Collins Bridget - Księgi zapomnianych żyć

470 Pages • 108,472 Words • PDF • 1.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 09:02

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Tytuł oryginału: The Binding Copyright © 2019 by Collins Chapterhouse Limited Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020 Redaktor prowadząca: Aleksandra Wolska Marketing i promocja: Katarzyna Schinkel, Aleksandra Wolska Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak Korekta: Aleksandra Deskur Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl Projekt okładki: Micaela Alcaino © HarperCollinsPublishers Ltd 2019 Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch Fotografie na okładce: © bilwisseditionn Ltd. & Co. KG / Alamy Stock Photo; Shutterstock.com Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie. eISBN 978-83-66657-01-4 CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 [email protected] www.czwartastrona.pl

Nickowi



CZĘŚĆ PIERWSZA



I Kiedy przyszedł list, byłem na polu, wiązałem ostatni snopek zboża rękami, które tak się trzęsły, że ledwo zdołałem zacisnąć węzeł. Z mojej winy musieliśmy robić to po staremu i prędzej szlag by mnie trafił, niżbym się miał poddać; przetrwałem popołudniowy skwar, odpędzając plamy ciemności majaczące mi przed oczami, i teraz, o zmroku, już prawie skończyłem. Inni zeszli z pola, kiedy zaszło słońce, wykrzykując pozdrowienia przez ramię, i bardzo mnie to cieszyło. Przynajmniej teraz, sam, nie musiałem już udawać, że mogę utrzymać ich tempo. Pracowałem, starając się nie myśleć, o ile łatwiej by mi było z kombajnem. Byłem zbyt chory, by sprawdzić maszynę – nie żebym wiele pamiętał, lato było pełne… ech, duchów i bolesnych dziur przetykanych plamami przytomności – a nikt inny nie miał do tego głowy. Każdego dnia napotykałem jakiś obowiązek, którego nie zdołałem wypełnić; tato starał się najlepiej, jak mógł, ale nie był w stanie zrobić wszystkiego.

Przeze mnie byliśmy cały rok w plecy. Mocno związałem źdźbła w połowie snopka i postawiłem go obok reszty. Zrobione. Mogłem wracać do domu… Ale cienie głębsze od ciemnofioletowego zmierzchu pulsowały i wirowały wokół mnie, a kolana mi się trzęsły. Ukucnąłem, łapiąc oddech, bo zabolały mnie kości. Było już lepiej – minęły przeszywające, mdlące spazmy, które nachodziły mnie znienacka przez całe miesiące – nadal czułem się jednak kruchy jak staruszek. Zacisnąłem zęby. Byłem taki słaby, że chciało mi się płakać; ale nie będę płakał, prędzej umrę, nawet jeśli widzi mnie tylko sierpniowy księżyc w pełni. – Emmett? Emmett! To tylko Alta, która szła ku mnie przez ściernisko, ale podniosłem się i próbowałem odpędzić słabość. Blade gwiazdy nade mną przesunęły się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Odchrząknąłem. – Tutaj. – Dlaczego nie poprosiłeś kogoś, żeby ci pomógł? Mama się martwiła, kiedy wszyscy wrócili z pola, a ciebie nie… – Nie musiała się martwić. Nie jestem dzieckiem. – Kciuk mi krwawił w miejscu, gdzie zaciąłem się źdźbłem. Krew smakowała kurzem i gorączką. Alta zawahała się. Rok temu byłem z nich najsilniejszy. Teraz, przechyliwszy głowę, patrzyła na mnie, jakbym był młodszy od niej. – Nie, ale… – Chciałem obejrzeć wschód księżyca. – No jasne. – Zmierzch rozmył jej rysy, ale widziałem jej przebiegły wzrok. – Ani nie odpoczniesz. Jeśli nie chcesz wydobrzeć… – Brzmisz jak mama.

– Bo ma rację! Nie możesz oczekiwać, że od razu wrócisz do siebie, nie po takiej poważnej chorobie. Chorobie. Jakbym się w łóżku z kaszlem zmagał albo leżał pokryty wrzodami czy wymiotował. Mimo mgły koszmarów pamiętałem więcej, niż im się zdawało; wiedziałem o krzykach i majakach, o dniach, kiedy cały czas płakałem albo nie rozpoznawałem nikogo, o nocy, kiedy gołymi rękami rozbiłem okno. Żałowałem, że całymi dniami nie wysrywałem sobie wnętrzności – byłoby to lepsze od blizn na nadgarstkach po tym, jak musieli mnie przywiązywać do łóżka. Odwróciłem się od niej i skupiłem na wysysaniu ranki u podstawy kciuka, pracując językiem tak długo, aż nie czułem już smaku krwi. – Emmett, proszę – powiedziała Alta i potarła kołnierz mojej koszuli palcami. – Napracowałeś się dzisiaj jak nikt. Czy wrócisz do domu? – No dobrze. – Włoski na karku podniosły mi się od wiatru. Alta zobaczyła, jak drżę, i opuściła wzrok. – Co jest na kolację? Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Jeśli się nie ruszysz, to nic. – Świetnie. Ścigamy się? – Chętnie, jak nie będę w gorsecie. – Odwróciła się, zakurzony rąbek spódnicy zawirował wokół kostek. Kiedy się śmiała, nadal wyglądała jak dziecko, ale parobkowie już wokół niej węszyli; w dobrym świetle wyglądała jak kobieta. Dreptałem obok niej, wyczerpany tak bardzo, że czułem się niczym pijany. Ciemność gęstniała, zbierała się pod drzewami i krzakami, a księżyc przyćmiewał gwiazdy. Pomyślałem o zimnej wodzie ze studni, czystej jak szkło, o małych zielonych paproszkach na dnie – albo nie, o piwie, trawiastym i gorzkim, bursztynowym, doprawionym specjalną mieszanką ziołową taty. Od razu bym po nim zasnął, ale to dobrze; chciałem zgasnąć jak świeca, zapaść się w nieprzytomność bez snów. Żadnych

koszmarów, nocnych strachów, obudzić się rano w czystym świetle słonecznym. Kiedy przechodziliśmy przez furtkę na podwórko, wioskowy zegar wybił dziewiątą. – Jestem taka głodna – powiedziała Alta. – Wysłali mnie po ciebie, zanim… Urwała, słysząc głos naszej matki. Krzyczała. Alta stanęła, furtka za nami zamknęła się sama. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Dotarło do nas kilka słów: „Jak możesz tak mówić… nie możemy, po prostu nie możemy…”. Mięśnie nóg drżały mi od bezruchu. Oparłem się o mur, moje serce biło jak szalone. Klin światła wcinał się w ciemność przez dziurę w kuchennych zasłonach, co jakiś czas przecinał go cień. Mój ojciec, chodzący tam i z powrotem. – Nie możemy tu stać całą noc – powiedziała Alta, niemal szepcząc. – To pewnie nic. – Cały tydzień kłócili się o kombajn i o to, dlaczego nikt go wcześniej nie sprawdził. Żadne z nich nie powiedziało, że to było moje zadanie. Uderzenie: pięść o stół. Tato podniósł głos: – A co chcesz, żebym zrobił? Odmówił? Ta cholerna wiedźma przeklnie nas, jak tylko… – Już nas przeklęła! Popatrz na niego, Robercie! A jeśli nigdy nie wydobrzeje? To jej wina… – Chcesz powiedzieć: jego wina! Gdyby nie… – W uszach mi zadzwoniło i przestałem słyszeć głos taty. Świat się przekrzywił i wyprostował, zupełnie jakby obrócił się wokół własnej osi. Przełknąłem gulę mdłości. Kiedy znów mogłem się skupić, panowała cisza. – Tego nie wiemy – powiedział w końcu tato, wystarczająco głośno, żebyśmy usłyszeli. – Może mu pomoże. Całymi

tygodniami pisała i pytała, jak się miewał. – Bo go chciała! Nie, Robert, nie, nie pozwolę na to, jego miejsce jest z nami! Cokolwiek by zrobił, to nadal nasz syn, a ona? Aż mi ciarki chodzą po plecach… – Nigdy jej nie spotkałaś. Nie ty musiałaś tam jechać i… – Nie obchodzi mnie to! Już wystarczająco namieszała. Nie dostanie go. Alta spojrzała na mnie. Coś się zmieniło w wyrazie jej twarzy, złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła. – Wchodzimy – powiedziała wysokim, pewnym siebie głosem, którym nawoływała kury. – To był długi dzień, musisz być strasznie głodny. Ja na pewno jestem. Mam nadzieję, że zostawili nam zapiekanki, bo inaczej kogoś zabiję. Widelcem w serce. I zjem. – Zatrzymała się przed drzwiami i dorzuciła: – Z musztardą. – A potem otworzyła drzwi. Rodzice stali po dwóch stronach kuchni: tato przy oknie, odwrócony do nas plecami, mama przy kominku, czerwone plamy na jej policzkach wyglądały jak róż. Na stole między nimi leżała karta grubego, kremowego papieru i otwarta koperta. Mama szybko spojrzała na Altę i na mnie i zrobiła pół kroku ku stołowi. – Kolacja – powiedziała Alta. – Emmett, siadaj, wyglądasz, jakbyś miał zemdleć. Na Boga, nikt nawet nie nakrył do stołu. Mam nadzieję, że w piecu jest zapiekanka. – Postawiła obok mnie stertę talerzy. – Chleba? Piwa? Naprawdę, mogłabym być pokojówką… – Zniknęła w spiżarce. – Emmett – powiedział tato, nie odwracając się. – Na stole leży list. Przeczytaj go. Przesunąłem kartę ku sobie. Litery na papierze wyglądały jak bezkształtne plamy. – Mam kurz w oczach. Powiedz mi, co w nim jest.

Tato pochylił głowę, mięśnie na jego karku napięły się, jakby ciągnął coś ciężkiego. – Oprawiaczka chce ucznia. Mama wydała z siebie dźwięk, jakby słowo ucięte w połowie. – Ucznia? – powiedziałem. Cisza. Kawałek księżyca zaglądał przez szparę między zasłonami, pokrywając wszystko, co napotkał, srebrną poświatą. Tato wyglądał, jakby miał siwe, tłuste włosy. – Ciebie – rzekł. Alta stanęła w drzwiach do spiżarni ze słoikiem pikli w objęciach. Przez chwilę sądziłem, że go upuści, ale ostrożnie odstawiła go na kredens. Stuknięcie szkła o drewno było głośniejsze, niż gdyby słój zbił się z trzaskiem. – Jestem za stary na ucznia. – Nie według niej. – Myślałem… – Moja dłoń rozpłaszczyła się na stole. Chuda, blada dłoń, którą ledwo rozpoznawałem. Dłoń, która ledwo dawała radę pracować przez jeden dzień. – Czuję się coraz lepiej. Niedługo… – Urwałem, bo głos miałem równie nieswój jak palce. – Nie o to chodzi, synu. – Wiem, że teraz się do niczego nie nadaję… – Och, kochanie – powiedziała mama. – To nie twoja wina… To nie dlatego, że chorowałeś. Niedługo wrócisz do siebie. Gdyby to tylko o to chodziło… Wiesz, że zawsze myśleliśmy, że poprowadzisz z ojcem gospodarstwo. I mógłbyś, nadal mógłbyś, ale… – Popatrzyła na tatę. – Nie odsyłamy cię. Ona o ciebie prosi. – Ja jej nawet nie znam. – Oprawianie… to dobry fach. Uczciwy fach. Nie ma się czego

bać. – Alta oparła się o kredens i mama spojrzała przez ramię, wyciągając szybko rękę i łapiąc talerz, zanim spadł na podłogę. – Alta, uważaj. Serce waliło mi jak młotem. – Ale… wy nienawidzicie książek. Są złe. Zawsze mi mówiliście… Kiedy jedną przyniosłem z jarmarku wielkanocnego… Wymienili spojrzenie, zbyt szybkie, bym mógł je odczytać. – Nie przejmuj się tym teraz – powiedział tato. – Ale… – Spojrzałem na mamę. Nie umiałem ubrać tego w słowa: szybkiej zmiany tematu, kiedy ktoś wspominał o książkach, grymasu niesmaku na dźwięk słowa, wyrazu ich twarzy… Tego, jak kiedy byłem mały, pewnego dnia zgubiliśmy się w Castlefordzie, a ona ponura ciągnęła mnie za rękę przed brudną wystawą sklepową: „A. Fogatini, Lombard i Licencjonowana Księgarnia”. – Jak to: to dobry fach? – To nie jest… – Mama zrobiła wdech. – Może nie tak sobie wcześniej wyobrażałam twoją przyszłość… – Hilda. – Tato rozmasowywał sobie mięśnie w karku, jakby go bolały. – Nie masz wyboru, chłopcze. To będzie stabilne życie. Bardzo daleko od wszystkich ludzkich osad, ale to dobrze. Spokojnie. Praca nie jest ciężka, nikt nie będzie cię kusił, żeby zboczyć z wąskiej i prostej… – Odchrząknął. – Nie wszyscy są tacy jak ona. Uspokoisz się, nauczysz fachu, a potem… No cóż. W mieście są oprawiacze, którzy jeżdżą własnymi powozami. Cisza. Alta postukała paznokciem w zakrętkę słoja i spojrzała na mnie. – Ale ja nie… Ja nigdy… Dlaczego ona uważa, że ja…? – Teraz żadne z nich nie chciało spojrzeć mi w oczy. – Ale jak to: nie mam wyboru? Nie odpowiedzieli. Alta w końcu podeszła do stołu i podniosła list.

– „Kiedy tylko będzie mógł podróżować” – przeczytała. – „Warsztat bywa w zimie bardzo chłodny. Proszę wyposażyć go w ciepłe ubrania”. Dlaczego napisała do was, a nie do Emmetta? Nie wiedziała, że on umie czytać? – Oni tak to robią – powiedział tato. – O ucznia prosi się rodziców, taki jest zwyczaj. Nie obchodziło mnie to. Moje dłonie na stole składały się z kości i ścięgien. Rok temu były opalone i umięśnione, prawie męskie; teraz były nijakie. Nadawały się tylko do wykonywania pracy, którą moi rodzice pogardzali. Ale dlaczego wybrała akurat mnie, skoro jej o to nie prosili? Rozłożyłem palce i nacisnąłem na drewniany blat, jakbym mógł jego moc wessać w skórę dłoni. – A jeśli odmówię? Tato podszedł do kredensu, schylił się i wyjął butelkę dżinu jeżynowego. Była to słodka, mocna nalewka, którą mama przechowywała na święta i do leczenia, ale nie pisnęła ani słowa, kiedy tato nalał sobie pół kubka. – Tu nie ma dla ciebie miejsca. Może powinieneś być wdzięczny. To będzie jakaś robota dla ciebie. – Łyknął połowę dżinu naraz i się rozkaszlał. Wziąłem wdech, bardzo się starając, by głos mi się nie załamał. – Jak wydobrzeję, będę silniejszy od… – Wykorzystaj tę okazję najlepiej, jak się da – powiedział. – Ale ja nie… – Emmett – odezwała się mama. – Proszę… To właściwe rozwiązanie. Ona będzie wiedziała, co z tobą zrobić. – Co ze mną zrobić? – Myślałam… Jeśli znowu zachorujesz, to ona… – To wariatkowo? To o to chodzi? Odsyłacie mnie w jakieś

miejsce na końcu świata tylko dlatego, że w każdej chwili znów mogę stracić rozum? – Ona cię chce – rzekła mama, ściskając spódnicę, jakby wykręcała z niej wodę. – Ja nie chcę, żebyś jechał. – To nie pojadę! – Pojedziesz, chłopcze – powiedział tato. – Na Boga, już wystarczająco dużo kłopotów temu domowi przysporzyłeś. – Robert, nie… – Pojedziesz. Choćbym miał cię w kij związać i rzucić jej na próg, pojedziesz. Przygotuj się na jutro. – Jutro? – Alta odwróciła się tak szybko, że jej warkocz strzelił niczym bicz. – Nie może pojechać jutro, musi się spakować, a poza tym są żniwa i uczta dożynkowa… Tato, proszę. – Zamknij się! Cisza. – Jutro? – Plamy na policzkach mamy przybrały kolor szkarłatu. – Nie powiedzieliśmy… – Urwała. Mój ojciec dokończył dżin, krzywiąc się przy tym tak, jakby jego usta pełne były kamieni. Otworzyłem usta, by oznajmić, że w porządku, pojadę, nie będą się już musieli o mnie martwić, ale moje gardło było wysuszone po całym dniu koszenia. – Jeszcze kilka dni. Robert, inni uczniowie wyruszają dopiero po żniwach, a on nadal nie czuje się najlepiej, jeszcze parę dni… – Są od niego młodsi. A poza tym jest zdatny do podróży, jeśli wytrzymał cały dzień na polu. – Tak, ale… – Podeszła do niego i złapała go za ramię tak, aby nie mógł się odwrócić. – Trochę dłużej. – Na litość boską, Hilda! – Zadławił się, próbując się

wyswobodzić. – Nie utrudniaj bardziej, niż potrzeba. Myślisz, że ja chcę go puścić? Myślisz, że po tym, jak się staraliśmy… walczyliśmy o utrzymanie czystego domu… Myślisz, że jestem z tego dumny, skoro mój własny ojciec na Krucjacie stracił oko? Mama zerknęła na mnie i Altę. – Nie przy… – A jakie to ma teraz znaczenie? – Przetarł twarz przedramieniem, a potem bezradnie rzucił kubkiem. Nie stłukł się. Alta patrzyła, jak się ku niej toczy i zatrzymuje. Tato odwrócił się do nas plecami i oparł o kredens, jakby próbował złapać dech. Zapadła cisza. – Pojadę – rzekłem. – Pojadę jutro. – Nie mogłem na nich patrzeć. Wstałem, odepchnąłem krzesło i uderzyłem kolanem w róg stołu. Ruszyłem do drzwi. Rygiel wydawał się mniejszy i sztywniejszy niż zazwyczaj, a szczęk, kiedy puścił, odbił się echem od ścian. Na zewnątrz księżyc dzielił świat na granatowy i srebrny. Powietrze było ciepłe i miękkie jak śmietana, pachnące sianem i letnim kurzem. Na polu nieopodal zahukała sowa. Dotoczyłem się do końca ogrodu i oparłem o ścianę. Trudno mi było złapać dech. W uszach dzwoniły mi słowa mamy: „Ta cholerna wiedźma nas przeklnie”, i odpowiedź taty: „Już nas przeklęła”. Mieli rację: byłem do niczego. Wezbrała we mnie fala rozpaczy, silna jak przeszywające bóle w nogach. Zanim to się wydarzyło, nigdy w życiu nie chorowałem. Nie sądziłem, że ciało może mnie zdradzić, że świadomość może zgasnąć jak lampa i że zapadnę się w ciemność. Nie pamiętałem, jak zachorowałem; kiedy próbowałem sobie przypomnieć, pojawiał się tylko bałagan pełen koszmarów. Nawet wspomnienia wcześniejszego życia – zeszła wiosna, zeszłe lato – pokryły się tym samym ropiejącym cieniem, zupełnie jakby już nic nie było zdrowe. Wiedziałem, że rozpadłem się po letnim przesileniu, bo

mama mi o tym powiedziała, i że wracałem do domu z Castlefordu, ale nikt mi nie wyjaśnił, ani gdzie byłem, ani co się stało. Musiałem jechać wozem – bez kapelusza, pewnie w pełnym słońcu – ale kiedy próbowałem o tym pomyśleć, pojawiało się tylko drżące powietrze, ostatni wirujący błysk słońca… a potem zapadła ciemność. Przez następne tygodnie wynurzałem się z niej z krzykiem, szarpałem się i błagałem, by mnie rozwiązali. Nic dziwnego, że chcieli się mnie pozbyć. Zamknąłem oczy. Nadal widziałem całą trójkę, obejmującą się nawzajem. Coś za mną zaszeptało, zadrapało w ścianę suchymi szponami. Nie było prawdziwe, ale zagłuszyło sowę i szum drzew. Schowałem głowę w ramionach i udawałem, że tego nie słyszę. Musiałem się instynktownie schować w najgłębszym cieniu, bo kiedy otworzyłem oczy, Alta stała na środku podwórka i wołała mnie, nawet nie spojrzawszy w moją stronę. Księżyc się przesunął; znajdował się nad szczytem dachu domu, a cienie zrobiły się krótkie i szerokie. – Emmett? – Tutaj – powiedziałem. Alta podskoczyła i zrobiła krok w moim kierunku. – Co ty tu robisz? Spałeś? – Nie. Zawahała się. Za nią w oknie na górze mignęło światło lampy: ktoś kładł się spać. Zacząłem się podnosić i znieruchomiałem, krzywiąc się, bo ból przeszył mi stawy. Obserwowała mnie, jak gramolę się na nogi, ale nie zaoferowała pomocy. – Naprawdę tak zrobisz? Pojedziesz? Jutro? – Tato nie żartował, kiedy powiedział, że nie mam wyboru.

Czekałem na jej zaprzeczenie. Alta była bystra, zawsze znajdowała nowe ścieżki albo nowe sposoby na rozwiązanie problemów, podważając schematy. Ale teraz przechyliła głowę i wystawiła twarz do księżyca, jakby chciała się w jego świetle wybielić. Przełknąłem ślinę. Głupia słabość wróciła nagle, zakolebałem się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę i oparłem o ścianę, próbując złapać dech. – Emmett? Dobrze się czujesz? – Przygryzła wargę. – No oczywiście, że nie. Siadaj. Nie chciałem jej posłuchać, ale kolana same się pode mną ugięły. Zamknąłem oczy i wdychałem nocne zapachy siana i stygnącej ziemi, mdłą słodkość zdeptanych ziół i kwaśny powiew gnojówki. Alta usiadła obok mnie, jej spódnica wydęła się i zaszeleściła. – Wolałabym, żebyś nie jechał. Nie patrząc w jej kierunku, uniosłem jedno ramię i pozwoliłem mu opaść. – Ale… może tak będzie najlepiej… – Niby jak? – Przełknąłem, próbując zamaskować drżenie głosu. – Jasne, rozumiem. Nie ma tu ze mnie pożytku. Wszystkim wam będzie lepiej, kiedy sobie pojadę do… tam, gdzie ona mieszka, ta oprawiaczka. – Na mokradłach, przy drodze na Castleford. – Aha. – Jak będą pachniały mokradła? Stojąca woda, gnijące trzciny. Muł. Muł, który połykał cię żywcem, jeśli zboczyłeś z drogi, i nigdy nie wypluwał… – Skąd tyle o niej wiesz? – Mama i tato dbają o ciebie. Po tym wszystkim, co się wydarzyło… Tam będziesz bezpieczny. – Tak mówi mama. Cisza. Alta zaczęła obgryzać paznokieć kciuka. W sadzie za

stajniami słowik zaśpiewał i zamilkł. – Nie wiesz, jakie to było dla nich trudne. Ciągle się bali. Jesteś im winien trochę spokoju. – Nie moja wina, że się rozchorowałem! – Ale twoja wina, że… – Westchnęła. – Nie, wiem, nie chciałam tego powiedzieć, ale po prostu my wszyscy… Nie złość się, proszę. To dobrze. Nauczysz się fachu. – Tak. Robienia książek. Zadrżała. – Wybrała cię. To musi oznaczać… – Co to oznacza? Jak mogła mnie wybrać, skoro nigdy w życiu mnie nie widziała? Wydawało mi się, że Alta zaczęła coś mówić, ale kiedy na nią spojrzałem, gapiła się na księżyc z twarzą bez wyrazu. Policzki miała szczuplejsze niż przed moją chorobą, a skóra pod oczami wyglądała jak maźnięta popiołem. Była obca, poza zasięgiem. – Będę cię odwiedzać, jak tylko będę mogła… – powiedziała, jakby to miała być odpowiedź. Odchyliłem głowę, aż poczułem pod potylicą kamienną ścianę. – Przekabacili cię, prawda? – Nigdy taty takiego nie widziałam – odrzekła. – Tak wściekłego. – Ja widziałem – powiedziałem. – Raz mnie uderzył. – Tak – rzekła. – Myślę, że ty… – Urwała. – Kiedy byłem mały – sprostowałem. – Nie możesz tego pamiętać, za mała byłaś. To było podczas jarmarku wielkanocnego. – Och… – Kiedy na nią spojrzałem, uciekła wzrokiem. – Nie. Tego nie pamiętam.

