Barry Jessica - Bezwla

313 Pages • 89,052 Words • PDF • 1.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:11

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Moim rodzicom – z wdzięcznością i miłością

Allison Oddychaj. Oddychaj. Otwieram oczy. Nade mną gałęzie. Przez chwilę gapi się na mnie stado ptaków. Odlatują. Przeżyłam. On może też. Muszę sprawdzić. Brnę boso przez szczątki. Gdzie się podziały moje buty? Nieważne. Wszędzie kawałki powykręcanego metalu. Jedno ze skrzydeł utknęło między konarami. Z gałęzi zwisa papier toaletowy. Kabina jak rozcięta puszka, dwa rzędy foteli z kremowej skóry. Robię krok do przodu i zaglądam do środka. Jest. Jego klatka piersiowa opadła na wolant. – Hej! – Mój głos mnie zaskakuje. – Słyszysz mnie? Cisza. Syk silnika. Benzyna sączy się na trawę. Szybko – do kabiny. Uwaga na ostre krawędzie. A on wciąż trzyma nadajnik radiowy. Kabel urwany. Trącam go ostrożnie. Ciało opada na ścianę kokpitu. Brakuje mu twarzy. Muszę się stąd wydostać. Wymiotuję, potem siadam. Skup się. Jakie są fakty? Jestem sama. Jestem w górach. Samolot, którym leciałam, się rozbił. Ciało mam obite i podrapane. Na lewej nodze rana, w której wkrótce rozwinie się zakażenie, jeśli jej nie zdezynfekuję. Zwichnęłam albo złamałam palec, bo podejrzanie szybko puchnie. Wody i jedzenia mam bardzo mało. Słońce jeszcze jest wysoko, ale za kilka godzin zapadnie zmrok, moje jedyne schronienie to powyginana sterta metalu, która w każdej chwili może wybuchnąć. Robi mi się niedobrze ze strachu. Najbardziej ze wszystkiego chciałabym się położyć na trawie i przymknąć te ciężkie powieki. Zaczynam się zastanawiać, jak to jest umrzeć. Czy ma się wtedy takie wrażenie spadania jak przy zasypianiu? Czy będzie światełko w tunelu, czy tylko ciemność? Przestań. Nie chcę umierać. Potrzebuję jakiegoś planu. Musisz stąd uciekać.

Głos w mojej głowie jest natarczywy, naglący. Musiszuciekaćmusiszuciekaćmusiszuciekać. Przeżyć. Moja torba. Na drzewie. Ściągnąć ją. Zignorować przeszywający ból w barku. Przetrząsam rzeczy spakowane na weekendowy wypad do Chicago. Wyrzucam sukienki koktajlowe, szpilki, delikatne staniki i koronkowe majtki. Strój na siłownię. Bogu dzięki. Przynajmniej coś się przyda. Ściągam natychmiast bawełnianą sukienkę, głupi stanik i majtki. Nie myśl o siniakach na udach. Nie myśl o ranach na biodrach. Nie myśl o dziwnie wygiętym małym palcu i jego niepokojąco sinym kolorze. Nie myśl o krwi na białej sukience, na brzuchu, na udach. Nie myśl. Uciekaj. Wciągam legginsy do biegania, sportowy stanik, skarpety, darmową koszulkę, którą dostałam na jakimś biegu ulicznym. Telefon. Muszę znaleźć moją komórkę. Gdzie się podziała? Rozglądam się wokół. Nigdzie jej nie ma. Uciekaj. Uciekaj. Flakonik drogich perfum, szampon i odżywka, olejek do demakijażu, krem myjący i peeling, osobne mleczka do ciała, twarzy, rąk i pod oczy – wszystko to wyrzucam. Suszarka do włosów i lokówka – wyrzucam. Kable. Wyrywam je i pakuję. Pusta butelka po toniku, składane lusterko i podróżny spray do włosów. Mogą się przydać. Odkładam je na bok. Wyrzucam dezodorant, zestaw do makijażu i szczotkę do włosów. Balsam do ust chowam do kieszeni i zaciągam zamek. Ciężar torby da się przeżyć. Teraz jego walizka. Przez dziurę wystaje rękaw koszuli od Turnbull&Asser. T-shirt. Bluza z Harvardu. Tę wkładam. Nie myśl o tym, że nim pachnie. Boże, pachnie zupełnie jak on. Musisz uciekać. Wyciągam z jego walizki wypasioną wiatrówkę. Skarpety. To tyle. Co jeszcze? Myśl. Te rzeczy pomogą ci przeżyć. Na niskiej gałęzi łopocze pokrowiec na szybę samolotu. Zwinąć. Przywiązać do torby. Apteczka utknęła za zgniłym pniem. Plastikowe pudełko jest pęknięte, ale zawartość przetrwała: jodyna, spirytus, bandaże, nożyczki, środki przeciwbólowe i przeciwhistaminowe, pęseta, zestaw do szycia, taśma. Skupiam wzrok na kabinie. Moja komórka. Musisz tam wrócić. W środku jest też jedzenie. Woda. Bez tych rzeczy nie przeżyję nawet dwóch dni. Z silnika wydobywa się dym, czarny, gęsty. Wchodź. Wchodź. Plastikowa torba. Dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam – schowana za przednim miejscem pasażera. Cztery batoniki proteinowe, torebka z orzeszkami,

nieotworzona nawet butelka z wodą. Puszka diet coke. Robi mi się słabo. Macam dłonią po podłodze i natrafiam na ostre odłamki szkła. Wyciągam komórkę i spoglądam na roztrzaskany ekran. Próbuję ją włączyć, ale pokryty pajęczyną pęknięć ekran jest uparcie czarny. Zepsuta. Kurwakurwakurwa. I tak ją zabieram. Oczy mi łzawią od dymu. Skup się. Skup. Sięgam za tylne siedzenie. Koc, gruba taśma klejąca, lina. Znów sięgam. Cienki metalowy kształt zapalniczki. Wszystko to trafia do torby. Światło przygasa. Czas stąd uciekać. Wychodź. Wychodź. Mój zwierzęcy instynkt dosłownie wrzeszczy, ale chwila. Jaki jest plan? Przeżyć. Wspinam się po wraku samolotu, unikając ostrych jak brzytwa krawędzi. Staram się nie myśleć o bólu w barku i zmasakrowanej twarzy mężczyzny, którego niedawno dotykałam. Patrz. Pokryte śniegiem wierzchołki gór wbijają się w zabójczo piękne, błękitne niebo. Poniżej zielone wzgórza. Ich delikatne fale zdobione drzewami i usiane kwiatami ciągną się aż po horyzont. Ani śladu człowieka, a nawet ścieżki. Zbocze jest strome, ale stosunkowo równe, bez nagłych urwisk, które czają się na pozostałych stronach. A na dole, na dnie doliny widzę cienki pasek lustra. Woda. Plan. Ta ścieżka jest moim planem. Uciekaj. Uciekaj. Zeskakuję z wraku. Z powrotem zarzucam torbę na ramiona i wrzeszcząc z bólu, wsuwam ręce w rączki, a długi pasek owiązuję sobie wokół talii. Syk silnika ustał w końcu, ale wciąż się dymi. Oglądam się raz jeszcze i widzę rozrzucone szkło, kawałki plastiku i stertę moich rzeczy, które odrzuciłam. Nie zostało tu nic. Nic wartego uratowania. Słońce już zachodzi. Musisz uciekać.

Maggie Był wczesny ranek, niebo miało jeszcze odcień ciemnego różu, nie zbladło do błękitu. W tle cicho brzęczało radio, na blacie powoli stygł kubek kawy, a Barney ocierał mi się o kostki, licząc na drugie śniadanie. Deski podłogi skrzypiały jak zawsze. Spojrzałam na kartkę z przepisem, choć właściwie nie musiałam. Od lat piekłam ten chleb i znałam przepis na pamięć, ale był spisany silnym, pewnym pismem Charlesa, lubiłam więc spoglądać na tę kartkę przy pracy. To po prostu należało do mojego rytuału. Ciasto było ciepłe i miękkie, gdy odrywałam je od dłoni i zagniatałam, czując, jak rozciąga się i gęstnieje mi w palcach. Nie powinnam wyrabiać ciasta – pogarszałam tylko w ten sposób artretyzm, który zagnieździł mi się w knykciach po tych wszystkich latach pisania na klawiaturze. Mimo to co tydzień piekłam chleb, choć zwykle do piątku czerstwiał mi i pleśniał. Ktoś zadzwonił do drzwi. Zignorowałam to. Jeśli teraz przestanę, chleb mi nie wyjdzie, a poza tym na głowie miałam istne gniazdo i nadal byłam w szlafroku i kapciach, które dostałam od Charlesa sześć lat temu. Zresztą to pewnie listonosz. Wsunie awizo pod drzwi i sobie pójdzie. Znów rozległ się dzwonek. Westchnęłam i kuchenną ściereczką wytarłam mąkę z rąk. Ktokolwiek to jest – pomyślałam – lepiej, żeby to było coś dobrego. Kiedy otworzyłam drzwi i zobaczyłam Jima w policyjnym mundurze, pomyślałam, że pewnie przyszedł po to żaroodporne naczynie Lindy. Zostawiła je u mnie, gdy przyniosła mi lasagne, a Linda zawsze pilnuje swoich sprzętów kuchennych. Ale wystarczyło, że spojrzałam na jego twarz, a potem na to zdenerwowane chuchro za nim, zapięte pod szyję i w ukrochmalonych błękitach, i już wiedziałam, że nie chodzi o żadne naczynie. – Możemy wejść? – spytał Jim, zdejmując kapelusz i przyciskając go sobie do serca. Znaliśmy się z Jimem Quinnem od szkoły średniej. Pamiętam, jak trącał mnie obgryzionym ołówkiem w tył głowy, żebym mu podpowiadała na historii Ameryki. Jim po prostu nie miał w zwyczaju pytać mnie, czy może wejść do mojego domu. Nagle widziałam tylko ten jego mundur i lśniącą odznakę. – Jim, co się dzieje? – Mój głos zabrzmiał zbyt głośno. – Może siądziemy. – Właściwie nie było to pytanie. Zagonił mnie do mojego domu. Za nim posłusznie dreptała policjantka. – To funkcjonariuszka Draper –

powiedział, wskazując kobietę. – Proszę mi mówić Shannon – powiedziała tak cicho, że ledwo ją usłyszałam. – Dzień dobry. – Odwróciłam się z powrotem do Jima. – A teraz powiedz mi, co się dzieje. Jim wziął mnie za ramię i zaprowadził do kuchennego stołu. – Usiądź – rzekł delikatnie, ale stanowczo posadził mnie na krześle, a potem usiadł naprzeciwko. – Maggie, doszło do wypadku. Serce mi zamarło. – Linda? Nic jej nie jest? – Ale choć zadałam te pytania, i tak wiedziałam, że tu nie chodzi o jego żonę. Pokręcił głową. – Lindzie nic nie jest. Wiedziałam. Po prostu wiedziałam. To tego boi się każdy rodzic. Tego dnia, gdy ktoś zadzwoni albo zapuka do ich drzwi i w jednej chwili cały ich świat przestanie istnieć. – Ally – powiedziałam. Skinął głową. Patrzył na mnie tymi swoimi załzawionymi błękitnymi oczami. – Wypadek samolotowy – odparł. Świat zalała biel.

Allison Ciężar torby pcha mnie w dół zbocza. Księżycowa poświata wskazuje mi drogę wśród drzew. Gałęzie chłoszczą mnie po rękach i nogach. Upadam, uderzam mocno. Jęczę z bólu, ale wstaję i biegnę dalej. Tętno dudni mi w uszach. Biegnę całą noc. Nie oglądam się za siebie. Nie przystaję. Do kotliny docieram przed świtem. Przykucam nad wodą i dotykam jej opuszkami palców. Jej chłód mnie szokuje. Ochlapuję sobie twarz. Woda, która cieknie po moich przedramionach, ma jasnoróżowy odcień. Krew. Pragnienie dręczy mnie niczym gorączka. Tak łatwo byłoby unieść złożone dłonie do ust i się napić. Nie. Mogę się zatruć. Nie po to przeżyłam katastrofę lotniczą, żeby teraz zabiła mnie czerwonka. Napełniam dwie puste butelki i do każdej dodaję kroplę jodyny. Czekam. Zginąć można na tyle sposobów. Spoglądam na swoje ciało. Ból jest jak echo, rozbrzmiewające we mnie, ale jednak jakieś odległe. Może dojść do zakażenia. Mogę się wykrwawić. Mogę umrzeć. Tyle sposobów, żeby zginąć. Masz to przeżyć. Ściągam legginsy. Rana na lewej nodze jest głęboka, brzydka i nierówna. Wyjmuję z torby koszulę, odrywam pasek materiału i moczę go w spirytusie, żeby otrzeć nim ranę. Zwijam się z bólu. Dopiero po chwili znów widzę. Oddech mam nierówny. Widać biały pasek – rana jest aż do kości. Oddychaj. Czaszka, biel jego czaszki. Którą widziałam, bo nie było już twarzy. Świat się dziwnie przechyla. Staram się nie stracić przytomności. Przestań. Oddychaj. Skup się. Ściągam skórę tak, żeby rana się zamknęła, i obwiązuję bandażem. Zostanie mi po niej brzydka blizna. Biedna śliczna mała Allison. Wciągam z powrotem legginsy. Czuję dreszcz i nagłe gorąco w kręgosłupie. Zalewa mnie adrenalina. Odpływa. Odgarniam włosy z szyi i wtedy dopiero to zauważam. Naszyjnik zniknął. Moja ręka zamiera na gardle. Czuję, jak pod skórą wali serce.

Ściska mi się żołądek. Jak mogłam być tak nieuważna? Był wszystkim, co miałam. Jedyną rzeczą wartą chronienia. A teraz przepadł. Zduszam tę myśl. Nie ma co nad tym teraz dumać. Nic już na to nie poradzę. Przepadł to przepadł. Spoglądam na zegarek – cienki, złoty pasek, wysadzana diamentami tarcza, całość absurdalna. Mam jeszcze pięć minut, nim będę mogła się napić wody. Ojciec zawsze mówił, że trzeba odczekać pół godziny, żeby jodyna w pełni oczyściła wodę. Lubił uczyć mnie takich rzeczy – praktycznych – choć przewracałam oczami i jęczałam, że to strata czasu i że nigdy nie przydadzą mi się takie informacje. I proszę, wyszło na jego. Przypominam sobie o batonikach i paczce orzeszków. Wywraca mi się żołądek. Powinnam coś zjeść, ale wciąż stoi mi przed oczami ta pustka po jego twarzy. Przymykam powieki i oddycham. Zanim otwieram oczy, upływa sześć minut. Woda jest bezpieczna. Wypijam obie butelki. Szybko. Za szybko. Z trudem udaje mi się utrzymać wodę w żołądku. Jest idealna, zimna, z metalicznym posmakiem. Znów napełnić butelki. Kropla jodyny i do torby. Uciekaj. Uciekaj. Wstaję, zarzucam torbę na plecy. Coś mi się przesuwa w barku, coś pękło albo się zerwało. Staram się nie popłakać. Nie mam teraz czasu o tym myśleć. Przeskakuję z kamienia na kamień. Każdy krok boli. Lepiej odpychać się czy lądować na rannej nodze? Uznaję, że lepiej lądować. Docieram do brzegu. Przede mną rozciąga się skalista równina, a za nią wznosi się ku niebu góra. Słońce zalewa ją różowawym blaskiem. Nie wiem, ile czasu mi zostało, nim zaczną mnie szukać, ale wiem, że w końcu po mnie przyjdą, a to oznacza, że muszę uciekać. Muszę iść na wschód, w stronę wschodzącego słońca. Będę musiała wspiąć się na te góry.

Maggie – Maggie. Maggie – usłyszałam ponad rykiem w moich uszach. Przed oczami miałam tylko biel, ale krawędzie zaczęły się strzępić, ciemnieć, nabierać znajomych kształtów. – Maggie. To Jim. – Maggie, Allison leciała z Chicago czteroosobowym samolotem, który spadł gdzieś w Górach Skalistych. – Czy ty mi mówisz, że moja córka nie żyje? – Mój głos brzmiał jak nie mój. To mówił ktoś inny. W rzeczywistości, która także nie była moja. – Tego jeszcze nie wiemy – powiedział, kręcąc głową. – Nie udało im się dotrzeć do miejsca wypadku, żeby to potwierdzić, ale z sygnałów radiowych wynikałoby… To zupełnie inna sprawa. W takim razie Allison może jeszcze żyje. Nadzieja rozkwitła w mojej piersi niczym słonecznik. – Skąd wiecie, że w ogóle była w tym samolocie? – Może Ally w ogóle nie znajduje się w niebezpieczeństwie. Może jest w domu, bezpieczna. – Z rejestru lotów. Wpisana była ona i pilot. Widziałem dokumenty z lotniska, mieli tam jej zdjęcie… To ona. – Dobrze. Dobrze. – Mój mózg wrzucił bieg. Moje dziecko zaginęło w górach. Ally jest przerażona, sama, być może ranna. Ale żyje. – Co mam robić? Trzeba zorganizować akcję ratunkową? Mam podzwonić po ludziach? A może od razu tam lecieć? – Już jej szukają, Maggie – powiedział Jim powoli. – Niby kto? – Wcale nie podobała mi się wizja, że szukają jej jacyś obcy ludzie. Przecież nie będą wiedzieli, jak ją znaleźć, mogą popełnić błędy, nie rozumieją jej tak jak ja. – Chcę wiedzieć, kto szuka mojej córki. Allison jest tam zupełnie sama, zdana na siebie, Jim. Chcę znać nazwiska. – Robią, co mogą, Maggie. Strażnicy leśni przeszukują całe góry, żeby znaleźć miejsce wypadku. Współpracują z lokalną policją. Maggie, musisz mnie wysłuchać. Ten samolot się rozbił. Szanse na to, że przetrwała, są… bardzo małe. Spojrzałam na niego ostro i zobaczyłam smutek w jego oczach. – Ally żyje – powiedziałam zdecydowanie, choć wcale nie byłam tego taka pewna. – To twarda dziewczyna. Na pewno żyje.

Jim powoli pokiwał głową. – Zrobimy, co w naszej mocy, żeby ją znaleźć. Obiecuję ci to. Shannon, znajdź, proszę, coś mocniejszego. Uznał, że jestem w szoku. Że zwariowałam. – Nic mi nie jest, Jim – warknęłam. – To ci dobrze zrobi. – Odwrócił się na krześle i wskazał coś policjantce. – Tam, w tej szafce nad lodówką. Chyba gdzieś po prawej. O, właśnie tam. Shannon uniosła butelkę baileysa. – Nic innego nie znalazłaś? – spytał Jim. Pokręciła głową. – Cholera. A nie ma tam brandy? Przecież zawsze mieli brandy. – Nalał mi likier do brudnego kubka po kawie i włożył go w dłonie. – Wypij. – Dziękuję. – Poczułam się jak dziecko, które dostało mleko. Niechętnie upiłam łyk. Likier był za słodki. Zupełnie jakbym piła shake’a. Odstawiłam kubek na stół i położyłam dłonie na starym blacie. – To chyba żadna sztuka znaleźć samolot. Nie mają tam satelitów? Albo helikopterów? – Za wszelką cenę starałam się nie myśleć o Ally, przerażonej, samej, rannej. Takie obrazy w głowie bynajmniej nie pomogą. Trzeba się skupić na faktach. Muszę ustalić fakty. – Robimy wszystko, co w naszej mocy – zapewnił mnie. – Daję ci na to słowo. W głowie miałam gonitwę myśli. Jim powiedział, że w samolocie była poza nią tylko jedna osoba. – Kim był ten mężczyzna, który z nią leciał? Ten pilot? Jak się nazywa? Poruszył się na krześle. – Jeszcze nie poinformowano jego najbliższych. Kątem oka zauważyłam, że policjantka wyciera ściereczką mój blat. Zawrzało we mnie. – Ale ty wiesz? Wiesz i mi nie mówisz. – Maggie, naprawdę w tej chwili wiem tyle co ty. Wstałam, wyjęłam policjantce szmatkę z dłoni i zaczęłam sama wycierać blat. Ciasto na chleb oklapło już trochę na desce. – Właśnie powinnam je wyrabiać – mruknęłam do siebie. To, że będę musiała wyrzucić całe ciasto, wydało mi się nagle ogromnym marnotrawstwem. Znów oprószyłam dłonie mąką i zaczęłam je ugniatać. Przyciskać i puszczać. Przyciskać i puszczać. Jim wstał i położył mi ręce na ramionach. – Może się położysz? Shannon zrobi ci kawy. Może… Shannon, włączyłabyś ekspres do kawy?

– Nie mam ochoty się kłaść i nie chcę kawy. Dziękuję pani. Chcę dokończyć wyrabianie ciasta, żeby już rosło, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Palce Jima zacisnęły się mocniej i usłyszałam, że wzdycha. – Maggie, zostaw to cholerne ciasto. Po prostu… po prostu siądź na chwilę. Uspokój się. Odwróciłam się w jego stronę. – Moja córeczka jest Bóg wie gdzie, a ty mi mówisz, że mam się uspokoić? Jim patrzył na mnie dłuższą chwilę. – Przepraszam – powiedział cicho. – Ale takie nakręcanie się na pewno w niczym nie pomoże. Milczałam. Podniósł kapelusz i trzymał go obydwiema rękami. – Zadzwonię do lekarza i zobaczę, czy mógłby ci przepisać coś na sen. Poproszę Lindę, żeby odebrała to w aptece, jak będzie do ciebie jechała. – Nie odbiło mi, Jim. Moja córka miała wypadek. Przykro mi, jeśli moja reakcja ci się nie podoba. – Widziałam po jego minie, że go uraziłam, i od razu pożałowałam tych słów. – Powiedziałeś Lindzie? – spytałam. – Przyjechałem tu, gdy tylko się dowiedziałem, ale pomyślałem, że wolałabyś… – Westchnął. – Linda na pewno będzie chciała pomóc, a prawda jest taka, że w tej chwili potrzebujesz przyjaznej duszy. W tej chwili nie chciałam widzieć nikogo poza moją córką, ale wiedziałam dobrze, że nie ma sensu walczyć z dobrymi intencjami Lindy Quinn. Skinęłam głową. – Powiedz jej, żeby wpadła, kiedy będzie miała wolną chwilę. – Będę przejeżdżał koło domu, więc jej przekażę – powiedział, biorąc kluczyki ze stołu. Spieszno mu było wyjść. Widać było wręcz ulgę na jego twarzy. – Zaraz tu będzie. A tymczasem Shannon dotrzyma ci towarzystwa. Spojrzałam na drobniutką policjantkę, która bawiła się rąbkiem mojego obrusa. Posłała mi nerwowy uśmiech. Wszystko w niej – te okrągłe, otoczone rzęsami oczy, te włosy ściągnięte w sterczący kucyk, ta gładka, pozbawiona zmarszczek skóra – zdawało się mnie obrażać. Była taka młoda. Młodsza od Ally. Jakim prawem w ogóle tu była? – Nic mi nie będzie – odpowiedziałam chłodno. Jim ścisnął trochę mocniej swój kapelusz. – Oczywiście, że nie, ale będę spokojniejszy, jeśli ktoś tu z tobą posiedzi do przyjazdu Lindy. Przeżyłaś szok i wolałbym… – Spojrzał na mnie błagalnie. – Proszę, dla spokoju mojego ducha.

Skinęłam głową. – Dobrze. Wrzuciłam ciasto do natłuszczonej szklanej miski, zakryłam je ściereczką i odniosłam do spiżarni, żeby tam rosło. Stałam w niej chwilę, wpatrując się w równe rządki puszek kukurydzy, butelki oliwy, paczki makaronu. Przyłożyłam głowę do zimnej ściany. Słyszałam, jak szepczą o mnie po drugiej stronie drzwi. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak bezradna. Zrobiłam głęboki wdech i wróciłam do kuchni. Jim przytulił mnie niezgrabnie. – Odezwę się, jak tylko się czegoś dowiem. Daj znać, gdybyś czegokolwiek potrzebowała. – Po prostu znajdźcie moją córkę. Skinął głową. – Na razie, Maggie. Shannon, dbaj o nią. Shannon pokiwała głową i obie usłyszałyśmy, jak zamykają się za nim drzwi. Policjantka miała różowe policzki, a na serdecznym palcu prawej ręki pierścionek claddagh włożony sercem na zewnątrz. Miałam ochotę ją uderzyć. – Na pewno nie chce pani herbaty? – spytała, patrząc na mnie z troską. – Albo może jeszcze trochę kawy? Pokręciłam głową. – Nie, dziękuję. Może już pani iść. Z pewnością ma pani ciekawsze rzeczy do robienia. Bałam się, że po prostu nie zniosę dłużej widoku tej niewinnej twarzyczki i dosłownie zacznę wrzeszczeć. – Komendant Quinn kazał mi tu zostać, więc tak zrobię. Jej stanowczy ton zupełnie mnie zaskoczył i chyba było to po mnie widać. – To mój pierwszy miesiąc w pracy – dodała przepraszającym tonem. – Nie mogę się narazić szefowi. – Rozumiem. Odwróciłam się i chwyciłam zlewu. Skupiłam się na oddychaniu. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że to ważne, by się przy niej nie rozpłakać. Weź się w garść, Margaret. Weź się w garść, na litość boską. Nie wiem, jak długo tak stałam. Minutę? Dziesięć? Nagle się odezwała. – Wie pani co? Odwróciłam się w jej stronę. Widziałam po jej minie, że domyśla się, w jakim jestem stanie.

– Poczekam na zewnątrz, ale gdyby było pani czegoś trzeba, proszę wołać. I zniknę, gdy tylko przyjedzie pani Quinn, obiecuję. Zlitowała się nade mną. Byłam jej za to wdzięczna. – Dobrze – powiedziałam. Wyszła, ale drzwi zostawiła otwarte. – Muszę się trzymać przepisów, proszę pani – mruknęła w ramach wyjaśnienia. Przeczytałam dość książek, by wiedzieć, iż w tej pierwszej chwili, gdy zostałam sama, powinnam paść na kolana i wydać z siebie dziki ryk. Zamiast tego siadłam i gapiłam się tępo przed siebie, czekając na telefon. Nagle uświadomiłam sobie, że mogę tak czekać bez końca.

Allison Przede mną rozciąga się równina, niekończący się dywan trawy i dzikich kwiatów. Tłuste pszczoły latają leniwie od rośliny do rośliny. W oddali widać jednak olbrzymie góry. Idę i idę, ale w ogóle się do nich nie zbliżam. Nad moją głową bzyczy chmara komarów. Przypominam sobie widok z samolotu – morze zieleni z rzadka poznaczone plamami skał i śniegu. Usiłuję sobie wyobrazić, jak wyglądałabym z lotu ptaka, gdyby ktoś patrzył w dół z tego bezchmurnego, błękitnego nieba. Te góry to kraina bogów i olbrzymów. Ich głównym celem jest przypominać nam, że jesteśmy tylko pyłkiem, którego obecność na ziemi jest krótka i ulotna. Te skały powstały eony temu. Były tu, zanim się urodziłam, i będą także wtedy, gdy już się obrócę w proch. Przez ułamek sekundy czuję coś innego niż strach. Czuję ulgę. Nie trwa ona jednak długo. Wiem przecież, co mnie czeka. „Zawsze zacieraj ślady. Jeśli tylko się dowie, będzie cię ścigał. – Gdy to mówił, dosłownie wbijał we mnie wzrok. – Wszyscy oni będą cię ścigać. Nie masz pojęcia, jakie mają wpływy. Rozumiesz, co do ciebie mówię? – Skinęłam głową. – Posłuchaj uważnie. Musisz być przygotowana do ucieczki. Jeśli będziesz miała choć cień podejrzenia, że on się domyślił, musisz natychmiast zniknąć”. Telefon. Cholera. Wciąż mam telefon. Wyciągam go z torby i ciskam na ziemię. Moja pięta wbija się w komórkę raz, drugi, aż w końcu plastik pęka. Palce pospiesznie szukają karty SIM. Potrzaskany telefon ciskam w jedną stronę, a chip w drugą. Widzę, jak błyska jeszcze w słońcu, po czym wpada w krzaki.

Maggie – W wypadku samolotowym zaginęła urodzona w Maine Allison Carpenter, lat trzydzieści jeden. Ostatnio widziano ją, jak wsiadała do awionetki na lotnisku Midway w Chicago. Kilka godzin później samolot wysłał wezwanie pomocy i przypuszczalnie rozbił się gdzieś w Górach Skalistych. Trwa poszukiwanie wraku. Pilot, mający prawdopodobnie licencję prywatną, nie został dotąd zidentyfikowany. A już za chwilę doktor Alan Phillips odpowie na państwa pytania dotyczące wirusa, który zbiera żniwo w Boliwii. Pytanie, które nurtuje nas wszystkich, brzmi: Czy wirus ten dotrze aż tutaj? Wyłączyłam radio. Przez tyle lat śledziłam życie innych ludzi. Obserwowałam, jak ich tragedie zmieniane są w przedstawienie. Przypomniałam sobie tę litość pomieszaną z ulgą, że te sprawy nie dotyczą mnie ani nikogo z moich bliskich… A teraz się to zmieniło. Linda zaraz tu będzie – pomyślałam. Słychać już było ryk jej samochodu, wyjechała więc pewnie zza rogu znajdującego się pół kilometra od mojego domu. Kupiła tego cadillaca z dziesięć lat temu od byłego sprzedawcy kosmetyków Mary Kay. Jim nie znosił tego auta i tylko czekał, aż wyzionie ono ducha, żeby kupić jej ładnego, rozsądnego lincolna czy inne auto odpowiednie dla żony komendanta policji. Tymczasem jednak różowy cadillac okazał się – jak i Linda zresztą – nie do zdarcia. Wciąż był na chodzie, a silnik miał tak głośny, że słychać go było w całym Maine. Drzwi otworzyły się na oścież i na progu stanęła Linda. Jej jasne włosy były jeszcze mokre po prysznicu. – Maggie. To wystarczyło. Poczułam, jak coś we mnie pęka. Szloch, który starałam się dotąd zdusić, wyrwał się natychmiast. Rzuciła się do mnie i zaczęła mnie tulić. Nie wiem, jak długo łkałam, ale łzy jeszcze ciekły mi po policzkach, gdy usłyszałam odgłos innego silnika. Z mojego podjazdu wyjechał samochód. Mała policjantka dotrzymała słowa. Otworzyłam oczy, a Linda kucnęła przede mną. – Co mam robić? – Otarła mi łzy grzbietami dłoni. – Nie wiem – powiedziałam. – Nie wiem. – Spojrzałam na nią. – Gdzie ona jest, Lindo? Gdzie ona jest? Wciąż ten obraz przed oczami: Ally leżąca wśród powykręcanych kawałków metalu. Bałam się, że zwymiotuję.

– Ciii… Znajdą ją. Na pewno ją znajdą. Posiedziałyśmy chwilę, a Linda głaskała mnie po włosach. W końcu znów mogłam normalnie oddychać. – Przywiozłam ci leki na sen i leki, które pozwolą ci przetrwać dzień. – Zaczęła szperać w swojej wielgachnej torbie i wyciągnęła dwie pomarańczowe buteleczki. – Te są na noc – wyjaśniła, potrząsając buteleczką. – Ambien. Zwala z nóg. A te są na dzień. – Pochyliła się w moją stronę. – Valium – szepnęła, jakby ktoś mógł nas podsłuchiwać. – Zostało mi trochę po tym, jak Jimowi wypadł dysk. Wzięłam je bez słowa i odłożyłam na blat za sobą, wiedząc dobrze, że ich nie tknę. Nie lubiłam brać leków. Nie brałam nawet ibuprofenu na ból głowy. Charles żartował sobie ze mnie i pytał, czy może za jego plecami zapisałam się do Adwentystów Dnia Siódmego, ale ja po prostu nie lubiłam tego uczucia, że nie kontroluję własnego ciała. – Co tu jeszcze dla ciebie mam? Jadłaś coś? Zapakowałam pół chlebka bananowego, który dziś upiekłam, chcesz? A może zrobić ci kanapkę? Na samą myśl o jedzeniu zrobiło mi się słabo. – Nie, dziękuję – powiedziałam, kręcąc głową. Poklepała mnie po ręce. – Zrobię nam herbaty. Wstała i postawiła czajnik na palniku. – Nie musisz tu ze mną siedzieć – powiedziałam, nie odwracając się w jej stronę. – Naprawdę nic mi nie jest. Nie wiem, dlaczego wszyscy tak dziś nade mną skaczą. Zrobiło mi się nagle wstyd, że popłakałam się na jej oczach. Niby była moją najbliższą przyjaciółką, ale to nie miało znaczenia. Nigdy nie płakałam przy ludziach. Nawet przy Charlesie, kiedy jeszcze żył. – Co ty wygadujesz? – oburzyła się. – Niby gdzie bym miała być? Słuchałam odgłosów przygotowywania herbaty i wpatrywałam się w pęknięcie w ścianie. Kiedy to się zrobiło? Poczułam nagły przymus, żeby wstać i natychmiast to naprawić. Zejść do piwnicy po szpachlówkę i szpachlę. Zrobić coś pożytecznego. Cokolwiek. Postawiła przede mną kubek z herbatą i sama siadła z drugim. Przez kilka minut piłyśmy w milczeniu. Barney wskoczył na stół i trącił mnie nosem w policzek. Pogłaskałam go po tym jego długim, rudym futrze. Został na chwilę, mrucząc radośnie, a potem zeskoczył i podszedł do swojej pustej miski. Wstałam i nasypałam mu jedzenia.

– Wiedziałaś, że planowała podróż w ten weekend? – spytała Linda. Pokręciłam głową. – Co ona w ogóle robiła w Chicago? To coś związanego z pracą? Poczułam, jak tężeją mi ramiona. – Nie wiem. – I w dodatku prywatnym samolotem. Nie znam wielu ludzi, którzy podróżują prywatnymi samolotami. Może należał do jakiegoś jej klienta? – Proszę cię, Lindo. Przecież mówię, że nie wiem. – W moim głosie słychać było złość. – Przepraszam – mruknęła i spuściła wzrok na kubek. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło, że zasypuję cię tymi pytaniami. Jasne, że nie chcesz w tej chwili o tym rozmawiać. To prawda, że nie chciałam o tym rozmawiać. Ale chodziło o coś więcej. Nie znałam odpowiedzi na wszystkie pytania Lindy dlatego, że nie wiedziałam nic o życiu Ally. Wiedziałam tylko jedno, czego nie wiedziała Linda: że nie rozmawiałam z córką od ponad dwóch lat.

Mężczyzna stał nad urwiskiem i patrzył na góry. Popołudniowe słońce było ostre, uniósł więc rękę, żeby osłonić oczy. Zbocze zaśmiecały powyginane kawałki metalu, a powietrze było ciężkie od zapachu benzyny. W kabinie leżało spokojnie jedno ciało bez twarzy. Fotel obok był pusty, pas wił się na skórzanym siedzeniu niczym wąż. Mężczyzna obszedł pobojowisko, zerwał z jakiejś gałęzi kawałek materiału, musnął obcasem zrytą ziemię. Niewiele zostało, ale to mu wystarczyło. Wyjął telefon. – To ja. Jestem na miejscu. On nie żyje. Obejrzał się za siebie. Jedno ciało w samolocie. Jedna walizka na ziemi, otwarta, jej zawartość rozsypana. Para srebrnych szpilek, obcasy wznoszące się do nieba jak iglice. A jej nigdzie nie widać. – Jestem pewien. – Nie, nie ma. – Tak, proszę pana. Tak zrobię. Zapalił papierosa, zapałkę cisnął w kierunku pękniętego zbiornika paliwa. Jego płuca wypełnił kwaśny dym. Mężczyzna zaczął kaszleć. Ostatnie spojrzenie na dymiący wrak. Czas ruszać.

Allison Idę cały dzień bez przerwy. Trawa przechodzi w płaską skałę, która przypomina fotografie Księżyca. Podziurawiona, jałowa powierzchnia. Za mną goni bzycząca chmara much. Opadają mnie i kąsają za każdym razem, gdy się zatrzymuję, żeby otrzeć bluzą pot z twarzy. Słońce praży nieubłaganie. Wydzielam sobie wodę małymi łykami, każdy kolejny rozpuszcza się na języku. Ugryzienia na rękach rozdrapuję do krwi. Materiał legginsów przykleja się do rany na nodze. Powietrze jest tak nieruchome, że słyszę tylko rytmiczne trzeszczenie skórzanych pasków torby, gdy podskakuje mi na ramionach, i zgrzytanie podeszew o kamienie. Adrenalina wraca falami, to dodając mi energii, to jej pozbawiając. Idę. Idę. Idę. Nim docieram do końca tej księżycowej połaci, słońce już zachodzi. Marzę o tym, żeby pobiec w stronę lasu przede mną, żeby resztkami sił popędzić w stronę drzew i cienia, tej namiastki bezpieczeństwa, ale zmuszam się do utrzymania równego kroku, jakim wlokłam się cały dzień. Nie mam przecież dość jedzenia i wody na takie nagłe zrywy. Wystarcza ich ledwo na to wleczenie się. Pojawia się znów trawa. Najpierw tylko brązowo-zielone kępki, potem robi się jej więcej. Już po chwili są też drzewa – potężne bestie, które osłaniają mnie przed ostatnimi promieniami gorącego słońca. Powietrze staje się rześkie, żywe. Robię wdech. Obraz przed moimi oczami zawęża się, mętnieje. Z głębi mojej czaszki dobiega cichy szum i zaczynam się zastanawiać, czy słychać go na zewnątrz, czy tylko w mojej głowie. Gapię się na ptaki i owady, na przebiegającego zająca, jakby mogły mi powiedzieć, czy też to słyszą. Chcę kogoś o to spytać, ale nikt nie słucha ani moich pytań, ani tego szumu. Jeśli przewróci się drzewo… Moje ciało omdlewa. Jego rzęsy. Każda gruba, czarna, pięknie rzeźbiona. Cienka membrana jego powieki drżącej podczas snu. Nieraz leżałam obok niego w nocy i zachwycałam się tymi rzęsami. Były długie jak u noworodka i zawinięte ku niebu. „O czym śnisz? – szeptałam. – Czy o mnie?” Fale pode mną odmierzały czas z każdym wdechem i wydechem, a moje pytanie wracało i odpływało, rytmiczne, stałe, zawsze bez odpowiedzi. Czy śnisz o mnie?

Potykam się o gałąź i przewracam. Nie mogę sobie pozwolić na wspomnienia. Jeszcze nie teraz. Dalej, dalej w las, aż otoczą mnie drzewa. Znajduję kawałek czystej ziemi, kładę się pod gałęziami, otulam pokrowcem i zasypiam, nim gasną ostatnie promienie słońca. Nic mi się nie śni. Ta nicość jest darem.

Maggie Linda wyszła w końcu pod wieczór. Gdy tylko zaczęło się zmierzchać, zauważyłam, że nerwowo spogląda na okno. Przez tę swoją zaćmę bała się siadać za kierownicę po ciemku. Powiedziałam jej więc, żeby już jechała do domu. Cisza, która zapadła, gdy Linda wyszła, wydawała mi się najpierw błogosławieństwem, ale po kilku godzinach wsłuchiwania się w tykanie zegara i delikatne kroki Barneya na kamiennej posadzce zrobiła się klaustrofobiczna. Wszystko, dosłownie wszystko w domu przypominało mi o Ally. Tu stawiała swoje zabłocone korki po meczach. W tym kącie skrzyni trzymałam jej niemowlęce buciki. Ten kubek dała Charlesowi na Dzień Ojca; od dwóch lat stał już nieużywany. Tu w szafie na płaszcze trzymałam szalik, który zrobiła mi na drutach niewprawną jeszcze ręką. Była wtedy na pierwszym roku studiów, brakowało jej pieniędzy, ale oczywiście duma nie pozwalała jej wziąć od nas grosza. Tu przez szybę w kuchennych drzwiach widać było nasze kamienne patio, na którym rozcięła sobie brodę, gdy miała zaledwie cztery latka, a ja trzymałam ją zapłakaną, krew ciekła mi przez palce i tylko szeptałam w jej kasztanowe włosy: „Oddychaj. Oddychaj”. Była takim dzielnym maluchem. Prawie natychmiast przestała szlochać, ale ja dalej szeptałam, jakbym chciała zapewnić samą siebie, że wszystko będzie dobrze. W końcu wzeszło słońce. Gdy tylko usłyszałam kroki Jima na chodniku, wiedziałam, co ma mi do powiedzenia. Coś w tych jego powolnych, ciężkich uderzeniach o kostkę, gdy zbliżał się do mojego domu, powiedziało mi wszystko. Otworzyłam drzwi. – Nie żyje, prawda? Spojrzał na mnie zaskoczony, a potem jego twarz złagodniała i skinął głową. Tylko raz. Myślałam, że wpadnę w histerię, że runę na kolana u jego stóp, zacznę szlochać i zawodzić, ale zamiast tego zamarłam. Czułam się, jakbym unosiła się kilka centymetrów nad własną głową. Przesunęłam się, żeby go przepuścić, i patrzyłam, jak znika w kuchni. – Gdzie? – spytałam, nie ruszając się z progu.

– Znaleźli samolot w połowie zbocza Electric Peak. Pilot chyba źle ocenił wysokość góry. Będą wiedzieli więcej, kiedy znajdą czarną skrzynkę. Poczułam, że kiwam głową, jakby to było zupełnie naturalne, jakbym od początku się tego spodziewała. I może właśnie tak było. Za każdym razem, gdy machałam jej na pożegnanie, a ona odjeżdżała szkolnym autobusem, samochodem z jakimiś obcymi chłopcami albo wsiadała do samolotu, łapałam się na myśli, że może widzę ją ostatni raz, że może zostanie nam odebrana. I stało się. – Kiedy mogę ją zobaczyć? Potarł kark. – Ogarnięcie tego wszystkiego może im zająć chwilę. Będą musieli przeprowadzić dochodzenie, a takie rzeczy zajmują Bóg wie ile… – Przestępował z nogi na nogę i wiedziałam, że czegoś mi nie mówi. – Kiedy mogę zobaczyć moją córkę, Jim. – Nie było to już pytanie. Podniósł na mnie wzrok. Oczy miał małe, zaczerwienione. – Na miejscu wypadku wybuchł pożar… Podejrzewają, że uderzenie o ziemię spowodowało eksplozję silnika. Nie zostało… – Pokręcił głową. – Miejsce wypadku jest naprawdę bardzo zniszczone. Wyobraziłam sobie spaloną ziemię, stopiony metal, dymiące włosy, zwęglone ciało. – Przepraszam. – Pobiegłam do łazienki i zwróciłam poranną kawę. Słonawa ciecz chlusnęła o białą porcelanę, kwas piekł w gardło. Moja mała dziewczynka, moja cudowna córeczka. Przed oczami stanęła mi jej dziecięca twarz – jej uśmiech był zawsze taki szeroki – po czym wyobraziłam sobie, jak się rozpada. Jak to w ogóle możliwe, że jeszcze żyję, skoro moja jedyna córka leży martwa na jakiejś górze na drugim końcu kraju? Dlaczego ja też nie umarłam? Dlaczego moje serce nie zatrzymało się dokładnie w tej samej chwili co jej? Splunęłam do toalety. Co za matka potrafi dalej żyć, kiedy jej dziecko umarło? Oparłam czoło o zimny brzeg muszli i zmusiłam się do oddychania. Kiedy weszłam do kuchni, Jim wpatrywał się tępo w wierzch swoich dłoni. – Przepraszam. Nie powinienem był ci tego mówić – powiedział, kręcąc głową. – To zupełnie niepotrzebne. – Nie. Nie ukrywaj przede mną niczego. Chcę wiedzieć wszystko. Wszystko, co się wydarzyło, do cholery. – Fakty. Tego trzeba się trzymać, niczym boi na środku oceanu. – Czy zidentyfikowali już pilota? – Wciąż szukają najbliższych krewnych. Wiesz może, czy Allison się z kimś spotykała? Czy to mógł być jej chłopak?

– Nic mi o tym nie mówiła – odpowiedziałam. To akurat była prawda. Skinął głową. – Czy wiesz o jakichkolwiek… Nie wiem, jak to ująć. Czy Allison miała jakieś kłopoty? – Jakie kłopoty? – Cholera, no, z narkotykami, alkoholem… tego typu sprawy. – Ally nigdy dużo nie piła i nic nie wiem o tym, żeby brała narkotyki, ale… – Nie dokończyłam. Przecież nie znałam mojej córki. Od jakiegoś czasu już jej nie znałam. – Dlaczego pytasz? – Bez powodu. Coś tam wyskoczyło w systemie… Ale to jakieś dawne sprawy. Nieważne. Skrzyżowałam ręce na piersi. – Coś przede mną ukrywasz? Pokręcił głową. – Oczywiście, że nie. Jim Quinn zupełnie nie potrafił kłamać. – Czy… zostało coś po niej? Czy mogę coś dostać? Podniósł na mnie wzrok i smutek w jego oczach przeraziłby każdego. Przez sekundę nienawidziłam go za to. Nie chciałam jego smutku, jego litości. Chciałam tylko twardych faktów. – Jeszcze trwają analizy. Próbują zidentyfikować… – Urwał. – Jak już mówiłem, dochodzenie jest w toku, więc trochę to potrwa, zanim cokolwiek nam prześlą, ale dopilnuję, żebyś dostała wszystkie rzeczy tak szybko, jak tylko się da. Wszystkie rzeczy. Moja córka stała się rzeczą. Co zrobiłby Jim, gdybym teraz wrzasnęła? Wystarczyłby jeden głośny, długi jęk. Pewnie zawołałby lekarza, żeby mi dał coś na uspokojenie. Albo raczej Lindę z tą jej torbą pełną leków. Spojrzał na swoje dłonie i westchnął. – Chcą zdjęcie Allison. – Dlaczego? Przecież mówiłeś, że mają jakieś z lotniska. – Nie oni… Media. Wydzwaniają do nas różne stacje telewizyjne z prośbą o zdjęcie. Jeśli my go im nie damy, znajdą sobie jakieś w internecie. – Umilkł. – Pomyślałem, że będziesz wolała sama jakieś wybrać. Zdjęcie Allison. Mojej córki. Które mają wszyscy zobaczyć. Wyobraziłam sobie tych ludzi na kanapach. Będą mówić: „O, jaka ładna. Jaka młoda. Co za nieszczęście”. Będą się nad nią litować. Nade mną. Poczułam narastającą złość. Wiedziałam jednak, że Jim ma rację.

– Dobrze – powiedziałam cicho. – Poszukam. Dobrze – pomyślałam. To było jakieś zadanie. Małe zadanie, które da się wykonać. Zeszłam po nierównych schodach do piwnicy i włączyłam światło. Naga żarówka zamigotała na tle betonowej ściany. Marzyło mi się zawsze, żeby wykończyć tę piwnicę, zrobić tu bibliotekę albo pokój zabaw, ale Charles się uparł, że musi mieć miejsce na warsztat. Teraz jego nieużywany stół stał w kącie razem ze starymi wiertarkami, a obok na gwoździu wisiał – z zupełnie niezrozumiałych przyczyn – cały strój pszczelarza. Charles należał do tych mężczyzn, którzy uwielbiają hobby. Pod bosymi stopami poczułam kamienną posadzkę. Buty śniegowe, biegówki, śledzie do namiotu, kuchenki turystyczne, a poza tym niezliczone kartony. Niektóre były otwarte, większość zamknięta. Przedzierałam się przez nie, aż znalazłam to, czego szukałam. Pudełeczko ze słowami „Zdjęcia 2004–2016” nabazgranymi czarnym flamastrem. Po dwa tysiące szesnastym nie było już powodu, żeby cokolwiek fotografować. Wróciłam do kuchni, rozcięłam wierzch nożyczkami i zajrzałam do środka. Jim patrzył bez słowa. Na samej górze leżało zdjęcie Charlesa i Allison, uśmiechniętych, na śniegu. Odwróciłam je. „24 grudnia 2011. Wigilia”. Szliśmy właśnie do samochodu, żeby pojechać na nabożeństwo. W kościele Chrystusa Króla miały być kolędy. Nagle Ally zatrzymała się i rzuciła na śnieg na trawniku. Myślałam w pierwszej chwili, że się przewróciła, bo odzwyczaiła się od śniegu, ale zobaczyłam, że robi orła. Zaraz potem Charles leżał obok niej, a jego ręce i nogi poruszały się niczym wycieraczki w samochodzie. Kiedy wstali, na śniegu zostały dwa piękne orły, a ja zrobiłam im zdjęcie jej nowym iPhone’em. Śmiali się, tuląc się do siebie. Wydrukowała je jeszcze tego dnia i zatknęła na choinkę tak, że zobaczyliśmy je od razu z rana. To były piękne święta. Odłożyłam zdjęcie na bok i wyjęłam kilka kolejnych. Wiedziałam, że muszę być bezlitosna – nie mogę przeżywać teraz każdego wspomnienia. Przerzuciłam szybko kilka z rejsu po Bermudach, na który popłynęliśmy z Charlesem, kiedy przeszedł na emeryturę; z jego wycieczki z kolegami pod namiot w Góry Białe; z weekendu na Cape Cod. Nasze zdjęcia z Ally, kiedy odwiedziliśmy ją w Kalifornii – ona opalona, promieniejąca szczęściem, a my z Charlesem bladzi, wymęczeni podróżą, ale szczęśliwi, że tak dobrze sobie radzi. Wciąż pamiętam jej mieszkanie, zaledwie dziesięć minut od plaży, pełne równie jak ona opalonych koleżanek, które albo studiowały, albo robiły praktyki, ale wszystkie wciąż się w kimś zakochiwały i odkochiwały. Ostatniego wieczoru w San Diego

zabraliśmy je z Charlesem do ich ulubionej meksykańskiej restauracji. Siedzieliśmy przy stole i patrzyliśmy, jak rzucają się na fajitas, jakby nie jadły od tygodni. Charles zdołał tylko lekko się wzdrygnąć na widok rachunku i pamiętam, że następnego ranka wsiadałam do samolotu dumna z mojej małej rodziny. Wybrałam zdjęcie właśnie z tej wycieczki. Ally w jasnoniebieskiej bawełnianej sukience, jej ciemne włosy lśnią, a ona uśmiecha się do słońca. Mój wzrok ześlizgnął się na pozostałe fotografie. Ta była z Dnia Niepodległości w dwa tysiące piętnastym. Charles stoi na nabrzeżu, za nim wybuchają fajerwerki. Nie patrzy w stronę aparatu. Nawet przez spodnie widać, jak chude są jego nogi, dosłownie jak zapałki. Jego ramiona są zgarbione, jakby już się poddał. Odsunęłam to zdjęcie. Patrzyłam chwilę na moje dłonie leżące na zużytym drewnianym blacie. Moje kłykcie były spuchnięte, obolałe. Pokręciłam powoli obrączką, czując, jak ciągnie po skórze. Nie zdejmowałam jej od tak dawna, że trudno mi sobie było nawet wyobrazić palec bez niej. Skóra pod nią jest pewnie blada i lśniąca. Z pewnością został ślad po tym miejscu, gdzie obrączka szczypała. Była już za mała – i to od lat – ale ten typ, delikatny, ażurowy wzór ze złota, nie nadawał się właściwie do powiększania. Zresztą teraz trzeba by go chyba było rozciąć, żeby w ogóle zdjąć z mojego palca. Mogą to zrobić, jak już będą mnie pakować do krematorium, ale ani chwili wcześniej. Jim wyciągnął rękę i ujął moją dłoń. Jej ciepło mnie zaskoczyło. Kiedy ostatnio ktokolwiek trzymał mnie za rękę? Obrączki Charlesa nie trzeba było rozcinać. Zsunęłam mu ją z palca, nim go zabrali. Zawsze myślałam, że chciałabym, żeby go z nią pochowali, ale on chciał zostać skremowany. Jakoś nie mogłam znieść myśli o tym, że pierścionek się stopi – był z taniego złota, kiedy braliśmy ślub, byliśmy biedni – zsunęłam go więc z jego palca na mój kciuk i tam już został, aż wróciłam do domu i schowałam go do szkatułki razem z tymi kolczykami z opalami, które dał mi na naszą trzydziestą rocznicę, a których nigdy nie nosiłam, bojąc się, że mogłabym któryś zgubić. Musiałam przecież schować tę jego obrączkę w bezpiecznym miejscu, na wszelki wypadek. Na wypadek, gdyby wrócił. Nie mogłabym zdradzić Ally, dlaczego ją zachowałam. Wiedziałam dobrze, co by powiedziała, gdybym wyznała jej, że w głębi serca wierzę, że jakimś cudem jej ojciec kiedyś do mnie wróci. Powiedziałaby mi, że wyparcie to naturalny element żałoby, ale że zawsze w końcu trzeba pogodzić się z rzeczywistością. Była bardzo rozsądna ta moja Ally. Miała to po mnie (jeśli nie

liczyć moich marzeń o powrocie zmarłego męża), choć pewnie nie chciałaby tego przyznać. Zawsze pragnęła być taka jak ojciec – chodzić z głową w chmurach i patrzeć w gwiazdy, a nie stąpać twardo po ziemi i zbierać fakty w małych pudełeczkach. Trudno się jej dziwić. Może trochę się o to na nią złościłam. Przyznaję to ze skruchą. Podniosłam zdjęcie, na którym uśmiechała się w tej błękitnej sukience, i poczułam ból w piersi. Był to ten sam głęboki, zwierzęcy ból, który pojawił się, gdy się urodziła i ruszyła w kierunku świata, coraz dalej ode mnie. Podałam fotografię Jimowi. – Proszę – powiedziałam. – Mogą użyć tej. Jest sprzed kilku lat, ale przecież na pewno bardzo się nie zmieniła. Przyglądał jej się chwilę. – Zawsze się tak pięknie uśmiechała. Spojrzałam znów na zdjęcie. – Uśmiech miała po ojcu. Schował zdjęcie do kieszeni koszuli i wstał od stołu. – Wiem, że mówiłaś, że chcesz być sama, i nie chciałbym ci niczego narzucać, ale… Uniosłam dłoń, by mu przerwać. – Powiedz Lindzie, żeby wpadła, kiedy tylko będzie mogła. Skinął głową. – Na pewno zaraz tu będzie. Odezwę się, jak tylko dowiem się czegoś więcej – dodał, ruszając w stronę drzwi. – Aha, Maggie. Może nie odbieraj przez jakiś czas telefonu. Dziennikarze zaczną dzwonić, gdy tylko się dowiedzą, o ile już nie zaczęli szukać twojego numeru. To podłe hieny. Na samą myśl o tym, że miałabym rozmawiać z jakimś reporterem o Ally, zrobiło mi się słabo. Nie wyłudzą ode mnie ani okrucha. Chciałam ją całą dla siebie. – Dziękuję, Jim. Dziękuję za wszystko. – Szkoda, że niewiele mogłem zrobić – odpowiedział, a potem zamknął za sobą drzwi i w domu znów zapadła cisza. Usiadłam przy kuchennym stole i poczułam ciężar w piersi. Zupełnie jakby coś rozpychało mi żebra od środka. Barney ocierał się o moje kostki, ale nie miałam siły schylić się i go pogłaskać. Nie miałam na nic siły. Zegar tykał. Zaczęłam się zastanawiać, czy da się zerwać z siebie skórę, zdrapać ją paznokciami, byle tylko się z niej wyrwać. Opuścić jakoś te stare kości i zniszczone serce.

Spojrzałam na blat i zobaczyłam dwie buteleczki z pigułkami. Stały na baczność na desce do mięsa. Podniosłam jedną – Valium – i przechyliłam. Na moją dłoń wypadła tabletka, potem druga. Połknęłam je bez wody, aż podrapały mi gardło, a potem znów usiadłam przy stole i czekałam, aż to uczucie przejdzie. Kiedy przyjechała Linda, leki właśnie zaczynały działać. Weszła bez pukania, a gdy zobaczyła moje zamroczone spojrzenie, pokiwała głową. – I dobrze. – Siadła naprzeciwko mnie i ujęła moje dłonie. Leki rzeczywiście działały. Prawie… prawie nic nie czułam. Tylko czasem przez zasłonę chemii przedzierał się ból. – Czegoś się dowiedzieli? – spytała w końcu Linda. Milczała już od trzech kwadransów, a wiedziałam, że jeszcze nigdy w życiu jej się to nie zdarzyło. Pokręciłam głową. – Będzie dochodzenie. – Język zdawał się jakiś gruby. – To dobrze – stwierdziła. – Przynajmniej wszystkiego się dowiesz. Mają coś więcej o tym pilocie? Pokręciłam głową. – Na razie nie. – Znów ją zawiodłam. Tym razem wszyscy ją zawiedliśmy. Gdzieś tam były przecież odpowiedzi, tylko nie potrafiłam do nich dotrzeć. Ally potrzebne były teraz fakty, a ja celowo zaćmiłam sobie obraz sytuacji. Byłam taka słaba. – Jim powiedział, że wciąż nie skontaktowali się z jego krewnymi. Ale nie dadzą rady długo ukrywać jego nazwiska. Prasa i tak się jakoś tego dowie. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Siedziałyśmy nieruchomo i słuchałyśmy automatycznej sekretarki. Rozległ się głos Charlesa: – Tu mieszkanie Carpenterów. Prosimy nagrać wiadomość po usłyszeniu bip. Biiiip! Miałam świadomość, że powinnam to już dawno zmienić. Nawet Linda zaoferowała się, że to zrobi, bo wiedziała, jak bardzo nie lubię swojego głosu, ale po prostu nie potrafiłam wykasować Charlesa. Nie mieliśmy nigdy kamery wideo, więc to było wszystko, co mi po nim zostało. Żart nagrany na automatycznej sekretarce. Maszyna kliknęła i w domu zabrzmiał niski, elegancki głos: – Dzień dobry, mówi Leon Terzi z „Boston Herald”. Moje wyrazy współczucia. Bardzo bym chciał porozmawiać z panią o pani córce, gdy tylko będzie pani miała chwilę. To była taka wyjątkowa dziewczyna. Pracuję właśnie nad artykułem o wypadku i jestem pewien, że nasi czytelnicy chcieliby przeczytać pani wspomnienia o Allison. Mój numer to 617-555-4923.

Słuchałyśmy z Lindą, jak telefon milknie. – Dupek – mruknęła Linda, wstając i włączając ekspres do kawy. – Co ja wyprawiam, do cholery? – spytała i go wyłączyła. – Napijmy się czegoś mocniejszego. – Nie, dziękuję – odpowiedziałam, machając tylko ręką. Patrzyłam, jak znów włącza ekspres i wyciąga z szafki dwa kubki. Jeszcze byłam zamroczona po valium, ale czułam, że powoli przestaje ono działać. Dłonie i stopy odzyskały swój normalny ciężar, a rzeczy w pokoju znów zaczęły się poruszać zgodnie z ruchem mojej głowy. Tak naprawdę bardzo miałam ochotę się napić i najchętniej łyknąć jeszcze jedną niebieską tabletkę, ale ten telefon brutalnie mnie otrzeźwił. Nie mogę się ukrywać przed bólem. Muszę pozwolić, by zalewał mnie falami, jak to ból. Moja córka nie żyje. Moja córka nie żyje. Moja córka nie żyje. – Co za bezczelność, żeby tak wydzwaniać po domach – oburzała się tymczasem Linda, siadając z powrotem do stołu i upijając łyk kawy. Zapachniało likierem, którego dolała zamiast zabielacza. – Pogadam z Jimem. Przecież musi się dać z tym coś zrobić. – Po prostu przestanę odbierać – powiedziałam. I tak bym nie odbierała, ale teraz przynajmniej nie było wyboru. – I najlepiej w ogóle nie oglądaj wiadomości. Nie ma po co. Mogę przynieść ci jakieś filmy, jeśli chcesz. Albo tę Jane Austen. Mówiłam ci o niej. Pokręciłam głową. – Nie trzeba. – I tak zostanę z tobą na noc. Dotrzymam ci towarzystwa. Znów pokręciłam głową. Biedna Linda. Tak bardzo chciała pomóc, a ja jej nie pozwalałam. Byłam na wyspie, do której nie mogła dotrzeć. Nikt nie mógł. – Naprawdę nie powinnaś być sama… Westchnęłam. Ona nie odpuści. – Wiem, że próbujesz pomóc, i bardzo to doceniam, naprawdę, ale wolałabym być sama. Widziałam jej minę i wiedziałam, że ją uraziłam, ale nic nie potrafiłam na to poradzić. Nie mogłam znieść myśli, że ktokolwiek – nawet ona – miałby tu siedzieć i patrzeć, jak przez to przechodzę. Nie chciałam mieć świadków. Sama widziałam już dość. Odsunęła się od stołu i zaczęła mi szperać w lodówce.

– W takim razie przynajmniej przygotuję ci kolację, nim wyjdę – powiedziała. – Nie możesz przecież umrzeć z głodu. – Zamarła. – Przepraszam – wybąkała. – Możesz wymawiać przy mnie słowo „śmierć” – stwierdziłam, choć usłyszawszy je, drgnęłam odruchowo. – W porządku. – Nie, to nie jest w porządku – odparła, odwracając się nagle. – To w ogóle nie jest w porządku i gdybym tylko mogła… gdybym tylko mogła… – Wiem – powiedziałam, wstając i podchodząc do niej. Położyłam dłoń na jej plecach. Czułam emanujące z niej ciepło. – Przepraszam – mruknęła, ocierając łzy z kącików oczu. – Nie powinnam płakać. Powinnam być teraz silna, tylko czuję się taka… taka… – Nic nie powinnaś – powiedziałam, trąc dłonią po jej plecach. Poczułam ogromne zmęczenie. Moja dłoń wydawała się taka ciężka, gdy przesuwała się w górę i w dół. – Nie musisz mnie za nic przepraszać. – Muszę – oświadczyła, patrząc na mnie z mocą. – Ktoś powinien cię za to przeprosić, to czemu nie ja? Nie zasłużyłaś sobie na to wszystko, Maggie. Charles nie zasłużył sobie na to, co go spotkało, Ally nie zasłużyła sobie na to teraz i ty też z całą pewnością nie zasłużyłaś sobie na to wszystko. Moje powieki były tak ciężkie, że nie wiedziałam, jakim cudem moje ciało utrzymuje pion. Czułam się tak, jakby ktoś wciskał mi podeszwę w głowę, wgniatając mnie powoli w ziemię. – Nikt sobie na nic nie zasłużył – powiedziałam w końcu. I ta prawda ścięła mnie z nóg.

Allison W półmroku poranka, jeszcze w półśnie, czuję słodką wilgoć ściółki i słaby zapach dymu. Przez sekundę zdaje mi się, że jestem w mojej dziecięcej sypialni. Słyszę głos matki, która woła mnie z dołu, stojąc przy schodach. Kusi mnie naleśnikami i sokiem pomarańczowym. Czuję ciężar kołdry, miękkie futerko pluszowego pieska, z którym spałam, delikatny materiał poduszki pod policzkiem. Otwieram oczy. Okolicę zakryła mgła. Siadam. Każdy mięsień daje się we znaki. Zarzucam koc na ramiona i się wzdrygam. Czuję się staro, zupełnie jakby moje ciało postarzało się o sto lat w kilka godzin. Próbuję sobie przypomnieć, jak to jest nie czuć bólu, ale nie potrafię. Noc była zimniejsza, niż się spodziewałam, i teraz palce szczypią, gdy znów zaczyna w nich krążyć krew. Głowa mi ciąży, jakby była pełna piasku, a w ustach mam metaliczny posmak. Żyję. Nim ruszę, muszę znaleźć wodę. Już mi się kończy, a mowy nie ma, żebym dała radę wspiąć się na tę górę bez porządnego zapasu. To jest teraz najważniejsze. Wyrywa mi się słaby śmiech. Wspiąć się na górę. Boże jedyny. Ściągam legginsy i przyglądam się ranie na udzie. Bandaż jest ciemny od zaschniętej krwi, a krawędzie mocno się pobrudziły. Muszę go zmienić. Odrywam go powoli, ale i tak boli jak cholera. Rana jest rozjątrzona, a skóra wokół blada i lekko opuchnięta. Biorę spirytus i spinam się odruchowo. Przysięgam, że krew dosłownie się pieni, gdy polewam ją alkoholem, chyba że to tylko mój umysł próbuje jakoś radzić sobie z bólem. Zakrywam całość świeżym opatrunkiem i staram się nie myśleć o tym, kiedy się ostatnio szczepiłam przeciwko tężcowi. Palec jest już zupełnie fioletowy pod szyną, ale przynajmniej opuchlizna trochę zeszła i już tak nie boli. Albo się goi, albo zniszczyłam nerw. Dodaję to do listy rzeczy, o których nie zamierzam myśleć. Szperam w torbie i wyciągam torebkę z orzeszkami. Nagle robię się głodna jak wilk, ale nie mogę sobie pozwolić na dużą porcję. Nie wiem, jak długo tu będę, muszę więc oszczędzać to, co mam. Podgryzam powoli orzech brazylijski i udaję, że to bajgiel. W poprzednim życiu nie pozwalałam sobie na bajgle.

Moje poprzednie życie – tym się już stało. Pokryło się sepią i spłaszczyło między stronicami. W tamtym życiu moim głównym wrogiem były węglowodany. Próbuję sobie przypomnieć, jak stoję na asfalcie, a od upału aż mi huczy w uszach. Albo w domu z widokiem na plażę, z białymi ścianami i chromowanymi wykończeniami. Ale nic nie czuję – poza dławiącym strachem. Oni już pewnie gdzieś tam są, już mnie szukają. Uciekaj. Jeszcze jest wcześnie, a pod osłoną drzew słońce jest słabe. Dzikie kwiaty wciąż śpią zwinięte, tylko malutkie czubki ich płatków wystają między liśćmi. Wczoraj wydawało mi się, że to wszystko to jakiś sen – przerażający, nieludzki koszmar. Dzisiejszy dzień to kolejny taki koszmar. Senny. Nierealny. Przede mną staje nagle pręgowiec, jego wypchane policzki poruszają się szybko. Zaraz potem znika w stercie liści. Wchodzę na pień przewróconego drzewa. Pod spodem pokryty jest zielononiebieskim mchem i usiany małymi grzybami. Powietrze staje się rześkie. A później słyszę cichy szum. Woda. Trudno to nazwać rzeką, to ledwie strumień, ale wystarczy. Wypijam resztkę wczorajszej wody, zanurzam puste butelki w strumieniu, a potem siadam i czekam, aż jodyna zadziała. Zdejmuję buty, zdzieram skarpety i zanurzam stopy w strumyku. Świeże odciski pieką. Trę je w wodzie. Mam nadzieję, że skóra z czasem stwardnieje. Nie będzie miała wyjścia. Ochlapuję wodą twarz i szyję, ale ostrożnie, żeby nie otworzyć rozlicznych ran. Potem delikatnie klepię skórę kawałkiem koszuli, żeby jakoś ją osuszyć. Spoglądam przez chwilę na paznokcie u nóg. Uroczy róż, jaki wybrałam na ostatnim pedicurze, wciąż się trzyma. Co za absurd. To wręcz zabawne. Wyciągam świeże skarpetki, a wczorajsze przepłukuję w strumieniu, po czym wieszam je na torbie do wyschnięcia. W południe docieram do pierwszego grzbietu. Las jest tu wciąż gęsty i nie mogę się połapać, czy idę w dobrym kierunku, więc gdy w końcu wychodzę na łąkę i widzę okolicę, dobrą minutę zajmuje mi zorientowanie się, gdzie jestem. Wierzchołki drzew schodzą w dolinę pode mną, a dalej widzę górę, na której rozbił się samolot. Przede mną fale drzew prowadzące do ostrych, poszarpanych szczytów. Góry wokół wyglądają jak z pocztówki albo z reklamy gorącej czekolady – malownicze, nieziemsko piękne. Jakim cudem tak szybko zniknęły ślady katastrofy? Spodziewałam się jakiejś blizny na tym krajobrazie, jakichś zniszczeń, ale widzę tylko gładką powierzchnię przyrody spoglądającą na mnie

spokojnie niczym z obrazu kupionego w centrum handlowym na przedmieściach. I dopiero wtedy to zauważam. W pierwszym momencie zdaje mi się, że sobie coś wmówiłam, ale po chwili wiem już, że to się dzieje naprawdę. Błysk światła odbijający się od metalu, a do tego słabiutka, ale stała linia dymu sunąca w górę spomiędzy drzew. Jest. To się jednak wydarzyło naprawdę. A teraz samolot płonie. Dym zwróci czyjąś uwagę. Zaraz tu będą. Panika wraca niczym przypływ. Włącza się mój instynkt. Kurwa, kurwa mać. Uciekaj. Ruszaj, w górę. Szybciej. Dalej, dalej, nie zatrzymuj się. Idź. Nie możesz się zatrzymywać. Musisz uciekać. Gdzieś spod strachu przebłyskuje rozpacz, domaga się głosu. Straciłam bezpowrotnie mężczyznę, którego kochałam. Będę musiała się z tym pogodzić. Jeszcze nie teraz.

Maggie Całą noc męczyły mnie te obrazy. Wykrzywiona w strachu twarz Ally. Ally wyjąca z bólu. Zakrwawiona i posiniaczona. W płomieniach. Jej ciało topiące się na kościach. Najbrutalniejsza kronika filmowa na świecie. Próbowałam jakoś zmienić kasetę, ale zacięła się i leciała w kółko. Tak już będzie do końca mojego życia. Ta kaseta już zawsze będzie w mojej głowie. Za kilka lat, nawet jeśli odzyskam cień normalnego życia, gdzieś w sklepie, w poczekalni u lekarza czy podczas telefonu do firmy gazowej zawsze będę miała przed oczami to samo. Strach. Ból. Krew. Ogień. Kości. Ally. Wstaję, schodzę na parter, otwieram buteleczkę środków nasennych od Lindy i biorę cztery tabletki. Wchodzę na piętro, kładę się do łóżka, czekam, aż Barney ułoży mi się na stopach, gaszę światło i leżę, znów oglądając tę samą kronikę, aż w końcu zapadam się w głęboką czeluść pustego snu. Rano czuję się tak, jakbym walczyła przez dziesięć rund na ringu i przegrała z kretesem. Boli mnie każdy mięsień. Żałoba stała się moim nieodłącznym towarzyszem już kilka lat temu. Myślałam, że się do niej przyzwyczaiłam – stopniowo zacierała krawędzie wszystkiego, otępiała zmysły – ale tym razem to było coś zupełnie innego. Cios w brzuch. Choroba i powolna śmierć Charlesa były jak długa, mozolna wspinaczka na bezlitosny szczyt. Tym razem jednak to była przemoc. Znów włączyła się moja kaseta. Strach. Ból. Krew. Ogień. Kości. Ally. Ciało obolałe od ciężaru rozpaczy zdawało się pokryte warstwą ołowiu. Barney wszedł na poduszkę i spojrzał na mnie z wyrzutem, gdy usiadłam na łóżku. Siódma. Spałam dziesięć godzin. Będę musiała podziękować Lindzie za tabletki. I poprosić, żeby zdobyła ich więcej. Poczułam pod stopami zimno kamiennych płytek w kuchni. Mieliśmy już początek lipca, ale poranki były jeszcze chłodne, a na trawie widać było rosę. Automatyczna sekretarka mrugała do mnie, żądając, by ją odsłuchać. Wcisnęłam przycisk. Wiadomości od Jennifer, Chipa, Marka oraz Sandry z rozmaitych gazet z całego kraju, a każde z nich opowiadało mi, nad jakim to wspaniałym portretem Allison właśnie pracuje, i prosiło, żebym poświęciła mu parę minut, ponieważ zależy mu na pełnym zrozumieniu sytuacji. Jakim zrozumieniem może się wykazać osoba wydzwaniająca do matki, która właśnie straciła w wypadku samolotowym jedyne dziecko, trudno było powiedzieć.

Skasowałam wszystkie wiadomości i zastanawiałam się chwilę, czy nie wyjąć kabla telefonicznego, ale w głębi duszy czułam, że tego zrobić nie mogę – z tych samych powodów, z jakich w końcu zdjęłam obrączkę z palca Charlesa. Przecież nie znaleźli jej ciała. Przecież to wszystko mogło się okazać tylko jakimś okrutnym nieporozumieniem. W każdej chwili ktoś może zadzwonić i wszystko wyjaśnić. W kuchni poczułam kwaśny zapach fermentacji, poszłam więc prosto do spiżarni. Od razu wiedziałam, co to. Uniosłam ściereczkę z miski i zobaczyłam oklapnięte, zdychające ciasto. Pokrywała je cienka warstwa niebieskozielonej pleśni. Ten widok zapomnianego, zmarnowanego ciasta mnie przerósł. Co za marnotrawstwo. Gdy wyrzucałam je do pojemnika na śmieci, łzy kapały mi po policzkach. Ciasto wylądowało w nim ze zrezygnowanym hukiem. Na stole wciąż leżała pomarańczowa buteleczka, więc wrzuciłam ją do szuflady z różnościami. Ally potrzebowała teraz mojego trzeźwego spojrzenia. Rozległo się pukanie do drzwi, a później te charakterystyczne odgłosy, gdy ktoś sam wchodzi do domu. Linda. Zaraz potem wpadła do kuchni obładowana siatkami z zakupami i żaroodpornymi naczyniami. – Wiadomości szybko się rozchodzą – powiedziała, odkładając naczynia. Stuknęły o blat. Kobiety z Owl’s Creek wierzyły święcie w uzdrawiającą moc zapiekanek. Narodziny dziecka, choroba, tragedia, śmierć – zapiekanka pomoże na wszystko. Kiedy umarł Charles, na moich schodach pojawił się od razu cały ich stos, a każda miała przylepioną żółtą karteczkę, żebym wiedziała, co jest w środku i kto to przygotował. Zapiekanka z tuńczykiem od Joan Doherty, zielona fasolka zapiekana z cebulą od Sue Provencher, pieczeń rzymska od Diane Beaulieu, słodkie ziemniaki od Elaine McNulty, makaronowa zapiekanka z majonezem od Kathleen Sullivan, ziemniaczana z szynką od Holly Parker, pomidorowa od Mary Bianchi i chili con carne od Joy Chamberlain. Potem tydzień leżały w lodówce, aż w końcu zebrałam się na odwagę, żeby wyrzucić wszystko do kosza, wyszorować naczynia i oddać je właścicielkom. Wiedziałam, że te zapiekanki pojawiły się tu z troski i że miały wyrażać współczucie i sympatię, które trudno byłoby ubrać w słowa. Mieszkałam jednak w tym miasteczku całe życie, więc miałam świadomość, że jest w tym coś jeszcze – coś o wiele mniej miłego. Nigdy nie dawałam się wciągać w ten szał robienia zapiekanek i pewnie dlatego dostawałam tyle tego cholerstwa. Wszystkie te kobiety usiłowały mi pokazać, że są ode mnie lepsze. I pod żadnym pozorem nie wolno było zapomnieć oddać którejś jej cennego naczynia.

– Kupiłam parę rzeczy w sklepie – powiedziała Linda, wskazując siatki na podłodze. Włosy miała spięte na czubku głowy szylkretową klamrą. Dotknęła palcami kosmyka, który zwisał jej przy twarzy. – Zawsze możesz wywalić to razem z tymi zapiekankami, ale po prostu nie miałam odwagi przyjść tu z pustymi rękami, a tak czy siak w końcu będziesz musiała zacząć jeść. – Dziękuję – powiedziałam szczerze. Linda nie należała do tej zapiekankowej mafii. Cały czas robiła dobre rzeczy, ale nie dlatego, że oczekiwała czegoś w zamian, tylko dlatego, że nie przyszło jej do głowy, że można by inaczej. Patrzyłam, jak wkłada rękę do jednej z toreb i wyciąga kromkę chleba. Zaczęła ją skubać w zamyśleniu. Wyglądała na zmęczoną. – Spałaś choć trochę? – spytała. Obserwowałam, jak wkłada zapiekanki do lodówki. – Wzięłam te tabletki, które mi dałaś. – Grzeczna dziewczynka. Chcesz więcej? Mogę zadzwonić w twoim imieniu do lekarza. Na pewno zrozumie. Pokręciłam głową. – Nie trzeba. – Daj znać, jeśli zmienisz zdanie. Dzwoniły jeszcze te hieny? – Wyciszyłam dzwonek w telefonie. Wyjęła z siatki kilka puszek zupy i ustawiała je w spiżarni. – I słusznie. – Widziałaś coś? – spytałam. – W wiadomościach? – Trochę o siódmej – odpowiedziała. Złapała niesforny kosmyk i wpięła go pod klamrę. – Nie oglądałam do końca. Głównie, jak zwykle, mówili o tym naszym cholernym prezydencie. Spojrzałam na nią uważniej. Lindzie nigdy nie wychodziła mina pokerzysty. – Co powiedzieli? – spytałam. Znów włożyła sobie kawałek chleba do ust i żuła powoli. Grała na zwłokę. – Lindo. Proszę. Przełknęła z trudem. – Jim pokazał mi to zdjęcie Allison w niebieskiej sukience. To, które dałaś dla dziennikarzy. Ally w słońcu w błękitnej sukience. Skinęłam głową. – Dał je im, ale oni pokazują zupełnie inne zdjęcie. Czy to w ogóle moje życie? Nawet zdjęcia mojej córki nie są już moje. – Co to za zdjęcie?

– Nigdy przedtem go nie widziałam – powiedziała. – Jim mówi, że pewnie znaleźli je w internecie albo coś. – Urwała i pochyliła się nad stołem. – Wiesz, nie widziałam jej kilka lat, ale prawie jej nie poznałam. Wyglądała na nim… jakoś inaczej. Drgnęłam. – Jako to inaczej? – Nie jak Allison. Na zdjęciu była blondynką. Bardzo szczupłą. Zawsze była drobna, ale na tym zdjęciu była po prostu wychudzona. Czy ona się ostatnio odchudzała? – Nie wiem – powiedziałam cicho. – Na pewno tak. Nie mówię, że nie wyglądała pięknie, bo oczywiście, że tak. Jak jakaś gwiazda filmowa czy coś. Kiedy pokazali je po raz pierwszy, powiedziałam do Jima: „To przecież nie jest nasza Allison!”. Wyglądała tak elegancko! Wiem, że pracuje dla magazynu i w ogóle. Zresztą zawsze ładnie się ubierała, ale… – Linda obejrzała się na mnie i umilkła. – Przepraszam. Nie powinnam tak mleć ozorem. Podniosłam na nią wzrok. Czas było wyznać prawdę. – Muszę ci coś powiedzieć. – Co takiego? Zrobiłam wdech. – Nie widziałam Allison od śmierci Charlesa. Zmarszczyła brwi. – Jak to? Przecież byłaś u niej na Święto Dziękczynienia! – Pojechałam wtedy do siostry na Florydę. Ally mnie nie zaprosiła. – Nie rozumiem. Dlaczego? I dlaczego nic nie powiedziałaś? Przecież mogłaś przyjść do nas! – Nie chciałam robić kłopotu. – Oczywiście było mi wtedy zwyczajnie wstyd. Co ze mnie za matka, skoro własna córka nie chce się ze mną spotkać? Nawet po tym wszystkim, co razem przeszłyśmy. Szczególnie po tym wszystkim. – Z rozpaczy ludzie robią różne rzeczy – wybąkała Linda, kręcąc głową. – Bez względu na powód na pewno nie chciała się od ciebie odciąć. – Lindo… – Zrobiło mi się słabo na myśl o tym, że mam jej powiedzieć prawdę, ale nie było wyjścia. To wszystko zaszło za daleko i nie było już miejsca na kłamstwa. – Kiedy Charles był już bardzo chory, kiedy zbliżał się koniec, poprosił mnie… żebym mu pomogła, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. – Linda patrzyła na mnie zdezorientowana. – Nie chciał dłużej cierpieć. Chciał, żeby to się skończyło. Rozumiesz, o czym mówię?

Patrzyłam, jak to do niej dociera. Drgnęła, a potem pokiwała głową. Oczy miała pełne łez. – Och, Maggie – szepnęła. Odwróciłam wzrok. Nie miałam odwagi spojrzeć jej w oczy, bo bałam się, że zobaczę w nich potępienie. – Nie powiedziałam o tym Ally, bo nie chciałam jej martwić. – Teraz pragnęłam już wyrzucić z siebie to wszystko, jakby to była trucizna, którą wysysałam z rany po ugryzieniu węża. – Wiedziałam, że chciałaby, żeby jej tata żył najdłużej, jak się da, więc pomyślałam… – Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem właściwie, co ja sobie myślałam. Nie powiedziałam jej, ale ona i tak się o tym dowiedziała. – Linda pokręciła głową, jakby chciała odpędzić słowa, które nadchodziły. Zrobiłam głęboki wdech. – Lekarz zostawił morfinę niezabezpieczoną. Nie rozmawialiśmy z nim o tym. Nie chcieliśmy, żeby miał przez nas jakieś kłopoty albo, Boże broń, stracił prawo do wykonywania zawodu. Ale wydaje mi się, że domyślił się, co planujemy, i chciał nam to ułatwić. Byłam pewna, że Ally jeszcze biega. Charles nie chciał, żeby to widziała. Ja też nie. Chcieliśmy, żeby myślała, że wszystko stało się naturalnie. Nawet nie wiem dlaczego… Teraz wydaje mi się to takie głupie, wręcz okrutne, że nie pozwoliliśmy jej się z nim pożegnać… Ale wtedy byliśmy jak we mgle i żadne z nas nie myślało rozsądnie. Pocałowałam go, a potem odkręciłam zawór z morfiną i trzymałam Charlesa za rękę, aż odszedł. Stało się to szybko. Szybciej, niż się spodziewałam. – Podniosłam dłoń, żeby otrzeć łzę. – Kiedy się obróciłam, zobaczyłam, że Ally stoi w progu. – Obejrzałam się i ten obraz stanął mi przed oczami, jakby znów się to działo. – Wiem na pewno, że widziała, jak go zabiłam. Linda sięgnęła po moją rękę i ścisnęła ją mocno. – Spójrz na mnie, Maggie. Zmusiłam się, żeby podnieść wzrok. W jej oczach zobaczyłam tylko miłość, troskę i czułość. Odetchnęłam z ulgą. To przecież Linda. Powinnam była wiedzieć. Powinnam była już dawno powiedzieć jej o tym. – Nie zabiłaś go – powiedziała łagodnie. – Pomogłaś mu. Nagle poczułam wyrzuty sumienia, jakbym nie była lojalna wobec Ally, szukając pocieszenia, na które w ogóle nie zasługiwałam. Wyrwałam jej rękę jak oparzona. – Ona tak tego nie postrzega. W jej oczach zabiłam jej ojca. – Znów widziałam twarz Ally. Jej spojrzenie pełne rozpaczy, nienawiści, poczucia krzywdy. Spojrzenie, którego żadna matka nie chciałaby nigdy zobaczyć

u swojego dziecka. – Nie powiedziała ani słowa, tylko zabrała swoje rzeczy i wybiegła z domu. To dlatego nie była na pogrzebie, a nie dlatego, że była zbyt zrozpaczona, miała grypę, czy co ja wtedy jeszcze nawciskałam ludziom. Nie poszła na pogrzeb, ponieważ wiedziała, że to ja ponoszę winę za to wszystko, i nie mogła mnie dłużej znieść. – Za śmierć Charlesa winę ponosi tylko i wyłącznie ten przeklęty rak, który go zżarł żywcem – powiedziała Linda. – Zrobiłaś wyłącznie to, o co cię poprosił. Przecież wiem, jak on cierpiał. Ally też to widziała. To, co zrobiłaś, było aktem miłosierdzia i jestem pewna, że w głębi duszy Ally też to wie. Wzruszyłam ramionami. – Wiem tylko, że kiedy po raz ostatni patrzyłam mojej córce w oczy, widziałam w nich nienawiść. A teraz już nigdy jej nie zobaczę. – Znów wróciła ta okrutna myśl. Jak to możliwe, że w ogóle jeszcze żyję? Jakim cudem bije serce, które zostało doszczętnie złamane? – Och, Maggie. – Linda podeszła do mojego krzesła i przykucnęła. – Tak mi przykro. Boże, nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić… Jim i Linda mieli trzech synów i wszyscy oni wrócili do Maine po studiach. Najstarszy z nich, Craig, kupił z żoną dom na tej samej ulicy, przy której mieszkali jego rodzice. Środkowy, Ben, mieszkał godzinę samochodem stąd, w Portlandzie. Co weekend ich dom był pełen ludzi. To dlatego wcześniej jej nie powiedziałam. Wiedziałam, że odczuje moją rozpacz aż za bardzo, i nie chciałam, żeby tak było. – Wiedziała, że ją kochasz – szepnęła. – I kochała cię. Byłam jej wdzięczna za te słowa, ale ten czas przeszły. Kochała mnie. Ja kochałam ją. Wszystko w czasie przeszłym. Całe moje życie było już w czasie przeszłym. – Maggie – powiedziała Linda, przyglądając mi się z troską. – Nie powinnaś teraz odpocząć? Oczy zaszły mi łzami. Znałyśmy się od tak dawna. Pokiwałam głową. Ścisnęła jeszcze moje ramię. – Sama wyjdę, ale zadzwoń, jak tylko się obudzisz. – Wstała, zebrała puste kubki ze stołu i odstawiła do zlewu. – Nie zmywaj dziś – dodała, ruszając w stronę drzwi. – Kocham cię. Usłyszałam ryk jej silnika i samochód wytoczył się na ulicę. Odjechała, a ja zostałam sama.

