ale po raz pierwszy użył dopiero wczoraj. Włączył go, sprawdził, czy ma zasięg, i wybrał numer, mając nadzieję, że dzisiaj ktoś odbierze połączenie. – Do kogo dzwonisz? – spytała Honor. – Za każdym razem, kiedy tylko się poruszę, aż podskakujesz ze strachu.

– A dziwisz się? – No nie. Popatrzył na jej posiniaczone ręce. Nawet dłonie miała całe w siniakach od uderzeń w zagłówek łóżka, kiedy próbowała się wyrwać z więzów. Żałował, że musiał użyć wobec niej przemocy, ale jej za to nie przeprosił. Mogło być z nią teraz znacznie gorzej, gdyby tego nie zrobił. – Nie musisz się obawiać, że znowu będę chciał cię skrępować – oświadczył – albo że zacznę machać ci pistoletem przed nosem. Nie denerwuj się już więcej, okej? – Trzęsę się ze strachu, bo dzisiaj rano na moich oczach został zamordowany człowiek. Powiedział, co miał do powiedzenia, i nie zamierzał się więcej usprawiedliwiać. Jeśli stajesz przed koniecznością oddania strzału do brutalnego mordercy, jakim był Fred Hawkins, nie zastanawiasz się, czy należy to zrobić, czy nie. Naciskasz cholerny spust, bo w przeciwnym razie to ty jesteś tym, który przestaje oddychać. Ilu umierających ludzi widział już w swoim życiu? Ilu z nich zginęło gwałtowną śmiercią? Zbyt wielu, żeby móc ich zliczyć lub choćby zapamiętać. Sądził jednak, że dla przejrzystych zielonych oczu nauczycielki drugiej klasy szkoły podstawowej musiał to być szokujący widok. To doświadczenie na pewno sprawi, że zawsze będzie się jej z tym kojarzył. Na to nie ma lekarstwa. A jednak ten telefon powinien położyć kres jej nerwowym podrygiwaniom za każdym razem, kiedy tylko on się poruszy. Już miał się wyłączyć i ponownie wybrać numer, kiedy jakaś kobieta podniosła słuchawkę. – Biuro zastępcy dyrektora Hamiltona. Do kogo przekierować połączenie? – Proszę mnie połączyć z Hamiltonem. – Kogo mam zaanonsować? – Paniusiu, skończ z tymi bredniami i oddaj mu słuchawkę. – Kogo mam zaanonsować? Cholerni biurokraci – pomyślał ze złością. – Coburn. – Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć? – Coburn. Lee Coburn. W słuchawce zapadła cisza. Po chwili kobieta po drugiej stronie linii powiedziała: – To niemożliwe. Agent Coburn nie żyje. Zginął ponad rok temu. 3 Burner (slang amerykański) – w Stanach Zjednoczonych jednorazowy komórkowy aparat telefoniczny. Po wykorzystaniu opłaconych połączeń nadaje się jedynie do wyrzucenia. Korzystają z niego chętnie dilerzy narkotyków. Prowadzonych przez burnera rozmów nie da się podsłuchiwać.

Rozdział 17

W telefonie Diega włączyły się wibracje, ale poczekał dłuższą chwilę i dopiero wtedy odebrał. – Kto tam? – A kogo się spodziewałeś? – Usłyszał drwiący głos Buchaltera. – Znalazł się twój zbieg? – Okazuje się, że to większy problem, niż się początkowo wydawało. – Nie mów! Ta para klaunów zawiodła na całej linii, prawda? Pozwolić mu uciec w ten sposób! – Już chciał dodać: „Tak to bywa, gdy nie przydzielasz zlecenia mnie osobiście”, ale zdecydował się nie przeginać. Nie dostawał zamówień jedynie od Buchaltera, ale ich relacje biznesowe – jeśli można tak określić ich wzajemne powiązania – były niezwykle lukratywne. Przez lata po opuszczeniu salonu fryzjerskiego Diego żył na ulicy, szukając jedzenia i ubrania po śmietnikach. Udało mu się przeżyć dzięki sprytowi i przebiegłości, które odziedziczył po jakimś nieznanym przodku wraz z mętną pulą genów, i to doprowadziło go stosunkowo szybko do wniosku, że handel wymienny, kradzieże i ratowanie mienia przed zniszczeniem mają za cel jedynie posiadanie pieniędzy. Tylko to się dla niego liczyło. Diego przyrzekł sobie, że będzie je zarabiać. Obserwował, uczył się i okazał się pojętnym uczniem. Szczególne umiejętności zapewniały mu nieograniczony rynek zbytu. Jego biznes kwitł niezależnie od klimatu ekonomicznego dla wszystkich innych form działalności handlowej. Właściwie najbardziej zajęty był wtedy, kiedy nadchodziły kiepskie czasy i jedynym prawem stawało się bezwzględne prawo dżungli, gdy mocniejszy pożerał słabszego. Odkąd stał się nastolatkiem, pracował na reputację działającego cichcem i z niesłychanym wręcz okrucieństwem, więc nawet ci najsilniejsi z silnych mieli poważanie dla tego drobnego chłopaka, a co najważniejsze, pozostawiali mu

szerokie pole do popisu. Nie miał żadnych przyjaciół i niedużą konkurencję, bo niewielu było tak dobrych jak on. Formalnie dla stanu Luizjana nie istniał. Jego narodziny nigdzie nie zostały zarejestrowane, nigdy nie uczęszczał do żadnej szkoły. Choć właściwie był niepiśmienny, umiał trochę czytać po angielsku, co wystarczało, żeby się ogólnie zorientować w temacie. Mówił biegle po hiszpańsku, którego to języka nauczył się na ulicy. Nie umiałby wskazać swojego rodzinnego miasta na mapie, ale znał je lepiej niż własną kieszeń. Nigdy nawet nie słyszał o sposobie dzielenia na piśmie przez liczby wielocyfrowe ani o tabliczce mnożenia, ale potrafił z szybkością błyskawicy przeliczać w pamięci ogromne sumy pieniędzy. Już zaczął sobie kalkulować, ile powinien wziąć za załatwienie Coburna. – Więc złapali już gościa czy nie? – Nie. Na razie on załatwił Freda Hawkinsa. Diego był zaskoczony takim rozwojem wypadków, ale wstrzymał się z komentarzem. – Wywołał powszechne oburzenie. Jeśli Coburn ujdzie z życiem z obławy, chcę, żebyś był gotowy do działania. – Jestem gotowy od jakiegoś czasu. – Może będę cię potrzebować również do zajęcia się kobietą i dzieckiem. – To wymaga dodatkowych kosztów. – Zdaję sobie z tego sprawę. – Po chwili lodowatej ciszy Buchalter dodał: – A co do tej dziwki… – Już się nią zająłem. Mówiłem ci. – Ach, więc się zająłeś. Widocznie umknęło to mojej uwadze. Będziemy w kontakcie. Rozmowa skończyła się bez dodatkowych słów. Nie były potrzebne. Rozumieli się doskonale, i to od samego początku ich znajomości. Kilka lat temu ktoś, kto znał kogoś, wystąpił z propozycją stałego zlecenia. Czy jest zainteresowany? Był. Oddzwonił na otrzymany numer telefonu, wysłuchał rekrutacyjnej gadki Buchaltera i zdał sobie sprawę, że zaproponowano mu taki rodzaj współpracy, jaki najbardziej mu odpowiadał: luźny układ. Wykonał pierwsze zlecenie, dostał zapłatę. Od tamtej pory niezmiennie prowadzili interesy z Buchalterem. Wsunął komórkę z powrotem do etui przy pasku, skulił ramiona, ręce wcisnął głęboko do kieszeni spodni. Palce jego prawej ręki zacisnęły się mocno wokół brzytwy. Od czasów Katriny niektóre części miasta stały się polem bitwy między różnymi gangami. Diego działał samodzielnie i niezależnie, starając się lawirować pomiędzy skłóconymi bandami, ale pozostanie neutralnym w takiej sytuacji było praktycznie

niemożliwe i w konsekwencji stał się wrogiem wszystkich. Wydawało się, że z uwagą obserwuje brudny chodnik pod butami z cholewami nad kostkę, lecz w rzeczywistości uważnie badał wzrokiem otoczenie, podejrzewając, że niebezpieczeństwo może czaić się w każdym cieniu. Wszędzie wietrzył podstęp. Nie obawiał się policji. To była dla niego pestka, czasem twardy orzech do zgryzienia, ale gliny stanowiły dla niego jedynie pretekst do żartów i śmiechu, a nie powód do obaw. Szedł przygarbiony po chodniku, udając niezainteresowanego otoczeniem, a potem skręcił w lewo w pierwszą przecznicę. Spod jego nóg prysnęło we wszystkie strony stado karaluchów. Wystraszył dwa mizdrzące się do siebie koty. Przez kolejne pięć minut maszerował pomiędzy opuszczonymi halami zastawionymi rozpadającymi się maszynami. W niektórych zamieszkiwali bezdomni, traktując je jako tymczasowe obozowiska. W labiryntach alejek Diego poruszał się jak u siebie. Znał każdy ich centymetr kwadratowy. Zawsze obierał inną, krętą drogę, więc mógł być pewien, że nikt go nie śledzi. Nikt nie mógł go znaleźć, jeśli on sam nie chciał zostać odnaleziony. Po wielu latach mieszkania tam, gdzie akurat znalazł schronienie, dysponował teraz prawdziwą rezydencją, choć nie leżała ona na trasie żadnego listonosza. Okrążył dwa razy opuszczony budynek, zanim zbliżył się do drzwi zamkniętych na kłódkę, do której jedynie on miał klucz. Kiedy już był w środku, zablokował stalowe drzwi od wewnątrz. Otoczyła go całkowita ciemność, ale on z łatwością znajdował drogę przez korytarze, których zawsze wilgotne ściany pokrywała gruba warstwa czarnej pleśni. Deszczówka przesączała się przez trzy kondygnacje budynku i zbierała w zagłębieniach podłogi, tworząc nigdy niewysychające kałuże. W najgłębszych czeluściach tej byłej fabryki konserw, produkującej niegdyś puszkowaną fasolkę, Diego urządził sobie prawdziwy dom. Otworzył zamek drzwi prowadzących do jego świątyni, wśliznął się do środka i zamknął zasuwę. Powietrze było tu znacznie chłodniejsze i bardziej suche niż w pozostałych pomieszczeniach. Diego zrobił sobie sam system wentylacji, wykorzystując częściowo istniejące oryginalne kanały wentylacyjne budynku i używając do tego skrawków materiałów, które zbierał przez dłuższy czas. Na podłodze leżał drogi orientalny dywan, który ukradł z ciężarówki zaparkowanej w Dzielnicy Francuskiej. Udawał, że jest jednym z tragarzy. Nikt go nie zatrzymał, kiedy przerzucił dywan przez ramię i poszedł swoją drogą. Pozostałe elementy wyposażenia mieszkania zdobył w podobny sposób. Dwie bliźniacze lampy witały go przyjemną poświatą. Siedziała na skraju łóżka, czesząc włosy szczotką, którą zwinął poprzedniego dnia w sklepie. Za złotą rybkę jednak zapłacił. Przechodził obok sklepu z artykułami dla

zwierząt, którego nigdy wcześniej nie zauważył, i zobaczył rybki w akwarium. Nim zdążył pomyśleć, już wychodził ze sklepu z jedną z nich zapakowaną w plastikową torebkę. Uśmiech dziewczyny, kiedy zaprezentował jej swój zakup, wart był przynajmniej trzy razy tyle co sama rybka. Nigdy wcześniej nie miał żadnego zwierzątka w domu. Teraz miał dwa: złotą rybkę i dziewczynę. Miała na imię Isobel. Była rok młodsza od niego, ale wyglądała jeszcze młodziej. Jej opadające na ramiona włosy były proste, gładkie i tak czarne, że aż opalizujące. Była delikatnej budowy, tak szczupła w talii, że mógł ją objąć obiema dłońmi. Patrząc na nią, pomyślał, że bez żadnego wysiłku mógłby połamać jej kończyny. Nieduży biust dziewczyny ledwo zaznaczał się pod T-shirtem, który dla niej ukradł. Mimo że miał już wiele kobiet w różnym wieku i w różnych rozmiarach, kruche piękno drobnego ciała Isobel przyprawiało go o dreszcze, zapierało dech i osłabiało z pragnienia. Jednak z tych właśnie powodów nie ośmielił się jej dotknąć. I nigdy tego nie zrobi. Jej świeżość i młody wygląd sprawiły, że stała się bardzo popularna wśród klienteli salonu masażu. Mężczyźni uwielbiali być oklepywani jej drobnymi dłońmi. Zamawiało ją wielu. Miała stałych klientów. Jej delikatność obracała się przeciw niej: ci, którzy ociekali nad nią potem, czuli się bardziej męscy, więksi, twardsi, mocniejsi. Jak setkom innych obiecano Isobel i jej rodzinie, że w Stanach będzie mogła wieść wspaniałe życie. Gwarantowano jej pracę w ekskluzywnym hotelu lub drogiej restauracji, gdzie zarobi więcej pieniędzy w tydzień niż ojciec przez cały rok. Kiedy tylko spłaci dług, który zaciągnęła na przewiezienie jej do Stanów, i urządzi się, co zajmie jej jedynie kilka lat, zacznie zarabiać pieniądze i przesyłać je rodzinie. Może nawet wystarczy, żeby ściągnąć do Stanów młodszego brata. Brzmiało to wszystko jak bajka. Po pożegnaniu z rodziną, pełnym łez i jednocześnie nadziei, wspięła się na ciężarówkę i ruszyła ku granicy. Piekielna podróż trwała pięć dni. Wraz z ośmioma innymi osobami została wciśnięta na pakę pick-upa i przykryta arkuszem sklejki. W drodze dawano im bardzo mało jedzenia i picia i tylko kilka razy pozwolono rozprostować kości. Jedna z dziewcząt, niewiele młodsza od Isobel, zachorowała i miała wysoką temperaturę. Isobel próbowała ukryć złe samopoczucie koleżanki, lecz kierowca i uzbrojony po zęby mężczyzna, który jechał razem z nim, odkryli to podczas jednego z nielicznych postojów na odpoczynek. Samochód ruszył dalej już bez dziewczyny. Porzucono ją na poboczu drogi. Pozostałych ostrzeżono, że też zostaną wyrzuceni, jeżeli będą się wtrącać w nie swoje sprawy albo sprawiać kłopoty. Isobel wiele razy myślała o tym, czy komuś udało się odnaleźć dziewczynę, zanim zmarła.

To był dopiero początek koszmaru Isobel. Kiedy dotarli w końcu do celu, kazano jej się przebrać w wyzywające ubranie, za które miała zapłacić potem ze swoich przyszłych zarobków. Trafiła do burdelu. Nie znała tu nikogo. Ci, z którymi przyjechała do Stanów i zawarła nibyprzyjaźnie podczas przeżywanego wspólnie strachu i rozpaczy, zostali wysłani do innych miejsc. Nie wiedziała, w jakim jest mieście ani nawet w jakim stanie. Nie rozumiała języka, którym przemawiał patrzący na nią pożądliwie mężczyzna, kiedy pozbawiał ją dziewictwa. Mimo to doskonale pojęła, co oznaczał ów akt. Została zepsuta, zhańbiona. Teraz już żaden miły i troskliwy mężczyzna nie będzie chciał jej poślubić. Rodzina się jej wyrzeknie. Nie miała wyboru: teraz pozostało jej tylko dalej „zabawiać” klientów albo się zabić. Samobójstwo było jednak śmiertelnym grzechem, biletem do wiecznego potępienia. Musiała znosić dalej piekielne męki. To właśnie dlatego jej oczy, czarne jak atrament, były tak wystraszone, kiedy Diego zobaczył ją po raz pierwszy. Został wysłany do menadżera salonu masażu, żeby przekazać mu ostrzeżenie: Buchalter domagał się uiszczenia wstrzymanej zapłaty za ochronę ostatniej dostawy dziewcząt do jego salonu. Diego wypatrzył Isobel, kiedy wyszła zza drzwi jednego z „gabinetów zabiegowych”, przytrzymując rękami poły tandetnego satynowego szlafroczka, w który owinięte było jej smukłe ciało. Po policzkach dziewczyny płynęły strumienie łez. Kiedy dostrzegła utkwiony w niej wzrok chłopaka, odwróciła się zawstydzona. Wrócił kilka dni później, tym razem jako klient. Poprosił o nią. Kiedy weszła do pokoju, poznała go. Z widoczną niechęcią zaczęła się rozbierać. Szybko zapewnił ją, że chce tylko porozmawiać. Przez następną godzinę opowiadała mu swoją historię. Była to tak fascynująca opowieść, że skłoniła Diega do zaoferowania pomocy w ucieczce. Dziewczyna złapała go za rękę, ucałowała ją i zrosiła łzami. Teraz, kiedy podchodził do łóżka, odłożyła szczotkę do włosów i uśmiechnęła się do niego nieśmiało. W jej spojrzeniu nie było już znękania i strachu – przepełniała je wdzięczność. Usiadł na łóżku w pewnej odległości od niej. – Como está? – Bien. Odwzajemnił jej nieśmiały uśmiech i przez chwilę wpatrywali się w siebie bez słowa. Chwila przeciągała się w nieskończoność i kiedy wreszcie wyciągnął do niej rękę, dziewczyna się wzdrygnęła.

– Ciii. – Delikatnie dotknął palcem jej policzka. Głaskał skórę, zachwycając się jej aksamitną gładkością. Popatrzył na krtań; dostrzegł, jak jest krucha, jak bezbronna. Obserwował pulsującą pod skórą aortę. Na szyi miała cienki srebrny łańcuszek z krzyżykiem, który zamigotał, kiedy odbiło się w nim światło lampy. Brzytwa w kieszeni ciążyła mu jak ołów. Za robotę zwykle brał pięćset dolarów. Jedno cięcie wyzwoliłoby ją ze wszystkich nieszczęść. Już nigdy nie musiałaby niczego się obawiać, nawet wiecznego potępienia. W ten sposób właściwie by ją uwolnił i od obłapiających ją mężczyzn, i surowego osądu jej ukrzyżowanego Boga. I w ten sposób wykonałby dyspozycję Buchaltera. Gdyby ją zabił, nie straciłby przychylności Buchaltera, a drobne, słodkie ciało tej ślicznej dziewczyny już nigdy więcej nie zostałoby zhańbione. Jednak zamiast przystawić jej brzytwę do gardła, głaskał policzek dziewczyny opuszkami palców. Dotknął krzyżyka i cichym, spokojnym głosem, mówiąc po hiszpańsku, zapewnił ją, że jest bezpieczna. Powiedział, że teraz on będzie się nią opiekował, że nie musi się już bać, bo on obiecuje ją chronić. Koszmar, w jakim żyła dwa lata, właśnie się skończył. Diego przysiągł to jej na swoje życie. W ten sposób założył sobie stryczek na własną szyję. Dostał nie tylko rozkaz, żeby zlikwidować Isobel, ale również żeby dowiedzieć się, kto pomógł jej uciec z salonu masażu, i tę osobę także zabić. Buchalter nie podejrzewał, że odpowiedzialny za to jest Diego we własnej osobie. Napawając się pięknem i zapachem słodkiej Isobel i czując ją obok siebie, miał ochotę rzucić Buchalterowi dosadnie: Spierdalaj!

Rozdział 18

– Tori, pewnie byś chciała, no wiesz… popatrzeć na to. Recepcjonistka wiedziała aż za dobrze, że nie wolno jej przeszkadzać, kiedy prowadzi indywidualny trening, szczególnie z osobą o takiej nadwadze i tak marudną jak pani Perkins. Rzuciła Amber mordercze spojrzenie i powiedziała do klientki: – Proszę powtórzyć ćwiczenie jeszcze sześć razy. Stękając, kobieta wykonała głęboki przysiad. Tori odwróciła się do recepcjonistki i rzuciła ostrym tonem: – Tak? Co? Recepcjonistka wskazała ręką rząd telewizorów płaskoekranowych przymocowanych do ściany na wprost bieżni. Jeden był nastawiony na jakiś talkshow, drugi – na kanał z reklamami, gdzie właśnie gwiazdka opery mydlanej prezentowała cudownie działający krem do twarzy. W trzecim telewizorze stacja informacyjna z Nowego Orleanu przedstawiała ostatnie wiadomości. Tori patrzyła na ekran przez kilka chwil. – Przerwałaś mi, żebym obejrzała powtórkę z wczorajszej strzelaniny w Royale Trucking Company? Dopóki zbieg nie odnajdzie się nagle w naszej damskiej saunie bez ręcznika, to nie mój problem. – Odwróciła się do pani Perkins, której twarz przybrała kolor dojrzałego pomidora. Tori pomyślała, że może powinna była ją poprosić o zrobienie pięciu przysiadów. – To chyba twoja przyjaciółka Honor – powiedziała Amber. – Uważają, że została porwana. Tori rzuciła Amber krótkie spojrzenie, a potem znów popatrzyła w telewizor i od razu rozpoznała dom Honor, na którego tle stał reporter, zdając relację „na żywo wprost z miejsca zbrodni”, jak informował widzów napis umieszczony na pasku w dolnej części ekranu.

Dopiero po chwili zorientowała się, że dźwięk jest wyłączony. – O mój Boże! Co ona mówi? – Co się dzieje? – wysapała pani Perkins. Tori zignorowała jej pytanie i ruszyła szybkim krokiem pomiędzy sprzętami do ćwiczeń w kierunku ściany z telewizorami. Złapała pilota i nakierowała go na odbiornik. Po kilku próbach udało się jej włączyć dźwięk. Nastawiła najgłośniej, jak się dało. – …istnieje obawa, że została porwana przez Lee Coburna, osobnika poszukiwanego w związku z wielokrotnym zabójstwem w Royale Trucking Company w nocy z niedzieli na poniedziałek, gdzie oprócz sześciu innych ofiar odnaleziono ciało śmiertelnie postrzelonego przywódcy lokalnej społeczności, Sama Marseta. – No dalej, dalej – mruczała niecierpliwie pod nosem Tori. Nie była pewna, że recepcjonistka przypadkiem czegoś nie pomyliła. Zatrudniła Amber jedynie dlatego, że świetnie prezentowała się w sportowych ciuchach. Miała wspaniałe włosy, równie wspaniałe zęby i biust, ale jej szare komórki nie działały zbyt sprawnie. Tym razem jednak Amber dobrze zrozumiała, co mówili w telewizji. Kiedy reporter znowu powrócił do tłumaczenia, dlaczego nadają z domu Honor, Tori słuchała go z rosnącym niedowierzaniem i trwogą. – Widzisz? – szepnęła jej Amber do ucha. – Mówiłam ci. – Cicho bądź! – uciszyła ją. – Policja i agenci FBI są na miejscu zbrodni, gdzie prowadzą szczegółowe śledztwo, lecz z tego, co do tej pory udało się dowiedzieć, wynika, że najprawdopodobniej pani Gillette i jej czteroletnia córeczka zostały zabrane siłą ze swojego domu. Rozmawiałem krótko ze Stanem Gillette’em, teściem potencjalnej ofiary, który odmówił przeprowadzenia wywiadu na wizji. Oświadczył, że do tej pory nie otrzymał żadnych żądań okupu. Reporter przeniósł wzrok na trzymane w ręku notatki. – Wygląda na to, że w domu doszło do szarpaniny. Wnętrze jest całkowicie zdemolowane i przeszukane. Pan Gillette twierdzi, że nie jest w stanie określić, czy coś zginęło. A co do ciała funkcjonariusza policji, Freda Hawkinsa, które odnaleziono we wnętrzu domu… – O Jezu! – jęknęła Tori, łapiąc się za serce. – …nie znamy na razie żadnych szczegółów, wiadomo jedynie, że wygląda to na kolejną egzekucję. – Reporter znów popatrzył prosto w kamerę. – Policja oraz jej oddziały stanowe i lokalne proszą wszystkich o wzmożoną uwagę i obserwowanie, czy nie pojawi się gdzieś podejrzany i jego zakładnicy. Oto ostatnie zdjęcie Honor i jej córki. Ekran telewizora wypełniło zdjęcie, które przesłała Stanowi w zeszłym roku wraz

z kartką na święta Bożego Narodzenia. – Jeśli ktokolwiek z państwa ich rozpozna, prosimy o jak najszybsze skontaktowanie się z najbliższym komisariatem policji. To już wszystkie informacje, jakie mamy, ale będziemy na bieżąco donosić o postępach w śledztwie. Prosimy o pozostanie przy odbiornikach, jeśli chcecie państwo się dowiedzieć, co nastąpi dalej. Stacja wróciła do nadawania teleturnieju; właśnie jakieś głupki podskakiwały z radości na widok błyszczącego nowego odkurzacza. Tori wyciszyła dźwięk i wcisnęła pilota w ręce zdumionej Amber. – Zajmij się panią Perkins. Ma jeszcze piętnaście minut treningu kardio. Zadzwoń do Pam, żeby wzięła za mnie trening Clive’a Donovana o pierwszej i poprowadziła spinning na rowerach stacjonarnych o trzeciej. Nie dzwoń do mnie, jeśli nie wydarzy się jakaś katastrofa, i, na litość boską, nie zapomnij włączyć alarmu i zamknąć drzwi na klucz, kiedy będziesz wychodzić wieczorem. – Dokąd się wybierasz? Tori nie odpowiedziała. Przemknęła szybko obok Amber, ocierając się o jej bok. Nie musiała się tłumaczyć ani przed swoją pracownicą, ani przed klientami klubu. Właśnie podano wiadomość, że jej najlepsza przyjaciółka została porwana. PORWANA, na Boga! I Emily również. Musiała coś zrobić. Postanowiła wrócić do domu i przygotować się do działania, niezależnie od tego, co przyniesie nadchodzący dzień, choć bała się nawet pomyśleć, co by to mogło być. Wpadła do biura tylko po to, żeby zgarnąć telefon komórkowy i torebkę, wyszła drzwiami od zaplecza klubu fitness i wsiadła do swojej corvetty. Odpaliła i z rykiem silnika ruszyła z parkingu. Samochód tak samo łatwo dostosowywał się do potrzeb lubiącej szybką jazdę Tori, jak Tori dopasowywała się do niezgrabnych zalotów męża, który kupił jej ten samochód. Był typem samca alfa w zarządach wielu swoich firm, lecz w sypialni pewność siebie całkowicie go opuszczała. Tori robiła wszystko, żeby słodki, nieśmiały mężczyzna poczuł się w łóżku jak King Kong, i odniosła pełny sukces. Do tego stopnia, że któregoś dnia, jeszcze przed pierwszą rocznicą ich ślubu, dostał zawału i zmarł. Było to jedyne z trzech jej małżeństw zakończone dobrowolnie. Smuciła się całe tygodnie po jego śmierci, bo bardzo lubiła pana Shiraha. Dlatego właśnie zostawiła sobie jego nazwisko, mimo że miała do wyboru jeszcze dwa inne, a poza tym Tori Shirah brzmiało egzotycznie, pasowało do jej stylu i ekstrawaganckiej osobowości. Miała jeszcze jeden powód, żeby wspominać go z czułością: dostała po nim w spadku tyle pieniędzy, że wystarczyło na sfinansowanie budowy eleganckiego i seksownego centrum fitnessu, pierwszego i jedynego w swoim rodzaju w Tambour

i całej okolicy. Prowadząc auto, wybrała numer telefonu komórkowego Honor. Została przekierowana na pocztę głosową. Sklęła w duchu czerwone światło, na którym przemknęła przez skrzyżowanie, i zaczęła przewijać listę kontaktów w telefonie, sprawdzając, czy ma może wpisany numer Stana Gillette’a. Miała. Zadzwoniła. To samo: przekierowanie na pocztę głosową. Wyprzedziła szkolny autobus wiozący dzieci na półkolonie, minęła jeszcze jedno skrzyżowanie i już była na podjeździe luksusowego osiedla, w którym mieszkała. Zahamowała z piskiem opon i po krótkiej chwili znalazła się w domu. Rzuciła torbę na podłogę w przedpokoju, przeskoczyła przez nią i ruszyła w głąb mieszkania, ściągając przez głowę sportowy top. Rzuciła go na łóżko i nagle usłyszała za swoimi plecami: – Czy są tak jędrne jak kiedyś? – Co u… – Obróciła się na pięcie i dostrzegła stojącego w drzwiach sypialni Dorala Hawkinsa. Mężczyzna patrzył na nią pożądliwie. – Co, u diabła?! Doral! Wystraszyłeś mnie na śmierć! – Taki miałem plan. – Zawsze byłeś dupkiem. – Nie przejmując się nagim biustem, położyła ręce na biodrach. – A co ty tutaj robisz?! – Dzwoniłem do klubu. Lalunia, która odebrała telefon, powiedziała mi, że właśnie wyszłaś. Byłem kilka przecznic stąd. – I nie mogłeś poczekać na mnie na zewnątrz jak każdy normalny człowiek? – Mogłem, ale tu mam lepsze widoki. – A tak w ogóle… – przewróciła oczami – po co przyszedłeś? Wiesz o Fredzie, tak? – To ja znalazłem jego ciało. – Och! To okropne! – Nie mów. – Przykro mi. – Dzięki. Drażnił ją do tego stopnia, że miała ochotę nim potrząsnąć. – Może i jestem tępa, Doral, ale nie mogę pojąć, dlaczego jesteś tutaj, kiedy twój brat został właśnie zamordowany. Wydaje mi się, że powinieneś zająć się czymś innym, zamiast gapić się na moje cycki. – Mam kilka pytań do Honor. – Do Honor?! – Do Honor? – powtórzył, przedrzeźniając ją. Przestał udawać przyjaciela. Podszedł do niej, złapał jej twarz między dłonie i ściskał tak mocno, aż się skrzywiła w grymasie bólu. – Jeśli nie chcesz, żeby twoja nabotoksowana twarzyczka rozpadła

się jak dojrzały owoc, lepiej powiedz mi od razu, gdzie jest Honor. Tori nie dawała się łatwo nastraszyć, a głupia też nie była. Doskonale wiedziała, jak złą reputację miał Doral Hawkins. Odkąd podczas huraganu Katrina stracił swoją czarterową łódź rybacką, jego jedynym znanym jej źródłem utrzymania była niewielka pensyjka, którą płaciło mu miasto. A żył na wysokiej stopie. Nie miała wprawdzie podstaw, żeby twierdzić, iż prowadzi jakieś nielegalne interesy, ale wcale by się nie zdziwiła, gdyby okazało się to prawdą. Razem z Fredem byli największymi rozrabiakami w szkole podstawowej i w gimnazjum; terroryzowali nie tylko uczniów, ale i całe grono pedagogiczne. Od szkoły średniej poczynając, zaczęli popełniać drobne wykroczenia: kradli dekle z kół samochodów, strzelali do lamp wokół stadionu ze sztucerów do polowania na jelenie, zastraszali dzieciaki, które nie tańczyły, jak im zagrali. Gdyby nie Stan Gillette, który wziął ich na wychowanie i trzymał żelazną ręką, skończyliby na dnie. Ktoś nawet powiedział, że tylko on uchronił ich przed niechybnym więzieniem. Należy im to przyznać, że po śmierci Eddiego byli bardzo dobrzy dla Honor. Krążyły jednak pogłoski, że pomimo interwencji i wpływu Stana para bliźniaków wcale nie weszła na prostą i szeroką drogę prawdy, a Fred został policjantem tylko po to, żeby kryć ich niecne sprawki. Tori nigdy nie miała okazji sprawdzić plotek o nikczemnych czynach braci, gdyż ich życiowe drogi rzadko się krzyżowały. Kiedy jeszcze chodzili razem do szkoły, umówili się z Doralem kilka razy na randkę. Gdy nie pozwoliła mu na więcej, zaczął się zachowywać podle i nieprzyjemnie. Nazwał ją dziwką. Odcięła mu się, że nawet dziwki mają swój honor. Znienawidził ją na zawsze. Teraz też zachowywał się jak zwykły drań. Był niebezpieczny i sprawiał jej ból. Miała zbyt wiele doświadczeń z mężczyznami, żeby nie wiedzieć, że okazywanie strachu powoduje eskalację przemocy. Przebyła tę kamienistą drogę z mężem numer jeden. Niech ją cholera, jeśli pozwoli potraktować się w ten sposób jeszcze raz. Nawet w wypadku takiego zbirowatego kretyna jak Doral najlepszą obroną jest atak. Wbiła kolano między jego nogi. Jęknął, puścił twarz Tori i złapał się za krocze, odskakując poza zasięg jej nóg. – Ani się waż mnie dotykać, Doral! – Złapała sportowy top, który przed chwilą rzuciła na łóżko, i szybko wciągnęła go przez głowę. – Jesteś obrzydliwy i w dodatku głupi! Skąd w ogóle taki pomysł, że akurat ja będę wiedziała, gdzie jest Honor? – Ja wcale nie robię sobie jaj, Tori. – Wyciągnął pistolet z kabury ukrytej z tyłu na pasku spodni. – O nie! Pistolet! – powiedziała wysokim śpiewnym głosem. – Czy teraz powinnam paść z wrażenia? A może błagać o litość? Odłóż to, zanim zrobisz komuś krzywdę. Mam na myśli siebie.

– Chcę wiedzieć, gdzie jest Honor. – Więc witaj w klubie! – krzyknęła. – Wszyscy chcieliby wiedzieć, gdzie ona jest. Wygląda na to, że uprowadził ją zabójca. – Umiała wprawdzie płakać na zawołanie, ale łzy, które teraz popłynęły z jej oczu, były prawdziwe. – Usłyszałam o tym w telewizji i przyjechałam z klubu prosto do domu. – Po co? – Żeby być gotową w razie… – W razie czego? – Tak na wszelki wypadek. – Oczekujesz, że się z tobą skontaktuje – powiedział oskarżycielskim tonem. – Nie. Owszem, chciałabym, ale z tego, co mówią o tym Coburnie, spodziewam się najgorszego. – Że pozbędzie się i jej, i Emily? – Nooo, jesteś genialny! Nie zauważył ironii. – Czy rozmawiała z tobą ostatnio o Eddiem? – Oczywiście. Mówi o nim bez przerwy. – No tak, ale… Chciałem zapytać, czy mówiła ci o nim coś konkretnego. Coś ważnego. Czy zdradziła ci jakąś tajemnicę dotyczącą Eddiego? Przechyliła głowę na bok i wpiła w niego spojrzenie. – Czy wciąż palisz trawkę? Podszedł do niej z groźną miną. – Skończ robić ze mnie głupa, Tori. Mówiła coś czy nie? – Nie! – krzyknęła, odpychając go. – O czym ty w ogóle gadasz? Nic nie wiem o żadnych tajemnicach. Jakie znowu tajemnice?! Przyglądał się jej przez chwilę, jakby sprawdzał, czy przypadkiem nie próbuje go oszukać, a potem mruknął: – Nieważne. – O nie, żadne nieważne. Dlaczego tu przyszedłeś? Kogo ścigasz? Ten sam typek, który zastrzelił twojego brata, uprowadził Honor i Emily. Dlaczego nie jesteś w terenie i go nie szukasz? – Nie mam pewności, czy on je porwał. – Jak to? Przysunął się do niej jeszcze bliżej. – Obie z Honor jesteście takie same. – Skrzyżował środkowy palec z palcem wskazującym i przysunął do nosa Honor. – Jeśli ona zna tego faceta… – Mówisz o Coburnie? – Tak, o Coburnie. O Lee Coburnie. Czy ona go znała? – Skąd Honor miałaby znać zwykłego robotnika z doków portowych, który stał się

wielokrotnym zabójcą? Popatrzył na nią podejrzliwie, a potem odwrócił się energicznie i wyszedł z pokoju, chowając pistolet do kabury. – Czekaj no! – Tori pobiegła za nim i chwyciła go za łokieć, odwracając twarzą do siebie. – Do czego pijesz? Sugerujesz, że porwanie to tylko mistyfikacja? – Niczego nie sugeruję. – Wyrwał rękę z uścisku Tori i sam schwycił ją za przedramię. – Ale mam zamiar cię obserwować. Będę wciąż gdzieś blisko. Jeśli tylko twoja przyjaciółka Honor się odezwie, lepiej mnie o tym poinformuj. – Bo co? – Spojrzała na niego hardo, chcąc mu pokazać, że za nic ma jego groźby. – Bo zrobię ci krzywdę, Tori, i wcale nie żartuję. Może i jesteś teraz bogata, ale doszłaś do tego, sprzedając swoją cipkę najlepiej ustawionemu oferentowi. Jedna więcej martwa ladacznica nie będzie wielką stratą dla ludzkości.

Rozdział 19

– Sukinsyn! Coburn zaklął pod nosem, zniżając głos do szeptu ze względu na dziecko, a także jego matkę, która przed chwilą rzuciła mu zabójcze spojrzenie, gdy z ust wyrwały mu się słowa: „gówniany świat”. Teraz patrzyła na niego tak, jakby ze środka czoła wyrósł mu róg. – Mam nadzieję, że słyszałaś. – Pomachał trzymanym w ręku telefonem komórkowym. – Że agent Coburn nie żyje od ponad roku? Tak. Słyszałam. – Jak widać, nie zna faktów. – Albo ja kupiłam twoje kłamstwa i teraz… – Słuchaj! – przerwał jej ze złością. – Wcale ci nie kazałem ze mną jechać, jasne? Chcesz wracać do domu, żeby zmierzyć się z Doralem Hawkinsem i kim tam jeszcze, siedzącym w kieszeni u Buchaltera? Świetnie. To sobie idź. Ja cię nie trzymam. Oczywiście to wcale nie było prawdą i nie pozwoliłby jej odejść, gdyby się nagle zdecydowała. Będąc sama, długo by nie pożyła. Mimo że opisywano go jako drania bez serca, to nawet on nie wysłałby kobiety i czterolatki na pewną śmierć. A poza tym była mu potrzebna i teraz, i na przyszość, kiedy będzie zbierać dowody przeciwko Buchalterowi. Wydawało mu się, że Honor wie znacznie więcej, niż sama sądzi. Dopóki nie wydusi z niej choćby najmniejszych okruchów informacji, zostanie z nim. Choć, z drugiej strony, ona razem z dzieckiem to jak kula u nogi. Nie przypuszczał, że będzie zmuszony zatroszczyć się o kogoś jeszcze oprócz samego siebie, dopóki Hamilton go nie wesprze, a już samo to było wystarczająco niebezpieczne. A co dopiero teraz, kiedy każdy uzbrojony brutal setki mil wokół wierzy, że Coburn jest mordercą i porywaczem.

Teraz odpowiadał za Honor i Emily Gillette, a wraz z tą odpowiedzialnością przyszła chęć poświęcenia się, żeby one ocalały, nawet jeśli on będzie musiał zginąć. Nawiązując do wcześniejszego zapewnienia, że może puścić ją wolno, rzekł: – Czy tego chcesz, czy nie, to właśnie ty posiadasz klucz do zamka otwierającego krąg zła stworzony przez Buchaltera. – Po raz setny… – Masz go! Musimy tylko się zastanowić, co to może być i gdzie powinniśmy szukać. – Więc zawieź mnie do najbliższej siedziby FBI i wejdź tam ze mną. Poszukamy tego wszyscy razem. – Nie mogę. – Dlaczego? – Bo nie chcę się zdekonspirować. Jeszcze nie teraz. Hawkins i Buchalter sądzą, że jestem tylko zwykłym robotnikiem portowym, który był naocznym świadkiem wielokrotnego zabójstwa i miał tyle szczęścia, że zdołał uciec. Nie wiedzą jednak, że tym naocznym świadkiem okazał się tajny agent federalny. Gdyby się o tym dowiedzieli, ze zdwojoną energią zaczęliby na mnie polować. – Ale przecież FBI by cię chroniło. – Tak jak funkcjonariusz Fred Hawkins z wydziału policji w Tambour zamierzał chronić ciebie? Nie musiał mówić więcej. – Buchalter ma na swoim garnuszku również miejscowych agentów FBI? – Postawiłbym własne życie na to, że ma, a ty? – Dał jej czas na odpowiedź, ale milczała, co było równoznaczne z potwierdzeniem: „Tak. Ja też”. – Nie siedziałabyś teraz obok mnie, gdybyś nie uznała za prawdziwe choć części tego, co starałem ci się przekazać. – Jestem tu, ponieważ wierzę, że gdybyś chciał nas skrzywdzić, zrobiłbyś to od razu, kiedy tylko się u nas zjawiłeś. Poza tym jeśli wszystko, co mi powiedziałeś, jest prawdą, nasze życie, życie moje i Emily, jest w niebezpieczeństwie. – Masz rację. – Ale główny powód, dla którego jestem tu z tobą, ma związek z Eddiem. – Z nim? Dlaczego? – Postawiłeś dwa pytania, na które chciałabym znaleźć odpowiedzi. Pierwsze: czy zginął w zwykłym wypadku samochodowym? – Jego śmierć została zaaranżowana tak, żeby wyglądała na wypadek samochodowy, ale ja osobiście w to nie wierzę. – Muszę się tego dowiedzieć. Wypadki się zdarzają. To tragedia, ale da się ją zaakceptować. Taki los. Wola boska. Stało się. Ale jeśli ktoś spowodował zderzenie,

w którym zginął, chcę, żeby został ukarany. – W porządku. A co z drugim pytaniem? – Czy Eddie był tym złym, czy tym dobrym gliną? Na to pytanie znam odpowiedź, ale chciałabym, żebyś ty też się o tym przekonał. – Mnie jest wszystko jedno, w jaki sposób zginął. Nie żyje. Jedyne, czym jestem teraz zainteresowany, to rozszyfrować Buchaltera i zakończyć jego biznes. Reszta, z reputacją twojego męża włącznie, nie robi mi żadnej różnicy. – No cóż, dla mnie jest to ogromna różnica. I dla Stana zapewne też. – Wskazała komórkę, którą wciąż trzymał w ręku. – Powinnam do niego zadzwonić i powiedzieć mu, że z nami wszystko w porządku. Pokręcił głową i schował telefon do kieszeni. – Pewnie wychodzi z siebie, odkąd się dowiedział, że zniknęłyśmy. – Na pewno. – Będzie się obawiał najgorszego. – Że jesteś na łasce zabójcy. – Nic innego pewnie nie przyjdzie mu do głowy, więc proszę… – Nie! – To okrutne. – Jak całe życie. Nie możesz do niego zadzwonić. Nie ufam mu. – Z zasady nikomu nie ufasz. – Zaczynasz co nieco łapać. – Ale mnie zaufałeś. – Skąd takie przypuszczenie? – Popatrzył na nią pytająco. – Żeby targać mnie ze sobą, musisz mi chociaż trochę ufać. – Nie tak bardzo, żebym mógł cię zostawić samą. Prawdopodobnie ufam ci nawet mniej niż ty mnie. Ale i tak jesteśmy na siebie skazani. – W jaki sposób? – Ty potrzebujesz mojej opieki, żeby przeżyć. Ja potrzebuję ciebie, żeby dostać to, po co do ciebie przybyłem. – Mówiłam ci już kilkakrotnie… – Pamiętam, co mówiłaś, ale… – Mamusiu! Przerwał im dziecięcy głosik. Honor popatrzyła do tyłu na córeczkę. – O co chodzi, kochanie? – Jesteś wściekła? Honor sięgnęła nad oparciem przedniego siedzenia i pogłaskała Emily po kolanie. – A czy Coburn jest wściekły? Kiedy usłyszał, jak dziewczynka wymawia jego nazwisko, aż coś go ścisnęło w dołku. Nigdy jeszcze nie słyszał swojego nazwiska wypowiadanego dziecięcym

głosikiem. Brzmiało jakoś inaczej. Honor zmusiła się do uśmiechu i skłamała: – Nie, on też wcale nie jest wściekły. – Ale wygląda, jakby był. – Nie, nie jest. On tylko… tylko… Z największym wysiłkiem spróbował przybrać spokojny wyraz twarzy. – Nie jestem wściekły. Dziewczynka najwyraźniej nie całkiem uwierzyła, bo zmieniła temat. – Chce mi się siusiu. Honor popatrzyła na Coburna z niemym pytaniem w oczach. – Jak mus, to mus. – Wzruszył ramionami. – Moglibyśmy podjechać na stację benzynową? Zabrałabym ją… – Może się załatwić w krzakach. Honor zaczęła rozważać jego propozycję, lecz po około piętnastu sekundach przerwało jej płaczliwe: „Ma-muuu-siuuu!”. Otworzyła drzwi samochodu i wysiadła. Pomogła Emily wysiąść i powiedziała jej, że udają się na pełną przygód wyprawę, a potem wzięła ją za rękę i zaprowadziła za samochód. Coburn nie słyszał nic oprócz konspiracyjnych szeptów. Raz Emily zachichotała. Spróbował przestać myśleć o konsekwencjach załatwiania przez kobiety swoich potrzeb na wolnym powietrzu i zamiast tego zajął się pilniejszymi sprawami. Musiał podjąć decyzję, co dalej. Jak słusznie zauważyła Honor, nie mogą jeździć w kółko całą noc w kradzionym wozie. Więc dokąd powinni się udać? Na pewno nie do jego mieszkania. Na sto procent jest obserwowane. Stanowi Gillette’owi też nie ufał, nie odda się zatem w jego ręce. Starszy pan był w najlepszej komitywie z braćmi Hawkins, więc prawdopodobieństwo, że jest z nimi w zmowie, wydawało się duże. Honor wprawdzie święcie wierzyła w jego całkowitą lojalność w stosunku do niej i Emily, lecz Coburn wolał mieć dowody. Gillette mógł się też okazać byłym wojskowym ślepo wierzącym w moc prawa i natychmiast wydać ich policji, a wtedy również lepiej było go omijać. Kiedy Emily się załatwiła, otworzyła drzwi samochodu od strony pasażera i z radosnym uśmiechem oświadczyła: – Już zrobiłam! – Moje gratulacje! – Czy mogę jechać z wami z przodu? – spytała. – Nie, nie możesz. – Honor zaprowadziła ją na tylną kanapę. – Ale tu nie ma mojego samochodowego fotelika. – Nie ma. – Honor rzuciła Coburnowi oskarżycielskie spojrzenie za pozostawienie fotelika małej w jej aucie. – Tym razem złamiemy tę zasadę –

powiedziała, pomagając Emily zapiąć pas. Kiedy z powrotem zajęła miejsce pasażera, Coburn spytał: – Czy znasz jakieś miejsce, do którego moglibyśmy się udać? – To znaczy ukryć się tam? – To właśnie miałem na myśli. Powinniśmy gdzieś zniknąć, dopóki nie skontaktuję się z Hamiltonem. – Wiem, dokąd moglibyśmy pojechać. – Skinęła pewnie głową. * Toma VanAllena obudziła tego dnia z samego rana szokująca informacja, że Fred Hawkins nie żyje, a Honor Gillette i jej córka zniknęły ze swojego domu. I morderstwo, i porwanie przypisywano Lee Coburnowi. Kiedy Tom podzielił się tymi wiadomościami z Janice, najpierw się zdumiała, a potem dopadły ją wyrzuty sumienia. – Czuję się koszmarnie z powodu tych wszystkich niepochlebnych opinii, które wczoraj wypowiedziałam na temat Freda. – Jeśli cię to w jakikolwiek sposób pocieszy, zginął na miejscu. Prawdopodobnie nic nie czuł. – Dodał, że ciało znalazł Doral. – To okropne! Byli sobie tacy bliscy. – Po chwili spytała: – A właściwie co oni obaj robili w domu Honor Gillette? Opowiedział o znalezieniu łódki. – Wprawdzie do zabójstwa doszło kilka kilometrów od domu Honor, ale na tyle blisko, że mogło ich to zaniepokoić, więc Fred popłynął sprawdzić, co u niej. Zgodnie ze słowami Dorala cały dom był przewrócony do góry nogami. – Przewrócony do góry nogami?! Opowiedział, w jakim stanie był dom, powtarzając słowa zastępcy szeryfa Crawford. – Ciało Freda leżało zaraz przy wejściu. Najwidoczniej Coburn wszedł do środka tuż za nim. – W ten sam sposób zastrzelił Sama Marseta. – Na to wygląda. Tak czy owak, muszę jechać i sam się o tym przekonać. Nie znosił wychodzić z domu, zanim zdążył pomóc żonie w porannych żmudnych rutynowych czynnościach: myciu, ubieraniu i karmieniu Lanny’ego. Ponieważ chłopiec nie umiał samodzielnie żuć ani łykać, karmienie odbywało się przez rurkę. Czas posiłku nie należał do najprzyjemniejszych. Jednakże Janice zdawała się wykazywać pełne zrozumienie dla porannych zobowiązań męża, przez które musiał opuścić dom. Powiedziała mu, że sama

doskonale sobie poradzi ze wszystkim i żeby się o nich nie martwił. – To kryzysowa sytuacja. Potrzebują tam ciebie – ucięła jego żale i szepnęła mu do ucha: – Uważaj na siebie. – I nawet wspięła się na palce, żeby pocałować go w policzek. Lwią część swojej pracy wykonywał za biurkiem. Dla Janice jednak (od pierwszego dnia, kiedy powiedział jej, że chce zostać agentem) kwintesencję pracy agenta stanowiły tylko te bardziej ekscytujące zadania. Zaskoczył ją i uradował, odwzajemniając pocałunek. Zgubił się dwa razy na bocznych drogach, zanim w końcu znalazł dom Honor Gillette; wjechał na posesję akurat w momencie, kiedy Crawford zbierał się do wyjazdu. Przedstawili się sobie i uścisnęli dłonie na powitanie. Zastępca szeryfa zaczął szybko mówić: – Przekazałem sprawę naszemu lokalnemu oddziałowi. Mają z tym pełne ręce roboty. Twoi agenci pokręcili się tu chwilę i odjechali. Mamy się spotkać na mieście, zorganizować bezpośrednie połączenia telefoniczne, oddelegować ludzi tylko do tej roboty i podzielić zadania. Wydział policji z Tambour udostępnił nam ostatnie piętro swojej siedziby w celu zorganizowania tam centrum dowodzenia. – Tak, rozmawiałem na ten temat z moimi ludźmi, kiedy tu jechałem. Podkreśliłem, że współpraca jest kluczowym warunkiem sukcesu i że priorytetem jest odnalezienie pani Gillette i jej dziecka, zanim stanie się im jakaś krzywda. Crawford wpatrywał się w niego z ironicznym uśmieszkiem, którego Tom nie umiał rozszyfrować. – Czy mamy jakieś rozjaśniające sprawę wieści od Dorala Hawkinsa? – Niewiele. Powiedział, że bladym świtem odebrał telefon od bardzo podekscytowanego brata i przyjechał tu najszybciej, jak tylko mógł. Łódź Freda była przycumowana do pomostu w pobliżu domu. Pierwszą oznaką, że coś jest nie tak, były otwarte na oścież drzwi wejściowe do domu. – Jak tłumaczy bałagan w środku? – spytał Tom. – Masz na myśli ten bałagan w połączeniu z ciałem brata? Miał identyczne odczucia jak ja. Ktoś, a obaj podejrzewamy Coburna, szukał tu czegoś konkretnego. – To znaczy czego? – Kto to wie? – A znalazł? – Kto to wie? Wygląda na to, że nikt się nie orientuje, czego właściwie szukał Coburn. Ani Doral, ani teść pani Gillette. Opowiedział Tomowi, jak Stan Gillette wpadł nie w porę na miejsce zbrodni, a przy okazji opisał mu byłego żołnierza piechoty morskiej od czubka głowy aż po stopy obute w wypolerowane na błysk półbuty. – Prawdziwy z niego twardziel, ale gdybym ja znalazł się na jego miejscu, pewnie

też nie byłbym specjalnie miły dla otoczenia – dodał zastępca szeryfa. Detektyw pożegnał się i wyszedł, a Tom postanowił przejść się po całym domu. Chodził uważnie, starając się nie przeszkadzać technikom, którzy skrupulatnie przedzierali się przez bałagan, starając się zbierać dowody. Dosłownie po kilku minutach wyszedł. Jechał z posesji Honor Gillette z powrotem do Lafayette nieco ponad godzinę. Kiedy wszedł do swojego biura, odczuł ogromną ulgę, że obowiązkowy wyjazd ma już za sobą. Nie usiadł jednak od razu za biurkiem. Dopiero kiedy zadzwonił biurowy aparat telefoniczny, podszedł i wcisnął migający klawisz połączenia wewnętrznego. – Tak? – Zastępca dyrektora Hamilton dzwoni z Waszyngtonu. Tom poczuł nagły skręt żołądka, jakby znalazł się w urwanej windzie. Odchrząknął, przełknął, podziękował recepcjonistce i wcisnął inny migający guzik. – Agent VanAllen. – Witaj, Tom. Co słychać? – Świetnie. A co u pana? Clint Hamilton z typową dla niego bezpośredniością przeszedł prosto do sedna sprawy: – Macie tam niezły bajzel i kupę kłopotów. Tom, zastanawiając się, skąd, u diabła, Hamilton może o tym wiedzieć, stwierdził asekuracyjnie: – Było dużo roboty przez kilka ostatnich dni. – Oświeć mnie. Tom mówił przez kolejne pięć minut. Kilka razy przerwał tylko po to, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ich nie rozłączyło. Podczas tych przerw Hamilton milczał, ale Tom słyszał w słuchawce jego oddech, więc opowiadał dalej. Kiedy skończył, Hamilton dłuższą chwilę się nie odzywał. Na tyle długo, że Tom zdążył przetrzeć chusteczką zwilgotniałą górną wargę. Hamilton pokładał w nim duże nadzieje. Ta wiara w jego możliwości teraz podlegała sprawdzeniu i nie chciał, żeby szef nagle stwierdził, iż popełnił błąd, mianując go na to stanowisko. Kiedy Hamilton w końcu przemówił, całkowicie zaskoczył Toma pytaniem: – Czy on był jednym z twoich agentów? – Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem… – Ten mężczyzna. Coburn. Czy on był twoim tajnym agentem, który rozpracowywał interesy handlowe Sama Marseta? – Nie, skąd. Nigdy nawet o nim nie słyszałem, dopóki nie poszedłem obejrzeć miejsca zbrodni w składzie celnym. Wtedy dopiero po raz pierwszy w życiu nazwisko podejrzanego padło z ust Freda Hawkinsa.

– Tego Freda Hawkinsa, który nie żyje? – Właśnie. Po kolejnej wymownej przerwie Hamilton powiedział: – No dobrze, mów dalej. – Ja… eee… straciłem wątek… – Mówiłeś, że agenci z twojego biura ściśle współpracują z funkcjonariuszami policji z Tambour. – Tak jest. Nie chciałem się plątać między nimi i ich wkurzać. Morderstwa w składzie celnym podlegają ich jurysdykcji. Biuro szeryfa zajęło się zabójstwem Freda Hawkinsa. Skoro jednak orzeczono, że pani Gillette została naprawdę porwana… Hamilton przerwał mu niezbyt uprzejmie. – Tom, wiem doskonale, co podlega czyjej jurysdykcji. Wróćmy do Sama Marseta. Miał doskonałe warunki do tego, żeby wejść w nielegalny handel międzystanowy. Tom odchrząknął i potwierdził: – Tak jest. – Czy stwierdzono jakiekolwiek tego typu powiązania? – Nie, przynajmniej do tej pory. – Tu opowiedział Hamiltonowi o przeszukaniu wszystkich ciężarówek z jego floty, przepytaniu wszystkich kierowców i pozostałych pracowników. – Wyznaczyłem agentów do śledzenia i sprawdzenia każdego, kto był w środku lub tylko w najbliższej okolicy składu w ciągu ostatnich trzydziestu dni, ale na razie nie wykryto żadnej kontrabandy. – Jaki motyw miał podejrzany, zabijając swojego szefa i kolegów z pracy? – Właśnie próbujemy się tego dowiedzieć, ale życie, jakie prowadził Coburn, bardzo to utrudnia. – W jaki sposób? – Wszyscy opisują go jako samotnika. Żadnych przyjaciół ani rodziny, sporadyczne kontakty ze współpracownikami. Nikt go zbyt dobrze nie znał. Ludzie… – Tom, skup się! – Hamilton zaczynał się wyraźnie niecierpliwić. – Pomyśl chwilę. Dlaczego on ich wszystkich zabił? – Był niezadowolony z pracy. – Niezadowolony z pracy – powtórzył Hamilton beznamiętnie. Tom uznał, że najrozsądniej będzie się nie odzywać. *

– Jeśli Coburn miał na pieńku ze swoim szefem, jeśli mu odbiło z powodu nadmiaru pracy w ładowniach portowych albo marnych płac za nadgodziny, to po co poszedł do domu zabitego policjanta i przetrząsnął go od góry do dołu? Jeśli uciekał z miejsca zbrodni, dlaczego przez następne dwadzieścia cztery godziny ukrywał się w domu razem z wdową i jej dzieckiem? I jeśli je ze sobą zabrał, to po co? Dlaczego nie rozprawił się z nimi na miejscu? Czy takie nietypowe zachowania cię nie dziwią? To nie były pytania retoryczne. Tom tylko przez krótki czas pracował w terenowym oddziale FBI w Lafayette razem z Clintem Hamiltonem, lecz było to wystarczająco długo, żeby wiedzieć, iż on otwiera usta tylko wtedy, kiedy naprawdę ma coś istotnego do powiedzenia. Kiedy awansowano go i przeniesiono bezpośrednio do Waszyngtonu, omijając kolejny szczebel kariery, którym miało być biuro w Nowym Orleanie, zarekomendował Toma jako swojego następcę. Tom był w pełni świadomy, że forsowanie jego kandydatury niektórzy przyjęli sceptycznie, a inni – zdecydowanie się sprzeciwili. Hamilton walczył jednak o niego i tę walkę wygrał. Każdego dnia, kiedy wkraczał do biura, w którym kiedyś przesiadywał Hamilton, czuł dumę z otrzymania szansy zostania szanowanym agentem, kimś, kogo niektórzy się nawet obawiali. Doświadczył również uczucia lodowatej paniki, że nie zdoła sprostać wymaganiom swojego poprzednika. Pod każdym względem. Gdy był ze sobą szczery aż do bólu, zastanawiał się, czy Hamilton nie rzucił mu tego stanowiska jak psu kości z powodu Lanny’ego. Robiło mu się wtedy słabo z upokorzenia i oburzenia, że główną przyczyną jego awansu mogła być litość. Teraz był ciekaw, skąd Hamilton ma te wszystkie informacje. Nie tylko wiedział o zabójstwie Marseta i o tym, co się stało później, ale był doskonale wprowadzony w każdy szczegół. Mogło to oznaczać tylko jedno: konsultował się z kimś z miejscowego oddziału, zanim zadzwonił do Toma. Poczuł rozgoryczenie. Nie chciał jednak, żeby Hamilton zorientował się w jego domysłach i wątpliwościach co do swojej osoby, powiedział więc pewnym głosem: – Również zadawałem sobie wszystkie te pytania. Nie dają mi spokoju. – Podsumowując: z tego wynika, że nie była to zwykła strzelanina, którą urządził jakiś szaleniec z zaburzeniami osobowości. A to oznacza, drogi Tomie, że to praca szyta idealnie na twoją miarę. – Tak jest. – Zadanie dla ciebie: odnaleźć ich. – Tak jest! Zapadła grobowa cisza. Przedłużała się coraz bardziej, osiągając rozmiar lotniskowca. W końcu Hamilton rzucił energicznie: „Będziemy w kontakcie!” i rozłączył się.

Rozdział 20

Trzymając się wskazówek Honor, Coburn jechał skradzionym samochodem wąską polną drogą obrośniętą gęsto krzakami, których gałęzie uderzały o boki i spód wozu. Około trzydziestu metrów od celu zatrzymał się, patrząc w zdumieniu na starodawny kuter rybacki do połowu krewetek. Potem odwrócił się do Honor i spojrzał na nią znacząco. – A masz jakiś lepszy pomysł? – spytała, próbując się bronić. – No tak. Raczej nam się nie uda odpalić silnika… Zdjął nogę z hamulca i ruszył ostrożnie w kierunku łodzi, choć było to praktycznie niemożliwe, żeby ktokolwiek ukrywał się w środku. Musiałby być nieźle rąbnięty, żeby wejść na pokład, skoro łódź nawet z zewnątrz wyglądała tak, jakby się mogła w każdej chwili rozpaść. – Do kogo ona należy? – spytał. – Do mnie. Odziedziczyłam ją po ojcu. Coburn absolutnie nic nie wiedział na temat starych drewnianych łodzi, ale był już w nadmorskiej Luizjanie wystarczająco długo, żeby rozpoznać przybrzeżny trawler do połowu krewetek. – Łowił krewetki tym czymś?! – Mieszkał na tej łodzi. Łódź wyglądała na równie zdatną do morskiej żeglugi jak złamana zapałka. Stała w połowie wyciągnięta na brzeg z zamulonego kanału, którym według Honor można było dopłynąć do samej Zatoki. Z miejsca, w którym się znajdowali, zbiornik wodny wyglądał raczej jak staw. Coburn wywnioskował, że łodzią nikt nie pływał od lat. Jej kadłub obrosły pnącza. Resztki farby, które zostały na sterówce, łuszczyły się i odpadały płatami. Te szyby w oknach, które jeszcze całkiem nie wypadły, były popękane i tak brudne, że ledwo przypominały szkło. Metalowa ramka z siatką na muchy od strony lewej

burty przekrzywiła się pod kątem czterdziestu pięciu stopni i z daleka wyglądała jak złamane skrzydło ogromnego ptaka. Jednak te same powody, dla których porzucono ją i najprawdopodobniej całkiem o niej zapomniano, działały na ich korzyść. – Kto wie, że łódź jest tutaj? – spytał. – Nikt. Tata przypłynął tu, żeby ukryć się przed Katriną, a potem zdecydował, że pozostanie w tym miejscu. Mieszkał tutaj, dopóki nie zachorował. Jego stan bardzo szybko się pogarszał i musiałam go przenieść do hospicjum. Był tam niecały tydzień i zmarł. – Jak dawno to było? – Tylko kilka miesięcy przed wypadkiem Eddiego, przez co jeszcze ciężej zniosłam śmierć męża. – Uśmiechnęła się żałośnie. – Ale cieszę się, że nie dożył tej chwili, kiedy zostałam wdową. To by go bardzo zmartwiło. – A twoja matka? – Umarła lata całe przed wypadkiem. To wtedy właśnie tata sprzedał dom i przeprowadził się na trawler. – Czy twój teść wie, że łódź jest tutaj? Pokręciła głową. – Stan nie do końca aprobował styl życia mojego ojca, który nigdy niczym się nie przejmował i był raczej… totalnym luzakiem. Stan nie chciał go odwiedzać, a już szczególnie nie lubił, kiedy Emily była narażona na jego towarzystwo. – Narażona? Czy luzactwo jest zaraźliwe? – Najwyraźniej Stan tak uważał. – Wiesz co? Im więcej słyszę o tym twoim teściu, tym mniej go lubię. – Pewnie on myśli tak samo o tobie. – Nie będę płakał z tego powodu. – Jestem pewna, że nie będziesz. – Odgarnęła włosy do tyłu, przyglądała się przez chwilę krypie, a potem dodała: – Stan dobrze kojarzy fakty. – Doprawdy? – A to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie? – Wolałbym na przykład wiedzieć, czy przypadkiem nie zacznie nas szukać na tym cholernym zadupiu. – Nie. – Dziękuję. Otworzył drzwi od swojej strony i wysiadł. Tuż koło jego buta prześliznął się wąż. Zaklął szpetnie. Raczej nie bał się węży, ale wolał ich unikać. Otworzył tylne drzwi i nachylił się do środka po Emily, która już odpięła pas i wyciągała do niego ręce. Podniósł ją i obszedł wóz dookoła, a potem podał dziewczynkę Honor.

– Nie stawiaj jej na ziemi. Właśnie widziałem… – Przesylabizował nazwę węża. Oczy Honor zrobiły się okrągłe z przerażenia. Szybko rozejrzała się po ziemi wokół. – Mokasyn błotny?! – Nie pytaj. Wyciągnął pistolet zza paska, ale szybko przykrył go dłonią, kiedy Emily odwróciła się do niego. – Coburn? – Słucham? – Czy wciąż jesteśmy na pełnej awantniczych przygód wyprawie? – Myślę, że możesz tak to nazwać. – Mamusia tak mi powiedziała. – Skoro tak, rzeczywiście jesteśmy na pełnej awanturniczych przygód wyprawie. – Czy możemy być długo na tej wyprawie? – zaszczebiotała. – To taka fajna zabawa. O tak, niezły mamy ubaw – pomyślał, uważnie patrząc pod nogi, kiedy szedł w stronę łodzi. Jej nazwa była prawie niewidoczna spod łuszczącej się farby, ale jakoś ją odczytał. Rzucił Honor znaczące spojrzenie ponad ramieniem. Spojrzenie, które całkowicie zignorowała. Łódź miała niskie burty. Wszedł na pokład z łatwością, ale jego but zagłębił się w miękkim materacu z mchu hiszpańskiego i innych naturalnych odpadów. Wprawnym okiem szukał śladów niedawnej obecności człowieka, ale nienaruszone pajęczyny i leśna ściółka były widoczną oznaką tego, że na pokładzie dawno nie gościł żaden człowiek. Pewnie od dnia, kiedy Honor zabrała stąd ojca do hospicjum, gdzie zmarł. W pełni usatysfakcjonowany tym, że są sami, zrzucił nogą z pokładu kłąb mchu i liści, robiąc miejsce dla Emily, którą podała mu Honor. Postawił ją na pokładzie i przykazał: – Nie ruszaj się. – Okej, Coburn, nie będę. Kiedy tylko przełamała opór przed wymawianiem jego nazwiska, używała go przy każdej możliwej okazji. Mężczyzna pochylił się, podał rękę Honor i pomógł jej wejść na łódź. Obrzuciła badawczym spojrzeniem zaśmiecony pokład. Coburn dostrzegł przelotny smutek na jej twarzy. Po chwili otrząsnęła się i raźno wydała komendę: – Za mną! Wzięła Emily za rękę i kazała jej ostrożnie stawiać kroki. Prowadziła ich obok sterówki do drzwi, gdzie nagle się zatrzymała i obejrzała na Coburna. – Może jednak ty powinieneś pójść pierwszy.

Przeszedł obok niej i pchnął drzwi, ale stawiały opór, dopóki nie potraktował ich barkiem. Wnętrze sterówki wcale nie wyglądało lepiej niż pokład. Panel sterowniczy przykryty był przybrudzonym brezentem, na którego powierzchni zebrały się małe jeziorka mętnej wody. Przez wybite okno do środka wpadła złamana gałąź drzewa – tak dawno, że szczelnie pokryły ją porosty. Honor popatrzyła na to z wyraźnym przygnębieniem i wskazała wąski korytarzyk ze schodkami prowadzącymi w dół. Coburn schodził powoli. Musiał się schylić, żeby nie uderzyć głową we framugę półokrągło zakończonych drzwi, kiedy wchodził do kabiny z nisko podwieszonym sufitem. W środku unosiła się mieszanka zapachów pleśni i zgnilizny, morskiej wody i ryb, oleju napędowego i marihuany. Coburn odwrócił się i spojrzał na Honor, która stała pochylona na schodkach. – Palił zioło? Potwierdziła, ledwo widocznie wzruszając ramionami. – Nie wiesz przypadkiem, gdzie je przechowywał? Rzuciła mu gniewne spojrzenie, a on uśmiechnął się na to od ucha do ucha, a potem wrócił do rozglądania się po niewielkim pomieszczeniu. Dostrzegł dwupalnikową kuchenkę gazową na butlę, pokrytą szczelnie pajęczynami. Drzwi małej lodówki – zupełnie pustej – były otwarte na oścież. – Elektryczność? – Jest generator prądu. Nie wiem, czy jeszcze działa. Wątpliwa sprawa – pomyślał Coburn. Otworzył drzwi szafki kuchennej. Na pustych półkach znalazł jedynie mysie bobki. Dwie koje przedzielone były tak wąskim przejściem, że mieściła się tu najwyżej ustawiona w poprzek stopa. Wskazał drzwi na końcu kabiny. – Toaleta w forpiku? – Nie polecam. Nie korzystałam z niej nawet wtedy, kiedy tata tu mieszkał. W rzeczywistości na łodzi nie było niczego godnego polecenia, ale przynajmniej wydawała się wodoszczelna. Na podłodze wprawdzie leżało pełno śmieci, lecz woda tu nie dotarła. – Będziemy mogli tu zostać? – spytała. – Na szczęście nie musimy dłużej niż tylko kilka godzin. – A potem co? – Pracuję nad tym. Podszedł do koi i podniósł materac, sprawdzając, czy nie ma pod nim jakiegoś robactwa. Nie znalazłszy niczego, odwrócił się do Honor i wyciągnął ręce po Emily. Posadził ją na materacu. – Brzydko tu pachnie. – Dziewczynka zmarszczyła nosek. – Oj tam! Siedź tutaj i nie schodź na podłogę. – Czy to będzie teraz nasz domek?