– Kupiłem… Był tam człowiek, który sprzedawał książki. – Pamiętałem, jak oszczędności grzechotały mi w kieszeni… sześć pensów w miedziakach, tyle ich było, że wypychały mi spodnie… i to intensywne, beztroskie uczucie, z którym wyruszyłem na jarmark, odłączyłem się od innych i zastanawiałem się, co kupić. Minąłem mięso i kurczaki, ryby z Coldwater i perkale z Castlefordu, zatrzymałem się przy straganie ze słodyczami i potem odwróciłem ku kolejnemu, stojącemu w głębi, który przykuł moją uwagę błyskiem złota i kolorów. To właściwie nie był stragan, tylko strzeżony przez mężczyznę o rozbieganych oczach blat na kozłach, wyładowany książkami. – Pierwszy raz w życiu je wtedy widziałem. Nie wiedziałem, czym były. Ten wyraz ostrożnego zaciekawienia na twarzy Alty, znowu. – To znaczy…? – Nieważne. – Nie wiedziałem, dlaczego zacząłem jej to opowiadać; nie chciałem pamiętać. Ale wspomnienie nie dało się już zepchnąć w ciemność. Myślałem, że to były pudełka, małe skrzynki ze złoconej skóry, w których chowało się rzeczy takie jak najlepsze srebra mamy albo figury szachowe taty. Podszedłem bliżej, potrząsając pieniędzmi w kieszeni, i mężczyzna najpierw rzucił okiem przez oba ramiona, zanim się do mnie uśmiechnął. – Ach, jakiż złotowłosy mały książę! Przyszedł panicz po opowieść? Historię o morderstwie albo kazirodztwie, wstydzie czy chwale, miłości tak przeszywającej, że lepiej o niej nie pamiętać, czy o mrocznych uczynkach? Trafił panicz do właściwego człowieka, to sama śmietanka, opowiedzą historie prawdziwe i wstrząsające, gwałtowne, namiętne i podniecające, a jeśli szuka panicz komedii, też takie mam, najrzadsze ze wszystkich, rzeczy, których ludzie się pozbywają! Niech panicz spojrzy, oczy swe na tę skieruje… Oprawiona przez mistrza z Castlefordu wiele lat temu.

Nie podobało mi się, że nazywał mnie paniczem, ale książka otworzyła się, kiedy mi ją podawał, i nie mogłem jej oddać. Gdy tylko ujrzałem litery na stronach, zrozumiałem: to były strony ściśnięte razem, jak listy, wiele listów, tylko w lepszym pudełku – i historia toczyła się dalej. – Ile za nią? – Ach, ta, paniczu. Ma panicz wspaniały gust jak na kogoś tak młodego, ta jest wyjątkowa, prawdziwie przygodowa, zwala z nóg niczym szarża kawaleryjska. Dziewięć pensów. Albo dwie za szylinga. Chciałem tę książkę. Nie wiedziałem dlaczego, ale opuszki palców mnie swędziały. – Mam tylko sześć pensów. – Wezmę – powiedział i strzelił palcami. Szeroki uśmiech zniknął z jego twarzy; kiedy podążyłem za jego wzrokiem, zobaczyłem zbierającą się nieopodal grupę mężczyzn mamroczących coś do siebie. – Proszę. – Opróżniłem kieszeń z miedziaków wprost na jego dłoń. Jeden uciekł, ale mężczyzna gapił się na grupę i nie schylił się, by podnieść monetę. – Dziękuję. Złapałem książkę i oddaliłem się, pełen radości i niepokoju. Kiedy dotarłem do głównego targu, zatrzymałem się i odwróciłem; grupa mężczyzn zbliżała się do straganu handlarza, który gorączkowo pakował książki na odrapany wózek za sobą. Coś mnie ostrzegło, żeby się nie gapić. Pobiegłem do domu, trzymając książkę przez rękaw koszuli, żeby nie zabrudzić okładki spoconymi palcami. Usiadłem w słońcu na stopniach stodoły – nikt by mnie nie zobaczył, wszyscy byli na targu – i obejrzałem ją. Niczego podobnego wcześniej nie widziałem. Okładka była w kolorze głębokiej czerwieni, zdobiona złotem i miękka w dotyku jak ludzka skóra. Kiedy ją otworzyłem, ze

środka uniósł się zapach pleśni i drewna, jakby jej od lat nie dotykano. Wciągnęła mnie. Akcja rozgrywała się w obozie wojskowym w obcym kraju i na początku nie bardzo ją rozumiałem: roiło się w niej od kapitanów, majorów i pułkowników, kłótni o taktykę natarcia i gróźb sądu polowego. Ale nie mogłem przestać czytać: widziałem wszystko, każdy szczegół, słyszałem konie i szum wiatru w płótnie namiotu, czułem, jak serce mi przyspiesza, kiedy poczułem proch strzelniczy… Brnąłem dalej, zaabsorbowany, chociaż wcale tego nie chciałem, i dotarło do mnie powoli, że to był wieczór przed bitwą, a człowiek z książki był bohaterem. Kiedy słońce wstanie, poprowadzi ich ku wspaniałemu zwycięstwu – i czułem jego podniecenie, oczekiwanie, czułem je w sobie… – Co ty, u diabła, wyprawiasz? Czar prysł. Instynktownie zerwałem się na nogi, mrugając w słońcu. Tato i inni za nim, mama z Altą na biodrze, wszyscy wrócili już z targu. Już… ale robiło się ciemno. – Pytałem, co robisz, Emmett! – Nie poczekał na odpowiedź i wyrwał mi książkę. Kiedy ją zobaczył, twarz mu stężała. – Skąd to wziąłeś? Od faceta, chciałem powiedzieć, faceta na jarmarku; miał ich tuziny i wyglądały jak pudełka na biżuterię, całe w skórze i złocie… Ale kiedy ujrzałem wyraz twarzy taty, coś mnie chwyciło za gardło i nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. – Robert? Co…? – Mama sięgnęła po książkę i cofnęła rękę, jakby ją coś ugryzło. – Spalę ją. – Nie! – Mama postawiła zaskoczoną Altę na ziemi i ruszyła do przodu, łapiąc tatę za rękę. – Nie, jak możesz? Zakop ją! – Jest stara, Hildo. Oni już wszyscy dawno temu umarli.

– Nie wolno ci. Na wszelki wypadek. Pozbądź się jej. Wyrzuć. – Żeby ktoś inny ją znalazł? – Wiesz, że nie możesz jej spalić. – Przez chwilę patrzyli na siebie z napięciem na twarzach. – Zakop ją. W bezpiecznym miejscu. Tato w końcu szybko kiwnął głową. Alta czknęła i zaczęła płakać. Tato wepchnął książkę w ręce jednego z parobków. – Masz. Owiń ją w coś. Oddam ją grabarzowi. – A potem odwrócił się do mnie. – Emmett – powiedział. – Żebym cię nigdy więcej nie widział z książką. Zrozumiano? Nie rozumiałem. Co się stało? Kupiłem ją, a nie ukradłem, ale okazało się, że zrobiłem coś niewybaczalnego. Kiwnąłem głową, nadal otępiały od wizji, które obserwowałem. Byłem gdzieś indziej, w innym świecie. – Dobrze. Nigdy tego nie zapomnij – rzekł tato. A potem mnie uderzył. „Żebym cię nigdy więcej nie widział z książką”. A teraz odsyłali mnie do oprawiaczki, zupełnie jakby niebezpieczeństwa, przed którymi mnie tato ostrzegał, zostały zastąpione innymi, większymi. Zupełnie jakbym teraz to ja stanowił niebezpieczeństwo. Rzuciłem okiem w bok. Alta patrzyła na swoje stopy. Nie, nie pamiętała tamtego dnia. Nikt o nim nigdy nie rozmawiał. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego książki przynosiły wstyd. Kiedyś w szkole ktoś mruknął, że stary lord Kent miał bibliotekę, ale kiedy wszyscy zachichotali i przewrócili oczami, nie zapytałem, co w tym było złego. Ja bym książkę przeczytał; skoro z nim było coś nie tak, było coś nie tak również ze mną. Głęboko we mnie, zagrzebany pod wieloma warstwami, krył się wstyd. Bałem się. Strach był bezkształtny i pełzający, niczym mgła nadciągająca znad rzeki. Owinął mnie lodowatymi mackami,

wsunął je do płuc. Nie chciałem się zbliżać do oprawiaczki, ale musiałem. – Alta… – Muszę iść – powiedziała i zerwała się na równe nogi. – Ty też się zbieraj, Em, musisz się spakować i długa droga cię jutro czeka. Dobranoc. – Przemknęła przez podwórze, bawiąc się warkoczem tak, żebym nie widział wyrazu jej twarzy. Od drzwi zawołała znów: – Do jutra! – Nawet się nie oglądając. Może te słowa zabrzmiały tak fałszywie, bo odbiły się od ściany stajni. Jutro. Patrzyłem na księżyc, aż strach zrobił się za duży. Wtedy wstałem, poszedłem do swojego pokoju i spakowałem się.



II Z drogi introligatornia wyglądała, jakby stała w ogniu. Słońce zachodziło za nami, a jego ostatnie czerwonozłote promienie odbijały się w oknach. Każda szyba pod czarną strzechą była płomiennym prostokątem, zbyt nieruchomym, by być prawdziwym ogniem, ale tak jasnym, że poczułem, jak dłonie pocą mi się od gorąca. Moje kości przeszył dreszcz, jakbym to miejsce już widział we śnie. Ścisnąłem mocniej sfatygowaną torbę, którą trzymałem na kolanach, i odwróciłem wzrok. Po drugiej stronie drogi, oświetlane zachodzącym słońcem, rozciągały się mokradła: zieleń nakrapiana beżem i brązem, błyszcząca od wody. Zapach wilgoci podszyty był kwaśną, butwiejącą nutą, a szerokie, gasnące niebo nad nami było bledsze, niż powinno. Oczy mnie bolały, a ciało pokrywała mapa zadrapań od wczorajszej pracy w polu. Powinienem teraz być właśnie tam i pomagać przy żniwach, a zamiast tego tato i ja tłukliśmy się w milczeniu po

wyboistej, błotnistej drodze. Wyruszyliśmy przed świtem i od tamtego czasu nie zamieniliśmy ani słowa, i nadal nie mieliśmy sobie niczego do powiedzenia. Słowa podnosiły mi się w gardle i pękały jak bańki na bagnie, zostawiając na języku delikatny posmak zgnilizny. Kiedy przejeżdżaliśmy po wybojach ku wysokiej trawie rosnącej przed domem, rzuciłem okiem na twarz taty. Szczecina na jego podbródku wyglądała jak pieprz z solą, a oczy zapadły się od zeszłej wiosny. Kiedy chorowałem, wszyscy się postarzeli: zupełnie jakbym się obudził i okazało się, że przespałem rok. Zatrzymaliśmy się. – Jesteśmy na miejscu. Przeszył mnie dreszcz. Chciałem albo zwymiotować, albo błagać tatę, żeby zabrał mnie z powrotem do domu. Złapałem swoją torbę i zeskoczyłem; nogi się prawie pode mną ugięły, kiedy stanąłem na ziemi. Wśród kęp trawy wiła się do domu wydeptana ścieżka. Nigdy wcześniej tu nie byłem, ale dźwięk dzwonka wydawał się znajomy, jak ze snu. Czekałem, tak bardzo nie chcąc patrzeć na tatę, że wydawało mi się, że drzwi się kołyszą i drżą. – Emmett. – Drzwi nagle się otworzyły. Przez chwilę widziałem jedynie parę piwnych oczu, tak jasnych, że źrenice były zaskakująco czarne. – Witaj. Przełknąłem ślinę. Była stara – boleśnie stara, jak szkielet – i siwowłosa, z twarzą niczym zmięta kartka papieru i ustami bladymi jak jej policzki, ale jednocześnie tak wysoka jak ja i ze wzrokiem bystrym jak spojrzenie Alty. Nosiła skórzany fartuch, koszulę i spodnie, jak mężczyzna. Dłoń, którą na mnie skinęła, była szczupła, ale umięśniona, żyły odznaczały się na ścięgnach niczym niebieskie strumienie. – Seredith – powiedziała. – Wejdź. Zawahałem się. Dwa uderzenia serca zajęło mi zrozumienie,

że właśnie się przedstawiła. – Wejdź. – A potem, ponad moim ramieniem: – Dziękuję, Robercie. Nie usłyszałem, że tato zsiadł z kozła, ale kiedy się obróciłem, stał za mną. Odkaszlnął i mruknął: – Zobaczymy się niedługo, prawda, Emmett? – Tato… Nawet na mnie nie spojrzał. Rzucił oprawiaczce długie, bezradne spojrzenie; potem dotknął czoła, jakby nie wiedział, co zrobić, i odszedł ku wozowi. Zacząłem za nim wołać, ale podmuch wiatru porwał słowa, a on się nie odwrócił. Patrzyłem, jak wspina się na kozioł i cmoka na klacz. – Emmett. – Jej głos przywołał mnie do rzeczywistości. – Wchodź. – Zorientowałem się, że nie nawykła do powtarzania czegokolwiek po raz trzeci. – Tak. – Trzymałem swoją torbę tak mocno, że zbielały mi palce. Powiedziała do taty: „Robercie”, jakby go znała. Zrobiłem jeden krok, potem drugi. Przekroczyłem próg i znalazłem się w ciemnym holu, naprzeciwko schodów. Zegar stojący tykał. Na lewo, za uchylonymi drzwiami, widać było kuchnię; na prawo kolejne drzwi prowadziły do… Kolana się pode mną ugięły, jakby ktoś podciął mi ścięgna. Mdłości rozeszły się szeroką falą, gryząc moje wnętrzności. Miałem gorączkę i drżałem, próbując utrzymać równowagę, kiedy świat wirował. Byłem tutaj wcześniej… ale nie… – Cholera jasna – powiedziała oprawiaczka i złapała mnie. – No już, chłopcze, oddychaj. – Nic mi nie jest – powiedziałem, dumny z tego, że tak wyraźnie wymawiam spółgłoski. A potem przyszła ciemność. Kiedy się obudziłem, światło słoneczne na suficie tańczyło

we wzdymającej się sieci, zmarszczki na wodzie nakładały się na wąski prostokąt blasku, który wylewał się spomiędzy zasłon. Białe ściany wydawały się zielonkawe niczym miąższ jabłka, poznaczony tu i ówdzie pianą wilgoci. Ptak na zewnątrz pogwizdywał, jakby wołał mnie po imieniu. Dom oprawiaczki. Usiadłem, serce zaczęło mi walić. Ale nie miałem czego się bać, jeszcze nie; byłem tu tylko ja, pokój i odbity słoneczny blask. Złapałem się na nasłuchiwaniu odgłosów zwierząt, wszechobecnych w gospodarstwie, ale słyszałem tylko ptaka i szelest wiatru w trzcinach. Wyblakłe zasłonki wydęły się i na suficie pojawił się szerszy pas światła. Poduszki pachniały lawendą. Wczoraj w nocy… Spojrzałem na ścianę naprzeciwko, badając wybrzuszenie i krzywiznę pęknięcia w gipsie. Zemdlałem i pamiętałem jedynie cienie i strach. Koszmary. W świetle dnia wydawały się bardzo odległe; ale były złe, wciągały mnie w siebie pod powierzchnią snu. Prawie się od nich uwolniłem raz czy drugi, ale ciężar własnego ciała znów mnie pogrążył, pociągnął w ciemność dławiącą jak smoła. Słaby posmak palonego oleju wciąż zalegał mi w gardle. Dawno już nie było tak źle. Od przeciągu pokryłem się gęsią skórką. Tak zemdleć, prosto w ramiona Seredith… To na pewno od zmęczenia podróżą, bólu głowy, słońca w oczy i tego, że tato odjechał, nawet się za siebie nie oglądając. Spodnie i koszula przewieszone zostały przez oparcie jedynego krzesła. Wstałem i naciągnąłem je na siebie sztywnymi palcami, próbując sobie nie wyobrażać, jak Seredith mnie rozbierała. Przynajmniej zostałem w kalesonach. Oprócz krzesła i łóżka w pokoju nie było wiele sprzętów: skrzynia w nogach łóżka, stolik pod oknem, wyblakłe, powiewające zasłony. Ani obrazków, ani lustra. Podobało mi się to. W domu odwracałem wzrok od zwierciadła w korytarzu. Tutaj pozostawałem niewidzialny; mogłem być częścią pustki. Dom był cichy. Kiedy wyszedłem na korytarz, słyszałem

ptaki nawołujące się na mokradłach i tykanie zegara piętro niżej, a także dochodzący skądś odgłos tępych uderzeń; ale pod spodem trwała cisza tak głęboka, że dźwięk ślizgał się po niej jak kamyki po lodzie. Wiatr połaskotał mnie w kark, a ja obejrzałem się przez ramię, zupełnie jakbym się kogoś spodziewał. Pusty pokój pogrążył się na chwilę w mroku, gdy chmura przesłoniła słońce; a potem znów się rozjaśnił i róg zasłony zaczął łopotać na wietrze niczym flaga. Prawie wróciłem do łóżka, jak dziecko. Ale teraz tutaj mieszkałem. Nie mogłem całego życia spędzić w tym pokoju. Schody skrzypiały mi pod stopami. Poręcz była wypolerowana latami użytkowania, ale w słońcu unosił się kurz, a ze ścian obłaziła farba. Starszy niż nasze gospodarstwo, starszy niż nasza wioska. Ilu oprawiaczy tutaj mieszkało? A kiedy pewnego dnia ta oprawiaczka – Seredith – umrze… czy wtedy ten dom będzie mój? Powoli schodziłem po schodach, jakbym się bał, że się załamią. Uderzenia ucichły; usłyszałem kroki. Seredith otworzyła jedne z drzwi w holu. – Ach, Emmett. – Nie zapytała, czy dobrze spałem. – Chodź do warsztatu. Poszedłem za nią. Sposób, w jaki wypowiedziała moje imię, sprawił, że szczęki mi się zacisnęły, ale była moim mistrzem – nie, moją panią; nie, moim mistrzem – i musiałem jej słuchać. Na progu warsztatu się zatrzymała. Przez chwilę wydawało mi się, że puści mnie przodem, ale potem weszła pierwsza i zapakowała coś szybko w kawałek szmatki. – Wejdź, chłopcze. Przekroczyłem próg. Pokój był długi, z niskim sufitem, pełen porannego światła wpadającego przez rząd wysokich okien. Pod dwiema ścianami stały ławy robocze, a między nimi znajdowały się rzeczy, których nazw jeszcze nie znałem. Zauważyłem blask

wyświechtanej wełny, ostry błysk noża, metalowe rączki uwalane smarem… ale zbyt wiele było tych rzeczy, moje oczy nie mogły się na nich skupić. Na końcu pokoju stał piec, zbudowany z kafli w kolorach ochry, zieleni i starego różu. Nad moją głową z drutu zwisały arkusze papieru, zwykłe intensywne kolory przetykane były kartami podobnymi do kamieni, piór albo liści. Sięgnąłem ku najbliższej; zupełnie jakby nad moją głową trzepotały błękitne skrzydła zimorodka… Oprawiaczka odłożyła zawiniątko i podeszła do mnie, wskazując przedmioty: – Prasa do składania. Gilotyna. Prasa do wykończeń. Skrzynia na czcionki, za tobą, chłopcze, narzędzia są w tej komodzie i tej następnej, obok skóra i szmatki. W tamtym koszyku dodatkowy papier, możesz go używać. Pędzle na tej półce, a klej na tej. Nie ogarniałem tego. Spróbowałem wszystko zapamiętać, a potem się poddałem i czekałem, aż skończy mówić. W końcu spojrzała na mnie zmrużonymi oczami. – Usiądź. Poczułem się dziwnie. Ale nie zrobiło mi się ani niedobrze, ani się nie wystraszyłem. Raczej jakby coś we mnie budziło się i poruszało. Słoje drewna na blacie ławy przede mną wydawały się mapą miejsca, które kiedyś znałem. – Zabawne uczucie, prawda, chłopcze? – Co? Mrugnęła do mnie, jej jedno oko wydawało się niemal białe od słońca świecącego jej na twarz. – Wszystko tutaj natychmiast cię rusza, jeśli jesteś urodzonym oprawiaczem. A ty jesteś, chłopcze. Nie rozumiałem, co mówiła. A jednak… Ten pokój wydawał się właściwym miejscem, coś w nim niespodziewanie sprawiało, że serce mi rosło. Zupełnie jakbym po fali upałów czuł deszcz

w powietrzu albo widział dawnego siebie, sprzed choroby. Tak długo nigdzie nie przynależałem, a teraz ten pokój, zapach papieru i skóry, przyjmował mnie do siebie. – Nie wiesz za dużo o książkach, prawda? – zapytała Seredith. – Nie. – Myślisz, że jestem wiedźmą? – Co? Oczywiście, że nie… – wyjąkałem, ale machnęła ręką, żeby mnie uciszyć; w kąciku jej ust tańczył uśmiech. – Nie szkodzi. Myślisz, że przeżyłam tyle lat, nie wiedząc, co ludzie o mnie gadają? O nas. – Odwróciłem wzrok, a ona mówiła dalej, jakby tego nie zauważyła: – Twoi rodzice trzymali cię z dala od książek, prawda? A ty nie wiesz, co tu robisz. – Poprosiłaś o mnie. Prawda? Chyba nie usłyszała. – Nie przejmuj się. To taki sam fach jak inne. I do tego dobry. Oprawianie jest tak stare jak alfabet, może jeszcze starsze. Ludzie go nie rozumieją i nic w tym dziwnego. – Wykrzywiła twarz. – Przynajmniej Krucjata się skończyła. Za młody jesteś, żeby ją pamiętać. Masz szczęście. Cisza. Nie rozumiałem, jak oprawianie mogło być starsze od książek, ale Seredith patrzyła na przestrzał przeze mnie. Wiatr zakołysał drutem, kolorowy papier zatrzepotał. Zamrugała, podrapała się w podbródek i znów na mnie spojrzała. – Jutro zaczniemy od podstaw. Sprzątanie, czyszczenie pędzli, takie rzeczy. Może będziesz przycinał skórę. Pokiwałem głową. Chciałem zostać tutaj sam. Chciałem porządnie przyjrzeć się kolorom, przejrzeć szafki i zważyć narzędzia w dłoniach. Cały pokój do mnie śpiewał, zapraszał. – Możesz się rozejrzeć, jeśli chcesz. – Kiedy zacząłem wstawać, machnęła ręką, jakbym zrobił coś wbrew jej woli. –