Allison Zatrzymaj się. Oddychaj. Wspinałam się dobrych kilka godzin. Poraniłam dłonie, kolana zdarłam do krwi, piekło mnie w płucach, a do tego doszedł ból pleców. Ale w końcu jestem na szczycie. Na szczycie świata… choć świat wydaje się bardzo odległy. Ziemia rozciąga się pode mną niczym potargany dywan. Zbocze jest strome, zdradliwe, ale widzę słaby zarys ścieżki idącej w dół. Jeśli nią pójdę, będę musiała uważać, żeby mnie nie wyprowadziła w pole. Jeśli nią nie pójdę, zwiększę ryzyko upadku i rozbicia czaszki. Biel kości. Umrzeć można na tyle sposobów. Plan jest prosty: idę ścieżką. Upijam łyk wody – pierwszy od kilku godzin. Zjadam pół batonika. Muchy atakują mnie ze wszystkich stron, ale nawet już ich nie odganiam. I tak jestem cała w strupach i ranach, uznaję więc, że nie zostało wiele skóry do kąsania. Oczywiście się mylę. Cholerstwa kąsają po prostu rany. Wraca szum, teraz głośniejszy, natarczywy. Jestem odwodniona, ale nie wiem, jak bardzo. Wiem tylko, że nie mogę zemdleć. Wypijam jeszcze jeden łyk i chowam butelkę do torby. To wystarczy. Musi. Wstaję. Czas ruszać. Idę w stronę ścieżki. Wymijam ostre skały, lawiruję między nimi a stromym urwiskiem. Torba podskakuje mi na plecach. Jest w tym coś niemal medytacyjnego – powolne przesuwanie ciężaru ciała z lewej nogi na prawą, mój równy, choć ochrypły oddech, uparte bzyczenie krążących nade mną much. A potem nagle to wspomnienie. Tak wyraźne, że aż mnie zatyka. Ja – w kombinezonie, rączki i nóżki rozgrzane pod puchatym materiałem, wełniana czapka gryzie w czoło. A ojciec w sztruksach, buciskach i tej starej kurtce narciarskiej. Wciąga mnie na górę na czerwonych, plastikowych saneczkach. Pakuje się na sanki za mną, odpycha nas i nagle drzewa śmigają obok, a my pędzimy po oblodzonym zboczu. Ojciec trzyma mnie mocno, wrzeszczę tak, jak wrzeszczy dziecko, gdy czuje się całkowicie bezpieczne i tylko na chwilę się przestraszyło. I zaraz potem to drugie wspomnienie. Jego skóra jest cienka, żółta, krucha. Leży na kanapie, usta ma popękane, zakrwawione, szepcze coś, czego nie

rozumiem, choć wiem, że to coś ważnego. Matka skulona przy nim, trzyma obie jego dłonie w jednej swojej. Cienie pod jej oczami ciemne niczym siniaki, opuchnięte. Wciąż pamiętam tę złość, którą wtedy czułam. Jeszcze wiele miesięcy później miałam przed oczami tę chwilę, gdy matka odkręciła morfinę. Nienawiść do niej nosiłam niczym płomień trzymany ostrożnie w dłoniach. Zabiła go. Odebrała mi go. Bez żadnego ostrzeżenia. Nawet nie pozwoliła mi się z nim pożegnać. A potem, zupełnie jakbym się obudziła po długiej gorączce, złość minęła i zostały tylko rozpacz i żal. Ale wtedy było już za późno. Odpycham te myśli, spycham je tam, gdzie miejsce wspomnień. Głęboko, żeby zniknęły mi z oczu. Nie mogę teraz o tym myśleć. Nie mogę sobie teraz pozwolić na myślenie o czymkolwiek innym niż przetrwanie. Schodzę po gładkiej powierzchni skały. Przypomnij sobie jakąś piosenkę. Albo wiersz. Tylko że nie znam na pamięć żadnych wierszy, a jedyne piosenki, jakie mi przychodzą do głowy, to kolędy, które z kolei wywołują wspomnienia o ojcu, zimie i sankach pędzących w dół stoku, to zaś znów przypomina mi ten cienki zarys jego nóg pod kocem. Jego skóra była jak wosk. Gdy wyciągnął rękę, odsunęłam się odruchowo. Patrzyłam, jak matka trzyma jego dłonie w swoich, i czułam głównie obrzydzenie. Nienawidzę się za to. Za to i wiele innych rzeczy. Potykam się i upadam, naciągając sobie boleśnie bark. – Kurwa! – wrzeszczę w pustkę. Oglądam się, żeby sprawdzić, o co się potknęłam. Pieniek. Głupia. Dłonie pieką, bark pulsuje, ale ten ból mnie otrzeźwia. Plan jest prosty: przetrwać. Wstaję i znów ruszam w stronę ścieżki. Powoli. Ostrożnie. Nie zostało już wiele godzin do zmierzchu, najwyżej cztery. Nim zapadnie zmrok, muszę rozbić obóz. Noga za nogą, ostrożnie, patrząc pod stopy. Gdy w końcu docieram do ścieżki, nagradzam się łykiem wody, ale nie zostało mi jej wiele, ledwie pół butelki, a słońce nadal praży bez litości, mimo że już wędruje w dół. Szum w głowie przeszedł w stały warkot. Pospiesz się. Robi się ciemno, gdy ścieżka wreszcie staje się bardziej płaska. Schodzę z niej w głąb lasu, drzewa dosłownie mnie połykają. Na małej polanie zrzucam z siebie torbę i aż się wzdrygam. Dotykam palcami wgłębień po paskach. Skóra jest obolała i zakrwawiona. Moje ciało to symfonia

bólu, każda jego część wyje w innej oktawie. Kolor nieba przeszedł w fioletowy granat. Temperatura spadła. Upał zastąpiło suche zimno. Trzęsąc się, szukam w torbie bluzy, ale to za mało. Już przemarzłam do szpiku kości. Muszę rozpalić ognisko. Zebrać drewno. Zaciągnąć na polanę. Sprawdzić kierunek wiatru i rozmieszczenie drzew. Buduję ognisko tak, jak uczył mnie ojciec. Trochę podpałki. Nad nią namiot z kory i chrustu. Większe, suche patyki tuż obok, żeby dołożyć je, gdy tylko pojawi się płomień. Wyciągam i otwieram srebrną zapalniczkę. Blady, błękitny płomień drży, gdy dotykam nim sosnowych igieł. Płoną na pomarańczowo. Odczekuję, aż ogień zajmie cały chrust, i delikatnie dokładam kilka większych gałęzi. Ognisko zaczyna trzaskać. Od ciepła rozgrzewa mi się metal zegarka, więc zdejmuję go i wrzucam do zamykanej na zamek kieszeni w torbie. I tak nie ma znaczenia, która jest godzina. Staram się ignorować burczenie w brzuchu, suchość w ustach i strach chwytający mnie za gardło. Patrzę, jak płomienie liżą gałęzie, zmieniając je w popiół. Kiedy tata nauczył mnie rozpalać ognisko, miałam dziewięć lat. Miał zwykłą biurową pracę w urzędzie miasta, ale każdą wolną chwilę spędzał na dworze. Zimą nie rozstawał się z rakietami śnieżnymi. Latem jeździł pod namiot i wspinał się w górach. A gdy tylko nauczyłam się chodzić, zabierał mnie ze sobą. Tamtej nocy rozpaliliśmy ognisko na podwórzu, żeby spalić suche liście, które zgrabiliśmy z trawnika poprzedniego dnia. Kazał mi zebrać chrust z rosnących przy domu drzew, a potem nauczył, jak wszystko ułożyć. Gdy mieliśmy je już rozpalić, pokazał dwa kamienie: krzemień i jakiś płaski kamień. – Patrz uważnie, Allycat – powiedział. – To taka magiczna sztuczka. Uderzył kamieniem o kamień i… ta-da! Iskra. – Teraz ty – rzekł, podając mi oba kamienie i pokazując, jak je trzymać. – Uderz krzemieniem w piryt, o tutaj. – Wskazał mi środek płaskiego kamienia. Stukałam w kamień i stukałam, ale nic się nie działo. – Nie poddawaj się – powiedział. – W końcu ci się uda. Uderzałam więc dalej i nic. Zaczęły mnie boleć ręce i palce. – To głupie. Po co mi to w ogóle? – spytałam. – Przecież mamy w domu zapałki! – To ważne. – Tylko tyle powiedział. Ale to wystarczyło, żebym uznała, że to rzeczywiście ważne. Pękł mi ten płaski kamień. Znalazł mi nowy.

– Nie trać wiary – powiedział. – Jesteś twarda. Jesteś cierpliwa. Dasz radę. A potem stało się. Najpierw pojedyncza pomarańczowa iskra, a przy następnym uderzeniu całe ich mnóstwo. Jak on się cieszył! – Jeszcze raz! – poradził mi. – Tym razem nad rozpałką! Uderzyłam jeszcze raz i jedna z iskier opadła na stertę puchu i igieł, a tata otoczył je dłońmi i delikatnie na nie dmuchał, żeby rozbuchać ogień. Siedzieliśmy i patrzyliśmy, jak płomyczek rośnie, aż dotarł do patyków i gałązek, po czym nagle zmienił się w prawdziwe ognisko. Rozpaliłam ognisko. Pamiętam, jak ojciec otoczył mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. – Wiedziałem, że ci się uda. W tamtej chwili zdawało mi się, że mogę wszystko. Ale potem on umarł, a ja go zdradziłam. Pozwoliłam zmienić się w coś bezużytecznego, w broszkę. W kobietę dobrą tylko do jednego. Wpatruję się w ogień. Przegonił zimno i odzyskuję powoli czucie w palcach. Wyciągam torebkę orzeszków i zjadam dwa ziemne i jeden włoski. Każdy żuję tak długo, aż zmienia się w gładką pastę. Potem, dla uczczenia tego, że udało się rozpalić ognisko, zjadam jeszcze pół batonika. Jedzenie budzi mój żołądek, który ściska się z głodu. Zostały mi jeszcze dwa całe batoniki, jedna połówka i pół torebki orzeszków. Wystarczy to najwyżej na dwa dni. Będę musiała coś wykombinować, choć za diabła nie wiem co. Ale najpierw trzeba się przespać. Wyciągam pokrowiec i koc. Zdejmuję buty. Oglądam nowe odciski. Jeden z paznokci boli, gdy go dotykam, a pod różowym lakierem widać czarną smugę. Na pewno zejdzie. Kładę się i otulam kocem. Ognisko trzaska. Dym pachnie ojcem. Mimo obolałych mięśni, mimo ran i siniaków oraz paniki, która już na stałe zamieszkała gdzieś pod mostkiem, czuję coś jeszcze. Coś jakby otuchę. Jesteś twarda. Dasz radę. To ostatnia myśl, zanim zasypiam pod czarnym niebem, półksiężycem i morzem małych, migoczących gwiazd.

Maggie Wcale nie zamierzałam mówić Lindzie o tym, co zaszło między mną a Ally, lecz gdy przyznałam jej się do wszystkiego, poczułam, że ciężar spadł mi z serca. Ally zniknęła z mojego życia już dwa lata temu. Kilka miesięcy po śmierci Charlesa próbowałam wszystko naprawić. Dzwoniłam do jej mieszkania, zostawiałam wiadomości na sekretarce, rozmawiałam z jej współlokatorką, wysyłałam listy, błagając, żeby się do mnie odezwała, ale ona uparcie milczała. Nie chciała mnie w swoim życiu – to było wystarczająco jasne – a ja, targana rozpaczą, wyrzutami sumienia i żalem, nie miałam siły dobijać się do zaryglowanych drzwi. Wmówiłam sobie, że tak będzie lepiej, że w końcu robię to, czego ona chce, szanuję jej wybór. Prawda jednak jest taka, że byłam słaba. Powinnam była próbować aż do skutku. Powinnam była stanąć w jej drzwiach i ani drgnąć, póki nie zgodzi się ze mną spotkać. Przecież to moja córka. Przecież ona też była w rozpaczy. Powinnam była zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby to jakoś naprawić. A teraz odeszła na zawsze. Już za późno, by zasypać tę przepaść między nami, ale powinnam przynajmniej dowiedzieć się, co się właściwie stało. Wtedy o nią nie zawalczyłam, ale teraz nie odpuszczę. Muszę zobaczyć to zdjęcie. Czekałam na wiadomości o osiemnastej. Zwinęłam się na starym fotelu Charlesa niczym wąż. Pochyliłam się do przodu, gdy tylko pojawiła się czołówka. Za biurkiem siedziała ruda kobieta w olśniewająco czerwonej garsonce. Skrzywiła się do kamery. – Wiadomość dnia: w Bangorze przed sądem stanęła dziś matka, która zaatakowała własnego syna. Według relacji naocznych świadków była to brutalna chwila szaleństwa… Wyciszyłam głos i siadłam głębiej w fotelu. Nie zamierzałam słuchać o nieszczęściach innych, skoro miałam dość własnych. Włączyłam go dopiero, gdy kończyli komentarz na temat meczu Red Sox z Orioles. – A zatem kibice Sox mają wreszcie powód do radości – podsumował komentator sportowy z podwiniętymi rękawami. Ruda pokiwała głową.

– Na to wygląda, Jim – powiedziała, po czym znów obróciła się do kamery i zmarszczyła czoło. – Nadal trwa dochodzenie w sprawie przyczyn wypadku samolotowego, w którym zginęła kobieta z Maine. Na lewo od twarzy rudej pojawiło się zdjęcie jakiejś chudej blondynki. Ally. Była za chuda. Uśmiechała się przez ramię. Ubrana była w czarną sukienkę z odsłoniętymi plecami, w której widać było jej wszystkie żebra. Jej włosy spływały w karmelowych falach. Kości policzkowe miała wyraźnie zarysowane, skórę lśniącą, w szerokim uśmiechu szczerzyła olśniewająco białe zęby. Była tak piękna, że zapierało dech w piersiach, a jednak nie przypominała mojej córki. Ally zawsze była piękna, lecz ta kobieta wyglądała jak gwiazda filmowa. W pierwszej chwili w ogóle nie poznałam własnego dziecka. – Allison Carpenter, lat trzydzieści jeden, była pasażerką jednosilnikowego samolotu, który rozbił się w Górach Skalistych w Kolorado. Nadal nie ustalono tożsamości pilota. Allison Carpenter dorastała w Maine, ale od jakiegoś czasu mieszkała w San Diego w Kalifornii. Policja prowadzi dochodzenie w sprawie przyczyn wypadku, lecz nie wszczęto postępowania karnego. Więcej faktów już wkrótce. – Ruda znów zmieniła wyraz twarzy. – Kumulacja w dzisiejszym losowaniu wynosi aż 1,6 miliona dolarów. Brad, kupiłeś los? – Oczywiście, Melanie… Wyłączyłam telewizor. Zapadła cisza, tylko w resztkach promieni słonecznych tańczył kurz. Myślałam o zdjęciu Ally, o tym, jak elegancko na nim wyglądała. Skąd wzięła pieniądze na taką sukienkę? A ta fryzura? Nie znałam się na modzie, ale nie miałam wątpliwości, że nie zarabiała aż tyle, by móc sobie pozwolić na takie rzeczy. Pracowała w jakimś magazynie dla kobiet, który ledwo pojawił się na rynku. Nazywał się „Faces”. Pokazywała nam go, gdy u niej byliśmy. Pełno w nim było zdjęć pięknych kobiet o różnych kolorach skóry, niektóre były przy kości, inne chude. Jedna miała bliznę na środku twarzy. I żadna nie wyglądała tak, jak ta kobieta na zdjęciu w wiadomościach. – Interesuje nas reprezentacja – powiedziała wtedy Ally, marszcząc brwi. – Chodzi nam o to, by kobiety zachwyciły się kobietami, bez względu na wygląd i w każdym sensie tego słowa. Chcemy być czymś więcej niż tylko narzędziem wielkich korporacji. Chcemy wręcz indagować tę branżę. Ani ja, ani Charles nie mieliśmy pojęcia, o czym ona mówi, ale dobrze znaliśmy ten jej zapał. – To wspaniale, kochanie – powiedzieliśmy.

Wzięłam ten jej magazyn do poczytania w samolocie. Podobał mi się, choć trudno mi sobie było wyobrazić, kto by miał kupować w nim reklamy. Ale może dobrze im szło. Tylko że gdyby odnieśli sukces, powinno być o nim słychać, a jakoś nie pamiętałam, żebym kiedykolwiek widziała go wśród gazet w hipermarkecie. Poszłam do kuchni i odpaliłam prastarego iMaca, którego kupiliśmy Ally na studia, a potem odziedziczyliśmy po niej, kiedy stać ją już było, by kupić sobie eleganckiego srebrnego laptopa. Wiatraczek zaszumiał i na monitorze pojawił się ekran startowy. Większość moich znajomych nie rozumiała, jak działa internet, a tylko ci najbardziej nowocześni mieli konta na Facebooku. Lindzie udało się wreszcie przekonać synową, żeby przestała jej przesyłać linki do zdjęć z wakacji, a zamiast tego podrzucała je na stronę naszej drogerii i dzwoniła, że są już do odebrania. Ja jednak byłam inna. Dwadzieścia lat pracy w bibliotece Bowdoin College robiło swoje – bez trudu poruszałam się po sieci. Komputer w domu był powolny, ale mnie wystarczał, a jak każdy emerytowany pracownik biblioteki nadal miałam kartę, która dawała mi dostęp do wszystkiego w czytelni. A jednak – mimo tej wiedzy i sprzętu – nigdy nie sprawdziłam w internecie, co się dzieje u Ally. Uznałam chyba, że skoro nie chce się ze mną kontaktować, mogę przynajmniej uszanować to jej życzenie i trzymać się od niej z daleka. Jaka ja byłam głupia. Najpierw wpisałam w wyszukiwarce jej imię i nazwisko, ale wyskoczyły mi tylko relacje z wypadku. Nie widziałam jej konta na Facebooku, choć kiedyś je miała. Pokazała mi je kilka lat temu, kiedy przyjechała do domu na święta. Siedziałyśmy wtedy kilka godzin na Facebooku, patrząc, co porabiają jej znajomi ze szkoły. – Jenny ma troje dzieci – powiedziała i otworzyła usta ze zdumienia. – Wyobrażasz sobie?! Teraz jednak na liście nie widziałam ani jednej Allison Carpenter z San Diego, a żadna z malutkich fotografii, które mi wyskoczyły, nie przypominała mojej córki, nawet tej jej ekskluzywnej wersji z wiadomości. Próbowałam wygooglować magazyn „Faces”, ale niewiele znalazłam. Na pierwszym miejscu pojawił się wpis z Wikipedii. Każdy student wam powie, że Wikipedia nie jest najlepszym źródłem wiedzy, ale uznałam, że od czegoś trzeba zacząć. Notka była krótka, głównie opis ich misji, dokładnie taki, jaki przedstawiła nam Ally. Była wzmianka o skandalu wywołanym przez jakąś gwiazdę popu, która powiedziała coś okropnego o modelkach magazynu. Po prawej stronie, pod zdjęciem pierwszego numeru podano podstawowe

informacje. Redaktor naczelny: Agathe Silverman. Częstotliwość: miesięcznik. Pierwsze wydanie: wrzesień 2009. Ostatnie wydanie: styczeń 2016. To musiała być jakaś pomyłka. Styczeń 2016 to przecież cztery miesiące przed śmiercią Charlesa. Widziałam się z Ally w marcu tamtego roku i nic o tym nie wspomniała. Moja córka stanowiła dla mnie zagadkę. Powinnam porozmawiać z kimś, kto coś o niej wie. Otworzyłam szufladę i wyciągnęłam stary, oprawiony w materiał notatnik z adresami. Pełno w nim było rozmaitych karteczek, wizytówek i nazwisk ludzi, z którymi nie widziałam się od lat i których pewnie nigdy już nie zobaczę. Znalazłam odpowiednią stronę. Telefon Allison. Zapisany solidnym pismem Charlesa. Nie dzwoniłam na ten numer od dwóch lat. Jak się nazywała ta jej współlokatorka? Sara? Tara. Tara. Wybrałam numer. Wcale nie miałam ochoty rozmawiać z kimkolwiek o wypadku, ale musiałam poznać fakty. – Halo? – odezwał się znajomy głos, ale nie była to Ally. Moje zdradliwe serce zamarło. To ten sam zdrajca kazał mi zachować obrączkę Charlesa i nie wyłączać telefonu. To on szeptał mi: A co, jeśli to wszystko jakaś pomyłka? Może cały ten czas Ally siedziała po prostu w domu? Może właśnie idzie do telefonu w tych swoich dresach, cała i zdrowa? – Tara? – Tak, słucham. – Taro, mówi Maggie Carpenter. Mama Ally. Jęknęła. – Pani Carpenter! O Boże! Tak mi przykro. Właśnie usłyszałam o tym w wiadomościach. Nie mogę w to uwierzyć… Niemal widziałam ją po drugiej stronie – blond włosy upięte w kucyk, drobne ramiona. Spotkałam ją tylko raz, wtedy na wycieczce do San Diego, ale była to bardzo kochana dziewczyna, taka, którą chciałoby się otoczyć ramieniem i zabrać na kanapkę lub lody. – Wiem, kochanie. Ja też nie. – Co za szok! Wie pani, dawno się z Allison nie widziałyśmy, ale na myśl o tym, że już jej nie ma… – Dawno nie była w domu? Wyjechała w delegacji? Usłyszałam, jak pociąga nosem. – Ja… W delegacji? Nie wiem. Być może. – Czy w jej pokoju jest coś, co mogłoby nam zdradzić coś więcej? Spakowała dużo ubrań czy tylko kilka?

Zapadła dłuższa cisza. – Proszę pani… Allison już tu nie mieszka. Wie pani o tym, prawda? Zaparło mi dech w piersiach. – Aha. Rozumiem. Kiedy się wyprowadziła? – Tak z półtora roku temu. – Półtora roku temu. – Musiałam się z tym oswoić. – Dokąd? Znasz jej nowy adres? – Nie. Nie… znam – bąknęła Tara. – Nie… gadałyśmy ze sobą po tym, jak się już wyprowadziła. – Dziewczyna się rozpłakała. – Nie płacz, kochanie – mruknęłam cicho. Ally wyprowadziła się i nawet mi o tym nie powiedziała. Od ponad roku nie wiedziałam, gdzie mieszka moja córka. Gdybym musiała się z nią skontaktować, nie miałabym nawet jak. Zupełnie się ode mnie odcięła. – Większość jej rzeczy została tutaj. Wzięła właściwie tylko walizkę. I tak patrzę na ten koc, który razem wybrałyśmy, i stolik pod telewizor, i naczynia, i… – Teraz to już naprawdę płakała, mówiąc coraz szybciej. – Zrób głęboki wdech, słońce. Czy wiesz, gdzie Ally pracowała? Próbowałam znaleźć ten magazyn, w którym kiedyś była, ale… – To już dawno nieaktualne – powiedziała Tara delikatnie. – Dostała pracę w jakimś innym magazynie? Może z powodu tej pracy była w podróży? Widzisz, nadal nie rozumiem, skąd się w ogóle wzięła w tym samolocie, i pomyślałam, że może to było jakoś związane z jej pracą. Po drugiej stronie znów zapadła dłuższa cisza. – Słyszałam, że w końcu znalazła pracę jako kelnerka w takim jednym miejscu w śródmieściu. – Jako kelnerka? – Usiłowałam sobie wyobrazić Ally, moją piękną, genialną Ally, z dyplomem i stertą książek pod pachą… trzymającą tacę pełną koktajli z parasoleczkami. – Nie znalazła niczego lepszego? – Próbowała, ale niczego nie było… Kiedy jeszcze tu mieszkała, cały czas szukała pracy, ale chyba niczego innego w końcu nie znalazła. Mój mózg próbował przetworzyć tę nową informację. Potrzebowałam więcej faktów. – Taro, pamiętasz może nazwę tego miejsca? – Wydaje mi się, że to był bar Sapphire w Gaslamp Quarter. Znów się rozpłakała. Wyobraziłam sobie, jak jej drżą te chude ramiona, i serce mi się ścisnęło. – Brakuje mi jej – jęknęła. – Naprawdę mi jej brakuje.

– Wiem. Wszyscy za nią tęsknimy – powiedziałam. Nie miałam już siły zadawać jej więcej pytań. I tak chyba przesadziłam. Powiedziałam, żeby uważała na siebie, i odłożyłam słuchawkę. Usiłowałam połączyć tę nową Allison z tą, którą pamiętałam. W dzieciństwie była moją małą marzycielką – zawsze albo z głową w książkach, albo coś tam bazgrała w dzienniku. Na ścianach wisiały zdjęcia Londynu i Paryża. Kiedy powiedziała coś wyjątkowo bystrego, patrzyliśmy z Charlesem po sobie i kręciliśmy głowami zdumieni, że urodziło nam się tak wspaniałe dziecko. Wiedzieliśmy, że osiągnie wszystko, co sobie tylko wymarzy. A skończyła jako kelnerka w barze. Tego zupełnie nie mogłam zrozumieć. Bycie matką dorosłego dziecka to jednocześnie podziwianie osoby, którą się ono stało, i opłakiwanie wszystkiego tego, czym się nie stało. Teraz jednak było już za późno i nigdy nie poznam kobiety, na którą wyrosła. Na zawsze utknie dla mnie w czasie, a jej obraz zacznie się zamazywać, bo każda kolejna informacja będzie mnie zmuszała do zapomnienia czegoś innego. Mimo to musiałam spróbować.

Allison Budzi mnie cichy mechaniczny warkot. Samolot albo może helikopter. Siadam raptownie i nasłuchuję. Hałas oddala się i po chwili słychać już tylko szum lasu. Światło przecieka przez drzewa, muszę zatem zmrużyć oczy, a zaraz potem w mojej czaszce rozlega się dudnienie. Jest głośne, natarczywe. Kręci mi się w głowie, więc ostrożnie opieram się na łokciach. Bark pulsuje. Sprawdzam, ile wody zostało w butelce. Ledwie kilka łyków. Wypijam je łapczywie – nie potrafię się powstrzymać. Będę musiała teraz znaleźć wodę, to najważniejsze. Przypominam sobie o ścieżce. Muszę przecież dotrzeć jakoś do ścieżki. To nie tak, że nie próbowałam. Rzucałam się na każde ogłoszenie o pracy w czasopiśmie. Potem na każde ogłoszenie o pracy w administracji. A potem już na każde ogłoszenie o pracy. Zarejestrowałam się w agencjach i spotykałam z rekruterami, a ci przeglądali moje CV, marszczyli brwi i obiecywali, że do mnie zadzwonią, ale jakoś nigdy nie dzwonili. Tylko czasem, ale głównie po to, żeby mi powiedzieć, że mam zbyt wysokie kwalifikacje, że pracodawcy szukają ludzi świeżo po studiach, żeby odbierali im telefony i nie żądali za wiele. Zapewniałam ich, że zadowolę się podstawową pensją, ale to nic nie zmieniało – nadal nie miałam pracy. Minęło pół roku. Sześć miesięcy pod bezlitosnym kalifornijskim słońcem siedziałam przycumowana do sofy w naszym obskurnym mieszkanku, na które już mnie nie było stać, i bez końca oglądałam telewizję, czytając kolejne ogłoszenia o pracy, a rozpacz po stracie ojca zalewała mnie okrutnymi falami. Niewielkie oszczędności, które udało mi się zgromadzić, kiedy miałam pracę, powoli się rozpływały, aż w końcu stanęłam przed wyborem: czynsz albo samochód. Mieszkałam w Kalifornii, więc wybrałam samochód. Przez jakiś czas Tara płaciła za mnie moją część czynszu, ale wiedziałam, że ledwo daje radę, więc kiedy powiedziała, że musi poszukać nowej współlokatorki, skłamałam, mówiąc, że mam już nagrane inne miejsce. Zapewniła mnie, że zawsze mogę spać na kanapie, ale przecież tak dużo już dla mnie zrobiła, a nie chciałam, żeby wciąż martwiła się o mnie. Zadzwoniłam do starej znajomej i spytałam, czy mogłabym się u niej zatrzymać na kilka dni. Te kilka dni przeszło w tydzień, potem w dwa, aż w końcu nie miałam odwagi

spojrzeć jej w oczy, więc zadzwoniłam do innej przyjaciółki, a później do kolejnej. Mieszkałam tak po ludziach w różnych częściach miasta, aż skończyli mi się starzy znajomi i dobra wola. Wtedy przeniosłam się do samochodu. Wiedziałam, że gdybym tylko poprosiła, matka by mi pomogła. Gdy tak spałam na kolejnych niewygodnych sofach albo skulona na tylnym siedzeniu auta i gdy całe dnie schodziły mi na jedzeniu ramen z jajkami na twardo i zabijaniu czasu, byle dotrwać do zachodu słońca, wiedziałam, że mogę to wszystko zakończyć jednym telefonem. Ale nie potrafiłam do niej zadzwonić. Złość, którą z początku czułam, zblakła, choć gdy się postarałam, wciąż umiałam ją znaleźć, trochę jak siniaka, który prawie zupełnie już zniknął. Pojawiło się natomiast coś innego, trudniejszego do nazwania. Poczucie zdrady – że wykluczyła mnie z czegoś tak ważnego. Ale też wstydu, że zareagowałam tak, jak zareagowałam. Przegapiłam pogrzeb własnego ojca. Opuściłam ją w tak ciężkiej chwili. A teraz zachowywałam się jak rozpieszczony bachor, który nawet nie potrafi znaleźć pracy. Człowiek przegrany. Człowiek porażka. Nie. Nie mogłam do niej zadzwonić. Jeszcze nie. Musiałam sobie sama poradzić. Podnoszę się z trudem i zaczynam pakować. Trawa pod drzewem jest zgnieciona i w miękkiej ziemi został ślad po moim ciele. Kopię czubkiem buta darń, a potem przykrywam pozostałości po ognisku gałęziami. Nie chcę zostawiać śladów. Wydaje się, że drzewa podrosły przez noc. Zadzieram głowę. Zieleń ciągnie się aż do nieba. Szukam na pniach skrawków materiału, które zostawiłam, żeby oznaczyć sobie drogę powrotną na ścieżkę. Przecież to było tylko kilka kroków na lewo od obozowiska. A może na prawo? Powoli idę półkolem, patyki pękają mi pod butami. Wszystko wygląda tu tak samo i nie poznaję niczego. Kiedy rozbijałam się na noc, już zmierzchało i było zbyt ciemno, żeby dojrzeć szczegóły, a zresztą w ogóle się nie rozglądałam. Głupia. Wpatruję się w niebo. Gałęzie rosną tu zbyt gęsto, żebym dała radę określić ruch słońca. Pojęcia nie mam, gdzie jest wschód, a gdzie zachód. Wszędzie nade mną i wokół mnie stoją drzewa i patrzą na mnie obojętnie. Kępa dzwonków drży na wietrze. Czuję nadciągającą panikę. Myśl. Co by zrobił tata? Ale jego tu nie ma, żeby mi coś poradzić. Muszę zgadywać.

W prawo. Pójdę w prawo. Nie. W lewo. Ruszam raźnym krokiem. Ciężka torba uderza znów w otarte miejsca na plecach, co jakoś podnosi mnie na duchu. Ptaki milkną, gdy się do nich zbliżam, ale słyszę, jak się nawołują z oddali – te ich okrzyki miłości, samotności albo strachu. – Słyszałaś? – szepnął tata, kiedy byliśmy głęboko w lesie za domem. Zamarłam i nadstawiłam uszu, dosłownie je napinałam. Do dziś pamiętam, jak bolały. Aż w końcu udało mi się usłyszeć dochodzące gdzieś z góry metaliczne stukanie, jakby ktoś pukał delikatnie, ale szybko w drzwi od piwnicy. – Kukawik żółtodzioby – wyjaśnił tata, kiwając swoją mądrą głową. – Chodźmy, zanosi się na burzę. – Skąd wiesz? – spytałam, gdy zbieraliśmy rzeczy i pędziliśmy do domu. – Od kukawików – odpowiedział, przykładając palec do nosa. – One nam powiedziały. Lunęło, gdy dopadliśmy do drzwi kuchennych. Teraz też nadstawiam uszu, ale nie potrafię zrozumieć tego świergotania. Nie mam tego daru co tata. Dla niego las w Maine był niczym stara kochanka. – Zobacz, jaka ślicznota – mówił, podnosząc fragment miki albo wskazując mi kępę pysznogłówek. Wpatrywałam się w to, co mi pokazywał, jak w obraz, starając się dojrzeć tę tajemnicę, którą wyraźnie już znał, ale dla mnie to zawsze były tylko zwykłe kamienie albo jakieś krzaczory. W końcu było mi już tak zimno, że nie potrafiłam dłużej powstrzymywać szczękania zębami, a wtedy tata zarządzał powrót do domu. I znów miałam to męczące poczucie, że go zawiodłam. A potem wymieniłam te wszystkie kamienie, krzaki i szczękanie zębami na słoneczny żar Kalifornii. – Czy to nie dziwne tak nie mieć pór roku? – spytali rodzice, gdy przylecieli do mnie. Ich ubrania wciąż pachniały zatęchłym samolotowym powietrzem. – Nie – odpowiedziałam ostrzej, niż zamierzałam, i patrzyłam, jak kulą się lekko. Wydawali się tacy mali pod tym przepastnym błękitem nieba. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że się starzeją. Potykam się o jakiś korzeń. Jest tak mało światła, że nie rzucam nawet cienia. Idę pochylona, żeby patrzeć pod nogi. Może poszłam w złą stronę. W lewo zamiast w prawo. Obracam się, cofam parę kroków. Przystaję. Znów się odwracam. Gałęzie otaczają mnie ze wszystkich stron, niskie, posplatane. Nie

ma już dzwonków, tylko ubita czarna ziemia, dywan liści i bzyczenie niewidzialnych owadów. Ścieżka. Co się stało ze ścieżką? Raz jeszcze się odwracam, cofam po własnych śladach. Głęboka rana w pniu drzewa. Złamana gałąź wisząca pod bardzo dziwnym kątem. Czy je znam? Czy już je widziałam? Gruby pień oblazły pracowite mrówki – przecież zauważyłabym coś takiego. Panika zrywa się do lotu, rozpościera skrzydła na wysokości mojego gardła. Zgubiłam się.

Maggie Telefon przestraszył mnie nie na żarty. Wystarczyły dwa dni bez tego dźwięku, a już zapomniałam, ile robi hałasu. Linda kazała mi obiecać, że go włączę, kiedy wychodziła wieczorem. Chciała mieć pewność, że gdyby było trzeba, będzie mogła się do mnie dodzwonić. Próbowała mi nawet wcisnąć swoją komórkę, ale oddałam jej ją. Nie znosiłam komórek, nigdy w życiu żadnej nie miałam i nie zamierzałam teraz tego nagle zmieniać. Wcale nie podobał mi się pomysł, że ludzie mogą mnie dopaść, gdy tylko zechcą. W każdej chwili wtargnąć w moje życie. Ostrożnie uniosłam słuchawkę, jakby to był granat. – Halo? – Maggie, mówi Jim. Mam nowe informacje. Moje serce natychmiast się obudziło. – Jakie? Czy znaleźli ciało? – Jeszcze nie. – Odchrząknął. – Ale jest już pierwszy raport. Wygląda na to, że nie ma żadnych dowodów na awarię silnika, mimo że to właśnie z początku podejrzewano. – Czyli co? Dłuższa cisza. – Wydaje się, że wypadek nastąpił w wyniku błędu pilota. – Błędu pilota? – Jeszcze to analizują, ale tak podejrzewają. – To wina pilota? Zrobił coś, co doprowadziło do wypadku? – Mówię tylko, że nie znaleźli żadnych usterek samolotu. Być może pilot źle oszacował wysokość. Może nie wiedział, jak wysokie są góry. Może miał jakiś problem zdrowotny. Tego nie wiemy. – Znacie już jego nazwisko? Nazwisko pilota? Usłyszałam szelest papieru. Jim odchrząknął. – Nazywał się Ben Gardner. Lat trzydzieści cztery, mieszkaniec San Diego. Właściciel maszyny. Zapisałam sobie imię i nazwisko na jakimś świstku i podkreśliłam. Dwa razy. – Co to niby znaczy „właściciel maszyny”? – Kilka lat temu wyrobił licencję pilota i zaraz potem kupił samolot. – Po drugiej stronie linii zapadła cisza. – Sprawdziłem to i ten model kosztuje pół

miliona dolców. Dech mi zaparło. – Pół miliona dolarów? Jim chrząknął. – Z tego, co rozumiem, ten facet robił karierę w farmacji. Był szefem jakiejś firmy, miał fortunę. Przypomniałam sobie natychmiast to eleganckie zdjęcie Ally. – Czy on i Ally… byli jakoś związani? – Mieliśmy nadzieję, że ty nam odpowiesz na to pytanie. Zawahałam się. Kochana Linda nie puściła pary z ust, choć akurat w tej chwili wolałabym, żeby to zrobiła. Nie musiałabym sama mu tego mówić. Zrobiłam głęboki wdech. – Od jakiegoś czasu nie miałam kontaktu z Ally. Cisza. – Nie wiedziałem. Przykro mi to słyszeć, Maggie. – W porządku. – Nic nie było w porządku, ale co miałam powiedzieć? – Czy możesz porozmawiać z kimś, kto go znał? Może z jego rodzicami, przyjaciółmi… – Urwałam. – Może mogliby nam powiedzieć, skąd znał Ally. – Pracujemy nad tym – zapewnił mnie. – Ktoś próbuje skontaktować się z jego najbliższymi krewnymi. Wtedy powinniśmy wiedzieć więcej. – Możesz mi cokolwiek o nim powiedzieć? Znów szelest papieru. – Właściwie niewiele. Rzuciłem okiem, co się da o nim znaleźć w systemie, ale nic nie ma. Nie ma go w rejestrze karnym ani nic takiego. Poczułam lekką ulgę. Przynajmniej wiem, że nie zadawała się z jakimś przestępcą. Nagle coś mi zaświtało. – Masz jakieś jego zdjęcie, które mogłabym zobaczyć? Zawahał się. – Nie jestem pewien, czy to zgodne z regulaminem. Ja… Jesteś pewna, że chcesz go zobaczyć? – Jim. – Dobra. Shannon ci je przywiezie. – Jaka Shannon? – Funkcjonariuszka Draper. Poznałaś ją kilka dni temu, pamiętasz? Takie chuchro. Ta drobna kobieta, która przeszukiwała mi szafki.

– A. Ona. – Widziała mnie w takim stanie, że naprawdę nie miałam ochoty jej już oglądać. Jim od razu wyłapał irytację w moim głosie. – Tylko przywiezie ci zdjęcie i zniknie. – Dobra. – Westchnęłam. – Wyślij ją do mnie. – Przyjedzie zaraz po obiedzie. – Dobrze. Dziękuję, Jim. Naprawdę to doceniam. Jim odchrząknął. – Maggie, jest jeszcze coś. Zacisnęłam palce mocniej na słuchawce. – Co takiego? Usłyszałam, jak robi wdech. – Uznali ją za zmarłą – powiedział cicho. – Ludzie z biura koronera. Zrobiło mi się niedobrze. – Przecież jej nie znaleźli – wybąkałam. – Jak mogą cokolwiek uznać, skoro jej nie znaleźli? Westchnął. – Wydali taką decyzję na podstawie dowodów zebranych na miejscu wypadku. Są zdania, że nikt nie miałby szans przeżyć takiego uderzenia. – Nie rozumiem. – Co za nonszalancja, wręcz lekkomyślność. Jak mogą uznawać moją córkę za zmarłą, skoro nie mają na to żadnych dowodów? Może w ogóle nie leciała tym cholernym samolotem. Przecież tego nie będą wiedzieli na pewno, póki jej nie znajdą. – Znaleźli jakiś naszyjnik – powiedział Jim, jakby potrafił czytać w moich myślach. – Przesłali mi zdjęcie… Mogłabyś rzucić na nie okiem, żeby zobaczyć, czy go rozpoznasz? Od razu wiedziałam, co to za naszyjnik, i moje serce urosło z czułości i jednocześnie ścisnęło się w panice. – To złoty medalion Świętego Krzysztofa – powiedziałam. Jim milczał. – Prawda? Charles dał go jej tydzień przed śmiercią. – Patron podróżników i dzieci – wymamrotał, zapinając go jej na szyi. Popatrzyłyśmy z Ally po sobie. Charles nie był religijnym człowiekiem. Domyślił się chyba, co sobie myślimy. – Jeśli to może ochronić moją córcię, nie zaszkodzi spróbować – powiedział, podchwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się ze smutkiem. Wciąż pamiętałam słowa wygrawerowane na odwrocie. „Boże,

chroń tego podróżnego na lądzie, wodzie i w powietrzu, prowadź go, dokądkolwiek wędruje”. Ally dotknęła naszyjnika i pochyliła się, żeby pocałować Charlesa w czubek głowy. Zamknął oczy, napawając się jej zapachem. Wiedziałam już wtedy, że to pożegnanie. Po całym tym czasie, po tym wszystkim nadal go nosiła. To przecież musi coś znaczyć. – Gdzie go znaleźli? – W krzakach niedaleko miejsca wypadku. – Głos Jima zabrzmiał dziwnie, jakby coś połknął i utknęło mu to w tchawicy. – Pewnie zerwał się pod wpływem uderzenia i poleciał… Milczałam chwilę. Skoro znaleźli naszyjnik, to znaczy, że jednak była w tym samolocie. Tego byłam teraz pewna. Musiałam się z tym pogodzić. Ale znaleźli przecież jej naszyjnik, a nie ją samą… Coś tu się nie zgadzało. – Chciałabym go odzyskać, kiedy już nie będzie im potrzebny. – Poproszę biuro koronera, żeby wysłali nam go, gdy tylko będą mogli. Dobrze. Będę miała coś należącego do niej, coś, co będę mogła obejrzeć, dotknąć. Czułam dziwną pewność, że to mi pomoże. Jak talizman. – Czy znaleźli jeszcze cokolwiek, co należało do niej? – Ubrania. Szalik. Coś, co mogłabym przytulić. Coś, co by nią pachniało. – Większość spłonęła. Niewiele przetrwało… – Znów cisza po drugiej stronie. Równy oddech Jima. – Przykro mi, Maggie. – Wiem, Jim. Dziękuję. – Naszyjnik. Przynajmniej tyle będę po niej miała. Rozłączyłam się i zapatrzyłam przez okno. Dzień był słoneczny i zaczynał się upał. Powinnam przewietrzyć mieszkanie. Od kilku dni nie otwierałam okien. Tylko że to świeże powietrze, o ostrym, słodkim zapachu trawy koszonej w upalny letni dzień zdawało się afrontem. Rozpacz nie powinna się mieszać z promieniami słonecznymi. Myślałam o tym, co Jim powiedział o pilocie samolotu. Co Ally robiła w prywatnym samolocie jakiegoś bogacza? Usiłowałam w ogóle wyobrazić sobie, jakie pieniądze trzeba mieć, żeby stać kogoś było na coś takiego, ale mi się to nie udało. Najzamożniejszą osobą w całym Owl’s Creek była kardiolożka, która pracowała w szpitalu Penobscot Valley. Mieszkała z mężem w ceglanej rezydencji na Hillcrest. Każde z nich miało range rovera z indywidualnymi tablicami rejestracyjnymi. „Jakie to pretensjonalne” – fukała zawsze Linda, gdy któreś z nich nas mijało. Ale własny samolot? Nie potrafiłam zupełnie zrozumieć

tego świata. Był to w każdym razie kolejny dowód na to, że nie znałam własnej córki. Prawda była taka, że popsuło się między nami na długo przed chorobą Charlesa. Jeszcze kiedy była na studiach i przyjeżdżała na ferie, zastawałam ją w kuchni, gdy zaglądała do lodówki, albo widziałam wychodzącą z łazienki z turbanem z ręcznika na głowie i przez sekundę nie wiedziałam, kim jest ta kobieta w moim domu. Ona też to czuła. Byłam tego pewna. Zupełnie jakbyśmy nie potrafiły się dojrzeć, jakbyśmy traciły ostrość widzenia, gdy tylko byłyśmy razem. Szukałyśmy się po omacku, ale nie potrafiłyśmy się odnaleźć. Parę minut po drugiej pojawiła się Shannon. Cała w nerwach wmaszerowała mi do korytarza w tym swoim za dużym mundurze. – Napije się pani kawy? – spytałam, przechodząc na tryb hiperuprzejmości. Zrobiła krok w tył, jakbym mogła ją pogryźć. – Bardzo chętnie – bąknęła nieśmiało. – Ale nie chciałabym sprawiać kłopotu. – To żaden kłopot. – Starałam się ukryć poirytowanie. Weszła za mną do kuchni. – Bardzo mi przykro z powodu pani córki – powiedziała. – To po prostu straszne. Wynocha – nuciłam w duchu. – Wynocha, wynocha. – Dziękuję pani – odpowiedziałam. – Jaką kawę pani pije? Zwykłą? – Tak, poproszę. Usiadła przy kuchennym stole i zaczęła szperać w torebce. Wsypałam do kawy łyżeczkę cukru i chlusnęłam śmietanki. – Proszę – powiedziałam, stawiając przed nią kubek. – Dziękuję. – Dłoń jej się trzęsła, gdy go uniosła i upiła łyk. Wzdrygnęła się. Pewnie poparzyła sobie język. Przesunęła po stole brązową kopertę. – To od komendanta. Otworzyłam kopertę ostrożnie. Wypadły z niej dwie fotografie. Był przystojny, to musiałam przyznać. Ciemne włosy nad czołem, błękitne oczy, prosty nos, szerokie, pełne usta. Jak gwiazda opery mydlanej albo prezenter z teleturnieju. Ten typ faceta, który mi się podobał, gdy byłam młoda i głupia. Na pierwszym zdjęciu ubrany był w ciemny garnitur i ściskał dłoń jakiemuś innemu mężczyźnie, także w garniturze. Obaj uśmiechali się z zadowoleniem. Drugie było zwyklejsze. Miał na nim chinosy i jasnoniebieską koszulę. Siedział na pokładzie wielkiego jachtu. Może więc miał też jacht. Uśmiechał się niczym

pan całego świata, mnóstwo białych zębów plus urok opalenizny. W dłoni trzymał kieliszek szampana, który unosił w kierunku obiektywu. – Ładny dzieciak – stwierdziłam. Shannon spojrzała na zdjęcie i zmarszczyła brwi. Zrobiła głęboki wdech. – Wygląda zupełnie jak rozgrywający z mojej szkoły. – Spłoniła się natychmiast. Słowa wylewały się z tej biedaczki tylko w takich nagłych falach. – Wygląda jak rozgrywający w każdej szkole – zgodziłam się z nią, kiwając głową. Przez minutę wpatrywałam się w to zdjęcie. Nie podobał mi się ten człowiek. W jego ustach czaiło się jakieś okrucieństwo. Westchnęłam. – Chce pani jeszcze kawy? Pokręciła głową. – Nie, dziękuję. Powinnam już lecieć. – Oczywiście – odpowiedziałam, ale żadna z nas ani drgnęła. Dziwne, ale teraz, gdy już siedziała naprzeciwko mnie, wcale nie chciałam, żeby sobie poszła. Odsunęła włosy z twarzy. Wyglądała tak młodo, tak… nieskazitelnie. Wszystko, co tak mnie złościło w niej za pierwszym razem, teraz dziwnie dodawało mi otuchy. Miałam ochotę dłużej na nią patrzeć. – Jak się pani podoba Owl’s Creek? Od dawna tu pani mieszka? – Przeprowadziłam się z miesiąc temu – powiedziała, zatykając sobie kosmyk za ucho. – Poprosiłam o przeniesienie z Jacksonville. – Z Florydy? – Tak. – Bawiła się rączką kubka. – Moja rodzina jest stamtąd. – Maine to musi być dla pani szok. Chodzi mi o temperaturę. Choć jeszcze nie zaznała pani naszej zimy. Nagle się rozpromieniła. – Już się nie mogę doczekać – wyznała. – Zawsze chciałam mieszkać gdzieś, gdzie jest naprawdę zimno. Śnieg, gorąca czekolada, ogień w kominku, białe święta i w ogóle. – Hm. Porozmawiamy w marcu, jak będzie pani brnąć po kolana w brei śnieżnej i codziennie zdrapywać lód z szyby w samochodzie. Zobaczymy, czy dalej będzie pani o tym myśleć z takim entuzjazmem. – O, tak. Nie znoszę upałów. Nie znoszę Florydy, słońca, wilgotności i burzy dosłownie każdego dnia. – Podniosła na mnie wzrok. – Była pani kiedyś na Florydzie? – Tak, dwa razy. – Poza tym, że w ostatnie Święto Dziękczynienia byłam tam u siostry, zabraliśmy kiedyś Ally do Disney Worldu. To było na jej siódme urodziny. Charles zjadł wtedy nieświeżą rybę z frytkami w pawilonie angielskim

i resztę wyjazdu przeleżał w ciemnym pokoju hotelowym, pijąc stare piwo imbirowe i jedząc najdroższe krakersy świata. My z Ally próbowałyśmy zaliczyć śniadanie z Myszką Miki i inne atrakcje, ale nie miałyśmy już do tego serca. Shannon miała rację: każdego dnia dokładnie o szesnastej zaczynało lać jak z cebra i musiałyśmy pędzić pod jakąś disneyowską plandekę. Pamiętałam doskonale, jak wyglądała wtedy Ally. Te jej zupełnie mokre włosy przylepione do maleńkiej czaszki, przekrzywione mysie uszy, jej chude ręce i nogi trzęsące się, gdy czekałyśmy, aż przestanie padać. Na wspomnienie tego słodkiego chudzielca znów ścisnęło mi się serce. – No to sama pani wie. Spodobało mi się to, że nawet nie spytała, co robiłam na Florydzie ani czy mi się tam podobało, tylko z góry założyła, że mam na ten temat taką samą opinię jak ona. I tak się akurat składało, że owszem, miałam. Wstałam i nalałam jej więcej kawy. – Ale dlaczego akurat Owl’s Creek? Poza nadzieją na prawdziwą zimę oczywiście. Wzruszyła ramionami. – Nie było aż tak wielu miejsc na północy z wolnymi stanowiskami. Wydawało mi się, że to sympatyczna miejscowość, a komendant Quinn ma wspaniałą reputację… – Naprawdę? Z przejęciem pokiwała głową. Nie chciałam okazać aż takiego zdumienia. Przecież wiedziałam, że Jim jest dobry w tym, co robi. Ludzie w miasteczku szanowali go i podziwiali. Tylko zdawało się, że ledwie wczoraj ciskał we mnie kulkami z papieru, więc jakoś nigdy nie byłam w stanie myśleć o nim jako o policjancie, choć już od niemal piętnastu lat był komendantem. Oparłam się wygodniej i popatrzyłam na Shannon przez stół. Nie mogłam się jakoś pogodzić z tym, jaka się wydawała młoda i… nieukształtowana. Miałam wrażenie, że gdybym tylko przycisnęła jej policzek kciukiem, zostałoby po tym wgłębienie. – Muszę przyznać, że nie wygląda mi pani na policjantkę. Jak to się stało, że wybrała pani taki zawód? – A, wie pani… – bąknęła, kręcąc pierścionkiem. – Czytałam mnóstwo kryminałów, więc jak szłam na studia, pomyślałam sobie, że ciekawie byłoby się pouczyć o prawie karnym. I tak jakoś mnie to wciągnęło. Pokiwałam głową na zachętę. – I podoba się to pani?

– Przez większość czasu tak. W szkole lubiłam sport, szczególnie biegi przełajowe, więc podoba mi się to, że tu też jest wysiłek. Na razie jestem jeszcze zbyt zielona, żeby robić naprawdę ciekawe rzeczy, ale to pewnie przyjdzie z czasem. Przynajmniej taką mam nadzieję. – Pokręciła głową. – Nie chcę na resztę życia utknąć za biurkiem. – A to, że jest pani kobietą? Mężczyźni się pani nie czepiają? – Była taka drobna, zdawała się taka delikatna. Nagle ogarnęła mnie potrzeba chronienia jej. – E, nie. Jak któryś zaczyna podskakiwać, to go wyzywam na pojedynek na podciąganie się na drążku. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Żaden jeszcze ze mną nie wygrał. Roześmiałam się. – Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić pani podciągającej się na drążku. Ma pani takie chudziutkie ręce. – Jestem o wiele silniejsza, niż się wydaje. – Odchyliła się i z nieśmiałym uśmiechem napięła biceps. – Na pewno. Nie chciałaby pani czegoś zjeść? Może obiad? Tonę tu w tych zapiekankach, więc mogłaby mnie pani poratować. Pokręciła głową. – Naprawdę muszę już lecieć albo będę miała przesrane. – Posłała mi przerażone spojrzenie. – Przepraszam. Wymsknęło mi się. Za dużo czasu spędzam z facetami. – A kto nie przeklina? Trzeba było słyszeć, co wygadywałam dziś rano – odpowiedziałam, machając na to ręką. Roześmiała się i wskazała głową zdjęcia na stole. – Czy chce je pani zachować? Spojrzałam na opaloną, lśniącą twarz i pokiwałam głową. – Nie wiem jeszcze, co z nimi zrobię, ale tak, chciałabym je pożyczyć na jakiś czas. – Jasne. Na posterunku mamy więcej kopii. Swoją drogą widziałam zdjęcie Allison. – To z wiadomości? – Znów stanął mi przed oczami obraz Ally jako blondynki rodem z Hollywood i zbladłam. Pokręciła głową. – Nie, to, które dała pani komendantowi. Ally była bardzo ładna. Jasnoniebieska sukienka. Sposób, w jaki jej włosy połyskiwały w słońcu. Uśmiechnęłam się. – To prawda.

Shannon wstała od stołu i odstawiła kubek do zlewu. Odkręciła kran i zaczęła go myć, ale ją przepędziłam. – Proszę to zostawić – powiedziałam. – Przynajmniej będę miała coś do roboty. Odprowadziłam ją do drzwi, gdzie przystanęła. – Wiem, że ma pani tu mnóstwo przyjaciół, którzy na pewno się panią opiekują, ale gdybym mogła jakoś pomóc… to zawsze bardzo chętnie do pani wpadnę. – Będzie mi bardzo miło – powiedziałam i mnie samą zaskoczyło, że to prawda. – Dobrze – odparła, znów uśmiechając się do mnie nieśmiało. – W takim razie do zobaczenia. Wróciłam do kuchni i spojrzałam na mężczyznę, który uśmiechał się do mnie z fotografii. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam, jak ciemne chmury w mojej głowie się rozstępują. Kim jesteś? I co, na litość boską, robiłeś z moją Ally?

Allison Z każdym krokiem las wydaje się coraz mroczniejszy, a gałęzie są coraz niżej, aż muszę się wciąż pochylać. Nieznośnie bolą mnie plecy. Usiłuję panować jakoś nad zalewającymi mnie falami paniki. Próbuję stosować techniki oddechowe, których uczyłam się na niezliczonych lekcjach hot jogi w San Diego. Naszym instruktorem był wysoki, smukły, śmierdzący facet z kucykiem. Całe zajęcia krzyczał na nas niczym na małe dzieci, czepiając się, że mamy zamknięte serca i niestaranne pozycje. Mimo to co tydzień sala była pełna, a kobiety tłoczyły się na matach, czekając, aż w imię oświecenia mężczyzna powie im, co robią źle. Pewnie po prostu byłyśmy do tego przyzwyczajone. To się wydawało naturalne. Smród jego potu wpychał się w nasze pory i nosy, gdy ćwiczyłyśmy oddech ujjayi i wyginałyśmy się tak, żeby go zadowolić. Powinnam była wiedzieć, jak łatwo sprowadzić mnie na manowce. Powinnam była wiedzieć, że zbłądzę. Jest lato, ale powietrze jest chłodne i wiem, że o zmroku zrobi się zimno. Co ja bym teraz dała za jeden z tych niekończących się kalifornijskich dni, kiedy moja skóra była taka brązowa i ciepła. Przymykam oczy – tylko na minutę – i już go widzę, jak stoi na plaży, jego błękitne oczy lśnią niczym wypolerowane kulki, jego nagie ramiona są zaróżowione i pokryte piaskiem, ręce wyciągnięte – do mnie. Kochałam go. Zrzucam torbę z pleców i siadam ciężko na ziemi. Przede mną rośnie drzewo z idealną dziurą w samym środku szerokiego pnia – w takiej mógłby utknąć Kubuś Puchatek, gdyby znów szukał miodu. Podnoszę głowę, wysilam wzrok, ale słońce nie dociera tu przez gałęzie. Nad kępką palusznika zawisła ważka, jej skrzydła drżą gorączkowo, po czym nagle odlatuje. Ważki mieszkają nad wodą – to musi być gdzieś blisko. Znów rozlega się dudnienie w mojej głowie. Wstaję i zarzucam torbę na plecy. To ogłoszenie zauważyłam na craigsliście, kiedy siedziałam w bibliotece, żeby korzystać tam z darmowego internetu. „Zatrudnimy: kelnerkę/hostessę w ekskluzywnym prywatnym barze. Doświadczenie niewymagane. Prosimy przesłać CV i zdjęcia (twarz i cała

sylwetka) na poniższy adres e-mailowy. 75 dolarów za zmianę plus napiwki. Zapewniamy uniform”. Rano przesłałam im zdjęcia zrobione w zbyt jasnym świetle fluorescencyjnej lampy w łazience w McDonaldzie i już po południu zadzwonił menadżer. Kiedy mogę zacząć? Bar znajdował się w Gaslamp Quarter. Potężny bramkarz otworzył mi nieoznaczone drzwi i weszłam do świata czyjegoś wyobrażenia luksusu, choć z pewnością go nie podzielałam. Było ciemno, jedwabiście i tłoczno od mężczyzn w garniturach, których obsługiwały kobiety w krótkich czarnych spódniczkach i wysokich obcasach. Jakiś facet z przylizanymi czarnymi włosami i słuchawką w uchu podał mi niewielką paczkę. Owinięty w celofan czarny materiał. Zapewniamy uniform. – Pierwsza noc jest próbna – powiedział, wskazując mi przebieralnię. – Płacimy dopiero, jeśli cię zatrudnimy. Wciąż czuję ciężar tamtego noża w dłoni. Kroiłam cytryny. Poobgryzane skórki piekły od soku. Plecy i biodra bolały, gdy balansowałam na szpilkach skryta za barem, patrząc, jak inne kelnerki szybują po sali niczym mewy. Plecy proste, brody do góry, tyłki ledwo zakryte obowiązkowymi krótkimi spódniczkami, stopy tańczące na tych niebotycznie wysokich szpilkach. Minimum dziesięć centymetrów. Niektóre nawet po piętnaście, doliczając platformy. – Oj, nie jesteś jeszcze gotowa na tę robotę, gołąbeczko – mruknęła przełożona kelnerek, kiedy zawahałam się nad kasą. Przesunęła mnie, wbiła zamówienie, stukając paznokciem w ekran, po czym jedną ręką chwyciła z lodówki butelkę szampana, a drugą dwa kieliszki i ruszyła ku swojemu stolikowi, rozciągając pomalowane usta w olśniewającym uśmiechu. Wysunęłam piętę z buta i położyłam ją na lepkiej betonowej podłodze. Zupełnie już nie miałam czucia w śródstopiu i pewnie przez kilka dni go nie odzyskam. Przy moim boku pojawiła się natychmiast jedna z kelnerek – miedziana blondynka o ciele instruktorki jogi i wielkich zielonych oczach ozdobionych sztucznymi rzęsami. – Szef wkurzy się, jeśli cię zobaczy bez butów – szepnęła, spoglądając ukradkiem na zamknięte drzwi po drugiej stronie baru. Wsunęłam stopę z powrotem do buta. – Dzięki – wybąkałam, pochylając głowę nad deską i przekrawając cytrynę na pół. Nóż mi się ześlizgnął i drasnął delikatną skórę między kciukiem a palcem wskazującym. Zakwitła krew. – Cholera. – Podniosłam dłoń do ust i zassałam.

Miedziana blondynka przewróciła oczami. – Chodź – powiedziała, znów oglądając się nerwowo na drzwi menadżera, a potem wyciągnęła mnie na schody. Pokój służbowy znajdował się na dole. Było to małe pomieszczenie stale śmierdzące sprayem do włosów, wilgocią i spoconymi stopami. Pod jedną ścianą stały szafki – tu kelnerki trzymały swoje rzeczy podczas zmiany. Poza tym było tu pusto, jeśli nie liczyć jednego starego krzesła i stolika, na którym stała pełna petów popielniczka. Ścisły zakaz palenia jakoś nie obowiązywał tu, na dole. Kelnerka sięgnęła do swojej szafki i wyciągnęła z niej lśniącą fioletową torbę do makijażu. Myślałam, że znajdzie w niej plaster albo bandaż, ale ona wyjęła małą plastikową fiolkę z białym proszkiem. Odkręciła ją i wysypała trochę na otwartą dłoń. – Masz – powiedziała, podsuwając mi ją. Ostatni raz brałam kokę na studiach, kiedy chichoczące koleżanki zaciągnęły mnie do łazienki w jakiejś spelunie na Commonwealth Avenue. Wcale się nią nie zachwyciłam. Miałam przez nią wrażenie, że tracę kontrolę nad wszystkim. Teraz jednak pomyślałam o ojcu leżącym na kanapie, o wyrazie twarzy matki, kiedy nasze oczy się spotkały, o kocach schowanych pod tylnym siedzeniem w samochodzie i o bólu, który już czułam w łydkach. Ta dziewczyna oferowała mi coś, czego nagle rozpaczliwie chciałam: możliwość zatracenia się. Pochyliłam głowę nad jej dłonią i wciągnęłam głęboko. Poczułam, jak koka uderza w tył czaszki, i całe moje ciało niemal zawisło nad podłogą. – Tu mówimy na nią Śnieżka – wyjaśniła miedziana blondynka, puszczając do mnie oko. – Dzięki niej będziesz zaraz pogwizdywać przy pracy. – Ułożyła sobie kreskę i wciągnęła ją za jednym zamachem. – A tak na marginesie, jestem Dee. Wrzuciła fioletową torbę z powrotem do szafki i zatrzasnęła drzwiczki. W którymś momencie zaczęłam widać śpiewać. Pojęcia nie mam, jak długo to robiłam, ale gdy w końcu moje uszy rejestrują ten dźwięk, jestem nim zupełnie zaskoczona. To oczywiście piosenka Beatlesów, bo jaką inną piosenkę zna się na pamięć? Licho wie, ile utworów już wyśpiewałam… Czy szłam chronologicznie? Czy zaczęłam od Hamburga, a potem przeszłam do psychodelii? Łapię się na Eleanor Rigby. Niekoniecznie podnosząca na duchu piosenka. Reflektuję się i próbuję śpiewać Good Day Sunshine, choć to może trochę przewrotny wybór, biorąc pod uwagę okoliczności i to, że ten skrawek nieba, który widzę między gałęziami, przeszedł w jasny fiolet. Za chwilę będzie

ciemno, a ja wciąż nie znalazłam wody. Może ta ważka po prostu się zgubiła. Ja na pewno. Nie mam dobrego głosu – jest za niski, chropawy. Jako dziecko byłam sopranem – mój wysoki głos był czysty jak szkło – ale coś się zmieniło w okresie dojrzewania i przesunięto mnie na tył szkolnego chóru. Mimo to on uwielbiał mój śpiew. – Janis Joplin się przy tobie chowa! – wołał, gdy słyszał, jak śpiewam pod prysznicem. Zawsze mnie to zawstydzało, ale on tylko kręcił głową i się śmiał. – Masz piękny głos – mówił, przyciągając mnie i całując moje mokre włosy. – Taki radosny. – To dzięki tobie – odpowiadałam. – To dzięki tobie jestem szczęśliwa. W zasadzie uwielbiał każdy śpiew. Nie tylko mój. Uwielbiał słuchać, jak jego gosposia śpiewa przy polerowaniu podłóg. Zachwycał się każdym nastolatkiem z wielkimi słuchawkami, który podśpiewywał sobie cicho, ledwie poruszając ustami ze wzrokiem wbitym w szpary na chodniku. Kiedy widział grajka na rogu ulicy – takiego ze starą gitarą akustyczną na ramieniu albo może poobijanym wzmacniaczem przy boku – zawsze się zatrzymywał. Nie miało właściwie znaczenia, czy ten człowiek dobrze grał. Zawsze go słuchał, na jego twarzy pojawiał się uśmiech, głowa kiwała z uznaniem. Tłum płynął dalej, parę osób rzuciło monety do futerału, ale on stał aż do końca utworu, a potem podchodził do muzyka, ujmował jego dłoń, patrzył mu w oczy i mówił: „To było wspaniałe, genialne. Ogromnie mi się podobało”. I dawał mu pieniądze. Nie jakieś drobne wygrzebane z kieszeni, tylko porządny banknot o wysokim nominale. Za pierwszym razem, gdy to zobaczyłam, patrzyłam na niego z niemym podziwem: na tę łagodność, cierpliwość, szczodrość, nie tylko jeśli chodzi o pieniądze, ale też o jego czas, uznanie, docenianie innych. Jego uznanie było czymś niezwykle cennym. Teraz już rozumiesz, prawda? Każda by się w nim zakochała. Szczególnie gdyby akurat potrzebowała wybawiciela. Bark pulsuje mi pod ciężarem torby. Myślę sobie, że zaraz umrę z bólu, ale nie – nie umiera się od bolącego barku ani od bólu pleców, ani od złamanego palca, który teraz ma już obrzydliwie zielonkawy kolor. Za to, owszem, mogę umrzeć przez tę ranę na nodze, która – kiedy ostatnio odważyłam się na nią spojrzeć – była równiutko wypełniona ropą. Albo przez to nieznośne pragnienie, od którego aż piecze mnie gardło. Albo przez to, że w ciągu ostatniej godziny temperatura spadła o kolejne kilka stopni i będzie dalej spadać.

Tyle rzeczy zabija mnie teraz powoli. W końcu runę tu gdzieś pod drzewami i oddam swoje ciało ziemi. Zostaną po mnie tylko nagie, białe kości. Smród benzyny i palącej się gumy. Czaszka odarta ze skóry. Czy minęło zaledwie kilka dni? Myślałam, że jestem silniejsza. Myślałam, że jestem silna. Wszystkie te dni na siłowni. Wszystkie te kilometry biegu donikąd. Małe saszetki białka. We wtorki kickboxing. „Dalej, drogie panie. Ciśniemy! Proszę nie zapominać o wodzie. Nie chcemy się odwodnić”. Byłam taka głupia. Pod moją stopą pęka jakiś patyk. Słońce jest już nisko, cienie się wydłużyły. Z ciemności patrzy na mnie jakaś twarz, powieki ma zaciśnięte, usta wykrzywione w niemym krzyku. Zamieram, serce wali jak oszalałe, mrugam gwałtownie. – Halo? Robię krok w tę stronę i twarz znika. To tylko pień, gruby, z wielką dziuplą w samym środku. Dokładnie taką, w jakiej mógłby utknąć Kubuś Puchatek. Cholera, już tu byłam. Szłam cały dzień i wróciłam do tego miejsca. Ale ze mnie idiotka. Skończona idiotka. Trzęsę się od śmiechu. Histeria przepycha się przez strach, który zagnieździł się już na dobre w moim gardle, po czym wypada na ciche, wieczorne powietrze w postaci chichotu. „Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać” – mawiał mój ojciec, kiedy byłam mała. Zwykle dotyczyło to Red Sox. Nawet gdy był już chory, a rak odebrał mu wszystkie ziemskie przyjemności, patrzył mi w oczy i tylko wzruszał ramionami. Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. W końcu jednak przestał się śmiać. Rak odebrał mu i to.

Maggie Niepotrzebnie fatygowałam Shannon. Okazało się, że zdjęć Bena jest w internecie od groma. Odczekałam, aż policyjny samochód z warkotem opuścił podjazd, a potem włączyłam komputer i wpisałam jego imię i nazwisko w okienku wyszukiwarki. Na ekranie pojawiły się wyniki. Już poinformowano media, więc pierwsze kilka trafień dotyczyło wypadku. Kliknęłam na pierwsze z nich. ASSOCIATED PRESS Jennifer McNulty Prezes pionierskiej firmy farmaceutycznej Prexilane zginął w wypadku samolotowym Ben Gardner, lat 34, był właścicielem jednosilnikowego samolotu marki Mooney, który rozbił się w Górach Skalistych w zeszłą niedzielę. Wszystko wskazuje na to, że w chwili, gdy doszło do wypadku, za sterami siedział właśnie Ben Gardner. Zginął zarówno on, jak i jedyny pasażer, Allison Carpenter, lat 31. Trwa dochodzenie mające ustalić przyczyny katastrofy. Ben Gardner był prezesem Prexilane Industries od 2011 roku. W tym czasie Prexilane stało się jedną z najbardziej dochodowych firm farmaceutycznych na świecie. Jim nie żartował, kiedy powiedział, że facet był dziany. Wróciłam do głównej strony Google’a i przebiegłam wzrokiem kilka artykułów, robiąc przy tym notatki. Wypisywanie czegokolwiek w starannych punktach zawsze daje poczucie kontroli nad sytuacją. Byłam już w połowie kolejnej strony, kiedy usłyszałam, że ktoś wszedł do domu. – Maggie? Gdzie jesteś? – W kuchni! Weszła Linda z dwoma ciastami i stertą kopert. – Leżały na twoich schodach – wyjaśniła, rzucając wszystko na blat w kuchni. Uniosła pokrywę jednego z pojemników i zajrzała ciekawie. Skrzywiła się. – To

chyba babka piaskowa. – Może weź ją do domu? Poczęstujesz dzieci, kiedy do ciebie wpadną. Pokręciła głową. – Wiesz przecież, że Kelly nie pozwala mi dawać dzieciom żadnego cukru. – Kelly była jej synową, wyniosłą blondynką, z którą Linda toczyła boje, odkąd jej syn Craig wsunął Kelly na palec pierścionek z diamentem. – Mogą wcinać tylko suszone owoce i marchewki. Biedactwa moje – gderała Linda, po czym urwała. – Choć, prawdę powiedziawszy, kiedy ostatnim razem dałam tym dzieciakom ciasto, Benji zerwał moje śliczne zasłony i zbudował z nich fort, więc może Kelly ma trochę racji. – Usiadła przy stole i przyjrzała mi się uważnie. – Jak sobie radzisz? Wzruszyłam ramionami. – Sama wiesz, jak to jest. – Nie, nie wiem, ale mogę sobie wyobrazić. Jim powiedział mi o Allison. – Pokiwałam głową, nie odrywając wzroku od stołu. – Nie wiem nawet, co powiedzieć, poza tym, że mi przykro. Wyciągnęłam rękę i ujęłam jej dłoń. Siedziałyśmy tak kilka minut w milczeniu. W końcu Linda poruszyła się na krześle i wyrwała mnie tym z zamyślenia. – Powiedział też, że znają już nazwisko pilota. I że widziałaś zdjęcia. – To prawda. – Pchnęłam fotografie w jej stronę. – Ładny dzieciak – stwierdziła z przekąsem. Wstała i podeszła do ekspresu do kawy. – Chcesz? – Nie, dzięki. Starałam się zdusić w sobie niecierpliwość, która pojawiła się, gdy Linda zaczęła krzątać się po mojej kuchni. Byłam jej wdzięczna za to, że przyszła, i kochałam ją szczerze, ale w głębi duszy wolałabym, żeby już sobie poszła. Mogłabym wtedy wrócić do poszukiwań. Usiadła z powrotem przy stole, postawiła kubek kawy na blacie i spojrzała na mnie. – No i? Co znalazłaś? – Co masz na myśli? – Próbowałam zrobić niewinną minę. Bałam się, że zaczęłaby się martwić, gdyby wiedziała, co zamierzam. Przewróciła oczami. – Odpuść sobie. Znamy się jak łyse konie i wiem dobrze, jak się zachowujesz, kiedy usiłujesz się czegoś dowiedzieć. Jak pies, co nie chce oddać kości. Nie po

to spędziłaś dwadzieścia lat w Bowdoin, żeby w takiej sytuacji siedzieć z założonymi rękami. Więc mów. Czego się o nim dowiedziałaś? Odsunęłam krzesło od stołu i westchnęłam. – Na razie niewiele. Był bogaty, to na pewno. I chyba też urodzony w zamożnej rodzinie… W „New York Timesie” sprzed kilku lat znalazłam wzmiankę o jego rodzinnym domu w San Diego. Ojciec zatrudnił jakiegoś architekta… Wybudował takie minimalistyczne pudło z betonu. Podobno sąsiedzi byli wściekli. – Trudno się im dziwić. Pewnie szkaradztwo. Co jeszcze? Podniosłam leżący na stole notatnik i zaczęłam czytać. – Ben Gardner w dwa tysiące dziewiątym uzyskał tytuł MBA na Uniwersytecie Syracuse. Żadnych wzmianek o wyróżnieniach ani czymś podobnym, więc chyba był przeciętnym studentem. W dwa tysiące jedenastym rodzice przekazali mu pałeczkę i zaczął prowadzić rodzinny interes. – Znam ten typ. Urodził się bogaty, to mu się wydaje, że jest nie wiadomo kim. Co to za interes? – Farmaceutyczny. Firma nazywa się Prexilane. W każdym razie kierował nią aż do… – Nagle zaschło mi w gardle. Strach. Ból. Krew. Ogień. Kości. Ally. – Aż do wypadku – dokończyłam. Linda położyła dłoń na mojej. – Przemęczasz się. Pokręciłam głową. – Nie. To mi pomaga. Muszę przecież coś robić. – Podniosłam na nią wzrok i zobaczyłam w jej oczach powątpiewanie i troskę. – Naprawdę. Linda upiła łyk kawy. – I mówisz, że jak się nazywa ta jego firma? – Prexilane. – Brzmi znajomo. – Zabębniła palcami o blat, wpatrywała się chwilę w sufit. Czekałam. – Produkują antydepresant dla kobiet z depresją poporodową. Kelly brała go po tym, jak urodziła Coltona, choć pojęcia nie mam po co, skoro miała mnie cały czas pod ręką. W każdym razie bardzo szybko go odstawiła, bo twierdziła, że od niego wariuje. Ciągle go reklamują w telewizji. Na pewno widziałaś. – Znów upiła łyk kawy, na moment pogrążając się w myślach. – Jeśli ten cały Ben ciągnął z tego zyski, to nic dziwnego, że stać go było na samolot. Z tego musi być niezła kasa. – Na to wygląda. Tylko pojęcia nie mam, co Ally robiła w tym samolocie. Linda uśmiechnęła się ze smutkiem.

– A nie wydaje ci się, że byli razem? Przypomniała mi się jego pewna siebie, wypolerowana gęba i aż się wzdrygnęłam. – Jakoś nie potrafię sobie jej wyobrazić z kimś takim. Linda uniosła brew. – Był przystojny i bogaty. Na moje oko większość dziewcząt potrafi sobie siebie wyobrazić z kimś takim. – Nie Ally – burknęłam. Od razu spostrzegłam, że ją uraziłam, ale nie mogłam się zmusić do przeprosin. – Oczywiście, ona była inna – powiedziała szybko, a ja znienawidziłam ją za ten czas przeszły. – Słuchaj, tak sobie myślałam… – Wpatrywała się w stół niepewna, jak to powiedzieć. Zrobiła głęboki wdech. – Zastanawiałaś się nad uroczystością żałobną? – Spojrzałam na nią pytająco. – Dla Ally – dodała delikatnie. – Może pomogłoby ci, gdyby… Ogarnęła mnie panika. – Nie znaleźli jej ciała, Lindo. Jak bym miała organizować pogrzeb, skoro nie ma ciała? Na jej twarzy zobaczyłam okropną mieszankę czułości i współczucia. Musiałam odwrócić wzrok. Wyciągnęła rękę i ujęła moją dłoń. – Nie mówię o pogrzebie – powiedziała. – Mówię o uroczystości, na którą mogliby przyjść ludzie, którzy chcą ci złożyć kondolencje. W miasteczku jest wiele osób, które kochały Allison i kochają ciebie. Dobrze by ci to zrobiło. Stanowiłoby swego rodzaju zamknięcie. Wyobraziłam sobie zamykające się wieko trumny. – Ale ja nie chcę niczego zamykać – syknęłam. – Chcę się dowiedzieć, co się stało z moją córką. Próbowałam wyrwać rękę, ale trzymała ją mocno. – Wiem – powiedziała. – Ale być może nigdy się tego nie dowiesz. Poczułam znajomą gulę w gardle i w głębi mojej piersi otworzyła się jakaś czarna otchłań. – Proszę cię, nawet tak nie mów – wyszeptałam. – Przecież nie mówię tego, żeby ci zrobić przykrość – powiedziała czule. – Wierz mi, że gdybym tylko mogła zdobyć dla ciebie te odpowiedzi, tobym to zrobiła. Ludzie pracują dzień i noc, żeby się dowiedzieć, co się stało w tym samolocie, ale wiesz, jak to jest. Nie ma gwarancji, że coś znajdą. – Ścisnęła moją dłoń. – Chodzi mi tylko o twoje dobro.

– Wiem. – Linda zawsze miała na uwadze przede wszystkim dobro moje i innych swoich bliskich. Westchnęłam. Wiedziałam, że przegrałam. – Ale coś skromnego – zastrzegłam. – Żadnych kościołów. Czerni. I żadnych lilii… Ally nienawidziła lilii. – Ja też. Na pogrzebie Charlesa kościół był ich pełen, a ich zapach towarzyszył mi wiele dni. – Jak sobie życzysz. – Rzuciła okiem na zegar i odsunęła krzesło. – Muszę lecieć odebrać dzieci. Potrzebujesz czegoś? Mogę wpaść, jak już je odwiozę do domu. Pokręciłam głową. W tle niecierpliwie buczał komputer. Chciałam tylko, by zostawiła mnie w spokoju, żebym mogła wrócić do poszukiwań. Wstała i wzięła torebkę z blatu. – Wpadnę jutro. Ale gdybyś czegoś potrzebowała… Uśmiechnęłam się do niej. – Wiem, gdzie cię szukać. Patrzyłam, jak wychodzi z domu, a potem zabrałam jej kubek ze stołu i wstawiłam do zlewu. Podniosłam rękę i dotknęłam twarzy. Uświadomiłam sobie, że jest mokra. Widać płakałam. Linda miała rację. Bez względu na to, ile się dowiem o tym, co się wydarzyło, to właściwie nie będzie miało znaczenia. Samolot się rozbił. Ally nie żyje.

Allison Śpię pod drzewem Kubusia Puchatka. Wielka dziupla patrzy na mnie, gdy śni mi się, że zgubiłam się na stumilowej białej pościeli z bawełny peruwiańskiej. Wyciągam w jego stronę rękę, ale zaplątuję się w miękki materiał, pościel mnie pęta. Czuję go, czuję lekkie zagłębienie w materacu, które prowadzi do jego ciała, czuję jego zapach, mydło pomieszane z lekko kwaśnym aromatem jego oddechu. Walczę dalej, wyciągam ręce, szukam palcami, ale im bardziej się staram, tym bardziej się wplątuję w pościel, niekończące się połacie świeżo upranego prześcieradła trzymają mnie coraz mocniej. Przez sekundę, nim otworzę oczy na różowe światło wczesnego poranka, jestem z powrotem w San Diego. Nie w mieszkaniu, które wynajmowałyśmy z Tarą, gdzie na drzwiach starej, obitej lodówki zawsze wisiały rozliczne menu z jedzeniem na wynos i przypominaczami, co kiedy mamy w planach, a mój mały pokój na końcu korytarza tonął w kartkach wyrwanych z książek o sztuce, niepraktycznych butach i niedopitych kubkach z kawą (czarną, taką, jaką nauczyła mnie pić matka). Jestem w domu w Bird Rock, budynku z kremowymi skórzanymi kanapami, z patio i widokiem na morze. W domu Bena. Widzę tę olbrzymią garderobę z drogimi ubraniami, system dźwięku wielokanałowego, lśniącą włoską kuchenkę i przerażająco skomplikowany ekspres do kawy, którego nigdy nie rozgryzłam. – Kawy? – pytał, już płynąc przez wzburzone fale białej pościeli w stronę kuchni. Potem słyszałam warkot, pianę i ciurkanie kawy i po kilku minutach pojawiał się z dwiema parującymi filiżankami. Wręczał mi jedną, dawał buziaka i wślizgiwał się z powrotem pod kołdrę, a ja przyciągałam go do siebie, na siebie. Kawa tymczasem stygła na nocnym stoliku. Nad ranem w półśnie wyciągałam do niego ręce zupełnie tak, jak teraz w tym śnie, nim otworzyłam oczy. Nagle znów wracają wspomnienia. Uczyłam się szybko. Przez większość wieczorów bar był otwarty dla wszystkich i wkrótce zrozumiałam, że łatwo mogę zarobić kilka dodatkowych dolców na każdym frajerze, który po prostu chce zaszaleć i będzie zachwycony, jeśli jakaś ślicznotka zwróci na niego uwagę. Po tygodniu miałam już dość pieniędzy, żeby wyprowadzić się z samochodu i zamieszkać w Motelu 6 w Kearny Mesa.

Ale prawdziwe pieniądze, jak twierdziły dziewczyny, robiło się na imprezach zamkniętych. Raz w miesiącu na bar zlatywała niczym szarańcza w smokingach chmara bogatych białych mężczyzn, a każdy z nich gotów był ściskać rękę komu popadnie i bez umiaru wymachiwać złotą kartą American Express. Była to elita San Diego – politycy, prawnicy, biznesmeni, szychy rynku nieruchomości. Pretekstem spotkania zawsze były cele charytatywne, choć podejrzewam, że żaden z nich nie pamiętał jakie. Pierwszego takiego wieczoru Dee kazała mi się trzymać blisko niej. – Pracujemy przy jednym stoliku – powiedziała, starannie nakładając kredkę w płynie na oczy tuż przed naszą zmianą. Pochwyciła w lustrze moje spojrzenie i puściła do mnie oko. – Nie mają z nami szans. Zmieniłyśmy zwykłe uniformy na sukienki koktajlowe, a nasze zadanie polegało na tym, żeby siedzieć przy stołach i ładnie wyglądać. Nikomu nie mogło brakować szampana, a goście mieli być szczęśliwi. Jak zapewnimy im to szczęście, to już nasza sprawa. Goście pojawili się równo o dwudziestej. Mężczyźni byli w różnym wieku – od trzydziestolatków po takich pod osiemdziesiątkę – ale każdy lśnił bogactwem. My z Dee zostałyśmy przydzielone do stolika VIP-ów z przodu sali. Wylądowałam między srebrnowłosym dyrektorem banku a brzuchatym wicedyrektorem firmy lotniczej. Uśmiechnęłam się, nalewając szampana do wyciągniętych w moją stronę kieliszków, a potem nalałam też sobie pół kieliszka. Oczekiwano od nas, że będziemy piły, ale nie opłacało się upijać. Zaczęło się niemal od razu. Bankier ujął moją rękę, a wicedyrektor firmy lotniczej położył łapę na moim nagim udzie. Spojrzałam na Dee. Siedziała po drugiej stronie stołu, gdzie facet, który spokojnie mógłby być jej dziadkiem, zaglądał jej bezczelnie w dekolt. Łapa wicedyrektora dotarła tymczasem do rąbka mojej sukienki. Bankier poprosił, żebym skoczyła po jeszcze jedną butelkę szampana, i poczułam jego dłoń na tyłku, gdy wstawałam od stołu. Zaczęłam panikować i dałam Dee znak, żeby podeszła ze mną do baru. – Co się tu, kurwa, dzieje? – syknęłam, wyciągając butelkę szampana z lodówki. Wystarczyło, że na mnie spojrzała. Natychmiast zaciągnęła mnie na zaplecze. Patrzyłam, jak na wierzchu jej dłoni formuje się biała kreska. – Musisz po prostu wyluzować. Masz – powiedziała, podsuwając mi ją, a ja wciągnęłam ją mocno. Odczekała, aż narkotyk chwyci. – Słuchaj, przecież chcesz trochę zarobić, prawda? – Pokiwałam głową już znieczulona. – Ci faceci

są zupełnie nieszkodliwi… Po prostu chcą się zabawić. Jeśli tylko będziesz się z nimi ładnie bawić, ani się obejrzysz, jak wyprowadzisz się z motelu. Poczułam, że się robię czerwona. – Skąd wiesz? Wzruszyła ramionami. – Widziałam klucz w twojej torbie. – Uniosła rękę ku mojej twarzy i nagle przypomniało mi się, jak mama głaskała mnie po policzku, kiedy byłam chora. – Każda z nas przez to przechodziła, kochanie. Poradzisz sobie – powiedziała. – Po prostu rób to, co ja. Pokiwałam głową i poszłam za nią do stolika. Pod moim kieliszkiem już leżała studolarówka, a bankier puścił do mnie oko, gdy zobaczył, że ją biorę. – Mam przeczucie, że się dziś zaprzyjaźnimy – rzekł, a ja zmusiłam się do uśmiechu i usiadłam na swoim miejscu. – Jasne. – Uniosłam kieliszek i wypiłam do dna, a potem schowałam banknot do stanika. Teraz już koka pulsowała mi w żyłach i czułam się niezwyciężona. – Zaprzyjaźnimy się aż miło. Leżę kilka minut, wsłuchując się w swój ochrypły oddech i cykady wyśpiewujące poranne powitania. O tak – myślę – prawda. Mam przerąbane. Wyciągam ręce spod koca i wpatruję się w palce (lakier wciąż się trzyma, naprawdę jest nie do zdarcia), które są teraz sine i odrętwiałe. Niedobry znak. W nocy było zimno – na taką temperaturę nie miałam jak się przygotować. Nawet teraz widzę, jak mój oddech zmienia się w obłoczki pary. Czas ruszać. Muszę znaleźć dziś ścieżkę. Albo wodę. Cokolwiek, byle nie wrócić pod to cholerne drzewo. Siadam zbyt szybko i drzewa wokół mnie zaczynają wirować. Kładę się z powrotem – tym razem ostrożnie – i czekam, aż świat przestanie się kręcić. Oddychaj.