– Nie, słoneczko – uspokoiła ją Honor. – Jesteśmy tu tylko w odwiedzinach. Pamiętasz, kiedy mieszkał tu dziadzio? – Nie. – Dziewczynka pokręciła głową. – Dziadzio mieszka w domku. – Ale nie dziadek Stan. Twój drugi dziadziuś. Mieszkał na tej łodzi. Uwielbiałaś go odwiedzać. Emily popatrzyła na mamę niedowierzająco. Coburn spostrzegł, że luka w pamięci Emily zasmuciła Honor, ale mimo to się nie rozkleiła. – To część naszej awanturniczej przygody. Dziewczynka była na tyle spostrzegawcza, żeby rozpoznać kłamstwo, i na tyle rozsądna, żeby nic nie mówić, gdy zrozumiała, że mama ledwie się trzyma. Przycisnęła mocniej do boku swoją kołderkę i włączyła pozytywkę w brzuszku Elma, który zaczął śpiewać radosną piosenkę. – Musimy w końcu kupić trochę jedzenia i wody pitnej – powiedziała Honor. – Mówiąc „my”, masz na myśli mnie, oczywiście. – Tak, oczywiście. Przepraszam. – Rozłożyła ręce. – Nie byłam tutaj, odkąd pochowałam ojca. Nie zdawałam sobie sprawy… – Popatrzyła na niego bezradnie. – Proszę, pozwól mi zadzwonić do Stana. Coburn miał już dość wysłuchiwania próśb Honor. Otworzył wąski schowek i znalazł tam szczotkę do zamiatania. – Zrób z tego użytek – powiedział, podając ją kobiecie. – Wrócę najszybciej, jak będę mógł. * Kiedy minęły dwie godziny i wciąż nie wracał, Honor zaczęła nerwowo krążyć po pokładzie trawlera, wpatrując się z niepokojem w drogę, która ich tu przywiodła, i pragnąc ze wszystkich sił, żeby się w końcu na niej pokazał. Wsłuchiwała się w docierające tutaj dźwięki: czy przypadkiem poprzez śpiew ptaków nie usłyszy odgłosu silnika zbliżającego się samochodu. Starała się nie przekazywać swojego niepokoju Emily, która i tak stawała się coraz bardziej marudna. Było jej za gorąco, doskwierał głód i pragnienie. Dosłownie co pięć minut zadawała te same dwa pytania: „Dokąd poszedł Coburn?” i „Kiedy wróci?”, aż wreszcie Honor straciła resztki cierpliwości i wybuchła: – Przestań mnie wciąż o to pytać! Nie znała odpowiedzi na pytania Emily, ale nie mogła się pozbyć myśli, że Coburn zostawił je na pastwę losu. Ojciec Honor zdecydował się zacumować łódź właśnie tutaj, gdyż otaczające lasy

były bagniste, niedostępne dla obcych i dawały pewne schronienie przed huraganowymi wiatrami. Wybrał „emeryturę” tutaj, bo podobało mu się odizolowanie tego miejsca od reszty świata. Było oddalone od uczęszczanych ścieżek i trudne do odnalezienia. Ponadto nie musiał płacić za trzymanie łodzi w marinie, unikał też w ten sposób natrętnego ingerowania w jego osobistą wolność, stosowania się do zasad, przepisów i regulaminów, praw i zarządzeń, mandatów i podatków. Stał się prawdziwym pustelnikiem, pozbawionym kontaktu ze światem zewnętrznym na tyle, na ile było to możliwe. Honor i Emily były chyba jedynymi osobami, które tutaj kiedykolwiek się pojawiły. Nawet Eddie nie przyjeżdżał tu razem z nimi. Coburn spytał ją, czy zna jakąś dobrą kryjówkę. To był doskonały wybór, ale teraz zaczynała żałować, że nie zachowała tego dla siebie. Te zalety, które sprawiały, że było to idealne miejsce, żeby się ukryć, działały teraz na jej niekorzyść. Najbliższe połączenie z cywilizacją, czyli dwupasmowa droga stanowa, znajdowało się w odległości około ośmiu kilometrów stąd. Nie dałaby rady tam dojść, niosąc Emily i nie mając ani kropli wody. Była tu uwięziona, dopóki Coburn nie wróci albo… Nie pozwoliła sobie myśleć o tym „albo”. Co ma zrobić, kiedy słońce zajdzie i zapadnie zmrok, a Emily zacznie się bać ciemności? Jak nie wpaść w panikę, skoro nie ma żadnych możliwości porozumienia się z innymi ludźmi? Coburn odmówił pozostawienia jej telefonu komórkowego. – Przysięgam, że go nie użyję – zarzekała się. – To dlaczego chcesz, żebym go zostawił? – spytał. – A może wydarzy się jakiś wypadek? Ukąsi nas żmija? – nie dawała za wygraną. – Nie wchodźcie im w drogę, to nic wam nie zrobią. – Jestem pewna, że tu są aligatory. – To nie rekiny. Nie wskoczą na łódź. – Nie możesz nas tak po prostu zostawić tutaj! – zdenerwowała się. – Nie, mógłbym cię związać. Ta ostatnia kwestia w końcu ją uciszyła. Miała ochotę rzucić się na niego z pięściami, ale wolała tego nie robić przy Emily. Szarpanina wystraszyłaby małą, a poza tym Honor zdawała sobie sprawę, że byłoby to daremne. Bezwiednie pocierała łokieć, coraz mocniej rozżalona ucieczką Coburna i własnym strachem. Wprawdzie wychowywała samotnie dziecko i mieszkała na odludziu już ponad dwa lata, a także mierzyła się dzielnie z wieloma problemami – oczywiście i Stan, i bliźniacy, i inni przyjaciele byli na każde jej zawołanie, jeśli tylko zgłaszała im jakiś problem i prosiła o pomoc – ale tym razem było inaczej. Została zupełnie sama.

* Ale, na Boga, nie może przecież być całkowicie bezradna. Mogłaby… – Coburn! – krzyknęła Emily. Wystartowała jak rakieta ze skrzynki, na której siedziała, przecięła pokład i rzuciła się na niego, obejmując go za kolana. – Przywiozłeś mi coś? Mamusia powiedziała, że pojechałeś po jedzonko dla mnie. Serce podeszło Honor do gardła. Stał na pokładzie dosłownie kilka metrów od niej, a ona nie usłyszała niczego, co zwiastowałoby jego pojawienie się. Miał na głowie czapkę z daszkiem i ciemne okulary, które teraz zdjął, zaczepiając jednym uchem o wycięcie koszulki. Koszulki Eddiego – jak sobie dopowiedziała w myślach. Jego buty i nogawki spodni ociekały brudną wodą. Widząc jej spojrzenie, wyjaśnił: – Przyszedłem tutaj wzdłuż brzegu rzeczki. Emily podskakiwała na paluszkach. Nie odrywając oczu od Honor, wyłowił z kieszeni dżinsów lizaka i podał dziewczynce. Nawet nie spytała matki o pozwolenie przed rozwinięciem go z purpurowego papierka. – Co się mówi, Emily? – Dziękuję ci, Coburn. Uwielbiam winogronowe. Winogronowe to moje ulubione. Honor pomyślała kwaśno, że jakikolwiek smak miałby przyniesiony przez Coburna lizak, natychmiast stałby się jej ulubionym. Emily natychmiast włożyła go do buzi. – Dlaczego przyszedłeś brzegiem rzeczki? Gdzie jest samochód? – Zostawiłem go kawałek dalej. Ktoś mógł cię odnaleźć. Nie chciałem wjechać prosto w pułapkę. – Popatrzył na nią wszystkowiedzącym spojrzeniem. – Pomyślałaś pewnie, że cię tu porzuciłem, prawda? Bez słowa zszedł z łodzi i ruszył w stronę drogi. – A dokąd on idzie? – Emily wyciągnęła lizaka z buzi i zaczęła lamentować. – Na litość boską, Emily, on zaraz wróci! – Córka wpatrzona w mężczyznę jak w święty obrazek zaczynała ją drażnić. Po kilku minutach wrócił. Prowadził pick-upa, którego czarny lakier prawie zupełnie zszarzał od słonego morskiego powietrza, a na zderzaku miał naklejkę drużyny futbolowej Tigersów z Uniwersytetu Stanowego w Luizjanie. Wyglądał identycznie jak dziesiątki podobnych pick-upów poddanych korodującemu działaniu nadmorskiego klimatu. Była w stu procentach przekonana, że właśnie dlatego go ukradł. Zatrzymał się nieopodal łodzi, wysiadł i wyjął z bagażnika kilka toreb. – Weź je ode mnie – poprosił kobietę, podał jej i wrócił po kolejne. Kiedy już zabrała od niego wszystkie pakunki, oznajmił: – Teraz pojadę ukryć wóz. – Po co?

– Ktoś mógłby przestrzelić opony. Nawet nie spytała, jak mieliby w razie strzelaniny dotrzeć w trójkę do ukrytego samochodu. Ewidentnie był bardziej od niej doświadczony w takich sprawach. Zanim wrócił, zdążyła przygotować trzy kanapki z masłem orzechowym i bananami. Ona i Emily usiadły na jednej koi, a on na drugiej. – Czy robimy sobie piknik? – spytała uszczęśliwiona Emily. – Coś w tym rodzaju. – Honor pochyliła się do córeczki i pocałowała ją w czoło, mając wyrzuty sumienia, że wcześniej ją zbeształa. W torbach, które przyniósł Coburn, znajdowała się żywność, która nie wymagała przechowywania w lodówce. Oprócz tego kupił jeszcze zgrzewkę butelkowanej wody, stojącą latarenkę na baterię, aerozol do odstraszania owadów, mokre chusteczki i butelkę płynu odkażającego do mycia rąk z dozownikiem. Kiedy tylko Emily się najadła, zaczęła ziewać. Zaprotestowała, kiedy Honor zaproponowała jej, żeby się położyła i odpoczęła, ale i tak wkrótce zapadła w sen. Coburn napoczął paczkę ciastek. – To cudowne miejsce – rzekł. Honor popatrzyła na niego z ukosa; właśnie wachlowała Emily jakimś starym czasopismem, które znalazła w szufladzie. – Żartujesz sobie ze mnie? – Nie. Kiedy pojechał coś kupić, zmiotła śmieci z podłogi i usunęła wszystkie pajęczyny. W jednym ze schowków pod koją znalazła kilka złożonych prześcieradeł. Wyniosła je na pokład i porządnie wytrzepała, a potem rozłożyła na materacach. Wprawdzie nie było na nich żadnych robaczków, lecz wciąż pachniały pleśnią. Mimo wszystko były przyjemniejsze niż zakurzone i brudne materace. – Nie zaryzykowałam sprzątania w łazience. – Całkiem rozsądnie. Na pokładzie widziałem kilka wiader. Napełnię je wodą z rzeczki. Będziecie mogły jej użyć. – Skoro mamy już wodę, może jednak umyję te powierzchnie, których musimy dotykać. – Używaj wody oszczędnie. – Tak właśnie mam zamiar zrobić. – A potem zadała mu pytanie, które męczyło ją od dłuższego czasu: – Udało ci się skontaktować z tym swoim człowiekiem? Z Hamiltonem? – Próbowałem. Wciąż telefon odbierała jakaś kobieta. Nalegałem, żeby mnie z nim połączyła, ale uparła się, że nie żyję. – No i co chcesz z tym zrobić? – Hamilton najwidoczniej jeszcze nie ma ochoty ze mną rozmawiać. – Wzruszył ramionami i wziął kolejne ciastko.

– Nie martwi cię to? – Nie panikuję, dopóki nie muszę. Niepotrzebna strata energii. Na zakończenie zostawiła jeszcze jedno nurtujące ją pytanie. – Czy sprawdziłeś zapisane w komórce Freda kontakty telefoniczne? – Nie ma żadnych, czego się zresztą spodziewałem. W połączeniach wychodzących jest tylko ostatnia rozmowa z bratem. To komórka do wyrzucenia po wygadaniu minut. – Burner. – Przypomniała sobie słowo, którego użył wcześniej. – Jednorazówka. Nie do namierzenia. – Tak jak twoja. – Przechowywana na czarną godzinę. Tak czy siak, osobiście uważam, że używał tego telefonu do kontaktów z bratem i Buchalterem, a po każdej rozmowie natychmiast usuwał zapisany numer. Gdybym miał możliwość oddania go w ręce techników, złamaliby system i odczytali, czy wykonano z niego jeszcze jakieś inne połączenia. W obecnym stanie telefon Freda do niczego się nam nie przyda. Na wszelki wypadek z niego też wyjąłem baterię. – Dlaczego? – Nie znam się aż tak bardzo na tym, ale sądzę, że specjaliści wysokiej klasy potrafią zlokalizować komórkę nawet wtedy, kiedy jest wyłączona. Muszą tylko znać numer telefonu. Dopóki w aparacie jest bateria, wciąż nadaje sygnał. – Skąd wiesz? – Coś tam słyszałem piąte przez dziesiąte. – Wzruszył ramionami. – Jak dużo czasu to trwa? Mam na myśli zlokalizowanie telefonu. – Pojęcia nie mam. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale nie zamierzam dawać im okazji do sprawdzenia tego na mnie. Jeszcze czterdzieści osiem godzin temu nie wyobrażała sobie rozmowy na temat tajnych połączeń, burnerów i tym podobnych spraw, nie wspominając nawet o tym, że będzie to robić z mężczyzną takim jak Coburn, mogącym jednocześnie jeść chipsy i opowiadać o człowieku, którego zabił kilka godzin wcześniej. Właściwie sama nie wiedziała, co powinna sądzić o Lee Coburnie. Niepokoił ją fakt, że w ogóle chce się jej nad tym zastanawiać. Zmieniła temat i spytała: – Skąd wziąłeś tego pick-upa? – Miałem szczęście. Zauważyłem przy wiejskiej drodze skrzynkę pocztową, z której prawie się wysypywały listy, co oznacza, że właściciele domu wyjechali. Sam dom położony był nieco na uboczu, a kluczyki do samochodu wisiały na haczyku przy tylnych drzwiach. Zupełnie jak u ciebie, więc je wziąłem. Mam nadzieję, że właścicieli posesji nie będzie jeszcze kilka dni w domu i nie zgłoszą w najbliższym czasie kradzieży auta.

– Zakładam, że zamieniłeś tablice rejestracyjne z jakimś innym samochodem. – SPO. – Widząc, że nie zrozumiała, wyjaśnił: – Standardowa procedura operacyjna. Pamiętaj o tym, kiedy wybierzesz życie w przestępczym światku. – Wątpię, żeby kiedykolwiek tak się stało. – Ja również. – Nie sądzę, żebym była stworzona do życia na krawędzi. – Mogłabyś sama siebie zadziwić. – Obrzucił ją szybkim spojrzeniem, a kiedy napotkała jego wzrok, zauważyła w nim żar i moc. Poczuła się niekomfortowo i odwróciła głowę. – Czy artykuły spożywcze kupiłeś, czy ukradłeś? – Kupiłem. Przypomniała sobie zwitek banknotów, który ukrywał w kieszeni dżinsów. – Nie bałeś się, że ktoś cię rozpozna? – Czapkę i okulary znalazłem w schowku w samochodzie. – Ja od razu ciebie rozpoznałam. – Oni nie patrzyli na mnie. – Zachichotał. – Jacy oni? – Zatrzymałem się w sklepiku z mydłem i powidłem w samym środku jakiejś głuszy. Leniwy dzień. Żadnych innych klientów, jedynie samochód dostawczy ze zgrzewkami butelkowanej wody na parkingu. Rzuciła okiem na zgrzewkę z dwudziestoma czterema butelkami wody. – Ukradłeś ją z ciężarówki? – Kiedy wszedłem do sklepu, dostawca stał przy ladzie razem z kasjerką. Wsunął ręce w jej spodnie, a ustami błądził w okolicy sutka. Byli całkowicie zajęci sobą. Złapałem, co chciałem, zapłaciłem i szybko wyszedłem. Na pewno mnie nie zapamiętali, jedynie to, że im przerwałem. Policzki Honor spłonęły rumieńcem na myśl o obrazach, jakie stanęły jej przed oczami. Zastanawiała się, czy ta historyjka wydarzyła się naprawdę, a gdyby nawet, dlaczego tak szczegółowo odmalował całą scenkę. Żeby wytrącić ją z równowagi? No i świetnie mu się to udało, lecz jeśli mu na tym zależało, nie dał tego po sobie poznać. Właśnie spoglądał na zegarek. – Może znowu spróbuję zadzwonić do Hamiltona. Użył swojego telefonu. Wybrał ponownie ten sam numer i tym razem Honor usłyszała, że odebrał mężczyzna. – Hamilton. – Ty sukinsynu, dlaczego robisz ze mnie balona? – Słuchaj, Coburn, ostrożności nigdy dosyć na moim stanowisku – odpowiedział mężczyzna bezbarwnym głosem. – Jeśli numer telefonu osoby dzwoniącej się nie wyświetla, po prostu nie odbieram.

– Nie blokowałem prezentacji mojego numeru. – Kiedy tylko usłyszałem te wiadomości, od razu powinienem był się domyślić, że to twoja sprawka. Znalazłeś się w świecie bólu i cierpienia. A może raczej narobiłeś bigosu. – Ale śmieszne. – Nie tak bardzo. Wielokrotne zabójstwo. Porwanie. Przeszedłeś sam siebie, Coburn. – Nie musisz mi tego powtarzać. Gdybym nie znalazł się w tarapatach, wcale bym nie zadzwonił. Mężczyzna po drugiej stronie linii spoważniał. – Czy te podejrzenia są zgodne z prawdą? Masz tę kobietę? – I jej dziecko. – Wszystko z nimi w porządku? – Tak, nic im nie jest. Robimy sobie piknik. – Po chwili przedłużającej się ciszy Coburn powtórzył: – Nic im nie jest. Chcesz porozmawiać z nią osobiście? Nie czekając na odpowiedź, podał komórkę Honor. Kiedy podnosiła ją do ucha, trzęsły się jej ręce. – Witam. – Pani Gillette? – Tak. – Nazywam się Clint Hamilton. Chcę, żeby mnie pani uważnie wysłuchała. Proszę, przez wzgląd na dziecko i siebie samą, nie zbagatelizować tego, co za chwilę powiem. – W porządku. – Jest pani, droga pani Gillette, w towarzystwie niezwykle niebezpiecznego człowieka.

Rozdział 21

Tori z hukiem zatrzasnęła drzwi za Doralem i zamknęła je na zasuwkę, wkurzona na siebie za to, że nie strzaskała go porządnie po gębie za jego ostatnią uwagę. Jeszcze długo po jego wyjściu, choć miała dużo czasu na to, żeby się uspokoić, pobrzmiewało jej w uszach echo gróźb mężczyzny. Nie dawały jej spokoju, choć bała się nie tyle o siebie, ile o Honor. Tori była niezależna i przyzwyczajona do samodzielnego dbania o siebie, ale nie miała nic przeciwko poproszeniu kogoś o pomoc, jeśli uważała to za konieczne. Wykonała jeden telefon. – Tori, szczęście moje, właśnie myślałem o tobie. Jego głos błyskawicznie ukoił jej stargane nerwy. Dostosowując się do seksownego głosu mężczyzny, Tori spytała: – A o czym myślałeś? – Właśnie zastanawiałem się, czy masz na sobie majteczki. – Oczywiście, że nie. Mam straszliwą chętkę na ciebie. Jak myślisz, po co zadzwoniłam? Ucieszyła go taka odpowiedź. Roześmiał się ochryple jak to były palacz. Miał piętnaście kilogramów nadwagi i popękane naczynka krwionośne na nosie od pochłonięcia w ciągu pięćdziesięciu ośmiu lat swojego życia całych oceanów burbona – ale stać go było na najlepszy. Nazywał się Bonnell Wallace i miał więcej pieniędzy niż sam Bóg. Był właścicielem banku w Nowym Orleanie, który jego rodzina prowadziła od czasów, gdy Luizjaną rządzili Hiszpanie, czy też – jak kto woli – od zarania dziejów. Jego ukochana żona w wieku trzydziestu kilku lat w zeszłym roku przegrała walkę z rakiem. Obawiając się takiego samego końca, Bonnell rzucił papierosy, radykalnie zmniejszył liczbę wypijanych drinków do pięciu, sześciu dziennie oraz zaczął uczęszczać na zajęcia w klubie fitness należącym do Tori, co w mniejszym

lub większym stopniu wpłynęło na jego przyszłość. Stał się kandydatem na męża numer cztery i czuł się z tym świetnie, bo mógł teraz myśleć o najwspanialszym obiekcie swoich westchnień ukrytym pod majteczkami, których podobno teraz na sobie nie miała. – Zrobisz coś dla mnie, Bonnell? – Tylko powiedz, kotku. – Moja przyjaciółka znalazła się w niebezpieczeństwie. W śmiertelnym niebezpieczeństwie. – Jezu! – Z miejsca porzucił żartobliwy ton. – Może się zdarzyć, że będę potrzebowała w krótkim czasie pewnej kwoty pieniędzy. – Ile chcesz? Tak po prostu. Żadnych pytań. Serce Tori przepełniła miłość. – Nie zgadzaj się tak szybko. Mówię o poważnej kwocie. Milion albo i więcej. – Tori rozważała kwestię okupu i zastanawiała się, czy tyle wystarczy za bezpieczny powrót młodej wdowy i jej córeczki. – Jestem na nią przygotowana, ale mogę nie mieć wystarczająco szybko dostępu do potrzebnych środków. – Powiedz mi, co się dzieje. Jak jeszcze mógłbym ci pomóc? – Słyszałeś o kobiecie i dziecku, które porwano dzisiaj rano? Słyszał. Tori wypełniła jedynie luki w jego wiedzy, dopowiadając resztę. – Nie jestem w stanie nawet pomyśleć o tym, co ona i Emily przechodzą. Nie wiem, co robić, ale nie mogę tak po prostu siedzieć i czekać. Z twoją pomocą będę miała przynajmniej przygotowane pieniądze, w razie gdyby jej teść odebrał telefon od porywacza. Stan ma wprawdzie stabilną sytuację finansową, ale takimi pieniędzmi nie dysponuje. – Powiedz mi tylko, ile potrzebujesz i na kiedy, a są twoje. – Przerwał na chwilę. – Dobry Boże! Musisz być zdenerwowana do granic wytrzymałości. Czy chcesz, żebym przyszedł i został z tobą? Ze względu na jego dorosłe dzieci i ustalone przez nią zasady, że pracownicy klubu nie mogą umawiać się z klientami, trzymali swój romans w tajemnicy. Jego chęć rzucenia wszystkiego, opuszczenia banku w środku dnia i ruszenia jej z pomocą znaczyła dla niej więcej niż zwykła grzeczność i troska. Głosem przepełnionym uczuciem powiedziała: – Czy mówiłam ci już, że cię kocham? Jak ważny jesteś dla mnie? – Mówisz zupełnie poważnie? – Tak! – oświadczyła z niewymuszoną szczerością, która ją samą zaskoczyła. – No cóż, to dobrze, bo ja czuję to samo. Kiedy zapisał się do jej klubu, z miejsca zafrapował ją swoim pociągającym sposobem bycia. Przymknęła oczy na jego zbyt korpulentne ciało i szybko

sprawdziła portfolio. Kiedy zdała sobie sprawę, jak cenna byłaby to zdobycz, zawzięła się, żeby go usidlić. On z kolei, po spędzeniu ostatnich pięciu lat małżeństwa na pielęgnowaniu cierpiącej żony, był spragniony zabawy i seksu; zachwycało go żartobliwie sprośne przekomarzanie się Tori, flirtowanie i jej pochlebstwa. Bonnell Wallace był szanowanym biznesmenem, którego wszyscy się obawiali, w interesach sprytnym i przebiegłym, lecz w utalentowanych i wielce doświadczonych rączkach Tori stawał się miękki jak plastelina. Po pewnym czasie jednak przywiązała się do niego i przestała go traktować jak kolejnego kandydata na bogatego męża. Pod opasłym brzuszyskiem wyhodowanym w dobrobycie znalazła dobre serce, dobrego przyjaciela i dobrego człowieka. Zaczęło jej coraz bardziej na nim zależeć i w końcu okazało się, że jest tak blisko prawdziwej miłości jak nigdy dotąd. Przesłali sobie wirtualnego całusa i niechętnie zakończyli rozmowę. Tori przytuliła telefon do piersi, uśmiechając się jeszcze przez pewien czas, dopóki nie przerwał jej dzwonek u drzwi. Rzuciła komórkę, skoczyła do drzwi i otworzyła je szeroko. W progu stał Stan Gillette. Gdyby to był Elvis, chyba nie wprawiłby jej w większe osłupienie. Nie lubiła teścia Honor. Z wzajemnością. Nigdy nie ukrywali swojej antypatii. Byli jak dwie strony tego samego medalu, jak konserwatysta z liberałem. Jedyne, co ich łączyło, to bezgraniczne uwielbienie dla Honor i Emily, i na pewno nic innego oprócz tej wspólnej miłości nie mogło go przywieść przed drzwi Tori. Jej serce nieomal stanęło. Musiała się oprzeć o drzwi. – O mój Boże! Nie żyją?! – Nie. Przynajmniej mam taką nadzieję. Mogę wejść? Osłabła, czując nagłą ulgę, i odsunęła się na bok. Wmaszerował – to jedyne słowo, którym można było określić jego sposób chodzenia – do środka tej jaskini rozpusty (bo z tym bez wątpienia utożsamiał jej mieszkanie), a potem zatrzymał się i rozejrzał dokoła, jakby lustrował obóz nieprzyjaciela. Miała wrażenie, że w pewnym stopniu tak naprawdę jest. Wprawdzie umeblowanie mieszkania Tori było wysmakowane i drogie, ale kiedy odwrócił się do niej, jego zaciśnięte usta wyrażały pełną dezaprobatę. – Jak się dowiedziałaś? Ciekawa była, jak facet mógł wypowiedzieć to proste pytanie z taką intonacją, jakby miał ochotę za chwilę zacząć jej wbijać bambusowe drzazgi pod paznokcie. W tych okolicznościach postanowiła jednak zachować się uprzejmie. – Zobaczyłam w wiadomościach. – Nie usłyszałaś od Honor?

– Dlaczego wszyscy po kolei mnie o to pytają? Jego oczy zamieniły się w wąskie szparki, kiedy wbił wzrok w Tori. – Kto jeszcze o to pytał? – Doral. Czekał już tu na mnie, kiedy wróciłam z klubu. Tak jak i ty wydawał się sądzić, że porywacz Honor po pewnym czasie zadzwoni i pozwoli jej porozmawiać ze mną. – Twój sarkazm nie jest mi do niczego potrzebny. – A ja nie potrzebuję, żebyś mi wmawiał, że wiem, co się dzieje z Honor i Emily, a mimo to stoję sobie tutaj, nienawidząc cię każdą komórką swojego ciała. Byłabym gdzieś daleko stąd i robiła wszystko, żeby tylko wróciły bezpiecznie do domu. I tu rodzi się pytanie, dlaczego ty nie jesteś gdzieś daleko stąd i ich nie szukasz, zamiast zasmradzać mój dom swoją ograniczoną, zarozumiałą osobą. Koniec uprzejmości. Stan się najeżył. – Jak możesz choć przez ułamek sekundy pomyśleć, że bardziej mi zależy na obrażaniu ciebie niż ratowaniu wdowy po moim synu i jego dziecka, jedynej rodziny, jaką mam? Obawa o Honor i Emily w końcu wzięła górę nad nienawiścią do byłego żołnierza. Po nagłym wybuchu emocji Tori się uspokoiła. – Ależ nie, Stan. Wcale tak nie myślę. Wiem, że je kochasz. „Na swój apodyktyczny i władczy sposób” – chciała dodać, ale ugryzła się w język. – Musisz przechodzić piekielne katusze. – Delikatnie mówiąc. – Może jednak usiądziesz? Mogę ci coś zaproponować? Wodę? Jakiś inny napój bezalkoholowy? A może coś mocniejszego? – Nie, dziękuję. – Mało brakowało, a by się uśmiechnął, ale się powstrzymał. Nie usiadł. Stał dalej na środku pokoju dziennego. Widać było, że czuje się nieswojo. – Ja również bardzo je obie kocham, sam wiesz – powiedziała. – Jak mogę ci pomóc? Czy wiesz o czymś, o czym jeszcze nie wiedzą media? – Nic. Niezbyt wiele. Opowiedział Tori o swojej rozmowie z Doralem i zastępcą szeryfa Crawfordem. – Cały dom był przewrócony do góry nogami. Crawford wydawał się najbardziej zainteresowany tym, czy coś zginęło z domu, jakby fakt, że Honor i Emily zniknęły, był całkowicie drugorzędny. – To zastępca szeryfa w prowincjonalnej gminie. Czy jest przygotowany do prowadzenia działań zmierzających do ich powrotu w jednym kawałku? – Mam nadzieję. Oczywiście FBI jest również zaangażowane w śledztwo. Poprosili o wsparcie przedstawicieli innych gmin oraz departamentu w Nowym Orleanie. – Stan, mówiąc to, obszedł pokój dookoła. Zauważyła, że coś innego

zaprząta jego myśli. – Coś nie daje ci spokoju. Co? Stanął i odwrócił się do niej. – Może to nic takiego. – Chwilę walczył z chęcią wypowiedzenia na głos swoich obaw, a potem zadał pytanie, które zdawało się nie mieć nic wspólnego ze sprawą porwania. – Czy kiedykolwiek układałaś Emily do snu? – Nie dalej niż dwa tygodnie temu. Honor zaprosiła mnie na burgery z grilla. Położyłyśmy Emily spać, a potem wyluzowałyśmy się całkowicie i opróżniłyśmy butelkę wina. Mówiąc mu to, sama zadała sobie cios poniżej pasa: uważał przecież, że wywiera zły wpływ na Honor. Od chwili, kiedy ich sobie przedstawiono, postrzegał ją jako zdzirowatą babkę, która całkowicie nie nadaje się na przyjaciółkę synowej Stanleya Gillette’a. Tori uważała, że to cholernie niesprawiedliwe. Ich przyjaźń trwała nieustannie od czasu, kiedy były jeszcze dziewczynkami, i zacieśniała się pomimo zupełnie różnych dróg, jakimi potoczyło się ich życie. Tori podziwiała styl życia Honor, ale wcale jej nie zazdrościła. Nie dla niej było życie rodzinne i wszystkie te słodkie domowe scenki. Wyjście za mąż za chłopaka ze szkoły średniej to nie uwielbiany przez nią gorący romans. Eddie był wspaniałym mężem i ojcem i lubiła go bardzo za to, że kochał Honor i potrafił ją uszczęśliwić. Jego śmierć stała się prawdziwą tragedią. Jednak Stan do tego stopnia pielęgnował pamięć o nim i dbał, żeby był stale obecny w ich życiu, że Honor czuła się winna, nawet myśląc tylko o wybraniu się kiedyś na randkę. To był właśnie jeden z tych tematów, które przedyskutowały nad butelką doskonałego pinot noir. Kolejny raz z rzędu Tori uparcie namawiała Honor, żeby zaczęła wychodzić z domu i spotykać się z nowymi ludźmi, zwłaszcza mężczyznami. – Okres twojej żałoby dwukrotnie przekroczył ten możliwy do zaakceptowania. Musisz zebrać się w sobie i ruszyć tyłek. I to dosłownie. Co cię powstrzymuje? – Gdybym zaczęła chodzić na randki, złamałabym serce Stanowi – odpowiedziała smętnie Honor. Tori wysunęła podstawowy argument, że przecież przyjaciółka nie wyszła za Stana, a poza tym kogo to obchodzi, co on sobie myśli. Najwidoczniej obchodziło to jednak Honor, bo pozwalała Stanowi ochraniać ją przed jakąkolwiek przyszłością dla siebie, a on z kolei coraz mocniej przykuwał ją do przeszłości i męża, którego już dawno nie było na świecie. Ten temat pozostawiła jednak Tori na potem. Dzisiaj musieli się zmierzyć z inną, o wiele pilniejszą sprawą. – O co chodzi z tym układaniem Emily do snu? – Zawsze zasypia z dwiema rzeczami.

– Ze swoją „delką” i Elmem. – Dzisiaj rano nie było ich w jej łóżeczku. – Do Tori powoli docierało, co to oznacza. – Nie było ich również w łóżku Honor. Nigdzie ich nie było. – Porywacz, który pozwala Em zabrać ze sobą ulubione przytulanki? Hmmm… – Wróciła myślami do insynuacji Dorala, że może wcale nie chodzi o porwanie. W co Honor się wpakowała? Jakby czytając w jej myślach, Stan dodał: – Wierzę, że ufamy sobie. Nie podjęła tematu. – Wiem, jak bliska jest ci Honor. Nie rozumiem przyjaźni i nie aprobuję więzi tego rodzaju, lecz odnoszę się do nich z szacunkiem. – Rozumiem. – Ale teraz mamy sytuację krytyczną, Victorio. Użycie jej pełnego imienia miało podkreślić, jak bardzo krytyczna jest sytuacja. Jakby jeszcze potrzebowała dodatkowego podkreślenia tego faktu. – Jeśli Honor ci się zwierzyła… – Że związała się z mężczyzną, który nazywa się Lee Coburn? Do tego zmierzasz? Daj sobie spokój, Stan. Odpowiedź brzmi: nie. Honor nie zwierza mi się z każdej swojej myśli i wszystkich uczuć, ale sądzę, że domyśliłabym się, gdyby się z kimś widywała. Skakałabym z radości, do cholery! Ale jeśli w ogóle znała tego mężczyznę, to przysięgam ci, że nic o tym nie wiem. Odebrał jej odpowiedź z charakterystycznym dla niego stoicyzmem. Odkaszlnął w zaciśniętą dłoń, chcąc jej zasugerować, że miał więcej na myśli. – Crawford zadał Doralowi mnóstwo pytań dotyczących Eddiego. Wydaje mi się, że on sądzi, iż Eddie jest w to wszystko w jakiś sposób wplątany. – Teraz już wiem, dlaczego Doral mnie o to wypytywał. – O co pytał cię Doral? – Czy Honor ostatnio odkryła jakiś sekret dotyczący Eddiego. – Wzruszyła ramionami. – Rzuciłam mu prosto w twarz, że chyba się naćpał. – Więc taki sekret nie istnieje? Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, a potem obrzuciła wzrokiem dobrze jej znany pokój, jakby oczekiwała, że nagle zobaczy na ścianach jakiś tekst, który wyjaśni jej, dlaczego wszyscy wokół zachowują się tak, jakby powariowali. Kiedy znowu popatrzyła na starszego mężczyznę, odrzekła: – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, Stan. – Nie będę tolerował żadnych insynuacji kalających dobre imię mojego syna. – Czy zastępca szeryfa cokolwiek insynuował? – Nie bezpośrednio, ale dla mnie brzmiało to tak, jakby próbował na siłę powiązać Eddiego z wydarzeniami w składzie celnym Sama Marseta w nocy

z niedzieli na poniedziałek. To niedorzeczne. Nie wiem, dlaczego Coburn odszukał Honor i przewrócił do góry nogami cały jej dom, ale obaj: i on, i Crawford mylą się, jeśli sądzą, że Eddie był wplątany w cokolwiek… – Nielegalnego. – Tori podrzuciła słowo, które nie mogło przejść Stanowi przez gardło. Odczekała chwilę, lecz mężczyzna milczał. – Zgadzam się z tobą. Eddie był skautem, przykładnym obywatelem i uczciwym policjantem. Więc czego się obawiasz? – Niczego się nie obawiam. – Mnie nie zwiedziesz. – Skrzyżowała ręce na piersi i zmierzyła go wzrokiem. – Nic nigdy nie było w stanie cię zmusić do odwiedzenia domu największej ladacznicy z Tambour. A teraz proszę: stawiłeś się osobiście w mojej jaskini rozpusty i zadajesz pytania, które dla mnie nie mają sensu, ale najwidoczniej dla ciebie i Dorala mają. Stan uparcie zaciskał usta. – Brat Dorala został zabity dzisiaj rano – mówiła dalej. – Twoja synowa i wnuczka zaginęły. Ów domniemany sekret dotyczący mężczyzny nieżyjącego od ponad dwóch lat spowodował, że i ty, i Doral wtargnęliście do mojego domu, choć powinniście być daleko stąd i poszukiwać mojej przyjaciółki i jej córeczki. Co jest grane, Stan? Bez słowa ruszył do drzwi wejściowych i je otworzył. – Czekaj! – Dogoniła go w progu. Spojrzenie, którym ją obrzucił, potrafiłoby zamienić w jednej chwili wodę w lód, ale ona się go nie ulękła. – Mam gdzieś, co o mnie myślisz. Właściwie to wolałabym się z tobą dalej drażnić, ale kocham je obie, i Honor, i Emily. Chcę, żeby wróciły całe i zdrowe. Znieruchomiał. Stał sztywno jak kołek, ale przynajmniej nie wypadł z jej domu jak burza. – Musisz wiedzieć, że poczyniłam już pewne przygotowania do otrzymania większej sumy pieniędzy w gotówce, dostępnej, kiedy tylko usłyszysz żądanie zapłacenia okupu. – Mówiła cichym głosem, przemawiając do jego rozsądku. – Porzuć dumę i upór, Stan. Nie bądź zarozumiałym idiotą. Nikt nie musi wiedzieć, że pieniądze pochodzą z moich dziwkarskich rąk. Pozwól mi to zrobić. Nie dla ciebie. Dla nich. Małomówny jak zawsze, wykrztusił: – Dziękuję. Dam ci znać.

Rozdział 22

Honor nie odrywała wzroku od Coburna, gdy męski głos w telefonie po raz kolejny powtórzył, jak bardzo jest niebezpieczny. Kiedy nie odpowiedziała, Hamilton natychmiast zapytał: – Pani Gillette? – Tak – rzekła schrypniętym głosem. – Ja… słucham. – Coburn jest śmiertelnie niebezpieczny. Został wyszkolony, żeby taki był. Ale fakt, że cię uprowadził, zamiast zabić… – On wcale mnie nie uprowadził, panie Hamilton. Poszłam z nim dobrowolnie. Minęła dłuższa chwila, zanim Hamilton znowu się odezwał. Najpierw odchrząknął, a potem uprzejmie spytał, czy Coburn dobrze je traktuje. Pomyślała o wszystkich jego pogróżkach, tych prawdziwych i tych udawanych, o fizycznej przemocy, o bitwie o pistolet, ale pamiętała również, jak złapał w ostatniej chwili kołderkę Emily i pluszaka Elma, kiedy uciekali w pośpiechu z jej domu. I o niebezpiecznej wyprawie po jedzenie i wodę dla nich, kiedy ryzykował, że go schwytają. Przypomniała sobie, że wolał wrócić do nich, niż je opuścić. – Nic nam nie jest – powiedziała Hamiltonowi. – Cieszę się, że to słyszę. Daj mi z powrotem Coburna. Podała mu telefon. – Mów – rzucił do słuchawki. – Ty pierwszy – rzekł Hamilton. Coburn opowiedział mu wszystko o strzelaninie w składzie celnym i o tym, co wydarzyło się od tamtej pory. Mówił krótko i treściwie. – Nie miałem wyboru. Musiałem zabrać stamtąd ją i dziecko. Byłyby już martwe, gdybym tego nie zrobił. – Jesteś pewien, że ten policjant, którego zabiłeś, był zabójcą Sama Marseta?

– Widziałem na własne oczy, że to zrobił. – Razem ze swoim bratem bliźniakiem. – Tak właśnie było. – Okej. – Hamilton odetchnął głośno. – Oprócz tożsamości zabójcy ze składu celnego i nieporozumienia z porwaniem pani Gillette wszystko się zgadza z tym, co powiedział mi Tom VanAllen. – Tom VanAllen? A kto to taki? – Mój następca na tamtym terenie. – Kiedy z nim rozmawiałeś? – Kiedy stało się jasne, że narobiłeś niezłego bigosu. – Rozmawiałeś z tym VanAllenem, zanim odebrałeś telefon ode mnie? – Chciałem się dowiedzieć, jak to wszystko wygląda z jego perspektywy. Chciałem uzyskać informacje z pierwszej ręki. Spytałem go nawet, czy nie jesteś tajnym agentem działającym na jego zlecenie. – Taaa… Ale z ciebie krętacz! – Musiałem się dowiedzieć, co wie i czego się spodziewa. – Jestem tym tak jakby osobiście zainteresowany. – Dla lokalnych władz wciąż pozostajesz samotnym robotnikiem portowym, któremu coś odwaliło i wystrzelał wszystkich w miejscu swojej pracy. To dobra koncepcja. Skoro już porozmawiałem i z tobą, teraz przyznam się VanAllenowi do mojego małego oszustwa w celu uzyskania od niego bezstronnej opinii, a potem zaangażuję go w wyciągnięcie ciebie i pani Gillette z tej bryndzy. Kiedy już ty, ona i dziecko będziecie bezpieczni, zastanowimy się, jak działać dalej i jak zrobić z tym wszystkim porządek. Coburn zmarszczył czoło i gryzł dolną wargę w głębokim zamyśleniu, nie odrywając wzroku od Honor. W końcu odrzekł: – Odmawiam. – Słucham?! – Odmawiam. Nie chcę się jeszcze ujawniać. – Nie martw się o swoją tajność. Pozostanie nietknięta. Oficjalnie podamy do wiadomości, że zmarłeś od samobójczego postrzału, gdy okrążyli cię federalni. Dokonamy aresztowań, bazując na informacjach, które udało ci się zebrać do tej pory, ale nikt się nie dowie, skąd pochodzą. Wyślemy cię do innej części kraju i nikt nigdy nie pozna prawdy. – Brzmi nieźle, niestety jest jedno ale. Nie skończyłem swojej roboty tu, na miejscu. – Ależ, Coburn, spisałeś się doskonale – zaprotestował Hamilton. – Wyjdziesz z tego cało, co wcale nie jest małym osiągnięciem w takiej sytuacji. Udało ci się uzyskać dowody oskarżające kilka z ważniejszych osób w organizacji Buchaltera.

Mam ludzi od San Antonio po kluczowe lokalizacje na wschodzie, na całej trasie przerzutowej przecinającej Missisipi i Alabamę, w każdej chwili gotowych dokonać aresztowań, kiedy tylko dam im zielone światło. Poza tym dzisiaj rano zdjąłeś jednego z ważniejszych, ściśle współpracujących z Buchalterem, skorumpowanych policjantów. – Ale nie mamy jeszcze samego Buchaltera. – Ja jestem w pełni usatysfakcjonowany. – A ja nie. Szykuje się jakaś większa akcja. Chcę go dopaść, zanim do tego dojdzie. – Jakaś większa akcja? Jak na przykład co? – Nowy klient. Przypuszczam, że chodzi o jakiś meksykański kartel. Sądzę, że właśnie dlatego zlikwidowano Sama Marseta. Marudził, że zatrzymano i przeszukano dwie jego ciężarówki. Na tych dwóch akurat transportowano jedynie ziemię ogrodową, ale to wystraszyło Marseta, bo przecież gwarantowano mu, że żadna z jego ciężarówek nie będzie przedmiotem przeszukania. Buchalter chciał go uciszyć. Nigdy nie potrzebował do szczęścia działu reklamacji, a już szczególnie teraz. Hamilton pomyślał nad tym przez chwilę, a potem spytał: – Ale ten nowy sojusz to jeszcze nic pewnego? – W trakcie dogadywania. – Jesteś w stanie zidentyfikować ten kartel? – Nie. Mój czas dobiegł końca w nocy z niedzieli na poniedziałek. Po raz kolejny Hamilton potrzebował kilku chwil, żeby przetrawić to, co usłyszał. Coburn w tym czasie obserwował Honor; ona także na niego patrzyła. W końcu Hamilton się odezwał: – Damy radę z tym, co mamy. Z tymi ich rokowaniami w toku czy bez nich i tak zebrałeś wystarczająco dużo obciążających dowodów. To wystarczy. – To wszystko jest gówno warte i doskonale o tym wiesz. Żaden prokurator federalny nie tknie nawet tej sprawy, dopóki nie przyłapią kogoś z dymiącym jeszcze pistoletem albo nie będą mieli naocznego świadka, który zaryzykuje życie, byle tylko doczekać wykonania wyroku. Nikt tego nie zrobi, nawet gdyby mu zagwarantować nową tożsamość gdzieś na antypodach, bo wszyscy trzęsą gaciami ze strachu przed Buchalterem. Będzie to też zmorą public relations całego biura. Sam Marset to dla ciebie jedynie nazwisko, ale w tych stronach był postrzegany nieomal jako święty. Jeśli zszargasz jego imię bez posiadania niezbitych dowodów, że był skorumpowany, jeśli postawisz oskarżenia, które się nie sprawdzą, jedyne, co narobisz, to wywołasz rozgoryczenie praworządnych obywateli i zaalarmujesz przestępców. W następstwie tego DEA[4] wypnie się na nas i oskarży o zsyłanie wszystkich dilerów narkotyków do podziemia. To samo zrobią ATF [5], służby celne

i ochrony granic oraz służby bezpieczeństwa narodowego. Wszyscy wycofają się z akcji, które planowali, a my wrócimy do punktu wyjścia i zostaniemy z ręką w nocniku. Jeśli każesz mi zdemaskować się teraz, takie będą tego konsekwencje. Po tygodniu albo coś koło tego, kiedy wszystko się uspokoi, przemytnicy powrócą do procederu zaopatrywania swoich klientów. Znowu zaczną się zabijać, może przy okazji pozbawiając życia jeszcze kilku niewinnych naocznych świadków, jeśli interes pójdzie kiepsko, i wszystkie te ofiary ty będziesz mieć na sumieniu, no i ja również, bo nie skończyłem mojej roboty. Hamilton znowu odczekał chwilę i stwierdził: – Brawo, Coburn! Co za namiętna przemowa! Wszystko do mnie dotarło. – Ponownie zrobił krótką przerwę. – Okej. Zostajesz, ale choćbyś był nie wiem jak dobry, i tak samodzielnie nie dasz rady tego wszystkiego posprzątać, a już szczególnie teraz, kiedy jesteś podejrzany o dokonanie wielokrotnego morderstwa. Wszyscy mundurowi w twojej okolicy z największą przyjemnością potrenują na tobie strzelanie do ruchomego celu. Potrzebujesz wsparcia. VanAllen ci je zapewni. – Akurat. Buchalter dorobił się informatorów w każdym wydziale policji, w biurze szeryfa, w ratuszu i sądzie. Każdy pieprzony urzędas może być na jego garnuszku. – Czy chcesz przez to powiedzieć, że VanAllen… – Mówię tylko, że proszę o czterdzieści osiem godzin. – Nie mówisz tego poważnie. – No dobrze, trzydzieści sześć. – Po co? – Jestem właśnie na tropie czegoś, co przewróci wszystko do góry nogami. – Co to takiego? – Nie mogę powiedzieć. – Nie możesz czy nie chcesz? – Sam sobie wybierz. – Szlag! Honor wyczuwała frustrację Hamiltona. Z głośnika telefonu płynęła kolejna wiązanka przekleństw. – To COŚ ma związek z panią Gillette, prawda? – spytał w końcu. Coburn milczał. – Ja też nie jestem osobą początkującą w tym biznesie, Coburn. – Hamilton lekko się zirytował. – Chyba nie oczekujesz ode mnie, że uwierzę w to, iż ze wszystkich domów w przybrzeżnej części Luizjany wybrałeś jej dom, żeby się w nim ukryć, i że kiedy już się tam znalazłeś, nagle zachciało ci się przewrócić go do góry nogami. Chyba nie spodziewasz się, że uwierzę, iż poszła z tobą dobrowolnie, bez jakiegoś silnie motywującego czynnika, po tym, jak na jej oczach, w jej własnym pokoju

dziennym, zastrzeliłeś przyjaciela rodziny. I na pewno nie możesz oczekiwać, że uwierzę w to, iż akurat ty ze wszystkich ludzi na świecie wziąłeś wdowę i jej dziecko pod swoje skrzydła z dobroci serca, gdyż wielokrotnie wątpiłem w to, że ty w ogóle masz serce. – Ach, doprawdy, ranisz moje uczucia. – Wiem, że nieżyjący już mąż pani Gillette był funkcjonariuszem policji. Wiem, że ostatnio zmarły Fred Hawkins był jego najlepszym przyjacielem. A teraz możesz mnie nazwać wariatem, ale zbieżność tych dwóch faktów powoduje, że odzywa się moja intuicja; nawet jeśli nic innego się nie układa, to akurat pozostaje faktem niezbitym. – Nie jesteś wariatem. – Coburn porzucił sarkazm. – Dobrze. Więc co ona wie? – Sam nie wiem. – Czy zna tożsamość Buchaltera? – Mówi, że nie. – Wierzysz jej? – Taaa… – Coburn wbił wzrok w Honor. – Więc za kim ona stoi? – Nie wiem. – Przestań stroić sobie ze mnie żarty, Coburn. – Nie mam zamiaru. – Świetnie. – Hamilton zaklął pod nosem. – Kiedy wrócisz do Waszyngtonu, omówimy twoją niesubordynację. Będzie dodatkiem do długiej listy przewinień, które udało ci się… – Zmieniłeś taktykę zastraszania? Dawaj dalej, wykop mnie ze swojego smrodliwego biura. Zobaczysz, jak się tym przejmę. – Wyposażę VanAllena we wszystko, co tylko mu się przyda, żeby cię odnaleźć i doprowadzić z powrotem, nawet przy użyciu siły, jeśli będzie to konieczne, dla bezpieczeństwa kobiety i dziecka. Coburn zacisnął zęby. – Hamilton, tylko spróbuj to zrobić, a obie będą martwe. Bardzo szybko. – Słuchaj, znam VanAllena. Mianowałem go osobiście. Gwarantuję ci, że wprawdzie nie działa zbyt dynamicznie, ale… – A jak wobec tego działa? – To typowy biurokrata. – No to świetnie. Jaki on właściwie jest? – To człowiek o łagodnym usposobieniu. Powiedziałbym nawet, że przytłoczony troskami. Jego życie osobiste to jedno wielkie gówno. Tragiczny przypadek. Ma niepełnosprawnego syna, który powinien być pod ciągłą opieką, ale nie jest.

– Dlaczego? – Tom nigdy o tym nie mówi. Jak się domyślam, chodzi o znaczne koszty, których nie są w stanie ponosić. Coburn ponownie zmarszczył brwi, robiąc charakterystyczną minę, która świadczyła o pełnym zrozumieniu problemu, a którą Honor zaczęła już rozpoznawać. – Daj mi czterdzieści osiem godzin. Przez ten czas sprawdzisz VanAllena. Jeśli będziesz w stanie mnie przekonać, że jest całkowicie uczciwy, wejdę w to. Jeśli mi się poszczęści do tej pory, będę już miał haka na Buchaltera. – Sam nie wiem. Daj mi ją jeszcze raz do telefonu. Coburn przekazał komórkę Honor. – Jestem przy telefonie, panie Hamilton. – Pani Gillette, czy słuchała pani naszej rozmowy? – Tak. – Przepraszam za czasem niezbyt cenzuralny język. – Nie szkodzi. – Jakie jest pani zdanie? – Na jaki temat? – Na temat wszystkiego, o czym rozmawialiśmy. – Czy on naprawdę nazywa się Lee Coburn? Wydawał się zaskoczony tym pytaniem. Dopiero po kilku sekundach potwierdził, ale nie była całkowicie przekonana o jego prawdomówności. – Dlaczego kobieta w pańskim biurze powiedziała, że nie żyje? – Zrobiła to na mój rozkaz. Żeby chronić Coburna. – Proszę mi to wytłumaczyć. – Znalazł się w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Nie mogłem ryzykować, iż ktoś podejrzewający go o to, że jest agentem, zadzwoni do biura FBI i w ten sposób zweryfikuje posiadane informacje. Poleciłem więc, żeby wszystkie osoby dzwoniące bezpośrednio do naszego biura informować, że zginął, wykonując zadanie. Znalazło się to nawet w pliku z jego danymi osobowymi, w razie gdyby jakiś haker włamał się do naszego systemu. – Jest pan jedyną osobą, która wie, że on żyje? – Wie o tym jeszcze moja asystentka, która odbierała telefon. – No i teraz wiem jeszcze ja. – Właśnie. – Z tego wynika, że gdyby Coburnowi coś się stało, wszystkie informacje, które mi przekazał na temat Sama Marseta i Buchaltera – lub w ogóle coś, co przypadkiem udało mi się usłyszeć – będą niezwyle cenne dla FBI i departamentu sprawiedliwości.

– Tak – odpowiedział z lekkim ociąganiem. – A Coburn ma zamiar narażać pani życie, żeby tylko chronić te informacje. Proszę powiedzieć mi prawdę. Jakie wnioski wyciągnęła pani z tego wszystkiego? Czego szuka Coburn? – Nawet ja tego nie wiem, panie Hamilton. W słuchawce zapadła dłuższa cisza. Zorientowała się, że chyba nie do końca jej uwierzył. A potem nagle spytał: – Czy mówiła pani pod przymusem? – Nie. – Więc niech mi pani pomoże skontaktować z panią innych agentów. Zjawią się tam i zabiorą was obie z córeczką. Nie musi się pani obawiać odwetu ze strony Coburna. Nie skrzywdzi pani. Zjadłem na tym zęby. Ale muszę panią wyciągnąć z tej bryndzy, żebym mógł panią chronić. Niech mi pani powie, gdzie się ukryliście. Wytrzymała spojrzenie Coburna przez kilka długich chwil, podczas gdy jej zdrowy rozsądek toczył wojnę z głębszym, pierwotnym uczuciem, którego nawet nie umiałaby nazwać. Kusiło ją, żeby porzucić wrodzoną ostrożność, przestać się bać i kierować rozumem, a pójść za tym, co czuje. Odczucie to było na tyle silne, że aż się wystraszyła. Bała się go chyba nawet jeszcze bardziej niż mężczyzny wpatrującego się w nią srogim spojrzeniem błękitnych oczu. A jednak poszła za nim. – Czy nie zrozumiał pan tego, co powiedział Coburn, panie Hamilton? Jeśli teraz wyśle pan po nas swoich agentów, nigdy nie dopadnie pan Buchaltera. – I zanim Hamilton zdołał jej odpowiedzieć, oddała komórkę Coburnowi. Wziął od niej aparat i zadrwił: – Fatalnie, Hamilton. Transakcji wymiennej nie będzie. – Zrobiłeś jej pranie mózgu? – Czterdzieści osiem godzin. – Podtapiałeś? – Czterdzieści osiem godzin. – Jezu Chryste! Daj mi chociaż swój numer telefonu. – Czterdzieści osiem godzin. – Dobrze, niech cię szlag! Daję ci trzydzieści sześć godzin. Trzydzieści sześć i ani minuty… Coburn rozłączył się i rzucił telefon na koję, a potem spytał Honor: – Sądzisz, że ta balia popłynie?

4 DEA (Drug Enforcement Administration) – rządowa organizacja w USA zajmująca się kontrolą obrotu

lekarstwami i walką z handlem narkotykami. 5 ATF – właściwie Bureau of Alcohol, Tobacco, Firearms and Explosives (Biuro ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych) – agencja federalna Stanów Zjednoczonych badająca przestępstwa, tworząca prawne regulacje oraz działająca zapobiegawczo w dziedzinach zawartych w jej nazwie.

Rozdział 23

Kiedy Tom wrócił do domu, Janice była pochłonięta grą w słówka na swoim telefonie komórkowym. Nie zdawała sobie sprawy, że jest w pokoju, dopóki nie stanął za nią i nie zawołał jej po imieniu. Aż podskoczyła. – Tom! Nie rób tak! – Przepraszam, że cię wystraszyłem. Myślałem, że słyszałaś, jak wchodzę. Próbował nie okazywać rozgoryczenia, ale mu się nie udało. Grała w słówka z kimś, kogo nigdy wcześniej nie spotkała, kto mieszkał gdzieś na drugim końcu świata. Jego świat powoli się rozpadał, a to wydawało mu się całkowicie nie fair. W końcu nie zrobił nic ponad to, że wciąż podejmował próby uczynienia ich pożałowania godnego życia nieco lżejszym. Oczywiście to nie jej wina, że miał akurat kiepski dzień. Nie zasłużyła na to, żeby być kozłem ofiarnym. Poczuł się całkowicie pokonany i rozżalony. Zamiast powiedzieć coś, co mogłoby zapoczątkować kolejną kłótnię, postawił swoją teczkę i poszedł do pokoju Lanny’ego. Chłopiec miał zamknięte oczy. Tom zastanawiał się, czy po prostu ich nie otworzył po kolejnym mrugnięciu, czy może Lanny naprawdę śpi. Czy coś mu się śni? A jeżeli tak, to o czym właściwie są jego sny? Zadawanie sobie takich pytań było prawdziwym masochizmem. Przecież nigdy nie otrzyma na nie odpowiedzi. Wpatrując się w nieruchome ciało syna, przypomniał sobie nagle coś, co wydarzyło się krótko po narodzinach Lanny’ego, kiedy oboje z Janice próbowali dojść do siebie po otrzymaniu informacji o jego niepełnosprawności i o tym, jaki to będzie miało wpływ na ich życie. Przyszedł do nich wtedy katolicki ksiądz. Próbował ich pocieszyć i dodać im otuchy, ale jego banalne słowa o woli boskiej tylko ich zdenerwowały. Nie minęło pięć minut od jego przybycia, a Tom pokazał mu drzwi. Jednak ksiądz powiedział wtedy coś, co Tom zapamiętał na zawsze: że istoty tak

bardzo skrzywdzone jak Lanny mają bezpośredni dostęp do myśli i serca Boga; że choć nie potrafią się komunikować z innymi ludźmi tu, na ziemi, są w kontakcie z Wszechmocnym i jego zastępami aniołów. Pewnie były to kolejne banały, które wyczytał w jakimś poradniku do pocieszania wiernych, ale czasem Tom z całych sił pragnął w to wierzyć. – Wspomnij tam o mnie dobrym słowem. – Pochylił się i pocałował Lanny’ego w czoło. Kiedy wszedł do kuchni, Janice, która przygotowała posiłek i nakryła stół tylko dla niego, powiedziała przepraszająco: – Nie wiedziałam, kiedy wrócisz do domu i czy w ogóle wrócisz, więc nic nie gotowałam. – W porządku. – Usiadł przy stole i rozłożył serwetkę na kolanach. Mimo że sałatka z krewetek, posmarowana masłem bagietka i pokrojony na kawałki melon były ładnie ułożone na talerzu, nie miał apetytu. – Chcesz kieliszek wina? Pokręcił głową. – Muszę wrócić jeszcze na chwilę do biura. Wolę tam być, jeśli nastąpi jakiś przełom w śledztwie. – Wyglądasz na wykończonego. – Janice usiadła na krześle naprzeciwko. – I tak się czuję. – Nic nowego w sprawie porwania? – Nic, choć wszyscy, łącznie z hyclami, bez przerwy szukają ich lub ich ciał. – Nawet o tym nie wspominaj. – Janice skrzyżowała ramiona na piersi. Oparł się łokciem o blat stołu, wsparł głowę na dłoni i potarł oczy opuszkami palców. Janice sięgnęła ręką przez stół i przykryła nią jego drugą dłoń, spoczywającą na stole obok szklanki. – Nie sądzę, żeby chciał je zabić, Tom. – Więc po co je porwał? – Dla okupu? – Nie dzwonił. Założyliśmy podsłuch w domowym telefonie jej teścia. Dzwoniło do niego wielu zaniepokojonych znajomych, ale nikt poza tym. Tak samo postąpiliśmy z jego komórką. – Zaczął postukiwać widelcem o brzeg talerza, ale nie wziął do ust nawet kęsa jedzenia. – Myślę, że nie chodzi o okup. – Dlaczego tak mówisz? – Coburn nie pasuje do profilu osobnika, który ostrzeliwuje swoje miejsce pracy, biuro czy szkołę. – Jak to? Zdał sobie w końcu sprawę, że nie będzie nic jadł, i odłożył widelec. Starał się zebrać myśli, które krążyły jak szalone w jego głowie.

– Typowe zachowanie takich psychopatów to wykręcenie końcowego chamskiego numeru, który jest przejawem buntu przeciwko całemu brudnemu, pełnemu zgnilizny światu i wszystkim wokół, którym udało się nadepnąć im na odcisk. Potrafią nawet złożyć oświadczenie, które będzie miało niezapomniane skutki, a potem zejść ze sceny w blasku chwały. Jeśli ktoś taki od razu nie popełni samobójstwa na miejscu zbrodni, wraca do domu i zabija żonę i dzieci, rodziców, teściów, kogokolwiek, a potem samego siebie. – Opuścił ręce i spojrzał na Janice. – Biorą też czasem zakładników i albo ich zabijają, albo uwalniają, ale raczej nigdy nie znikają gdzieś razem z nimi. – Rozumiem, ale… – Potrząsnęła lekko głową. – Przepraszam cię, Tom. Nie wiem, co powiedzieć, bo nie mam pojęcia, do czego zmierzasz. – Zmierzam do tego, że Lee Coburn nie jest klasycznym wielokrotnym zabójcą. – A jest w ogóle coś takiego? – Oczywiście istnieją wyjątki od reguły, lecz on nie pasuje do przyjętego profilu zabójcy. – Zastanowił się przez chwilę, a potem dodał: – Nawet Hamilton zwrócił na to uwagę. – Clint Hamilton? Sądziłam, że jest obecnie w Waszyngtonie. – Jest, ale dzwonił do mnie dzisiaj i chciał wiedzieć, co, u diabła, u nas się dzieje i co ja z tym robię. – Sprawdzał cię? – Janice prychnęła cicho, okazując niezadowolenie. – W zasadzie… – Ma tupet. – Odsunęła się z krzesłem od stołu i wskazała jego nietknięty talerz. – Masz zamiar to jeść? – Przepraszam. Wygląda dobrze, ale… – Bezradnie wzruszył ramionami. Odstawiła talerz męża na blat przy kuchence, przeklinając pod nosem jego poprzednika. – Jeśli od razu wiedział, że sobie nie poradzisz na tym stanowisku, po co cię na nie polecał? Odpowiedź na to pytanie była dla Toma zbyt upokarzająca. Janice brzydziła się wszelkimi przegranymi, szczególnie jeśli dotyczyły jej własnego męża. – Nie mam pojęcia – powiedział – skąd Hamilton uzyskał te informacje. Być może od innych agentów z biura. Musiał dostrzec te same rozbieżności w sposobie działania Coburna co ja. Spytał mnie nawet, czy Coburn jest agentem z mojego biura pracującym pod przykrywką w firmie przewozowej. Prychnęła śmiechem, ale tak szybko spoważniała, że dało to komiczny efekt. – A był? – spytała. – Nie. – Tom uśmiechnął się do niej krzywo. – Przynajmniej ja osobiście nie przydzieliłem mu takiego zadania. – Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Mógł to zrobić ktoś z Nowego Orleanu, wyższy stopniem ode mnie. Tak mi się przynajmniej

wydaje. Albo ktoś z innej agencji. – Nie informując ciebie? Wzruszył ledwo zauważalnie ramionami, nie chcąc po raz kolejny się przyznać, że jest niekonsekwentny. Albo przynajmniej że jest w ten sposób postrzegany przez współpracowników. Przysiadła się do niego. – Hamilton nie miał prawa się wtrącać. Najwyraźniej ma zbyt rozbudowane ego. – Nigdy go nawet nie widziałaś na oczy. – Bazując jedynie na tym, co mi o nim opowiadałeś, wątpię, czy poradzi sobie z tą sprawą. Wkurzające jest to, że kontroluje cię na każdym kroku. Zdecydował się nie mówić jej, że nie jest jedyną osobą z biura, której dostało się dzisiaj od Hamiltona. Wielu agentom nie spodobała się jego nominacja na to stanowisko i wcale tego nie ukrywali, ale było też kilku, którzy okazywali mu swoje wsparcie. Jedna z agentek, analityczka danych, zdradziła mu dzisiaj w tajemnicy, że Hamilton dzwonił również do innych jego współpracowników. – Z pewnych przyczyn – powiedziała, zamykając za sobą drzwi – ta sprawa zainteresowała Hamiltona. Śledzi ją uważnie i dopytuje się o ciebie. – Jakiego rodzaju pytania zadaje? – spytał. – Nie wtrącam się do polityki firmy, Tom. – Rozłożyła ręce. – Potrzebuję tej pracy, ale doszłam do wniosku, że powinieneś wiedzieć, iż jesteś na cenzurowanym. Tom podziękował jej. Przez resztę dnia wciąż słyszał za swoimi plecami jakieś poszeptywania. Może to tylko paranoja, ale nie sądził. Sam na własnej skórze odczuł ingerencję Hamiltona. Jakakolwiek była tego przyczyna, urażało go to i budziło pewien niepokój. Odsunął krzesło od stołu i wstał. – Lepiej pojadę tam z powrotem. Opuścił kuchnię, zanim kłopotliwa konwersacja zdążyła się rozwinąć. Odświeżył się nieco w gościnnej łazience i zabrał teczkę z dokumentami z pokoju. Janice dogoniła go przy tylnym wyjściu z domu. W ręce trzymała torebkę z jedzeniem. – Pakiet pierwszej potrzeby, gdybyś nagle potrzebował. Krakersy z masłem orzechowym i jabłko. – Dzięki. Tym razem ani ona nie pocałowała jego, ani on jej, ale zanim zdążył się odwrócić, położyła rękę na jego ramieniu. – Odwalasz kawał dobrej roboty, Tom. Nie pozwól Hamiltonowi ani komukolwiek innemu zastraszyć cię, żebyś zacząć myśleć inaczej. – Nie pozwolę. – Uśmiechnął się do niej blado. – Ale cokolwiek mówił Hamilton, jednak ma rację.

– Jak to? – Każdy głupiec, który śledzi tę sprawę, prędzej czy później się zorientuje, że to nie jest zwyczajne porwanie. Bardziej niż prawdopodobne wydaje się, że pani Gillette widziała na własne oczy moment, kiedy Coburn zastrzelił Freda Hawkinsa. Mordercy nie zostawiają przy życiu naocznych świadków. Coburn ma jakiś powód, dla którego jej nie zabił.

Rozdział 24

Doral złożył obowiązkową wizytę matce. Tak jak się spodziewał, była pogrążona w rozpaczy. Kręciły się przy niej kuzynki, masując jej dłonie i przykładając wilgotne okłady do czoła. Paciorki ich różańców uderzały o siebie, gdy modliły się za duszę Freda i prosiły o spokój dla ukochanych, których zostawił na tym ziemskim padole. W kuchni nie było już miejsca na różne potrawy przyniesione przez przyjaciół, rodzinę i sąsiadów. Klimatyzacja prowadziła nierówną walkę z nadciągającą burzą, która spowodowała spadek ciśnienia atmosferycznego i wzrost wilgotności powietrza. Frakcja męska, chcąc uciec od dramatu rozgrywającego się we wnętrzu domu, wynosiła naładowane po brzegi talerze na podwórze. Siadali na rozkładanych krzesełkach ogrodowych, poklepując od czasu do czasu swoje sztucery lub wiatrówki; było to ich drugą naturą, tak samo jak drapanie swoich psów myśliwskich za uszami. Puścili w obieg butelkę taniej whisky i przyciszonymi głosami omawiali sposób dokonania zemsty na zabójcy Freda. – Lepiej, żeby dopadł go jakiś przedstawiciel prawa, nim wpadnie w moje ręce – stwierdził jeden z wujów, zimny drań, który stracił oko w Wietnamie, ale wciąż strzelał lepiej niż inni, może oprócz Dorala. – Jutro o tej samej porze będę miał jaja tego Coburna w słoiku. Jeszcze zobaczycie – zarzekał się któryś z kuzynów; choć nie osiągnął wieku, w którym mógłby legalnie pić, był już tak nawalony, że ledwo utrzymywał równowagę, siedząc na pieńku. Jeden z młodszych braci Dorala darł się na swoje hałaśliwe dzieciaki, które ganiały się po podwórku. – Okażcie chociaż trochę cholernego szacunku! – krzyknął, a potem poprzysiągł, że nie spocznie, dopóki Coburn nie zginie. – Nie mam zamiaru bawić się

w uprzejmości z ludźmi, którzy zadarli z naszą rodziną. Kiedy napchali sobie brzuchy i osuszyli do dna butelki, wpakowali się do pickupów i wyruszyli w kierunku przydzielonych im obszarów, żeby zacząć szukać zabójcy ich krewnego. Doral pożegnał swoją szlochającą matkę, wyzwolił się z objęć jej lepkich od potu rąk i wyruszył razem z pozostałymi, lecz udał się sam w inną stronę. Mimo że był nietrzeźwy, jechał z największą możliwą prędkością po bocznych krętych drogach. Jeździł tędy przez całe życie i znał każdą z nich jak własną kieszeń. Zdarzało mu się, że siadał za kierownicą jeszcze bardziej pijany niż dzisiaj. On i Fred. On i Eddie. Wspomnienie Eddiego przywiodło mu na myśl pamiętną wyprawę na ryby, z której pochodziło zdjęcie zarekwirowane przez Crawforda jako dowód rzeczowy. Doral zapamiętał tę wyprawę jako jedną z lepszych, na które udali się razem we czterech. Od wspomnień z tamtego dnia przeniósł się myślami do swojego kutra rybackiego i czasów sprzed Buchaltera. Pochodzili z Fredem z bardzo biednej rodziny i całe życie próbowali jakoś związać koniec z końcem. Fred osiągnął stabilizację finansową, gdy rozpoczął służbę w departamencie policji, ale noszenie munduru i zatrudnienie na etacie nie były dla Dorala. Wolał nienormowany czas pracy. Kupił łódź na kredyt udzielony mu przez pracownika banku, który tak zadzierał nosa, że nieomal szorował nim po suficie. Oprocentowanie kredytu było zaiste złodziejskie, ale Doral nigdy nie spóźniał się ze spłacaniem kolejnych rat. Przez kilka lat pływał po Zatoce, mając do czynienia z grupami bogatych, pijanych sukinsynów: lekarzy, prawników, maklerów giełdowych i tym podobnych typów, którzy za nic mieli przewodnika rybackich wypraw ze spracowanymi rękami i akcentem miejscowej biedoty. Znosił ich obelżywe uwagi, rzyganie drogimi alkoholami, narzekanie na upał, słońce, wzburzone morze i ryby, które nie chcą współpracować. Tolerował ich obrzydliwe zachowania, bo od tego zależał stan jego finansów i poziom życia. Właściwie cieszył się, że huragan Katrina zniszczył jego łódź i położył kres temu wszystkiemu. Doral Hawkins nigdy więcej nie będzie się poniżał. Dziękuję bardzo. Właśnie wtedy on i Fred otrzymali od Buchaltera propozycję zarabiania większej kasy. Zajęcie miało być o wiele bardziej ekscytujące i lukratywne niż jakiekolwiek inne, które mogliby sobie sami znaleźć. Nawet w Luizjanie, gdzie łapówki były równie często spotykane jak langusty, proponowane przedsięwzięcie mogło doprowadzić tylko do jednego: że staną się obaj obrzydliwie bogaci. Doral nie stronił od ryzyka związanego z tym interesem. Zapłata warta była wszelkich poświęceń. Lubił balansować na krawędzi. Podobała mu się ta zabawna sytuacja: w ciągu dnia był przykładnym urzędnikiem państwowym, a nocą – kimś

zupełnie innym. Jego zajęcie w ogólnym zarysie polegało na zastraszaniu, okaleczaniu lub zabijaniu, jeśli zaszła taka potrzeba. Miał naturalne predyspozycje do tropienia i polowania, a teraz mógł z tego całkiem nieźle żyć. Jedyna różnica polegała na tym, że jego ofiarami byli ludzie. Właśnie teraz jechał pełnym gazem po bocznych drogach, wypatrując Coburna i wdowy po swoim najlepszym przyjacielu oraz jej dziecka. Kiedy zadzwoniła jego komórka, zwolnił tylko minimalnie, żeby odebrać połączenie, ale kiedy usłyszał pilną wiadomość, którą przekazał mu dzwoniący, wcisnął pedał hamulca i zatrzymał się prawie w miejscu, wznosząc chmurę pyłu, która okryła cały samochód. – Jaja pan sobie ze mnie robi? W tle słychać było jakieś głośne hałasy, lecz Doral doskonale zrozumiał szepczący do słuchawki głos, choć wolałby nie usłyszeć tego, co miał mu do powiedzenia. – Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć, żeby przekazać dalej Buchalterowi. – Stokrotne dzięki! – mruknął Doral. Rozłączył się i zjechał na sam brzeg przydrożnego rowu, zostawiając silnik pracujący na luzie. Zapalił wreszcie papierosa, o którym marzył od dłuższego czasu, i zadzwonił do Buchaltera. Był całkowicie świadomy tego, co robi. Darował sobie zwyczajowe powitania. – Chodzą plotki, że Coburn jest agentem federalnym – powiedział. Buchalter milczał. Oddychał tylko wolno i bardzo głęboko. Złowrogo. Doral – widząc w wyobraźni wrzący wulkan, gotowy zaraz wybuchnąć – otarł pot spływający po skroniach i zalewający mu oczy. – Kiedy o tym usłyszałeś? – Dziesięć sekund temu. – Kto cię o tym poinformował? – Jeden z naszych ludzi w departamencie policji. On z kolei słyszał o tym od gostka, który pracuje razem z nimi i z biurem szeryfa nad porwaniem. W biurze aż się trzęsie od plotek, że Coburn jest tajnym agentem. Po dłuższej chwili ciszy Doral usłyszał: – No cóż, jak to przenikliwie zauważyłeś dzisiaj rano, wydaje się nadzwyczaj sprytny jak na zwykłego pracownika portowego. Szkoda tylko, że nie zauważyłeś tego, zanim pozwoliłeś mu zbiec z magazynu. Doral poczuł, jak skręca go ze zdenerwowania, ale nie powiedział ani słowa. – A co z przyjaciółką Honor? Żadnych wieści od niej od twojego porannego telefonu?