Nie teraz. Później. – Podniosła zawiniątko i ruszyła ku niewielkim drzwiom w rogu, których wcześniej nie zauważyłem. Trzy klucze przekręciły się w trzech zamkach. Zanim odłożyła zawiniątko na półkę tuż za drzwiami, odwróciła się i zamknęła je, zauważyłem schody prowadzące w ciemność. Przekręciła klucze w zamkach, nie patrząc na mnie, osłaniając je ciałem. – Wiele jeszcze czasu upłynie, zanim tam zejdziesz, chłopcze. – Nie wiedziałem, czy mnie ostrzega, czy pociesza. – Nie zbliżaj się do rzeczy zamkniętych, a nic ci się nie stanie. Wziąłem głęboki wdech. Pokój nadal do mnie śpiewał, ale słodycz miała w sobie teraz ostrą nutę. Pod czystym, oświetlonym słońcem warsztatem strome schody prowadziły w ciemność. Czułem pustkę pod stopami, jakby podłoga zaczęła się uginać. Chwilę temu czułem się bezpiecznie. Nie. Czułem się… uwodzony. Uczucie przebrzmiało, kiedy rzuciłem okiem w ciemność; zupełnie jak w chwili, kiedy sen zmienia się w koszmar. – Nie walcz z tym, chłopcze. Czyli wiedziała. To się działo naprawdę, a nie w mojej wyobraźni. Spojrzałem w górę, na wpół przerażony, że napotkam jej wzrok, ale patrzyła na mokradła, mrużąc oczy w słońcu. Wydawała się starsza niż ktokolwiek, kogo znałem. Wstałem. Słońce nadal świeciło, ale światło w pokoju wydawało się zabrudzone. Nie chciałem już zaglądać do szafek ani wyciągać zwojów materiału, żeby je obejrzeć. Przeszedłem jednak wzdłuż kredensów, zauważając etykiety, matowe brązowe klamki i zielony kawałek skóry wyglądający spod drzwi. Odwróciłem się i ruszyłem przez środek, gdzie podłoga była wygładzona wieloma stopami, które przez lata się tutaj poruszały. Podszedłem do kolejnych drzwi. Były bliźniaczo podobne do pierwszych, umieszczone po drugiej stronie kaflowego pieca. Też miały trzy zamki. Ale ludzie przez nie wchodzili i wychodzili, widziałem to po deskach podłogowych, wydeptanej ścieżce, na

której nawet kurzu było mniej. Po co przychodzili? Co oprawiaczka robiła za tymi drzwiami? W kącikach oczu zamigotała mi ciemność. Ktoś szeptał bez słów. – Już dobrze – powiedziała. Nagle była tuż obok mnie, ciągnęła mnie na stołek, naciskała na kark. – Wsadź głowę między kolana. – Ja… nie… – Cicho, chłopcze. To choroba. Przejdzie. To było prawdziwe. Byłem tego pewien. Ostra, nienasycona niewłaściwość gotowa mnie pochłonąć, zmienić w kogoś innego. Ale oprawiaczka wepchnęła mi głowę między kolana i trzymała mnie, i pewność odpłynęła. Byłem chory. Ten sam strach zmusił mnie do zaatakowania taty i mamy… Zacisnąłem zęby. Nie mogłem się temu poddać. Gdybym pozwolił sobie opaść… – Dobrze. Dobry chłopak. Słowa bez sensu, jakbym był zwierzęciem. W końcu się wyprostowałem, krzywiąc się, kiedy krew wróciła mi do głowy. – Lepiej? Pokiwałem głową, zwalczając kwaśny posmak mdłości. Dłonie mi drżały, jakbym miał atak epilepsji. Zacisnąłem pięści i spróbowałem wyobrazić sobie korzystanie z noża dłońmi, którym nie mogłem ufać. Głupota. Utnę sobie kciuk. Byłem zbyt chory, żeby tu być, a jednak… – Dlaczego? – zapytałem, a słowo przypominało skowyt. – Dlaczego mnie wybrałaś? Dlaczego mnie? Oprawiaczka znów zwróciła twarz ku oknu i wpatrzyła się w słońce. – Czy dlatego, że było ci mnie żal? Biedny szalony Emmett, który już nie może pracować w polu? Tutaj przynajmniej będzie bezpieczny i sam, i nie będzie denerwował rodziny…

– Tak właśnie myślisz? – A co innego? Nie znasz mnie. Dlaczego miałabyś wybrać kogoś chorego? – No właśnie: dlaczego? – Jej głos zazgrzytał, ale potem westchnęła i spojrzała na mnie. – Pamiętasz, kiedy to się zaczęło? Ta gorączka? – Wydaje mi się, że byłem… – Odetchnąłem, próbując uspokoić myśli. – Pojechałem do Castlefordu i w drodze powrotnej… Kiedy się obudziłem, byłem w domu… – Urwałem. Nie chciałem myśleć o lukach i koszmarach, o atakach paniki, nagłych, obrzydliwych momentach przytomności, kiedy wiedziałem, gdzie byłem… Całe lato było poszarpane, zjedzone gorączką, przypominało dziurę, a nie wspomnienie. – Byłeś tutaj, chłopcze. Zachorowałeś tutaj. Ojciec po ciebie przyjechał. Pamiętasz? – Co? Nie. Co ja tu robiłem? – Mieszkam przy drodze na Castleford – odrzekła z bladym uśmiechem. – Ale przy gorączce… czasami pamiętasz, a czasami nie. Między innymi dlatego chorujesz. – Nie mogę tutaj zostać. To miejsce… te zamknięte drzwi. Jest mi od nich gorzej. – To minie. Zaufaj mi. A tutaj minie szybciej i łatwiej niż w jakimkolwiek innym miejscu. W jej głosie pobrzmiewała jakaś dziwna nuta, jakby wstydu. Ogarnął mnie nowy rodzaj strachu. Musiałem zostać tutaj i bać się, dopóki nie poczuję się lepiej; wcale nie miałem na to ochoty, chciałem uciekać… Spojrzała na zamknięte drzwi. – Myślę – rzekła – że rzeczywiście wybrałam cię, ponieważ chorujesz. Ale to nie tak, jak myślisz. Nie jest mi cię żal, Emmett.

Obróciła się nagle i minęła mnie, a ja zostałem, gapiąc się na kurz, który unosił się w drzwiach. Kłamała. Słyszałem to w jej głosie. Było jej mnie żal. Ale chyba miała rację. Było w ciszy starego domu, w tym, jak niskie pokoje wypełniały się jesiennym światłem, i w porządku warsztatu coś, co rozsupływało zaciśnięte we mnie mroczne więzy. Dzień mijał za dniem, aż miejsce przestało być nowe i obce; a potem tydzień za tygodniem… Uczyłem się na pamięć pogiętych odbić na suficie, dużych szwów na kołdrze przykrywającej moje łóżko, tego, że każdy stopień schodów skrzypiał inaczej, gdy na niego stąpałem. I jeszcze warsztat, błysk kafli na piecu, szafranowo-ziemisty zapach herbaty, opalizująca masa dobrze wymieszanej pasty w szklanym słoiku… Godziny mijały powoli, pełne drobnych, twardych szczegółów; w domu, w zamieszaniu w gospodarstwie, nigdy nie miałem czasu, żeby siedzieć i po prostu patrzeć przed siebie albo zwracać uwagę na to, jak wygląda narzędzie i jak dobrze zostało wykonane, zanim zacząłem go używać. Tutaj zegar w holu wyławiał sekundy niczym kamienie i wrzucał je z powrotem do sadzawki dnia, pozwalając zmarszczkom w czasie powiększać się i łączyć. Zadania, które dostawałem w warsztacie, były proste i drobne. Seredith była dobrą nauczycielką, cierpliwą i precyzyjną. Nauczyłem się robić wyklejki, przycinać skórę, wytłaczać litery puste i złocone. Pewnie była rozczarowana moją niezgrabnością – tym, że sklejałem sobie palce z kartką albo w samym środku pięknego pergaminu robiłem dziurę wybijakiem – ale nie mówiła nic oprócz: „Wyrzuć to i zacznij od nowa” od czasu do czasu. Kiedy ćwiczyłem, ona szła na spacer albo siadała na ławce za mną i pisała listę sprawunków do zamówienia następną pocztą, albo gotowała i dom wypełniał się zapachem mięsa i ciasta. Resztę obowiązków dzieliliśmy po

równo, a po porankach spędzonych nad pracą wymagającą skupienia cieszyłem się, że mogłem rąbać drewno albo grzać wodę na pranie. Kiedy czułem się słabo, przypominałem sobie, że zanim przyjechałem, Seredith robiła to wszystko sama. Ale wszystko, co robiłem – i wszystko, co ona robiła – ograniczało się do przygotowywania materiałów albo ćwiczenia wykończeń; nigdy nie widziałem stosu kartek ani ukończonej książki. Pewnego wieczoru, kiedy jedliśmy w kuchni kolację, zapytałem: – Seredith, gdzie są książki? – W skarbcu – odpowiedziała. – Kiedy są skończone, trzeba na nie uważać. – Ale… – Zawahałem się, myśląc o gospodarstwie, o tym, jak ciężko wszyscy pracowaliśmy i jak nam nigdy nie starczało na życie; jak się wiecznie kłóciłem z tatą, żeby wdrażać każdy nowy wynalazek i wyciągać z pól jak najwięcej. – Dlaczego nie robimy ich więcej? Przecież im więcej zrobimy, tym więcej możemy sprzedać? Podniosła głowę, jakby zamierzała ostro odpowiedzieć; potem nią pokręciła. – Nie robimy książek na sprzedaż, chłopcze. Sprzedawanie książek jest złe. Twoi rodzice przynajmniej co do tego mieli rację. – Wobec tego… nie rozumiem… – Liczy się oprawianie. Rzemiosło, jego godność. Powiedzmy, że kobieta przychodzi do mnie po książkę. Robię dla niej książkę. Dla niej, rozumiesz? Nie po to, by się na nią gapili obcy. – Siorbnęła zupę z łyżki. – Są oprawiacze, którzy pracują tylko dla zysków, których obchodzi wyłącznie ich konto bankowe, którzy, tak, sprzedają książki, ale ty nigdy nie będziesz do nich należeć. – Ale… do ciebie nikt nie przychodzi… – Gapiłem się na nią

kompletnie skonfundowany. – Kiedy zacznę wykorzystywać to, czego mnie uczysz? Pokazujesz mi rzecz, a ja nawet nie… – Niedługo nauczysz się więcej – odpowiedziała i wstała po chleb. – Nie spieszmy się, Emmett. Byłeś chory. Na wszystko przychodzi czas. Na wszystko przychodzi czas. Gdyby powiedziała to moja matka, parsknąłbym śmiechem; teraz milczałem, bo rzeczywiście ten czas przychodził. Koszmary pojawiały się rzadziej, a cienie czające się za dnia odchodziły. Mogłem już stać coraz dłużej bez zawrotów głowy; czasami widziałem już tak wyraźnie, jak kiedyś. Po kilku tygodniach przestałem zwracać uwagę na zamknięte drzwi na końcu warsztatu. Ławy, narzędzia i prasy mruczały do mnie uspokajająco; wszystko było przydatne, wszystko na swoim miejscu. Nieważne, do czego służyło, oprócz tego, że pędzel do kleju był do kleju, a nóż do cięcia skóry ciął skórę. Czasami, kiedy na chwilę przerywałem pracę, by ocenić grubość skóry – w niektórych miejscach musiała być cieńsza od paznokcia, inaczej źle by się składała – podnosiłem wzrok znad sterty ciemnych skórzanych skrawków i czułem, że znajdowałem się we właściwym miejscu. Wiedziałem, co miałem robić, i to robiłem – nawet jeśli były to tylko ćwiczenia. Umiałem to zrobić. To się nie zdarzyło po chorobie. Oczywiście, że tęskniłem za domem. Pisałem listy, a listy od nich sprawiały, że czułem się jednocześnie zadowolony i nieszczęśliwy. Chciałbym być na wieczerzy dożynkowej i na tańcach; a raczej poprzedni ja chciałby… Czytałem ten list w kółko, zanim go zmiąłem, i siedziałem, wpatrując się w błękitną ciemność za płomieniem lampy i próbując zignorować ból w gardle. Ale ta część mnie, która tęskniła za muzyką i zgiełkiem, to była stara, zdrowa część; wiedziałem, że teraz potrzebowałem ciszy, pracy i odpoczynku. Nawet jeśli niekiedy czułem się tak samotny, że ledwo mogłem to znieść.

Ciche dni ciągnęły się, jakbyśmy na coś czekali. Kiedy to było? Byłem w introligatorni od dwóch tygodni, może miesiąca, i był to pierwszy dzień, który dokładnie zapamiętałem. Poranek był jasny i chłodny, a ja ćwiczyłem złocenia na paru kawałkach skóry, bardzo się skupiając. Zadanie było trudne i kiedy ściągnąłem folię, a pod spodem ukazały się nierówne, niewyraźne litery mojego nazwiska, zakląłem i pokręciłem głową, żeby rozruszać obolałą szyję. Coś się poruszyło na zewnątrz; podniosłem wzrok. Słońce mnie oślepiło i przez chwilę widziałem tylko kształt obrysowany światłem. Zmrużyłem oczy i blask zelżał. Przyglądał mi się chłopak – nie, młody mężczyzna, w moim wieku albo starszy – z ciemnymi oczami i włosami, o pociągłej, bladej twarzy. Podskoczyłem i niemalże poparzyłem się o narzędzie, którego używałem. Jak długo tam stał i przyglądał mi się czarnymi, kamiennymi oczami? Ostrożnie włożyłem narzędzie do paleniska, przeklinając nagły dreszcz, przez który stałem się niezdarny jak starzec. Kim on niby był, że tak się czaił i szpiegował? Zapukał w szybę. Odwróciłem się do niego plecami, ale kiedy rzuciłem okiem przez ramię, nadal stał w miejscu. Pokazał na niewielkie tylne drzwi, które otwierały się na mokradła. Chciał, żebym go wpuścił. Wyobraziłem sobie, jak się powoli zapada w błoto, najpierw do kolan, a potem do pasa. Nie mogłem znieść myśli o rozmowie z nim. Przez wiele dni widywałem wyłącznie Seredith; ale nie tylko o to chodziło – to jego wzrok, tak nieruchomy, że wydawało mi się, że wpychał mi palec między oczy. Stałem plecami do okna, zmiatając strzępki skóry na podłogę, odłożyłem płatki złota do pudełka i poluzowałem śrubę gorącego składu, żebym mógł wysypać czcionki na ławę. Za chwilę wystygną na tyle, że będę mógł je schować do kaszt. Rozdzielacz, przypominający brązową drzazgę, spadł na podłogę, więc schyliłem się po niego.

Kiedy się wyprostowałem, by go rzucić na ławę, cień nadal tam był. Possałem poparzony palec i przyznałem się do porażki. Tylne drzwi spuchły od wilgoci – kiedy ostatni raz ktoś ich używał? – i zaklinowały się we framudze. Kiedy je otworzyłem, serce mi waliło z wysiłku. Nieznajomy i ja gapiliśmy się na siebie. W końcu się odezwałem: – Czego pan chce? – To było głupie pytanie; najwyraźniej nie był ani sprzedawcą, ani przyjacielem Seredith, który przyjechał z wizytą. – Ja… – Odwrócił wzrok. Mokradło za nim lśniło niczym stare zwierciadło, zmatowiałe i brudne, ale nadal przejrzyste. Kiedy znów na mnie spojrzał, miał zaciętą minę. – Przyszedłem zobaczyć się z oprawiaczką. Chciałem zatrzasnąć przed nim drzwi. Ale był klientem – pierwszym od mojego przyjazdu – a ja byłem jedynie czeladnikiem. Cofnąłem się i otworzyłem drzwi szerzej. – Dzięki. – Rzekł to z pewnym wysiłkiem i stał nieruchomo na progu, jakby przejście obok mnie mogło zabrudzić jego odzienie. Odwróciłem się i wszedłem do warsztatu; skoro go wpuściłem, to już nie był mój problem. Mógł zadzwonić po Seredith. Nie zamierzałem z jego powodu przerywać pracy. Nie przeprosił, że mi przeszkodził ani że się na mnie gapił. Usłyszałem, jak się waha, a potem idzie za mną. Podszedłem do ławy i pochyliłem się nad wytłoczeniem, nad którym pracowałem. Potarłem jedno ze słów, by sprawdzić, czy litery nie staną się od tego wyraźniejsze. Przy drugim podejściu narzędzie było za gorące albo za długo je trzymałem i złoto się rozmyło; trzecie było lepsze, ale nie naciskałem równo. Od otwartych drzwi warsztatu zaciągnęło zimnem, usłyszałem kroki. Stanął za mną. Patrzyłem na niego tylko przez sekundę, ale nadal widziałem jego twarz tak wyraźnie, jakby odbijała się w oknie: bladą, pełną cieni, z zaczerwienionymi oczami. Twarz umierającego, twarz, na którą nikt nie chciał patrzeć.

– Emmett? Serce mi stanęło, bo mojego imienia znać nie powinien. A potem do mnie dotarło: wytłoczenie. „EMMETT FARMER”. Musiało być wystarczająco duże, by odczytać je z odległości kilku stóp. Położyłem skórę na ławie licem do dołu. Oczywiście za późno. Uśmiechnął się do mnie krzywym, pustym uśmiechem, jakby był dumny, że zauważył, zadowolony, że drgnąłem. Zaczął coś mówić. – Nie wiem, czy oprawiaczka w tej chwili przyjmuje zlecenia – powiedziałem, ale on patrzył na mnie z dziwnym, spragnionym półuśmiechem. – Jeśli po to pan tutaj przyszedł. I nie sprzedaje książek. – Jak długo tu jesteś? – Od żniw. – Nie miał prawa pytać; nie wiem, dlaczego odpowiedziałem, prócz tego, że chciałem, by dał mi spokój. – Jesteś jej czeladnikiem? – Tak. Rozejrzał się po warsztacie, a potem spojrzał na mnie. Coś w jego spojrzeniu – zbytnia powolność, zbytnia premedytacja – sugerowało, że nie powoduje nim wyłącznie ciekawość. – Czy to… dobre życie? – Nuta pogardy w jego głosie. – Tutaj, tylko z nią? Słodki zapach metalowych wybijaków rozgrzewających się w palenisku przyprawiał mnie o ból głowy. Sięgnąłem po najmniejszy, ze skomplikowanym wzorem, który nigdy dobrze nie odbijał mi się w złocie. Zastanowiłem się, jak by to było, gdybym się nim uderzył w wierzch dłoni. Albo gdybym uderzył jego. – Emmett. – Zabrzmiało to jak przekleństwo. Odłożyłem wybijak i sięgnąłem po kolejny kawałek skóry. – Muszę się zabierać do pracy.

– Przepraszam. Cisza. Przyciąłem skórę w kwadrat i umocowałem na ramie. Przyglądał mi się. Zawahałem się i niemal odciąłem sobie kciuk skalpelem. Zupełnie jakby dookoła moich palców zawiązana była niewidzialna nić. Odwróciłem się do niego. – Chce pan, abym zawołał Sere… oprawiaczkę? – Ja… Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Bał się. Zaskoczyła mnie ta obserwacja. Przez chwilę przestałem go widzieć przez pryzmat mej niechęci. Nigdy nie spotkałem nikogo tak wystraszonego i nieszczęśliwego. Był zdesperowany. Zalatywało od niego desperacją jak gorączką. Ale nie potrafiłem mu współczuć, bo w sposobie, w jaki na mnie patrzył, było coś jeszcze. Nienawiść. Zdawał się mnie nienawidzić. – Nie chcieli, żebym tutaj przyszedł – rzekł. – To znaczy mój ojciec. Uważa, że oprawianie jest dla innych, nie dla nas. Gdyby wiedział, że tu jestem… – Skrzywił się. – Ale kiedy wrócę do domu, będzie już za późno. Nie ukarze mnie. Jak by mógł? Nie odpowiedziałem. Nie chciałem się nawet zastanawiać, o co mu chodziło. – Nie byłem pewien. Nie sądziłem… – Odchrząknął. – Słyszałem, że cię wybrała, i pomyślałem, że przyjdę i… Ale nie sądziłem, że chcę… dopóki cię tutaj nie zobaczyłem… – Mnie? Wziął wdech i wyciągnął dłoń, by zmieść pyłek z prasy. Jego palec drżał, a ja widziałem żyłkę pulsującą mu u podstawy szyi. Roześmiał się, ale bez radości. – Nie obchodzi cię to, co? Zresztą trudno się dziwić. Nie masz pojęcia, kim jestem. – Nie, nie mam. – Emmett – odezwał się znów, połykając sylaby. – Proszę,

popatrz na mnie, tylko przez chwilę, proszę. Nie rozumiem… Czułem się tak, jakbym się poruszał, a świat dookoła mnie pędził zbyt szybko, bym zdołał go dostrzec, pęd zagłuszał słowa. Zamrugałem i spróbowałem się bronić, ale mdlący prąd mnie porwał i poniósł w dół nurtu. Gość mówił, ale słowa omijały mnie łukiem. – Co się dzieje? – rozległ się głos Seredith. Odwrócił się. Jego policzki i czoło pokrył rumieniec. – Przyszedłem po oprawę. – Co pan robi w warsztacie? Emmett, powinieneś był mnie natychmiast zawołać. Spróbowałem pokonać mdłości. – Myślałem… – To nie wina Emmetta, tylko moja – powiedział. – Nazywam się Lucian Darnay. Pisałem. – Lucian Darnay. – Seredith zmarszczyła brwi. Na jej twarzy zagościł dziwny, ostrożny wyraz. – Jak długo rozmawiał pan z Em… z moim czeladnikiem? Nieważne. – Spojrzała na mnie, zanim gość odpowiedział. – Emmett? – powiedziała łagodniej. – Wszystko w porządku? Cienie wirowały wokół mnie i zakrywały mi pole widzenia, ale pokiwałem głową. – To dobrze. Proszę za mną, panie Darnay. – Tak – powiedział, ale się nie ruszył. Czułem jego desperację, pulsującą mrocznymi falami. – Proszę – powtórzyła Seredith, a on się wreszcie odwrócił i ruszył za nią. Sięgnęła po klucze i zaczęła otwierać drzwi na końcu warsztatu, ale nie patrzyła na swoje dłonie; patrzyła na mnie. Drzwi się otworzyły. Odetchnąłem. Nie wiem, czego się

spodziewałem, ale ujrzałem czysty drewniany stół, dwa krzesła, kwadrat słonecznego blasku na podłodze. Powinienem był poczuć ulgę, ale wokół mej piersi zacisnął się ostry szpon. Pokój wydawał się taki czysty, taki pusty, a jednak… – Proszę, panie Darnay. Niech pan usiądzie i na mnie zaczeka. Wziął długi, powolny wdech. Spojrzał na mnie raz, a gwałtowność w jego spojrzeniu była jak niezrozumiała zagadka. A potem przeszedł przez drzwi. Kiedy usiadł, trzymał się bardzo prosto, jakby próbował się nie trząść. – Emmett, dobrze się czujesz? Nie powinien był nigdy… – Jej oczy szukały na mojej twarzy reakcji, której tam nie było. – Idź się położyć. – Nic mi nie jest. – To idź do kuchni i wymieszaj słoik pasty. – Patrzyła, jak ją mijałem. Musiałem się wysilić, żeby się nie zataczać. Dookoła mnie łopotały czarne skrzydła i trudno mi było zauważyć, dokąd zmierzam. Ten pokój, ten cichy, mały pokój… Usiadłem na schodach. Światło kładło się srebrną koronką na deskach podłogowych. Jej kształt przywołał jakieś wspomnienie – na wpół zapomniane koszmary, błysk twarzy Luciana Darnaya, jego głodne, czarne oczy. Ciemność długo wisiała wokół mnie niczym mgła; tylko teraz było w niej coś nowego, błysk zębów, ostrzejszych, niż dało się znieść. Nie nienawiść – ale coś, co rozdarłoby mnie na strzępy, gdyby tylko mogło. A potem mnie otoczyło – i było po mnie.