Maggie Przeglądałam bezmyślnie listy rzucone na blat. Większość kopert zaadresowana była do Charlesa. Był zapisany do niezliczonych klubów, a ja nie anulowałam żadnej z jego rozlicznych prenumerat. Miesięcznik „Outdoor”, Towarzystwo Miłośników Geologii, pudełka Cairn, klub wędkarski, klub astronomiczny. Co miesiąc przychodziły nowe paczki i co miesiąc znosiłam je do piwnicy, gdzie miały leżeć, aż… właściwie to nie wiem, jak długo. Nie potrafiłam ich wyrzucić, choć przecież miałam świadomość, że to okropne marnotrawstwo. Co miesiąc mówiłam sobie, że naprawdę powinnam dojść, skąd przychodzą te wszystkie rzeczy, a potem zrezygnować z subskrypcji. Były też prywatne przesyłki – od rozmaitych znajomych kolekcjonerów wciąż wysyłających Charlesowi okazy, które w ich mniemaniu mogłyby go zainteresować. Nie miałam serca powiedzieć im, żeby przestali. I tak niemal co dzień włączałam światło w piwnicy, schodziłam po trzeszczących schodach, stawiałam kolejne pudełko na poprzednich i zamykałam za sobą drzwi. Boże, co ja bym dała, żeby był tu ze mną. Wiedziałby, co z tym wszystkim zrobić. Było również kilka kopert zaadresowanych do Ally – jakiś katalog ubrań, który zaczęła prenumerować, kiedy jeszcze była nastolatką, a potem nigdy z tego nie zrezygnowała; prośba o wsparcie od schroniska dla kobiet; wyciąg z konta, które założyliśmy dla niej, gdy skończyła dziesięć lat. Pamiętam, jaką miała minę, kiedy zaprowadziliśmy ją do Saint Mary’s Credit Union i daliśmy jej ten studolarowy banknot. Konto było od dawna nieużywane – kiedy ostatnio otworzyłam jeden z wyciągów, Ally miała tylko kilkaset dolarów, które niby zarabiały jakieś marne odsetki. Nieraz mówiliśmy o tym, że trzeba by to konto zlikwidować, ale kiedy przyjeżdżała, nigdy nie było na to jakoś czasu, a potem przestała przyjeżdżać. Wyciągi przychodziły co miesiąc jak w zegarku, więc wrzucałam je do szuflady i zapominałam o sprawie aż do następnego miesiąca. Tym razem odłożyłam kopertę na bok. Będę musiała coś z tym w końcu zrobić. Usiadłam znów do komputera i zagapiłam się na pusty ekran. Przez sekundę zastanawiałam się, co ja w ogóle wyprawiam. Ally nie żyje. Przynajmniej tak wszyscy mówią. Po co grzebać teraz w jej życiu, skoro w ogóle mnie w nim nie chciała? A jednak to uczucie nie trwało długo. Zagłuszył je głos mówiący, że

muszę o nią walczyć. Nie przepadła, jeszcze nie, nie dla mnie. Palce same odnalazły klawiaturę. Szukałam już Bena i Ally osobno, ale nie szukałam razem. Zawsze to jakiś sposób, by zacząć. Wrzuciłam ich nazwiska i wcisnęłam „Szukaj”. Na ekranie pojawiły się tony wyników, wszystkie dotyczyły wypadku. Szczegóły zlewały mi się w jedno, gdy przesuwałam w dół listę, aż w końcu wpadł mi w oko nagłówek z „San Diego Chronicle”. W WYPADKU SAMOLOTOWYM ZGINĄŁ BEN GARDNER WRAZ Z NARZECZONĄ. Obok było ich wspólne zdjęcie: uśmiechnięte twarze pojawiały się piksel za pikselem, aż w końcu ujrzałam ją w długiej sukni z liliowego jedwabiu. Widać było jej ostre obojczyki. To natychmiast uruchomiło znów w mojej głowie tamtą kasetę i musiałam zacisnąć powieki, żeby nie widzieć spalonych kości walających się na zboczu jakiejś góry. Otworzyłam oczy dopiero, kiedy mi przeszło. W błysku flesza lśnił diament na jej palcu. Byli zaręczeni. Tu z kolei znalazłam link prowadzący do ich zapowiedzi ślubnych sprzed kilku miesięcy. Państwo Gardnerowie z La Jolli w San Diego uprzejmie informują o zaręczynach ich syna Bena Gardnera z Allison Carpenter z Maine. Pan młody ukończył Szkołę Biznesu Whitmana na Uniwersytecie Syracuse i jest obecnie prezesem firmy farmaceutycznej Prexilane. Panna młoda ukończyła Boston College. Ślub odbędzie się 8 września. Za kilka miesięcy miała wyjść za mąż i nawet mi o tym nie powiedziała. Nie zaprosiła mnie. Nie chciała, żebym tam była. Spojrzałam na ich zdjęcie. Czy Ally wyglądała na nim na szczęśliwą? Trudno było powiedzieć. Uśmiechała się oczywiście, ale w jej oczach było coś niepokojącego. Na szyi miała ten złoty medalion od Charlesa. To mnie trochę pocieszyło. Ben miał taką zadowoloną minę, że aż się słabo robiło. Nawet dla mnie było jasne, że jego garnitur kosztował fortunę. Jego mina mówiła, że zawsze dostaje dokładnie to, czego chce. Znałam takich jak on z biblioteki Bowdoin College – bogate dzieciaki, którym się zdawało, że samym swoim istnieniem wyświadczają światu ogromną przysługę. Miałam ochotę sięgnąć po tę jego szyję i go zadusić. Przypomniało mi się, że Linda wspomniała o Prexilane i jakimś ich cudownym leku. Znów więc wygooglowałam jego imię i nazwisko, ale tym

razem w połączeniu z nazwą firmy. Oczy mi zabłysły na widok artykułu w „Time”. Kliknęłam i przysunęłam się bliżej ekranu. ZDROWIE Mały pomocnik mamusi? JEDEN MĘŻCZYZNA KONTRA DEPRESJA POPORODOWA Dee Sefton, 23 lutego 2015 Bycie matką niemowlaka to zawsze olbrzymie wyzwanie. Nieprzespane noce, ciągły niepokój o zdrowie dziecka, problemy z karmieniem piersią – wszystko to może być bardzo obciążające dla psychiki kobiety, a jednak niektóre z nich płacą za cud życia jeszcze większą cenę. Jak pokazują najnowsze badania, jedna na pięć kobiet doświadcza depresji poporodowej, która objawia się między innymi huśtawkami nastroju i trudnością w nawiązaniu więzi z dzieckiem. Jednocześnie zaledwie piętnaście procent kobiet borykających się z depresją poporodową otrzymuje odpowiednie leczenie. Ben Gardner postanowił rozwiązać ten palący problem. – To zmienia wszystko – mówi prezes giganta farmaceutycznego Prexilane Industries. Od trzech lat jego firma prowadzi badania nad przyczynami depresji poporodowej i oto wreszcie nastąpił przełom. Agencja Żywności i Leków jest już na ostatnim etapie zatwierdzania pionierskiego leku Somnublaze. – Somnublaze to pierwszy w historii lek przeciwdepresyjny stworzony specjalnie po to, by leczyć depresję poporodową – wyjaśnia Gardner. – Mamy nadzieję, że zrewolucjonizuje on życie matek oraz ich dzieci. Jeśli zgodnie z oczekiwaniami Agencja Żywności i Leków dopuści Somnublaze do obrotu w przyszłym miesiącu, miliony Amerykanek wyzwolą się wreszcie z oków depresji poporodowej i będą się mogły skupić na tym, co robią najlepiej – na opiece nad dziećmi. To z pewnością o tym leku mówiła Linda. I miała rację. Rzeczywiście coś tam słyszałam o Somnublaze – cholera, wszyscy o nim słyszeli. W telewizji reklama tego leku leciała mniej więcej co dziesięć minut: wymuskana blondynka ze zbyt białymi zębami trzymała w jednej ręce niemowlaka, a w drugiej teczkę i radosnym głosem obwieszczała: „Teraz mogę mieć wszystko!”. Zaraz potem

rozlegał się głos lektora: „Już dziś zapytaj swojego lekarza o Somnublaze”. Mignęło mi nawet w wiadomościach, że nigdy jeszcze żaden lek na receptę nie miał takiego popytu. Wciąż pamiętałam pierwsze dni z Ally, kiedy budziła się po trzy razy każdej nocy, a my z Charlesem wstawaliśmy wcześnie do pracy z podkrążonymi oczami, zszarganymi nerwami i kośćmi obolałymi ze zmęczenia. Czułam się trochę, jakbym żyła stale pod wielką burzową chmurą, tylko czekając, aż znów lunie. Mimo wszystko jednak nie zdecydowałabym się na trucie się czymś takim. Nasze pokolenie wierzyło, że trzeba zacisnąć zęby i jakoś dać sobie radę. Nie gadaliśmy tyle o naszym samopoczuciu. Ale czasy się zmieniły. Teraz wszyscy chcą ci opowiadać o swoich diagnozach. Spojrzałam na jego fotografię zamieszczoną w artykule: same białe zęby, podwinięte rękawy koszuli. Wyobraziłam sobie, jak ją trzymał za rękę, jak ją całował, jak uklęknął na jedno kolano i podał jej diament. Wszystko to zbyt łatwo było sobie wyobrazić i zacisnęłam mocno powieki, żeby przegonić te obrazy. Nie. Nie obchodzi mnie, jakiego świętego z niego robią. To przez niego Ally była w tym samolocie. A to oznaczało, że nie cofnę się przed niczym, żeby dowiedzieć się o nim wszystkiego.

Allison W głowie mi huczy, jakbym miała strasznego kaca. Sięgam po torbę, łapię zamek i ciągnę. Woda się skończyła, ale mam jeszcze trochę jedzenia, a potrzebuję teraz energii. Palce natrafiają na garść orzechów. Odliczam cztery i wkładam je sobie do ust po jednym. Ostre krawędzie drapią w gardło, staram się opanować odruch wymiotny. Kolejny miesiąc, kolejna impreza. Wtedy byłam już w tym niezła, dostałyśmy więc z Dee najlepszy stolik. Magnat rynku nieruchomości. Były producent filmowy. Prezes wielkiego przedsiębiorstwa zbrojeniowego. Polityk walczący o miejsce w senacie. Menadżer funduszu hedgingowego. I prezes firmy farmaceutycznej. Siedziałam między magnatem rynku nieruchomości a politykiem. Ten drugi nie zwracał na mnie specjalnie uwagi – był zbyt zajęty schlebianiem prezesowi przedsiębiorstwa zbrojeniowego – ale magnat nieruchomości wbił we mnie wzrok jak laser, gdy tylko się do nich przysiadłam. Była ledwie dwudziesta pierwsza, a on już zdążył chwycić mnie za tyłek i zaproponować noc na swoim jachcie. – Jest duży, słowo honoru – dodał i puścił do mnie oko, po czym dosłownie się na mnie rzucił. Już miałam opędzić się od niego ze śmiechem i odskoczyć na lewo, gdy ktoś położył mu rękę na ramieniu i odciągnął go do tyłu. Podniosłam wzrok i ujrzałam prezesa firmy farmaceutycznej. Zacisnął usta i pięści. – Nie zachowuj się jak dupek. – Jego głos był zaskakująco spokojny. Magnat nieruchomości wstał, jego kieliszek rozprysł się na podłodze, krzesło upadło. W sali zapadła cisza. – Nie dotykaj mnie, kurwa – syknął magnat, ale widziałam w jego oczach strach. Tamten był od niego o połowę młodszy i pod elegancką białą koszulą widać było zarys silnych mięśni. Dee pochwyciła moje spojrzenie i dała mi znak, żebym coś z tym zrobiła. Jeśli dojdzie do awantury, cały wieczór może szlag trafić, a my zostaniemy z niczym. – Chłopcy – zaszczebiotałam słodko – proszę. – Położyłam dłoń na piersi magnata i przesunęłam palce na klapę jego marynarki. – Może usiądź, a ja

przyniosę ci nowy kieliszek, dobrze, kochanie? Magnat potulnie skinął głową i schylił się, by podnieść krzesło. Obejrzałam się na prezesa, który wciąż stał z zaciśniętymi pięściami. Wzięłam go pod rękę, zaprowadziłam do baru i poprosiłam barmana o dwie tequile. Podałam jedną mężczyźnie i wypiliśmy je bez słowa. Oparłam się zmęczona o blat. Wódka paliła mi gardło. Prezes otarł usta wierzchem dłoni i zmusił się do uśmiechu. – Przepraszam za to tam – powiedział cicho. – Co za cham. Zacisnęłam na chwilę powieki. Tequila zaczynała działać, ale to było jednak za mało. Jeszcze nie byłam zupełnie znieczulona. Podniosłam na niego wzrok i wzruszyłam ramionami. – Tacy też bywają, co robić. – Ale kiedy zobaczyłam jego minę, zmusiłam się do uśmiechu. – To nic takiego. Facet jest nieszkodliwy. Po prostu chce się zabawić. Pokręcił głową. – Nie wydawał mi się nieszkodliwy. Nadal bardzo starałam się uśmiechać i dałam znać barmanowi, żeby znów nam nalał. – Wszystko jest okej – powiedziałam z pewnością, której nie czułam. Facet rozejrzał się po sali, nie kryjąc obrzydzenia. – Nie wiem, co ja tu w ogóle robię. Mieliśmy zbierać pieniądze na cele charytatywne, ale… – Pokręcił głową. – Nie powinnaś znosić czegoś takiego. Zrobiło mi się wstyd. Patrzył z obrzydzeniem na to miejsce. Na mnie. I nawet ja poczułam przez chwilę to obrzydzenie, ale zaraz zastąpiła je złość. Za kogo ma się ten przystojniak w smokingu za trzy tysiaki i z hollywoodzkim uśmiechem? Jak śmie mnie pouczać? – Wiem, że próbujesz pomóc – powiedziałam cicho. – Ale naprawdę tego nie potrzebuję. – Wypiłam drugą tequilę i stuknęłam kieliszkiem o blat. Spojrzałam kontrolnie na odbicie w lustrze za barem i poprawiłam sobie niesforny kosmyk włosów. – Muszę wracać do pracy. Uniósł dłonie. – Oczywiście. – Też wypił do dna i pod pusty kieliszek włożył dwadzieścia dolców dla barmana. – I tak już się stąd zmywam. – Sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął wizytówkę. – Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, zadzwoń do mnie. – Włożył mi kartonik w dłoń. – Uważaj na siebie. Odczekałam, aż wyjdzie, i dopiero wtedy spojrzałam na wizytówkę. BEN GARDNER, PREZES, PREXILANE INDUSTRIES. A niżej numer telefonu.

Schowałam kartonik do stanika i wróciłam do stołu. – Gdzie się podział nasz mały przyjaciel? – spytał magnat, gdy usiadłam. Niby sobie z niego kpił, ale w jego oczach wciąż widziałam cień strachu. – Zadzwoniła po niego mamusia – odpowiedziałam, robiąc kapryśną minę. – Nie może się już dłużej z nami bawić. Twarz bogacza natychmiast się rozluźniła. – Wielka szkoda. – Jego ręka przesunęła się pod stołem. – Ale my na pewno będziemy się świetnie bawić we dwoje. Po kilku minutach czuję, że mam dość siły, żeby znów spróbować wstać. Wciąż kręci mi się w głowie, ale daję radę podnieść się z ziemi i spakować obozowisko. Przed wyruszeniem w drogę rozdzieram resztki koszuli na pasy. Tym razem oznaczę to miejsce, żebym wiedziała, jeśli znów tu wrócę. Zaglądam w ziejącą pustką dziurę w drzewie, a potem wiążę szmatkę na jednej z jego gałęzi. Przystaję i patrzę na skrawek koszuli – biały materiał na tle ciemnej kory. Zrywam go, brudzę ziemią i z powrotem zawiązuję. Nie chcę, żeby zauważył go ktokolwiek poza mną.

Maggie Znów nie spałam. Nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku i już nawet nie walczyłam z tym nachalnym ciągiem obrazów, który sunął mi przed oczami. Strach. Ból. Krew. Ogień. Kości. Ally. A potem ten nowy element: Ben Gardner uśmiechający się do mnie ze zdjęcia, białe zęby, błękitne jak lód oczy. Wstałam, gdy tylko poranne słońce zaczęło wpełzać przez szpary między żaluzjami. Barney miauknął żałośnie, kiedy wymknęłam się spod kołdry. Było trochę przed szóstą. Zeszłam na parter i otworzyłam drzwi kuchenne. Odkąd dowiedziałam się o wypadku, nie wychodziłam jeszcze z domu. Zamarłam, gdy trawa wsunęła mi się między palce stóp. Niebo było jeszcze różowe, podwórko kryło się w mroku, ale słońce już przedzierało się przez drzewa i oświetlało górę zjeżdżalni i huśtawek. Powinnam je była rozebrać wiele lat temu. Zjeżdżalnia upstrzona była rdzą, a w jednej z huśtawek brakowało krzesełka. Na pewno były bardzo niebezpieczne. Kotu bym na to nie pozwoliła wejść, a co dopiero dziecku. Co roku rozmawialiśmy z Charlesem o tym, że czas pozbyć się tego złomu. Mieliśmy ambitne plany, żeby zrobić w tym miejscu grządkę warzywną albo ogródek różany. Potem Charles wpadł na pomysł, żeby postawić tam ul. Wcale mi się to nie podobało. Pszczoły zawsze budziły mój niepokój. Ale co roku było tak samo: bez względu na to, co tym razem planowaliśmy, zjeżdżalnia i huśtawki nadal stały tam całe lato. Prawda była taka, że żadne z nas nie potrafiło się zebrać i ich wyrzucić. Charles nigdy tego nie powiedział na głos, ale jestem pewna, że przed oczami wciąż miał Ally huśtającą się na naszym podwórku z zaróżowionymi z przejęcia policzkami i powiewającymi warkoczykami. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale chyba oboje wyobrażaliśmy sobie, że pewnego dnia na tej samej huśtawce zacznie się bujać nasz wnuczek albo wnuczka – choć oczywiście trzeba by wcześniej porządnie wszystko naprawić. Przypomniało mi się, jak kiedyś Ally przybiegła do mnie, wskazując podrapane kolano. – Jakim cudem zdołałaś spaść z huśtawki? – spytałam, oczyszczając ranę. Spojrzała na mnie w dół szeroko otwartymi oczami i wzruszyła ramionkami. – Chciałam zobaczyć, co się stanie, jak się puszczę.

Teraz, gdy stałam boso na trawniku, moje kości wydały się takie ciężkie. Wiedziałam, że nie wytrzymam tu ani sekundy dłużej. Muszę stąd uciec. Wzięłam prysznic, ubrałam się i wyjechałam z domu jeszcze przed dziewiątą. Owl’s Creek już nie spało. W piekarni na głównej ulicy była taka kolejka, że ludzie stali aż na chodniku. Czekali na poranną kawę, dzieci trzymały białe papierowe torby z babeczkami i kanapkami zapakowanymi na półkolonie. Jakaś matka w pośpiechu ciągnęła po chodniku małą dziewczynkę na hulajnodze. Wszyscy teraz mieli takie hulajnogi. Dziewczynka miała blond warkoczyki, a usta szeroko otwarte od ryku. Zaciskała oczy w poczuciu jakiejś dziecięcej krzywdy. Matka zauważyła, że na nią patrzę, uśmiechnęłam się więc ze współczuciem. Bóg jeden wie, że nie jest łatwo. Opuściłam miasto szosą na jezioro i wjechałam na drogę numer 1 zakorkowaną przez osoby dojeżdżające do pracy w Bangorze lub Portlandzie. Nie przeszkadzało mi to. Za Freeport zrobiło się luźniej. Mijałam kolejne znajome miejsca. Motor Court Motel. Wielki czerwony napis sklepu C&R. Skręt na farmę Piperów. Potem zobaczyłam drogowskaz na lotnisko w Brunswicku i już wiedziałam, że prawie jestem na miejscu. Skręciłam w następny zjazd i pojechałam łukiem do Bowdoin. Zaparkowałam na Federal Street za domem Stowe i ruszyłam w stronę kampusu. W lecie było tu cicho, ale nadal widać było pojedynczych studentów rozłożonych na trawniku z książkami, podwiniętymi rękawami i bosymi stopami. Kilku minęło mnie też z plecakami na plecach i zmarszczonymi minami. Wszystko tu było takie znajome – dwadzieścia lat przechodziłam przez ten trawnik i patrzyłam na takie dzieciaki – a jednak tego dnia czułam się jak intruz. Ostatnio właściwie prawie cały czas się tak czułam. Jak obcy człowiek w moim życiu. Minęłam wysokie łuki okien Biblioteki Hawthorne’a i Longfellowa i weszłam przez szklane, rozsuwane drzwi. Doug siedział na tym samym krześle co zawsze. Na mój widok zerwał się na równe nogi. – Maggie! Co za niespodzianka! Co tu robisz? – Drgnął nagle i wiedziałam już, że sobie przypomniał. – Słyszałem o Allison. Boże, tak mi przykro. Co za tragedia. – Dziękuję, Doug. Co tam u Betsy? Wciąż pracuje? – W zeszłym roku przeszła na emeryturę. Doprowadza mnie teraz do szału. Nic, tylko: „Gdzie dziś byłeś? O której wracasz do domu?”. Już o dziewiątej rano pyta, co chcę na kolację. O dziewiątej rano!

– To duża zmiana. Przyzwyczai się. A ty? Już też czas, żebyś sobie odpuścił, prawda? – Ja? Nigdy. Będę tu pracował do grobowej deski! – Walnął pięścią w stół dla podkreślenia tej obietnicy. Przewróciłam oczami. – Założę się, że za rok będziesz już w podróży dookoła świata. Będziecie sobie z Betsy sączyć koktajle, sunąc wycieczkowcem przez Pacyfik. Pokręcił głową. – Mowy nie ma. A ty co? Wpadłaś zobaczyć się z Barbarą? Weszła kilka minut temu. Wiesz, gdzie ją znaleźć, prawda? Obiecałam jeszcze zajrzeć do niego, kiedy będę wychodzić, po czym ruszyłam w stronę biblioteki. Natychmiast uderzyły mnie zimna cisza oraz lepki zapach środka do czyszczenia wykładzin i starego papieru. Czytelnia była prawie pusta, tylko kilkoro studentów siedziało przy długich drewnianych stołach. Dotarłam cicho do biurka Barbary. Stalowosiwe włosy upięte miała na czubku głowy w kok, w który wbiła ołówek. Uniosłam dłoń w ramach powitania, a ona natychmiast wyskoczyła zza biurka i rzuciła się mnie ściskać. – Tak się cieszę, że cię widzę – szepnęła. Jej głos poniósł się po sali i kilka osób podniosło głowę, żeby spojrzeć na nią groźnie. – Chodźmy do mojego biura. Przewędrowałam za nią przez pomieszczenie dla obsługi i labirynt korytarzy, aż dotarłyśmy do zapchanego pokoju, w którym kiedyś razem urzędowałyśmy. Moje biurko zdążyło już zginąć pod stosami książek i papierzysk. Wiedziałam, że tak będzie. Barbara wskazała je dłonią, gdy siadałyśmy. – Przepraszam za bałagan. Jak się czujesz? Wzruszyłam ramionami. – Tak, jak można się czuć w tych okolicznościach. – Nawet nie będę ci zawracać głowy kondolencjami, ale mam nadzieję, że wiesz, że sercem jestem z tobą. Mów, jak mogę ci pomóc. – Próbuję tylko połączyć kilka rzeczy. Mogłabyś mi dać do dyspozycji komputer? – Oczywiście. – Zaprowadziła mnie natychmiast do rzędu komputerów stojących z tyłu czytelni. – Gdybyś potrzebowała pomocy, mów, choć wiem, że sama sobie świetnie poradzisz – powiedziała jeszcze, a potem mnie tam zostawiła. Jim wspomniał, że Allison miała jakieś kłopoty. Czy miał na myśli problemy z prawem? Kliknęłam na ikonkę PACER i wpisałam swoje dane, licząc na to, że

mój identyfikator użytkownika jeszcze jest ważny. PACER to elektroniczna baza danych sądowych z całego kraju, więc jeśli Allison dopuściła się jakiegokolwiek przestępstwa, tu znajdę wszelkie informacje. Wrzuciłam jej imię i nazwisko do wyszukiwarki i komputer zaszumiał pracowicie. Tylko jeden wynik. Kliknęłam dwa razy. Sprawa numer 38-471

W SĄDZIE NAJWYŻSZYM STANU KALIFORNIA OKRĘG SĄDOWY PALM SPRINGS OŚWIADCZENIE POD PRZYSIĘGĄ ZŁOŻYŁ funkcjonariusz policji Powód: Stan Kalifornia Pozwana: ALLISON CARPENTER Sprawa numer 8YU-11-39GT Ja, Jerome Ramsay, oświadczam, co następuje: 2 sierpnia 2016 roku około godziny 00.55 zostałem wysłany na 622 N Palm Canyon Drive w Palm Springs w związku ze zgłoszeniem nieostrożnej jazdy. Według informacji MATCOM na numer 911 zadzwoniła kobieta, twierdząc, że niebieski mercedes klasy S jeździ chaotycznie między pasami. Kobieta ta poinformowała również, że za kierownicą siedzi kobieta, a na fotelu pasażera mężczyzna. Na miejsce dotarłem o godzinie 1.03 i szybko zlokalizowałem pojazd, który poruszał się z prędkością o wiele niższą niż dopuszczalna i niezbornie zmieniał pasy. Zamrugałem na niego kilka razy, ale samochód nie zatrzymał się, przez co nastąpiła krótka pogoń, aż w końcu zobaczyłem, że pasażer przejmuje kierownicę i zjeżdża na pobocze. Kiedy podszedłem do samochodu, okazało się, że kierowcą jest dwudziestoparoletnia kobieta, która wyraźnie nadużyła alkoholu, a być może była także pod wpływem narkotyków. Kiedy poprosiłem ją o prawo jazdy i dowód rejestracyjny, podała mi prawo jazdy wydane w Kalifornii na nazwisko

Allison Carpenter, 2799 Adrian Street, San Diego, Kalifornia. Samochód zarejestrowany był na pasażera, mężczyznę lat około sześćdziesięciu, pana Johna Dwyera, również mieszkańca San Diego. Pan Dwyer nie wydawał się pod wpływem narkotyków lub alkoholu. Pani Carpenter odmówiła poddania się badaniu trzeźwości, więc aresztowałem ją jako podejrzaną o jazdę pod wpływem alkoholu i umieściłem w radiowozie. Pana Dwyera poinstruowałem, by jechał za nami we własnym samochodzie, ale nie pojawił się na komisariacie. Pani Carpenter została zwolniona za kaucją tego samego dnia rano. Jerome Ramsay, funkcjonariusz policji Podpisano i potwierdzono pod przysięgą w Palm Springs, Kalifornia, 3 sierpnia 2016 roku

Przesunęłam myszką po reszcie dokumentów, ale albo zostały zastrzeżone, albo zaczernione. Dowiedziałam się tylko tyle, że odstąpiono od postawienia zarzutów Allison i sprawę umorzono. Co ona, na litość boską, wyprawiała? Dlaczego jechała w takim stanie z mężczyzną w moim wieku? Nie rozumiałam też, jak udało jej się z tego wywinąć. Z raportu policjanta wynikało przecież, że sprawa jest oczywista. Odchyliłam się na krześle. Mój Boże, Ally – przemknęło mi przez głowę. – Coś ty sobie w ogóle myślała? – Przepraszam. Podniosłam wzrok i zobaczyłam nad sobą mężczyznę z gęstą siwą czupryną oraz małymi, okrągłymi okularami. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy pani tu może kiedyś pracowała? – Owszem. – Minęły cztery lata, odkąd przeszłam na emeryturę. Zdziwiło mnie, że w ogóle ktoś mnie jeszcze pamięta. – Tak mi się zdawało, że skądś panią znam. Przepraszam, nie pamiętam pani imienia… – Maggie – podpowiedziałam mu. – Maggie, oczywiście. – Uśmiechnął się i kąciki jego oczu się zmarszczyły. Wyglądał na miłego człowieka. – Ja jestem Tony. Miło znów panią widzieć.

– I nawzajem – powiedziałam, chociaż za nic nie mogłam sobie go przypomnieć. Z drugiej strony przez tę bibliotekę przewinęło się tylu ludzi, kiedy tu pracowałam, że nie sposób było ich wszystkich pamiętać. – Pozwoli pani? – rzekł i nie czekając na odpowiedź, usiadł na krześle obok. – Kolana – dodał z przepraszającym uśmiechem. – Ostatnimi czasy za wiele nie wytrzymują. Posiedzę godzinę czy dwie i już dłużej nie mogę. Przypomniały mi się te dziwne dolegliwości, które miałam po przebudzeniu; tępy ból w biodrze, jeśli za długo siedziałam; chrzęszczenie kostki, kiedy chodziłam. Pochylił się w moją stronę i położył dłonie na udach. – I cóż panią sprowadza z powrotem do Bowdoin? Otaksowałam go wzrokiem. Wyglądał na przyjemnego człowieka, a jednak nie podobało mi się to, że przysiadł się tak bez zaproszenia i zadawał mi osobiste pytania. Wyprostowałam się. – Zepsuł mi się komputer w domu – skłamałam. – Pomyślałam, że póki jest w naprawie, skorzystam z bibliotecznego. – Zapadła cisza i po chwili zorientowałam się, że czeka, aż zadam mu podobne pytanie. – A pan? – bąknęłam niechętnie. – Jest pan tu profesorem czy…? – Ja? O, nie! – Zaśmiał się głośniej, niż wypada w czytelni. – Nie, nie, jestem tylko jednym z tych żałosnych emerytów, którzy wykorzystują swoje zniżki, żeby pochodzić na jakieś zajęcia. – To miło. – Widziałam już takich na tyle dużo, by wiedzieć, że mam przed sobą rozwodnika albo wdowca. Żonaci mężczyźni nie chodzą na żadne zajęcia. Ich żony, owszem, żeby od nich uciec, ale żonaci mężczyźni zwykle siedzą w domu. Wzruszył ramionami. – Zawsze to jakiś sposób na zabicie czasu. Właśnie przerabiam historię sztuki i literaturę francuską. Łatwo nie jest. W przyszłym semestrze zaczynam archeologię. – Bardzo ambitnie. – Odwróciłam się do ekranu z nadzieją, że zrozumie i sobie pójdzie. Poczułam, że się waha. Kątem oka widziałam, że otwiera usta, i już czekałam na następne pytanie, ale je zamknął i wstał. – Cóż – powiedział. – Zostawię panią w spokoju. Chciałem się tylko przywitać. Zawsze żałowałem, że nie przedstawiłem się, kiedy jeszcze tu pani była, a potem nagle pani zniknęła i straciłem szansę. Ale oto pani wróciła. Uniosłam ręce. – Oto wróciłam.

Pomachał mi jeszcze i wrócił do siebie. Pożałowałam nagle, że tak obcesowo go potraktowałam. Pewnie był po prostu samotnym człowiekiem, który miał ochotę z kimś porozmawiać. Pewnie był nieszkodliwy. Zerknęłam w stronę jego biurka – Proust, Berger, Maupassant. To dopiero sposób, żeby spędzić lato. Powinnam była być milsza. Odepchnęłam te myśli i skupiłam się znów na ekranie. Miałam przecież zadanie do wykonania. Znalazłam wyszukiwarkę NTSB, czyli Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu, wpisałam dane wypadku Ally i wcisnęłam przycisk „Szukaj”. Numer identyfikacyjny NTSB: CEN36FA455

14. CFR sekcja 91.: Lotnictwo ogólne Data wypadku: niedziela, 8 lipca 2018, Electric Peak, Kolorado Samolot: MOONEY OVATION 3 Poszkodowani: 2 ofiary śmiertelne Poniższe informacje należy traktować jako wstępne, podlegające zmianom i mogące zawierać błędy. Wszelkie błędy w niniejszym raporcie zostaną poprawione podczas sporządzania ostatecznego raportu. Pracownicy NTSB albo udali się na miejsce wypadku, albo przeprowadzili obszerną analizę sytuacji bez podróżowania na miejsce wypadku, korzystając z danych pochodzących z różnych źródeł, żeby sporządzić raport na temat tego wypadku lotniczego. 8 lipca 2018 roku około godziny 17.00 czasu górskiego samolot Mooney Ovation 3, N65EF, uległ zniszczeniu przez rozbicie i będący skutkiem uderzenia pożar. Podejrzewa się, że w okolicy góry Boreas w Kolorado nastąpiła utrata kontroli nad maszyną. Samolot był zarejestrowany na osobę prywatną, która w chwili wypadku kierowała nim zgodnie z postanowieniami paragrafu 14. Kodeksu Przepisów Federalnych (CFR), sekcja 91., dotyczącymi lotów osobistych. Samolot wystartował z lotniska Chicago Midway International (MDW) i prawdopodobnie kierował się w stronę lotniska

Montgomery Field w San Diego w Kalifornii (MYF), skąd wyleciał uprzednio w piątek 6 lipca 2018, choć nie złożono planu lotu. Pilot i pasażer odnieśli rany śmiertelne. Pierwsze uderzenie nastąpiło około trzech metrów na południe od głównego wraku. Znaleziono tam podwozie przednie maszyny. Z pozycji samolotu i punktu uderzenia można wnioskować, że w momencie uderzenia samolot leciał w kierunku wschodnim. Cały samolot został niemal doszczętnie zniszczony w pożarze, który nastąpił w wyniku uderzenia, co znacząco utrudnia odzyskanie czegokolwiek z miejsca wypadku. Udało się odnaleźć szczątki pilota, a rodzina potwierdziła jego tożsamość. W chwili sporządzania niniejszego raportu nie dysponujemy informacjami na temat zwłok pasażera. Wypadek był jednak na tyle poważny, a stan wraku tak zły, że śmierć pasażera jest pewna. Przypuszcza się, że jego ciało zostało wyrzucone z samolotu pod wpływem uderzenia, ale trudne warunki uniemożliwiają pełną analizę sytuacji. Nie znaleziono usterek silnika ani jego części, lecz pożar uniemożliwił pełne przebadanie i przetestowanie elementów składowych napędu. Istnieją poszlaki sugerujące czyjąś obecność na miejscu wypadku, zanim dotarli tam pracownicy NTSB, ale wydaje się, że były to miejscowe dzikie zwierzęta. O godzinie 16.00 czasu górskiego lokalna obserwacja pogody dla góry Boreas była następująca: kierunek wiatru 340°; prędkość wiatru 9 węzłów; widoczność 15 kilometrów; niebo czyste; temperatura 22°C; punkt rosy –4°C; odczyt wysokościomierza 1023,03 hPa. Nie przypuszcza się, żeby pogoda mogła być czynnikiem, który doprowadził do wypadku. Na miejscu wypadku znaleziono telefon marki iPhone z aplikacją ForeFlight. Telefon ten został wysłany do laboratorium NTSB do dalszej analizy.

Odsunęłam się od ekranu. A więc znaleźli zwłoki Bena. Shannon i Jim z pewnością o tym wiedzieli, tylko postanowili mi na razie nie mówić. Pewnie, żeby nie robić mi nadziei. Z raportu wynikało jasno, że NTSB zakłada, iż Ally

nie żyje, chociaż nie znaleziono jej ciała. Znów przeczytałam ten fragment. „Wyrzucone z samolotu pod wpływem uderzenia”. „Dzikie zwierzęta”. Nie chciałam sobie tego wyobrażać, ale oczywiście te obrazy same stanęły mi przed oczami – jeden po drugim. „Śmierć pasażera jest pewna”. Wpatrywałam się w te słowa, aż zaczęły mi się zamazywać przed oczami. A naszyjnik? Przecież go znaleźli. Jakim cudem znaleźli naszyjnik, ale nie ją? Skoro znaleźli jego ciało, to jego rodzice już wiedzą. Państwo Gardnerowie. Czy spędzali dużo czasu z Ally? Czy dobrze ją znali? Muszę z nimi porozmawiać. Muszę dowiedzieć się, co wiedzą. Wstałam za szybko i pokój zawirował. – Maggie? Nic ci nie jest? Podniosłam wzrok. To Tony spoglądał na mnie zza swojego biurka. Minę miał zatroskaną. Pomachałam do niego uspokajająco i zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Zieleń trawnika była zamazana. Tyle dzieciaków – siedzących na trawie, spacerujących dwójkami, głowy pochylone, paplające, roześmiane. Boże, jacy oni wszyscy młodzi. Czy wszyscy oni ukrywają swe prawdziwe życie przed rodzicami? Czy jeżdżą do domu na ferie, siedzą przy stole, jedzą posiłki, które ugotowały im matki, śmieją się z dowcipów ojców, a tymczasem cały czas skrywają swoje tajemnice?

Allison Nadciągają szybkie, gęste chmury. Pcha je silny wiatr, który zerwał się, gdy tylko słońce zaczęło chować się na noc. Patrzę, jak zbierają się nade mną, szarość przepędza błękit, zakrywa go swoim płaszczem, przesłania słońce. Powietrze przygniata mnie niczym tłusty kciuk. A potem – jakby ktoś rozdarł prześcieradło – chmury pękają i zaczyna padać. Z początku to tylko powolny, delikatny szum kropel o liście, ale szybko przechodzi w ryk ulewy. Chowam się pod drzewo. Woda przecieka przez jego koronę i już po kilku minutach jestem przemoczona do suchej nitki. Natychmiast spada też temperatura. Nie mam się gdzie schować i nie mam nic przeciwdeszczowego. Głośno szczękam zębami, otulam się rękami. Kiełkujący strach. Przez pierwsze kilka minut burzy stoję w miejscu w szoku, zupełnie nie wiedząc, co robić z przemoczoną torbą. Gapię się na drżące dłonie, jakby nie należały do mnie. Jego oddech ogrzewał moją twarz i bardzo starałam się nie skrzywić, gdy sunął palcem po moich ustach. – Taka ładna dziewczyna. Pochyliłam się na łóżku i przyjęłam kolejne pchnięcie. Dee miała rację – poszło szybko i prawie nic nie czułam. Zupełnie jakbym nie była w swoim ciele. Otuliłam się prześcieradłem i poszłam do łazienki. Lustro otoczone było halogenowymi żarówkami, więc zmrużyłam oczy. Źrenice miałam szerokie i ciemne jak smoła, prawie zniknęła zielona tęczówka. Patrzyły na mnie tak dziwnie i obco. Niemal ich nie poznawałam. – Pospiesz się, kochanie! – Już, już! – odkrzyknęłam. Mój głos odbił się echem od marmurowej posadzki. Na umywalce leżał rząd malutkich mydełek, zestaw przyborów do szycia i czepek pod prysznic. Postanowiłam sobie, że wezmę to wszystko, zanim stąd pójdę – łącznie z buteleczkami szamponu, odżywki i mleczka do ciała oraz grubym szlafrokiem, który wisiał w szafie. Nie były mi wcale potrzebne, ale nie o to chodziło. Czułam, że mi się to wszystko należy, tak samo jak ten pliczek dwudziestek, który zostawi na stoliku. Będę musiała odczekać, aż wyjdzie, i dopiero wtedy schować go do torebki. „Nie dotykaj przy nich kasy – pouczyła

mnie Dee. – Nie chcesz wypaść na tanią”. Ale potem uniosę banknoty i będę się napawać ich zapachem skóry, metalu i mydła. Widzisz? – pomyślałam, wchodząc do sypialni. – Łatwa kasa. Uciekaj. Musisz uciekać. Potykam się, krok mam ciężki. Ruszam do przodu, deszcz płynie mi po twarzy, brudne włosy przylepiają się do czoła, zasłaniają oczy. Deszcz jest rzęsisty, rzuca się gniewnie na ziemię niczym wściekły dwulatek. Próbuję zrobić głęboki wdech, ale krztuszę się wodą. Dobra. Przeczekaj to. Ciskam torbę na ziemię. Aż chlupocze przy lądowaniu. Palce znów zaczęły mi sinieć, więc wtykam je sobie pod pachy, żeby jakoś je ogrzać. Tak szybko zrobiło się tak strasznie zimno, a drzewa tylko trochę osłaniają mnie przed wiatrem hulającym po lesie. Czuję, jak cierpną mi palce w przemoczonych butach, zakończenia nerwowe pieką, nim zupełnie tracę w nich czucie. Nie mogę się zatrzymywać. Jeśli się zatrzymam, umrę. A za dużo już przeszłam, żeby teraz umrzeć. Pochylam się i próbuję podnieść torbę, ale wyję z bólu w barku i upuszczam torbę na ziemię. Przez sekundę jestem pewna, że wyrwałam sobie ramię ze stawu, ale po kilku minutach nieznośny ból przechodzi w tępy i tak normalny, że w ogóle o nim nie myślę. Już się do takiego przyzwyczaiłam. Skup się na oddechu, a ból minie. Tak zawsze mówiła matka. Jako dziecko nieustannie się pakowałam w kłopoty – za długie nogi, za wielkie stopy, wszystko zawsze się jakoś plątało, więc co rusz biegłam do kuchennych drzwi z otartym kolanem albo rozciętą wargą. „Skup się na oddechu, a ból minie – mówiła matka, przemywając ranę spirytusem. – Wiem, że boli, Ally, ale po prostu oddychaj”. Oddychaj. Ból barku już na tyle przycichł, że słyszę własne myśli, choć i tak nie wiem, co miałabym powiedzieć. Zimno mi. Przemokłam. Zgubiłam się w lesie. Gdzieś tam już mnie szukają. Już pewnie są tu w górach, polują na mnie jak na jakieś zwierzę. I nic nie mogę na to poradzić. Chodzę chwilę wokół torby z nadzieją, że ruch przywróci krążenie w palcach, ale czuję się tak, jakbym stąpała po igłach. Zrobiło się ciemno, choć nie wiem, czy to dlatego, że ciężkie chmury przesłoniły słońce czy że jest już późno. Czas stał się dla mnie rzeczą nieporęczną, ociężałą. Deszcz nie ustaje, wręcz pada

jeszcze bardziej. Zupełnie jakby ulewa już się wygodnie rozsiadła i była gotowa na całonocny pobyt. Nie ma sensu iść dalej. Wyciągam pokrowiec i próbuję zrobić coś w rodzaju namiotu, podpierając materiał gałęziami. Rozwala się to wszystko niemal natychmiast. Pokrowiec i tak nie jest nieprzemakalny, w każdym razie nie w pełni, bo już przemókł. Nie mam żadnych szans, żeby zbudować z niego jakiekolwiek schronienie. Ani z niego, ani z czegokolwiek innego. Zaciągam torbę pod największe drzewo, jakie potrafię znaleźć w okolicy, i kulę się przy jego pniu. Krople przeciekają przez sosnowe igły. Zamykam oczy – tylko na sekundkę.

Maggie Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer, który dał mi Jim. Nikt nie odebrał. Znów nagrałam im się na sekretarce, choć właściwie straciłam nadzieję, że oddzwonią. Minęły już dwa dni i ani słowa od rodziców Bena. Wiedziałam oczywiście, że są w żałobie, ale ja też cierpiałam. To bynajmniej nie dawało im prawa, żeby mnie ignorować. Przecież moja córka była zaręczona z ich synem. Przecież to on był odpowiedzialny za jej śmierć. Internet za wiele mi tu nie pomógł. Starannie wpisałam ich imiona i nazwisko – David i Amanda Gardnerowie; te imiona dosłownie śmierdziały pieniędzmi – ale właściwie nic nie wyskoczyło. David był zarejestrowany jako członek zarządu lokalnej organizacji charytatywnej, a wzmianka o Amandzie pojawiła się w kilku tekstach – coś o przystrojeniu kwiatami sali na doroczną galę Audubon Society i tego typu rzeczy – ale poza tym oboje byli internetowymi sfinksami. Znów wpisałam imię i nazwisko Ally. Tym razem pojawiły się niezliczone strony dotyczące jej śmierci. Kliknęłam na jeden z wyników i przeleciałam wzrokiem aż do zdjęcia. To samo, które pokazywali w wiadomościach: elegancka, wychudzona blondynka. Zupełnie nieprzypominająca mojej Ally. Zaczęłam czytać komentarze, ale szybko przestałam. Kim byli ci ludzie, te hieny? Jak mogli mówić takie rzeczy o zmarłej kobiecie, o mojej córce? Jim wspomniał przez telefon, że nie wie, kiedy dostanę rzeczy Ally z San Diego. Namierzyli już dom, w którym mieszkała z Benem. Uprosiłam Jima, żeby podał mi adres. Wrzuciłam go do wyszukiwarki i obejrzałam sobie to miejsce w opcji „Street View”. Widać było żywopłot i wysoką bramę, a za nią jakiś piaskowiec i szkło. Moja córka mieszkała w tym domu z mężczyzną, z którym była zaręczona i którego nigdy nie poznałam. Ta myśl wciąż mnie zdumiewała. Właściwie nie wiem, dlaczego tak mnie zaskoczyło to, że razem mieszkali. Przecież wiedziałam, że ludzie w jej wieku często mieszkają razem przed ślubem. Nie byłam żadną zakonnicą. A jednak mnie to zszokowało. Próbowałam wyobrazić sobie jej ubrania wiszące obok jego, jej książki na nocnym stoliku przy ich łóżku, jej szampon stojący na krawędzi wanny. A teraz dużo czasu upłynie, nim odzyskam jej rzeczy i przywiozę do domu. Krew się we mnie zagotowała, kiedy Jim mi o tym powiedział. Wygląda na to, że będę musiała walczyć nawet o jej ubrania, szczotkę, perfumy – o ostatnie skrawki mojej córki.

Wciąż pamiętałam pierwsze dni po tym, jak przywieźliśmy ją do domu ze szpitala. Była dużym noworodkiem – mój Boże, niemal cztery kilo – policzki miała okrągłe i zaróżowione jak rajskie jabłuszka. Tak długo na nią czekaliśmy. Staraliśmy się o dziecko całe lata i w końcu byliśmy najstarszą parą na porodówce – o dobre dziesięć lat starszą od pozostałych. Wtedy wiedzieliśmy już dobrze, że będziemy mieć tylko to dziecko, że będzie nas tylko troje. Stawaliśmy nad jej łóżeczkiem i patrzyliśmy, jak śpi, jak jej maleńka pierś unosi się i opada. Baliśmy się choćby mrugnąć, drgnąć czy – Boże broń! – zasnąć, bo jeszcze moglibyśmy coś przegapić. Ten stan trwał oczywiście ledwie kilka tygodni, bo potem brak snu zupełnie nas wykończył. A jednak wciąż wspominałam te dni jako najszczęśliwsze w całym moim życiu. Po tylu latach starania się o dziecko to, że w ogóle istniała – że była nasza – zdawało się po prostu cudem. Kiedy miała dwa miesiące, rozpoczęły się kolki i prawie w ogóle nie przestawała płakać, póki nie zaczęła chodzić, więc ta złota epoka była naprawdę krótka. Ale pozostało mi to uczucie, że jesteśmy w tym wszystkim we troje. Znów zaczęłam nosić obrączkę Charlesa. Była jak talizman – ciężka i pocieszająca na kciuku. Zsunęłam ją z palca i przeczytałam wygrawerowane na niej słowa: C&M NA ZAWSZE. Westchnęłam. Dlaczego się tak łudzimy? Przecież nic nie trwa wiecznie. Zawsze ktoś w końcu zostanie sam. Podskoczyłam na dźwięk otwieranych drzwi. To Linda. Nie wiedziałam, jak długo tak siedziałam – może dziesięć minut, może kilka godzin. Czas zrobił się gęsty jak syrop, dziwnie nieporęczny. Linda weszła z kilkoma listami i płaskim kartonikiem. – Zaadresowane do Charlesa – powiedziała, wskazując pudełko. – Połóż na blacie. Potem pomyślę, co z tym zrobić. Usiadła naprzeciwko mnie przy stole i skinęła głową w stronę otwartego notatnika. – Co to? Przysunęłam go sobie i spojrzałam na notatki. – Próbuję dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się stało z Ally. Rodzice Bena nie oddzwaniają i nie udało mi się porozmawiać z nikim z baru, w którym pracowała. Linda uniosła brwi. – Zadzwoniłaś do tego baru?

– Numer był na stronie! – zawołałam, nagle jakby się broniąc. Wiedziałam, że uzna to za przesadę. Westchnęła. – Po prostu nie wiem, czy to ci dobrze robi. To wydzwanianie, robienie list… – Kąciki jej oczu zmarszczyły się z troski. – To nie przywróci jej do życia. – Nadal nie znaleziono jej ciała – przypomniałam jej. Pokiwała głową. – Tak, wiem – powiedziała cicho, ale widziałam w jej oczach współczucie, więc odwróciłam wzrok. – Guzik prawda – mruknęłam pod nosem. Chciałam powiedzieć jej o tym wszystkim, czego się dowiedziałam, ale nagle straciłam cierpliwość. Po co mam jej to mówić? I tak nie zrozumie. Nikt nie zrozumie. – Po prostu chcę wiedzieć, co się stało z moją córką. Nie miałam ochoty przed nikim się z tego tłumaczyć. Jeszcze nie. Ale tego też jej nie wyjaśniłam, więc między nami zapadła cisza. – Przykro mi – powiedziała. – Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, przez co przechodzisz, i na pewno nie chcę cię jeszcze bardziej martwić, tylko… Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli to wszystko zostawisz, bo inaczej oszalejesz. Chodzi mi tylko o twoje dobro. Powiedziałam jej, że jestem zmęczona i muszę się na chwilę położyć, a ona natychmiast zebrała swoje rzeczy i ruszyła do drzwi. – Wpadnę jutro, to zaplanujemy szczegóły uroczystości – powiedziała, ściskając mnie serdecznie. – Jutro nie będzie mnie w domu – odparłam. – Muszę jechać do lekarza do Bangoru. – W takim razie pojutrze. Pokręciłam głową. – Pojutrze mam mnóstwo rzeczy do załatwienia. Słuchaj, a może po prostu zaplanuj wszystko tak, jak uważasz. Jestem pewna, że zrobisz to doskonale. Przez sekundę miała taką minę, jakby chciała mnie o coś zapytać, ale w końcu zamknęła usta i tylko znów mnie przytuliła. – Oczywiście. W ogóle nie zaprzątaj sobie tym głowy. Wszystkim się zajmę. Pomachałam jej jeszcze, a potem odczekałam, aż jej samochód zniknął z mojej ulicy, i wtedy znów się zalogowałam. Kliknęłam na e-mail w mojej skrzynce odbiorczej i nacisnęłam „Drukuj”. Następnego dnia nie miałam żadnego lekarza i z całą pewnością nie zamierzałam spotykać się z nikim z zakładu pogrzebowego, żeby rozmawiać

o Ally. Drukarka wypluwała powoli kartkę. Linijka po linijce pojawiał się mój bilet, a kiedy go wzięłam do ręki, tusz jeszcze był mokry. Jutro rano, zanim wstanie słońce, będę już w samolocie do Kalifornii. Jeśli nie chcą oddzwonić, to do nich po prostu pojadę.

Allison Dzwoni telefon. Najpierw gdzieś w oddali, ale potem dźwięk się zbliża, natarczywy, piskliwy dzwonek wciska mi się do uszu. Napiera. Budzę się raptownie. Ciemność. Tylko ciemność. Nie ma różnicy między światem na zewnątrz a tym pod powiekami. Czerń. Wiatr hula w gałęziach nad moją głową. Chłód jest już też w moim ciele. Jest jak ciężar, który przyciska mnie do ziemi, i jak płyn rozlewający się po moim ciele – ostry i nieskończony. Macam wokół, aż palce natrafiają na pasek torby. Przyciągam ją. Jedzenie. Wciąż mam tam jedzenie. Moja ręka zagłębia się w torbę, wyłania się z batonikiem. Ścierpnięte palce z trudem odwijają plastikowe opakowanie. Już. Otwarte. Usta pękają, gdy je rozchylam. Smak krwi. Język jest jak kawał bezwładnego mięsa. Odgryzam kęs. Szczęka z trudem się otwiera. Zęby pracują wytrwale, ale batonik jest twardy, wbija się w zęby trzonowe. Przełknąć. Krztuszę się. Deszcz. Klepię ziemię, aż znajduję jakiś liść. Unoszę go do ust, zsysam wodę. Batonik mięknie, spływa do gardła. Kolejny kęs. Gryzę. Połykam. Ssę. I znowu. Przez sekundę jest spokój, a potem się zaczyna. Szarpnięcie żołądka, zginam się wpół, zaciskam oczy z bólu. Moje ciało drży, trzęsie się gwałtownie, jelita wywijają się na wszystkie strony. Próbuję to opanować, ale nie potrafię. Jestem jak szmaciana lalka wyginana od środka. Wstawaj. Wstawaj. Potykam się. Nie czuję już stóp ani palców, ani twarzy. Dotykam dłońmi uszu, żeby sobie udowodnić, że w ogóle tam są. Części mojego ciała są jak gwiazdy luźno rozrzucone po wszechświecie – odległe, niczym niepołączone. Ubrania rozdzierają się o gałęzie. Ale ból… ból minął. Wróci. Już słyszę, że mnie goni, jego lekkie kroki na mokrej ziemi. Muszę uciekać, żeby mnie nie dorwał. Jeszcze mam czas. Jeszcze zdołam uciec. Co taka śliczna dziewczyna jak ty robi w takim miejscu? Ta kurtka jest za ciężka. Spowalnia mnie. Zresztą i tak nie czuję już zimna. Już nic nie czuję. Rzucam ją na ziemię, żeby uciekać. Uciekaj. Już nadciąga. Już

go słyszę. Ból. Chłód. Już depczą mi po piętach i nie wiem, czy tym razem zdołam im umknąć. „Tyle co nic”. Tak mi powiedział przy następnym spotkaniu. Byłam już spóźniona do pracy, skacowana, przećpana i mrużyłam oczy w zbyt jasnym słońcu. Nie patrzyłam przez to, gdzie idę, i – bach! – wpadłam na niego na chodniku. Jego kawa chlusnęła wokół. Byłam przerażona, zaczęłam go przepraszać i zapewniać, że zapłacę za pralnię, ale on tylko się roześmiał. – Przecież ty ważysz tyle co nic – powiedział, ścierając sobie kawę z mankietu. – Jesteś jak wróbelek. Pozwól, że ci pomogę. W pierwszej chwili nie byłam pewna, czy w ogóle mnie pamięta. Przecież wtedy w barze było ciemno, a poza tym od tamtego czasu minęło już kilka miesięcy. Ale podniósł wzrok znad moich rozsypanych rzeczy, które usiłował zapakować do torebki, i uśmiechnął się. – Allison, prawda? Mam na imię Ben. I już wiedziałam. Podał mi torebkę, a ja posłałam mu olśniewający uśmiech. – Mogę przynajmniej kupić ci drugą kawę? – spytałam, wskazując jego pusty papierowy kubek, a on pokiwał głową i odpowiedział: – Jasne, ale ja płacę. Już po chwili siedział naprzeciwko mnie przy małym stoliku. Zlizał pianę z górnej wargi i spytał, czy wciąż pracuję jako kelnerka. Pomyślałam o mojej zapyziałej kawalerce, wilgotnym oddechu obcych mężczyzn na mojej szyi i zapachu więziennej celi – starego potu pomieszanego z tanimi perfumami i strachem. Spojrzałam mu w oczy i czekałam na potępiające spojrzenie, ale nie zobaczyłam w nich niczego poza uprzejmą ciekawością. Uświadomiłam sobie, że nie zna prawdy, i o mało się nie popłakałam z ulgi. W jego oczach byłam pustą kartką. Mogłam być, kimkolwiek chciałam. W tej samej chwili zrozumiałam, że to przeznaczenie. Ten mężczyzna o przystojnej twarzy, łagodnym uśmiechu i drogim zegarku już raz próbował mnie uratować. Tym razem pozwolę mu się ocalić. Już czułam, jak zrzucam stare życie niczym wąż skórę. Już wtedy wiedziałam, że go kocham. Jeden krok. Drugi. Może już powinnam biec. Daj spokój, kochanie. Nie mydl mi tu oczu. Oboje wiemy, co to było. Nie udawaj niewiniątka.

Wzrok w końcu się dostosowuje i w otchłani ciemności potrafię już dojrzeć ciemniejsze i jaśniejsze kształty, które śmigają obok mnie, gdy biegnę. Nogi pędzą, płuca wypełniają się słodkim, czystym powietrzem, gałęzie pękają, liście chlupią pod nogami, ciało przemyka się między gęstymi drzewami i niskimi gałęziami. W tej ciemności jestem światłem, światłem, światłem. Czy kiedykolwiek w życiu biegłam tak szybko? Czuję dłoń ojca w mojej, ciągnie mnie. – Szybciej, Allycat! Szybciej! Pędzimy z górki za domem. Nie czuję się pewnie, nogi ledwie dotykają ziemi, biegnę tak nierozważnie, że czuję coś w rodzaju histerii. – Stop! – krzyczę. – Przestań! Ale wcale nie chcę się zatrzymać. Chcę już zawsze tak niemal upadać, czuć wiatr na twarzy, te motyle w brzuchu zupełnie jak wtedy, kiedy się podrzuca naleśnika – radość i strach w tej samej chwili. Wsypuje zabielacz do kawy, miesza, a potem stuka łyżeczką w kubek. Na jego ustach igra uśmiech. Nie chciałabyś chyba, żeby twój narzeczony dowiedział się o twoim małym przewinieniu, prawda? Ziemia pędzi w moją stronę. Wystarczy, że mi trochę pomożesz. To wszystko. Gwiazdy. Widzę gwiazdy. Wysoko, między drzewami. Cały ocean gwiazd. Allison. Wstawaj, Allison. Co ty wyprawiasz? Dlaczego tak leżysz? Otwieram oczy i widzę, że nade mną stoi. Jego oczy lśnią w ciemności, dwie jasne plamki błękitu w czerni. Pochyla się, wyciąga rękę, ale ja już zrywam się na nogi i biegnę, pędzę, potykam się. Nie chciałem zrobić ci krzywdy. Przecież o tym wiesz, prawda? Ale nie pozostawiłaś mi wyboru. Chłód zniknął. Czuję już tylko jakieś senne ciepło. Stokrotka pochyla nade mną leniwą główkę. Ciągnę mocno, żeby złamać jej zielony kark. Na górze róże, na dole stokrotki… Nie, to nie było tak. Jakoś inaczej. Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje. Płatki nie chcą się oderwać. Moje palce odmawiają współpracy. I co teraz? Skąd będę wiedziała, czy mnie kocha? Drzewa rosną coraz wyżej. Albo ja się kurczę jak Alicja w krainie czarów, kiedy wypiła napój z tej małej buteleczki. Ale gdzie jest ciastko, od którego znów urosnę?

Możesz przeczytać mi jeszcze coś? Nie, Allycat, już czas do łóżka. Łóżko. O, tak. Łóżko z mchem zamiast materaca. Układam się ostrożnie. Drzewa pochylają się, żeby mnie ukołysać. Ciii – szepczą ich liście. – Ciii. Proszę bardzo, Allycat. Już jesteś ślicznie opatulona. Powieki mam ciężkie. Mrugam, patrząc w niebo. Raz. Dwa. Dobranoc, drzewa. Dobranoc, gwiazdy. Dobranoc, księżycu. Przede mną pojawia się twarz Dee. To łatwa kasa. Zaufaj mi. Jedna noc zlewała się z drugą, dni znikały – przespane. Gotówkę chowałyśmy wszędzie: w szufladzie, w szafce, za kratką wentylacji w pokoju dla pracowników. Nigdy przedtem nie widziałam takiej gotówki. – Po prostu się uśmiechaj i bądź miła. Tylko tego chcą. Żeby jakaś ładna dziewczyna była dla nich miła. Płyn po goleniu, stęchły alkohol. Dźwięk mojego śmiechu – wymuszony. Zarost drapiący skórę. – Nie musisz robić niczego, na co nie miałabyś ochoty. Czy wiesz, jak pachnie plik banknotów, jeśli się zamknie oczy? – Dostaną to tak czy siak. Niech przynajmniej ci zapłacą. Pachnie krwią. Ally, czas wstawać. Dłoń mojej matki potrząsa mną delikatnie. No już, Ally. Pora wstawać. Moje oczy powoli się otwierają i zalewa mnie panika. Szpara światła i przez tę szparę zawodzenie syreny. Wpakowałam się w kłopoty. Poważne kłopoty. Nie zasypiaj, Ally. Tylko nie zasypiaj. Próbuję wstać, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. To takie proste. Zwyczajnie przestały mnie słuchać. Dłonie macają wokół, szukają. Natrafiam na kamień – ostry – i wciskam w niego dłoń najmocniej jak się da. Ból działa jak szok – oczyszcza mój umysł niczym powiew wiatru. Tak. Tego właśnie potrzebowałam. Czuć. Nieporadne palce otaczają kamień i zaciskam je jeszcze mocniej. Ostre krawędzie wbijają się w moją skórę, aż w końcu czuję ból. Do góry. Wstań. Podpieram się łokciami, ląduję na kolanach. Nad moją głową jest niska gałąź, więc chwytam ją i podciągam się. Zużywam na to resztki sił, ale w końcu stoję,

wciąż zaciskając dłoń na kamieniu. Ból wbija się w skórę. Stoi przede mną w tym swoim niebieskim swetrze, który nosi całą zimę. Włosy ma odsunięte z twarzy, dłoń wyciąga w moją stronę. Rzucam się ku niej, a jej palce zaciskają się wokół mojego nadgarstka. Przepraszam – mówię – za wszystko. Tylko kręci głową. Biegnij, Ally. Uciekaj.

Maggie Zapomniałam, że lotnisko znajduje się w samym środku miasta, tuż przy plaży. Kiedy podchodziliśmy do lądowania i zobaczyłam rozciągającą się pod nami piaskową biel, przypomniałam sobie, jak przylecieliśmy tu z Charlesem, żeby ją odwiedzić. Charles wyszedł z lotniska zlany potem, rzucił okiem na ocean i powiedział: – Kto by pomyślał, że samoloty muszą mieć widok na morze? Nie spodobało mu się San Diego – zbyt milutkie jak na jego gust. Ale mnie tak. Błękitnego nieba nigdy nie przesłaniała ani jedna chmurka, ocean był niebieskozielony, a nocą woda rozświetlała się jak w Technicolorze – każdy z tych wysokich budynków rzucał na nią inne światło. To miejsce wyraźnie nie bało się przesady. Warto było to uszanować. Pod tym względem przypominało mi trochę Lindę. Oczywiście nie mogłabym tu mieszkać, ale chętnie bym je czasem odwiedzała. Szklane drzwi terminala rozsunęły się i od razu uderzyła mnie fala suchego powietrza. Wyszłam na chodnik. U nas w Maine lata są zupełnie inne. Powietrze zawsze jest gęste, wilgotne, pokrywa skórę lepką warstwą, przez co człowiek się czuje, jakby robił się cięższy od samego oddychania. W San Diego powietrze otaczało mnie delikatnie, jakby chciało mnie głaskać. Wynajęłam samochód – małą, dwudrzwiową hondę – i grzechotałam teraz kluczykami, brnąc przez parking w jego poszukiwaniu. Czarna walizka na kółkach uderzała w moje pięty. Naprawdę nie wiem, po co zapakowałam tyle rzeczy. Przecież wiedziałam, że długo tu nie zabawię. Auto tkwiło na samym końcu ostatniego rzędu. Po obu jego stronach stały samochody z napędem na cztery koła. Otworzyłam bagażnik, wrzuciłam walizkę do środka i usadowiłam się za kierownicą, po czym zaczęłam się zastanawiać, co mam teraz począć. Miałam mapę, którą kupiłam w wypożyczalni samochodów, choć facet za ladą spojrzał na mnie jak na wariatkę i spytał: „Telefonu pani nie ma?”. Miałam też świstek z wypisanymi trzema adresami. Przyglądałam się im chwilę, a potem zaznaczyłam sobie każde z tych miejsc na mapie. W końcu uruchomiłam silnik i wyjechałam z parkingu. Autko mało mi nie padło na stromej drodze do La Jolli. Silnik rozpaczał za każdym razem, gdy wciskałam gaz, i czułam, że skrzynia biegów waha się, ilekroć zmieniam bieg. Droga została wyryta w skale, a po obu jej stronach

domy uczepione były zboczy niczym kolekcja pudełek od zapałek. Zdawało się, że wystarczy lekka bryza, by wszystkie pospadały. Spindrift Drive ciągnęła się wzdłuż brzegu i obrośnięta była wysokimi żywopłotami, za którymi kryły się wille. Próbowałam dojrzeć numery na bramach. Jakiś facet przycinał róże i obejrzał się na mnie. Pewnie nie jeździ tu wiele hond civic. Dom Gardnerów był wielkim sześcianem ze szkła i betonu i wyglądał zupełnie, jakby spadł z kosmosu, a nie jakby go ktoś zbudował od ziemi. Rozpoznałam bryłę, którą widziałam w artykule w „New York Timesie”. Według gazety było to „arcydzieło postmodernizmu”, choć osobiście raczej bym się zgodziła z sąsiadami Gardnerów, którzy twierdzili, że aż oczy od tego bolą. Przynajmniej na ile potrafiłam to ocenić z miejsca, gdzie stałam – po złej stronie wysokiej bramy z kutego żelaza. Przycisnęłam dzwonek i czekałam. Żadnej odpowiedzi. Wspięłam się na palce i zajrzałam przez płot na okrągły podjazd, na którym stały czarny bentley oraz ciemnozielony jaguar. A zatem ktoś musi być w domu. Znów zadzwoniłam, mocno przyciskając dzwonek. W końcu rozległ się szum domofonu. – Halo? – syknął ktoś. Była to kobieta mówiąca z ciężkim akcentem. Pewnie gosposia. – Nazywam się Maggie Carpenter – powiedziałam, starając się opanować drżenie głosu. – Jestem matką Allison. Szukam Davida i Amandy Gardnerów. – Przykro mi, nie ma ich w domu. Domofon się wyłączył. Znów zadzwoniłam. – Tak? – rozległ się ponownie głos. – Czy jest ktoś, z kim mogłabym porozmawiać? Przyjechałam z daleka i chciałabym pomówić o mojej córce. – Nie mogę wpuszczać nikogo do domu pod nieobecność państwa Gardnerów. Przykro mi. I znów zapadła cisza, tym razem już na dobre, bo nie pomogło dalsze dzwonienie. Stałam przez minutę na chodniku, wsłuchując się w huk fal rozbijających się o skały pode mną i cichy szum jakiejś kosiarki. Minął mnie czerwony samochód sportowy z przyciemnianymi szybami. Jechał o wiele za wolno. Ani przez chwilę nie wierzyłam, że Gardnerów nie ma w domu, ale nie miało to właściwie znaczenia. Nie chcieli ze mną gadać.

Cóż, jeśli oni nie chcą, może zrobi to ktoś inny. Najpierw zadzwoniłam do domu na lewo, ale nikt mi nie otworzył. Wydawało mi się, że na pierwszym piętrze drgnęła zasłona, ale może już miałam zwidy. Kiedy przycisnęłam dzwonek domu na prawo, usłyszałam kroki i drzwi otworzyła mi kobieta w szlafroku. Powiedziałam jej, że zepsuł mi się samochód i muszę zadzwonić po pomoc drogową, a ona natychmiast zaprosiła mnie do środka. To zadziwiające, jacy ludzie robią się ufni, gdy widzą staruszkę w tarapatach. Dotarłam ledwie do parkietu w jej korytarzu i tam przyznałam się, że wcale nie zepsuł mi się samochód. W jej oczach nie zobaczyłam cienia niepokoju, jedynie lekkie zdezorientowanie i odrobinę współczucia. – Zgubiła się pani? – spytała. Pokręciłam głową i powiedziałam, że szukam Gardnerów, bo jestem matką Allison i chciałam porozmawiać z kimś o córce. Czy ich znała? Czy znała ich syna? Czy znała Ally? Jednak gdy tylko wymówiłam ich nazwisko, jej twarz spochmurniała i zaraz wylądowałam znów po niewłaściwej stronie bramy, która zamknęła się szybko przed zewnętrznym światem. Kimkolwiek byli Gardnerowie i gdziekolwiek się ukrywali, ostrzegli wszystkich sąsiadów. Uznałam, że pukanie do innych domów nic nie da. Było już dla mnie jasne, że nikt tu nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Odwróciłam się i podreptałam w górę zbocza w stronę samochodu. Gdy wsiadałam, znów minął mnie czerwony sportowy wóz, zostawiając za sobą gorące, śmierdzące benzyną powietrze. Pojechałam do Motelu 6 na Pacific Highway. Jechałam za szybko, bo myślami wciąż wracałam do La Jolli i domów o pustych oczach. Zameldowałam się, a potem siedziałam w pokoju, gapiąc się na całodobowe wiadomości i jedząc kanapkę z tuńczykiem, którą kupiłam na stacji benzynowej. Pokój wyglądał jak namalowany kredkami Crayola – pomarańczowa wykładzina, jasnoniebieskie wykończenia. Musiałam przymykać oczy, żeby jakoś od tego odpocząć. Na dworze słychać było chlupanie i piski dzieci bawiących się w basenie. Nie mówili już wiele o Ally. Kiedy wspominali o wypadku, tylko dodawali coś o niej dla porządku. Teraz koncentrowali się na Benie. Prezentowali grafiki podsumowujące sprzedaż Somnublaze, wywiady z jego kolegami z przemysłu farmaceutycznego, ujęcia siedziby Prexilane. A na pierwszym planie poważny dziennikarz mówił o Benie z wielkim szacunkiem. Patrzyłam na drapacz chmur w telewizorze. Minęłam go w drodze do motelu, mignął mi za oknem. Nie dało się zresztą od niego uciec, ani tym bardziej od tych magicznych pigułek Bena. Na każdym kroku czaiły się na mnie billboardy – uśmiech blondynki rozciągał

się na dobre trzy metry, dziecko o błękitnych oczach chichotało uroczo, a pod spodem straszył ten cholerny slogan: „Teraz mogę mieć wszystko!”. Miałam ochotę zadzwonić do telewizji i spytać tych ludzi, dlaczego nie mówią już prawie o mojej córce. Przecież była pełnoprawnym człowiekiem, a nie tylko pasażerką, narzeczoną czy „uroczą towarzyszką”, jak to ujął jakiś dupek z przylizanymi włosami. Była mądra, wrażliwa, zabawna. Była warta dziesięć razy więcej niż on. Dwadzieścia. Była dziewczynką, która uparła się, żeby kupić w sklepie zoologicznym chomika o trzech łapkach, bo nikt inny by go nie chciał. Była studentką, która napisała do gazety artykuł o braku ochrony przed przemocą seksualną na kampusie. Była kobietą, która godzinami czytała ojcu, gdy leżał na kanapie i wpatrywał się w sufit, zaciskając pięści z bólu. Była światłem w ciemnościach, a teraz już jej nie było i wyglądało na to, że poza mną nikogo to nie obchodzi. Sprawdziłam godzinę – za kwadrans ósma. Czas wziąć prysznic i odświeżyć się, nim znów wyjadę na miasto. Zaciągałam właśnie zasłony, gdy zauważyłam jakiegoś mężczyznę tuż przy czerwonym sportowym samochodzie na parkingu. Na moich oczach wsiadł do auta i odjechał.

Allison To ona mnie tu przyprowadziła – matka. Na pewno to ona. Poprosiłam ją o pomoc i przebaczenie, a ona znów wzięła mnie pod swoje skrzydła. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że budzę się na podłodze jakiejś chatki i widzę dogasający ogień w kominku? Czy to ja go rozpaliłam? A może ona? Rozbieram się i patrzę na swoje nagie ciało. Mój bark pulsuje i widzę, że pojawił się już na nim siniak. Skórę mam czerwoną od zimna, opuszki są sine i pieką, gdy krew próbuje znów się do nich dostać. Palce nóg są opuchnięte i dziwnie lśniące, jakby ktoś wypolerował mi skórę, a podeszwy mam pomarszczone i obolałe. Na jednej dłoni widnieje postrzępiony czerwony uśmiech w miejscu, gdzie kamień wbił się w ciało. Ściskałam go tak mocno, że rozcięłam sobie rękę. Jego dom w Bird Rock był jak z okładki magazynu architektonicznego. Kiedy mi o nim po raz pierwszy opowiadał, zwierzył się, że to jego ukochane miejsce na całym świecie, a gdy tylko przestąpiłam próg, wiedziałam, że i ja się w nim zakocham. Chciałam otulić się tymi zimnymi, białymi ścianami i zasnąć, słuchając szumu oceanu. Po kilku tygodniach zaproponował, żebym się do niego wprowadziła. Zgodziłam się. Usiłowałam zniechęcić go do pomocy przy przeprowadzce – przecież nie miałam wiele, zaledwie kilka toreb ciuchów i parę książek, które uratowałam jeszcze z mieszkania Tary – ale się uparł i wkrótce parkowaliśmy jego teslę przed niskim budynkiem w Logan Heights. Patrzyłam, jak rozgląda się po moim mieszkaniu – obłażąca farba, wrzaski pijanych sąsiadów zza ściany, stęchły smród papierosów. – Najwyższy czas, żebyś się stąd wyprowadziła – powiedział, zarzucając sobie po torbie na każde ramię i ruszając w stronę drzwi. W drodze do domu milczeliśmy. Zerkałam nerwowo na jego profil, na zaciśniętą szczękę. Gdy zatrzymaliśmy się pod jego domem w Bird Rock, wyłączył silnik i obrócił się w moją stronę. – Coś ty robiła w takim miejscu? Ze wstydu wbiłam spojrzenie w kolana. – Co masz na myśli? Czułam jego wzrok na mojej twarzy.

– Coś ty w ogóle za życie prowadziła? – Jego ton był oskarżycielski, ostry jak sztylet. Zmusiłam się, żeby podnieść wzrok. Aby mi uwierzyć, musi przecież spojrzeć mi w oczy. – Byłam kelnerką – powiedziałam tak spokojnie, jak tylko potrafiłam. – Przecież wiesz. Milczał i w tamtej chwili byłam pewna, że widzi mnie na wylot, łącznie z moją brudną, gnijącą duszą. Wie – pomyślałam w panice. – Wie o wszystkim: o narkotykach, o pokojach hotelowych, o celi w więzieniu w Palm Springs, gdzie modliłam się do Boga, który i tak na pewno nie słuchał. Słyszałam odległy warkot silnika, bzyczenie cykad, ciche odgłosy nożyc ogrodnika pracującego ze dwa domy dalej oraz walenie mojego serca. Zamknęłam oczy i czekałam, aż to powie. To koniec. Poczułam jego ciepłą dłoń na brodzie. Otworzyłam oczy i spojrzałam prosto w jego. – Nie mogę znieść myśli o tym, że musiałaś podawać drinki tym pijakom i mieszkać w takiej dziurze. – Pokręcił głową. – Przecież mogło ci się coś tam stać. Poczułam cień nadziei. Chyba nie mówiłby w ten sposób, gdyby znał prawdę. Nie martwiłby się o mnie. Brzydziłby się mną. Udało mi się wzruszyć ramionami. – To mieszkanie nie było aż takie złe. – Dzielna dziewczynka – mruknął. Odsunął mi włosy z karku i uśmiechnął się. – Obiecuję ci, że już nigdy nie będziesz miała w życiu tak ciężko. Okay? Zrobiłam głęboki, drżący wdech, jakbym za długo tkwiła pod wodą. Skinęłam głową i wpadłam w jego ramiona, zbyt wycieńczona po skoku adrenaliny, żeby odpowiedzieć. To koniec. Kocha mnie. Wierzy mi. Naprawdę jestem ocalona. Rozglądam się po chatce. Jest mała, to tylko jedno pomieszczenie. Niski sufit ze starannie ułożonych desek. Cztery okienka, po jednym w każdej ścianie. Szczelnie zaciągnięte żaluzje. W środku jest ciemno, ale na komodzie stoi resztka świeczki i widzę paczkę zapałek. Zapalam ją drżącymi palcami. Drzwi są zamknięte, ale futryna jest mocno uszkodzona. Dopiero teraz dociera do mnie, że się tu najwyraźniej włamałam. To by wyjaśniało ten świeży siniak na barku. Jakim cudem starczyło mi sił, żeby to zrobić? Znów myślę o silnych dłoniach mojej matki. To ona tego dokonała. Po prostu to wiem.

Na wysokich półkach dostrzegam rządki puszek z jedzeniem. Na widok słoika z piklami robi mi się cieplej na sercu. Jest też kanister z wodą. W szufladzie znajduję wełniany koc, który pachnie jak mokry pies, kilka świeczek i nawet szeroki myśliwski nóż, trochę tępy, ale i tak może się przydać. Widzę również więcej węgla na opał. Nagle ta myśl. Moja torba. Cholera, gdzie się podziała? Rozglądam się, przeklinając się w duchu za to, że ją zgubiłam, ale nie, leży grzecznie pod ścianą. Ta sama pełna zdumienia ulga, którą czułam każdego poranka, gdy budziłam się z kacem i głębokim niepokojem, po czym okazywało się, że mój portfel jest nadal w torebce, a telefon leży spokojnie na nocnym stoliku. Może hipotermia działa podobnie jak logika pijaka – wszystko szlag trafia poza niezmiennym przekonaniem, że trzeba dbać o swój dobytek. Robię głęboki wdech i wydech. Woda. Jedzenie w puszkach. Dach nad głową. Kominek. Fascynujące, jak niewiele trzeba, żeby czuć się bogatym. Wieszam mokre ubrania na poręczy na dworze, żeby wyschły. Pogoda jest jak z dziecięcego obrazka – żółte słońce na tle błękitnego nieba. Oglądam się na dom. Zabawne miejsce – drewniana skrzynka na palach. Dopiero teraz widzę, że to po prostu chata myśliwska. Znam takie z wypraw z tatą. Nic dziwnego, że stoi teraz opuszczona. Sezon łowiecki zacznie się dopiero jesienią, co oznacza, że nikogo tu pewnie nie było od zimy. Jak wrócę, odsłonię żaluzje, wpuszczę trochę powietrza. Może mogłabym się tu przyczaić na kilka dni, żeby odzyskać siły. Mam nadzieję, że deszcz zmył wszelkie ślady, jakie zostawiłam. Mam nadzieję, że jestem tu bezpieczna – przynajmniej na jakiś czas. Siedzę na górnym schodku i wystawiam twarz do słońca. Jem kilka piklowanych ogórków, powoli, by ich za szybko nie połknąć. Mój żołądek jest pewnie wielkości ziarnka grochu albo perły. Odruchowo sięgam w stronę naszyjnika, po czym znów sobie przypominam, że przepadł. Dotykam ostrych krawędzi obojczyków. Jeszcze miesiąc temu dałabym wszystko za takie obojczyki. Teraz przypominają mi, jaka jestem krucha i wątła. „Skóra i kości” – mówiła matka, kiedy wracałam do domu na ferie, choć obie wiedziałyśmy, że to nieprawda. Bajgle i piwo z beczki szybko zrobiły swoje i nie udało mi się pozbyć zbędnych kilogramów aż do ostatniego roku, kiedy zamieszkałam z dwiema innymi dziewczynami i zaczęłyśmy się katować torbami sałaty oraz grillowanymi w opiekaczu piersiami z kurczaka z odrobiną margaryny w sprayu. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że jedzenie może być rodzajem walki, którą wygrywa się poprzez wykazanie się wstrzemięźliwością. Oczywiście już w lutym skórę miałam w strasznym stanie, a moje włosy były jak

słoma. Chandra właściwie w ogóle mi nie przechodziła. Ale to poczucie siły… Nie zamierzałam zrezygnować z tej siły, którą daje kobiecie bycie chudą. Zapisałam się więc na siłownię i zmusiłam do polubienia girii oraz treningów kardio tak samo, jak przedtem zmusiłam się do polubienia margaryny w sprayu (o nie, w smaku zupełnie nie przypominała masła). Teraz uważnie oglądam moje ciało. W promieniach słońca każdy włosek na rękach lśni, jakby miał aureolkę. Zarost na łydkach – o które zawsze tak dbałam – przypomina już te zabawki z opiłkami żelaza, na których dzieci magnesem malują wąsy. Moja skóra jest cała w odciskach, siniakach, ukąszeniach i otarciach – śmierdzę rozkładem niczym ściółka w lesie. Mój brzuch – który tyle razy oglądałam rano w lustrze – jest tak płaski, że aż wklęsły, a biodra zrobiły się tak smukłe, że praktycznie nie istnieją. To nie efekt tego, że od pięciu dni jem jak ptaszek i niemal umarłam. Nie. To ciało to produkt wieloletniego poszczenia. Byłam w tym taka dobra, że mało nie zniknęłam. Kiedy już to przeżyję, a raczej jeśli to przeżyję, będę do końca życia jadła największe bajgle świata. Będę pałaszować marsy, bakłażany w sosie serowym i całe cholerne krążki serów. I już nigdy nie będę próbować zajmować mniej przestrzeni. Rozciągnę się szeroko i ani drgnę, choćby na centymetr, już nigdy więcej.

Maggie Odczekałam, aż słońce zajdzie, po czym ruszyłam w stronę Gaslamp Quarter. Zaznaczyłam sobie bar na mapie, ale kiedy dotarłam na miejsce, szyld twierdził, że to miejsce nazywa się Ruby, a nie Sapphire. Stojący przy drzwiach ochroniarz wyjaśnił mi, że właśnie zmienili menadżera. Widać nowemu brakowało fantazji. Spytałam ochroniarza, czy znał Ally, ale pokręcił tylko głową, po czym rozsunął kotarę i wpuścił mnie do środka. W barze było tak ciemno, że w pierwszej chwili nie widziałam własnych dłoni. W sali stały niskie stoliki, a z tyłu zobaczyłam niewielki podwyższony parkiet. Klientami byli niemal sami mężczyźni, a obsługiwały ich wyłącznie kobiety – wysokie, piękne kelnerki w krótkich spódniczkach i na niewyobrażalnie wysokich obcasach. Usiadłam przy barze naprzeciwko barmana o sceptycznym spojrzeniu. – Na pewno nie pomyliła pani miejsca? – spytał, unosząc brew. Zamówiłam dżin z tonikiem i starałam się opanować drżenie rąk, gdy wyciągałam portfel z torebki. Odczekałam, aż postawi przede mną szklankę. Wtedy położyłam na blacie dwudziestodolarówkę i spytałam go o Ally. – Powtórzy pani imię? – krzyknął, pochylając się w moją stronę, żeby usłyszeć mnie mimo hałasu. – Allison – usiłowałam przekrzyczeć huczącą muzykę. Pokręcił głową. – Nie kojarzę, ale pracuję tu ledwie pół roku. – Czy jest ktoś inny, kogo mogłabym o nią zapytać? – Widziałam, że się waha, zastanawia, czy nie wpakuje się przeze mnie w kłopoty. – Proszę… Wzruszył ramionami i wskazał mi kciukiem rudą dziewczynę, która właśnie dźgała palcem ekran za barem. – Niech pani spyta Dee – powiedział. – Ona tu jest od zawsze. Podziękowałam mu. Sączyłam mój rozwodniony dżin z tonikiem i czekałam na odpowiednią chwilę, żeby z nią porozmawiać. W końcu wyszła zza baru, by wyjąć butelkę szampana z lodówki. – Przepraszam! – krzyknęłam, a gdy obejrzała się w moją stronę, zobaczyłam słabo skrywane zniecierpliwienie. – Jimmy zaraz cię obsłuży, słońce – powiedziała, wskazując głową barmana.