– Tori ani na chwilę nie opuściła swojego domu. Zupełnie szczerze sądzę, że nie kontaktowała się z Honor, bo inaczej nie siedziałaby tam tak bezczynnie. Udało mi się jedynie wykryć, że ma nowego faceta. To gruba ryba z Nowego Orleanu, bankier Bonnell Wallace. – Znam go. Trzymamy pieniądze w jego banku. – Żadnej ściemy? Hm. Udało mi się poderwać lalunię, która pracuje w recepcji klubu fitness, kiedy wyszła na lunch. Wpadłem na nią na ulicy. Starałem się, żeby wyglądało to na przypadek. Zbajerowałem ją, co nie zajęło mi zbyt dużo czasu. Wypaplała mi wszystko o Tori, o której mówiła „nasza królowa Pszczoła” przez duże „P”. Doral odrobinę odetchnął. Był zadowolony, że udało mu się donieść Buchalterowi o czymś pozytywnym zaraz po poinformowaniu go o pogłoskach na temat Coburna. Nie próżnował dzisiaj. Zaangażował się w śledztwo i robił postępy. Ważne, żeby Buchalter o tym wiedział. – Lalunia – ma na imię Amber – przypuszcza, że ten Wallace nie chce, żeby klienci jego banku ani żaden z wysoko postawionych przyjaciół wiedzieli, iż korzysta z pomocy trenera osobistego, dlatego zaczął chodzić na ćwiczenia właśnie do nich. Jest gruby i ma jeszcze grubszy portfel. Tori zagięła na niego parol, a on całkiem oszalał na jej punkcie. Tori sądzi, iż ich romans pozostaje tajemnicą, ale wszyscy pracownicy klubu wiedzą, że pan Bonnell Wallace pompuje nie tylko sztangi za każdym razem, kiedy przyjeżdża do Tambour. Po przedłużającej się ciszy Buchalter rzekł: – To dobra informacja dla nas. Trzymajmy ją w rezerwie, bo może się jeszcze przydać. Niestety, nie przybliżyła cię ani o krok do zlokalizowania Coburna. Czy mam rację? – Tak. – Słuchaj, Doral, ty i Fred zostawiliście po sobie niezły bajzel. I akurat w takim momencie, kiedy bajzel jest nam najmniej potrzebny. Niezależnie od tego, kim jest Coburn, powinniście byli go zastrzelić razem z pozostałymi. Wciąż pamiętam, kto pozwolił mu uciec. Znajdź go i zabij. Nie zawiedź mnie po raz kolejny. Tania whisky podeszła Doralowi do gardła, piekąc i przyprawiając o zgagę. Przełknął. – Skąd mieliśmy z Fredem wiedzieć, że… – To wasza sprawa, żeby wiedzieć. – Ton głosu Buchaltera mroził krew w żyłach i ucinał wszelkie tłumaczenia, do których zbierał się Doral. A w razie gdyby nie podziałał na niego wystarczająco dołująco, Buchalter dodał: – Potraktuj zupełnie poważnie moją opowieść o Diegu i jego brzytwie. Na spoconym karku Dorala pojawiła się gęsia skórka. – Jedyny problem ze skorzystaniem z usług Diega polega na tym, że osoba, która

mnie zawiodła, zbyt szybko zeszłaby z tego świata. Nie nacierpiałaby się wystarczająco długo. Doral ledwo zdążył wysiąść z auta. Zwrócił na drogę całą zawartość żołądka.

Rozdział 25

Honor ze zdumieniem stwierdziła, że Coburn na serio zamierza przestawić trawler do połowu krewetek w inne miejsce. Był głuchy na jej protesty. Od skończenia rozmowy z Hamiltonem minęło dosłownie kilka chwil, a Coburn już był w sterówce. Zdjął brezentowy pokrowiec z panelu sterującego. – Wiesz może, jak włączyć silnik? – spytał niecierpliwie, oglądając przełączniki. – Tak, ale najpierw powinniśmy zepchnąć łódź na wodę, a to na pewno nam się nie uda. – Musimy to zrobić. Musimy się przenieść w inne miejsce. Przez następną godzinę próbowała go przekonać, że to poroniony pomysł, ale Coburna nic nie było w stanie powstrzymać. W pudle z narzędziami na pokładzie znalazł zardzewiałą maczetę i zaczął wycinać nią wybujałą roślinność, która gęsto obrosła kadłub łodzi. To było mordercze zajęcie. Znów podjęła próbę wyperswadowania mu tego pomysłu. – Hamilton dał ci słowo. Nie wierzysz, że go dotrzyma? – Nie. – Ale to twój szef. Przełożony, kierownik, czy jak tam się to nazywa u was w FBI. – Pełni każdą z tych funkcji. Wierzę jedynie w to, że przede wszystkim będzie chronił własny tyłek. Pamiętaj: Lee Coburn już nie istnieje. – Dał nam trzydzieści sześć godzin. – Nie będzie się tego trzymał. – Skąd taka pewność? – Znam jego sposób myślenia. – A czy on zna twój sposób myślenia? – Taaa… Dlatego właśnie musimy się spieszyć. Prawdopodobnie już próbuje zlokalizować moją komórkę.

– Przecież nie podałeś mu swojego numeru. Powiedziałeś, że telefony jednorazowego użytku są nie do wykrycia i że… – Tak, mówiłem, ale wszystkiego nie wiem – mruknął pod nosem. – Czy przyśle po nas helikopter? – Z niepokojem popatrzyła w niebo, po którym pędziły chmury znad Zatoki. – Na pewno nie. Wymyśli coś mniej rzucającego się w oczy, coś, co nie zmusi nas do większej ostrożności. A poza tym nadchodzi burza. Na pewno nie wybierze drogi powietrznej. – Więc po co ten pośpiech? Przerwał na chwilę, żeby obetrzeć wierzchem dłoni ociekające potem czoło. – Bo mogę się mylić. Jednak im ciężej pracował, tym bardziej wydawało się to bezsensowne. W końcu Honor zasugerowała, żeby może spróbowali uciec skradzionym pick-upem. – Przecież sam mówiłeś, że na razie nikt nie szuka tego auta. – No dobra: i dokąd powinniśmy nim pojechać? – Do mojej przyjaciółki. – Przyjaciółki? – Mojej najlepszej przyjaciółki, która znajdzie dla nas kryjówkę, o nic nie pytając. – Nie. Żadnych przyjaciółek. Na pewno obserwują wszystkie twoje przyjaciółki. – Moglibyśmy spędzić jedną noc w pick-upie. – Ja bym mógł. My nie możemy. W końcu przestała tracić energię na próby zmiany jego postanowienia i robiła wszystko, o co tylko ją poprosił. Emily obudziła się z popołudniowej drzemki. Była podekscytowana tym, co się dzieje na łodzi. Wciąż wchodziła Coburnowi w drogę, ale mężczyzna znosił to z zaskakującą cierpliwością. Dziewczynka stała na pokładzie i pokrzykiwała na nich zachęcająco, kiedy razem zaparli się plecami o dziób łodzi i spychali ją z brzegu na wodę. Coburn sprawdził, czy nie ma żadnych przecieków, a kiedy niczego nie znalazł, dołączył do Honor przy pulpicie sterowniczym. Tata nauczył ją włączać silnik i sterować, ale od tego czasu minęły całe lata. Jakimś cudem zapamiętała kolejne czynności i kiedy wreszcie silnik obudził się do życia, nie wiedziała, kto był tym bardziej zaskoczony: ona czy Coburn. Spytał ją o paliwo. Sprawdziła wskaźnik. – Jest. Tata był przygotowany na wypadek huraganu, ale pozostałe wskaźniki… Nie mam pojęcia, do czego one wszystkie służą. Coburn rozłożył pożółkłą mapę okolicznych szlaków wodnych na panelu kontrolnym.

– Wiesz może, gdzie jesteśmy? – Gdzieś w tej okolicy. – Pokazała mu na mapie ich miejsce pobytu. – Jeśli wyruszymy na południe, w kierunku wybrzeża, będziemy bardziej widoczni. Z drugiej strony kolejna łódź do połowu krewetek stojąca w porcie nie rzucałaby się wcale w oczy. Dalej w głąb lądu zatoczki stają się coraz węższe, ale za to bardziej obrośnięte drzewami. Wody są tam płytsze. – Skoro i tak najprawdopodobniej będziemy musieli opuścić łódź, wybieram płytsze wody. Popłyniesz tak daleko, jak tylko się da. Zaznaczał na mapie drogę, po której się przemieszczali. Przepłynęli krętymi szlakami wodnymi około ośmiu kilometrów, zanim silnik zaczął się krztusić. Woda była tu gęsta od podwodnej roślinności. Kilka razy Honor ledwo zdołała ominąć cypryśniki błotne, które wystawały ponad opalizującą powierzchnię wody. – Tam! – Coburn szturchnął ją w łokieć. – Takie samo dobre miejsce jak każde inne. Honor podpłynęła bliżej do błotnistego brzegu, gdzie mogli się choć częściowo ukryć w gąszczu cypryśników. Coburn zarzucił kotwicę. Wyłączyła silnik i popatrzyła na niego, oczekując kolejnych poleceń. – Rozlokujcie się wygodnie w kabinie. – Co?!! – wykrzyknęła. Złożył mapę i wcisnął ją do kieszeni dżinsów, potem sprawdził pistolet i położył go na panelu sterowniczym, poza zasięgiem Emily. – Ja wezmę trzystapięćdziesiątkęsiódemkę Hawkinsa, a ty zatrzymaj ten. Jest gotowy do strzału. Musisz tylko wycelować i nacisnąć spust. – Co robisz? Nie zdążyła skończyć pytania, kiedy wyszedł ze sterówki. Gdy wybiegła za nim na pokład, już spuszczał nogi do wody. – Coburn! – Nie zostawię tam pick-upa. – Zastanowił się przez chwilę, a potem, klnąc pod nosem, wyjął z kieszeni komórkę Honor i baterię do niej. – Sądzę, że mogę oddać ci telefon. Na wypadek, gdyby mi się coś przytrafiło. Jeśli będziesz zmuszona gdzieś zadzwonić, dzwoń na 911 i tylko na 911. – Podał jej obie części telefonu. – W jaki sposób… – Na szczęście masz starszy model z wyjmowaną baterią. Z nowszym trudniej to zrobić. – Zdjął tylną ściankę aparatu i zademonstrował, jak włożyć baterię. – Popatrz, gdzie są złote paseczki, i wsuń ją na miejsce. Nawet Emily mogłaby to zrobić. – Ich oczy się spotkały. – Ale… – Obiecuję, że nie będę dzwonić, dopóki się nie okaże, że nie wrócisz. Skinął głową i odwrócił się. Dobrnął do brzegu i po chwili zniknął w zaroślach.

* Diego robił właśnie zakupy w meksykańskim supermarkecie, kiedy poczuł, że jego komórka ponownie wibruje. Wyszedł na zewnątrz, żeby odebrać. – Masz coś dla mnie? – Tak – odpowiedział Buchalter. – Chcę, żebyś śledził kogoś przez dwa kolejne dni. – Jak to? Mam się gapić na kogoś?! – Czy mówię niezrozumiale? – A co z Coburnem? – Rób, o co cię proszę, Diego. Mężczyzna nazywa się Bonnell Wallace. Co za różnica, jak ma na imię? Nie jest Coburnem. Zanim zdążył wyrazić swoje obiekcje, dostał dwa adresy: jeden banku przy Canal Street, a drugi – rezydencji w Garden District. Nie wytłumaczono mu, dlaczego mężczyzna ma być obserwowany, i w końcu Diego nie zdołał się wykręcić od tej gównianej roboty. Ze wzrastającym znudzeniem spytał: – Czy chcesz, żeby wiedział, że jest obserwowany? – Jeszcze nie teraz. Dam ci znać, kiedy będzie trzeba wykonać kolejny ruch. – Okej. – Jego nonszalancja nie umknęła uwadze Buchaltera. – Czy ja przypadkiem ci nie przeszkadzam, Diego? Taaa – pomyślał. Przeszkadzasz mi brać lukratywne zlecenia. Nie powiedział tego jednak na głos, lecz zaatakował Buchaltera: – Nie dostałem jeszcze zapłaty za dziewczynę z salonu masażu. – Nie mam wciąż dowodu, że nie żyje. – A co? Może mam ci przesłać jej głowę w skrzynce, jak to robią gangsterzy z Meksyku? – Nie ma potrzeby, żebyś posuwał się aż do tego, ale jakoś w wiadomościach nie mówili, że jej ciało zostało odnalezione. – I nie powiedzą. Zadbałem o to. – Nie podałeś mi żadnych szczegółów. – Jakich na przykład? – Kiedy ją odnalazłeś, czy ktoś z nią był? – Nie. Zabiegała o głosy uczestników konwencji wyborczej tam, gdzie cumują łodzie rzeczne. – Taniec na rurze. – Nazywaj to sobie, jak chcesz. – Na pewno była sama? Bez alfonsa? Ktoś musiał pomóc jej uciec. Nie miałaby na tyle odwagi, żeby wydostać się stamtąd o własnych siłach. – Wiem tylko tyle, że była sama, kiedy ją znalazłem. Żadnego alfonsa, bo inaczej

mogłaby dalej prowadzić swoje biznesy – powiedział Diego, rechocząc. – To była dla mnie bułka z masłem. Wynegocjowałem małe obciąganko za dziesięć dolców, a kiedy zrobiła to, co miała zrobić, poderżnąłem jej gardło. Potem rozciąłem jej brzuch, wypełniłem kamieniami i utopiłem w rzece. Jeśli ciało kiedykolwiek wypłynie, będzie nie do rozpoznania. Aż się wzdrygnął, kiedy wyobraził sobie, że mógby to zrobić Isobel. Odpędził czym prędzej te myśli. Śmiech i pewność siebie były fałszywe, ale musiał jakoś uwiarygodnić swoje słowa. Buchalter nieskończenie długo trzymał go przy telefonie, zanim wreszcie się odezwał. – W porządku. Możesz odebrać jutro swoje pieniądze. Gdzie mam je zostawić? Zapłatę otrzymywał zawsze w kopercie, zostawianej za każdym razem w innym miejscu, wskazanym przez Diega. Tym razem podał lokalizację pralni chemicznej, opuszczonej od czasów huraganu Katrina. – Na kontuarze stoi stara kasa. Zostaw kopertę w szufladzie. – Znajdziesz ją tam. W tym czasie obserwuj Bonnella Wallace’a. Chcę wiedzieć o wszystkim, co robi poza codziennymi rutynowymi zajęciami. – Cholera, jakby to była jakaś wielka rzecz – rzucił i rozłączył się, zanim Buchalter mógł to w jakiś sposób skomentować. Wrócił do magazynu, włożył do telefonu kolejną kartę i włączył komórkę. Diego nigdy nie pozostawiał niczego bez nadzoru, bojąc się, że mogą mu założyć podsłuch albo podłożyć coś jeszcze gorszego. No i mimo że koperta z zawartością pięciuset dolarów to miła sprawa, nie będzie jej odbierał przez kilka kolejnych dni. Najpierw poobserwuje budynek pralni, żeby się upewnić, iż to nie jest pułapka. Buchalter chyba mu nie ufa tak do końca. On mu nie ufał. Kiedy wyszedł ze sklepu z zakupami i jedną skradzioną puszką szynki, zaczęło padać. Nie zważając na pogodę, wybrał zwykłą okrężną trasę do domu, często spoglądając za siebie przez ramię i zbliżając się z brzytwą w dłoni do narożników budynków, zza których nie było widać dalszej drogi. Isobel powitała go ze słodkim uśmiechem i suchym ręcznikiem. Jej wstydliwość malała z każdym dniem. Powoli zyskiwał zaufanie. Zaczynała wierzyć w to, że nie zamierza jej skrzywdzić ani też sprzedawać jej ciała. Przestał jej dotykać. Nie mógłby uderzyć dziewczyny nawet w policzek – nie teraz, kiedy na jej widok rozpływało mu się serce, a jego męskość nabrzmiewała z pożądania. Późnym wieczorem brała do ręki swój srebrny krzyżyk i ściskając go w drobnej dłoni, płakała cicho, dopóki nie zasnęła. Budziła się, krzycząc z powodu nocnych koszmarów. Kiedy dopadały ją złe wspomnienia, łkała długo, zasłaniając twarz

i pojękując, próbując przezwyciężyć wstyd z powodu seksualnego wykorzystania jej przez dziesiątki mężczyzn. Jednakże dla Diega była czysta, dobra i niewinna. To on był wcielonym złem, to on splamił się niegodziwościami, których już nigdy z siebie nie zmyje. To jego dotyk kalał ją i zostawiał szramy na duszy, więc kochał ją jedynie wzrokiem i wezbranym miłością sercem. Opróżnił torby z zakupami. Zjedli razem pudełko lodów. Włączył swojego iPoda. Mógłby przysiąc, że muzyka brzmi o wiele lepiej, bo ona jest tutaj i mogą słuchać jej razem. Śmiała się jak dziecko, kiedy złota rybka przesyłała jej całusy przez szklaną ściankę słoika. Myślał o niej jak o aniele, który wypełnił jego podziemny pokój światłem tak jasnym i czystym jak światło słonecznych promieni. Grzał się w tym świetle i wcale nie miał ochoty jej opuszczać. Głupie zlecenie Buchaltera może poczekać godzinkę lub dwie. * Honor siedziała na koi obok śpiącej córeczki, słuchając szumu deszczu i niespokojnego bicia własnego serca, kiedy dotarł do niej odgłos uderzenia, od którego zakołysała się cała łódź. Wyciągnęła pistolet spod materaca i trzymając go przed sobą, weszła na górę po schodkach. Wyjrzała ostrożnie przez szparę w drzwiach. – To ja – usłyszała głos Coburna. – Mało brakowało, a zwątpiłabym w ciebie. – Z niewysłowioną ulgą opuściła rękę z pistoletem. – Musiałem odbyć bardzo długą drogę do pick-upa, tym bardziej że szedłem po suchym lądzie. Zanim tam dotarłem, całkiem się ściemniło i zaczął lać deszcz. Potem szukałem powrotnej drogi. Na mapie zaznaczone są tylko szlaki wodne. W końcu znalazłem żwirową drogę, która biegnie jakieś pięćset metrów stąd. Dla Honor to był cud, że w ogóle udało mu się odnaleźć drogę powrotną. – Wszystko w porządku? – spytał. – Emily koniecznie chciała zaczekać, aż wrócisz, ale najpierw coś zjadłyśmy, potem pobawiłyśmy się Elmem, zaczęłam opowiadać jej bajkę na dobranoc i w końcu zasnęła. – Pewnie tak lepiej. – Oczywiście, że tak. Nie przestraszy się ciemności, a nie chciałam zapalać lampy, choć rozważałam postawienie jej na pokładzie, żeby wskazała ci kierunek. Obawiałam się, że nie odnajdziesz nas po zmroku. Zanim odszedłeś, nie zostawiłeś

mi zbyt wielu instrukcji. Jeśli wyczuł w jej głosie wyrzut, zignorował to. – Dobrze zrobiłaś – rzekł. Jej oczy przywykły do mroku i zaczęła go wyraźniej widzieć. Jego odzież była przemoczona, włosy przyklejone do głowy. – Zaraz wrócę – powiedziała. Zeszła po schodach do kabiny i wsunęła pistolet z powrotem pod materac, nagarnęła na wierzch kilka rzeczy i wróciła do sterówki. Najpierw dała mu butelkę z wodą. Podziękował, odkręcił korek i opróżnił ją do dna. – Znalazłam to. – Podała mu złożoną parę spodni khaki i T-shirt. – Były w jednej z szafek. Spodnie pewnie będą za krótkie i pachną pleśnią. – Nie szkodzi. Najważniejsze, że są suche. – Ściągnął koszulkę drużyny LSU i zamienił ją na T-shirt, który kiedyś należał do ojca Honor, a potem zaczął rozpinać dżinsy. Odwróciła się. – Nie jesteś przypadkiem głodny? – O, tak! Zeszła z powrotem na dół i zapaliła lampę na ułamek sekundy, tylko po to, żeby zlokalizować miejsce, gdzie położyła przygotowany uprzednio posiłek. Zanim wróciła do sterówki, zdążył wciągnąć spodnie. Ustawiła wszystko na konsoli. – Zapomniałeś kupić otwieracz do konserw. – Wybierałem tylko puszki z uchwytami do otwierania. – Oprócz puszki z ananasem. I oczywiście Emily chciała właśnie ananasa. – Przepraszam. – Znalazłam otwieracz do konserw w szufladzie pod kuchenką. Zardzewiały, więc mogłyśmy się podtruć ołowiem, ale dostała swojego ananasa. Zjadł palcami posiłek składający się z konserwowych piersi kurczaka, kawałków ananasa i solonych krakersów. Popił to wszystko kolejną butelką wody, którą Honor przyniosła z dołu. Wzięła jeszcze ze sobą paczkę ciastek, żeby zaspokoić jego widoczny apetyt na słodycze. Siedział na podłodze oparty plecami o konsolę. Honor usiadła na kapitańskim krześle, które nosiło ślady zniszczeń, tak jak wszystko wokół. Ciszę przerywał jedynie lejący się z nieba deszcz i odgłos chrupania ciastek. – Pada tak mocno jak nigdy – zauważyła. – Mmm-hm. – Przynajmniej deszcz odstraszył komary. – Nie wszystkie. – Podrapał się po przedramieniu, wyjął ciastko z paczki i odgryzł połowę. – Odnajdą nas?

– Owszem. – Kiedy dostrzegł, że jego odpowiedź wystraszyła Honor, dodał: – To tylko kwestia czasu. Zależy przede wszystkim od tego, kiedy Hamilton nada sprawom pełny bieg. A najprawdopodobniej już to zrobił. – Jeśli nas znajdą… – Kiedy. – Więc kiedy nas znajdą, czy ty… – Zaczęła szukać odpowiedniego słowa. – Odejdziesz w spokoju? Skinęła głową. – Nie zrobię tego. – Dlaczego? – Tak jak powiedziałem Hamiltonowi, nie zostawię tej sprawy, dopóki nie dorwę tego sukinsyna. – Buchaltera. – To już przestało być zleceniem. To walka jeden na jednego: on przeciw mnie. – Jak to właściwie wyglądało? Ten biznes pomiędzy nim a Marsetem? – No cóż, jak by ci to najlepiej wyjaśnić? Dam ci przykład. Za każdym razem, kiedy ciężarówka przekracza granicę między stanami, musi wjechać na stację pomiaru wagi. Czy zauważyłaś te wysięgniki, które umieszczone są nad międzystanową autostradą w pobliżu granicy? – Raczej nie jeżdżę tamtędy. Ale tak czy inaczej, nigdy ich nie zauważyłam. – Większość ludzi nie zwraca na nie uwagi. Wyglądają jak światła drogowe, ale w rzeczywistości są to urządzenia, które prześwietlają każdą ciężarówkę i każdy ładunek. Są monitorowane w trybie ciągłym. Jeśli agenci zauważą jakąś podejrzaną ciężarówkę albo ciężarówka nie zatrzyma się na stacji pomiaru wagi, jest ściągana na bok i przeszukiwana. – Jeżeli osoba monitorująca nie ma z nimi układu i nie pozwoli jej jechać dalej. – Bingo! Buchalter stworzył rynek przerzutowy, działając właśnie w ten sposób. Strategią jego biznesu stało się korumpowanie tych, którzy stanowią prawo, robiąc sobie jawne żarty z owego prawa. Handlarze żywym towarem płacili mu za ochronę i wrzucali to w koszty prowadzenia interesów. – Czy Sam Marset był…? – Klientem. Jednym z pierwszych. O ile nie pierwszym w ogóle. – Jak do tego doszło? – Równolegle ze swoim uczciwym biznesem Marset prowadził ożywiony handel nielegalnymi towarami. Był poważanym obywatelem, więc nikt go o to nie podejrzewał. A potem ciężarówki Marseta zaczęły być bardzo często kontrolowane, a kierowcy dręczeni przez policję. Ta wzmożona czujność władz wystarczyła, żeby go wystraszyć. A poza tym starszy od Świętego Bonifacego nie chciał zostać złapany. Zwrócił się do Buchaltera z propozycją, żeby ten rozwiązał jego problem. –

Coburn uśmiechnął się szeroko. – Rzecz w tym, że to właśnie Buchalter stworzył ten problem. – Organizując przeszukania ciężarówek. – Przypuszczalnie Marset o wszystkim wiedział. Gdyby jednak Buchalterowi udało się podporządkować organizację Marseta, mógłby wtedy dopilnować, żeby wszyscy jego ludzie zostali usunięci. Marsetowi pozostało albo płacić Buchalterowi za ochronę, albo ryzykować, że złapią go z transportem narkotyków. Życie, które do tej pory wiódł, mogłoby przejść do historii. – Pozostali również byli zmuszeni do zrobienia tego samego. – I tak też uczynili. Buchalter ma teraz rozbudowaną bazę klientów. Niektórzy z nich prowadzą duże komercyjne przedsięwzięcia jak Marset, inni to nic nieznaczące jednostki: mężczyźni bez pracy od czasu wycieku ropy, którzy mają pick-upa i dzieciaki do wykarmienia. Jeżdżą do południowego Teksasu, zabierają paręset funtów marihuany, przywożą ją do Nowego Orleanu i ich dzieci mają co jeść przez kolejny tydzień. Łamią prawo, ale największym kryminalistą jest ten, kto sprawia, że opłaca się im zostać przestępcami. Przemytnicy są narażeni na znacznie większe ryzyko złapania, a kiedy już ich złapią, nie potrafią wsypać tego, kto kręci tą machiną, bo zwykle nie wiedzą, kto to jest. Znają tylko osobę, z którą się kontaktują, a to tylko płotka w tym morzu rekinów. – Jeśli Marset był takim dobrym klientem, dlaczego został zabity? Wspomniałeś coś Hamiltonowi o jego biadoleniach i narzekaniach. – Przez pewien czas wszystko układało się jak najlepiej. Było miło i sympatycznie. A potem Buchalter stawał się coraz bardziej chciwy, zaczął podnosić prowizję za świadczone usługi. Marset nie potrzebował szklanej kuli, żeby wiedzieć, że koszty będą wciąż rosły i wkrótce dojdzie do tego, że duża część jego zarobku pójdzie na opłaty dla Buchaltera. Ale jeśli odmówi płacenia… – Zostanie złapany, osądzony i wysłany do więzienia. – Zgadza się. A Buchalter mógł do tego doprowadzić, bo jego macki sięgają daleko w głąb całego systemu prawnego. Więc Marset, człowiek nieco naiwny, jak się potem okazało, zaproponował, żeby się spotkali w nocy z niedzieli na poniedziałek i ustalili zasady, których obaj będą mogli się trzymać. – Wyczułeś podstęp. – Buchalter to cholerny Czarodziej z Krainy Oz. Jakoś nie zauważyłem, żeby wchodził do tego składu celnego, ściskał się z nimi na zgodę i negocjował warunki. – Czy Marset znał jego tożsamość? – Jeśli nawet, to zginął, nikomu tego nie mówiąc. Przegrzebałem wszystkie jego dokumenty, przejrzałem najdrobniejszy skrawek papieru, który wpadł mi w ręce, łącznie z tym, na którym było nazwisko twojego męża. – Z pewnością nie podejrzewasz Eddiego, że był Buchalterem.

– Nie, skąd. Buchalter żyje i ma się dobrze. – Jak sądzisz, co z tym wszystkim wspólnego miał Eddie? – Mówiłaś, że dorabiał sobie, pracując u Marseta. Może przypadkiem znalazł się po stronie jego nielegalnych interesów? A może był sprzedajnym gliną na usługach Buchaltera? Może grał do obu bramek, czekając na większy numer? Może ich szantażował? Nie wiem. Patrzyła na niego uważnie, dopóki z pewnym ociąganiem nie dodał: – A może po prostu był funkcjonariuszem policji, który zbierał dowody przeciwko jednej lub obu stronom? Honor nadal wierzyła w prawość i uczciwość Eddiego, lecz w miarę upływu czasu przestała poruszać ten temat. – Royale Trucking… Czy wszyscy tam zatrudnieni byli kanciarzami? – Absolutnie nie. Tych sześciu, którzy zginęli razem z Marsetem, owszem, było. Prowadził oddzielną księgowość, do której dostęp miał jedynie on i jeden z tych facetów. Ludzie z biura firmy, a nawet członkowie jego własnej rodziny nie wiedzieli o jego drugim wcieleniu. – Jak to możliwe? Wzruszył ramionami. – Może nie szukali zbyt wnikliwie? Może wcale nie chcieli wiedzieć? Interesowało ich jedynie to, że biznes szedł niezwykle dobrze w tych kiepskich ekonomicznie czasach. – Więc wszystko z nimi będzie dobrze? To znaczy z panią Marset? – Od strony prawnej tak. Nie będzie jej jednak łatwo, kiedy prawda o jej mężu wyjdzie na jaw. Honor oparła stopy o brzeg siedzenia, objęła ramionami kolana i wsparła na nich brodę. – Zabiją cię – powiedziała ściszonym głosem. Wgryzł się w kolejne ciastko i nic na to nie odpowiedział. – Doral albo ktoś inny z klanu Hawkinsów. Nawet najbardziej uczciwi policjanci, którzy postrzegają cię jedynie jako zabójcę Sama Marseta, będą woleli widzieć cię martwym niż żywym. – Hamilton poinformował wszystkich, że już nie żyję. Ciekaw jestem, jak to odkręci. – Jak możesz stroić sobie żarty z własnej śmierci? Nie obawiasz się, że cię zabiją? – Nieszczególnie. – Nie myślisz o tym? – Jestem jedynie zdziwiony, że to jeszcze nie nastąpiło. Honor oderwała skórkę przy panozkciu, która jej się zadarła, gdy oboje pracowali

przy łódce. – Wiesz, jak należy robić różne rzeczy – powiedziała, a on podniósł na nią wzrok zaciekawiony. – Żeby przetrwać. Dużo wiesz. – Nie wiem, jak upiec babeczki. Po raz pierwszy, odkąd go znalazła leżącego twarzą do ziemi na jej podwórku, pozwolił sobie na żarty, ale nie dała się zbić z tropu. – Czy nauczyłeś się tego wszystkiego w korpusie piechoty morskiej? – W większości. Czekała, ale nie rozwinął tematu. – Byłeś zupełnie innym żołnierzem piechoty morskiej niż mój teść. – Jest rasowym żołnierzem? – Idealnie to ująłeś. – No tak, ja byłem zupełnie inny. Żadnych marszów bojowych dla tej formacji żołnierzy piechoty morskiej, w której ja służyłem. Nawet miałem mundur, ale włożyłem go tylko kilka razy. Nie salutowałem oficerom ani nikt mi nie salutował. – A co w takim razie robiłeś? – Zabijałem ludzi. Tego się spodziewała. Łudziła się nawet, że przyjmie tę informację bez wzdrygania się, lecz każde słowo trafiało w jej pierś jak delikatny cios. Obawiała się jedynie, że może zacząć je odczuwać mocniej, jeśli usłyszy więcej, więc nie ciągnęła tematu. Skończył jeść ostatnie ciastko i otrzepał okruszki z rąk. – Musimy zabierać się do roboty. – Do roboty? – Była tak zmęczona, że bolało ją całe ciało. Wiedziała, że jeśli zamknęłaby oczy, zasnęłaby na siedząco. Brudny materac czy też nie – marzyła tylko o tym, żeby położyć się obok Emily i usnąć. – Do jakiej znowu roboty? – Musimy jeszcze raz wszystko przeanalizować. – Jakie wszystko? – Życie Eddiego.

Rozdział 26

Diego zbliżył się do domostwa Bonnella Wallace’a pod osłoną ciemności, deszczu i gęstego, równo przyciętego żywopłotu. Była to jedna ze wspaniałych posiadłości usytuowanych przy St. Charles Avenue. Z punktu widzenia intruza – cholerna forteca. Oświetlenie ogrodowe rozmieszczono tak, by uzyskać jak najlepszy efekt wizualny. Ryzyko dostania się w jego zasięg było bez znaczenia. Diego znał tysiąc sposobów ominięcia sztucznej księżycowej poświaty. Najtrudniej było z punktowymi reflektorkami, które podświetlały fasadę budynku z poziomu terenu z mocą tysięcy watów. Cień rzucany przez człowieka miałby pewnie z dziesięć metrów wysokości i wyglądałby jak czarny kleks na elewacji z połyskliwej białej cegły. Diego obejrzał perfekcyjnie utrzymany trawnik i samochód za osiemdziesiąt tysięcy dolarów, zaparkowany na kolistym podjeździe, i stwierdził, że system ochrony pewnie też jest najlepszy z możliwych, jakie da się kupić za żywą gotówkę. Supernowoczesne czujniki ruchu zapewne są umieszczone przy każdych drzwiach i w każdym oknie. We wszystkich pokojach są też prawdopodobnie czujniki wyłapujące stłuczenie szyby, a z zewnątrz dom chroni niewidzialny promień alarmu zbliżeniowego. Jeśli zostanie przerwany, włączy się cichy alarm – zanim intruz zdąży się zbliżyć, cały dom otoczy kordon policji. Żadna z tych przeszkód nie była dla Diega nie do przebycia, chociaż wolałby ich uniknąć. Zajrzał przez okno od frontu do pokoju, który był urządzony jak gabinet. Tęgi mężczyzna w średnim wieku siedział w ogromnym fotelu, trzymając stopy na otomanie. Rozmawiał przez telefon i co chwila popijał coś ze szklaneczki. Wyglądał na zrelaksowanego i w ogóle nie zważał na to, że oświetlony pokój jest widoczny z zewnątrz, także od strony ulicy.

Pan Wallace po prostu oświadczał wszem wobec, że czuje się bezpiecznie. W tej okolicy ktoś, kto wyglądał jak Diego, natychmiast musiał wzbudzić podejrzenia. Był wprawdzie przekonany o swojej umiejętności bycia niezauważalnym dla otoczenia, kiedy tego potrzebował, ale mimo to zwracał baczną uwagę na radiowozy i wścibskich sąsiadów wyprowadzających psy na spacer. Krople deszczu kapały mu za kołnierz i ściekały po plecach. Nie zważał na to. Przycupnął znieruchomiały, tylko od czasu do czasu poruszając oczami, żeby rozejrzeć się po najbliższym otoczeniu. Obserwował i czekał, aż coś się wydarzy. Nie wydarzyło się nic oprócz tego, że pan Wallace zamienił telefon na kolorowe czasopismo, które zajmowało go prawie przez godzinę. Potem porzucił resztkę swojego drinka i opuścił pokój, gasząc światło. Później na jakieś dziesięć minut zapaliło się światło w pokoju na drugim piętrze, a potem zapadła ciemność. Diego pozostał na swoim stanowisku, ale po kolejnej godzinie stało się dla niego jasne, że Wallace poszedł spać. Zdecydował wtedy, że lepiej spędzić czas gdzie indziej, a rankiem wrócić na swoje stanowisko obserwacyjne. Wiedza Buchaltera na tym nie ucierpi. Wyśliznął się ze swojej kryjówki i przeszedł kilka przecznic dalej, gdzie zaczynała się dzielnica handlowo-usługowa i gdzie o tej porze można było jeszcze znaleźć otwarte bary i restauracje. W ciemnościach namierzył samochód pozostawiony w niestrzeżonym miejscu i pożyczył go sobie, żeby podjechać na odległość około kilometra od swojego miejsca zamieszkania, skąd poszedł dalej na piechotę, mając świadomość, że w ciągu kilku minut miejskie hieny rozbiorą wóz na drobne części. Wszedł do budynku, nie zapalając światła. Poruszał się bezszelestnie po swojej podziemnej dzielnicy mieszkaniowej. Tym razem dziewczyna spała spokojnie, niedręczona złymi snami. Diego czuł niepokój i nie chciało mu się spać. Usiadł, wpatrując się w twarz Isobel, i zaczął się zastanawiać, dlaczego Buchalter zlecił tak utalentowanemu osobnikowi jak on robotę dla przedszkolaka: „pilnowanie” Bonnella Wallace’a. * – Nie wiem. Honor ochrypła od ciągłego powtarzania tych słów. Od dwóch godzin Coburn, który najwyraźniej dysponował niewyczerpanym zasobem sił, maglował ją, zadając pytania dotyczące życia Eddiego od wczesnych lat jego młodości.

– Przecież ja go wtedy nawet nie znałam – powtarzała ze znużeniem. – Ty tu dorastałaś. On tu dorastał. – Był trzy klasy wyżej ode mnie. Nie zauważaliśmy siebie, dopóki on nie zaczął chodzić do ostatniej klasy. Ja byłam wtedy w pierwszej. Chciał znać każdy najdrobniejszy szczegół życia Eddiego. – Kiedy zmarła jego matka? Jak zmarła? Czy miał jakąś rodzinę, z którą utrzymywał bliższe kontakty? – W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym. Była w trakcie leczenia chemioterapią raka piersi. Jej układ odpornościowy był znacznie osłabiony zastosowanym leczeniem i w końcu zmarła na zapalenie płuc. Przeżyła ją jedynie jej siostra, ciotka Eddiego. – Gdzie mieszka? – Nigdzie. Zmarła w dwa tysiące drugim. Tak przynajmniej mi się wydaje. Co ona czy inni w ogóle mają wspólnego z tym, czego szukasz? – On pozostawił coś u kogoś. Ukrył coś w jakimś miejscu. Plik. Notatnik. Pamiętnik. Klucz. – Coburn, przecież już to przerabialiśmy. Jeżeli to coś w ogóle istnieje, ja nie wiem, co to takiego ani gdzie należałoby tego szukać. Jestem zmęczona. Proszę cię, czy nie moglibyśmy poczekać do rana i wtedy zacząć wszystko od nowa? – Rano możemy już nie żyć. – Racja, mogę umrzeć z wyczerpania, a w takim wypadku problem sam zniknie. Przeciągnął dłonią po dolnej części twarzy. Patrzył na nią długo i wnikliwie w ciemnościach, a kiedy już myślała, że ustąpi, powiedział: – Ty albo jego ojciec. Jedno z was musi to mieć. – A czemu nie inny policjant? Fred albo Doral? Oprócz Stana i mnie Eddie był bardzo blisko z braćmi bliźniakami. – Bo cokolwiek to jest, obciąża właśnie ich. Gdyby to mieli, na pewno by zniszczyli. Nie obchodziliby się z tobą jak z jajkiem przez całe dwa lata. – Czekali, aż im to pokażę? – Albo chcieli się upewnić, że nigdy tego nie miałaś. – Kiedy się zastanawiał, uderzał rytmicznie pięścią w drugą, otwartą dłoń. – Kto zajmował się wypadkiem Eddiego i wrakiem jego samochodu? – Oficer śledczy. – Daj mi pomyśleć… – Coburn znieruchomiał. – Fred Hawkins. – Nie. Ktoś inny. Trafił przypadkiem na wrak samochodu. Eddie już nie żył, kiedy go znalazł. – Jak się nazywał ten funkcjonariusz? – A po co ci to? – Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób przypadkiem trafił na wrak.

Honor szybko wstała i wyszła na pokład; zatrzymała się tuż przy ścianie sterówki, więc nadwieszenie dachu chroniło ją przed deszczem. Coburn poszedł za nią. – O co chodzi? – spytał. – O nic. Potrzebowałam trochę powietrza. – Akurat. O co chodzi? Oparła się ciężko o ścianę, zbyt zmęczona, żeby z nim dyskutować. – Funkcjonariusza, który przeszukał rozbity samochód Eddiego, znaleziono w jednej z zatoczek kilka tygodni później. Został pchnięty nożem. – Jacyś podejrzani? – Żadnych. – Niewyjaśniona zbrodnia. – Tak myślę. Nigdy później nie słyszałam na jej temat nawet słowa. – Stado skurwieli, nie sądzisz? – Stał obok niej, patrząc na deszcz. – Co Eddie lubił robić? Grać w kręgle? W golfa? W co? – We wszystko, co wymieniłeś. Był nieźle wygimnastykowany. Lubił polować i łowić ryby. Już ci o tym mówiłam. – Gdzie jest jego sprzęt do polowań i wędkowania? – U Stana. – Torba golfowa? – U Stana. Tam są też jego kula do kręgli oraz łuk i strzały, które dostał na dwunaste urodziny. – Powiedziała to dość ostro, ale on tylko skinął głową w zamyśleniu. – Wcześniej czy później zamierzam złożyć wizytę Stanowi. – Zanim zdążyła to skomentować, poprosił ją o opisanie Eddiego. – Widziałeś jego zdjęcie. – Mam na myśli charakter. Czy był sumienny i poważny? A może był lekkoduchem? Ponurakiem? Wesołkiem? – Zrównoważony. Sumienny. Poważny, kiedy trzeba, ale lubił się też zabawić. Uwielbiał opowiadać dowcipy. Lubił tańczyć. – Lubił się kochać. Pomyślała sobie, że chce się z nią w ten sposób podrażnić, ale nie dała mu satysfakcji. Patrząc Coburnowi prosto w oczy, odpowiedziała: – Bardzo. – Czy był ci wierny? – Tak. – Jesteś tego pewna? – Całkowicie. – Nie możesz być całkowicie pewna.

– Był mi wierny. – A ty? Popatrzyła na niego spode łba. – Dobra, dobra, wiem. – Wzruszył ramionami. – Byłaś mu wierna. – Byliśmy dobrym małżeństwem. Nie miałam przed nim żadnych tajemnic, a on również niczego przede mną nie ukrywał. – Tylko tę jedną rzecz. – Przerwał, żeby podkreślić znaczenie tych słów, a potem szepnął: – Wszyscy mają jakieś tajemnice, Honor. – Och, doprawdy? A może wyjawisz mi któryś ze swoich sekretów? Kącik ust Coburna leciutko drgnął. – Wszyscy, ale nie ja. Ja nie mam żadnych tajemnic. – To, co mówisz, to jakiś absurd. Cały jesteś jedną wielką tajemnicą. – Pytaj! – Skrzyżował ramiona na piersi. – Gdzie dorastałeś? – W Idaho. Nieopodal granicy z Wyoming. W cieniu pasma gór Teton. To ją zaskoczyło. Nie wiedziała, czego się właściwie po nim spodziewała, ale na pewno nie tego. Nie wyglądał na mieszkańca górskich okolic. Oczywiście równie dobrze mógł kłamać, byle tylko chronić swoje tajemnice, ale kontynuowała: – Co robił twój ojciec? – Pił. Najczęściej pił. Kiedy pracował, był mechanikiem samochodowym u sprzedawcy używanych aut. Zimą prowadził pług śnieżny. – Czy już nie żyje? – Lata całe. Popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Nie odpowiadał na to nieme pytanie tak długo, że już myślała, iż tego nie zrobi. W końcu opowiedział: – Miał takiego starego konia, którego trzymał w zagrodzie za domem. Nadałem mu nawet jakieś imię, ale nigdy nie słyszałem, żeby go używał. Rzadko na nim jeździł. Rzadko go karmił. Pewnego dnia osiodłał go i wyruszył w teren. Koń wrócił, on nie. Nigdy nie odnaleziono jego ciała. Oczywiście nikt specjalnie się nie przyłożył do szukania. Honor zastanawiała się, czy gorycz w jego głosie odnosiła się do ojca alkoholika, czy do poszukiwaczy, którzy poddali się, nie odnajdując doczesnych szczątków jego ojca. – Ojciec zajeździł tego konia prawie na śmierć, więc musiałem go dobić. Zastrzeliłem go. – Ręce Coburna, skrzyżowane na piersi, opadły bezwładnie. Znowu wpatrzył się w ścianę deszczu. – Niewielka strata. Koń z niego był żaden. Honor odczekała dłuższą chwilę, zanim odważyła się spytać o matkę. – Była francuskojęzyczną Kanadyjką. Porywcza z natury, kiedy się nakręcała,

przechodziła na francuski, którego nigdy mnie nie nauczyła, bo jakoś nie przyszło jej to do głowy, więc nie rozumiałem połowy tego, co na mnie wykrzykiwała. Nie było to nic dobrego – tego jestem pewien. W każdym razie kiedy skończyłem szkołę średnią, nasze drogi się rozeszły. Studiowałem potem jeszcze dwa lata, ale stwierdziłem, że to nie dla mnie, i dołączyłem do szeregów marines. Kiedy po raz pierwszy byłem na służbie, dostałem wiadomość, że zmarła. Poleciałem do Idaho. Pochowałem ją. Koniec całej historii. – Miałeś braci lub siostry? – Nie. Twarz mężczyzny była tak pozbawiona wszelkich uczuć, jak całe jego życie pozbawione było miłości. – Nie miałem żadnych kuzynów, ciotek, wujków. Nie miałem nikogo – powiedział. – Kiedy umrę, nie zagrają mi Taps[6]. Nie oddadzą dwudziestu jeden salw z broni i nie będzie nikogo, kto mógłby odebrać złożoną flagę. Stanę się częścią historii i wszyscy będą to mieli głęboko gdzieś, a w szczególności ja sam. – Jak możesz mówić coś podobnego! Odwrócił do niej głowę, zdumiony jej oburzeniem. – Dlaczego to cię złości? Dopiero kiedy spytał, zdała sobie sprawę, że jest zła. – Bo nie rozumiem, jak ktoś może tak obojętnie mówić o własnej śmierci. Czy nie cenisz ani trochę własnego życia? – Nieszczególnie. – Dlaczego? – A dlaczego ty się tym przejmujesz? – Jesteś zwykłą istotą ludzką. – Och! Dbasz o ludzkość w ogóle. O to ci chodzi? – Oczywiście. – Doprawdy? – Odwrócił się do niej całym ciałem. – Dlaczego nie zaczęłaś go błagać, żeby przybył tutaj i cię uwolnił? – Kogo? – Hamiltona. Dlaczego nie powiedziałaś mu, gdzie jesteś, żeby mógł przysłać tu kogoś, kto by cię stąd wyciągnął? Wzięła głęboki oddech, lekko dygocząc. – Bo po tym, co ostatnio widziałam i słyszałam, nie wiem, komu wierzyć. Mam nadzieję, że mi pomożesz, bo sama, za diabła, nie wiem. – Powiedziała to półżartem, ale z poważną miną. – Dlaczego jeszcze? – Przysunął się do niej odrobinę. – Jeśli mam coś, co mogłoby obciążyć Buchaltera, powinnam ci pomóc to odnaleźć.

– Ach! Patriotyczny obowiązek. – Nazywaj to, jak chcesz. – Hmm… Wciąż przysuwał się bliżej i bliżej, aż w końcu poczuła, że jej serce zaczyna bić coraz mocniej i szybciej. – I… dlatego że… z powodu tego, o czym ci już mówiłam. Stanął naprzeciw niej, najwyraźniej nie czując lejącego się na niego deszczu. – Powiedz mi jeszcze raz. Gardło miała ściśnięte, i wcale nie dlatego, że musiała odchylić głowę do tyłu, żeby spojrzeć mu w twarz. – Z powodu Eddiego. – Żeby uratować jego reputację? – Właśnie. – I dlatego jesteś tutaj ze mną? – Tak. – Nie sądzę. A potem naparł na nią całym ciałem. Najpierw biodrami, potem brzuchem i klatką piersiową. Na samym końcu złączyły się ich usta. Wydała z siebie coś przypominającego kwilenie, choć sama nie wiedziała nawet, co miał oznaczać ten dźwięk, i bezwiednie objęła go w pasie, a potem jej ręce powędrowały na jego plecy, nienasycone odczuwaniem jego ciała. Całował ją z otwartymi ustami, używając przy tym języka, a kiedy odwzajemniła jego pocałunek, jęknął, aż wyczuła wibracje gdzieś głęboko w jego piersi. Dawno już nie słyszała tego dźwięku, który wydaje z siebie wygłodniały mężczyzna. Był tak pierwotnie samczy, tak zmysłowy. Przeraził ją i jednocześnie podniecił. Ujął tył głowy Honor w swą szeroką dłoń, wepchnął udo pomiędzy nogi i zaczął ocierać się o nią namiętnie, całując przy tym głęboko i wysysając ostatni dech z jej piersi. Kobiecie zakręciło się w głowie od nadmiaru wrażeń. Przerwał pocałunek tylko po to, żeby przycisnąć swoje gorące usta do nasady jej szyi, w zagłębieniu między obojczykami. Odważnie i władczo położył dłoń na biuście Honor i ścisnął lekko jej pierś, tak że wypełniła jego dłoń, dzięki czemu poczuł stwardniałą brodawkę. Wypuścił z sykiem powietrze, wyrażając tym pełnię przyjemności. To otrzeźwiło Honor i przywróciło jej rozsądek. – Co ja najlepszego robię? – Ledwo udało jej się złapać oddech. – Nie mogę tego zrobić. Odepchnęła go. Stał przed nią, nie czując strumieni deszczu lejących mu się na głowę i ramiona. Jego klatka piersiowa gwałtownie się unosiła i opadała, gdy wpatrywał się w nią przez zasłonę ciemności.

– Przykro mi – powiedziała, bo tak jej podpowiadało serce. Ale czy było jej przykro dlatego, że przerwała, czy że w ogóle do tego dopuściła? Nie wiedziała, ale nie pozwoliła sobie na zastanawianie się nad tym teraz. Wpadła do sterówki i zbiegła po schodach na sam dół, wprost do kabiny. * Emily usiadła na koi całkowicie rozbudzona i rozejrzała się wokół. Było jeszcze ciemnawo, ale już mogła wszysto zobaczyć, więc się nie bała. Tuż obok niej na pachnącym stęchlizną posłaniu leżała mamusia. Na drugiej koi był Coburn. Oboje mocno spali. Mama leżała na boku, z obiema dłońmi wsuniętymi pod policzek. Kolana podciągnęła pod brzuch. Gdyby otworzyła oczy, patrzyłaby wprost na Coburna. On z kolei leżał na plecach, z jedną ręką na brzuchu. Druga zwisała poza brzeg łóżka. Nieomal dotykał palcami kolana mamy. Przycisnęła mocno do boku Elma i pociągnęła za sobą kołderkę, kiedy zsuwała się na podłogę. Nie pozwolono jej chodzić boso po podłodze, bo była zbyt brudna. Mamusia tak powiedziała. Nie chciało się jej jednak nałożyć sandałków, więc na paluszkach weszła po schodach do pomieszczenia, w którym były wszystkie te fajne rzeczy. Mamusia posadziła ją na obrotowym fotelu i powiedziała, że kiedyś siadywał na nim dziadzio i czasem brał ją na kolana, kiedy sterował łodzią, ale była wtedy malutka i tego nie pamiętała, choć bardzo by chciała pamiętać. Kierowanie łodzią musiało być fajne. Wczoraj mamusia musiała prowadzić łódź, a kiedy spytała Coburna, czy też by umiał to zrobić, powiedział, że nie, bo bardzo się spieszyli i miał ciekawsze rzeczy do roboty niż zabawianie jej. Jednak po chwili dodał, że może spróbuje później – jeszcze zobaczą. Coburn zakazał jej zbliżać się do rozbitego okna, bo kawałki szkła mogą ją pokaleczyć. Spytała go, dlaczego szkło kaleczy ludzi, a on odpowiedział, że nie wie, po prostu tak się dzieje. Ma się trzymać z daleka od okien i koniec. Deszcz już nie padał, ale niebo wyglądało na mokre, tak jak i drzewa, które mogła dostrzec ze swego miejsca. Mamusia na pewno byłaby zła, gdyby poszła gdzieś dalej, więc znów na paluszkach zeszła z powrotem na dół. Mamusia nie poruszyła się nawet, tak samo Coburn, tylko jego brzuch unosił się i opadał, kiedy oddychał. Przyłożyła rączkę do swojego brzuszka. Jej też unosił się i opadał. W nogach łóżka Coburna dostrzegła porzucony telefon komórkowy i leżącą obok baterię.

Wczoraj, kiedy mamusia i Coburn wycinali zarośla, którymi obrosła łódź, spytała, czy mogłaby w tym czasie zagrać w swoją ulubioną grę z parowozem Tomkiem na telefonie mamy. Oboje jednocześnie odpowiedzieli: „Nie!”, choć Coburn może nieco głośniej niż mama. Nie rozumiała, dlaczego jej nie pozwolili, bo przecież czasem, kiedy mamusia nie używała telefonu, pozwalała córeczce trochę się nim pobawić. Mamusia nie używała teraz komórki, więc pewnie nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby sobie na niej zagrała. Przyglądała się, kiedy Coburn pokazywał mamie, jak włożyć baterię do środka. Nawet ona mogła to zrobić. Tak twierdził Coburn. Nie poruszył się, kiedy zabrała telefon z łóżka. Ustawiła baterię złotymi paseczkami w odpowiednią stronę i wsunęła ją na miejsce, tak jak to robił Coburn, a potem włączyła komórkę. Kiedy na wyświetlaczu pojawiły się wszystkie te śliczne, kolorowe obrazki, nacisnęła ikonkę z parowozem Tomkiem. Ze wszystkich dostępnych gier najbardziej lubiła tę układankę. Skupiła się bardzo mocno i zaczęła układać obrazek od kół, potem dodała kocioł i komin oraz wszystkie pozostałe elementy, aż w końcu otrzymała całego Tomka. Za każdym razem, kiedy Emily udało się ułożyć obrazek, mamusia chwaliła ją, że jest bardzo zdolna. Mamusia już wiedziała, jak zdolna jest jej córeczka, ale Coburn jeszcze nie. Chciała, żeby on też się o tym dowiedział. Podeszła cichutko do wezgłowia koi Coburna i nachyliła się tuż nad jego uchem. – Coburn – szepnęła. Błyskawicznie otworzył oczy. Popatrzył na nią w zabawny sposób, potem rzucił okiem na koję, na której spała mamusia, i znowu spojrzał na dziewczynkę. – Co? – spytał. – Udało mi się ułożyć puzzle. – Jakie puzzle? – Puzzle z parowozem Tomkiem. W telefonie mamusi. Udało mi się! Podstawiła mu telefon pod nos, ale nie była pewna, czy zobaczył jej dzieło, bo tak nagle wyskoczył z łóżka, że uderzył głową o sufit. A potem powiedział naprawdę bardzo brzydkie słowo.

6 Taps – melodia grana na trąbce sygnałowej na pogrzebach wojskowych w USA.

Rozdział 27

Zastępca szeryfa Crawford był niezmiernie zdziwiony, kiedy stwierdził, że ich celem jest stojący przy brzegu opuszczony trawler do połowu krewetek. Dziwny wybór jak na kryjówkę, jakby już nie było gdzie się schować. Na pierwszy rzut oka łódź wyglądała, jakby zaraz miała pójść na dno. Kiepsko. Znajdowała się jednak w samym środku nieprzyjaznych człowiekowi obszarów, w labiryncie bagnistych zatoczek, w których z łatwością można było na zawsze się zgubić, nie dotarłszy do Zatoki Meksykańskiej – o ile tak właśnie wyglądała planowana droga ucieczki. Może Coburn nie jest taki sprytny, jak sądził. Może po prostu zaczyna zachowywać się jak desperat. Porozumiewał się ze swoimi ludźmi, dając jedynie znaki rękami. W ten sposób zbliżyli się do łodzi bezszelestnie i z największą ostrożnością. Drużyna zorganizowana w tymczasowym centrum zarządzania kryzysowego przy departamencie policji w Tambour składała się z Crawforda, dwóch innych zastępców szeryfa, trzech policjantów z Tambour, dwóch agentów FBI i jednego funkcjonariusza policji stanowej, który akurat ględził o czymś z pozostałymi, kiedy do ich pokoju wszedł technik i powiadomił, że złapał sygnał z telefonu komórkowego Honor. Próba zlokalizowania go przy użyciu metody triangulacji zakończyła się całkowitym sukcesem. Kolejną godzinę zajęła im wyczerpująca dyskusja, jak najprościej dostać się w to odludne miejsce: drogą powietrzną, lądową czy wodną. Kiedy zdecydowali, że efekt zaskoczenia uzyskają, jedynie dostając się tam po lądzie, Crawford oddał głos temu, kto lepiej znał się na odbijaniu zakładników niż oficer policji z Tambour czy ktoś z biura szeryfa: funkcjonariuszowi specjalnej jednostki policji SWAT, który w wolnym czasie wziął kilka dodatkowych lekcji na własny koszt.

Podzielił się ze wszystkimi swoją ograniczoną wiedzą i podsumował wywód, mówiąc: – Tylko nie schrzańcie sprawy i nie zastrzelcie przypadkiem kobiety albo dziecka. To samo mógł powiedzieć zebranym sam Crawford w pięć sekund, a nie trzymać wszystkich przez bite trzydzieści pięć minut. Zapakowali się do trzech policyjnych SUV-ów i pojechali bezdrożami przez opary wilgotnej mgły. Wydawało im się, że podróż trwa całą wieczność, ale wbrew pozorom zajęła im tylko czterdzieści minut. Dotarli do miejsca, gdzie nie dało się dalej jechać nawet samochodami z napędem na cztery koła, a poza tym Crawford nie chciał anonsować swojego przybycia odgłosem pracujących silników. Posuwali się więc dalej na własnych nogach, a teraz ukryli się w zaroślach, obserwując, czy na łodzi, z której docierał sygnał telefonu komórkowego, są jakieś oznaki życia. Crawford osobiście uważał to za cud, że gdzieś w pobliżu takiego miejsca znajduje się antena przekaźnikowa, ale nie zamierzał kwestionować ani przychylności niebios, ani dalekowzroczności operatora telefonii komórkowej. Słońce już wzeszło, ale od wschodu zgromadziła się na niebie tak gruba warstwa chmur, że początek dnia wcale nie rozwiał mroku i przygnębiającej atmosfery poranka. Wody zatoki przybrały nieco po wczorajszych ulewnych deszczach. Teraz ich powierzchnia była zupełnie spokojna, tak jak i całkowicie przemoczone brody mchu hiszpańskiego, zwisające smętnie z gałęzi drzew. Było jeszcze za wcześnie nawet na ptaki. Crawford wysłał ludzi do przodu. Nie mieli innego wyjścia, jak zaryzykować wystawienie się na strzał, kiedy przebiegali od linii drzew do brzegu zatoczki. Crawford dobiegł do łodzi, przywarł całym ciałem do jej kadłuba, sprawdził po raz kolejny broń, wspiął się na burtę i cicho zeskoczył na pokład. Reszta poszła jego śladem, ale on pierwszy dopadł sterówki i pierwszy usłyszał soczyste przekleństwo i jakieś dźwięki dochodzące z samego dołu. Pierwszy wziął na muszkę wspinającego się po schodach mężczyznę. Z korytarzyka prowadzącego na dół ze sterówki wychynął Stan Gillette z podniesionymi rękami. W jednej z nich dzierżył telefon komórkowy. – Szeryfie Crawford, spóźnił się pan. * Przez niego dziewczynka się rozpłakała. Kiedy wyszarpnął jej z ręki komórkę, zaklął tak głośno, że mógłby obudzić nawet zmarłego. Jej matka wyskoczyła z koi jak oparzona. No i dobrze. Chwycił szlochającą Emily, praktycznie przerzucając ją sobie przez ramię, drugą

ręką złapał Elma i kołderkę dziewczynki. Wcisnął je w pulchne ramionka dziecka, a potem wyciągnął protestującą Honor na górę po schodach i przez całą sterówkę na pokład. Gdyby był sam, opuszczenie łodzi zajęłoby mu kilka chwil. Potem przedarłby się przez bagnisty brzeg zatoczki i ruszył biegiem przez chlupocące pod nogami błoto do miejsca, gdzie ukrył pick-upa. Nawet o brzasku, w pierwszych przebłyskach świtu, byłby już daleko stąd, a tymczasem wszyscy razem jeszcze wygrzebywali się z łodzi. Honor nie chciała wejść do wody, ale prawie ją do niej wepchnął, i musiała brnąć za nim, omijając mielizny. Podczas ich szaleńczej ucieczki do pick-upa potknęła się dwa razy. Przez całą drogę mała trzymała się mocno za szyję mężczyzny, wciąż i wciąż zawodząc mu prosto do ucha: – Ja nie chciałam… Kiedy dotarli do samochodu, wciąż jeszcze łkała. Podał ją Honor, kiedy wdrapała się na miejsce dla pasażera. Zatrzasnął za nią drzwi, obiegł wóz, wskoczył do środka i błyskawicznie włożył kluczyk do stacyjki. Koła zabuksowały w błocie, ale po chwili złapały twardy grunt i pick-up wystrzelił do przodu. Byli już wystarczająco daleko od krewetkowca, lecz ani na chwilę nie zmniejszył prędkości. Telefon komórkowy Honor niczym oślepiające światło latarni morskiej naprowadzał policjantów prosto na nich. W momencie, kiedy wykryją, że na pokładzie łodzi nikogo nie ma, pościg zacznie się od początku. Nie wiedział, o której dokładnie godzinie mała włączyła telefon komórkowy matki. Kilka minut przed obudzeniem go? Kilka godzin? Musiał przyjąć najgorszą wersję, a w takiej sytuacji dziwne było to, że w ogóle udało im się uciec. W najlepszym razie nie mogli mieć zbyt dużej przewagi. Przestał zwracać uwagę na pochlipującą dziewczynkę i jej matkę, a skoncentrował się na tym, żeby odjechać jak najdalej w możliwie najkrótszym czasie, nie gubiąc przy tym drogi, nie wpadając do zatoki ani nie trafiając w drzewo. Honor starała się uspokoić Emily, mrucząc jej ulubione piosenki, mocno przytulając ją do piersi i jednocześnie głaszcząc po głowie. Wreszcie dziewczynka przestała łkać, ale za każdym razem, kiedy Coburn spoglądał w ich stronę, napotykał pełne wyrzutu spojrzenia dwóch par oczu. W końcu wyjechali na główną drogę. Nie chciał, żeby zatrzymano ich za przekroczenie prędkości, więc przestał tak szaleńczo wciskać pedał gazu i spytał Honor, czy może przypadkiem wie, gdzie się znajdują. – Na południowym wschodzie od Tambour, jak sądzę. Dokąd chcesz jechać? Dokąd chciał jechać? Za cholerę nie wiedział. Do tej pory jedynie spalał bezcenną benzynę, więc zjechał na parking pełen

ciężarówek, na którym pick-up był tylko jednym z wielu podobnych aut i trudno było go wypatrzyć. Rozejrzał się po otoczeniu. Wyglądało na to, że stacja benzynowa połączona ze sklepem to miejsce, w którym kierowcy zbierają się przed pracą, żeby zjeść szybkie śniadanie z mikrofalówki, wypić kawę i wypalić papierosa. Mniej więcej przez trzydzieści sekund od wyłączenia silnika w samochodzie panowała głucha cisza. Nikt nic nie mówił. W końcu Coburn popatrzył na dwie kobiety, które tak dramatycznie skomplikowały mu życie. Już chciał im wygarnąć, co o nich myśli, nie przebierając w słowach, ale w tym właśnie momencie dziewczynka wydusiła z siebie drżącym głosikiem: – Przepraszam cię, Coburn. Ja naprawdę nie chciałam. Zamknął usta i kilka razy mrugnął. Honor nadal się nie odzywała, więc przeniósł wzrok na dziewczynkę, która wciąż tuliła wilgotny jeszcze policzek do piersi matki. – Przepraszam, że się przeze mnie rozpłakałaś – mruknął pod nosem. – Nie szkodzi. Jednak jej matka nie była w nastroju do wybaczania. – Wystraszyłeś ją prawie na śmierć. Mnie też wystraszyłeś prawie na śmierć. – Taaa. Równie dobrze ja mógłbym się tak samo wystraszyć, gdybym się obudził, patrząc w podwójną lufę sztucera Dorala Hawkinsa. Honor miała już w zanadrzu ciętą ripostę, ale ugryzła się w język. Pochyliła się tylko nad Emily i pocałowała ją w czubek głowy. Ten uspokajający gest spowodował, że Coburn poczuł się jeszcze gorzej z powodu doprowadzenia dziewczynki do łez. – Słuchaj, przecież powiedziałem, że jest mi przykro. Kupię jej… eee… balonik albo coś w tym rodzaju. – Ona się boi balonów. Podskakuje ze strachu za każdym razem, kiedy pękają. – No to może kupię jej coś innego – odpowiedział nieco poirytowany. – Co ona lubi? Główka Emily nagle podskoczyła do góry jak na sprężynkach. – Lubię parowozika Tomka. Coburn wpatrywał się w nią kilka sekund, a potem absurdalność jego położenia sprawiła, że wybuchnął śmiechem. Stawał już oko w oko ze złoczyńcami, dla których jedyną szansą przeżycia było pozbawienie go głowy. Przemykał w ogniu wystrzałów, udało mu się ominąć wyrzutnię rakietową, wyskoczył z helikoptera sekundy przed jego rozbiciem. Igrał ze śmiercią już tyle razy w życiu, że trudno zliczyć. Czy nie byłoby to zabawne, gdyby załatwił go parowozik Tomek? Honor i Emily obserwowały go z pewną obawą i wtedy uświadomił sobie, że jeszcze ani razu nie widziały go tak rozbawionego. – Humor sytuacyjny – wyjaśnił.

Całkowicie uspokojona i znowu radosna Emily spytała: – Czy moglibyśmy teraz zjeść śniadanie? Coburn rozważał przez chwilę tę propozycję, a potem mruknął pod nosem: – Właściwie czemu nie, u diabła? Wysiadł i otworzył skrzynkę z narzędziami, która była zamontowana z tyłu kabiny pasażerskiej. Wczoraj znalazł w niej dżinsową kurtkę, cuchnącą benzyną i wybrudzoną smarem, ale mimo to ją nałożył. Wsunął głowę do samochodu przez uchylone drzwi i spytał: – Co zamawiacie? – A może ja pójdę zamiast ciebie? – zaproponowała Honor. – Raczej nie. – Wciąż jeszcze mi nie ufasz? – Nie o to chodzi. W tym tłumie… – Obrzucił spojrzeniem jej rozczochrane włosy i zaczerwienioną od jego zarostu skórę wokół ust, potem obcisły T-shirt uwydatniający ukryte pod nim kształty. Wiedział z autopsji, że są arcydziełem natury, nie chirurga. – Wzbudziłabyś zbyt duże zainteresowanie. Zrozumiała, co ma na myśli, bo jej policzki się zaróżowiły. Wprawdzie to ona przerwała wczorajszy wieczorny pocałunek, ale to wcale nie oznaczało, że jej się nie podobał. Obserwując teraz reakcję Honor, Coburn doszedł do wniosku, że musiał się spodobać. Aż za bardzo. Coburn został na pokładzie z pół godziny po jej nagłej ucieczce, ale kiedy wrócił do kabiny, wyczuł, że jeszcze nie śpi, choć leżała z zamkniętymi oczami. Długo po położeniu się na koi nie mógł zasnąć, ogarnięty falą pożądania. Jeśli i na nią pocałunek podziałał tak jak na niego, to bez żadnych wątpliwości jej policzki płonęły i też trudno jej było leżeć spokojnie tuż obok niego. Nie patrząc na Coburna, odrzekła: – Cokolwiek przyniesiesz, będzie dobrze. Nałożył czapkę i okulary przeciwsłoneczne, które znalazł w pick-upie, i – tak jak sądził – wtopił się w tłum innych klientów. Poczekał w kolejce, żeby skorzystać z kuchenki mikrofalowej, potem zaniósł podgrzane kanapki śniadaniowe do kasy i zapłacił. Kiedy tylko wrócił z torbą z zakupami do samochodu, włączył silnik i odjechał z parkingu. Już siedząc za kierownicą, zjadł swoją kanapkę i popił kawą doprawioną cykorią i mocną jak diabli. Nie skupiał się jednak ani na ciepłym posiłku, ani na kawie. Znalazł się w opałach i nie bardzo wiedział, co dalej. To samo przydarzyło mu się kiedyś w Somalii, kiedy karabinek odmówił posłuszeństwa akurat w momencie, gdy jego cel go dostrzegł. Musiał dokonać wyboru: porzucić pozycję i ratować własną skórę albo kontynuować zadanie,

stawiając na to, że jednak uda mu się ocaleć. Miał dosłownie nanosekundę na podjęcie decyzji. Rzucił broń i złapał typa za gardło gołymi rękami. Teraz też miał mało czasu na rozstrzygnięcie, jakie działania podjąć. Wprawdzie jeszcze nie widział swoich prześladowców, ale coraz mocniej odczuwał ich starania o to, żeby go odnaleźć. Sprawy nie poszły po jego myśli, lecz jeszcze się nie zdecydował poddać, wycofać z zadania i ułatwić w ten sposób Buchalterowi dalsze kierowanie biznesem. Nie był nawet gotów zadzwonić do Hamiltona i poprosić o wsparcie ze strony Toma VanAllena, ponieważ nie ufał do końca własnej agencji. Z drugiej strony biuro zapewne nie do końca ufało jemu. W FBI do tej pory wiedzieli jedynie tyle, że Coburn miał napad wściekłości i wykosił w nocy z niedzieli na poniedziałek wszystkich, którzy znajdowali się wtedy w składzie celnym. Jeśli uznają za celowe podanie do publicznej wiadomości, iż jest weteranem wojennym cierpiącym na zespół stresu pourazowego, po prostu to zrobią i wówczas nikt – prawdopodobnie nawet kobieta jadąca teraz razem z nim skradzioną półciężarówką, z którą całował się wczoraj tak namiętnie – nie uwierzy już w nic innego. Może to i dobrze, że nie będzie go w pobliżu, gdy sprawa zacznie się wyjaśniać. Nie będzie mógł oczyścić się z zarzutów dokonania masakry w składzie celnym. Skończy pod kamienną płytą, w niesławie. Ale, na Boga, nie ma zamiaru zostać wrobionym w to, co uknuł Buchalter, bez walki do ostatniego tchu. Tego ranka mało brakowało, a byłoby po wszystkim. Włączony telefon na pewno postawił na nogi całą policję. Oczywiście rzucili się biegiem do tej cholernej balii, a całą zgraję według wszelkiego prawdopodobieństwa prowadzi Doral Hawkins. Gdyby Emily go w porę nie obudziła, wszyscy leżeliby teraz martwi na swoich kojach. Ryzykowanie własnego życia było wpisane w jego zawód. Ale narażać ich życie – nie ma mowy! Wreszcie się zdecydował. – Wczoraj wspominałaś coś o kimś ci bliskim – zaczął. – Tori. – Honor spojrzała na Coburna przez ramię. – Ciocia Tori – zaszczebiotała Emily. – Ona jest fajowa. Płeć bliskiej Honor osoby nie powinna go w ogóle obchodzić. Sam się zdziwił, jak bardzo ucieszyło go, że to kobieta. – Jest dobrą przyjaciółką? – Bardzo bliską osobą. Emily myśli nawet, że należy do naszej rodziny. – Ufasz jej? – Bezwzględnie.