III Powoli wynurzałem się ku szaremu światłu dnia i stłumionemu odgłosowi deszczu. Słyszałem też inny dźwięk, którego nie zdołałem od razu zidentyfikować: gapiłem się na sufit i zastanawiałem leniwie, co to. Szelest, przerwa, ludzki oddech, szelest… Kiedy po długim czasie odwróciłem głowę, ujrzałem Seredith siedzącą ze schyloną głową przy stole obok okna. Miała przed sobą drewnianą ramkę i składki papieru. Zszywała strony ze sobą, najpierw w jedną stronę, potem w drugą, i to nić szeptała, kiedy ją naciągała. Długo ją obserwowałem, kołysany rytmem: włóż, pociągnij, wyjmij, przełóż, włóż… Zaciągnęła supeł, ucięła nić, sięgnęła po szpulkę, odmierzyła kolejną długość, zawiązała supełek. Było tak cicho, że usłyszałem ciche pyknięcie zawiązywanego supła. Spojrzała na mnie i się uśmiechnęła. – Jak się czujesz? – Ja… – Przełknąłem i suchość w ustach przywróciła mnie

do rzeczywistości. Wszystko mnie bolało. Nadgarstki mnie piekły jak po chińskiej torturze. Zaskoczony spojrzałem w bok. Byłem przywiązany do łóżka pasami białawej tkaniny, która zwinęła się w wąski rulon wcinający mi się w ciało, jakbym próbował się uwolnić. – Miałeś koszmary – powiedziała Seredith. – Pamiętasz? – Nie. – A może jednak? Wybrzmiewające echo krzyków, ciemne oczy, które mnie obserwowały… – Nie szkodzi. Skoro się obudziłeś, to cię rozwiążę. Wstała, ostrożnie odłożyła igłę na szczyt do połowy zszytego bloku i schyliła się, by kościstymi palcami rozwiązać węzeł. Leżałem bez ruchu, nie patrząc na nią. Co zrobiłem? Czy znów oszalałem? Ostatnim razem, kiedy było naprawdę źle, zaatakowałem mamę i tatę. Alta bała się do mnie zbliżyć. Czy zaatakowałem Seredith? – Proszę. – Przyciągnęła krzesło do mojego łóżka i usiadła na nim z ostrym wydechem. – Jesteś głodny? – Nie. – Będziesz. Pięć dni cię nie było. – Nie było? – Jeszcze dwa dni odpoczynku. Potem możesz próbować wstać. – Czuję się dobrze, mogę wstać teraz. – Dźwignąłem się do pozycji bardziej pionowej i złapałem boku łóżka, kiedy nagle zakręciło mi się w głowie. Zawroty powoli ustały, ale zużyły całą moją siłę i pozwoliłem głowie opaść na poduszkę. Zacisnąłem powieki, zakazując sobie płakać. – Wydawało mi się, że zdrowieję. – Bo zdrowiejesz. – Ale… – Wolałem nie myśleć o tym, co się działo; jedna stara, krucha kobieta przeciw rozszalałemu, majaczącemu

czeladnikowi. Mogłem zrobić jej krzywdę albo i gorzej… Poruszyła się. – Otwórz oczy. – Co? – Spójrz na mnie. Tak lepiej. – Pochyliła się ku mnie. Czułem zapach mydła, kleju i skóry z fartucha. – To był nawrót. Ale najgorsze minęło. Odwróciłem twarz. Słyszałem, jak mama powtarzała te słowa, za każdym razem z mniejszym przekonaniem. – Zaufaj mi, chłopcze. Wiem co nieco o gorączce oprawczej. Zazwyczaj nie jest taka dramatyczna, ale… dojdziesz do siebie. Oczywiście powoli. – Co? – Podniosłem głowę tak szybko, że moją skroń przeszył ostry ból. Czyli była nazwa na to, co się ze mną działo? – Myślałem, że to po prostu… szaleństwo. Parsknęła. – Nie jesteś szalony, chłopcze. Kto ci takich bzdur naopowiadał? Nie, to po prostu choroba jak każda inna. To rodzaj przejściowego ataku. Choroba, jak grypa, szkorbut albo czerwonka. Bardzo chciałem w to uwierzyć. Spojrzałem na czerwone pręgi na nadgarstkach. Wyżej, na przedramieniu, miałem dwie niebieskawe smugi, jak od palców. Przełknąłem ślinę. – Gorączka oprawcza? Co to ma wspólnego z oprawiaczami? Zawahała się. – Tylko oprawiacze na nią chorują. Nawet nie… Tylko ludzie, którzy mogliby zostać oprawiaczami. Kiedy masz powołanie… Czasami coś idzie nie tak w twojej głowie. Stąd wiedziałam, że będziesz oprawiaczem, i to dobrym. Nie ma się czego wstydzić. A jak już tutaj jesteś, wszystko minie.

– Czy wszyscy oprawiacze chorują? – Nie wszyscy, nie. – W okno uderzył deszcz. Podniosła wzrok, a ja za nim podążyłem: na zewnątrz były tylko szara pustka mokradeł i welony mgły. – Jedna z największych oprawiaczek nieomal od niej umarła – rzekła. – Margaret Pevensie. Była wdową i żyła w średniowieczu, oprawiła niemal dwadzieścia książek, a to wtedy było bardzo dużo. Kilka z nich przetrwało. Kiedyś wyprawiłam się do Haltby, żeby je obejrzeć. – Spojrzała na mnie. – Mój mistrz powiadał, że gorączka oprawcza odróżniała artystów od zwykłych rzemieślników. Zawsze myślałam, że się ze mnie nabijał, ale jeśli miał rację… no, będzie z ciebie świetny czeladnik. Położyłem dłoń na siniakach na ramieniu, przykładając do nich palce. Wiatr mruczał w strzesze i uderzał o szyby kolejnymi strugami deszczu, ale dom miał grube, solidne ściany i był stary jak kamień. Gorączka oprawiaczy, nie szaleństwo albo słabość. – Przyniosę ci trochę zupy. – Wstała, włożyła szpulkę nici i zszyte strony do kieszeni fartucha, a następnie podniosła ramkę. Wyciągnąłem szyję. – Czy to…? – Tak. To będzie książka Luciana Darnaya. Jego nazwisko było jak hak, który wbił się w moje wnętrzności i pociągnął. Lucian Darnay, chłopak, który mnie nienawidził. Hak wbił się niżej, pociągnął mocniej. – Co dla niego robisz? – Seredith spojrzała na mnie, ale nie odpowiedziała. – Mogę zobaczyć? – Nie. – Minęła mnie i ruszyła do drzwi. Spróbowałem wstać, ale pokój zawirował. – Czy to…

– Wracaj do łóżka. – …on, Seredith, czy ja… Czy ja zachorowałem przez niego albo… Kto to był, dlaczego on… – On nie wróci. Odszedł. – Skąd wiesz? Odwróciła wzrok. Nad nami zaskrzypiała belka i dom wydał się nagle kruchy, jakby grube ściany były jedynie złudzeniem. – Przyniosę ci zupy – powiedziała i zamknęła drzwi. Przez jakiś czas Seredith zamykała się popołudniami w warsztacie. Nie mówiła mi, co robi, a ja nie pytałem; wiedziałem jednak, że pracuje nad książką Darnaya. Czasami, kiedy kończyłem swoje prace, opierałem się o drzwi, na wpół nasłuchując, na wpół śniąc, próbując zrozumieć, co słyszałem. Zazwyczaj ciszę – dziwną, ciężką ciszę, jakby cały dom nasłuchiwał razem ze mną, każde włókno drewna i gipsu dostrajało się do nieobecności dźwięku – ale od czasu do czasu coś stukało, coś szurało, a raz zaklekotał przewracany kubek. Im zimniej się robiło, tym bardziej od stania nieruchomo bolały mnie stawy, ale nie mogłem się oderwać. Nienawidziłem przymusu, który mnie tam trzymał w oczekiwaniu na coś, czego nie rozumiałem, ale nie mogłem mu się oprzeć; był mieszaniną ciekawości i przerażenia, podsycany koszmarami, które wciąż mnie nawiedzały, nawet teraz, kiedy zdrowiałem Zdarzały się rzadziej i przybrały inną formę – bezkształtne mroczne koszmary zmieniły się w czyste sny, pełne słońca – ale wcale się nie poprawiły. Od tamtego dnia strach miał twarz Luciana Darnaya. Widziałem go raz za razem, jego ostry wzrok, ostatnie spojrzenie, które mi rzucił, zanim ruszył ku na wpół otwartym drzwiom na końcu warsztatu. Widziałem, jak siada wyprostowany w tym cichym, jasnym, straszliwym pokoju, i ogarniała mnie fala paniki – bo w moich snach to nie on tam

siedział, tylko ja. Sny próbowały mi coś przekazać. Nie wiedziałem, czego się boję, ale jedno było pewne: mieszkało to w zamkniętym pokoju Seredith. Kiedy się budziłem i nie mogłem znów zasnąć, siadałem przy oknie, pozwalając chłodnemu nocnemu powietrzu osuszyć moją spoconą skórę, i próbowałem zrozumieć, ale niezależnie od tego, ile myślałem, nieważne, jak bardzo starałem się przejrzeć strach, nie widziałem nic oprócz Luciana Darnaya i tego ledwo ujrzanego pokoju. Cokolwiek się w nim stało, rozlało się na zewnątrz, zacisnęło mi zęby, wpełzło do snów. Zapytałem o niego Seredith pewnego wieczoru, kiedy ja czyściłem patelnię, a ona robiła gulasz. Nie podniosła oczu, ale dłonie jej zadrżały i połowa cebuli spadła na podłogę. Schyliła się po nią powoli. – Postaraj się nie myśleć o Lucianie Darnayu – powiedziała. – Dlaczego mi nie pokażesz jego książki? Uczę się tylko bez końca wykańczania, a myślałem, że powinienem…? – Wypłukała cebulę i zaczęła ją kroić. – Seredith! Kiedy w końcu zamierzasz… – Niedługo nauczę cię więcej – odrzekła, mijając mnie w drodze do kredensu. – Kiedy już będziesz zdrowy. Ale mijał dzień za dniem, ja zrobiłem się silny jak nigdy, a ona nadal niczego mi nie powiedziała. Jesień przeszła w zimę. W naszym monotonnym życiu codziennym – medytacyjnym porządku pracy, jedzenia i snu – zatraciłem poczucie czasu. Dni toczyły się jak koła, pełne tych samych zadań i tych samych godzin pracy wykończeniowej, przygotowywania papieru, wygładzania skóry albo złoceń krawędzi składki ćwiczebnej. Większość moich zadań kończyła w starej beczce, której Seredith używała jako śmietnika; ale

nawet gdy spojrzała na jeden z arkuszy i rzekła bez uśmiechu: „Ten zatrzymaj”, to i tak skończył on w szufladzie. Niczego nie używaliśmy. Prawie przestałem się zastanawiać, kiedy moje prace będą wystarczająco dobre albo kiedy ujrzę prawdziwą książkę; i może tego właśnie chciała Seredith. W nieruchomej ciszy warsztatu koncentrowałem się na drobiazgach: ciężarze wycinaka, skrzypieniu wosku pod moimi palcami. Pewnego poranka podniosłem głowę i zorientowałem się z zaskoczeniem, że trzciny przykryła cienka warstwa śniegu. Oczywiście, zauważyłem chłód, ale raczej dlatego, że przesunąłem ławę bliżej pieca i wygrzebałem mitenki. Teraz do mnie dotarło: byłem tu od miesięcy, prawie kwartał. Niedługo nadejdzie Przesilenie. Nabrałem haust mroźnego powietrza, zastanawiając się jak – jeśli w ogóle – będziemy świętować, samotni na końcu świata. Myśli o mojej rodzinie, otoczonej iglakami i jemiołą, wznoszącej toasty za nieobecnych przyjaciół korzennym piwem, bolały… ale Seredith nie powiedziała ani słowa o puszczeniu mnie do domu, a jeśli spadnie śnieg, drogi będą nieprzejezdne. I tak nikt nas nie odwiedził od czasu Darnaya, tylko co tydzień przyjeżdżała poczta. Wóz pocztowy nadal zatrzymywał się przed naszymi drzwiami, a woźnica wskakiwał do środka na kubek gorącej herbaty, zanim ruszył dalej; ale pewnego dnia parę tygodni później chmury wisiały tak nisko, a powietrze było tak nieruchome, że pokręcił głową, kiedy zaprosiłem go do środka. Rzucił mi szybciutko pod nogi paczkę listów i worek z zakupami, a potem zakopał się z powrotem w kocach. – Będzie padał śnieg – powiedział. – Nie wiem, kiedy znów przyjadę. Może zobaczymy się na wiosnę. – Wiosnę? Jasne niebieskie oczy popatrzyły na mnie spomiędzy czapki i szalika. – Pierwszy raz tutaj, co? Nie przejmuj się. Ona zawsze daje sobie radę. Cmoknął na drżącego konia i ruszył ścieżką ku drodze.

Mimo chłodu stałem i patrzyłem za nim, dopóki nie zniknął. Gdybym tylko wiedział… Próbowałem sobie przypomnieć, co napisałem w liście do mojej rodziny, ostatnim w tym roku… Ale co mógłbym dodać? Życzyłbym im szczęśliwego Przesilenia i tyle. W sumie dobrze się czułem z tym, że dom był tak daleko, że mogłem tutaj stać i nic nie czuć, zupełnie jakby mroźne powietrze znieczuliło nie tylko moje palce, ale również umysł. Zacząłem się trząść i wszedłem do środka. Miał rację. W nocy rozpętała się śnieżyca i kiedy się obudziliśmy, droga była jedynie kreseczką w bieli. Miałem rano rozpalić w piecu, ale kiedy wszedłem do warsztatu, Seredith już tam była, siedziała przy swojej ławie. Patrzyła przez okno na skaczącego ptaka, który zostawiał na śniegu równe odciski łapek przypominające litery. Smuga mąki z pasty, którą urabiała, wyglądała, jakby śniegu naleciało do środka. W piecu już się paliło, ale ja się trząsłem. Rozejrzała się. – Herbata już gotowa. Potrzebujesz czegoś? Piszę listę zakupów na następne zamówienie z Castlefordu. – Listonosz powiedział, że do wiosny nie wróci. – Byłem tak zesztywniały od zimna, że prawie rozlałem herbatę zamiast trafić do kubka. – Och, Toller to głupiec. Jeszcze za wcześnie na zimę. To się za parę dni stopi. – Uśmiechnęła się, gdy spojrzałem na zaspę sięgającą do połowy okna na końcu warsztatu. – Zaufaj mi. Prawdziwy śnieg spadnie dopiero po Przesileniu. Mamy wystarczająco czasu, żeby się przygotować. Pokiwałem głową. Mogłem wobec tego napisać kolejny list do domu, ale co miałbym w nim zawrzeć? – Idź do spiżarni i zrób spis. Spojrzałem na błyszczące zaspy i dreszcz przeszedł mi po krzyżu.

– Będzie zimno – dodała z błyskiem w oku, który mógł być kpiną albo współczuciem. – Ubierz się ciepło. Nie było najgorzej, kiedy już się do tego zabrałem. Musiałem przenosić pudła, worki i słoje, żeby sprawdzić, co mieliśmy, i po chwili dyszałem z wysiłku i musiałem zdjąć czapkę. Rzuciłem worek na ziemię i oparłem się o framugę, żeby złapać oddech. Patrzyłem na sąg drewna i zastanawiałem się, czy wystarczy nam na całą zimę. Jeśli nie, to musiałbym zdobyć go więcej, ale na tym pustkowiu nie było drewna, które można by zebrać, ani drzew, które mógłbym ściąć. Chmura zakryła słońce, a wiatr świstał, jakby ktoś gdzieś w oddali ostrzył nóż. Znów szedł śnieg. Seredith myliła się co do roztopów. Powinienem był wrócić do pracy, ale coś przykuło mój wzrok. Coś za daleko, żebym mógł to widzieć wyraźnie, poruszające się po cienkiej linii drogi niczym owad drepczący w białej farbie. W końcu czarna kropka przybrała kształt konia po brzuch w śniegu, na którego grzbiecie garbił się jeździec. Nie, dwoje jeźdźców małych jak dzieci, dopóki nie dotarło do mnie, że to koń był wielkim, włochatym perszeronem. Dwie kobiety, ta z tyłu wyprostowana, ta na przodzie zwinięta w kłębek i kołysząca się na boki. Zanim zobaczyłem ich twarze, usłyszałem głosy: desperackie mamrotanie mające dodać odwagi i cienkie, rozpaczliwe wycie, które wcześniej wziąłem za odgłos wiatru. Kiedy zatrzymały się przed domem i jedna z nich niezdarnie zsunęła się w śnieg, powinienem był podejść i pomóc. Zamiast tego patrzyłem, jak się męczy, przekonując, ciągnąc i w końcu zdejmując drugą kobietę z konia, jakby ta była lalką. Nadal słyszałem rozpaczliwe zawodzenie, wysokie i nieludzkie, przerwane na chwilę czkawką; kiedy obie kobiety podeszły do drzwi, znów się zaczęło. Ujrzałem rozszerzone, szklane oczy, potargane włosy i usta pogryzione do krwi; a potem stanęły na werandzie i odezwał się dzwonek. Odwróciłem się ku uporządkowanej bliskości komórki, ale

teraz cienie czaiły się za ułożonymi w sterty zapasami i mrugały do mnie zza słoików. Kto by się przedzierał przez ten śnieg, gdyby nie był w potrzebie? W potrzebie oprawienia… Jak Lucian Darnay. Ale co mogła pomóc książka? Co mogła pomóc Seredith? Za chwilę otworzy drzwi tym kobietom. A potem poprowadzi je przez warsztat ku zamkniętym drzwiom… Zanim się zorientowałem, przebiegłem przez ogród i wślizgnąłem się do domu tylnym wejściem. Zatrzymałem się w korytarzu i nasłuchiwałem. – Wprowadź ją. – To Seredith. – Próbuję! – Zdyszany, wioskowy głos, akcent silniejszy od mojego. – Nie mogę jej… Milly, proszę, chodź… – Nie chciała tutaj przyjechać? Jeśli się nie zgodzi, ja nie mogę… – Och! – Krótki śmiech, ostry od zmęczenia i goryczy. – Och, bardzo chciała przyjechać. Błagała i błagała, mimo śnieżycy. A po pół mili w drodze zrobiła się jak szmaciana lalka i cały czas tak cholernie kwili… – Doskonale. – W głosie Seredith nie było emocji, ale to wystarczyło, by kobieta umilkła. Zawodzenie trwało, przypływając i odpływając jak woda. – Milly? Chodź do mnie. Wejdź do środka. Pomogę ci. Doskonale, a teraz druga stopa. Grzeczna dziewczynka. Coś w jej tonie przypomniało mi, jak tu pierwszy raz przyjechałem. Odwróciłem głowę i skupiłem wzrok na ścianie przed sobą. Gips pokrywała cienka warstwa nawianego śniegu, zbita i ziarnista niczym kryształki soli. – Lepiej. Doskonale. – Zupełnie jak tato, kiedy szeptał do narowistej klaczy. – Na szczęście. – Głos kobiety się załamał. – Oszalała. Uzdrów ją. Proszę.

– Jeśli mnie o to poprosi. Bardzo dobrze, Milly. Trzymam cię. – Nie może poprosić… Rozum jej odjęło… – Puść ją. – Przerwa, kwilenie trochę ucichło. Druga kobieta pociągnęła nosem. Seredith dodała łagodniej: – Zrobiłaś, co mogłaś. Pozwól, że teraz ja się nią zajmę. – Usłyszałem, jak drzwi do warsztatu się otworzyły i trzy pary kroków: znajome Seredith, lżejsze kroki drugiej kobiety i powłóczenie nogami, od którego włosy stanęły mi dęba. Drzwi znów się zamknęły. Zamknąłem oczy. Mogłem policzyć czas, jaki zajęło przejście po starych deskach podłogowych do zamkniętych drzwi, moment, kiedy Seredith wyjęła klucze i włożyła je do zamków… Wydawało mi się, że usłyszałem, jak się otworzyły i znów zamknęły, ale równie dobrze to mogło być walenie mojego serca. Cokolwiek działo się za tymi drzwiami, działo się teraz z kobietą, która przypominała ranne zwierzę. Nie chciałem wiedzieć. Zmusiłem się, żeby wrócić do spiżarni. Nadal miałem tam pracę. Ale kiedy wsadziłem na miejsce ostatni worek i napisałem kredą na ścianie ostatnie cyfry, wydawało mi się, że czas się zatrzymał. Słońce prawie zachodziło, a ja cały dzień nic nie jadłem ani nie piłem. Przeciągnąłem się, ale nawet ból w ramionach był odległy i nieważny. Warsztat, kiedy do niego wszedłem, był mroczny i szary. W okna sypało delikatnym śniegiem. – Och! Odwróciłem się, łapiąc oddech. Druga kobieta, nie ta szalona, tylko ta wysoka, strzelista, która ją przywiozła… Bez sensu. Przecież wiedziałem, że wszyscy wchodzili tam sami, w towarzystwie oprawiaczki. Oczywiście, że Seredith kazała jej poczekać na zewnątrz. Idiota ze mnie, że się tak wystraszyłem. – Kim jesteś? – zapytała. Ubrana była w bezkształtną

niebieską suknię domową, jej twarz była opalona i pokryta piegami, ale odezwała się do mnie, jakbym był służącym. – Czeladnikiem oprawiaczki. Spojrzała na mnie ostrożnie i wrogo, jakby ona miała prawo tutaj być, a ja nie. A potem opadła powoli na swoje miejsce przy piecu. Piła z mojego kubka; wąska smużka pary unosiła się w powietrzu. – Twoja… przyjaciółka – powiedziałem – ciągle jest w środku? Odwróciła wzrok. – Dlaczego ją tu przywiozłaś? – To jej sprawa. Nie, chciałem powiedzieć, nie, nie o to mi chodziło, chcę wiedzieć, co się z nią dzieje, dlaczego ją przywiozłaś właśnie tutaj, co może zrobić Seredith? Ale nie spodobał mi się sposób, w jaki kobieta się ode mnie odwróciła i zbyła pytanie. Usiadłem z rozmysłem i sięgnąłem po słoik z klejem mącznym, poszukałem w szufladzie czystego pędzla. Miałem parę wyklejek już wyciętych i gotowych do wklejenia; mogłem to zrobić, nie skupiając się zbytnio, podczas gdy warsztat wypełniał się milczącym pomrukiem z zamkniętego pokoju… Który nie był w tej chwili zamknięty. Gdybym podszedł i przekręcił klamkę, drzwi by się otworzyły. I ujrzałbym… co? Grudka pasty spadła z pędzla na ławę, jakby ktoś mi splunął przez ramię. Kobieta chodziła, jej obcasy stukały, kiedy się obracała. Patrzyłem na swoją pracę, na brudną szmatkę, którą wytarłem klej. – Czy ona umrze? – Co? – Milly. Moja przyjaciółka. Nie chcę, żeby umarła. – Słyszałem, jak bardzo wolałaby nie wypowiedzieć tych słów na głos. – Nie zasługuje na śmierć.