– To on poradził mi, żebym z panią porozmawiała. Powiedział, że być może będzie mi pani mogła pomóc. Przewróciła oczami, ale mimo wszystko błysnęła zębami w olśniewającym uśmiechu i podparła się łokciami o bar. Uznałam, że jednak ją lubię. – Dobra, ale streszczaj się, kochana, bo klienci czekają. – Znała pani może moją córkę Allison? Allison Carpenter? Jej uśmiech natychmiast zniknął. – O kurwa – jęknęła i nagle pod tym całym makijażem zobaczyłam jej prawdziwą twarz. Wyglądała na młodą i przerażoną. – Pani jest mamą Allison? Pokiwałam głową. – Znała ją pani? Obejrzała się na drzwi, jakby spodziewając się, że Ally zaraz przez nie wejdzie. – No – odparła łagodnie. – Przyjaźniłyśmy się. W tej chwili pojawił się barman i poklepał ją po ramieniu. – Stolik osiemnasty się niecierpliwi. Ruda chwyciła butelkę i dwa kieliszki. – Teraz nie mogę rozmawiać – rzuciła w pośpiechu. – Może się pani ze mną spotkać po mojej zmianie? – O której? – O północy. Będę czekać na zewnątrz. Skinęłam głową. – Dobrze. Do zobaczenia. Już miała odejść, ale jeszcze się obróciła. – Tylko proszę uważać. W nocy robi się tu nieprzyjemnie. Gdyby ktoś panią o cokolwiek pytał, proszę po prostu iść dalej. Powiem Juanowi, żeby miał na panią oko. To ten, co stoi przy drzwiach. Patrzyłam, jak się prostuje, odchyla głowę do tyłu i znów układa usta w uśmiech, po czym sunie ku mężczyźnie czekającemu na nią przy stoliku numer osiemnaście. Pochyliła się nisko, stawiając butelkę na stole, a jego dłoń musnęła rąbek jej spódniczki, gdy nalewała mu szampana. Odwróciłam wzrok. W tym miejscu panowała jakaś dziwna atmosfera, czuło się tu coś o wiele mocniejszego niż te rozwodnione drinki w zabójczych cenach. Machnęłam na mijającego mnie barmana. – Dlaczego wszyscy wasi klienci to mężczyźni? – Pewnie lubią ten klimat – odpowiedział ze smutnym uśmiechem. Dopiłam swój dżin, zeszłam ze stołka i wyszłam w noc.

Przez kilka godzin wałęsałam się po okolicy, patrząc w zaparowane okna chińskich restauracji i meksykańskich kafejek, mijając uchylone drzwi barów, z których pięści hałasu uderzały mocno ulicę. W pustych zaułkach rozłożyli swoje śpiwory bezdomni, a strumień ludzi mijał ich, jakby to były rzeczne kamienie. Próbowałam zrozumieć to, co zobaczyłam w barze. Czy Ally naprawdę była jedną z tych dziewcząt w za krótkich spódniczkach macanych przez smutnych starych mężczyzn w garniturach? Dlaczego nie zwróciła się do mnie o pomoc? Jeśli aż tak bardzo potrzebowała pieniędzy, powinna była dać mi znać – na pewno bym jej je dała. Przecież dałabym jej, czego tylko by chciała. Musiała mnie naprawdę nienawidzić. Ta myśl wypełniała moją głowę niczym balon, wypychając z niej wszelkie inne myśli. Ally nienawidziła mnie tak bardzo, że wolała pracować w takim miejscu, niż poprosić mnie o pomoc. Za piętnaście dwunasta znów byłam pod barem. Tym razem nie weszłam do środka – nie potrafiłam się do tego zmusić. Juan uśmiechnął się, spytał, czy nie jest mi zimno, i nawet zaproponował, że pobiegnie do środka po herbatę, złoty chłopak. Tak naprawdę noce były jeszcze ciepłe. Pokręciłam głową i zagadnęłam go – skąd jest, co tu robi – ale tylko wzruszył ramionami i powiedział, że po prostu się tu chwilowo zaczepił. Rzeczywiście, był to ten typ miejsca, gdzie ludzie jedynie czekają, aż pojawi się jakaś lepsza okazja. Dee wyłoniła się z baru dziesięć minut po północy. Była w luźnych dżinsach i trampkach, ale wciąż miała makijaż. Wzięła mnie pod ramię i poprowadziła do knajpki w jakimś zaułku. Oświetlenie w środku było tak ostre, że kiedy siadłyśmy na czerwonej skórzanej kanapie, widziałam, w którym miejscu jej mascara przechodzi w cienkie zmarszczki pod oczami. Jednak nie była tak młoda, jak mi się wydawało. – Zamówić pani coś? – spytała, machając na kelnerkę, i nawet nie spojrzała na menu. – Kawy? Pokręciłam głową. – Jeśli teraz napiję się kawy, to w ogóle nie zasnę. Wystarczy mi szklanka wody. Skinęła głową i zamówiła sobie kawę i zapiekaną kanapkę z serem. – Wiem, że nie powinnam – powiedziała, klepiąc się po płaskim brzuchu. – Ale zawsze po pracy umieram z głodu. Rozmawiałyśmy chwilę o niczym, aż w końcu przyszła kelnerka z naszymi napojami. Patrzyłam, jak Dee wsypuje sobie do kawy długą strużkę białego cukru.

– Lubię słodką – wyznała, puszczając do mnie oko. Uśmiechnęłam się do niej. Tak, polubiłam ją. – A więc przyjaźniłyście się z Ally? – zagaiłam, upijając łyk lodowatej wody. Dee się ożywiła. – O Boże, tak. Byłyśmy jak siostry czy coś. Słowo daję. – Pokręciła głową i spojrzała na mnie ze smutkiem. – Wierzyć mi się nie chce, że już jej nie ma. Pochyliłam się nad stołem. – Dee, rozmawiałaś z nią może, zanim wsiadła do tego samolotu? Czy mówiła coś… cokolwiek o nim albo o tym, dokąd lecą i dlaczego? Wbiła wzrok w stół. – Dawno nie gadałyśmy. – Nie? Jak to? – spytałam rozczarowana. Znów pokręciła głową. Podniosła dozownik cukru i odwróciła do góry nogami. Cienka struga białego proszku posypała się na stół. Dee zaczęła się bawić palcem w tym kopczyku. – Proszę cię, Dee. – Nie chciała mi spojrzeć w oczy. – To ważne. Dlaczego nie rozmawiałyście? Wzruszyła ramionami. – Pewnie on uważał, że nie jestem dla niej dość dobra. Zsunęła cukier z krawędzi stołu na dłoń, a potem odchyliła głowę do tyłu i wsypała go sobie do ust. – Ben tak uważał? Pokiwała głową. Kilka kryształków cukru przylepiło jej się do szminki i musiałam się bardzo starać, żeby nie wyciągnąć ręki i nie wytrzeć jej ust. Miała co najmniej trzydzieści pięć lat, ale była jak mała dziewczynka, która włożyła za duże buty na obcasach swojej mamy. – Poznałaś go? – drążyłam. Znów spuściła wzrok. – Widziałam go tylko raz. Przyjechał kiedyś odebrać ją po pracy. – Spochmurniała. – Prawie się nie odzywał. Zaprosiłyśmy go do środka na drinka, ale nie wszedł, tylko siedział w tym swoim wypasionym sportowym samochodzie i tam na nią czekał. – Spojrzała na mnie szybko. – A potem Ally… zniknęła. Niby jeszcze przez kilka tygodni pracowała w barze, ale to już nie było to samo. Widać było, że nie wkłada w to serca. A pewnego dnia przyszła i powiedziała, że odchodzi. Bez żadnego wymówienia, nic. Zabrała swoje rzeczy i wyszła. – Dee pokręciła głową. – Przez dwa tygodnie musiałam tyrać za dwie.

– To zupełnie nie w jej stylu. – Każdy nauczyciel, każdy jej szef we wszystkich wakacyjnych pracach, dosłownie każdy mówił to samo: na Ally można polegać. Zawsze była na czas. Nigdy by nie wystawiła tak pracodawcy do wiatru, szczególnie jeśli przez to jej przyjaciółka miałaby kłopoty. – Podała jakiś powód? Dee parsknęła takim śmiechem, że aż zobaczyłam jej srebrne plomby. – Nie musiała. To było oczywiste. – To przez niego? – Nie chciał, żeby pracowała. Chciał ją mieć tylko dla siebie w tej swojej chałupie w Bird Rock. – Pokręciła głową. – Zupełnie jakby rzucił na nią urok czy co. Gdy tylko zobaczyłam ich razem, wiedziałam, że już po niej. Obejrzała się na drzwi i poczułam, jak jej kolano podskakuje pod stołem. Robiła się niespokojna, nawet nie tknęła kanapki, pomarańczowy ser wyciekał już z chleba i zastygał na talerzu. Nie zostało mi wiele czasu. Chciałam rozmawiać z nią tak długo, jak tylko się da. – Proszę – powiedziałam, machając na kelnerkę. – Pozwól, że ci jeszcze coś zamówię. Może kawałek ciasta? Pokręciła głową. – Nie, dziękuję. – Patrzyłam, jak nerwowo stuka palcami o kubek. – Muszę już lecieć – dodała, popatrując na zegar. – Jestem z kimś umówiona za pół godziny. – O tej porze? Nie za późno? – Zabrzmiało to tak, jakbym była nadopiekuńczą matką, ale nic na to nie mogłam poradzić. Taką matką właśnie jestem – pomyślałam. – Byłam. Pochyliła się nad stołem i ścisnęła moją dłoń. – Kochana pani jest – szepnęła. Zaczęła zbierać swoje rzeczy. – Zostawić pani jakąś kasę za to żarcie? Machnęłam ręką. Musiałam się bardzo pilnować, żeby nie dać jej zwitka gotówki wraz z instrukcją, żeby starała się jeść więcej ciepłych posiłków. Wyglądała tak, jakby notorycznie chodziła głodna. – Jeśli sobie jeszcze coś przypomnisz o Ally… cokolwiek… zadzwoń, dobrze? Napisałam jej numer na jakiejś karteczce i podałam. Pokiwała głową i schowała kartkę do stanika, ale już patrzyła na ulicę i widziałam, że mnie nie słucha. Gdy wychodziła w ciemną noc, miałam smutną pewność, że się do mnie już nigdy nie odezwie.

Allison Pochłaniam ostatni kęs ogórka i wracam do chaty. Jestem tu już drugi dzień, drugą noc przespałam pod dachem, przy ogniu w kominku i otulona wełnianym kocem. Rany na moim ciele zarosły strupami, a ból w mięśniach zaczyna ustawać. Będę musiała się stąd wkrótce wynieść. Nie mogę za długo siedzieć w jednym miejscu. Ale na razie to jest mi tu jak w niebie. Zabieram się do rozplątywania długiego sznura, który znalazłam w skrzyni posagowej. Moje palce są niezdarne, ścierpnięte, paznokcie połamane, ale cały czas na jednym z nich lśni pierścionek. Diament jest brudny, ale i tak połyskuje. Oświadczył mi się na Sunset Cliffs po dniu spędzonym na plaży. Byliśmy opaleni i cali w piasku, kiedy uklęknął przede mną na jedno kolano, a gdy pocałowałam go, czułam smak morza na ustach. Była to chwila idealna, bo byliśmy zupełnie sami. Chciałam przez jakiś czas zachować wszystko w tajemnicy – niczym mój skarb – ale Ben nalegał, byśmy zorganizowali przyjęcie zaręczynowe. Powiedział, że jego rodzinie byłoby przykro, gdybyśmy nie chcieli świętować z nimi tak ważnej chwili, a poza tym jego klienci tego po nim oczekują. – Chcę się tobą pochwalić przed całym światem – powiedział, całując mój nadgarstek. Kupił mi sukienkę na przyjęcie – Prada, pudrowy róż, jedwab. Byłam akurat pod prysznicem, kiedy wychodził do pracy. Wróciłam do pokoju, a ona leżała na naszym łóżku niczym panna młoda. Była to najpiękniejsza sukienka, jaką w życiu widziałam. Od razu chciałam ją przymierzyć, ale okazało się, że zamek się nie dopina. Sprawdziłam metkę. Była o dwa rozmiary mniejsza niż mój naturalny rozmiar. O rozmiar mniejsza niż sukienka, którą kupił mi miesiąc wcześniej. Nie miałam serca powiedzieć mu, że nie pasuje. Przecież nie mogłam mu wytknąć, że się pomylił, skoro był taki kochany i wybrał taką idealną sukienkę. Zamiast tego przez dwa tygodnie chodziłam dwa razy dziennie na siłownię. Biegałam, robiłam wykroki, pompki i przysiady, a potem siedziałam w saunie, aż mi się robiło słabo. Wszystko to z głębokim poczuciem słuszności. Każda kropla potu zbliżała mnie do oczyszczenia, do zbawienia. Jadłam tylko rybę i warzywa na parze, piłam wodę z cytryną, syropem klonowym i pieprzem

cayenne. Traciłam kolejne kilogramy, a moje kości policzkowe stały się ostre jak żyletki. Każdego wieczora Ben powtarzał mi, jaka jestem piękna i że jestem jego wróbelkiem. Wiedziałam, że moje wysiłki nie idą na marne. Popołudniami spotykałam się z Amandą, żeby wybierać zastawę, obrusy, kanapki i koktajle. Układałyśmy listę gości, deliberowałyśmy nad zaproszeniami. „Kremowy jest gustowny – orzekła Amanda. – Biel jest tania”. Bąknęłam coś o tym, że chciałabym zaprosić Dee, ale Ben tylko pogłaskał mnie po głowie i wyjaśnił, że przyjęcie zaręczynowe stanowi raczej wydarzenie networkingowe niż towarzyskie. Naprawdę nie wypada. Zrozumiałam. Najważniejsze, żeby robić to, co wypada. Niczego więcej nie pragnęłam. Ben ocalił mnie od tamtego życia i byłam gotowa zrobić wszystko, żeby pasować do tego nowego, które mi podarował. Myślałam o tym, żeby zadzwonić do matki. Kilka razy nawet wybierałam już jej numer, ale nigdy w końcu nie nacisnęłam przycisku połączenia. Zaczęłaby mnie wypytywać o moje życie, a ja nie miałam pojęcia, co bym jej powiedziała. Jak miałam jej oświadczyć nagle, że jestem zaręczona z mężczyzną, którego nawet nie poznała, a który jest tak zamożny, że nigdy już nie będę musiała pracować, i że całe dnie spędzam w domu, który nie należy do mnie i w którym nie ja sprzątam? A moje poprzednie życie…? Byłam pewna, że domyśliłaby się wszystkiego po moim głosie. W końcu była moją matką. Całe moje życie wiedziała o mnie wszystko, nim ja się tego o sobie dowiadywałam. Jak mogła się nie domyślić? Odkładałam więc telefon i odpychałam myśli o matce. Brałam środki na przeczyszczenie. Podwójną dawkę. Skurcze żołądka budziły mnie w nocy i leżałam, wyobrażając sobie, jak tłuszcz wypływa z mojego ciała. Wmówiłam sobie, że poszczenie świadczy o sile. Zamykanie ust i kręcenie głową dawało pewne poczucie satysfakcji. „Nie” – mówiłam. „Nie, dziękuję” – powtarzałam bez końca. W dzień przyjęcia sukienka zapięła się bez problemu. Kiedy weszliśmy na salę, wszyscy zamarli i obejrzeli się w naszą stronę. Odruchowo zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu znajomej twarzy, ale zaraz przypomniałam sobie, że przecież żadnej tu nie będzie. Ułożyłam usta w uśmiech, który ćwiczyłam przed lustrem. Piękna. Skromna. Święta. Pasująca. Natychmiast otoczyły mnie jakieś kobiety. Zachwycały się moim wyglądem, smukłością, szykiem. Pytały, jak to robię, że tak wyglądam, a ja tylko się uśmiechnęłam, wzruszyłam ramionami i zapewniłam je, że to po prostu miłość. Tak się wygląda, jak się straci dla kogoś głowę.

Zaczynam otwierać żaluzje, które zasłaniają okienka z pleksi. Chcę, żeby to miejsce zalały promienie słoneczne. Chcę się w nich grzać jak kot. Chcę takiego luksusu, choćby przez chwilę. Chcę zapomnieć. Potykam się o coś i lecę do przodu. Próbuję złapać równowagę, ale jest już za późno i ląduję z hukiem na kolanach, trąc obolałą ręką o wykładzinę. Rana znów się otwiera. – Kurwa mać – klnę, a potem znowu, na cały głos: – Kurwa mać! Mój głos odbija się echem od ścian chatki. Robię głęboki wdech, i jeszcze jeden, i dopiero wtedy oglądam się, by zobaczyć, o co się potknęłam. Wybrzuszenie jest tak niewielkie, że w ogóle dziwne, że je znalazłam. To pewnie tylko jakaś nierówność desek pod wykładziną, tuż obok jakieś zgrubienie niczym cienka warga. Obmacuję to palcami. Czy to sęk w desce? Nie, sęk nie byłby taki gładki. Siadam i zrzucam torbę na podłogę. Pochylam się i znów dotykam tego miejsca. To na pewno nie sęk. Może to jakaś większa drzazga, która została tu po kładzeniu podłogi? Albo gwóźdź? Ale nie da się tego przesunąć. Zupełnie jakby było przyczepione do podłogi. Jakby było tam celowo. Lezę pod ścianę i próbuję podnieść wykładzinę palcami. Ani drgnie. Wyciągam nóż z torby i podważam nim wykładzinę niczym łomem. Zszywki, którymi była przymocowana, odskakują jedna po drugiej, aż w końcu udaje mi się chwycić ją i oderwać od podłogi. Pod nią, na środku chatki, widzę małą metalową zasuwę na klapie ze sklejki. Otwieram ją. W migającym świetle trudno cokolwiek zobaczyć, ale udaje mi się dojrzeć krawędź cienkiego, płytkiego pudła schowanego pod podłogą. A w nim starannie ułożona na miękkiej szmacie leży niczym noworodek broń. Strzelba myśliwska. Lufa jest długa i cienka, kolba z polerowanego orzecha. Podnoszę ją ostrożnie. Jest lżejsza, niż bym się spodziewała, ledwie dwa czy trzy kilo. Opieram ją sobie o ramię, patrzę przez celownik i w ramce podzielonej siatką celowniczą widzę okno. Dreszczyk emocji. Mój ojciec miał podobną. Kilka razy w roku jeździł na polowanie na jelenie, choć jakoś chyba za tym nie przepadał. Zawsze wracał do domu blady i wycieńczony, wręczał matce mięso, po czym na resztę wieczoru chował się w piwnicy. Raz nawet zabrał matkę i mnie, bo strasznie go o to prosiłam. Byłam za mała, żeby strzelać – miałam zaledwie dziewięć lat, a śmierć była dla mnie wciąż czymś ekscytującym i niewyobrażalnym – ale pamiętam zaskoczenie, gdy nagle matka wzięła strzelbę i spojrzała przez celownik.

– Zawsze miała lepsze oko niż ja – powiedział ojciec, gdy kula uderzyła jelenia między ślepia. Pamiętam, że w jego głosie słychać było dumę, która zaraz jednak ustąpiła miejsca smutkowi, kiedy zobaczył, że rozpłakałam się na widok martwego zwierzęcia. – To moja wina – mruknął, kręcąc głową. – Nie powinienem był się zgodzić, żeby tu przyjechała. Matka ujęła jego dłoń w swoje. – Tak już jest urządzony ten świat – powiedziała, a jej głos był łagodny, uspokajający. – Musi to zrozumieć. Poruszam się cicho, jakby ktoś mógł mnie zobaczyć. Opieram strzelbę o ścianę. Długi skórzany pasek opada na podłogę. Biorę pudełko z nabojami i wrzucam je do torby. Nie ma sensu targać nienaładowanej broni – nie teraz, nie tutaj. Patrzę na skierowaną w niebo lufę i coś we mnie nagle się uspokaja. To zupełnie nowy rodzaj siły – myślę sobie, stawiając strzelbę tuż przy drzwiach. I ta siła mi się podoba.

Maggie Następnego ranka wyszłam dość późno z motelu. Wymeldowałam się i zostawiłam walizkę w recepcji. Wylatywałam tego samego wieczoru, mimo że przecież ledwo tu przyjechałam. Byłam wykończona podróżą, ale nie chciałam za długo być poza domem, na wypadek gdyby pojawiły się jakieś nowe wieści, choć właściwie nie wiem, czego się spodziewałam. Poza tym miałam jeszcze tę uroczystość żałobną. Serce mi się ścisnęło na samą tę myśl. Dzień znów był idealny – błękitne niebo, dwadzieścia pięć stopni, słońce odbijające się od masek samochodów na parkingu. Przypomniał mi się ten czerwony sportowy samochód, który tu wczoraj widziałam. Czy to możliwe, żeby to był ten sam, który minął mnie przedtem w La Jolli? Oczywiście, że nie. Takie myślenie graniczyłoby już z paranoją, która zresztą czaiła się na mnie od samego początku, gdy tylko dowiedziałam się o wypadku. Przecież byłam w Kalifornii – tu wszyscy mieli czerwone sportowe samochody. To czysty przypadek. Nic poza tym. Najpierw pojechałam do domu Bena. Wciąż nie potrafiłam myśleć o nim jako o domu Ally. Wjechałam na La Jolla Boulevard, a potem skręciłam w lewo w Sea Ridge Drive. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak to blisko domu Gardnerów. Ciekawe, czy Ally podobało się to, że mieszka tak niedaleko przyszłych teściów. Zaparkowałam przed domem i nacisnęłam dzwonek. Właściwie nie liczyłam na to, że ktokolwiek się odezwie, ale głośniczek natychmiast zaszumiał i otworzyła się przede mną automatyczna brama. Dom był większy, niż na to wyglądał zza bramy. I – moim zdaniem – jeszcze brzydszy. Był to niski bungalow złożony z różnej wielkości sześcianów z piaskowca i wielkich ciemnych szyb. Dach pomalowany został na ciemny brąz i wbijał się agresywnie w niebo, jakby wyzywał do walki. Na trawniku rosło kilka palm, a sama trawa była tak zielona i idealnie skoszona, jakby ją kto wyciął z pola golfowego. Gdy szłam ścieżką, nagle włączyły się ukryte zraszacze. Należało z tego wnioskować, że ograniczenia zużycia wody nie dotyczą mieszkańców Bird Rock. W drzwiach czekała na mnie kobieta w średnim wieku. W dłoni trzymała środek czyszczący w sprayu. Na czarnym fartuchu miała naszywkę z imieniem „Teresa”, a na twarzy wyraz zniecierpliwienia. Zrobiłam głęboki wdech

i wyrecytowałam formułkę, którą przećwiczyłam rano na wypadek, gdyby udało mi się wejść za bramę. – Dzień dobry, jestem z biura nieruchomości Sutton. Państwo Gardnerowie prosili, żebym przyszła i wyceniła nieruchomość. Teresa się naburmuszyła. – Nic mi nie mówili, że dzisiaj ktoś przyjdzie. Zwykle mnie o wszystkim uprzedzają. Poczułam kropelki potu na karku. – Plany zmieniły się w ostatniej chwili. – Ale ona nie chciała się ruszyć z drzwi. – Proszę – dodałam najbardziej oficjalnym tonem, na jaki mnie było stać. – Mam dziś naprawdę bardzo dużo pracy. Oczywiście może pani zadzwonić do państwa Gardnerów, żeby wszystko wyjaśnić, ale raczej nie ucieszą się specjalnie, jeśli będziemy im zawracać głowę takimi drobiazgami. Nieprawdaż? Przez kolejną minutę tkwiłyśmy w impasie, aż wreszcie odsunęła się, żeby mnie przepuścić. – Wychodzę za pięć minut! – zawołała, gdy już szła korytarzem. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami. Dom był oszałamiający, choć nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście wiedziałam, że jest piękny – tylko kompletnie nie był w moim guście. Wszystko było białe, nieskazitelne i drogie. Jedno z takich miejsc, w których człowiek nie ma nawet ochoty usiąść, a już na pewno nie chce się zbliżać do czerwonego wina. Chodzi mi o to, że czułam się w nim fizycznie oszołomiona. Oto stałam w środku wielkiego szklanego pudełka i patrzyłam na wszystkie te eleganckie przedmioty, którymi otoczona była Ally. To mi boleśnie uświadomiło, jak niewiele o niej wiedziałam. Czy moja córka naprawdę była osobą, która chciałaby mieć takie rzeczy? Czy czuła się dobrze na tej kremowej sofie albo chodząc w skarpetkach po tym miękkim dywanie? Pomyślałam o naszych rodzinnych świętach – siedzieliśmy we troje w salonie, popijaliśmy baileysa i wcinaliśmy czekoladki z bombonierki, gapiąc się na White Christmas w telewizorze. Ally zawsze wkładała stare spodnie dresowe i sweter z Rudolfem. Koniec jej kucyka dyndał na oparciu kanapy, gdy pochylała się, żeby wyszukać w pudełku czekoladki z malinowym nadzieniem. Czy na tej sofie też się tak rozkładała? Czy zasypiała na niej z otwartą buzią, złożonymi stopami i drżącymi od snów powiekami? Jakoś nie potrafiłam sobie tego wyobrazić – ani przez chwilę – ale też, jeśli chodzi o Ally, było wiele rzeczy, których nie potrafiłam sobie wyobrazić, a tymczasem niemal codziennie okazywało się, że się myliłam.

Zajrzałam do kuchni, gdzie Teresa klęczała na podłodze, żeby ją wyszorować. To musi być dziwna praca – sprzątać w domu, w którym nikt nie mieszka. Z jej reakcji wnioskowałam, że zgadłam – jego rodzina planowała sprzedać to miejsce. Już miałam przed oczami to ogłoszenie w agencji nieruchomości upstrzone takimi słowami, jak „luksusowy” i „ekskluzywny”. Największa sypialnia była w tym samym stylu co salon – białe ściany, okno na całą ścianę, a za nim ocean. Na środku stało wielkie łóżko. Odwróciłam wzrok. Nie mogłam o nim nawet myśleć. W kącie stała toaletka z lustrem. Pewnie należała do Ally. Ale gdzie była jej biżuteria? Jej kosmetyki? Ally, którą znałam, zarzuciłaby cały ten blat perfumami, sprayami do włosów, pudełeczkami z cieniami do oczu i mnóstwem szminek. Charles zawsze narzekał na ilość mazideł, które trzymała na brzegu wanny. Każdego ranka rozlegał się najpierw huk, a potem jego ciche przeklinanie, gdy próbował wziąć prysznic. Otworzyłam szufladę – pusta. Ktoś ją opróżnił. Podeszłam do szafy i otworzyłam ją na oścież. Zobaczyłam ciąg starannie wyprasowanych koszul – białych, różowych i jasnoniebieskich – oraz hak z girlandą krawatów. Podeszłam do drugiej szafy. Spodnie na wieszakach, garnitury o subtelnym pobłysku zamożności. Na półkach stały lśniące brogsy i pojedyncza para tenisówek. Skórzane paski zwinięte były niczym węże. Ani jednego ubrania Ally. Ani jednego. Teraz to już wpadłam w panikę. Rzuciłam się do nocnych szafek, otwierałam szuflady, zajrzałam pod łóżko. Nie zostało po niej nic – ani śladu. Czy w ogóle tu mieszkała? Może jednak coś źle zrozumiałam. Może miała własne mieszkanie, gdzie mieszkała bez niego. Może podali mi zły adres. Może oszalałam. I dopiero wtedy to zobaczyłam – skryty w gęstym dywanie długi, jasny włos. Podniosłam go opuszkami palców i przysunęłam bliżej światła. Końcówka była kasztanowa. To był włos Ally. To musiał być jej włos. Usłyszałam coś za sobą, obejrzałam się i zobaczyłam Teresę. Stała w progu ze skrzyżowanymi rękami i nabzdyczoną miną. – Skończyłam pracę, a nie płacą mi za nadgodziny. Jeśli chce pani zostać dłużej, będę musiała zadzwonić do pani Gardner. Wstałam z dywanu. Ta pusta szafa zupełnie zmieniała sytuację. Nie będę dłużej niczego udawać. Byłam tu jako matka Allison i chciałam poznać prawdę. – Gdzie są jej rzeczy? Kobieta wzruszyła ramionami i posłała mi bezczelne spojrzenie. Poczułam znajomą falę złości. Chcieli ją wymazać – oni wszyscy – nie dopuszczę do tego.

– Jestem jej matką. Mam prawo do rzeczy córki. Teraz należą do mnie. Oni nie mogą… – Zrobił dla niej wszystko. – Jej głos był tak cichy, że przypominał syk. Wbiłam w nią wzrok. – Słucham? – Dał jej wszystko, ale ona tego w ogóle nie doceniała. Zachowywała się, jakby wszystko jej się należało. – Skrzyżowała ręce na piersi. Była dość przysadzista, jej ramiona wypełniały większość framugi. Natychmiast uświadomiło mi to, że jestem w tym domu sama z obcą osobą i że nikt nie wie, że tu przebywam. Patrzyła na mnie twardo, nawet nie mrugnęła. – Pani córka na niego nie zasługiwała. – Ma pani rację. – Krew dudniła mi w uszach. Bałam się, ale na pewno nie zamierzałam dać tego po sobie poznać. – Zasługiwała na coś lepszego. Pokręciła głową. Jej usta zacisnęły się w naciągniętą linię. – Wynocha. Dopiero kiedy jechałam z powrotem do centrum, uzmysłowiłam sobie nagle, że gdy przyznałam się, że wcale nie jestem z pośrednictwa nieruchomości, w ogóle nie wyglądała na zaskoczoną. Zupełnie jakby od początku to wiedziała.

Allison Słyszę to, zanim cokolwiek dostrzegam: cichy szum silnika i tarcie opon o żwir. Wyglądam przez okno i widzę wyłaniający się z lasu przód SUV-a. Grube zielone litery na boku samochodu: STRAŻ PARKOWA STANÓW ZJEDNOCZONYCH: POLICJA. Za szybą sylwetki dwóch mężczyzn. Trzask zamykanych drzwi i odgłos ciężkich kroków. – Widzisz coś? – Niski męski głos. Blisko. Gonitwa myśli. Po drugiej stronie tych cienkich drzwi pojawiło się właśnie moje ocalenie. Ciepłe ubrania, wygodne łóżko, gorące posiłki. Mój Boże, jedzenie. Ciepłe bagietki posmarowane słonym masłem. Cheeseburgery, pyszne, soczyste, z bekonem. Czekoladowe torty z waniliowym lukrem i posypką – takie, jakie mama piekła mi na urodziny. Guacamole. – Nic. – Inny męski głos, oktawę wyższy. Też blisko. Jeśli dowiedzą się, że żyjesz, znajdą cię. Słyszę, jak szurają butami po ziemi, obchodząc budynek. W oknie pojawia się sylwetka jednego z nich, na chwilę odcina mi światło słoneczne i w chacie robi się ciemno. Przecież w tym lesie mogę umrzeć. Już kilka razy mało nie umarłam. Ile jeszcze razy mi się uda? Wystarczy się odezwać. Otworzyć drzwi, żeby mnie zobaczyli. Potrzebuję pomocy. Powiedz to. „Pomóżcie mi, proszę!” Czy ty wiesz, z kim masz do czynienia? – Widzisz to? – Mężczyzna o niższym głosie. Teraz jakby podekscytowany. – Myślisz, że to coś świeżego? – Wygląda zbyt czysto, żeby było stare. Widocznie coś zostawiłam na dworze – pewnie suszące się pranie. Może skarpetkę albo majtki. Ogarnia mnie wstyd. Czuję się odsłonięta. Boję się. Kiedy wszystko się wyda, jeśli dowiedzą się, co zrobiłaś, zabiją cię. Przyciskam plecy do ściany. – Sprawdźmy w środku. Spoglądam w panice na drzwi. Rama jest uszkodzona, ale zamek – ciężka zasuwa – jeszcze tkwi na swoim miejscu. Czy zdążę? Nie mam wyjścia. Muszę spróbować. Serce wali mi w piersi, gdy rzucam się przez całe pomieszczenie. Kroki na schodach, ciężkie i szybkie. Moje dłonie chwytają zamek, ale palce mi

się trzęsą. Nie daję rady wsunąć zasuwy w dziurę. Stopnie trzeszczą pod butami. No, szybciej, Ally. Teraz albo nigdy. Zamek szczęka lekko, gdy się wreszcie zasuwa. Słyszę, jak jeden z mężczyzn pcha drzwi, framuga wygina się pod naciskiem. Opieram się całym ciałem o drzwi i zaklinam je, żeby wytrzymały. Słyszę ciężki oddech wysilającego się mężczyzny. – Nic z tego – mówi w końcu ten o wyższym głosie, a napór na drzwi raptownie ustaje. Czuję ciepło ich ciał, gdy tak stoją na schodach i zastanawiają się, co robić. Wstrzymuję oddech, serce wali mi głośno w piersi. Płuca wrzeszczą w panice. Idźcie sobie – zaklinam ich w myślach. – Idźcie sobie natychmiast! Słyszę jakiś ruch, potem westchnienie. – Chrzanić to. Chodźmy. Jeden z nich po raz ostatni próbuje pchnąć drzwi, a potem słyszę ich oddalające się kroki na żwirze, drzwi SUV-a trzaskają, włącza się silnik i opony znów chrzęszczą. Dopiero kiedy cichnie szum samochodu, znów mogę oddychać, ale do tego czasu mam już mroczki przed oczami. I to by było na tyle. Moja szansa na ocalenie przepadła. Każdego da się przekupić. Nigdy nie wiesz, kogo opłacili. Być może… być może znów się uratowałam. Byłam pod prysznicem, kiedy usłyszałam, że otwiera drzwi. Jego klucze uderzyły o kuchenny blat. Spłukałam odżywkę z włosów i pospiesznie się wytarłam. Gdy wyszłam z łazienki, siedział na łóżku ze szklanką whisky w dłoni. – Wróciłeś wcześniej! – ucieszyłam się, pochylając się, żeby go pocałować, ale zamarłam na widok jego miny. – Coś się stało? Potarł dłonią twarz. – Nic takiego – powiedział cicho. – Po prostu miałem ciężki dzień w pracy, to wszystko. Spojrzałam na ciemne cienie pod jego oczami, na bladą twarz. Wyglądał na wykończonego. Usiadłam przy nim i przyciągnęłam go do siebie. – Chcesz o tym porozmawiać? Pokręcił głową. – Nie. Głaskałam go po plecach, a on wpatrywał się w szklankę. Zapadła cisza. Poczułam pierwsze drgnienia strachu. Zwykle wracał do domu radosny, przejęty.

Porywał mnie w ramiona i opowiadał o swoich zawodowych triumfach, po czym otwierał butelkę dobrego czerwonego wina. Takiego go jeszcze nigdy nie widziałam – pokonanego. W końcu westchnął, jakby wynurzał się z jakiejś otchłani, z jakiegoś zakamarka siebie, o którym już zapomniał. Podniósł na mnie wzrok. – Myślisz, że jestem dobrym człowiekiem? W pierwszej chwili parsknęłam śmiechem – co za absurdalne pytanie. Ale natychmiast zrozumiałam, że pyta poważnie. – Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu znałam – zapewniłam go, biorąc jego dłonie w swoje. I gdy mówiłam te słowa, uświadomiłam sobie, że taka jest prawda. Uratował mnie, zaopiekował się mną, kochał mnie. Zawdzięczałam mu wszystko. – Nie wyobrażam sobie lepszego człowieka niż ty. Mam takie szczęście, że jesteś mój. Rozchmurzył się od razu i uśmiechnął do mnie. – Ja też mam szczęście – powiedział, wciągając mnie na siebie. – Jestem najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. – Odsunął mi kilka wilgotnych kosmyków z twarzy i przycisnął czoło do mojego. W mroku jego oczy wydawały się niemal czarne, gdy wpatrywały się we mnie, jakby czegoś szukając. – O co chodzi, kochanie? – szepnęłam. – Opowiedz mi o tym. Pokręcił głową i pociągnął pasek mojego szlafroka. – Nie chce mi się gadać – powiedział. – Chcę po prostu z tobą być. Jego dłonie były ciepłe, gdy musnęły moje ciało, jego usta miękkie, gdy sunęły po mojej szyi i na mój brzuch. Pieścił mnie językiem, aż dosłownie błagałam, żeby we mnie wszedł, a gdy wreszcie to zrobił, od razu miałam orgazm. Potem wtuliliśmy się w siebie, nasze nogi i ręce splotły się w wilgotnej pościeli, nasze oddechy były ciężkie. Patrzyłam w półmroku, jak unosi się i opada jego pierś, i usiłowałam uciszyć ten głos w głowie, który mówił, że takie szczęście nie może długo trwać. Nie mija nawet dwadzieścia minut, a już jestem spakowana i idę na wschód. Puszki z zupą grzechoczą w mojej torbie, kanister z wodą chlupocze, strzelba podskakuje na moim boku. Wraca znajomy ból, z każdym krokiem wyraźniejszy. Gdy chata myśliwska znika mi z oczu, jest to już cała symfonia bólu.

Maggie Większość firm farmaceutycznych w San Diego miała swoje siedziby bardziej na północ, w La Jolli lub Del Mar, ale nie Prexilane. Ich budynek znajdował się w samym centrum miasta, tuż przy brzegu. Drapacz chmur ze szkła i stali ciągnął się w kierunku błękitnego nieba. Zostawiłam samochód na parkingu Ace na West Ash i przeszłam się nabrzeżem. Powietrze śmierdziało rybami i benzyną. Sama nie wiedziałam, jaki właściwie mam plan. Prawdę powiedziawszy, to chyba żadnego nie miałam. Wiedziałam przecież, że go tam nie będzie. Nie byłam z nikim umówiona, nawet nie znałam niczyjego nazwiska, żeby podać je recepcjonistce. Ale czułam, że powinnam spróbować. Przed budynkiem znajdował się rozległy betonowy plac zdobiony schludnymi straganami z czerwonymi i żółtymi goździkami. Słońce lśniło na szybach gmachu do tego stopnia, że musiałam osłonić oczy dłonią. Zbliżała się pora lunchu i kilka osób siedziało na ławkach na zewnątrz. Jedli swoje kanapki, czytając książki lub wpatrując się w komórki. Wyglądało to bardziej jak scena z filmu niż prawdziwe życie, ale może tak już jest w Kalifornii. Ta ilość słońca wydawała mi się po prostu nienaturalna. Recepcjonistka patrzyła na mnie bez zainteresowania, gdy zbliżałam się do jej szerokiego drewnianego biurka. – Przepraszam – powiedziałam, odruchowo poprawiając włosy. Posłałam jej uśmiech, który miał wzbudzić zaufanie. – Czy mogłaby mi pani pomóc? Skinęła głową, wzrokiem wracając do wielkiego czarnego monitora, który miała przed nosem. Odchrząknęłam. – Czy mogłabym porozmawiać z kimś z Prexilane? Moja córka… – Imię i nazwisko? – Maggie – wybąkałam. – Margaret Carpenter. Znów skinęła głową i wbiła coś na klawiaturze. – Tu nazwisko drukowanymi literami, a tu proszę podpisać – poleciła mi, stukając w jakiś papier na biurku. Starannie wpisałam litery, a potem nabazgrałam podpis w ramce obok. Kobieta podała mi zalaminowaną karteczkę z metalową przypinką. – Piętro czterdzieste trzecie, winda B.

Wzięłam przepustkę i przypięłam sobie do bluzki. Pachniała trochę jak stary powielacz, którego używaliśmy w bibliotece, jeszcze zanim kupiono nam tę nowoczesną kserokopiarkę. – Dobrze – powiedziałam i skinęłam jej głową. – Dziękuję pani. Zawahałam się. Marmurowy hol był olbrzymi jak boisko. Nie miałam pojęcia, gdzie jest winda B. Recepcjonistka chyba zauważyła moje zagubione spojrzenie i się ulitowała. – Na lewo – powiedziała, wskazując mi odległy korytarz. – Będą strzałki. Znów skupiła się na monitorze, a jej palce zatańczyły na klawiaturze. Gdy winda jechała na czterdzieste trzecie piętro, opadł mnie niepokój. Nie bardzo wiedziałam, co właściwie robię ani co próbuję osiągnąć. Drzwi się otworzyły i znalazłam się w kolejnym holu – tym razem z akcentami z kremowej i brązowej skóry. Kolejna recepcjonistka – tym razem uśmiechnięta blondynka – siedziała za kolejnym wielkim drewnianym biurkiem. Na mój widok wyszczerzyła radośnie zęby. – Witamy w Prexilane! Proszę usiąść. Pan Hutchinson zaraz tu będzie. Popatrzyłam na nią zdezorientowana. Nie miałam pojęcia, kim jest pan Hutchinson, ale byłam pewna, że nie mnie się spodziewa. – Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka. Spojrzała na mnie czujnie. – Nie jest pani z Hyperionu? Pokręciłam głową. Za nią, przez uchylone drzwi z matowego szkła, zobaczyłam biuro w stanie zupełnego chaosu. Podążyła za moim spojrzeniem, po czym zwinnie zamknęła drzwi. – Przepraszam – powiedziała, szybko dochodząc do siebie. – Byłam pewna… – Pokręciła przepraszająco głową. – Przepraszam, mamy tu dziś urwanie głowy. Słucham panią. Dłonie mi się pociły. Złożyłam je razem i zrobiłam krok do przodu. – Jestem… Otóż moja córka Allison była zaręczona z Benem Gardnerem i… Natychmiast zrobiła współczującą minę. – Proszę przyjąć moje kondolencje. Allison była przeurocza. Jesteśmy wszyscy zszokowani tym okropnym wypadkiem. – Dziękuję pani. Chciałam spytać, czy mogłabym z kimś o niej porozmawiać, żeby się dowiedzieć… – Czego? Czego właściwie chciałam się dowiedzieć? Kobieta wpatrywała się we mnie cierpliwie i ze zrozumieniem. Weź się w garść, Maggie. Zadaj to cholerne pytanie. – Czy mogę tu z kimś o niej porozmawiać? O niej lub o Benie?

Recepcjonistka zamrugała. – Jest pani umówiona? Moje palce zaczęły się bawić zalaminowaną przepustką. – Nie. Jak już mówiłam, nie jestem z nikim umówiona, ale miałam nadzieję, że ktoś… Widzi pani, przyleciałam aż z Maine, a nie mogę dotrzeć do rodziców Bena i… Zobaczyłam, jak w jej pięknych zielonych oczach opadają żaluzje. – Bardzo mi przykro – oświadczyła, kręcąc głową. Jej jasny kucyk zabujał się na boki. – Niestety nie potrafię pani pomóc, jeśli nie ma pani umówionego spotkania. Drzwi z matowego szkła otworzyły się i wyłoniła się z nich głowa przystojnego mężczyzny w ciemnoszarym garniturze. – Przyszli już? Recepcjonistka zesztywniała. – Jeszcze nie – odpowiedziała pogodnym głosem, ale widziałam, że minę ma przerażoną. Mężczyzna zaklął pod nosem i zatrzasnął drzwi. – A może ten pan mógłby ze mną chwilę porozmawiać? Wiem już przecież, że osoby, na które czeka, jeszcze nie przyszły – zaryzykowałam konspiracyjnym szeptem, ale nie dała się na to złapać. Zadzwonił telefon na jej biurku i zerknęła niecierpliwie w tę stronę. – Proszę pani, ogromnie mi przykro, że spotkała panią taka tragedia i że przyjechała tu pani z tak daleka, ale niestety nie potrafię pani pomóc. Byłam już zupełnie zdesperowana. – Może pani mogłaby ze mną porozmawiać, skoro i tak tu pani siedzi? Nie zajmę pani dużo czasu, ale znała pani Ally i… Znów zadzwonił telefon i tym razem jej ręka zawisła nad słuchawką. – Przykro mi, ale muszę wracać do pracy. – Posłała mi smutne spojrzenie, po czym odebrała. – Dzień dobry, tu Prexilane Industries. Wyprostowałam się i skinęłam głową. Wiedziałam, że zostałam odprawiona, i nie zamierzałam tracić resztek godności, nie tym razem i nie w tym miejscu. Stuknęłam w przycisk windy, a kiedy drzwi się otworzyły, wyszło z niej dwóch mężczyzn w garniturach. To pewnie na nich czekał pan Hutchinson. Przynajmniej przestanie krzyczeć na tę biedną recepcjonistkę. Patrzyłam na siebie w lustrze zjeżdżającej kabiny. Oczy miałam przekrwione i zapuchnięte, skórę bladą, mizerną, policzki zapadnięte. Wyglądałam jak duch. Jak jakiś upiór.

Przepchałam się przez obrotowe drzwi i zmrużyłam oczy, gdy uderzyło w nie jasne słońce. Łzy same napłynęły. Teraz plac przed budynkiem był niemal opustoszały. Przerwa na lunch się skończyła i ludzie wrócili do swoich biur, by spędzić kolejne popołudnie przed komputerem. Siadłam na jednej z ławek, żeby odczekać, aż wrócą mi siły. Bezlitosne słońce rozgrzało deskę pode mną. Poszperałam w torbie w poszukiwaniu butelki z wodą. Była ciepła. Zupełnie jakbym piła wodę z wanny. Tyle kilometrów i wszystko na nic. Ally mieszkała w tym mieście niemal dziesięć lat, ale nie mogłam znaleźć najmniejszego jej śladu. Tak jakby wszyscy, których znała, pozwolili jej po prostu odejść. Zaniedbali ją, a teraz naprawdę już jej nie było. Mogłam się na nich wściekać – na Bena, na Dee, na Gardnerów, na tych mężczyzn w obleśnym barze – ale w głębi duszy wiedziałam, czyja to wina. To ja byłam jej matką. To ja miałam się nią opiekować. Pozwoliłam jej zniknąć z mojego życia bez żadnej walki. Zawiodłam ją. A teraz znów ją zawodziłam. Rozpłakałam się, załamana, pod jasnym spojrzeniem kalifornijskiego nieba.

Allison Wieczorem już ledwie powłóczę nogami. Wolę nawet nie myśleć, ile jeszcze mam kilometrów do przejścia. Staram się skupić na drodze, którą już pokonałam. Wiem przecież, że w końcu to przejdę. Rzucam torbę tam, gdzie stoję, wyciągam pokrowiec i zdejmuję buty. Ten dzień naprawdę dał im popalić – materiał jest zabłocony, gumowe podeszwy zaczynają odłazić. Wygląda na to, że nawet najlepsze nike nie mają szans w tygodniowym starciu z Górami Skalistymi. Otwieram nożem zupę – rosół z makaronem – i piję ją prosto z puszki. Niepodgrzany bulion jest kleisty i przesolony, ale wszystko mi jedno. Makaron i małe kawałki marchewki ześlizgują się z łatwością do gardła. W kilka minut opróżniam puszkę i popijam jej zawartość paroma łykami wody. Kładę się na plecach i zamykam oczy. Co ja bym teraz dała za loda, takiego z dwóch czekoladowych, zrobionych z Bóg wie czego wafli, które zostawiają ślady na opuszkach, tak że trzeba potem zdrapywać je zębami, oraz z grubej warstwy przesłodzonych lodów waniliowych. Marzy mi się też kanapka na ciepło, fluorescencyjnie pomarańczowy ser wyciekający spomiędzy grubych kromek chleba tostowego. Ale najbardziej ze wszystkiego chciałabym teraz jakiegoś drinka. I to mocnego. Właściwie to napiłabym się czegokolwiek. Mogłoby to być zimne piwo z jednorazowego kubka. Albo letnie białe wino, takie, jakie sączyłam na eventach organizowanych jeszcze w magazynie. Albo rozcieńczana winem tequila, którą strzelałyśmy sobie po pracy w barze. I szampan, którego całe jeziora lały się na tych niezliczonych przyjęciach Bena. – Życzy sobie pani jeszcze kropelkę? Kelnerka w białej koszuli skłoniła się nisko, gdy napełniała mój kieliszek, a zaraz potem zniknęła w tłumie. Popatrzyłam na nią tęsknie, gdy się oddalała. Ciekawe, o czym te dziewczyny z cateringu rozmawiały w kuchni. Łatwo mi sobie to było wyobrazić: stoły z nierdzewnej stali zastawione malutkimi kanapkami, które zaraz miały zostać zaserwowane śmietance San Diego. Pracownicy firmy cateringowej przepychający się, żeby wyjść z kuchni z kolejną pełną tacą albo wymknąć się na szybkiego papierosa. Na pewno o nas plotkowali, szeptem opowiadali sobie, kto za dużo wypił, kto obżera się

tarteletkami z łososiem i który facet obłapia kobiety. Dałabym wszystko, żeby być z nimi tam, w kuchni, a nie tu, na sali, gdzie męczyłam się w gronie żon i dziewczyn, gdy tymczasem nasi mężczyźni poklepywali się po plecach i zawierali jakieś umowy. Patrzyłam, jak Sam pochyla się i szepcze coś Benowi do ucha. Ben natychmiast spochmurniał. Sekrety. Zawsze te sekrety. Rola Sama w firmie była dla mnie niejasna. Ben nazywał go swoim „załatwiaczem”, ale co właściwie załatwiał, nie wiedziałam. Próbowałam go kiedyś o to dopytać – po tym, jak Sam stanął w naszych progach kwadrans przed północą i obaj zniknęli natychmiast w gabinecie na wiele godzin. Ale kiedy Ben w końcu wrócił do łóżka, tylko pocałował mnie w czubek głowy i powiedział: – Praca, moja mała. Po prostu praca. Te przyjęcia to też oczywiście była praca, choć udawała rozrywkę. Tego dnia było to otwarcie wystawy, ale nikt nie spoglądał na dzieła sztuki. Przed każdym takim przyjęciem Ben ściskał moją dłoń i mówił: – Wyglądasz zabójczo. Po czym zostawiał mnie i skupiał się na rozmowie z mężczyznami. A ja wcale nie czułam się zabójczo – inne kobiety co najwyżej mnie tolerowały. Nie udało mi się nigdy przebić przez ich zasłonę uprzejmości. – Kosztowałaś już tych miniburgerów? – Uniosłam wzrok i zobaczyłam jakąś kobietę. Marszczyła brwi i trzymała w palcach malutkiego hamburgera, jakby był to jakiś dowód rzeczowy. Pokręciłam głową. – Są obrzydliwe. – Wpakowała go sobie do ust i się skrzywiła. – Jedzenie na tych imprezach schodzi na psy. – Otarła rękę o granatowe spodnie i wyciągnęła ją w moją stronę. – Jestem Liz. – Allison. Była starsza, niż mi się w pierwszej chwili wydawało. W kącikach jej błękitnych oczu widać już było zmarszczki, a jej rude włosy przeplatane były srebrnymi nićmi. Odniosłam wrażenie, że ma dobrą twarz. Taką, która się dużo uśmiecha. – Jesteś narzeczoną Bena, prawda? Poczułam prawdziwą dumę. Spojrzałam na diament na palcu. – Tak. Ujęła moją dłoń. – Olśniewający – powiedziała z podziwem, podsuwając pierścionek do światła. Mrugnęła do mnie. – Pasujecie do siebie. – Dziękuję – bąknęłam nieśmiało.

Puściła moją dłoń i zrobiło mi się smutno. Tak strasznie zatęskniłam znów za matką. Poczułam na sobie czyjś wzrok, a gdy się obejrzałam, zobaczyłam, że to Sam przygląda nam się z drugiego końca sali. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, odwrócił wzrok. Nawet kiedyś wspomniałam o tym Benowi – o tym, że Sam zawsze się na mnie gapi – ale wyśmiał mnie. – Trudno mu się dziwić – powiedział, przyciągając mnie i całując. – Jesteś przecież zawsze najpiękniejszą kobietą na sali. Więcej więc już o nic nie pytałam, ale ilekroć przebywałam z nim w jednym pomieszczeniu, czułam się nieswojo. Potrafiłam odróżnić wzrok pełen podziwu od czujnej obserwacji. Sam mnie obserwował. Odwróciłam się z powrotem w stronę Liz i zmusiłam do uśmiechu. – A wy skąd się znacie z Benem? – Mój mąż dla niego pracuje – powiedziała, po czym machając lekko w stronę mężczyzn stojących po drugiej stronie pokoju, dodała: – Jak wszyscy tu obecni, prawda? Roześmiałam się niepewnie. Nie mogłam się zorientować, czy żartuje czy nie. – Jak się nazywa twój mąż? – spytałam raczej z grzeczności, bo nie liczyłam na to, że rozpoznam nazwisko. Prawda była taka, że nie mogłam spamiętać wszystkich tych nazwisk, chociaż spotykałam na przyjęciach wciąż tych samych ludzi. Wszyscy oni zlewali mi się w jakiegoś jednego, bezkształtnego mężczyznę o nijakiej twarzy i w ciemnym garniturze pachnącym pieniędzmi. Z ich żonami było tak samo – wymienne blondynki o imionach takich jak Cathy lub Deb w wymiennych sukniach i z bransoletkami tenisowymi na rękach. Ale Liz była inna, i to nie tylko z powodu tej szopy rudych włosów. Po prostu wyglądała jak prawdziwy człowiek. Kogoś takiego dawno nie widziałam. Znów zatęskniłam za matką. Uniosłam szampana do ust. – Na imię ma Paul – odpowiedziała Liz. – Paul Ricci. – Patrzyła na mnie uważnie z nieodgadnioną miną. – Słyszałaś o nim? Nazwisko brzmiało znajomo. Sam i Ben chyba coś o nim szeptali, ale nie byłam pewna. Uśmiechnęłam się uprzejmie. – Oczywiście. Ben zawsze bardzo go chwali. Coś mi mignęło w jej oczach, jakiś nieodgadniony cień. – Doprawdy? Jak miło. – Pochyliła się i konspiracyjnym tonem dodała: – A jak tam królowe lodu? – Głową wskazała grupkę żon. – Ładnie się zachowują? Zawahałam się.

– Wszyscy są tu dla mnie tacy serdeczni – bąknęłam, mając nadzieję, że zabrzmiało to szczerze. Odchyliła głowę i roześmiała się. Nie był to uprzejmy chichot, do którego przyzwyczaiłam się na tych przyjęciach, tylko prawdziwy śmiech, taki prosto z brzucha. Zupełnie mnie tym zaskoczyła. Kilka blondynek posłało jej rozeźlone spojrzenia. – Mnie nie musisz kłamać – powiedziała Liz, biorąc mnie pod ramię. – Przecież wiem, że to żmije. Większość z nich znam od prawie dziesięciu lat i wierz mi, nie łagodnieją z wiekiem. Chodź, wiem, gdzie schowali wieżę z makaroników.

Maggie Już prawie byłam przy samochodzie, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię i obrócił w swoją stronę. Był to mężczyzna po trzydziestce, ciemnowłosy, zwalisty, jego miękko zarysowana szczęka pokryta była lekkim zarostem. Oczy miał zaczerwienione, a twarz żółtawą, woskową, jakby rzadko bywał na dworze. – Była pani na górze. – Jego głos był dziwny, bez wyrazu. Spojrzałam na niego. – Słucham? – Widziałem. Tam. – Kciukiem wskazał budynek Prexilane. – Mnie już tam nie wpuszczają. – Pochylił się w moją stronę. Poczułam na twarzy jego gorący oddech. Śmierdziało od niego cebulą. – Przyznali się? Poczułam iskierkę nadziei. – Do czego? – Pani córka – szepnął. – Ją też zabili, prawda? Zmroziło mnie zupełnie, jakbym wpadła do lodowatej wody. Chwyciłam go za nadgarstek. – Co pan wie o Allison? – Allison? – Jego wzrok złagodniał. – Tak miała na imię pani córka? Piękne imię. Moja żona miała na imię Rebecca. Becky. Natychmiast moja nadzieja prysła i pozostała po niej tylko pustka. – Więc nie znał pan mojej córki? Pokręcił głową, poklepał mnie po ręce. Jego dłoń była mokra od potu. – Ale wiem, co jej zrobili – rzekł cicho. – Zatruli ją tymi cholernymi prochami tak jak moją żonę. – Ściskał moją dłoń tak mocno, że czułam, iż zaraz pękną mi stawy. – Prochami? – Przypomniałam sobie policyjny raport i nieobecne spojrzenie Dee przy stole w knajpie. Nagle wszystko nabrało sensu. – Jakimi prochami? – Tymi, które jej dali, jak urodziła Lexy. Powiedzieli, że dzięki nim znów będzie sobą, ale… – Pokręcił głową. – Gdy tylko usłyszałem, że rozmawia pani z recepcjonistką o córce i pyta o Prexilane, wiedziałem, że przeszła pani ten sam koszmar. Widziałem to w pani oczach. Otruli ją tak jak moją Becky, prawda? Jego twarz była teraz ledwie kilka centymetrów od mojej i bardzo starałam się nie wzdrygnąć.

– Moja córka zginęła w wypadku samolotowym – powiedziałam cicho. – Była zaręczona z prezesem Prexilane, który także zginął w tym wypadku. To dlatego tam byłam. Próbowałam znaleźć kogoś, kto by ze mną o niej porozmawiał. – Podniósł wzrok i zobaczyłam w jego oczach ten sam wyraz, który znałam z lustra. – A co się stało z pana żoną? – Nie mogę pani ufać. – Potrząsnął głową. – Jest pani jedną z nich. – Nie jestem – zapewniłam go, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Tak jak pan próbuję dociec prawdy. Być może zdołam panu jakoś pomóc. Odsunął rękę jak oparzony. Spojrzał na mnie przekrwionymi, zamglonymi oczami i pokręcił głową. – Nikt mi już nie może pomóc. Patrzyłam za nim, aż zniknął. Potem wsiadłam do wypożyczonego autka i położyłam drżące dłonie na kierownicy, żeby dotrzeć do motelu.

Allison Budzę się raptownie. W lesie jest ciemno, wąski księżyc zasłoniły drzewa. Powietrze drży od nieprzerwanego cykania świerszczy. Czasami szeleści jakieś małe, mknące przez las zwierzątko. Zaczyna do mnie docierać, że jest środek nocy i że zasnęłam, nim zdołałam rozbić obozowisko. Przez cienkie legginsy czuję zimną, mokrą ziemię, a stopy zupełnie mi zdrętwiały w butach. Mrugając, patrzę w ciemność. Sen, który tak momentalnie mną zawładnął, teraz zniknął i wiem, że już nie zasnę aż do świtu. – Na pewno nie przeszkadza ci ta wczesna pora? – Liz pochyliła się, żeby zawiązać sznurowadła. Pokręciłam głową. – Nie, skąd, jestem rannym ptaszkiem – skłamałam. Nie chciałam jej mówić, że spotkałabym się z nią o każdej porze dnia i nocy. Tak bardzo się cieszyłam, że mi to zaproponowała. Że oto zyskałam przyjaciółkę. A przynajmniej taką miałam nadzieję. – Ja też. Paula doprowadza to do szału. W weekendy lubi pospać, ale ja zawsze zrywam się z łóżka skoro świt. Nie znoszę tego uczucia, że tracę dzień, rozumiesz? – No pewnie – potwierdziłam, lecz przed oczami stanęło mi poprzednie życie, kiedy mój dzień zaczynał się o osiemnastej i kończył gdzieś o świcie. To jednak było już za mną. Teraz byłam zupełnie inną osobą. Taką, która chętnie wstanie o wschodzie słońca, żeby pobiegać z koleżanką po plaży. Liz spojrzała na mnie z uśmiechem i znów poczułam – jak to często z nią – że widzi mnie na wskroś. – No to już – powiedziała, stukając w smartwatcha. – Ruszajmy. Zaczęłyśmy spokojnie, powoli, ale stopniowo, gdy się już rozgrzałyśmy, nabierałyśmy tempa. Liz miała czterdzieści siedem lat (o czym powiedziała mi dość konspiracyjnym tonem, gdy poszłyśmy po raz pierwszy na drinka, a mnie pochlebiło, że tak mi się zwierzyła), ale była w dobrej formie i już po chwili robiłyśmy kilometr w pięć minut. Nasze stopy uderzały lekko o chodnik prowadzący do oceanu. – I jak tam Ben? – rzuciła Liz między oddechami. – Denerwuje się przed tą nową rundą badań klinicznych?

Nic nie wiedziałam o żadnej nowej rundzie badań ani w ogóle o niczym, co dotyczyło życia zawodowego Bena. Na początku naszego związku próbowałam go pytać, co robi w pracy, ale powiedział, że to go za bardzo stresuje i że uwielbia przy mnie uciekać od tego wszystkiego. Nie chciałam jednak, żeby Liz pomyślała, że jestem jakąś idiotką, która nie ma o niczym pojęcia, mruknęłam więc coś i szybko spytałam o Paula. – Bardzo się stresuje – powiedziała. – Oczywiście się nie przyzna. Nigdy w życiu nikomu nie powie, że się czymkolwiek przejmuje, ale mnie nie oszuka. Jak ma taki nerwowy okres, to bawi się uchem. Nawet nie wie, że to robi, ale zawsze chodzi wtedy po pokoju i ciągnie lewe ucho. Przedziwnie to wygląda. – Spojrzała na mnie. – Czy Ben też wyprawia takie rzeczy? Szukałam rozpaczliwie jakiegoś uroczego, niewinnego zachowania Bena, o którym mogłabym opowiedzieć, ale prawda była taka, że wiedziałam, że coś go gryzie, tylko po tym, jak się zachowywał w łóżku. Wolał wtedy ostrzejszy seks i nie patrzył mi w oczy, choć potem zawsze był jeszcze słodszy, jakby pragnął mi to jakoś wynagrodzić. Tego jednak nie chciałam opowiadać Liz, wymamrotałam więc coś o tym, że gorzej śpi. – Zupełnie jak Paul – przytaknęła. – Do szału mnie to doprowadza. Podryguje przy zasypianiu jak pies i zawsze się wtedy budzę. Za każdym razem, słowo daję. Roześmiałam się. Ogromnie mi się podobały te jej małżeńskie zwierzenia. Wydawali się razem tacy szczęśliwi, tacy zżyci. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy my z Benem się zestarzejemy, osiwiejemy i też będziemy wobec siebie tacy czuli, ale jakoś nie potrafiłam. Przez kilka minut biegłyśmy w milczeniu, nasze kroki się zsynchronizowały. Na ulicach było jeszcze cicho, czasem tylko przemykał się jakiś pracownik biurowy z papierowym kubkiem kawy i słychać było szum szczotek do czyszczenia ulic. – Co myślisz o Samie? – przerwał ciszę głos Liz. Nie odrywałam wzroku od chodnika. Myślałam o tym, jak na mnie patrzy – jakbym była jakimś kocim przybłędą, którego chce pogłaskać lub złapać. – Jest okej – bąknęłam, starając się zachować neutralny ton. – To dupek. W jej głosie wyczułam coś, czego wcześniej nie słyszałam. Tak mnie te słowa zaskoczyły, że zgubiłam rytm i prawie się potknęłam. – Dlaczego? Spojrzałam na nią kątem oka. Szczękę miała zaciśniętą.

– Dam ci dobrą radę – powiedziała. – Uważaj na tego faceta. Być może wydaje ci się, że jest twoim przyjacielem, ale tak nie jest. – Wcale mi się tak nie wydaje – zapewniłam ją trochę za szybko. Prawda była taka, że na palcach dwóch rąk mogłabym policzyć słowa, które wymieniliśmy. I to nie dlatego, że się nie starałam. Dobrze wiedziałam, jak ważną rolę gra w życiu Bena, więc kiedy się spotykaliśmy, usiłowałam go poznać, ale gdy tylko zadawałam mu jakieś pytanie, po prostu wychodził z pokoju. Za to nieustannie mnie obserwował, a jego ciemne oczy były nieodgadnione i nieprzychylne. Liz skinęła głową. – I dobrze – szepnęła. – Tak trzymaj.

Maggie Samolot wylądował w Portlandzie za kwadrans dziesiąta. Usiłowałam w nim spać, nawet kupiłam jakieś tabletki nasenne na lotnisku, ale i tak nie zmrużyłam oka przez całe sześć godzin i zdrzemnęłam się dopiero, kiedy już krążyliśmy nad Logan. Kiedy czekałam na kolejny lot, byłam nieprzytomna ze zmęczenia, ale gdy tylko znów wsiadłam do samolotu, nie mogłam zasnąć i gapiłam się tępo na szare chmury pod nami, czekając, aż zanurkujemy w nie, żeby wylądować w Maine. Samochodem jechałam bardzo ostrożnie, jedna ręka na dziesiątej, druga na drugiej. Bałam się choćby na sekundę oderwać wzrok od drogi. Co jakiś czas i tak robiło mi się czarno przed oczami i w głowie mi dudniło. Włączyłam radio, wybrałam stację, której nie znosiłam, i podgłośniłam. Mimo to jednak czułam, że odpływam. Uspokoiłam się dopiero, kiedy zobaczyłam zjazd na Owl’s Creek. Zabolało mnie w krzyżu, kiedy schyliłam się po leżącą na wycieraczce stertę listów. Przejrzałam je szybko – w większości były to rachunki i ulotki, ale też jeszcze kilka kremowych kopert. Liczba kondolencji zaczęła wreszcie spadać. Włożyłam klucz w zamek i pchnęłam drzwi. – Halo! – Mój głos poniósł się echem po domu. Nie wiem, jakiej odpowiedzi się właściwie spodziewałam. Może po prostu chciałam usłyszeć własny głos odbijający się od ścian. Zostawiłam walizkę w korytarzu i poszłam do kuchni. Wszystko wyglądało tak, jak to zostawiłam. Wyszorowany blat, kubki ustawione na suszarce, tykający zegar i pyłki kurzu. Powietrze pachniało tą dziwną stęchlizną, tak jak zawsze, kiedy dom stał przez kilka dni pusty – zupełnie jakby próbował o mnie zapomnieć, gdy tylko wyszłam. Wyjęłam pudełko suchej karmy i potrząsnęłam nim, czekając na znajomy dźwięk łapek Barneya wychodzącego spod mojego łóżka i drepczącego po schodach, ale nie przyszedł. Znów potrząsnęłam pudełkiem, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Pewnie się na mnie obraził, że wyjechałam, i siedzi naburmuszony pod łóżkiem. Wsypałam trochę karmy do miski i postawiłam na ziemi, a potem zmieniłam mu wodę w drugiej misce. Będą na niego czekały, gdy wyjdzie z ukrycia. Włączyłam kawę. Oczy same mi się zamykały z braku snu, a kości bolały. Mleko w lodówce jeszcze się nadawało do kawy, ale poza tym zobaczyłam tam już tylko smutną główkę sałaty i te wszystkie zapiekanki brygady dobrych żon.

Większość była już zepsuta, ale i tak nie potrafiłabym się zmusić do zjedzenia ich, choćby nawet były świeże. Jutro będę musiała pojechać do sklepu. Zrobiłam sobie kawę i siadłam przy kuchennym stole. Wycieczka do San Diego już wydawała się zupełnie nieprawdziwa, niczym coś, co wydarzyło się obcej osobie. Posortowałam listy, otworzyłam rachunki i ułożyłam w staranną stertę, a kartki z kondolencjami schowałam pod nie. Wyciągnęłam kopertę zaadresowaną do Ally. Z tyłu była pieczęć z logo Saint Mary’s Credit Union. Zawahałam się sekundę, ale potem wsunęłam palec pod klapkę koperty. Na stół wypadł groźnie wyglądający list. ST. MARY’S CREDIT UNION 42 South Street Owl’s Creek, ME 04117 Szanowna Pani! Niniejszym informujemy, że Pani rachunek w St. Mary’s Credit Union został zamknięty z powodu zerowego salda. Jeżeli chciałaby Pani ponownie otworzyć rachunek w naszym banku, prosimy o telefon na numer 207-555-2222 lub wizytę w lokalnym oddziale w celu złożenia depozytu w ciągu dziesięciu dni od daty niniejszego listu. Dziękujemy za wybór naszego banku i mamy nadzieję, że znów chętnie skorzysta Pani z naszych usług. Z poważaniem John Howes Biuro Obsługi Klienta Zaklęłam pod nosem i odsunęłam list. Na pewno obciążyli jej konto tymi cholernymi opłatami, które teraz wszędzie wprowadzali. „Opłata za prowadzenie konta” – tak to nazywali, choć pojęcia nie miałam, skąd im się brało przekonanie, że mają prawo pobierać opłaty za coś, co jak świat światem było za darmo. Nie dosyć podbierali ludziom pieniędzy z ich odsetek? Poczułam napływającą falę poirytowania. I pomyśleć, że Saint Mary’s zniża się do tego! Takiego traktowania spodziewałabym się po dużych bankach, ale nie po małej, rodzinnej kasie oszczędności. Pójdę tam jutro i powiem im, co o nich myślę,

obiecałam sobie, ale od razu zrozumiałam, że to próżny trud. Przecież i tak musiałabym zamknąć jej konto. Znów wróciła rozpacz, znajomy, tępy, ciężki ból niczym prąd wciągający mnie coraz głębiej. Byłam wykończona. Czułam, że muszę się położyć choćby na kilka minut. Powieki same mi się zamykały, gdy myłam kubek i odkładałam pozostałe listy na biurko. Zostawiłam walizkę na dole i podreptałam na górę do sypialni. W pokoju pachniało tak samo nieprzyjemnie jak w kuchni – zupełnie jakby mnie tu nie było wiele miesięcy, a nie tylko kilka dni. Posprzątam tu rano – pomyślałam, padając na posłanie. Schowałam się pod kołdrę i czekałam, aż Barney wyjdzie spod łóżka i jak zawsze zwinie się w kłębek tuż obok mnie, ale nie przyszedł. Uniosłam się na łokciu i zajrzałam pod łóżko. Tylko kłębki kurzu i stare kapcie. Barney miał swoje przyzwyczajenia: albo był ze mną w kuchni, albo pod łóżkiem. Przypomniałam sobie nietkniętą miskę z jedzeniem na dole i to, że nie przyszedł mnie przywitać. Poczułam pierwszy zimny dotyk niepokoju i wstałam. Nie zasnę, póki go nie znajdę. Pokój Ally był ostatnim miejscem, w którym bym szukała. Drzwi były jak zawsze starannie zamknięte. Zawahałam się. Nie wchodziłam tu od dawna. Po śmierci Charlesa schowałam tylko w jej szafie rzeczy, które zostawiła, żebym nie musiała na nie patrzeć. Pchnęłam drzwi i zrobiłam krok do przodu. Pokój w ogóle się nie zmienił od dnia, gdy wyjechała na studia i zostawiła wszystkie drobiazgi nagromadzone przez osiemnaście lat dorastania. Było więc jej łóżko z kołdrą w kratkę, jej ściany oblepione plakatami i stronami z magazynów, szkatułka z tanią biżuterią i biurko zarzucone książkami, wśród których stał ceramiczny kubek z mazakami. Był też kolaż, który zrobiła – zdjęcia jej i jej przyjaciół ze szkoły na szkolnych balach, meczach i imprezach. Wszystko było dokładnie tak, jak to pamiętałam, poza jednym: zapachem. Mdłym, słodkim. Rozejrzałam się po pokoju, szukając jego źródła. Może wylała się jakaś buteleczka starych perfum? Niczego takiego jednak nie widziałam. Wszystko wyglądało normalnie. Przyklęknęłam i zajrzałam pod zwisającą z krawędzi łóżka falbanę. Za pudełkiem ze starymi swetrami Ally zobaczyłam Barneya. – A ty co tu robisz? – spytałam i go pogłaskałam. Ciało kota było zimne i sztywne. Położyłam się na brzuchu i sięgnęłam pod łóżko obiema rękami. Nawet nie drgnął – ani kiedy go wyciągałam, ani kiedy go kładłam na kołdrze, ani kiedy

przytuliłam policzek do miękkiego futerka na jego brzuchu. Oczy miał otwarte, ale nie było już w nich życia – wyglądały jak dwa zmatowiałe koraliki wciśnięte w czaszkę. Leżał tu martwy co najmniej dzień, może dłużej. Nie wiem, jak długo siedziałam na podłodze, tuląc jego głowę w dłoniach. Nie płakałam, to pamiętam. Kochałam go, ale po prostu zabrakło mi już łez. Biedny Barney. Dobry był z niego kot i nie zasłużył sobie na coś takiego. Nie powinien był umierać sam w tym wielkim domu. Miał już prawie siedemnaście lat. W tym wieku należało się tego właściwie spodziewać, co do tego nie miałam wątpliwości. Budziło je natomiast to, jakim cudem znalazł się w pokoju Ally, skoro drzwi były zamknięte. Nie powiedziałam o tym nikomu, ale od tamtej chwili zaczęłam zamykać dom na klucz.

W chacie zrobiło się ciemno. Dwaj mężczyźni podnieśli wzrok i zobaczyli, że ktoś stoi w drzwiach. Jego wielkie ciało blokowało promienie słoneczne. Wyczuł smród ich strachu, zanim w ogóle przekroczył próg. – To wasza rudera? – Nie pańska sprawa. – Zadam to pytanie jeszcze tylko raz. Gapili się na Mężczyznę. Nie uszło jego uwagi, że temu niższemu zaczęły się trząść ręce. – No, nasza. Kłamali, ale było mu wszystko jedno. Nie jego sprawa. – Widzieliście tu ostatnio kogoś? Kobietę? Mały uśmiechnął się, ukazując rząd zepsutych, żółtych zębów. Mężczyzna odwrócił wzrok. Nie znosił braku higieny. – No ba. Całe stadko supermodelek. Właśnie je pan przegapił. Duży milczał. W jednej dłoni trzymał puszkę z fasolą, w drugiej widelec i aż do tej chwili był skupiony na posiłku. Teraz jednak spiorunował małego wzrokiem. – Zamknij się, Bill. Mężczyzna zrobił krok w ich stronę i zauważył, że mały drgnął. Mały pies dużo szczeka – pomyślał. – Posłuchaj rady przyjaciela, Bill. Pytam jeszcze raz: widzieliście tu jakąś kobietę? Duży włożył widelec do puszki, odstawił ją na podłogę i wstał. Mężczyzna zrobił kolejny krok. – Siadaj – rozkazał. Duży uniósł ręce. – Nie chcę żadnych kłopotów. – To siadaj. Duży podniósł swoją puszkę fasoli i usiadł. – Ktoś tu był. Nie wiem, czy kobieta, czy mężczyzna, ale zniknęło nam parę rzeczy. Mężczyzna nawet nie mrugnął. – Jakie rzeczy? – Puszki z żarciem. Mały nóż myśliwski. Nic takiego.

Mały poruszył się na krześle i wydał jakiś dźwięk. Ni to śmiech, ni to stęknięcie. Mężczyzna skupił na nim wzrok. – Masz coś do powiedzenia? – Ten skurwysyn zabrał moją strzelbę. Duży zasłonił sobie oczy dłonią. – Bill – jęknął. Mężczyzna znów spojrzał na dużego. – Dlaczego nie chciałeś powiedzieć mi o strzelbie? Duży wzruszył ramionami, ale Mężczyzna widział, że już się poci. – Nie pańska strzelba, to co panu do tego. Mężczyzna zrobił kolejny krok w jego stronę i pochylił się tak, że miał teraz oczy na poziomie oczu dużego. Czuł smród fasoli w jego oddechu. I jeszcze coś kwaśnego, jakby drożdżowego. – Nie będziesz mi mówił, o co mogę pytać, a o co nie. Cisza. Duży przymknął oczy. – Na podłodze było kilka włosów. Długich. Zauważyłem je, kiedy sprzątaliśmy ten bałagan. – Jakiego koloru? – Żółtego. – Znaczy: blond? Mały zachichotał nerwowo. Mężczyzna zacisnął pięść. – Tak, blond. – Coś jeszcze? Obaj pokręcili głowami. Mężczyzna wyobraził sobie, jaki dźwięk wydałyby ich czaszki, gdyby o siebie uderzyły. Kość o kość. – Chyba nie. Mężczyzna się wyprostował. Duży odetchnął z ulgą. – Jeśli jeszcze coś sobie przypomnicie, zadzwońcie do mnie. Podał im wizytówkę. Grubymi czarnymi cyframi wydrukowany był na niej jakiś numer. Mały wziął ją do ręki, przeczytał i zmarszczył brwi. – Tu nie ma żadnego nazwiska. Jak mamy pana nazywać? Mężczyzna wyciągnął rękę i chwycił małego za szyję. Wystarczy ścisnąć – pomyślał. – Ścisnąć i będzie po wszystkim. Ale wtedy musiałby jeszcze zająć się dużym, a potem trzeba by po sobie posprzątać. A szef powiedział, że nie chce żadnego bałaganu. Puścił. Mały zaczął masować gardło. – Nijak. W ogóle nie musicie mnie nazywać.

Odwrócił się i wyszedł, a chatkę znów wypełniło słońce, oślepiając tych dwóch, którzy w niej zostali.

Allison Ściągam buty i ostrożnie wsuwam palce do jeziora. Woda jest zimna, ale tego właśnie mi trzeba. Zdejmuję ubranie i rzucam je na brzeg. Wiatr targa włoski na moim karku, udach i łydkach. Dziwnie stać tak nago na dworze. Zakrywam piersi, nagle skrępowana. Brodzę między wysoką trzciną, czuję, jak mnie łaskocze, a potem biorę głęboki wdech i nurkuję. Jest tak zimno, że zapiera mi dech w piersiach. Wypływam na powierzchnię, krztusząc się i oddychając nierówno, aż w końcu ciało przyzwyczaja się do temperatury. Zanurzam głowę i próbuję przeczesać włosy palcami, ale utykają w kołtunach. Mimo to dobrze jest być w wodzie. Odchylam głowę do tyłu i chowam się pod powierzchnię. Filiżanki grzechotały cicho o spodki, gdy pokojówka stawiała je na stole. – Słodzisz? – spytała Amanda, ale już wsypywała mi cukier do filiżanki i mieszała małą srebrną łyżeczką. – Tak, poproszę. Upiłam łyk i zdusiłam obrzydzenie. Kawa była słaba i nieznośnie słodka. Nigdy takiej nie piłam. Przypomniałam sobie ekspres do kawy w kuchni mojej matki. Całe łyżki stołowe mielonej kawy wsypywane do filtra, kapanie kawy z maszyny, jej aromat w powietrzu. Upijam kolejny łyk i odstawiam filiżankę na spodek. Przyzwyczaję się do tego smaku. Tak jak do wszystkiego. – Jak tam plany ślubne? – spytała, po czym, nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po oprawiony w skórę kalendarz. – Rozmawiałam z ludźmi z Torrey Pines – oświadczyła, kartkując go. – Mają wolny termin siedemnastego, więc powiedziałam im, żeby go dla nas zarezerwowali. – Posłała nam promienny uśmiech. – Oczywiście to wasza decyzja. Nie chcę się w nic wtrącać. Poczułam narastającą panikę. W ogóle nie rozmawialiśmy jeszcze z Benem o miejscu. Właściwie to o niczym jeszcze nie rozmawialiśmy poza czczym fantazjowaniem o tym, żeby uciec na tropikalną wyspę. Teraz dopiero zdałam sobie sprawę z mojej naiwności. Ten ślub będzie należał do Amandy. Wierzyć mi się nie chciało, że mogłam się łudzić, iż będzie inaczej.

– To na pewno idealny wybór, mamo. – Ben podchwycił moje spojrzenie i puścił do mnie oko, a ja poczułam, że nerwy ustępują. Ślub nie jest taki ważny. Niech Amanda go sobie planuje, co mnie to obchodzi. Ja mam jego. Wszedł David z gazetą pod pachą i siadł do stołu. – Przepraszam za spóźnienie. – Upił łyk kawy z filiżanki, którą podała mu Amanda, i zmarszczył czoło. – Dlaczego, do cholery, nikt w tym domu nie potrafi zaparzyć porządnej kawy? – Właśnie planujemy ślub – odezwała się Amanda. – Zdecydowaliśmy się na Torrey Pines. – Świetnie – odpowiedział David, w ogóle jej nie słuchając. – Ben, pozwól na słówko. Patrzyłyśmy z Amandą, jak wychodzą z pokoju, po czym uśmiechnęłyśmy się do siebie uprzejmie. – Myślałaś już o sukni? W Sabre Springs jest fantastyczna kobieta, która projektuje niesamowite wprost suknie… Słyszałam ich głosy w pokoju obok. Amanda cały czas mówiła. Padały nazwy najlepszych kwiaciarń, najlepszego cateringu i doradców planujących śluby. Kiwałam głową, praktycznie jej nie słuchając. Głosy w pokoju obok stawały się głośniejsze, już sobie odpuścili intonację opadającą. To była kłótnia. Usiłowałam wychwycić jakieś słowa, ale ginęły między sklepieniem a grubymi ścianami domu. Zgodziłam się na żeberka jagnięce jako danie główne i potwierdziłam, że figi owinięte w prosciutto będą idealną przystawką. Rozległ się huk pięści uderzającej w stół i obie podskoczyłyśmy. Drzwi się otworzyły. Z pokoju wyszedł Ben i usiadł obok nas. Widziałam malutkie krople potu tuż pod jego włosami. Drgał mu mięsień szczęki. Jego ojciec nie przyszedł. – A więc? – zagaił Ben, uśmiechając się nieszczerze. – Zaplanowałyście już cały ślub, gdy mnie nie było? – Prawie! – zaszczebiotała Amanda. – Allison będzie taką piękną panną młodą, prawda? Ben ujął moją rękę. – O tak. – Jego lepka od potu dłoń zacisnęła się nieco za mocno na moich palcach. – Będzie olśniewająca. W drodze do domu próbowałam podpytać go o tę rozmowę z ojcem, ale zbył mnie. – To nic takiego – rzucił, muskając mój policzek kciukiem. – Takie tam rodzinne sprawy.

Ale widziałam, że znów mu drgnął mięsień szczęki. Zadrapania na całym ciele pieką. Trę, żeby zmyć jakoś brud z ramion, goleni i spomiędzy palców. Szoruję skórę dłonią, drapię resztkami paznokci, ale brud nie chce zejść. Przydałoby się mydło albo ciepły prysznic, a najlepiej jedno i drugie. W końcu się poddaję. Znikam pod wodą, otwieram oczy i widzę błotnistą zieleń. Nade mną słaby blask promieni słonecznych. Myślę o tych długich godzinach, gdy robiłam się na bóstwo. Manicure, pedicure, ścinanie, suszenie, laserowe usuwanie włosów, zabiegi odmładzające. Folie, parówki i detoksy sokami. Chciałam, żeby się mną zachwycano, podziwiano mnie i rozpieszczano – niczym małego kota albo błyskotkę na sklepowej wystawie. Chciałam, żeby wszyscy na mnie patrzyli, i zwykle rzeczywiście patrzyli. Czasem nawet za dużo. A teraz jestem brudna, pokryta ukąszeniami, zadrapaniami i ranami. Nie do poznania. Czuję się tak, jakbym zrzucała kolejną warstwę skóry. Jakby pod nią ukazywało się nowe ciało. Będę nową osobą. Kimś zupełnie innym. Patrzę w niebo na płynące nade mną chmury. Świat jest taki duży, że niemal potrafię zapomnieć o tym, dlaczego tu wylądowałam – o chwili, która strzaskała mój idealny, zamknięty w szkle świat i pchnęła mnie na stos ostrych odłamków. Niemal, a jednak nie do końca.

Maggie Kiedy wróciłam ze sklepu spożywczego, na schodach domu leżała jakaś paczka. Zaadresowana była do mnie, a nadawca był z Kolorado. Popędziłam z nią do kuchni, rzuciłam siatki z zakupami na blat, rozcięłam pudełko nożyczkami z szuflady i znalazłam w środku grubą kopertę oraz wydrukowany list. Szanowna Pani Carpenter, przesyłam Pani rzeczy osobiste Pani córki Allison Carpenter, które udało nam się odzyskać z miejsca wypadku samolotowego z dnia 8 lipca 2018 roku. Przedmioty te zostały przebadane w naszym laboratorium i przeznaczone do zwrotu. W imieniu Centralnego Biura Regionalnego NTSB składam Pani wyrazy współczucia z powodu śmierci córki. Z poważaniem Bruce Logan Oficer Prowadzący NTSB Rozdarłam kopertę i potrząsnęłam nią. Wysunął się z niej cienki złoty łańcuszek i ułożył na stole niczym wąż. Przycisnęłam dłoń do serca i wpatrywałam się w naszyjnik. Był oczywiście trochę zniszczony, a cienki, złoty medalion nieco się wygiął, ale nie dało się go nie poznać. Był to ten sam naszyjnik, który Charles zawiesił jej na szyi kilka lat temu. Zebrałam go z blatu i uniosłam do światła. Otworzyłam medalion i zobaczyłam znajomą fotografię przedstawiającą mnie i Charlesa. Odwróciłam go i przeczytałam wygrawerowane słowa: „Boże, chroń tego podróżnego na lądzie, wodzie i w powietrzu, prowadź go, dokądkolwiek wędruje”. Założyłam łańcuszek na szyję i zapięłam. Może pewnego dnia będę musiała się poddać, ale na razie zamierzałam walczyć.