Zjechał z drogi, zatrzymał się na poboczu i wyciągnął komórkę z przedniej kieszeni spodni. Potem, odwracając się do Honor, włączył ją. – Muszę gdzieś podrzucić was obie. – Ale… – Żadnych ale. Jedyne, co chciałbym wiedzieć, to czy kiedy już się ode mnie uwolnicie, wezwiesz na pomoc kawalerię. – Masz na myśli Dorala? – Jego, policję, agentów FBI. Wczoraj wieczorem wymieniłaś wszystkie przyczyny swojej decyzji. Jedną z nich był brak zaufania do władz. Czy w dalszym ciągu tego się trzymasz? Skinęła głową. – Powiedz to na głos. – Nie wezwę na pomoc kawalerii. – Świetnie. Jak myślisz, czy twojej przyjaciółce uda się ukrywać was przez dwa dni? – Dlaczego akurat dwa? – Bo tyle czasu dał mi Hamilton. – Dał ci nawet mniej. – Ukryje was? – Jeśli ją o to poproszę. – Nie zawiedzie cię? Bez chwili wahania stanowczo pokręciła głową. – To oznacza, że ona też nie może wezwać nikogo na pomoc – powiedział. – Tego Tori na pewno nie zrobi. Ufanie komukolwiek nie leżało w jego naturze. Tak go nauczono, tak podpowiadało mu doświadczenie, lecz nie miał wyboru. Musiał zaryzykować, że kiedy tylko zniknie Honor z oczu, nie naśle na niego Dorala Hawkinsa. Alternatywą było pozostanie razem z Honor i Emily. Jeśli jednak zdecyduje się na to rozwiązanie, narazi je na śmierć. Nie sądził, że nawet ktoś taki jak on, kto wiele razy był świadkiem niewyobrażalnego okrucieństwa i miał okazję sam odczuć je na własnej skórze, mógłby znieść widok śmierci ich obu. To on je w to wciągnął. Nie powinien był wtajemniczać Honor w to wszystko. Nie miał jednak teraz czasu na żale i ubolewania. – Okej. Będziesz miała okazję poddać próbie tę swoją niezachwianą wiarę w przyjaciółkę. Jaki jest numer jej telefonu? – Nie odbierze, jeśli ty zadzwonisz. Ja muszę to zrobić osobiście. Pokręcił głową. – Wtedy możesz zostać w to zamieszana. – Zamieszana? W co?

Zerknął na Emily, która właśnie podśpiewywała sobie razem z Elmem. Te śpiewy początkowo go lekko drażniły, ale teraz już się do nich przyzwyczaił i często nawet ich nie słyszał. – Zamieszana w gówno, które wyjdzie na jaw, kiedy nadejdzie mój kres – odpowiedział miękkim głosem. Jej zielone oczy nie przestawały wpatrywać się w niego pytająco. – Mam zamiar zająć się Doralem Hawkinsem. – Zająć się? – Wiesz, co mam na myśli. – Nie możesz go tak po prostu zabić – szepnęła. – Oczywiście, że mogę. I zrobię to. Na pewno tak zrobię. Odwróciła głowę i zaczęła patrzeć w ciemniejące niebo przez upstrzoną owadami przednią szybę. Wyraźnie przygnębiona, stwierdziła: – Jestem tutaj tak daleko od znanej mi codzienności. – Zdaję sobie z tego sprawę. Ale to moja codzienność, więc musisz mi zaufać. – Wiem, że nie wierzysz Stanowi, lecz on mógłby… – Mowy nie ma. – Słuchaj, Coburn. To przecież mój teść. On kocha nas obie. – Czy chcesz, żeby Emily była świadkiem starcia między nim a mną? – Ściszył jeszcze bardziej głos, żeby nie odwracać uwagi Emily od jej podśpiewywania. – Przecież wiesz, że w końcu by do tego doszło. Czy myślisz, że pozwoliłby mi tak po prostu przyjść do niego i zacząć grzebać w rzeczach Eddiego? Nie. Czy jako winny współpracy z Buchalterem lub Marsetem, czy jako uczciwy obywatel, próbujący bronić imienia swojego nieżyjącego syna, będzie chciał mnie powstrzymać siłą przed wtargnięciem do jego domu. Poza tym jest na mnie wściekły za wciągnięcie ciebie i jego wnuczki w tę całą aferę. Wyraz jej twarzy zdradzał wszystko. Wiedziała, że Coburn ma rację, ale mimo to wciąż wyglądała na niezdecydowaną. Pozostawił jej jedynie kilka sekund na rozważania, a potem znowu zaczął nękać tym samym pytaniem: – Jaki jest numer do Tori? – Przepraszam cię, Coburn, ale nie mogę. – Uniosła głowę, manifestując swój upór. – Nie ufasz jej wystarczająco? – To moje kłopoty. Jak mogę wciągać w nie Tori? Przecież w ten sposób narażę ją na niebezpieczeństwo. – Trudny wybór. Zdaję sobie z tego sprawę, lecz innej możliwości nie masz. Chyba że… – wskazał głową Emily – wierzysz, że Doral Hawkins darowałby jej życie. Ja bym nie był tego taki pewien. – Wciąż to powtarzasz. – Popatrzyła na niego nienawistnie. – Bo to zawsze działa. Jaki jest numer do Tori?

Rozdział 28

Jeszcze zanim Tori sprawdziła, czy za oknami już się rozjaśniło, czuła instynktownie, że jest zdecydowanie za wcześnie, żeby dzwonił do niej ktoś znajomy. Jęknęła i wepchnęła głowę pod poduszkę, żeby wyciszyć hałas. Potem, kiedy przypomniały jej się wydarzenia wczorajszego dnia, przetoczyła się w stronę szafki nocnej i złapała za komórkę. – Halo? – Tori? Nie obudziłam cię przypadkiem? Nie była to ani Honor, ani Bonnell, czyli jedyne osoby na świecie, którym wybaczyłaby dzwonienie do niej bladym świtem. – Kto mówi? – Amber. Tori zmarszczyła brwi w grymasie niezadowolenia i padła z powrotem na poduszkę. – Co tam? Lepiej, żeby to było coś ważnego. – No, cóż. Tak jak mnie uczyłaś, zawsze po wyłączeniu alarmu włączam saunę i jacuzzi w obu szatniach, żeby trzymały ciepło. Potem, kiedy już wszystkie światła w studiu są włączone, otwieram frontowe drzwi, bo zdarza się, że czasem już ktoś czeka pod drzwiami… – Na litość boską, Amber! Streszczaj się! – To się stało, kiedy sprawdzałam pocztę głosową na naszym głównym numerze telefonu. Dzisiaj rano za dwie szósta ktoś zostawił dziwną wiadomość. – Wyrzuć wreszcie z siebie, co się nagrało. – „Wiesz, co Barbie widzi w Kenie?”. Tori usiadła na łóżku wyprostowana jak struna. – Tylko tyle?

– Prawdę mówiąc, to był mężczyzna. – Hm… – Tori pomyślała nad tym przez krótką chwilę, a potem spytała: – Czy nie jest dla ciebie oczywiste, że to pomyłka? Następnym razem nie zawracaj mi głowy takimi głupotami. – Będziesz dzisiaj? – Nie licz na to. Wymyśl jakiś wykręt dla klientów. Tori rozłączyła się i wyskoczyła z łóżka. Nawet się nie umalowała i nie uczesała włosów, czego nigdy w życiu nie pominęła podczas porannej toalety. Ubrała się błyskawicznie w to, co wpadło jej w ręce, kiedy weszła do garderoby. Potem złapała kluczyki oraz torebkę i wybiegła z domu. W połowie drogi do swojego samochodu, zaparkowanego na podjeździe, dostrzegła poobijaną półciężarówkę stojącą po drugiej stronie ulicy, w jednej trzeciej odległości od najbliższego rogu. Ktokolwiek był w środku, musiał mieć dobry widok na jej dom. Nie mogła stwierdzić, czy ktoś siedzi za kółkiem, czy nie, ale przypomniały jej się słowa Dorala: „Mam zamiar cię obserwować. Będę wciąż gdzieś blisko”. Może oglądała zbyt wiele filmów kryminalnych w telewizji, może była przeczulona na tym punkcie, ale nigdy jeszcze nie widziała na swojej ulicy półciężarówki, jej najlepsza przyjaciółka została wczoraj porwana, a ją samą postraszył i sponiewierał miejscowy gangster. Wolała być paranoiczką, niż wykazać się głupotą. Zamiast iść dalej do samochodu, pochyliła się i podniosła poranną gazetę, która leżała w wilgotnej trawie. Udając, że czyta pierwszą stronę, skierowała się z powrotem do domu, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Następnie przebiegła przez cały dom i wymknęła się tylnym wyjściem. Jej trawnik łączył się bezpośrednio z trawnikiem sąsiada mającego dom za nią. W kuchni paliło się światło. Zapukała do drzwi. Otworzył jej przystojny, doskonale umięśniony młody mężczyzna. Trzymał w ramionach zadowolonego z siebie kocura. Tori nie cierpiała kotów, zresztą z wzajemnością, ale bardzo lubiła chłopaka, który kiedyś powiedział jej, że w kolejnym wcieleniu chciałby być taką samą niepoprawną primadonną i żyletą jak ona. Był klientem, który nigdy nie opuszczał treningów. Świetnie wyćwiczone bicepsy uwypukliły się, kiedy jednym pchnięciem ręki otworzył siatkowe drzwi i wpuścił ją do środka. – A to dopiero niespodzianka! Popatrz, kochanie, kto do nas wpadł z wizytą. Tori! Jego partner w tym jedynym w Tambour małżeństwie gejów – którego ciało było równie doskonale zbudowane – wszedł do kuchni, wkładając spinki do mankietów koszuli.

– Chyba piekło musiało zamarznąć. Nie wiedziałem, że jesteś w stanie zerwać się tak wcześnie z łóżka. Siadaj. Kawy? – Dzięki, nie. Słuchajcie, chłopaki, czy moglibyście mi pożyczyć samochód? Muszę koniecznie… gdzieś się dostać… w miarę szybko. – Coś nie tak z twoją corvettą? – Silnik wydaje jakieś dziwne dźwięki. Obawiam się, że odmówi współpracy i stanę gdzieś w polu. Źle się czuła, mówiąc im takie oczywiste kłamstwa. Byli wspaniałymi sąsiadami i lojalnymi przyjaciółmi, którzy wyciągali specjalnie dla niej drogie wina i współczuli jej za każdym razem, kiedy się rozwodziła lub dla odmiany wychodziła za mąż. Popatrzyli obaj na nią, potem na siebie, a potem znów na nią. Wiedziała, że oni wiedzą, iż kłamie, ale gdyby próbowała im wszystko wytłumaczyć, pewnie odwieźliby ją czym prędzej do najbliższego szpitala dla psychicznie chorych. W końcu ten z kotem spytał: – Wolisz lexusa czy mini coopera? * Widząc Stana, Crawford wykrzyknął: – Co, u diaska?! W innych okolicznościach Stanowi może i by się spodobało takie upokorzenie szeryfa, ale czuł, że ten policzek wymierzony był także w jego twarz. Nieprzyzwyczajony do takiego traktowania, z trudem usiłował zachować godność i powstrzymać wzbierającą furię. Mimo wszystko to nie na Crawforda się czaił, lecz na mężczyznę, który dwadzieścia cztery godziny temu ukradł mu Honor i Emily. – Telefon komórkowy mojej synowej – powiedział, pokazując go Crawfordowi. Szeryf wziął komórkę z ręki Stana. – Dobrze wiem, co to jest i do kogo należy. Skąd, u diabła, go masz i co robisz z nim tutaj? – No cóż, jedyne, czego na pewno nie robię, to nie bawię się, układając puzzle z parowozem Tomkiem – zgryźliwie odpowiedział mu Stan. Crawford aktywował telefon. Z wyświetlacza uśmiechała się do niego twarz rysunkowego parowozu. – To ulubiona gra Emily – wyjaśnił mu Stan. – Więc jednak byli tutaj. – A tam są ubrania mojego zmarłego syna. – Stan ruszył w stronę mokrych ubrań leżących na konsoli sterowniczej łodzi. – Pod pokładem zgromadzili żywność

i wodę. Są tu puste puszki i zużyte opakowania. Tak, nie ma żadnych wątpliwości, że tu byli, ale zniknęli. Ku jeszcze większemu zdziwieniu Crawforda z kabiny poniżej wyłonił się Doral. Szeryf schował rewolwer do kabury i położył ręce na biodrach. – Pani Gillette musiała do ciebie zadzwonić i powiedzieć ci, gdzie się znajduje. Dlaczego mnie o tym nie poinformowałeś? – Honor do nikogo nie dzwoniła – odpowiedział sztywno Stan. – Sprawdziłem już listę połączeń. Została wyczyszczona. Nie ma nawet rozmów, które ja osobiście przeprowadziłem z nią wczoraj. Szeryf spoglądał to na jednego, to na drugiego, po czym w końcu wbił oskarżycielskie spojrzenie w Dorala. – Jeżeli ona nie dzwoniła, to wiadomość o tym, że złapaliśmy sygnał, musiał wam przekablować jeden z przyjaciół twojego nieżyjącego brata z wydziału policji. Oczywiście miał rację. Funkcjonariusz policji, który przyjaźnił się i z Fredem, i z Doralem, zadzwonił do Dorala z informacjami o ostatnich postępach w śledztwie, a ten z kolei, wbrew wszelkim zasadom lojalności, powiadomił o tym Stana. Podczas gdy Crawford kompletował zespół, ci dwaj szybko wyruszyli na miejsce, ale nawet mając fory, przybyli niewiele wcześniej niż Crawford. Stanowi ten krótki czas wystarczył, żeby stwierdzić, iż rozpadająca się łódź była ostatnimi czasy zamieszkana. Pościel na kojach była jeszcze ciepła – i Stanowi bardzo się nie spodobało, że akurat to musiał odnotować w obecności Dorala. Wkurzało go, że wdowa po jego synu, no i oczywiście Emily, pozostają w tak zażyłych stosunkach z tym Coburnem. Tajny agent na pewno nie był na tyle nierozważny, żeby przez przypadek zostawić włączoną komórkę. Użył jej jako przynęty do namierzenia łodzi, a w tym czasie oddalał się od niej razem z rodziną Stana. To było irytujące. Dyskutowali z Doralem na temat przebiegłości Coburna, zanim przybył Crawford ze swoim zespołem. – Dałem już w łapę każdemu, o kim wiedziałem, że bierze, Stan – powiedział z niesmakiem Doral. – Nikt nic nie wie. Nie minęło wiele czasu, a cały departament policji obiegła plotka, że Coburn jest agentem federalnym, który pracował pod przykrywką w firmie transportowej Sama Marseta, to zaś mogło nadać zupełnie inny bieg sprawie niedzielnej nocnej masakry. Stan nie miał na ten temat żadnego konkretnego zdania i nie wiedział, czy to w jakikolwiek sposób wpłynie na jego postępowanie. Doral jednak zdecydowanie się określił i powiedział o tym Stanowi. – Dla mnie nie ma żadnej różnicy, czy jest tak, czy tak. Coburn z zimną krwią zastrzelił mojego brata. Wszystko mi jedno, czy jest zabójcą, agentem FBI, czy

księciem ciemności. Chcę go dorwać i zabić jak psa. Stan rozumiał jego uczucia. Niezależnie od tego, kim był Coburn, stał się również jego wrogiem w tym samym momencie, w którym rzucił cień podejrzenia na Eddiego. Teraz zaszkodził również reputacji Honor. Jeżeli Coburn porwał Honor i Emily jedynie po to, żeby zagwarantować sobie bezpieczną ucieczkę, dlaczego ich dotąd nie porzucił? Jeżeli porwał je dla okupu, dlaczego do tej pory go nie zażądał? A jeśli Honor jest zakładniczką, dlaczego nie zostawiła jakichś śladów, po których mogliby ją wytropić? Przecież to mądra dziewczyna. Musi sobie zdawać sprawę, że całą okolicę przeczesują dziesiątki osób: przedstawicieli prawa i ochotników. Na pewno byłaby w stanie w jakiś sposób pozostawić subtelne, mało widoczne znaki. Gdyby tylko chciała. To właśnie męczyło Stana. Jak udało się temu facetowi, temu Coburnowi, przekonać ją, żeby tego nie robiła? Doral przejrzał wszystkie zakamarki dolnego pokładu i popatrzył na Stana, unosząc ze zdziwienia brwi. Stan doszedł do wniosku, że myśli Crawforda najwyraźniej pobiegły w tym samym kierunku, postanowił więc zablefować. Przyjmując agresywną postawę, rzucił w stronę szeryfa: – Sugerowałbym, żeby przestał pan tracić czas i zajął się wyśledzeniem, dokąd Coburn zabrał moją rodzinę. – Sam się tym zajmę – oświadczył Doral i zaczął się zbierać do wyjścia. Crawford wyciągnął wyprostowaną rękę, żeby go zatrzymać. – Nie musisz przypadkiem zająć się pogrzebem? – Co to znaczy? – To znaczy, że doskonale wiem, dlaczego chcesz wytropić zabójcę swojego brata i dokonać na nim zemsty, ale to sprawa policji. Nikt cię nie prosił o pomoc. A jeśli tylko uda mi się wykryć, kto z wydziału policji czy biura szeryfa tak szczodrze podrzuca ci informacje, przybiję jego tyłek do słupa w płocie. Doral ominął łukiem rękę szeryfa. Z ironicznym uśmieszkiem rzucił: – Zapłacę, żeby tylko to zobaczyć. A potem opuścił pokład łodzi. Crafword polecił dwóm funkcjonariuszom poszukać obciążających dowodów na łajbie, poczynając od kabiny. Natychmiast zbiegli, tupiąc głośno po schodach. Resztę wysłał na zewnątrz, żeby przeczesali najbliższą okolicę w poszukiwaniu śladów stóp, opon samochodu, czegokolwiek. Kiedy został sam na sam ze Stanem, powiedział z przekąsem: – Jakoś nie mogłem nie zauważyć nazwy łodzi, panie Gillette. HONOR. – Należała do jej ojca. – W czasie przeszłym?

– Zmarł kilka lat temu. – Teraz ona jest jej właścicielką? – Tak mi się wydaje. – Honor nie wspominała słowem ani o ojcu, ani o jego łodzi, odkąd zszedł z tego świata, Stan zaś nigdy nie pytał, co się stało z trawlerem. Trudno było go nazwać pożądanym spadkiem. – Mogłeś wczoraj wspomnieć o łodzi – rzekł z wyrzutem Crawford. – Nie przyszło mi to do głowy. Zresztą nawet nie wiedziałem, gdzie została przycumowana. – Nie śledziłeś jej losów? – zdziwił się Crawford. – Nie. Nie lubiłem jej ojca. Był podstarzałym, popalającym trawkę hipisem, który mówił o sobie „poławiacz krewetek”, ale w rzeczywistości był tylko wagabundą bez grosza przy duszy. Nosił koraliki i sandały, na litość boską. Rozejrzyj się tylko wokół – powiedział, unosząc ręce. – Mieszkał na tej łodzi. Jej stan świadczy dobitnie o tym, jaki to był człowiek. – Ale to tutaj właśnie przybyła twoja synowa, żeby się ukryć. – Wypraszam sobie insynuacje, że Honor ukrywa się przede mną! – Stan nie wytrzymał i zrobił krok w stronę szeryfa. Crawforda to nie ruszyło. Nie odsunął się ani o centymetr. – Słyszałeś plotki o tym, że Coburn jest agentem federalnym? Stan nie odpowiedział. – No, dalej, panie Gillette. – Crawford mrugnął do niego znacząco. – Na pewno pan słyszał. Co pan o tym sądzi? Stan nie zamierzał ani niczego potwierdzać, ani niczemu zaprzeczać – nie miał ani krzty zaufania do tego człowieka. – Jedyne, co mnie interesuje, to bezpieczny powrót mojej synowej i wnuczki do domu. A teraz pozwoli pan, że go opuszczę i sam spróbuję ich poszukać. Crawford przesunął się w bok, blokując przejście. – Najpierw kilka pytań. – Zrobił krótką pauzę. – Pani Gillette najwyraźniej miała dostęp do swojego telefonu, więc dlaczego nie zadzwoniła na 911? Albo do ciebie? Gdyby chciała zostać odnaleziona, czy nie zrobiłaby tego, zamiast pozwalać swojemu dziecku grać na telefonie? – Zadałeś już kilka pytań – powiedział Stan, starając się zachować obojętny wyraz twarzy. – Może będziesz chciał rozważyć możliwość zmiany sprzymierzeńca. – Dlaczego? – Otrzymałem wstępny raport balistyczny. Kula, która zabiła Freda Hawkinsa, ani trochę nie pasuje do pozostałych, którymi dokonano wielokrotnego zabójstwa w składzie celnym. Stan błyskawicznie znalazł wyjaśnienie.

– Coburn na pewno pozbył się broni, której użył w składzie. Zapewne leży gdzieś na dnie zatoki. Do zabicia Freda użył innej. – Albo… – szeryf postawił własną tezę – to nie on jest zabójcą ze składu celnego.

Rozdział 29

– Niezła z niej laska. Po raz pierwszy od pięciu minut któreś z nich się odezwało. Nawet Emily siedziała cichutko na kolanach Honor, nie bawiąc się już z Elmem w grę własnego pomysłu. – Powtórz jeszcze raz. – Coburn popatrzył badawczo na Honor. – Padniesz na widok Tori. Niezła z niej laska. – Jakakolwiek by była – powiedział dobitnie – tu jej jeszcze nie ma. – Pojawi się. – Czekamy już ponad godzinę. – To bardzo zapracowana kobieta. – O szóstej rano? – Jej klub fitness otwierany jest bardzo wcześnie. – Wiedziała, że Tori nie otwiera osobiście klubu codziennie rano. Próbowała tylko upewnić Coburna, a przy okazji i siebie, że Tori w końcu się tu pojawi. – Ktoś na pewno sprawdzi wiadomości głosowe nagrane na głównej linii firmowej. Gdybyś zadzwonił na jej komórkę… – Już to przerabialiśmy. Rzeczywiście. Odmówił zadzwonienia na prywatną komórkę Tori z tego samego powodu, dla którego nie chciał, żeby Honor osobiście wykonała telefon. – Jeśli coś się stanie, wszystko pójdzie na moje konto, nie na twoje – podsumował. – Mogę być posądzona razem z Tori o jakieś układy z tobą. – Wtedy powiesz, że wykorzystałem twoje dziecko, żeby cię szantażować. – Mogę to zeznać pod przysięgą. – Świetnie. Po jakimś czasie Honor orzekła: – Kiedy tylko odbierze wiadomość, przyjedzie. Musimy wykazać się odrobiną

cierpliwości. Jednak Coburn wyglądał tak, jakby jego cierpliwość skończyła się już godzinę temu, kiedy przyjechali na umówione miejsce. Rozejrzał się znów dokoła i nie po raz pierwszy wyrzucił z siebie stek przekleństw, których Emily nie powinna była usłyszeć. – Jesteśmy tu wystawieni na widok publiczny jak kaczki na wodzie. – Hm. A czego oczekiwałeś po miejscu sekretnych spotkań? – Że będzie miało ściany – wypalił. – Tu jest bezpiecznie. Nikt oprócz Tori i mnie nie zna tego miejsca. – Może ten idiotyczny szyfr wyleciał jej już z głowy. – Na pewno nie. – A właściwie to co ona w nim widzi? – Widzi w Kenie kretyna. Wymruczał kolejne przekleństwo. Okej, może ta fraza jest idiotyczna, biorąc pod uwagę ich obecny wiek, ale kiedy ona i Tori ją wymyśliły, były chichoczącymi małolatami. Potem, już jako nastolatki, używały jej nadal za każdym razem, gdy jedna z nich musiała się natychmiast zobaczyć z drugą. Znaczyło to: „Rzucaj wszystko i przychodź; to sytuacja awaryjna”. Oczywiście, kiedy chodziły do liceum, sytuacje awaryjne dotyczyły głównie nieszczęść dotykających dorastające dziewczęta, jak złamane przez chłopaka serce, znienawidzony nauczyciel, kiepski stopień w szkole i – w przypadku Tori – spóźniający się okres. Dzisiejsza sytuacja awaryjna była jak najbardziej poważna. – Dlaczego akurat tutaj? – spytał. Siedzieli pod wiekowym dębem z korzeniami grubszymi niż obwód talii Honor, wijącymi się po ziemi we wszystkie strony wokół olbrzymiego pnia. Drzewo przetrzymało całe wieki huraganów i wszelkich plag, oparło się deweloperom i innym nieszczęściom. Imponujące i wspaniałe, wyglądało prawie jak dzieło jakiegoś hollywoodzkiego scenografa upuszczone niechcący na polanie. – Spotykanie się w tym miejscu, poza miastem, było bardziej ekscytujące, jak sądzę. Odkryłyśmy je w dniu, kiedy odebrałam prawo jazdy. Zwiedzałyśmy okolicę, bo wreszcie mogłyśmy to robić. Podjechałyśmy tutaj, pod drzewo, które wyrosło dosłownie znikąd, i obwołałyśmy je naszym własnym dębem. Od tamtej pory spotykałyśmy się tutaj, żeby omawiać sprawy tak tajne, że nie można ich było poruszać przez telefon. – Zauważyła, że Coburn zupełnie nie rozumie, o czym ona mówi. – Nastoletnie dziewczyny potrafią okropnie dramatyzować. To sprawa hormonów. Wydał z siebie jakiś dźwięk, którego nie umiała zinterpretować, zresztą nie była pewna, czy w ogóle chciałaby to zrobić. Głaszcząc główkę Emily, westchnęła

tęsknie. – Mam nadzieję, że któregoś dnia Emily będzie się tak wymykać… Przerwała, gdy Coburn zesztywniał, nagle czymś zaalarmowany. – Jakim samochodem ona jeździ? – Corvettą. – Więc to nie ona. – Sięgnął po pistolet zatknięty za pasek spodni. – Czekaj! Wprawdzie to nie jej samochód, ale za kierownicą siedzi Tori. Jest sama. Nieznany jej mały czerwony samochodzik z białym dachem przejechał, podskakując, przez trzeszczący drewniany mostek, a po chwili pojawił się na piaszczystej drodze z głębokimi koleinami, prowadzącej wprost pod drzewo. Zatrzymał się około dwudziestu metrów od niego. Tori otworzyła drzwi od strony pasażera, żeby Honor mogła ją zobaczyć. Emily zsunęła się z jej kolan na ziemię i rzuciła się biegiem, krzycząc: – Ciocia Tori!!! Tori wysiadła z mini coopera i czekała obok auta, żeby złapać Emily i podrzucić ją do góry, a potem zamknąć w ramionach. – Ależ urosłaś! Chyba już nigdy więcej nie dam rady tak zrobić. – Wiesz co? – zaczęła Emily, wiercąc się w uścisku Tori. – Co? – Coburn powiedział, że jeśli będę cicho i dam mu pomyśleć, wtedy kupi mi lody, tylko nie teraz. Później. I wiesz, co jeszcze? Spaliśmy na łodzi, na której kiedyś mieszkał mój dziadzio, ale nie dziadzio Stan, tylko mój drugi dziadzio. Łóżka tam były bardzo fajne i nie pachniały zbyt ładnie, ale to nie szkodzi, bo byliśmy na wyprawie. Obudziłam Coburna, a kiedy to zrobiłam, on powiedział brzydkie słowo, ale mamusia wytłumaczyła mi, że czasem dorośli mówią takie słowa, kiedy są bardzo zdenerwowani. Ale Coburn nie jest zły na mnie, tylko na jakiegoś Kurwiego Macia. – O mój Boże! – jęknęła Tori, kiedy Emily przestała na chwilę trajkotać. – Musimy tyle nadrobić, prawda? Sponad ramienia Emily patrzyła na Honor, próbując telepatycznie przekazać jej tysiące niewypowiedzianych pytań. Pocałowała dziewczynkę w policzek, a potem postawiła na ziemi. – Pozwól mi zamienić kilka słów z mamusią. Wyciągnęła otwarte ramiona do Honor. Dłuższą chwilę obejmowały się mocno bez słów. W końcu Tori puściła przyjaciółkę, pociągnęła nosem i przełknęła łzy. – Mogłabym cię zabić za to, że napędziłaś mi takiego stracha. Odchodziłam wprost od zmysłów. – Wiedziałam, że tak będzie, ale nie było na to rady.

– Kiedy słuchałam wiadomości, oblatywał mnie blady strach… No cóż, bardzo się cieszę, że widzę ciebie i Emily wciąż w jednym kawałku. Czy on…? Czy ty…? Och, Boże, tak mi ulżyło! – mówiła rozemocjonowana Tori. – Wprawdzie wyglądacie obie jak wyciągnięte psu z gardła, ale wydaje się, że jesteście w dobrej formie. – Bo to prawda. W ogólnym zarysie. Przykro mi, że musiałaś się tak o nas zamartwiać. On pozwolił mi skontaktować się z tobą dopiero dzisiaj rano, ale i tak nie dał mi zadzwonić bezpośrednio do ciebie. Nie wiedziałam, czy dostaniesz wiadomość, ale on… – Czy ten „on” to on? – Tori obserwowała Coburna, który szedł w ich stronę. Kiedy znów skierowała wzrok na Honor, jej perfekcyjnie wydepilowane woskiem brwi były wysoko uniesione. Powiedziała do niej półgłosem: – To ten porywacz? Chciałabym być na twoim miejscu. Szczęściara! Honor zignorowała tę uwagę i przedstawiła ich sobie: – Tori Shirah. Lee Coburn. – Jestem oczarowana. – Tori powitała go uśmiechem, któremu nie mógł się oprzeć żaden mężczyzna. Do jego świadomości nie dotarło jednak ani powitanie, ani uśmiech. Wpatrywał się w drogę za mostkiem, którą przyjechała Tori. W końcu spytał: – Czy twoja komórka jest włączona? Zdziwiło ją niepomiernie to pytanie i obcesowy sposób, w jaki zostało zadane, ale natychmiast odpowiedziała: – Tak! – Daj mi ją! Popatrzyła pytająco na Honor, ale kiedy ta skinęła głową, wyjęła komórkę z torebki, która została w samochodzie, i podała Coburnowi. – Czy ktoś cię śledził? – spytał. – Nie – odpowiedziała i zaraz potem zaprotestowała: – Hej, co robisz?! – kiedy wyjął z jej komórki baterię. – Jesteś pewna? – Nie zwrócił uwagi na krzyk Tori. – Upewniłam się. – Opowiedziała im o półciężarówce, która stała zaparkowana naprzeciwko wejścia do jej domu tego poranka. – Nie spodobała mi się od razu, więc wróciłam do domu i pożyczyłam mini od sąsiadów. Nikt za mną nie jechał. – Dlaczego półciężarówka wzbudziła twoje podejrzenia? – zadał kolejne pytanie. – Pomyślałam, że ktoś może obserwować mój dom. Wczoraj był u mnie Doral Hawkins. – Przeszła do zrelacjonowania wydarzeń tamtego popołudnia. – Dostał jakiegoś szału na punkcie tego, że zabiłeś jego brata. Wszyscy już mówią o tym, że prawdopodobnie to ty postrzeliłeś śmiertelnie Freda. W odpowiedzi zaledwie skinął głową.

Wpatrywała się w niego podejrzliwie, ale kiedy zrozumiała, że nie doczeka się żadnych wyjaśnień, zaczęła mówić dalej: – Doral przykazał mi, że jeśli tylko Honor odezwie się do mnie, mam go niezwłocznie o tym poinformować, bo inaczej się ze mną rozprawi. – Straszył cię? – zaniepokoiła się Honor. Tori wzruszyła ramionami. – Powiedzmy, że dał mi to do zrozumienia. Ale pies go drapał. Stana też. – Kiedy rozmawiałaś ze Stanem? Odtworzyła przebieg ich spotkania. – Nie miałam ochoty go wysłuchiwać, ale muszę przyznać, że był mniej nieznośny niż zwykle. Sądzę, że strach utarł mu trochę nosa. – Czego on się boi? – zainteresował się Coburn. Tori prychnęła. – Zostawiasz za sobą trupy, a potem znikasz, porywając Honor i Emily. Stan ma prawo nieco się niepokoić, nie sądzisz? – Coburn nie zamordował tych ludzi w składzie celnym – wyjaśniła jej Honor – i nie wziął mnie i Emily siłą. Tori popatrzyła to na jedno, to na drugie i powiedziała z przymrużeniem oka: – Tak jakby zdążyłam zauważyć. Potem wsparła ręce na biodrach i patrząc na swój rozłożony na części telefon, spytała: – Więc co jest grane? – Chodzi o to, że on… – Nie! – Położył rękę na ramieniu Honor, żeby powstrzymać ją przed ujawnieniem jego tożsamości. – Ona powinna wiedzieć tylko tyle, że musicie obie z Emily pozostać w ukryciu, dopóki to wszystko się nie skończy. – Tori chyba zasługuje na jakieś wyjaśnienia? – oburzyła się Honor. – Sama powiedziałaś, że pomoże nam bez zadawania zbędnych pytań. – Wiem, że tak mówiłam. Ale to nie fair pozwolić jej dalej sądzić, że jesteś… – Gówno mnie obchodzi, co ona o mnie myśli. – No cóż, mnie to obchodzi. Ona uważa, że jesteś zabójcą. – Bo jestem. – Niby tak, ale… – Przepraszam was bardzo! – Tori uniosła dłoń, powstrzymując Honor przed dalszymi wywodami, i zwróciła się do Coburna: – Zachowaj dla siebie swoje tajemnice. Już zaoferowałam swoją pomoc. – A potem powiedziała do Honor: – Emily się go nie boi, a dzieci podobno potrafią nieźle rozpoznawać ludzkie charaktery. Jak psy. – Emily ma cztery latka. Jest nim zafascynowana, bo to dla niej nowość.

– Taaa… No cóż, ja ufam jej instynktowi. Może nawet bardziej niż twojemu. Tak czy siak, to ty mnie tu wezwałaś i oto jestem. Mów, co mam robić. – Zabierz je obie gdzieś daleko od Tambour – zarządził Coburn, zanim Honor zdążyła się odezwać. – Od razu. Nie zatrzymuj się nigdzie, nie wracaj do domu, nie informuj nikogo, że wyjeżdżasz. Możesz to zrobić? – Oczywiście. Masz jakiś pomysł dokąd? – Nie. – Popatrzył na Honor, ale ona też pokręciła głową. – Łódź mojego ojca była jedynym asem. – Mam dom na drugim brzegu jeziora Pontchartrain, za mostem. – Tori zastanowiła się. – Czy to by pasowało? – Kto o nim wie? – Mój mąż numer dwa. Dostałam ten dom od niego po rozwodzie. Dom w zamian za milczenie w sprawie jego… Zresztą nieważne. To było wstrętne. Tak czy owak, chciałam mieć ten dom jedynie po to, żeby zemścić się na tym dupku. Nie jeżdżę tam regularnie, nawet go za bardzo nie lubię. Minęło już kilka miesięcy, odkąd tam ostatnio byłam. Honor przysłuchiwała się ich rozmowie, patrząc na Emily; dziewczynka wciąż miała na sobie te same rzeczy, które nałożyła jej naprędce wczoraj rano, zanim wypadli biegiem z domu. Jej włosy były potargane, kolana brudne, a koszulka lekko rozdarta przy rękawku. Posiłki jadała nieregularne i niezbyt smaczne. Spała na niewygodnej, cuchnącej koi. Mimo to wyglądała na całkowicie zadowoloną i zupełnie nieświadomą powagi sytuacji. Właśnie znalazła patyczek i nucąc sobie coś radośnie pod nosem, rysowała nim jakieś obrazki w błocie. – Będzie potrzebowała ubrań – zauważyła Honor. – Dostanie wszystko, czego tylko potrzeba. – Tori poklepała ją uspokajająco po przedramieniu. – Mnie nikt nie szuka. Zajmę się wszystkim. – Zwracając się do Coburna, dodała jeszcze: – Poczekam jednak z zakupami, aż będziemy blisko celu. – Tylko pamiętaj, że teraz nie możesz płacić kartą. Masz wystarczającą ilość gotówki? – Ja mam trochę – przypomniała mu Honor. – Pieniądze to jedyne, o co się nie musimy martwić – uspokoiła go Tori. – Mogę dostać wszystko, czego będę potrzebować. Muszę tylko poprosić. – Kogo? – chciał wiedzieć Coburn. – Mojego obecnego narzeczonego. – Nie! Nikt nie może wiedzieć o tym, gdzie się ukryjecie. – On nikomu nie powie. – Wierz mi, że powie. Jeśli odpowiedni ludzie wezmą się do niego, wyśpiewa wszystko.

Powiedział to z takim przekonaniem, że nawet Tori lekko się przeraziła. – Skorzystamy więc tylko z naszych zaskórniaków – obiecała. Wyglądał na usatysfakcjonowanego jej oświadczeniem, ale niepokoiło go to, że zanim Honor i Emily się ukryją, ktoś może je dostrzec. – Będzie dobrze – uspokoiła go Tori. – Nikomu nie przyjdzie do głowy szukać mnie w tym samochodzie. – Potem jednak się zachmurzyła. – Jedyną osobą, której się obawiam, jest Stan. Jeśli ponownie spróbuje się ze mną skontaktować, a ja nie będę odbierać, wyczuje, że coś tu śmierdzi. On wie, że Honor najpierw zwróci się o pomoc właśnie do mnie. Logiczne, prawda? – Może się domyśli, że ona jest z tobą, ale nie będzie wiedział gdzie – stwierdził Coburn. – Wszystko z tobą w porządku? – Tori spojrzała na Honor. – Wprawdzie się z nim specjalnie nie kochamy, ale facet wychodzi z siebie ze strachu o was. – Wiem, że to okrutne trzymać go w takiej niepewności – Honor zerknęła na Coburna, ale nie zauważyła, żeby te słowa w jakimkolwiek stopniu go poruszyły – ale tak właśnie musi być. Ostatecznie jeszcze tylko przez chwilę. – Masz swoje powody – odpowiedziała Tori – ale obawiam się, że Stan będzie się chciał ze mną policzyć, kiedy wykryje, że to ja cię podwiozłam, kiedy uciekłaś z domu. – Nie jadę z tobą. Tori zamurowało. Coburn natychmiast zareagował. – Niech mnie cholera, jeśli nie pojedziesz – rzucił. Przemyślała to sobie i doszła do wniosku, że nie może tak po prostu otrzepać się i pójść swoją drogą, co byłoby i rozsądne, i bezpieczne. Stało się dla niej jasne – i to nie w jednym przebłysku zrozumienia, lecz po głębszych przemyśleniach w ciągu ostatnich kilku dni – że już jej wychodzi bokiem to bycie bezpieczną i rozsądną. Od śmierci Eddiego drażniło ją bezustanne wtrącanie się Stana w jej życie, ale nie zrobiła z tym porządku. Pozwoliła i jemu, i innym zajmować się nią, pozwoliła kontrolować swoje decyzje, jakby była dzieckiem, które potrzebuje ciągłego nadzoru. Miała o wiele więcej niezależności, gdy była mężatką. Eddie odnosił się do niej zupełnie zwyczajnie, jak do kobiety, która ma własne zdanie, i jeszcze zachęcał ją do wyrażania własnych opinii oraz zachowywania się zgodnie z podejmowanymi samodzielnie decyzjami. Wdowieństwo ją zniewoliło. Spowodowało, że przestała się czuć bezpiecznie, stała się zbyt ostrożna. Bała się przeprowadzki, zmiany pracy, bała się zrobić cokolwiek, co wyrwałoby ją z rutyny dnia codziennego, z życia w wygodnych wspomnieniach o szczęśliwej przeszłości. Opieka, a właściwie ciągły nadzór Stana rozwinęły w niej bojaźliwość i nieśmiałość. Nie lubiła tej kobiety, którą się stała.

Brakowało jej pewnej siebie Honor Gillette, którą była kiedyś. * – Nie mam zamiaru pozwolić ci tak po prostu mnie spławić – oświadczyła wpatrującemu się w nią Coburnowi. – Nie masz zamiaru MNIE pozwolić? No, no, kobieto, uważaj! – To ty mnie w to wszystko wpakowałeś. – Wtedy nie miałem wyboru. Teraz mam. – Tak samo ja. – I tu się mylisz. Tylko moje wybory się liczą i dlatego ja wybieram dla ciebie wyjazd z koleżanką. – Słuchaj, Coburn. Zrobię to i już. – Mogą cię zabić. – Wskazał Emily, która wciąż bawiła się swoim patyczkiem. – Chcesz, żeby została sierotą? – Dobrze wiesz, że nie, więc po co pytasz – zezłościła się. – Ale tym razem nie będę ani zastraszana, ani przymuszana do czegokolwiek. Chcę znać odpowiedzi na pytania dotyczące Eddiego. – Zdobędę je dla ciebie. – O to mi właśnie chodzi. Ja sama muszę je zdobyć. – To nie jest zajęcie dla ciebie. – Ależ jest! – Tak? A niby dlaczego? – Bo nie zrobiłam tego do tej pory. Nie przypuszczała, że zdobędzie się na takie wyznanie win, ale skoro zaczęła, nie odpuściła i ciągnęła dalej: – Powinnam była się uprzeć, żeby wrak samochodu Eddiego został zbadany bardziej szczegółowo. Powiedziano mi, że to był wypadek, i po prostu przyjęłam to do wiadomości. Nigdy nie zakwestionowałam tego werdyktu, nie zadałam ani jednego pytania, nawet kiedy wkrótce potem zamordowano funkcjonariusza, który znalazł Eddiego. Pozwoliłam wszystkim zajmować się sobą i doszło w końcu do tego, że zaczęli podejmować za mnie decyzje. – Dotknęła wskazującym palcem swojej piersi. – Tę decyzję podejmuję osobiście. Zostaję, dopóki się nie dowiem, co naprawdę stało się z moim mężem. Tori położyła dłoń na ramieniu Honor. – To bardzo honorowo z twojej strony i w ogóle – powiedziała miękko – ale, kochanie… – Nie robię tego tylko dla siebie. On mnie potrzebuje. – Skinęła głową w stronę

Coburna, mimo że cały czas utrzymywali kontakt wzrokowy. – Tak właśnie jest. Sam to mówiłeś. Bąknął jakieś przekleństwo. – Tak, mówiłem, ale wtedy… – Manipulowałeś mną. Wiem. Jednak zdołałeś utwierdzić mnie w przekonaniu, że jestem ci niezbędna. Nie znajdziesz tego, czego szukasz, bez mojej pomocy. A na pewno nie w tym czasie, jaki ci pozostał. Masz wyznaczony termin. Beze mnie nie będziesz wiedział, gdzie szukać. Nie znasz okolicy. Dzisiaj rano musiałeś mnie spytać, w którą stronę jechać, pamiętasz? Coburn z wrażenia nie był w stanie się odezwać. – Wiesz, że mam rację – zakończyła. Gotował się jeszcze przez chwilę, ale Honor wiedziała, że udało się jej go przekonać, jeszcze zanim zwrócił Tori komórkę i zaczął powtarzać instrukcje, których powinna się trzymać. Zapytana, opisała mu położenie swojego domu nad brzegiem jeziora. – Dojazd tam zajmuje około dwóch godzin, ale zależy też od ruchu na drodze i ewentualnego korka na moście. Czy powinnam zadzwonić do was, kiedy dojadę? – Czy w domu jest telefoniczna linia naziemna? – spytał. Wyrecytowała numer, którego Honor nauczyła się na pamięć. Wiedziała, że tak samo zrobił Coburn. – Pozwól, że to my zadzwonimy do ciebie – powiedział. – Nie odbieraj, jeśli telefon zadzwoni tylko raz, odbierz dopiero po drugim dzwonku, około dwóch minut po pierwszym. Nie włączaj komórki. Nie wkładaj do niej baterii. – A jeśli w jej klubie fitness dojdzie do jakiejś awarii? – spytała Honor. – Nikt nie będzie wiedział, jak się z nią skontaktować. – To tylko budynek. – Tori rozwiała te obawy. – Ty i Em jesteście moją rodziną. A poza tym jest świetnie ubezpieczony. W końcu przedyskutowali wszystkie szczegóły, które tylko przyszły im do głowy, i dla Honor nadszedł czas pożegnania z Emily. Próbując powstrzymać napływające do oczu łzy, przytuliła mocno córeczkę, starając się pamiętać, że to rozdzierające serce pożegnanie jest najlepszym wyjściem w obecnej sytuacji. Ryzyko, że Emily może się coś stać, gdyby została razem z nimi, było po prostu zbyt duże. Honor położyła swoje własne życie na szali, ale była to winna Eddiemu. Musiała to zrobić również ze względu na siebie. – Czy ty i Coburn też przyjedziecie nad jezioro? – Emily była tak podekscytowana perspektywą spędzenia czasu z ciocią Tori, że nie zwróciła uwagi na nastrój Honor. – Może trochę później. Teraz pojedziesz z ciocią Tori tylko ty sama. Tylko ty!

Jak duża dziewczynka. Prawda, że fajnie? – Czy to część naszej awanturniczej wyprawy? – Najlepsza część. – Honor starała się trzymać fason. – Najlepsze było spanie na łódce. Czy jeszcze kiedyś będziemy mogli tam pospać? I czy ja mogłabym nią pokierować? – Zobaczymy. – Tak samo powiedział Coburn, ale myślę, że on by mi pozwolił. – A na razie musicie już jechać. Ucałuj mamusię. Emily wtuliła się w policzek mamy, a potem wyciągnęła rączki do Coburna. – Coburn! Całusek! Mężczyzna najwyraźniej był zdenerwowany, że tak stoją wszyscy na widoku, i niecierpliwił się przedłużającą się sceną pożegnania. Teraz też rozejrzał się nerwowo wokół, a potem spuścił wzrok na Emily. – Całusek! – powtórzyła mała. Po długiej chwili wahania wreszcie się pochylił. Emily objęła go rączkami za szyję i ucałowała w policzek. – Pa, Coburn! – Pa! – Wyprostował się, wykonał zwrot w tył i zaczął szybko iść w stronę pickupa. – Pospiesz się! – rzucił do Honor przez ramię. Emily wdrapała się na tylne siedzenie mini coopera. Honor nie była zbyt zadowolona, że córeczka pojedzie bez swojego fotelika, ale Tori obiecała jechać bardzo ostrożnie, dopóki nie będzie mogła gdzieś się zatrzymać i go kupić. Kiedy nadszedł czas pożegnania dwóch kobiet, Tori popatrzyła uważnie na przyjaciółkę. – Jesteś pewna, że dobrze robisz? – Wcale nie jestem pewna, ale muszę to zrobić. – Zawsze miałaś duszę skautki. – Tori uśmiechnęła się żałośnie i uścisnęła mocno Honor. – Nawet nie potrafię udawać, że to wszystko rozumiem, ale jestem wystarczająco bystra, żeby do mnie dotarło, że powierzasz mi życie Emily. Prędzej umrę, niż pozwolę, żeby coś jej się stało. – Wiem, że tak zrobisz. Dziękuję ci bardzo. – Nie musisz mi dziękować. Dwie przyjaciółki popatrzyły na siebie przeciągłym spojrzeniem pełnym wiary i ufności, a potem Tori wsiadła do samochodu. Honor zatrzasnęła za nią drzwi, a wtedy Tori powiedziała przez otwartą szybę: – Wszystko mi jedno, kim jest ten Coburn, mam jedynie nadzieję, że cię w końcu przeleci.

Rozdział 30

Clint Hamilton od dziesięciu minut prowadził rozmowę telefoniczną z Tomem VanAllenem, który zdawał mu szczegółową relację z porannych wydarzeń. Wydawał się zniechęcony, niezdecydowany i skruszony, co wcale nie zdziwiło Hamiltona, ponieważ ze sprawozdania wynikało, że Coburn znowu przechytrzył organa ścigania i udało mu się wymknąć. Kiedy VanAllen zakończył raport, Hamilton podziękował mu z roztargnieniem, a potem milczał pełną minutę, analizując nowe informacje. W końcu spytał: – Jakieś ślady szarpaniny na pokładzie łodzi? – Zaraz prześlę zdjęcia e-mailem. Jeden z naszych agentów strzelił kilka fotek w środku i na zewnątrz. Jak zobaczysz, łódź jest w opłakanym stanie, ale jeśli pytasz, czy znaleźli gdzieś ślady świeżej krwi lub coś w tym rodzaju, to nie. – Coburn zostawił tam komórkę, w dodatku włączoną? – Szeryf Crawford zgodził się ze mną, że zrobił to specjalnie. – Żeby ściągnąć wszystkich do łodzi, kiedy on w tym czasie uciekał w odwrotnym kierunku. – Tak, sir. Hamilton nie miał żadnych wątpliwości, że było to celowe działanie Coburna. – Czy wykryto może jakieś ślady wskazujące na to, że pani Gillette została wywleczona z łodzi siłą? Może jakieś odciski ślizgających się pięt czy coś w tym rodzaju? – Nie, sir. Prawdę mówiąc, Crawford doszedł do wniosku, że ona wcale nie jest zakładniczką, jak pierwotnie przypuszczano. – Wyczuwam nawet, że może ich łączyć coś więcej. – No cóż, nie dostrzeżono żadnych śladów, które świadczyłyby o tym, że podjęła próbę ucieczki od Coburna. – Ale jak mogłaby to zrobić, nie narażając swojego dziecka?

– Rozumiem, ale, jak słusznie podkreślił Crawford, na pewno miała swobodny dostęp do swojego telefonu, a mimo to nie wykonała żadnego połączenia. Wszystko, o czym mówił Tom, potwierdzało jedynie to, co Hamilton usłyszał od wdowy podczas ich wczorajszej rozmowy telefonicznej. Omijanie prawa, przyjaciółki na śmierć i życie, i nawet jej teść, który był jej osobistym strażnikiem – wszystko to było dowodem zawarcia przymierza między Honor Gillette i Lee Coburnem. – A co ze śladami opon? – Bieżnik był odciśnięty bardzo wyraźnie i już został zidentyfikowany. Opony takie zakładano jako standardowe wyposażenie w kilku rodzajach pick-upów Forda z roczników dwa tysiące sześć i dwa tysiące siedem. – Boże! To zawęża zakres poszukiwań do kilku tysięcy pick-upów tylko w samej Luizjanie! – Ma pan rację, sir. To faktycznie porażająca liczba aut. – Jestem pewien, że lokalna policja już sprawdziła zgłoszenia kradzieży pickupów Forda. – Nikt do tej pory takowej nie zgłosił. Nic dziwnego. Coburn na pewno dobrze przemyślał swój wybór. – Wszystkie posterunki policji dostały rozkaz zatrzymywania i kontrolowania półciężarówek Forda z tych roczników – mówił dalej VanAllen. – Pan Gillette bardzo się obawia o życie swojej synowej i wnuczki. Przybył bezpośrednio do nas z krewetkowca i… – Proszę o wyjaśnienie, co on robił na łodzi w tym czasie, kiedy przybyli tam przedstawiciele prawa. VanAllen podzielił się podejrzeniami szeryfa Crawforda, że Doral Hawkins i Stan Gillette mają jakąś wtyczkę w departamencie policji w Tambour. – Crawford uważa, że mają swoich informatorów również w biurze szeryfa. W urzędzie miasta. Wszędzie. – Stary, dobry system – wtrącił Hamilton. – Tak jest, sir. – VanAllen kontynuował, opisując zachowanie Stana Gillette’a. – Najeżył się strasznie, kiedy Crawford zaczął insynuować, że jego synowa „trzyma” – to jego określenie – z Coburnem. Zainscenizował w holu naszego biura małą scenkę rodzajową, upierając się, że chce się spotkać ze mną osobiście, a potem zjechał mnie za „niepostawienie do pionu tego zarozumialca Crawforda”. Powiedział jeszcze, że opuszczam się w pełnieniu swoich obowiązków i że jeżeli jego rodzina zginie, jej krew będzie na moich rękach, co… – tu VanAllen westchnął – i tak wiem bez jego krzyków. Hamilton zastanawiał się dłuższy czas, a potem rzekł: – Słuchaj, Tom. Pani Gillette i jej mała córeczka są w niebezpieczeństwie, ale nie

grozi im ono ze strony Coburna, lecz jednego z naszych ludzi. On jest agentem. Po krótkiej chwili VanAllen odpowiedział: – Crawford spytał mnie wprost, czy to mój człowiek. Powiedziałem, że nie. – Skąd miał te informacje? – Twierdził, że tak głosi plotka. Sytuacja stawała się kłopotliwa. Plotka musiała powstać w biurze VanAllena, a zapewne winien był sam Hamilton, który przepytywał wczoraj pracowników. Najwidoczniej nie zasięgał języka tak ostrożnie, jak to sobie wyobrażał. Na razie zachował tę myśl dla siebie i przekazał VanAllenowi jedynie podstawowe informacje o Coburnie. – Zwerbowałem go wprost z korpusu marines. Szkoliłem go osobiście. Jest jednym z najlepszych tajnych agentów mojego biura. Zawsze ciężko pracował, ale nigdy aż tak jak w firmie Marseta. Zabrał panią Gillette i jej małą córeczkę z ich domu, by je chronić. Wczoraj rozmawiałem z nią przez telefon. Ani ona, ani jej dziecko nie padły ofiarą przemocy Coburna. Z jego strony nic im nie grozi również w przyszłości. Co do tego możesz być całkowicie spokojny. – Przerwał na chwilę, z potem jeszcze dodał: – Powinien niepokoić cię jedynie wyciek informacji z twojego własnego biura. VanAllen długo nie odpowiadał, ale Hamilton wyczuwał jego narastające wzburzenie. Kiedy w końcu się odezwał, jego głos drżał z wściekłości. – Dlaczego z premedytacją wprowadzał mnie pan w błąd informacjami o Coburnie? – Bo zlecono mu bardzo delikatną misję. Zanim wyjawiłem jego tożsamość, musiałem się upewnić, jak jest postrzegany. – Zrobił pan ze mnie głupka. – Ależ skąd, ja… – Jak by pan nazwał tak gigantyczną manipulację?! – To jedynie taktyka, Tom. – Hamilton podniósł głos, żeby przekrzyczeć wkurzonego VanAllena. – Tam u ciebie robi się jedno wielki gówno. Każdy może być podejrzany o korupcję. – To jakaś gówniana odpowiedź. – Obaj siedzimy w gównianym biznesie, Tom. Żeby być w tym dobrym, nie możesz nikomu wierzyć. – Jeśli mi pan nie wierzy, dlaczego rekomendował mnie pan na to stanowisko? A może właśnie dlatego? Ponieważ mi pan nie ufał. – Rekomendowałem ciebie, bo byłeś i jesteś najlepszym kandydatem na to stanowisko. – Cóż. – VanAllen roześmiał się gorzko. – Skoro już jestem na tak wysuniętym stanowisku, może oświeci mnie pan, dlaczego umieściliście Coburna w szeregach

pracowników firmy transportowej Sama Marseta. – Czy ta linia na pewno jest bezpieczna? – A są takie? – Słuszna uwaga – potwierdził oschle Hamilton. – Cały budynek został dzisiaj rano przeczesany w poszukiwaniu pluskiew. Jesteśmy tak bezpieczni, jak to tylko możliwe. Jakie zadanie miał Coburn? Hamilton wyjaśnił mu w skrócie tajniki sekretnej misji Coburna. – Podsumowując, miał zdemaskować wszystkich graczy, lecz wykrył znacznie więcej. – Buchaltera. – Buchaltera. Coburn twierdzi, że był o włos od ustalenia jego tożsamości. – Więc dlaczego nie zorganizował pan tego tak, żeby na bieżąco dzielił się ze mną tym, czego się dowiadywał? – Próbowałem – przyznał Hamilton – ale on się opierał. – Dlaczego? – Chciał skończyć to, co zaczął. – Jakże szlachetnie – zauważył z przekąsem VanAllen. – Prawda jest taka, że nie ma zaufania do tego biura i pracujących tu agentów FBI. Hamilton nic nie odrzekł. Niektóre stwierdzenia nie wymagają komentarza. – Kiedy pani Gillette została w to wplątana? – spytał VanAllen. – Prawdopodobnie nie ona, lecz jej zmarły mąż. Coburn uważa, że Gillette zginął z powodu tego, co chciał ujawnić na temat Buchaltera. – To wyjaśnia, dlaczego Stan Gillette tak ubolewał z powodu fałszywych oskarżeń rzucanych na jego zmarłego syna. – Musisz sobie dośpiewać inny powód, dla którego ojciec Eddiego nienawidzi Coburna. A poza tym jest jeszcze Doral Hawkins, który chce pomścić śmierć swojego brata. Liczba chętnych do odstrzelenia Coburna wzrasta z każdą chwilą. – A to z kolei czyni jego niechęć do ujawnienia się całkowicie zrozumiałą. – Sytuacja może się zmienić w każdej chwili i rozwinąć niezgodnie z naszym planem. – W końcu Hamilton dobrnął do sedna problemu. Odczekał chwilę, zanim wyrzucił z siebie: – I dlatego właśnie potrzebuję ciebie, Tom, w szczytowej formie. – Chce pan, żebym ich przejął? – Chcę. Przejmij ich z takim stanem wiedzy o Buchalterze, jaki udało im się do tej pory osiągnąć. Musimy to zakończyć. – Rozumiem, sir. – Samo zrozumienie tutaj nie wystarczy, Tom. Muszę wiedzieć, że mogę na ciebie liczyć.

Rozdział 31

Coburn wsiadł do pick-upa, ujął mocno koło kierownicy i starał się zignorować wilgotny ślad, który na jego policzku pozostawił całus Emily. Chciał go zetrzeć, ale gdyby to zrobił, byłoby to potwierdzeniem, że go czuje. Wydawało mu się, że lepiej będzie udawać, iż go tam w ogóle nie ma. Kiedy obserwował mini coopera znikającego za zakrętem drogi po drugiej stronie mostka, zdał sobie sprawę, że będzie mu brakowało bezustannej dziecięcej paplaniny. Kiedy dołączyła do niego Honor, rzucił jej gniewne spojrzenie za zbałamucenie takiej ilości czasu, ale nic nie powiedział, bo zauważył, że kobieta z trudem powstrzymuje łzy, a tylko babskich histerii mu teraz brakowało. Włączył silnik, zadowolony, że wreszcie odjeżdżają z tego niby-sekretnego miejsca spotkań. Kiedy zostawili za sobą pojękujący drewniany mostek, Honor spytała: – Wspomniałeś Tori, że od tej chwili policja będzie szukać tego pick-upa. Skąd wiesz? Wytłumaczył jej, że w pobliżu łodzi zostawili wyraźne odciski opon samochodu. – Nie ma mowy, żeby ich nie zauważyli. Jeśli ten pick-up ma opony założone jeszcze w fabryce, będą szukać tego modelu wozu. – Co oznacza, że ryzykujemy, iż nas zatrzymają. – Dopóki nie zdobędziemy kolejnego zestawu opon. – Planujesz ukraść kolejny samochód? – Tak. – Komu? – Tej samej rodzinie, która dostarczyła nam ten model. Jechali prawie dwadzieścia minut bocznymi drogami, na których pewnie zgubiliby się nawet miejscowi, lecz Coburn miał fotograficzną pamięć miejsc, w których już był, oraz doskonały zmysł orientacji w terenie, więc bez większego

trudu odnalazł dom i podwórko, z którego wyprowadził wóz. Dom stał na uboczu, w gęstej kępie sosen, około pół kilometra od najbliższych zabudowań i kilkadziesiąt metrów od bitej drogi. Skrzynka pocztowa przy zakręcie do siedliska była jedyną wskazówką, że w głębi w ogóle jest jakiś dom. Nieodebrane listy nadal się z niej wysypywały. Coburn odetchnął, widząc, że nic się tu nie zmieniło od jego ostatniej wizyty osiemnaście godzin temu. Właściciele jeszcze nie wrócili. – W jaki sposób dostałeś się tu wczoraj? – spytała Honor. – Jak znalazłeś to miejsce? – Jeździłem po okolicy, szukając samochodu, który łatwo będzie ukraść. Zauważyłem tę skrzynkę pocztową. Odjechałem kawałek dalej, około trzech kilometrów stąd, tam porzuciłem twój samochód i wróciłem tu na piechotę. – Podjechał za dom, gdzie zwykle parkował pick-up, i wyłączył silnik. – Miłe miejsce – zauważyła. – Tak sądzę. – Wzruszył ramionami. – Idealne dla naszych potrzeb. Honor popatrzyła uważnie na zamknięte okiennice tylnej części domu i powiedziała: – Byłam żoną funkcjonariusza policji, który przyrzekł strzec bezpieczeństwa ludzi i ich własności. Czy zdarza ci się, że czujesz się winny, kradnąc samochody albo wkraczając na teren prywatny? – Nie. Odwróciła się i zerknęła na niego z rozczarowaniem. Jej spojrzenie go zirytowało. – Jeśli masz wyrzuty sumienia z powodu naruszania cudzej własności i użyczania samochodów, powinnaś była pojechać ze swoją przyjaciółką. Jednak ze względu na Eddiego sama chciałaś ze mną zostać. Jeśli dalej tego chcesz i przy okazji pragniesz przeżyć, zacznij lepiej myśleć egoistycznie. – Jak ty? – Jak ja? Nie. Egoistycznie jak ci wredni faceci transportujący młode dziewczyny z miasta do miasta, gdzie są wykorzystywane przez degeneratów jako seksualne niewolnice. To właśnie jest egoizm. A twój ukochany Eddie mógł być częścią tego całego przedsięwzięcia. Otworzył drzwi pick-upa i wysiadł. Nawet nie popatrzył za siebie, żeby sprawdzić, czy Honor idzie za nim. Wiedział, że to zrobi. To było tanie zagranie, obliczone na wyrwanie jej z nagłego kryzysu nadmiernej uczciwości. Poza tym miał już dość słuchania o świętym Eddiem. Bo kto to wie? Może się przecież okazać, że to właśnie Eddie specjalizował się w przerzucaniu dziewczyn przez granicę. Garaż znajdował się około dwudziestu metrów od domu. Schody przy jego

bocznej ścianie prowadziły do mieszkania na stryszku, ale Coburna interesował jedynie samochód, który dostrzegł wczoraj w środku, kiedy zerknął przez szybkę w drzwiach garażowych. Drzwi były zamknięte jedynie na staromodny skobel i kłódkę, więc rozprawił się z nimi błyskawicznie za pomocą łomu, który znalazł w skrzynce z narzędziami w pick-upie. Nie minęło kilka sekund, a już podnosił bramę garażową do góry. Sedan miał chyba nie mniej niż dziesięć lat, ale ukryta pod warstwą kurzu karoseria była w całkiem niezłym stanie. Żadne koło nie stało na kapciu. Kluczyki pozostawiono w stacyjce. Wskoczył do środka, nacisnął kilkakrotnie pedał gazu, przekręcił kluczyk i wstrzymał oddech. Próbował kilka razy, każdą próbę okraszając porcją kwiecistych słów, aż wreszcie silnik zaskoczył. Wskaźnik pokazywał, że zostało jeszcze ponad pół baku benzyny. Wyjechał ostrożnie z wąskiego garażu, precyzyjnie mieszcząc się w bramie, a potem zaparkował i wysiadł. Ściągnął drzwi w dół i założył otwartą kłódkę, tak żeby – wprawdzie tylko z daleka – wyglądała na zamkniętą. Potem popatrzył na Honor, która bez słowa przeżuwała złość, i wskazał jej brodą drzwi od strony pasażera. – Wskakuj! * – Czy ma zamontowany system alarmowy? – Tak. – Znasz kod do alarmu? – Tak. – Czy od tyłu działka jest również ogrodzona płotem? – Tak. – Możemy wejść do środka, pozostając niezauważeni? – Jest to możliwe. Na tyłach domu są drzwi zewnętrzne prowadzące do garażu. Też są chronione alarmem, ale znam kod. Prowadzą przez garaż do kuchni. Przejeżdżali już obok domu Stana Gillette’a dwukrotnie, ale Coburn chciał być pewny na sto procent, że nie będzie to precyzyjnie zastawiona pułapka. Nie miał jednak wyboru. Musiał podjąć ryzyko, jeśli zamierzał się dostać do środka. Domostwo Stana Gillette’a – odpowiednio do jego charakteru – było najporządniej utrzymaną nieruchomością na całej ulicy. Drewniany budynek w typowym dla Luizjany stylu akadiańskim był pomalowany na tak śnieżnobiały kolor, że aż bolały oczy. Nawet jedno źdźbło trawy nie odważyło się przekroczyć perfekcyjnie ułożonych krawężników okalających klomb i chodnik prowadzący do wejścia. Do jednej z kwadratowych kolumn wejściowego portyku, który stanowił

podparcie dla nadwieszonego nad nim dachu pokrytego czerwoną blachodachówką, przymocowana była flaga Stanów Zjednoczonych, Old Glory. Wszystko wokół wyglądało tak perfekcyjnie, jakby było żywcem wyjęte z katalogu reklamowego. Coburn przejechał obok domostwa i jeszcze raz okrążył cały kwartał dzielnicy. – Nie ma go w domu – powiedziała Honor już któryś raz z rzędu. – Skąd możesz to wiedzieć? – Ponieważ wstawia samochód do garażu tylko na noc. Gdyby był w domu, samochód stałby na podjeździe. – Może to jakiś wyjątkowy dzień? Dwie przecznice od domu Stana Gillette’a znajdował się zielony skwerek z małym placykiem zabaw dla dzieci. Na parkingu stały dwa samochody. Jeden zapewne należał do młodej mamy, która filmowała swoją córeczkę zwisającą głową w dół z drążka w zabawkowej dżungli, drugi – do nastoletniego chłopaka, który uderzał piłkami do tenisa w stojącą tu specjalną ścianę. Nikt nie zwrócił na nich uwagi, kiedy Coburn zaparkował tu wóz. Dopóki rodzina spoza miasta pozostawała poza domem, uważał sedana za stosunkowo bezpieczny środek transportu. Nikt go nie będzie szukał. No i poza tym wyglądał mniej podejrzanie, stojąc tutaj, niż na sąsiedniej ulicy, gdzie mógłby wzbudzić zainteresowanie. Spojrzał z ukosa na Honor; wciąż była na niego wkurzona za wcześniejszą nieprzyjemną uwagę dotyczącą jej męża. – Gotowa? Wyraz jej twarzy mówił: „Nie!”, ale skinęła twierdząco głową i wysiadła z samochodu. – Nie musimy się specjalnie spieszyć – powiedział. – Zwyczajna para, która wyszła na leniwy spacerek, okej? Nie zaszkodziłoby, gdybyś się uśmiechała. – I to mówi facet, który nie wie, co to uśmiech. Przeszli przez zielony skwerek, niedostrzeżeni przez tych z placu zabaw. Mama śmiała się i wykrzykiwała do córki, która wciąż wisiała głową w dół i robiła zabawne miny do kamery. Chłopak trenujący tenisowe zagrania miał w uszach słuchawki od iPoda, więc był zupełnie nieświadomy tego, co dzieje się w jego najbliższym otoczeniu. Poszturchując Honor dla zachęty, Coburn okrążył strefę zieleni, a potem wszedł na podwórko, które przylegało do skweru od tyłu. Honor rozglądała się nerwowo dokoła. – A co będzie, jeśli właściciel domu wyjdzie i spyta nas, co tu robimy? – Nasz pies uciekł, wyrywając nam smycz. Coś w tym rodzaju. Ale na pewno nikt nie spyta. – Dlaczego?

– Bo jeżeli ktokolwiek nas dostrzeże, raczej powinien nas rozpoznać i wówczas natychmiast zawiadomi policję. Jestem uzbrojony i niebezpieczny. Pamiętasz? – No dobra, a co będzie, jeśli usłyszymy zbliżające się syreny alarmowe? – Będę zwiewał ile sił w nogach. – A co ja mam robić? – Padnij na kolana z płaczem i dziękuj im za uratowanie z moich szponów. Problem nie został jednak rozwiązany, bo nikt ich po drodze nie zaczepił i bez przeszkód doszli do tylnego narożnika domu Stana. Honor uniosła klapkę panelu alarmu, odsłaniając klawiaturę, i wstukała kod. Coburn poczekał na odgłos metalicznego kliknięcia, a potem nacisnął klamkę i mocnym pchnięciem otworzył drzwi. Wśliznęli się do garażu. Światło dzienne wpadające przez trzy wąskie, wysokie okna na tyle rozjaśniało wnętrze, że bez trudu zobaczyli, gdzie znajdują się drzwi do kuchni. Honor podeszła do nich i rozbroiła system alarmowy. Jego ostrzegawcze sygnały ucichły. Kiedy już chciała wejść do środka, Coburn położył jej rękę na ramieniu i pokręcił głową. Łatwość, z jaką włamali się do budynku, była podejrzana. Stanął w progu, cały spięty, gotowy w każdej chwili zatrzasnąć z powrotem drzwi. Nie każda cisza jest taka sama. Istnieją pewne ich cechy, które on potrafił odróżniać. Nasłuchiwał przez sześćdziesiąt długich sekund i dopiero wtedy zyskał pewność, że w domu naprawdę nikogo nie ma. Zdjął rękę z ramienia Honor i powiedział: – Sądzę, że jesteśmy bezpieczni. Większość sal operacyjnych nie bywa tak sterylnie czysta jak kuchnia Stana Gillette’a. Coburn pomyślał, że ten idealny porządek doskonale odzwierciedla osobowość starego wojaka. Zimny, nieustępliwy, niechętnie poddający się niepotrzebnym emocjom. Ale ten opis – jak zdał sobie sprawę – idealnie pasował również do niego samego. Odepchnął tę myśl i spytał Honor, gdzie są rzeczy, które kiedyś należały do Eddiego. – Są porozrzucane po całym domu. Naprawdę. Gdzie chcesz zacząć? Zaprowadziła go do pokoju, który zajmował kiedyś Eddie. – Niewiele się tu zmieniło od mojej pierwszej wizyty. Eddie przyprowadził mnie tutaj, żebym poznała Stana. Byłam taka zdenerwowana! Coburn miał to gdzieś i ten brak zainteresowania Honor musiała wyczuć, bo ucięła nagle tę wędrówkę po wspomnieniach i stanęła na środku pokoju, najwyraźniej zakłopotana. – Co się dzieje? – spytał. – Dziwnie jest być w tym domu, w tym pokoju… – Bez Eddiego?