Nie podniosłem oczu, dopóki nie poczułem, że podeszła blisko. Jej ubranie pachniało mokrą wełną i starymi siodłami. Kiedy spojrzałem w dół, ujrzałem rąbek jej spódnicy, starą niebieską wełnę uwalaną błotem. – Proszę. Słyszałam, że czasami umierają. – Nie. – Ale serce mi podeszło do gardła. Z tego, co wiedziałem… – Kłamiesz. – Odsunęła się, oddychając ciężko. – Nie chciałam jej tu przywozić. Była zdesperowana. Zapytałam ją: „Ale dlaczego do tej wiedźmy, dlaczego chcesz jechać do wiedźmy? Wiesz, że się tak nie robi; to zło, bądź silna, nie poddawaj się”. Nigdy nie powinnam była… – Urwała, jakby sobie uświadomiła, że odezwała się na głos, chwilę później jednak podjęła: – Ale dzisiaj oszalała, nie byłam już w stanie jej utrzymać. Więc ją przywiozłam do tego okropnego miejsca i siedzi tam teraz od… – Głos jej zadrżał i zamilkła. – Ale mówiłaś… Poprosiłaś Seredith o pomoc… – Ugryzłem się w język. Ale chyba mnie nie usłyszała, a na pewno nie dotarło do niej, że podsłuchiwałem. – Po prostu chcę, żeby wróciła, moja kochana Milly. Po prostu chcę, żeby znów była szczęśliwa. Nawet jeśli musi za to zapłacić duszą. Nie obchodzi mnie, że to pakt z diabłem, cokolwiek ta stara suka robi, niech to zrobi! Niech sprowadzi Milly z powrotem. Ale jeśli Milly tam umrze… „Pakt z diabłem”. Czy to robiła Seredith? Stara suka, wiedźma… Spróbowałem przykleić barwiony papier do białego, ale mi się nie udało. Niezdarne dłonie, głupie, drżące dłonie. „Nawet jeśli musi za to zapłacić duszą”. Ale co to miało wspólnego z książkami, z papierem, skórą i klejem? Słońce wyjrzało spomiędzy dwóch ciężkich chmur. Spojrzałem na różową mgłę zachodu. Zakłuły mnie oczy: przez

chwilę mi się wydawało, że widzę obrys ciemnej sylwetki na tle blasku. Potem słońce zniknęło, a wraz z nim młody mężczyzna. Zamrugałem, bo oczy mi łzawiły, i spojrzałem przez powidoki na swoją pracę. Pozwoliłem się papierowi wybrzuszyć, a wybrzuszeniu zaschnąć; kiedy spróbowałem je wygładzić, papier się podarł. Przesunąłem palcem po klejącej białej bliźnie na pierzastym wzorze. Będę musiał zacząć od nowa. – Przepraszam. Nie chciałam… – Podeszła do okna. Nie widziałem jej oczu w mroku, kiedy na mnie spojrzała, ale w głosie brzmiała błagalna nuta. – Nie wiem, co wygaduję. Nie chciałam tego powiedzieć. Proszę, nie gniewaj się. Nie mów jej, oprawiaczce, dobrze? Proszę. Bała się. Zmiąłem popsutą wyklejkę i wyrzuciłem. Bała się nie tylko Seredith, ale też mnie… Wziąłem głęboki wdech. Przyciąłem kolejne arkusze. Wymieszałem więcej pasty. Skleiłem strony, ułożyłem je, przyciąłem na prasie, powiesiłem, by wyschły… Nie wiedziałem, co robię, a jednak to robiłem. Kiedy wróciłem do siebie, w pokoju było ciemno choć oko wykol, a sterta sklejonych stronic czekała, żeby ją wsadzić pod gilotynę. Zupełnie jakbym się budził ze snu. Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Głos Seredith, suchy jak kamień. – Na piecu stoi herbata. Przynieś ją. Zamarłem, ale nie mówiła do mnie. Nie patrzyła w moim kierunku, nie widziała mnie. Tarła oczy; wyglądała na wyczerpaną, niewiarygodnie zmęczoną. – Szybko – dodała, a kobieta podbiegła do niej z imbrykiem i kubkami. – Czy z nią wszystko dobrze? – Nie zadawaj głupich pytań. – Chwilę później dodała: – Za moment będzie gotowa, żeby się z tobą zobaczyć. A potem powinnyście szybko wracać do domu, zanim spadnie śnieg.

Drzwi się zamknęły. Przerwa. Płatki śniegu musnęły okno niczym skrzydło. I tyle z odwilży. Za chwilę drzwi się znów otworzą. Przykazałem sobie nie odwracać się, gdy tak się stanie. – Chodź, moja droga. – Seredith wyprowadziła skomlącą dziewczynę do warsztatu, tylko że ta była już cicha i łagodna. A potem się obejmowały, druga kobieta śmiała się i płakała z ulgi. – Milly – powtarzała raz za razem, gdy Seredith powoli i uważnie zamykała drzwi. Czyli żyła. Była znów normalna. Nic strasznego się nie stało. Prawda? – Dzięki Bogu… Popatrz tylko, już wszystko z tobą w porządku… Dziękuję… – Zabierz ją do domu i niech odpoczywa. Postaraj się z nią nie rozmawiać o tym, co się stało. – Oczywiście, że nie; tak, Milly, kochana, wracamy do domu. – Gytha. Dom… – Odgarnęła z czoła potargane włosy. Nadal miała zapadniętą i ponurą twarz, ale jeszcze niedawno była piękna. – Tak, chcę wracać do domu. – W jej słowach było coś pustego i delikatnego niczym pęknięte szkło. Druga kobieta, Gytha, poprowadziła ją korytarzem. – Dziękuję! – zawołała znów do Seredith przy drzwiach. Milly, kiedy nikt jej nie prowadził, była zupełnie nieruchoma, a twarz miała jak posąg. Przełknąłem ślinę. Ten nienormalny spokój… Włosy mi stanęły na karku. Moje serce powtarzało: „Źle, źle, źle”. Chyba wydałem jakiś odgłos, bo na mnie spojrzała. Przez chwilę patrzyłem jej w oczy. Zupełnie jakbym spojrzał w zwierciadło i nikogo tam nie dostrzegł. A potem zniknęły, drzwi się zamknęły. Chwilę później usłyszałem trzask drzwi frontowych. W domu zapanowała znów

cisza, wzmagana przez śnieg. – Emmett? – powiedziała Seredith. – Co ty tutaj robisz? Odwróciłem się ku ławie. W tym świetle moje narzędzia wyglądały jak odlane z ołowiu, a srebrny ślad po kleju na ławie przypominał ślad ślimaka. Sterta wyklejek przybrała wszystkie odcienie szarości: poszarzały róż, poszarzała zieleń, poszarzały błękit. – Prosiłam cię chyba, żebyś się zajął zapasami. Przeciąg sypnął po oknie zlodowaciałym śniegiem i zakołysał drutem nad moją głową. Wisiały na nim kolejne stronice: mroczne skrzydła, więcej papieru, niż kiedykolwiek zużyjemy. – Skończyłem. Zrobiłem kolejne wyklejki. – Co? Dlaczego? Nie potrzebujemy… – Nie wiem. Pewnie dlatego, że wiem, jak je robić. Rozejrzałem się. Na półkach, ułożone jak sągi drewna, leżały zwoje materiału na okładki, szare i cieniste w srebrzystym mroku. W kredensie poniżej leżał kurdyban, pudło skrawków, butelki tuszu… A obok nich – drzwi się otworzyły, będę musiał sprawdzić zamek – w pudłach połyskiwały narzędzia, których niewielkie stopki sięgały ku światłu. Błyszczały zwoje złotej folii. Z przodu stały prasy, kolejna ława, gilotyna… – Nie rozumiem – powiedziałem. – To wszystko jest do dekorowania książek, których ty nawet nie sprzedajesz. – Książki powinny być piękne – odrzekła Seredith. – Nie ma znaczenia, że nikt ich nie zobaczy. To sposób na oddawanie czci, jak dawniej obiaty. – Ale to, co się dzieje w tym zamkniętym pokoju… to jest prawdziwe oprawianie, prawda? Tam właśnie robisz książki dla ludzi. Jak? Wykonała nagły ruch, ale kiedy podniosłem wzrok, znów stała nieruchomo.

– Emmett… – Nigdy nie widziałem… – Niedługo. – Cały czas powtarzasz… – Nie teraz! – Zatoczyła się, wyprostowała i opadła na krzesło obok pieca. – Błagam, Emmett, nie teraz. Jestem zmęczona. Strasznie zmęczona. Minąłem ją i podszedłem do zamkniętych drzwi. Przesunąłem dłonią po trzech zamkach. To był wysiłek. Ramię mi drżało, tak bardzo chciałem cofnąć rękę. Krzesło Seredith szurnęło po podłodze, kiedy się odwracała, żeby na mnie spojrzeć. Zostałem w miejscu. Jeśli poczekam wystarczająco długo, strach minie, a wtedy będę gotowy. Ale nie minął. A pod nim, jak choroba, o której nie miałem pojęcia, czaiła się czarna rozpacz, poczucie straty tak wielkie, że chciało mi się szlochać. – Emmett. Obróciłem się na pięcie i wyszedłem. Przez parę następnych dni nie wracaliśmy do tematu; rozmawialiśmy tylko o pracach domowych i aurze, niczym ludzie stąpający ostrożnie po cienkim lodzie.



IV Śniłem o ogniu. Otworzyłem oczy i zamrugałem, by pozbyć się czerwonego, migoczącego powidoku. Byłem w pałacu, w labiryncie utkanym z płomieni tak wysokich i gorących, że wyssały mi powietrze z płuc i przez chwilę wydawało mi się, że w gardle uwiązł mi gorzki dym – ale pokój był ciemny, a kiedy odetchnąłem, czułem tylko delikatny, metaliczny zapach śniegu. Usiadłem i przetarłem powieki. Pukanie. To mnie obudziło: walenie do drzwi frontowych, które nie cichło. I czyjeś krzyki. Dzwonek też dzwonił, ciągle, niczym na alarm. Zwlokłem się z łóżka i naciągnąłem spodnie. Deski pod moimi bosymi stopami były zimne, ale nie chciało mi się wkładać butów. Wyszedłem na korytarz i stałem w nim przez chwilę, nasłuchując. Zdyszany męski głos. – Wiem, że tam jesteś! – Drzwi zadygotały we framudze. –

Wyłaź albo rozwalę te jebane okna! Wyłaź! Zacisnąłem pięści. W domu tato sięgnąłby po fuzję i kiedy otworzyłby drzwi, nieproszony gość zacząłby się jąkać i w końcu umilkł. Ale to nie był mój dom i nie miałem fuzji. Przeszedłem przez korytarz i zapukałem do drzwi Seredith. – Seredith? – Nie czekałem na odpowiedź. Otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka, starając się dostrzec jej łóżko. Nigdy tutaj nie byłem. – Seredith, ktoś jest na dworze. Śpisz? Nic. Zauważyłem bladą plamę poduszki i pomięte prześcieradło obok okna. Nie było jej na łóżku. – Seredith? Coś zamruczało w ciemności. Obróciłem się. Siedziała skulona na krześle w kącie pokoju, osłaniając głowę, jakby niebo miało na nią spaść. Wytrzeszczone oczy wpatrywały się we mnie. Jej twarz była tak blada, że zdawała się unosić w powietrzu. – Seredith. Ktoś wali do drzwi. Mam otworzyć? Co się dzieje? – Przyszli – mruczała. – Przyszli po nas, wiedziałam, że przyjdą, Krucjata, Krucjata… – Nie rozumiem. – Głos mi się załamał, zacisnąłem pięści. – Mam otworzyć drzwi? Chcesz z nim porozmawiać? – Krzyżowcy przyszli nas wszystkich spalić, przyszli nas zabić, nie mamy dokąd uciekać, schowaj się, schowaj się w piwnicy, nie oddawaj książek, umrzyj razem z książkami, jeśli będzie trzeba… – Seredith, proszę! – Przykucnąłem przed nią tak, żeby nasze oczy znalazły się na tym samym poziomie. Delikatnie pociągnąłem ją za nadgarstek, starając się odsłonić ucho. – Nie wiem, o czym mówisz. Czy chcesz, żebym… Szarpnęła się. – Kim… Odejdź ode mnie, kim… kim… kim…

Zatoczyłem się do tyłu. – To ja! Seredith, to ja, Emmett. Cisza. Walenie ustało. Gapiliśmy się na siebie w gęstym mroku. Słyszałem jej ochrypły oddech i swój. Na dole rozległ się brzęk tłuczonego szkła. – Hej! – wrzasnął mężczyzna. – Wyłaź, ty stara suko! Seredith zadrżała. Spróbowałem złapać ją za rękę, ale cofnęła się w kąt pokoju, drapiąc rozpaczliwie ścianę. Twarz jej lśniła od potu, usta były na wpół otwarte. Przez chwilę wiedziała, kim jestem, ale teraz patrzyła na przestrzał przeze mnie, usta jej drżały i bałem się jej znowu dotknąć. Wstałem. Złapała mnie za koszulę i szarpnęła. Prawie upadłem. – Seredith. – Jeden po drugim odginałem jej palce. Były sztywne i lepkie, bałem się, że je połamię. – Puść mnie. Muszę… Pociągnąłem za mocno; krzyknęła. Ale kiedy potrząsała z bólu nadgarstkiem, jej oczy się rozjaśniły. – Emmett – powiedziała. – Tak. – Śniłam. Pomóż mi… – Już dobrze. Ja pójdę. Zostań tutaj. – Nogi mi się trzęsły, kiedy wyszedłem na korytarz. Męski głos, donośniejszy, bo dobiegający z zewnątrz przez wybite okno. – Wykurzę cię stąd! Wyłaź i gadaj ze mną, wiedźmo! Nie wiem, jak zszedłem ze schodów ani jak otworzyłem drzwi, ale nagle stałem w progu. Mężczyzna przede mną podskoczył i cofnął się. Był mniejszy, niż się spodziewałem, z wąską, szczurzą twarzą. Za nim kilka postaci w mroku odwróciło głowy. Jeden z nich miał pochodnię. Czyli jednak

czułem dym. Wyprostował się, jakby myślał, że dorównuje mi wzrostem, mimo że musiał zadzierać głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. – A ty co za jeden? – Uczeń wiedźmy. A kim ty, do cholery, jesteś? – Niech zejdzie. – Czego chcesz? – Niech mi zwróci moją córkę. – Twoją córkę? Tutaj jej nie ma. Nikogo tutaj nie ma oprócz… – Urwałem. – Nie wymądrzaj się. Wiesz, o czym mówię. Przynieś natychmiast jej książkę i mi ją daj. Albo… – Albo co? – Albo spalimy tę budę. I wszystko, co w niej jest. – Rozejrzyj się. Śnieg spadł. Ściany są grube na trzy stopy. Naprawdę wierzysz, że podpalisz ten dom? Jedną pochodnią? Może ty i ta twoja kostropata armia… – Masz nas za głupców? – Mężczyzna skinął na kumpla, który uniósł zakryte wiadro i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Płyn przelał się przez krawędź, poczułem naftę. – Myślisz, że zrobiliśmy ten szmat drogi tylko po to, żeby grozić? Traktuj mnie poważnie, chłopcze. Ja to zrobię. A teraz przynieś mi książkę. Przełknąłem ślinę. Dom miał solidne ściany, a na dachu leżał śnieg, ale widziałem, jak w gospodarstwie Greatów zimą paliła się stodoła, więc wiedziałem, że jeśli ogień się roznieci… – Nie wiem, gdzie jest – odparłem. – Ja… – Wracajcie do domu – powiedziała Seredith za mną. – To ona – rzekła jedna z ciemnych postaci. – Ta starucha. To ona.

Mężczyzna rzucił wściekłe spojrzenie nad moim ramieniem. – Nie rozkazuj mi, ty stara prukwo. Słyszałaś, co powiedziałem twojemu… kimkolwiek on jest. Chcę książkę mojej córki. Nie miała prawa do ciebie przychodzić. – Jak najbardziej miała prawo. – Ty stara, szalona kurwo! Wymknęła się bez mojej zgody, a potem wraca do domu pusta, patrzy na mnie, jakby nie wiedziała, kim jestem… – To był jej wybór. To wszystko był jej wybór. Gdybyś ty nie… – Zamknij się! – Szarpnął się w przód; gdybym nie stał między nimi, być może by ją uderzył. Poczułem kwaśny odór piwa w jego oddechu, wymieszany z czymś mocniejszym. – Znam was. Nie będziesz sprzedawać książki mojej córki jakimś… – Nie sprzedaję książek. Przechowuję je bezpiecznie. A teraz się wynoś. Zapadła cisza. Światło pochodni tańczyło na twarzy mężczyzny. Spojrzał za siebie, oblizał usta, napotkał spojrzenia kumpli. Jego dłonie otworzyły się i zacisnęły jak szpony. Wiatr zaszumiał w trzcinach i zakołysał płomieniem pochodni. Przez chwilę czułem jego wilgotny oddech na policzku, odgonił zapach dymu; potem zamarł, a płomienie skoczyły wyżej. – Doskonale – powiedział mężczyzna. – Doskonale, zrobimy to po twojemu. – Złapał wiadro z naftą od towarzysza i obrócił się ku drzwiom. – Chcę, żeby ta książka spłonęła. Jeśli mi jej nie przyniesiesz, to spalę dom z książką w środku. Spróbowałem się roześmiać. – Nie bądź głupi. – Ostrzegam cię. Wyłaź.

– Popatrz na nas, stara kobieta i jej uczeń, nie myślisz chyba… – Uważaj. Zacisnąłem dłoń na framudze. Krew pulsowała mi w palcach tak mocno, że bałem się, że zaraz palce ześlizgną się z drewna. Spojrzałem na Seredith. Wpatrywała się w mężczyznę. Jej twarz była biała, włosy wiły się na ramionach. Gdybym jej nigdy wcześniej nie widział, uwierzyłbym, że jest czarownicą. Powiedziała coś zbyt cicho, żebym usłyszał. – Proszę – powiedziałem. – Ona jest stara, nie zrobiła nic złego, a cokolwiek się przytrafiło twojej córce… – Cokolwiek się przytrafiło? Została oprawiona, to jej się przytrafiło! A teraz spieprzaj mi z drogi albo naprawdę spalę ciebie i wszystko inne… – Rzucił się na mnie i szarpnął. Zatoczyłem się od drzwi, zaskoczony siłą jego chwytu, a potem podniosłem ramię, by się od niego uwolnić. Zatoczyłem się w bok i zanim odzyskałem równowagę, ktoś mnie złapał od tyłu. Inny mężczyzna machnął ku mnie pochodnią, jakbym był zwierzęciem. Żar oparzył mi policzki, zamrugałem, by odpędzić łzy. – A ty! – wrzasnął mężczyzna przez drzwi. – Ty też wyłaź. Wyłaź, to nie zrobimy ci krzywdy. Próbowałem uwolnić się z uchwytu. – Co, zostawicie nas na śniegu? Całe mile od najbliższego domostwa? Ona jest stara! – Zamknij się! – Odwrócił się do mnie. – Ciesz się, że w ogóle was ostrzegłem! Chciałem go udusić. Zmusiłem się, żeby wziąć głęboki wdech. – Słuchaj, nie możesz tego zrobić. Deportują cię. Nie chcesz się w to ładować. – Za spalenie domu oprawiaczki? Dziesięciu przyjaciół przysięgnie, że byłem wtedy w tawernie. Wyciągnij tę starą

wiedźmę z domu albo ją uwędzę na skwarkę. Drzwi się zatrzasnęły. Zamek szczęknął. Z dachu spłynął nagle stopiony śnieg, zupełnie jakby przepełniła się kałuża. Wiatr się podniósł i znów ucichł. Wydawało mi się, że świszcze w stłuczonym oknie. Przełknąłem ślinę. – Seredith? Nie odpowiedziała. Uwolniłem się z uścisku mężczyzny, który mnie trzymał. Puścił mnie bez walki. – Seredith. Otwórz drzwi. Proszę. – Schyliłem się, żeby zajrzeć przez wybitą szybę. Siedziała na schodach jak dziewczynka, z grzecznie skrzyżowanymi kostkami. Nie podniosła oczu. – Seredith? Co ty wyprawiasz? Wymruczała coś. – Co? Wpuść mnie, proszę… – No i tyle. Suka chce spłonąć. – W jego głosie brzmiała napięta nuta, jakby dodawał sobie odwagi, ale kiedy na niego spojrzałem, wyszczerzył w uśmiechu dziurawe zęby. – Dokonała wyboru. A teraz spieprzaj. – Pochylił się do przodu i polał naftą ścianę u moich stóp. Jej zapach był niczym mgła, gęsty i prawdziwy. – Nie, nie możesz, proszę! – Nadal się do mnie uśmiechał; nawet nie mrugał. Odwróciłem się i kantem dłoni wybiłem ostatnie kawałki szkła z okna, ale otwór był zbyt mały, by się przez niego przecisnąć. – Seredith, wyjdź! Proszę, oni podpalą dom! Nie ruszyła się. Byłbym przekonany, że mnie nie usłyszała, gdyby jej ramiona nie uniosły się odrobinę na dźwięk słowa „proszę”. – Nie możecie spalić domu z nią w środku. To morderstwo. – Mój głos był wysoki i ochrypły.

– Z drogi! – Nie czekał, aż się ruszę. Ochlapał mi naftą spodnie. Wylał resztkę na boczną ścianę i się wyprostował. Mężczyzna z pochodnią przyglądał się wszystkiemu z zainteresowanym wyrazem twarzy uczniaka. Może tego oleju nie starczy. Może śnieg z dachu zdławi płomienie, a ściany okażą się za grube i zbyt wilgotne. Ale Seredith była stara i sam dym wystarczyłby, aby ją zabić, jeśli nie wyjdzie. – Hej, Baldwin, przynieś drugie wiadro i oblej z drugiej strony! – Mężczyzna pokazał palcem. – Proszę, proszę, nie róbcie tego. – Ale wiedziałem, że to się na nic nie zda. Obróciłem się i rzuciłem do drzwi. Waliłem w nie pięściami. – Seredith! Otwórz drzwi. Niech cię diabli, otwórz te drzwi! Ktoś złapał mnie za kołnierz i odciągnął. Zadławiłem się i prawie upadłem. – Dobrze. Trzymajcie go z daleka. No już. Mężczyzna z pochodnią stęknął i zrobił krok w przód. Szarpałem się desperacko, aby się wyswobodzić. Moja koszula pękła i prawie upadłem między drzwi a płomienie pochodni. Nafta śmierdziała tak mocno, że aż czułem ją w ustach. Byłem nią umazany, miałem ją na spodniach i dłoniach, wystarczyłaby iskra, a stanąłbym w płomieniach. Pochodnia wisiała przed moją twarzą, plująca masa szponów i języków. Coś uderzyło mnie w plecy. Zatrzymałem się na drzwiach. Oparłem się o nie. Nie ma dokąd uciekać. Mężczyzna podniósł pochodnię jak berło i przechylił ją tuż przed moją twarzą. Potem ją opuścił. Patrzyłem, jak mruga, jak zbliża się do podstawy ściany, jak prawie podpala dom. – Nie. Mój głos – ale nie mój. Krew mi śpiewała w uszach, zalewała je niczym potop, nie słyszałem własnych myśli.