Allison Muszę już iść. Za długo tu siedziałam, a za chwilę zacznie zachodzić słońce. Patrzę na jezioro. Światło odbija się od tafli wody, pobłyskuje, jakby latały nad nią robaczki świętojańskie. – Proszę pani! Proszę pani! Odwróciłam się. W moją stronę biegła recepcjonistka z salonu. Aż podskakiwał jej jasny kucyk. – Ktoś to dla pani przed chwilą zostawił. – W dłoni zdobionej francuskim manicure’em trzymała małą, białą kopertę. Wypisano na niej moje imię i nazwisko. Pismo było staranne. Rozerwałam ją. Na moją dłoń wysunął się arkusik papieru. MUSIMY POROZMAWIAĆ. A pod tym numer telefonu, żadnego nazwiska lub choćby imienia. Chwyciłam recepcjonistkę za ramię. – Kto to pani dał? Dziewczyna miała przerażoną minę. – Zeszłam z recepcji na dwie sekundy. Tylko po ręczniki. A jak wróciłam, to już czekało. Bardzo przepraszam. Czy to coś ważnego? Zmusiłam się do uśmiechu. W gardle poczułam metaliczny smak. – Nie, to nic takiego. Dziękuję pani. Złożyłam papier i wsunęłam do torebki, a potem wyszłam na jasne słońce. Miałam iść na lunch z Liz, ale wysłałam jej esemesa z jakąś wymówką. Przyjaźniłyśmy się, ale nie miała pojęcia o mojej przeszłości i nie mogłam dopuścić do tego, żeby się czegokolwiek dowiedziała. Byłam zbyt wstrząśnięta, żeby teraz siedzieć nad pyszną sałatką Cobb i za dużą ilością chablis. Oto do moich drzwi zapukało stare życie. Byłam pewna, że to on. Wciąż miałam przed oczami jego dłonie, te grube palce sięgające po kierownicę, niebieskie światło odbijające się we wstecznym lusterku. Żołądek wydawał się taki ciężki, kwaśny. – Gadanie zostaw mnie – tylko tyle powiedział, kiedy czekaliśmy, aż podejdzie policjant, ale słyszałam, że on też jest przerażony. Potem był wściekły i powiedział, że jestem teraz jego dłużniczką. Kazał sobie ten dług spłacać bez końca i nigdy nie miał dość. Zawsze należało mu się więcej.

Nie miałam pojęcia, jakim cudem zdołał mnie namierzyć. Kiedy się wyprowadzałam, celowo nie zostawiłam nikomu nowego adresu, a w Bird Rock to nie ja płaciłam rachunki. Któregoś ranka Ben zauważył nieodebrane telefony na mojej komórce i spytał, kto do mnie wydzwania w środku nocy. – Przyznaj się – żartował. – Ukrywasz przede mną chłopaka. Udałam, że to tylko pomyłka, i następnego dnia zablokowałam ten numer. A jednak mnie znalazł i chciał porozmawiać. Założyłam ciemne okulary i ruszyłam na zachód, w stronę plaży. Potrzebowałam powietrza. Wybrałam stolik w mało znanej kafejce na południowym nabrzeżu i zamówiłam mrożoną herbatę. Ręce mi się trzęsły, kiedy unosiłam słomkę do ust. Dzień był piękny – dwadzieścia pięć stopni, słonecznie jak zawsze – a plaża pełna turystów, którzy uparli się robić zdjęcia błękitnemu morzu. Były tu też takie osoby jak ja – bogate kobiety, które musiały jakoś zabić czas, gdy ich mężowie spędzali dzień, pracując w tych tworzących kontur miasta biurowcach. Widziałam również moje stare wersje, wystarczyło się dobrze przyjrzeć. Kobiety, których biżuteria była droga, ale ubrania tanie. Ich skóra była zbyt blada, bo zwykle przesypiały całe dnie, a paznokcie odrobinę za długie i zbyt czerwone, by budzić szacunek. Granica między tymi dwoma typami była czasem tak cienka, jakby jej w ogóle nie było. Mrugnij, a ją przegapisz. Czy kobiety z obu tych plemion spoglądały na mnie jak na swoją? Czy też dla obu byłam już outsiderką? Wyjęłam arkusik papieru z torebki i wpatrywałam się w niego, aż cyfry zaczęły mi tańczyć przed oczami. Ktoś poszedł za mną do salonu, odczekał, aż recepcjonistka sobie pójdzie, i zostawił list na jej biurku. Było to działanie celowe, zaplanowane. Czułam, jak włoski na karku stają mi dęba. Jeśli Ben pozna prawdę o moim starym życiu – całą prawdę, a nie tylko to, że byłam kelnerką w jakiejś spelunie i mieszkałam w beznadziejnym mieszkaniu – to będzie koniec. Jak mógłby kochać kogoś takiego? Łatwo mogłam sobie wyobrazić obrzydzenie na jego twarzy – jego rozczarowanie, rozpacz. Nie byłabym już jego ukochaną. Byłabym czymś zupełnie innym, tanim, paskudnym, żenującym. Wypchnęłam ten obraz z głowy. Ben się nie dowie. Już ja się o to postaram. Ktokolwiek mnie szukał, mógł sobie szukać. Byłam już po drugiej stronie i nie zamierzałam się cofnąć.

Maggie Nigdy jeszcze tak szybko nie dojechałam do Bowdoin. Kampus był nadal cichy, pogrążony w letniej drzemce, w drodze do biblioteki minęłam zaledwie kilka osób. Doug siedział na swoim miejscu. Uśmiechnął się do mnie i zamachał. Gdy wkroczyłam w zimną ciszę biblioteki, czułam się, jakbym wchodziła do jakiegoś sanktuarium. Tutaj panowały spokój, cisza i porządek. Tutaj znajdę odpowiedzi, których szukam. Podeszłam do Barbary i poprosiłam, żeby dała mi ten sam komputer. Niedługo potem zjawił się Tony, mężczyzna, który poprzednio mnie zaczepił, i siadł do swoich książek. Uśmiechnął się i pomachał do mnie, kiedy mnie zauważył. Najpierw przeczytałam jeszcze raz raport z wypadku samolotowego, żeby sprawdzić, czy nie dodali żadnych informacji. Nadal nie znaleźli ciała. Nadal nie ustalili przyczyn wypadku. Wprawdzie wiedziałam, że Jim poinformowałby mnie o czymś takim, ale wolałam się upewnić. Następnie sprawdziłam dom w Bird Rock, żeby zobaczyć, czy jest na sprzedaż. Oczywiście już chwaliło się nim jakieś szykowne biuro nieruchomości. „Żyj pełnią życia i rozkoszuj się luksusem w tym nowoczesnym, przestronnym domu parterowym położonym w samym sercu Bird Rock i zaledwie kilka sekund od Windansea Beach. Eleganckie wykończenia i zapierające dech w piersiach widoki”. Cena tylko nieco powyżej trzech milionów. Próbowałam znaleźć jeszcze kilka rzeczy, ale bez powodzenia. Po godzinie bezowocnych poszukiwań odsunęłam się od komputera i skrzyżowałam ręce na piersi. Utknęłam. Nagle przypomniał mi się ten mężczyzna na placu przed Prexilane. Wpisałam w wyszukiwarce słowo „Prexilane” i przejrzałam wyniki. Na stronie Bloomberga pojawił się w zeszłym tygodniu artykuł spekulujący na temat sprzedaży firmy. „Pełniący obowiązki prezesa Prexilane zaprzecza, jakoby planowana była sprzedaż firmy, jednak według naszych informatorów to tylko kwestia czasu i firma zostanie wkrótce przejęta przez Hyperion Industries”. Hyperion Industries – gdzieś słyszałam tę nazwę. Przypomniałam sobie po kilku sekundach: recepcjonistka myślała, że jestem z Hyperionu. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nic dziwnego, że wszyscy w biurze tak panikowali. Myśleli, że przyszłam kupić ich firmę.

Reszta wyników na temat Prexilane pełna była standardowych biznesowych informacji. Muszę znaleźć więcej konkretów. Ta rozpacz na twarzy mężczyzny, kiedy mówił o śmierci żony, udręka w jego oczach… Wspomniał, że dali jej prochy po porodzie. Przypomniałam sobie tę uśmiechniętą blondynę z billboardów. Somnublaze. W pierwszej kolejności wyskoczyły strony medyczne wyjaśniające, w jaki sposób Somnublaze leczy depresję poporodową. Kliknęłam na jedną z nich, ale nie znalazłam tam nic podejrzanego – artykuł opisywał, w jakiej sytuacji należy przepisać Somnublaze, i wymieniał skutki uboczne, które były naprawdę drobne: ból głowy, mdłości; można się było takich spodziewać właściwie przy zażywaniu każdego leku. Potem kliknęłam na artykuł w „New York Timesie”, który przedstawiał Somnublaze jako istny cud medycyny. „Dla wielu młodych matek Somnublaze to klucz do tego, by znów być sobą”. Bardzo podobnych słów użył mężczyzna na placu, twierdząc, że dali ten lek jego żonie, żeby mogła być sobą. Następny artykuł nazywał Somnublaze największym osiągnięciem przemysłu farmaceutycznego ostatnich dziesięciu lat. Wszystkie recenzje też były pełne pozytywów – setki kobiet wyznawały, że ten lek uratował im życie, że były już na krawędzi, a potem dzięki Somnublaze wróciły do życia. „Bogu dzięki za ten lek – pisała jedna. – Bez niego nie dałabym rady”. Odchyliłam się na krześle. Wyglądało na to, że szukam dziury w całym. Choćbym nie wiem o co podejrzewała Bena, wydawało się, że stworzył lek, który naprawdę pomagał ludziom. Pewnie ten facet z placu był wariatem. A jednak wciąż dręczyło mnie przeczucie, że coś przeoczyłam. I wtedy nagle do mnie dotarło, że wszystko, co dotąd znalazłam w internecie, było pozytywne. Korzystałam z internetu wystarczająco długo, by wiedzieć, że to nie jest normalne, żeby wszystkie recenzje czegokolwiek były jednomyślnie pochlebne. Ludzie używali internetu głównie do dwóch rzeczy: żeby znajdować informacje i żeby narzekać. Nieważne, na jaki temat – jeśli tylko coś istnieje, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie na to narzekał. Na litość boską, przecież nawet Północ, północny zachód miał w sieci parę negatywnych recenzji, choć w głowie mi się nie mieściło, jak można nie lubić tego filmu. To, że nikt nie narzekał na Somnublaze, już samo w sobie było podejrzane. Czy przypadkiem Linda nie wspomniała, że jej synowa brała ten lek i przestała, bo wariowała od niego? Skoro ona źle go znosiła, na pewno inne kobiety też. Zaczęłam więc szukać głębiej. Następne czterdzieści stron wyników wyglądało tak samo – kolejne artykuły o Somnublaze na medycznych stronach,

informacje prasowe, jednogłośnie zachwalające lek opinie pacjentów. Powoli znikały bardziej znane strony i pojawiały się jakieś mniejsze, mniej popularne zakątki internetu, ale ton się nie zmieniał. Somnublaze był po prostu cudem medycyny i nikt nie napisał na jego temat złego słowa. Dopiero na siedemdziesiątej czwartej stronie znalazłam coś innego. Było to forum młodych matek, wątek dawno został zamknięty, ale wciąż można go było przeczytać. W temacie tylko jedno słowo: POMOCY. Data: 14 września 2016, 3.49 Użytkownik: Curls384 Kiedy córcia miała 4 tygodnie, zdiagnozowano u mnie depresję poporodową. Lekarz przepisał mi Somnublaze i biorę to już od 6 miesięcy. Z początku lek bardzo mi pomagał. Znów czułam się sobą i w końcu mogłam się porządnie zająć córcią. Ostatnio mam wahania nastroju. Raz jestem szczęśliwa, za chwilę wściekła. I to tak wściekła jak nigdy dotąd. Któraś z was tak miała? Data: 14 września 2016, 10.11 Użytkownik: RebeccaCC Biorę Somnublaze od narodzin drugiego synka, czyli trzy miesiące, i bardzo mi pomógł. Nie mam wahań nastroju. Może porozmawiaj ze swoim lekarzem. Czy to nie jest przypadkiem brak witaminy D? Data: 16 września 2016, 1.32 Użytkownik: Curls384 Lekarz zwiększył mi dawkę z 20 mg do 40. Poziomy witamin mam w normie. Dziś tak się wściekłam na córcię, że musiałam się zamknąć w łazience, żeby się uspokoić. Jestem przerażona. Dlaczego jestem taka wściekła??? Czy ktoś potrafi mi pomóc? Błagam, nie wiem, co robić!

Data: 16 września 2016, 11.55 Użytkownik: GeorgiaPeach Czy masz z kim o tym porozmawiać – z kimś z rodziny? Koleżanką? Terapeutą? Czy Twój mąż wie, jak się czujesz? Data: 21 września 2016, 14.33 Użytkownik: GeorgiaPeach Udało pomógł?

Ci

się

z

kimś

o

tym

porozmawiać?

Ktoś

Ci

Data: 23 września 2016, 17.04 Użytkownik: GeorgiaPeach Modlę się za Ciebie. Data: 6 listopada 2016, 15.47 Użytkownik: Moderator Wątek zamknięty.

I tu kończyła się ich rozmowa. Serce mi się krajało na myśl o tej kobiecie – była naprawdę przerażona. Może to nie miało żadnego związku z tymi tabletkami. Może większa dawka rozwiązała problem i czuła się już lepiej. Znów przeczytałam wszystkie posty. GeorgiaPeach naprawdę się o nią bała. A potem moderator tak nagle zamknął wątek. Choć oczywiście to żaden dowód. To tylko jedna kobieta. Nie miałam żadnych informacji na temat jej sytuacji. Nie wiedziałam, czy jej samopoczucie miało jakikolwiek związek z Somnublaze. Była to kropla w morzu pochwał. Na wszelki wypadek zapisałam sobie jednak adres strony. Spojrzałam na zegarek. Było prawie wpół do czwartej. Powinnam już jechać, bo zaczną się korki. Zbierałam właśnie rzeczy, kiedy poczułam czyjąś dłoń na ramieniu.

– Przepraszam. – Podniosłam wzrok. Tony. – Nie chciałbym się, broń Boże, narzucać, ale zamierzam pójść na kawę i pomyślałem sobie, że być może dałaby się pani namówić. – Przechylił głowę, przyglądając mi się ciekawie. – Wybaczy pani śmiałość, ale na moje oko przydałaby się dziś pani kawa. Zjeżyłam się. Dlaczego on się tak do mnie przyczepił? W dodatku patrzył na mnie jakoś dziwnie. Zupełnie jakby potrafił mnie przejrzeć na wylot. Aż się czułam odsłonięta. Czy on wiedział, kim jestem? Wiedział o Ally? A może to dziennikarz węszący za sensacją. Albo jakiś świr, który ekscytuje się cudzymi tragediami, jak ci gapie, którzy zawsze się znajdą, gdy tylko dojdzie do wypadku. – Nie, dziękuję – odpowiedziałam szorstko i odwróciłam się, licząc na to, że sobie pójdzie. Czułam go za sobą. – Przepraszam – bąknął cicho. – Pomyślałem tylko, że może miałaby pani ochotę z kimś porozmawiać. Usłyszałam jego oddalające się kroki i zmiękłam. Przecież ten człowiek zwyczajnie chciał być miły. Całkowicie mi odbija, skoro wydaje mi się, że przyświecają mu jakiekolwiek inne zamiary. W końcu już poprzednim razem uznałam, że to po prostu samotny starszy pan. A teraz znów zachowałam się wobec niego nieuprzejmie. Wcale nie miałam ochoty wracać już do domu i rzeczywiście miło by było wypić kawę, szczególnie z kimś, kto nic o mnie nie wie i nie będzie się nade mną użalał. Wstałam i podeszłam do jego biurka. Na blacie piętrzyły się książki. Spojrzałam na tytuły. Teraz przerabiał impresjonistów. Podniósł na mnie wzrok. Zrobił minę skrzyczanego szczeniaczka. – Chętnie pójdę na kawę, jeśli zaproszenie jest nadal aktualne – powiedziałam, a on od razu się rozpromienił. Poszliśmy do kafeterii w budynku Smith Union. Usiadłam przy jednym z plastikowych stolików, a on poszedł zamówić kawę. Patrzyłam, jak stoi w kolejce. Był przystojny jak na swój wiek, nadal w formie i z czupryną srebrnych włosów. Na pewno był bardzo atrakcyjny za młodu. Pochwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się, a ja odwróciłam wzrok, jakby mnie na czymś przyłapał. – Proszę bardzo. – Podał mi papierowy kubek. – Nie mieli zwykłej kawy, więc wziąłem pani coś, co się nazywa „flat white”. Mam nadzieję, że będzie znośna. – Na pewno – odpowiedziałam. – Dziękuję.

Patrzyłam, jak pije swoją kawę, a gdy otarł mleko z górnej wargi, uświadomiłam sobie, że cieszę się, iż przyjęłam jego zaproszenie. – A więc – zaczął, podpierając się łokciami o blat – powie mi pani, czego tak szuka? Z pani miny wnioskuję, że to coś poważnego. Nic nie odpowiedziałam. Nie byłam gotowa na taką rozmowę. Tony potarł dłonią zarost na brodzie i westchnął. – Przepraszam, znów wtykam nos w nie swoje sprawy. Żona zawsze mi mówiła, że zadaję za dużo pytań. Uniosłam brwi. – Był pan żonaty? – Tak, owdowiałem cztery lata temu. – W jego oczach zobaczyłam ten sam ból, który znałam z lustra, i skinęłam głową. – Ja dwa lata temu. Westchnął. – Powiedziałbym pani, że z czasem robi się lżej, ale to by było kłamstwo. Uśmiechnęliśmy się smutno do siebie. – Sama się już tego domyśliłam – przyznałam. Upiłam trochę kawy. Nieco za dużo mleka jak na mój gust, ale nie była zła. – Mogę spytać, co się stało? – Diane miała zawał serca. Rano graliśmy w golfa i poszedłem pod prysznic. Kiedy wyszedłem z łazienki, leżała na sofie. I już było za późno. Oczy zaszły mu łzami i wiedziałam, że znów jest myślami w tamtej chwili. Wyobraziłam sobie, jak wychodzi z łazienki i zastaje ją bez życia na poduszkach, i serce mi się ścisnęło. – Przykro mi – szepnęłam, a on znów na mnie spojrzał. W jego oczach zobaczyłam zrozumienie, z którym rzadko się spotykałam. Wśród moich znajomych nikt jeszcze nie stracił męża. Wszyscy oczywiście bardzo mi współczuli, byli kochani, ale wiedziałam, że tak naprawdę mnie nie rozumieją. Nikt nie potrafi opisać tego, co się czuje, kiedy widzi się ciało ukochanej osoby i wie się, że już jej tam nie ma. To jak jakaś tania magiczna sztuczka. Okrutniejsza niż wszystko, co można sobie wyobrazić. – A pani mąż? – spytał, otwierając paczuszkę z cukrem i wsypując go do kawy. Odwróciłam wzrok. – Charles zmarł na raka jelita grubego. – Taka była prawda. Prawie. Bo to rak go zabijał. Wciąż słyszałam równomierne kapanie morfiny. „Jest niezabezpieczona” – powiedział lekarz podczas ostatniej wizyty, wskazując mi

głową sejf, w którym trzymał morfinę, a potem pożegnał się i wyszedł. Niczego więcej nie dodał. Nie musiał. Powinnam była powiedzieć Ally, że zamierzam to zrobić. Chciałam ją chronić, ale w ten sposób odebrałam jej szansę na pożegnanie się z ojcem. Rozumiałam, dlaczego mnie znienawidziła. Sama siebie nienawidziłam, mimo że Charles mnie o to poprosił. W głębi duszy wiedziałam, że zachowałam się egoistycznie. Kochał ją nad wszystko – tak, jak powinien, w końcu była jego córką – ale to ja kochałam go pierwsza i chciałam go kochać ostatnia. Ona była jego córką, ale ja żoną. Na moich oczach z osiemnastoletniego dzieciaka stał się mężczyzną, mężem, ojcem. Patrzyłam, jak zżera go rak, i chciałam uratować ten ostatni skrawek mężczyzny, którego kochałam. Egoizm w czystej postaci. Ale też miłość, choć wiedziałam, że nie potrafiłabym jej tego wyjaśnić. Tony pokręcił głową. – Okropna rzecz. Przykro mi, że musiała pani przez to przejść. Nie masz pojęcia, przez co musiałam przejść – pomyślałam. Pokiwałam głową. – I nawzajem. Jego usta wykrzywiły się w smutnym uśmiechu. – Starość jest do bani, prawda? Roześmiałam się. – Otóż to. Te dzieciaki nie wiedzą, jakie mają szczęście – dodałam, wskazując stolik, przy którym siedzieli studenci. – Choć z drugiej strony nie chciałabym znowu mieć osiemnastu lat. Pokręcił głową. – Boże broń. Przez kilka minut milczeliśmy, pijąc kawę i patrząc na studentów kręcących się po kafeterii. Kupowali pizzę, siadali przy stolikach, śmiali się w grupkach po trzy, cztery osoby. Spojrzałam na niego kątem oka. Tak, pewnie był przystojny w młodości. Zmarszczki w kącikach jego oczu sugerowały, że dużo się w życiu śmiał, choć teraz jego spojrzenie było raczej smutne. Twarz miał łagodną. Poczułam nagle, że mogę mu ufać. – Moja córka miała wypadek samolotowy – powiedziałam zbyt głośno. Spojrzał na mnie zaskoczony. – Boże. Pokiwałam głową.

– Wszyscy myślą, że nie żyje, ale nie znaleziono jej ciała. – Gdy tylko padły te słowa, zrobiło mi się lżej. Jakby w upalny dzień wystrzelił nagle hydrant. – Próbuję ustalić, co się właściwie stało, ale chyba kręcę się w kółko. Chcę tylko to wszystko zrozumieć, ale zaczynam podejrzewać, że to po prostu nie ma sensu. Tony przetarł twarz dłonią. – O Boże, nie wiem, co powiedzieć. Tak mi przykro. Pokręciłam głową. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego ubzdurałam sobie, że mnie zrozumie, ale teraz byłam zła, że tak się nie stało. – Chodzi o to, że… Po prostu nie potrafię uwierzyć, że ją straciłam. Przez ostatnie dwa lata nie utrzymywałyśmy kontaktu, a teraz dowiaduję się o jej życiu takich rzeczy, że… Zupełnie jakby była obcą osobą. Ale muszę się tego wszystkiego dowiedzieć. Chociaż wiem, że właściwie powinnam sobie odpuścić, to po prostu nie umiem. Muszę się dowiedzieć, ile tylko zdołam. Szukam już nawet informacji o rzeczach, które nie mają nic wspólnego z Ally, na wypadek gdyby jednak dokądś mnie to doprowadziło. Rozumie pan? – Odważyłam się spojrzeć mu w oczy. – Czy to, co mówię, ma sens? Pewnie nie. Poczułam, że rumienię się ze wstydu. Co ja w ogóle wyprawiam? Dlaczego opowiadam obcemu człowiekowi o takich rzeczach? Spojrzał na mnie tak łagodnie, tak czule. Pokiwał głową. – Oczywiście, że ma. Odwróciłam wzrok. – Ale tylko pan tak uważa. Wszyscy inni myślą, że zwariowałam. – Wpatrywałam się w plastikowy blat. – Jutro odbędzie się uroczystość żałobna. Moja przyjaciółka ją zorganizowała, bo sądzi, że to mi pomoże się z tym wszystkim pogodzić. – Parsknęłam gorzkim śmiechem. – Jakoś wątpię, żeby tak się stało. Pokręcił głową i się uśmiechnął. – Pamiętam, że kiedy zmarła Diane, spotkaliśmy się z chłopakami, kupiliśmy kilka zgrzewek piwa i po prostu upiliśmy się w milczeniu. Przez cały wieczór żaden z nas nie powiedział ani słowa, aż w końcu Bobby Maguire zaczął gadać o baseballu i wszyscy odetchnęli z ulgą. Bo o czym tu mówić? I tak nikt nie ma nic mądrego do powiedzenia. Nikt nie może zrozumieć, co czujesz. W tym problem. Nawet kiedy jesteś otoczony przez ludzi, jesteś zupełnie sam. Trzeba sobie z tym jakoś radzić. – Znów potarł zarost i westchnął. – Przepraszam, gadam od rzeczy. Nagle opadła mnie nieśmiałość, tak jakby zobaczył mnie nago. Skrzyżowałam ręce na piersi.

– Jest, jak jest, i nic się na to nie poradzi. – Spojrzałam na zegar na ścianie. Dochodziła czwarta. Dopiłam kawę. – Muszę już lecieć. Zerknął na swój zegarek i aż się skrzywił. – Ja też. Muszę wracać do książek. Na piątek mam napisać esej na temat W stronę Swanna. – Pochylił się nad stołem i konspiracyjnym szeptem spytał: – Rozumie pani może, o co mu w ogóle chodziło? Pokręciłam głową. – Próbowałam to kiedyś przeczytać, ale jakoś mi nie szło. Jak dla mnie przekombinowane. – Dobrze. Czyli nie ja jeden tak uważam. Wyrzuciliśmy nasze papierowe kubki i wyszliśmy razem z budynku. Ciepło już zniknęło, niebo było teraz białoszare, zachmurzone. Będzie padać. Tony schował ręce do kieszeni. – Dziękuję, że dotrzymała mi pani towarzystwa. – Cała przyjemność po mojej stronie. Dziękuję za kawę. – Polecam się na przyszłość. Staliśmy tak chwilę, oboje niepewni, jak się pożegnać. – To do zobaczenia – powiedziałam w końcu, wyciągając rękę. Uścisnęliśmy sobie nieporadnie dłonie i poczułam, że się rumienię. Przestań – zganiłam się. – Zachowujesz się jak idiotka. Widziałam po jego minie, że i on czuje się niezręcznie, co trochę mnie pocieszało, a trochę pogarszało sprawę. – Proszę na siebie uważać – powiedział, chowając ręce do kieszeni. – Mam nadzieję, że niedługo znów się zobaczymy.

Allison Szperam w torbie. Nie zostało mi już wiele z zapasów z chaty – puszka zupy i trochę krakersów. Bezlitosny głód. Wbijam tępy nóż w puszkę i piję. Postrzępiony metal rozcina mi wargę i smak krwi miesza się ze smakiem zupy literkowej. Uwielbiałam ją, kiedy byłam mała. – Allison! Sposób, w jaki ten mężczyzna mnie zawołał, wywołał natychmiastowy skurcz żołądka. Już kiedy mijałam go na ulicy, zauważyłam, że się na mnie gapi, ale nie zastanawiałam się nad tym specjalnie. Mężczyźni zawsze się na mnie gapili. Jak każda kobieta, gdy tylko wychodziłam z domu, stawałam się wspólną własnością. Wszystkie szybko się do tego przyzwyczajamy, uczymy się przybierać odpowiedni wyraz twarzy, unikać kontaktu wzrokowego, iść dalej. On jednak zawołał mnie po imieniu. Teraz szedł za mną po chodniku. Usłyszałam, że przyspiesza, więc też przyspieszyłam. Zacisnęłam palce na pasku torebki i zaczęłam układać w głowie plan. Kilka budynków dalej był sklep. Wbiegnę do środka i poproszę o pomoc. Jego dłoń zacisnęła się na moim łokciu. – Allison, proszę! Chcę tylko porozmawiać. Wyrwałam mu się i odwróciłam gotowa do walki. Był biały dzień. Przecież ktoś nas zobaczy, nim zrobi się naprawdę źle. Ktoś się wtrąci. Przede mną stał mężczyzna o twarzy człowieka przegranego, takiego, którego życie pełne jest rozczarowań. Oczy miał szeroko osadzone i lekko kaprawe, jakby trawiła go gorączka, a czuprynę siwą i potarganą. Nigdy przedtem go nie widziałam. Nie wyglądał na groźnego, ale nie byłam głupia. Wiedziałam, że ludzie są zdolni do wszystkiego. – Nie dotykaj mnie – syknęłam lodowatym tonem. – Przepraszam. – Odsunął się o parę kroków i uniósł dłonie. – Nie chciałem cię przestraszyć. – Nie przestraszyłeś mnie. – Zasada numer jeden: nigdy nie okazuj strachu. – Skąd znasz moje imię? Kąciki jego ust uniosły się w ostrożnym uśmiechu. – Już od jakiegoś czasu próbuję się z tobą skontaktować. Zmrużyłam podejrzliwie oczy.

– To ty wysyłasz mi te listy. – Bo po tamtym pojawił się następny i kolejny. Ludzie, którzy mi je podawali, nigdy nie wiedzieli, skąd się wzięły. Zupełnie jakby koperty materializowały się jakimś magicznym sposobem. Ale oto stał przede mną. Człowiek z krwi i kości. – Czego chcesz? Pokazał uniesione dłonie, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że nie ma broni. – Naprawdę chcę tylko porozmawiać. Skrzyżowałam ręce na piersi. – A jeśli ja nie chcę rozmawiać? Zrobił niepewny krok w moją stronę. – Nie chciałem tego robić – szepnął. Cofnęłam się. – Czego? Bawił się nerwowo rąbkiem koszuli. – Wiem o twojej przejażdżce w Palm Springs. Lodowaty strach. – Nie wiem, o czym mówisz. – Lśniąca, czarna taśma autostrady. Niebieskie światła migające we wstecznym lusterku. Zrobiło mi się słabo. Mężczyzna przyglądał się uważnie mojej twarzy. – Twój narzeczony o tym nie wie, prawda? Milczałam. – Nie wie o wielu rzeczach. Była to groźba, choć powiedział ją niemal czułym tonem, a w jego oczach zobaczyłam coś jakby współczucie. Poszliśmy do kawiarni obok. Było południe i w środku tłoczyli się ludzie spragnieni kofeiny oraz tacy, którzy chcieli znaleźć gdzieś miejsce, żeby przysiąść z laptopem. Starałam się nikomu nie patrzeć w oczy, kiedy podeszłam złożyć zamówienie. Miałam wrażenie, że cała sala na mnie patrzy. Wiedzą – pomyślałam. – Wszyscy już wiedzą. Usiedliśmy przy stoliku w kącie i milczeliśmy, póki kelnerka nie przyniosła nam zamówienia. Mężczyzna rozerwał trzy paczki cukru i wsypał ich zawartość do kawy. – Mam słabość do słodkiego – powiedział z przepraszającym uśmiechem, a ja musiałam schować ręce pod stół, żeby nie strzelić go w gębę. Patrzyłam, jak powoli miesza kawę, upija łyk, dolewa mleka, znów pije. Cały ten czas skrzydła paniki rozkładały się szerzej, rozpychały się w moim gardle. Ten mężczyzna – ten stary, beznadziejny facet – zamierza mi wszystko odebrać.

Ale jego to nie obchodziło, był skupiony na swojej kawie. Znienawidziłam go. W końcu nie wytrzymałam. – Kim jesteś? – spytałam. Stuknął łyżeczką o kubek i odłożył ją na spodek. – To nie ma znaczenia. A zatem on znał mnie, ale ja nie mogłam znać jego. I to mimo, że wiedział o mnie rzeczy, które mogą mi odebrać ukochanego mężczyznę, rzeczy, które mogą zniszczyć życie, jakie sobie stworzyłam. – Słuchaj – odezwałam się; było mi gorąco i byłam na granicy łez – nie wiem, co o mnie wiesz, ale… Uniósł dłoń, żeby mnie powstrzymać. – Spokojnie. Nie interesuje mnie, co robiłaś w barze ani z jakim towarzystwem się trzymałaś. Patrzyłam na niego zdezorientowana. – Nie? Pokręcił głową. – To dlaczego…? Przechylił głowę na bok i uśmiechnął się. – Potrzebowałem tylko sposobu, żeby cię namówić na tę rozmowę. Żebyś mnie wysłuchała. Odchyliłam się na krześle. – Nie zamierzasz powiedzieć Benowi o mojej przeszłości? Pokręcił głową. – Choć chciałbym go zniszczyć, to nie w ten sposób. Nie, nie powiem mu. Nie zdradzę twoich sekretów. Powinno mi ulżyć, ale nadal czułam kwaśny smak strachu. Ten mężczyzna czegoś ode mnie chciał. I wiedziałam intuicyjnie, że jest to coś, czego nie będę mu chciała dać. Miałam ochotę odsunąć się od stołu i uciec jak najszybciej. Rozumiałam jednak, że to nic nie da. Już pokazał, że ma swoje sposoby, żeby mnie znaleźć, a następnym razem może nie być wobec mnie taki uprzejmy. – Czego chcesz? – spytałam cicho. Pił kawę, spoglądając na mnie znad krawędzi kubka. – Co wiesz o firmie narzeczonego? Prychnęłam śmiechem. Ten dźwięk zaskoczył nas oboje. – O Prexilane? – Pokręciłam głową. – Nie mam z nią nic wspólnego. Cierpliwie pokiwał głową. – Tak, wiem. Nie o to pytam. Pytam, ile o niej wiesz.

Pomyślałam o tych wieczorach, kiedy Ben wracał do domu późno, wykończony, ale szczęśliwy, że znów nastąpił jakiś przełom w laboratorium. O tym, jak bardzo chciał pomagać ludziom, leczyć ich. – Wiem, że produkuje leki, które ratują ludziom życie. Facet uśmiechnął się ze smutkiem. – Doprawdy? – Znów wypił trochę kawy. – Znasz może pojęcie „wybiórczo nieprawidłowe raportowanie danych”? – A kiedy pokręciłam głową, dodał: – A „błąd doboru”? Poczułam rosnącą we mnie złość. – Co to w ogóle ma do rzeczy? Wróciło przemożne pragnienie, żeby wybiec z kawiarni. – A gdybym powiedział ci, że Prexilane manipuluje własnymi badaniami klinicznymi i że w wyniku tych oszustw ludziom dzieje się krzywda? Że są ofiary śmiertelne? Drgnęłam. – Ben nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Jemu zależy na ludziach. Chce pomagać chorym. Teraz to on parsknął śmiechem. – Zależy to jemu tylko na jednym: na pieniądzach. Tak jak im wszystkim. – Nie. – Złość w moim głosie zaskoczyła nas oboje. – Mylisz się. Byłam gotowa znieść wszelkie zniewagi z jego ust – zasłużyłam sobie na to, by zmieszał mnie z błotem. Ale na pewno nie zamierzałam mu pozwolić źle mówić o Benie. Ben to dobry człowiek. Facet westchnął. – Firmy farmaceutyczne robią takie rzeczy od lat. Weźmy choćby opioidy. Myślisz, że dopuszczono je do sprzedaży na podstawie uczciwych badań? – Pokręcił głową. – Wszyscy w tym tkwią. Pojęcia nie masz, jakie skutki uboczne mają niektóre z tych leków. – Każdy lek ma jakieś skutki uboczne – zauważyłam. – Nie widziałeś reklam? Połowę każdej z nich zajmuje zawsze wyliczenie skutków ubocznych. – Głos mi się trząsł i musiałam bardzo się starać, żeby nad sobą panować. Popatrzył na mnie z litością, jakbym była małą, głupią dziewczynką, która nie ma pojęcia o świecie. – To tylko te skutki uboczne, o których chcą mówić klientom. Przewróciłam oczami. – Kontrolą leków zajmuje się Agencja Żywności i Leków. Każdy lek przechodzi próby kliniczne i dogłębne badania… – Urwałam, bo nie bardzo się

na tym znałam i właściwie tylko powtarzałam zasłyszane słowa. – Istnieją na to odpowiednie procedury – dodałam z udawaną pewnością. Uśmiechnął się kpiąco. – Taa, jasne, że są procedury. Ale za odpowiednie pieniądze wszystko da się załatwić. Myślisz, że Agencja Żywności i Leków nie zniża się do przyjmowania łapówek? Nie mogłam go znieść. Zachowywał się jak ci wszyscy wymądrzający się mężczyźni, których tylu spotkałam w życiu. Były ich całe setki, a każdy z wielką chęcią klepał mnie uspokajająco po ramieniu i mówił, żebym nie zawracała sobie tym mojej ślicznej główki. Tylko tym razem było jeszcze gorzej. Bo ten człowiek próbował mi wmówić, że nie znam mężczyzny, którego kocham. Na to nie zamierzałam mu pozwolić. – Nie wiem, o czym ty w ogóle mówisz. Chyba oszalałeś – syknęłam. Uderzył dłonią w stół. Mocno. W kawiarni zapadła cisza. Rozpłakało się jakieś niemowlę. – Nie wyzywaj mnie od szaleńców. – Jego oczy błyszczały jak w gorączce. – Nie oszalałem. Odsunęłam krzesło i wstałam. Teraz już naprawdę mnie przerażał, ale nie chciałam, żeby się tego domyślił. Nie chciałam dać mu tej satysfakcji. – Wychodzę – powiedziałam, zarzucając torbę na ramię. – Nigdy więcej się ze mną nie kontaktuj. Podniósł oczy, wbił we mnie wzrok. – Twój narzeczony zabija ludzi – powiedział cicho. – On i jego podwładni niszczą ludziom życie, żeby to ukryć. Nic cię to nie obchodzi? – Kłamiesz – wycedziłam. A jednak zasiał ziarno zwątpienia. Przypomniałam sobie te szepty Bena z Samem. To, jak Ben budził się w środku nocy zlany potem. Ponure nastroje, w jakich czasem wracał z pracy i jeszcze przez wiele godzin nie mógł się z nich otrząsnąć. Serce waliło mi w piersi, w głowie mi się kręciło. Musiałam się natychmiast wydostać z tej kawiarni. Brakowało mi powietrza. Przepchałam się między ludźmi, wybiegłam na zalaną słońcem ulicę i popędziłam przed siebie. Mężczyzna z kawiarni to jakiś obłąkaniec, szaleniec. Już nigdy nie chciałam go widzieć.

Mężczyzna węszył w zimnym porannym powietrzu. Jego płuca wypełniły się zapachem dymu. Wyjął telefon i zadzwonił. – To ja. – Nie, ale jestem blisko. Zaczerwienionymi do bólu palcami zapalił papierosa i się zaciągnął. Kiedy zrobił wydech, dym wymieszał się z parą wokół. Mężczyzna patrzył, jak z góry schodzi wijąca się powoli mgła. – Nie, na pewno jej się nie uda. Znów się zaciągnął, wbił obcas w czarny krąg spalonej ziemi. Spojrzał na zgniecioną trawę i zamarznięte błoto. Uśmiechnął się. Stawała się coraz mniej uważna. Zmęczona. Tylko czekać, aż popełni jakiś błąd. – Tak, proszę pana. Tak zrobię. Rozłączył się i wsunął komórkę do kieszeni. Ostatni raz się zaciągnął, dym buchnął z jego ust. Zgniótł peta, ale go podniósł i schował do tej samej kieszeni co telefon. Buty miał wilgotne, końcówki sznurowadeł zamarznięte. Tupnął mocno, żeby odzyskać czucie w stopach. Miał już serdecznie dosyć tego ganiania po lesie. Chciał to wreszcie zakończyć. Spojrzał na wschód. Przed nim rozciągała się cierpliwa ziemia. I ona gdzieś tam była. Czekała na niego. Znajdzie ją, i to już wkrótce.

Maggie Dziś odbędzie się uroczystość żałobna mojej córki. Te słowa pojawiły mi się przed oczami, zanim uniosłam powieki, a potem huczały mi w głowie, gdy wstawałam z łóżka i wkładałam stary frotowy szlafrok Charlesa. Nieznośny ciężar strachu. Tylu ludzi, tyle spojrzeń. Bałam się, że tego nie zniosę. Starałam się postrzegać tę uroczystość jako okazję. Przecież wcale się nie poddawałam w sprawie Ally. Wręcz przeciwnie – będę dziś mogła porozmawiać z tymi, którzy ją znali. Być może ktoś miał z nią kontakt przez te ostatnie dwa lata. Może dowiem się czegoś przydatnego. Słyszałam na dole głos Lindy. Kłóciła się z kimś o namiot. Była tu już od siódmej, żeby dopilnować wszystkich szczegółów. Wciąż była na mnie zła, że bez jej wiedzy poleciałam do San Diego, choć w życiu by się do tego nie przyznała. Ale i tak wiedziałam, co czuje, i miałam z tego powodu okropne wyrzuty sumienia. Linda robiła, co mogła, żeby mi pomóc, a ja okazałam jej taką niewdzięczność. Zmusiłam się, żeby wziąć prysznic i włożyć sukienkę – żółtą w kwiatki. Kilka lat temu Ally pomogła mi ją wybrać. Żadnych czerni. Kiedy ostatni raz miałam ją na sobie, była dość obcisła, teraz jednak bez trudu zapięłam zamek. Spojrzałam na siebie w lustrze i aż przyłożyłam dłoń do twarzy. Wyglądałam chudo, policzki miałam zapadnięte, usta zaciśnięte. Sukienka wisiała na mnie jak worek. Jakim cudem tak bardzo schudłam w tak krótkim czasie? Wtarłam trochę różu w policzki i pacnęłam się mascarą. Lepiej już nie będzie. Zanim dotarłam do schodów, zatrzymałam się przed pokojem Ally. Nie byłam w nim, odkąd znalazłam tam ciało Barneya. Zawahałam się, kładąc dłoń na klamce. Była zimna. Nacisnęłam ją i pchnęłam drzwi. Usiadłam na łóżku. Rama skrzypnęła pod moim ciężarem. Rozejrzałam się po pokoju. Zauważyłam je, zanim uświadomiłam sobie, że go szukam – stare pudełko po butach wypełnione zdjęciami. Trzymała je na szafie. Zdjęłam je i otworzyłam. Było pełne aż po brzegi. Na samej górze leżało zdjęcie Ally i Charlesa. Ona uśmiechała się w todze i birecie, on patrzył na nią z taką dumą, miłością i zachwytem. Pamiętałam, jak zrobiłam to zdjęcie. Tamtego dnia był straszny upał i uda przylepiały mi się do metalowego rozkładanego krzesełka. Ally wygłosiła mowę o starych

przyjaźniach i nowych początkach – taka typowa mowa na zakończenie szkoły, a jednak piękna. A ja siedziałam, pocąc się w tej letniej sukience, i zachodziłam w głowę, jak to możliwe, że urodziłam tę piękną, pewną siebie dziewczynę. Przez całą uroczystość Charles trzymał mnie za rękę, więc dłonie mieliśmy dosłownie zlepione potem, ale było nam wszystko jedno. Och, jacy byliśmy wtedy szczęśliwi. A potem przypomniał mi się jego pogrzeb. Czarny samochód, w którym pachniało sosnowym odświeżaczem powietrza, amoniakiem i przesiąkniętym papierosowym dymem płaszczem kierowcy. Szelest papierowych mat pod moimi praktycznymi czarnymi butami na obcasach. Dłoń Lindy w mojej, taka zimna. Widok trumny w karawanie przed nami, gdy jechaliśmy powoli przez miasto. Patrzyłam przez okno na te wszystkie duchy nas samych. Ja i Charles zaraz po ślubie, młodzi i przejęci, w tych śmiesznych dzwonach, w drodze do kina. Ja i Charles pchający wózek. Ludzie zatrzymywali się, żeby pozachwycać się tym naszym małym, czarnowłosym skarbem owiniętym kocykiem. Ja i Charles tuż przed tym, jak zachorował. Poszliśmy na kolację, ale musieliśmy wrócić wcześniej, bo tak bardzo rozbolał go brzuch. Następnego dnia poszliśmy do lekarza. Tak to już jest, jak się całe życie mieszka w tym samym miejscu. W każdym kącie widzi się duchy przeszłości. Nie da się od nich uciec. Nie pamiętałam pogrzebu. Wiem, że się odbył, bo miałam nawet cały program uroczystości włożony między kartki starej rodzinnej Biblii, a jednak nic z tego nie pamiętałam. Umysł potrafi płatać takie figle. Chroni nas przed tym, czego nie powinniśmy wiedzieć i czego nie powinniśmy pamiętać. Ciekawe, czy będę pamiętać dzisiejszy dzień. Przyłożyłam rękę do twarzy i poczułam wilgoć. Płakałam. Świadomość tego tylko pogorszyła sprawę i teraz moja pierś unosiła się spazmatycznie, a gardło bolało. Nie wiedziałam, czy dam radę opanować ten szloch. Rozległo się pukanie. W szparze w drzwiach pojawiła się głowa Lindy. – Wszystko w porządku? – Wystarczyło, że na mnie spojrzała. – Och, kochanie. – Barney zdechł. – Nie wiedziałam nawet, że zamierzam to powiedzieć. Choć te słowa padły z moich ust, obie wiedziałyśmy, że nie dlatego płaczę, ale to nie miało znaczenia. Lindzie nie musiałam niczego tłumaczyć. – Tak mi przykro – powiedziała, a jej głos pełen był bólu i współczucia. Wiedziałam, że ona też nie mówi o Barneyu, choć obie kochałyśmy tego starego kota. Usiadła przy mnie na łóżku i otoczyła mnie ramieniem, a ja

wtuliłam się w nią na chwilę. Czułam znajomy zapach zmiękczacza do tkanin, perfum i cytrynowego sprayu do mebli. – Zmoczę ci całą bluzkę – bąknęłam, ale poczułam, że tylko kręci głową i przyciąga mnie mocniej. Długo tak siedziałyśmy, aż w końcu zrobiłam drżący wdech, jak to zawsze po długim płaczu, i odsunęłam się od niej. – Już czas? Spojrzała na zegarek. – Prawie. Chcesz coś zjeść, zanim wyruszymy? Będzie poczęstunek, ale może chcesz zjeść coś teraz, żeby uspokoić żołądek? – Nie, dziękuję. – Myśl o jedzeniu bynajmniej nie uspokajała mojego żołądka. Dotknęła medalionu, który wisiał na mojej szyi. – Ładny. – Skinęłam głową. – Cieszę się, że go odzyskałaś. Zawiozła mnie na miejsce tym swoim różowym cadillakiem. Był piękny dzień. Powietrze pachniało bzem i świeżo skoszoną trawą. Siedząc na fotelu pasażera, mrużyłam oczy w słońcu i starałam się nie myśleć, dokąd jedziemy. – Możesz być na uroczystości tak długo, jak będziesz chciała – przypomniała mi Linda, ściskając moją dłoń. – Gdy tylko uznasz, że chcesz wracać, zawiozę cię do domu. Pokiwałam głową. Myślałam jedynie o tym, kto tam będzie, co im powiem i jak będą na mnie patrzeć. Nim wjechałyśmy na parking przy szkole, już się cała trzęsłam. Wokół było pełno samochodów i ludzi. Kilka osób zatrzymało się na nasz widok i skinęło mi głową, po czym ruszyło w stronę parku. Wsunęłam rękę do torebki i zacisnęłam palce na pomarańczowej buteleczce, którą wrzuciłam tam, zanim wyszłyśmy z domu. – Chodź – powiedziała Linda, biorąc mnie pod rękę. – Już czas. – Już, już – mruknęłam. – Chyba zapomniałam czegoś w samochodzie. Otworzyłam drzwi i schowałam się za nimi, żeby mnie nie widziała. Tabletka utknęła mi w gardle, ale w końcu udało mi się ją przełknąć. Jednak nie chciałam pamiętać tego dnia. Minęłyśmy szkołę – ceglany relikt lat sześćdziesiątych, do którego chodziłam na długo przed tym, jak stał się szkołą Ally – i wyszłyśmy na tereny zielone za nią. W czasie roku szkolnego odbywały się tu mecze, białą kredą zaznaczano granice boiska, a korki dzieci niszczyły trawę, ale teraz, w połowie lipca, był to tylko olbrzymi, spalony słońcem trawnik. Na samym środku stała grupka nastolatków – później dowiedziałam się, że to szkolne kółko teatralne – i śpiewała a cappella piosenkę Beatlesów. – To jej ulubiona – szepnęłam. Linda chwyciła mnie delikatnie za rękę.

– Wiem – odpowiedziała. Z kafeterii przyniesiono długi składany stół, na którym ludzie kładli ciasta, misy z chipsami i zapiekanki z makaronu i sera. Kilku mężczyzn obsługiwało olbrzymiego grilla. Pojęcia nie miałam, skąd Linda zdołała to wytrzasnąć. Pachniało burgerami i hot dogami. Na trawie stali ludzie – niektórych poznawałam, innych nie. Trzymali papierowe talerzyki i rozmawiali w grupkach po dwie, trzy osoby. Małe dzieci wisiały rodzicom na rękach, buźki już miały umazane keczupem i lodami czekoladowymi. Linda spojrzała na mnie uważnie. – Dajesz radę? Jeśli to dla ciebie za dużo, to daj mi znać i natychmiast się zmyjemy. Pokręciłam głową. – Jest idealnie. – Czułam, że tabletka już zaczyna działać, wszystko traciło ostre krawędzie. – Dziękuję. – Nie ma za co. Chcesz coś zjeść? Mogę ci tu zaraz zorganizować jakieś miejsce do siedzenia, żebyś mogła sobie siedzieć i patrzeć, i nikt ci nie będzie przeszkadzał. – Dam radę – zapewniłam ją. – Już i tak dość zrobiłaś. Po prostu sobie pochodzę. Patrzyłam, jak Linda mknie przez trawnik skontrolować bufet, a potem rozejrzałam się po tłumie. Przyszli starzy nauczyciele Ally, jej trenerzy piłkarscy, ludzie, z którymi dorastałam – kojarzyłam te twarze z banku, sklepu spożywczego i z poczty. Miałam wrażenie, że stawiło się pół miasta, i na tę myśl zrobiło mi się cieplej na sercu. Może i nasze miasteczko było pełne duchów, ale jednak byli w nim też ludzie, którzy naprawdę dbali o siebie nawzajem. Wpatrywałam się właśnie w tłum, gdy poczułam dotyk na ramieniu. – Maggie? – Odwróciłam się. To Tony stał przede mną z bukietem białych goździków i łyszczca. – Nie byłem pewien, jaka etykieta obowiązuje… – Podał mi kwiaty, ale byłam zbyt oszołomiona, żeby je przyjąć. Przecież nie wspominałam mu o uroczystości. A może wspominałam? Miałam mętlik w głowie. – Godzinę i miejsce znalazłem w gazecie – wyjaśnił, wyczuwając moje wahanie. – Pomyślałem, że przyjadę złożyć wyrazy współczucia. – Spojrzał na bukiet i pokręcił głową. – Przepraszam. To jednak był głupi pomysł. Narzucam się. Miał taką zrozpaczoną minę. Zupełnie jak zganione dziecko. Wzięłam od niego kwiaty. – Są piękne – powiedziałam. – Dziękuję. To bardzo miłe, że przyszedłeś.

Cisza między nami rosła jak balon. Czułam się jak we śnie. Byłam tu. Na uroczystości żałobnej mojej córki. Tony rozejrzał się. – Ale tłok. Mnóstwo ludzi kochało twoją córkę. Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem. Wszyscy ci ludzie byli tu dla Ally. Wszyscy ci ludzie byli pewni, że Ally nie żyje. Rozpacz zalała mnie tak silną falą, że aż się zachwiałam. Tony chwycił mnie za łokieć. – Chcesz usiąść? Pokręciłam głową. – Nic mi nie jest. To pewnie przez to słońce. Przytaknął ze zrozumieniem. – Straszny dziś upał. Przynieść ci wody? – Nie, naprawdę nic mi nie jest. Schowajmy się może w cieniu. Przeszliśmy razem przez trawnik. Teraz było już pełno ludzi, słychać było ich rozmowy, śmiechy. Dobrze się bawili. Ally nieźle by się uśmiała, gdyby tu była. W głębi duszy chciałam wierzyć, że kiedyś jej o tym opowiem. Postanowiłam uczepić się tej myśli. – To ona? Serce mi zamarło. Podążyłam za wzrokiem Tony’ego. Na sztaludze stało zdjęcie Ally w jasnoniebieskiej sukience. Linda widać powiększyła je na tę uroczystość. Pokiwałam głową. – Piękna. – Dziękuję. Znów wróciły wspomnienia innych zdjęć – tych, na których była za chudą blondynką. Odepchnęłam je. Nie. Dziś chciałam ją pamiętać właśnie taką: w tej niebieskiej sukience, z twarzą zwróconą do słońca. Tony grzebał butem w trawie. – Mam nadzieję, że mnie źle nie zrozumiesz, ale… – Zawahał się. – Po naszej ostatniej rozmowie pomyślałem sobie, że jeśli chciałabyś z kimś porozmawiać, chętnie byłbym tą osobą. Może mógłbym ci jakoś pomóc albo przynajmniej cię wysłuchać. Absolutnie nie chcę cię do niczego zmuszać, ale przyszło mi na myśl, że może moglibyśmy znów pójść na kawę. Wiem, że pewnie spotkam cię jeszcze w bibliotece, ale szczerze mówiąc, nie mam cierpliwości czekać aż do tej chwili. – Przeczesał włosy dłonią. Widziałam, że się denerwuje. – Brak mi cierpliwości – wyjaśnił z uśmiechem. – To kolejna wada, którą moja żona… – Urwał, przełknął ślinę i posłał mi niepewne spojrzenie. Tabletka uśpiła wszelką moją podejrzliwość. Był tylko miłym, samotnym staruszkiem, który szukał towarzystwa i chciał pomóc. Nie było w tym nic złego.

Pokiwałam głową. – To może w środę? Uśmiechnął się tak szeroko, że nawet smutek w jego oczach nieco przygasł. – Idealnie. Czy masz jakieś miejsce, gdzie chciałabyś pójść? – Jest taka kawiarnia parę kilometrów stąd, w Felton. Nazywa się Sunnyside Café. Naprawdę urocza. Wolałabym nie spotykać się w Owl’s Creek, jeśli ci to nie przeszkadza. Wiesz, jak to jest w małych miasteczkach. Pokiwał głową. – Oczywiście. Może być o trzeciej? – Jasne. Uzmysłowiłam sobie, że naprawdę się cieszę na to spotkanie. Zamrugałam i nagle ujrzałam przed sobą Shannon w mundurze. Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało, a ja musiałam się powstrzymać, żeby jej nie uściskać. Wyglądała tak młodo. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszli ci państwo… – powiedziała, wskazując dobrze ubranego mężczyznę i drobną, nerwową blondynkę. – Chcieli z panią porozmawiać. Spojrzałam w tamtą stronę. Wyglądali dziwnie znajomo, szczególnie mężczyzna, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ich widziałam. – Powiedzieli, czego chcą? Shannon wzruszyła ramionami. – Tylko, że chcieliby z panią porozmawiać. Uznałam, że właściwie nie ma to znaczenia, że ich nie kojarzę. Przyszli na uroczystość żałobną Ally, więc jeśli chcieli ze mną porozmawiać, powinnam się zgodzić. – Niech im pani powie, żeby podeszli – poprosiłam Shannon. Odwróciłam się do Tony’ego, żeby go przeprosić, ale już go nie było. Zobaczyłam tylko jego oddalające się w stronę parkingu plecy. Uświadomiłam sobie, że wciąż trzymam kwiaty, więc odłożyłam je na stół obok. Patrzyłam, jak mężczyzna idzie w moim kierunku, a przy nim drepcze blondynka. Był wysoki, ramiona miał szerokie, jego ciemne włosy były wciąż gęste, choć przyprószone siwizną, a oczy ciemnoniebieskie. Może to ktoś z uniwersytetu – pomyślałam. Ale wydawało mi się, że znajomy z uczelni nie prosiłby o pośrednictwo Shannon. Jego żona – czy kimkolwiek ona dla niego była – wyglądała jak idealna laleczka: smukłe kończyny, wiśniowe usta, włosy w miodowym odcieniu. Przypominała tę zbyt elegancką wersję Ally ze zdjęcia.

Dopiero kiedy mężczyzna wyciągnął rękę, przez gęsty syrop otumanienia dotarło do mnie, kto to jest. David Gardner. A ta uwieszona na nim piękność, która tak bardzo przypominała mi Ally, to Amanda. W końcu miałam okazję ich poznać. Zamrugałam rozpaczliwie, żeby odzyskać jasność umysłu. – Tak się cieszę, że wreszcie mogę cię poznać – powiedział uprzejmie mężczyzna, ściskając mi mocno dłoń, po czym pochylił się, żeby pocałować mnie w policzek. – Jestem ojcem Bena. Mów mi David. Pachniał czymś piżmowym, cytrusowym i z pewnością drogim. Od razu mnie od tego rozbolała głowa. – Wiem, kim jesteście – odpowiedziałam, robiąc krok w tył i potykając się lekko na nierównej trawie. Byli ludźmi, którzy nie raczyli nawet do mnie oddzwonić. To oni sprowadzili na ten świat mężczyznę, który odebrał mi córkę. Zrobiłam głęboki wdech i stanęłam pewniej. – Mówcie mi Maggie. – Maggie, pozwól, że ci przedstawię moją żonę Amandę, matkę Bena. Nim wypowiedział te słowa, Amanda rzuciła się na mnie, oplatając cienkimi ramionami. – Tak mi przykro – szepnęła mi prosto do ucha. Moja twarz wylądowała w jej włosach i czułam zapach sprayu pomieszany z perfumami. Shalimar. Udało mi się uwolnić z tego uścisku. – Dziękuję – powiedziałam cicho. – Wy również przyjmijcie moje kondolencje. Język jakoś dziwnie opuchł mi w ustach. Spojrzałam w oczy tej kobiety i zobaczyłam złamane serce. Na ułamek sekundy zrobiło mi się jej żal. Potem jednak potrząsnęłam głową. Weź się w garść, Maggie. Nie zapominaj, kim oni są. – Dotarły do was wiadomości, które nagrałam? Amanda zamrugała szybko jak kot, któremu ktoś prysnął wodą w pysk. – Nie – zapewniła mnie, a kąciki jej ust opadły. – Nic do nas nie dotarło, prawda, Davidzie? – Mężczyzna pokręcił głową. – Nie było nas jakiś czas w domu… – A wasza gosposia? Przekazała wam, że u was byłam? Amanda zrobiła wielkie oczy. – Byłaś w San Diego? Przyglądałam się jej twarzy, ale nie dojrzałam niczego poza uprzejmym zdumieniem. – Rozmawiałam z nią – powiedziałam. – I z waszą sąsiadką. Nie wspomniała o tym? Amanda zmarszczyła brwi.

– Jak już mówiłam, nie było nas jakiś czas w domu. Ale Pilar powinna była nam o tym wspomnieć… – Położyła mi dłoń na przedramieniu i spojrzała na mnie z troską. – Tak mi przykro, że przejechałaś taki kawał drogi na marne. Przypomniała mi się pusta szafa w domu w San Diego, opróżniona toaletka, obecność Ally wymazana poza tym jednym włosem. Przez mgłę przebiła się złość. – Wcale nie na marne. – Moja odpowiedź była lakoniczna, ale wywołała szok na twarzy Amandy, pojedynczą falę zdumienia, po czym natychmiast powierzchnia znów się wygładziła. Matka Bena ścisnęła moje ramię. – W każdym razie cieszę się, że jesteśmy tu dziś z tobą. Nie chcemy się oczywiście narzucać. Wiemy, że to twój dzień. Ale kiedy tylko się dowiedzieliśmy, postanowiliśmy przyjechać tu, żeby osobiście złożyć ci kondolencje. Przez mgłę przebiło się zaskoczenie. – Jak się dowiedzieliście o tej uroczystości? – Coś było o tym w gazecie. Ktoś nam podesłał link i od razu następnego dnia kupiliśmy bilety na samolot. – Nie potrafiłam sobie jakoś wyobrazić, jakim cudem informacja o wydarzeniu w Owl’s Creek mogła dotrzeć aż na drugi koniec kraju, niemniej Ally stała się właściwie osobą publiczną. Od wielu dni nie oglądałam wiadomości, nie miałam więc pojęcia, co teraz gadają. – Twoja córka była dla nas kimś wyjątkowym – ciągnęła Amanda. – Była wspaniałą młodą kobietą. Mamy tyle cudownych wspomnień, prawda, Davidzie? Ben był dzięki niej taki szczęśliwy. Byli jak papużki nierozłączki. Przez moją głowę przemknęło wspomnienie Ally otulonej niemowlęcym kocykiem. David potakiwał nieuważnie, taksując wzrokiem tłum wokół. – To była wspaniała dziewczyna. Przeproszę was na chwilę… Popatrzyłyśmy za nim z Amandą. Przeszedł całe pole i dotarł do bufetu. Z wypełnionego lodem plastikowego pudła wyjął butelkę piwa, otworzył ją i zaczął łapczywie pić. – Przepraszam za męża – powiedziała Amanda i zaśmiała się niepewnie. – Od śmierci Bena nie jest sobą. To nim wstrząsnęło. Pod jej oczami widać było cienie, których nie zakryłaby żadna ilość makijażu. Usta zaciskała mocno. Nie dało się zaprzeczyć temu, że ta kobieta naprawdę cierpi, i mimowolnie poczułam litość. – Wszystkim nam jest ciężko – zgodziłam się.

Spojrzała na mnie z wdzięcznością. – Wspaniała uroczystość – zauważyła, wskazując trawnik. – Chciałam zorganizować coś podobnego dla Bena, coś równie nieoficjalnego, otwartego, ale David uparł się przy prywatnym nabożeństwie. – Mieliście pogrzeb? – Oniemiałam. Oni mieli ciało syna. Mogli się z nim pożegnać. Ja może nigdy nie będę miała takiej szansy. Moje palce same powędrowały do naszyjnika. Zostało mi po niej tak niewiele. A oni mieli tak dużo. Amanda pokiwała głową. – Tak, w piątek. W kościele, gdzie chrzciliśmy Bena. I gdzie on i Allison mieli… – Słowa zamarły jej w ustach i widziałam, że z trudem powstrzymuje łzy. – Nie chcę robić sceny. Obiecałam sobie, że tego nie zrobię, ale… kiedy widzę, ilu ludzi przyszło pożegnać Allison… i to spotkanie z tobą… – Zaczęła płakać, łzy płynęły jej po policzkach, więc siłą rzeczy musiałam otoczyć ją ramieniem i przytulić. – To takie straszne – łkała. Ponad jej pochyloną głową patrzyłam, jak zbliża się do nas David. – Powinniśmy już iść – rzucił do Amandy, jakby nie zauważył, że wypłakuje sobie właśnie oczy, a ja ją pocieszam. Spojrzałam na niego zdezorientowana. – Przecież dopiero co przyjechaliście. Amanda wyswobodziła się z moich objęć i otarła rozmazaną mascarę. – Rano David ma do załatwienia pewne sprawy w Portlandzie, więc wyjeżdżamy już dziś wieczorem. David miał nadal nieobecną, niewzruszoną minę. – Bardzo to miłe z waszej strony, że przyjechaliście z tak daleka. Przykro mi, że nie mieliśmy czasu dłużej porozmawiać. Amanda posłała mi niepewny uśmiech. – Może udałoby się nam zjeść razem kolację jutro wieczorem? Miałabyś czas? Lot do Kalifornii mamy dopiero w czwartek, a David pozałatwia swoje sprawy do obiadu i potem będziemy wolni, prawda, Davidzie? – Mruknął tylko w odpowiedzi. – Moglibyśmy przyjechać tu z powrotem na kolację. Wasze miasteczko wydaje się urocze. Chętnie bym je zwiedziła. Wszystko działo się tak szybko. Nie ogarniałam sytuacji, nie mogłam zebrać myśli. Próbowałam się ocknąć. – Na głównej ulicy jest taka restauracja, nazywa się Chloe. Nie wiem, czy lubicie francuską kuchnię…

– Doskonale. To o ósmej? – Przylgnęła znów do mnie. Poczułam słaby aromat bergamoty i wanilii. Patrzyłam, jak płyną przez tłum w stronę parkingu. Uwieszona na ramieniu Davida Amanda potknęła się, a on chwycił ją i przyciągnął do siebie. Ta kobieta naprawdę wyglądała jak porcelanowa laleczka. – Jak się trzymasz? – Przy moim boku pojawiła się Linda. Była zaniepokojona. – Shannon powiedziała mi, kto to. Nie wiedziałam, czy podejść, żeby się upewnić, że sobie radzisz, czy lepiej nie przeszkadzać. – Nic mi nie jest. – Moja głowa wydawała się lekka, jakby pełna bawełny. – Przyjadą jeszcze jutro. Pójdziemy razem na kolację. Linda spojrzała na mnie uważnie. Tak dobrze mnie znała. – Chodź – powiedziała tylko, otaczając mnie ramieniem. – Zawiozę cię do domu.

Allison Popołudniami przychodziła zwykle gosposia, co oznaczało, że musiałam się zmyć. Nie mogłam znieść tego, jak kazała mi podnosić nogi, kiedy odkurzała, i tego, jak cmokała, gdy znalazła moje włosy w odpływie. W ogóle traktowała mnie jak gościa, który się zasiedział. Dlatego w te dni, gdy przychodziła, starałam się być bardzo zajęta. Czasami chodziłam na plażę, ale głównie jeździłam po okolicy. Niekiedy docierałam aż do Carlsbadu, gdzie parkowałam samochód i patrzyłam na skejtów jeżdżących wokół parku albo brałam ze sobą sportowe buty i biegałam wokół jeziora Calavera. Raz zajechałam do Los Angeles. Widziałam już smog unoszący się nad miastem, ale zawróciłam po pierwszym korku. Ben lubił, kiedy czekałam na niego w domu, gdy wracał – mówił, że chce mnie natychmiast zobaczyć, żeby widok mojej twarzy przegonił myśli o pracy. Nie chciałam się więc spóźnić. Prawda była taka, że nie miało znaczenia, dokąd jechałam. Robiłam to tylko dla zabicia czasu. Musiałam coś robić, żeby mój umysł nie wracał wciąż w miejsca, o których chciałam zapomnieć. Pojechałam więc na południe, do parku Pacific Gateway i patrzyłam, jak mewy zataczają na niebie leniwe koła. Próbowałam czytać książkę, którą wzięłam, ale nie potrafiłam się skupić. Myślami ciągle wracałam do tamtej kawiarni i przypominał mi się mężczyzna, który wpatrywał się we mnie zaczerwienionymi oczami, wciskając mi te wszystkie kłamstwa. Wariat – mówiłam sobie. – Świr. Ale choć przeganiałam ten głos z głowy, uparcie wracał. Nie odpuszczał. W końcu spakowałam się i ruszyłam w drogę powrotną, celowo jadąc powoli, żeby mieć pewność, że sprzątaczka sobie pójdzie, zanim dotrę na miejsce. Drzwi nie były zamknięte na klucz, pchnęłam je więc i zawołałam Teresę, przekonana, że wciąż jest, czai się gdzieś ze ścierką do kurzu i potępiającym spojrzeniem, ale zamiast tego usłyszałam jakiś męski głos z tyłu domu. Serce skoczyło mi do gardła. To nie był Ben. – Halo? Cisza. Zostawiłam torbę w holu i ruszyłam do kuchni. Drżącą dłonią wzięłam z blatu nóż, a drugą trzymałam komórkę z palcem nad numerem alarmowym. Z pokoju obok usłyszałam stłumiony huk. – Kto tam?

– Allison? To ty? – W drzwiach gabinetu Bena stanął Sam. Trzymał stos papierów, jego szerokie ramiona wypełniały całą framugę. Nie wyglądał na zaskoczonego moją obecnością. Natomiast ja na pewno byłam zaskoczona. Wskazał nóż, który wciąż trzymałam. – Może byś to odłożyła? Upuściłam nóż na blat. Czułam się jak idiotka. – Ja… nikogo się tu nie spodziewałam. Wszystko w porządku? Zamachał mi papierami przed nosem, po czym wrzucił je do teczki. – Ben prosił, żebym wpadł i zabrał kilka rzeczy. Papierzyska. Jak na takiego wielkiego mężczyznę poruszał się z zaskakującą szybkością. Jak tancerz albo kot. Poczułam się niepewnie. Przestań się zachowywać jak wariatka – zganiłam się w duchu. Przecież Sam był najbliższym przyjacielem Bena, jego prawą ręką. Wiedziałam, że ma klucz do domu. To zupełnie naturalne, że tu po coś wpadł. – Napijesz się czegoś? – zaproponowałam. Tak lepiej. Zachowuj się normalnie. – Chętnie. – Rozsiadł się na kanapie, ręce założył za oparcie. Nie spodziewałam się, że przyjmie moją ofertę. – Białe wino? Pokręcił głową. – Dla mnie woda. Nalałam dwie szklanki wody z dzbanka z filtrem, potem jednak zmieniłam zdanie i sobie nalałam kieliszek dobrego chablis, które mieliśmy w lodówce. Upiłam łapczywie kilka łyków, nim ruszyłam z powrotem do salonu. Gdy siadałam naprzeciwko Sama, czułam już, jak ciepło alkoholu wkrada się w moje żyły. Sam używał za dużo wody kolońskiej, powietrze było ciężkie od zapachu pomarańczy i bergamoty, tak jakby oznaczał w ten sposób terytorium. – A więc… – Głowiłam się, co tu powiedzieć. – Wszystko u ciebie dobrze? – Tak, dzięki. A u ciebie? – Napił się wody, a potem ostrożnie odłożył szklankę na podkładkę leżącą na stoliku. Nie był mężczyzną, który ma zwyczaj zostawiać po sobie ślady. – Świetnie! – Mój głos był za wysoki, zbyt radosny. Przełknęłam kolejny łyk wina i zmusiłam się do uśmiechu. Nie ma powodu do nerwów – upomniałam się. – Sam tylko stara się być miły. W głowie zabrzmiał mi głos Liz, która ostrzegała mnie, żebym na niego uważała. „Być może wydaje ci się, że jest twoim przyjacielem – powiedziała – ale tak nie jest”. – To dobrze. Co porabiałaś dziś po południu? Coś miłego?

– Nic takiego. Poszłam do parku i czytałam książkę. Ale jakoś mnie nie wciągnęła. Ta książka – nawijałam. – Chyba sobie ją odpuszczę i zacznę czytać coś innego. A ty? Lubisz czytać? – Nie. – Czekałam, aż jeszcze coś powie, ale zapadła cisza. Przyglądał się swoim zadbanym paznokciom. – Allison, czy ostatnio ktoś się z tobą kontaktował? Poczułam, że robię zdumioną minę, więc znów uniosłam kieliszek, żeby to ukryć. – Co masz na myśli? Spojrzał na mnie spokojnie. – Czy ktoś się z tobą kontaktował? Może jakiś obcy człowiek albo ktoś z przeszłości? Gonitwa myśli. Czy mówi o tym mężczyźnie z kawiarni? A może o kimś z mojego starego życia? O jednym z tych facetów, którzy po nocy zostawiali mi wiadomości na telefonie? Ścisnął mi się żołądek. – Niczego takiego sobie nie przypominam – wybąkałam, kręcąc głową. Znów podniósł szklankę. Rzuciła mi się w oczy biel jego knykci. – Jesteś pewna? Czułam na sobie jego wzrok. Nie wiesz, co on wie – powiedziałam sobie. – Jedyne wyjście to zachowywać się tak, jakby w ogóle nie było niczego, o czym powinien wiedzieć. – Tak mi się wydaje. – Nie miałam odwagi spojrzeć mu w oczy. – Tak ci się wydaje czy tak jest? Zamilkłam. Słyszałam walenie serca w piersi i byłam pewna, że i on je słyszy. Na ustach miał przylepiony uśmieszek, ale jego spojrzenie było twarde, nieodgadnione. – Taką piękną dziewczynę jak ty na pewno wciąż ktoś zaczepia, ale dobrze ci radzę: miej się na baczności. Poczułam kwas podchodzący mi do gardła, ale go przełknęłam. Znów przypomniałam sobie mężczyznę z kawiarni. Czy to możliwe, że ktoś widział, jak rozmawialiśmy? Czy był tam wtedy ktoś, kto wyglądał znajomo? Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć, ale pamiętałam tylko kilka młodych matek nudzących się z dziećmi i freelancerów pracujących na laptopach. Żadnej znajomej twarzy. Przecież gdybym zobaczyła kogoś znajomego, obróciłabym się na pięcie i wyszła. Sam pochylił się i oparł łokcie na kolanach. Ten piękny garnitur – pomyślałam. – Zupełnie mu się pogniecie.

– Nie robię ci żadnych wyrzutów, Allison. Staram się tylko o ciebie dbać. Dlatego właśnie, gdyby ktoś ci się narzucał, chcę o tym wiedzieć. Zawahałam się. Facet z kawiarni chciał skrzywdzić Bena. Był szalony, obłąkany, kto wie do czego zdolny. Być może powinnam powiedzieć o nim Samowi. Może Sam mógłby ochronić Bena. Ale jeśli dojdzie do konfrontacji Sama z tym mężczyzną, to Sam może się przy okazji dowiedzieć o mojej przeszłości, a wtedy powie Benowi i to będzie koniec – zostanę z niczym. Nie mogłam ryzykować. Musiałam udawać, że o niczym nie wiem. Nie miałam innego wyjścia. – Nie – powiedziałam w końcu. – Z nikim nie rozmawiałam. Westchnął i wstał. – Jeśli zmienisz zdanie, wiesz, gdzie mnie znaleźć. – Wziął szklankę i zaniósł do kuchni. – Nie musisz mnie odprowadzać. Odczekałam, aż zamknęły się za nim cicho drzwi, a potem dopiłam kieliszek i nalałam sobie jeszcze wina. Spojrzałam na zegar. Za dziesięć szósta. Ben będzie w domu najpóźniej o siódmej. Tego dnia mieliśmy iść na kolację z jednym z inwestorów i jego żoną. Przed wyjściem do pracy Ben wybrał mi suknię, którą miałam włożyć, czarną z wysokim rozcięciem. – Dziś wieczorem musisz wyglądać zabójczo – powiedział, gdy wyciągał ją z szafy. – To ważne. Uniosłam pełny kieliszek do ust i wypiłam kilkoma szybkimi łykami. Magia alkoholu już działała cuda – szok mijał. Sam przyszedł dziś specjalnie po to, żeby spytać o mężczyznę z kawiarni. Teraz już nie miałam co do tego wątpliwości. To z kolei rodziło inne pytanie: Skoro Sam przejmował się tym, co mi nagadał ten facet z kawiarni, to czy aby nie mówił on prawdy o Prexilane? Przypomniałam sobie, jak po diagnozie ojciec zgłosił się na ochotnika do eksperymentu. Lekarz twierdził, że podczas pierwszej fazy badania leku wydawał się on skuteczny, a nowotwory kurczyły się nawet o osiemdziesiąt procent. Teraz chcieli przeprowadzić badania na większej grupie. Ojciec z miejsca się zapisał. Wiedział już wtedy, że został mu co najwyżej rok życia. Nie miał nic do stracenia – a przynajmniej tak mu się wydawało. Niemal natychmiast zaczął tracić na wadze. W ciągu kilku tygodni zrobił się o połowę chudszy, był cieniem samego siebie. Błagaliśmy lekarza, żeby przerwał eksperyment, ale odmówił. „Skoro zapisał się do badania, nie może się teraz wycofać”. Na naszych oczach jego oczekiwana długość życia spadła do pół roku, a potem do trzech miesięcy. Dosłownie nikł w oczach i nie mogłyśmy nic zrobić.

– Z takim ryzykiem trzeba się zawsze liczyć – pocieszał nas tata, leżąc na kanapie. Na wychudłej twarzy jego oczy wydawały się takie wielkie i przestraszone. – Nauka jest jak hazard, bez ryzyka nie ma szans na wygraną. Święcie wierzył w system, a ja wierzyłam jemu. Tak, może leki nie zawsze działają, ale zawsze intencją producentów leków jest to, żeby leczyć. A nie krzywdzić. Może jednak był naiwny. Może oboje byliśmy naiwni. Poczułam się zagubiona. Zalała mnie taka fala tęsknoty, że musiałam się chwycić blatu, by nogi się pode mną nie ugięły. Mamo. To słowo samo cisnęło mi się na usta. Chciałam usłyszeć jej jasny, spokojny głos. Chciałam, żeby mi powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Żeby pomasowała mi to miejsce między łopatkami, które zawsze głaskała, gdy jako dziecko nie mogłam zasnąć. Wzięłam komórkę i wpisałam numer, który znałam na pamięć. Palec zawisł nad przyciskiem połączenia, ale wtedy właśnie usłyszałam klucz w zamku i otworzyły się drzwi. – Kochanie? – z korytarza dobiegł głos Bena. – Jesteś w domu? Upuściłam telefon na blat i schowałam opróżnioną do połowy butelkę wina do lodówki. – Jestem w kuchni! Serce waliło mi o żebra. Spojrzałam na dłonie zaciśnięte na blacie, idealnie pomalowane paznokcie, lśniący diament. Jak mogłam się łudzić, że mogę tak nagle do niej zadzwonić? Nawet by mnie nie poznała. Ja sama już siebie nie poznawałam. W drzwiach kuchni stanął Ben – z poluzowanym krawatem, błyszczącymi błękitnymi oczami. Wziął mnie w ramiona i poderwał z ziemi. – Stęskniłem się za tobą – szepnął mi we włosy, a ja podniosłam brodę, żeby przygotować się na jego pocałunek. To był teraz mój jedyny dom. Nie miałam już dokąd wrócić. Później, tuż przed wyjściem na kolację, zwymiotowałam w toalecie, białe wino zmieszało się z żółtozieloną żółcią. Postarałam się, żeby tego nie usłyszał.

Maggie Siedziałam w samochodzie przed restauracją już od kwadransa i patrzyłam, jak zegar tyka na desce rozdzielczej – najpierw byłam na czas, potem trochę spóźniona, potem jeszcze bardziej spóźniona. Restauracja Chloe była przeszklona i oświetlona świecami. Widziałam w oknie sylwetki Amandy i Davida, ich pochylone ku sobie w rozmowie głowy. Oczywiście dano im stolik z przodu. Była to typowa restauracja na specjalne okazje – rocznice, urodziny, zakończenia szkoły. Gdy szliśmy do niej z Charlesem, zawsze musiałam mu przypomnieć, żeby założył krawat albo przynajmniej zapinaną koszulę. A jednak nawet w Chloe nie byli przyzwyczajeni do takich ludzi jak Amanda i David – ludzi, którym bogactwo wychodziło każdym porem. Ludzi, którzy nie mieli zwykłych ubrań i odświętnych ubrań, tylko po prostu ubrania. Za nic nie chciałam tam wejść. Wiedziałam, że powinnam – dla dobra Ally, a być może i mojego – ale nie chciałam. Po uroczystości żałobnej zaczęłam się nad wszystkim zastanawiać i zwątpiłam w szczerość łez Amandy, a zachowanie Davida wydawało mi się teraz zwyczajnie niegrzeczne, a nie tylko oschłe. Myślałam o tych wszystkich nieodebranych telefonach, o wielkim domu w La Jolli i jego zasłoniętych oknach przypominających zamknięte oczy lalki, o domu w Bird Rock oczyszczonym tak starannie z wszelkich śladów mojej córki. Nie, za nic nie chciałam spędzać czasu z tymi ludźmi, ale tak jak z tyloma innymi rzeczami w życiu, nie widziałam też innego wyjścia. Gdy tylko weszłam, Amanda zerwała się z krzesła. Miała na sobie wymyślną białą sukienkę, całą w eleganckie zakładki i falbanki. Z pewnością prezentowałam się przy niej wręcz prostacko w tych moich praktycznych spodniach i koszuli w kwiatki. Kiedy rzuciła się mnie ściskać, poczułam jej drobne kości przez materiał i z trudem opanowałam odruchowe wzdrygnięcie. Skakała nade mną, póki nie siadłam przy stole, i uspokoiła się dopiero, kiedy miałam już serwetkę na kolanach i szklankę z wodą przy łokciu. David uścisnął mi uprzejmie dłoń i wrócił wzrokiem do karty win. Nie wstał, by mnie powitać. Uświadomiłam sobie, że się stresuję. Teraz, kiedy już tu byłam, co niby miałam powiedzieć? Poczułam, że się rumienię, a pot zbiera mi się na plecach i moczy bluzkę pod pachami. Upiłam łyk wody i próbowałam się opanować.

– Jak było w Portlandzie? – spytałam w końcu. Miałam nadzieję, że nie zauważyli, jak bardzo mi się trzęsła ręka, gdy odstawiałam szklankę na stół. – Cudownie – zapewniła mnie Amanda, uśmiechając się promiennie. Wsunęła kosmyk jasnych włosów za ucho. – Wszystkie te sklepiki wzdłuż portu są takie urocze! Pokiwałam głową. – To bardzo przyjemne miasteczko. Mają tam też kilka dobrych restauracji. Dostały nagrodę Jamesa Bearda i w ogóle. – Nie, żebym była w którejkolwiek, ale czytałam o tym w gazecie. Amanda wskazała dłonią salę i uśmiechnęła się do mnie. – Tu też na pewno będzie cudownie. Menu prezentuje się ekscytująco! Tyle rzeczy do wyboru… – Uniosła zalaminowany arkusik i zaczęła go analizować, marszcząc brwi. Nie musiałam patrzeć na kartę dań. Nie zmieniła się od piętnastu lat: confit z kaczki, cassoulet i escargots dla odważnych. Myślałam, że nie jestem głodna, ale gdy tak teraz siedziałam, czując aromat smażonego na maśle czosnku, uzmysłowiłam sobie, że umieram z głodu. Przyszedł kelner i zamówiliśmy – David stek, ja bœuf bourguignon, a Amanda sałatkę z frisée. – Nie będziesz głodna? – spytałam, choć miałam przeczucie, że nie wypada o tym w ogóle wspominać. Ci ludzie przestrzegali pewnie ścisłej etykiety, a ja właśnie łamałam większość jej nakazów. Zaczęłam się zastanawiać, czy Ally znała wszystkie te reguły. Amanda zachichotała wdzięcznie i dalej skubała bułeczkę, którą bawiła się już tak od dobrych pięciu minut, choć nie udało jej się jeszcze podnieść jej do ust. – Dla mnie to aż nadto – zapewniła mnie. David zamówił butelkę wina – czerwonego, drogiego – nie pytając żadnej z nas, czego chciałybyśmy się napić, a potem rozsiadł się wygodnie i wyciągnął komórkę. – Sprawdzę tylko kilka rzeczy w biurze – mruknął, mrużąc oczy w bladym świetle ekraniku. Był przystojnym mężczyzną. To trzeba mu było przyznać. Amanda była oczywiście śliczna, ale to David miał piękne rysy, nawet jeśli teraz na jego kościach wisiało nieco za dużo mięsa. Widziałam wyraźne podobieństwo do Bena, choć przecież znałam go tylko z paru zdjęć. Te same oczy. Ta sama szczęka.

Amanda chwyciła mnie za rękę i posłała uśmiech. – Tak się cieszę, że udało nam się spotkać – zaszczebiotała. – Twoja córka była dla mnie tak ważną osobą. To, że straciliśmy ją i Bena… – Jej oczy znów były mokre, otarła je ostrożnie serwetką. – Zupełnie jakbym straciła dwoje dzieci naraz. Bardzo starałam się zachować neutralny wyraz twarzy. Ally była moją córką, nie jej. Upiłam łyk wina, żeby przełknąć jakoś jej obraźliwe słowa. – Byłyście tak blisko? Spojrzała na mnie z rozmarzeniem. – W każdy czwartek spotykałyśmy się po południu, żeby ustalać szczegóły ślubu. Och… – Znów chwyciła mnie za rękę i musiałam się bardzo starać, żeby nie wyrwać jej swojej dłoni. – Szkoda, że nie widziałaś tego wszystkiego, co zaplanowałyśmy. Zamierzała zamówić suknię u krawcowej, choć wiem, że podobała jej się też jedna cudowna kreacja Very Wang. Na przyjęcie weselne zarezerwowałyśmy Torrey Pines. Białe róże, świece… – Westchnęła. – To byłby taki piękny ślub. – Na pewno – bąknęłam, próbując wyobrazić sobie Ally w wymyślnej białej sukni sunącą przez oświetlony świecami kościół. Nigdy nie rozmawiałyśmy wiele o ślubach. Ally nie należała do tych dziewczynek, które marzą o pięknych białych sukniach. Właściwie to odnosiłam wrażenie, że w ogóle nie ekscytowała jej specjalnie wizja małżeństwa. Ale takie rzeczy pewnie się zmieniają z czasem. – Nic o tym nie wiedziałam. Amanda jęknęła i uniosła dłoń do ust, które ułożyła w idealne różowe O. – Maggie, tak bardzo cię przepraszam. W ogóle nie pomyślałam, że… – Nie szkodzi – przerwałam jej cicho. Położyła dłoń na mojej. – Allison zwierzyła mi się, że między wami nie było najlepiej. – Widziałam, że starannie dobiera słowa, i paliłam się ze wstydu. Ta kobieta wiedziała, że zawiodłam jako matka. – Miałam nadzieję, że może zmieni się to do ślubu. Na pewno Allison chciałaby, żebyś była przy niej w takiej chwili… Jej słowa zawisły nad stołem. Nie wierzyła w to, co powiedziała, i ja też nie. Obie wiedziałyśmy, że moja córka nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Położyłam serwetkę na talerzu i odsunęłam się od stołu. Znów byłam cała czerwona i czułam pot na czole. Musiałam się stąd wydostać. – Przepraszam na chwilę. Skoczę tylko do łazienki. Amanda popatrzyła na mnie zszokowana. David tylko na sekundę podniósł wzrok znad komórki.