– Zamierzałam powiedzieć: z tobą. Przyszło mu do głowy kilka możliwych odpowiedzi, ale wszystkie były albo wulgarne, albo w jakiś inny sposób niestosowne, a nie za bardzo miał teraz czas i ochotę na sprzeczkę, którą na pewno by sprowokował jakimś sprośnym komentarzem. Zatrzymał je więc dla siebie i skierował jej uwagę na biurko. – Ty opróżnij szuflady, a ja zacznę od szafy. Przetrząsnął ją tak samo wnikliwie jak szafy w domu Honor. Wyglądało na to, że Gillette nie pozbył się żadnych rzeczy, które kiedyś należały do jego syna. Coburn starał się nie pomijać niczego i nie odłożyć na bok żadnego drobiazgu, dopóki go dokładnie nie obejrzał. Stwierdził, że najbardziej prawdopodobnym miejscem ukrycia czegoś może być mundur policyjny, więc przejrzał każdy jego szew, obrębek i każdą kieszeń, szukając czegoś wszytego w środek. Nie znalazł niczego oprócz zbitych kłaczków kurzu i strzępków materiałów. Kiedy po upływie godziny dalej niczego nie miał, zaczął odczuwać presję czasu. – Czy twój teść zwykle dużo przebywa poza domem w ciągu dnia? – spytał. – Ma wiele zainteresowań, ale nigdy nie zwracałam szczególnej uwagi na rozkład jego zajęć. – Czy uważasz, że teraz wyszedł i oddaje się właśnie jednemu z tych swoich licznych zainteresowań? – Nie. Myślę, że teraz wyszedł, żeby szukać mnie i Emily. – Ja też tak sądzę. Minęła kolejna godzina, co tylko zwiększyło jego frustrację. Podniósł wzrok na Honor z zamiarem zadania jej następnego pytania o codzienne przyzwyczajenia teścia, ale pytanie zamarło mu na ustach. Siedziała na podwójnym łóżku i przeglądała pudełko z pamiątkami, których większość stanowiły medale i wstęgi dla Eddiego za osiągnięcia sportowe w całym okresie nauki. Płakała bezgłośnie. – O co chodzi? – O co chodzi? – Uniosła głowę. Z jej oczu płynęły łzy. – O co chodzi?!!! O to właśnie chodzi, Coburn! O to!!! – Rzuciła medal, który trzymała w palcach, i odepchnęła od siebie pudełko tak mocno, że zsunęło się z łóżka i wylądowało na podłodze do góry dnem. – Czuję się jak cmentarna hiena. Czego od niego oczekiwała? Że powie jej: „Przepraszam, masz rację, wyjdźmy stąd”? No cóż, tego akurat nie zamierzał mówić, więc minęła dłuższa chwila, kiedy bez słów wpatrywali się w siebie. W końcu Honor westchnęła zrezygnowana i otarła łzy z policzków. – Zresztą nieważne. Nie oczekuję, że zrozumiesz. Miała rację. Nie rozumiał, dlaczego tak ją to wyprowadziło z równowagi, bo jemu

samemu kiedyś zdarzyło się okraść grób. Po szczegółowym przeszukaniu ocalałych mieszkańców zniszczonej wioski, z której nie pozostał kamień na kamieniu, wskoczył do dołu, w którym leżała cała masa zmasakrowanych ciał. Grzebał w rozkładających się szczątkach dzieci, nagich staruszek, silnych mężczyzn i ciężarnych kobiet, szukając jakichś śladów mogących wskazać, które z walczących ze sobą plemion było odpowiedzialne za tę masakrę. Rozkazano mu, żeby to wykrył. W tym wszystkim odpowiedź wcale nie była aż tak bardzo ważna, ponieważ na winnych masakry i tak wkrótce zamierzano wziąć odwet. Była jednak makabryczna. Nie udało mu się wtedy zebrać żadnych informacji. Jedyne, co znalazł, to manierkę pełną wody, którą jakimś cudem ominęły serie z karabinów maszynowych oddane w stronę dołu. Jego własna manierka była już prawie pusta, więc zsunął pasek manierki z ramienia martwego mężczyzny, a właściwie jeszcze dwunasto-, trzynastoletniego chłopca, założył na własne ramię i wydostał się ze zbiorowej mogiły. Tamto było o wiele gorsze niż to tutaj, ale Honor nie musiała tego wiedzieć. – Gdzie jest pokój Stana? * Dwie godziny później dom Stana Gillette’a był w podobnym stanie jak dom Honor, gdy Coburn skończył go przeszukiwać. Efekt był taki sam. Nic. Myślał, że może komputer Stana będzie zawierał jakieś obciążające informacje, ale dostanie się do niego nie wymagało nawet hasła. Coburn przeszukał plik z zapisanymi dokumentami i nie znalazł nic więcej poza listami do wydawcy, które Stan napisał, chcąc raczej wyrazić poparcie niż dezaprobatę dla artykułów wstępnych o tematyce politycznej. W poczcie elektronicznej miał głównie listy od byłych marines odnoszące się do ich spotkań, które już się odbyły lub dopiero miały się odbyć. Znalazł też sprawozdanie z postępującej choroby nowotworowej jednego z byłych towarzyszy broni, obecnie w stanie krytycznym, oraz notkę o śmierci innego. Strony internetowe, które najczęściej odwiedzał Gillette, były poświęcone korpusowi piechoty morskiej, organizacji weteranów oraz wiadomościom ze świata. Nic związanego z pornografią, transportem drogowym czy nielegalnymi substancjami odurzającymi. Wizyta w spodziewanej skarbnicy wiedzy okazała się jedną wielką porażką. W końcu pozostało im jedyne miejsce, którego jeszcze nie przekopali: garaż. Coburn nigdy nie mieszkał w domu z garażem, ale z grubsza wiedział, jak takie

miejsca wyglądają. Ten też był raczej typowy, wyróżniało go tylko jedno: nadzwyczajny ład. W dodatkowej wnęce stała na przyczepce wypucowana na błysk płaskodenna łódka do wędkowania. Sprzęt do polowania i łowienia ryb był porozmieszczany tak zgrabnie jak na wystawie sklepowej. Wzdłuż tylnej krawędzi stołu warsztatowego ustawiono starannie, w rządku, podpisane puszki z farbami. Narzędzia ręczne wisiały w równych szeregach, przymocowane do tablicy ściennej. Elektryczna kosiarka do trawy i podkaszarka wraz z czerwonym kanistrem ustawione zostały obok siebie na podwyższeniu z cegieł. – Szlag! – zaklął Coburn pod nosem. – Co takiego? – Przetrząśnięcie tego wszystkiego zajmie nam całe lata. – Wskazał głową małą antresolę w rogu garażu. – A co jest tam? – Głównie sprzęt sportowy Eddiego. W ścianę obok została wbudowana drabina skonstruowana z dwucalowych desek. Coburn wspiął się po niej na górę. – Podaj mi nóż. Honor wzięła jeden ze stołu warsztatowego i mu podała. Użył go do rozcięcia taśmy klejącej, którą zabezpieczono duże pudło. W środku znajdował się zestaw do uprawiania łucznictwa i piłki: do siatkówki, koszykówki, piłki nożnej i futbolu amerykańskiego. – Uważaj! Zrzucił wszystkie na dół. Na samym dnie pudła znalazł kulę do gry w kręgle. Dziurki na palce były puste. W drugim otwartym pudle Coburn natrafił na stroje do uprawiania każdej z dyscyplin, rękawicę bejsbolową, kask do futbolu amerykańskiego i ochraniacze na ramiona. Przeszukał wszystko. Niczego nie znalazł. Kiedy zszedł, Honor trzymała piłkę do futbolu, obracając ją w rękach. Przeciągnęła palcem po skórzanym przeszyciu, uśmiechając się, i powiedziała: – Eddie był rozgrywającym drużyny w liceum. W ostatniej klasie weszli do rozgrywek okręgowych. Wtedy właśnie zaczęliśmy ze sobą chodzić. W tamtym sezonie. Okazał się za mały, żeby grać w drużynie na studiach, ale wciąż uwielbiał tę grę i ćwiczył podawanie piłki za każdym razem, gdy tylko w pobliżu znalazł się ktoś, kto umiał ją łapać. Coburn wyciągnął rękę. Honor podała mu futbolówkę. Wbił w nią ostrze noża. Krzyknęła i odruchowo sięgnęła po piłkę, żeby mu ją odebrać, lecz on jeszcze pokręcił nożem, żeby powiększyć rozcięcie, a potem potrząsnął, chcąc sprawdzić, czy przypadkiem nic nie wypadnie ze środka. Nic nie wypadło. Cisnął sflaczałą piłkę na stół warsztatowy.

Kiedy odwrócił się z powrotem, uderzyła go w twarz. Nie żałowała sił. – Ale z ciebie okropny facet! – prychnęła. – Oziębły, zupełnie bez serca, największy okrutnik, jakiego tylko można sobie wyobrazić. – Przerwały jej na chwilę napływające do oczu łzy. Zaszlochała. – Nienawidzę cię! Naprawdę cię nienawidzę! W tamtej chwili o mało nie znienawidził sam siebie. Zachowywał się jak kompletny dupek i zupełnie nie wiedział dlaczego. Nie rozumiał swojej przemożnej chęci ranienia jej i wkurzania, ale nic nie mógł na to poradzić. Nie mógł się powstrzymać i już. – Nie lubisz mnie? – Zrobił krok w jej stronę. – Gardzę tobą. – Naprawdę? – I owszem! – To dlatego wessałaś sobie wczoraj mój język prawie do gardła? Najpierw zamurowało ją z wściekłości, a potem z furią obróciła się na pięcie, lecz nim zdążyła zrobić krok, złapał ją i odwrócił twarzą do siebie. – To dlatego jesteś taka na mnie wściekła, prawda? Bo się całowaliśmy… – zbliżył swoją twarz jeszcze bardziej do jej twarzy – i tobie się to spodobało. – Wręcz przeciwnie. Nie uwierzył. Nie chciał w to wierzyć, ale zmusił się, żeby wyglądało na to, iż jest mu wszystko jedno, czy jej się to podobało, czy nie. Puścił rękę Honor i cofnął się. – Nie wiń siebie za to. Ludzie to zwierzęta, a zwierzęta się parzą. Ludzie również kichają, kaszlą i puszczają bąki. I tyle mniej więcej znaczył tamten pocałunek. Więc wyluzuj. Nie zdradziłaś swojego zmarłego męża. O mało się nie zachłysnęła z oburzenia, wciągając powietrze, ale zanim zdążyła wyrzucić z siebie odpowiedź, wyciągnął z kieszeni swoją komórkę i ją włączył. Do tej pory Hamilton powinien już wiedzieć wszystko o dzisiejszych porannych wydarzeniach na krewetkowcu, gdzie mogło dojść do tragedii. Wybrał numer. – Coburn? – Hamilton odebrał natychmiast. – Zgadłeś. – Nieźle ich dzisiaj rano wykiwałeś. – O włos. – Wystarczyło. Gdzie jesteś? – Poproszę inny zestaw pytań. – Ustaliłem z Tomem VanAllenem, że przejmie ciebie i panią Gillette. Można na nim polegać bez obaw. Jest solidny jak skała. To będzie całkowicie bezpieczne. Daję ci na to moje słowo.

Coburn wytrzymał spojrzenie Honor. Policzek wciąż piekł go w miejscu, w którym od niej oberwał i w którym kilka godzin wcześniej jej córeczka pozostawiła wilgotny ślad po pożegnalnym pocałunku. Nie był przyzwyczajony do obcowania z ludźmi, którzy nie kryją swoich uczuć i emocji, a obie kobiety z rodu Gillette’ów były prawdziwymi mistrzyniami w tej sztuce. Nic dziwnego, że to go całkowicie rozstroiło. – Coburn? – Hamilton przywołał go po raz trzeci. – Oddzwonię – odpowiedział i wyłączył komórkę.

Rozdział 32

– Okłamał cię. – Na pewno nie wprost. – Tom VanAllen w taki sposób poruszył ramionami, że równie dobrze mogło to być oznaką obojętności, jak i przyznania jej racji. – Rozmyślnie wprowadził cię w błąd – upierała się Janice. – Jak powinieneś to nazwać? Pewnie kłamstwem, ale nie chciał używać tego słowa w rozmowie z Janice, gdy opowiadał jej, jak Hamilton nim manipulował. W gruncie rzeczy poddał się całkowicie manipulacjom szefa i był za to na siebie wściekły. Jednak przyznając się do tego, jak bardzo łatwowierny się okazał, wydałby się żonie jeszcze bardziej żałosny. Wrócił do domu, żeby pomóc jej przy Lannym, którego całonocne pojękiwania nie pozwoliły im obojgu zasnąć. Były to bardzo dobrze im znane dźwięki, jedyne, jakimi był w stanie im zakomunikować, że coś mu dolega. Bolące gardło? Ból ucha? Skurcz? Ból głowy? Temperatury nie miał. Codziennie sprawdzali, czy nie ma odleżyn. Teraz nie wiedzieli, dlaczego cierpi, i nie mogli nic zrobić, żeby mu ulżyć w bólu. Dla każdego rodzica byłaby to tortura. Może tylko czegoś się bał i ich obecność u jego boku działała na niego uspokajająco, bo w końcu zapadł w sen, jednak ta noc była dla nich bardzo wyczerpująca, a w połączeniu z sytuacją kryzysową w pracy Toma sprawiła, że oboje czuli się dzisiaj wyjątkowo źle. Po wykonaniu czynności pielęgnacyjnych przy Lannym odmówił zjedzenia lunchu. Zamiast tego zaprowadził Janice do pokoju dziennego, aby opowiedzieć jej o knowaniach Hamiltona. Spostrzegł, że komputer jest włączony, a kiedy o tym wspomniał, przyznała, że rano przez kilka godzin szukała stron internetowych ośrodków zapewniających całodobową opiekę nad niepełnosprawnymi, znajdujących się w sensownej odległości od nich.

Tom przyjął to za dobrą monetę. Był to jakiś krok do przodu. Paradoksalnie pierwszy krok prowadzący ku końcowi. Czuł swego rodzaju ulgę, że ma akurat sytuację kryzysową w pracy, która odwraca jego uwagę od problemów w domu. – A skąd wiesz, że teraz mówi prawdę? – zainteresowała się Janice. – Masz na myśli to, że Coburn jest tajnym agentem? – Ten facet nie wygląda mi bardziej na agenta FBI niż… – Niż ja – wszedł jej w słowo. Wyraz twarzy żony wystarczył za przyznanie się, że wyjął jej to z ust. Próbowała się wycofać. – Miałam na myśli jedynie to, że z tego, co mi mówiłeś, wynika, iż Coburn to jakiś zbzikowany typ. Zabił osiem osób, wliczając w to Freda Hawkinsa. – Hamilton twierdzi, że Coburn nie zabił tych ludzi w składzie celnym. – Więc kto to zrobił? – Tego mi nie powiedział. – A wie? Tom wzruszył ramionami. – Jak widać, wciąż sobie z tobą pogrywa – parsknęła z widocznym rozdrażnieniem. – To jakiś paranoik. – Hamilton bez ogródek rzucił oskarżenie, że biuro Toma jest całe w dziurach, przez które wyciekają informacje, a zastępca szeryfa Crawford utyskiwał, iż w wielu jednostkach policji zagnieździli się szpiedzy. – Wszyscy są do pewnego stopnia paranoikami – dorzucił. – Dlaczego Coburn nie zadzwonił do ciebie po pomoc, kiedy rozpętało się to piekło? Dlaczego zbiegł z miejsca masakry, przeszukał dom pani Gillette i robił wszystko, żeby postrzegano go jako zwykłego kryminalistę? – Chciał pozostać pod przykrywką jeszcze przez jakiś czas. Poza tym to Hamilton jest jego bezpośrednim przełożonym. To Hamilton umieścił go wśród pracowników Marseta i nikt więcej o tym nie wiedział. Nie byłem nawet awaryjnym kontaktem Coburna w razie jakiejś wpadki. – Aż do tej chwili. – Janice nawet nie próbowała ukryć rozgoryczenia. – Teraz, kiedy cudowne dziecko Hamiltona znalazło się w potrzasku, wysyła ciebie, żebyś go ratował. Pewnie wiesz, co to oznacza? Że jeśli cokolwiek pójdzie źle, odpowiedzialność za to spadnie na ciebie. Nie na Clinta Hamiltona, który siedzi sobie bezpiecznie w swoim biurze w Waszyngtonie, wyłożonym miękkimi wykładzinami. Oczywiście miała rację, ale rozdrażniło go, kiedy usłyszał własne żale do Hamiltona w ustach żony. – Wcale tak być nie musi. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– Po pierwsze, Hamilton zmuszony jest kontaktować się z Coburnem, nieskorym do wszelkich rozmów. Po drugie, musi go przekonać, żeby się oddał pod moje rozkazy, a to będzie dla niego trudna decyzja. – Dlaczego miałby nie chcieć bezpieczeństwa i ochrony? – Nie wierzy, że mogę mu je zapewnić. Gdyby miał zaufanie do naszego biura, już dawno by do mnie zadzwonił, jak słusznie zauważyłaś. Szczerze mówiąc, musiałby być niespełna rozumu, żeby nie zachowywać szczególnej ostrożności. Jeśli Marset był tak nieuczciwy, jak powiadają, Bóg jeden wie, jakie dowody obciążające udało mu się zebrać. Każdy, kto nielegalnie handlował z Marsetem, pewnie złożył zlecenie na zabicie Coburna. Poza tym są jeszcze osobiste porachunki. Ktoś mi powiedział, że Doral Hawkins wychodzi z siebie, żeby go odnaleźć. Tak samo teść pani Gillette. W zawsze czujnym Hamiltonie zrodziło to pewne obawy. – Chce dostać Coburna żywego. – Chce dostać dowody, które Coburnowi udało się zdobyć. – Spojrzał na zegarek i sięgnął po marynarkę od garnituru. – Muszę wracać. Powinienem być na miejscu, gotów w każdej chwili zareagować w zależności od rozwoju wydarzeń. Kiedy przechodził obok niej, kierując się w stronę drzwi, zatrzymała go na chwilę, łapiąc za rękę. – A co będzie, jeśli tego nie zrobi? – Co masz na myśli? – Co będzie, jeśli Coburn się nie ujawni? – Przynajmniej dla mnie wszystko pozostanie bez zmian. Bohaterem się nie stanę, ale nie będę miał okazji czegoś spieprzyć. – Nie mów o sobie w ten sposób, Tom. – Wstała i go uścisnęła. – Nie próbuj nawet tak myśleć. To powinna być dla ciebie okazja do wykazania się. Wiara Janice w możliwości męża była całkowicie nieuzasadniona, ale doceniał jej lojalność. – Jestem zbyt wkurzony, żeby chcieć łapać taką okazję – powiedział. – Świetnie! Pokaż Hamiltonowi, na co cię stać. Coburnowi też. I całemu światu. – Zrobię, co będę mógł. – Cokolwiek będziesz robił, uważaj na siebie. – Jej twarz nabrała cieplejszego wyrazu. – Będę uważał. – Ten mężczyzna może i jest agentem FBI, ale niezwykle groźnym. – Będę ostrożny, obiecuję. Zanim opuścił dom, wpadł jeszcze na chwilę do pokoju Lanny’ego. Oczy chłopca były szeroko otwarte, ale leżał spokojnie, cicho, wpatrując się w sufit, i Tom nieomal zapragnął tego poruszenia, które wywołał w nocy. W końcu było wyrazem tego, że syn w ogóle coś czuje, że przejawia wobec ojca jakieś zaczątki ludzkich

uczuć. Jakakolwiek więź jest lepsza niż całkowita obojętność. – Zrobiłbym dla ciebie wszystko, Lanny – szepnął. – Wszystko! Mam nadzieję, że… że w jakimś stopniu jesteś w stanie to pojąć. – Tom położył rękę na głowie syna, a potem pochylił się i pocałował go w czoło. Kiedy dochodził do drzwi domu, przypomniał sobie, że zostawił w pokoju dziennym kluczyki od samochodu. Zawrócił i zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Janice usiadła z powrotem na sofie. Miała w ręce swój nieodłączny telefon komórkowy. Jej palce błyskawicznie uderzały w ekran dotykowy. Nie minęła jeszcze minuta, a on i jego problemy wyleciały jej z głowy. Była całkowicie pogrążona w swoim świecie, świecie, do którego nie miał dostępu. Pamiętał, że dokładnie kilka dni temu – a może to było wczoraj? – przyłapał ją podobnie zaabsorbowaną telefonem. – Janice! – zawołał. – Jezu, Tom! – Aż podskoczyła. – Myślałam, że już wyszedłeś. – Prawie. – Postawił teczkę na brzegu stołu i ruszył w jej stronę. Wstała. – Zapomniałeś czegoś? – Jej głos był nienaturalnie wysoki, uśmiech szeroki jak nigdy. – Co robisz? – Wskazał głową na telefon w jej ręce. – Gram w słowa. – Pokaż. – Wyciągnął rękę. – Dlaczego? Po co? – Pokaż! – Zainteresowała cię nagle moja gra w słowa? – Pytaniu towarzyszył fałszywie brzmiący śmiech. – Od kiedy ty… Skoczył do przodu i wyrwał jej telefon z dłoni. – Tom! – krzyknęła wystraszona. Potem powtórzyła: „Tom!” rozkazującym tonem, popartym wyciągniętą przed siebie ręką z dłonią skierowaną do góry, żądając natychmiastowego zwrotu komórki. Kiedy nie posłuchał i trzymał telefon tak, żeby nie mogła mu go odebrać, i czytał widoczną na małym ekranie wiadomość tekstową, powtórzyła jego imię jeszcze raz, tym razem miękko, płaczliwie, z pełnym skruchy jękiem. * – Dzwonię, żebyś był gotów do działania w każdej chwili. Diego prychnął z irytacją do słuchawki. – I co? Mam stracić tę świetną zabawę?

Był w posiadłości przy Garden District jeszcze przed wschodem słońca i śledził Bonnella Wallace’a od momentu, kiedy biznesmen odjechał sprzed frontowego wejścia do budynku. Od kilku godzin, czyli od siódmej trzydzieści pięć rano, kiedy to Wallace stanął na przeznaczonym dla niego miejscu parkingowym dla pracowników banku, obserwował jego samochód. Patrzenie, jak w promieniach słońca blednie malowana na wysoki połysk fasada budynku, było nudne jak cholera. Diego nie znosił tak długiej bezczynności. Chodził tam i z powrotem jak rekin krążący tuż pod powierzchnią wody, wykonując błyskawiczny nawrót i kontynuując swoją wędrówkę. Płynnie. To dobre określenie. Lubił działać płynnie, a nie stać w miejscu. Chodziło mu głównie o to, że Buchalter najpierw wyciągnął Lee Coburna na przynętę, a potem wyznaczył jemu kretyńskie zadanie, które równie dobrze mógł wykonać pierwszy lepszy matoł. Wyobrażał sobie dziesiątki innych ciekawszych zajęć, nie wspominając nawet o spędzaniu czasu w domu w towarzystwie Isobel. W domu. Dom. Tak teraz nazywał swoją kryjówkę w podziemnym bunkrze. Buchalter trzymał go z dala od tej najprzyjemniejszej obecnie rozrywki. – Słyszę ton niezadowolenia w twoim głosie, Diego. Nie odezwał się, nadąsany. – Mam powód, dla którego to właśnie ty powinieneś obserwować Wallace’a. No cóż, jak dotąd to właśnie ten powód trzymał go na miejscu. Nie interesowało go zbytnio, co to właściwie za powód, ale Buchalter był akurat na linii, a perspektywa bardziej ekscytującego i lepiej płatnego zajęcia przywróciła mu życie. – Czy dzisiaj jest ten dzień, kiedy dopadnę Coburna? – Coburn jest tajnym agentem FBI. Serce Diega zabiło mocniej, ale nie z przerażenia, lecz podniecenia. Zdjęcie federalnego to dla niego nie lada gratka. A niech cię! – Wiesz dobrze, co to oznacza, Diego. – To oznacza, że jest załatwiony. – To oznacza… – powtórzył z rozdrażnieniem Buchalter – że musisz działać ze wzmożoną ostrożnością, a jednocześnie szybko jak błyskawica. Kiedy dam ci znak do działania, nie będziesz miał dużo czasu. – Więc powiedz mi teraz, gdzie i kiedy. – Obmyślam dopiero szczegóły. Dowiesz się, co masz robić, kiedy ja o tym zadecyduję. Kiedy nadejdzie czas, żebyś się dowiedział. Co Diego wytłumaczył po swojemu: że te szczegóły są jeszcze Buchalterowi nieznane. Uśmiechnął się szeroko na samą myśl, jak bardzo musi go to drażnić, ale głupi nie był i chciał dostać nowe zlecenie, więc powiedział z udawaną pokorą: – Będę w każdej chwili gotowy na wezwanie.

Buchalter zawsze miał ostatnie słowo. Tak też było tym razem. – Policja z Nowego Orleanu wciąż nie znalazła ciała tamtej dziwki. – Przecież już mówiłem. Nigdy go nie znajdą. – I to mnie martwi, Diego. – Dlaczego? – Skąd u ciebie ta pewność, że go nigdy nie znajdą. Potem na linii zaległa cisza.

Rozdział 33

Honor i Coburn wrócili na parking przy placu zabaw. Matka z córką już poszły. Nastolatek zrobił sobie przerwę w doskonaleniu zagrywek tenisowych i leżał teraz pod drzewem, wciąż ze słuchawkami w uszach i z telefonem komórkowym w ręku. Nawet nie zauważył pary, która wsiadła do skradzionego wozu i odjechała. Dopiero wtedy Honor spytała Coburna o krótką rozmowę, którą przeprowadził z Hamiltonem. – No i co powiedział? – Chce, żebyśmy zwrócili się bezpośrednio do Toma VanAllena. Dał mi słowo, że to solidny gość i że będziemy bezpieczni pod jego skrzydłami. – Wierzysz mu? – Jeśli VanAllen jest taki solidny, dlaczego Hamilton nie wtajemniczył go w moją misję? Teraz nagle się okazuje, że ma do niego zaufanie. Dla mnie to podejrzane. Powinienem pogadać z tym VanAllenem i samodzielnie ocenić jego wiarygodność. Niestety, nie będę miał aż tyle czasu przed złożeniem naszego losu w jego rękach. – A co z resztą? Z jego możliwościami chronienia nas? – W to jeszcze mniej wierzę. – Popatrzył na Honor. – Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że nie mam już żadnego ruchu. – Też tak sądzę. Przedziurawiłeś bezbronną piłkę. Zignorował jej wypowiedź, ale tak naprawdę nie oczekiwała przeprosin. – Chodzi o to, że jestem przekonany, iż mam rację. – Zerknął na nią, jakby chciał dodać jej odwagi, żeby mu się przeciwstawiła. – W porządku, powiedzmy, że Eddie jednak coś miał. Jak długo jeszcze będziesz w stanie poszukiwać tego w pojedynkę? Chodzi mi o… – zająknęła się, ale szybko zaczęła mówić dalej, żeby nie zdążył jej przerwać – te wszystkie cuda techniki, którymi dysponuje FBI. Czy gdybyś współpracował z innymi agentami,

z wykwalifikowanym zespołem ludzi, nie miałbyś większych szans na odnalezienie tego, co Eddie gdzieś upchnął? – Moje doświadczenia z wykwalifikowanym zespołem ludzi? Wszystko dokoła się wali, a ja gadam bez przerwy. Nawet najlepszych agentów w końcu paraliżuje wszechobecna biurokracja, której nie brak w żadnym urzędzie federalnym, a najgorzej jest w samym departamencie sprawiedliwości. Dlatego właśnie Hamilton kazał mi pracować samodzielnie. – I dlatego teraz tylko twoje życie jest w niebezpieczeństwie. – Taka praca. – Wzruszył ramionami, a potem dorzucił: – Moja praca. Nie twoja. – Jestem tu z tobą, bo tak wybrałam. – To źle wybrałaś. Wyjechali na przedmieścia, gdzie tu i ówdzie porozrzucane były skupiska zabudowań mieszkalnych, ale nie było już zorganizowanych osiedli domów jednorodzinnych, gdzie każdy znał sąsiada, jak tam, skąd wracali. Smutne centra handlowo-usługowe i pojedyncze siedziby firm były albo zrujnowane, albo zamknięte na dobre po huraganie Katrina, inne zaś stały się ofiarami krachu ekonomicznego spowodowanego wyciekiem ropy z platformy wiertniczej koncernu BP. Coburn skręcił na parking przed centrum handlowym, w którym mieścił się sklep należący do sieci Dollar General, zakład fryzjerski oraz mały sklepik z alkoholami, który przypominał z zewnątrz wielką kaszankę domowej roboty i miał antywłamaniowe kraty we wszystkich oknach. Wyłączył silnik, oparł łokieć o krawędź otwartego okna, a brodę i usta ukrył w półotwartej dłoni. Dłuższą chwilę siedział bez ruchu, jakby się głęboko zamyślił, ale bezustannie patrzył we wszystkich kierunkach, obserwując uważnie klientów, którzy wchodzili do pawilonów lub z nich wychodzili, oraz wjeżdżające na parking samochody. W końcu opuścił rękę i sięgnął po swój telefon komórkowy. – Mam zamiar zrobić to szybko, okej? Potwierdziła skinieniem głowy. – Cokolwiek powiem Hamiltonowi, zgadzaj się ze mną. Tym razem kiwnęła głową mniej pewnie. – Musisz mi zaufać w tej sprawie. – Wbił w nią spojrzenie niebieskich oczu. Znowu kiwnęła głową. – Więc dobrze. – Wybrał numer. Usłyszała szorstki głos Hamiltona: – Mam nadzieję, że dzwonisz z informacją, iż odzyskałeś zdrowy rozsądek. – Na opuszczonej bocznicy kolejowej stoi stary skład pociągu towarowego. Opowiedział Hamiltonowi dokładnie, gdzie na przedmieściach Tambour jest owa

bocznica. Honor miała nieco pojęcia o okolicy, o której mówił, ale nigdy nie zauważyła tam ani torów kolejowych, ani porzuconego pociągu. – Tylko VanAllen – zażądał. – Mówię zupełnie serio. Jeśli choćby najdrobniejszy dreszcz przebiegnie mi po plecach, od razu dajemy stamtąd nogę. Na spotkanie z VanAllenem wyślę panią Gillette. Jej córeczkę zatrzymam przy sobie, dopóki nie będę pewien, że wszystko jest… – Ależ, Coburn… –…tak, jak ma być. O dwudziestej drugiej. Rozłączył się, a następnie wyłączył telefon. * Kiedy Stan podjechał pod dom i otworzył pilotem bramę garażową, najpierw na podjazd wytoczyła się piłka do koszykówki Eddiego. To mogło oznaczać tylko jedno. Wyłączył silnik samochodu i wysiadł. Wyciągnął nóż z pochwy przymocowanej do nogi nad kostką. Podszedł, zachowując ostrożność, do otwartego garażu, ale już z daleka widział, że w środku nikogo nie ma. Kiedy dojrzał przedziurawioną piłkę do fubolu na stole warsztatowym, ogarnęła go dzika furia. Podrzucił lekko nóż w zamkniętej dłoni, czując z zadowoleniem jego dobrze znany, wyważony ciężar. Przemieścił się błyskawicznie i bezszelestnie pod drzwi prowadzące do kuchni. Nacisnął klamkę, a potem popchnął gwałtownie skrzydło, otwierając je na oścież. Ostrzegawczy sygnał uzbrojonego alarmu się nie włączył. Nikt go nie zaatakował. Z głębi domu nie dochodziły żadne dźwięki. Panowała absolutna cisza. Instynkt podpowiedział mu, że nikogo nie ma w środku. Mimo to trzymał nóż w pogotowiu, przechodząc z pokoju do pokoju i robiąc przegląd zniszczeń. Coburn!!! Tu i teraz Stan zdecydował, że jeśli mu się zdarzy stanąć z nim twarzą w twarz, rozerwie go na strzępy z taką samą bezwzględnością, z jaką Coburn rozprawił się z jego domem, a w szczególności z pokojem Eddiego. Stojąc na progu pokoju, który pozostawał w nietkniętym stanie od czasów młodości Eddiego aż do dziś, próbował się zorientować, czy coś zniknęło stąd, czy nie. Jednakże nie o to w tym wszystkim chodziło. Pokój został zbezczeszczony i to było o wiele gorsze do zniesienia niż ewentualna kradzież. Tak szczegółowe przeszukanie wszystkich pokoi musiało zająć dłuższą chwilę. Kilka godzin, jak ocenił Stan. Zadanie prawie niemożliwe do wykonania dla osoby działającej w pojedynkę.

Honor!!! Ta myśl wywołała nagły ból serca. Czy jego synowa brała w tym udział? Stan początkowo nie dopuszczał tego do świadomości. Czy nie powinna – jako wdowa po Eddiem – bardziej niż ktokolwiek inny starać się dbać o jego imię, jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla Emily? To, co tu widział, wskazywało jednak, że pomagała mężczyźnie, który zawziął się, żeby zbrukać reputację syna. Stan dotkliwie odczuł jej zdradę. Zanim zrobi fatalny błąd, musi ją dorwać i przemówić jej do rozsądku. Resztę dnia poświęcił na poszukiwanie jakichś śladów. Był bliski zrobienia z siebie głupka w biurze FBI, gdzie zjechał Toma VanAllena, w którego wierzył jeszcze mniej niż w szeryfa Crawforda i dwie agencje, które reprezentował. Jeśli chce, żeby Honor i Emily zostały odnalezione i wróciły do domu, musi zająć się tym sam. Poszedł do wszystkich znanych mu miejsc, w których mogły się ukrywać. Zadzwonił do kilku nauczycieli pracujących z Honor, do jej przyjaciół i znajomych, ale nic mu to nie dało. Nawet ksiądz z kościoła, do którego chodziła na msze, twierdził uparcie, że nie miał od niej żadnych wiadomości i że modli się za nią i Emily oraz ich bezpieczny powrót. Stan dokładnie przepytywał każdą osobę, z którą rozmawiał, stosując znane mu sztuczki, i dzięki temu wiedział, że byłby w stanie się zorientować, gdyby ktoś zaczął kłamać. Doral, który zatrudnił człowieka do obserwowania domu Tori Shirah, poinformował go, że nie wychodziła przez cały dzień, a tylko bladym świtem wzięła leżącą przed wejściem paczkę gazet. Jej samochód wciąż stał na podjeździe. Instynkt podpowiadał Stanowi, że tak nie jest. Pamiętał pewne miejsce pod miastem, które kiedyś pokazał mu Eddie, a które nie wiadomo dlaczego Honor uważała za znane jedynie jej. Eddie powiedział mu w największej tajemnicy, że którejś nocy pojechał za Honor, gdy po krótkiej rozmowie telefonicznej zbyła go jakimś kłamstwem, wsiadła do samochodu i odjechała. Jej tajemna schadzka okazała się niczym więcej jak spotkaniem z Tori. Eddie obśmiał się z przyjaciółek do rozpuku, mówiąc, że prawdopodobnie robiły tak od czasów szkolnych. Bardzo możliwe, że kontynuowały tę tradycję. Kiedy Stan rozmawiał z Tori dzień wcześniej, wydawała się wstrząśnięta i przerażona domniemanym porwaniem Honor. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie próbowała go nabrać albo czy przyjaciółka nie dała jej jakiegoś znaku, żeby pod żadnym pozorem nie przyznawała się do kontaktów z nią ani jemu, ani policji. Idąc tym tropem, pojechał do oddalonego miejsca ich spotkań. Od czasów, kiedy Eddie pokazał mu to miejsce, stary drewniany mostek stał się jeszcze bardziej

rozklekotany, a rozłożysty dąb wydawał się mieć jeszcze szerszą koronę i bardziej splątane korzenie. Stan natychmiast zauważył świeże ślady opon, ale specjalnie się tym nie zainteresował. Honor i jej przyjaciółka zapewne nie były jedynymi osobami, które odkryły to malownicze miejsce. Mogła się tu umówić para nastolatków, aby na uboczu zająć się sobą, zapalić trawkę albo wypić podwędzony komuś alkohol. Po okolicy jeździli też ciągle przedstawiciele producentów filmowych, poszukując miejsc, w których można kręcić interesujące sceny. Już chciał się zbierać i jechać dalej, gdy zauważył jakieś litery nabazgrane patykiem w zaschniętym błocie. Kiedy się im przyjrzał, aż gwizdnął. Miał przed sobą różnej wielkości i różnych kształtów litery, które tworzyły całkiem czytelne słowo: EmiLy. W drodze powrotnej zadzwonił do Dorala. – Twój człowiek zasługuje na kopa w dupę. Tori Shirah nie ma w domu. Jest z Honor i Emily. Umówili się w domu Stana, żeby ustalić, jak wyśledzić tę Shirah, święcie przekonani, że jeśli oni obaj zabiorą się do sprawy, raz-dwa wyduszą z niej wszystko, co wie o Honor. Usłyszawszy trzaśnięcie drzwi samochodu, Stan wrócił przez dom do garażu. Stał tam już z rękami na biodrach Doral, wpatrując się w przedziurawioną piłkę do futbolu amerykańskiego. – Co za skurwiel! – To jeszcze nic. Wnętrze mojego domu prezentuje się identycznie jak dom Honor. Doral wraz z długim wydechem wypluł z siebie stek przekleństw. – Wykryłeś jakieś ślady wskazujące na to, że była tu również Honor wraz z Emily? Stan zaprzeczył. Nie miał ochoty z nikim się dzielić swoimi podejrzeniami co do braku lojalności synowej. – Ale wiem na pewno, gdzie były ostatnio, i najprawdopodobniej była tam z nimi Tori Shirah. Zadzwoniła komórka Dorala. Uniósł wskazujący palec do ust, przekazując Stanowi, żeby wstrzymał się przez chwilę, póki nie skończy rozmawiać. Słuchał, a potem powiedział: – Jak tylko będziesz wiedział. Kiedy się rozłączył, wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Chyba nie będziemy potrzebowali Tori. To dzwonił mój człowiek z biura FBI. Coburn wysyła Honor na spotkanie.

– Kiedy? Jak? – Mój człowiek właśnie czeka na szczegóły.

Rozdział 34

Hamilton był bardzo zasadniczy w kwestii ustaleń czasowych. – Jeśli będziesz już na miejscu, kiedy przyjedzie Coburn, wzbudzi to jego podejrzenia. Jeśli znajdziesz się tam później, pewnie też cały plan weźmie w łeb i nigdy więcej nie zobaczysz ani jego, ani pani Gillette. Postaraj się dojechać tam najwyżej kilka minut przed ustaloną godziną. Tom VanAllen pojawił się na miejscu umówionego spotkania dokładnie dwie minuty przed dziesiątą. Wyłączył silnik samochodu, a kiedy umilkły ostatnie jego odgłosy, wokół zapadła cisza jak makiem zasiał. Od czasu do czasu przerywało ją jedynie cykanie świerszcza. Wsłuchał się we własny oddech. Nie czuł się dobrze w takich sytuacjach. Zdecydowanie nie był stworzony do bycia tajnym agentem, i dobrze o tym wiedział. Hamilton również wiedział, lecz to Coburn ustalał zasady i obaj nie mieli innego wyjścia, jak tylko na wszystko się zgodzić. Rdzewiejący skład pociągu stał po prawej stronie Toma. W otaczającym mroku widział zaledwie jego ciemniejący masyw. Przebiegło mu przez myśl, że Coburn może się ukrywać gdzieś na dachu pociągu, obserwować okolicę i czekać, żeby się upewnić, czy postawione przez niego warunki zostały spełnione, zanim wypuści panią Gillette. Modląc się do Boga, żeby wszystkiego nie zepsuć, odsunął nieco brzeg rękawa i rzucił okiem na podświetlane wskazówki zegarka. Od jego przyjazdu minęło dopiero trzydzieści sekund. Zaczął się zastanawiać, czy jego serce wytrzyma tak szaleńczy rytm przez kolejne półtorej minuty. Obserwował sekundnik, który znowu przesunął się do przodu, wyznaczając wciąż powiększający się przedział czasu od jego ostatniego telefonu do domu. Wydał z siebie mimowolne westchnienie, świadczące o głębokiej rozpaczy. Myślami wrócił do sceny, która rozegrała się tego popołudnia, kiedy zastał żonę

wpatrzoną w wyświetlacz swojej komórki. Przyłapał ją na gorącym uczynku, więc o czym tu mówić? Skoczył ku niej i wyrwał jej telefon z ręki. – Tom! – krzyknęła osłupiała. Potem krzyknęła „Tom!” ze złością. A w końcu dodała miękko, prosząco: „Tom…” z pełnym skruchy jękiem, kiedy przeczytał tekst z wyświetlacza. Niektóre słowa tak jawnie odnosiły się do czynności seksualnych, że miał wrażenie, iż wyskakują z ekranu i trafiają prosto w niego. W pierwszej chwili nie skojarzył ich z Janice. Z jego żoną. Z którą nie uprawiał seksu od… Nawet nie pamiętał, kiedy robili to po raz ostatni. Ale kiedykolwiek to było, słowa, które widział na wyświetlaczu, nie opisywały ich gry wstępnej ani tego, co szeptali do siebie w uniesieniu. Prawdę mówiąc, aż do dzisiaj mógłby się założyć o swoje miesięczne wynagrodzenie, że takie słowa nigdy nie wyszły z jej ust, że wzdragałaby się przed wypowiedzeniem czegoś podobnego. Nie dość, że tekst był pełen sprośności, to jeszcze napisany językiem prosto z rynsztoka. Przewinął tekst aż do poprzedniej wiadomości, którą ktoś – ale kto? – jej przesłał. Było to niewybredne zaproszenie, określające w szczegółach, co nadawca chciałby razem z nią robić. Odpowiedź, którą tak pracowicie tworzyła, stanowiła równie dokładnie zobrazowaną zgodę na powyższe. – Tom… – Od kogo to? – Kiedy w końcu popatrzyła na niego, jej usta poruszały się bezgłośnie, więc powtórzył pytanie, kładąc nacisk na każde kolejne słowo. – Od nikogo takiego… Sama nie wiem… Jest tylko imieniem. Wszyscy używają pseudonimów. Nikt nie wie… – Wszyscy?! Dotknął ikonki z napisem „Wiadomości” w lewym górnym rogu wyświetlacza, żeby rozwinąć listę osób, od których otrzymywała korespondencję. Dotknął ikonki jednego z nadawców i wyświetliła się cała korespondencja. Potem otworzył listę wiadomości od innego nadawcy o niezwykle sugestywnym pseudonimie. Wszyscy nadawcy mieli różne ksywki, ale teksty pisali obrzydliwie podobne. Rzucił telefon na kanapę i popatrzył na nią ze zgorszeniem i zdumieniem. Opuściła nisko głowę, ale tylko na chwilę. Szybko uniosła ją z powrotem i ich wzrok się spotkał. – Wcale się tego nie wstydzę i odmawiam przeprosin – raczej rzuciła mu w twarz, niż powiedziała. Jak ja tu żyję z dnia na dzień?! – krzyczała. Bóg jeden wie, że potrzebuję jakiejś rozrywki! To dla mnie tylko zabawa i zabijanie czasu! Żałosne i prostackie, przyznaję, ale nikomu nie szkodzi. To nic nie znaczy.

Gapił się na nią, nie mogąc zrozumieć, kim jest ta kobieta z twarzą i włosami Janice i ubrana tak samo jak ona, lecz całkowicie mu obca. Dla mnie znaczy. – Wziął swoje kluczyki od samochodu i uciekł z pokoju, a ona goniła za nim i wołała jego imię. Musiała wyczuć coś w jego głosie lub wyczytać z twarzy, co ją przeraziło i nieco ukróciło prowokacyjne zachowanie, bo ostatnie słowa, jakie usłyszał, brzmiały: „Nie opuszczaj mnie!”. Wychodząc, zatrzasnął za sobą drzwi. Teraz, kilka godzin później, wciąż odbijały mu się echem w głowie jej błagalne wołania i trzaśnięcie drzwiami. Był wściekły na wszystko jak cholera. Przede wszystkim na machinacje Hamiltona. Potem na żonę za wymienianie się plugawymi wiadomościami tekstowymi Bóg jeden wie z kim. Zboczeńcy. Seksoholicy. Robiło mu się niedobrze na samą myśl o nich. Zostawić ją? Zostawić, żeby męczyła się z Lannym, kiedy nie potrafi z nim wytrzymać sama dłużej niż kilka godzin? Nie mógł jej tego zrobić. Nie mógł tak po prostu sobie pójść i zostawić ją, żeby męczyła się z tym wszystkim sama. I mimo że był skłonny ją porzucić, nie mógł przecież opuścić Lanny’ego. Sam nie wiedział, co powinien z tym wszystkim zrobić. Pewnie nic. Nierobienie niczego wydawało się jedynym wyjściem, kiedy razem z Janice rozwiązywali większość wspólnych problemów. Żyli obecnie bez przyjaciół, bez seksu, bez odrobiny szczęścia, najprościej jak można, i żadne z nich nie robiło niczego, żeby zapobiec rozkładowi ich związku. Jej wiadomości o podtekście seksualnym staną się jedynie kolejnym aspektem ich życia, którego istnienie oboje zamiotą pod dywan. Byli obecnie całkowicie sobie obcymi ludźmi, mieszkającymi pod jednym dachem. Mężczyzną i kobietą, którzy znali się od wielu lat, kiedyś śmiali się i kochali, a których okoliczności zmusiły do bycia razem i teraz nigdy już nie będą w stanie tego zmienić. Jezu! Są żałośni! Przetarł twarz otwartymi dłońmi i przykazał sobie skupić się na tym, co ma teraz zrobić. Sprawdził czas. Punkt dziesiąta. „Stań tak, żeby cię zobaczył” – polecił mu Hamilton. Otworzył drzwi wozu, wysiadł i podszedł kilka kroków do przodu; zatrzymał się przed maską samochodu. Opuścił ręce, trzymając je blisko ciała, tak jak zalecił mu Hamilton. Świerszcz w dalszym ciągu przerywał nocną ciszę swoim drażniącym cykaniem, ale nie było ono w stanie zagłuszyć bicia serca Toma i jego miarowych oddechów. Nie usłyszał nadchodzącego mężczyzny. Nawet najmniejszego szelestu.

Nic nie ostrzegło go, że się zbliża, dopóki nie poczuł lufy pistoletu wbijającej się w podstawę czaszki. * Kiedy Coburn powiedział Honor, co ma zrobić, zaprotestowała. – To wbrew twoim planom. – To również wbrew planom, które przedstawiłem Hamiltonowi. – Nigdy nie zamierzałeś mnie wysłać na spotkanie z VanAllenem? – Nigdy, do diabła. Ktoś, kto bierze udział w tej operacji, pracuje dla Buchaltera. Czy jest nim VanAllen, czy też nie, ktoś tu bruździ. Pewnie jest kilka takich osób. Buchalter obawia się tego, co wiesz lub co przynajmniej podejrzewasz, i będzie pragnął cię zabić równie mocno jak mnie. – Nie może mnie tak po prostu zastrzelić. – Oczywiście, że może. Mówiłem ci już, że sytuacje takie jak ta, jak wymiana zakładników, często wymykają się spod kontroli. Możesz się stać „przypadkową” ofiarą. Ta myśl całkowicie ją otrzeźwiła i spowodowała, że na dłuższą chwilę zamilkła. Zaparkował skradziony samochód w hali niedziałającego od lat warsztatu blacharsko-lakierniczego, w którym wszędzie walały się wypatroszone kawałki aut. Kiedy zapytała go, skąd wie o takich miejscach, które doskonale nadają się na kryjówkę, odparł: – W moim fachu po prostu muszę to wiedzieć. Nie rozwodził się dłużej nad tym tematem, ale wiedziała, że musiał opracować wcześniej na podstawie mapy kilka awaryjnych rozwiązań, na wypadek gdyby coś poszło nie tak i potrzebował skorzystać z któregoś z nich. Tak jak dzisiejszego wieczoru. Czekali w dusznym garażu ponad godzinę, zanim w końcu Coburn zaczął przekazywać jej instrukcje, co ma robić. – Zostań tutaj! – polecił. – Albo wrócę kilka minut po dziesiątej, albo nie wrócę. Jeśli nie wrócę, odjedź stąd. Zabierz Emily i… – I co dalej? – spytała, gdy nagle przerwał. – To zależy od ciebie. Możesz zadzwonić do swojego teścia lub Dorala. Powiedz im, gdzie jesteś, a potem zapewne zostaniesz radośnie powitana w ich gronie. Przynajmniej na początku. – Albo? – Albo ruszaj stąd i jedź tak daleko, jak da radę dowieźć cię ten samochód, a potem zadzwoń do Hamiltona. Powiedz mu, że ujawnisz się tylko jemu.

Przyjedzie, aby cię przejąć. – Dlaczego podałeś mi dwa zupełnie odmienne rozwiązania? – Ponieważ w poniedziałkowy poranek znalazłem się przed twoim domem. Teraz żałuję, że to zrobiłem, ale niestety zrobiłem. Więc dzięki mnie Buchalter i wszyscy pozostali, którzy są na jego liście płac, dojdą do wniosku, że coś wiesz. Ci dobrzy stwierdzą to samo. Musisz zdecydować, z którą drużyną grasz. – Chyba już zdecydowałam, prawda? – Popatrzyła na niego znacząco. Wytrzymał jej spojrzenie, a potem powiedział: – No, dobra. A teraz słuchaj. Wręczył jej swoją komórkę, podał numer telefonu i kazał zapamiętać. – To do Hamiltona? Czy nie jest zapisany w kontaktach? Pokręcił głową. – Czyszczę pamięć po każdej rozmowie. Ty również powinnaś to robić. Zapamiętałaś numer? Powtórzyła mu szereg liczb. Potem znów zaczął wałkować wszystko od początku, kładąc nacisk na to, że nie wolno jej nikomu wierzyć, może oprócz Tori. – Zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Nie sądzę, żeby mogła cię zdradzić, ale może jej się coś przytrafić nawet wbrew jej woli. – To znaczy? – Nie mamy do czynienia z bandą imbecyli. Tori doświadczyła tego dzisiaj rano. Zaczną coś podejrzewać, kiedy zauważą, że zniknęła. Będą próbowali odnaleźć jej ślad w nadziei, że doprowadzi do ciebie. – Dlaczego tak sądzisz? – Ponieważ ja bym tak właśnie zrobił. Uśmiechnęła się blado, gdyż całą jej uwagę pochłaniały próby zapamiętania wszystkiego, co mówił. – Jak myślisz, jak zareaguje VanAllen, kiedy zamiast mnie zobaczy ciebie? – Nie mam pojęcia, ale wkrótce się dowiem. Pamiętaj: jeśli nie wrócę po jakimś rozsądnym czasie, będzie to oznaczać, że wszystko diabli wzięli. Wówczas uciekaj stąd czym prędzej. Wysiadł z samochodu, nabrał w rękę mieszanki smaru i wody z kałuży, która zebrała się w zagłębieniu podłogi warsztatu, a potem rozprowadził czarną maź po rękach i twarzy. Wsiadł na chwilę z powrotem do samochodu, upewnił się, że magazynek pistoletu jest naładowany, i zatknął go z powrotem za pasek spodni. Podał Honor rewolwer Freda. Był wielki, ciężki i wyglądał groźnie. Coburn musiał wyczuć jej odrazę do broni. – Kiedy strzela, grzmi jak armata i pluje ogniem. Nawet jeśli nie dosięgniesz

celu, możesz nieźle nastraszyć napastnika. Nawet nie próbuj sobie wmawiać, że nie należy pociągać za cyngiel, bo zginiesz. Rozumiesz? – Rozumiem. – Honor! Przeniosła wzrok z rewolweru na niego. – Bo zginiesz – powtórzył. Skinęła głową. – Nie rozpraszaj się nawet na sekundę. Nawet na nanosekundę. Pamiętaj, co ci mówię. Kiedy czujesz się najbezpieczniej, jesteś najbardziej narażona na niebezpieczeństwo. – Będę pamiętać. – Dobrze! – Nabrał głęboko powietrza i wolno wypuścił, a potem powiedział coś, co przeraziło Honor: – Czas na mnie. – Jeszcze nie ma nawet dziewiątej. – Jeśli na miejscu są snajperzy… – Snajperzy? – Muszę wiedzieć, jak są rozmieszczeni. – Przecież powiedziałeś jasno Hamiltonowi, że VanAllen ma być sam. – Chciałbym, żeby VanAllen był tam jedyną osobą, której będę musiał się obawiać. Postawił już lewą stopę na posadzce garażu i prawie wysiadł, lecz nagle zamarł. Siedział w takiej pozycji kilka sekund, a potem odwrócił głowę i spojrzał na Honor. – Jak znam dzieci, twoja córeczka jest całkiem w porządku. Już otworzyła usta, żeby mu coś odpowiedzieć, ale okazało się, że nie może wydusić z siebie ani słowa, i w końcu tylko kiwnęła głową. – A piłka do futbolu… To, co zrobiłem, było wstrętne. Przykro mi. I poszedł. Cień jego szarej postaci przesuwał się szybko po zaśmieconej podłodze warsztatu i zniknął w wąskiej szparze zwichrowanych stalowych drzwi. Kółka zaskrzypiały w zardzewiałych szynach, kiedy zasuwał za sobą skrzydło bramy. Zostawił ją samą w całkowitych ciemnościach. Była tu już ponad godzinę, siedząc w skradzionym samochodzie w opuszczonym budynku warsztatu, za jedyne towarzystwo mając myszy, które od czasu do czasu buszowały w śmieciach. Myśli miała w rozsypce. Martwiła się o Emily i Tori. Coburn pozwolił jej zadzwonić na telefon stacjonarny do domu nad jeziorem. Zadzwoniła i wyłączyła się po pierwszym dzwonku, a potem ponownie wybrała numer. Tori odebrała, zapewniła ją, że dojechały bezpiecznie i wszystko jest w jak największym porządku, ale to było kilka godzin temu. Od tamtej pory coś mogło się zmienić. Myślała o Stanie, o tym, jak bardzo musi się o nie niepokoić i jak źle się czuje

z tym, że jego dom został wywrócony do góry nogami. Mimo surowości jego uczucie do niej i Emily było całkowicie prawdziwe. Nie wątpiła w to ani przez chwilę. Czy kiedykolwiek zrozumie, że zrobiła to wszystko wyłącznie po to, żeby chronić reputację Eddiego? Jeśli się głębiej nad tym zastanowić, to czy w ogólnym rozrachunku nie jest to ważniejsze niż zachowanie w całości pudełka medali Eddiego za osiągnięcia w lekkiej atletyce w czasach szkolnych? Obawiała się jednak, że Stan nie patrzy na to tak samo i że już nigdy jej nie wybaczy wtargnięcia do sanktuarium, jakim jest pokój Eddiego. Działania synowej potraktuje jak zdradę nie tylko jego, ale również Eddiego i całego ich małżeństwa. Jej relacje z teściem ucierpią na zawsze. Myśli Honor często zwracały się ku Coburnowi i temu, co rzucił na odchodnym. Jak na niego to, co powiedział o Emily, było słodkie. Przeproszenie jej za wciągnięcie w ten cały pasztet, a potem zniszczenie piłki do futbolu, było bardzo znaczące, bo Coburn rzadko się tłumaczył i przepraszał za to, co zrobił. Kiedy prosił Emily o wybaczenie mu, że przez niego się popłakała, wyszło mu to tak bardzo niezdarnie! „To, co zrobiłem, było wstrętne”. Może i nie były to zbyt wylewne przeprosiny, lecz Honor nie kwestionowała ich szczerości. Jego oczy, spoglądające jeszcze bardziej przerażająco z kamuflażu twarzy, na równi ze słowami wyrażały ubolewanie z powodu jego czynów. „Przykro mi”. W to akurat wierzyła. Trudne, odarte z ciepła dzieciństwo sprawiło, że stał się cyniczny, a to, co miał okazję widzieć i robić, służąc swojemu krajowi, spowodowało, że jego serce stwardniało jeszcze bardziej. Był prostolinijny, działał i mówił bez zastanowienia, gdyż zdawał sobie sprawę z tego, że każda chwila zawahania może mieć fatalne skutki. Nie zawracał sobie głowy przepraszaniem za to, co zrobił, bo nie spodziewał się dożyć późnej starości, kiedy to zwykle ponownie się ocenia swoje najważniejsze życiowe decyzje i dokonania. Wszystko, co robił – jadł, przepraszał… całował – robił tak, jakby od tego zależało jego życie. Jakby to robił ostatni raz w życiu. Nagle Honor olśniło. – Boże mój! Jęk, który rozległ się w ciszy, pochodził wprost z serca. Poderwała się, jednym pchnięciem otworzyła drzwi samochodu i wyskoczyła na zewnątrz. Potknęła się o jakieś śmieci, które znalazły się na jej drodze, gdy biegła do drzwi warsztatu. Z całej siły je pchnęła, z trudem przesuwając po zardzewiałych szynach, i przecisnęła się przez szparę. Pomknęła prosto w noc, nawet się nie zastanawiając, jakie niebezpieczeństwa mogą na nią czyhać za tymi drzwiami.

Zatrzymała się tylko na chwilę, żeby się rozejrzeć, a potem rzuciła się szalonym pędem w stronę bocznicy kolejowej. Dlaczego to wcześniej nie dotarło do niej? Przecież instrukcje Coburna brzmiały tak, jakby się z nią rozstawał. Nie spodziewał się, że wróci żywy ze spotkania z VanAllenem, i w prosty sposób, bez żadnych sentymentów, pożegnał się z nią. Właściwie we wszystkim, co mówił, przekazywał jej to, a teraz poszedł na spotkanie zamiast niej, prawdopodobnie narażając siebie, żeby uratować jej życie. Jednak jego rozumowanie miało jeden zasadniczy mankament: nikt nie zamierzał jej zastrzelić. Jeśli Buchalter wierzył w to, że ona ma jakieś obciążające go dowody, na pewno nie zamierzał jej zabić, dopóki się nie dowie, co to takiego, i nie dostanie tej rzeczy. Była tak samo potrzebna kryminalistom jak Coburnowi. Jak Hamiltonowi i departamentowi sprawiedliwości. To, czego spodziewał się po niej Buchalter – to, co przypuszczalnie miała lub wiedziała – stanowiło równie skuteczną ochronę jak kamizelka kuloodporna. Coburn takiej ochrony nie miał. Tylko Honor mogła go chronić.

Rozdział 35

– Coburn?! – Miło mi. – Coburn przycisnął mocniej lufę pistoletu do szyi VanAllena. – Oczekiwałem pani Gillette. – Nie dała rady. – Czy wszystko z nią w porządku? – Czuje się świetnie. Została tylko mocno związana. – To wcale nie jest śmieszne. – I nie miało być. Chcę tylko przekazać tobie i snajperom, którzy zapewne obserwują mnie teraz w swoich noktowizorach, że jeśli mnie zabiją, pani Gillette i jej dziecko będą stracone na zawsze. VanAllen ostrożnie pokręcił głową. – Powiedziałeś to jasno Hamiltonowi, a on z kolei przekazał wszystko dokładnie mnie. Nie ma żadnych snajperów. – Mów do mnie jeszcze. – To prawda. – Mikrofon bezprzewodowy? Czy wszyscy wokół słyszą, o czym rozmawiamy? – Nie. Możesz mnie przeszukać, jeśli mi nie wierzysz. Coburn obszedł VanAllena dookoła, wciąż celując w jego głowę, a kiedy stanął z nim twarzą w twarz, popatrzył na niego z góry. Mól książkowy. Niepewny siebie. Nie jego liga. Nie stanowił dla Coburna żadnego zagrożenia. Podstawiony czy czysty? Coburn uważał, że mimo wszystko jednak uczciwy, gdyż widać było po nim, że nie ma ani jaj, ani odrobiny przebiegłości, bo dał się podejść jak dziecko. Dlatego właśnie uwierzył mężczyźnie, że naprawdę nic nie wie o snajperze, który usadowił się na wieży ciśnień z tyłu za Coburnem, na siódmej godzinie. Ani o tym

w oknie wagonu mieszkalnego dla załogi pociągu towarowego na czwartej. Ani o jeszcze jednym, którego dostrzegł na dachu budynku mieszkalnego trzy przecznice dalej. Ten ostatni musiał być świetny. Mimo kiepskiego kąta strzał był wykonalny. Po odstrzeleniu Coburnowi głowy drań mógł niespiesznie zniknąć. – Gdzie jest pani Gillette ze swoją córeczką? – spytał VanAllen. – Mój szef się o nie martwi. – Mój też. I właśnie dlatego jestem tu ja, a nie ona. – Coburn opuścił rękę z pistoletem. VanAllen podążył za nią wzrokiem. Chyba mu ulżyło, że nie musi już patrzeć prosto w lufę pistoletu. – Nie ufa mi pan? – Nie. – Czy dałem jakiś powód, żeby mi pan nie ufał? – Żadnego. Po prostu nie mam zamiaru pozwolić panu odejść z niczym. – Nikomu pan nie ufa. – Polityka przetrwania. – Mnie może pan wierzyć, panie Coburn. – VanAllen nerwowo oblizał usta. – Nie chcę tego spaprać tak samo jak i pan. Czy z panią Gillette wszystko w porządku? – Tak. I cholernie bym chciał mieć pewność, że tak zostanie. – Wierzy pan, że jest w niebezpieczeństwie? – Niestety, tak. – Ponieważ ma informacje obciążające Buchaltera? Biorąc pod uwagę możliwość, że VanAllen jednak skłamał co do bezprzewodowego mikrofonu, Coburn wcale nie miał ochoty odpowiadać na to pytanie. – Opowiem panu w skrócie, co się wkrótce wydarzy. Zadzwoni pan do najbliższego departamentu policji i każe odwołać polowanie na mnie. Tak jak i pan jestem agentem pracującym dla federalnego biura śledczego FBI i wykonuję swoje obowiązki służbowe. Nie mogę działać z całą bandą narwanych kmiotów depczących mi po piętach. – Crawford na pewno nie zlekceważy ośmiu morderstw. – Detektyw od zabójstw? – Pracuje dla biura szeryfa. Prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa Freda Hawkinsa. W pewnym sensie przejął w spadku sprawę zabójstw w składzie celnym po Fredzie, gdy ten… – Rozumiem – przerwał mu Coburn. – Niech pan przekona tego Crawforda, żeby zagwarantował mi nietykalność, dopóki nie sprowadzę bezpiecznie z powrotem pani Gillette. Dopiero potem mogę mu opowiedzieć ze szczegółami o strzelaninie w składzie celnym i o Fredzie Hawkinsie.

– Nie pójdzie na to. – A jakby go przycisnąć? – Może gdyby pan mi sprzedał trochę informacji, które mógłbym mu przekazać… – Dzięki, ale nic z tego. Pańskie biuro jest dziurawe jak sito. Jego również. – To wszystko sprawka Buchaltera, zgadza się? – VanAllen westchnął. Wyglądał na wystraszonego. – Zgadza się. – Duże przecieki? – To również się zgadza. – Mógłby mi pan powiedzieć cokolwiek? – Mógłbym, ale nie chcę. – Dlaczego? – Ponieważ gdyby miał pan to wiedzieć, Hamilton już dawno by to panu przekazał. Zacząłby od opowiedzenia panu o mnie. – Hm. – Ta prawda okazała się bolesna dla Toma. Musiał też pojąć, że dalsze błagania o wymianę informacji będą bezcelowe. – No dobrze. Zrobię, co będę mógł, z Crawfordem. A co pan zamierza teraz zrobić? – Zniknąć. Oddam panią Gillette, ale to ja wybiorę czas i miejsce. – Nie jestem pewien, czy to przejdzie. – Coś nie tak? – Hamilton. Kazał panu powiedzieć, że czas się skończył. – Hamilton może iść się pieprzyć. Niech mu pan to przekaże. A może lepiej ja sam mu to powiem. Wciąż jestem na tropie czegoś i mam zamiar skończyć zadanie, którego wykonanie mi zlecił. A teraz wracajmy do samochodu. – Po co? – Żeby pomyśleli, że się dogadaliśmy. – Żeby pomyśleli? – VanAllen rozejrzał się wokół raz i drugi. Coburn pomyślał, że jeśli tylko udaje, iż nic nie wie, robi to napawdę świetnie. – Kto ma pomyśleć? – Snajperzy, którzy właśnie we mnie mierzą. – Kto by chciał pana zastrzelić? – VanAllen, daj spokój. – Coburn gniewnie ściągnął brwi. – Wiesz dobrze kto. A nie zdjęli mnie do tej pory jedynie dlatego, że nie wiedzą, gdzie jest Honor Gillette. Obaj wsiądziemy zaraz do samochodu i odjedziemy stąd. – A potem? – Gdzieś po drodze do twojego biura w Lafayette wysiądę. Kiedy dojedziesz na miejsce, czeka ich niespodzianka: nie będzie mnie już w twoim wozie. Kto pierwszy stanie jak wryty, tego masz natychmiast aresztować, bo to ten, kto wysłał tu snajperów. Załapałeś? VanAllen kiwnął głową. Coburn miał nadzieję, że ma w sobie więcej pewności

niż to skinienie. – Ruszajmy – zarządził. VanAllen obrócił się i podszedł do samochodu od strony kierowcy, a potem otworzył drzwi. Zapaliła się lampka podświetlająca wnętrze auta, po raz kolejny wskazując Coburnowi, że agent nie ma żadnego doświadczenia w akcjach w terenie. W sumie był z tego zadowolony, bo w ten sposób mógł zerknąć na tył auta. Nikt nie przyczaił się pomiędzy siedzeniami. Już otworzył drzwi od strony pasażera, kiedy nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się w stronę pociągu. Między dwoma wagonami przemknął jakiś cień. Coburn tak szybko rzucił się na ziemię, że udało mu się wypatrzyć po drugiej stronie pociągu parę uciekających nóg. Zaczął biec pochylony w tamtą stronę, kiedy usłyszał za sobą dzwonek komórki. Odwrócił głowę i dostrzegł VanAllena wyciągającego dzwoniący telefon z etui przy pasku spodni. Jeszcze raz zerknął przed siebie, za uciekającym mężczyzną. A potem znów na VanAllena i zdążył tylko krzyknąć: – Nieee!!! Honor już prawie nie mogła oddychać i z lewej strony pod żebrami złapała ją kolka, ale nie przestawała biec. Nie przyszło jej do głowy, że bocznica kolejowa będzie aż tak bardzo oddalona od warsztatu blacharsko-lakierniczego. Bieg w ciemnościach po nieznanym terenie był bardzo trudny. W tej przemysłowej dzielnicy miasta mieściły się głównie hale magazynowe, warsztaty mechaniczne i małe zakłady produkcyjne, wszystkie w nocy opustoszałe. Dwukrotnie trafiła na ślepe uliczki i musiała zawracać, przez co traciła bezcenny czas. Tylko raz pozwoliła sobie na krótką chwilę odpoczynku, żeby złapać oddech. Oparła się plecami o ceglany mur wzdłuż ulicy. Głęboko wciągała powietrze, przyciskając obie ręce do boku, żeby ból minął albo przynajmniej zelżał. Jednak nie odpoczywała zbyt długo. Nieopodal przebiegło kilka szczurów. Nie widziała psa, który ujadał na nią zza ogrodzenia z siatki na ciemnym końcu ulicy, ale docierające do niej dźwięki budziły przerażające skojarzenia. Ruszyła dalej. W końcu odnalazła bocznicę kolejową. Była gęsto porośnięta chwastami, ale od czasu do czasu spod zbitej zieleni przebłyskiwały stalowe szyny, dzięki czemu szło się jej znacznie łatwiej, choć serce waliło jak oszalałe, jakby miało za chwilę rozsadzić klatkę piersiową. Płuca ciężko pracowały. Kolka w boku była tak silna, że czasem pojękiwała z bólu. Mimo to dalej biegła przed siebie, gdyż życie Coburna w dużym stopniu mogło zależeć od tego, czy ona zdąży znaleźć się u jego boku. Nie chciała, żeby zginął.

Kiedy w końcu dostrzegła stary skład pociągu nieopodal wieży ciśnień, poczuła przypływ energii i zaczęła jeszcze szybciej biec. Zobaczyła samochód zaparkowany w pobliżu pociągu i dwóch mężczyzn stojących przed maską. Potem Coburn obszedł samochód od strony pasażera, a kierowca wsiadł i zatrzasnął za sobą drzwi. Po chwili nie dłuższej niż uderzenie serca ciemności nocy rozdarła kula ognia, oświetlając wszystko wokół czerwieniejącą piekielną poświatą. Gwałtowny podmuch rzucił Honor na ziemię.