– Jeśli to zrobicie, będziecie przeklęci – powiedziałem i w nagłej ciszy miałem wrażenie, że inny głos, nie mój, przeze mnie przemawia. – Zabijcie ogniem i od ognia zgińcie. Spalcie w nienawiści i sami spłońcie. Nikt nie odpowiedział. Nikt się nie ruszył. – Jeśli się tego dopuścicie, wasze dusze splamione będą krwią i popiołem. Wszystko, czego się tkniecie, poszarzeje i zwiędnie. Każdy, kogo dotkniecie, zachoruje, oszaleje i umrze. Dźwięk; cichy, odległy, jakby coś nadchodziło. Ale głos wychodzący ze mnie nie pozwolił mi zamilknąć i nasłuchiwać. – Skończycie samotni i znienawidzeni – rzekł. – I nigdy nikt wam nie wybaczy. Cisza wokół mnie rozeszła się niczym krąg na wodzie, tłumiąc szum wiatru i syczenie pochodni. Ale w tej ciszy pojawiło się coś nowego, szelest przypominający wysychające drewno albo opadające liście. Mężczyźni gapili się na mnie. Rozejrzałem się, napotkałem ich wzrok, pozwoliłem obcemu głosowi patrzeć mymi oczami. Moja dłoń uniosła się nieruchoma niczym dłoń proroka. Wycelowałem palec w mężczyznę, który mi groził. – Odejdź. Zawahał się. Szelest zmienił się w trzask, potem w syk, potem w ryk. Deszcz. Lunęło jak z cebra, jak z zasadzki, oślepiło mnie, w sekundę przemoczyło mi włosy i ubranie. Lodowata woda spływała mi po plecach i kapała z nosa, kiedy zatchnąłem się z szoku. Mężczyzna machnął pochodnią, aby ją schować pod dachem, ale wiatr popchnął ku niej zasłonę deszczu i światło zgasło. Rozległy się krzyki, spanikowane głosy, mężczyźni cofali się w ciemnościach.

– Przywołał deszcz, kurwa, spierdalamy! Czary… Zamrugałem, ale otaczały mnie jedynie rozmyte cienie, które uciekały i znikały niczym widma. Ktoś krzyknął, ktoś odpowiedział, ktoś stęknął i zaklął, bo się potknął i zbierał na nogi; a potem dźwięki się oddaliły, usłyszałem jeszcze odgłosy koni. Wreszcie zniknęli. Zamknąłem oczy. Byłem przemoczony do suchej nitki. Mokradła syczały i mruczały w deszczu, odpowiadały mu, wtórowały. Strzecha szeptała po swojemu, wiatr gwizdał w wybitym oknie. Pachniało błotem, trzcinami i stopniałym śniegiem. Było mi zimno. Złapały mnie drgawki, pochyliłem się w przód i objąłem, jakby spazmy przyszły z zewnątrz. Kiedy przestałem się trząść, strząsnąłem wodę z rzęs i wydmuchałem ją z ust. Ciemność się rozjaśniła, widziałem srebrzyste zarysy stodoły, drogi, horyzontu. Obróciłem się i spojrzałem przez okno. Nawet teraz odwrócenie się plecami do pustej przestrzeni drogi sprawiało, że kark mi mrowił. Ale słyszałem, że odjechali. Zawołałem cicho: – Seredith? Poszli sobie. Wpuść mnie. Nie wiedziałem, czy naprawdę ją widzę, czy mój mózg wyobrażał sobie obrys jej sylwetki w ciemności. Otarłem wodę z oczu i spróbowałem ją dostrzec. I tak, siedziała na schodach. Pochyliłem się ku stłuczonej szybie najbliżej, jak mogłem: – Seredith. Już dobrze. Otwórz drzwi. Nie poruszyła się. Nie wiem, jak długo tam stałem. Szeptałem do niej, jakbym próbował uspokoić zwierzę, te same słowa, wciąż i wciąż. Przestałem odróżniać mój głos od deszczu. Było mi tak zimno, że zapadłem w rodzaj snu, w którym byłem naraz sobą, domem i mokradłem, śliskim, mokrym drewnem i grząskim błotem… Kiedy w końcu skobel opadł, byłem tak

sztywny i zziębnięty, że nie zareagowałem od razu. – Wchodź już – powiedziała Seredith. Wszedłem do środka i stanąłem tam, ociekając wodą. Seredith pogrzebała w kredensie, słyszałem, jak próbowała zapalić zapałkę za zapałką. W końcu podszedłem do niej i delikatnie wyjąłem jej pudełko z rąk. Oboje podskoczyliśmy, kiedy jej dotknąłem. Spojrzałem na nią dopiero, kiedy lampa się zapaliła, a ja zakryłem płomień szklanym kloszem. Drżała, jej włosy były splątane; ale gdy nasze oczy się spotkały, prawie się do mnie krzywo uśmiechnęła, co oznaczało, że mnie już poznała. Sięgnęła ku lampie. – Seredith… – Wiem. Pójdę do łóżka, bo inaczej się przeziębię na śmierć. Nie to miałem zamiar powiedzieć. Pokiwałem głową. – Ty też idź – dodała zbyt szybko. – Jesteś pewien, że sobie poszli? – Tak. – Dobrze. Cisza. Patrzyła na lampę, a w miękkim świetle jej twarz wydawała się młoda. W końcu się odezwała: – Dziękuję, Emmett. Nie odpowiedziałem. – Gdyby nie ty, spaliliby dom, zanim spadłby deszcz. – Dlaczego nie… – Tak się wystraszyłam, kiedy usłyszałam, jak walą do drzwi. – Urwała. Zrobiła krok ku schodom, a potem się odwróciła. – Kiedy przyszli, śniło mi się… Wydawało mi się, że to Krucjata. Nie było tutaj Krucjaty od sześćdziesięciu lat, ale… pamiętam, jak po nas przyszli. Miałam tyle lat, co ty teraz. A mój mistrz… – Krucjata?

– Nieważne. To już za nami. Teraz to tylko paru wieśniaków tu i ówdzie, którzy nienawidzą nas wystarczająco mocno, żeby chcieć nas zabić… – Zaśmiała się. Nigdy nie słyszałem, by mówiła „wieśniacy” z taką pogardą. Coś we mnie drgnęło. – Ale oni nie chcieli nas zabić – powiedziałem powoli. – Nie naprawdę. Chcieli spalić dom. – Pauza. Płomień zadrżał, więc nie zauważyłem, czy wyraz jej twarzy się zmienił. – Seredith, dlaczego zamknęłaś się w domu? Położyła rękę na poręczy i zaczęła wchodzić po schodach. – Seredith. – Ramiona mnie bolały od powstrzymywania się, żeby jej nie złapać. – Mogłaś umrzeć. JA mogłem umrzeć, próbując cię stąd wydostać. Dlaczego, do diabła, zamknęłaś się w domu? – Z powodu książek – odpowiedziała, odwracając się tak nagle, że wystraszyłem się, iż spadnie ze schodów. – A co myślałeś, chłopcze? Ponieważ książki muszą być bezpieczne. – Ale… – Jeśli książki spłoną, to razem ze mną. Rozumiesz? Pokręciłem głową. Długo na mnie patrzyła. Wydawało mi się, że coś doda. Ale potem zadrżała tak gwałtownie, że musiała się oprzeć o ścianę, a kiedy drgawki minęły, wyglądała na wyczerpaną. – Nie teraz – rzekła. Głos miała ochrypły, jakby jej tchu zabrakło. – Dobranoc. * Słuchałem, jak idzie na półpiętro i potem kieruje się do swojej sypialni. Deszcz wpadał przez wybite okno i rozbryzgiwał

się na podłodze, ale zupełnie mnie to nie obchodziło. Wszystko mnie bolało od zimna, a w głowie kręciło mi się ze zmęczenia, ale kiedy zamykałem oczy, widziałem plujące płomienie, które się ku mnie wyciągały. Odgłos deszczu podzielił się na różne dźwięki: rytmiczny syk wody na dachu, szept wiatru, ludzkie głosy… Wiedziałem, że nie były prawdziwe, ale słyszałem słowa, jakby wszyscy ludzie, których znałem, otoczyli dom i wołali do mnie. To zmęczenie, tylko zmęczenie, ale nie chciałem spać, pragnąłem… Najbardziej pragnąłem nie być sam, ale tej jednej potrzeby nie dało się zaspokoić. Musiałem się rozgrzać. Moja mama owinęłaby mnie w koc i przytulała, aż przestałbym się trząść; potem zrobiłaby mi gorącej herbaty z brandy, zapakowała mnie do łóżka i siedziała przy mnie, kiedy bym pił. Znajomy ból tęsknoty za domem prawie mnie pokonał. Poszedłem do warsztatu i rozpaliłem piec. Na zewnątrz między horyzontem a chmurami już jaśniało; było później, niż sądziłem. Uświadomiłem sobie dość mętnie, że ocaliłem Seredith życie. Zrobiłem sobie herbatę, wypiłem. Płomienie, które tańczyły w mojej głowie, zaczęły przygasać. Głosy cichły razem z deszczem. Piec szumiał, trzaskał i pachniał rozgrzanym metalem. Usiadłem na podłodze i oparłem się o skrzynię, wyciągając nogi przed siebie. Pod tym kątem, w tym świetle, warsztat przypominał jaskinię: tajemniczą, mroczną, w której uchwyty i śruby pras zmieniły się w dziwne formacje skalne. Cień gilotyny na ścianie wyglądał jak twarz mężczyzny. Pokręciłem głową, przyglądając się wszystkiemu, i przez chwilę byłem pełen dzikiej dumy, że udało mi się owo wszystko ocalić: mój warsztat, moje rzeczy, moje miejsce. Drzwi na końcu pokoju były uchylone. Zamrugałem. Na początku wydawało mi się, że to gra światła. Odstawiłem zimną herbatę, pochyliłem się w przód i zobaczyłem przerwę między drzwiami i futryną. Tymi po lewej

stronie pieca; nie do pokoju, do którego Seredith zabierała ludzi, tylko tymi prowadzącymi w ciemność. Prawie je zamknąłem kopniakiem. Mogłem to zrobić, zamknąć je i pójść do łóżka. I prawie tak zrobiłem. Sięgnąłem stopą, ale zamiast zamknąć, otworzyłem je. Czerń. Pusta półka tuż przy drzwiach, a za nią schody wiodące w dół. Już to widziałem. Przestrzeń nie przypominała pustego, wypełnionego światłem pokoju za drugimi drzwiami – poza jednym: z niej też buchał chłód. Wstałem i sięgnąłem po lampę. Nie chciało mi się już spać. Napięcie buzowało w opuszkach palców i między łopatkami. Popchnąłem drzwi i zszedłem w ciemność. Pachniała wilgocią. To było moje pierwsze wrażenie: gęsty, błotnisty zapach przypominający gnijące trzciny. Zatrzymałem się na schodach, serce mi zabiło. Wilgoć była niemal równie fatalna jak ogień: niosła ze sobą pleśń, marszczyła papier i zmiękczała klej. Pachniała starością i martwotą, pachniała źle… Ale kiedy skręciłem ze schodów i uniosłem lampę, nie dostrzegłem niczego niezwykłego: tylko pokoik ze stołem i szafkami, miotłę i kubeł, skrzynie z naklejonymi etykietami sklepu papierniczego. Prawie się roześmiałem. Po prostu składzik. Na jego końcu – choć nie był to koniec odległy, ot, parę kroków – w ścianę wprawiono tablicę z brązu, solidne koło, bogato zdobione. Pod innymi ścianami piętrzyły się skrzynie i pudła. Powietrze było równie suche, co na górze; pewnie tylko sobie wyobraziłem ten zapach. Odwróciłem głowę, bo wydało mi się, że coś usłyszałem. Ale panowała cisza idealna, od dźwięku deszczu oddzielała mnie gruba warstwa ziemi. Postawiłem lampę i rozejrzałem się wokół. Na stercie pudeł stała szuflada pełna zepsutych narzędzi, które trzeba było albo wyrzucić, albo zreperować, i rząd szklanych butelek wypełnionych ciemnym płynem, który wyglądał jak tusz albo

atrament galasowy do barwienia stronic. Prawie potknąłem się o trzy wiadra przeciwpożarowe wypełnione piaskiem. Na stole leżała paczka owinięta w materiał i parę narzędzi. Nie rozpoznałem ich: były delikatne i cienkie, ich krawędzie przypominały rybie zęby. Przysunąłem lampę. Obok zawiniątka leżał kawałek materiału, przygotowany do przykrycia czegoś. To tutaj pracowała Seredith, kiedy ja siedziałem na górze. Sięgnąłem ku paczce i odwinąłem ją delikatnie, jakby była żywym stworzeniem. To była nieoprawiona książka, zszyta, jej ciemne wyklejki przeszyte były białą nicią wyglądającą jak białe korzenie przebijające się przez ziemię. Krew śpiewała mi w palcach. Książka. Pierwsza książka, którą ujrzałem od mojego przybycia tutaj, pierwsza, którą widziałem od dzieciństwa, od momentu, kiedy się dowiedziałem, że są zakazane. Teraz, trzymając ją w ręku, czułem tylko pewien rodzaj spokoju. Przysunąłem ją do twarzy i wciągnąłem w nozdrza zapach papieru. Prawie ją otworzyłem, by spojrzeć na stronę tytułową, ale zbyt mnie ciekawiło, co leżało pod drugim kawałkiem materiału. Odłożyłem karty i podniosłem przykrycie. Oto okładka, którą robiła Seredith. Przez chwilę, zanim zrozumiałem, co widzę, była piękna. Tło stanowił kawałek czarnego aksamitu, tak delikatnego, że wsysał każdy błysk światła i leżąc na ławie, wydawał się kawałkiem wyciętym z ciemności. Wytłoczenie na nim wyglądało jak kość słoniowa, delikatnie błyszcząca w świetle lampy jasnym złotem. Kości. Szkielet, kręgosłup zwinięty niczym sznur pereł wokół bladych gałązek rąk i nóg, malutkie drzazgi palców dłoni i stóp. Czaszka niczym kapelusz grzyba. Kości były mniejsze niż moja dłoń. Były małe i drobne jak kości ptaka. Ale to nie był ptak. To było dziecko.



V – Nie dotykaj. Nie usłyszałem, że Seredith weszła do pokoju, ale jakaś odległa, czujna część mnie nie była zaskoczona, gdy usłyszałem jej głos. Nie wiedziałem, jak długo tam stałem. Dopiero kiedy się cofnąłem – ostrożnie, jakbym bał się coś zbudzić – poczułem sztywność w stawach, mrowienie w stopach i zorientowałem się, że musiało upłynąć sporo czasu. Mimo ostrożności uderzyłem kostką w pudło, ale dźwięk został stłumiony przez otaczającą nas ziemię. – Nie zamierzałem dotykać – powiedziałem. – Emmett… Nie odpowiedziałem. Knot lampy wymagał przycięcia, cienie znikały i pojawiały się znowu. Kości świeciły na czarnym łożu. Kiedy światło mrugało, przysiągłbym, że kości też się poruszały, ale kiedy wreszcie płomień się uspokoił, one też się ułożyły.

– To tylko oprawa – rzekła. Poruszyła się w drzwiach, ale nie spojrzałem w jej stronę. – To macica perłowa. – A nie prawdziwe kości. – Zabrzmiało to jak kpina. Nie zamierzałem tak się odezwać, ale byłem zadowolony, bardzo zadowolony, że cisza została przerwana w taki właśnie sposób. – Nie – szepnęła. – Nie prawdziwe kości. Gapiłem się na błyszczące, skomplikowane kształty na aksamicie, aż się rozmazały. W końcu sięgnąłem i naciągnąłem na nie materiał; stałem i patrzyłem teraz na kawałek szorstkiego, brązowego płótna. Tu i ówdzie, gdzie tkanina była przetarta, prześwitywały gładkie krawędzie kości udowej, perłowa krzywizna czaszki i maleńki, idealny palec. Wyobraziłem sobie, jak nad nimi pracowała, wycinając kształty z macicy perłowej. Zamknąłem oczy i nasłuchiwałem pulsowania własnej krwi i otaczającej mnie martwej ciszy murów i ziemi. – Powiedz mi – rzekłem. – Powiedz mi, co robisz. Lampa zamruczała i parsknęła. Nic się nie poruszyło. – Już wiesz. – Nie. – Wiesz, musisz tylko się nad tym zastanowić. Otworzyłem usta, by zaprzeczyć, ale coś mnie złapało za gardło. Płomień rozgorzał, urósł, a potem zmalał do małej, niebieskiej bańki. Ciemność zrobiła ku mnie krok. – Oprawiasz… ludzi – powiedziałem. Miałem tak wyschnięte gardło, że mówienie bolało; ale cisza bolała bardziej. – Przerabiasz ludzi na książki. – Tak. Ale nie w taki sposób, jak myślisz. – A jak inaczej? Podeszła do mnie. Nie obróciłem się, jednak płomień świecy rozjaśnił mrok i odepchnął cienie.

– Usiądź, Emmett. Dotknęła mojego ramienia. Podskoczyłem i zatoczyłem się, wpadając na stół. Narzędzia z klekotem rozsypały się po podłodze. Gapiliśmy się na siebie. Też się cofnęła. Postawiła świecę na jednej ze skrzyń, płomień podkreślił, jak bardzo drżały jej ręce. Na podłogę kapnął wosk; natychmiast zastygł, jak woda zmieniająca się w mleko. – Usiądź. – Podniosła szufladę ze słoikami ze skrzyni. – Tutaj. Nie chciałem siadać, kiedy ona stała. Patrzyłem jej w oczy i pierwsza odwróciła wzrok. Ostawiła szufladę. A potem schyliła się powoli, by pozbierać narzędzia, które zrzuciłem ze stołu. – Łapiesz ich – powiedziałem. – Łapiesz ludzi i wsadzasz ich do książek. Odchodzą stąd… wyczyszczeni. – Pewnie tak, w pewnym sensie… – Kradniesz im dusze. – Głos mi się załamał. – Nic dziwnego, że ludzie się ciebie boją. Zwabiasz ich tutaj i wysysasz do czysta, bierzesz, co chcesz, i odprawiasz ich z niczym. Tym jest książka, prawda? Życiem. Człowiekiem. I kiedy książka się spali, ludzie umrą. – Nie. – Wyprostowała się, ściskając w dłoni nożyk o drewnianej rękojeści. Podniosłem książkę ze stołu i wyciągnąłem w jej stronę. – Słuchaj. – Mój głos był coraz głośniejszy. – To jest człowiek. W środku jest człowiek, a gdzieś po świecie krąży żywy trup. To, co robisz, jest złe, powinni cię byli, kurwa, spalić. Spoliczkowała mnie. Cisza. W powietrzu brzmiało ciche, wysokie, nieprawdziwe dzwonienie. Łzy stanęły mi w oczach i spłynęły po policzkach. Otarłem je wnętrzem nadgarstka. Ból zmienił się w pieczenie, jak sól stygnąc na skórze. Odłożyłem książkę i wygładziłem

kciukiem wyklejkę, którą zmiąłem. Zagięcie nigdy do końca nie zniknie, wyglądało jak blizna przecinająca róg. – Przepraszam – powiedziałem. Seredith odwróciła się i wrzuciła nóż do szuflady obok mnie. – Wspomnienia – rzekła w końcu. – Nie ludzi, Emmett. Zabieramy i oprawiamy wspomnienia. Takie, których ludzie nie są w stanie znieść. To, z czym nie mogą żyć. Zabieramy te wspomnienia i chowamy je w miejscu, w którym już nikogo nie skrzywdzą. Tym są książki. W końcu spojrzałem jej w oczy. Jej twarz była szczera, otwarta, trochę zmęczona, jak jej głos. Kiedy o tym opowiadała, wszystko wydawało się takie właściwe, takie potrzebne, zupełnie jak wyjaśnienia lekarza, dlaczego trzeba dokonać amputacji. – Nie dusze, Emmetcie – rzekła. – Nie ludzi. Tylko wspomnienia. – To złe – powiedziałem, próbując przybrać taki sam ton głosu jak ona. Spokojny, wyważony… Ale mój głos drżał i mnie zdradzał. – Nie możesz mówić, że to dobre. Kim jesteś, żeby oceniać, z czym ludzie mogą żyć? – Nie my oceniamy. Pomagamy ludziom, którzy do nas przychodzą i proszą o oprawę. – Przez jej twarz przebiegł błysk współczucia, jakby wiedziała, że wygrała. – Nikt nie musi do nas przychodzić, Emmetcie. To oni decydują. My tylko pomagamy im zapomnieć. To nie mogło być takie proste. Wiedziałem, że nie było. Ale nie miałem już argumentów, nie mogłem bronić się przed miękkością jej głosu i spokojnym spojrzeniem. – Dlaczego zrobiłaś taką książkę? – Książkę Milly? Naprawdę chcesz wiedzieć? Nagle przeszył mnie ostry dreszcz. Zacisnąłem zęby i nie

odpowiedziałem. Minęła mnie, popatrzyła na szmatkę, a potem ją odsunęła. Szkielecik błyszczał na niebiesko. – Zakopała je żywcem – powiedziała Seredith. W jej słowach nie było emocji, tylko precyzja; to ja wszystko odczułem. – Nie dawała sobie rady, myślała, że już nie wytrzyma. Pewnego dnia, kiedy nie przestawało płakać, owinęła je i zaniosła na śmietnik, a tam zasypywała odpadkami i obornikiem, aż w końcu przestała je słyszeć. – Swoje dziecko? Skinęła głową. Chciałem zamknąć oczy, ale nie mogłem odwrócić wzroku. Dziecko leżało tak, zwinięte w kłębek i bezradne, próbowało płakać, próbowało oddychać. Ile czasu minęło, zanim stało się częścią tej kupy obornika i zaczęło gnić jak wszystko wokół niego? To przypominało potworną bajkę: kości zmieniły się w perły, a ziemia w aksamit. Ale to była prawda. To była prawda, opowieść zamknięta w książce, zapisana na martwych stronicach. Moja dłoń, gładząca wyklejkę, mrowiła; gruby, żylasty papier, czarny niczym ziemia. – To morderstwo – powiedziałem. – Dlaczego konstabl jej nie aresztował? – Nikt nie wiedział o dziecku. Było jej tajemnicą. – Ale… – Urwałem. – Jak mogłaś jej pomóc? Kobiecie, dziewczynie, która zabiła własne dziecko… Ot tak… Powinnaś była… – Powinnam była co? – Pozwolić jej cierpieć! Kazać jej z tym żyć! Pamięć to część kary. Jeśli popełnisz zły uczynek… – To było dziecko jej ojca. Tego, który tu przyszedł spalić książkę. Jest jej ojcem i ojcem jej dziecka.