Toaleta pomalowana była na krzykliwy róż, w rogu stał pikowany taboret. Odkręciłam kran i na moje nadgarstki polała się zimna woda. Twarz w lustrze błyszczała brzydko i była cała w czerwonych plamach, jakbym biegła za autobusem. Rozmazał mi się tusz pod okiem, a włosy wymknęły spod klamry i sterczały wokół głowy niczym aureola. Wyglądałam jak wariatka. Nie potrafiłam odepchnąć wizji Amandy i Ally na jakiejś wygodnej sofie, z głowami pochylonymi nad magazynami ślubnymi i z mieszającymi się blond włosami. Czy Ally poszła z Amandą kupić suknię ślubną? Czy Amanda siedziała w obitej pluszem poczekalni i czekała, aż Ally wyłoni się z przebieralni cała w białych koronkach? „Twoja córka była dla mnie tak ważną osobą”. Czy Ally traktowała Amandę jak matkę? Czy tak skutecznie pozbyła się mnie ze swojego życia, że szukała kogoś na moje miejsce? Przypomniały mi się jej śliczna, słodka twarz, jej radosny śmiech i ciepło jej dłoni w mojej. Jeśli tak było, trudno było ją za to winić. Nie zasługiwałam na Ally, nie po tym, co zrobiłam. Poczułam, że szloch wzbiera mi w piersi, zamrugałam więc, żeby poradzić sobie jakoś z pierwszymi łzami. Przyłożyłam czoło do chłodnego lustra. – Weź się w garść – szepnęłam do odbicia. Kiedy wróciłam do stołu, stały już na nim nasze dania. David i Amanda nie tknęli swoich. Moja serwetka została elegancko złożona w wachlarz i ułożona na krześle. David nalał sobie kolejny kieliszek wina i dolał nam trochę. Upiłam łyk i poczułam, że policzki czerwienią mi się jeszcze bardziej. Nigdy nie przepadałam za winem, czułam się po nim oszołomiona i otępiała. Amanda wpatrywała się we mnie uważnie. – Przepraszam, jeśli cię zasmuciłam – szepnęła, pochylając się w moją stronę. Jej widelec wisiał nad talerzem pełnym sałaty i ani drgnął. Rozłożyłam sobie serwetkę na kolanach i machnęłam ręką. – Nic się nie stało – uspokoiłam ją, zmuszając się do pogodnego uśmiechu. – Wszystko w porządku. Wciąż czułam na sobie jej wzrok, gdy kroiłam mięso. – Wiem – westchnęła, kręcąc głową ze współczuciem. – Wiem. To po prostu nagle tak człowieka napada, prawda? Czasami budzę się rano i przez ułamek sekundy nie pamiętam, co się stało. Ale wystarczy mrugnąć i wszystko wraca. Podniosłam na nią wzrok. Chyba czegoś się spodziewałam w jej oczach – jakiegoś chytrego błysku – ale były jasne, błękitne i wyczekujące. – Tak, zupełnie jakby się to przeżywało znów od nowa – powiedziałam w końcu.

Dobrze było to przyznać i zobaczyć w jej oczach zrozumienie. – Tak – szepnęła. – Dokładnie tak jest. Nagle rozdzwonił się telefon Davida. Wszyscy troje aż podskoczyliśmy. Chwycił komórkę i bez słowa wybiegł z restauracji. Amanda posłała mi przepraszający uśmiech. – Wybacz mu – powiedziała. – Ma teraz tyle na głowie w pracy. Pokręciłam głową. – Nie musisz mi tłumaczyć. – Śmierć Bena… To był dla niego cios – dodała. – Jest nam bardzo ciężko. Spojrzałam na nią. Jej widelec nadal balansował na krawędzi talerza z nietkniętą sałatką. Wyglądała jak zagubiona dziewczynka, która czeka, aż przyjdzie matka i zabierze ją do domu. – Bardzo mi przykro – powiedziałam szczerze. – Czym się zajmuje David? – Ach, czymś związanym z finansami – odparła takim tonem, jakby brzydziła się tym słowem. – W ogóle tego nie rozumiem. Pokiwałam głową. – A ty? Pracujesz? Roześmiała się z wdziękiem. – Nie, od lat nie. Jestem w zarządzie muzeum sztuki w San Diego i mam kilka organizacji charytatywnych. To mi zajmuje wystarczająco dużo czasu. – Jak rozumiem, Ally nie pracowała, kiedy była z Benem – powiedziałam ostrożnie. – Nie wiesz może dlaczego? Amanda spojrzała na mnie z takim pobłażaniem, jakbym była dzieckiem, które trzeba za rękę przeprowadzać przez ulicę. – Nie musiała pracować – wyjaśniła. – Ben miał dość, żeby zapewnić jej wszelkie wygody. Widelcem przesunęłam pieczarkę po talerzu. Czy to naprawdę było takie proste? Ally nie pracowała, bo nie musiała? Przecież było to zupełnie sprzeczne z jej wychowaniem. To w ogóle nie pasowało do tej młodej kobiety, którą znałam. Pozostawało mieć nadzieję, że chociaż miała własne pieniądze. Zawsze jej mówiłam, że to bardzo ważne, żeby kobieta była niezależna. Powtarzałam jej, że choćby nie wiem jak wspaniały był jej związek, kobieta powinna mieć odłożone jakieś pieniądze, tak na wszelki wypadek. Znów przypomniała mi się tamta pusta szafa. Czy Ally zachowała cokolwiek dla siebie? A może została z niczym? Odłożyłam widelec i westchnęłam. Teraz albo nigdy. – Wiesz, co się stało z rzeczami Ally? Amanda uniosła wypielęgnowaną dłoń do czoła i odsunęła kosmyk włosów.

– Co masz na myśli? – spytała, ale w jej bladych oczach ujrzałam jakiś błysk i już wiedziałam, że tylko zgrywa idiotkę. – Byłam w ich domu w San Diego. – Serce waliło mi jak oszalałe i bałam się, że mój głos zdradza, jak bardzo się denerwuję. Czułam się jak dziecko, które przyznaje się nauczycielowi, że ściągało na klasówce. – Byłam ciekawa… – usiłowałam wyjaśnić. – Chciałam zobaczyć, gdzie mieszkała, może zabrać jej rzeczy. – Trzeba było zadzwonić – odparła chłodno Amanda. Widziałam po jej szczęce, że się wściekła, i poczułam, że także moja złość wraca. Serdeczność, którą sobie wypracowałyśmy, zniknęła w jednej chwili. – Wydaje mi się, że dobrze wiesz, iż dzwoniłam, ale po prostu nie chciało ci się odebrać – wygarnęłam jej. – W każdym razie poszłam do ich domu i nie było tam żadnych jej rzeczy. Amanda wzruszyła ramionami. – Może nie trzymała tam wielu rzeczy. – Chyba źle mnie zrozumiałaś – odrzekłam, choć doskonale wiedziałam, że świetnie mnie rozumie. – Jej ubrania, biżuteria, książki… wszystko zniknęło. Nie został po niej żaden ślad. Uśmiechnęła się sztywno. – Nie bardzo rozumiem, co miałabym na to powiedzieć. – Powiedz mi, co się stało z rzeczami mojej córki. – Mówiłam bardzo powoli, ale i tak nie udało mi się opanować drżenia głosu. – Była moją córką, co oznacza, że wszystkie jej rzeczy należą teraz do mnie. Chcę wiedzieć, gdzie są. Amanda pokręciła głową. – Obawiam się, że to nie takie proste. Allison mieszkała z moim synem i… oczywiście nie chcę z tego robić sprawy… była od niego zupełnie zależna finansowo. – Mówiła to tak, jakby tłumaczyła niesfornemu dziecku, że już pora iść do łóżka. – Mieszkała w domu, który należał do Bena, a cały majątek Bena, w tym także zawartość domu, objęty jest prawem spadkowym, toteż nie mogę nic zrobić, póki nie zostanie zatwierdzony testament – wyjaśniła, rozkładając ręce. Krańcowo upokorzona wpatrywałam się w talerz. Dałam się jej przechytrzyć i po co? Co ja w ogóle wyprawiałam? Dlaczego siedziałam naprzeciwko tej kobiety, usiłując wybłagać jakieś ochłapy po Ally niczym pies? Przecież ona wyraźnie nie chciała mi niczego dać. Wypiłam za dużo wina i już mi dudniło w głowie. Marzyłam o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu.

– Przepraszam – usłyszałam głos Amandy, a jej palce znalazły się na moim nadgarstku. W jej głosie nie było już ani śladu twardych słów. Tylko ta poduszkowa miękkość. – Znów cię zasmuciłam. Wpatrywałam się w jedzenie. Nie chciałam, żeby widziała, że oczy zaszły mi łzami. Wiele mogłam znieść, ale nie to, że ta kobieta zobaczy, jak płaczę. Ale ona tego właśnie chciała, czułam to po tym, jak mi się przyglądała – jakbym była zamkiem, do którego w końcu znajdzie odpowiedni wytrych. – Nie czuję się najlepiej – zdołałam wydukać, a potem odsunęłam krzesło od stołu i wstałam. Buchnęło ciepłe powietrze. To David wrócił do środka i usiadł do stołu. – Przepraszam – powiedział, kładąc sobie serwetkę na kolana i unosząc widelec. – Dzwonili z biura. Patrzyłyśmy bez słowa, jak zaczyna pałaszować stek. – Maggie źle się czuje, kochanie – poinformowała go Amanda, delikatnie kładąc dłoń na jego nadgarstku. – Chce jechać do domu. Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. – Przykro mi to słyszeć. Mam ci zamówić taksówkę? Pokręciłam głową. – Mam samochód. Skinął mi głową, wyraźnie mnie odprawiając. – Cóż – mruknął, skupiając się na steku – w takim razie dobranoc. Amanda natomiast zerwała się z krzesła i odprowadziła mnie do samochodu. – Tak mi przykro, że ten wieczór nie zakończył się najlepiej – szczebiotała. – Mam nadzieję, że wiesz, że w żaden sposób nie chciałam cię urazić. – Nic mi nie jest – zapewniłam ją, machając ręką. – To tylko ból głowy. Dziękuję za przemiłe spotkanie. Usiłowałam się uśmiechnąć, ale efekt bardziej przypominał grymas. Ona jednak rzuciła się na mnie i musiałam pozwolić się wyściskać. Intensywny zapach jej perfum tylko pogorszył migrenę. Wydostałam się z jej objęć i schowałam do samochodu. Kiedy ruszyłam, jeszcze mi machała. Jej twarz była czerwona w blasku moich tylnych świateł.

Allison Ze stu metrów widzę już, że nie jest to wcale żadna górska chatka, tylko całkiem spory budynek udający chatkę z bali ze spadzistym dachem. Te bale nie są prawdziwe, to jedynie rodzaj ozdoby. Przed sklepem rozciąga się wypielęgnowany trawnik, a za nim wysoki drewniany płot. Na zawiasach wisi niewielka niebieska tabliczka, która kołysze się lekko na wietrze. Czerwone litery układają się w napis: „U Chucka”. Natychmiast zaczyna mi burczeć w brzuchu. Kto wie, jakie smakołyki kryją się na półkach Chucka? Pudełka z krakersami serowymi. Całe torby chipsów o egzotycznych smakach. Zimne jak lód puszki z colą i mrożoną herbatą. Owinięte celofanem ciastka i… o Boże, a jeśli mają te pyszne miniaturowe serki topione? Patrzę na sklep z góry. Jest to oczywiście ryzykowne. Może zbyt ryzykowne. Przecież wciąż mam kilka krakersów, które zabrałam z chaty myśliwskiej. Mogę też próbować upolować coś w lesie, choć raczej mam małe szanse, biorąc pod uwagę, że nie potrafię strzelać. Wiem również, że jestem na granicy wykończenia z głodu, i boję się, że długo tak nie pociągnę. Kanister z wodą także jest prawie pusty i nie mam pojęcia, kiedy uda mi się go napełnić. W zasadzie nie mam więc wyjścia. Muszę tam zejść. Jeśli jednak mam wejść do sklepu, muszę się postarać, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Kładę dłoń na tym strasznym gnieździe, które mam teraz zamiast fryzury. Legginsy mam poplamione i podarte, ręce podrapane i pokąsane, a buty – właściwie nie są to już buty, tylko kawałki gumy cudem trzymające się na stopach. Wolę nie myśleć, jak śmierdzę. Na plecach mam skórzaną torbę zamiast porządnego plecaka. Moje ciuchy bynajmniej nie są turystyczne, a do tego podarte i brudne. Na szyi dynda mi ukradziona strzelba. Coś trzeba z tym zrobić. Strzepuję z siebie kurz i ocieram twarz rękawem. Wyciągam z torby bluzę – całkiem jeszcze jakimś cudem czystą – i wkładam ją przez głowę. Słońce praży, więc od razu zaczynam się pocić. Przeczesuję włosy palcami, ale utykam na zbitych kołtunach. Chryste, najchętniej bym je po prostu ścięła. Wiążę je sznurkiem i chowam pod kapturem. Szperam w torbie i znajduję kilka

wilgotnych banknotów. Dokładnie dziewięć dolarów. Tyle właśnie mam. Chowam je w staniku. Kiedy wejdę do sklepu, muszę wyglądać jak zwykła turystka, a nie jakaś świruska, która bawi się w surwiwal. Nie mogę zabrać do środka ani strzelby, ani torby. Przy ścieżce rosną gęste krzaki, więc chowam za nimi obie te rzeczy, poprawiam gałęzie tak, żeby wszystko zakryły, i dopiero wtedy ruszam w stronę sklepu. Moje wejście obwieszcza dzwoneczek. Pierwsze, co mnie zaskakuje, to klimatyzacja. Od razu dostaję gęsiej skórki i nagle jestem szczęśliwa, że włożyłam tę wielką bluzę. Drugie to zapach. Węszę, próbując ustalić, co to. Coś mi to przypomina. Parkingi latem. Grille w ogródkach. Ślinka mi leci na samą myśl. To one. Lśniąc apetycznie, kręcą się powoli pod kloszem na blacie. Hot dogi. Błagalne burczenie w brzuchu. – Co podać? Obracam się i widzę faceta po trzydziestce. Na głowie ma czapkę Cubs i jest ode mnie dużo wyższy. Nawet nie czuję strachu, choć może powinnam. W tej chwili myślę tylko o głodzie. Uśmiecham się i unikam jego wzroku. – Poproszę hot doga. Czuję, jak jednym spojrzeniem ogarnia moje brudne ubranie i zniszczone buty. – Proszę bardzo. – Podchodzi do szklanego klosza. Mocniejsza fala słonego, tłustego zapachu. Wyciąga parówkę szczypcami, pakuje ją do bułki i podaje mi. – Dwa dolary. Keczup i musztarda są tam – dodaje, wskazując szafkę obok. – Dziękuję. – Wyciągam banknoty ze stanika i mu je wręczam. Chwyta je i wrzuca do kasy. Jego wzrok przesuwa się po mojej twarzy. Już dłużej nie wytrzymam. Wgryzam się w hot doga. Skórka pęka pod zębami i moje usta wypełnia słone mięso. Pieczywo wchodzi mi między zęby. Przełykam i znów odgryzam kawałek, i jeszcze jeden. Facet patrzy na mnie z rosnącym zainteresowaniem. – Jeszcze jednego? – pyta, gdy pochłaniam ostatni kęs. Kiwam głową, usiłując wyciągnąć językiem chrząstkę z zęba. Bierze szczypce. – Wyglądasz jakoś mało turystycznie – stwierdza, wskazując moje buty. – Długa wycieczka? Wzruszam ramionami i staram się zrobić obojętną minę. – E, nie. Jednodniowa.

Macha w stronę rudej plamy na moich legginsach. – To nie jest przypadkiem krew? Jesteś ranna? Kręcę głową. – To tylko błoto. Poślizgnęłam się. Minę ma taką, jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu po prostu wyciąga kolejną parówkę i podaje mi hot doga. Rzucam się na jedzenie i pochłaniam w kilka sekund. – Strasznie jesteś głodna jak na kogoś po jednodniowej wycieczce – zauważa, biorąc kolejne dwa dolary, które wysupłałam ze stanika. – Gdzie wystartowałaś? Ocieram usta wierzchem dłoni, żeby zyskać na czasie. – Za tym pasmem górskim – mówię w końcu. – Nie pamiętam, jak się nazywa to miejsce. Teraz już uważnie mi się przygląda. – Jesteś tu sama? Od razu zapala mi się światło alarmowe. Może i jestem śmierdząca, obita i posiniaczona, ale nadal jestem samotną kobietą i wiem dobrze, że zawsze może spotkać mnie coś jeszcze gorszego. Kręcę głową. – Znajomi czekają na mnie nad rzeką. Sprzedawca podchodzi do okna. – Nie widzę ich. Naprawdę się boję. – Pewnie są zaraz za zakrętem. Powinnam już iść ich poszukać. – Uciekaj. Szybko. Szybko. – Tylko jeszcze znajdę parę drobiazgów – dodaję, chowając się między regałami. – Zaraz wracam. Posyła mi dziwny uśmieszek. – Bez pośpiechu. Staram się zdusić narastającą panikę i skupić na zadaniu. Mam ochotę natychmiast uciec, ale koniecznie muszę uzupełnić zapasy. Słoik masła orzechowego – dolar i dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Sprzedane. Paczka krakersów. Dwa i pół dolara. Jestem teraz na siebie wściekła za to, że rzuciłam się na drugiego hot doga. Już czuję, jak cały ten tłuszcz ścieka mi do jelit. Przyjdzie mi słono za to zapłacić. Wracam do kasy i kładę rzeczy na blacie. Na oślep łapię jeszcze snickersa z półki przy ladzie i kładę obok pozostałych rzeczy. – Mogę gdzieś tu napełnić moją butelkę na wodę? Sprzedawca wskazuje mi głową okno.

– Z tyłu jest pompa. Weź, ile chcesz. – Dzięki. Po raz pierwszy spoglądam mu w oczy i uświadamiam sobie, że są ciepłe, brązowe. Zupełnie jak u mojego ojca. Widzę w nich nawet podobną łagodność. To mnie trochę uspokaja. – Tak z ciekawości, jak daleko stąd do najbliższego miasteczka? Na pewno nie będę mogła w nim zostać, ale może mogłabym sobie pozwolić na jedną noc w motelu, żeby mieć czas zdobyć pieniądze, wziąć prysznic, zjeść ciepły posiłek. – Najbliższe jest zaraz za tą górą – odpowiada, kiwając na wschód. – Ze trzydzieści kilometrów stąd. Razem będzie cztery dziewięćdziesiąt dziewięć. Kręcę głową, gdy próbuje wydać mi resztę. – Wrzuć tutaj – mówię, wskazując stojący przy kasie pojemniczek na monety, bo nie przychodzi mi do głowy sytuacja, w której mógłby mi się przydać ten jeden cent. – Jak tam najlepiej dojść? Znaczy, najszybciej? Unosi brew. – Piechotą? – No. Kręci głową. – To za daleko na jednodniową wycieczkę. – Nie planuję tego przejść dzisiaj – wypalam trochę za szybko. – Tylko tak się zastanawiam. Może kiedyś tu wrócimy. Z przyjaciółmi. Podaje mi plastikową torbę. – Prowadzi tam szlak. Nie jest zbyt stromy, ale następnym razem weź porządne buty do chodzenia po górach, a nie byle adidasy. Trzeba iść szlakiem, aż się przejdzie na drugą stronę, a potem przy stawie skręca się w lewo. Na główną drogę wchodzi się tuż przy brzegu i wtedy to już prosto do miasteczka. – Super – rzucam. – Dzięki. Będę pamiętała na przyszły raz. – Pamiętaj też, żeby wziąć porządne ubranie i więcej jedzenia. Można się naprawdę wpakować w kłopoty, jak się idzie w góry bez przygotowania. – Dzięki za radę – mówię, ruszając w stronę drzwi. – Następnym razem będę jak prawdziwa skautka, słowo daję. – Otwieram drzwi i już mam wyjść, gdy nagle coś zauważam. Równiutko ułożone na półce z gazetami leżą egzemplarze „Denver Post”. Wpada mi w oko nagłówek na dole pierwszej strony. CAŁE MIASTO OPŁAKUJE OFIARĘ WYPADKU SAMOLOTOWEGO – strona 3. Biorę gazetę do ręki i otwieram.

Rozpoznaję zdjęcie, które zrobiono mi na jednej z tych niezliczonych gali charytatywnych, na które chodziliśmy. Patrzę na kobietę z fotografii – wymuskaną blondynkę w czarnej sukience – i się z nią nie utożsamiam. To w ogóle nie jest prawdziwa kobieta. To tylko jakaś ozdoba zaprojektowana z myślą o tym, by pięknie wisiała na czyimś ramieniu. A co ważniejsze, według grubych, czarnych liter pod zdjęciem ta piękność nie żyje. Allison Carpenter, lat 31, narzeczona prezesa Prexilane, Bena Gardnera, zginęła w wypadku samolotowym w Górach Skalistych w Kolorado. W tym samym wypadku zginął również Ben Gardner. Czuję, jak rośnie we mnie jakaś bańka. I pęka. Wszystko im się pomieszało, ale to nie szkodzi, bo oznacza to, że jestem wolna. Znów spoglądam na gazetę i zauważam kolejne zdjęcie, mniejsze. Serce mi zamiera. Z fotografii patrzy na mnie matka. – Wszystko w porządku? – woła do mnie sprzedawca zza lady. – Tak! – Mój głos jest dziwny, zbyt głośny. Przysuwam gazetę bliżej oczu. To zdecydowanie ona. Teraz już dobrze ją widzę. Stoi na jakimś polu w żółtej sukience, którą kupiłyśmy razem wiele lat temu. Oczy osłania od słońca. Postarzała się. Na szyi i szczęce ma obwisłą skórę, ciemne wory pod oczami. Jest za chuda. Wygląda na zmęczoną. Opada mnie poczucie winy. To wszystko przeze mnie. Czytam podpis pod zdjęciem. „Owl’s Creek w Maine. Maggie Carpenter, matka Allison Carpenter, na uroczystości żałobnej swojej córki”. I dopiero wtedy go zauważam. Naszyjnik na jej szyi błyska do mnie znajomo. A w tle, w cieniu, lekko zamazana – jego twarz. Mrozi mnie. Obracam się natychmiast. – Masz samochód? – Słucham? – Masz samochód? – Nie mam wyjścia. Muszę mu zaufać. Sprzedawca marszczy brwi. – Jasne, że mam, ale… – Muszę jak najszybciej dostać się do najbliższego miasta. Unosi brew.

– Myślałem, że wasz samochód stoi niedaleko. – To by zajęło za dużo czasu. – Nie mam cierpliwości, żeby mu to teraz tłumaczyć. – Muszę natychmiast jechać. To nagły wypadek. – Co się stało? – Patrzy na mnie z troską i wiem już, że słusznie mu zaufałam. Kręcę głową. – Nie mogę ci powiedzieć. Waha się. – Muszę prowadzić sklep. Nie mogę nagle rzucić wszystkiego i pędzić na złamanie karku tylko dlatego, że mnie o to prosisz. – Przysięgam, że nie prosiłabym, gdyby to nie było ważne. – Patrzy na mnie i widzę, że się łamie. – Błagam. Kiwa głową. – Daj mi dziesięć minut. Muszę zamknąć sklep. – Dziękuję. Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy. – Nie ma sprawy – mruczy, a potem dodaje: – A nie powinnaś dać znać przyjaciołom, że jedziesz? Patrzę mu prosto w oczy. – Oboje wiemy, że nie mam tu żadnych przyjaciół. Uśmiecha się. – Spotykamy się za sklepem – mówi. Biegnę po strzelbę.

Maggie Zobaczyłam go, zanim on zobaczył mnie. Był pięć minut spóźniony, włosy jeszcze miał mokre po prysznicu, a minę zaniepokojoną, jak nie on. Zauważył mnie i zamachał, po czym dotarł do lady. Na migi spytał mnie, czy chcę kawę, ale pokazałam mu, że jeszcze mam, i pokręciłam głową. Patrzyłam, jak rozmawia z kelnerką i śmieje się, usiłując znaleźć portfel w tylnej kieszeni. W końcu złożył zamówienie, siadł przy moim stoliku i się uśmiechnął. – Przepraszam za spóźnienie – zaczął, przeczesując dłonią włosy. – Jakoś dziś niczego nie ogarniam. – Wcale się nie spóźniłeś. – Machnęłam ręką na jego przeprosiny. – To ja zawsze przychodzę wszędzie za wcześnie. Doprowadzam tym ludzi do szału. – Nie ma nic złego w przychodzeniu wcześniej. Roześmiałam się. – Pod warunkiem, że nie zapycha się komuś poczekalni. Podeszła do nas kelnerka i postawiła przed nim kubek. Na moje oko czekolada z bitą śmietaną. Widać zauważył moje uniesione brwi, bo wzruszył ramionami i posłał mi speszone spojrzenie. – Tylko nie mów mojemu lekarzowi – mruknął, zanurzając łyżeczkę w śmietanie i wkładając sobie do ust. – Naprawdę mam słabość do słodyczy. Skinęłam głową. – Ja z kolei do słonego. – Charles zawsze sobie ze mnie żartował, że jestem królową chipsów. – Ale teraz już mi nie wolno – dodałam z żalem. Uśmiechnął się ze współczuciem. – Cholesterol? – Ciśnienie. – Lekarz próbował dać mi na to jakiś lek, ale kręciło mi się od niego w głowie, uznałam więc, że mimo wszystko łatwiej zmienić dietę. Ale chipsów mi brakowało. Napił się czekolady i otarł śmietanę z ust. – Jak się udała reszta uroczystości? Pomyślałam o Davidzie i Amandzie, o tym, jak pojawili się nagle nie wiadomo skąd, o wczorajszej sztywnej kolacji. Nie chciało mi się o tym opowiadać, wzruszyłam więc tylko ramionami. – Właściwie dobrze. Miło było zobaczyć tylu ludzi. Pokiwał życzliwie głową.

– Prawdziwe tłumy. Wielu ludzi kochało twoją córkę, to na pewno. – Uniósł kubek do ust i zawahał się. – Przepraszam, że musiałem się tak szybko zmyć. Spojrzałam na niego. Nawet chciałam go o to zapytać, tylko bałam się, że to zabrzmi niegrzecznie, ale teraz, skoro sam o tym wspomniał… – Dlaczego tak nagle zniknąłeś? – rzuciłam lekko. Poruszył się na krześle. – Bałem się, że może jednak trochę się narzucam. Zjawiłem się nieproszony… – Wyraźnie wstydził się do tego przyznać i poczułam, że mięknę. – Pomyślałem, że uznasz mnie za dziwaka czy coś. Zrobiło mi się głupio. Przyszedł, bo chciał być miły, a przeze mnie poczuł się nieswojo. Wyprostowałam się i spojrzałam mu w oczy. – Było mi miło, że przyszedłeś. – To dobrze. – Bawił się łyżeczką i w końcu zaczął stukać nią o spodek. Stuk, stuk, stuk. Spochmurniał. – Tony, czymś się martwisz? Podniósł na mnie zaskoczony wzrok. – Ja? Nie. Dlaczego pytasz? – Podążył za moimi oczami i spojrzał na łyżeczkę. Odłożył ją ostrożnie na spodek i uśmiechnął się nieśmiało. – Przepraszam. Taki głupi nawyk. Naprawdę nie wiem, co się dziś ze mną dzieje. Ale powiedz – dodał, sięgając przez stół i ujmując moją rękę. – Jak się trzymasz? Starałam się nie myśleć o jego ciepłych palcach na mojej skórze. – A, wiesz, jakoś daję radę. – Maggie – rzekł łagodnie – ze mną możesz być szczera. – Znów zobaczyłam to spojrzenie, które zdawało się docierać aż do mojego serca. Poczułam, że moja nadmierna czujność jest w tym wypadku naprawdę niepotrzebna. Westchnęłam. – Wszyscy chyba uważają, że nie radzę sobie z żałobą tak, jak należy. Że to szaleństwo nie akceptować tego, co się stało z Ally. – Podniosłam wzrok. Patrzył na mnie spokojnie. Czekał. – Ty też myślisz, że to nieracjonalne? Pokręcił głową. – To, co ja myślę, nie ma tu znaczenia. Co ty myślisz? – Nie wiem – przyznałam. – Wiem, że powinnam po prostu dalej żyć, ale czasami zdaje mi się, że to wszystko dym i lustra. Gdy tylko myślę, że coś zrozumiałam, że wiem, co się stało z Ally, i zaczynam się z tym godzić, nagle – puf! – wszystko znika. – Westchnęłam. – Czasem wydaje mi się, że wariuję. Ścisnął moją dłoń. – Nie wariujesz.

Przez chwilę milczeliśmy, tylko w tle słychać było mruczenie ekspresu do kawy. Odruchowo sięgnęłam do naszyjnika. Przez moment trzymałam między palcami zimny złoty medalion. – Piękna – powiedział Tony. – Znaczy, ta zawieszka. Nowa? – Nie – szepnęłam. – Ten medalion należał do Ally. Znaleźli go na miejscu wypadku. Pokiwał głową. – Dobrze, że go masz. – Wyciągnął rękę, jakby chciał go dotknąć, ale się powstrzymał. Ja jednak wciąż czułam ciepło jego palców na skórze i drgnęłam jak porażona prądem. Odskoczyłam, a on uśmiechnął się przepraszająco. – Nie chciałem cię przestraszyć. Pokręciłam głową. – Jestem jakaś roztrzęsiona. – Bałam się, że moje policzki są zupełnie czerwone, i zła byłam na siebie za takie durne zachowanie. – Przyszli rodzice pilota – zwierzyłam mu się nagle. – Podeszli do mnie zaraz po tobie i chwilę rozmawialiśmy. Widziałeś ich może? Tacy strasznie eleganccy ludzie. Pokręcił głową. – No, w każdym razie przyszli. I wczoraj wieczorem poszliśmy na kolację. Spojrzał na mnie ostro. – Poszłaś z nimi na kolację? Wzruszyłam ramionami. – Przyjechali aż z Kalifornii – zaczęłam się nagle tłumaczyć. – Raczej nie miałam wyboru. Myślałam, że mi powie, że jestem głupia, ale on tylko pokiwał głową. – W sumie racja. I co mówili? Stanął mi przed oczami David nieustannie wpatrzony w komórkę. I chichocząca Amanda. – Nic. – Była to półprawda. Nie powiedzieli niczego przydatnego. A jednak ten wieczór nie dawał mi spokoju. Urocza Amanda nagle zrobiła się taka obcesowa, gdy próbowałam od niej dostać coś, czego nie chciała mi dać, a David był niesamowicie obojętny, jakby wręcz nieobecny… Spojrzałam na Tony’ego, na jego pognieciony T-shirt opięty na dużym brzuchu, na wielką łapę z poobgryzanymi skórkami, która leżała na mojej dłoni. Jemu przecież mogę zaufać. A przynajmniej tak bardzo chciałam mu zaufać. – Byłam u niej w domu w San Diego – powiedziałam w końcu. – W tym, w którym mieszkała z tym mężczyzną. – Opowiedziałam mu o opryskliwej gosposi, o tym, że w pokoju nie było niczego, co mogło należeć do Ally.

Gdy tak ciągnęłam opowieść, Tony zbladł, a jego dłonie zacisnęły się na krawędzi stołu. – Powiedziałaś o tym jego rodzicom? Przypomniałam sobie starannie kontrolowaną złość w głosie Amandy, kiedy ją o to spytałam. Kwiatowy zapach jej perfum. Mętlik w głowie od za dużej ilości wina. I znów poczułam, że rumienię się z upokorzenia. – Amanda stwierdziła, że mają związane ręce, bo dopiero czekają na potwierdzenie testamentu. Teraz, kiedy powiedziałam to na głos, odechciało mi się o tym mówić. Uniosłam kubek, żeby się napić, ale kawa już wystygła. Tony pokręcił głową. – Gówno prawda – wycedził ze złością. Spojrzałam na niego zaskoczona. – Jesteś jej matką. Jej najbliższą krewną. Wszystkie jej rzeczy powinny od razu zostać do ciebie wysłane. Byłem pewien… – Urwał, a ja czekałam chwilę, aż dokończy zdanie. – Byłeś pewien, że co? – spytałam w końcu, ale tylko pokręcił głową. Wzrok miał wciąż rozgniewany. Odnosiłam wrażenie, że wycofał się w jakiś odległy zakątek, do którego nie miałam dostępu. – W każdym razie – bąknęłam po jakimś czasie – nie wiem, co mam teraz zrobić. Niby mogłabym wynająć prawnika, ale to chyba szaleństwo walczyć o coś, co może w ogóle już nie istnieje. – Uniosłam ręce. – Kto wie, może już dawno wszystko wyrzucili. Odchylił się na krześle i potarł twarz dłonią. – Dranie – mruknął. Spojrzałam mu w oczy i ku mojemu zdumieniu zobaczyłam w nich łzy. – Tym ludziom naprawdę się wydaje, że są bezkarni. Wpatrywałam się w niego. – Co masz na myśli? Przecież ty ich nawet nie znasz. – Poczułam się nagle tak, jakbym straciła równowagę. Jakby ktoś otworzył mi raptem jakąś ukrytą dotąd klapę pod nogami. – Oczywiście, że nie – odpowiedział ostro. – Tylko… – Patrzyłam, jak waha się przy doborze słów. Był nagle bardzo ostrożny. – To bogacze, prawda? – Skinęłam głową. – No i właśnie o to mi chodzi. Bogaczom wydaje się, że wszystko im wolno. Takich ludzi jak my, normalnych, ciężko pracujących, traktują jak śmieci. – Był czerwony na twarzy, oczy mu lśniły. Klienci w kawiarni zaczęli popatrywać w kierunku naszego stolika. – Niszczą ludziom życie i jeszcze się z tego śmieją, bo nic i nikt ich nie obchodzi poza ich cenną mamoną. Ktoś powinien ich powstrzymać, rozumiesz? Ktoś powinien coś z tym zrobić. Coś takiego nie powinno uchodzić im płazem.

Zupełnie przestał panować nad sobą. Widziałam to i trochę się przestraszyłam. Delikatnie położyłam dłoń na jego dłoni. – Tony – powiedziałam cicho. – Tony? Spojrzał na mnie zaskoczony. Gniew w jego oczach ustąpił przerażeniu. – Przepraszam – wybąkał ze skruchą. – Żona zawsze mi mówiła, że jestem zbyt wybuchowy. Mam nadzieję, że cię nie przestraszyłem. – Trochę – przyznałam. – To miłe, że tak się rozgniewałeś w moim imieniu, ale… – Wiem, wiem. Poniosło mnie. Cholera. – Minę miał zawstydzoną jak pies złapany na żuciu gazety. – Wychodzi ze mnie stary socjalista z lat sześćdziesiątych – dodał. – Zawsze po stronie słabszych. Uśmiechnęłam się do niego i poczułam, że wszystko między nami wraca do normy. – I to ja jestem tą słabszą? Odwzajemnił uśmiech, choć jego był bardzo smutny. – Obawiam się, że tak. – Pochylił się nad stołem i ujął mój medalion. Poczułam ciepło jego palców na skórze skrytej za cienką bawełnianą bluzką i znów przeszedł mnie prąd. – Moja żona też taki miała. – Westchnął, ważąc go w dłoni. – Ale srebrny. Trzymała w nim pukiel włosów. Schowała go za zdjęciem… swojej matki. – Trzymając sekretnik w dłoni, podniósł na mnie wzrok. – Dobrze, że do ciebie wrócił. Trzymaj go zawsze blisko serca. – Jego intensywne spojrzenie zupełnie mnie przerosło i poczułam, że znów się rumienię. Odsunęłam się, a medalion wyślizgnął się z jego dłoni i opadł na moją pierś. Pojawiło się między nami jakieś napięcie, choć nie potrafiłam określić, skąd się bierze. Miałam wręcz wrażenie, że Tony mnie do czegoś zmusza. Tak jakby miał własną grawitację, której nie mogłam się oprzeć. Przyłożyłam dłoń do czoła. Ogarnęło mnie nagle przemożne zmęczenie. Tony położył dłonie na stole i pochylił się w moją stronę. – Maggie, ty tak naprawdę wierzysz, że ona wciąż żyje, prawda? – W głębi duszy tak – odpowiedziałam i gdy tylko padły te słowa, uświadomiłam sobie, że tak jest. – Nie znaleziono jej ciała, a naszyjnik… – Pokręciłam głową. – Zresztą nawet jeśli rzeczywiście nie żyje, muszę ją zrozumieć, muszę zrozumieć, o co chodziło z nim i z tym wszystkim. Wiesz, o co mi chodzi? – Tak. – Poklepał mnie po dłoni. – Nie poddawaj się, Maggie. Szukaj, aż dokopiesz się do prawdy. Jestem pewien, że ci się uda. – Jego palce wślizgnęły

się pod moją dłoń. – Ale bądź bardzo ostrożna. Ci ludzie… – Pokręcił głową. – Po prostu bądź bardzo ostrożna, to wszystko. Nie chciałbym, żeby coś ci się stało.

Allison W kabinie pikapa cuchnie zaschniętym potem i zgnilizną. To ja tak śmierdzę. Otwieram okno, żeby wpuścić świeże powietrze. Po tylu dniach podróżowania piechotą jazda z taką prędkością wydaje się wręcz nieuczciwa, a oczy bolą mnie od odruchowego przyglądania się każdemu drzewu, które mijamy. Myślę o zamazanej twarzy na fotografii. Jeśli on już tam jest, to oni też są niedaleko. Powinnam była być ostrożniejsza. Powinnam była się domyślić, że tak łatwo nie odpuszczą. Powinnam była przewidzieć, że i ją będą chcieli dorwać. – A więc co to za nagły wypadek? – Aż podskakuję, gdy ciszę przerywa głos mężczyzny. Zapomniałam, że w samochodzie jest jeszcze ktoś, mimo że to on prowadzi. – Sprawy rodzinne. – Nie odrywam wzroku od mijanych drzew. – Przeczytałaś w gazecie o rodzinie? – Słyszę niedowierzanie w jego głosie. Ma do niego pełne prawo. Mnie samej trudno było w to wszystko uwierzyć, a przecież to moje życie. Mimo to nie chce mi się o tym gadać. W głowie huczy mi tyle głosów, że nie potrafię się skupić. – Słuchaj – mówię. – Doceniam to, że mnie podwozisz, ale naprawdę nie jestem w nastroju na rozmowę. – Jak tam sobie chcesz. Rzucam okiem na jego profil. Nos ma jak jastrząb, szczękę silną, kwadratową. Nadawałby się do wyrzeźbienia w górze Rushmore. Jedną rękę trzyma na kierownicy, drugą na dźwigni zmiany biegów. Czuję się, jakby podwoził mnie G.I. Joe. Odwracam twarz z powrotem do okna. W oddali widzę ośnieżony szczyt, który góruje nad całą okolicą. Aż trudno uwierzyć, że ledwie kilka dni temu byłam na tej górze, kurczowo trzymałam się jej zbocza i modliłam o litość. Kierowca odchrząkuje. – Jesteś tą dziewczyną, prawda? Obracam głowę w jego stronę. Wzrok ma wbity w drogę. – Jaką dziewczyną? – Mój głos jest neutralny, obojętny, ale w piersi narasta panika. Spogląda na mnie szybko.

– Tą z samolotu. Widziałem cię w wiadomościach. Kręcę głową. – Nie wiem, o czym mówisz. – Zgrywaj głupią. Nie zdradź się z niczym. Uśmiecha się, a mnie coś ściska w gardle. – W pierwszej chwili nie byłem pewien. Wyglądasz trochę inaczej niż na tym zdjęciu, choć z drugiej strony w tych okolicznościach to raczej naturalne. Ale potem zobaczyłem, jak pałaszujesz tego hot doga. Tak jedzą tylko ludzie, którzy są na granicy śmierci z głodu, a po jednym dniu w górach nikt nie jest aż taki głodny. – To był długi dzień. Pomyliłam się co do niego. Nie jest jednym z dobrych ludzi. Może to jeden z nich. Może wysłali go tu, żeby mnie dopadł. A może po prostu jest jednym z tych psychopatów, którzy tylko marzą o tym, żeby kogoś porąbać na kawałki. Albo zwykłym facetem, który połasił się na trochę kasy i chwilę sławy, którą z pewnością zdobędzie, gdy uratuje damę w opałach i odstawi ją do cywilizacji. To właściwie nie ma znaczenia – każda z tych opcji oznacza dla mnie kłopoty. Wzdycha zniecierpliwiony. – I po co ta ściema? Przecież wiem, że to ty. Chwytam klamkę i ostrożnie ciągnę, ale drzwi są zamknięte. Znalazłam się w potrzasku. Pozostaje mi się z nim targować. – Czego chcesz za milczenie? Spogląda na mnie zaledwie sekundę, ale to wystarcza, żebym zarejestrowała zdumienie na jego twarzy. – Czego chcę? Kiwam głową. – Czego chcesz? Parska śmiechem. Znów skupia wzrok na drodze. – Niczego. Nie podoba mi się, że zgrywa teraz niewiniątko. Bo to pewnie oznacza, że ktoś mu już coś obiecał. – Niedługo będę miała pieniądze – próbuję. – Gdy tylko dotrę do miasteczka. Mogę się z tobą podzielić. – Przecież mówię, że niczego od ciebie nie chcę. Zapada cisza. Mój zwierzęcy mózg dosłownie wrzeszczy. Może mogę złapać kierownicę i zmusić go, żeby zjechał na pobocze. Ale co potem? Jesteśmy na końcu świata, ja jestem słaba i wykończona, a on dwa razy większy ode mnie. Pokona mnie w ciągu kilku sekund. Patrzę na okno. Czy dałabym radę

wyciągnąć rękę i otworzyć drzwi od zewnątrz? Z jaką szybkością jedziemy? Osiemdziesiąt na godzinę? Dziewięćdziesiąt? Czy przeżyłabym taki upadek czy od razu zginęła na asfalcie? Moje myśli przerywa jego głos. – Słuchaj – odzywa się cicho – nie wiem, co się wydarzyło w tym samolocie ani jakim cudem zdołałaś przeżyć i co zamierzasz robić. Nie moja sprawa. Ale jak widzę taką młodą kobietę jak ty samą i raczej w niezłych tarapatach, to przecież powinienem spytać, czy mogę jakoś pomóc. A więc? Czy mogę ci jakoś pomóc? Zaciskam pięści. Nie wierz mu. Nie możesz mu ufać. – Już i tak mi pomagasz, podwożąc mnie do miasteczka – mówię, starając się zachować lekki ton. – Coś jeszcze? – ciśnie. – To naprawdę dużo – zapewniam go. Nie chcę twojej pomocy. Twoja pomoc to tylko wybieg. Ale potem ryzykuję i dodaję: – Po prostu nie mów nikomu, że mnie widziałeś. Kiwa głową z oczami znów wbitymi w drogę. – Masz na to moje słowo. Milkniemy. Moje serce zaczyna się uspokajać. Z krzaków wypada na drogę wiewiórka i zamiera przed maską. Pikap skręca, żeby ją wyminąć, ale zwierzątko postanawia zwiać, wybiera zły kierunek i wpada pod koła. Czujemy tylko lekki wstrząs. Trzask łamanych kości zostaje zagłuszony przez szum silnika. Mężczyzna klnie i widzę na jego twarzy błysk żalu. Spoglądam we wsteczne lusterko. Teraz to już tylko plama krwi i futra na asfalcie, która zaraz znika. Mężczyzna chrząka. – Widzę, że masz strzelbę myśliwską. Znów wraca strach. Tak planuje to zrobić? Moją strzelbą? – No, mam. Ogląda się na mnie. – Wiesz, jak się nią posługiwać? – Jasne – mówię z udawaną pewnością siebie. – Na pewno? Waham się. Widziałam, jak rodzice strzelają, ale to jeszcze nie znaczy, że to potrafię. Co innego patrzeć, co innego samemu coś umieć. Ale jeśli się do tego przyznam, czy wykorzysta to przeciwko mnie? Wyczuwa moje wahanie. – To może nauczyłbym cię strzelać? – proponuje, nie odrywając wzroku od drogi. – Tak na wszelki wypadek.

Daje mi wybòr. Mogę przyjąć jego ofertę, która może być prawdziwa, a może być tylko wybiegiem, albo ją odrzucić. Z przerażeniem uświadamiam sobie, że to nie ma znaczenia. Jeśli ten facet zamierza mnie zabić, to to zrobi. Nie mogę nic na to poradzić. Gapię się przez przednią szybę. Chyba powinnam w takim razie wybrać tę opcję, która pozwoli mi nauczyć się posługiwać bronią, którą już i tak mam. – Byłoby świetnie – mówię wreszcie. Zatrzymuje się na poboczu i idziemy kilkaset metrów w głąb lasu. Serce wali mi jak oszalałe od adrenaliny. Trzymam strzelbę blisko siebie. Docieramy do polany. Próbuję się opanować i nie zacząć biec. Nie zdradzaj się przed nim ze swoim strachem – upominam się. – Strach jest jak spust. – Dobra – mówi, wskazując strzelbę. – Dawaj ją. Zamieram. Palce zaciskają się na lufie z taką siłą, że są zupełnie białe. Widzi to i uśmiecha się. – Nie zrobię ci krzywdy, obiecuję. Pokażę ci tylko, jak ją załadować. Wyciąga rękę. Patrzę na jego dłoń podejrzliwie. – Powiedz mi jak, a ja ją załaduję – proponuję. Uśmiecha się i kręci głową. – Nie masz szczególnie ufnej natury, co? – To nie natura, to doświadczenie. – Nie puszczam strzelby. Spogląda na mnie przez minutę. – No dobra. Ty ją trzymaj, a ja załaduję. Po pierwsze, nie kieruj wylotu lufy w swoją stronę. I w moją też nie, jeśli łaska. – Ostrożnie przesuwa lufę tak, że celuje teraz w stronę drzew w oddali. – Najpierw otwierasz zamek. Teraz zajrzyj do komory. Zaglądam do środka. – Coś tam widzisz? Kręcę głową. – Dobrze. To znaczy, że jest pusta. – Wyjmuje kilka nabojów z leżącego na ziemi pudełka. – Ładujesz od razu kilka sztuk. W tej strzelbie możesz załadować trzy naraz. – Amunicja wpada na miejsce. – W porządku. Teraz, kiedy strzelba jest już załadowana, zamykasz zamek, co przesuwa naboje do komory nabojowej. Rozumiesz? Kiwam głową. – Świetnie. To bezpiecznik. Jeśli jest przesunięty do góry, możesz nacisnąć spust i nic się nie stanie. Jeśli jest na dole, możesz strzelać. Spróbuj teraz

przesunąć go w dół. Przesuwam bezpiecznik. – Oprzyj sobie kolbę o ramię… w ten sposób. – Unosi broń i ostrożnie opiera ją o moje ramię. – Dobrze. Tą ręką podpierasz lufę, a tą kładziesz przy spuście. Rozumiesz? Kiwam głową. – Teraz zrób kilka głębszych wdechów, żeby się uspokoić. Spójrz przez celownik i znajdź cel. Masz? Skupiam się na sęku w sośnie, która rośnie jakieś dziesięć metrów dalej. – Masz? Dobrze. Możesz strzelać. Zawsze strzelaj na wydechu. Zrób głęboki wdech, wypuść powietrze i naciśnij spust. Odrzut pcha mnie do tyłu z taką siłą, że facet musi mnie złapać, żebym nie upadła. Od huku bolą mnie uszy. Poniósł się echem po lesie. Trę obolałe miejsce na ramieniu i już czuję, że pojawi się tam kolejny siniak. – W porządku? – pyta mężczyzna z uśmiechem. Kiwam głową. Zaschło mi w ustach. Wcale nic nie jest w porządku. – Spróbuj jeszcze raz – zachęca mnie. – I tym razem postaraj się trafić. Skupiam wzrok na muszce. Opieram strzelbę o ramię, napinam się, żeby je zablokować, robię kilka wdechów i moje płuca wypełnia zapach prochu. Myślę o matce. O tym, z jaką łatwością trzymała strzelbę. Jej ciało zamierało tuż przed strzałem. Spokojnie – mówię sobie. – Skup się. Robię wydech i naciskam spust. Znów odrzuca mnie w tył, ale utrzymuję równowagę. – Nieźle – chwali mnie. – Prawie trafiłaś. Chcesz jeszcze raz spróbować? – Kręcę głową, a on parska śmiechem. – Dobra. Może być z ciebie kiedyś całkiem przyzwoity strzelec. No to chodźmy do samochodu. Uświadamiam sobie z ulgą, od której aż się nogi pode mną uginają, że jestem bezpieczna. On mi jednak nie zrobi krzywdy. Naprawdę chciał mi tylko pomóc. Żołądek ściska się gwałtownie i unoszę dłoń do ust. – Chwila – mamroczę, po czym chowam się w wysoką trawę. Zawartość żołądka chlupie głośno na ziemię. – W porządku?! – woła facet. Udaje mi się zrobić kilka drżących oddechów, gdy pochylam się nad pozostałością dwóch hot dogów. – W porządku – charczę. Ocieram usta dłonią i wychodzę z trawy. – Przykro mi, że musiałeś tego słuchać. Kręci głową.

– Nie takie rzeczy w życiu słyszałem. A tak w ogóle to jestem Luke. – Wyciąga rękę, a ja ściskam jego dłoń. – Allison – mówię. – Ale tyle to już właściwie wiesz. Wsiadamy do pikapa i Luke wyjeżdża na drogę. Znów wpatruje się w przednią szybę, a ja w moje okno. W żołądku wciąż czuję kwas, a w gardle smak żółci. Adrenalina opadła i jestem wykończona. Drzewa rozmazują się w ścianę zieleni. Do miasteczka docieramy około szóstej. Wita nas staroświecką drewnianą tablicą WITAMY W BUCKSHOT CANYON! POPULACJA: 2960. Okazuje się, że to właściwie jedna długa ulica ze sklepikami zasłoniętymi żaluzjami i oświetlonym neonami barem. – Za rogiem jest chyba motel – mówi Luke i rzeczywiście, po chwili zatrzymujemy się przed białym budynkiem i szyldem informującym, że są wolne pokoje. Z jednego z okien na parterze pada żółtawe światło i widzę kobietę za biurkiem, która gapi się w przestrzeń i żuje mechanicznie. – Nie gwarantuję, że pokoje będą świetne – zastrzega się Luke – ale podejrzewam, że i tak lepsze niż to, gdzie dotąd spałaś. – Otwiera drzwi i wyskakuje. – Idziesz? Ociągam się. – Jak myślisz, ile biorą za noc? Ogląda się na motel. Mały parking jest pusty, jeśli nie liczyć zardzewiałej hondy, a barierka na piętrze oberwana, jakby ją ktoś kopnął. – Jeśli zażądają więcej niż trzy dychy, to znaczy, że zdzierają. – Aha. – Nadal nie ruszam się z miejsca. Wraca do samochodu. – Nie przejmuj się. Mogę za ciebie zapłacić, jeśli o to się martwisz. Kręcę głową. I tak już za bardzo mi pomógł. Nie mogę przyjąć nic więcej. – Nie chcę, żebyś to robił. Uśmiecha się. – Ale chyba nie masz wielkiego wyboru. Ma rację. Nie mam. Chyba że rano spróbuję zwiać bez płacenia, ale to by było ryzykowne. Mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. Mogliby mnie złapać. W końcu kiwam głową z wdzięcznością. – Oddam ci. Jutro rano będę miała pieniądze. Wyślę ci je, tylko podaj mi adres. Krzyżuje ręce na piersi.

– Nie płacą mi w tym sklepie fortuny, ale wystarczająco, żebym mógł fundnąć dziewczynie pokój z ciepłym prysznicem. – Oddam ci – upieram się. Nie mogę polegać na łasce mężczyzn. Już nigdy. Obchodzi samochód i otwiera przede mną drzwi. – To się jeszcze zobaczy. A teraz chodź, załatwmy ci ten pokój. Zarzuca sobie moją torbę na ramię i rusza w stronę recepcji. Jego ciężkie buty stukają po chodniku. Kiedy otwieram drzwi, widzę, że daje recepcjonistce dwie dwudziestki. Nad drzwiami zainstalowany jest telewizor i kobieta nie odrywa od niego wzroku, nawet kiedy wydaje mu sześć dolarów reszty. Podnoszę głowę, żeby zobaczyć, co ogląda. Sędzia Judy siedzi na swojej grzędzie niczym wrona i drze się na kogoś, że nie gromadził rachunków. Recepcjonistka podaje klucz Luke’owi, a on z kolei daje mi go z tymi sześcioma dolarami. – Na wypadek, gdybyś miała ochotę na coś innego niż masło orzechowe – mówi, wzruszając ramionami. Odprowadzam go do samochodu i patrzę, jak wsiada. – Poradzisz sobie? – pyta. Światła na dachu jego pikapa świecą niczym księżyce. – Jasne – odpowiadam, nie do końca w to wierząc, ale chyba też nie nie wierząc. Wiem już, że w takie rzeczy lepiej nie wątpić. – Dziękuję. Nawet nie wiesz, jak bardzo… – Nie ma sprawy. – Wyciąga rękę przez otwarte okno i kładzie mi na ramieniu. – Nie wiem, co przeszłaś, dokąd zmierzasz ani w jakie tarapaty możesz się wpakować, ale na moje oko jesteś z tych, którzy potrafią przetrwać wszystko, więc nie będę się o ciebie martwił. Czuję opuszki jego palców na skórze i myślę o tym, że mogłabym zaprosić go do pokoju. Nic prostszego. Ciepło drugiego człowieka. Smak jego ust na moich. Poczucie bezpieczeństwa, choćby i ulotne lub zupełnie zmyślone. Zamiast tego jednak uśmiecham się i klepię dach pikapa. Nie mogę go w to wciągać. Muszę sobie z tym sama poradzić. Włącza silnik. – Do widzenia, Allison. Miło cię było poznać. Uchyla przede mną wyimaginowanego kapelusza i włącza wsteczny. Koła wzbijają tuman kurzu i patrzę za nim, aż jego tylne światła znikają.

Maggie Rzuciłam klucze na blat i siadłam na krześle. Od nadmiaru kofeiny byłam roztrzęsiona, cała w nerwach. Wciąż odtwarzałam w głowie rozmowę z Tonym: to, jak na mnie patrzył, kiedy prosił, żebym była ostrożna; to, jak zacisnął usta, gdy próbowałam go wypytać, o czym w ogóle mówi. Tylko pokręcił głową, powtórzył ostrzeżenie, a kilka minut później przeprosił mnie i wyszedł. Zupełnie nie wiedziałam, co o tym myśleć – co o nim myśleć. Po tym spotkaniu pozostał mi dziwny niepokój. Rozejrzałam się po kuchni. Na blatach pełno było plam po kawie i okruszków po tostach, płytki na podłodze były brudne i porysowane, a na biurku piętrzyły się niebezpieczne sterty poczty. Zdawało mi się, że patrzę na to miejsce przez jakąś przybrudzoną szybę. Zawsze byłam taka dumna z czystości, tymczasem dotarło do mnie, że okropnie zapuściłam cały dom. Zrobiło mi się wstyd, że żyję w takich warunkach. Wstyd, że wpuszczam ludzi do takiego chlewu. Wstałam i zaczęłam szperać pod zlewem, gdzie trzymałam środki czystości. Ze sprayem w dłoni zabrałam się do szorowania kuchenki i okien. Za mną pozostawały tylko kule zatłuszczonego papierowego ręcznika, a kuchnia powoli znów zaczynała wyglądać tak, jak powinna. Kofeina szumiała mi jeszcze w żyłach, gdy zmagałam się z bałaganem na biurku. Warstwa kurzu zniknęła już po pierwszym przetarciu i ponownie zganiłam się w duchu za takie karygodne zapuszczenie domu. Ułożyłam porządnie stertę kopert i chciałam ją właśnie wsunąć do szafki nad biurkiem, przysięgając sobie, że zaraz ją przejrzę, kiedy z dołu wypadł mi jakiś list i poleciał na podłogę. Podniosłam go, jęcząc z bólu. Było to pismo z banku informujące o zamknięciu rachunku Ally. Przeczytałam je jeszcze raz i znów poczułam tę złość na bank. Jak mogli ją tak potraktować? Wiedziałam właściwie, że powinnam o tym po prostu zapomnieć i cieszyć się, że mam przynajmniej jedną sprawę mniej do załatwienia, ale nie mogłam znieść tej niesprawiedliwości. Raptem postanowiłam pojechać tam i powiedzieć im, co o nich myślę. Wepchnęłam środki czystości z powrotem pod zlew, włożyłam świeży T-shirt i wyszłam w popołudniową duchotę. Nim dotarłam na miejsce, bank już zamykano. Czynne było tylko jedno okienko, reszta była zasłonięta. Wendy zamachała do mnie i wyszła zza biurka, żeby mnie

uściskać. – Przepraszam, że nie dotarłam na uroczystość – powiedziała, poprawiając sobie okulary na nosie. Wskazała głową zamknięte drzwi biura na zapleczu. – Ten dupek Peter nie chciał mi dać wolnego. – Powiedziała to takim teatralnym szeptem, że jej słowa poniosły się echem po sali. – Była tu dziś u nas Linda i opowiadała, że było naprawdę pięknie. – Bo było. Wendy chodziła z nami do szkoły średniej. Kiedyś trzymaliśmy się w szóstkę – ja i Charles, Linda i Jim, Wendy i jej mąż Mike. Graliśmy w karty, wychodziliśmy razem na kolacje. Wszystko się oczywiście zmieniło po śmierci Charlesa. Linda i Wendy niby wciąż zapraszały mnie na karty, ale przykro było być piątym kołem u wozu, więc przestałam przychodzić, a one w końcu przestały też zapraszać. A jednak lubiłam Wendy. Wszystko w niej było zawsze ciut większe, niż by się człowiek spodziewał – głos, śmiech, nawet biżuteria. Pod niemal każdym względem była o rozmiar za duża. – Mów, w czym ci mogę pomóc – zażądała teraz serdecznie z tym swoim za dużym uśmiechem. Wyciągnęłam z torebki list i podałam jej go. Patrzyłam, jak go czyta i jej uśmiech znika. – Przepraszam – bąknęła, oddając mi kartkę. – Oczywiście powinniśmy do ciebie zadzwonić, a nie wysyłać ci takie pismo. – Pokręciła głową. – To przez te cholerne komputery. W dzisiejszych czasach już wszystko dzieje się z automatu. – Nie chodzi o sam list. – Machnęłam ręką na jej przeprosiny. – Chodzi o to, że to konto było nieużywane od lat, więc stan nie miał jak spaść do zera. Najwyraźniej bank pobierał jakieś opłaty za prowadzenie rachunku. – Czułam, że się rumienię, znów wróciła złość. – Nie rozumiem w ogóle, dlaczego taki bank jak Saint Mary’s, lokalny bank, w którym moja rodzina jest od Bóg wie kiedy, zdziera z klientów opłaty zupełnie jak te wielkie korporacje. To nie w porządku, Wendy. Pokręciła głową ze współczuciem, a gdy skończyłam tyradę, zaprowadziła mnie do rzędu zbyt twardych foteli. – Tak mi przykro, że musiałaś przez to wszystko przejść – powiedziała, podając mi papierowy kubeczek z wodą. – To musi być jakaś pomyłka, ponieważ nie pobieramy od naszych klientów opłat za prowadzenie konta. Podniosłam wzrok. – Nie pobieracie? Pokręciła głową.

– Kilka lat temu zarząd nawet zasugerował takie rozwiązanie, ale Peter ich wyśmiał. Jego zdaniem to źle wpływa na interes banku i przynajmniej ten jeden raz ma rację. – Ponownie spojrzała na list. – Co ty na to, żebym to sprawdziła? Podreptała pospiesznie do swojego okienka i zaraz potem usłyszałam, jak wali głośno w klawiaturę, wzdycha, cmoka i cyka z przejęcia. Po chwili wyłoniła się z całą stertą wydruków. – Teoretycznie nie powinnam ci tego pokazywać, bo nie ty jesteś właścicielką konta, ale w tej sytuacji… – Podała mi je i zajęła się układaniem ulotek, żeby dać mi czas na przejrzenie papierów. Były to wyciągi z konta Ally z całego roku. Wbrew temu, co mi się wydawało, jej konto wcale nie było nieużywane. Przez ostatnie kilka miesięcy wpłacała na nie regularnie różne kwoty, zawsze kilkaset dolarów, a potem nagle wyjęła wszystko. Do ostatniego centa. Spojrzałam na datę podjęcia pieniędzy – tydzień przed wypadkiem.

Allison Patrzę na klucz. Pokój numer 113. Zarzucam torbę na ramię, biorę strzelbę pod pachę i wspinam się po schodach na półpiętro. Mój pokój jest ostatni. Przekręcam klucz w zamku i pcham drzwi. Nim przekraczam próg, zalewa mnie zapach dymu papierosowego, pleśni i starego potu. Włączam światło i fluorescencyjna lampa miga niepewnie nad moją głową. Wytarta wykładzina w czerwono-niebieską kratkę, na środku pokoju stoi podwójne łóżko, na kołdrze leżą dwie płaskie poduszki. W rogu przycupnęła tania sosnowa szafa, a przy niej kuli się niepodłączona lodówka. Na suficie kręci się leniwie wiatrak. Odkładam torbę i strzelbę na podłogę i zamykam kopniakiem drzwi. Mój smród już zaczął przyćmiewać swąd pokoju, ale nie jestem pewna, czy wystarczy mi sił, żeby wziąć prysznic. Do zmatowiałej szklanki do mycia zębów nalewam wodę z kranu i piję łapczywie, starając się nie patrzeć w lustro. Nie mam odwagi na siebie spojrzeć, jeszcze nie. Rozbieram się i rzucam ubrania na podłogę w łazience, a potem wyłączam światło i pakuję się do łóżka. Jest wcześnie, ledwo zaczęło zmierzchać, słyszę więc szum przejeżdżających samochodów, a od czasu do czasu też ryczącą muzykę. Wstaję, sprawdzam zamek w drzwiach, a potem jeszcze zamykam je na łańcuch. Przyciskam ucho do drzwi. Wsłuchuję się w stłumione odgłosy telewizji w recepcji, ale nie potrafię nic wyłapać. Patrzę na stojący przy łóżku telefon. Kremowy, plastikowy, z naklejoną informacją, że za rozmowy zamiejscowe będą naliczane dodatkowe opłaty. Palce mnie świerzbią, żeby podnieść słuchawkę i wybrać jej numer, ale nie mogę ryzykować. Może mieć już pluskwę w telefonie, a nikt nie może się dowiedzieć, że do niej jadę, póki nie stanę w jej drzwiach. Nawet ona sama. Materac skrzeczy pod moim ciężarem, a sprężyna wbija mi się w plecy. Zrobiło się zimno i przez cienką kołdrę czuję ruch powietrza pod łopatami wiatraka. Dziwnie jest być w łóżku. Przyzwyczaiłam się już do twardej ziemi i teraz wydaje mi się, że leżę na jakiejś gigantycznej piance cukrowej. Cisza też jest czymś dziwnym. Nie słyszę cykania świerszczy ani smętnego pohukiwania sowy. Tylko szum przejeżdżających z rzadka samochodów i nieustanny cichy pomruk wiatraka.

Sięgam po leżącego na nocnym stoliku pilota i wciskam czerwony przycisk. Telewizor ożywa. Nie mają tu kablówki, a obraz jest zamazany. Wszystkie twarze są jaskrawopomarańczowe, ale przynajmniej hałas działa na mnie uspokajająco. Skaczę po kanałach. Stary odcinek Przyjaciół. Dr Phil. Entertainment Tonight. Nic się nie zmieniło przez ten czas, kiedy mnie nie było. Wszystko jest tak jak zawsze. Ląduję na kanale z wiadomościami. Jakaś blondynka w jasnoczerwonej sukience informuje mnie, że indeks giełdowy spadł o sześć punktów, a prognozy gospodarcze są niepokojące. Siwy facet w szarym garniturze kręci ponuro głową, po czym obraca się w stronę kamery. – Policja prowadzi dochodzenie w sprawie kobiety oskarżonej o doprowadzenie partnera do stanu krytycznego w wyniku czegoś, co zostało określone jako atak szału. Świadkowie twierdzą, że Melanie Traynor wrzeszczała i wymachiwała nożem na oczach swoich dzieci… Wyłączam telewizor. Widziałam już dość. Po tym, jak Sam pojawił się u nas w domu, wahałam się trzy dni, lecz ostatecznie wyciągnęłam ten świstek z leżącego na dnie szafy buta narciarskiego i zadzwoniłam. Gdy mnie usłyszał, nie miał zaskoczonego głosu. – Chcesz wysłuchać tego, co mam ci do powiedzenia? – Tylko tyle. Nie spytał nawet, dlaczego nagle zmieniłam zdanie. Zupełnie jakby wiedział, że w końcu je zmienię, i nie chciało mu się wchodzić w szczegóły. Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Prawie nie podniósł wzroku, kiedy podeszłam do ławki w Murray Ridge. Tylko zniżył odrobinę gazetę i dał mi znak głową, żebym siadła obok. Było poniedziałkowe popołudnie, a park był pusty, jeśli nie liczyć dwóch młodych matek, które kołysały dziewczynki z kucykami na huśtawce, oraz studenta w szortach z całym mnóstwem rozbrykanych psów. W oddali słychać było warczenie kosiarki. Kiedy zmienił się wiatr, poczułam cytrynowy zapach świeżo ściętej trawy. Usiadłam. – Sam, kolega Bena z pracy, przyszedł do naszego domu i zaczął o ciebie wypytywać. Mężczyzna zniżył gazetę. Zobaczyłam na jego twarzy szok i coś jeszcze. Strach. Zaklął cicho. – Co powiedział?

– Nie znał twojego nazwiska ani nic… – Uświadomiłam sobie, że w sumie ja też go nie znam. – Ale pytał, czy nie kontaktował się ze mną ktoś, kto chciał rozmawiać o firmie Bena. – Co mu powiedziałaś? – Wbił we mnie wzrok. – Powiedziałam mu, że nie wiem, o czym mówi. – Myślisz, że ci uwierzył? Przypomniałam sobie nieprzenikniony wyraz twarzy Sama, kiedy mnie przepytywał. Złość w jego głosie, kiedy dotarło do niego, że nie zamierzam powiedzieć tego, co chce usłyszeć. Pokręciłam głową. – Nie wiem. Wstał tak raptownie, że spadła gazeta. – Zapomnij o wszystkim. – O czym ty mówisz? – To zbyt ryzykowne. Po prostu zapomnij o całej sprawie. Udawaj, że nigdy mnie nie spotkałaś. Ten facet… – Potarł dłonią usta. – Pojęcia nie masz, do czego on jest zdolny. Był blady i wyglądał o dziesięć lat starzej. Wyraźnie był przerażony. Raptem stanęły mi przed oczami ręce Sama – te jego starannie wypielęgnowane paznokcie, płaskie, silne dłonie. Trzymał je zawsze blisko ciała, zaciskał pięści niczym bokser gotowy do zadania ciosu. Strach podszedł mi do gardła – gorzki, kwaśny. Sam był najlepszym przyjacielem Bena. Jego prawą ręką. A teraz wiedziałam już, że jest niebezpieczny. Zamykam oczy i próbuję zasnąć, ale wciąż widzę to zdjęcie z gazety. Wydawała się na nim taka zmęczona, jak kobieta, która dużo w życiu przeszła. Chyba nigdy jej takiej nie widziałam. Kiedy byłam mała, zawsze była taka silna – była tymi mocnymi dłońmi, które zdejmowały mnie z huśtawki, ramionami, w które wtulałam się, kiedy chciało mi się płakać. Ojciec pełen był magii, jego oczy zapalały się do każdej nowości, jego pragnienie poznawania świata było zaraźliwe, odurzające, ale matka była ziemią. A potem mi go zabrała. Wciąż czuję nierówność dywanu pod bosymi stopami, zapach choroby w powietrzu – antyseptyk pomieszany z kwaśnym oddechem i smrodem pościeli, którego nie dawałyśmy rady się pozbyć, choćbyśmy nie wiem jak często mu ją zmieniały. Stoję w drzwiach. Ojciec leży na sofie, oczy ma ledwie zamknięte, twarz żółtą, wychudłą. W pierwszej chwili myślałam, że matka po prostu trzyma go za rękę, ale potem zobaczyłam, że jedną

dłoń ma na morfinie, drugą na jego piersi, a jej twarz jest mokra od łez. A kiedy nasze spojrzenia się spotkały, już wiedziałam, że on nie żyje. Nie chodziło o to, że to zrobiła. W głębi duszy wiedziałam, że tego chciał, że ją o to poprosił. Chodziło o to, że zrobiła to beze mnie. I co gorsza, że i on mnie z tego wykluczył. Odebrał mi siebie i w tamtej chwili znienawidziłam ich oboje za ten egoizm; za to, że zdawało im się, iż jestem za słaba, żeby to przeżyć; za odsunięcie mnie w takiej chwili. Tak właśnie się czułam – jakby mnie chirurgicznie usunięto z rodziny, niczym szczątkowy organ uznany za niepotrzebny. Teraz oczywiście już rozumiem, że to ja zachowałam się samolubnie. To, co zrobiła matka, było aktem miłości, czystej i prostej, a ja nagrodziłam ją, odbierając jej swoją miłość. Zduszam wstyd. Nie. Już dość się karałam. Myślę o zdjęciu z gazety, o medalionie na jej szyi, o twarzy czającej się z boku. Muszę wrócić, nawet jeśli się boję. Nawet jeśli wiem, że nie zdążę. Nawet jeśli ona już się o wszystkim dowiedziała i nienawidzi mnie za to tak, jak ja jej nienawidziłam. To już nie ma znaczenia. Muszę ją uratować. Wstaję i przechodzę przez pokój. Rozpinam torbę i wkładam do niej rękę. Macam podszewkę, szukając twardej krawędzi. Pcham ją w stronę rozcięcia w materiale i wyciągam. Otwieram paszport i patrzę na zdjęcie. Gapię się na siebie – jasnowłosą, opaloną. Uśmiecham się do obiektywu, ale w moich oczach widać strach. Imię i nazwisko, które widnieją pod fotografią, nie są moje. Wybrałam je, żeby pasowały do osoby, którą miałam się stać – egzotycznej, tajemniczej syreny wyrzuconej na brzeg. Taka miałam być w Tajlandii. A przynajmniej tak obiecywał facet, któremu zapłaciłam gotówką. Wyciągam włożony między strony paszportu bilet. W jedną stronę do prowincji Phuket. Próbuję wyobrazić sobie słońce na skórze, biały piasek pod stopami, aromat mleka kokosowego i jaśminu, turkusowe wody oceanu. Znów patrzę na bilet. Wylot z Los Angeles za tydzień. Myślałam, że do tego czasu będzie po wszystkim. Że będę wolna i czysta. Chowam bilet do paszportu i wsuwam całość za podszewkę torby. Może jeszcze nie jest za późno, ale najpierw mam pewną sprawę do załatwienia.

Mężczyzna czekał na niego przed sklepem. Buty miał zakurzone po pieszej wędrówce, dopalał ostatniego papierosa. – Co dla pana? – Paczkę marlboro red. – Sekundę, zaraz otwieram. Luke przekręcił klucz w drzwiach i włączył światło. Było wcześnie, ale już zaczął się upał. Musi pamiętać, żeby wstawić wodę do lodówki. Wszedł za ladę i zdjął z półki marlboro. – Dodać do tego zapałki? – Nie, dzięki. – To będzie pięć sześćdziesiąt pięć. Mężczyzna podał mu dychę. – Macie tu tanie papierosy. – To chyba zależy, skąd pan jest. – Nie stąd. – No, tego to się domyśliłem. Luke wydał Mężczyźnie resztę i czekał, aż facet sobie pójdzie. Było w nim coś niepokojącego. Jakby zbyt dobrze się czuł we własnej skórze. Albo wręcz jakby jego kości miały za dużo miejsca. Mężczyzna zdjął celofan z paczki papierosów i stuknął nią o dłoń. – Dokąd ją zabrałeś? – Dokąd kogo zabrałem? – Już ty wiesz kogo. Patrzyli na siebie ponad ladą. Luke poczuł strużkę potu cieknącego mu po kręgosłupie. – Nie wiem, o czym pan mówi. Mężczyzna położył dłonie na ladzie i pochylił się do przodu. Luke widział czarne łuki jego rzęs, zarost nad górną wargą i dołek na podbródku. – Tak czy siak, powiesz mi, dokąd zabrałeś tę dziewczynę. Radzę więc powiedzieć po dobroci. – Mężczyzna się uśmiechnął. Luke poczuł zapach tytoniu w jego oddechu. – Choć muszę przyznać, że bardziej mnie bawi dowiadywanie się różnych rzeczy innymi sposobami. Luke poczuł, że uginają się pod nim kolana.

Maggie Siedziałam, a przede mną na stole leżały rozłożone wyciągi z banku. Było mi dużo lepiej ze świadomością, że jednak zachowała coś dla siebie, jakiś okruch niezależności. Choć jednocześnie budziło to mój niepokój. Dlaczego nagle po tylu latach znów zaczęła korzystać z tego konta? Czy nie próbowała przypadkiem czegoś ukrywać albo może chronić się przed czymś… lub przed kimś? Prawie dwa tysiące dolarów podjęte w jeden dzień. Po co jej było tyle gotówki? Pamiętałam, co Amanda powiedziała o tym, że Ally nie pracowała: „Ben miał dość, żeby zapewnić jej wszelkie wygody”. Jakby była dzieckiem albo inwalidą. Ale jeśli rzeczywiście tak było, jeśli naprawdę nie czuła potrzeby, by pracować, bo on ją utrzymywał, to dlaczego w tajemnicy odkładała pieniądze na starym koncie? Bo przecież robiła to w tajemnicy. Po prostu to wiedziałam. Przypomniałam sobie, co Tony powiedział o Davidzie i Amandzie, o tym, że bogactwo sprawia, że ludziom się wydaje, iż są bezkarni. Więcej, bogactwo zdawało się odsuwać ich jakoś od samego przyziemnego procesu zarabiania pieniędzy. Amanda nie miała pojęcia, czym zajmuje się David, choć oczywiście trudno było powiedzieć, czy jej ignorancja nie była udawana. Należała do tego typu kobiet, które chcą, żeby wszyscy mieli je za śliczne idiotki, ale czułam, że jest kuta na cztery nogi. Wygooglowałam „David Gardner biznesmen”, „David Gardner finanse” oraz „David Gardner San Diego”, ale w zasadzie nic nie wyskakiwało, poza drobnymi wzmiankami o nim i Amandzie przy okazji artykułów o Benie. Amanda wspomniała, że miał coś do załatwienia w Portlandzie, więc to też sprawdziłam, ale nic nie znalazłam. Odchyliłam się na krześle i skrzyżowałam ręce za głową. Źle spałam tej nocy, bolało mnie w krzyżu. Wpatrywałam się w migający na ekranie kursor i zastanawiałam nad następnym ruchem. Wcale nie jest tak łatwo nie zostawiać żadnych cyfrowych śladów, szczególnie jeśli się ma pieniądze, ale wyglądało na to, że Davidowi się to udawało. Wiedziałam jednak, że unikanie opinii publicznej to jedno, ale unikanie rządu to coś zupełnie innego. Zalogowałam się do bazy danych Amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, po czym wpisałam imię i nazwisko ojca Bena. Wyskoczyły tony dokumentów. Przeglądałam je powoli i prawdę

powiedziawszy, niewiele z tego rozumiałam. Jakieś „sprawozdania kwartalne” i „stwierdzenia nabycia”, ale w każdym razie powtarzały się w nich ciągle słowa „Hyperion Industries”. Puls mi przyspieszył. To przecież firma, o której wspomniała recepcjonistka, kiedy byłam w biurze Prexilane. To firma, która zamierzała kupić firmę Bena. Wrzuciłam ją do wyszukiwarki w bazie danych i wyskoczyły mi informacje o firmie zarejestrowanej w San Diego w Kalifornii. Jej dyrektorem był David Gardner. David zamierzał kupić firmę syna. Artretyzm jak zawsze dawał mi się we znaki – za dużo przesiadywałam w życiu nad klawiaturą – ale teraz stał się nieważnym szumem w tle, a moje palce znów tańczyły nad klawiszami. Wrzuciłam do Google’a słowa „Hyperion Industries” i już po chwili czytałam artykuł za artykułem o tym, jak bezwzględnie poczyna sobie Hyperion, że jest typowym inwestorem drapieżcą, że wykupuje niewydolne spółki tylko po to, żeby odrzeć je ze wszystkiego, co się da, i sprzedać ich kości. Wciąż pojawiały się słowa „wrogie przejęcie”. „Hyperion Industries to pirat świata finansów – pisał »Forbes«. – Niewspółpracujący akcjonariusze zostają po prostu wyrzuceni za burtę”. Ciągnęło się to bez końca. W latach osiemdziesiątych jakaś linia lotnicza, w dziewięćdziesiątych sieć sklepów spożywczych, na początku dwudziestego pierwszego wieku producent stali. Wszystkie te firmy zostały zniszczone przez Hyperion Industries. A teraz David chciał zrobić to samo z Prexilane. Na dworze znów zaczęło padać. Wstałam i podeszłam do okna. Oczy piekły mnie od zbyt długiego wpatrywania się w ekran i bolały mnie ramiona, ale w żyłach pulsowała mi adrenalina. Wciąż patrzyłam na las, ale powoli drzewa zaczynały nabierać kształtów.

Allison Budzi mnie słońce wdzierające się przez szpary między żaluzjami i pod drzwiami. Otwieram oczy i rozciągam każdy kolejny mięsień. Nie pamiętam, kiedy zasnęłam. Wiem tylko, że leżałam godzinami, wpatrując się w sufit i zmagając z gonitwą myśli. W końcu jednak zapadłam w sen bez snów. Wciąż jestem lekko przymulona. Chwilę trwa, nim przypominam sobie, gdzie jestem i dlaczego, a gdy udaje mi się wreszcie uporządkować w głowie wszystkie elementy układanki, odruchowo znów zamykam oczy. Po naszej rozmowie w domu Sam przyglądał mi się jeszcze uważniej. Czułam jego spojrzenie, gdy tylko znajdowaliśmy się w tym samym pokoju. Śledził mnie jak zwierzynę. Na przyjęciach podnosiłam głowę i nagle widziałam, że się na mnie gapi – z tą nieodgadnioną miną, z pięściami zaciśniętymi przy boku. Nie wiedział natomiast, że teraz i ja go obserwowałam. Zadawałam Benowi niewinne pytania na jego temat: Od jak dawna się znają? Gdzie Sam dorastał? Jak spędza wolny czas? Bena bardzo te pytania bawiły. – A co? – spytał, gdy podpytywałam, czy Sam ma dziewczynę. – Jesteś zainteresowana? Roześmiałam się tak głośno, że aż oboje podskoczyliśmy. – Nie! – zapewniłam go. – Tylko wydaje się taki samotny. Ben prychnął. – Już ty się nie martw o Sama. Nie siedzi przecież pod telefonem i nie modli się, żeby zadzwonił. Kiedy przychodził Sam, stawałam pod drzwiami gabinetu Bena, usiłując usłyszeć, o czym rozmawiają. W większości nic z tego nie rozumiałam – gadali o dostawach, kosztach, prognozach i wzroście netto. Ale pewnego wieczoru usłyszałam, że się kłócą. Zamarłam z przerażenia. Stanęły mi przed oczami szerokie ramiona Sama, jego wielkie ręce, zimne, wyrachowane spojrzenie. Na pewno był zdolny do przemocy. Ciało Bena było smukłe, miał mięśnie długodystansowca. Był wysportowany, ale z kimś takim jak Sam nie miałby szans. Sam złamałby go jak gałązkę. Przycisnęłam ucho do drzwi i wstrzymałam oddech. – Myślałem, że już się tym zająłeś. – To Ben, głos miał niski, pewny, ale wyczuwałam czającą się w nim złość. Nigdy przedtem nie słyszałam u niego

czegoś takiego. – Bo zająłem. – Głos Sama był inny, niemal błagalny. – Chcą więcej pieniędzy. Mówią, że… – Nic mnie nie obchodzi, co mówią. Po prostu to załatw. I pamiętaj, że tkwisz w tym równie głęboko. Jeśli mnie się powinie noga, będzie po tobie. Usłyszałam kroki i zdążyłam przycisnąć się do ściany, nim Sam wypadł z pokoju i popędził korytarzem. Minutę później wyszedł Ben – spokojny, uśmiechnięty. Wtedy siedziałam już na kanapie i udawałam, że czytam książkę. – Hej, kochanie – powiedział Ben, pochylając się, żeby pocałować mnie w czubek głowy. – Chodźmy dziś gdzieś na kolację. Może na sushi? Uśmiechnęłam się do niego. – Świetny pomysł. Patrzyłam, jak idzie lekko korytarzem, i przypomniałam sobie zaciśnięte usta Sama, gdy wychodził z gabinetu, i jego drżący głos podczas kłótni. I wtedy uświadomiłam sobie, że to nie Ben boi się Sama. Było na odwrót. Wysuwam nogi z łóżka na podłogę i wstaję. Krew zbyt szybko mi odpływa i zataczam się w drodze do łazienki, aż muszę się oprzeć o zlew. Podnoszę oczy i w lustrze widzę zszokowaną twarz. Nie poznaję tej kobiety. Skóra na moim nosie łuszczy się i złazi, usta mam popękane, kąciki zakrwawione. Policzki są zapadnięte, opalenizna przeszła w ciemny orzechowy odcień brązu i całą twarz usianą mam piegami. Oczy są niby tego samego zielonego koloru, ale skóra wokół nich pokreślona jest cienką pajęczyną zmarszczek. Jest jeszcze jedna różnica – twardość, która zdaje się wypływać gdzieś z tyłu mojej czaszki. Ciekawe, czy inni ludzie też ją we mnie widzą. Unoszę ręce i rozpuszczam włosy. Miodowe pukle, które z takim oddaniem pielęgnowała Kai, są teraz żółtawobiałe. Wyblakły i wyschły na słońcu. Grube kłaki zwisają z mojej głowy niczym węże Meduzy. Palce utykają w kołtunach. Czuję pod opuszkami strup z tyłu czaszki. Wokół niego włosy są zlepione zaschniętą krwią. Boże – myślę. – Ale syf. Tyle lat je zapuszczałam, starannie myłam szamponem, wmasowywałam odżywkę w końcówki. Marzyły mi się włosy, które by ponętnie zwisały na plecach albo łaskotały nagą pierś mężczyzny, gdy się nad nim pochylę w łóżku. Traktowałam włosy jako narzędzie, jako broń. Ben uwielbiał moje włosy. Czasami stawał za mną, ujmował ich pasmo i trzymał w dłoni, jakby szacował jego wartość. Chcę się ich jak najszybciej pozbyć.

Wyciągam z torby nożyczki do paznokci. Idzie to bardzo powoli. Chwytam pasmo za pasmem między kciuk a palec wskazujący i ścinam tuż przy skórze, aż w końcu mam na głowie tylko dość nierówną, krótką, ciemną czuprynę. W zlewie leży kłębowisko jasnej słomy. Zbieram ścięte włosy i wrzucam je do kosza. Wystają absurdalnie i wyglądają trochę jak te długowłose pieski, które dziewczyny w San Diego noszą w torbach Louisa Vuittona. Mam ochotę je pogłaskać. Przeczesuję dłonią mojego świeżego jeża i podziwiam swoje odbicie. Moje kości policzkowe są ostre jak żyletki, oczy lśnią jak kamienie. Teraz dopiero wyglądam tak, jak się czuję – opływowa, wytrzymała. Odkręcam prysznic i wchodzę pod strumień wody. Leję najgorętszą, jaką tylko się da. Para wypełnia łazienkę. Ustawiam ciało idealnie pod prysznicem i pozwalam wodzie lać mi się na głowę, nie przejmując się bólem. Odpakowuję hotelowe mydełko i trę nim o dłonie. Woda robi się szara. Zmywa ze mnie cały ten nagromadzony brud. Sunę dłońmi po nogach, ramionach i brzuchu. Każda część mojego ciała jest teraz inna niż przedtem – smuklejsza, silniejsza, pokryta grubszą, pełną odcisków skórą. Robię głęboki wdech i wylewam nieco szamponu na złożoną dłoń, żeby wetrzeć go we włosy. Zupełnie jakbym myła owoc kiwi. Spłukuję się i wychodzę na dywanik w łazience. Pod paznokciami mam jeszcze półksiężyce brudu, więc najpierw je szoruję, a dopiero potem się wycieram. Przyglądam się ranie na udzie – poszarpany, czerwono-czarny, upiorny wyszczerz. Przydałoby się założyć szwy. Odwzajemniam uśmiech, a potem idę nago do pokoju po ubrania. Wkładam pokryte brudem legginsy i poplamiony od potu T-shirt. Wciskam stopy w buty, których przysięgałam sobie już nigdy nie włożyć. Ruszone, ubrania znów uwalniają swąd uwięziony w materiale i aż mi zapiera od niego dech w piersiach. Boże, jakim cudem biedny Luke wytrzymał ze mną w tym samochodzie? Gdy tylko zdobędę nowe ubrania, będę musiała te spalić, choć strach się bać, jakie upiory uwolnią się w płomieniach. Gdy docieram na miejsce, lombard jest jeszcze zamknięty, wydaję więc cztery z moich ostatnich sześciu dolców na kawę i jagodową babeczkę, a potem siedzę i czekam, aż otworzą. Kofeina pulsuje w moim ciele, a babeczka jest nieznośnie słodka. Cukier oblepia moje i tak już obrzydliwe zęby. Muszę pamiętać, by kupić potem szczoteczkę, pastę do zębów i oczywiście nowe ubrania i buty. Za dziesięć dziewiąta pojawia się tęgi mężczyzna z długą białą brodą i podnosi metalowe żaluzje. Wstaję i otrzepuję się. Denerwuję się. Czuję, że chcę zrobić na nim dobre wrażenie. – Z tym tu nie wolno wchodzić – mówi, wskazując moją kawę.