Rozdział 36

To Doralowi przypadła wątpliwa przyjemność przekazania informacji Buchalterowi. – Mój człowiek z biura FBI miał wystarczająco dużo czasu, żeby podłożyć w samochodzie bombę z zaprogramowanym numerem telefonu komórkowego, żeby po odebraniu połączenia nastąpiła jej aktywacja. Wszystko zadziałało wyśmienicie, tak jak się spodziewaliśmy. Bum!!! Nie mieli żadnych szans. Cisza po drugiej stronie linii była wymowna. Doral mówił dalej: – Obserwowałem wszystko na własne oczy z wieży ciśnień. Zniknęliśmy stamtąd w okamgnieniu. Pewnie nikt się nie zdążył zorientować, że w ogóle tam byliśmy. Znowu cisza. Doral odchrząknął. – Pozostaje jednak pewna kwestia… Buchalter nadal czekał. – To nie Honor przyszła na spotkanie. To był Coburn. – Nie mając pewności, jak Buchalter przyjmie te rewelacje, Doral pospiesznie dodał: – Jeśli się nad tym zastanowić, to dla nas nawet lepiej. Łatwiej wyśledzić Honor, niż mieć do czynienia z nim. – Nie takie instrukcje otrzymałeś. Nie taki był mój plan co do Coburna. Doral rozumiał rozczarowanie Buchaltera. To oczywiste, że tajny agent byłby lepszym trofeum. Ze względów osobistych Doral też wolałby dla niego bardziej bolesną i dłużej trwającą śmierć. Sukinsynowi udało się uniknąć tortur. Dostała mu się śmierć natychmiastowa, zaplanowana dla Honor i Toma VanAllena. Kiedy odebrał rozkazy kilka godzin wcześniej, dyplomatycznie zakwestionował potrzebę zabicia agenta FBI, mówiąc: „On naprawdę niczego nie wie”. Buchalter odpowiedział na to: „Jest na najlepszej drodze, żeby wszystko zepsuć,

nawet nieumyślnie. A poza tym Meksykanom spodoba się, gdy zabijemy agenta federalnego”. – Dziś w nocy dorwaliśmy dwóch federalnych za jednym zamachem – powiedział teraz Doral. – To powinno zrobić olbrzymie wrażenie na kartelu. Jednak na Buchalterze zdawało się to nie robić żadnego wrażenia. Jezu, co powinien zrobić, żeby wreszcie odpokutować niedopilnowanie Coburna i jego ucieczkę ze składu celnego? Teraz, kiedy Coburn i VanAllen zginęli, jedyną osobą, której powinni się obawiać, pozostała Honor. Była tylko pionkiem, lecz za to niebezpiecznym, i należało ją wyeliminować. Doral się z tym pogodził. Tak jak kiedyś pogodził się z tym, że musiał zabić Eddiego. I on, i Fred próbowali przekonać Buchaltera, żeby przemyślał jeszcze raz to zlecenie. Liczyli na to, że jednak uda się go ocalić. Czy Eddie, ich przyjaciel od lat chłopięcych, naprawdę musi umrzeć? Może wystarczyłoby jakieś mocniejsze ostrzeżenie albo postraszenie go na serio? Żadnych niedokończonych spraw. Żadnej litości. Buchalter nie zrobił wyjątku nawet dla Eddiego. Przekroczył pewną granicę. Musiał zginąć. Rozkaz został wydany językiem zrozumiałym nawet dla rocznego dziecka, ale ze względu na wszystkich zainteresowanych zrobili to z Fredem tak szybko i bezboleśnie, jak to tylko możliwe, pozorując wypadek. Doral miał nadzieję, że uda mu się wymyślić jakąś równie lekką śmierć dla Honor. Oczywiście, zanim cokolwiek zrobi, musi ją najpierw znaleźć. Jakby czytając w jego myślach – zawsze przyprawiało to Dorala o gęsią skórkę – Buchalter spytał: – Coburn nie żyje, a był jedyną osobą, która wiedziała, gdzie jest Honor. Jak zamierzasz ją odnaleźć? – No, cóż… Teraz, skoro Coburn zamienił się w proch, może wyjdzie z ukrycia. – Masz zamiar czekać, aż to nastąpi? Sugestia była jasna: czekanie to zły pomysł. – Nie, oczywiście, że nie. Zamierzam zająć się Tori Shirah. Jestem przekonany, że kiedy ją odnajdziemy, znajdziemy też Honor i Emily. – Dla twojego własnego dobra mam nadzieję, że się nie mylisz, Doral. Przynajmniej ten jeden raz. Buchalter rozłączył się, nie mówiąc ani jednego słowa więcej. Doral zablokował komórkę i dopiero kiedy przekręcał kluczyk w stacyjce swojego pick-upa, zdał sobie sprawę, że trzęsą mu się ręce. Nie pogratulowano mu rozprawienia się z Coburnem, tym dupkiem, przez którego zrobił się cały ten bałagan. Zamiast tego otrzymał kolejną zawoalowaną groźbę. Wciąż figurował na czarnej liście Buchaltera, na której nikt nigdy nie chciałby się

znaleźć. Wyjechał samochodem z zatłoczonego parkingu sprzed jakiejś knajpy, gdzie – jeszcze zanim wykonał telefon do Buchaltera – zatrzymał się, żeby opić swój osobisty sukces: wybuch bomby w samochodzie. Włączył się w nieprzerwany strumień samochodów, które kierowały się w stronę bocznicy kolejowej, gdzie samochód Toma VanAllena wyleciał w cholerę w powietrze i wciąż jeszcze się kopcił. Kula ognia przyciągała gapiów jak gigantyczna żarówka ćmy. Jego własne ego poczuło się nieco dowartościowane, gdy zobaczył, że to on wywołał całe to zamieszanie. Szkoda, że nie mógł tego wszem wobec obwieścić. Niektórzy ciekawscy gapie poczuli podmuch wybuchu, inni go słyszeli, kilku widziało kulę ognia, która rozświetliła tę część miasta. Doral musiał zaparkować samochód dwie przecznice przed torami i resztę drogi – po raz drugi tej nocy – przejść na piechotę. Miejsce wybuchu zostało otoczone przez tych, którzy pierwsi dostrzegli wypadek. Umundurowani funkcjonariusze policji musieli wciąż kazać się cofać napierającemu tłumowi gapiów i robić miejsce nadjeżdżającym karetkom pogotowia. Migające koguty karetek dodawały scenerii surrealistycznego wyglądu. Nowi przyjezdni dopytywali o szczegóły tych, którzy przybyli na miejsce wcześniej. Doral usłyszał kilka zupełnie odmiennych wersji wydarzeń, ale żadna z nich nie była zgodna z prawdą. Mówiono o Al Kaidzie, o dilerach narkotyków, którzy prowadzili małą wytwórnię metamfetaminy w bagażniku samochodu, o dwójce zakochanych na zabój nastolatków, którzy popełnili samobójstwo, wysadzając się w powietrze. Wszystkie te hipotezy śmieszyły Dorala. Odebrał kondolencje z powodu straty brata bliźniaka, który stał się ofiarą tej fali zbrodni: wielokrotne zabójstwo w nocy z niedzieli na poniedziałek, porwanie we wtorek, a teraz bomba podłożona pod samochód. Zaniepokojeni obywatele chcieli wiedzieć, co się stało z ich małym spokojnym miasteczkiem. Odgrywając swoją rolę menadżera miasta, Doral poprzysiągł ponuro, że władze miasta i miejscowa policja zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby złapać tych, którzy są za to odpowiedzialni, i położyć kres tej serii brutalnych przestępstw. Od ponad godziny witał się ze wszystkimi wokół niezwykle wylewnie, choć nieszczerze, kiedy w końcu dostrzegł sędziego śledczego odjeżdżającego swoim vanem od wraku spalonego samochodu. Ustawił się tak, żeby znaleźć się po stronie kierowcy, kiedy van się zatrzymał, a w tym czasie policjanci robili mu wolny przejazd wśród tłumu. Doral pokazał śledczemu na migi, żeby opuścił szybę w oknie. Sędzia spełnił tę prośbę i powiedział do niego: – Cześć, Doral! Ale mamy dzisiaj rozrywkową noc, co?

– Jakieś podejrzenia, kto to był? – Doral machnął głową w stronę samochodu VanAllena. – Kierowca? – Pokręcił głową. – Pojęcia nie mam. Z wyglądu nie da rady go zidentyfikować. – Ściszając głos, dodał: – Ale proszę tego za mną nie powtarzać. Tablice rejestracyjne zostały również całkowicie zniszczone. Próbują odcyfrować numer nadwozia, ale wszystko jest tak rozgrzane… – A co z tym drugim? – Jakim drugim? – Tym drugim człowiekiem. Tym po stronie pasażera. Ktoś mówił, że było ich dwóch. – Więc ten ktoś się myli. Był tylko jeden. – Jak to?! – Nie było nikogo po stronie pasażera. Doral wsadził rękę przez otwarte okno do środka samochodu i złapał śledczego za kołnierz koszuli. Sędzia na ułamek sekundy osłupiał, a potem wypchnął rękę Dorala z kabiny samochodu. – Hej, co jest?! – Jesteś pewien? Było tylko jedno ciało? – Tak jak już mówiłem, tylko jedno. Ziemia usunęła się Doralowi spod nóg. * Coburn znajdował się akurat częściowo pod pociągiem, kiedy bomba wybuchła, co uratowało mu życie. Aktywacja ładunku nastąpiła w momencie odebrania telefonu przez VanAllena. Eksplozja zmiotła z powierzchni ziemi prawie całego VanAllena i rozerwała samochód na strzępy. Kiedy Coburn wypełzł spod wagonu towarowego po drugiej stronie pociągu, spadł na niego ognisty deszcz szczątków samochodu, paląc mu włosy i ubranie, parząc skórę. Nie było czasu, żeby paść na ziemię i przetoczyć się poza granicę ognia. Ruszył szaleńczym biegiem wzdłuż składu pociągu, omijając miejsca, które objęły płomienie. Mężczyzna z wagonu mieszkalnego dla załogi pociągu towarowego ocalił mu życie. Gdyby akurat w tym momencie nie rzucił się do ucieczki, Coburn stałby w otwartych drzwiach samochodu od strony pasażera, gdy VanAllen odebrał telefon. Okrążył wagon mieszkalny i pobiegł pochylony wzdłuż porośniętych chwastami szyn kolejowych, starając się, żeby łuna pożaru nie oświetlała jego sylwetki.

Omal się nie potknął o leżący tuż przed nim na ziemi jakiś ciemny kształt. Minęła chwila, zanim dotarło do niego, że to ludzkie ciało. Kobieta. Honor. Wpadł w panikę. O mój Jezu! Jest ranna! Nie żyje?! Nie!!! – myślał. Pochylił się nad nią i dotknął palcami boku szyi, szukając tętna. Zareagowała gwałtownie, młócąc go pięściami i wyzywając od krwawych morderców. Ucieszył się, że żyje, ale równocześnie poczuł na nią wściekłość za narażanie się na niebezpieczeństwo. Objął ją ramieniem w talii, podniósł i postawił na ziemi. – Przestań się drzeć. To ja. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa i osunęła się w jego ramiona. – Jesteś ranna? Odsunął ją od siebie i obejrzał od góry do dołu. Nie dostrzegł żadnych większych obrażeń zewnętrznych, żadnych odłamków szkła wbitych w ciało ani złamanych kości, które przebiłyby skórę. Oczy miała otwarte. Patrzyła wprost na niego nieprzytomnym wzrokiem. – Honor! – Potrząsnął nią lekko. – Musimy stąd uciekać. No już! Ruszamy! Szarpnął ją mocno za rękę i zerwał się do biegu, wiedząc, że ruszy za nim. Zrobiła to, choć najpierw kilka razy się potknęła, zanim całkowicie złapała równowagę. Kiedy dotarli do warsztatu, otworzył wrota, wepchnął ją do środka i zasunął je za sobą. Nie czekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności, lecz po omacku zaprowadził ją do auta i wsadził na przednie siedzenie, a potem obszedł samochód dookoła i sam usiadł za kierownicą. Ściągnął przez głowę T-shirt i starł nim z twarzy i rąk czarną maź, którą zastosował wcześniej jako środek maskujący. Koszulkę splamiła również świeża krew. Sprawdził swoje odbicie we wstecznym lusterku. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać człowiek, który przeszedł to, co on przed chwilą: o włos uniknął stania się ludzką pochodnią dzięki przypadkowemu znalezieniu się pod wagonem stojącego na bocznicy pociągu towarowego. Sięgnął ręką na tylne siedzenie i odszukał czapkę futbolówkę, którą znalazł w pick-upie. Wprawdzie tylko częściowo skryła jego twarz, ale on doskonale zdawał sobie sprawę, że przez najbliższe pół godziny wszyscy w Tambour będą interesować się eksplozją, a nie mężczyzną w futbolówce kierującym starym sedanem. Popatrzył z ukosa na Honor. Siedziała, szczękając zębami i obejmując rękami ramiona, jakby w obawie, że mogłaby się rozsypać od gwałtownych dreszczy, które wstrząsały jej ciałem. Nawet nie podjął próby wyprowadzenia jej z tego stanu oszołomienia. Było mu wszystko jedno, a przynajmniej się nie odzywała. Wysiadł z samochodu i otworzył bramę wjazdową do warsztatu. Kiedy ponownie znalazł się za kierownicą, położył rękę na głowie Honor i popchnął ją lekko, tak że znalazła się poniżej dolnej krawędzi przedniej szyby auta. – Pozostań w takiej pozycji, żeby nikt nie mógł cię zobaczyć.

Włączył silnik i wyjechał z warsztatu, kierując się w stronę jedynego miejsca, w jakie mógł teraz pojechać. * Ta robota była do bani. Do tej pory Diego powinien już dawno zmyć krew Coburna ze swojej brzytwy. Zamiast tego – cały dzień stracony. Mógłby spędzić go z Isobel. Pomyślał nawet, że mógłby już bezpiecznie zacząć z nią wychodzić na zewnątrz. Mogliby pójść do parku, usiąść razem na ławeczce i karmić kaczki albo rozłożyć koc pod drzewem. Coś w tym rodzaju. Widział ludzi, którzy tak robili, i kiedyś naśmiewał się z takiego bezproduktywnego spędzania wolnego czasu. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego ludzie lubią tak robić. Chodzi o to, żeby kogoś mieć. Żeby czuć radość ze zwykłego przebywania obok tego kogoś. Mógłby cały dzień wpatrywać się w cudowne oczy Isobel, prowokując ją do leciutkich, nieśmiałych uśmiechów, a może nawet odważyłby się wziąć ją za rękę. Mógłby wtedy zobaczyć po raz pierwszy w życiu, jak jej skóra i włosy wyglądają w słońcu, jak leciutka bryza od rzeki rozwiewa jej sukienkę, odsłaniając wdzięczne ciało, które tak bardzo go kusiło. Miałby z tego tyle satysfakcji. A ile satysfakcji miałby z zabicia agenta federalnego! Zamiast tego stracił cały dzień, bawiąc się w opiekuna samochodu Bonnella Wallace’a. Tłuścioch nie wyszedł z banku nawet na lunch. Zaparkował rano swój samochód na części parkingu wydzielonej dla pracowników i tam stał on aż do siedemnastej dziesięć, kiedy to pojawił się mężczyzna. Buchalter kazał Diegowi jechać za nim, więc podążał za jego autem przez wszystkie popołudniowe korki. Wallace wrócił prosto do domu. Piętnaście minut po jego powrocie z terenu posiadłości wyjechała terenówką czarna kobieta w mundurku służby domowej. Główna brama zamknęła się za nią automatycznie. Od tamtej chwili minęły już całe godziny i nikt więcej ani nie przyjechał, ani stamtąd nie wyjechał. Diego zanudził się już prawie na śmierć, ale skoro Buchalter chciał mu płacić za gapienie się na zamkniętą bramę, tak właśnie robił. Aż do tej chwili. I nigdy więcej. Kiedy tylko odbierze kasę za tę robotę, plus pięćset dolców, które mu wypłacono za domniemane zabicie Isobel, kupi sobie nowy telefon i zniknie z radaru Buchaltera.

Jego komórka zawibrowała, jakby ściągnął rozmówcę myślami. Wyjął telefon z etui przy pasku i odebrał połączenie. – Jesteś gotów na drobną robótkę, Diego? – Co za pytanie. Buchalter przekazał mu nowe instrukcje, ale nie tego się spodziewał. – Żartujesz sobie ze mnie, prawda? – Nie. – Sądziłem, że pauzuję przed zrobieniem federalnego. „Bądź gotów, Diego. Jeszcze tylko chwila, Diego” – przedrzeźniał Buchaltera. – No i co się stało? – Zmiana planów, ale powiązana z tym zleceniem. – W jaki sposób? – To będzie ciężka, pracowita noc. Zrób tak, jak mówię, i nie dyskutuj ze mną. Diego patrzył na ogromny biały dom i zastanawiał się nad wykonaniem polecenia Buchaltera. I tak już jest tutaj, i tak już stracił cholernie dużo cennego czasu. Nic się nie stanie, jeśli i tym się zajmie. – Co mam z nim zrobić potem? – mruknął do telefonu. – Głupie pytanie. Dobrze znasz odpowiedź. Potrzebuję tej informacji jak najszybciej. Natychmiast. Pieprz się z tym swoim natychmiast – pomyślał Diego, kiedy się rozłączył. Czekałem na ten telefon cały dzień. Kilka minut pozostał jeszcze w swojej kryjówce, analizując możliwości dostępu do posiadłości. Tak jak poprzednio sporządził sobie w myślach listę powodów, dla których włamanie się do niej będzie ryzykowne. Nie podobało mu się tutaj. Miał złe przeczucia co do tej roboty. Miał je od samego początku. Dlaczego nie kierować się intuicją i po prostu nie rzucić tego wszystkiego w diabły? Niech Buchalter poszuka sobie kogoś innego do tej roboty. Jednak po chwili pomyślał o Isobel. Chciał dawać jej ładne rzeczy, a przecież nie mógł ich ciągle kraść. Będzie potrzebował pieniędzy, tym bardziej że planował krótkie wakacje i spędzanie razem z nią długich, leniwych dni. Pieniądze od Buchaltera były niezłe. Godzinka, najwyżej dwie, i zarobi niezłą dniówkę. Jak tylko dostanie pieniądze do ręki, będzie mógł na zawsze wypisać się z listy zatrudnionych u Buchaltera. Kiedy podjął to postanowienie, wyszedł ze swojej kryjówki. Przemykając wzdłuż ogrodzenia jak cień, znalazł miejsce na tyłach posiadłości Wallace’a, gdzie mur obrastały szczelnie mocne pędy pnączy wisterii, a oświetlenie było słabe. Przeskoczył na drugą stronę.

Rozdział 37

Miejsce wciąż wydawało się opuszczone. Kłódka na bramie wolno stojącego garażu wisiała dokładnie tak, jak Coburn ją zostawił. Czarny pick-up stał zaparkowany w tym samym miejscu, w którym pozostawił go dzisiejszego poranka. Zatrzymał sedana obok i wysiedli. Honor, wciąż funkcjonująca jak we mgle, popatrzyła na niego, żeby jej powiedział, dokąd iść. – Zobaczmy, co jest na górze. – Wskazał ruchem głowy pokój nad garażem. Wspięli się po schodach umieszczonych na zewnętrznej ścianie budynku. Drzwi na szczycie schodów były zamknięte, ale Coburn w ciągu dziesięciu sekund znalazł klucz schowany pod wycieraczką. Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi, poszukał dłonią na ścianie przy wejściu włącznika światła i nacisnął. Widać było, że mały pokoik jest używany przez młodego chłopaka. Na ścianach porozwieszano plakaty i proporczyki kilku drużyn reprezentujących różne dyscypliny sportu. Łóżko przykryto wodoodpornym piknikowym kocem, używanym też podczas meczów na stadionach jako peleryna przeciwdeszczowa. Z przeciwległych ścian patrzyły na siebie dwie głowy jeleni ósmaków. Podłoga z drewnianych desek była czysta, ale mocno porysowana. Szafka nocna, komoda i niebieski plastikowy fotel stanowiły jedyne dodatkowe umeblowanie pomieszczenia. Coburn przeszedł przez pokój i otworzył kolejne drzwi, które okazały się drzwiami do garderoby, gdzie schowano skrzynkę z narzędziami, wędkę z kołowrotkiem, zimowe ubrania zamknięte w specjalnych pokrowcach i parę butów myśliwskich stojących wprost na podłodze. Drugie, identyczne drzwi prowadziły do łazienki, która była niewiele większa niż garderoba. Nie było w niej wanny, jedynie kabina prysznicowa z nieco już odbarwionego włókna szklanego. Honor stanęła na środku pokoju, obserwując, jak Coburn przeszukuje wszystko

bez żadnego skrępowania. Uważała, że robią źle. Wolałaby, żeby z zewnątrz dochodziły do nich jakieś odgłosy, żeby pokoik był nieco większy, żeby było drugie łóżko. Pragnęła, żeby Coburn nie chodził z nagim torsem. A najbardziej ze wszystkiego chciała, żeby wyschły łzy, które zbierały się jej pod powiekami. Coburn odkręcił kurki nad umywalką i sprawdzał, czy jest woda. Rury w ścianie zajęczały i zabulgotały, ale po chwili z kranu trysnęła strumieniem i zimna, i ciepła woda. Odszukał w apteczce nad umywalką kubek, napełnił go zimną wodą i podał Honor. Przyjęła go z wdzięcznością i opróżniła do dna. Coburn pochylił głowę nad umywalką i napił się bezpośrednio z kranu. Kiedy się wyprostował, otarł usta wierzchem dłoni. – Nie ma to jak w domu – westchnął. – Co będzie, jeśli gospodarze wrócą? – Mam nadzieję, że nie wrócą, a przynajmniej dopóki nie skorzystam z prysznica. Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło blado. A przynajmniej takie odniosła wrażenie. – Kto wysadził samochód w powietrze? – Buchalter ma swojego człowieka w szeregach pracowników biura FBI. Kogoś, kto ma dostęp do wszystkich informacji. – Na jego twarzy pojawił się grymas gniewu. – Kogoś, kto długo nie pożyje, gdy tylko uda mi się go wykryć. – Jak masz zamiar to zrobić? – Znajdź skarb swojego nieżyjącego męża, a mogę się założyć, że poznamy tę osobę. – Ale przecież niczego nie znaleźliśmy. – Nie szukaliśmy we właściwym miejscu. – Czy VanAllen był…? – Nie miał o niczym zielonego pojęcia. – Co powiedział, kiedy zamiast mnie zobaczył ciebie? W kilku słowach Coburn powtórzył swoją rozmowę z Tomem VanAllenem. Honor nie znała go osobiście, ale słyszała, że się ożenił z dziewczyną, która w liceum chodziła z Eddiem do tej samej klasy. – Janice. Coburn, który wciąż mówił, kiedy ona zaczęła już błądzić myślami w przeszłości, popatrzył na nią dziwnie. – Co mówisz? – Stracił wątek. – Przepraszam. Pomyślałam o jego żonie. Ma na imię Janice, jeśli dobrze pamiętam. Dzisiaj w nocy została wdową. – Honor mogła tylko jej współczuć. – Jej mąż powinien być nieco bystrzejszy – stwierdził Coburn. – Ten naiwniak

naprawdę myślał, że byliśmy tam sami. – Ktoś zaplanował jego śmierć. – Razem z tobą. – Tyle że ty zająłeś moje miejsce. Wzruszył ramionami, jakby nie robiło mu to żadnej różnicy. Przełknęła emocje, od których znów zaschło jej w gardle, i zmieniła temat. Wskazała na jego ramię. – Czy to boli? Przekręcił głowę i popatrzył na zaogniony obszar skóry. – Musiał spaść na mnie kawałek palącej się tapicerki samochodu. Trochę piecze, ale nie jest źle. – Przeniósł wzrok na nią. – A co z tobą? Masz jakieś obrażenia? – Nie. – A mogłaś mieć. Mówię serio. Gdybyś znalazła się bliżej samochodu w chwili wybuchu, mogłabyś nawet zginąć. – Więc sądzę, że mam szczęście. – Dlaczego opuściłaś warsztat? Nie umiała znaleźć odpowiedzi na to pytanie. – Sama nie wiem. Po prostu to zrobiłam i już. – Nie zrobiłaś tego, co ci przykazałem. Nie odjechałaś stamtąd. – Nie odjechałam. – A dlaczego nie? Co właściwie planowałaś zrobić? – Niczego nie planowałam. Działałam pod wpływem impulsu. – Miałaś zamiar zdać się na łaskę i niełaskę VanAllena? – Nie! – Więc co? – Nie wiem!!! – Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze na ten temat, wyciągnęła rękę w stronę jego głowy. – Masz osmalone włosy. Z roztargnieniem przeciągnął dłonią po włosach i podszedł do komody. W jednej szufladzie znalazł T-shirt, w innej parę dżinsów. Podkoszulek od biedy pasował, ale dżinsy były z dziesięć centymetrów za krótkie i z dziesięć za szerokie w pasie. – Będę musiał coś zrobić ze starymi spodniami khaki twojego ojca. – Oboje wyglądamy tragicznie. Honor wciąż miała na sobie to ubranie, w którym opuściła wczoraj rano w pośpiechu swój dom. Od tamtej pory przedzierała się przez trzęsawiska, biegła po błocie i ledwie zdołała uniknąć wybuchu bomby. – Ty pierwsza pod prysznic – zarządził. – Ty wyglądasz znacznie gorzej niż ja. – I właśnie dlatego możesz nie chcieć wejść tam po mnie. No, ruszaj! Sprawdzę w głównym budynku na posesji, czy nie zostawili czegoś nadającego się do

zjedzenia. Wpatrywała się apatycznie w zamknięte drzwi, słuchając odgłosu jego kroków, gdy schodził po zewnętrznych schodach. Nie mogła się zebrać, żeby ruszyć z miejsca. W końcu się zmusiła. W łazience była tylko kostka szarego mydła, ale z niego skorzystała, a nawet umyła nim głowę. Chętnie stałaby pod gorącym prysznicem całą noc, ale mając na względzie to, że Coburn potrzebował kąpieli nawet bardziej niż ona, wyszła z kabiny, kiedy tylko dokładnie się opłukała. Ręczniki były cienkie, ale pachniały przyjemnie świeżością. Rozczesała palcami mokre kosmyki i nałożyła z powrotem tę samą nieświeżą odzież, ale nie mogła się zmusić do wsunięcia stóp w wilgotne tenisówki. Wyszła z łazienki na bosaka, trzymając je w ręku. Coburn wrócił z zestawem żywności podobnym do tego, który swego czasu przyniósł na łódź ojca Honor. Ułożył swoją zdobycz na blacie komody. – W lodówce nie ma szybko psujących się produktów, więc musieli wyjechać na dłużej, ale znalazłem jedną samotną pomarańczę. – Od razu ją obrał i podzielił na cząstki. – I jeszcze to. – Podał jej kuchenne nożyczki do cięcia drobiu na kawałki. – Do twoich dżinsów. Tylko dolna część nogawek jest tak naprawdę brudna. Coburn już z nich skorzystał, obcinając nogawki w spodniach ojca Honor. Skrócił je aż do kolan. – Dziękuję. – Wzięła od niego nożyczki. – Wcinaj. – Wskazał na jedzenie, a potem wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Wprawdzie nie miała nic w ustach poza kanapką śniadaniową ze sklepu dla kierowców ciężarówek, ale wcale nie była głodna. Zabrała się do spodni i obcięła nogawki tuż nad kolanami, zostawiając wystrzępione brzegi. Poczuła się od razu o niebo lepiej, wyrzucając sztywny od zaschniętego błota i brudu z trzęsawisk materiał. W pokoju paliło się górne światło, więc wyłączyła je i zapaliła małą nocną lampkę stojącą na szafce przy łóżku. Potem podeszła do okna i rozsunęła niedrogie, proste zasłonki. Dzień był pochmurny, ale teraz niebo się przetarło. Po niebie płynęły niewielkie obłoczki, co jakiś czas przesłaniając sierp księżyca. „Widzę księżyc, a księżyc widzi mnie…”. Na wspomnienie słów piosenki, którą śpiewała często razem z Emily, ścisnęło się jej serce i poczuła ogromną tęsknotę za córeczką. Pewnie już smacznie śpi, przytulając mocno Elma i swoją „delkę”. Honor zaczęła się zastanawiać, czy córeczka płakała za nią, zasypiając – bo wtedy tęsknota za domem jest najsilniejsza. Czy Tori opowiedziała jej bajkę na dobranoc, czy słuchała, kiedy odmawiała wieczorną modlitwę? Na pewno tak. Nawet jeśli

o tym nie pomyślała, Emily jej przypomniała. „Boziu, pobłogosław mamusi i dziadziusiowi. Boziu, pobłogosław tatusiowi w niebie”. – Emily modliła się tak co wieczór. A ostatniej nocy dodała: „Boziu, pobłogosław Coburnowi”. Słysząc, że mężczyzna wychodzi z łazienki, szybko otarła łzy z policzków. Włożył obcięte spodnie khaki i za duży T-shirt, który podwędził z szuflady komody. Był na bosaka. Musiał gdzieś znaleźć maszynkę do golenia, bo z jego twarzy zniknął zarost. Popatrzył najpierw na wyłączoną lampę u sufitu, potem na lampkę na szafce obok łóżka, wreszcie skierował wzrok na nią. – Dlaczego płaczesz? – Tęsknię za Emily. Pokiwał głową ze zrozumieniem, a potem spojrzał na stojące na komodzie jedzenie. – Zjadłaś coś? Pokręciła głową. – Dlaczego? – Nie jestem głodna. – Dlaczego płaczesz? – spytał znowu. – Już nie płaczę. Więcej nie będę. – Ale nim skończyła mówić, po jej policzkach znowu popłynęły strumyczki łez. – Dlaczego ryzykowałaś własne życie? – Jak to? – Dlaczego w ogóle opuściłaś warsztat? I dlaczego pobiegłaś w stronę pociągu? – Mówiłam ci już. Ja tylko… ja… ja… nie wiem. – Przy trzech ostatnich wyrazach już chlipała. Podszedł do niej. – Dlaczego płaczesz, Honor? – Och, nie wiem. Nie wiem. Przez chwilę, która zdawała się trwać całą wieczność, wpatrywał się w jej przepełnione łzami oczy. Potem uniósł ręce, wsunął palce w jej wilgotne włosy i ujął głowę od tyłu w obie dłonie. – Ech, już ty dobrze wiesz… Pochylił się ku niej i pocałował z tak samą nieokiełznaną namiętnością jak zeszłej nocy, lecz tym razem nawet nie próbowała walczyć z szaleństwem, które w niej obudził. Zresztą nie mogłaby się mu oprzeć, nawet gdyby chciała. Wybuchło tak gwałtownie, obejmując ją całą, że poddała się bez walki. Maestria jego ust, gwałtowne pchnięcia języka, a nawet jego wielkie dłonie, które powędrowały ku jej biodrom i uniosły ją w górę, dociskając całe jej ciało do jego

ciała – wszystko to sprawiło, że pocałunek stał się dla niej tak intensywnym doznaniem, iż wzniecił głęboko w dole jej brzucha tajemne, pełne pokusy kłęby wzrastającego pożądania. A kiedy wymruczał, prawie nie odrywając ust od jej warg: „Mam przestać?”, potrząsnęła głową bez słowa i przyciągnęła go z powrotem, by nie przerywał pocałunku. Uniósł brzeg jej koszulki, przesunął ku górze, a potem rozpiął biustonosz i ujął piersi Honor w obie dłonie. Jęknęła z nieukrywaną przyjemnością, gdy zaczął delikatnie je masować opuszkami palców, i wyszeptała jego imię, kiedy się pochylił i otoczył wargami sutek. Jedną ręką rozpiął swoje spodnie i podniósł głowę, wpatrując się w nią hipnotyzującym, rozpalonym spojrzeniem stalowoniebieskich oczu. Wziął jej dłoń w swoją rękę, położył ją na nim i zaczął poruszać w górę i w dół. Po chwili odsunął rękę, lecz jej dłoń pozostała, wykonując dalej te same ruchy. Gdy zaczęła delikatnie masować kciukiem sam jego koniuszek, wyjęczał coś w rodzaju przekleństwa, wyrażając tym pełne lubieżności zadziwienie. Pochylił się do jej ucha i wyszeptał: – Chyba mi się podoba twój sposób na seks. Całowali się bez opamiętania, coraz bardziej głodni siebie, kiedy kopnięciami nóg zrzucił spodnie i ściągnął przez głowę swój T-shirt. Równie szybko pomógł Honor pozbyć się koszulki i biustonosza, a potem padł na kolana, rozpiął guziki jej dżinsów i ściągnął w dół razem z majteczkami. Pocałował brzuch tuż pod pępkiem i pociągnął ją w dół, na podłogę. Rozsunął jej uda, ułożył się nad nią, a potem wykonał jedno lekkie pchnięcie. I zamarł, ponieważ kiedy robił to wszystko, działał bez chwili wahania, bez proszenia o jej akceptację. Honor miała oczy szeroko otwarte. Wstrzymała oddech. Nie odrywając od niej spojrzenia, przywarł biodrami do jej bioder, wchodząc głębiej, potem tylko lekko się wycofał, by wykonać kolejne, jeszcze mocniejsze pchnięcie. Wspaniale było czuć jego ciało na swoim ciele, żar bijący od jego czystej skóry i łaskoczące jej piersi włoski na jego klatce piersiowej. Wspaniale było czuć, jak napiera na nią, a potem się cofa, czuć zapach i szorstkość jego skóry, jego męskość. Śmiało pchnął kolano Honor ku jej klatce piersiowej, zmieniając pozycję i kąt natarcia, zwiększając dzięki temu napięcie i płynącą z tego przyjemność. To było coś niewyobrażalnego. Prawie nie do zniesienia. Przygryzła wargę. Zgiętą w łokciu ręką zakryła oczy, a drugą – chcąc powstrzymać wirujący wszechświat – próbowała wbić w deski podłogi. Ale wciąż ześlizgiwała się niżej, i niżej, i niżej, ku… – Honor! Spazmatycznie łapiąc powietrze, odsunęła rękę z oczu, popatrzyła mu prosto

w oczy. – Obejmij mnie. Spróbujmy przynajmniej udawać, że to coś dla nas znaczy. Z westchnieniem otoczyła go ramionami i przycisnęła do siebie, łapiąc mocno za plecy. Potem przesunęła dłonie niżej i trzymając go za pośladki, pchnęła jeszcze głębiej do środka. Jęknął z rozkoszy, ukrywając twarz w zagłębieniu jej szyi, i zaczął rytmicznie, coraz szybciej napierać na jej ciało. Orgazm wybuchł w niej w tym samym momencie, w którym i on doszedł do końca. Niczego nie udawała.

Rozdział 38

Czekanie było dla Clinta Hamiltona wykańczające. Godzinę temu zadzwonił do niego agent z biura w Lafayette z informacją, że zaplanowane spotkanie Toma VanAllena i Honor Gillette zakończyło się fatalnie: wybuchła bomba podłożona pod samochodem. Od momentu otrzymania tej tragicznej informacji Hamilton albo spacerował tam i z powrotem po swoim waszyngtońskim biurze, albo siedział z łokciami opartymi na biurku, wspierając głowę dłońmi i jednocześnie masując palcami czoło. Rozważał, czy nie pociągnąć łyka z butelki jacka, którą trzymał w dolnej szufladzie biurka, lecz się powstrzymał. Jakiekolwiek informacje nadejdą z Tambour, musi je odebrać, mając całkowicie trzeźwy umysł. Czekał. Chodził niespokojnie po pokoju. Nie był zbyt cierpliwym człowiekiem. Telefon zadzwonił o pierwszej w nocy czasu lokalnego. Niestety, najnowsze wiadomości potwierdzały, że VanAllen zginął podczas eksplozji. – Moje kondolencje, sir – powiedział agent z Luizjany. – Wiem, że darzył go pan szczególnymi względami. – Tak. Bardzo dziękuję – odpowiedział Hamilton z roztargnieniem. – A co z panią Gillette? – VanAllen był jedyną ofiarą. – Co?!!! – Hamilton o mało nie upuścił telefonu. – A co z panią Gillette? Z Coburnem? Z dzieckiem? – Ich miejsce pobytu jest nieznane – odpowiedział agent. Jest dla was tajemnicą – domyślił się Hamilton, ale nie mógł wyskoczyć z takim tekstem, spytał więc: – Co lokalnemu oddziałowi straży pożarnej udało się dowiedzieć w sprawie wybuchu?

Powiedziano mu, że inspektor pożarnictwa z Nowego Orleanu został poproszony o pomoc w śledztwie. Wezwano również agentów z ATF – Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych. Wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, ale jednego policja była pewna: w spalonym samochodzie wykryto tylko jedno ciało. Hamilton spytał, czy zawiadomiono o tym żonę VanAllena. – Chcę zadzwonić do niej osobiście, ale dopiero po tym, kiedy zostanie poinformowana oficjalnie. – Do domu VanAllena oddelegowano dwóch agentów. – Informujcie mnie na bieżąco. Chcę wiedzieć natychmiast, niezależnie od tego, czy to będzie informacja oficjalna, czy jedynie plotka. Chcę wiedzieć wszystko, szczególnie na temat Coburna i pani Gillette. Zakończył rozmowę i uderzył pięścią w blat biurka. Dlaczego, do diabła, Coburn nie zadzwonił z informacjami o swojej pozycji i sytuacji? Szlag by go trafił! Jednak – jak sam z żalem zauważył – wybuch bomby w aucie nie świadczył zbyt dobrze o jego agentach: raczej nie można im w pełni ufać. To chyba jasne. Hamilton zdecydował, że nie da się dłużej kierować akcją z daleka. Musi osobiście pojechać na miejsce. Już po fakcie mógł tylko żałować, że nie wsiadł do odrzutowca i nie poleciał do Luizjany zaraz po pierwszym alarmującym telefonie od Coburna. Od tamtej pory sprawy zaczęły się coraz bardziej komplikować. Wykonał kilka telefonów jeden po drugim i zapewnił sobie u przełożonych pełną akceptację jego działań; poprosił o przydzielenie mu brygady agentów do wykonywania zadań specjalnych. – Nie mniej niż czterech ludzi, nie więcej niż ośmiu. Niech się stawią w pełnej gotowości w Langley, gotowi do wejścia na pokład odrzutowca i startu o drugiej trzydzieści. Każdy, z kim rozmawiał, dopytywał się, dlaczego zabiera ze sobą ludzi wraz z pełnym ekwipunkiem stąd, skoro mógłby skorzystać z personelu oddziału terenowego z Nowego Orleanu. Wszystkim odpowiadał tak samo: – Ponieważ nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział o tym, że się tam wybieram. * Kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi, Janice VanAllen pobiegła otworzyć, świadoma, że ma na sobie jedynie koszulę nocną, lecz zupełnie nie zwracała uwagi na swój niekompletny strój. W ręce miała telefon komórkowy, a na twarzy wyraz zatroskania, kiedy stanęła w szeroko otwartych drzwiach.

Zobaczyła dwójkę obcych ludzi: mężczyznę i kobietę ubranych w prawie identyczne ciemne garnitury i z podobnymi poważnymi minami. – Czy pani VanAllen? – Kobieta wyciągnęła w stronę Janice rękę, w której trzymała skórzane etui z identyfikatorem. Jej partner zrobił to samo. – Jestem Beth Turner, agentka do zadań specjalnych, a to jest Ward Fitzgerald, agent do zadań specjalnych. Przyjechaliśmy z biura Toma. Klatka piersiowa Janice uniosła się i opadła w kilku urywanych oddechach. – Gdzie jest Tom? – Czy możemy wejść? – spytała uprzejmie kobieta. Janice pokręciła głową. – Gdzie jest Tom? – powtórzyła pytanie. Stali, nic nie mówiąc, ale ta cisza była niezwykle wymowna. Janice jęknęła i chwyciła za framugę drzwi, żeby utrzymać się na nogach. – Nie żyje? Agentka do zadań specjalnych Turner ruszyła w jej stronę, żeby ją podtrzymać, lecz Janice szarpnęła się do tyłu, zanim kobieta zdążyła jej dotknąć. – Nie żyje?! – powtórzyła, tym razem podnosząc głos. Nogi ugięły się pod nią i runęła jak długa na podłogę. Agenci FBI pomogli jej się podnieść i poprowadzili ją między sobą, podtrzymując pod pachy, do pokoju dziennego, gdzie ułożyli ją na sofie. Janice przez cały czas przywoływała krzykiem męża, powtarzając jego imię. Potem agenci Turner i Fitzgerald zaczęli zadawać jej pytania. – Czy ktoś mógłby tu przyjść i pobyć z panią? – Nie – załkała, kryjąc twarz w dłoniach. – Może pastor? Przyjaciółka? – Nie, nie. – Czy może należałoby poinformować o tym kogoś z rodziny? – Nie. Powiedzcie mi, co się stało. – Czy możemy przygotować pani herbatę? – Niczego nie chcę! Chcę tylko Toma! Chcę mojego męża! – łkała. – Czy syn… Jak widać, wiedzieli o Lannym, ale nie za bardzo się orientowali, jak należałoby sformułować dotyczące go pytanie. – Lanny! Lanny! – powtarzała żałośnie. – O mój Boże! – Ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała. Tom tak bardzo kochał syna. Mimo beznadziejnej sytuacji i świadomości, że jego miłość nigdy nie zostanie odwzajemniona, nigdy nie osłabła. Agentka specjalna Turner usiadła obok niej i objęła ją w geście pocieszenia. Fitzgerald stał teraz w drugim końcu pokoju, odwrócony plecami do nich, i rozmawiał przyciszonym głosem przez komórkę.

– Będzie pani miała pełne wsparcie ze strony biura, pani VanAllen – oświadczyła Turner. – Tom był lubiany i szanowany. Janice zrzuciła jej rękę. Miała wielką ochotę dać jej w twarz. Toma w ogóle nie szanowano w pracy i – z tego, co mówił – wiedziała, że niewielu agentów go lubiło. – Jak to się stało? – Wciąż staramy się to ustalić. – Jak to się stało? – powtórzyła ostro. – Był sam w swoim samochodzie. – W swoim samochodzie? – Zaparkował nieopodal opuszczonej bocznicy kolejowej. – Och, mój Boże! Samobójstwo? – Janice drżącą dłonią zasłoniła usta. – My… pokłóciliśmy się dzisiaj po południu. Wyszedł z domu zdenerwowany. Chciałam zawołać go z powrotem, wytłumaczyć mu wszystko… Przeprosić. Niestety, nie odbierał telefonu. Och, Boże! – zajęczała i zgięła się wpół. Turner złapała ją za rękę i pociągnęła z powrotem na oparcie sofy. Poklepała ją po ramieniu. – Tom nie odebrał sobie życia. Zginął, pełniąc obowiązki służbowe. Raport wstępny mówi o podłożonej pod jego samochód bombie. – Bombie?! – Janice wbiła w nią zdziwiony wzrok. – Ładunek wybuchowy. Tak. Pełne śledztwo dopiero ruszyło. – Ale kto… Kto… – Z bólem serca muszę powiedzieć, że osobą podejrzewaną o to jest inny agent. – Coburn? – szepnęła Janice. – Wie pani o nim? – Oczywiście. Z opowieści o masakrze w agencji celnej. Poza tym Tom wspomniał mi, że był tajnym agentem. – Czy kontaktowali się ze sobą? – Ja przynajmniej nic o tym nie wiem, choć Tom mówił mi dzisiaj, że najprawdopodobniej dostanie zadanie przejęcia Coburna. – Zobaczyła na twarzy agentki wymalowany ból. – Czy zginął podczas wypełniania tego zadania? – Przy torach spodziewano się zobaczyć panią Gillette. Tom pojechał tam, żeby ją przejąć. – Czy to Coburn go załatwił? – Próbujemy to ustalić. – Powiedzcie mi, proszę, że Coburn został aresztowany. – Niestety, nie. – Jezu Chryste! Dlaczego nie? Co wy tam najlepszego wyprawiacie? Coburn najwyraźniej jest szalony. Gdybyście go schwytali przed dzisiejszym wieczorem,Tom by żył! – Nie dała rady dłużej panować nad sobą. Znowu załkała: –

To wasze cholerne biuro pełne jest niekompetentnych osób i właśnie dlatego Tom nie żyje! – Pani VanAllen? Janice aż podskoczyła. Nie zauważyła, że Fitzgerald dołączył do nich, dopóki nie położył jej ręki na ramieniu. Wyciągnął do niej swoją komórkę. – Do pani. Popatrzyła na niego nieprzytomnie, potem na telefon i w końcu wzięła go od niego i przystawiła do ucha. – Halo? – spytała. – Pani VanAllen? Tu mówi Clint Hamilton. Słyszałem o Tomie. Chciałem zadzwonić i osobiście wyrazić głęboki żal… – Spadaj! – Rozłączyła się i oddała telefon agentowi. Potem otarła twarz i odetchnęła głęboko kilka razy. Kiedy już poczuła, że bardziej się kontroluje, wstała i podeszła do drzwi, mówiąc: – Wynoście się. Muszę się zająć synem.

Rozdział 39

– Czy ty…? – Czy ja co? – Czy lubisz sposób, w jaki ja… – Honor nie dokończyła pytania. Coburn obrócił głowę i popatrzył na nią. – Nie. Zupełnie nie zwracałem na to uwagi. Możesz powiedzieć, o co chodzi? Uśmiechnęła się zawstydzona i ukryła twarz na jego piersi. – Bardzo lubię. – Przygarnął ją mocno do siebie. – Bardziej niż kichnięcie czy zakasłanie? – Czy mogę się zastanowić i potem powrócić do tej kwestii? Roześmiała się z czułością. Przenieśli się z podłogi na łóżko i leżeli teraz ze splecionymi nogami. Delikatnie dmuchnęła we włoski na jego piersi, łaskoczące ją w nos. – Jak się nazywał? – spytała. – Kto? – Koń, którego musiałeś zastrzelić. Wtedy wymieniłeś jego imię. Jak się nazywał? Popatrzył na nią, a potem odwrócił wzrok. – Zapomniałem. – Nie, nie zapomniałeś – upierała się. Leżał przez pewien czas bez ruchu, nic nie mówiąc. – Dusty – powiedział wreszcie. Położyła dłoń zwiniętą w pięść na jego piersi i oparła na niej brodę, żeby móc patrzeć mu prosto w twarz. Wytrzymał jakiś czas, odwracając wzrok, a potem spojrzał na nią. – Każdego dnia, kiedy wracałem ze szkoły, przybiegał kłusem do ogrodzenia, jakby się cieszył, że mnie widzi. Chyba mnie lubił, ale tylko dlatego, że to ja go

karmiłem. – Wątpię, że to był jedyny powód, dla którego cię lubił. – Uniosła rękę i dotknęła jego policzka, a kciukiem powiodła po linii jego brody. – To był tylko koń. – Leciutko wzruszył ramionami. – Kto go tam wie… – Odwrócił się do niej. – To głupie. Nie rozmawiajmy o tym. – Pociągnął ją lekko za pasmo włosów, a potem zaczął się przyglądać uważnie jej lokom, przesuwając je między palcami ręki. – Są piękne. – Dziękuję. Kiedyś prezentowały się lepiej. – Ty jesteś piękna. – Jeszcze raz dziękuję. Przyjrzał się każdemu kawałeczkowi twarzy Honor i w końcu, patrząc jej prosto w oczy, spytał, a raczej stwierdził: – Nie byłaś z nikim od czasów Eddiego. – Nie. – Miło to słyszeć, ale sądzę, że mogło boleć. – Odrobinę na samym początku. Potem już nie. – Przepraszam. Zupełnie się nad tym nie zastanawiałem. – Ja też nie – szepnęła schrypniętym głosem. Z trudem to przyznała, ale taka była prawda. Ucieszyła się nawet, że myśli o Eddiem nie zakłóciły tej chwili, a gdyby nawet – tym razem by jej nie powstrzymały przed zrobieniem tego z Coburnem. Dwóch mężczyzn i dwa zupełnie odmienne doświadczenia. Eddie był cudownym, żarliwym kochankiem i na zawsze zachowa w pamięci słodkie chwile, które spędzili razem. Coburn miał jednak zdecydowaną przewagę: żył, ciepły i pełen wigoru, a w dodatku obecnie mocno się nią interesował. Jego pocałunki były niespieszne i zmysłowe. Ich dłonie wędrowały w poszukiwaniu nieznanych miejsc. Wykryła na jego ciele blizny i mimo słabych protestów zaczęła je całować. Zażartował, że jest zdeprawowana do szpiku kości, kiedy przeciągnęła językiem po brodawce jego piersi, ale równocześnie okazał się wielkim fanem owej deprawacji. Jej dłoń prześliznęła się po twardych mięśniach jego brzucha, podążając wciąż niżej i niżej aż do jego męskości. – Zrób to ręką… – szepnął. A kiedy go dodatkowo zwilżyła, jęknął, wyrzucając z siebie potok nieprzyzwoitych słów. Opuszki jego palców powędrowały nieomylnie do najbardziej erogennych stref jej ciała, a kiedy zaczął je masować, nieomal wstrzymała dech. Znowu ją rozpalił aż do bólu. Przysunęła się bliżej w bezwstydnym zaproszeniu. Skłonił głowę ku jej piersiom, poświęcając im tym razem więcej czasu. Jego usta kochały się z nimi namiętnie. Potem przełożył rękę Honor za głowę i zaczął całować najbardziej wrażliwą jej

część od środka, przesuwając się w dół wzdłuż klatki piersiowej i powoli obracając jej ciało, aż w końcu ułożył ją na brzuchu. Odsunął z pleców jej długie włosy i delikatnie ugryzł ją w szyję, a potem zajął się składaniem pocałunków coraz niżej i niżej. Czuła jego gorący oddech na swojej skórze, kiedy zaśmiał się krótko. – Patrzcie no, kto by przypuszczał! Wiedząc, co zauważył, wymruczała grzecznie: – Nie masz monopolu na tatuaże. – I zwróciła wymowne spojrzenie na jego biceps okolony rysunkiem kolczastego drutu. – No nie, ale tatuaż na samym dole pleców, tuż nad pośladkami?! U nauczycielki drugiej klasy szkoły podstawowej?! Pamiętam jeszcze moją nauczycielkę z drugiej klasy i wątpię, żeby miała gdziekolwiek jakiś tatuaż. – Pochylił się ku niej i złapał lekko zębami płatek ucha. – Ale bardzo mnie podnieca sama myśl o tym. Skąd taki pomysł? – Dwa drinki hurricane w barze Pat O’Brien’s. Spędziliśmy z Eddiem trzydniowy, przedłużony weekend w Nowym Orleanie, a Stan opiekował się wtedy Emily. – Upiłaś się? – Byłam lekko wstawiona i dałam się łatwo przekonać. Coburn wrócił do całowania jej pleców i teraz jego język kreślił małe, podniecające kółeczka wokół tatuażu. – Co właściwie przedstawia? – zainteresował się. – To jakiś chiński symbol, a może japoński. Już nie pamiętam. – Westchnęła z nieukrywaną przyjemnością. – Prawdę mówiąc, kiedy tak robisz, nie jestem w stanie myśleć. – Nie? A co się dzieje, kiedy robię tak? – To mówiąc, wsunął pod nią rękę i zaczął ją masować od przodu, napierając równocześnie całym ciałem na jej plecy. – Tamtego dnia w twojej łazience… – wymruczał, muskając ustami jej ucho – kiedy stałem tuż obok ciebie, dociskając cię do drzwi… – Mhm… – Wtedy właśnie to chciałem robić: dotykać cię… tutaj… To, co robił, sprawiało, że coraz szybciej oddychała, ale udało się jej wydusić z siebie: – Bardzo się bałam. – Mnie? – Tego, co mógłbyś zrobić. – Że zrobię ci coś złego? – Nie. Że zacznę się czuć tak jak teraz. Zamarł na chwilę. – Mówisz poważnie?

– Wstyd to przyznać, ale tak. – Odwróć się – wymruczał. Pomógł jej odwrócić się na plecy, ukląkł pomiędzy jej udami i powoli pieścił ustami dół brzucha. Złożył delikatny pocałunek na kości biodrowej, a potem w zagłębieniu pod nią. Wreszcie przeniósł się niżej. – Coburn? – Ciii… Pieścił opuszkami palców jej brzuch, a w tym samym czasie jego kciuk powędrował niżej, rozdzielając uda i podsycając napięcie. Potem pocałował ją głęboko. Równoczesne pieszczoty języka i kciuka spowodowały, że wkrótce mogła tylko powtarzać, jęcząc, jego imię i błagać, wyginając ciało w łuk, żeby nie przestawał. Nie przestawał, ale był w niej, kiedy osiągnęła orgazm. Był w niej, kiedy sam odczuł ulgę. Gdy na tyle odzyskała siły, żeby otworzyć oczy, wciąż jeszcze tam był. Ujął jej twarz w obie ręce i delikatnie głaskał kciukami policzki. Patrzył na nią z takim natężeniem, że aż nieśmiało spytała: – O co chodzi? – Nigdy specjalnie nie lubiłem pozycji na misjonarza. Nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc tylko westchnęła. – Zawsze wolałem robić to inaczej. – Dlaczego? – Bo nie odgrywało to żadnej roli przy osiąganiu orgazmu. – Nie rozumiem, o czym mówisz. – O patrzeniu kobiecie prosto w oczy podczas… – Wymruczał to tak, jakby sam poczuł się nagle tym zdziwiony. – Chciałeś patrzeć mi w oczy? – Coś ścisnęło ją za gardło. Wyciągnęła rękę do jego policzka i pogłaskała go czule. Wciąż jeszcze nie odrywał spojrzenia od jej oczu. Potem odsunął się od niej tak gwałtownie, że to ich uczuciowe rozdzielenie odczuła prawie tak samo namacalnie jak fizyczne. Nie chcąc na to pozwolić, odwróciła się na bok, żeby móc go obserwować. Leżał na wznak, patrząc w sufit, nagle daleki, obcy. Wypowiedziała jego imię. Odwrócił do niej tylko głowę. – Jak to wszystko się skończy, nigdy więcej cię nie zobaczę, prawda? – spytała przyciszonym głosem. Oczekał krótką chwilę, a potem potwierdził skinieniem głowy. – No pewnie. – Roześmiała się z goryczą. – Nawet nie pomyślałam, że mogłoby być inaczej.

Wrócił do badawczego wpatrywania się w sufit. Wreszcie się odezwał. – Myślę, że zmienisz o tym zdanie. – O czym?! – O pieprzeniu się ze mną. Ale sama wiedziałaś, co robisz – orzekł, jakby chciała z nim dyskutować na ten temat. – Albo powinnaś wiedzieć. Nie trzymałem w tajemnicy tego, kim jestem i jaki jestem. I… taaa… chciałem cię wziąć nagą od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, i raczej nie starałem się tego ukrywać. Nie jestem facetem od serduszek i kwiatków. Nie jestem nawet facetem na całą noc. Nie trzymam za rączkę, nie przytulam… – Przerwał na chwilę i zaklął. – Nie robię nic z tych rzeczy. – Nie. Jedyne, co zrobiłeś, to narażałeś życie, żeby uratować moje. I to więcej niż raz. Odwrócił głowę i spojrzał na nią. – Co pewien czas dopytujesz się, dlaczego nie zostałam w warsztacie samochodowym – mówiła dalej. – Teraz ja chciałabym cię o coś zapytać. – Co? – Powiedziałeś mi, że mam czekać do dziesiątej, a potem stamtąd uciekać i jechać jak najdalej od Tambour. Nie mogłeś wiedzieć, że tego nie zrobiłam, a mimo to z raną po oparzeniu na barku i przypalonymi włosami wracałeś biegiem do warsztatu. Do mnie. Nie odpowiedział, ale zauważyła, że zacisnął szczęki. Uśmiechnęła się i przysunęła bliżej. – Słuchaj, Coburn, nie musisz mi dawać kwiatów. Nie musisz mnie nawet przytulać. – Położyła głowę na jego klatce piersiowej, tuż pod podbródkiem, i objęła go za szyję. – Pozwól mi tylko przytulać siebie.

Rozdział 40

Diego przyłożył ostrze brzytwy do gardła Bonnella Wallace’a. Wallace próbował udowodnić, że jest upartym sukinsynem. Dostanie się do środka domu okazało się prostsze, niż Diego przewidywał. Alarm nie był włączony, więc nie musiał działać natychmiast, a potem uciekać ile sił w nogach, żeby zdążyć, zanim pojawi się ochrona. Mógł spokojnie wśliznąć się do środka i zapoznać z rozkładem domu, zanim Wallace dowie się, że tu jest. Diego sądził, że dopisało mu szczęście, dopóki nie stwierdził, że Wallace znajduje się w salonie od frontu – tam gdzie widział go poprzedniego wieczoru – doskonale widoczny dla każdego, kto przechodził akurat ulicą. Dźwięki jakiegoś programu telewizyjnego zagłuszały jego kroki, kiedy wchodził po łukowatych schodach na górę. Na piętrze po obu stronach długiego holu były drzwi do sypialni, ale Diego bardzo szybko odkrył, która z nich należy do pana domu. Szary garnitur w prążki, który Wallace miał na sobie w ciągu dnia w banku, wisiał na oparciu wielkiego wyściełanego fotela. Buty leżały na samym środku podłogi, a krawat – w nogach gigantycznego łoża. Diego umościł się wygodnie we wnętrzu garderoby. Minęło jeszcze długie półtorej godziny, zanim Wallace wszedł na górę. Z wnętrza garderoby Diego słyszał dźwięki klawiszy alarmu, gdy Wallace wciskał kolejne liczby kodu, aktywując system ochrony domu na noc. To oczywiście oznaczało, że Diego nie będzie mógł opuścić domu bez włączenia alarmu, ale postanowił się tym nie przejmować przed czasem. Najpierw musiał się zastanowić, jak obezwładnić mężczyznę, który był dwa razy potężniejszy od niego. Wallace sam mu się wystawił. Kiedy tylko wszedł do sypialni, od razu udał się do przylegającej bezpośrednio do pokoju łazienki i rozpiął rozporek. Użył potem obu rąk, żeby załatwić potrzebę. Diego dopadł go jednym susem. Jedną rękę położył na czole i szarpnął głowę do

tyłu, drugą przyłożył mu ostrze brzytwy do odsłoniętego gardła. Wallace krzyknął, choć bardziej z zaskoczenia, nie ze strachu. Wykazał się refleksem, sięgając obiema rękami do tyłu i próbując odeprzeć napastnika. Strumień moczu zalał ścianę nad toaletą. Diego przeciągnął brzytwą po wierzchu swojej dłoni, żeby pokazać mu, jak ostrą ma broń. – Jak będziesz się ze mną szarpał, poderżnę ci gardło. Wallace przestał się wyrywać. Ledwie łapiąc oddech, spytał: – Kim jesteś? Czego chcesz? Pieniędzy? Kart kredytowych? Bierz. Nie widziałem cię, więc cię nie rozpoznam. Bierz, co chcesz, i wynoś się. – Chcę dorwać twoją dziwkę. – Słucham?!!! – Twoją dziwkę. Tori. Gdzie ona jest? To pytanie zupełnie zaskoczyło Wallace’a. Diego nieomal czuł natłok myśli kłębiących się w głowie bankiera, gdy trzymał ją, przyciskając mocno do swojej klatki piersiowej. – Ona… Nie ma jej tutaj. – Wiem o tym, ty debilu. Jak myślisz, dlaczego przyłożyłem ci brzytwę do gardła? Chcę wiedzieć, gdzie ona jest. – A po co? Diego wykonał szybki jak błyskawica ruch, zostawiając dwucentymetrowe nacięcie na policzku Wallace’a. – Jezu! – Och, przepraszam najmocniej! Zabolało? – Wbił kolano w plecy bankiera, chcąc je przegiąć w drugą stronę, lecz nie dał rady. Mężczyzna był na tyle ciężki, że utrzymanie go w tej pozycji sprawiało oprawcy coraz większą trudność. – Na kolana! – Dlaczego? Przecież chcę współpracować. Nie wyrywam się… – Na kolana! – wysyczał Diego przez zaciśnięte zęby. Wallace zastosował się do jego żądania. Diego zdecydowanie wolał mieć go na podłodze. To mu dawało więcej możliwości działania. Była to też pozycja błagalna, co działało na jego korzyść. – Mów, gdzie jest Tori! – Nie wiem. Nie widziałem się z nią dzisiaj ani nie kontaktowałem. Diego machnął brzytwą i płatek ucha Wallace’a spadł mu na ramię. Bankier znów wrzasnął. – Następnym razem poleci całe ucho i wtedy Tori już nie będzie cię chciała, ty tłusty wieprzu. Gdzie jest Tori? Numer z uchem zawsze działał. Zwykle każdy mówił mu wszystko, co chciał

wiedzieć, a potem kończył z nim jednym głębokim cięciem brzytwy przez gardło. Tylko raz zdarzył mu się facet z jajami, który przetrzymał go, dopóki nie obciął mu jednego ucha, potem drugiego, a na koniec nosa. Diego miał nadzieję, że bankier nie będzie się opierał tak długo. Źle się czuł w tym domu. Zdawał sobie sprawę, że Wallace mógł uruchomić cichy alarm, który bezgłośnie zawiadamiał agencję ochrony o napadzie na dom i zastosowaniu przemocy. Nie sądził wprawdzie, żeby Wallace zdążył to zrobić, ale żył już tak długo na tym świecie, iż wolał zabezpieczać się na zapas. Teraz, po pięciu minutach zabawy, był gotów skończyć z Wallace’em i pożegnać się na zawsze z Buchalterem. – Powtórzmy to jeszcze raz. Dam ci jeszcze jedną szansę, bo w sumie miły ze mnie gość. Gdzie jest Tori? – Przysięgam, że nie wiem – jęknął Wallace. – Dostałem od niej dzisiaj rano tylko krótki SMS, że musi natychmiast wyjechać z miasta. – Dokąd? – Nie napisała. – Gdzie twój telefon? – Zostawiłem w biurze. – Myślisz, że jestem idiotą?! – Jego krzyk odbił się echem od wykładanych marmurem ścian łazienki. Obciął kawałek drugiego ucha bankiera. Wallace gwałtownie odetchnął, ale tym razem nie krzyknął. – Rzuciłem telefon na fotel, zanim wszedłem do łazienki. Idź i sam sprawdź. Zobaczysz go tam. – Zobaczę, że mnie kantujesz. – Ależ skąd! Przysięgam! – Chcesz, żebym poszedł do sypialni i sprawdził, czy tam jest twój telefon? Muszę jednak najpierw cię zabić, bo nie mam zamiaru stąd wyjść, dopóki mi nie powiesz tego, co chcę wiedzieć, lub dopóki nie będziesz martwy. – Odczekał chwilę, żeby Wallace to przemyślał. – Mnie osobiście nie robi to żadnej różnicy, ale ty mógłbyś sobie nieco pomóc. – Myślę, że i tak mnie zabijesz. – Powiedz mi, gdzie jest Tori. – Nie wiem. – Gdzie ona jest? – Gdybym wiedział, byłbym tam razem z nią. – Gdzie ona jest? – Nie wiem, ale nawet gdybym wiedział, nie powiedziałbym ci. – Powiedz albo umrzesz nie później niż za pięć sekund. – Gówno ci powiem. Kocham ją.

Diego skoczył do przodu jak atakująca żmija, ale nie podciął gardła bankierowi, lecz uderzył z całej siły jego głową w miskę klozetową. Ogromny mężczyzna upadł ciężko na marmurową posadzkę. Jego czoło zostawiło krwawy ślad na białej porcelanie muszli. Diego użył białego ręcznika z monogramem do wytarcia ostrza brzytwy, potem złożył ją i opuścił łazienkę. Komórka Wallace’a leżała dokładnie tam, gdzie powiedział. Diego ze swojego punktu obserwacyjnego w garderobie nie zauważył, kiedy bankier rzucił ją na fotel w drodze do toalety. Zbiegł szybko po schodach na parter, unikając okien od frontu. Poprzednio wszedł do domu od strony kuchni. Paląca się tam tylko jedna lampa znajdowała się poza zasięgiem czujek alarmu. Ustawił wyświetlacz komórki Wallace’a w kręgu światła i otworzył wiadomości. Znalazł tę od Tori. Ósma czterdzieści siedem rano. Pisała, że musi nagle wyjechać z miasta, ale nie podała dokąd. Następnie Diego sprawdził listę połączeń Wallace’a. Na liście połączeń wychodzących numer Tori powtarzał się wielokrotnie. Ona nie dzwoniła do niego ani razu. Grubas mówił prawdę. Diego zadzwonił do Buchaltera ze swojego telefonu. – Zdobyłem numer telefonu Tori Shirah. – Interesowało mnie miejsce jej pobytu. Diego podał numer telefonu Tori i odczytał tekst wiadomości od niej. – Wszystko świetnie – powiedział ostro Buchalter – ale gdzie ona jest? – Wallace nie wie. – Nie wyciągnąłeś tego z niego? – On tego nie wie. – Nie wie? Czas teraźniejszy? – A co by to dało, gdybym go zabił? – Co się z tobą dzieje, Diego? Martwy facet by cię nie zidentyfikował. – Wallace też tego nie zrobi. Nie widział mnie. Po przedłużającej się w nieskończoność ciszy Buchalter spytał: – Gdzie teraz jesteś? – Wciąż w jego domu. – Więc spróbuj jeszcze raz. Ma palce u rąk, palce u nóg, penisa. – To nic nie da. – Diego przede wszystkim ufał swoim przeczuciom, a Wallace wydawał się takim rodzajem człowieka, który prędzej umrze, niż wyda swoją ukochaną. – Mówi, że nie wie, gdzie ona jest, i ja mu wierzę – powtórzył z naciskiem. – Żadnych niedokończonych spraw, Diego. – Jak już mówiłem, on mnie nie widział, nie wspomniałem też ani słowem o tobie. – Nigdy nie pozostawiałeś swoich ofiar przy życiu. Dlaczego akurat teraz? Czemu

tak nagle zmiękłeś? – Nie zmiękłem. Nie straciłem też głowy. Zabicie Wallace’a byłoby ryzykowne, bo nie mogę się tak po prostu stąd wymknąć. Kiedy tylko wyjdę na zewnątrz, włączy się alarm i zwali mi się na głowę cała banda ochroniarzy i policji. Jeśli nie uda mi się uciec, nie chciałbym zostać złapany w jednym domu z zamordowanym człowiekiem. – Odmawiasz wykonania tego, o co proszę? – Tego, o co prosisz, nie da się zrobić. To bez sensu zabijać kogoś za to, że nie chce powiedzieć czegoś, czego nie wie. Po drugiej stronie linii zapadła grobowa cisza. Wreszcie Buchalter się odezwał. – Rozczarowujesz mnie, Diego. Już po raz drugi w tym tygodniu – powiedział głosem słodkim jak miód. Ten głos Buchaltera przerażał. Po plecach Diega przebiegł zimny dreszcz. Kto choć odrobinę znał Buchaltera, wiedział, jak kończą ci, którzy go rozczarowują lub źle wykonują jego polecenia. Diego nie bał się, że zostanie usunięty. Był zbyt utalentowany, żeby dać się podejść. Nie, Buchalter zapewne wymyśli coś innego, żeby go ukarać. Coś zupełnie innego… Nagle zrozumiał i spadło to na niego jak uderzenie obuchem. „Już po raz drugi…”. Złapał go nagły skurcz żołądka. Myślał, że zwymiotuje. Wyłączył telefon i bez zastanawiania się nad konsekwencjami otworzył kuchenne drzwi. Zawył alarm. Hałas był ogłuszający, lecz Diego ledwie go odnotował. Rozdzierający krzyk strachu w jego głowie zwiastował coś znacznie gorszego niż więzienie. Przebiegł sprintem przez kamienną posadzkę tarasu, przeciął trawnik. Zanim dobiegł do muru posiadłości, zasapał się jak lokomotywa, ale nie zatrzymał się ani na chwilę, żeby złapać oddech. Wdrapał się na mur, używając jako podpory grubych pędów rosnącego tu pnącza. Usiadł na szczycie, przełożył nogi na drugą stronę i zeskoczył w dół. Wylądował ciężko na ziemi trzy i pół metra poniżej. Wprawdzie ugiął nogi w kolanach, co zamortyzowało nieco skok, ale zabolało jak diabli. Ból wcale go jednak nie spowolnił. Usłyszał wycie syreny nadjeżdżającego radiowozu, lecz mimo to pobiegł najkrótszą drogą do skradzionego samochodu, przez co wystawił się na widok na otwartej przestrzeni, zamiast kryć się w cieniu. Nikt go nie zatrzymał. Kiedy wreszcie dopadł do wozu, był spocony jak mysz i drżał na całym ciele tak bardzo, że ledwie mu się udało uruchomić silnik. Nie bacząc na to, że zwraca na siebie uwagę, ruszył z miejsca z piskiem opon. Prawie położył się na kierownicy, trzymając ją tak kurczowo, że aż zbielały mu kostki dłoni. Goniły go strach i furia. Nikt nigdy nie nauczył go żadnej modlitwy, nie znał żadnych bogów, więc wznosił błagania do nieznanej siły nadprzyrodzonej,

która akurat mogłaby go usłyszeć. Po raz pierwszy złamał zasady, podjeżdżając pod sam budynek. Wokół rozniósł się smród palonych gum, kiedy wbił hamulec w podłogę. Wyskoczył z samochodu, nie troszcząc się ani o wyłączenie silnika, ani o zamknięcie drzwi. Kłódkę na drzwiach zewnętrznych rozcięto ręcznym palnikiem. Wrota stały otwarte na oścież. Diego skoczył do środka w całkowitą ciemność. Biegł jak strzała zatęchłymi korytarzami, a potem w dół po schodach, które znał na pamięć. Kiedy znalazł się na dolnej kondygnacji i zobaczył, że drzwi do jego kryjówki stoją otworem, zatrzymał się na chwilę. Oddychał ciężko, głośno rzężąc, i był to jedyny dźwięk, jaki rozchodził się po całym budynku. Pomyślał, że chyba zaraz umrze, tak bardzo bolało go w piersi. Przez chwilę nawet chciał umrzeć, byle tylko się nie dowiedzieć… Ale musiał się dowiedzieć. Przemógł się, wszedł do oświetlonego wnętrza i popatrzył na pokój, który był kiedyś jego bezpiecznym niebem. Aż do dzisiaj. Isobel leżała na łóżku na wznak. Obnażono ją i pozostawiono w nieprzyzwoitej pozycji. Rozprawiono się brutalnie z jej twarzą. Ręce i nogi dziewczyny były posiniaczone i podrapane. Zauważył też ślady tak mocnych ugryzień, że aż przebiły jej złotawą skórę. Była też zaschnięta sperma i krew. Buchalter dał mu zajęcie na cały dzień, żeby nie przeszkadzał jego zbirom, którzy w tym czasie sterroryzowali, torturowali i w końcu zabili Isobel, dając w ten sposób Diegowi krwawą lekcję ślepego posłuszeństwa. Jedynie jej piękne, jedwabiste czarne włosy uniknęły gwałtu. Gdy Diego padł przy łóżku na kolana, to właśnie jej włosy głaskał, do jej włosów się tulił, jej włosami zasłonił twarz, kryjąc w nich łzy rozpaczy. Kiedy w końcu się podniósł, miał prawie całkowicie odrętwiałe nogi. Ułożył ciało Isobel w skromnej pozycji. Delikatnie odpiął łańcuszek ze srebrnym krzyżykiem. Ucałował jej pocięte, opuchnięte wargi: ich pierwszy pocałunek stał się jednocześnie ostatnim. W końcu przykrył ją prześcieradłem. Po raz ostatni ogarnął wzrokiem cały pokój, zwracając uwagę na każdy detal. Zdecydował, że nie ma tu niczego, co chciałby zachować, z drogim dywanem łącznie. Wrzucił złotą rybkę do ubikacji i spuścił wodę. Okazał jej łaskę. Na pewno była to lepsza śmierć niż ugotowanie się żywcem. Rzucił wszystkie swoje rzeczy na stos na środku pomieszczenia, przystawił do nich zapałkę i poczekał, dopóki się nie upewnił, że ogień dobrze się rozpalił. Kiedy ruszył do drzwi, płomienie zaczynały lizać łóżko – katafalk Isobel. Powoli, z mozołem, wspinał się po schodach na górę, na tę kondygnację byłej fabryki, która znajdowała się na poziomie ulicy. Czuł już zapach dymu. Wiedział, że żywiołowi nie zajmie dużo czasu pożarcie całego budynku.

Samochód oczywiście zniknął, ale to nie miało żadnego znaczenia. Szedł chodnikiem, kryjąc się w cieniu budynków, i ściskał prawą ręką, ukrytą w kieszeni spodni, swoją brzytwę. Zastanawiał się, czy Buchalter już z nim skończył. On za to na pewno nie skończył z Buchalterem. O nie.