Przez chwilę nie rozumiałem, co powiedziała. A potem odwróciłem wzrok i zrobiło mi się niedobrze. Płótno zaszeleściło, kiedy Seredith okrywała nim książkę, skrzynia skrzypnęła, kiedy usiadła na jej krawędzi, przytrzymując się stołu. W końcu się odezwała: – Nie jestem z tobą szczera, Emmett. Czasami odprawiam ludzi. Bardzo, bardzo rzadko. I nie dlatego, że zrobili coś tak strasznego, że nie mogę im pomóc, tylko dlatego, że wiem, że będą te straszne rzeczy robić nadal. Jeśli jestem tego pewna, odmawiam pomocy. Ale przez ponad sześćdziesiąt lat zdarzyło się to trzy razy. Innym pomagałam. – Czy zakopanie dziecka żywcem nie jest straszne? – Oczywiście – odparła i opuściła głowę. – Oczywiście, że jest, Emmetcie. Wdech. – Powiedziałaś, że tym są książki… Każda książka – rzekłem. – Każda książka, którą oprawiono, to czyjeś wspomnienia. Coś, o czym chcieli zapomnieć. – Tak. – I… – odchrząknąłem. Nagle poczułem na twarzy odbicie dłoni mojego ojca, uderzenie, które wymierzył mi wiele lat temu, jakby ból nigdy nie zelżał. „Żebym cię nigdy więcej nie widział z książką”. Przed tym właśnie chciał mnie chronić. A teraz zostałem czeladnikiem; miałem być oprawiaczem. – Wydaje ci się – powiedziałem wolno. – Wydaje ci się, że będę robić to, co ty. Nawet na mnie nie spojrzała. – Będzie ci łatwiej – rzekła jak z oddali – jeśli nie będziesz pogardzał tą pracą. Nie pogardzaj książkami, nie pogardzaj ludźmi, którzy potrzebują pomocy, i nie pogardzaj sobą. Swoją

pracą. – Nie mogę – powiedziałem. – Nie będę. To nie jest… Roześmiała się. Ten śmiech tak bardzo przypominał jej normalne, rozbawione prychnięcie, że żołądek mi się ścisnął. – Ależ możesz. Oprawiacze się rodzą, a nie wyuczają. A ty się oprawiaczem urodziłeś, chłopcze. Pewnie ci się to teraz nie podoba. Ale zrozumiesz. Nie uciekniesz od tego. To wielka siła, która w tobie drzemie. Dlatego właśnie zachorowałeś, kiedy… Jesteś silniejszy niż większość znanych mi oprawiaczy. Przekonasz się. – Skąd wiesz? Możesz się mylić… – Emmett. Ja wiem. – Skąd? – Gorączka oprawcza cię wydała. Będziesz dobrym oprawiaczem. Pod każdym względem. Pokręciłem głową. Kręciłem nią, mimo że nie wiedziałem dlaczego. – Czasami – powiedziała – to, co robimy, jest bardzo trudne. Czasami czuję się zła albo smutna. Czasami żałuję, gdybym wcześniej znała te wspomnienia, nie zgodziłabym się… – Urwała i odwróciła wzrok. – Przez większość czasu mnie to nie rusza. Ale niekiedy tak się cieszę, że ból ustąpił, że byłoby warto nawet wówczas, gdyby to była jedyna osoba, której w życiu pomogłam. – Nie będę tego robić. To niewłaściwe. Nienaturalne. Opuściła głowę i wzięła wdech tak głęboki, że zobaczyłem, jak podnoszą się jej ramiona. Skóra pod oczami wydawała się delikatna jak pyłek na skrzydełkach ćmy, jeden dotyk i opadnie, odsłaniając kości. Odezwała się, nie patrząc na mnie: – To święte powołanie, Emmetcie… Kiedy ktoś powierza ci swoje wspomnienia… Odbieranie tej najgłębszej, najmroczniejszej części człowieka i chronienie jej po wsze czasy.

Szanowanie jej, wydobywanie z niej piękna, choć nikt jej nigdy nie ujrzy. Chronienie jej własnym życiem… – Nie chcę być trochę lepszym katem. Szarpnęła się. Przez długi czas myślałem, że znów mnie uderzy. – Dlatego ci wcześniej nie powiedziałam – rzekła w końcu. – Nie jesteś jeszcze gotów, wciąż walczysz… Ale teraz wiesz. I masz szczęście, że trafiłeś tutaj. Gdybyś się wybrał do oprawialni w Castlefordzie, to już dawno by z ciebie wybili skrupuły. Wyciągnąłem palec i przeciągnąłem nim przez płomień świecy, raz, drugi, zwalniając tak, że ledwo mogłem wytrzymać. Zbyt wiele pytań; skupiłem się na bólu i pozwoliłem moim ustom wybrać. – Dlaczego jestem tutaj? Zamrugała. – Bo byłam najbliżej. I… – Urwała. Przestała patrzeć mi w oczy. Pomasowała czoło i po raz pierwszy zauważyłem, jakie miała zarumienione policzki. – Emmett, jestem wyczerpana. Wydaje mi się, że na dziś wystarczy. Prawda? Miała rację. Sam byłem tak zmęczony, że cały świat wirował. Pokiwałem głową. Wstała. Wyciągnąłem rękę, żeby jej pomóc, ale nie zwróciła na mnie uwagi. Ruszyła ku drzwiom. – Seredith? Zatrzymała się, ale nie odwróciła. Oparła się o ścianę; rękaw odsłonił nadgarstek, chudy jak u dziecka. – Tak? – Gdzie są książki? Jeśli ich strzeżesz… Wyciągnęła rękę ku okrągłej płycie na ścianie.

– Po drugiej stronie jest skarbiec – rzekła. – Mogę go zobaczyć? – Tak. – Zaczęła się odwracać i sięgnęła po klucz, który wisiał na jej szyi, ale potem jej dłoń się na nim zacisnęła. – Nie. Nie teraz. Innym razem. Zapytałem z ciekawości. Ale coś w wyrazie jej twarzy… a raczej brak czegoś w wyrazie jej twarzy, czegoś, co powinno tam być… Wepchnąłem język w szparę między dwoma zębami i nie spuszczałem z niej wzroku. Spocone kosmyki włosów kleiły jej się do czoła. Zatoczyła się. Ruszyłem ku niej, ale cofnęła się, jakby nie mogła znieść mojej bliskości. – Dobranoc, Emmett. Obróciła się, oparła o framugę, jakby walczyła, żeby się nie przewrócić. Powinienem był pozwolić jej odejść, ale nie mogłem się powstrzymać. – Seredith… co się dzieje, jeśli książka spłonie? Czy ludzie umierają? Nie spojrzała na mnie. Powłócząc nogami, ruszyła w górę po schodach. – Nie – powiedziała. – Przypominają sobie. Byłem tak zmęczony, że nie mogłem myśleć. Seredith poszła do łóżka, ja też powinienem. Gdybym tylko poszedł do łóżka godzinę temu zamiast siedzieć przy piecu w warsztacie… Spać. Chciałem przekroczyć próg nieświadomości. Potrzebowałem tej ciemności najbardziej na świecie. Nie chciałem tu być. Usiadłem. A raczej zorientowałem się, że siedzę, zwinięty na podłodze, z podkurczonymi nogami, oparty o skrzynię. Nie miałem siły, aby znaleźć lepszą pozycję. Otoczyłem nogi rękami, położyłem głowę na kolanach i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, pierwszą rzeczą, którą poczułem, był

spokój. Było ciemno choć oko wykol – świeca się wypaliła – i czułem się, jakbym płynął, bezboleśnie roztapiając się w delikatnych nurtach ciemności. Potem część tego, co się wydarzyło, wróciła – ale niewielka, zbyt mała, by mnie zranić, niczym odbicie w srebrnym kieliszku. Wstałem i wspiąłem się po schodach, ziewając. Myślałem, że był środek nocy, i szarawe światło wlewające się przez okna warsztatu było na tyle rażące, że zamrugałem i potarłem oczy. Nadal padało, choć teraz cichą mżawką, śnieg leżał już tylko w kilku miejscach, brudny i ospowaty. Seredith miała rację co do odwilży: poczta przyjedzie do nas jeszcze przynajmniej raz, zanim zima na dobre się zacznie. Piec zgasł. Zawahałem się, bo chciałem go zostawić i pójść na górę do łóżka, ale był poranek i praca na mnie czekała… Praca. O pracy akurat nie chciałem myśleć. Przykucnąłem i rozpaliłem ogień. Kiedy się rozhajcował, było mi już cieplej, ale głęboki, cichy chłód domu potrzebował więcej niż jednego źródła ciepła, by odtajać. Nie zakleiłem wybitego okna; ale to nie o nie chodziło, tylko o coś innego. Pokręciłem głową, zastanawiając się, czy słuch mnie zawodzi. Było tak, jakby śnieg nadal tłumił wszystkie odgłosy albo jakby dochodziły z daleka, a ja słyszałbym tylko ich odległe echo… Herbata. Puszka była prawie pusta. Nastawiłem wodę i poszedłem do spiżarni po nową paczkę. Przechodząc przez hol, odwróciłem twarz od wilgoci, która wpadała przez wybite okno. Jak tylko napiję się czegoś gorącego, znajdę kawałek sklejki… Seredith leżała skulona na schodach, z głową opartą o poręcz. – Seredith? Seredith! Dopiero kiedy się poruszyła, zdałem sobie sprawę, że się bałem. Delikatnie dźwignąłem ją na nogi, przerażony tym, jaka była lekka, i gorącem, jakie od niej buchało. Była spocona i miała wypieki. Wymruczała coś, więc schyliłem się, by ją usłyszeć.

– Nic mi nie jest – powiedziała. Jej oddech cuchnął, jakby coś w niej gniło. – Po prostu… usiadłam. – Tak – odrzekłem. – Zapakujmy cię do łóżka. – Naprawdę nic mi nie jest. Nie potrzebuję… – Wiem – powiedziałem. – Chodź. – Niosłem ją i pchałem jednocześnie stopień po stopniu i przez korytarz, aż do sypialni. Wpełzła do łóżka i naciągnęła na siebie kołdrę, jakby marzła. Pobiegłem na dół, żeby przynieść jej dzbanek wody, ziołową herbatę na zbicie gorączki i więcej koców, ale kiedy wróciłem, już spała. Rozebrała się, ubranie leżało w kupce na podłodze. Stałem nieruchomo, nasłuchując ciszy. Słyszałem oddech Seredith – głośniejszy i szybszy, niż powinien być – i ciche stukanie deszczu o szybę; oprócz tego i krwi dudniącej mi w uszach słychać było tylko pustkę domu i mokradeł. Nigdy w życiu nie byłem bardziej sam. Usiadłem. W tym świetle śpiąca Seredith wyglądała na jeszcze starszą. Skóra na jej policzkach i poniżej linii szczęki obwisła, na kościach nosa i oczu wydawała się dziwnie cienka. Strużka śliny zaschła w kąciku jej ust. Mruknęła coś i odwróciła się, a jej ręce drgnęły i zacisnęły się na kołdrze. Jej skóra miała kredowy, żółtawy kolor na tle wyblakłego patchworku w kolorach indygo i bieli. Gdzieniegdzie cień kropel deszczu pełzał po bawełnie. Rozejrzałem się. Nigdy nie było mnie tu za dnia. W pokoju stał mały kominek, siedzisko pod oknem i fotel, który wydawał się omszały, ale poza tym był równie pusty jak mój. Nad kominkiem nie dostrzegłem ani obrazków, ani dekoracji. Jedyną ozdobą na ścianach było światło wpadające przez okno i delikatna koronka z kropli deszczu spływających po szybie. Nawet moi rodzice mieli więcej rzeczy. A Seredith nie była biedna; wiedziałem przecież, jakie listy zakupów wysyłamy co tydzień do Castlefordu i jakie worki przywoził Toller z powrotem. Nigdy się nie zastanawiałem, skąd się brały

pieniądze. Gdyby umarła… Spojrzałem na jej twarz na poduszce i ogarnęła mnie panika. Ledwo się powstrzymałem, żeby jej nie obudzić i nie wlać jej herbaty przemocą do gardła; lepiej, żeby spała. Powinienem rozpalić ogień, przynieść wilgotne szmatki, zrobić wodę z miodem, żeby była gotowa, kiedy Seredith się obudzi… Ale siedziałem nieruchomo, nie mogąc jej zostawić. Tyle razy było odwrotnie – to ona czuwała przy moim łóżku, kiedy spałem, cierpliwa jak kamień – ale nigdy nie dała mi odczuć, że powinienem być jej za to wdzięczny. Pierwszy raz zastanowiłem się, czy jej oschłość była rozmyślna. Gardło mnie bolało. Godzinę później w deszczu usłyszałem odległe skrzypienie wozu, a potem niezbyt czysty dźwięk dzwonka. Poczta. Podniosłem głowę; jakaś chora część mnie chciała, żeby odjechał i zostawił mnie w tym dziwnym, rozpaczliwym spokoju, ale wstałem i zszedłem otworzyć drzwi. – Seredith jest chora. Nie wiem, kogo… Możesz tu kogoś przysłać? Toller zezował na mnie znad kołnierza płaszcza. – Przysłać? Kogo? – Lekarza. Albo jej rodzinę. – Pokręciłem głową. – Nie wiem. Przecież pisze listy, prawda? Powiedz tym, do których pisze. – Ja… – Urwał i wzruszył ramionami. – Dobra – powiedział. – Ale ja bym nie liczył, że przyjadą. Odjechał. Patrzyłem za nim, dopóki wóz nie zmniejszył się do kropeczki ledwie widocznej pośród burej trawy i wpółroztopionego śniegu.



VI Dom był cichy, jakby ściany wstrzymywały dech. Tego dnia i przez parę następnych musiałem co kilka godzin wychodzić na zewnątrz i nasłuchiwać wiatru w trzcinach, aby się upewnić, że nie ogłuchłem. Znalazłem w składziku zapasową szybę i naprawiłem stłuczone okno, ale kiedy ją wprawiałem, zorientowałem się, że przykładałem się do pracy ze zbytnią gorliwością, uderzając w szkło mocniej, niż powinienem. Dobrze, że mi nie pękło. Kiedy siedziałem przy łóżku Seredith, pokasływałem, wierciłem się i dłubałem przy odcisku na palcu wskazującym. Ale żaden odgłos nie mącił ciszy. Na początku się bałem. Ale nic się nie zmieniło: stan Seredith ani się nie poprawił, ani nie pogorszył. Spała całe godziny, aż pewnego dnia, kiedy zapukałem do jej drzwi, okazało się, że już się zbudziła. Przyniosłem jej jabłko i kubek herbaty z miodem, podziękowała mi i pochyliła się, by powąchać napar. Spała przy odsłoniętych zasłonach –

poprzedniego wieczoru zapomniałem je zaciągnąć – i niebo pełne było chmur o szarych brzuchach, rozrywanych przez wiatr. Tu i ówdzie przeświecało słońce. Usłyszałem, jak westchnęła. – Emmett, idź sobie. Odwróciłem się. Jej twarz była wilgotna, ale nie miała już ceglastych wypieków i wyglądała lepiej. – Naprawdę. Idź robić coś pożytecznego. Zawahałem się. Skoro się obudziła, część mnie chciała zadawać jej pytania – wszystkie pytania, które dojrzewały we mnie od chwili, kiedy przekroczyłem próg oprawialni; teraz nie było powodu, aby nie odpowiedziała… Ale coś we mnie wzdrygnęło się na myśl o tylu odpowiedziach. Nie chciałem wiedzieć; wiedza oznaczałaby urzeczywistnienie. Powiedziałem tylko: – Na pewno? Położyła się bez słowa. Po chwili wzięła kolejny ciężki wdech i rzekła: – Nie masz nic lepszego do roboty? Nie znoszę, jak się na mnie patrzy. Powinienem poczuć się dotknięty, ale się nie poczułem. Pokiwałem głową, mimo że mnie nie widziała, i wyszedłem na korytarz, czując ulgę. Miałem zamiar nie myśleć, więc zabrałem się do pracy. Kiedy opadłem na najniższy stopień schodów i spojrzałem na zegar, zorientowałem się, że pracowałem godzinami: czyściłem i napełniałem lampy, szorowałem podłogi i szafki kuchenne octem, zamiotłem korytarz i spryskałem podłogę wodą lawendową, natarłem poręcz woskiem… W domu takie prace wykonywała matka albo Alta; ja przewracałem oczami i bez skrupułów deptałem czystą podłogę. Teraz koszula kleiła mi się do pleców i ostro śmierdziałem potem, ale rozejrzałem się

i byłem zadowolony z efektów. Wydawało mi się, że robię to dla Seredith, ale nagle do mnie dotarło, że nie: robiłem to dla siebie. Kiedy Seredith chorowała, dom należał do mnie. Wstałem. Nic nie jadłem od rana, ale nie byłem głodny. Długo stałem z jedną stopą na schodach, jakbym podejmował jakąś decyzję; odwróciłem się w końcu i ruszyłem korytarzem ku warsztatowi. Drzwi były zamknięte; gdy je otworzyłem, wylało się światło słoneczne. Naładowałem solidnie drewna do pieca, ponieważ sam je porąbałem i nikt nie mógłby mieć pretensji, że je marnuję. A potem zacząłem sprzątać dokładnie od jednego końca pokoju do drugiego: prostowałem półki, ostrzyłem narzędzia, naoliwiłem gilotynę i zamiotłem podłogę. Wyczyściłem kredensy i odkryłem zapasy skóry i płótna, o których nie wiedziałem, oraz zapas marmurkowego papieru na dnie skrzyni. Znalazłem kościany przybornik rzeźbiony w delikatne kwiaty, zapas płatków srebra, palnik z dużym, nakrapianym agatem… Seredith utrzymywała porządek, ale chyba nigdy niczego nie wyrzucała. W jednej szafce znalazłem pudło z drobiazgami owiniętymi w stary jedwab, więc pewnie ważnymi: dziecięcy kapturek, pukiel włosów, dagerotyp w starej oprawie zegarka, ciężki srebrny pierścień, który długo ważyłem w dłoni, obserwując błękit przechodzący w purpurę i zieleń. Odłożyłem starannie to pudełko, schowałem za stertą przycisków do papieru i kiedy zniknęło, niemal natychmiast o nim zapomniałem. Musiałem przejrzeć czcionki, wylać stary tusz ze słoików, wyprać gąbki. Odczuwałem przyjemność – nieznaną przyjemność zmysłową, w której wszystko – ostrość noża, wiatr w kominie, drożdżowy zapach starego kleju, drwa rozpadające się w popiół w palenisku – było wyraźne i powiększone. Ale tym razem gdy skończyłem, nie odczułem satysfakcji, tylko strach, jakbym przygotowywał się do tortur. Kiedy zabrałem brudne ubranie Seredith, znalazłem w kieszeni jej spodni klucze. Teraz miałem je w swojej. Nie ten

klucz, który nosiła na szyi, ale klucze do innych drzwi, frontowych i tylnych, i tych na końcu warsztatu, zamkniętych na potrójny zamek… Ich ciężar w kieszeni wydawał się ze mną zrośnięty. Poczucie własności zmieszane z czymś innym. Wyjrzałem na mokradła. Wiatr ustał i chmury zebrały się w ciężki, szary nawis, a sadzawki wody błyszczały niczym lustra. Nic się nie poruszało, zupełnie jakby ktoś namalował obraz na szybie. Martwa pogoda. Co robili teraz w domu? Był już czas uboju, chyba że tato zaczął wcześniej; trzeba było zrobić naprawy, przejrzeć narzędzia i tylna ściana stodoły wymagała troski… Jeśli chcieliśmy górą wysokiego pola puścić żywopłot z głogu, tak jak w zeszłym roku radziłem, powinniśmy go niedługo zasadzić. Nerwy mi zaiskrzyły na wspomnienie ostrych kolców wbijających się w zimne palce. Wydawało mi się przez chwilę, że czułem terpentynę i kamforę z maści na odmrożenia, którą robiła mama; ale kiedy podniosłem rękę do nosa, moja dłoń pachniała kurzem i woskiem. Zrzuciłem tamto życie jak skórę. Podniosłem głowę i nasłuchiwałem. Wszędzie panowała cisza. Cały dom czekał. Wyjąłem z kieszeni pęk kluczy, minąłem prasę i podszedłem do drzwi. Serce mi waliło, ale trzy klucze weszły w trzy zamki i obróciły się szybko, jeden po drugim. Seredith dobrze naoliwiła zawiasy. Drzwi otworzyły się tak lekko, jakby ktoś je od wewnątrz pociągnął. Nie wiem, dlaczego się spodziewałem, że będą stawiać opór. Puls mi zaczął walić tak, że przed oczami zawirowały mi czarne plamki; po paru sekundach zniknęły i ujrzałem jasny, pusty pokój z wysokimi, niezasłoniętymi oknami, jak te w warsztacie. Stół z oszlifowanego drewna, dwa krzesła po obu jego stronach. Podłoga i ściany były puste. Położyłem klucze na stole i ich dźwięk mnie wystraszył. Nie miałem prawa tu być. Ale musiałem. Stałem bez ruchu, opierając się uczuciu, które pełzło mi wzdłuż kręgosłupa. Krzesło oprawiacza odcinało się na tle szarego okna. Miało

proste oparcie i było zwykłe – mniej wygodne niż to bliżej drzwi – a jednak wiedziałem, że to jest właśnie krzesło Seredith. Odsunąłem to drugie od stołu, usłyszałem, jak jego nogi stukają po nierównej podłodze, i usiadłem. Ilu ludzi tutaj czekało, aby odebrano im wspomnienia? Wystarczająco dużo, aby w klepkach podłogi wytarła się ścieżka… Jakie to uczucie? Mogłem sobie wyobrazić mdlący strach w żołądku, przerażenie, które pojawiało się w momencie, kiedy sięga się myślą poza miejsce, z którego się nie wraca, ku osobie, którą człowiek się staje… Ale sama chwila? Kiedy coś wyrywano z samego twojego jestestwa – jakie to uczucie? A potem, kiedy otwiera się w tobie dziura… Przypomniała mi się pustka w spojrzeniu Milly, kiedy nas opuszczała, i zacisnąłem szczęki. Co było gorsze? Nic nie czuć czy rozpaczać po czymś, czego już się nie pamiętało? Kiedy zapominałeś, zapominałeś też o smutku, bo inaczej po co to wszystko? A jednak to odrętwienie odebrałoby ci część ciebie, zupełnie jakby część duszy była zdrętwiała… Wziąłem głęboki wdech. Zbyt łatwo przychodziło mi wyobrażenie sobie, że siedzę na tym krześle; powinienem był usiąść na krześle Seredith. Jak to było być nią? Patrzeć komuś w oczy i potem zrobić mu coś takiego? Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze. Jakkolwiek by na to spojrzeć… Seredith mówiła, że to pomoc. Ale co to dobrego przynosiło? Wstałem, zahaczyłem kostką o nogę stołu i przytrzymałem się oparcia krzesła. Krawędź wcisnęła mi się w dłoń, nie na tyle mocno, aby mnie zranić, ale zaskoczyć. Spojrzałem w dół, ujrzałem błękitny błysk światła na wyrzeźbionym w drewnie zwoju. Tyle razy to właśnie błysk światła na czymś wywoływał atak choroby. Koronka światła słonecznego na deskach podłogowych, błysk poranka widziany przez na wpół uchylone drzwi… Wiedziałem, jak się zaczynało, jasny kształt – nie do końca wspomnienie – pasował niczym klucz do dziury w mej

pamięci, a potem wylewała się choroba. Teraz poczułem to samo uderzenie strachu i rozpoznania. Instynktownie się skuliłem, czekając na ciemność, która mnie pochłonie. To byłby koniec, otchłań. Teraz, kiedy znalazłem się w miejscu, którego się najbardziej lękałem… u źródła, w samym jądrze. Kolana się pode mną ugięły. Opadłem na krzesło, przygotowując się do uderzenia. Ale mój umysł pozostał jasny. Skrzypnęła belka, w słomie na dachu zachrobotała mysz. Na wyciągnięcie ręki ciemność falowała i ciągnęła niczym przypływ; a potem zamiast mnie zalać, ustąpiła. Wstrzymałem oddech. Nic się nie wydarzyło. Ciemność cofała się, cofała, aż w końcu poczułem się odsłonięty, zalany szarym światłem, aż oczy zaczęły mi łzawić. Czas mijał. Spojrzałem na swoje dłonie na blacie. Kiedy opuszczałem dom, były chude i blade. Teraz na lewym palcu wskazującym miałem odcisk od przycinania skóry zbyt tępym nożem, a paznokieć lewego kciuka zapuściłem, aby ustawiać radełka i inne narzędzia do wytłaczania bez parzenia sobie palców. Ale to ich kształt – szczupłe, ale nie kościste, silne, ale nie masywne – sprawił, że poczułem się, jakbym na nie patrzył po raz pierwszy w życiu. To nie były dłonie rolnika, nie przypominały dłoni taty, ale nie były to też ręce chorego. Wiedziałbym, że należą do kogoś, kto oprawia książki, i nie tylko dlatego, że należały do mnie. Odwróciłem je i spojrzałem na linie na dłoniach, które miały mówić, kim jestem. Ktoś – czy to była Alta? – powiedział mi kiedyś, że na lewej dłoni zapisany jest los, z którym się rodzisz, a na prawej los, który sobie zgotowałeś. Środek prawej dłoni przecinała długa, głęboka linia, dzieląc ją na pół. Wyobraziłem sobie innego Emmetta, Emmetta, który przejąłby gospodarstwo, jak chcieli rodzice; Emmetta, który nie zachorował i nie wylądował tutaj, sam. Popatrzył na mnie z uśmiechem, wepchnął w kieszenie odmrożone dłonie i odwrócił się, pogwizdując.