Przechodzę przez ulicę i wrzucam papierowy kubeczek do kosza. Kiedy wracam, drzwi są już otwarte, pali się światło, a mężczyzna siedzi na taborecie za ladą z gazetą przed nosem. Przemyka mi przez głowę myśl, czy jest w niej wzmianka o mnie. – Co tu mamy? – Nawet nie raczy podnieść wzroku. Zdejmuję pierścionek z palca i kładę go na ladzie. Głowę ma nisko pochyloną, kiedy go podnosi, ale i tak widzę, że jego brwi wędrują ostro w górę. Z szuflady wyciąga lupę i przygląda się przez nią diamentowi. – Jest pani właścicielką? – Głos ma neutralny, ale i tak wyczuwam w nim wątpliwość. – Tak. – Mój głos z kolei brzmi fałszywie, zbyt pogodnie. Uspokój się – ganię się w duchu. – Nie robisz nic złego. To twoja własność i masz pełne prawo go sprzedać. Unosi oczy i widzę, że patrzy na moje ścięte włosy i brudne ubranie. – Na pewno? Kiwam nieco zbyt szybko głową. – To był mój pierścionek zaręczynowy. Facet mruczy pod nosem i widzę, że nie potrafi sobie wyobrazić, dlaczego jakikolwiek zdrowy na umyśle mężczyzna miałby mi się oświadczyć, a tym bardziej dać pierścionek z trzykaratowym diamentem. Doskonale go rozumiem. Na jego miejscu też bym mi nie uwierzyła. Przymykam oczy i znów widzę, jak Ben klęka przede mną na jedno kolano i podaje mi to czarne, aksamitne pudełeczko, jakby to był klucz do całego świata. – Jest mój – powtarzam, ale niemal się przy tym krztuszę. Wpatruję się w pierścionek leżący na grubej dłoni tego obcego człowieka i czuję, jak wypala się kwaśny ból mojego starego życia. Przełykam. Facet kręci głową i na sekundę zamiera mi serce. A potem widzę, że znów wpatruje się w diament, i wiem już, że jego nie obchodzi, czy kłamię czy nie. Diamenty tej wielkości właśnie tak działają na ludzi. – Nie mam dość gotówki na takie coś – oświadcza, wydymając policzki. – Zresztą nawet gdybym miał, w tej okolicy nie ma raczej popytu na pierścionki zaręczynowe warte trzydzieści tysięcy dolarów. Serce wali mi w piersi. Potrzebuję tych pieniędzy. Rozpaczliwie. Uspokój się – mówię sobie. – Opanuj się. – A ile może mi pan dać? Jestem otwarta na propozycje. – Mam nadzieję, że zabrzmiało to lekko, ale po uśmiechu, który czai się w kącikach jego ust, wiem już, że moje słowa zabrzmiały desperacko. Zorientował się, że mnie ma.

– Siedem tysięcy. – Piętnaście. – To o wiele mniej niż suma, na którą liczyłam, ale trzeba uznać, że nastąpiła zmiana planów. Za piętnaście tysięcy dam radę dotrzeć do Maine i zacząć nowe życie, gdy już będzie po wszystkim. O ile w ogóle dożyję tej chwili. Wpatruje się w pierścionek. Niemal widzę, jak mu się kręcą trybiki w głowie. Dobrze wie, że nigdy nie będzie miał tu już w rękach czegoś takiego, ale to dla niego dużo pieniędzy. Może za dużo. W końcu wzdycha ciężko. – Mogę dać pani dziesięć, to moje ostatnie słowo. I musiałaby pani poczekać do jutra, żebym miał czas zebrać gotówkę. Kręcę głową. – Muszę mieć te pieniądze dziś. Unosi brwi i dociera do mnie, że nie spodziewał się, że na to przystanę. Powinnam była jeszcze się targować, zażądać dwunastu i pół tysiąca. Nieważne. Teraz już i tak za późno. Dobrze wie, że zapędził mnie w kozi róg. – Przykro mi, słońce – mówi, otwarcie się uśmiechając. – Jak pech to pech. Kiwam głową. Wiem, że przegrałam. – Dobrze. Ale nie później niż o dziesiątej rano. I te siedem, o których pan wspomniał, muszę mieć z góry. Patrzy na mnie całą minutę, a potem wstaje z taboretu. – Chwileczkę. – Idzie na zaplecze i słyszę serię piknięć. Wbija kod do sejfu. Wraca z plikiem studolarówek spiętych recepturką. – Dam pani pięć – mówi z kpiącym uśmieszkiem. – Bo dobry ze mnie facet. – Trzyma pieniądze poza zasięgiem moich rąk. – I pierścionek zostaje u mnie – dodaje. Panikuję. – Nie powinniśmy spisać skryptu dłużnego czy coś? – A poda mi pani nazwisko? – Kiedy nic na to nie mówię, parska śmiechem. – Tak właśnie myślałem. Daję pani moje słowo, okay? Nie po to mam lombard, żeby naciągać ludzi, i pani też nie oszukam. – To niby jak pan nazwie płacenie dziesięciu tysięcy za pierścionek wart trzydzieści? – Biznesem. Podaję mu pierścionek, a on mi banknoty. Wciskam je sobie za sportowy stanik. Wypychają go podejrzanie. – Jutro o dziesiątej – mówię. Szczerzy do mnie zęby. – Przybiegnę w podskokach.

Wychodzę z lombardu i stoję chwilę na chodniku. Banknoty ciążą mi na piersi i już czuję, że spociła mi się pod nimi skóra. Rozglądam się po ulicy w poszukiwaniu jakiegoś przydatnego sklepu, choć wiem, że nie mam na co liczyć. W takich miasteczkach już od lat nie ma porządnych sklepów, bo wszystko wybiły galerie handlowe na przedmieściach. Tak samo jest w Owl’s Creek. A to oznacza, że muszę dotrzeć na przedmieścia. Czyli trzeba zacząć od zdobycia samochodu. Cofam się do lombardu. Facet ma taką minę, jakby się tego spodziewał. – Gdzie tu mogę kupić samochód? – pytam. – Tak od razu chce pani wszystko przeputać? Ze trzy kilometry stąd. Na końcu głównej ulicy trzeba skręcić w lewo i iść dalej drogą numer 32. Będzie po prawej stronie. Firma nazywa się U Cheta i należy do gościa, który właśnie tak ma na imię. Nie sposób przegapić ani budynku, ani Cheta. U Cheta jest dokładnie tam, gdzie miała być według właściciela lombardu. Niski, cementowy budynek zdobiony rządkiem kolorowych flag, które witają mnie bez większego przekonania. Przed nim ciąg zakurzonych samochodów. Chet zobaczył mnie widać, jak szłam, bo stoi już na dworze w poplamionym olejem kombinezonie i uśmiecha się z ciekawością. – Podobno szuka pani nowego samochodu! – woła, gdy tylko wkraczam na jego parking. Moje stopy chrzęszczą na żwirze, a płuca wypełniają się zapachem oleju. – Wieści szybko się tu roznoszą. Chet jest ode mnie kilka centymetrów niższy, ma okrągłą twarz i różowe policzki. Nogawki kombinezonu zachodzą mu na buciska z grubą podeszwą. Uprzejmie wzrusza ramionami i wyciera ręce w jakąś ścierkę. – Dzwonił Bill, żeby uprzedzić, że wybiera się do mnie urocza młoda dama, więc mam wyglądać jak człowiek. A zatem jakiego auta szukamy? – Taniego – mówię, myśląc o gotówce schowanej w staniku. Muszę ją oszczędzać, jak tylko się da. – Ale też takiego, które się nie rozkraczy podczas długiej jazdy. – Jak długiej? – Na Wschodnie Wybrzeże – odpowiadam wymijająco. Gwiżdże cicho. – Jak tanie ma być to auto? Zastanawiam się chwilę.

– Ma pan coś za tysiaka? – Wiem, że to nierealistyczna cena, ale jeśli zacznę od wyższej, on też będzie celował wyżej, a ja naprawdę nie mogę sobie pozwolić na to, żeby ze mnie zdarł tak jak ten facet w lombardzie. Potrzebny mi każdy cent z tego, co mam, na wypadek gdyby Bill nie wyskrobał jednak na jutro tej drugiej połowy. Chet parska śmiechem. – Niby mam, ale to autko to raczej pani nie dowiezie aż na Wschodnie Wybrzeże. Najlepsze, co mogę zaproponować, to ta piękna maszyna – mówi, klepiąc subaru kombi. – Może i nie robi wrażenia, ale można na niej polegać. Spokojnie dowiezie panią, gdzie trzeba. Wyścig ze śmiercią przez cały kraj w subaru – o tym właśnie zawsze marzyłam. – Ile? – Trzy i pół tysiąca. – Patrzy na mnie z ukosa i wiem, że jest ciekaw mojej reakcji. Kręcę głową. – Dam panu dwa. Wzdycha i przeciera dłonią twarz. Palce ma wciąż brudne od oleju i zostawiają czarne ślady po obu stronach jego ust. Uśmiecha się przepraszająco. – Bardzo bym chciał pomóc takiej uroczej damie jak pani, ale biznes to biznes. Krzyżuję ręce na piersi. Pokerowa twarz Cheta nie jest tak dobra jak Billa z lombardu i wiem, że strasznie go korci, żeby ubić interes. Tu, na końcu świata, na pewno dużo nie sprzedaje, wystarczy spojrzeć na warstwę kurzu na maskach samochodów. – Dwa i pół w gotówce, ale niech pan dorzuci jeszcze tablice dealerskie. Marszczy czoło. – A po co pani tablice dealerskie? – To bez znaczenia. – Nie chcę, żeby zadawał pytania. Chcę tylko, żeby mi sprzedał samochód, żebym mogła się stąd zmyć. Znów trze dłonią twarz i tym razem ciemna smuga pojawia się na jego nosie. – Trzy i niech będzie. Podpisuję wszystkie papiery jako Amanda Gardner. Sama myśl o tym, że moja niedoszła teściowa stała się właśnie dumną posiadaczką używanego subaru, wystarczy, żebym dostała napadu głupawki. Wyjeżdżam z parkingu, zanosząc się śmiechem, przez co ledwo widzę drogę.

Poprosiłam Cheta, żeby mi wskazał najbliższy Walmart – wiedziałam, że gdzieś tu będzie, zawsze jest – a on powiedział, że to parę kilometrów stąd, w Ponderosie. Jadę tam ostrożnie, powoli. Macham na kierowców, żeby mnie wyprzedzali. Niby wiem, że taka powolna jazda wzbudza więcej podejrzeń niż pędzenie jak wszyscy na oślep po tych długich, szerokich, niemal pustych drogach, ale jestem zbyt zdenerwowana, żeby jechać szybciej niż osiemdziesiąt na godzinę. Głowę mam przyćmioną, jakby była pełna tej różowej wełny, której w latach osiemdziesiątych używano do ocieplania domów. Boję się, że stracę koncentrację i się tu zaraz rozbiję. Wchodzę przez przesuwne drzwi i czuję powiew klimatyzacji. Nagle się peszę, przypominam sobie o moich krótkich włosach i brudnym ubraniu, które wciąż cuchnie zaschniętym potem. Z drugiej strony być najgorzej ubraną osobą w całym Walmarcie to też jakieś osiągnięcie, więc uśmiecham się, biorę wózek i idę szybko w stronę działu z kosmetykami. W San Diego godzinami polowałam w drogeriach na odpowiednie kredki do oczu, wypróbowywałam je na wewnętrznej stronie nadgarstka, rozmazywałam, żeby sprawdzić, jak się rozcierają. Stać mnie oczywiście było na elegantsze miejsca, gdzie odziane w czerń kobiety otaczały mnie natychmiast, zachwycały się moją cerą i wciskały mi w dłonie darmowe próbki, ale wolałam zwykłe drogerie, takie jak Rite Aid czy CVS, ich jasno oświetlone rzędy kosmetyków obiecujące nowe ja… albo przynajmniej ukrycie starego. Teraz mijam potrójne cienie do powiek, cukierkowe lakiery do paznokci i tępe sztyfty szminek, nawet nie spoglądając w ich stronę. Ekscytujący brak zainteresowania znany każdej nastolatce, której zdarzyło się przełączyć radio, gdy zabrzmiała piosenka jej byłego idola. Ze zdumieniem stwierdzam, że w ogóle nie interesuje mnie bycie piękną. Co miałaby mi do zaoferowania nowa pomadka? Wrzucam do wózka szczoteczkę i pastę do zębów, potem dezodorant i paczkę bandaży. Moje palce znów krwawią, czuję śliską lepkość krwi w butach. W dziale z ubraniami biorę trójpak białych T-shirtów i dżinsy. Nowy stanik, majtki, sześciopak sportowych skarpet. W dziale obuwniczym znajduję zwykłe białe tenisówki i także wrzucam je do wózka. Chcę być anonimowa, niewidzialna. Chcę być jak każdy. Ruszam też do działu myśliwskiego. Jestem pewna, że tylko na mnie spojrzą i od razu mnie wyproszą, uznając za jakąś wariatkę czy włóczęgę, ale facet za ladą bez mrugnięcia okiem podaje mi amunicję. Pędzę do kas, żeby nie zdążył się rozmyślić.

Pakuję wszystkie torby do bagażnika subaru i jadę do motelu. Sprzątaczka właśnie zmienia pościel, a gdy wchodzę, patrzy na mnie z obrzydzeniem. Widzę sterty materiału w jej wózku, biała bawełna jest cała poplamiona, zabłocona, przepocona. Uśmiecham się do niej przepraszająco i wychodzę na zewnątrz, by zaczekać, aż skończy. Przy drzwiach mojego pokoju stoi czerwone plastikowe krzesło. Siadam na nim, a torby kładę przy nogach. Gapię się na parking. Poza hondą recepcjonistki stoi tu tylko mój samochód. Czuję przy stopie pudełko z nabojami i zastanawiam się, co właściwie zamierzam zrobić, kiedy już dotrę do domu matki. Każdy plan, na jaki wpadam, wydaje się teatralnie przesadzony, wręcz absurdalny, rodem z tych telenowel, które oglądała gosposia, kiedy sprzątała w domu. Z drugiej strony moje życie od jakiegoś czasu właśnie takie jest – absurdalne. Powinnam się już do tego przyzwyczaić. Po tym, jak podsłuchałam tamtą kłótnię między Benem a Samem, nie potrafiłam się już powstrzymać – śledziłam każdy krok Bena, szukałam rozpaczliwie jakiejś wskazówki. Nagle dotarło do mnie, jak często chowa się w gabinecie, żeby do kogoś zadzwonić; że na noc zamyka laptop w szufladzie na klucz; że gdy tylko pytam go o pracę, zmienia temat, mówiąc, że jest zbyt zmęczony, by o tym mówić, albo że nie chce mnie zanudzać. Kręciłam się w kółko. Znów zadzwoniłam do człowieka z kawiarni i ubłagałam go, żeby się ze mną spotkał. Przecież on wiedział coś o Benie i Samie. Musiałam się wreszcie dowiedzieć, co to takiego. Nie tak łatwo go było przekonać. – Mówiłem ci już przecież – syknął. – To zbyt niebezpieczne. Jeśli zaczną podejrzewać, że ze mną rozmawiałaś… – Nie zaczną – zapewniłam go. – Będę ostrożna. – Po drugiej stronie zapadła cisza. – Przecież to ty się pierwszy ze mną skontaktowałeś. Nie możesz podrzucać mi bomby w sam środek życia, a potem zostawiać mnie z nią, gdy tylko zacznie dymić. Jesteś mi winny wyjaśnienie. Spotkaliśmy się w parku. Otworzył aktówkę i wyjął z niej plik zdjęć. – Proszę. Zaczęłam je przeglądać. W większości były na nich kobiety, choć było też kilka zdjęć dzieci. Wpatrywały się w obiektyw wielkimi oczami. – Kto to? – Ludzie, który zginęli przez Somnublaze – powiedział cicho. Spojrzałam na niego.

– Ale… Niby dlaczego dziecko miałoby brać antydepresant? – Uniosłam fotografię chłopca, który nie mógł mieć więcej niż rok. – Jaki lekarz przepisałby Somnublaze takiemu maluchowi? Mężczyzna uśmiechnął się ze smutkiem. – Ten chłopiec nie zażywał leku. Zażywała go jego matka. Pokręciłam głową. Nic z tego nie rozumiałam. – Somnublaze to lek kierowany do kobiet cierpiących na depresję poporodową – tłumaczył mi cierpliwie. Spojrzałam na niego tępo. – Jednym ze skutków ubocznych jest tymczasowa psychoza. Minęła dłuższa chwila, nim dotarło do mnie to, co powiedział, ale kiedy to się wreszcie stało, zbladłam. – Chcesz przez to powiedzieć, że te dzieci zostały zabite przez ich matki? Pokiwał głową i spojrzał w dal. Był piękny dzień. Czyste powietrze pachniało morzem. Niebo nad parkiem było kobaltowe. Odnosiłam wrażenie, że nie wypada mówić o tak ponurych sprawach, gdy wokół jest tak ładnie. Przypomniałam sobie historię, którą opowiedział mi kiedyś jeden z klientów w barze. Był późną nocą sam w domu i nagle zobaczył przez okno, że gapi się na niego jakiś obcy człowiek. Kiedy spojrzał mu w oczy, nieznajomy ruszył na jego drzwi, waląc w nie głową, aż leciały drzazgi. Mój klient zamknął się w sypialni, zastawił drzwi biurkiem i zadzwonił po policję. Nim gliny dotarły na miejsce, nieznajomy już był w domu, ale leżał martwy na schodach, bo rozwalił sobie głowę o te drzwi. „Wszędzie było pełno krwi” – opowiadał klient, szeroko otwierając oczy. Okazało się potem, że napastnik był szczęśliwym mężem, kochającym ojcem dwójki dzieci, miał dobrą pracę. Po prostu nagłe załamanie nerwowe. Tak przynajmniej powiedziała temu klientowi policja. Jakby człowiek mógł się złamać jak wafelek. To się zdarza. Ale żeby zabić własne dziecko…? – Skąd podejrzenie, że to wina Prexilane? – Widziałem wczesną fazę badań – odpowiedział mężczyzna. – Prowadzono je przez rok. U uczestniczek obserwowano rozmaite psychozy. Jedna z kobiet przez tydzień się nie odzywała. Inna myła maniakalnie ręce, mimo że skóra już pękała i krwawiła. Jeszcze inna wpadła w taką histerię, że waliła głową o ścianę w łazience, aż straciła przytomność. Mąż znalazł ją na podłodze całą we krwi. – Pokręcił głową. – To było straszne. Po prostu straszne. – Nie rozumiem – bąknęłam, choć prawda była taka, że zaczynałam rozumieć. Choć wcale tego nie chciałam, zaczynałam wreszcie rozumieć sytuację. Deski ławki wbijały mi się w plecy, ale wcisnęłam się w nie jeszcze

mocniej. Chciałam poczuć ból. Żeby przypomnieć sobie, że to się dzieje naprawdę. Pochylił się w moją stronę. – Skrócili badania kliniczne. Wiedzą, że skutki uboczne pojawiają się dopiero po dłuższym zażywaniu leku, po przynajmniej trzech miesiącach, więc skrócili badania kliniczne do ośmiu tygodni. – Ale jeśli to prawda, to jakim cudem przepuściła to Agencja Żywności i Leków? Przecież na pewno mają odpowiednie procedury, żeby zapobiec takim rzeczom? Zaśmiał się z goryczą. – Wszędzie znajdą się ludzie gotowi przymknąć oko na takie drobiazgi, jeśli się im dobrze zapłaci. Nawet tam. – Zacisnął pieści. – A ci, którzy nie chcą tańczyć, jak im zagrają… – Wzruszył ramionami. – Cóż, na nich też mają sposoby. Patrzyłam na niego. Twarz miał pomarszczoną, oczy zapuchnięte. Wyglądał jak człowiek, który dużo musiał w życiu walczyć. I wiele razy przegrał. – Skąd to wszystko wiesz? – spytałam. Cisza. – Bo tam pracowałem. – W agencji? Skinął głową. – I co się stało? Spuścił wzrok na trawę. – Powiedzmy, że nie do końca się dogadywaliśmy. Kiedy podniósł oczy, ze zdumieniem zobaczyłam w nich łzy. – Byłeś jednym z tych, którzy nie chcieli tańczyć, jak im zagrają? Odwrócił wzrok. – Z początku proponowali łapówkę, a kiedy nie chciałem odpuścić, zaczęli rozpuszczać o mnie różne kłamstwa. Straciłem przez nich pracę, ale to im nie wystarczyło. – Pokręcił smutno głową. – Straciłem wszystko. A oni mają to gdzieś. Tak jak mają gdzieś to, że trują ludzi. Spojrzałam znów na zdjęcie małego chłopca. Oczy miał czekoladowe, tęczówki tak wielkie, że niemal nie widać było białek. – Chcesz przez to powiedzieć, że ludzie w Prexilane o tym wiedzą? Że Ben wie? – Już zadanie tego pytania wydawało mi się czymś w rodzaju zdrady. Pokiwał głową i przetarł twarz dłonią. – Przykro mi.

– Ale… dlaczego by to robili? Skoro wiedzą, że są skutki uboczne, to po co pchają ten lek na rynek? – Została mi już tylko resztka nadziei, a i ona wisiała na włosku. Mężczyzna westchnął. Wyglądał na zmęczonego. Jakby nie spał od tygodni, a może od miesięcy. – A dlaczego ktokolwiek cokolwiek robi? W ostatnich latach drastycznie zwiększyła się liczba zdiagnozowanych przypadków depresji poporodowej. Wzrosła świadomość społeczna, a wraz z tym nabrały tempa poszukiwania magicznej pigułki, która rozwiązałaby problem. A taka magiczna pigułka daje… Straciłam ostatni okruch nadziei. Ben mnie kochał, ale było coś, co kochał bardziej. Wiedziałam o tym, bo i ja to kochałam i żeby to zdobyć, robiłam w życiu rzeczy, które nawet wstydziłam się nazwać. Widziałam w nim przebłyski tej samej żądzy. Wiedziałam, że to go napędza do działania. – Pieniądze – dokończyłam cicho. Mężczyzna uśmiechnął się ponuro. – Pieniądze rządzą światem. Pomyślałam o domu w Bird Rock, o naszym łóżku zasłanym białą bawełnianą pościelą, o szafie pełnej pięknych sukni, o jego głosie, gdy mnie wołał. Przymknęłam oczy i patrzyłam, jak to wszystko znika. Zrobiłam głęboki wdech. – Powiedz, co mam robić.

Maggie Odchyliłam się na krześle i westchnęłam. Wszystko wskazywało na to, że Prexilane odniosło olbrzymi sukces na rynku farmaceutycznym, dlaczego więc miałoby być w ogóle zainteresowane ofertą tak bezwzględnej firmy jak Hyperion? Przypomniałam sobie chaos, jaki panował w biurze Prexilane, czujność, którą zobaczyłam w oczach recepcjonistki, gdy tylko zaczęłam zadawać jej pytania, nerwowe spojrzenie faceta w garniturze, gdy pytał, czy już przyszli ludzie z Hyperionu. Nie znałam się może na korporacjach, ale z pewnością potrafiłam rozpoznać oznaki paniki. Za nic jednak nie mogłam zrozumieć, skąd się ona w tym wypadku wzięła. Znów przejrzałam notatki, licząc na to, że znajdę w nich jakąś podpowiedź. Wśród zapisków z podróży do San Diego – Boże, wydawało mi się, że byłam tam całe wieki temu, choć od mojej wyprawy minął ledwie tydzień – zwróciłam uwagę na nabazgrany w lewym górnym rogu adres jakiejś strony. To chyba to forum dla kobiet zmagających się z depresją poporodową, na którym rozmawiały o Somnublaze. Wpisałam adres w wyszukiwarce. Nie znaleziono dokumentu. Strona serwerze.

URL/fgererg

Podczas stosowania pojawił się Błąd 404.

nie

została

ErrorDocument

odnaleziona

do

powyższej

na

tym

prośby

Ręce mi opadły. Jak mogłam być taka głupia? Przecież powinnam była od razu skontaktować się z jedną z tych kobiet, wypytać, co się stało i czy miało to jakiś związek z tabletkami, które brała. Pozwoliłam, by inne rzeczy odwróciły moją uwagę, i w ten sposób straciłam jeden z elementów układanki. Zawiodłam Ally.

Wstałam i wylałam zimną kawę do zlewu. Byłam podenerwowana. Nosiło mnie, jak to mówił Charles. Wiedziałam, że już dłużej nie usiedzę przed komputerem. Musiałam coś zrobić – cokolwiek, byle nie myśleć o pustym ekranie i tym głupim, migającym kursorze. Oparłam przeładowany kosz z brudami na biodrze i zeszłam do piwnicy. Poczułam znajomy zapach wilgoci i moszczu. Wrzuciłam ubrania do pralki, nasypałam proszku i włączyłam maszynę. Ten wątek na forum nie dawał mi spokoju. Dlaczego został zamknięty? Czy był to tylko błąd techniczny czy czyjeś celowe działanie? I czy to przypadek, że ten wpis zniknął właśnie w chwili, gdy Prexilane ma zostać sprzedane? Im więcej znajdowałam informacji, tym mniej z tego rozumiałam. To było jak przesiewanie piasku siecią rybacką. Ale jednego byłam pewna: Ally postępowała zawsze uczciwie, a tymczasem wiedziałam już, że Ben był zamieszany w coś, co z uczciwością nie miało nic wspólnego. Kiedy lekko zziajana weszłam na górę, zrobiłam wreszcie to, co już dawno chodziło mi po głowie: podniosłam słuchawkę i wybrałam numer Tony’ego. Był jedyną osobą, z którą miałam ochotę o tym wszystkim rozmawiać. Nie wiedziałam dlaczego, ale miałam przeczucie, że tylko on mnie rozumie. Odebrał po pierwszym sygnale. Dźwięk jego głosu od razu mnie uspokoił. – Tony? Tu Maggie. Przepraszam, że tak nagle dzwonię, ale muszę z kimś porozmawiać. – Rozmowa z tobą to dla mnie czysta przyjemność. Co się stało? – To pewnie nic takiego… – zawahałam się. Teraz, kiedy już z nim rozmawiałam, zupełnie nie wiedziałam, od czego zacząć. Konto w banku. Hyperion. Wykasowana strona internetowa. Wszystko to mieszało mi się w głowie. – Cokolwiek to jest, mnie możesz śmiało powiedzieć – zachęcił mnie delikatnie. Nie po raz pierwszy odnosiłam wrażenie, że dosłownie czyta mi w myślach, ale i tak mnie tym zaskoczył. Miałam niepojęte szczęście, że znalazł się w moim życiu właśnie wtedy, gdy tak go potrzebowałam. Szczególnie że od dawna już nie miałam w życiu szczęścia. – Znalazłam dziś coś o firmie Davida Gardnera. Streściłam mu moje ostatnie odkrycie w jednym długim zdaniu, a Tony tylko wydawał potakujące dźwięki, żeby dać mi znać, że słucha. – I jesteś pewna, że kiedy byłaś w biurze Prexilane, była mowa o Hyperionie? – spytał, kiedy skończyłam. – Pewna jak śmierć i podatki.

– A w tym czasie zniknęła ta strona z forum? – Jego głos wydał mi się spięty. – Tak, choć trudno powiedzieć, czy to nie przypadek – dodałam pospiesznie. Nie chciałam, żeby wziął mnie za zwolenniczkę teorii spiskowych. Zwłaszcza że wszyscy poza nim i tak uważali, że oszalałam. Chciałam, żeby przynajmniej on tak nie myślał. O to jednak nie musiałam się najwyraźniej martwić. Gwizdnął cicho. – Skurwysyny – warknął, ale natychmiast się zreflektował. – Przepraszam. Tak jakoś mi się wymknęło. Co jeszcze znalazłaś? Zrobiłam wdech. – Ally ukrywała pieniądze. Regularnie wpłacała małe kwoty na konto, które miała w naszym banku. A potem nagle wyczyściła rachunek. Tydzień przed wypadkiem. Dwa tysiące dolarów w gotówce. Po co były jej takie pieniądze? – Żeby uciec. – Powiedział to tak cicho, że niemal nie dosłyszałam. – Słucham? – Dobiegł mnie jakiś stłumiony odgłos, a potem, przysięgam, rozległo się łkanie. – Halo, Tony – wybąkałam, a mój głos zabrzmiał dziwnie głucho. Zacisnęłam palce na słuchawce z taką mocą, że dziwne, iż plastik nie popękał. – Tony, czy ty mi czegoś nie mówisz? Zapadła cisza i usłyszałam jego długie, drżące westchnienie. – Nie powinienem był jej w to wciągać. Ally. On mówił o Ally. – Tony, błagam cię – jęknęłam. Trzęsłam się już tak bardzo, że szczękałam zębami. – Jeśli coś o niej wiesz, musisz mi to powiedzieć. W końcu odchrząknął i cicho rzekł: – Masz rację. Najwyższy czas, żebyś dowiedziała się prawdy.

Allison Noc spędziłam w motelowym pokoju. Skakałam bez celu po kanałach i zastanawiałam się nad tym, co mnie czeka. Z motelu wyszłam tylko raz, na stację benzynową po drugiej stronie drogi, żeby kupić tam kilka szarawych hot dogów, paczkę ciastek i butelkę whisky. Większość ciastek zostawiłam, ale wypiłam prawie całą whisky, aż w końcu odpadłam przy dźwiękach Iny Garten robiącej suflet. Teraz spoglądam na zegarek. Lombard otwiera się za pół godziny. Czas się zbierać. Idę pod prysznic, golę nogi, myję zęby i czeszę włosy. Czystość wydaje mi się nagle bardzo ważna. Wkładam nową bieliznę, biały T-shirt i sztywne granatowe dżinsy, a potem pakuję się i wrzucam torbę na tylne siedzenie subaru. Jest jeszcze wcześnie, ale upał już otulił miasto niczym ciepły koc. Czuję pod palcami rozgrzane drzwi auta. Wtykam strzelbę i naboje pod fotel pasażera. Przechodzę przez parking i otwieram drzwi prowadzące do recepcji motelu. Ta sama kobieta wciąż wpatruje się w ekran telewizora, choć obecnie ogląda show o nieruchomościach. – Już zaraz zobaczycie waszą nową kuchnię! – ekscytuje się jakiś głos z ekranu, a ja łapię się na tym, że spoglądam z ciekawości, jak też będzie ta kuchnia wyglądała. Recepcjonistka strzela balonem z gumy do żucia. – Wymeldować? Patrzę na nią, potem znów na telewizor. Jakaś kobieta płacze nad piekarnikiem. – Tak. Dopłacam tylko za jedną noc. Za pierwszą płaciłam z góry. Kobieta uśmiecha się kpiąco. – Wydawało mi się, że to pani przyjaciel płacił. Wzruszam ramionami. Wiem, że powiedziała to tylko po to, żeby mnie wkurzyć, ale nie mam czasu na takie bzdury. – Bez różnicy. Trzydzieści cztery, tak? – Trzydzieści osiem. Musieliśmy doliczyć dodatkową opłatę za tę brudną pościel. Trzeba było ją dwa razy prać. – Znów strzela balonem, chyba dla podkreślenia słów, a ja staram się nie zarumienić. Przypominam sobie, że przecież mnie nie obchodzi, co ona o mnie myśli. W ogóle mnie nie obchodzi, co ludzie o mnie myślą.

– Proszę. Czterdzieści dolców – mówię, odliczając banknoty i podając jej. – Reszty nie trzeba. Przelicza je, po czym wrzuca do kasy. – Włosy pani ścięła? Unoszę rękę do głowy. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam do tego jeża pod palcami. – Tak. Czułam potrzebę zmiany. – Uroczo to wygląda. – Kiwa głową z uznaniem. – Naprawdę? – Oczy natychmiast pieką mnie od łez. To przerażające. Czy naprawdę jestem aż tak żałosna? Jak pies, którego ludzie wciąż kopią, ale on zawsze wróci, gdy tylko ktoś mu zamacha kością przed nosem? Ocieram szybko oczy i zmuszam się do uśmiechu. – Dziękuję. Do widzenia. – Do widzenia. – Jej wzrok już przylgnął do ekranu, na którym młoda para wzrusza się teraz nad stołem i krzesłami. Jadę na główną ulicę miasteczka, mijając puste witryny sklepów, bary z ciemnymi, matowymi oknami i samotną knajpę z wyblakłym szyldem obwieszczającym, że w poniedziałki można tu dostać dwa śniadania w cenie jednego. Parkuję przed lombardem. Właściciel już czeka na mnie przed wejściem. Żaluzje są otwarte tylko do połowy. – Ale pani punktualna – chwali mnie, gdy wyskakuję z auta. – Sprawiła sobie pani cztery kółka. Chet się spisał? Przypominam sobie, jaką miał minę, gdy mi podawał kluczyki – jak mały dzieciak, któremu udało się zwędzić ciastko i nikt go na tym nie przyłapał. – No. Facet z lombardu patrzy na przód mojego samochodu. – Widzę, że ma pani jeszcze tablice dealerskie. Kiwam głową. – Pozwolił mi ich używać, póki nie odbiorę własnych z urzędu. Unosi brew, ale nie komentuje. – No to chodźmy – mówi, wskazując lombard. Schylamy się pod żaluzją i wchodzimy. W środku jest ciemno i chłodno. Facet znika na zapleczu i wraca z plikiem banknotów. – W dwudziestkach – mówi, wzruszając ramionami. – Inaczej nie udało mi się tego zorganizować. – Nie ma sprawy. – Plik jest zbyt gruby i nie mieści mi się w kieszeni, więc trzymam go niezręcznie w dłoniach. – Czas już na mnie. Dziękuję za pomoc.

– To ja powinienem pani podziękować – odpowiada. Patrzy na mnie dłuższą chwilę, zapada cisza. – Pozwoli pani, że spytam, po co pani tyle gotówki? Wzruszam ramionami, ale nic nie mówię. Nie mam teraz czasu na takie pogawędki, a im mniej ten facet wie, tym bezpieczniej. Także dla niego. – Czas już na mnie – powtarzam, oglądając się znacząco na stojące na zewnątrz subaru. – Jasne. Podobno ma pani kawał drogi do przejechania. Musiał rozmawiać z Chetem, gdy tylko kupiłam samochód. Ciekawe, co jeszcze o mnie mówili. Dociera do mnie nagle, że facet się ociąga, jakby miał coś więcej do powiedzenia. Coś, czego nie ma ochoty mówić. Unosi rękę i drapie się po potylicy. – Ktoś pani szukał. – Ta? – Staram się, żeby zabrzmiało to swobodnie, ale w moim głosie słychać lekkie drżenie. – Kto taki? Kręci głową. – Nie przedstawił się. Wysoki gość. Ciemne włosy. Nie wyglądał mi na kogoś stąd. Nie znam nikogo, kto by pasował do tego opisu, ale i tak od razu wiem, o kim on mówi. – Czego chciał? – Właściwie niepotrzebnie pytam. Przecież to też wiem. Chciał mnie dorwać. – Nie powiedział. Tylko opisał mi panią i spytał, czy panią widziałem. – Urywa, wskazuje głową moją czuprynę. – Ale mówił, że szuka blondynki. Patrzę na niego czujnie. – I co mu pan powiedział? – Że pięknej nieznajomej blondynki to tu nie widziałem już od dobrych dwudziestu lat. Oddycham z ulgą. Dzięki niemu zyskałam trochę czasu. Pewnie niewiele, ale zawsze to już coś. – Dziękuję. – Nie ma za co. Nie mam zwyczaju wtrącać się w cudze sprawy. – Patrzy ma mnie uważnie. – Ale myślę, że lepiej, żeby już pani jechała. Trudno powiedzieć, kogo jeszcze wypytywał, a niektórzy ludzie to kłapią dziobem na lewo i prawo. Kiwam głową. – W tej chwili wyjeżdżam z miasta. – I dobrze. Powodzenia. – Podnosi gazetę, wygładza jej strony na blacie. – Proszę na siebie uważać.

Wychodzę na oślepiające słońce i od razu wsiadam do samochodu. Pieniądze wrzucam pod przednie siedzenie. Tyle musi na razie wystarczyć. Włączam już zapłon, gdy nagle go dostrzegam. Opiera się o latarnię i choć nie widzę jego kryjących się za ciemnymi okularami oczu, czuję, że na mnie patrzy. Czeka. Wkłada rękę do kieszeni i schodzi z krawężnika. Wciskam gaz i odjeżdżam. Pokazał mi, jak ściągnąć na komórkę oprogramowanie do szpiegowania. – Widzisz? – powiedział, stukając w ekranik. – To proste. – Pokiwałam głową, choć było mi niedobrze ze strachu. Zauważył to i uśmiechnął się, żeby dodać mi otuchy. – Poradzisz sobie. – Położył mi na dłoni chip i zamknął na nim moje palce. – Wszystko ściągaj na to – powiedział, wskazując moją zamkniętą pięść. – I trzymaj to tam, gdzie by mu nie przyszło do głowy szukać. – Wskazał mój naszyjnik. – Zawsze to nosisz? – Spojrzałam na medalion Świętego Krzysztofa, który dostałam od ojca. Skinęłam głową. – To może być dobra kryjówka. Zawahałam się. – Dlaczego sam tego nie zrobisz? Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? Uśmiechnął się ze smutkiem i pokręcił głową. – Nikt by mi nie uwierzył – wyznał cicho. – Już oni się o to postarali. – Pochylił się i ujął moje dłonie. Widziałam, jakie ma ciemne wory pod oczami. Wyglądał jak człowiek, który nie spał od tygodni, miesięcy, może nawet lat. Zaczęłam się zastanawiać, przez co przeszedł, żeby dotrzeć do tego etapu. – Poza tym ty jesteś o wiele bliżej niego, niż ja bym kiedykolwiek zdołał. Tobie ufa. – Wpatrywał się w moje oczy. – Zanim to zrobisz, chcę mieć pewność, że wiesz, w co się pakujesz. Jeśli zaczną cię o coś podejrzewać, choćby przez sekundę… Pokręciłam głową. – Nie zaczną. Będę sprytna. Może i Sam mi nie ufa, ale Ben tak. W życiu nie przyszłoby mu do głowy, że zrobiłabym cokolwiek, co mogłoby mu zaszkodzić. – Gdy tylko wypowiedziałam te słowa, uświadomiłam sobie, że taka jest prawda, i zrobiło mi się słabo na myśl o tym, że tak go zamierzam zdradzić. A jednak musiałam poznać prawdę. Nie mogłam żyć ze świadomością, że nie znam człowieka, z którym co wieczór kładę się do łóżka. Chyba zobaczył to na mojej twarzy – tę desperację pomieszaną z determinacją – bo opadł ciężko na oparcie i znów ujął moje dłonie.

Siedzieliśmy tak w milczeniu dłuższą chwilę, każde pogrążone w swoich myślach i zmagające się z własnymi strachami. W końcu podniósł wzrok i skinął mi głową. Tylko raz. – Nie możemy się już nigdy spotkać. Jeśli zobaczą nas razem, będzie po wszystkim. Ta myśl sprawiła, że poczułam się jak rozbitek na pełnym morzu, ale wiedziałam, że ma rację. Pokazał mi ścieżkę, ale dalej musiałam już iść nią sama. – Zabezpiecz się, Allison. Będzie cię obserwował. Jeśli choć przez sekundę wyda ci się, że o tobie wiedzą, musisz natychmiast zniknąć. Rozumiesz? – Pokiwałam słabo głową. W ustach zrobiło mi się sucho, język przywarł do podniebienia i utknął. – Będziesz potrzebowała pieniędzy. Masz coś odłożone? – Pokręciłam głową ze wstydem, ale nawet mu powieka nie drgnęła. – Odkładaj odrobinę co tydzień. Muszą to być tak małe kwoty, żeby tego nie zauważył. Trzymaj to w jakimś bezpiecznym miejscu. Będziesz potrzebowała gotówki na paszport i bilet na samolot, żeby błyskawicznie się ulotnić. – Nie wydaje mi się, żeby mogło dojść do czegoś takiego – szepnęłam, zmuszając się do uśmiechu. Co za absurd. Patrzył na mnie tak długo, że trudno mi było wytrzymać to spojrzenie. – Muszę mieć pewność, że wiesz, na co się piszesz. Dotarło do mnie, że mówi poważnie. – W porządku. Zrobię, co zechcesz. – Dobrze. – Nie spuszczał ze mnie wzroku. – Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? Znów pomyślałam o tym, na co się właśnie zgadzałam. Miałam zdradzić mężczyznę, którego kochałam; mężczyznę, który uratował mnie, gdy pędziłam na oślep spiralą autodestrukcji, i zmienił mnie w zupełnie nową osobę. Miałam zaryzykować całą moją przyszłość. A jeśli ten człowiek mówi prawdę, być może ryzykuję życie. Wiedziałam jednak, że jeśli tego nie zrobię, nigdy już nie zdołam dojść do siebie. Będę na zawsze zgubiona. – Tak – powiedziałam najpewniej, jak potrafiłam. – Dobra. – Wstał i zebrał rozsypane po ławce strony gazety. – Ktoś się z tobą skontaktuje w sprawie paszportu. – Wyciągnął do mnie dłoń, a ja ją uścisnęłam. – Bardzo miło było cię poznać, Allison. Uważaj na siebie. – I nawzajem… – Umilkłam, uświadomiwszy sobie, że nie znam nawet jego imienia. – Anthony – powiedział. – Ale przyjaciele mówią na mnie Tony.

Odwrócił się i odszedł po świeżo skoszonej trawie ze starannie zwiniętą gazetą pod pachą. Więcej już go nie widziałam.

Maggie W jednej chwili świat zwolnił tak bardzo, jakby się zatrzymał. Słyszałam krew dudniącą mi w żyłach, tykanie zegara w kuchni, szelest liści na drzewach za oknem. W powietrzu lśniły wirujące drobinki kurzu. Kolory wydawały się nagle jaśniejsze, przypominało to trochę Technicolor ze starych filmów, które oglądaliśmy z Charlesem w niedzielne popołudnia. Głęboka czerwień płytek na podłodze. Kwaśna zieleń jabłka czekającego na blacie, aż je pokroję. Jasne złoto promieni wlewających się przez okno. Uświadomiłam sobie, że przestało padać i wyszło słońce. – Maggie? Jesteś tam? Zamrugałam powoli. Tak, wciąż tu byłam. – Co to takiego? Co wiesz o Ally? – Mój głos brzmiał dziwnie. Był zduszony, ale jednocześnie zbyt wysoki, jakbym wypaliła sobie gardło czymś żrącym. – Nie mogę ci powiedzieć przez telefon. – Panika w jego głosie. – Zaraz u ciebie będę. Rozejrzałam się niespokojnie po kuchni – solidne, ale stare szafki, obity blat i pusta, jałowa lodówka. Nagle myśl, że do mojego domu ma wejść kompletnie obcy człowiek, wydała mi się absurdalna. – To chyba nie jest najlepszy pomysł. – Masz rację. Mogli zainstalować u ciebie podsłuch. Nie powinniśmy nawet rozmawiać przez telefon. Widzimy się za dwadzieścia minut w kawiarni. Świat jakby się przechylił i musiałam chwycić się blatu, żeby się nie przewrócić. – Tony, co ty w ogóle wygadujesz? To jakieś szaleństwo. – Nie oszalałem! – Jego głos był wściekły, histeryczny. Poczułam strach. Na pewno nie chciałam, żeby ten człowiek wchodził do mojego domu. – Nie twierdzę przecież, że oszalałeś. – Starałam się mówić jak najbardziej uspokajającym głosem, tym, na który zdawałam się zawsze, kiedy przed moim biurkiem w Bowdoin stawali studenci z poszarzałymi twarzami i oświadczali, że właśnie skasowała im się praca zaliczeniowa. – Po prostu powiedz mi, co się dzieje, a znajdziemy jakieś rozwiązanie. – Ale jeśli ci powiem… – Rozległ się jakiś stłumiony dźwięk i zrozumiałam, że próbuje zdusić płacz. – Przepraszam, Maggie. Tak strasznie cię przepraszam.

Od dawna chciałem ci to powiedzieć, ale nie wiedziałem jak. To ja ją w to wszystko wciągnąłem. To moja wina, że ona nie żyje. Serce waliło mi w piersi, żołądek ścisnął się od zimnego, ciężkiego strachu. – Powiedz mi, proszę, wszystko, co wiesz. Zapadła tak długa cisza, że już myślałam, że się rozłączył, ale potem znów usłyszałam jego głos, cichy i cienki jak trzcina. – Zdobywała materiały na temat Prexilane. Powiedziałem jej, co robią, a ona zaczęła zbierać dowody, nagrywać rozmowy… – Jak to „zdobywała materiały”? – Zabili ją, bo próbowała zebrać na nich dowody. Twoja córka była bardzo odważna. Była bohaterką. To właśnie chciałem ci powiedzieć. Tylko po to tu przyjechałem… Nie przewidziałem, że ty też zostaniesz w to wciągnięta. – Tony, nie rozumiem… Zrobił głęboki wdech. – Naszyjnik. Maggie, wszystko jest w naszyjniku. Cisza w słuchawce. – Tony? Jesteś tam? Ale po drugiej stronie zapadła cisza. Usłyszałam głuchy sygnał, a kiedy próbowałam jeszcze raz się z nim połączyć, telefon dzwonił i dzwonił bez końca.

Jeszcze 3385 kilometrów

Allison Jadę już od kilku godzin, szum silnika kołysze mnie do snu, urywki rozmów z radia wypełniają samochód, by za chwilę znów przejść w trzaski. Jest późne popołudnie, palce strachu powoli się rozluźniają, przede mną ciągnie się droga, a przed oczami wciąż staje mi mężczyzna w ciemnych okularach. Jestem pewna dwóch rzeczy: nigdy w życiu go nie widziałam; wysłali go, żeby mnie zabił. Od jak dawna mnie śledzi? Czy był na moim tropie już tam, w górach? Czy patrzył na mnie, gdy spałam w chacie myśliwskiej? Czy widział, jak wsiadałam do samochodu Luke’a? A wtedy w motelu, gdy telewizor rzucał blask na ciemne ściany? W głębi duszy znam odpowiedź. W głębi duszy wiem, że był ze mną cały czas, zawsze o krok za mną, nigdy nie tracąc mojego tropu. Prawda jest taka, że szpiegowanie jest łatwe. Wiem to z doświadczenia. Tak naprawdę wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam w parku tamtego dnia. Niby zgodziłam się zainstalować w telefonie Bena program szpiegujący i podsłuchiwać jego rozmowy, ale chciałam wierzyć, że robię to tylko po to, żeby go uniewinnić. Jest niewinny – myślałam, czekając, aż zaśnie. – To jedno wielkie nieporozumienie, a gdy tylko wszystko się wyjaśni, będę mogła dalej żyć tym wspaniałym życiem. Wierzyłam w to, gdy wysyłałam na jego telefon esemes z oprogramowaniem i gdy wpisywałam hasło, którego nauczyłam się na pamięć. Potem wystarczyło już tylko stuknąć raz palcem i patrzeć, jak się ściąga. Mój telefon błysnął. Powiadomienie. „619-555-3364 jest już aktywny”. Jest niewinny – myślałam, gdy kładłam się na łóżku obok niego i przytulałam pierś do jego ciepłych pleców. – Teraz będę to mogła wreszcie udowodnić. Byłam właśnie na bieżni w siłowni, kiedy zaczęło się pierwsze połączenie. Najpierw miałam w słuchawkach cichy głos Beyoncé, słyszałam równy rytm moich kroków, ciężki oddech i bicie serca, a potem nagle rozległy się jakieś klikania i usłyszałam głosy. – Rozmawiałem przed chwilą z prawnikiem. – Męski głos, niższy niż Bena, ale znajomy. – Wygląda na to, że zdecydują się na pozew zbiorowy. – Sam. – O kurwa. – Głos Bena wydawał się zduszony, dziwny. – Bardzo źle to wygląda?

– Źle. Udziałowcy już panikują. Musimy to jakoś zatuszować, i to szybko. Straciłam rytm i musiałam się chwycić rączek bieżni, żeby nie upaść. W panice stuknęłam przycisk bezpieczeństwa i pas się natychmiast zatrzymał. Biegnąca obok kobieta spojrzała na mnie z politowaniem. – Jeśli pójdziemy na ugodę, agencja będzie chciała wycofać produkt z rynku. Jeszcze możemy to naprawić. – Głos Bena drżał lekko i zrobiło mi się go żal. – Od rana do nocy prowadzimy prace badawczo-rozwojowe. Przecież te skutki uboczne występują u zaledwie… ilu?… trzech procent pacjentów? – U ośmiu. Ostry wdech. Przynajmniej wciąż coś potrafiło zszokować Bena. Chociaż tyle. – To dobry produkt, Sam. Pomaga wielu ludziom. Sam odchrząknął. – Słuchaj, mnie też się to nie uśmiecha, ale nie mamy wyjścia. Jeśli pójdą z tym do sądu, mamy przesrane. Widziałem ten raport. Ben zaklął cicho. – A nie ma czegoś, na co moglibyśmy to zrzucić? Narkotyków? Jakichś chorób psychicznych w rodzinie? Żołądek mi się ścisnął. Pozwalałam temu człowiekowi kłaść ręce na moje ciało, całować mnie, pieścić językiem. Pozwalałam mu we mnie wchodzić. – Ta kobieta była czysta jak łza. Tym razem prawnicy naprawdę się postarali. To nauczycielka, na litość boską. Jej mąż jest pracownikiem socjalnym. Nigdy żadnych objawów depresji przed porodem. Zapadła dłuższa cisza. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i uświadomiłam sobie, że odkąd zaczęła się ta rozmowa, wstrzymywałam oddech. – Nie mamy wyjścia, Ben. Jesteśmy pod ścianą. Ben zrobił długi wydech. – Ile? Potem zrozumiałam, że wszystko zawsze sprowadzało się do tego pytania: Ile to będzie kosztowało? Ile za ich milczenie? Ile, żeby ten problem zniknął? Sam odchrząknął. – Trzy miliony. Trzy i pół. – Zapłać mu cztery, ale niech podpisze taką umowę poufności, żeby już nigdy nie mógł puścić pary z ust. I chcę, żeby miał świadomość, że jeśli piśnie choć słówko, to zafundujemy mu pogrzeb gratis. – Dobra.

Rozmowa dobiegła końca i w mojej głowie znów pojawiła się Beyoncé. Zeskoczyłam z bieżni i popędziłam do szatni, przepychając się między kobietami na różnych etapach nagości. Do toalety dotarłam o ułamek sekundy za późno. Zwymiotowałam na podłogę. Łagodny jazz z głośników w szatni zagłuszył odgłosy torsji.

Maggie Wszystko było tak samo jak wtedy, kiedy byliśmy tu razem. Te same odgłosy spieniania mleka, ten sam gorzki zapach palonych ziaren kawy pomieszany ze sztucznym kwiatowym odświeżaczem powietrza, ta sama gitara puszczona w tle. Ta sama kelnerka przyniosła mi kawę i za duże ciastko z kawałkami czekolady. – Pod koniec dnia i tak musimy wyrzucać te, co zostały – wyjaśniła, wzruszając ramionami, kiedy ją o nie spytałam, więc uśmiechnęłam się i podziękowałam jej, mimo że na samą myśl o tym, że moje usta miałyby się wypełnić masłem i cukrem, zrobiło mi się niedobrze. Wszystko było tak samo, a jednak wydawało się zupełnie inne. Cały świat był nagle obcy, przerażający. Trochę tak, jak kiedy się poświeci latarką pod lodówkę i nagle widać cały ten brud, który się tam zawsze zbiera. Zmusiłam się, żeby mimo wszystko siedzieć na krześle, pić latte i pogryzać darmowe ciastko, bo przecież nie chciałam urazić kelnerki. Patrzyłam, jak długa wskazówka zegara zatacza powolne koło. Nie przyszedł. Wiedziałam, że tak będzie, ale i tak musiałam tu siedzieć. Na wszelki wypadek. Na szyi miałam medalion Ally i co jakiś czas dotykałam go odruchowo, żeby się upewnić, że jest na miejscu. Kelnerka posprzątała mój stolik, popatrując na mnie ze współczuciem. Spytała nawet, czy nie chciałabym jeszcze jednego ciastka, ale podziękowałam jej, po czym zdjęłam naszyjnik i położyłam na dłoni. Klapka sekretnika była trochę wygięta i w kilku miejscach starło się tanie złoto, tak że widać było nikiel, ale poza tym medalion wyglądał dokładnie tak, jak te kilka lat temu, gdy Charles podarował go Ally. Otworzyłam go drżącymi dłońmi i spojrzałam na zdjęcie w środku. Wciąż pamiętałam chwilę, gdy je zrobiliśmy. To było na wakacjach w Ogunquit. Charles zezłościł się na mnie za to, że się przeze mnie zgubiliśmy, a ja z kolei pogniewałam się na niego, że wścieka się na mnie, chociaż to była jego wina, bo nie wziął mapy. Wszyscy troje byliśmy zgrzani, zmęczeni, spaleni słońcem i cali w piasku. Ally wymyśliła sobie, że pogodzi nas, robiąc zdjęcie. – Uśmiech! – poprosiła, a raczej zażądała i uniosła starego canona, którego jej kiedyś daliśmy, po czym strzeliła nam fotkę, nim zdążyliśmy się porządnie pokłócić. Uśmiech Charlesa wygląda na szczery. Prawda była taka, że choćby nie wiem jak się pogniewał na żonę, nie potrafił się nie uśmiechnąć do ukochanej

córci. Ale mój uśmiech jest mocno wymuszony. Pewnie już się martwiłam, skąd tu wziąć jedzenie potrzebne w chacie, czy wzięłam dość gotówki na kolację albo czy zamknęłam drzwi kuchenne na klucz. Pokręciłam głową. Gdybym miała drugą szansę, nie marnowałabym tyle czasu na martwienie się o drobiazgi. Uśmiechnęłabym się od ucha do ucha i chwyciła Charlesa za rękę. A potem pobiegłabym do Ally, uściskała ją mocno i przytuliła jej zapiaszczony policzek do swojego. Nikt ci nie mówi, jak dobrze masz. Nikt cię nie ostrzega, jak będziesz się czuć, gdy to wszystko zostanie ci odebrane. „Naszyjnik – powiedział, zanim w słuchawce zapadła cisza. – Maggie, wszystko jest w naszyjniku”. Zrobiłam głęboki wdech, uniosłam krawędź fotografii i wyciągnęłam ją z ramki. Za nią, schowany w medalionie, leżał prostokącik z białego plastiku. Chip komputerowy.

Allison Wszystko dzieje się tak szybko. Najpierw jestem jedyną drobinką na długiej wstędze asfaltu, a potem nagle ten TIR tuż przy moim prawym zderzaku i jakiś sportowy samochód pędzący zaraz za mną. To w zasadzie powinien być łatwy manewr: po prostu zjechać na środkowy pas, żeby przepuścić sportowy samochód. Włączam kierunkowskaz i oglądam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy mam wolny pas, ale zamiast mnie puścić, TIR przyspiesza. Jestem zablokowana. Natychmiast wraca panika. To on. To na pewno on. Wciskam gaz. Subaru aż jęczy, ale gna do przodu. Patrzę, jak podnosi się wskazówka prędkościomierza. Sto dziesięć. Sto dwadzieścia. Sto trzydzieści. Spoglądam w prawo i widzę, że TIR utrzymuje moje tempo. Próbuję zajrzeć do kabiny, może spojrzeć kierowcy w oczy, ale ciężarówka jest zbyt wysoka. Jego twarz znajduje się w cieniu i widzę tylko daszek czapki bejsbolowej. Zerkam we wsteczne lusterko. Sportowy samochód jest ledwie parę metrów za mną, widzę nawet znaczek mercedesa na masce. Jeśli dam teraz po hamulcach, uderzy we mnie, tak że wylecę z drogi albo wpadnę pod koła TIR-a. Mruga światłami, żebym mu ustąpiła. Jadę już sto trzydzieści pięć kilometrów na godzinę, ale TIR nie odpuszcza, wciąż blokując mi pas. Czuję, jak ogromna ciężarówka przyciąga mój samochód, więc mocniej zaciskam palce na kierownicy. Pochylam się do przodu i wyginam szyję w stronę kierowcy TIR-a. Spójrz na mnie – zaklinam go. – Spójrz tutaj! Ale widzę tylko jego szczękę i daszek czapki. Wzrok ma utkwiony w drodze. Sto sześćdziesiąt. Samochód zaczyna się trząść. Wpatruję się we wsteczne lusterko. Całe już wypełnione jest przodem sportowego samochodu, który nie zostawia ani skrawka miejsca na słońce, niebo i drogę za nim. Kierowca jest sam, dłonie w rękawiczkach trzymają mocno kierownicę, oczy zasłonięte ma ciemnymi okularami, usta zaciśnięte. Znów mruga na mnie światłami i jeszcze daje mi znak ręką. Sto siedemdziesiąt pięć. Znak ostrzegający przed łukiem drogi. Mnie już z trudem udaje się jechać po prostej, w życiu nie dam rady wejść w zakręt. Widzę, że długi, czarny strumień asfaltu zagina się lekko, przekręcam więc kierownicę, czując, jak samochód trze po jezdni. Widzę dół drzwi ciężarówki.

Pomalowane są na niebiesko, z lekkim metalicznym pobłyskiem. Im głębiej wchodzę w zakręt, tym bardziej TIR przyciąga subaru. To już kwestia centymetrów. „Trzeba go było zdrapywać z asfaltu. – Tak mówił wujek Jim, kiedy był jakiś poważny wypadek. – Została po nim mokra plama”. Przede mną mruga jakiś znak. ZA 250 METRÓW ZJEDŹ W PRAWO. Pomarańczowe trójkąty wskazują drogę. ROBOTY DROGOWE – wrzeszczy kolejny znak, ale nie widzę żadnych robót, tylko elegancką linię betonowych barierek na wprost mnie. Na moim karku wykwita zimny pot. Spinam się na myśl o zgrzycie metalu trącego o metal, o huku szkła, locie w powietrzu. O tarciu ciałem o ten betonowy papier ścierny. O pękaniu kości. O krwi rozlewającej się na asfalcie, gęstej i zbyt czerwonej, jej metalicznym zapachu mieszającym się ze smrodem benzyny i swędem spalenizny. Umrę. Czuję dziwny spokój, jakby wszystko, co dotąd robiłam, prowadziło właśnie do tej chwili – jakbym już od urodzenia wiedziała, że tak opuszczę ten świat. A potem nagle wszystko mija. TIR zjeżdża raptownie, sportowy samochód wypada przed ciężarówkę i pędzi przed siebie, trąbiąc dziko. Zdejmuję nogę z gazu i zjeżdżam na prawy pas, w ostatniej chwili wymijając znak nakazujący zjazd. Sto trzydzieści pięć. Sto trzydzieści. Sto dwadzieścia. Sto dziesięć. Wchodzę w zakręt i wypadam na kolejną prostą. Droga jest pusta. Sprawdzam we wstecznym lusterku i widzę, że TIR zjeżdża z drogi. Przede mną rozciąga się nagi asfalt. Drugiego samochodu w ogóle już nie widać. Czuję w ustach metaliczny smak i uświadamiam sobie, że tak mocno przygryzłam policzek, że poleciała krew. Staram się nie myśleć o tym, jak bardzo trzęsą mi się ręce na kierownicy. Zaczynam się bać, że nie dotrę do domu. Nie. Muszę dotrzeć do domu.

Maggie Nie trafiło to nawet na pierwszą stronę „Owl’s Creek Examiner”. To zaszczytne miejsce zajęła informacja, że odbył się pierwszy trening drużyny futbolowej naszej szkoły średniej, a zaraz obok niej artykuł o planach remontu głównej ulicy. Dopiero na piątej stronie ukryto krótką wzmiankę i maleńkie zdjęcie. Było niewyraźne, ale od razu go rozpoznałam. Tony. ŚMIERĆ GOŚCIA HOTELOWEGO Wczoraj nad ranem doszło do smutnego odkrycia w hotelu. Jeden z gości, Anthony Tracanelli, lat 66, został znaleziony martwy przez pokojówkę, która weszła do pokoju pomimo ścisłych instrukcji, by mu nie przeszkadzać. Pokojówka wyjaśniła, że zaczęła coś podejrzewać, po tym jak usłyszała sprzeczkę, lecz kiedy znaleziono zwłoki, w pokoju nie było nikogo poza nieboszczykiem. Przyczyny śmierci nie są na razie znane. Trwa dochodzenie w tej sprawie. Nie wiedziałam, że tak się nazywał. Nigdy go jakoś nie spytałam o nazwisko. Wciąż rozbrzmiewała mi w uszach panika w jego głosie, gdy po raz ostatni rozmawialiśmy przez telefon. Nim się rozłączył. A teraz już nie żył. Musiałam komuś o tym powiedzieć. Musiałam powiedzieć to na głos, bo wszystko to wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. O ile w ogóle było prawdziwe. Zadzwoniłam do Jima. Odebrał po pierwszym sygnale. – Co wiesz o Anthonym Tracanellim? – Nie zawracałam sobie głowy grzecznościowymi formułkami, tylko od razu przeszłam do rzeczy. Byłam zbyt roztrzęsiona, żeby bawić się w uprzejmości. – O tym facecie, który zmarł w hotelowym pokoju? Niewiele. Tym zajmuje się policja w Branville, więc nam nic do tego. – Mógłbyś dowiedzieć się wszystkiego? – Ale po co ci to? Westchnęłam. – Znam go.

– Znasz go? Jak to? Paznokciem próbowałam zdrapać starą plamę z kuchennego stołu. Grałam na zwłokę. – Poznałam go w Bowdoin. Powiedział mi, że jest emerytem i że dla zabicia czasu chodzi na zajęcia. Zaczęliśmy rozmawiać i… – Wbiłam paznokieć w drewno. – Zżyliśmy się. – Czułam się podle, czułam się jak idiotka i zdrajczyni. Jim kochał Charlesa jak brata i mimo że między mną a Tonym do niczego nie doszło, bałam się, że i tak coś wyczuje przez telefon. – Aha. Czekał na ciąg dalszy, ale zamilkłam. Wpatrywałam się w leżący na blacie przy kuchence chip. Nadszedł czas, żeby mu wszystko powiedzieć. Nie miałam innego wyjścia. – W naszyjniku Ally był chip komputerowy – wypaliłam. – Był schowany w środku. Tony mi o nim powiedział. Nie wiem, skąd o nim wiedział, ale wiedział. A potem połączenie się zerwało i teraz on nie żyje. – Słowa wylewały się ze mnie jak z odkręconego kranu. – On nie żyje, Jim, i to się stało przeze mnie. Za cholerę nie wiem, co się tu dzieje, ale to coś bardzo niedobrego i już nic z tego nie rozumiem. Mam wrażenie… – Zawahałam się, nabrałam łapczywie powietrza, po czym je wypuściłam. – Mam wrażenie, że oszalałam. Jim milczał. Niemal słyszałam, jak mu chodzą trybiki w głowie. Jak analizuje moje słowa, zanim oceni sytuację. Właśnie taki był: zawsze spokojny w trudnych chwilach. Analiza, a potem działanie. Bałam się, że powie, iż oszalałam. W końcu usłyszałam, jak odchrząkuje. – Jesteś teraz w domu? – Oczywiście, że tak. – Nigdzie się nie ruszaj. Jadę do ciebie. Czekając na niego, zaczęłam parzyć kawę. Spojrzałam na zdjęcie w rozłożonej na blacie gazecie. Było czarno-białe, nieco niewyraźne, ale to na pewno był on. Znajome siwe włosy, smutne oczy, ciepły uśmiech. Od samego patrzenia wnętrzności zaczęły mi się rozciągać jak jakieś upiorne ciągutki. Czułam złość, smutek i obrzydliwe wprost upokorzenie. Ukrywał przede mną tak wiele rzeczy… Nie. Gorzej. On mnie po prostu okłamywał. Udawał, że nic nie wie o mojej córce, gdy tymczasem wiedział o wiele więcej niż ja. Znał jakieś jej sekrety, a teraz, gdy już odszedł, nigdy mi ich nie zdradzi. To bolało najbardziej – nie te kłamstwa, ale ta prawda, którą zabrał ze sobą do grobu.

Schowałam głowę w dłoniach. Wciąż czułam to porażenie prądem, gdy dotknął mojej skóry, kiedy sięgał po naszyjnik. Powinnam była zaufać intuicji i nie tracić czujności. Boże, byłam taka głupia. Usłyszałam, że samochód Jima staje na podjeździe, i otarłam twarz dłonią. Musiałam się opanować. Jim musi mi uwierzyć. Nie mogę dopuścić do tego, żeby miał jakiekolwiek wątpliwości. Wpadł do domu jak burza. Podałam mu kawę i posadziłam przy kuchennym stole. – Po drodze rozmawiałem z chłopakami z Branville – zaczął od razu relacjonować i upił łyk kawy. – Dopiero sprawdzają, co się właściwie stało. Skrzyżowałam ręce na piersi. – To właśnie próbuję ci powiedzieć. Ja wiem, co się stało. Ktoś go zabił. Jim potarł dłonią usta. Wyglądał na zmęczonego i starszego niż w rzeczywistości. – Maggie, musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz. Opowiedziałam mu więc wszystko. O tym, jak Tony zagaił rozmowę w czytelni. O uroczystości żałobnej. O spotkaniu w kawiarni. O tym, że wspomniał o naszyjniku, a potem o chipie, który pokazałam teraz Jimowi na dłoni niczym perłę. Pokręcił głową. – Powinnaś była o wiele wcześniej przyjść z tym do mnie, Maggie. Powinnaś była dać mi znać, co kombinujesz. Teraz to ja pokręciłam głową. – Nie uwierzyłbyś mi. Odsunął raptownie twarz, zupełnie jakbym go spoliczkowała. – To nieprawda… – Sama bym sobie nie uwierzyła – uspokoiłam go, unosząc dłonie. – Wiem, że to brzmi jak jakieś szaleństwo. – Patrzyłam na niego przez stół. – Po prostu chciałam zrozumieć, co się stało z Ally. To wszystko. Westchnął. – Wiem, ale przecież już o tym rozmawialiśmy, Maggie. To był wypadek. – Nie wydaje mi się. I Tony’emu też się tak nie wydawało. – Krzesło szurnęło o podłogę, gdy odsunęłam je raptownie. Kipiała we mnie niespokojna energia. Zaczęłam krążyć po kuchni. – Im więcej się dowiaduję o tym, co robiła w San Diego, i o tym, jakim człowiekiem był Ben… – Odwróciłam się w jego stronę. – Przecież widziałeś zdjęcia. Widziałeś, jak inaczej na nich wyglądała. A wiedziałeś, że przestała pracować? Że zerwała kontakty ze znajomymi? Była

odcięta od świata. Wszystko przez tego mężczyznę. Czy to ci wygląda na normalne zachowanie tej dziewczyny? Przecież ją znałeś. Jim westchnął. Było to najdłuższe i najsmutniejsze westchnienie, jakie można sobie wyobrazić. – Znałem ją jako dziecko, ale nie znałem jej dorosłej – powiedział łagodnie. – I bardzo mi przykro to mówić, naprawdę, wierz mi, ale obawiam się, że i ty jej nie znałaś. Boże, ja ledwo znam własnych synów, chociaż widuję ich co parę dni. Tak już jest ten świat urządzony, Maggie. Nasze dzieci dorastają i stają się dla nas obcymi ludźmi. – Ujął moją dłoń. – Allison nie żyje. Chciałbym móc powiedzieć ci coś innego, ale widziałem zdjęcia z miejsca wypadku i… mowy nie ma, żeby przetrwała coś takiego. Podsunęłam mu plastikowy chip, palce mi drżały, gdy mu go pokazywałam. – Dlaczego w takim razie chowała to w medalionie? Przecież to musi coś znaczyć, Jim. Musi. Widziałam, że zwątpił. – Wiesz, co to jest? Pokręciłam głową. – Nie wiem dokładnie, ale jeśli Ally zadała sobie trud, żeby to schować w medalionie, musiało być ważne. Wzrok Jima przesunął się z mojej twarzy na chip w mojej dłoni, a potem wrócił do moich oczu. Potarł swoją wielką dłonią usta i westchnął. – Daj mi go – powiedział w końcu, wyciągając dłoń. – Poproszę moich ludzi, żeby na to spojrzeli. – Otworzyłam usta, żeby mu podziękować, ale mnie powstrzymał. – Zrobię to tylko pod warunkiem, że jeśli okaże się, że to nic takiego, zamkniesz ten temat raz na zawsze. – Potulnie pokiwałam głową, ukrywając podstępne myśli. – Dobra. – Wstał. Zacisnął palce na chipie i wsunął go sobie do kieszeni na piersi. – Odezwę się, jak tylko się czegoś dowiem. Odprowadziłam go do drzwi. – Dasz mi znać, kiedy dowiedzą się, co się z nim stało? Z Tonym? Jim pokiwał głową. Pochlapał się trochę kawą i od razu pomyślałam, że Linda będzie musiała teraz jakoś sprać tę plamę. Muszę jej poradzić, żeby użyła octu. – Ale nie zapominaj o naszej umowie. Potem masz wreszcie odpuścić. – Tak, tak – zapewniłam go, gdy szedł ścieżką w stronę zaparkowanego na podjeździe samochodu. – Postaram się tak właśnie zrobić. Oboje wiedzieliśmy, że to kłamstwo.

Jeszcze 1836 kilometrów

Allison Jestem gdzieś w Indianie, chyba że przegapiłam tabliczkę witającą mnie w Ohio. Nie ma to znaczenia. Tu, przy płaskiej drodze, nie ma niczego poza niekończącymi się polami i błyskającymi z rzadka w świetle moich reflektorów klonami. Na drodze też jest pusto. Tylko ja i niekończące się pasmo asfaltu. Kocie oczy mrugają na jezdni, a gwiazdy na niebie. Jadę już od prawie siedemnastu godzin. Adrenalina dawno odpłynęła. Czuję się pusta. Powieki mam ciężkie. Wciąż opadają, chcąc zasłonić zmęczone oczy, a ja muszę je siłą unosić niczym zepsute rolety. Ale nie mam czasu na sen. Nie mam czasu się teraz zatrzymywać. Już się na mnie zaczaili. Już się pewnie zaczaili na… Boże broń, ale pewnie już się zaczaili także na moją matkę. Może już ją nawet dopadli. Nie. Trę pięścią oczy i wciskam pedał gazu. Nie mogę nawet tak myśleć. Muszę wierzyć, że jeszcze mam czas, żeby do niej dotrzeć. Budzę się raptownie. Cały samochód się trzęsie, ogłuszający łomot. Zasnęłam i auto wjechało na baretkę. W ułamku sekundy muszę skontrować, żeby nie wjechać w barierkę na skraju drogi. Serce skacze mi do gardła. Jak długo spałam? Sekundę? Minutę? Spoglądam na zegarek. Druga czterdzieści trzy. Jestem teraz zupełnie rozbudzona, ale wiem, że ta jazda staje się zbyt niebezpieczna. Nie wytrzymam do rana. Muszę się gdzieś zatrzymać na parę godzin, żeby się jednak przespać. Miga mi znak, że za kilometr będzie stacja ważenia ciężarówek, a kiedy się do niej zbliżam, widzę kilka TIR-ów drzemiących pod migającymi neonami. Mijam je. To zbyt ryzykowne, byłabym tu za bardzo odsłonięta. Muszę mieć pokój z drzwiami, które dałoby się zamknąć na klucz. Jadę jeszcze parę kilometrów. Jedna ręka na kierownicy, drugą szczypię się po wewnętrznej stronie uda, żeby nie zasnąć. W końcu go widzę. Drogowskaz na motel jest wielki, ma chyba ze dwa piętra, a do tego jest tak jasny, że rzuca blask na kilka metrów wokół. Zjeżdżam z autostrady i sunę przez śpiące uliczki aż do pustawego parkingu. Wyłączam silnik. W oknach w całym motelu jest ciemno, z wyjątkiem jednego na parterze. Wyciągam torbę, chowam strzelbę do środka i podchodzę do drzwi. Zakładam, że będą zamknięte na noc, ale otwierają się

automatycznie i trafiam do małego holu. Stęchły zapach śniadania i środków czystości. Na blacie recepcji leży dzwoneczek, więc dzwonię. Otwierają się drzwi z boku i wychodzi z nich blondynka w schludnej, wykrochmalonej niebieskiej koszuli i starannie wyprasowanych granatowych spodniach. Jest ładna, odświeżona i w ogóle zaskakująco żwawa jak na tę nieludzką porę. Robi na mnie dość niepokojące wrażenie. – Dobry wieczór – wita mnie radośnie, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. – Słucham panią. – Ja… chciałabym wynająć pokój – jąkam się. – Tylko na jedną noc. Znaczy, na resztę tej nocy. Właściwie oczekuję, że wyrzuci mnie za drzwi, ale ona tylko kiwa głową i obraca się, żeby wziąć klucz z tablicy. – Pokój numer trzydzieści jeden – mówi. – Mogę prosić pani kartę kredytową? Kręcę głową. – Czy mogę zapłacić z góry gotówką? – Oczywiście. W takim razie poproszę kaucję w wysokości stu dolarów na wypadek ewentualnych zniszczeń. Przeszukuję kieszenie torby i podaję jej plik banknotów. Na pewno dałam za dużo, ale starannie je przelicza i zwraca mi to, co nadpłaciłam. – Czy zje pani z nami jutro śniadanie? – Nie – mówię szybko, ale potem uświadamiam sobie, że nie jadłam od prawie doby. – To znaczy tak. Jeśli można. – Oczywiście. Śniadanie jest wliczone w cenę noclegu. Wydajemy je między siódmą a dziewiątą. Czy życzy sobie pani budzenie? Zaczyna do mnie docierać absurdalność tej sytuacji i z trudem tłumię śmiech. – Nie, dziękuję. – Pokój trzydzieści jeden. To na trzecim piętrze. Winda znajduje się na lewo od pani. Czy pomóc pani wnieść bagaż? – Wskazuje głową moją brudną torbę i tym razem parskam jednak śmiechem. – Nie, dziękuję – mówię, zarzucając torbę na ramię. – Poradzę sobie. Pokój jest mały, ale czysty. Na ścianach tapeta w szaro-białe paski, a nad dużym łóżkiem niewinna akwarela przedstawiająca nadmorskie miasteczko. Opłukuję twarz i myjąc zęby, patrzę na siebie w lustrze. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam do tych ostrych rysów i krótkich włosów. Zaciągam rolety i ciężkie zasłony, po czym pakuję się do łóżka. Klimatyzator jęczy cicho, ale

poza tym panuje tu idealna cisza. Sięgam do torby i wsuwam jeszcze strzelbę pod łóżko. Myślę o matce, która leży w łóżku w odległym zakątku kraju. Nie byłam w jej pokoju od dwóch lat, ale bez trudu mogę go sobie odtworzyć w myślach. Wielkie dębowe łóżko, niebieska kołdra w białe kwiatki, grube zasłony odsunięte, żeby wpuścić poranne światło. Na jej stopach leży Barney, zwinął się w kłębek i drży lekko podczas snu. Skupiam się na tym obrazie i wreszcie zmęczenie bierze górę. Matka. Spokojna. Bezpieczna. Już na mnie czeka.

Maggie Był tylko jeden Anthony Tracanelli, który pasował do opisu Tony’ego, ale bynajmniej nie był on emerytem, który postanowił dla zabicia czasu chodzić na uniwersyteckie zajęcia w Bowdoin. Nie mieszkał też w Maine. A w każdym razie nie na stałe. Większość wyników w wyszukiwarce jako miejsce jego zamieszkania wskazywała Kalifornię. A dokładniej San Diego. Wydawało mi się, że już wiem, iż nie był tym, za kogo się podawał. A jednak doznałam szoku, gdy zobaczyłam to czarno na białym. Zrobiłam głęboki wdech i zaczęłam przeglądać wyniki. A było ich naprawdę dużo. Większość ludzi w jego wieku ma dość skromny ślad w sieci. Czasem dzieci zakładają nam konto na Facebooku albo mamy profil na stronie firmy, jeśli byliśmy jakąś szychą, ale zwykle internet zamieszkują młodzi. Chyba że ktoś ma powody, by o tobie pisać. Chyba że stałeś się medialną sensacją. W przypadku Tony’ego było z czego wybierać. „The New York Times”, „The Washington Post”, „The Boston Globe” – wszędzie były artykuły, w których pojawiało się jego nazwisko. Kliknęłam na pierwszy z brzegu. WASHINGTON TRIBUNE BYŁY PRACOWNIK AGENCJI ŻYWNOŚCI I LEKÓW ARESZTOWANY SAN DIEGO, KALIFORNIA Były demaskator z Agencji Żywności i Leków Anthony Tracanelli, lat 60, został aresztowany po tym, jak wczoraj nad ranem funkcjonariusze przeszukali jego dom w Clairemont. Według oświadczenia policji otrzymała ona anonimową informację na temat podejrzanego, w wyniku czego odkryto na jego laptopie materiały o nieprzyzwoitej treści. Tracanelli został ostatecznie zwolniony za kaucją. Do maja zeszłego roku Tracanelli pracował w Agencji Żywności i Leków w dziale badań i rozwoju. Następnie rozpoczął kampanię ostrzegającą przed, jego zdaniem, niebezpiecznymi praktykami w agencji. Według wewnętrznych dokumentów, jakie wyciekły do prasy, Tracanelli oskarżył przełożonych o, jak to opisał, „rażące zaniedbanie ich obowiązku,

jakim jest dbanie o dobro narodu amerykańskiego”. Twierdził, że urzędnicy organów nadzorujących procesy zatwierdzania nowych leków przyjmują łapówki i pozwalają na przyspieszanie procedur oraz przymykają oko na „szkodliwe skutki uboczne, czasami prowadzące nawet do śmierci”. Jeszcze kiedy Tracanelli pracował w agencji, był postacią kontrowersyjną, ponieważ domagał się, by producenci leków przedstawiali więcej danych klinicznych dotyczących bezpieczeństwa swoich produktów, w tym postulował wydłużenie badań klinicznych i stosowanie podwójnych ślepych prób. Przełożeni Tracanellego odrzucili jego postulaty jako przesadne. Niedługo potem został on zwolniony, to jednak nie zakończyło historii, ponieważ Tracanelli opublikował na stronie Whistleblowers.org materiały, które jego zdaniem udowadniały, że istnieje zmowa między agencją a producentem leków Prexilane. Firma Prexilane pozwała stronę Whistleblowers.org o zniesławienie, a publikacja Tracanellego została usunięta. Po odejściu Tracanellego z agencji przeprowadzono dochodzenie wewnętrzne, które wykazało, iż nie doszło do żadnych przewinień ze strony FDA. Pomimo że oskarżenia Tracanellego okazały się bezpodstawne, nasi informatorzy twierdzą, że niepokój w agencji pozostał. Poproszony o komentarz Tracanelli oświadczył, że nie przechowywał w domu żadnych nieprzyzwoitych materiałów i że stał się ofiarą polowania na czarownice. „Wrobiono mnie – zapewnił nas, kiedy skontaktowaliśmy się z nim w jego domu. – Wierzę jednak, że w końcu prawda zwycięży”. Musiałam to przeczytać dwa razy, żeby upewnić się, że mi się nie przywidziało. Ale nie – miałam to jak na dłoni, litery na ekranie nie mogły być wyraźniejsze. Tony szukał dowodów przeciwko Prexilane. Znał Ally. Wiedział o chipie, który Ally nosiła na szyi. Wiedział o wszystkim. Co on takiego o niej powiedział? Że była bohaterką. Mimo rozpaczy serce urosło mi z dumy. Moja córka próbowała ujawnić niesprawiedliwość. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam się tak, jakbym mogła wyciągnąć rękę i jej dotknąć. To właśnie Ally, którą znałam. Moja córka. Byłam z niej taka dumna.

Allison Nic nie słyszę – nawet jego ciężkiego oddechu, gdy się nade mną pochyla. Budzę się dopiero, kiedy na mojej szyi zamykają się jego dłonie. W pokoju jest zupełnie ciemno i moje oczy otwierają się na tę czerń. Ciężar jego ciała wciska mnie w sprężyny materaca i słyszę, jak łóżko skrzypi z wysiłku. Czuję na policzku jego gorący oddech. Jego palce zaciskają się na mojej tchawicy. Przed oczami mam już białe plamy. Jest tu. Znalazł mnie. Usiłuję wyswobodzić ręce ze splątanej pościeli. Napinam każdy mięsień, miotając się na wszystkie strony i zadając ciosy w powietrze, aż w końcu udaje mi się chwycić ręce, które mnie duszą. Czuję, jak jego skóra rozrywa się pod moimi paznokciami, ale i tak nie puszcza, a białe plamy mnożą się i rosną. Zaczynam tracić przytomność. Na suficie widzę już gwiazdy i spadam w ich stronę lekka jak piórko. Słyszę zduszony jęk, jakby kotu utknął ogon w drzwiach, i dociera do mnie, że ten dźwięk wydobywa się z moich ust. Adrenalina zalewa moje ciało, ręce zaciskają się na jego palcach, nogi kopią, a potem nagle zdobywam się na ostatni ruch, zanim pochłonie mnie biel – otwieram usta, wyciągam szyję, szukam, trafiam na coś, jakiś kawałek jego ciała, choć pojęcia nie mam jaki, i gryzę. Czuję, że moje zęby wbijają się w mięso, słyszę, że facet stęka, i przez ułamek sekundy nie trzyma tak mocno jak przedtem. Zasysam szybko powietrze i drę się z całych sił. Mój wrzask zaskakuje nas oboje. Jego ciało zamiera odruchowo, przesuwa się. Wyskakuję spod niego i nagle jestem na podłodze, kolana trą o szorstki dywan. Czuję lekki powiew na kostkach, gdy facet próbuje je złapać, ale odwracam się i kopię. Stopa trafia w coś mocno i słyszę, że coś pęka. Natychmiast pojawia się ból w dużym palcu. Znów stęknięcie, jeszcze wścieklejsze, a potem spada na podłogę, na mnie, jego łapy lądują na mojej talii, biodrach, udach, ale moje dłonie już szukają pod łóżkiem i w końcu trafiają na zimną lufę. Chwytam ją jedną ręką, później drugą. Facet łapie mnie i unosi, więc obracam się, wyginam i biorę zamach, żeby uderzyć go kolbą. Coś się łamie, przez moje ramiona przechodzą drgania, a facet nagle mnie puszcza i lądujemy z hukiem na ziemi, tylko że on leży i się nie rusza, a ja wręcz przeciwnie – nie mogę przestać. Nie potrafię. Uderzam i uderzam, coś trzaska, coś chlupie

i dopiero po chwili dociera do mnie, że ręce i twarz mam całe mokre, a kiedy wysuwam język z ust, czuję krew, łzy i jeszcze coś, coś gęstego i ciemnego, niby znanego, a jakby nie z tego świata. Nie wiem, jak długo siedzę potem na łóżku w ciemności. Może minutę. Może godzinę. Kiedy przez szpary pod zasłonami zaczyna się wkradać liliowe światło świtu, idę do łazienki, odkręcam prysznic i zaczynam się myć. Nie włączam światła, kiedy się ubieram. Widzę zarys leżącego na podłodze ciała. Podchodzę do niego ostrożnie, wymijając ciemną kałużę przy głowie. Obszukuję jego kieszenie, aż w końcu to znajduję. Przyciskam i komórka rozbłyskuje mi w dłoni, rzucając na podłogę żółtawe światło. Teraz widzę jego twarz. A raczej to, co z niej zostało. To mężczyzna, którego widziałam w Kolorado, jak opierał się o latarnię na ulicy. Wiedziałam właściwie, że to on, a jednak jestem rozczarowana. Bo to oznacza, że to jeszcze nie koniec gry. On wciąż gdzieś tam jest. Wciąż się czai. Telefon jest tani. Stara nokia, pewnie na kartę. W kontaktach ma tylko jeden numer. Wchodzę w esemesy, piszę: „Załatwione”, wciskam „Wyślij”, a potem słucham sygnału ulatującej w eter koperty. W ten sposób być może zyskam nieco na czasie. Nie wiem ile, ale może wystarczająco. Wsuwam telefon do kieszeni, chowam strzelbę do torby razem z ręcznikiem, którym ją wytarłam. Jeszcze raz myję ręce w umywalce, a potem uchylam ostrożnie drzwi, wymykam się na korytarz i zamykam pokój. Nie oglądam się za siebie. Kruche wgłębienie na mojej szyi boli jeszcze, gdy pędzę po schodach i wychodzę tylnymi drzwiami. Wciąż prześladuje mnie wspomnienie jego dłoni zaciskających się na moim gardle. Obchodzę budynek, żeby dostać się na parking. Pochylam się przy oknach, by nikt mnie nie zauważył, ale chyba niepotrzebnie, bo cały budynek pogrążony jest we śnie. Wrzucam torbę na tylne siedzenie, włączam silnik i nim słońce zaczyna wspinać się nad horyzont, motel jest już wiele kilometrów za mną. Dopiero wtedy pozwalam sobie na płacz, i to tylko przez kilka sekund. Nie mogę tracić na to ani chwili więcej, a poza tym płacz jest zbyt bolesny. To się dzieje. To się naprawdę dzieje. Chciał mnie zabić. A jeśli chciał zabić mnie, to będzie też polował na nią. Wciskam mocniej gaz i jadę dalej.