Rozdział 41

Kiedy Bonnell Wallace odzyskał przytomność, leżał na wznak w swojej łazience. Ktoś się nad nim pochylał, świecąc mu latarką prosto w oko, jednocześnie rozwierając powieki palcami drugiej ręki w lateksowej rękawiczce. – Panie Wallace, czy pan mnie słyszy? – Wyłącz ten cholerny reflektor! – Światło latarki wywoływało pulsujący ból, promieniujący ze środka głowy ku przedniej części czaszki. Ratownik medyczny nie dostosował się do prośby bankiera i zrobił to samo z drugim okiem. Rozwarł powieki i machnął latarką niecałe dwa centymetry od gałki ocznej. Wallace pacnął w dłoń w niebieskiej rękawiczce. A raczej próbował. Trafił jedynie w powietrze i wtedy zdał sobie sprawę, że widzi podwójnie i wcelował nie w ten obraz ręki, co trzeba. – Panie Wallace, proszę leżeć spokojnie. Ma pan wstrząśnienie mózgu. – Nic mi nie jest. Złapaliście go? – Kogo? – Tego drania, który mi to zrobił. – Zastaliśmy tylne drzwi domu otwarte na oścież. Napastnik uciekł. Wallace starał się ze wszystkich sił usiąść, a dwóch ratowników medycznych próbowało go przed tym powstrzymać. – Muszę porozmawiać z jakimś funkcjonariuszem policji. – Na razie policja przeszukuje pańską nieruchomość, panie Wallace. – Przyprowadźcie ich tutaj. – Będzie pan miał czas na rozmowy z nimi później. Muszą i tak pana przesłuchać. Teraz przetransportujemy pana do szpitala na ostry dyżur i zlecimy zrobienie prześwietlenia… – Nigdzie nie jadę. – Wallace odtrącił rękę młodego mężczyzny i tym razem trafił idealnie. – Odczepcie się ode mnie. Nic mi nie jest. Muszę ostrzec Tori. Przynieście

mi mój telefon. Leży na fotelu w sypialni. Dwaj sanitariusze wymienili znaczące spojrzenia. Jeden z nich wstał i zniknął za drzwiami. Chwilę później zawołał: – Na fotelu nie ma żadnego telefonu! – Zabrał mój telefon. – Wallace jęknął cicho. – Mam zapisany jej numer w telefonie. – Czyj numer? – Rany boskie! A jak myślicie? Tori. – Proszę pana, niech pan leży spokojnie i pozwoli nam… Wallace złapał młodego człowieka za guziki fartucha. – Mówiłem ci już, że nic mi nie jest, ale jeśli cokolwiek się stanie Tori, tobie pierwszemu się za to oberwie. Zrobię ci z życia piekło. Więc dobrze ci radzę, przyprowadź tu natychmiast jakiegoś glinę!!! * Coburn został nauczony jak najbardziej efektywnego spania – tak samo zresztą jak wszystkiego innego. Obudził się po dwóch godzinach, czując się zregenerowany, jeśli nie całkowicie wypoczęty. Prawa ręka mu zdrętwiała, ale zostawił ją tam, gdzie była: pomiędzy piersiami kobiety. Nie chciał jej budzić, dopóki nie musiał, a poza tym jego ramię czuło się tam całkiem nieźle. Ręka Honor leżała na jego klatce piersiowej. Odkrył ze zdziwieniem, że przez sen przykrył jej dłoń swoją dłonią, trzymając ją dokładnie w tym samym miejscu: nad swoim sercem. Musiał przyznać, że zawładnęła nim bez reszty. Ta dobrze ułożona nauczycielka drugiej klasy szkoły podstawowej, wierna pamięci swojego męża, która przerżnęła go wczoraj z takim samym zapamiętaniem, z jakim walczyła z nim dwa dni temu, wdarła się gwałtem do środka twardej ochronnej skorupy, pod którą się ukrywał. Miała delikatne, kobiece rysy twarzy, ale wtedy, kiedy trzeba, nie zachowywała się jak mięczak. Nawet kiedy gotów był ją udusić za lekkomyślność, podziwiał jej odwagę. Wierzył, że potrafiłaby go zabić albo sama zginąć, jeśli skrzywdziłby jej dziecko. Rozmyślania o Emily wywołały uśmiech na jego twarzy. Mała gadułka. Ulżyło mu, kiedy się dowiedział, że jest bezpieczna, ale wcale nie ucieszył się tak bardzo z tego, że się od niej uwolnili, jak się spodziewał. Pewnie już nigdy więcej się nie spotkają, ale zawsze, kiedy zobaczy gdzieś czerwonego, wyłupiastookiego stwora, będzie mu się kojarzył z Emily. Wiedział też, że za każdym razem, kiedy sobie

przypomni pocałunek dziewczynki, złożony na jego policzku z tak bezwarunkowym zaufaniem i akceptacją, chwyci go to za serce. Teraz też zabolało. Odgonił od siebie te myśli. Ostatnio zbyt wiele rozmyślał o głupotach. Zupełnie nie umiał sobie wyjaśnić tego nagłego napadu sentymentalizmu – może dlatego go to trafiło, że ta misja była wyjątkowo szalona, wymagająca ciągłego taplania się w brudach, zwłaszcza od chwili, kiedy wybiegł ze składu celnego. Nic więc dziwnego, że zamiast planować kolejne ruchy, leży sobie bezczynnie, napawając się ciepłem nagości kobiety i pozwalając mu wnikać w swoje ciało niczym kojący balsam. Do jasnej cholery! Teraz jest taka słodka, a była taka ostra, gorąca i zręczna, gdy go pragnęła. I jak tu ją zrozumieć? Kiedy dowiedział się, że był jej pierwszym kochankiem od śmierci męża, poczuł się jak prawdziwy Superman. Potem wprawiło go to w zakłopotanie, gdyż to, co miało być tylko zwyczajnym seksem, stało się czymś więcej. Zapragnął czuć dotyk jej rąk na swoim ciele, chciał, żeby zapamiętała, że nie kochała się z duchem, lecz z mężczyzną z krwi i kości, który wstrząsnął jej światem, który sprawił, że znów krew w jej żyłach zaczęła szybciej krążyć. Żeby wiedziała, że to właśnie on był tym mężczyzną. I to go przeraziło. Nigdy wcześniej w swoim życiu nie potrzebował ani nie chciał, żeby ktoś inny potrzebował albo chciał jego. Dobrze, że to tylko przelotna znajomość. Kiedy będzie po wszystkim, po prostu odejdzie bez żadnych zobowiązań. Każde z nich wróci do swojego poprzedniego życia i nigdy więcej się nie spotkają. Już na samym początku postawił sprawę jasno, a ona to zaakceptowała. Więc okej. Taaa… Wprawdzie pozwolił jej przytulić się do niego we śnie, ale sama tego chciała. Chciała go objąć – jej sprawa. No i świetnie. Oczywiście, dopóki oboje będą w pełni świadomi, że ta bliskość jest tylko chwilowa. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że dobrze jest mieć ją obok siebie, czuć na skórze każdy jej oddech. Miękka, gładka wewnętrzna strona uda spoczywała na jego udzie. Jej piersi obejmowały jego rękę. Wierzch jego dłoni umościł się w złączeniu jej ud i gdyby obrócił rękę i przycisnął ją do tego miejsca… Jego penis obudził się i szepnął w pełnej gotowości. Przecież mogliby to zrobić jeszcze raz, prawda? Nikomu nic by się od tego nie stało. Nie zamierzał nikomu o tym opowiadać. Ona na pewno też tego nie zrobi. Jeśli teraz odwróci dłoń i wsunie ją pomiędzy jej uda, jeśli zacznie ją głaskać TAM, ona obudzi się uśmiechnięta i nieco jeszcze senna, znów gotowa, by w nią wszedł. Całowaliby się namiętnie. Erotycznie. Jej usta byłyby tak niesamowicie kuszące.

Wpiłby się w nie, zgłębiając ich smak – teraz tak mu znajomy – raz, i jeszcze raz, i znów. Dotykałby językiem brodawek jej piersi, ona zaś wykonywałaby koliste ruchy kciukiem wokół czubka jego penisa, czując, jak bardzo jest bliski wybuchu, a potem znalazłby się w niej. A może wcale by tak nie było. Może zrobiłby coś, czego nigdy wcześniej nie robił z żadną kobietą. Może by po prostu… był. Trwał w całkowitym bezruchu. W totalnym spokoju, oprócz ich bijących serc. Żadnych czynności, które doprowadziłyby do czegoś, co miałoby się skończyć, co mógłby zrobić po raz kolejny, co być może zaspokoiłoby go fizycznie, lecz nie zaangażowało uczuciowo. Nie, może tym razem będzie po prostu rozkoszował się byciem z kimś tak blisko, jak to tylko możliwe pomiędzy dwojgiem ludzi. Będzie się upajał więzią łączącą go z Honor. Może – gdyby leżeli złączeni ze sobą w ten sposób – pocałowałby ją. I gdyby wtedy ona pocałowała go tak, jak całowała do tej pory, najprawdopodobniej by przegrał. Musiałby się poruszyć. Nie miałby innego wyjścia. Już po wszystkim żartowałby sobie z niej, jaka jest łatwa, a ona udawałaby, że się z tym nie zgadza. Żartowałby sobie z jej tatuażu, usytuowanego tak bezecnie pomiędzy dwoma dołeczkami tuż nad jej kształtną pupą. Powiedziałby jej, że artysta, który wykonywał tatuaż, miał, skubany, szczęście, patrząc na takie ponętne kształty podczas wykonywania swojej żmudnej roboty. „Mogę się założyć, że strasznie się przy tym guzdrał” – powiedziałby, drocząc się z nią. A potem wyznałby jej, co chciałby robić w następnym wcieleniu: zostać artystą wykonującym tatuaże nauczycielkom szkół podstawowych, które od czasu do czasu wpadają w szał i pozwalają robić sobie tatuaże w miejscach, których nikt… Nikt nie może zobaczyć. Podążający leniwie do przodu pociąg z myślami Coburna nagle wypadł z torów. Zepchnął ją z siebie i zeskoczył z łóżka. – Honor! Wstawaj!!! Wybita nagle z głębokiego snu, uniosła się na łokciach i osłoniła oczy przed światłem, gdy włączył wiszącą u sufitu lampę. – Co się dzieje? Ktoś tu jest? – Nie. Odwróć się. – Słucham? – Kładź się na brzuchu. – Podłożył kolano pod plecy Honor i obrócił ją twarzą do dołu. – Coburn!!! – Powiedziałaś, że „dałaś się przekonać”. – Co?!! Puść mnie! Położył swoją szeroką dłoń na jej pupie i przytrzymał ją w pozycji leżącej.

– Twój tatuaż. Powiedziałaś, że byłaś lekko wstawiona i łatwo dałaś się przekonać. Przekonać, żeby zrobić sobie tatuaż? – Tak. Najpierw nie bardzo mi się spodobał ten pomysł, ale Eddie… – Nalegał? – Eddie nigdy nie nalegał, żebym cokolwiek robiła. – Okej. Więc niech będzie, że się uparł. – Coś w tym rodzaju. Rzucił mi wyzwanie. W końcu się złamałam. – I to on wybrał wzór. – Coburn ukląkł obok niej i zaczął uważnie się przyglądać zawiłej grafice. – Orzekł, że jest seksowny. – Bo jest. Niesamowicie seksowny. Ale nie jestem pewien, czy dlatego właśnie chciał, żeby się tutaj znalazł. – Coburn pochylił się jeszcze niżej, wodząc palcem po krętych liniach. – Co on oznacza? – Nic nie oznacza. – Zerkała na niego przez ramię. – Już ci mówiłam, że to chiński symbol czegoś tam. – Ale wybrałaś go dlatego, że coś oznaczał, czy z jakiegoś innego powodu? – To nie ja wybrałam. Zrobił to Eddie. Prawdę mówiąc, to on… Coburn uniósł głowę. – …on go zaprojektował. Ich spojrzenia się spotkały. Wpatrywali się w siebie dłuższą chwilę, a potem Coburn orzekł: – Właśnie znaleźliśmy mapę prowadzącą do skarbu. * Już któryś raz z kolei Tori o mało nie wzięła do ręki swojego pozbawionego baterii telefonu. Kusiło ją, żeby jednak włożyć ją choć na chwilkę i zadzwonić do Bonnella. Tęskniła za rozmową z nim. I co z tego, że nie był przystojny i dobrze zbudowany? Nie był ogrem i to wystarczy. Lubiła go. Wiedziała, że jego uwielbienie dla niej jest autentyczne i może kiedyś przekształci się z zauroczenia – bo czemu nie? – w prawdziwą miłość. Pewnie zdziwił go jej nagły wyjazd i teraz się zastanawia, dlaczego zniknęła bez słowa wyjaśnienia i nie odpowiada na jego telefony – bo na pewno wydzwania do niej bez przerwy. Gdyby dodał dwa do dwóch, skojarzyłby, że jej wyjazd z miasta był związany z przyjaciółką, o której mu opowiadała. Z tą, która została porwana. Może oglądał wieczorne wiadomości, w których podano ostatnie informacje dotyczące Honor i prowadzonych poszukiwań. Po wysłaniu krótkiej wiadomości tekstowej do Bonnella, że wyjeżdża z miasta,

trzymała się zaleceń Coburna co do joty, choć wątpiła w konieczność zachowania aż takich środków ostrożności. Po przyjechaniu do domu siedziały razem z Emily na placu zabaw w pobliżu jeziora i robiły babki z piasku. Tak bardzo jej się tu podobało, że łatwo było zapomnieć na krótką chwilę, dlaczego wyruszyły obie na tę wycieczkę. Jednak za każdym razem, gdy coś przypomniało jej te ponure okoliczności, ogarniała ją nagła tęsknota za solidną postacią Bonnella. Czuła też lekki żal do Coburna za jego restrykcyjne zarządzenia. Tori miała awersję do wszelkich poleceń i przez większą część swojego życia nikogo nie słuchała. Jej rozgoryczenie wzrastało z każdą mijającą godziną, aż do teraz, kiedy leżąc samotnie w łóżku, wzdychała do niegrzecznych zabaw z Bonnellem. Zdecydowała, że nikomu nie zaszkodzi króciutka rozmowa tylko po to, żeby go upewnić, że wszystko z nią w porządku, że jest tak samo jak zawsze na niego napalona i tęskni za nim jak diabli. Usiadła na łóżku i już miała sięgnąć po telefon leżący na szafce nocnej. Zamiast tego wrzasnęła, jakby zobaczyła samego diabła. W nogach jej łóżka stał mężczyzna w kominiarce. Skoczył ku niej i zatkał jej usta dłonią w rękawiczce, tłumiąc krzyk. Walczyła z nim jak pantera, zrzucając jego rękę z twarzy, a potem używając zębów i paznokci, gdy przeszła do ofensywy. Była tak samo silna jak przeciętny mężczyzna i dysponowała błyskawicznym refleksem, który pozwalał jej skutecznie używać tej siły. Napastnik uniknął o włos jej pięty wycelowanej w jego jądra z impetem kafara. Spróbowała zedrzeć czapkę z jego twarzy, ale złapał ją za nadgarstek i szarpnął tak mocno, że aż usłyszała chrupnięcie kości. Krzyknęła z bólu. Potem mężczyzna uderzył Tori w skroń rękojeścią pistoletu. Ogarnęła ją ciemność. Ostatnią jej myślą było wspomnienie Emily i Honor oraz świadomość tego, jak sromotnie je zawiodła. * Doral ściągnął z głowy kominiarkę i pochylił się nad bezwładnym ciałem Tori, wspierając dłonie na kolanach. Z trudem oddychał i próbował wydmuchać kapiącą mu z nosa krew. Dziwce udało się zadać co najmniej jeden dobry cios. Jeszcze jej pokaże, na co go stać. Pokaże jej, że nie jest facetem, któremu kobieta może bezkarnie spuścić takie manto. Wciąż jeszcze nosił w sobie niechęć do Tori za to, jak potraktowała go w szkole średniej: nie dość, że dała mu kosza, to jeszcze wyśmiała jego nieudolne próby uwiedzenia jej. Myśl, żeby w końcu dać jej nauczkę, tak mu się spodobała, że poczuł przypływ

podniecenia. Sięgnął ręką do rozporka. Mocując się z suwakiem, przemyślał szybko sprawę i jednak odpuścił. Buchalterowi by się to nie spodobało. Zrezygnował nie z powodu skrupułów, lecz z braku czasu. Buchalter z niecierpliwością czekał na jego telefon, a tym razem wiadomości musiały być dobre. Bomba w samochodzie nie załatwiła ani Coburna, ani Honor. Wściekłość Buchaltera prawdopodobnie była jeszcze większa niż ta, jaka ogarnęła Hitlera na wieść o upadku Trzeciej Rzeszy. – Ty cholerny idioto! Mówiłeś, że on tam był! – Bo był. Widziałem go na własne oczy. – Więc jakim cudem zniknął? – A skąd ja… – No i dlaczego nie sprawdziłeś dla pewności, czy nie żyje, zanim stamtąd odjechałeś? – Samochód stanął w płomieniach. Nie było jak… – Niedobrze mi, kiedy słucham tych twoich wyjaśnień, Doral. Prawdę mówiąc, Doral wolał już reprymendy Buchaltera niż jego słowa wypowiedziane z chłodną rezerwą na zakończenie rozmowy: – Jeśli nie umiesz załatwiać spraw lepiej, nie jesteś mi potrzebny, bo po co? W tej samej chwili Doral zrozumiał, że jeśli nie dostarczy Buchalterowi głów Coburna i Honor, już nie żyje. Albo też… Przyszło mu nagle do głowy, że ma jeszcze jedno wyjście: to on może zabić Buchaltera. Ta zdradliwa myśl zaczęła drążyć jego mózg i zawładnęła wyobraźnią. Stwierdził, że taka perspektywa jest niezwykle pociągająca. Potem jednak pojawiło się pytanie: Może jednak nie? Koniec Buchaltera oznaczałby bowiem równocześnie koniec dostępu do łatwego źródła pieniędzy. Ale kto powiedział, że on nie mógłby przejąć prowadzenia całego biznesu, skoro zostały już położone pod niego tak solidne podwaliny? Ponieważ jednak czas naglił, Doral zdecydował się odłożyć tę nęcącą myśl do rozważenia na potem, a na razie postanowił się zająć odnalezieniem Honor i Coburna. Pragnął śmierci tego dupka niezależnie od tego, czy Buchalter ją zlecił, czy też nie. Mając wyłącznie ten cel na myśli, zadzwonił wczoraj do Amber, trzpiotowatej recepcjonistki w klubie fitness Tori. Przypomniał się jej jako ten facet, którego spotkała wczoraj w sklepiku z kanapkami, i zaprosił ją na drinka. Próbowała się wykręcić. Już po jedenastej – powiedziała mu, poirytowana.

Dlaczego czekał do tak późnej godziny z telefonem? Musi jutro otworzyć klub o szóstej rano. Doral powiedział to, co mu pierwsze przyszło do głowy: – Nie mogę patrzeć, jak takie dobre dziecko jak ty jest wprowadzane w błąd. – Co przez to rozumiesz? – Tori prowadzi rozmowy kwalifikacyjne z innymi dziewczynami na twoje miejsce. Wiarygodne kłamstwo podziałało jak czarodziejska różdżka. Z miejsca został zaproszony do jej domu na jednego drinka przed snem. Wystarczyły dwie wódki z tonikiem, żeby zaczęła wymieniać wszystko po kolei, w czym Tori Shirah ją przewyższa, łącznie z domem nad jeziorem Pontchartrain, z którego oskubała byłego męża. Opuścił dom Amber, obiecując jej zaproszenie na kolację w Commander’s Palace w najbliższej przyszłości, i natychmiast złożył Buchalterowi raport ze swoich odkryć. Potem zgłosił się na ochotnika, żeby zaraz pojechać do domu Tori nad jeziorem i sprawdzić, czy przypadkiem kogoś tam nie ma. Jego trud się opłacił. To był strzał w dziesiątkę. Wprawdzie nie zastał tu ani Coburna, ani Honor, lecz odnalazł Emily śpiącą w jednym z gościnnych pokoi, a to prawie to samo. Im szybciej przekaże Buchalterowi jakieś pozytywne wieści, tym lepsza będzie atmosfera pracy i tym zdrowiej dla wszystkich. Klnąc na czym świat stoi własny trzeźwy osąd, który chronił go przed spróbowaniem tego, czego pożądał od czasów wczesnej młodości, podciągnął z powrotem suwak spodni, nachylił się nad Tori i syknął: – Twoja cipka nigdy się nie dowie, co straciła. Wyprostował się i wycelował pistolet w jej głowę. * Odrzutowiec Hamiltona wylądował na lotnisku Lafayette Aero o trzeciej czterdzieści czasu centralnego, dzięki czemu zyskali około godziny. Lotnisko było właściwie zamknięte o tej wczesnej godzinie, więc znajdowała się tam jedynie obsługa naziemna. Hamilton pierwszy wysiadł z maszyny. Przywitał się uprzejmie z mężczyzną podstawiającym klocki pod koła samolotu i powiedział mu, że są ekipą poprzedzającą wizytę pewnego dygnitarza rządowego, wysłaną przez Departament Stanu po to, żeby przygotować ochronę terenu. – Naprawdę? A kto przyleci? Prezydent? – Nie wolno mi o tym mówić – odpowiedział Hamilton, uśmiechając się

przepraszająco. – Nie wiemy, jak długo potrwa nasza misja tutaj. Nasi piloci pozostaną w samolocie. – Tak jest, sir. W tym samym czasie sześciu mężczyzn, którzy opuścili samolot razem z Hamiltonem, rozładowało sprzęt i umieściło go w dwóch czarnych SUV-ach z przyciemnianymi szybami, które podstawiono na płytę lotniska na wyraźne żądanie Hamiltona. Zażyczył sobie, żeby oczekiwały na nich, kiedy wylądują. I jeśli młody człowiek dziwił się, dlaczego wysłannicy Departamentu Stanu zażyczyli sobie broni automatycznej i sprzętu dla jednostek specjalnych policji SWAT, roztropnie powstrzymał swoją ciekawość. Nie minęło kilka minut od wylądowania odrzutowca, a cała ekipa oddalała się szybko od lotniska w chevroletach suburbanach. Hamilton podał swojemu kierowcy adres domowy VanAllena, a ten zaprogramował trasę na wbudowanym w kokpit systemie GPS. Hamilton chciał się zatrzymać najpierw tam, aby złożyć kondolencje wdowie po Tomie. Był mu to winien. Jej też był to winien. W końcu to nie kto inny, lecz on, wysłał Toma na to spotkanie na opuszczonej bocznicy kolejowej. Odwiedzanie kogoś o tej porze było niezwykle ryzykowne, ale miał nadzieję, że Janice jest już na nogach, otoczona przez przyjaciół, sąsiadów i najbliższą rodzinę, która wyruszyła do niej na wieść o śmierci Toma. Gorzej będzie, jeśli mimo wszystko zastanie ją w domu samą. Choroba ich syna spowodowała, że para żyła w całkowitym odosobnieniu – głównie z własnego wyboru. Z tego, co Hamilton wiedział o Janice, teraz, kiedy Tom już nie żyje, nie byłoby to niezgodne z jej charakterem, gdyby odizolowała się całkowicie od społeczeństwa. Agenci z biura Toma, którzy przybyli do niej z tą tragiczną wieścią, donieśli Hamiltonowi, że zostali wyproszeni przez Janice z domu zaraz po wypełnieniu przez nich smutnego obowiązku. Agenci, którzy mieli ją przesłuchać w związku z zamordowaniem męża, poinformowali go w przesłanym po fakcie e-mailu, że pani VanAllen wykazała się wolą współpracy i odpowiadała na wszystkie ich pytania, ale pokazała im drzwi, kiedy tylko skończyli przesłuchanie, jak również nie zgodziła się na zaoferowaną jej pomoc psychologiczną kapelana wojskowego, który mógł ewentualnie zostać z nią na noc. Janice nie chciała rozmawiać z Hamiltonem przez telefon. Sklęła go, a kiedy zadzwonił do niej po raz drugi, kategorycznie odmówiła jakichkolwiek rozmów. Był prawie pewien, że wszelkie próby pocieszania jej spełzną na niczym i zostaną zwyczajnie odrzucone. Miał jedynie nadzieję, że zastanie w jej domu pełno ludzi, którzy swoją obecnością sprawią, że ich spotkanie będzie mniej krępujące, a jego plan mniej

oczywisty. Bo choć głównym powodem odwiedzin było złożenie Janice kondolencji, Hamilton miał również inny, ukryty cel. Nazwijmy go łowieniem ryb. Istniały bowiem jakieś niewielkie szanse na to, że Janice coś wie o Buchalterze, że nawet z niewielkich okruchów informacji, które wyłuskiwała z rozmów z Tomem, potrafiła stworzyć pewną całość, tak jak to się robi, składając razem rozsypane części puzzli. Czasem się zdarza, że dwa kawałki przypadkiem się dopasują, tworząc część większego obrazka. Hamilton musiał się dowiedzieć, w co Janice VanAllen została wtajemniczona. Tymczasem podróżując SUV-em, nie marnował ani chwili. Wykonał telefon do biura szeryfa w Tambour i zażądał połączenia z zastępcą szeryfa Crawfordem. Powiedziano mu, że Crawford jest akurat w tymczasowym centrum dowodzenia, ale udał się na chwilę za potrzebą na koniec korytarza. – Kiedy wróci, proszę mu powtórzyć, żeby do mnie zadzwonił. Na ten numer. Rozłączył się i po raz kolejny sprawdził na wyświetlaczu, czy przypadkiem Coburn nie próbował się z nim połączyć. Nic z tego. Dwie minuty później komórka zawibrowała mu w dłoni. Odebrał, mówiąc krótko: – Hamilton. – Tu zastępca szeryfa Crawford. Prosił mnie pan o telefon. Z kim mam przyjemność? Hamilton się przedstawił. – Wczoraj wieczorem straciliśmy gdzieś tutaj człowieka. Mojego człowieka. – Toma VanAllena. Moje kondolencje. – Czy prowadzi pan śledztwo w tej sprawie? – Zacząłem, ale kiedy tylko VanAllen został zidentyfikowany, pańscy ludzie przejęli śledztwo. Dlaczego nie rozmawia pan z nimi? – Już rozmawiałem, ale sądzę, że powinien pan o czymś wiedzieć. O czymś, co wiąże się ściśle z innymi pańskimi sprawami. – Słucham. – Tom VanAllen pojechał na tę opuszczoną bocznicę kolejową wczoraj późnym wieczorem sam, mając za zadanie przejęcie pani Gillette i przewiezienie jej w bezpieczne miejsce. Crawford w pierwszej chwili nie zrozumiał i dopiero po chwili spytał: – Skąd pan o tym wie? – Ponieważ to ja prowadziłem negocjacje z Coburnem w tej sprawie. – Rozumiem. – Wątpię – odparował Hamilton. – Bez obrazy. Zastępca szeryfa nie odzywał się dłuższą chwilę, a Hamilton nie mógł się zorientować, czy poczuł się dotknięty, czy zamyślił się głęboko nad tym, co

usłyszał, czy może jest mu wszystko jedno. W końcu się odezwał. – Mamy w kostnicy tylko jedno ciało, więc co się mogło stać z panią Gillette? – Doskonałe pytanie, szeryfie. – Czy to Coburn załatwił VanAllena? Hamilton zaśmiał się krótko. – Gdyby Coburn chciał zlikwidować VanAllena, nie zawracałby sobie głowy bombą. – Więc co właściwie chce mi pan przekazać, panie Hamilton? – Ktoś oprócz Coburna i mnie wiedział o tym spotkaniu i chciał, żeby pani Gillette zginęła. Ktoś podłożył tę bombę, spodziewając się, że upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu: wdowę po policjancie i miejscowego agenta FBI. Kogoś musiało wyprowadzić z równowagi dogadanie się tej pary, więc zadziałał błyskawicznie i ze śmiertelnym skutkiem, żeby temu zapobiec. – „Kogoś”? Jakieś podejrzenia? – To ktoś, kto właśnie podsłuchuje naszą rozmowę. – Nie nadążam. – Nie nadąża pan jak jasna cholera. Cały pański departament jest dziurawy jak pieprzone sito. Tak samo policja i, choć smutno mi to przyznać, całe biuro Toma również. – Przerwał na chwilę, żeby dać szeryfowi czas na skomentowanie tych rewelacji, jednak się nie doczekał. – Nie mam zamiaru mówić panu, jak powinien pan wykonywać swoje obowiązki, szeryfie… – Ale? – Ale jeśli nie chce pan mieć więcej trupów, musi pan podwoić wysiłki i zwiększyć liczbę ludzi, żeby odnaleźć panią Gillette i Coburna. – Czy ona jest z nim dobrowolnie? – Tak. – Tak myślałem. Czy Coburn pracuje dla pana? Hamilton nie odpowiedział. – Czy Coburn mógł ją… bo ja wiem… z jakiegoś powodu zwerbować? Tak to wygląda z mojego punktu widzenia. Co oni mogli zrobić tym ludziom, że pragną ich śmierci? Na to pytanie Hamilton również nie odpowiedział. Zastępca szeryfa westchnął. Hamilton wyobraził sobie, że właśnie w rozterce przeczesuje palcami włosy. O ile ma włosy. – Deptaliśmy im po piętach przez całe trzy dni, panie Hamilton. Nie wiem, co więcej mógłbym zrobić, szczególnie od czasu, gdy, jak sam pan wspomniał, jakieś inne jednostki za każdym razem są kilka kroków przede mną, ale jeśliby mi się poszczęściło i udało się ich namierzyć, to co wtedy?

– Ja będę pierwszą osobą, do której pan zadzwoni – odparł zwięźle Hamilton.

Rozdział 42

Kiedy Coburn zatrzymał samochód przy krawężniku przed domem Stana Gillette’a, Honor lekko się zdenerwowała. – Sądziłam, że wślizgniemy się do środka w ten sam sposób jak po południu. – Jestem już zmęczony ciągłym ukrywaniem się. Najwyższy czas, żebyśmy się obaj spotkali. Idąc chodnikiem prowadzącym do wejścia, spoglądała na niego nerwowo. – Co masz zamiar zrobić? – spytała w końcu. – Ty zadzwonisz do drzwi. Ja stanę tam. Wiedział, że to, co muszą zrobić, jest niezgodne z jej sumieniem, ale Honor śmiało weszła na ganek i nacisnęła przycisk dzwonka. Usłyszeli jego dźwięk z wnętrza domu. Coburn przywarł plecami do ściany obok drzwi. Honor dostrzegła kątem oka, że wyciąga pistolet zza paska spodni, i to ją zaalarmowało. – Do czego ci broń? – Może nas nie powitać z otwartymi ramionami. – Tylko nic mu nie zrób. – Nie zrobię, chyba że mnie do tego zmusi. – Bierze proszki na nadciśnienie. – Więc mam nadzieję, że pomyśli dwa razy, zanim zrobi coś głupiego. Usłyszeli zbliżające się kroki i drzwi się otworzyły. Kolejne wydarzenia nastąpiły niemal natychmiast jedno po drugim. Włączyła się syrena systemu alarmowego. Stan wydał z siebie pełen zdumienia okrzyk na widok Honor, złapał ją za rękę i wciągnął do środka przez próg. Coburn wskoczył w otwarte drzwi za Honor i zamknął je jednym kopnięciem. Kazał Honor wyłączyć alarm.

Potem błyskawicznie ją odepchnął, kiedy Gillette rzucił się na niego z nożem w ręku. – Nie!!! – krzyknęła Honor. Coburn wygiął plecy w łuk, wciągając brzuch, ale czubek ostrza rozciął za szeroki podkoszulek i drasnął skórę. Coburn był bardziej zdziwiony furią, z jaką rzucił się na niego teść Honor, niż tym, że go zranił, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że mężczyzna zaplanował tę akcję. Były żołnierz wykorzystał zaskoczenie agenta i wytrącił mu kopniakiem pistolet z dłoni. Coburn zaklął przez zaciśnięte zęby i spróbował złapać Stana Gillette’a za nadgarstek ręki, w której trzymał nóż. Nie udało mu się i Gillette wykonał kolejne zdradzieckie cięcie, tym razem raniąc go w ramię. – Daj spokój, staruszku! – krzyknął Coburn, robiąc unik przed następnym pchnięciem. – Musimy porozmawiać. Gillette jednak zawzięcie ponawiał ataki. Honor, która wyłączyła w końcu wibrujące w uszach wycie syreny alarmowej, łkała: – Stan, proszę cię! Przestań! Albo starszy pan był rozwścieczony do tego stopnia, że już niczego nie słyszał, albo postanowił zignorować jej błagania. Wydawał się zdecydowany zabić albo przynajmniej poważnie okaleczyć Coburna, nie dając mu wyboru: agent musiał być tak samo agresywny. Oczekiwał wprawdzie od starego żołnierza oporu, ostrych argumentów, może paru ciosów pięściami w tors, ale nie spodziewał się tak gwałtownego, profesjonalnego ataku. Mężczyźni walczyli do upadłego. Przewracali się na meble, rozbijali lampy, zwalali obrazy ze ścian. Robili uniki, kopali się i grzmocili pięściami. Coburn nie miał nawet ułamka sekundy, żeby się rozejrzeć i zlokalizować swój pistolet, nie mówiąc o podniesieniu go z podłogi, bo byłoby to równoznaczne z wystawieniem się na bezbłędny rzut nożem byłego żołnierza piechoty morskiej. Zmagali się więc jak równy z równym, a ponieważ obaj zostali wyszkoleni do tego, żeby zabijać, walczyli, jakby to była walka na śmierć i życie. Przez cały czas Honor błagała ich, żeby przestali. – Poddaj się! – warknął Coburn, blokując kolejny cios nożem. Jednak Gillette nie ustępował. Był żądny krwi. Krwi Coburna. Kiedy ostrze jego noża zetknęło się z przedramieniem agenta, tnąc je aż do kości, Coburn zaklął szpetnie. Pomyślał: do diabła z jego podeszłym wiekiem, wysokim ciśnieniem i Semper Fi[7]. Zaatakował ze wszystkich sił i w pełnym skupieniu; dobrze wymierzony cios w głowę zwalił starszego mężczyznę z nóg. Stan Gillette osunął się powoli na ziemię.

Coburn padł na niego i złapał w stalowy uścisk rękę, w której trzymał nóż. Gillette nie chciał jednak rozstać się z nożem dobrowolnie, więc agent wykręcił mu rękę w nadgarstku i przytrzymywał w tej pozycji, dopóki Stan nie wydał z siebie ostatniego jęku świadczącego o utracie sił. Zdrętwiałe palce się rozwarły i nóż sam wypadł mu z dłoni. Coburn rzucił go twarzą do podłogi, przygwoździł plecy kolanem i wykręcił obie ręce do tyłu. Honor łkała, nie kryjąc łez. – W garażu na stole warsztatowym widziałem rolkę pakowej taśmy klejącej – powiedział do niej Coburn. – Przynieś ją. Wyszła, żeby zrobić to, o co ją prosił. Chyba zrozumiała, że wszelkie próby przeciwstawiania mu się mogą jedynie przedłużyć katusze obu mężczyzn. W każdym razie Coburn był zadowolony, że nie musi jej tego wyjaśniać. Leżąc z policzkiem dociśniętym do podłogi, Gillette wycharczał: – Już nie żyjesz. – Nie tym razem – zgasił go Coburn, choć rana na jego przedramieniu mocno krwawiła. Honor wróciła z rolką taśmy. Coburn polecił jej oderwać kawałek i skrępować ręce teścia w nadgarstkach. Popatrzyła w dół na mężczyznę, który nosił to samo nazwisko co ona, potem podniosła wzrok na Coburna i pokręciła głową w milczeniu. – Słuchaj – powiedział, ledwo żywy z bólu i wyczerpania. – Może nam się przydać, jeśli czegoś nie będziemy wiedzieli, a nie chciałbym ani pozbawiać go przytomności, ani tym bardziej zabijać. Nie zrobimy tego, po co tu przybyliśmy, jeśli będę musiał znów z nim walczyć, a on nie da za wygraną, dopóki go nie wykończę. Nie był pewien, czy zdoła pokonać Stana Gillette’a jeszcze raz, gdyby przypadkiem udało mu się zebrać siły i ponowić atak. Musiał poskromić niezniszczalnego starego orła, kiedy jeszcze miał siłę to zrobić i póki jego zraniona ręka nie stała się zupełnie bezużyteczna. Otarł pot z czoła i spojrzał na stojącą nad nim Honor. – Związanie go to jedyny sposób gwarantujący w stu procentach, że żaden z nas nie zrani poważnie ani nie zabije drugiego. Nie wystawiaj mnie teraz do wiatru, Honor. Oderwij kawałek tej pieprzonej taśmy. Wahała się jeszcze przez chwilę, ale w końcu odkręciła kawałek taśmy z rolki, nadgryzła zębami, oderwała i owinęła dookoła nadgarstków teścia. Oboje wspólnymi siłami przywiązali go do drewnianego krzesła, które Coburn kazał Honor przynieść z kuchni. Twarz Stana była zakrwawiona i opuchnięta. Cała jego niechęć skupiła się teraz na Honor.

– Myślałem, że cię znam. – Bo tak właśnie jest, Stan. – Jak mogłaś mi to zrobić? – Ja?!!! Rzuciłeś się na Coburna, jakbyś chciał go zabić. Nie dałeś mi… nam wyboru. – Zawsze jest jakiś wybór. Ty nie wybrałaś za dobrze. Podczas kiedy oni rozmawiali, Coburn obwiązał mocno taśmą ranę na ręce, żeby powstrzymać krwawienie. Honor uklękła przed teściem i popatrzyła na niego błagalnie. – Stan, proszę cię… – Nawet jeśli nie masz odrobiny szacunku dla zmarłego męża, jak śmiesz ryzykować życie mojej wnuczki? Coburn zauważył, że jego urągliwy ton wkurzył Honor, ale odpowiedziała spokojnym głosem: – Prawdę mówiąc, Stan, w ten własnie sposób chronię Emily i siebie. – Współdziałając z nim? – Jest agentem federalnym. – Co to za agent, który organizuje porwania? – Wiedziałam, że będziesz się trząsł ze strachu o nas. Chciałam do ciebie zadzwonić i opowiedzieć ci, co wydarzyło się naprawdę, ale nie mogłam bez narażania nas na niebezpieczeństwo. Mnie. Emily. Coburna również. Jest tajnym agentem wykonującym zadanie o najwyższym stopniu ryzyka i… – …i się na nim wygrzmocił – podsumował pogardliwie Stan. – To się często zdarza. Coburn powoli tracił cierpliwość do faceta, ale Honor w dalszym ciągu próbowała przemówić mu do rozsądku. – Wcale się nie wygrzmocił. Rozmawiałam z jego bezpośrednim przełożonym z Waszyngtonu, który nazywa się Clint Hamilton. Ma do niego całkowite zaufanie. – Więc pomyślałaś sobie, że ty też możesz? – Prawdę mówiąc, zaufałam mu już wcześniej, jeszcze przed rozmową z Hamiltonem. Coburn uratował nam życie, Stan. Ochronił mnie i Emily przed ludźmi, którzy chcieli nas skrzywdzić. – Niby przed kim? – Przed braćmi Hawkinsami. Gillette roześmiał się szyderczo, ale widząc jej poważną minę, dodał: – Chyba żartujesz. – Zapewniam cię, że nie. – To jakiś absurd. – Rzucił na Coburna rozwścieczone spojrzenie. – Co za bajki jej naopowiadałeś? – Potem skierował wzrok na Honor i rzekł: – Przy tych dwóch

włos by ci z głowy nie spadł. Doral nie ustaje w poszukiwaniach ciebie i Emily, odkąd zniknęłyście. Jego brat leży martwy, a on… – On wyciągał z ciebie na bieżąco informacje, gdzie one mogą być i kto mógłby je ukrywać. – Coburn podszedł do nich i stanął obok Honor; w ten sposób mógł patrzeć Stanowi prosto w twarz. – Doral był zawsze lojalnym przyjacielem. Prowadził poszukiwania nieomal bez przerwy, nie tracąc czasu ani na jedzenie, ani na sen. Przerzucił dosłownie każdy kamień. – A informacje dostawał na bieżąco od swoich ludzi z wydziału śledczego policji. Na ten argument Gillette nic już nie odpowiedział. – Doral wykorzystywał te informacje, żeby być zawsze o krok przed policją. Czy nie mam racji? Zamiast opłakiwać brata, desperacko próbował nas odnaleźć, zanim zrobi to któryś z przedstawicieli prawa. Zastanawiam się tylko, dlaczego tak robił. – Przerwał na chwilę, żeby Gillette mógł to sobie przyswoić. – To właśnie Doral i Fred Hawkinsowie zabili Marseta i pozostałych sześciu pracowników składu. Były żołnierz piechoty morskiej podniósł wzrok na Coburna, a potem zaśmiał się krótko, oschle i z przekąsem. – I ty to mówisz? Ty, którego oskarżają o dokonanie tej zbrodni? – Fred z zimną krwią zabiłby Honor, a może i Emily, gdybym przedtem nie zdążył go zastrzelić. Od pamiętnej nocy z niedzieli na poniedziałek Doral próbuje posprzątać bałagan, którego narobili obaj z bratem w tamtym magazynie. Ani Sam Marset, ani pozostali nie mieli żadnych szans. Bliźniacy wystrzelali ich jak kaczki. – I tylko ty przeżyłeś, żeby nas o tym poinformować. – Zgadza się. – Nie wierzę ci. Znam tych chłopców prawie od ich narodzin. – Jesteś pewien, że ich znasz? Że wiesz, jakich czynów się dopuścili? Czy Doral poinformował cię na przykład, że włamał się do domu Tori Shirah i zaczaił na nią? No taaa, wiedziałem – odrzekł, kiedy zauważył błysk zaskoczenia w oczach starszego mężczyzny. – A potem, kiedy oświadczyła mu, że nie miała żadnych wiadomości od Honor, postraszył ją, że zrobi z nią porządek, jeśli nie poinformuje go, gdy Honor się do niej odezwie. Czy Doral wspomniał panu o tym fakcie, panie Gillette? Zresztą nieważne. Widzę, że tego nie zrobił. – Skąd wiesz, że to wszystko prawda? – Skąd pan wie, że to nie jest prawda? – No cóż, jeśli słyszałeś o tym od tej dziwki, to źródło informacji nie jest bynajmniej wiarygodne. – Znowu zwrócił się do Honor. – Czy Emily jest z nią? – Emily jest bezpieczna. – Na pewno nic jej nie chroni przed bezpośrednim wpływem zgnilizny moralnej. – Może zostawmy na boku deprawujące oddziaływanie Tori na otoczenie. –

Coburn nie krył zniecierpliwienia. – Nie mamy czasu na bzdury. – Tutaj się z tobą zgodzę, Coburn. Twój czas dobiega końca. – Doprawdy? – Coburn pochylił się tak, że jego twarz znalazła się dosłownie kilka centymetrów od twarzy Stana Gillette’a. – Powiedziałeś to z takim przekonaniem… Skąd możesz wiedzieć, czy mój czas się kończy? Stary żołnierz piechoty morskiej zmrużył nieco oczy. – Bracia Hawkinsowie byli sprytni – mówił dalej Coburn – ale według mnie nie na tyle, żeby prowadzić tak dobrze zorganizowaną grupę przestępczą jak ta, którą stworzył Buchalter. – O czym on mówi?! – Gillette popatrzył ponad ramieniem Coburna na Honor. Coburn trącił kolano mężczyzny, aby skierować jego uwagę z powrotem na siebie. – Ktoś z autorytarną osobowością i kompleksem Boga rozkazuje Fredowi i Doralowi, a oni bez wahania wykonują jego polecenia. Mógłbym dać za to głowę. – Pojęcia nie mam, o czym mówisz. Coburn teatralnym gestem uniósł rękę z zegarkiem i sprawdził godzinę. – Albo kładzie się pan spać wyjątkowo późno, albo wstaje niezwykle wcześnie. Dlaczego nie słaniał się pan na nogach po wyrwaniu ze snu o tak wczesnej porze? Dlaczego nie ma pan na sobie piżamy i kapci? Zamiast tego wszystkiego, proszę bardzo: oto mamy pana Gillette’a ubranego jak do wyjścia. Nawet w butach. Jak to możliwe? Dlaczego bladym świtem jest pan już na nogach? Gillette wbijał w niego wzrok bez słowa. – Wiesz, na co mi to wszystko wygląda? – mówił dalej Coburn. – Jakbyś był w pełnej gotowości, oczekując, że coś się wydarzy. Co? Może przedstawienie z agentem federalnym w roli głównej, który poważnie namieszał w twoim kryminalnym łańcuszku szczęścia? Z całej postaci Gillette’a emanowała wrogość, ale dalej się nie odzywał. Coburn wyprostował się bardzo powoli, nie tracąc kontaktu wzrokowego ze starszym mężczyzną. – Mogę zmienić swoją opinię jedynie dlatego, że nie potrafię sobie wyobrazić ciebie mordującego z zimną krwią kogoś z tobą spowinowaconego. I nie dlatego, że miałbyś jakieś moralne opory, ale jedynie z powodu twojego przerośniętego ego, które za nic nie pozwoliłoby ci zniszczyć własnego DNA. Gillette miał dość. Zaczął się szarpać, zgrzytając zębami z wściekłości. – Szkalujesz mnie! Obraziłeś mnie i jako człowieka, i jako patriotę. A co więcej, jesteś szaleńcem. – Jego spojrzenie powędrowało ku Honor. – Dlaczego, na litość boską, stoisz bezczynnie i nic nie mówisz?! Czy zrobił ci pranie mózgu, że wierzysz w te bzdury? – Przekonał mnie, że Eddie nie zginął w zwykłym wypadku samochodowym.

Gillette przestał się szarpać, rzucał jedynie wściekłe spojrzenia raz na nią, raz na Coburna. Wreszcie wbił wzrok w tajnego agenta. – Eddie zginął, ponieważ zebrał materiały dowodowe obciążające wielu ludzi. I to nie tylko zwykłych, szarych obywateli, ale również wybitne osobistości waszego miasta, jak choćby Sam Marset, oraz funkcjonariuszy prawa, którzy zajmowali się usprawnianiem przepływu narkotyków, broni, a nawet ludzi. – Zlecili zabicie Eddiego, zanim zdążył ich zadenuncjować – wyjaśniła Honor. – Albo zanim zaczął ich szantażować – dodał Coburn. – Handel narkotykami?! Szantaż?! Mój syn był wzorowym, wielokrotnie odznaczanym oficerem policji! – Owszem, zgadza się, ale ja jestem rządowym agentem federalnym, a jeszcze pięć minut temu ktoś mnie tu nazwał zwykłym szaleńcem. To się często zdarza, jak sam pan mówił. – Ale nie mój syn!!! – wrzasnął Gillette tak zaciekle, że aż się zapluł. – Eddie nie był przestępcą!!! – Udowodnij to! Jeśli jesteś tak cholernie przekonany o niewinności świętego Eddiego i sam nie masz nic wspólnego z tymi przestępstwami, powinieneś nam pomóc odnaleźć to, co ukrył Eddie, zanim został zabity. Honor podeszła bliżej do swojego teścia. – Wierzę w to, że Eddie zginął jak bohater, a nie w zwykłym wypadku samochodowym. Może moje zachowanie wydaje ci się pozbawione sensu, ale, Stan, wszystko, co robię, robię tylko w jednym celu: żeby na Eddiego nie padł nawet cień podejrzenia, że mógł być skorumpowany. – To właśnie ten facet, któremu podobno ufasz… – Gilette wskazał głową Coburna – doprowadził do tego, że kwestionuje się uczciwość Eddiego. Czy to nie uderzający paradoks? – Coburn kwestionuje wszystko i wszystkich. To jego praca. Jednak niezależnie od tego, co Coburn mówi lub podejrzewa, ja nie straciłam wiary w prawość Eddiego. – Zawiesiła na chwilę głos. – A ty? – Oczywiście, że nie! – Więc pomóż mi udowodnić wszystkim, jak wartościowym był człowiekiem. Pomóż nam odnaleźć to, czego szukamy. Westchnął głęboko. Przeniósł pogardliwe spojrzenie z Honor na Coburna. Agent wyczuł, że starszy mężczyzna potrzebuje jakiegoś bodźca, więc spytał: – Czym sobie zasłużyłem na taką nienawiść? – To chyba jasne. – Przecież już wytłumaczyliśmy, dlaczego musiałem zabrać ze sobą Honor i Emily i dlaczego nie pozwalałem im skontaktować się z panem. Teraz już pan wie, że nie jestem żadnym porywaczem i że one są bezpieczne, więc mógłby pan okazać

choćby odrobinę wdzięczności za uratowanie im życia. Zamiast tego atakuje mnie pan, nieomal odcinając mi rękę. Gdybym nie przywiązał pana do krzesła, pewnie nie udałoby się nam zamienić nawet słowa. Gardzi pan mną dla zasady, panie Gillette. Dlaczego? – Odczekał chwilę, a potem spytał: – Czy dlatego, że rzucam podejrzenia na Eddiego? A może dlatego, że obawia się pan, iż mogą być prawdziwe? W spojrzeniu Stana Gillette’a pojawiło się jeszcze więcej wrogości, ale w końcu wyrzucił z siebie: – Czego, do cholery, właściwie szukacie? – Nie wiemy, ale mamy pewne poszlaki… Pokaż mu. – Coburn dotknął biodra Honor. Odwróciła się plecami do teścia, podciągnęła T-shirt, rozpięła pasek spodni i zsunęła je nieco w dół, odsłaniając część pleców tuż nad pośladkami. Wytłumaczyła, kiedy i dlaczego został zrobiony ten tatuaż. – Na tamten długi weekend wyjechaliśmy dwa tygodnie przed śmiercią Eddiego. On naszkicował projekt dla tatuażysty. Nie chciał narażać mnie na bezpośrednie niebezpieczeństwo, dając mi dowody do ręki. Zostawił jedynie wskazówkę, gdzie tego szukać. – Wciąż nie wiesz, co to oznacza? – spytał Stan. – Nie, ale Coburn odcyfrował napis: Hawks8. Stanowi zajęło chwilę odczytanie liter ukrytych wśród wymyślnych zawijasów pozornie abstrakcyjnego wzoru. Nie umknęło też jego uwadze umiejscowienie tatuażu. – Poszłaś z tym typkiem do łóżka?! – warknął. – Tak! – Honor nie drgnęła nawet powieka, mimo że mężczyzna cały się zjeżył, oburzony tym faktem. – Żeby udowodnić prawość swojego męża? I ja mam w to wszystko uwierzyć? Zerknęła na Coburna, a potem popatrzyła teściowi prosto w oczy. – Szczerze mówiąc, Stan, mam gdzieś to, w co wierzysz. Przespałam się z Coburnem, bo miałam na to ochotę. To nie ma nic wspólnego z Eddiem. Oceniaj to, co zrobiłam, jak chcesz, ale twoje zdanie na ten temat w ogóle mnie nie interesuje. Nie potrzebowałam twojej zgody na to, żeby pójść z nim do łóżka. Nie był mi do tego potrzebny żaden oficjalny papierek i nie mam zamiaru żałować tego, co zrobiłam. Nie będę za to przepraszać ani teraz, ani nigdy. – Wyprostowała się jak struna. – A teraz mów, co oznacza Hawks8. Coburn doskonale wyczuł moment, w którym Gillette poczuł się pokonany. Utarcie mu nosa momentalnie odbiło się na jego wyglądzie. Opuścił dumnie uniesioną brodę i rozluźnił napięte barki, wprawdzie nieznacznie, ale dostrzegalnie. Zaciekłość w jego oczach przygasła, a w głosie zabrzmiało zmęczenie, kiedy zaczął mówić:

– Hawks to nazwa drużyny piłki nożnej w Baton Rouge. Eddie grał u nich przez jeden sezon. Miał numer osiem. – Może ma jakieś zdjęcie tej drużyny? – spytał Coburn. – Może spis jej członków? Jakieś trofea? Strój zawodnika? – Nic z tych rzeczy. Już wtedy ten zespół chylił się ku upadkowi i wkrótce go rozwiązano. Zajmowali się głównie piciem piwa po meczach w sobotnie popołudnia. Grali w szortach i zwykłych T-shirtach. Żadnych drużynowych strojów. Żadnych zdjęć. – Miej na niego oko – rzucił Coburn w stronę Honor i poszedł do pokoju Eddiego, gdzie, jak pamiętał, w szafie leżała para piłkarskich korków. Wprawdzie już sprawdzał wcześniej oba buty, ale widocznie musiał coś przegapić. Wyjął korki z szafy, wsunął całą dłoń do środka prawego buta i wyciągnął z niego wkładkę. Nic. Odwrócił but, przyjrzał się dokładnie podeszwie i stwierdził, że nie da się jej oderwać bez jakiegoś ostrego narzędzia. To samo zrobił z lewym butem, a kiedy wyciągnął z niego wkładkę, ze środka wypadła malutka karteczka. Złożona na pół i wsunięta pod wkładkę, była na pierwszy rzut oka nie do wykrycia. Rozłożył ją i odczytał jedno, jedyne słowo napisane drukowanymi literami: PIŁKA. Wybiegając z pokoju, zawadził ramieniem o futrynę, Poczuł tak silny ból w zranionym przedramieniu, że aż z oczu pociekły mu łzy. Nie zatrzymał się jednak ani na chwilę. – Co masz?! – zawołała Honor, kiedy znalazł się w pokoju dziennym. Przebiegając obok niej, zwolnił i wcisnął w jej dłoń karteczkę. – Piłka do nogi. – Włożyłam ją z powrotem do pudełka na antresoli! – krzyknęła za nim. Coburn przebiegł przez kuchnię i w ciągu kilku sekund znalazł się w garażu. Zapalił światło, okrążył samochód Stana i pospiesznie wdrapał się po drabinie na antresolę. Rozdarł pudło i odwrócił je dnem do góry, łapiąc piłkę w locie, zanim zdążyła spaść na dół. Potrząsnął nią, ale nie słyszał, żeby coś przewracało się w jej wnętrzu. Włożył piłkę pod pachę i wrócił do pokoju dziennego. Honor i Stan patrzyli na niego wyczekująco. Nacisnął piłkę jak melon, kiedy chce się sprawdzić, czy jest dojrzały. Wtedy zauważył, że jeden szew jest zszyty nierówno, ręcznie i różni się od pozostałych, wykonanych fabrycznie. Podniósł z podłogi nóż Stana Gillette’a i rozciął nim szew. Odgiął płat skóry. Na dłoń wypadł mu pendrive USB. Popatrzyli na siebie z Honor. Zawartość przenośnej pamięci albo oczyści z zarzutów, albo pogrąży jej zmarłego męża, lecz Coburn nie mógł sobie pozwolić na rozważania, jaki wpływ może to mieć na nią. Spędził rok życia w dokach przeładunkowych Marseta, czekając na swoją zapłatę, i oto teraz miał ją w ręku.

Stan zażądał wyjaśnień, o co chodzi z tym pendrive’em i jakie jest jego znaczenie dla sprawy, ale Coburn zignorował go i poszedł od razu do pokoju, w którym stał komputer. Honor ruszyła za nim. Uruchomił sprzęt, który był jedynie w stanie uśpienia, i włożył pendrive’a do portu. Eddie nawet nie zawracał sobie głowy założeniem hasła dostępu. W pamięci był tylko jeden plik, a kiedy Coburn kliknął na ikonkę, natychmiast się otworzył. Przejrzał zawartość, nie ukrywając podniecenia. – Udało mu się dotrzeć do nazwisk kluczowych osób w tym biznesie oraz nazw firm w strefie autostrady I-10 stąd do Phoenix, gdzie przerzucana jest większość kontrabandy z Meksyku. Ale to nie wszystko. Tu jest coś jeszcze lepszego: zdobył nazwiska skorumpowanych przedstawicieli prawa. Wiem, że te informacje są prawdziwe, bo rozpoznaję niektóre nazwiska. Marset prowadził z nimi interesy. – Wskazał jedno z nazwisk na liście. – To przekupiony gość z punktu ważenia samochodów ciężarowych. A tutaj jest dealer używanych samochodów z Houston, dostarczający vany. Dwóch gliniarzy z Biloxi. Jezu! Popatrz tylko na to! – Zebranie tego wszystkiego musiało zająć Eddiemu dużo czasu. W jaki sposób udało mu się dotrzeć do tych informacji? – Nie wiem. I w dalszym ciągu nie wiem, czy zrobił to ze szlachetnych pobudek, czy też nie, ale fakt faktem, że zostawił to wszystko dla nas. Niektóre osoby występują tu tylko pod przezwiskiem: Pulpet, Riksza, Shamu. Obok imienia Diego widnieje gwiazdka. Pewnie był kimś niezwykle ważnym dla organizacji. – Czy plik zawiera dane identyfikacyjne Buchaltera? – Tego akurat nie zauważyłem, ale mamy dobry punkt wyjścia. Hamilton posika się w gacie z radości. – Wyciągnął swoją komórkę z kieszeni i spróbował ją włączyć, ale okazało się, że bateria całkowicie się rozładowała. – Szlag! – Szybko wyjął telefon Freda i włożył do niego baterię. Kiedy aparat się aktywował, popatrzył na wyświetlacz i zmarszczył brwi. – Co takiego? – spytała Honor. – Doral dzwonił trzy razy w ciągu ostatniej godziny. – To przecież bez sensu. Po co by dzwonił do Freda? – Bo nie dzwonił do niego. Dzwonił do mnie. Nagle ogarnięty złym przeczuciem, które zgasiło całą dotychczasową euforię, nacisnął ikonę połączenia. Doral odebrał po pierwszym dzwonku. Rozradowanym głosem powiedział: – Witaj, Coburn. Miło z twojej strony, że w końcu oddzwoniłeś. Coburn milczał. – Ktoś tutaj chciałby się z tobą przywitać. Coburn czekał z sercem w gardle. Z głośnika telefonu dobiegła głośno i wyraźnie piosenka Elma.

7 Semper Fidelis (z łaciny: zawsze wierny) – dewiza jednostek piechoty morskiej USA.

Rozdział 43

Kiedy Honor usłyszała tę melodyjkę, zakryła usta dłońmi, ale i tak wydostał się zza nich jej rozpaczliwy krzyk. Wprawdzie Coburn nie krzyczał, ale czuł się tak, jakby to robił. Strach – uczucie, które było mu do tej pory obce – przeszył go aż do szpiku kości, a świadomość, że jest do tego zdolny, wstrząsnęła nim do głębi. Nagle dotarło do niego, dlaczego strach jest tak doskonale motywującym czynnikiem, dlaczego największego twardziela zamienia w rozmazanego dzieciaka, dlaczego w obliczu śmiertelnego zagrożenia niektórzy gotowi są zdradzić własnego boga, kraj, cokolwiek. Przez głowę przeleciały mu z szybkością błyskawicy straszliwe obrazy, które widział w rejonach objętych wojną: ciała dzieci spalone, zmiażdżone, porozrywane tak, że przestawały przypominać ludzkie zwłoki. Młody wiek i niewinność nie ocaliły ich przed aktami przemocy jakiegoś egomaniaka bez skrupułów, żądającego absolutnej uległości. Takiego jak Buchalter. A Buchalter miał Emily. – Okej, Doral, udało ci się skierować na siebie całą moją uwagę. – Wiedziałem, że mi się to uda. – Zarechotał, najwyraźniej zadowolony z siebie. Jego śmiech ranił. – A może tylko blefujesz? – spytał Coburn. – Chciałbyś. – Piosenkę Elma łatwo puścić. Skąd mam wiedzieć, że maskotka należy do Emily? – Fajny jest ten domek Tori nad jeziorem. Dłoń Coburna zacisnęła się w pięść. Wysyczał przez zęby: – Skrzywdzisz tę małą, a… – Jej los zależy od ciebie, nie ode mnie. Honor wciąż trzymała dłonie przyciśnięte do ust. Nad nimi widać było jej szeroko

otwarte, udręczone, pełne łez oczy. Coburn wiedział, że jeśli postawi się Doralowi, nie zobaczą już Emily całej, spytał więc spokojnie, jakie są warunki odzyskania Emily. – To proste, Coburn. Ty znikasz, ona żyje. – Przez zniknięcie rozumiesz śmierć. – Ale z ciebie bystrzak! – Wystarczająco bystry, żeby uniknąć wybuchu bomby podłożonej pod samochód. – Zdarza się. – Doral wcale się tym nie przejął. – Twoje warunki są do chrzanu. – Nie podlegają negocjacji. Pamiętając, że rozmawia przez telefon, który może zostać namierzony, Coburn spytał: – Gdzie i kiedy? Doral powiedział mu, dokąd ma przyjechać, o której godzinie i co robić, kiedy już dotrze na miejsce. – Trzymaj się tych instrukcji, a Honor odjedzie z Emily. Reszta to sprawa między tobą a mną, koleś. – Nie mogę się już doczekać – warknął Coburn. – Jest jeszcze jedna kwestia. – Co? – Jeśli wszystko do tej pory tak partaczyłeś, dlaczego jeszcze oddychasz? Buchalter musi mieć jakiś powód, dla którego wciąż żyjesz. Pomyśl o tym. * Doral rozłączył się, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Coburn pogrywał sobie z nim, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Był w tym niezły. Trafił w jego czuły punkt: był tylko sługusem, a po tym wszystkim, co poszło źle w ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin, w dodatku zbędnym. Spojrzał przez ramię na tylne siedzenie, gdzie Emily spała po sporej dawce środków nasennych, którymi ją nafaszerował, żeby się nie bała albo nie zaczęła się awanturować, gdyby się zorientowała, że wujek Doral nieco nałgał, opowiadając jej, dlaczego zabiera ją w środku nocy z domku Tori nad jeziorem. W tym samym momencie, kiedy pociągał za spust, żeby skończyć z Tori, zza jego pleców dobiegł cienki głosik: – Cześć, wujku Doralku! Obrócił się w mgnieniu oka. W drzwiach sypialni Tori stała w piżamce Emily, trzymając pod pachą Elma i swoją „delkę”. Najbardziej wprawiło go w zakłopotanie

to, że bardzo się ucieszyła na jego widok. – Robiłyśmy z ciocią Tori babki z piasku. I wiesz co? Jutro pozwoli mi pobawić się swoimi kosmetykami do robienia makijażu. Dlaczego masz rękawiczki? Na zewnątrz wcale nie jest zimno. Dlaczego ciocia Tori leży na podłodze? Pojawienie się dziewczynki było tak niespodziewane, że na moment go zatkało. Już zaczęła podchodzić do niego bliżej, kiedy szybko wymyślił jakiś wiarygodny wykręt: – Ciocia ukryła twarz i właśnie odlicza, bo bawimy się w chowanego. Emily uwierzyła i podjęła zabawę razem z wujkiem. Przemknęli po schodach na dół i ukryli się w samochodzie, który pożyczył na jeden wieczór od kuzyna. Siedząc na tylnym siedzeniu, konspiracyjnie chichotała. Byli już kilka kilometrów od domu, kiedy radość przerodziła się w niepokój. – Myślę, że ciocia Tori nas nie znajdzie, jeśli schowamy się tak daleko. A po chwili dodała: – Czy zabierasz mnie do mamusi? Gdzie jest Coburn? Obiecał, że kupi mi lody. Ja chcę do nich. Pytania były coraz częstsze i coraz bardziej działały mu na nerwy. Przypomniał sobie, że kiedyś jedna z sióstr wspomniała mu, że antyhistamina w płynie działa uspokajająco na małe dzieci. Zatrzymał się na stacji benzynowej, kupił napój wiśniowy i buteleczkę medykamentu. Wkrótce po wypiciu tej mieszanki Emily wreszcie zasnęła. Dopiero wtedy zadzwonił do Buchaltera i złożył mu raport o swoim sukcesie. Nie został wprawdzie pochwalony za dobrze wykonaną robotę, ale wydawało mu się, że usłyszał westchnienie ulgi. Sprawdź, czy Coburn odbierze telefon twojego brata. Zrób to. Teraz wszystko było już poukładane i pozostało mu jedynie czekać na umówioną godzinę spotkania. Odwrócił głowę, nie będąc w stanie patrzeć na anielską twarzyczkę śpiącej dziewczynki. To przecież Emily, na litość boską. Dziecko Eddiego. Zabił jej ojca. Teraz będzie musiał zabić również jej matkę. Pomyślał z goryczą, że odebranie tak słodkiemu dzieciakowi rodziców to dopiero pieprzona kariera, czyż nie? Zastanawiał się, jak doszło do tego, że upadł tak nisko, zupełnie tego nie dostrzegając. Zabrnął w takie bagno, że nie było już dla niego ratunku. Na początku sądził, że całkowite odcięcie się od przeszłości i zatrzaśnięcie za sobą drzwi to dobry wybór. Odrzucił poprzednie życie, jak wąż zrzuca starą skórę. Miał dość płaszczenia się przed klientami swoich wędkarskich czarterów i kredytodawcą lichwiarzem. Pokazał plecy temu biznesowi i zamienił obsługę klientów na awanturnictwo i przemoc. Zasmakował w terroryzowaniu, zastraszaniu, a nawet – jeśli zachodziła taka potrzeba – zabijaniu.

Jednak teraz, patrząc wstecz, dochodził do wniosku, że tamto życie na łodzi czarterowej było znacznie mniej skomplikowane niż jego obecna egzystencja. Pracował czasem ponad siły, a zarobek nie zależał od niego, a mimo to wspominał tamten czas z nostalgią graniczącą z tęsknotą. Kiedy zaczął działać na zlecenie Buchaltera, było to jak podpisanie paktu z diabłem, jak podjęcie zobowiązania na całe życie. Nie miał odwrotu. Nie mógł cofnąć raz podjętej decyzji. A co do jego spektakularnego pomysłu wyeliminowania Buchaltera i przejęcia kontroli nad biznesem… Kogo chciał oszukać? To się nigdy nie wydarzy. Nawet gdyby się zebrał na odwagę i podjął taką próbę, pewnie nie wyszedłby z tego żywy. Jednak będzie się trzymał obranej drogi, dopóki nie dojdzie do jej ślepego końca. I zanim przyjdzie mu się rozliczyć ze wszystkiego, czy to się stanie za lat dwadzieścia, czy za dwadzieścia minut, musi najpierw zabić Lee Coburna. Za to, że zastrzelił Freda. * Natychmiast po rozłączeniu się z Doralem Coburn wybrał numer stacjonarnego telefonu Tori w domu nad jeziorem. Włączyła się automatyczna sekretarka. – Jaki jest numer komórki Tori? – spytał, mając nadzieję, że Tori nie posłuchała jego ostrzeżeń i jednak włożyła baterię do aparatu. Honor odjęła dłonie od ust. Jej wargi zbielały, tak mocno je zaciskała. Ledwie się poruszały, kiedy beznamiętnie podawała numer. Ten telefon również przekierowany został na pocztę głosową. – Niech to cholera! – Coburn? Czy Emily żyje? – spytała Honor drżącym głosem. – Jeśliby ją zabili, nie mieliby żadnej karty przetargowej. Wydawało mu się, że chciała w to wierzyć. On też chciał. Załkała krótko. – Czy trzyma ją jako zakładniczkę w domu nad jeziorem? – W tle słychać było, jakby jechał samochodem. – Czy myślisz, że Tori została… – Ostatnie słowo nie przeszło jej przez gardło i urwała, chlipiąc. Coburn wybrał numer 911, a kiedy dyżurna odebrała, podał adres domu Tori nad jeziorem. – Kobieta przebywająca pod tym adresem została napadnięta. Proszę wysłać tam policję i karetkę. Rozumie pani? Kazał dyżurnej powtórzyć adres, ale kiedy zaczęła zadawać pytania, rozłączył się.

– Czy oni zabiją moje dziecko? – Honor drżała ze zdenerwowania. Prawda była bezlitosna, ale nie chciał jej oszukiwać. – Nie wiem – powiedział. Objął ją zdrowym ramieniem i przytulił mocno do siebie, kładąc policzek na czubku jej głowy. – Musimy wezwać policję, Coburn. Kiedy nie odpowiedział, podniosła głowę i popatrzyła na niego. – Możemy – odrzekł cicho. – Ale uważasz, że nie powinniśmy. – To twoje dziecko, Honor. To ty musisz podjąć decyzję. Cokolwiek zdecydujesz, zaakceptuję to, lecz sądzę, że jeśli zadzwonisz na policję, Buchalter prawie natychmiast się o tym dowie. – I Emily zostanie zabita. Skinął głową ze smutkiem. – Najprawdopodobniej. Buchalter się nie cacka. Musi zawsze kończyć to, co zaczął, bo wyjdzie na słabeusza, a do tego nie może dopuścić. Jeśli groził śmiercią, musi zabić. Wiem, że nie to pragnęłaś usłyszeć, ale nie chcę cię zwodzić. Przygryzła dolną wargę. – A co z biurem FBI? – spytała. – Nie lepiej. Przykładem VanAllen. – Więc wszystko zależy tylko od nas? – Oddam mu, cokolwiek będzie chciał, żeby ocalić jej życie. – Cokolwiek będzie chciał… – Oboje wiedzieli, co ma na myśli. – Zawarłeś z nim umowę, prawda? Ty zamiast Emily? – To umowa. – Tym razem nie powiedział tego ze zwykłym wzruszeniem ramion. Już nie było mu obojętne, jak i kiedy umrze, tak jak jeszcze kilka dni temu. Śmierć nie wydawała mu się już jedynym możliwym wyjściem, o którym mówił z nonszalancją. – Nie chcę, żebyś zginął – powiedziała schrypniętym głosem. – Może mi się jakoś uda. Mam jeszcze jedną niezłą kartę przetargową. Wypuścił ją z objęć, usiadł za biurkiem z komputerem i otworzył plik z pendrive’a. – Nie mamy teraz na to czasu. – Honor stała tuż obok niego, załamując ręce. – Gdzie oni przetrzymują Emily? Czy słyszałeś jej płacz? – Nie. – Czy to dobrze, czy źle? – Jęknęła zrozpaczona. – Przecież musi być przerażona. Dlaczego nie płakała? Czy uważasz, że to może oznaczać… Jak myślisz, co to może oznaczać? – Staram się właśnie o tym nie myśleć.

Niewiele jej brakowało, żeby wpaść w histerię, ale było to całkowicie usprawiedliwione. Próbował ją uspokoić, przynajmniej na tyle, żeby móc się skoncentrować na tym, co trzeba zrobić szybko i bezbłędnie. Otworzył przeglądarkę internetową, wszedł do serwisu mailowego i zalogował się do swojego konta. Do emaila dołączył plik z pendrive’a Eddiego, wysłał i równie szybko się wylogował. Zanim zamknął przeglądarkę, wyczyścił jeszcze historię, żeby nikt nie mógł ustalić, kiedy nastąpiło ostatnie logowanie do poczty mailowej. Adres e-mailowy, na który przesłał plik, był założony tylko na jednym komputerze. Hasło dostępu do niego znali jedynie on i Hamilton. O tym, gdzie znajduje się ten komputer, wiedzieli również tylko oni. Kiedy skończył, wyciągnął pendrive’a z portu USB, wstał i położył dłonie na ramionach Honor. – Gdyby to nie było przeznaczone dla mnie, mogłabyś umrzeć spokojnie w podeszłym wieku, nie mając pojęcia o znaczeniu tego tatuażu. Nic by się nie wydarzyło. – To przeprosiny? – Coś w tym rodzaju. – Coburn – potrząsnęła rozpaczliwie głową – nie zależy mi teraz na przeprosinach. – Nie przepraszam za to, co zrobiłem do tej pory, lecz za to, o co za chwilę cię poproszę. Jeśli chcesz, żeby Emily wróciła żywa… – Zawsze używasz jej jako przynęty, kiedy chcesz mnie do czegoś zmusić. – Ponieważ to zawsze działa. – Powiedz mi, co mam zrobić. * Mając na względzie informacje uzyskane podczas rozmowy z Hamiltonem, Crawford wyszedł z budynku, którego ściany miały uszy, i zadzwonił do tych funkcjonariuszy policji i zastępców szeryfa, do których miał bezgraniczne zaufanie. Poprosił ich o natychmiastowe przybycie. Nadrzędną sprawą było natychmiastowe poszerzenie skali działań przy poszukiwaniach pani Gillette, jej córki i Lee Coburna. Odbył krótkie tajne spotkanie ze wszystkimi, których zwerbował, prosząc o całkowitą dyskrecję. Niektórym zlecił przeszukanie tych okolic, które już wcześniej patrolowali. – Wróćcie na łódź, do mieszkania Coburna, do domu pani Gillette. Mogliśmy coś przeoczyć. Pozostałych wysłał, żeby sprawdzili inne tropy, zgodnie z telefonicznymi

zgłoszeniami poszkodowanych i świadków: jakiejś stukniętej kobiety z Cypress Street, która dzwoniła na posterunek przynajmniej raz dziennie, mówiąc, że widziała pod swoim domem a to Mussoliniego, a to Marię Callas, a to Jezusa – kto wie, może chodziło jej o Coburna? – i pary spod miasta, która po powrocie do domu z dwutygodniowego rejsu po Morzu Śródziemnym wykryła, że podczas ich nieobecności z zamkniętego na kłódkę garażu skradziono samochód, kuchnia została przetrząśnięta w poszukiwaniu żywności, a mieszkanie nad garażem było zamieszkiwane – sądząc po jego wyglądzie – przez dwie osoby. Lokal wyglądał na opuszczony. Ręczniki w łazience były wciąż wilgotne. Może się zdarzyć, że te tropy prowadzą donikąd, ale przynajmniej coś robił. Starał się działać, a nie tylko reagować, tym bardziej że nie miał ochoty dostać po łapach od Hamiltona z dużego, złego FBI. Zdecydował, że przesłucha teścia pani Gillette. Stan Gillette, który pojawiał się wszędzie, gdzie tylko coś się działo, wydawał się mieć bezpośrednią wtykę w lokalnych siłach policji. Te jego kontakty powinny były się urwać wraz ze śmiercią syna. Nie urwały się jednak i to budziło podejrzenia Crawforda. Bo co na przykład Gillette wie o domniemanym uprowadzeniu Honor? Co ukrywa? Nie chciał czekać do świtu, żeby zadać mu te pytania. Obudzi go i postawi pod murem. Ludzie wyciągani prosto z łóżka zwykle są półprzytomni i nieco zdezorientowani, bardziej skłonni do pomyłek, jak na przykład wygadania się z informacjami, których w zwykłych warunkach nikt nigdy by z nich nie wyciągnął. Jednak kiedy Crawford podjechał pod dom Gillette’a i zobaczył, że jest rozświetlony od środka jak bożonarodzeniowa choinka, przeszył go dreszcz obawy o właściciela domu. Jako żołnierz piechoty morskiej może i był przyzwyczajony do wczesnego wstawania, ale żeby być na nogach o tej porze?! Crawford wysiadł z samochodu i ruszył chodnikiem w stronę wejścia. Drzwi były lekko uchylone. Wyciągnął służbowy rewolwer z kabury. – Panie Gillette? Nie dostał żadnej odpowiedzi, więc zastukał w drzwi lufą pistoletu, a kiedy w dalszym ciągu nikt się nie odzywał, jednym pchnięciem otworzył je na oścież i wszedł do pokoju dziennego. Pokój wyglądał tak, jakby przeszedł przez niego cyklon. Na beżowej wykładzinie widać było krople i smugi rozmazanej świeżej krwi. Na samym środku pokoju, przywiązany taśmą klejącą do drewnianego krzesła, siedział Stan Gillette. Głowa zwisała mu bezwładnie na klatkę piersiową. Wyglądał na nieprzytomnego. Albo martwego. Poruszając się szybko, choć ostrożnie, pomiędzy plamami krwi, Crawford ruszył ku niemu, wołając do niego po nazwisku. Mężczyzna jęknął i uniósł głowę.

– Czy ktoś jeszcze jest w domu? – spytał szeptem szeryf. Gillette pokręcił głową i odpowiedział schrypniętym głosem: – Już wyszli. – Oni? – Coburn i Honor. Crawford sięgnął po swoją komórkę. – Co robisz? – spytał Gillette. – Chcę to zgłosić. – Zapomnij. Wyłącz telefon. Nie chcę, żeby moja synowa została aresztowana jak zwykła kryminalistka. – Potrzebujesz pomocy medycznej. – Powiedziałem, żebyś dał spokój. Nic mi nie jest. – Czy to Coburn cię tak zmasakrował? – On wygląda gorzej. – Czy pani Gillette też jest w to zamieszana? Usta starego wojaka zacisnęły się w wąską, prostą linię. – Miała swoje powody. – Uczciwe? – Tak jej się przynajmniej wydaje. – A co pan o tym sądzi? – Odetnie mnie pan w końcu od tego krzesła czy nie? Crawford umieścił rewolwer z powrotem w kaburze. Podczas kiedy rozcinał taśmę ostrzem kieszonkowego scyzoryka, Gillette przekazał mu, co się tu wydarzyło. Zanim skończył swoją opowieść, był wolny. Tupał nogami, żeby przywrócić czucie w stopach, ściskał dłonie w pięści, a potem rozprostowywał palce, żeby poprawić krążenie. – Czy zabrali ze sobą tego pendrive’a? – spytał Crawford. – Tak. I piłkę też. – Co było na tym nośniku przenośnej pamięci? – Nie chcieli mi powiedzieć. – No cóż. Musiało to być coś niezwykle znaczącego, bo inaczej pański zmarły syn nie robiłby sobie tyle kłopotu, żeby to ukryć. Gillette nic na to nie odpowiedział. – Czy mówili panu, dokąd się udają? – A jak pan myśli? – Czy może o czymś napomknęli? Coś szczególnego wpadło panu w ucho? – Opuszczali dom w straszliwym pośpiechu. Kiedy przebiegali obok mnie, krzyknąłem do nich, pytając, co się dzieje. Coburn zatrzymał się, pochylił nade mną i spojrzał mi prosto w oczy. Zaczął od przypomnienia, że kiedy żołnierz piechoty

morskiej ma zadanie do wykonania, nie istnieją dla niego żadne przeszkody. Odpowiedziałem mu, że i owszem, pamiętam o tym. No i co z tego? Wtedy odrzekł: „No cóż. Też byłem kiedyś żołnierzem piechoty morskiej i mam zadanie do wykonania. Czy to umyślnie, czy przypadkiem to ty możesz stanowić główną przeszkodę, więc zapewne zrozumiesz, dlaczego muszę to zrobić”. I potem ten sukinsyn przyłożył mi tak, że straciłem przytomność. Następne, co kojarzę, to pańska obecność tutaj. – Ma pan posiniaczoną szczękę. Czy jest cała? – Oberwał pan kiedyś pantoflem? – Nie sądzę, żeby zdążył pan zauważyć, samochodem jakiej marki… – Nie zdążyłem. – Gdzie jest pański komputer? Gilette poprowadził go korytarzem do swojej sypialni. – Powinien być w trybie uśpienia. Crawford usiadł za biurkiem i aktywował komputer. Sprawdził serwer poczty głównej, pocztę wyszukiwarki internetowej, przejrzał nawet plik z osobistymi dokumentami Stana Gillette’a. Niczego nie znalazł; prawdę mówiąc, nie oczekiwał, że cokolwiek znajdzie. – Coburn nie zostawił po sobie żadnych śladów, po których moglibyśmy go łatwo wytropić – orzekł. – Chciałbym mimo to zabrać ze sobą pański komputer i oddać go do sprawdzenia technikom z mojego wydziału. Może udałoby się im odtworzyć zawartość pendrive’a. Przypuszczam, że teraz możemy jedynie… Wstrząsnął nim krótki dreszcz, kiedy wyprostował się i odwrócił. Stan Gillette trzymał w jednej ręce sztucer, a w drugiej sześciostrzałowy rewolwer, celując prosto w niego.

Rozdział 44

– Tu Coburn. – Rychło w czas! Niech cię szlag, Coburn! – Hamilton darł się na niego do słuchawki. – Żyjesz jeszcze? A pani Gillette? Dziecko? Co się stało z VanAllenem? – Jest ze mną Honor, cała i zdrowa. Niestety, mają jej córeczkę. Rozmawiałem przed chwilą z Doralem Hawkinsem. Buchalter chce pohandlować. Moje życie za Emily. – No tak. – Hamilton odetchnął głośno. – I wszystko jasne. – Jasne. Po chwili Hamilton spytał: – Co z VanAllenem? – Na spotkanie z nim nie poszła Honor, lecz ja. Spodziewałem się pułapki, ale sądziłem, że to on ją zastawi. Okazało się jednak… – Tom był czysty. – Może. – Może? Rozumiem, że praktycznie wyparował. – Zdarza się, że również i źli chłopcy są podwójnymi agentami. Tak czy siak, odebrał telefon, zanim zdążyłem go ostrzec, żeby tego nie robił. – Gdzie jesteś? – To potem. Słuchaj mnie teraz: udało mi się odkryć, za czym tak goniłem. Okazało się, że była to przenośna pamięć USB z plikiem zawierającym obciążające informacje. – Obciążające kogo? – Wielu ludzi. Lokalnych przedstawicieli prawa. Innych, którzy z policją nie mają nic wspólnego. Cała masa nazwisk. – Masz to urządzenie przy sobie? – Trzymam je w garści.

– Żeby wymienić na Emily? – Jeśliby się udało. Nie sądzę jednak, żeby do tego doszło. – Jak mam to rozumieć? – Zwyczajnie. Nie sądzę, żeby do tego doszło. – Dość już tych pieprzonych zagadek, Coburn. Powiedz mi, gdzie jesteś, a zabiorę… – Kilka minut temu przesłałem ci plik z pendrive’a na e-maila. – Nie dostałem żadnego powiadomienia na komórkę o przychodzącym e-mailu. – Nie wysłałem go na twój zwykły adres e-mailowy. Wiesz, gdzie masz sprawdzić. – Więc to wiarygodne informacje? – Tak. – Ale nie zidentyfikowałeś dzięki nim Buchaltera? – Skąd wiesz? – Gdyby tak było, zacząłbyś właśnie od tego. – Masz rację. Aż takiego farta nie mieliśmy, lecz dzięki tym informacjom na pewno uda się do niego dotrzeć. Jestem prawie pewny. – Dobra robota, Coburn. A teraz powiedz mi jeszcze… – Nie ma już czasu. Muszę iść. – Zaczekaj! Nie możesz tego zrobić bez wsparcia, bo wpakujesz się w kolejną pułapkę. – To też wziąłem pod uwagę. – Mowy nie ma. I nie mam najmniejszego zamiaru dyskutować z tobą na ten temat. Rozmawiałem z zastępcą szeryfa Crawfordem. Sądzę, że mogę spokojnie za niego zaręczyć. Zadzwoń do niego i… – Nie zrobię tego, dopóki Emily nie wróci do Honor. Dopiero wtedy ona powiadomi policję. – Nie możesz samotnie stanąć przeciw tym ludziom. – To warunek wymiany. – To warunek każdej wymiany! – krzyknął Hamilton. – Ale nikt nie trzyma się sztywno takich ustaleń! – A ja tak. Tym razem mam zamiar ich posłuchać. – Przecież oni mogą zabić tę małą. – Może się tak zdarzyć. A już na pewno tak się stanie, jeśli zaroi się tam od policji i federalnych. – Ale wcale nie musi. Możemy… Coburn rozłączył się, a potem wyłączył telefon. – Mogę się założyć, że chciał mi zasunąć jakąś oklepaną gadkę – powiedział do Honor, rzucając telefon na tylne siedzenie.

– Sądzi, że powinieneś wezwać posiłki. – Jak na filmie. Ja mu podam swoją głowę na talerzu, a on załatwi chłopaków z jednostki specjalnej SWAT, helikoptery i postawi na nogi wszystkich mundurowych w promieniu kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych od miejsca zdarzenia. Armię Stallone’ów, którzy wszystko spieprzą. – Byłam na ciebie wściekła jak diabli – szepnęła po chwili. Spojrzał na nią z bezgłośnym pytaniem. – Kiedy zniszczyłeś piłkę futbolową Eddiego. – Ech, wiem. Policzek wciąż jeszcze mnie piecze po tym, jak mi przyłożyłaś. – Sądziłam, że był to przejaw nieuzasadnionego okrucieństwa, ale w końcu okazało się, że intuicja cię nie zawiodła. Wybrałeś tylko złą dyscyplinę sportu. To wcale nie intuicja kazała mu wbić nóż w piłkę, lecz zazdrość. Zajadła, pierwotna zazdrość, gdy dostrzegł wyraz jej twarzy, kiedy z czułością dotykała opuszkami palców sznurowania owalnej piłki do futbolu, zapewne wspominając swojego ukochanego zmarłego męża. Lepiej jednak nie wyjaśniać tego nieporozumienia. Lepiej, żeby myślała o nim jako o gościu z niesamowitą intuicją niż jako o niedoszłym zazdrosnym kochanku. Pocierała dłońmi przedramiona, co było jawną oznaką zdenerwowania. – Honor! – Kiedy odwróciła głowę w jego stronę, powiedział: – Mogę jeszcze oddzwonić do Hamiltona. Niech przyśle tę swoją kawalerię. – Jeszcze dwa dni temu nie zdecydowałbyś się na podobne rozwiązanie. – Jej gardłowy głos sugerował intymną zażyłość. – Coburn, ja… – Nic nie mów. Cokolwiek chciałaś powiedzieć, nie mów tego. – Jej bliska płaczu mina zaalarmowała go jeszcze bardziej, niż gdyby odgrywała postać z gry komputerowej. – I nie patrz na mnie wzrokiem zranionej sarny. Nie miej żadnych romantycznych zamiarów w stosunku do mnie tylko dlatego, że kiedyś ci powiedziałem, że jesteś ładna, albo dlatego, że opowiedziałem ci wzruszającą historyjkę o jakimś starym koniu. Seks? Było, minęło. Ja chciałem ciebie, ty mnie. Sądzę, że jeszcze zanim pocałowaliśmy się wtedy na łodzi, oboje wiedzieliśmy, że to się musi wydarzyć. To była tylko kwestia czasu. Wyszło wspaniale. Nie łudź się jednak, że nagle stałem się innym człowiekiem niż tamtego pamiętnego dnia, kiedy dowlokłem się do twojego podwórka. Wciąż jestem tak samo wredny. Wciąż jestem sobą. Zmusił się do mówienia szorstkim tonem, ponieważ bardzo zależało mu, żeby to dobrze zrozumiała. Za godzinę, a może nawet prędzej, w taki lub inny sposób zniknie z jej życia tak samo szybko, jak się w nim pojawił. Chciał zrobić wszystko, żeby to zniknięcie było dla niej bezbolesne, nawet gdyby to oznaczało konieczność zranienia jej teraz. – Nic a nic się nie zmieniłem, Honor.

Uśmiechnęła się do niego blado. – Ale ja się zmieniłam. * Tori nie mogła otworzyć oczu, ale wyczuwała wokół siebie od czasu do czasu jakiś ruch, światło, hałasy, które stawały się nie do wytrzymania. Potem zapadała w absolutną ciemność pożerającą wszystkie bodźce, dopóki znów z bólu nie odzyskiwała przytomności. – Pani Shirah, proszę nie zasypiać. Została pani poważnie ranna, ale już jesteśmy w drodze do szpitala. Słyszy mnie pani? Może mi pani ścisnąć rękę? Co za głupia prośba. Posłuchała jednak i jakiś głos jej pogratulował, a potem orzekł: – Reaguje, panie doktorze. Dwie minuty nie było kontaktu. Spróbowała oblizać usta, ale jej język był opuchnięty i nie chciał współpracować. – Emily – wyszeptała z trudem. – Emily? Ona pyta o Emily. Czy ktoś wie, kto to jest Emily? – W domu nie było nikogo więcej. Znów ogarnęła ją ciemność, spoza której dobiegały chaotyczne odgłosy, ulatując niemal w tej samej chwili. – Nie, pani Shirah, proszę się nie ruszać. Musimy bezpiecznie przełożyć panią na nosze. Została pani postrzelona w głowę. Postrzał w głowę? Doral w głupiej czapce zasłaniającej twarz. Walka z nim zakończona… Emily!!! Musi odnaleźć Emily. Spróbowała usiąść, ale nie dała rady nawet się podnieść. Spróbowała zachować przytomność, ale nie była w stanie. Och, Jezu, znowu nadchodzi ta ciemność. Kiedy znów odzyskała przytomność, przez zamknięte powieki dotarło do niej jasne światło lamp. Wokół niej panował rozgardiasz i ruch. Dziwne, ale miała wrażenie, że unosi się nad swoim ciałem, obserwując wszystko z pewnej odległości. A czy to przypadkiem nie Bonnell? Dlaczego ma ten idiotyczny bandaż na czole? I czy jego uszy są zakrwawione? Ściskał mocno jej dłoń. – Kochanie moje, ktokolwiek cię skrzywdził… Czy on płacze?! Bonnell Wallace?! Ten Bonnell Wallace, którego znała, płacze! – Wszystko będzie dobrze. Przysięgam ci, że zrobię wszystko, żeby było dobrze. Wyjdziesz z tego. Musisz! Nie mogę cię stracić. – Panie Wallace, zabieramy ją na salę operacyjną.

– Kocham cię, kotku. Kocham cię. – Proszę się odsunąć, panie Wallace. – Czy przeżyje? – Zrobimy, co w naszej mocy. Trzymał ją za rękę, dopóki nie kazano mu jej zostawić. – Kocham cię, Tori. Starała się nie dać pożerającej ją znów otchłani ciemności. Resztką świadomości krzyknęła w myślach: Ja też cię kocham! Skoro Coburn uparł się, żeby zainscenizować jednoosobowe przedstawienie, Hamilton musiał znaleźć jakiś sposób, żeby go powstrzymać, nim dojdzie do prawdziwej katastrofy. Śmierć Toma VanAllena wcale nie przekonała Coburna o całkowitej niewinności agenta, więc Hamilton musiał porozmawiać z wdową po nim i zbadać, co wie, jeżeli w ogóle cokolwiek wie. Jednak kiedy on i jego zespół przyjechali do domu VanAllena, tak jak Hamilton przewidział, przed domem nie było innych samochodów. Wdowa spędzała tę noc samotnie, lecz nie spała. W domu paliło się światło. Hamilton wyskoczył z chevroleta suburbana i podszedł zamaszystym krokiem do drzwi wejściowych, zadzwonił i czekał. Kiedy nie otwierała, pomyślał, że może jednak mimo wszystko zasnęła. Może dlatego, że jej syn wymagał całodobowej opieki, światła w domu VanAllenów paliły się bez przerwy. Zadzwonił jeszcze raz, a potem zapukał. – Pani VanAllen?! Tu Clint Hamilton! – zawołał przez drzwi. – Wiem, że to dla pani niezwykle trudny okres, ale to bardzo ważne, żebyśmy porozmawiali właśnie w tej chwili! Wciąż nie mając żadnej odpowiedzi, nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Wyjął komórkę z kieszeni, przewinął listę kontaktów i znalazł telefon domowy VanAllenów. Wybrał numer i usłyszał dzwonek telefonu w głębi domu. Po piątym dzwonku wyłączył się i krzyknął w stronę zaparkowanych przy krawężniku samochodów: – Dajcie łom! Drużyna SWAT dołączyła do niego na ganku. – To nie włamanie. Pani VanAllen jest w ciężkim stanie psychicznym. W domu jest też niepełnosprawny chłopiec. Bądźcie ostrożni. W ciągu kilku sekund sforsowali drzwi frontowe. Hamilton wpadł do środka, a pozostali za nim, błyskawicznie sprawdzając przylegające do holu pokoje. Hamilton znalazł pokój Lanny’ego na samym końcu szerokiego korytarza. Panowała tu słodkawa, mdła woń, charakterystyczna dla pomieszczeń, w których przebywają obłożnie chorzy. Pokój wyglądałby zupełnie zwyczajnie, gdyby nie szpitalne łóżko i zestaw medykamentów. Telewizor był włączony. Przyciemnione

boczne lampy dawały kojące światło. Na ścianach wisiały obrazy. Podłogę przykrywał wielobarwny dywan. Chłopiec leżał bez ruchu na specjalistycznym łóżku. Miał oczy szeroko otwarte, ale spojrzenie puste. Hamilton podszedł do łóżka od strony głowy, żeby sprawdzić, czy oddycha. – Sir? Hamilton odwrócił się do oficera stojącego w otwartych drzwiach. Nic nie powiedział, ale wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. SYTUACJA NADZWYCZAJNA. Machnął energicznie głową w hełmie w stronę pozostałej części domu. * Doral zobaczył zbliżające się boczną uliczką przednie światła samochodu. Czas na przedstawienie. Siedział w pożyczonym samochodzie. Wciągnął ostatni raz dym z papierosa, a potem wyrzucił go przez otwarte okno. Żarzący się w ciemnościach punkt spadł płomienną smugą na chodnik i tam zgasł. Aktywował telefon i zadzwonił do Buchaltera. – Zjawił się dokładnie o czasie. – Wkrótce tam będę. – Jak to? – Doral zamarł na ułamek sekundy. – Chyba słyszałeś. Nie mogę sobie pozwolić na to, żebyś znowu coś spieprzył. – I na linii zapadła cisza. Odczuł te słowa jak policzek. Pewnie współpraca z meksykańskim kartelem się ustabilizowała i Buchalter po prostu nie chce, żeby znów coś poszło źle. Nie była to taka prosta sprawa jak z Marsetem, który wszystko spieprzył, czy ze śledczym stanowym, który nie trzymał się poleceń. To było coś zupełnie innego. Buchalter miał osobiste porachunki z Lee Coburnem. Coburn zatrzymał samochód około trzydziestu metrów dalej. Silnik pracował na jałowym biegu i powarkiwał nierówno w ciszy, jaka panowała pod odkrytymi trybunami stadionu do futbolu, gdzie Doral wyznaczył miejsce spotkania. O tej porze roku nikogo tu nie było. Stadion znajdował się na peryferiach miasta. Idealna lokalizacja. Coburn włączył długie światła. Jego samochód wyglądał jak zwykły gruchot, ale nie wiadomo dlaczego wydał się Doralowi groźny, przypominając mu opowiadanie Stephena Kinga o samochodzie, który stał się psychopatycznym mordercą ludzi. Doral odepchnął od siebie tę niedorzeczną myśl. Coburn miał zdecydowanie zły

wpływ na jego głowę. Agent federalny nie zamierzał się do niego zbliżać, dopóki nie zobaczy, że Doral faktycznie ma Emily. Doral upewnił się, że lampki oświetlające wnętrze samochodu nie włączyły się, kiedy wysiadł z samochodu. Pochylił się tak, żeby głowa nie wystawała mu ponad dach, i otworzył tylne drzwi, wsunął ręce pod pachy Emily i wyciągnął dziewczynkę z wozu. Jej ciało było bezwładne, oddech głęboki, a sen spokojny, kiedy ułożył ją na lewym przedramieniu. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby użyć takiej słodkiej dziewuszki do ratowania własnej skóry? Takim jak Doral. Człowiekiem bez żadnych skrupułów. Coburn sprawił, że poczuł się zerem, zdenerwowany i niepewny, a z takim nastawieniem już nie żył. Jedyne, czego chciał, to konfrontacji z Coburnem. A że musiał do tego wykorzystać Emily… No cóż, takie życie, a nikt nigdy nie mówił, że życie jest fair. Położył prawą rękę z pistoletem na plecach Emily, żeby była dobrze widoczna. Potem obszedł samochód dookoła, żeby pokazać, że ma wszystko pod kontrolą i jest całkowicie zrelaksowany, choć w rzeczywistości dłonie miał spocone, a serce waliło mu jak młotem. Samochód Coburna ruszył do przodu w ślimaczym tempie. Doral poczuł nerwowy skurcz żołądka. Zmrużył oczy z powodu mocnych świateł. Samochód zatrzymał się pięć metrów od niego. – Zgaś światła! – krzyknął. Kierowca wysiadł. Mimo rażącego światła rozpoznał sylwetkę Honor. – Co jest, do cholery?! Gdzie Coburn? – Wysłał mnie w zamian. Powiedział, że mnie nie zastrzelisz. – To się mylił. – Szlag! Doral nie sądził, że będzie musiał zabić Honor, stojąc z nią twarzą w twarz. – Odsuń się od samochodu i unieś ręce, tak żebym je widział. Jaki podstęp szykuje Coburn? – On nie potrzebuje żadnych podstępów, Doral. Nie potrzebuje już dłużej nawet mnie. Dzięki Eddiemu przygwoździł ciebie. – A co Eddie ma z tym wspólnego? – Wszystko. Coburn odnalazł pewien spis nazwisk, które on pracowicie zbierał. Doralowi zaschło w ustach. – Nie wiem, o czym mówisz. – Oczywiście, że wiesz. Dlatego właśnie go zabiłeś. – Masz na sobie podsłuch? – Nie! Coburn już dostał to, czego szukał. Teraz już mu wszystko jedno, co stanie się ze mną i Emily. Ale mnie nie jest. Chcę moją córkę.

Doral mocniej ścisnął pistolet w dłoni. – Kazałem ci odsunąć się od samochodu. Wyszła spoza osłony otwartych drzwi z uniesionymi rękami. – Ja nic ci nie zrobię, Doral. Pozostawię cię wymiarowi sprawiedliwości. Albo Coburnowi. Wszystko mi jedno. Zależy mi jedynie na Emily. – Głos jej się załamał, kiedy wymawiała imię córki. – Ona cię kocha. Jak możesz jej to robić? – Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, co człowiek jest w stanie zrobić. – Czy ona…? – Nic jej nie jest. – Nie rusza się. – Możesz winić za to jedynie swojego przyjaciela Coburna. Za to wszystko. – Dlaczego Emily jest taka spokojna? – Gdzie jest Coburn? – Ona nie żyje?! – wrzasnęła histerycznie Honor. – Gdzie je… – Zabiłeś ją, tak?! Jej krzyki obudziły Emily. Dziewczynka przeciągnęła się, a potem uniosła głowę i wymruczała: – Mamusia? – Emily! – zawołała Honor i wyciągnęła do niej ręce. Doral zaczął się cofać w stronę swojego samochodu. – Wybacz, Honor, ale Coburn pokpił sprawę. – Emily!!! Słysząc głos mamy, Emily zaczęła się wyrywać z objęć mężczyzny. – Emily, uspokój się – syknął. – To ja, wujek Doral. – Chcę do mamy! – ryknęła mała i zaczęła młócić go piąstkami i kopać po udach. Honor nie przestawała wołać jej po imieniu. Emily darła mu się prosto do ucha. Wreszcie ją puścił. Ześliznęła się na ziemię, a potem pobiegła prosto w kierunku mocno świecących reflektorów samochodu. Doral wymierzył z pistoletu w klatkę piersiową Honor. Zanim zdążył oddać strzał, ktoś uderzył go mocno w tył głowy, aż zadzwoniło mu w uszach. Prawie w tym samym momencie reflektory zgasły. Doral zamrugał gwałtownie, chcąc przyzwyczaić wzrok do ciemności. Już zorientował się, jak wygląda plan działania Coburna: oślepić go, zbić z tropu, ogłuszyć, a potem zaatakować od tyłu. Obrócił się jak na sprężynie, żeby zablokować impet uderzenia Coburna. Ten skoczył na niego z maski samochodu Dorala, rzucając go plecami na ziemię jak worek cementu. – Agent federalny! – krzyknął.

Coburn przez chwilę nie mógł złapać powietrza, lecz nie na darmo przez całe swoje życie walczył, więc przypływ adrenaliny przywrócił mu pełną sprawność. Poderwał rękę z pistoletem. Rozległ się wystrzał. * Coburn odsunął się od Dorala. Właściwie nie było zbyt dużo krwi, ponieważ Coburn oddał strzał prosto w jego klatkę piersiową. Twarz Dorala po śmierci nie wyglądała wcale groźnie. Zastygła w wyrazie zdumienia, jakby Doral nie mógł zrozumieć, jak doszło do tego, że takiego mądrego faceta jak on załatwiła zwykła piłka. Doral śledził swoje ofiary. Jego cel zawsze znajdował się przed nim. Nawet nie pomyślał, żeby sprawdzać swoje tyły. – Powinieneś był wyciągnąć wnioski ze śmierci brata. Ja nigdy nie negocjuję – powiedział szeptem Coburn. Przeszukał szybko Dorala i odnalazł jego telefon komórkowy. Obawiał się, że jak zwykle zniknie, kiedy policja przyjedzie na miejsce zbrodni, więc wsunął go do swojej kieszeni, zanim wstał. Poszedł szybkim krokiem w stronę samochodu. Za kierownicą siedziała Honor, przytulając do siebie Emily i kołysząc się na boki, żeby utulić córeczkę. – Nic jej nie jest? – Przelewa się przez ręce i znów zapadła w sen. Musiał jej coś dać. Czy on… – Jest już w piekle. – Nie chciał się poddać? – Coś w tym rodzaju. – Milczał przez chwilę, a potem dodał: – Niezła byłaś. – Byłam przerażona. – Uśmiechnęła się niepewnie. – I ja również. – Nie wierzę. Ty się niczego nie boisz. – Pierwszy raz bałem się o wszystko. – Tymi słowami przekazał Honor znacznie więcej, niż kiedykolwiek pozwoliłby sobie jej powiedzieć. Jednak ona zdawała się rozumieć i jedno, i drugie: i to, co chciał przekazać, i dlaczego nie powiedział nic więcej. Popatrzyli sobie głęboko w oczy, a potem on rzekł stanowczo: – Zabierz Emily do lekarza, żeby sprawdził, co z nią. Wziął dziewczynkę z kolan Honor i ułożył delikatnie na tylnym siedzeniu auta. – Co masz zamiar teraz zrobić? – spytała. – Zadzwonić do Hamiltona i złożyć mu raport. Chciałby pewnie poznać szczegóły akcji. No i żebym zaczekał tutaj, dopóki nie przyjadą agenci. A potem…

– Lee Coburn? Cichy głos dochodzący zza jego pleców zaskoczył ich oboje. Honor zerknęła za niego zdziwiona. Coburn się odwrócił. Kobieta miała twarz pozbawioną wyrazu, kiedy pociągnęła za spust.

Rozdział 45

Coburn złapał się za brzuch i osunął na chodnik. Honor krzyknęła. Coburn usłyszał, że Emily zareagowała na zamieszanie, pytając sennie, gdzie jest Elmo, lecz wszystkie dźwięki docierały do niego jak ze świetlistego punktu znajdującego się na samym końcu bardzo długiego tunelu. Starał się zachować przytomnie, ale była to walka skazana na przegraną. Postrzelono go przedtem dwa razy w życiu. Za pierwszym razem w ramię, za drugim – w łydkę. Ten postrzał był inny. O wiele gorszy. Widział już postrzelonych w brzuch sojuszników i wrogów – większość zmarła. Od kuli małego kalibru można umrzeć równie szybko jak od dużego. Podciągnął się z trudem do pozycji półsiedzącej, przyciskając mocno rękę do pulsującej krwią dziury w trzewiach. Wsparł się plecami o karoserię samochodu i próbował skupić wzrok na zwyczajnie wyglądającej kobiecie, która go postrzeliła. Trzymała właśnie na muszce Honor, każąc jej pozostać w samochodzie. Coburn widział swój pistolet leżący niezbyt daleko od niego na chodniku, lecz równie dobrze mógłby się znajdować kilometr dalej. Trzystapięćdziesiątkasiódemka Freda ukryta była pod siedzeniem kierowcy, lecz Honor nie mogła po nią sięgnąć bez narażania się na postrzał. – Za co, za co? – pytała kobietę, szlochając. – Za Toma – odpowiedziała tamta. Ach tak. Więc to żona Toma VanAllena. Wdowa! On przynajmniej wiedział, za co zginął. Była zadziwiająco opanowana jak na kobietę, która przed chwilą dokonała zemsty. Coburn zaczął się zastanawiać dlaczego. – Gdyby Tom nie pojechał na to spotkanie na bocznicy kolejowej, żeby się spotkać z Coburnem – powiedziała – wciąż by żył. A więc oskarżała go o śmierć męża wczorajszej nocy. Niebo na wschodzie

zaczęły rozjaśniać pierwsze przebłyski przedświtu. Był ciekaw, czy dożyje chwili, kiedy słońce wstanie nad horyzontem. Fajnie by było obejrzeć jeszcze jeden wschód słońca w życiu. Nienawidził myśli, że wykrwawia się na oczach Honor. A co się stanie, jeśli Emily obudzi się i zobaczy go w kałuży krwi? Przestraszy się, bo przecież do tej pory robił wszystko, co w jego mocy, żeby jej bronić przed wszelkimi strachami. Znowu wciągnął Honor i ją w kolejne gówno. To dziwne, ale wydawało mu się, że mimo wszystko obie go polubiły. Odrobinę, ale jednak. A teraz znowu naraził je na kolejną traumę i nawet nie będzie go obok, żeby móc je za to przeprosić. Zawsze wyobrażał sobie, że kiedy nadejdzie jego czas, nastąpi zwyczajna spłata odsetek od życia i nie będzie mu to specjalnie przeszkadzało. Ale, słodki Jezu, to wszystko było do bani. Co za parszywe życie! Akurat teraz musiało go trafić! Dopiero co udało mu się poznać, jak to jest naprawdę kochać się z kobietą: nie tylko po to, żeby odczuwać zwykłą satysfakcję, lecz żeby całkowicie zjednoczyć się z nią i jej ciałem. Dopiero teraz dane mu było poznać, na czym polega różnica. Do dupy z tym wszystkim. Na cholerę mu ta wiedza, kiedy właśnie dostał kulkę i pewnie niedługo odejdzie. Ech, to dopiero boli. I to jak! Ale zamiast tych bezsensownych rozważań powinien błyskawicznie spróbować zrozumieć zupełnie inną sprawę. O co tu chodzi, do cholery?! To coś bardzo ważnego, lecz drażniąco nieuchwytnego. Coś mrugającego do niego jak ta ostatnia, opierająca się świtowi gwiazda, którą widział na jaśniejącym niebie dokładnie nad głową Janice VanAllen. Coś, co było niedostrzegalne aż do tej chwili. Coś… – Skąd wiedziałaś? – Olśnienie przyszło prawie w tym samym momencie, kiedy zadał pytanie. Janice VanAllen skierowała na niego wzrok. – Co wiedziałam? Odetchnął ciężko przez usta. Zamrugał, chcąc odgonić zasłonę ciemności. Z wolna tracił przytomność, a może to nadchodziła śmierć. – Skąd wiedziałaś, że byłem na bocznicy kolejowej? – Tom mi powiedział. To kłamstwo. Gdyby Tom powiedział jej coś przed wyjściem na to spotkanie, wiedziałaby, że był umówiony z Honor i jej oczekiwał. Nie zdążyłby jej poinformować o zmianie scenariusza. Musiała się dowiedzieć od kogoś innego, ale od kogo? Na pewno nie od agentów, którzy zostali wysłani do niej z informacją o śmierci męża. Oni nie mogli o tym wiedzieć. Nie wiedział o tym nawet Hamilton, dopóki jakieś pół godziny temu sam Coburn nie poinformował go telefonicznie o tym, co się wydarzyło przy torach kolejowych.

Jedynie ci, których dostrzegł w ciemnościach w pobliżu torów, ci, którzy podłożyli bombę i byli na miejscu, aby przekonać się, że wszystko poszło zgodnie z planem i zlikwidowali VanAllena i Honor – tylko ci ludzie mogli jej o tym powiedzieć. Honor zaczęła ją błagać, żeby zadzwoniła po pomoc. – On umrze – łkała. – I o to chodzi – stwierdziła lodowato Janice VanAllen. – Zupełnie nie rozumiem, jak możesz winić Coburna. Jest agentem federalnym, tak samo jak kiedyś twój mąż. Tom jedynie wykonywał swoją robotę, tak samo jak Coburn. Pomyśl o swoim synu. Jeśli Coburn umrze, pójdziesz siedzieć. Co się stanie wówczas z twoim dzieckiem? Nagle Coburn osunął się na bok i jęknął przez zaciśnięte zęby. – Proszę cię, pozwól mu pomóc – błagała Honor. – Jemu nie można już pomóc. On umiera. – A co potem? Zastrzelisz również i mnie? I Emily? – Dziecka nie skrzywdzę. Jakim musiałabym być człowiekiem… – Ani trochę nie lepszym niż ja! – Mówiąc to, Coburn zamachnął się ręką, w której ściskał nóż Stana Gillette’a. Ukryty był do tej pory w jego kowbojskim bucie i Coburn wyciągnął go wtedy, kiedy przewrócił się na bok. Ciął na wysokości kostki VanAllen, przecinając jej ścięgno Achillesa. Krzyknęła, a wtedy Coburn zebrał wszystkie siły i przewrócił ją, wyrzucając przed siebie obie nogi. Chciał zawołać: „Honor!”, ale z jego ust wydobył się jedynie jęk. Wyskoczyła z samochodu, złapała pistolet, który wypadł z ręki Janice, i wycelowała prosto w nią, rozkazując, żeby się nie ruszała. – Coburn? – szepnęła prawie bez tchu. – Trzymaj ją na muszce. Przybyła kawaleria. * Dopiero wtedy Honor zdała sobie sprawę, że ze wszystkich stron podjeżdżają do nich pełnym gazem radiowozy. Pierwszy dotarł samochód z biura szeryfa. Zatrzymał się gwałtownie, zostawiając ślady gumy na chodniku. W mgnieniu oka kierowca i jego pasażer, Stan, wyskoczyli z samochodu. Umundurowany mężczyzna trzymał w dłoni odbezpieczony pistolet. Stan dzierżył myśliwską strzelbę. – Honor, Bogu dzięki, nic ci nie jest! – krzyknął Stan, dopadając do synowej. – Pani Gillette, jestem szeryf Crawford. Co się stało? – Ona strzeliła do Coburna. Crawford i dwóch jego ludzi stanęło na straży przy Janice, która skręcała się

z bólu na chodniku. Trzymała się za kostkę i na zmianę jęczała albo klęła Coburna na czym świat stoi. Pozostali mundurowi, którzy wysiedli już ze swoich samochodów, pobiegli w stronę ciała Dorala. Stan objął i mocno przytulił Honor. – Zmusiłem Crawforda, biorąc go na muszkę, żeby mnie ze sobą zabrał. – Cieszę się, że tu jesteś, Stan. Zajrzyj, proszę, do Emily. Jest na tylnym siedzeniu. – Honor wydostała się z jego objęć i zaczęła krzyczeć do ratowników medycznych, którzy właśnie podjechali karetką, żeby się pospieszyli, a potem uklękła przy Coburnie. Dotknęła jego włosów, potem twarzy. – Nie umieraj! Ani się waż umierać! – Hamilton – szepnął. – Co? Pokazał ruchem głowy. Odwróciła się. Z dwóch czarnych chevroletów suburbanów wysypywali się funkcjonariusze jednostki specjalnej w pełnym umundurowaniu. Razem z nimi wysiadł mężczyzna, który budził jeszcze większą grozę niż oni, choć był pod krawatem i w garniturze. Zbliżył się najkrótszą drogą do Honor i Coburna, ogarniając wzrokiem całe otoczenie i zapamiętując wszystkie szczegóły makabrycznej sceny. – Pani Gillette? – spytał, kiedy znalazł się tuż obok niej. Skinęła głową i popatrzyła na niego. – Coburn jest ciężko ranny. Hamilton schylił się z ponurą miną. – Dlaczego nie siedzisz w Waszyngtonie? – z trudem wyjęczał Coburn. – Bo pracuje dla mnie agent, który ciągle sprawia kłopoty, nie stosując się do moich rozkazów. – Mam wszystko pod kontrolą. – Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie. – Powiedział to żartobliwie zrzędliwym tonem, lecz Honor nie miała żadnych wątpliwości, że poważny stan Coburna jest dla niego oczywisty. – Przepraszam, że nie mogłem przybyć tutaj na czas, żeby temu wszystkiemu zapobiec. Wpadliśmy jeszcze po drodze do niej do domu – powiedział, wskazując ruchem głowy Janice, którą obstąpili pielęgniarze. – Znaleźliśmy u niej jawne dowody na to, że zamierzała zwiać. Może nawet opuścić kraj. Jej notatki i wiadomości tekstowe w telefonach komórkowych wskazują, że planowała zemstę na Coburnie za to, co stało się z Tomem. Skontaktowałem się z Crawfordem, który właśnie odebrał meldunek o strzałach w tym rejonie. Zostawiłem jednego człowieka, żeby czuwał przy jej synu, i jak najszybciej tu przyjechałem. – Zostaw! – warknął Coburn do pielęgniarza, który próbował mu wbić igłę w żyłę

przedramienia. Po krótkiej szamotaninie pielęgniarz wreszcie dał za wygraną. Wtedy Coburn wsunął rękę do kieszeni zakrwawionych spodni khaki, które wcześniej należały do ojca Honor. Wyjął komórkę i uniósł ją tak, żeby Hamilton mógł dobrze widzieć. – To telefon Dorala. Przed wyjściem z samochodu do kogoś dzwonił. – Ledwo mówił, co chwila odpoczywając. Głos miał coraz słabszy. Wybrudzonym krwią kciukiem naciskał ikonki telefonu. Wreszcie wcisnął podświetlony numer i powiedział: – Dzwonił do Buchaltera. Kilka sekund później wszystkie głowy zwróciły się w stronę, z której dobiegał dzwonek telefonu. Dzwoniła komórka w kieszeni wiatrówki Janice VanAllen. * Kolejne półtorej godziny Honor była w szoku. Po dokonaniu odkrycia, iż pod pseudonimem Buchaltera kryła się Janice VanAllen, Coburn stracił przytomność, dzięki czemu ratownicy medyczni mogli go w końcu właściwie zaopatrzyć i dostarczyć do wezwanego helikoptera pogotowia ratunkowego. Honor uważała to za prawdziwy cud, że Emily przespała wszystkie te traumatyczne wydarzenia. Ale tak mocny sen córki budził jej obawy. Dziewczynkę przetransportowano na ostry dyżur karetką pogotowia. Honor pozwolono pojechać do szpitala razem z córeczką, ale kiedy już się tam znalazła, jej usilne nalegania, żeby być przy niej, zostały zdecydowanie odrzucone. Podczas gdy Emily była badana przez zespół specjalistów pediatrów, Honor i Stan czekali zdenerwowani na korytarzu z kubkami letniej kawy z automatu. Po raz pierwszy oboje czuli pewne skrępowanie. W końcu Stan powiedział: – Słuchaj, Honor, winien ci jestem przeprosiny. – Wiem, że to trudne, szczególnie po tym, jak zdemolowałam twój dom, a ciebie zostawiłam przywiązanego do krzesła. Po tym, jak pozwoliłam Coburnowi zabrać twój „magiczny” nóż. Uśmiechnął się do niej lekko, ale najwidoczniej miał jej coś poważniejszego do powiedzenia. – Próbowałaś mi wytłumaczyć motywy swoich działań. Wtedy nie słuchałem. Nie przyjąłem ich w ogóle do wiadomości. – Za dużo było tego wszystkiego. – Tak, ale chciałem przeprosić cię za to, co działo się wcześniej, nie tylko w tych ostatnich dniach. Właściwie od śmierci Eddiego – mówił z pewnym zażenowaniem – żyłaś pod moją ścisłą kontrolą. Nie, nawet nie próbuj zaprzeczać, skoro oboje

wiemy, że to prawda. Obawiałem się, że spotkasz jakiegoś mężczyznę, zakochasz się, wyjdziesz za mąż i zostanę usunięty z twojego życia. Z życia twojego i Emily. – Tak się nigdy nie stanie – rzekła łagodnym głosem. – Jesteś członkiem naszej rodziny, Stan. Emily bardzo cię kocha. I ja również. – Dziękuję ci za to. – To nie są tylko słowa. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak dałabym sobie radę bez twojego wsparcia przez ostatnie dwa lata. Zawsze służyłeś mi pomocą i nigdy nie miałam okazji ci podziękować za wszystko, co dla nas zrobiłeś. – Mam tendencje do nieco zbyt surowego traktowania innych. Uśmiechnęła się i potwierdziła przyciszonym głosem: – Czasami. – Zrobiłem wcześniej kilka obrzydliwych uwag na temat twojego życia osobistego. Przepraszam. – Wiem, że czułeś się nieco urażony, myśląc o mnie i Coburnie razem. – Tak jak mówiłaś, to nie była moja… – Nie. Pozwól, że skończę. Zrozumiałam teraz, że Eddie dobrze wiedział, iż ten tatuaż wykryje jedynie mój kochanek. Kto inny mógłby go zobaczyć? Wierzył w to, że rozsądnie wybiorę bezwzględnie prawego mężczyznę, bo w przeciwnym razie nie chciałabym z nim być. Przerwała na chwilę i zaraz zaczęła mówić dalej. – Kochałam Eddiego. Wiesz o tym, Stan. Będzie w moim sercu, dopóki nie wydam ostatniego tchu, ale jednak… – Sięgnęła po jego rękę i uścisnęła ją. – Zrozum, nie mogę całe życie traktować go jak świętego. Muszę pozwolić mu odejść i sama ruszyć do przodu. Tak jak i ty. Pokiwał tylko głową, najwyraźniej nie będąc w stanie nic powiedzieć. Oczy miał wilgotne od łez. Honor była mu wdzięczna za tę jego twardą postawę. Wciąż jeszcze poklepywała go po dłoni, kiedy dołączył do nich szeryf Crawford. – Czy pani Shirah to pani przyjaciółka? Na pani telefon alarmowy pod numer 911 zareagowały odpowiednie służby. Kiedy przyjechali do domu, znaleźli ją tam postrzeloną w głowę. – Co takiego?! O mój Boże! Machnął ręką uspokajająco. – Przeszła już operację usunięcia kuli. Rozmawiałem z jej przyjacielem, Bonnellem Wallace’em, który jest tam razem z nią. Pani Shirah jest w kiepskim, choć stabilnym stanie. Chirurg powiedział panu Wallace’owi, że wygląda na to, iż kula nie uczyniła żadnych trwałych uszkodzeń w jej mózgu. Był oczywiście ostrożny w sądach, ale przewidywał, że uda jej się całkowicie wyzdrowieć. Z tego wszystkiego aż nogi się ugięły pod Honor. Wsparła głowę na ramieniu Stana.

– Dzięki Ci, Boże. – Pan Wallace dał mi numer swojej komórki i poprosił o przekazanie go pani wraz z prośbą o telefon, kiedy tylko będzie pani w stanie zadzwonić. Ma pani wiele do powiedzenia i chce równie dużo usłyszeć od pani. Chce, żeby pani wiedziała, iż pani Shirah już go poznaje i zamienili ze sobą kilka słów. Pierwsze, o co go zapytała, to o panią i o Emily. Powiedział jej, że uratowano panią i jest pani całkowicie bezpieczna. – Wkrótce do niego zadzwonię. Czy słyszał pan coś o pani VanAllen? – Siedzi w areszcie pod ścisłym nadzorem. – A Coburn? – spytała ochrypłym głosem. – Wie pan coś o nim? – Obawiam się, że nie – odpowiedział Crawford. – Jestem pewien, że Hamilton by się ze mną skontaktował, gdyby miał mi coś do przekazania. Oczekiwanie zdawało się nie mieć końca, choć w sumie badanie nie trwało tak długo. Pediatra, który zajmował się Emily, przybył z dobrymi wieściami. Potwierdził, że spożyła nadmierną dawkę antyhistaminy. – Położę ją w jednoosobowej sali i niech się po prostu porządnie wyśpi. Będzie ściśle monitorowana. Nie powinno to się odbić w żaden sposób na jej zdrowiu. – Dotknął pocieszająco ramienia Honor. – Nie wykryłem żadnych śladów, które wskazywałyby na to, że doznała jakichkolwiek innych obrażeń. Pozwolono jej i Stanowi towarzyszyć Emily, kiedy personel szpitalny przewoził ją do oddzielnego pokoju. Wyglądała na taką malutką i bezbronną, kiedy leżała w szpitalnym łóżku, ale biorąc pod uwagę to, co mogło się wydarzyć, Honor była szczęśliwa, że jest tutaj. Pochylała się nad nią i głaskała po włosach z miłością, czując, jak wspaniale jest znów jej dotykać, kiedy Stan wypowiedział cicho jej imię. Wyprostowała się i odwróciła. W otwartych drzwiach stał Hamilton. Podszedł wolno do niej, patrząc jej prosto w oczy. – Pomyślałem, że powinienem powiedzieć to pani osobiście. – Nie – szepnęła. – Nie. Nie!!! – Przykro mi – powiedział. – Coburn nie przeżył.

Epilog

Sześć tygodni później. – Wygląda pan na zaskoczonego, panie Hamilton. Czy Tom nigdy panu nie wspominał, że jestem genialna? Nie? No cóż, jestem. Większość ludzi nie wie, że zanim urodził się Lanny i stałam się więźniem we własnym domu, miałam przed sobą świetlaną przyszłość jako doradca biznesowy i finansistka. Musiałam porzucić wszelkie plany dalszej kariery. Potem, kilka lat temu, kiedy zaczęło mi mocniej doskwierać życie w cieniu, zdecydowałam się wykorzystać swoje zdolności do działania na innym – hmmm – polu. Miałam doskonałą pozycję wyjściową. Kto by podejrzewał biedną Janice VanAllen, matkę ciężko upośledzonego chłopca i żonę mężczyzny całkowicie pozbawionego pewności siebie oraz ambicji, o zorganizowanie i poprowadzenie takiej działalności? Tu się roześmiała. – Jak na ironię to Tom podsunął mi ten pomysł. Mówił wiele o nielegalnym handlu i nieograniczonych dochodach z niego, o bezskutecznych działaniach rządu, żeby to powstrzymać. Najwięcej opowiadał o „pośrednikach”, dla których ryzyko złapania na gorącym uczynku jest niewielkie, ponieważ zwykle są to osoby cieszące się powszechnym poważaniem. Brzmiało to bardzo interesująco. Tom stał się dla mnie nieskończonym i wiarygodnym źródłem informacji. Ja zadawałam pytania, on odpowiadał. Wyjaśnił mi, w jaki sposób kryminaliści wpadają. Musiałam tylko znaleźć dostęp do tych, którzy ich łapią, przez takich jak Doral i Fred Hawkinsowie, i zaoferować im przyzwoity bonus za zaniedbywanie

swoich obowiązków w pracy. Przemytnicy płacili mi za zapewnianie im ochrony, a ci, którzy tego nie robili, gorzko żałowali. Większość odsiaduje teraz wyroki. Nie byli w stanie mnie wydać, by uzyskać ugodę sądową lub złagodzić swój wyrok, ponieważ nikt nie wiedział, kim jestem. Pomiędzy nami zawsze działali jacyś pośrednicy. Wystarczy powiedzieć, panie Hamilton, że moje jednoosobowe przedsiębiorstwo kierowane z małego domku na wsi rozrastało się i stawało niezmiernie dochodowe. Praktycznie rzecz biorąc, nie miałam żadnych kosztów oprócz wydatków na telefony komórkowe. Doral lub Fred dostarczali mi właściwie co tydzień daninę w gotówce prosto do domu, kiedy Tom był w pracy. Płaciłam bardzo dobrze tym, którzy dla mnie pracowali, ale i tak dochody przekroczyły wszelkie moje oczekiwania. To było bardzo ważne. Widzi pan, musiałam oszczędzać na przyszłość, kiedy Lanny przestanie być dla mnie ciężarem. Po jego śmierci nie zamierzałam tu gnić. Miałam serdecznie dość tego domu, Toma, mojego życia. Zarobiłam na przyjemną, luksusową emeryturkę. Nigdy nie brzydziłam się Lannym. Brzydziły mnie pieluchy, które musiałam zmieniać, posiłki, które musiałam pompować wprost do jego żołądka, cewniki… No cóż, nie musi pan tego wysłuchiwać. Chce pan wiedzieć wszystko o Buchalterze. Inteligentna ksywka, nie uważa pan? Tak czy siak, miliony dolarów czekają na mnie w bankach na całym świecie. To naprawdę zadziwiające, co można w dzisiejszych czasach zdziałać przez Internet. A potem nagle pojawił się Lee Coburn i musiałam przyspieszyć realizację mojego planu opuszczenia kraju. Lanny… – Tu jej głos nieco się załamał. – Lanny’emu i tak wszystko jedno. Przecież nie będzie mu mnie brakowało, prawda? Przyrzekł mi pan w zamian za przyznanie się do winy, że umieści go pan w najlepszym w kraju ośrodku dla niepełnosprawnych. – Ma pani na to moje słowo. – I dostanie rentę po Tomie? – Co do centa. Wszystko pójdzie na opiekę nad jego synem. – Tom na pewno by tego chciał. Był bardzo przywiązany do Lanny’ego. Często zazdrościłam mu tego, że potrafił kochać Lanny’ego w taki sposób, w jaki ja nie byłam w stanie. Próbowałam, ale… Po krótkiej pauzie mówiła dalej. – A te SMS-y o seksualnym podtekście… To nie w moim stylu. Chcę, żeby pan wiedział, że ja osobiście uważam to za wstrętne. To był tylko sposób na zakamuflowane komunikowanie się ze mną. W życiu nie wysłałabym ani Doralowi,

ani Fredowi Hawkinsowi takiego sprośnego tekstu. Boże! Nigdy w życiu! Po prostu w ten sposób mogłabym wytłumaczyć ciągłe pisanie wiadomości tekstowych, gdyby Tom nagle nabrał podejrzeń. Rozumie pan? – Rozumiem – odpowiedział uprzejmym tonem Hamilton. – Czy nie miała pani żadnych obiekcji co do zabicia Toma? – Oczywiście, że miałam! To była najtrudniejsza decyzja, jaką musiałam podjąć jako Buchalter. Doral próbował mnie odwieść od tego pomysłu, ale nie miałam innego wyjścia. A poza tym wyświadczyłam Tomowi przysługę. Był bardzo nieszczęśliwy, może nawet jeszcze bardziej niż ja. Męczył się w pracy, tak jak ja w domu. Nie był za dobry w swoim fachu. Powinien pan wiedzieć o tym najlepiej, panie Hamilton. To pan przyczynił się do jego niedoli. Wiedział, że nigdy nie sprosta pańskim oczekiwaniom. – Sądziłem, że Tom ma potencjał i brakuje mu jedynie pewności siebie, żeby się zrealizować. Myślałem, że pod moim przewodnictwem i z moim wsparciem… – Można by się długo o to spierać, prawda, panie Hamilton? – Pewnie tak. – Boli mnie, kiedy muszę o nim mówić. Żałuję go. Naprawdę. W ten sposób przynajmniej zginął z honorem, może nawet jako bohater. Myślę, że wolał taką śmierć niż umieranie w zapomnieniu. Po kolejnej pauzie powiedziała: – Wydaje mi się, że to już wszystko. Czy chce pan, żebym coś podpisała? Hamilton sięgnął przez biurko i nacisnął guzik, zatrzymując odtwarzanie nagrania. Honor i Stan, którzy zostali zaproszeni do okręgowego biura federalnego w Nowym Orleanie w celu odsłuchania zeznań Janice VanAllen, siedzieli bez ruchu, zdumieni niedbałym tonem, jakim kilka dni temu kobieta wyznała Hamiltonowi wszystkie swoje zbrodnie. – Jednak to ona zabiła Eddiego – powiedziała ze smutkiem Honor. – Tak jak i wielu innych ludzi – potwierdził Hamilton. – Bazując na informacjach, które zawierał tamten pendrive, zrobiliśmy znaczny postęp w śledztwie. Niestety – westchnął – tak jak zeznała Janice VanAllen, te działania są mało skuteczne. Liczba kryminalistów wzrasta w takim tempie, że nie jesteśmy w stanie ich wszystkich wyłapać, ale pracujemy nad tym. – Nie ma w tym pliku niczego obciążającego Eddiego – dodał Stan. – Bracia Hawkinsowie nikogo nie nabrali bardziej niż mnie. Owszem, wykorzystałem Dorala,

żeby wyciągnąć z niego pewne informacje, wiedząc, że ma wtykę w departamencie policji, ale do głowy mi nie przyszło, czym oni się zajmują. Zatrzymałem nagrania. Może pan to sprawdzić. – Już to zrobiłem. – Hamilton uśmiechnął się do niego jowialnie. – Jest pan czysty jak łza, panie Gillette. I nic w tym pliku nie obciąża w żaden sposób pańskiego syna. Zgodnie z informacjami uzyskanymi od inspektora wydziału policji z Tambour, uczciwego człowieka, jak sądzę, Eddie zgłosił się do wykonania tajnego zadania śledczego. Prawdopodobnie natrafił na jakiś trop, kiedy pracował dorywczo w firmie Marseta. – W każdym razie ów inspektor o wszystkim wiedział, lecz kiedy Eddie został zabity, nie skojarzył wypadku samochodowego z tajnym śledztwem Eddiego, tym bardziej że nie dostał żadnych konkretnych wyników. Eddie powierzył je pani. – Hamilton popatrzył na Honor. Kobieta spojrzała na siedzącego naprzeciwko niej teścia, położyła dłoń na jego przedramieniu i lekko ścisnęła. Potem wskazała dłonią na odtwarzacz. – Jak długo po tym nagraniu pani VanAllen została… – Zabita? – wszedł jej w słowo Hamilton. Honor potwierdziła skinieniem głowy. – Kilka minut. Jej prawnik obstawał, żeby nagrała to oświadczenie w gabinecie centrum rehabilitacyjnego, gdzie przechodziła terapię po urazie ściegna. Drzwi pilnowało dwóch ludzi szeryfa. Janice VanAllen siedziała na wózku inwalidzkim. Ja szedłem po jednej stronie wózka, inny agent – po drugiej. Jej prawnik pchał wózek. Kiedy tylko wyszliśmy z gabinetu, chcąc udać się w stronę jej pokoju, nagle nie wiadomo skąd wyrósł przed nami jakiś młody mężczyzna. Zaatakował człowieka szeryfa brzytwą, tnąc jego policzek aż do kości. Agent FBI próbował wyciągnąć broń i wtedy młody mężczyzna poderżnął mu gardło. Agent zmarł kilka minut później. Panią VanAllen trafił szybkim, lecz zdradliwym pociągnięciem. Brzytwa przecięła jej szyję od ucha do ucha, nieomal do samego kręgosłupa. To była makabryczna śmierć. Miała jeszcze czas, żeby zdać sobie sprawę z tego, że umiera. Młody mężczyzna zginął natychmiast od ran postrzałowych. W wiadomościach podawali, że Hamilton trafił go dwa razy w klatkę piersiową i raz w głowę. – To była samobójcza misja – wyjaśnił Hamilton. – Musiał wiedzieć, że nie uda mu się stamtąd uciec. Nie dał mi wyboru. – Nie zidentyfikowano go? – Nie. Nie miał żadnych dokumentów, nie znaleziono żadnych informacji o nim. Nikt się nie zgłosił w celu zidentyfikowania ciała. Nie znamy jego powiązań z Buchalterem. Zostały po nim jedynie prosta brzytwa i srebrny krzyżyk na łańcuszku.

Po chwili milczenia Hamilton wstał, dając znak, że spotkanie dobiegło końca. Podali sobie ze Stanem ręce. Potem uścisnął dłoń Honor, przykrywając ją swoją ręką. – Jak się ma pani córeczka? – Nieźle. Dzięki Bogu nie pamięta ani chwili z tamtej nocy. Mówi bez przerwy o Coburnie i chce się dowiedzieć, dokąd wyjechał. Tori również wypisano już ze szpitala. Byliśmy u niej dwa razy. Jest pod opieką wykwalifikowanych prywatnych pielęgniarek w domu pana Wallace’a. – Jak się czuje? – Robi im z życia piekło – wtrącił zgryźliwie Stan. – I owszem. – Honor roześmiała się. – Nic jej nie będzie, co zakrawa na cud. Jedyny raz w swoim życiu Doral chybił celu. – Cieszę się, że obie dochodzą do siebie – rzekł Hamilton. – Chciałem też pochwalić panią za wielokrotne wykazanie się niezwykłą odwagą i hartem ducha, pani Gillette. – Dziękuję. – Niech pani uważa na siebie i swoją córeczkę. – Będę uważać. – Dziękuję za przybycie. – A my dziękujemy za zaproszenie – powiedział Stan. Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Honor zwlekała, nie odrywając oczu od Hamiltona. – Zaraz do ciebie dołączę, Stan. Daj nam chwilkę. Kiedy usłyszała, że drzwi się za nim zamknęły, zapytała: – Gdzie on jest? – Słucham?! – Niech pan nie zgrywa durnia, panie Hamilton. Gdzie jest Coburn? – Nie jestem pewien, czy dobrze się rozumiemy. – Doskonale pan wie, o czym mówię. – Chce pani wiedzieć, gdzie został pochowany? Jego ciało skremowano. – Kłamie pan. On nie umarł. Westchnął. – Pani Gillette, doskonale zdaję sobie sprawę, jak bolesne… – Proszę do mnie nie mówić, jakbym była w wieku Emily. Nawet ona przejrzałaby pańską bzdurną gadaninę. Gdzie on jest? – spytała powtórnie, kładąc nacisk na każde słowo. Wahał się przez chwilę, a potem ponownie wskazał jej krzesło i sam usiadł za biurkiem. – Powiedział mi, że jeśli mimo wszystko spyta pani o niego…

– Wiedział, że spytam. – Przykazał mi, żebym się pani nie wygadał, że przeżył. Właściwie postraszył mnie uszczerbkiem na zdrowiu, jeśli nie powiem pani, że zginął. Potem kazał mi przysiąc, że jeśli mimo to zakwestionuje pani moje słowa, dam pani tę oto rzecz. Wyciągnął szufladę biurka i wyjął stamtąd czystą białą kopertę. Zawahał się chwilę – ta chwila wydała się Honor wiecznością – a potem przesunął ją po blacie w jej stronę. Serce kobiety waliło tak mocno, że ledwie była w stanie oddychać. Dłonie zziębły jej i zwilgotniały, więc nie mogła sobie w pierwszej chwili dać rady z otworzeniem koperty. Wreszcie rozerwała ją kciukiem. W środku była jedynie złożona na pół kartka papieru; na niej napisano odręcznie, zamaszystymi gryzmołami, tylko kilka słów: „A jednak coś znaczyło”. Odetchnęła głęboko. Mocno zacisnęła powieki, przyciskając kartkę do piersi. Kiedy otworzyła oczy, były pełne łez. – Gdzie on jest? – Pani Gillette! Niech pani zrozumie, że robię to z prawdziwej troski o panią i pani córkę. Coburn… – Proszę mi powiedzieć, gdzie on jest. – Przeżyliście razem wiele traumatycznych wydarzeń. To naturalne, że czuje pani emocjonalną więź z tym mężczyzną, ale pani i on? To nie ma szans. – Gdzie on jest? – Na własną prośbę będzie pani miała złamane serce. Honor wstała, wsparła się mocno o blat biurka i pochyliła tak, że jej twarz znalazła się dosłownie kilka centymetrów od Hamiltona. – Gdzie… on… jest?! * Przychodził na lotnisko codziennie od dwóch tygodni, odkąd mógł wstać z łóżka na dłużej niż kilka minut. Za trzecim razem został przyłapany przez agenta ochrony lotniska, gdy wałęsał się bez celu w strefie odbioru bagażu. Strażnik zatrzymał go i spytał, co tu robi. Pokazał gościowi swoją legitymację. Choć nie wyglądał już tak świetnie jak na starej fotografii – był o wiele bledszy, ważył prawie dziesięć kilogramów mniej, włosy miał dłuższe i kędzierzawe – można było go łatwo rozpoznać. Zmyślił na poczekaniu bzdurną historyjkę o rozpracowywaniu pod przykrywką jakiejś szajki i dodał, że jeśli facet się od niego nie odczepi raz na zawsze, może go zdemaskować i wtedy mu się dopiero dostanie za schrzanienie całej opreacji.

Od tamtego zdarzenia dali mu spokój. Wciąż jeszcze musiał podpierać się laską, ale czuł, że przy odrobinie szczęścia za tydzień lub dwa będzie mógł wyrzucić w diabły ten cholerny kij. Przez cały dzisiejszy poranek poruszał się pomiędzy sypialnią a kuchnią bez podpierania się, ale nie wierzył jeszcze w swoje siły na tyle, żeby móc swobodnie kluczyć pośród ludzi po tłocznej strefie odbioru bagażu, gdzie wszyscy po jak najszybszym wyłowieniu swoich walizek ruszają do stanowiska, gdzie mogą wynająć samochód, albo witają się krzykliwie z rodziną, wpadając sobie w objęcia, albo też po prostu gonią przed siebie, nie patrząc na boki. Po tym wszystkim, co przeszedł, nie miał ochoty zostać rozdeptany przez tłum. Cały się spocił, zanim dotarł do ławeczki, na której zwykle przesiadywał, oczekując przybycia samolotu z Dallas, ponieważ jeśli chciało się dotrzeć z Nowego Orleanu do Jackson Hole, trzeba było wybrać lot z przesiadką na lotnisku w tamtym mieście. Z ławeczki miał doskonały widok na każdego pasażera wychodzącego z hali przylotów. Przeklął sam siebie za swoją głupotę. Pewnie kupiła kłamstwo Hamiltona – facet potrafi być przekonujący. Lee Coburn jest dla niej martwy. Koniec historii. Pewnego dnia w odległej przyszłości będzie bawiła wnuki siedzące na jej kolanach, opowiadając im o szalonej przygodzie, jaką przeżyła kiedyś z jakimś agentem FBI. Emily chyba niewiele z tego pamięta – ile może zachować w pamięci czteroletnie dziecko? Pewnie już teraz niewiele brakuje, żeby całkiem o nim zapomniała. Snując opowieść swoim wnukom, Honor zapewne opuści część dotyczącą tego, jak się kochali. Może pokaże im, a może nie, swój tatuaż… jeżeli do tamtej pory go nie usunie. I nawet jeśli nie uwierzyła w jego śmierć i otrzymała zdawkową notkę, może nie zrozumiała zawartego w niej podtekstu? Może nawet nie pamięta, że wtedy, kiedy się kochali, powiedział jej: „Obejmij mnie. Spróbujmy przynajmniej udawać, że to coś dla nas znaczy”. Gdyby miał kiedykolwiek to powtórzyć, powiedziałby więcej. Wyjaśniłby jej, że to bardzo wiele dla niego znaczyło, że nie było mu wszystko jedno, czy go obejmie, czy nie. Gdyby dostał jeszcze jedną szansę, powiedziałby jej… Do diabła! Nic by jej nie powiedział! Ona po prostu by to wiedziała. Popatrzyłaby na niego tak, jak tylko ona potrafi, i od razu by wiedziała, co on czuje. Tak jak wtedy, kiedy opowiedział jej o zastrzeleniu Dusty. Jak się nazywał? Zapomniałem. Nie, nie zapomniałeś. Nie musiał jej tego mówić – w lot pojęła, że dzień, w którym zmuszony był

strzelić do konia, był jednym z najgorszych, które wryły mu się w pamięć. Tyle razy musiał zabijać potem i nigdy więcej nie zrobiło to na nim aż takiego wrażenia. Honor doskonale to zrozumiała. Myślał o niej, o jej oczach, ustach, o jej ciele, i czuł w środku ból, silniejszy nawet niż ten od rany postrzałowej w brzuch. Założono mu wtedy wiele szwów, aby powstrzymać krwawienie, lecz nie pozwolono co najmniej przez sześć miesięcy wykonywać żadnych cięższych prac z powodu ryzyka ponownego rozerwania wnętrzności. Brał na noc silne leki przeciwbólowe, bo dopiero kiedy ból zelżał, był w stanie zasnąć. Na ból wywołany tęsknotą za Honor, za tym, by jej dotykać, delektować się smakiem jej ciała, czuć ją obok siebie śpiącą z ręką na jego sercu, nie było żadnego lekarstwa. A nawet jeśli zrozumiała, co próbował jej przekazać tą zagadkową notką, czy chciałaby z nim być? Czy chciałaby, żeby Emily przebywała z nim dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu? Czy chciałaby, żeby jej małą córeczkę wychowywał mężczyzna taki jak on, mężczyzna, który zna taktykę działań partyzanckich, wie, jak zabijać gołymi rękami, ale nie ma pojęcia, skąd się wzięli Elmo i parowóz Tomek? Żeby przymknąć na to wszystko oko, musiałaby dostrzec w nim coś, o czym chyba nawet on sam nie wie. Musiałaby naprawdę go pragnąć. Musiałaby go kochać. System nagłaśniający lotniska ożył głośnymi trzaskami, wyrywając go z głębokiej zadumy. Ogłoszono, że samolot z Dallas o numerze lotu 757 właśnie wylądował. Wprawdzie jego trzewia zszyte były mocno i trwale, lecz nie uchroniło ich to przed lekkim skurczem. Wytarł zwilgotniałe nagle dłonie o nogawki dżinsów i stanął na niepewnych nogach, opierając się ciężko na lasce. Nazwał siebie masochistą za zadawanie sobie tej samej tortury dzień po dniu. Przygotował się na rozczarowanie, kolejny samotny powrót do domu. Przygotował się na ogrom szczęścia, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył w swoim życiu. Obserwował drzwi, przez które mogłoby nadejść dla nich obojga spełnienie.

Podziękowania

W erze telefonów komórkowych ukrycie się w nieznanym miejscu stało się, praktycznie rzecz biorąc, niemożliwe. To bardzo dobra informacja dla tych, którzy zgubili się gdzieś w dziczy i trzeba ich odnaleźć. Zła, jeśli jesteś autorem fikcji literackiej i starasz się uchronić swoich głównych bohaterów przed odkryciem miejsca ich pobytu. Dlatego właśnie pragnę podziękować Johnowi Casbonowi, którego wskazówki okazały się bezcenne. Technologia opisana w tej powieści odzwierciedla aktualny stan rzeczy. Nie wiadomo jednak, czy jutro nie będzie już przestarzała. Postęp technologiczny w tej dziedzinie następuje właściwie z dnia na dzień, więc może się zdarzyć, że kiedy będziecie czytać tę książkę, działania tu opisane będą już nie na czasie – proszę więc o wyrozumiałość. Starałam się, jak mogłam, posunęłam się nawet do kupienia własnego burnera i przetestowania, co mogę z nim zrobić, a czego zrobić mi się nie uda. Chciałabym również podziękować mojemu przyjacielowi Finleyowi Merry’emu, wielokrotnie wskazującemu mi osoby, do których powinnam się udać po pomoc i informacje. Gdyby nie on, nie poznałabym pana Casbona, który stał się znany jako mój „facet od telefonów”. Dziękuję wam obu. Sandra Brown
Wyrok smierci - Sandra Brown

Related documents

350 Pages • 108,748 Words • PDF • 1.9 MB

156 Pages • 69,044 Words • PDF • 794.8 KB

285 Pages • 95,638 Words • PDF • 1.6 MB

15 Pages • 7,670 Words • PDF • 164.5 KB

2,200 Pages • 159,926 Words • PDF • 3.1 MB

1 Pages • 144 Words • PDF • 47.1 KB

1 Pages • 57 Words • PDF • 409.6 KB

407 Pages • 161,226 Words • PDF • 3.5 MB

193 Pages • 64,526 Words • PDF • 5.8 MB

374 Pages • 93,180 Words • PDF • 1.2 MB

131 Pages • 39,755 Words • PDF • 623.4 KB

332 Pages • 119,048 Words • PDF • 1.6 MB