Maggie Czytanie o życiu Anthony’ego Tracanellego przypominało odnajdowanie kolejnych fragmentów wazonu, który rozprysł się na kawałki w chwili, gdy Tony zaczął nagłaśniać poczynania agencji. Oczywiście nie dało się znaleźć żadnych szczegółów na temat tego, co wiedział o Prexilane. Wszystkie te informacje zostały ukryte lub zlikwidowane – pewnie z pomocą tej samej armii prawników, która pomogła usunąć z forum wątek ze wzmiankami o skutkach ubocznych Somnublaze. Pozbywali się niewygodnych faktów, jakby to były plamy, które wystarczy wyprać. Albo może raczej wybielić. Bez litości. Nie mogłam usiedzieć w miejscu. Minęło już trochę czasu, odkąd Jim stąd wyszedł. Przecież musiał się czegoś dowiedzieć. Zadzwoniłam na komisariat. – Wiesz już coś o tym chipie? – spytałam, zanim zdążył się odezwać. – Jeszcze nie. Shannon właśnie rzuca na to okiem. – Shannon? – Nie udało mi się ukryć zaskoczenia. – Nie wiedziałam, że zna się na komputerach. Roześmiał się. – Wiem, co sobie myślisz, ale zapewniono mnie, że na Florydzie była prawdziwą ekspertką w tej branży. Pracowała w dziale kryminalistyki cyfrowej i miała przed sobą wspaniałą przyszłość. Naprawdę nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego tu wylądowała. – Przez pogodę – odpowiedziałam, przypominając sobie jej rozmarzoną minę, gdy mówiła o śniegu. – Nie przepada za upałem. Powiedziała, że ma ochotę na prawdziwą zimę. – No, tego jej tu nie zabraknie. W każdym razie powiedziała, że może nawet uwinie się z tym w jeden dzień, więc już niedługo będziemy wiedzieli, co jest na tym chipie, i poznasz wszystkie odpowiedzi. – Dzień?! – jęknęłam załamana. – A nie ma sposobu, żeby szybciej się tego dowiedzieć? Jim westchnął i czułam, że traci cierpliwość. – Robimy, co możemy, Maggie. Musisz się uzbroić w cierpliwość. Ale za to mam wiadomości na temat twojego przyjaciela Tony’ego. Żołądek wciąż mi się ściskał na sam dźwięk tego imienia. – Czy wiedzą już, co się z nim stało?

– Nie doszli jeszcze do ostatecznych wniosków, ale facet z Branville mówi, że skłaniają się ku samobójstwu. Zamarłam. Przypomniałam sobie strach w jego głosie, gdy rozmawialiśmy. – On się nie zabił – syknęłam. – Słuchaj, powtarzam ci tylko, co mi powiedziano. – Jim… – To był kryminalista, Maggie – przerwał mi. – Jakiś zboczeniec. Wiedziałaś o tym? Pewnie dowiedział się o oskarżeniach dotyczących nieprzyzwoitych materiałów, o których pisali w gazecie. – Tak. – A potem pośpiesznie: – Nie. To znaczy, nie powiedział mi o tym, przeczytałam o wszystkim w internecie. Ale to nieważne… – Nieważne?! – Jego brak zaufania wyrósł między nami jak ściana. – Widziałem akta jego sprawy. Czy ty masz pojęcie, jakie rzeczy znaleziono w jego komputerze? Słabo mi się robi na myśl o tym, że ten facet w ogóle przebywał z tobą w jednym pokoju. W mojej głowie pojawiły się obrazy, rzeczy, o których w ogóle nie chciałam myśleć. Odepchnęłam je. Starałam się pamiętać, że on wcale taki nie był. Zresztą powiedział przecież dziennikarzom, że go wrobiono. Powinnam mu wierzyć. Najwyraźniej Ally mu ufała. A to oznaczało, że ja też powinnam. – To nie tak, jak myślisz – powiedziałam cicho. – Widziałem zdjęcia. – Jimowi zaczął się trząść głos ze złości. – To był chory człowiek. – Zrobił wdech. – Nie dotknął cię, prawda? Nie…? Pytanie zawisło między nami jak zły zapach. Przypomniałam sobie, jak wyciągnął rękę. Prąd, gdy jego palce musnęły moją szyję. – Nie – powiedziałam w końcu. – Palcem mnie nie dotknął. Odetchnął głośno z ulgą. – Bogu dzięki. – Jim. – To moja wina… Powinienem był bardziej nad tobą czuwać. – Jim. – W tak ciężkiej chwili ten zbok wykorzystał okazję i… – Jim! – Miałam już serdecznie dość tego, że ludzie traktują mnie jak dziecko. Tony źle postąpił, okłamując mnie, ale wiedziałam, że na swój pokręcony sposób zrobił to, bo on też próbował mnie chronić. Nie był złym człowiekiem. Nie miał na sumieniu tego, o czym pisały gazety, tego byłam pewna. To oni za tym stali. Za tym wszystkim. Musiałam tylko jeszcze zrozumieć, w jaki sposób. – Jim,

wysłuchaj mnie. Tony nie wykorzystał mnie i nie popełnił samobójstwa. Został zamordowany i stało się to przez Bena Gardnera. Jim westchnął. Mogłam sobie z łatwością wyobrazić, jak siedzi w swoim biurze, jego lśniące czarne buty oparte o krawędź biurka, jedna ręka za głową, kubek stygnącej kawy tuż przy telefonie. – Już o tym rozmawialiśmy. – Nie, nie rozmawialiśmy, bo nie chciałeś mnie słuchać. Tony pracował dla Agencji Żywności i Leków. Zbierał materiały na temat Prexilane. To firma Bena, Jim. Tony złożył na nich skargę i natychmiast został zwolniony, a potem w jego komputerze pojawiły się te… rzeczy. – Okropieństwa. To były okropieństwa. – Nieważne, co to było. Ważne, co on wiedział o Prexilane. – I czego takiego się twoim zdaniem o nich dowiedział? Spojrzałam na wiszącą nad kominkiem ramkę ze zdjęciem Ally. Uśmiechała się do mnie promiennie, ciemne włosy miała zatknięte za ucho, oczy lśniące. Wyglądała tak młodo. Była wciąż tylko małą dziewczynką. – Nie wiem – powiedziałam w końcu. – Ale wydaje mi się, że Ally wiedziała to co on. I myślę, że dlatego oboje nie żyją.

Allison Zatrzymuję samochód na moście jakieś osiemdziesiąt kilometrów za motelem. Otwieram okno, sprawdzam, czy nikt nie jedzie, i ciskam telefonem najdalej, jak się da. Słyszę cichy plusk, gdy wpada do wody pode mną. Potem zamykam okno, włączam radio i znów wjeżdżam na drogę. W Chicago odbywała się jakaś konferencja farmaceutyczna i udało mi się przekonać Bena, żeby mnie na nią zabrał. Najpierw powiedział, że to wykluczone – że nie lubi mieszać interesów z przyjemnością i że na pewno będę się tam okropnie nudziła. Ale w końcu udało mi się go namówić i polecieliśmy tam jego mooneyem. Patchwork kolejnych stanów pod nami. Było sobotnie popołudnie. Byłam w naszym apartamencie w hotelu Peninsula, wycierałam właśnie włosy i podziwiałam ręcznie malowaną tapetę, kiedy zaczęło się połączenie. – Ricci nawala. – To mówił Sam. Znałam już jego głos na pamięć, nawet we śnie słyszałam te jego niskie, zachrypłe tony. – O czym ty gadasz? – To Ben. Miał być w Gleacher Center i wygłaszać odczyt o wykorzystywaniu DNA w leczeniu nowotworów, ale słyszałam w tle gwar ulicy. – Przecież to nasz najlepszy badacz. I nagle to do mnie dotarło. Mówili o Paulu, mężu Liz. Mężu kobiety, która wzięła mnie pod swoje skrzydła na tamtym przyjęciu, w moim poprzednim życiu. Z nich wszystkich tylko Liz okazywała mi jakąkolwiek uprzejmość. – To, jakim jest badaczem, nie ma żadnego znaczenia, jeśli chce z tym iść do FBI. Zaparło mi dech w piersiach, serce waliło głośno. Ben zaklął. – Nie wierzę. W ogóle nie byłoby tego całego bałaganu, gdyby był lepszy w tym, co robi. Zresztą mówił mi ostatnio, że już prawie znalazł rozwiązanie. – Głos miał zaniepokojony. – Sytuacja jest pod kontrolą. Dałem znać Zemanowi. Może wkroczyć w każdej chwili. Nastąpiła długa, napięta cisza i dopiero kiedy Ben zrobił wydech, uświadomiłam sobie, że go wstrzymywał. Tak zresztą jak i ja. – No dobra. Pozbądź się Ricciego i powiedz Zemanowi, że dostaje awans.

Rozłączył się. Siedziałam na łóżku, trzymając telefon w drżących dłoniach. Przypomniałam sobie zdjęcie, które mi pokazała Liz. Ich nastoletnie dzieci, cała trójka miała takie same kręcone włosy i identyczne dołeczki. Co miał na myśli Ben, kiedy powiedział „Pozbądź się Ricciego”? Przypomniałam sobie strach na twarzy Anthony’ego, kiedy wspomniałam o Samie. „Pojęcia nie masz, do czego on jest zdolny”. Teraz już wiedziałam. A przynajmniej zaczynałam się domyślać. Nie mogłam siedzieć z założonymi rękami. Musiałam ją ostrzec. Znalazłam jej numer w telefonie i wcisnęłam. No, odbierz – zaklinałam ją, słuchając sygnału. – Odbierz, odbierz. – Cześć, Allison! – Ulżyło mi, gdy w słuchawce rozległ się jej ciepły głos. Jeszcze nie było za późno. – Na ten lunch to nie miałyśmy iść dzisiaj, prawda? Wpisałam go sobie na przyszły tydzień, ale Bóg jeden wie, że ostatnio wszystko mi się miesza. – Nie, to nie o to chodzi – zapewniłam ją szybko. – Wiesz… wydaje mi się, że Paul ma kłopoty. – Czy coś się stało w pracy? To jego serce? – Od razu spanikowała i zrobiło mi się jej żal. – Nie, tylko… – Urwałam. Przyciskałam telefon mocno do twarzy. Policzek miałam już lepki od potu. Teraz, gdy z nią rozmawiałam, zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Jak mam ją ostrzec, nie mówiąc jej rzeczy, które mogłyby ją narazić na jeszcze większe ryzyko? – Słuchaj, nie mogę tego wyjaśnić. Mogę tylko powiedzieć, że powinniście z Paulem natychmiast wyjechać z miasta. – Nie rozumiem… Usłyszałam ciche grzechotanie przy drzwiach apartamentu, a potem przekręcił się klucz w zamku. Ktoś tu był. Pobiegłam do łazienki i zamknęłam za sobą drzwi. Liz była jedyną przyjazną duszą, jaką miałam. Musiałam ją uratować. – Posłuchaj mnie – szepnęłam. – Grozi mu niebezpieczeństwo. I tobie też. – Mój głos poniósł się echem po kaflach. – Musicie wyjechać. Błagam. Po prostu spakuj się i jedźcie. Nieważne dokąd. – Zaklinałam ją, żeby mi uwierzyła. – Allison, proszę cię! To, co mówisz, nie ma sensu! – Teraz to już kompletnie panikowała i wiedziałam, że ją przerażam. Kroki Bena tłumił miękki dywan. – Kochanie? Jesteś tu? – Muszę kończyć – szepnęłam. Serce waliło mi w piersi. – Po prostu zrób, o co cię proszę.

– Ale… Rozłączyłam się i schowałam telefon do kieszeni szlafroka. – Chwileczkę! – zawołałam. Chwyciłam się obiema rękami umywalki i popatrzyłam na odbicie w lustrze. Policzki miałam czerwone, oczy zaszklone i widziałam pulsującą na szyi żyłę. W głowie wrzeszczał mi głos: Ty głupia krowo! Coś ty sobie myślała, dzwoniąc do niej w ten sposób? Niby skąd wiesz, że i tak jej nie dorwą? Skąd wiesz, że ciebie nie dorwą pierwszej? Nie. Zamknęłam oczy i zrobiłam wdech. Musiałaś ją ostrzec. Zrobiłaś to, co musiałaś. A teraz weź się w garść. Ben uśmiechnął się, gdy w końcu otworzyłam drzwi łazienki. – Chodź tu do mnie – powiedział, rozkładając ramiona, a ja, sparaliżowana ze strachu, dałam się przytulić. – Jeszcze masz mokre włosy – szepnął, wtulając twarz w moją szyję. – Dopiero teraz wzięłaś prysznic? Leniuszek z ciebie. Bardzo się starałam nie odsunąć. – Nie wiedziałam, że wrócisz tak wcześnie – wybąkałam. – Miałeś przecież być na tym seminarium. Wzruszył ramionami – Odwołałem to. – Pochylił się i pocałował mnie w usta. – No chodź, ubierz się, to pójdziemy na drinka. Ubierałam się starannie. Wybrałam krótką, białą sukienkę, którą lubił. Wróciłam do łazienki, wtarłam mleczko w nagie nogi, nałożyłam makijaż, wysuszyłam włosy, cały czas myśląc o Liz i usiłując opanować fale paniki. Zastanawiałam się, czy właśnie dzwoni do Paula, przekazując mu, co powiedziałam. Zastanawiałam się, czy mi uwierzą. Błagam, uwierzcie mi. Włożyłam buty i wyszłam do sypialni. Ben siedział na łóżku z moim telefonem w dłoni. Żołądek znów mi się ścisnął. – Dzwoniła Liz – powiedział, rzucając mi komórkę. – O. – Żołądek wariował. Spojrzałam na ekran. Żadnych nieodebranych. Żółć podeszła mi do gardła. – Odebrałeś? – Zobaczyłem, że dzwoni, to z nią pogadałem. – Patrzył na mnie uważnie. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. – Skądże znowu! – Wzięłam pierścionek zaręczynowy z toaletki i włożyłam na palec. Diament zalśnił w słabym świetle. – O czym rozmawialiście? – Starałam się panować nad głosem, ale nawet w moich uszach zabrzmiał dziwnie. – O niczym ciekawym. – Obejrzałam się w jego stronę i przez ułamek sekundy wydawało mi się, że na jego twarzy mignęła złość, ale po chwili się już uśmiechał. – Chodź tu – powiedział. Jego ręce wsunęły się pod moją sukienkę.

– Rozmażesz mi szminkę – zaprotestowałam, ale dałam się wciągnąć na łóżko. Rzucił mnie na plecy i przycisnął mi ręce do łóżka nad moją głową. Patrzyłam na jego twarz. Znałam każdy jej milimetr, a jednak w tym momencie wydała mi się zupełnie obca. – Chrzanić twoją szminkę – wymamrotał i już jego usta były na moich, jego ręce sunęły po moim ciele, macały, ściskały, a zaraz potem wszedł we mnie mocno. Nie byłam na to gotowa i aż jęknęłam z bólu, ale on chyba tego nie zauważył. Zacisnęłam oczy. Myślałam o paszporcie w torbie i schowanym w nim bilecie. To się zaraz skończy. Już niedługo będę daleko, daleko stąd. Szybko szczytował, a potem stoczył się ze mnie zasapany. Patrzyłam, jak wkłada spodnie, poprawia mankiety i przeczesuje palcami włosy. – Pospiesz się – rzucił, patrząc na mnie z ukosa. – Bo się spóźnimy. Wróciłam niepewnym krokiem do łazienki, poprawiłam fryzurę i znów nałożyłam szminkę. Nie pierwszy raz uprawialiśmy taki ostry seks, zdarzało mi się nawet o to prosić, ale to było coś innego. Tym razem celowo był okrutny i chciał, żeby bolało. Drżącymi dłońmi otworzyłam komórkę, wyjęłam chip i schowałam go do medalionu. Spojrzałam w lustro. Gdzieś w tych oczach, gdzieś za maską z make-upu i blond włosów zobaczyłam coś znajomego. Ona wciąż tam jest – kobieta, którą kiedyś znałam. Jeszcze uda mi się ją uratować. I przysięgam na Boga, że on mi za wszystko zapłaci.

Maggie Wiele godzin siedziałam przy kuchennym stole i szukałam informacji o Tonym. Miał kiedyś żonę – to akurat była prawda. Zmarła na zawał serca rok przed tym, jak zwolniono go z agencji. W FDA pracował prawie dwadzieścia lat – żadnych skarg aż do momentu, gdy postanowił ujawnić niewygodne dane. Jego koledzy zgodnie twierdzili, że nigdy nie sprawiał żadnych problemów. Cieszył się „nieskazitelną opinią”, jak ujął to jeden z artykułów. Poczułam ból brzucha i uświadomiłam sobie, że nic jeszcze dziś nie jadłam. Otworzyłam szafkę, wyjęłam słoik masła orzechowego i zaczęłam grzebać w szufladzie ze sztućcami w poszukiwaniu łyżki. Moje palce trafiły na łyżeczkę z Myszką Miki, którą przywieźliśmy do domu z Disney Worldu niemal dwadzieścia pięć lat temu. Potem przez rok Ally nie chciała jeść niczym innym. Kiedyś długo patrzyliśmy z Charlesem, jak usiłowała zaatakować nią kotlet schabowy. Spojrzeliśmy wtedy po sobie. – Było się szarpnąć na nóż i widelec – mruknął Charles, a Ally posłała mu znad talerza pełne wyrzutu spojrzenie. Teraz wpakowałam sobie całą łyżeczkę masła orzechowego do ust i spojrzałam przez okno na podwórze. W księżycowej poświacie widziałam begonie, które zasadziłam w czerwcu. Pochylały się ciężko na rabatce. Przetarłam oczy i spojrzałam na zegar. Było już po trzeciej. Plecy bolały mnie od tylu godzin przed monitorem. Nalałam sobie szklankę wody z kranu, wypiłam ją łapczywie i ruszyłam do ciemnego salonu. Siadłam ciężko na fotelu Charlesa i zapatrzyłam się tępo w przestrzeń. Przez moskitiery wlewały się do środka odgłosy letniej nocy: ciche cykanie świerszczy, pohukiwanie sów, szelest biegających po okolicy pręgowców i szopów. Pachniało wilgotnym powietrzem, duchotą, upałem. Żyłam w świecie pełnym cieni. Poczułam, że coś chwyta mnie za gardło, i czekałam, aż nadejdą łzy. Po co je dłużej wstrzymywać? Nie było już nikogo, dla kogo miałabym być silna. Nie było powodu, żeby się trzymać. Nie udało mi się odnaleźć Ally, Tony nie żył… Nie wiedziałam już sama, ile mi zostało sił do walki. Czułam się stara, zmęczona i przegrana. Marzyłam o tym, żeby był przy mnie Charles. Boże, jak ja za nim tęskniłam. Za jego spokojnym, pewnym głosem, za błyskiem w oku, gdy zaczynał

opowiadać dowcip, za jego chłodną dłonią na moim biodrze, gdy spaliśmy. Za jego zapachem rano. Za jego drapiącym zarostem muskającym mój policzek. Za tym, jak patrzyliśmy po sobie, gdy Ally wchodziła do pokoju – z dumą i zachwytem. Charles wiedziałby, co robić. Ująłby moją dłoń, ścisnął ją i powiedział, żebym się nie martwiła, że na pewno wszystko się wyjaśni i będzie dobrze. Kłamałby oczywiście, ale i tak bym mu uwierzyła, choćby na chwilę. I ta wiara byłaby jak łaska. Może powinnam wyjechać – pomyślałam. – Dać sobie z tym wszystkim spokój i zacząć życie od nowa. Sprzedać dom, przeprowadzić się na Florydę, kupić domek albo mieszkanie blisko oceanu. Całe dnie siedzieć na słońcu z innymi duchami, które tak jak ja czekają na szansę odnalezienia straconych fragmentów siebie. Odchyliłam się w fotelu, przymknęłam oczy i słuchałam chóru świerszczy, aż sen wciągnął mnie w swoje głębiny.

Jeszcze 276 kilometrów

Allison Stacje odzywają się i milkną, country zmienia się na jakiś czas w rocka, a potem znów wraca. Boli mnie od tego głowa, więc wyłączam radio i otwieram okno. Dmucha powietrze z autostrady, ale przynajmniej znika dzięki temu samochodowa duchota. Straszny dziś upał, jest już około trzydziestu stopni. Rzucam okiem na temperaturę silnika. Na razie nie rośnie. W duchu dziękuję Chetowi za sprzedanie mi takiego porządnego samochodu. Zaczynam wierzyć, że jednak uda mi się dotrzeć do domu. Była niedziela. Samochód jechał pustymi ulicami i wczesnym popołudniem dotarliśmy na lotnisko Midway. Ben całą drogę trzymał mnie za rękę, a od czasu do czasu spoglądał na mnie i puszczał do mnie oko. Wiedział, że zawsze denerwuję się przed lotem, szczególnie mooneyem. Nie chodziło o to, że był słabym pilotem – wręcz przeciwnie, był świetny – ale przerażał mnie rozmiar tego samolociku na tle bezkresnego nieba. Był jak zabaweczka zawieszona przez niewidzialną dłoń dziecka. Przeszliśmy przez terminal prosto na płytę lotniska. Zasady bezpieczeństwa nie obowiązują bogatych. Samolot już na nas czekał, śmigło połyskiwało w bezlitosnym słońcu. Upał atakował z każdej strony, powietrze było ciężkie od spalin. Ben wziął moją torbę i rzucił do bagażnika. – Chodź tu do mnie – powiedział i przyciągnął mnie, po czym mocno pocałował. – Będę za tobą tęsknił, ślicznotko. Spojrzałam na niego zdezorientowana. – Jak to? – Sam zawiezie cię do San Diego – wyjaśnił. – Ja mam tu jeszcze kilka spraw do załatwienia. Podążyłam za jego wzrokiem i ujrzałam Sama. Szedł po płycie lotniska, trzymając skórzaną walizkę. Uniósł rękę w ramach powitania. Mój mózg pracował jakoś niemrawo, w zwolnionym tempie. Spojrzałam Benowi w oczy, żeby coś z tego zrozumieć, ale ukryte były za ciemnymi okularami, więc zobaczyłam tylko swoją zdumioną minę. – Przecież to twój samolot. To ty jesteś pilotem. – Sam zrobił licencję pilota w tym samym czasie co ja. Nie wspominałem ci o tym? Jest świetny, słowo daję. Prawda, stary? – Ben poklepał go po plecach. –

Oddaję cię w pewne ręce. Spojrzeli po sobie i zauważyłam, że kąciki ust Sama drgnęły. Zalała mnie panika – lodowata woda spływająca po kręgosłupie. – Kochanie – jęknęłam błagalnie, chwytając go za rękę. – Przecież wiesz, że kiedy cię nie ma, okropnie za tobą tęsknię. Bez ciebie dom jest taki pusty. Chcę… Ja tylko… Proszę… – bełkotałam ze strachu. Zrobiłam wdech. – Mogę zostać, dotrzymać ci towarzystwa… Pokręcił głową. – Będę cały czas pracował. Zanudziłabyś się na śmierć. Lepiej, żebyś wróciła do San Diego. Liz wspomniała, że w przyszłym tygodniu idziecie razem na lunch… Przecież nie możesz tego przegapić. – Zauważył moją zdumioną minę. – Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem, pamiętasz? Kiedy byłaś w łazience. – Pokiwałam niepewnie głową. Jego twarz wykrzywiła się w sztucznym uśmiechu. – Powiedziała mi coś jeszcze. To była szalona historia o tym, że ostrzegłaś ją, że Paul ma jakieś kłopoty. – Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Wyciągnął rękę, ujął moją brodę palcami. – Myślałem, że mnie kochasz – dodał czule, kręcąc głową z niedowierzaniem. Otworzyłam usta, ale nie zdołałam wydukać ani słowa. Szok był tak silny, że miałam wrażenie, iż jednym ciosem odcięto mi głowę od ciała. Liz mnie zdradziła. A ja zdradziłam Bena. Byłam sama. A teraz umrę. Zdjął okulary i spojrzał mi w oczy. W jego oczach nie zobaczyłam niczego, co bym rozpoznawała – żadnej czułości, żadnej miłości. Tylko chłodne, zabójcze spojrzenie mordercy. – Ben… – wyszeptałam, ale słowa uwięzły mi w gardle. Bo też nie mieliśmy już sobie nic do powiedzenia. Ścisnął moją brodę – za mocno – i pocałował mnie w policzek. – Lepiej już lećcie, bo przegapicie swoje okienko. Krew dudniła mi w uszach, a oczy rozglądały się po płycie. Czy był tu ktoś, kogo mogłam poprosić o pomoc? Nie. Uciekaj! Musisz uciekać. Terminal znajdował się zaledwie kilkaset metrów od nas. Czy dam radę do niego dobiec? Spojrzałam na stojących przede mną mężczyzn: na wysoką, smukłą sylwetkę Bena i wielką, szeroką pierś Sama. Nie miałam szans. A nawet gdybym dobiegła do terminalu, co bym tam niby powiedziała? Liz była dowodem na to, że nie mogłam nikomu ufać. Anthony miał rację, kiedy mówił, że gdy nadejdzie czas, nikt nie będzie mógł mi pomóc. Byłam sama jak palec. „Bądź na to przygotowana” – powiedział, ale i tak w końcu nie byłam. Znalazłam się w pułapce. Jak zwierzę idące na rzeź.

Sam chwycił mnie mocno za łokieć i pchnął w stronę kabiny. – Zaczekajcie! – krzyknęłam, wyrywając mu się. Teraz już płakałam z rozpaczy. Skoro nie mam jak uciec, będę błagać o litość. – Ben, proszę. To jakieś nieporozumienie. Wyciągnął rękę i odsunął mi kosmyk włosów z twarzy. – Ja wszystko doskonale rozumiem – oświadczył, a potem pochylił się i pocałował mnie mocno w usta. Pchnął mnie w stronę Sama. Blokowali mnie z obu stron. Nie miałam wyjścia. Musiałam wejść na pokład samolotu. Szłam niepewnie po schodkach, metalowa konstrukcja bujała się pod moimi stopami. Czułam ciężar Sama na schodkach, ciepło jego ciała tuż za mną. Drzwi kabiny się zamknęły i warknął silnik. Patrzyłam, jak Ben idzie przez płytę lotniska. I wtedy dotarło do mnie, że nie nastąpi żadne uratowanie księżniczki w ostatniej chwili. To nie była bajka. A na końcu tej historii nie czekał na mnie żaden książę. Byłam zdana na siebie.

Maggie Ktoś zadzwonił do drzwi i obudziłam się raptownie. Był już ranek – zasnęłam w salonie. Wstałam ostrożnie z fotela i cała zesztywniała ruszyłam do wejścia. Próbowałam zobaczyć przez okienko, kto to, ale widziałam tylko szerokie plecy i ciemne włosy. Pewnie akwizytor. Otworzyłam drzwi. – Słucham pana. Mężczyzna odwrócił się i uśmiechnął. – Pani Carpenter – powiedział, przykładając dłoń do piersi. – Jakże miło wreszcie panią poznać.

Allison Milczeliśmy, a samolot piął się coraz wyżej. Moje wnętrzności zupełnie się już rozpuściły, zmieniły w coś lepkiego i gorącego. Sam wzrok miał wbity przed siebie, oczy skupione na bezkresnym błękicie, dłonie zaciśnięte na wolancie. Póki pilotował, nie mógł mi nic zrobić. Ale gdy tylko wylądujemy, zginę. Ile o mnie wiedzieli? Bawiłam się dekoltem sukienki, aż natrafiłam na medalion. Czy wiedzieli, co znajduje się w środku? Spojrzałam na pasmo górskie, które rozciągało się pod nami jak pomięty arkusz papieru. Znów pomyślałam o tej niewidzialnej rączce dziecka, która wymachuje nami po błękitnym niebie, a potem o długim, swobodnym spadaniu w nicość. Z mgły paniki zaczął się wyłaniać plan. Tyle razy patrzyłam, jak Ben prowadzi tę maszynę. Gdyby tylko udało mi się unieszkodliwić Sama, mogłabym wylądować i uciec. Szanse powodzenia były bardzo małe, ale musiałam zaryzykować. A jeśli skończy się to moją śmiercią, przynajmniej i on zginie. Przypomniałam sobie instrukcje trenerki z zajęć samoobrony, na które chodziłam na studiach. – Oczy, nos, gardło, brzuch, pachwina, stopy – powtarzała bez końca. Kazała nam recytować tę listę tyle razy, że teraz bez trudu zanuciłam ją w głowie. Nos. Sam był dużym mężczyzną, ale kiedy wbiłam mu łokieć w nos, poczułam zgrzyt łamiącej się kości, nim nawet miał czas unieść dłonie, żeby mnie powstrzymać. – Co jest, kurwa?! – ryknął i rozejrzał się oszołomiony. Uniósł ręce do twarzy – między palcami płynęła mu krew. Oczy. Wbiłam palec głęboko w oczodół. Wydał jakiś nieludzki dźwięk, rodzaj zduszonego wrzasku. Uniósł dłoń do oka, otulając je palcami, jakby to był ranny ptak. Teraz z krwią mieszały się łzy i smarki i wszystko to lało się po jego przedramieniu, plamiąc nieskazitelnie białą koszulę. Walcz. Wykorzystałam tę chwilę, żeby chwycić stery, które puścił. Samolot tracił wysokość. Wyobraziłam sobie dłonie Bena na wolancie. Co on by zrobił, żeby temu zaradzić?

Myśl. Zmniejszyłam ciąg, ściągnęłam wolant. Samolot jęknął i zatrząsł się, ale zaczął się wspinać. Sam oprzytomniał i chwycił mnie za gardło. Ręce zsunęły mi się ze sterów. Wbił we mnie zakrwawione palce. Twarz miał zmasakrowaną, nos już mu opuchł, z jednego oka płynęło coś białoróżowego. Silnik czknął i padło zasilanie. Odepchnęłam Sama łokciem i usiłowałam uspokoić kolumnę sterową. Rozległo się niskie zawodzenie alarmu. – Coś ty zrobiła?! – usłyszałam panikę w jego głosie i zaraz potem zaczął mną mocno potrząsać, uderzać moją głową o panel sterowania. – Coś ty, kurwa, zrobiła?! Walcz. I wtedy samolot zaczął spadać. Sam podniósł mnie za ręce i cisnął o ścianę kabiny. Alarm wciąż zawodził. – Kurwa mać! – Teraz już panikował, walił w jakieś przyciski, szarpał przepustnicę, kopał w stery kierunku, usiłując odzyskać kontrolę nad samolotem. Zdrowym okiem wpatrywał się rozpaczliwie w migające światełka, ale było już za późno. – Ty suko! Coś ty, kurwa, zrobiła najlepszego?! Coś ty zrobiła?! Spadaliśmy i spadaliśmy. Zupełnie swobodnie. To koniec. Zaraz miałam umrzeć. Nie. Czytałam kiedyś w gazecie o dziewczynie, która przeżyła wypadek samolotowy. Leciała z chłopakiem i dwojgiem przyjaciół. Samolot stracił wysokość i rozbił się w górach. Pozostała trójka zginęła w czasie uderzenia, ale dziewczyna wyszła z tego prawie bez szwanku. Zeszła z góry, spotkała strażnika parku i uratowała się. Kiedy spytano ją, jakim cudem przeżyła, powiedziała dziennikarzom, że stało się to tylko dzięki temu, że zachowała spokój. Nie spanikowała jak pozostali. Głos matki w mojej głowie. Nie panikuj, Ally. Oddychaj. Zrobiłam głęboki wdech, wypełniając płuca powietrzem. Zrobiłam długi wydech. Sam był już w swoim świecie – pełnym bólu, strachu i wściekłości. Nie zauważył nawet, że siadam z powrotem na swoim miejscu, zapinam pas i przyjmuję bezpieczną pozycję. Walił pięściami po kontrolkach. Alarm dalej wył. Rozluźnij mięśnie – powiedziałam sobie. – Po prostu rozluźnij mięśnie. Góra zbliżała się coraz bardziej, na zielonym dywanie pojawiły się piksele poszczególnych drzew, które witały nas, wymachując gałęziami na wietrze. Sięgnęłam w stronę Sama. Ryczał już niczym dzikie zwierzę, dłońmi drapiąc szybę. Nie zauważył, że odpinam mu pas. Głowa w dół. Spokojnie. Oddychaj.

Chwyciłam raptem naszyjnik, palcami usiłowałam otworzyć sekretnik. Musiałam ostatni raz zobaczyć ich twarze. Otworzyłam medalion i spojrzałam na zdjęcie, moi rodzice w miniaturowej wersji, wciśnięci w złotą tarczę. – Przepraszam – powiedziałam z oczami pełnymi łez. – Tak strasznie was przepraszam. Zacisnęłam medalion w pięści i szeptałam wygrawerowane na nim słowa: „Boże, chroń tego podróżnego na lądzie, wodzie i w powietrzu, prowadź go, dokądkolwiek wędruje”. Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by przyszła do mnie ziemia. Przeżyj.

Maggie Na zdjęciach wyglądał zdecydowanie lepiej. W prawdziwym życiu jego szczęka była zbyt kanciasta. Ale oczy miał rzeczywiście szafirowe, a w uśmiechu, którym mnie zaszczycił, ukazywał idealne, białe i proste zęby. Rozumiałam, że mógł się podobać. – Ty nie żyjesz – wybąkałam, mrugając tępo. – Wiem, że to musi być dla pani nieco zaskakujące – powiedział, przepychając się koło mnie. Patrzyłam, jak wchodzi do pokoju i obrzuca wszystko szybkim spojrzeniem: tapetę w kwiaty, wytarte dywaniki, fotel Charlesa, na którym wciąż było widać odciśnięty mój kształt. Zdusiłam w sobie odruch, żeby go przeprosić za bałagan. Wszedł do kuchni, a ja za nim. – Znaleźli twoje ciało. Twoi rodzice powiedzieli mi, że odbył się twój pogrzeb. – Tak, był pogrzeb. Podobno bardzo ładny. – Wziął stos papierów ze stołu, przejrzał i odłożył. – Pani Carpenter… mogę mówić pani po imieniu, prawda? Maggie, masz uroczy dom. – Krążył po kuchni, sunąc palcami po blacie. – Bardzo tu… przytulnie. – Co ty tu robisz? Nie odpowiedział. Wziął ściereczkę, złożył starannie i zawiesił na rączce od piekarnika. Poszłam za nim do salonu, gdzie stanął przy kominku. Wziął jeden z resoraków Charlesa i zamknął go w dłoni. Ally spoglądała na nas ze zdjęcia. Podążył za moim spojrzeniem i uśmiechnął się. – Piękna, prawda? – Co tu robisz? – spytałam znowu. Szok zalewał mnie falami. Odstawił samochodzik na kominek i obrócił się do mnie. – Uznałem, że najwyższy czas poznać matkę narzeczonej. Zrobiłam krok w jego stronę. – Gdzie ona jest? Żyje? Co jej zrobiłeś? Podsunął mi krzesło, patrząc na mnie z troską. – Taka jesteś blada – powiedział. – Usiądź, proszę. Wiem, że jesteś zaskoczona. Siądź sobie. – Dziękuję, postoję. – Nie chciałam, żeby zobaczył, jak bardzo się trzęsę.

Uśmiechnął się. – W takim razie przynajmniej pozwól, że przyniosę ci szklankę wody. Ruszył z powrotem do kuchni. Usłyszałam grzechotanie szklanek, strumień wody uderzający o zlew. Oszołomiona rozejrzałam się po pokoju. Czy to się naprawdę działo? A może w końcu oszalałam? Dopiero kiedy znów wszedł do salonu, dotarła do mnie powaga sytuacji. Nie miałam przecież pojęcia, kim jest ten człowiek ani do czego jest zdolny. Musiałam się przede wszystkim opanować. Podał mi szklankę, a ja posłusznie upiłam łyk. – Przynieść ci coś jeszcze? – Stanął nade mną taki troskliwy i przystojny z tymi podwiniętymi rękawami. – Widziałem ekspres. Może zrobić ci kawę? Żółć podeszła mi do gardła i zamusowała nieprzyjemnie. Pokręciłam głową. – Proszę – wyszeptałam słabo. – Mam prawo wiedzieć, co się dzieje. – W takim razie usiądźmy. Skinęłam głową i opadłam na kanapę, zbyt otumaniona lub słaba, żeby dłużej stać. – Wydaje mi się, że doszło do… pewnego nieporozumienia – zaczął ostrożnie, siadając na fotelu Charlesa. Skóra zaskrzeczała pod jego ciężarem. – Widziałam raporty – wydukałam. – Przecież zidentyfikowali zwłoki po zębach… Zmarszczył brwi. – Zawsze mogą się zdarzyć jakieś błędy. Raporty się gubią, mieszają. – Nie było cię w tym samolocie? – Myślałam o wszystkich tych godzinach poszukiwań. O jasnym słońcu w San Diego, zatęchłej ciszy czytelni, cichym szumie mojego starego komputera, który wciąż czekał na mnie na stole w kuchni. Podejrzewałam różne rzeczy, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby kwestionować jego śmierć. Pokręcił głową. – Nagła zmiana planów. To się zdarza. – Ale… przecież to ty byłeś pilotem – wybąkałam. – Skoro nie ty, to kto prowadził maszynę? Machnął tylko ręką. – To bez znaczenia. – Nic z tego nie rozumiem. – Nagle ogarnęła mnie szalona nadzieja. Skoro on żyje… skoro nie zginął w wypadku… skoro nawet nie było go w samolocie… – Czy to znaczy, że Allison też tam nie było? Czy ona żyje? Spojrzał na mnie ze smutkiem, kąciki jego ust opadły.

– Allison była w samolocie. Przykro mi. Boleśnie wróciłam na ziemię. – Ale ona… Ale ty… Ja nie… – jąkałam się. Czułam się jak idiotka. Miałam wrażenie, że odpowiedź jest oczywista i tylko ja jej nie widzę. – Przykro mi – powtórzył cicho. – Bardzo ją kochałem. Dałbym jej wszystko, czego tylko by chciała. – Ujął moją rękę. – Widzisz, jestem dobrym człowiekiem, Maggie. Ale twoja córka tego nie doceniała. – Jego głos był spokojny, równy, błękitne oczy lśniły nieodgadnionym blaskiem. Sięgnął ku mojej szyi. Poczułam jego zimne i suche palce. Wzdrygnęłam się. Wyciągnął mi zza bluzki medalion i przyjrzał mu się. – Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego to nosi – zwierzył mi się, ważąc go w dłoni. Czułam jego oddech na obojczyku. – Ta błyskotka zawsze wydawała mi się trochę… tania. Mój głos był ledwo słyszalnym szeptem: – Dostała to od ojca. Byli bardzo zżyci. Wskazał sekretnik głową. – Mogę. – Nie było to pytanie. Otworzył medalion i spojrzał na zdjęcie w środku. – Wyglądacie na bardzo szczęśliwych. My też byliśmy szczęśliwi. – Podważył fotografię paznokciem. Drgnął mu mięsień szczęki. Zalał mnie paniczny strach, lodowata woda w żyłach. – Gdzie on jest? – Jego głos był bardzo cichy. – Nie wiem, o czym mówisz. – Trzęsłam się jak farba w mieszalniku. Byłam o to na siebie wściekła, ale nie potrafiłam tego opanować. – O, nie. Nie dam się znowu na to nabrać. – Obdarzył mnie szerokim, olśniewającym uśmiechem. I wtedy zrozumiałam, że oszalał. – Już raz dałem się wystrychnąć na dudka. Twojej córce. Wiesz, co to za uczucie być zdradzonym przez kobietę, z którą się chciało ożenić? Pokręciłam głową. W powietrzu zawisła niewypowiedziana groźba przemocy. – To jest jak śmierć – powiedział cicho. – To takie uczucie, jakby się umierało.

Jeszcze 25 kilometrów

Allison Zjeżdżam z autostrady i jadę w stronę skrzyżowania. McDonald stoi tam gdzie zawsze. Dyskont z materacami też. Za to pojawił się Starbucks. Granville jest położone nieco na południe od Owl’s Creek. Jako nastolatka przyjeżdżałam tu w każdy weekend, żeby wałęsać się po rozległej galerii handlowej. Nie kupowałam wiele – jakieś kolczyki w Claire’s Accessories, Tshirt na przecenie w Gapie, kilka CD w HMV. Nie chodziło o kupowanie. Te głośne watahy nastolatków w za luźnych dżinsach szukały tylko poczucia, że mogą tu cokolwiek zrobić, choćby i było to coś bezmyślnego. Owl’s Creek należało do naszych rodziców. Już dawno zamknęło się na wszystko, co nowe. Ojciec wspominał, że za jego młodości jeździło się do kina samochodowego, że chodziło się na tańce do ratusza, ale jego opowieści wydawały się zupełnie nierealne w tym zabitym dechami miejscu, w którym straszyliśmy jak jakieś duchy. Owl’s Creek miało nam do zaoferowania jedynie pokrytą kurzem bibliotekę, Armię Zbawienia i restaurację serwującą cały dzień jajka. Granville natomiast to były wrota do wielkiego świata, świata pachnącego wprawdzie wodą kolońską Abercrombie i smażonym serem, ale jednak. To miejsce miało potencjał. I oto znów tu jestem. Prawie w tym samym punkcie, z którego wyruszyłam. Wzniosłam się zbyt blisko słońca i teraz lecę ku ziemi, straciłam skrzydła, włosy trzepoczą mi na wietrze. Skręcam w prawo przy sklepie, a potem w lewo przy stacji benzynowej. Nie patrzę na drogowskazy. Nie muszę. Te drogi są tak głęboko wyryte w moim mózgu, że nie muszę nawet się zastanawiać, dokąd jadę. Po prostu jadę. Potem długą szosą do Owl’s Creek. Wjeżdżam na łuk, który zawsze pokonywałam ze zbyt wysoką prędkością, trzymając mocno kierownicę obiema rękami i śmiejąc się, gdy piszczały opony. Mijam podstawówkę, w której zajęłam trzecie miejsce w konkursie naukowym. Skręcam w lewo przy placu zabaw, gdzie przeżyłam pierwszy pocałunek z chłopcem o imieniu Andy. W prawo na ulicę, gdzie latem jeździłam na rowerze. Fryzjer, u którego pierwszy raz ścięłam włosy. Stary magazyn wciąż straszy pustymi oknami. Kafejka. Nadal przydałoby się ją pomalować. Wszystko bez zmian. Tak jakbym nigdy się stąd nie ruszała. Wjeżdżam na parking za monopolowym i wysiadam z samochodu. Nogi mi tak zesztywniały, że się potykam. Jest gorąco, tak upalnie, że aż asfalt mruczy.

Niebo jest jasnobłękitne, gdzieś w oddali słyszę melodyjkę samochodu z lodami i dopiero wtedy uświadamiam sobie nagle, że jest lato. Ludzie idą dziś pewnie na grilla albo leżą na leżakach, wdychając zapach chloru i kremu do opalania. Jedzą lody, które ciekną im po knykciach, nim mają szansę pospiesznie je zlizać. Otwieram bagażnik i wyciągam strzelbę. Wydaje się ciężka, metal parzy mnie w palce. Sprawdzam komorę i wsuwam jeszcze jeden nabój. Trzy strzały. To wszystko, co mam. Odkładam strzelbę na podłogę przy siedzeniu pasażera i siadam za kierownicą. Robię głęboki wdech. Pachnie geranium, sadźcem purpurowym, świeżo skoszonymi trawnikami i topniejącym asfaltem. Zapachy lata w Maine. Jestem już blisko. Już prawie jestem w domu.

Maggie W domu rozległ się mechaniczny dźwięk dzwonka. Znieruchomieliśmy oboje. Przez matowe szkło ujrzałam zarys smukłej sylwetki. Znów zabrzmiał dzwonek i usłyszeliśmy głos: – Pani Carpenter? Jest pani w domu? Serce mi zamarło, gdy rozpoznałam ten głos. Ben obrócił się w moją stronę. – Kto to? – syknął. – Shannon – odpowiedziałam szybko. – Znajoma. Nie byłam pewna, czy powinnam dodać, że to policjantka. Być może by go to odstraszyło, ale bałam się zaryzykować. To przecież człowiek, który upozorował własną śmierć. Wolałam nie mieszać Shannon do tego wszystkiego. Przycisnęła dłoń do szyby. – Widziałam pani samochód na podjeździe! – zawołała. – Szef mnie do pani wysłał. Mam odczyt z chipa! Benowi zaparło dech w piersi. – Wpuść ją – rozkazał ochrypłym głosem. Położył mi dłoń na ramieniu i pchnął mnie w stronę drzwi. Nogi miałam jak z ołowiu. Chciałam krzyknąć, żeby ją ostrzec, albo otworzyć szybko drzwi i kazać jej uciekać, ale zamiast tego patrzyłam, jak drżącą dłonią przekręcam gałkę w drzwiach i je otwieram. Stojąca na schodach Shannon uśmiechnęła się do mnie promiennie. – Wiedziałam, że jest pani w domu! Dlaczego tak długo pani nie otwierała? – zganiła mnie, wchodząc do środka. – Ja… – Obejrzałam się za siebie. W salonie było pusto. Spojrzałam znów na nią. Była w mundurze, na jej biodrze wisiała kabura z bronią. Niby wiedziałam, że jej praca polega na chronieniu ludzi, ale miała tak młodą i naiwną twarz, była drobna jak ptaszek… że czułam, że to ja muszę ją chronić. – Byłam w łazience – skłamałam pospiesznie. – To nie jest najlepszy moment. Jakoś dziwnie się czuję i zamierzałam się właśnie położyć… – Rzeczywiście jest pani bardzo blada. – Położyła mi dłoń na czole i zmarszczyła brwi. – Ale chyba nie ma pani gorączki. Mogę pani jakoś pomóc? Może zrobię herbaty? Albo znajdę coś przeciwbólowego? Pokręciłam głową.

– Jest pani kochana, ale nic mi nie jest, naprawdę. Lepiej będzie, jak już pani sobie pójdzie. Nie chciałabym pani zarazić. – Mnie się tam nic nie ima – pochwaliła się, machając ręką. – Poza tym myślę, że zainteresuje panią to, co mam jej do powiedzenia. Ten drobiazg, który znalazła pani w medalionie Allison, to była karta microSD. To taka karta pamięci. Można na niej między innymi nagrywać rozmowy. To właśnie robiła Allison. Na tym malutkim chipie są całe godziny nagrań, może nawet setki godzin. Nie miałam jeszcze czasu przesłuchać wszystkiego, ale Jim powiedział mi o pani podejrzeniach i miała pani rację. Allison dokopała się do strasznych brudów w tej firmie. – Błagam panią – jęknęłam, pchając ją w stronę drzwi. Znów się trzęsłam, pociły mi się dłonie. Strach był niczym zimny kamień w żołądku. – Porozmawiamy o tym później. Wolałabym być teraz sama. Ale Shannon zupełnie mnie zignorowała. – Znała też Anthony’ego Tracanellego – nawijała dalej. – Na chipie znalazłam różne dokumenty od niego. A pani jak go właściwie poznała? Miałam ochotę siłą wypchnąć ją za drzwi. Musiałam za wszelką cenę wyrzucić ją z domu, nim powie choć jedno słowo więcej. – Błagam… W kuchni rozległ się stłumiony huk i zamarłyśmy. Shannon popatrzyła na mnie uważniej, jakby pierwszy raz mnie zobaczyła. Starałam się odpowiedzieć spokojnym spojrzeniem, ale wiedziałam, że widzi w moich oczach strach. – Czy ktoś u pani jest? – Nie – odparłam zbyt szybko. Chciała mnie wyminąć, ale zablokowałam jej drogę. Kątem oka zobaczyłam sunący po podłodze cień Bena. – Błagam – zaklinałam ją. – Niech już pani idzie. – A ja właśnie zaparzyłem kawę. – Obejrzałyśmy się z Shannon i zobaczyłyśmy idącego lekko przez korytarz Bena. Na twarzy miał maskę spokojnej uprzejmości. – Może zaprosisz znajomą na małą czarną, Maggie? Liczyłam na to, że w oczach Shannon ujrzę ten błysk, który pojawia się, gdy się kogoś pozna, ale zawiodłam się. Spojrzała na mnie podejrzliwie. – A nie mówiła pani przypadkiem, że jest sama? Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale mnie zawiodły. Czułam się tak, jakbym utknęła we własnym ciele. Albo jakbym unosiła się nad nim bezsilna. Zupełny bezwład. Shannon przepchnęła się zwinnie i już szła do kuchni. Ben uśmiechnął się sympatycznie i skinął na mnie, żebym za nią poszła. Miałam wrażenie, że kości

w moich nogach się rozpuściły. W kuchni pachniało świeżo zaparzoną kawą i tym jego płynem do golenia, ostrym, piżmowym z cytrusową nutą. Shannon już siedziała przy stole, patrząc uważnie na Bena, który nalewał kawę do trzech kubków. Zauważył, że utknęłam w drzwiach. – Proszę – powiedział do mnie. – Siadaj. Jego głos był lekki, ale słyszałam w nim ukrytą groźbę. Usiadłam przy stole i starałam się nie patrzeć Shannon w oczy. Jeśli uzna, że wszystko jest w porządku, może sama sobie pójdzie. Może jeszcze zdoła uciec. Zauważyłam, że jej palce wiszą niezobowiązująco nad kaburą. Nie, nie uznała, że wszystko jest w porządku. – My się chyba nie znamy – powiedział Ben, stawiając przed nią parujący kubek. – Nazywam się Ben Gardner. Patrzyłam, jak na jej twarzy pojawia się błysk zdumienia, ale natychmiast się opanowała. Skinęła mu głową, a potem twardym, oficjalnym tonem powiedziała: – Raczy pan wyjaśnić, co tu robi? Pokręcił głową z uśmiechem. – Nie, raczej nie raczę. – Podniósł cukiernicę i wyciągnął w jej stronę. – Cukru? Shannon pokręciła głową. – Nie, dziękuję. Tylko mleko. Ben wsypał sobie cukier do kubka i zamieszał starannie, po czym odłożył mokrą łyżeczkę do cukiernicy. Patrzyłam, jak kryształki wokół ciemnieją i się topią. – A więc? – powiedział, po czym urwał, żeby upić kawy. – Co takiego mówiła pani Maggie o chipie? Shannon nawet powieka nie drgnęła. – Domyślam się, że to przez niego pan tu jest. – Może i wyglądała jak słodki dzieciak, lecz zachowywała teraz kamienny spokój. Nie spuszczała Bena z oczu. – Wydawałoby się, że ktoś taki jak pan powinien zachowywać większą dyskrecję podczas rozmów telefonicznych. – Cóż by nam pozostało na tym świecie, gdyby nie ufność w ludzi? – Przysunął sobie krzesło, aż pisnęło o podłogę. – Prawdę powiedziawszy, chętnie posłucham, co też pani niby na mnie ma. Jestem pewien, że to tylko jakieś nieporozumienie. Shannon puściła jego słowa mimo uszu.

– Zmarł człowiek. Były pracownik Agencji Żywności i Leków. Nazywał się Anthony Tracanelli. – A zatem wiedziała też o tym, że Tony pracował dla agencji. Ciekawe, czego jeszcze się dowiedziała. – Zna go pan? Ben wzruszył ramionami, ale widziałam, że zacisnął mocniej szczękę. – Poznaje się tylu ludzi… – Zbierał materiały na temat Prexilane. Znalazł dowody na to, że pana firma ukrywała przed pacjentami dane dotyczące skutków ubocznych leku Somnublaze. Anthony Tracanelli został zabity w pokoju hotelowym niedaleko stąd. – Zerknęła szybko na mnie, jakby starając się mnie uspokoić. Wyczuła widać, że aż mną zatrzęsło. A więc nie było to żadne samobójstwo, tylko morderstwo, za którym stał Ben. Poczułam ruch pod stołem. Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że Shannon otwiera kaburę i kładzie dłoń na broni. – Ale o tym pewnie też nic pan nie wie. Ben sięgnął przez stół po mleko i podał je policjantce razem z łyżeczką. – Nie dolała sobie jeszcze pani mleka. Proszę bardzo. Shannon ujęła je wolną lewą ręką. Dłoń drżała jej lekko, gdy nalewała sobie mleka, i odrobina wylała się na blat. Tylko po tym można było poznać, że trochę się boi. Ben patrzył uważnie, jak odstawia dzbanuszek na stół i tą samą ręką unosi łyżeczkę. To, co nastąpiło potem, stało się tak szybko, że mój umysł z trudem za tym nadążał. Shannon mieszała kawę łyżeczką, metal stukał o ceramiczny kubek. A później już była na podłodze, z dziury w jej piersi zaś lała się na glazurę krew. Rzuciłam się w jej stronę, przytuliłam jej głowę. Jej wielkie oczy z przerażeniem wpatrywały się w sufit. Krew nie przestawała płynąć, tak czerwona, że niemal czarna. Przycisnęłam dłonie do rany w nadziei, że zatrzymam tę powódź. Nigdy w życiu nie widziałam aż tyle krwi. Rozciągała się pod nami jak dywan, wsiąkała w moje dżinsy. Krew Shannon. Czy to się w ogóle działo naprawdę? Jak to się mogło dziać? Podniosłam wzrok na Bena. W jednej drżącej dłoni trzymał pistolet, a drugą wycierał ściereczką mleko ze stołu. Wzrok miał nieobecny. – Postrzeliłeś ją – powiedziałam do niego tępo. Blada twarz Shannon patrzyła na nas z podłogi. Słyszałam jej rzężący oddech, rwący się, słaby. Krew nadal ciekła. – Musimy zawołać karetkę – powiedziałam. – Musimy coś zrobić. Pokręcił głową. Wyglądał jak małe, przestraszone dziecko. – Wiesz przecież, że nie możemy tego zrobić.

Wtedy zrozumiałam, że mnie zabije. Nagle ogarnęło mnie zmęczenie. Przemożne zmęczenie. – Co się tak naprawdę stało z Ally? – spytałam. Wyciągnął rękę, żeby mi pomóc wstać, ale jej nie ujęłam. – Przykro mi – powiedział czule. – Nie chciałem, żeby tak to się skończyło. A potem uniósł rękę nade mnie i świat pogrążył się w ciemności.

Zero kilometrów

Allison Parkuję przy krawężniku w bezpiecznej odległości od domu. Jakiś mały chłopiec jedzie niepewnie po jezdni na rowerku z bocznymi kółkami. Za nim idzie matka, popija przez słomkę mrożoną kawę, na piersi ma dziecko w nosidle. Odczekuję, aż mnie miną, a potem wysiadam z samochodu i zarzucam sobie strzelbę na ramię. Jestem spokojna, gdy przeskakuję pierwszy płot. Kiedyś mieszkała tu rodzina Waltersów. Jako trzynastolatka podkochiwałam się w Billym Waltersie. Zaglądałam za ten płot, licząc na to, że go zobaczę. Teraz jednak skrzynka przed domem nie jest podpisana i ktoś przemalował ich niebieski domek na zielono. Mają basen w ogrodzie i muszę wymijać rozrzucone tam zabawki: krążki do nurkowania, na wpół napompowany ponton i całe gniazdo makaronów z pianki. Patrzę w okna, gdy je mijam. W środku jest ciemno, w kuchni pusto i spokojnie, ale spogląda na mnie para złotych oczu. Na parapecie siedzi wielki rudy kot i patrzy podejrzliwie. Pochylam się i biegnę blisko płotu. Obsadzony jest grubymi krzakami i na ubraniu zostają mi małe listki. Dżinsy przylepiają mi się do ud i czuję płynący po nich pot, który zbiera się pod kolanami. Przełażę przez kolejne ogrodzenie, teraz do ogrodu państwa Mancuzo. Pan Mancuzo zawsze był bardzo dumny ze swoich róż i widzę, że nadal są piękne – wielkie różowe kwiaty ziewają leniwie. Na sznurze do prania powiewają delikatnie podkoszulki, prześcieradło i samotna poszewka na poduszkę. Pani Mancuzo zmarła kilka lat temu, jeszcze przed moim ojcem. Też na raka. Z głębi domu słyszę nadmiernie radosne głosy jakiegoś talk-show. Przyciskam plecy do ściany i sunę dalej. Potem jeszcze muszę przebiec przez podwórko McCormicków, Stone’ów i Woodburych, którzy zostawili kosiarkę do trawy na dworze i zupełnie im zardzewiała. A potem wreszcie nasz dom. Zaglądam przez płot. Pierwsze, co widzę, to zjeżdżalnię z huśtawkami. Jest trochę bardziej zardzewiała niż kiedyś, ale nadal stoi. Pamiętam, jak tata bujał mnie na huśtawce wyżej i wyżej, aż na ułamek sekundy łańcuch robił się luźny i czułam, że żołądek mi się wywraca od nieważkości. Pamiętam, jak matka zawsze go ostrzegała, żeby uważał.

„Zaraz spadnie!” – krzyczała, ale on nie słuchał. Coraz wyżej i wyżej, aż kiedy się odchylałam do tyłu, widziałam tylko niebo nad butami. Teraz, gdy patrzę na to wszystko po raz pierwszy od dwóch lat, jestem zaskoczona, jak znajomo to wygląda. Trawa jest nieco za wysoka i zwykle tak starannie prowadzone rabatki z begoniami wyglądają na trochę zaniedbane, ale poza tym nic się właściwie nie zmieniło. W każdym kącie widzę cienie siebie, wspomnienia krzyżują się, nakładają, po czym rozpływają się w powietrzu, pozostawiając ogólne poczucie oszołomienia. Robię głęboki wdech. Jest na tym świecie jeszcze jedna osoba, która jest dla mnie bardzo ważna, i kryje się gdzieś za tymi szklanymi drzwiami. Muszę ją znaleźć.

Maggie Leżę na kanapie, ale nie wiem, jak się na niej znalazłam. Czas napływa w raptownych falach. Wszystko przed moimi oczami jest zamazane. Podnoszę rękę i dotykam czoła. Palce mam mokre od krwi, mojej i Shannon. Shannon. O Boże. Udaje mi się złapać na chwilę ostrość i widzę, że na fotelu naprzeciwko siedzi Ben i na mnie patrzy. – Nie próbuj się ruszać – mówi cicho. – To by za bardzo bolało. – Jego głos jest niemal miły. Kładę głowę z powrotem na oparciu kanapy i gapię się na zawijasy na suficie. Charles sam zrobił ten wzorek, kiedy się tu wprowadziliśmy. Zamykam oczy i pozwalam, żeby przygniótł mnie cały ten ciężar. Jestem taka zmęczona, taka okropnie zmęczona. Straciłam wszystko. Chcę już tylko zasnąć. – Skąd wiedziałeś? – Mój głos zaskakuje mnie samą. Brzmi, jakby dochodził gdzieś z oddali. – Znaczy, o medalionie. Jak się dowiedziałeś? – Twój telefon – odpowiada cicho, a ja przeklinam się w duchu za tę nieostrożność. Ciszę znów przerywa głos Bena. – Dobrze było cię słuchać. – Otwieram oczy. Patrzy na mnie niemal z uczuciem. – Przypominasz mi ją. – Znów zamykam oczy. Słyszę, że wstaje. – Kto jeszcze wie, co jest na tej karcie? Nie mam siły mu odpowiedzieć. Przerasta mnie wysiłek potrzebny do otworzenia ust. Ben powtarza pytanie. Słyszę, że do mnie podchodzi. Kładzie mi rękę na czole. Przypomina mi się, jak kiedy byłam dzieckiem, matka kładła mi na oczy zimny kompres, gdy miałam gorączkę. – Proszę. – Ma taki delikatny głos. Uspokajający. Kołyszący mnie do snu. – Nie chcę, żeby sytuacja stała się jeszcze gorsza, niż musi. Po prostu powiedz mi wszystko, co wiesz, a wreszcie to będzie za nami. – Teraz dosłownie mnie błaga. Podnoszę powieki na tyle tylko, że widzę jego ciemną sylwetkę podświetloną z tyłu promieniami popołudniowego słońca, które wdziera się przez okno. Kręcę głową, jedynie odrobinę. Ally zginęła, próbując ujawnić jego tajemnice. Nie zawiodę jej. Nie teraz. Nie znowu. Pada na mnie cień i wiem, że pochylił się nade mną. Teraz to już tylko kwestia czasu. Zaraz naciśnie spust i będzie po wszystkim. Jestem gotowa.

Allison Zbliżam się do cichego domu. Milczy, jakby nie chciał mi zdradzić swoich tajemnic. Próbuję wejść kuchennymi drzwiami. Zamknięte. Podnoszę stojącą na lewo od nich doniczkę i wyciągam spod niej brązowy kluczyk. Pewne rzeczy się po prostu nie zmieniają. Wsuwam kluczyk w zamek i przekręcam, wzdrygając się na ten odgłos. Powoli otwieram drzwi. Wchodzę. W kuchni jest ciemno, tylko przez okno wpada snop światła. Robię wdech. Tak jak zawsze pachnie środkami czystości, kawą i oliwkowo-tymiankową świeczką, ale poza tymi zwykłymi zapachami czuję jeszcze coś. Jakiś metaliczny smród. I dopiero wtedy widzę to… ją. Ciało rozciągnięte na podłodze, twarz spokojna, poza kroplą krwi w kąciku ust i dziurą w piersi. Podłoga jest lepka od czarnej krwi. Jej zapach jest wszechobecny, jej upiorna słodycz wypełnia moje nozdrza, wpycha się do płuc, atakuje skórę. Żółć podchodzi mi do gardła i z trudem opanowuję odruch wymiotny. Spóźniłam się. Moment. Przyklękam przy ciele. Nie znam tej kobiety, ale widzę, że jest młoda. Ma na sobie mundur policyjny. Oddycham z ulgą. To nie ona. Jeszcze jest nadzieja. Z salonu dobiega jakiś odgłos. Słabe drapanie. Zamieram. Dudnienie krwi w głowie wszystko mi zagłusza. Muszę jakoś uspokoić walące serce. Znów nasłuchuję. Słyszę już tylko miarowe tykanie zegara, a jednak pozostaje to wrażenie, jakby drżały ściany. Ktoś tam jest. Unoszę strzelbę i robię krok do przodu. Jestem już prawie na progu, wieczorne światło rzuca długie cienie na korytarz. Wychylam się zza framugi i zapiera mi dech w piersiach. W moim polu widzenia pojawiają się stary fotel taty i kominek ze stojącymi na nim bibelotami. Wytarty dywanik i moje zdjęcie z ostatniej klasy szkoły średniej. Zrobił mi je profesjonalny fotograf gdzieś niedaleko drogi numer 32. Był starym hipisem – nawet miał koraliki komboloi i długi, siwy kucyk. Kazał mi rozpiąć kilka guzików bluzki, podciągnąć trochę spódnicę. „Taka piękna dziewczyna” – mruczał właściwie do siebie, strzelając mi zdjęcia. A ja uśmiechałam się i uśmiechałam. Nigdy przedtem nikt mnie nie komplementował, nie licząc rodziców oczywiście, i te słowa dodały mi skrzydeł.

Kiedy zobaczyłam negatywy, zrobiło mi się trochę niedobrze. Wyginałam się zalotnie przed jakimś staruchem, podsuwałam ramię do obiektywu, rękę opierałam na biodrze. W końcu połowę z nich wyrzuciłam do śmieci, a tylko niektóre pokazałam rodzicom. Tata wybrał to, które widniało teraz w ramce na ścianie. Było to zbliżenie na twarz. Uśmiechałam się na nim, szczerząc zęby jak dzieciak, którym przecież byłam. Pochylam się do przodu i wyglądam zza framugi. Widzę ją na kanapie. Leży, oczy ma zamknięte. Matka. Niby taki normalny obrazek – matka drzemiąca na kanapie, dłonie ma schowane pod pachami, jak to zawsze ona, kolana ugięte, stopy złożone razem. Ale coś jest nie tak. Jej skóra jest żółtawa, woskowa, oczy ma zapadnięte, wokół nich sine kręgi. Zatyka mnie, gdy widzę na jej czole ten ślad. I krew. Spóźniłam się. Straciłam ją. Odebrał mi już wszystko, każdy najmniejszy nawet fragment mnie, który zdołałam zbudować, odbudować, odzyskać i ukryć. Wszystko przepadło. Teraz już nikt mnie nie kocha. Nie mam nic do stracenia. Wściekłość płynie przeze mnie jak prąd elektryczny. To on to zrobił. Jak tylko go dorwę, to go, kurwa, zabiję.

Maggie Rozlega się głos. Cichy, słaby, odległy, ale gdzieś tam jest. Słyszę go. Wyginam się ku niemu niczym roślina ku słońcu. W górę, w górę, do światła.

Allison Mam dość. Nie chce mi się dłużej ukrywać. W mojej piersi narasta dźwięk, coś między wrzaskiem a rykiem. Wpadam do salonu ze strzelbą opartą o ramię i palcem na spuście. Rozglądam się w poszukiwaniu jakiegoś ruchu, ale nikogo tu nie ma, tylko matka leżąca na kanapie zupełnie tak samo jak ojciec dwa lata temu. Wypycham tę myśl z głowy. – Gdzie jesteś?! – wrzeszczę, a strzelba obija mi obojczyk. – Chcę zobaczyć twoją twarz, ty cholerny tchórzu! Rozlega się jakiś dźwięk, cichy, charczący. Zamieram. Jakby ptak uderzał skrzydłami o ściany klatki. Ten dźwięk wydobywa się z ust mojej mamy. Padam przy niej na kolana, strzelba zsuwa się na podłogę. – Mamo? – Drżą jej powieki. – Mamo, słyszysz mnie? To ja, Ally. Jestem przy tobie, mamo. Wróciłam do domu. Rozchyla usta, ale nie udaje jej się wypowiedzieć żadnych słów, tylko słyszę ten jęk. Zalewa mnie ulga i niemal zwierzęca potrzeba chronienia jej. Ona jeszcze tu ze mną jest. Nie mogę jej teraz stracić. – Nie martw się. Spokojnie. Pomogę ci. – Dotykam rany na jej czole. Krew już zaczyna krzepnąć, wyłania się ciemny siniak. To paskudna rana, ale nie jest śmiertelna. Znów zalewa mnie ulga, ciepła jak woda w wannie. – Wszystko będzie dobrze – szepczę. – Udało ci się. – Odwracam się i widzę, że z kąta pokoju wyłania się Ben z pistoletem wycelowanym w moją głowę. – Wiedziałem, że ci się uda. Spoglądam w dół, na leżącą u moich stóp strzelbę. Ben kopie ją lekko i broń wpada pod kanapę. Matka jęczy cicho. Ben góruje nad nami. Biały, wykrochmalony kołnierzyk koszuli ma poplamiony krwią. – Zostaw ją w spokoju – warczę, wstając niepewnie. Celuje we mnie, więc unoszę dłonie. – Wszystko mi jedno, czy mnie zabijesz czy nie, ale ją zostaw w spokoju. To sprawa między tobą a mną. Kręci ze smutkiem głową. – Za dużo już wie. – Robi krok do przodu. – To wszystko twoja wina, wiesz? Wcale nie musiało się to tak skończyć. Byliśmy razem szczęśliwi, prawda? Patrzy na mnie tak żałośnie. Czuję tępy ból w okolicach mostka, jak stary siniak, którego niepotrzebnie ktoś dotknął.

– Tak – przyznaję cicho. – Byliśmy szczęśliwi. – Na jego ustach pojawia się cień uśmiechu. Wyciąga rękę i dotyka palcem mojego policzka. Wzdrygam się. – Ale to wszystko było jedno wielkie kłamstwo – dodaję, cofając się o krok. – Nie jesteś mężczyzną, za jakiego cię miałam. Jesteś potworem. Jego głowa odskakuje, jakbym go spoliczkowała. – A ty? Czy ty jesteś osobą, za którą się podawałaś? – Zanosi się podłym śmiechem. – Kiedy cię poznałem, byłaś zwykłą zaćpaną dziwką. Kątem oka patrzę odruchowo na leżącą na kanapie matkę. – To nieprawda. Ben znów się śmieje i rusza w moją stronę. – Co? Boisz się, że jak twoja matka się dowie, co tak naprawdę wyprawiałaś w tym barze, przestanie cię kochać? – Widzi szok na mojej twarzy i się uśmiecha. – Od początku o wszystkim wiedziałem. Myślisz, że oświadczyłbym się kobiecie, nie sprawdziwszy jej przeszłości? – Kręci głową. – I to właśnie bolało najbardziej. Wyciągnąłem cię z rynsztoka. Nakłamałem o tobie rodzinie, udawałem przed wszystkimi, że jesteś uroczą, niewinną dziewczyną z Maine, wprowadziłem cię do mojego świata i dałem ci wszystko, czego chciałaś. Wszystko! – W jego oczach widzę szaleństwo. – Dałem ci wszystko – szepcze – a ty mnie zdradziłaś. I dlatego teraz wszystko ci odbiorę. Nogi uginają się pode mną i muszę się oprzeć o fotel taty. – Nie uda ci się tego zatuszować. Dowiedzą się, co zrobiłeś i że wciąż żyjesz. Pójdziesz do więzienia. Kręci głową. – Wyświadczyłaś mi przysługę. W pierwszej chwili, kiedy usłyszałem o wypadku, wściekłem się na ciebie. Sam był dla mnie jak brat. Ale potem zaczęły się pojawiać wiadomości, że to ja byłem pilotem, i uświadomiłem sobie, że nawet lepiej, jak będę martwy. Łatwiej dla wszystkich. – Jego ton staje się poważniejszy i przez chwilę widzę znów człowieka, w którym się zakochałam, który mówił o ratowaniu świata, który ponad wszystko chciał sprawić, by ludzie byli szczęśliwi. Ten mężczyzna znika jednak w okamgnieniu. – Gdy to już załatwimy, po prostu zniknę. Kręcę głową. – Nie rozumiem. Jeśli i tak zamierzasz zniknąć, to co cię obchodzi, czy zostanie ujawniona prawda o Prexilane czy nie? Uśmiecha się półgębkiem. – Jedynymi osobami, które wiedzą, że nie było mnie wtedy w samolocie, są moi rodzice. Ojciec zgodził się udawać, że nie żyję, pod warunkiem że dam mu

czas na spieniężenie firmy, zanim wypłynie cały ten syf. Elementy układanki w końcu trafiają na swoje miejsca. – Twoi rodzice wiedzą, że żyjesz? – Myślę o zdjęciu z mojej uroczystości żałobnej, o rozpaczy w oczach matki, o tym, jak bardzo na pewno cierpiała przekonana, że zginęłam w makabrycznej sieczce metalu i krwi. Jego rodzicom oszczędzono tego bólu. Oszczędzono im wszystkiego. – Ojciec i tak już od jakiegoś czasu o wszystkim wiedział. Właściwie od chwili, gdy udziałowcy coś zwęszyli i dowiedzieli się o ugodach. – Ten dorosły mężczyzna wygląda nagle jak dziecko. Małe, słabe i tak bardzo złaknione rodzicielskiej miłości. – Obiecałem mu, że to naprawię. Wszystkim im powiedziałem, że usunę usterki, ale mi nie wierzyli, a potem ty odebrałaś mi ostatnią szansę. Uratowałbym sytuację, Allison. Nie chciałem, żeby komukolwiek stała się krzywda. Wszystko bym naprawił. – Ujmuje moją brodę i czuję na skórze jego drżące palce. – Dlaczego nie dałaś mi tego naprawić? Przecież cię kochałem. Wyrywam mu się. – Nigdy mnie nie kochałeś. Chciałeś mnie tylko ubierać jak lalkę i się ze mną pieprzyć. Kręci głową i się uśmiecha. – Masz rację. Powinienem był ci po prostu za to płacić. Tak jak wszyscy inni. – Unosi pistolet i patrzę, jak go odbezpiecza. Mój wzrok koncentruje się na jego broni. Za sekundę pocisk wyleci z komory i przebije moją czaszkę. A gdy Ben już mnie zabije, zabije też moją matkę. Do tego nie mogę dopuścić. Muszę go powstrzymać. Całe moje ciało się spina, mięśnie mam jak sprężyny. Krew buzuje we mnie. Teraz. Teraz mam szansę. Zamykam oczy i rzucam się przed siebie. Moje czoło trafia w mostek jego nosa. Trzask. Ben upuszcza pistolet, ale natychmiast rzuca się na ziemię. Jedną ręką rozpaczliwie szuka broni, drugą trzyma się za zmiażdżony nos. Krew cieknie na drewnianą podłogę. Ja też jestem oszołomiona – w głowie mi dudni od uderzenia, gwiazdy migają przed oczami – ale udaje mi się przynajmniej nadepnąć na jego palce, które już zacisnęły się na kolbie pistoletu. Ben wyje z bólu, a potem bierze zamach, jego pięść trafia w moje kolano i padam na podłogę tuż obok niego. Siłujemy się, nasze ręce i nogi się splatają, sapiemy ciężko, usta szukają nagiego ciała, które dałoby się ugryźć. Podłoga jest śliska od jego krwi i naszego potu. Tak dobrze to znam. To tak podobne do tego, jak się pieprzyliśmy. Przemoc trudno czasem odróżnić od pewnego rodzaju miłości. Wbija zęby w moje ramię i wrzeszczę z bólu.

Staje nade mną, zaciska palce na kolbie pistoletu i uderza nią w moją czaszkę. Ból jest szokujący, dosłownie szokujący – biały żar, który nagle mnie zalewa. Otwieram oczy i widzę, że unosi pistolet, kieruje lufę w moją stronę. Napina się ścięgno na jego ręce, palec naciska spust. Słyszę huk wystrzału i Ben pada na mnie, jego ciężar mnie dusi.

Maggie Jeszcze słyszę ten huk, który rozległ się, gdy Ben powalił ją pistoletem. Wciąż mam przed oczami, jak Ally pada na podłogę. Bez życia. Stał nad nią, tyłem do mnie. Całkowicie o mnie zapomniał, to było widać, ale wiedziałam, że długo to nie potrwa. Nie było chwili do stracenia. Usiadłam na kanapie i zaczęłam szukać po omacku pod nią, aż w końcu znalazłam. Strzelba. Kiedy ją uniosłam, czułam się tak, jakbym przytuliła dziecko. Zupełnie naturalnie. Jakbym w całym życiu nie robiła nic innego. Była już odbezpieczona. Mój palec odnalazł spust w chwili, gdy Ben znów uniósł pistolet i wymierzył go w Ally. Zobaczyłam, że jej oczy się otwierają. Zobaczyłam w nich strach. Wpatrywała się w lufę pistoletu. Nacisnęłam spust. Strzelb tego typu nie używa się oczywiście w domu. Zaprojektowane są do strzelania na duże odległości. Odrzut był tak silny, że wylądowałam z powrotem na kanapie. Moje nozdrza wypełnił smród siarki. Spojrzałam w jego stronę. Stał jeszcze, ale już się chwiał. W środku jego pleców zobaczyłam czerniejącą dziurę. Runął prosto na Ally i usłyszałam, jak wyciska powietrze z jej płuc. Próbowałam go z niej ściągnąć, ale nie dawałam rady. Był za ciężki albo ja byłam za słaba. Mijał czas. Nie wiem, czy były to minuty czy cała godzina. Nagle otworzyły się drzwi i silne dłonie odciągnęły mnie na bok. Słyszałam tylko czyjś głośny szloch i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że ten dźwięk wydobywa się ze mnie.

Allison Unosi się ciężar z mojej piersi. Oddychaj. – Nie ruszajcie jej za bardzo – słyszę jakiś głos. – Ostrożnie z jej szyją. Otwieram oczy i patrzę na pochyloną nade mną znajomą twarz. – Nic się nie martw – mówi Jim. – Tylko staraj się nie ruszać. Karetka już tu jedzie. Nic ci nie będzie. Masz obitą głowę, ale wyjdziesz z tego. – Mamo. – Nie poznaję własnego głosu. – Ally – odpowiada matka. – Jestem tu, kochanie. – Czuję jej dłonie na mojej twarzy, zimne, suche. Jej palce dotykają blizny na mojej czaszce. – Ally – szepcze. – Co ci się stało? – Nic takiego, mamo – mamroczę. Ból jest jak mgła, przez którą muszę się do niej przedzierać. – Nic. Już jestem w domu. Pochyla się nade mną i całuje mnie w czoło. – Wiem, że jesteś – mówi. – Wiem.

Później

Allison – Wydaje mi się, Chuck, że już naprawdę wystarczy dziś tych złych wiadomości dla fanów Red Sox. Tymczasem firma farmaceutyczna Prexilane odnotowała drastyczny spadek wartości udziałów po tym, jak Agencja Żywności i Leków ogłosiła rozpoczęcie dochodzenia w sprawie bezpieczeństwa stosowania bijącego rekordy sprzedaży leku na depresję o nazwie Somnublaze. Pojawiły się dowody na to, że pracownicy Prexilane proponowali łapówki urzędnikom agencji oraz fałszowali badania kliniczne, żeby ukryć skutki uboczne leku, w tym czasową psychozę. Po wypadku samolotowym w górach w Kolorado były dyrektor Prexilane, Ben Gardner, uważany był za zmarłego, okazało się jednak, że upozorował on swoją śmierć, żeby odciąć się od skandalu. Ben Gardner zginął następnie podczas sprzeczki z byłą narzeczoną, pochodzącą z Maine Allison Carpenter, którą również niesłusznie uznawano dotychczas za zmarłą. Przed sądem stanie wkrótce ojciec dyrektora Prexilane, David Gardner. Będziemy oczywiście na bieżąco relacjonować państwu dalszy ciąg tej historii. Prezenter kręci swoją wypielęgnowaną głową. – Wygląda na to, Susan, że jeszcze wiele o tym usłyszymy. Wyłączam pilotem telewizor. Nie mam już ochoty słuchać o Benie. I tak się nasłucham, gdy tylko zacznie się proces Prexilane. Minęły już dwa tygodnie od incydentu. Bo tak to postanowiłam nazywać, choć być może słowo „jatka” byłoby bardziej adekwatne. Pierwszy tydzień spędziłam w szpitalu z głową w bandażach. Miałam wrażenie, że mój mózg został wypchany wełną. Ben złamał mi kość policzkową, gdy mnie uderzył, a na górze czaszki mam paskudne zadrapanie w miejscu, gdzie musnęła mnie kula. Lekarz nie mógł się nadziwić. – To była kwestia kilku milimetrów – orzekł, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Pani to ma szczęście. Pokiwałam głową. Tak. Ja to mam szczęście. Wciąż wracają nachalne wspomnienia. Powyginany metal wraku samolotu. Odarta ze skóry czaszka Sama. Przerażająco wielkie góry. Niekończące się niebo. Śmierdzący oddech mężczyzny w hotelu, gdy jego palce zaciskały się na moim gardle. Trzask łamanych kolbą kości. Chłodne, beznamiętne spojrzenie Bena, gdy uniósł pistolet. Kwaśny zapach prochu. Lepkość krwi na palcach.

Strach. Strach. Strach. A potem chłodna dłoń na moim czole i twarz matki nade mną, jej zaniepokojone oczy. Nie odstępowała mnie na krok. Na potylicy wciąż mam tę okropną bliznę po tym, jak wypadłam tam w lesie – niczym rząd zakrwawionych, wszytych w ciało zębów. Na udzie został mi pas lśniącej, pomarszczonej skóry tam, gdzie rana nie chciała się zagoić. Dotykam ich czasem palcami, żeby poczuć te twarde, nierówne ślady. To mój dowód. Postrzelona policjantka – potem dowiedziałam się, że ma na imię Shannon – przeżyła. Lekarze twierdzili, że to cud, że ktoś, kto stracił tyle krwi, już dawno powinien kipnąć, ale mama nie była zaskoczona. – To wojowniczka – skwitowała słowa lekarzy. – Zupełnie jak ty. Jestem teraz w Owl’s Creek. Znów w mojej starej sypialni. Wszystko wydaje się jakieś mniejsze. Tak jakbym weszła do domku dla lalek. Ale jestem tu szczęśliwa. Przynajmniej na razie. Rozkoszuję się spokojem, schodzeniem co rano po schodach, szmerem radia, zapachem świeżo parzonej kawy i głosem podśpiewującej matki. Czuję się jak w domu. Tak to już chyba jest. Nieważne, jak daleko zajdziesz, on zawsze tam jest – wyryty głęboko w twoich kościach. Dom.

Maggie Słyszę, jak kręci się na górze, jak idzie przez korytarz do łazienki. Przystaję i słucham. Od tak dawna w tym domu nie rozbrzmiewały odgłosy innych ludzi, że myślałam, że już nigdy ich nie usłyszę. Nadal miewam koszmary i bywają noce, gdy pod powiekami znów wyświetla mi się znajomy film z kasety. W kółko: Strach. Ból. Krew. Ogień. Kości. Ally. Wciąż widzę, jak leży z opuchniętym policzkiem, a krew leje jej się z głowy. Jej twarz tak inną od tej, którą znałam. Zmieniła się. Nie jest już tą dziewczynką, którą była, gdy tu dorastała – tą, która zbiegała po schodach, by opowiedzieć nam o przeczytanej właśnie książce albo o kolejnym celu życiowym. Nie jest też tą młodą kobietą, którą odwiedziliśmy kiedyś w San Diego, tą w jasnoniebieskiej sukience, mieszkającą w zabałaganionym mieszkaniu. Nie jest również bladą, przerażoną córką patrzącą, jak jej ojca zżera rak. Nie znałam tej eleganckiej blondynki ze zdjęć, ale wiem, że nią także już nie jest. Jest kimś zupełnie innym. Kobietą o cichej sile, od której zapiera mi czasem dech w piersiach. Jest kobietą, która uratowała mi życie i której ja uratowałam życie. Jest sumą wszystkich tych ludzi, którymi była, wykutą w ogniu jak żelazo. Dla mnie jednak wciąż jest taka sama i zawsze taka będzie. Jest niemowlęciem, które przywieźliśmy z Charlesem do domu ze szpitala. Jest naszą córką i ma w sobie całą miłość, którą jej daliśmy.

Podziękowania Ta książka nie powstałaby bez ciężkiej pracy wielu ludzi, ale trojga z nich w szczególności: mojego męża Simona Robertsona, mojej najbliższej przyjaciółki Katie Cunningham oraz mojej przyjaciółki i agentki Felicity Blunt. Simonowi dziękuję za to, że zawsze radził mi walczyć o swoje, Katie za przypominanie mi, żebym dalej kopała, a Felicity za to, że czytała niezliczone wersje i zawsze mnie wspierała. Dziękuję Wam. Wiszę Wam wiele drinków. Mam też wielkie szczęście, że miałam dwie wspaniałe redaktorki – Sarę Nelson z HarperCollins oraz Jade Chandler z Harvill Secker – oraz ich wspaniałe zespoły, w skład których wchodzą: Mary Gaule, Heather Drucker oraz SallyAnne McCartin w HarperCollins i Sophie Painter oraz Anna Redman w Harvill Secker. Dziękuję niedoścignionej Alexandrze Machinist z ICM, która wraz z Felicity uratowała mnie od szaleństwa i wskazywała drogę, a także Lucy Morris, Claire Nozieres, Enrichetcie Frezzato, Callumowi Mollisonowi oraz Sophii Macaskill z Curtis Brown. Zmusiłam również kilka osób do przeczytania wczesnych wersji tej powieści, a byli to: Chad Pimentel, Alice Dill oraz Alice Lutyens – dziękuję Wam za Wasze delikatne i przydatne uwagi i za to, że nie powiedzieliście mi, że książka jest do niczego. Dziękuję także mojej rodzinie – zarówno Pimentelom, jak i Robertsonom – za to, że jest ogólnie taka wspaniała.

Spis treści Dedykacja Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie * Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie

Allison Maggie * Allison Maggie Allison Maggie Allison * Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison * Maggie Allison Maggie Allison Maggie * Allison Maggie Allison Maggie * Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie * Allison

Maggie Allison Maggie * Allison Maggie * Allison Maggie Allison Maggie Allison Maggie Allison * Allison Maggie Podziękowania

Tytuł oryginału: Freefall Copyright © 2019 by Hudson & Guide Post Limited All rights reserved Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2018 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Redaktor: Błażej Kemnitz Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter Fotografia na okładce © Rekha Garton/Arcangel Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Bezwład, Poznań 2020) ISBN 978-83-8188-716-8 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08 fax: 61 867 37 74 e-mail: [email protected] www.rebis.com.pl Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Barry Jessica - Bezwla

Related documents

313 Pages • 89,052 Words • PDF • 1.3 MB

468 Pages • 95,175 Words • PDF • 1.5 MB

227 Pages • 81,077 Words • PDF • 1.1 MB

120 Pages • 32,561 Words • PDF • 595.1 KB

156 Pages • 31,382 Words • PDF • 857.7 KB

246 Pages • 73,616 Words • PDF • 3.3 MB

1 Pages • 60 Words • PDF • 4.2 MB

452 Pages • 86,289 Words • PDF • 3.4 MB

189 Pages • 72,346 Words • PDF • 1 MB