Skłoniłem głowę i czekałem, by nagły smutek przeminął – ale nie przeminął. Coś we mnie pękło i zacząłem płakać. Na początku płacz był odruchowy niczym wymioty: wstrząsały mną paroksyzmy, a każdy spazm sprawiał, że rozpaczliwie łapałem powietrze. Ale powoli ta nagłość osłabła i miałem czas na głębokie wdechy między szlochami; w końcu otarłem z twarzy łzy i smarki i otworzyłem oczy. Poczucie straty było nadal tak głębokie, że łzy stawały mi w oczach, ale tym razem je powstrzymałem i udało mi się zapanować nad oddechem. Kiedy podniosłem głowę, świat był pusty i czysty jak pole po żniwach. Widziałem, gdzie byłem, i mogłem się rozejrzeć dookoła. W kącikach mych oczu tak długo czaiły się cienie, że już do nich przywykłem; teraz zniknęły. Ten cichy pokój nie był straszny, był tylko pokojem; krzesła, na których naprzeciw siebie siedziało dwoje ludzi, były tylko krzesłami. Przez chwilę trwałem nieruchomo, badając miejsce, w którym mieszkał strach, tak, jak się językiem sprawdza dziurę po zepsutym zębie. Nic – no, może ostre echo bólu, który przeminął – nic już nie gnije, dziura jest czysta i zaczyna się goić. W powietrzu unosił się zapach niczym po deszczu, zupełnie jakby wszystko zostało stworzone na nowo. Podniosłem klucze i wyszedłem, nie zamykając za sobą drzwi. Byłem bardzo głodny. W spiżarni pożarłem pikle wprost ze słoika, a kiedy się najadłem, byłem tak zmęczony, że ledwo widziałem na oczy. Zamierzałem zanieść Seredith miskę zupy, ale zasnąłem z głową na stole kuchennym. Kiedy się obudziłem, ogień pod płytą wygasł i było prawie ciemno. Roznieciłem go, brudząc siebie i podłogę popiołem, szybko podgrzałem zupę i zaniosłem ją do pokoju Seredith. Była ledwo letnia, ale Seredith pewnie i tak spała. Popchnąłem drzwi stopą

i zajrzałem do środka. Nie spała, siedziała. Lampa się paliła, przed nią stała szklana misa z wodą, skupiająca światło na koszuli, którą łatała Seredith. Spojrzała na mnie z uśmiechem. – Wyglądasz lepiej. – Ja? – Tak. – Popatrzyła na mnie i wyraz jej twarzy się zmienił. Palce znieruchomiały, po chwili odłożyła koszulę. – Usiądź. Postawiłem tacę na stoliku obok łóżka i przyciągnąłem sobie krzesło. Wyciągnęła rękę i oparła palec o moją szczękę, obracając twarz ku światłu. Nie po raz pierwszy mnie dotknęła – często poprawiała mój chwyt na narzędziach albo pochylała się, żeby mi pokazać, jak coś zrobić – ale po raz pierwszy poczułem mrowienie. – Pogodziłeś się z tym – rzekła. Spojrzałem jej w oczy. Pokiwała głową. A potem z długim westchnieniem opadła na poduszki. – Dobry chłopak – powiedziała. – Wiedziałam, że to prędzej czy później nastąpi. Jak się z tym czujesz? Nie odpowiedziałem. Było zbyt wcześnie; gdybym z kimś, nawet z nią, o tym porozmawiał, mógłbym się załamać. Uśmiechnęła się do sufitu, a potem spojrzała na mnie i do mnie też się uśmiechnęła. – Cieszę się. Gorączka dręczyła cię bardziej niż innych. To już się skończyło. Och… – Wzruszyła ramionami, jakbym się odezwał. – Reszta, tak, to nigdy nie będzie łatwe, zawsze będzie ci brakować części siebie, ale koszmary i ataki paniki już się skończyły. – Urwała. Oddychała płytko. Pod skórą na skroni pulsowała żyłka. – Nic nie wiem – powiedziałem. To był wysiłek. – Jak mogę być oprawiaczem, skoro nie wiem nawet, jak to działa…

– Nie teraz. Nie teraz albo będziesz mnie oprawiać na łożu śmierci – roześmiała się gardłowo. – Ale kiedy wydobrzeję, zacznę cię uczyć, chłopcze. Oprawianie przyjdzie naturalnie, ale reszty się musisz nauczyć… – Rozkaszlała się. Nalałem wody do szklanki i podsunąłem jej, ale machnęła ręką. – Kiedy śniegi stopnieją, wybierzemy się do mojej przyjaciółki w Littlewater. Była moją… – Zawahała się, chociaż może tylko nabierała powietrza. – Ostatnią uczennicą mojego mistrza po tym, jak odeszłam… Teraz mieszka w wiosce z rodziną. Jest dobrą oprawiaczką. I akuszerką – dodała. – Oprawianie i leczenie zawsze szły w parze. Uśmierzanie bólu, pomaganie ludziom przyjść na ten świat i z niego zejść. Przełknąłem ślinę, ale zbyt często widziałem, jak zwierzęta się rodziły i umierały, żeby się tego bać. – Będziesz dobry w tym fachu, chłopcze. Pamiętaj, dlaczego to robimy, i wszystko będzie dobrze. – Spojrzała na mnie z ukosa. – Oprawianie, nasze oprawianie, musi się od czasu do czasu wydarzyć. Nieważne, co ludzie gadają. – Seredith, kiedy ci mężczyźni tu przyszli… – Z trudem dobierałem słowa. – Bali się ciebie. Nas. Nie odpowiedziała. – Seredith, oni myśleli, że burza… że ja ją przywołałem. Nazwali cię wiedźmą i… Znów się roześmiała. Spowodowało to atak kaszlu tak potężny, że musiała się przytrzymać krawędzi łóżka. – Gdybyśmy potrafili wszystko, co o nas gadają, to sypiałabym w jedwabiu i złotogłowiu. – Ale… mnie się wydawało, że… – Nie bądź głupi. – Wzięła ostry wdech. – Od zarania dziejów nazywają nas czarownikami. Kiedyś mówili, że rzucamy uroki i bratamy się z czartami… I płonęliśmy za to na stosie. Krucjata to nic nowego, zawsze byliśmy kozłami ofiarnymi. No cóż,

wiedza to zawsze rodzaj magii. Ale nie. Jesteś oprawiaczem, tylko i wyłącznie. Na pewno nie zaklinasz pogody. – Ostatnie słowa ledwo wypowiedziała. – Już wystarczy. Pokiwałem głową, gryząc się w język. Kiedy wydobrzeje, będę mógł ją o wszystko zapytać. Uśmiechnęła się do mnie i zamknęła oczy, więc pomyślałem, że zasnęła. Ale kiedy zacząłem wstawać, podniosła rękę i wskazała mi krzesło. Opadłem na nie i po chwili poczułem, jak moje ciało się rozluźnia, jakby cisza rozplątywała węzły, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Ogień prawie zgasł, popiół oblepiał węgle niczym mech. Powinienem był do niego dorzucić, ale nie mogłem się zmusić, żeby wstać. Przesunąłem palcami przez krąg światła rzucanego przez lampę, pozwalając, by osiadło na moich knykciach jak pierścień. Kiedy się cofnąłem, padało na kołdrę, wydobywając z mroku jedną gałązkę nadrukowanej na materiale paproci. Wyobraziłem sobie, jak Seredith zszywała tę kołdrę, kawałek po kawałku, przez długą zimę. Niemal ją widziałem, jak siedzi przy ogniu i marszczy czoło, odgryzając nitkę; a potem roztopiła się w kogoś innego, mamę, Altę, wszystkie naraz, kobietę, która była jednocześnie młoda i stara… Dzwonek zadzwonił. Wstałem, w głowie mi się kręciło. Drzemałem. Przez chwilę na skraju przytomności słyszałem koła i konia zmierzającego w kierunku domu, ale dopiero teraz sobie to uświadomiłem. Na dworze było ciemno, moje odbicie popatrzyło na mnie z szyby, rozmyte i zaskoczone. Dzwonek znów zadźwięczał, z werandy usłyszałem zirytowane mruczenie. Świeciła jakaś latarnia. Spojrzałem na Seredith, ale spała. Dzwonek znów zadzwonił, tym razem dłużej, dźwięk był wściekły i poszarpany, jakby ktoś zbyt mocno ciągnął za sznur. Twarz Seredith zadrgała i rytm jej oddechu się zmienił. Zbiegłem po schodach. Dzwonek cały czas dźwięczał z irytacją i niecierpliwością, więc zawołałem:

– Już, już idę! Nie przyszło mi do głowy, żeby się bać, dopóki nie zdjąłem zasuwy i nie otworzyłem drzwi; a potem zbyt późno się zawahałem, zastanawiając się, czy to znów ludzie z pochodniami, gotowi nas spalić na popiół. Ale nie. Mężczyzna przede mną urwał w połowie wypowiedzi i zmierzył mnie spojrzeniem. Miał na sobie cylinder i płaszcz; w ciemności widziałem tylko zarys jego sylwetki i błysk oczu. Za nim stał fiakier, z którego siedzenia wisiała latarnia. Światło tańczyło w pocie parującym z konia i jego oddechu. Kilka stóp dalej stał trzeci mężczyzna, przestępujący z nogi na nogę i posykujący z irytacją przez zęby. – Czego chcecie? Pierwszy mężczyzna kichnął i otarł nos rękawiczką. Zdjął kapelusz, podał mi go, przechodząc przez próg i zmuszając mnie, żebym go wpuścił. Palec po palcu ściągnął rękawiczki i położył je na kapeluszu. Miał cienkie, ufryzowane włosy zwisające niemal do ramion. – Na początek gorącego napoju i dobrej kolacji. Ferguson, wchodź, tam jest przeraźliwie. – Kim pan, do diabła, jesteś? Popatrzył na mnie. Drugi mężczyzna – Ferguson – wszedł do środka i tupał, by rozgrzać stopy, wołając przez ramię do woźnicy: – Zaczekaj na mnie, dobrze? – Po czym z głuchym odgłosem postawił na podłodze swoją torbę. Mężczyzna westchnął. – Ty pewnie jesteś czeladnikiem. Nazywam się de Havilland i przywiozłem doktora Fergusona, by zbadał Seredith. Jak ona się miewa? – Podszedł do lusterka na ścianie i przejrzał się w nim, przygładzając wąsik. – Dlaczego tu jest tak ciemno? Zapal parę lamp, na litość boską.

– Jestem Emmett. Machnął ręką, jakby moje imię nie miało znaczenia. – Czy ona śpi? Im szybciej lekarz ją obejrzy, tym szybciej będzie mógł wrócić. – Tak, sądzę, że… – W takim razie będziemy musieli ją obudzić. Przynieś nam na górę imbryk herbaty i brandy. I cokolwiek masz do jedzenia. – Minął mnie i wspiął się po schodach. – Ferguson, tędy. Ferguson ruszył za nim, otoczony zapachem zimnego powietrza i wilgotnej wełny, po namyśle wepchnąwszy mi w ręce kapelusz. Powiesiłem go na haku obok pierwszego, z rozmysłem wciskając paznokieć w miękki filc. Nie chciałem przyjmować poleceń od de Havillanda, ale teraz, przy zamkniętych drzwiach, było naprawdę ciemno. Zapaliłem lampę. Nabrudzili na czystej podłodze w holu, a na schody nanieśli błota z obcasów butów. Zawahałem się. Niechęć i niepokój ciągnęły mnie w dwie różne strony. W końcu poszedłem do kuchni i zaparzyłem dzbanek herbaty – dla Seredith, powiedziałem sobie – i zaniosłem go na górę. Kiedy zapukałem, głos de Havillanda oznajmił: – Nie teraz. – Miał akcent z Castlefordu, ale jego głos mi kogoś przypominał. – Powiedział pan, że… – zawołałem przez drzwi. – Nie teraz! – Emmett – odezwała się Seredith. – Wejdź. – Zakaszlała, a kiedy otworzyłem drzwi, ujrzałem, jak ściska kołdrę i próbuje złapać dech. Kiedy podniosła głowę, jej oczy były zaczerwienione i wilgotne. Skinęła, żebym wszedł. De Havilland stał przy oknie ze skrzyżowanymi ramionami; Ferguson stał przy kominku, patrząc raz na jedno, raz na drugie. Pokój wydawał się maleńki. – To Emmett – wychrypiała Seredith. – Mój czeladnik.

– Już się poznaliśmy – odparłem. – Skoro już wszedłeś, to może ty przemówisz Seredith do rozumu – rzekł de Havilland. – Przyjechaliśmy aż z Castlefordu, a ona teraz nie chce, żeby doktor ją zbadał. – Nie prosiłam, żebyś przyjeżdżał – powiedziała. – Twój czeladnik prosił. Rzuciła mi takie spojrzenie, że krew uderzyła mi do twarzy. – Przykro mi, że przez niego zmarnowaliście czas. – To bez sensu. Jestem zajęty, doskonale o tym wiesz. Mam dużo pracy… – Powiedziałam, że cię nie prosiłam, żebyś przyjeżdżał! – Odwróciła głowę jak kapryśne dziecko, a de Havilland przewrócił oczami. – Nic mi nie jest – powiedziała. – Przeziębiłam się parę nocy temu, to wszystko. – Nieładnie pani kaszle. – Po raz pierwszy usłyszałem lekarza, a jego głos był tak grzeczny, że aż ociekał obłudą. – Może opowie mi pani, jak się pani czuje? Poruszyła ustami jak dziecko i byłem pewien, że odmówi, ale spojrzała na de Havillanda i wreszcie rzekła: – Zmęczona. Rozgorączkowana. Boli mnie klatka piersiowa. To wszystko. – Jeśli pani pozwoli… – Podszedł do niej i ujął ją za nadgarstek tak szybko, że nie zdążyła się odsunąć. – Tak, rozumiem. Dziękuję. – Nie mogłem zinterpretować wyrazu jego twarzy, kiedy spojrzał na de Havillanda. – Sądzę, że nie będziemy już naruszać pani spokoju. – Doskonale. – De Havilland podszedł do łóżka, zatrzymał się, jakby zamierzał coś powiedzieć, a potem wzruszył ramionami. Ruszył ku mnie tak jak wcześniej, z roztargnioną determinacją, która sprawiła, że musiałem zejść mu z drogi. Ferguson wyszedł za nim. Zostałem sam z Seredith.

– Przepraszam. Martwiłem się. Chyba mnie nie usłyszała. Zamknęła oczy, a popękane żyłki na jej policzkach wyglądały jak namalowane czerwonym atramentem. Wiedziała, że zostałem w pokoju, bo chwilę później machnęła na mnie, odprawiając bez słowa. Wyszedłem na korytarz. Światło lampy spłynęło po schodach i poręczy, topiąc wszystko w złotym blasku. Słyszałem ich głosy w holu. Podszedłem do szczytu schodów i zacząłem nasłuchiwać. Łatwo było ich odróżnić po głosie. – …uparta stara baba – mówił de Havilland. – Naprawdę bardzo przepraszam. Z tego, co mówił listonosz, wywnioskowałem, że to ona prosiła… – Nie ma za co, nie ma za co. W każdym razie myślę, że zobaczyłem wszystko. Jest słaba, rzecz jasna, ale nie zagraża jej żadne niebezpieczeństwo, chyba że jej stan nagle się pogorszy. – Przeszedł przez hol i domyśliłem się, że zabiera kapelusz. – Czy zdecydowałeś już, co zrobisz? – Zostanę tutaj i będę się nią opiekował. Dopóki nie wydobrzeje albo… – Szkoda, że mieszka tak daleko. W innym wypadku bardzo chętnie bym się nią zajął. – Zaiste – powiedział de Havilland i parsknął. – Jest chodzącym anachronizmem. Można by pomyśleć, że żyjemy w średniowieczu. Jeśli naprawdę musi oprawiać, mogłaby to równie dobrze robić u mnie, byłoby jej wygodniej. Ile razy próbowałem ją do tego namówić… Ale upiera się, żeby tu mieszkać. A teraz wzięła sobie tego cholernego czeladnika… – Zaiste, wydaje się dość… uparta. – Doprowadza mnie do furii – syknął przez zęby. – No cóż, najwyraźniej będę musiał to przez jakiś czas znosić i spróbuję przemówić jej do rozsądku. – Powodzenia. Och… – Pauza, rozpinanie zamka, szczęk

szkła. – Jeśli będzie ją coś boleć albo nie będzie mogła spać, kilka kropel powinno jej pomóc. Nie więcej. – Ach. Tak. Dobrej nocy ci życzę. – Drzwi się otworzyły i zamknęły, na zewnątrz zaskrzypiał ruszający fiakier. Jednocześnie na schodach zabrzmiały kroki de Havillanda. Kiedy mnie ujrzał, podniósł lampę i zmierzył mnie wzrokiem. – Podsłuchiwałeś, co? – Nie dał mi czasu na odpowiedź. Minął mnie i rzucił przez ramię: – Przynieś mi czystą pościel. Poszedłem za nim. Otworzył drzwi do mojej sypialni i przechylił głowę. – Tak? – To mój pokój – powiedziałem. – Gdzie ja niby… – Nie mam pojęcia. – Zatrzasnął mi drzwi przed nosem i zostałem w ciemności.



VII Spałem w salonie, owinięty w zapasowy koc. Sofa pokryta była końskim włosiem tak śliskim, że w końcu musiałem się zaprzeć stopą o podłogę, żeby z niej nie zjechać. Kiedy się obudziłem, było przeraźliwie zimno i nadal ciemno, i wszystko mnie bolało. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem, wydawało mi się, że leżę na dworze, otoczony mrocznymi resztkami zimowych ruin. Było tak zimno, że nawet nie próbowałem na powrót zasnąć. Wstałem, owinięty kocem, i sztywno pomaszerowałem do kuchni. Dołożyłem drewna pod płytę i zagotowałem czajnik wody, podczas gdy na horyzoncie gasły ostatnie gwiazdy. Niebo było czyste i kiedy skończyłem pić swoją herbatę i przygotowałem imbryk, który miałem zanieść na górę, kuchnia była pełna słońca. Na schodach usłyszałem, jak otwierają się drzwi do mojego pokoju. Po raz pierwszy uderzyło mnie, jak znajomy stał się ten

dźwięk; wiedziałem bez zastanawiania się, że to moje drzwi, a nie Seredith. – Och, liczyłem na wodę do golenia. Nie szkodzi, herbata też dobra. Przynieś ją tutaj. Zamrugałem, żeby odpędzić powidok kuchennego okna, który nadal majaczył mi przed oczami. De Havilland stał w drzwiach, bez marynarki. Teraz, za dnia, mogłem mu się lepiej przyjrzeć – loki cienkich, siwawych włosów, blade oczy, haftowana kamizelka – i pogardliwy wyraz twarzy. Trudno było określić, ile miał lat: oczy i włosy były tak blade, że mógł mieć zarówno czterdzieści, jak i sześćdziesiąt. – Pospiesz się, chłopcze. – To dla Seredith. Przez chwilę myślałem, że się sprzeciwi. Westchnął. – Doskonale. Przynieś drugi kubek. Gorąca woda może poczekać. – Wepchnął się przede mnie i wszedł do sypialni Seredith bez pukania. Puścił drzwi; musiałem złapać je łokciem i wślizgnąć się do pokoju za nim. – Wynoś się – powiedziała Seredith. – Nie, Emmett, nie ty. Siedziała prosto, jej twarz otoczona była puklami siwych włosów, palce ściskały kołdrę pod szyją. Była chuda, ale policzki odzyskały normalny kolor, a oczy miała bystre jak nigdy. De Havilland uśmiechnął się do niej blado. – Obudziłaś się, jak widzę. Jak się czujesz? – Atakowana. Dlaczego tu jesteś? Westchnął. Otrzepał nieistniejący kurz z zielonego fotela i zapadł się w nim, delikatnie podciągając spodnie na kolanach. Rozejrzał się po pokoju, przyglądając się uważniej pęknięciom w ścianach, koślawym nogom łóżka, ciemniejszemu kawałkowi materiału przykrywającemu dziurę na kołdrze. Kiedy postawiłem tacę na stoliku przy łóżku, sięgnął po jedyny stojący

na niej kubek, nalał sobie herbaty i sączył ją z grymasem. – To męczące. Przestańmy tracić czas i zachowujmy się, jakbym się o ciebie martwił – powiedział. – Bzdura. Nigdy się o mnie nie martwiłeś. Emmett, przynieś dwa kubki, dobrze? – Nie trzeba, Seredith, już piłem – powiedziałem, a de Havilland w tym samym momencie rzucił: – Jeden wystarczy. Zacisnąłem zęby i wyszedłem, nie patrząc na niego. Zszedłem do kuchni i złapałem kubek najszybciej, jak mogłem, ale kiedy do niego zajrzałem, wchodząc po schodach, zauważyłem kurz w środku. Gdyby to był kubek dla de Havillanda, nie zawracałbym sobie głowy myciem, ale nie był. Kiedy otworzyłem drzwi do sypialni, Seredith siedziała prosto, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, a de Havilland rozpierał się na fotelu. – Na pewno nie – mówił. – Jesteś doskonałą oprawiaczką. Staromodną, rzecz jasna, ale… No cóż. Możesz być mi pomocna. – Mam pracować w twojej introligatorni? – Wiesz, że oferta jest ciągle aktualna. – Wolę umrzeć. De Havilland obrócił się do mnie powoli. – Jakże się cieszę, że wreszcie znalazłeś drogę powrotną – powiedział. – Może będziesz tak uprzejmy i nalejesz Seredith herbaty, zanim umrze z pragnienia. Wolałem nie odpowiadać. Nalałem ciemnej herbaty do czystego kubka i podałem go Seredith, obejmując jej dłonie, by upewnić się, że go mocno chwyciła. Spojrzała na mnie i hardość znów wróciła na jej twarz. – Dziękuję, Emmett.

De Havilland ścisnął grzbiet nosa kciukiem i palcem wskazującym. Uśmiechał się zimno. – Seredith, czasy się zmieniły. Chciałbym, żebyś się zastanowiła, nawet nie biorąc pod uwagę kwestii twojego zdrowia. Taka samotna egzystencja, mile od najbliższej osady, oprawianie ciemnych, przesądnych wieśniaków… Wiesz, że pracowaliśmy bardzo ciężko, żeby poprawić naszą reputację, aby ludzie zaczęli wreszcie rozumieć, że jesteśmy lekarzami duszy, a nie czarownikami. Naprawdę nie wystawiasz najlepszego świadectwa naszemu zawodowi… – Ani się waż mnie pouczać. Odsunął kosmyk włosów z czoła rozcapierzonymi palcami. – Po prostu wyjaśniam, że nauczyliśmy się sporo od Krucjaty… – Nawet cię wtedy na świecie nie było! Jak śmiesz… – Już dobrze, dobrze! – Po chwili schylił się i nalał sobie jeszcze jeden kubek herbaty. Była już czarna jak atrament, ale nie zauważył tego, dopóki się jej nie napił i nie wykrzywił ust. – Seredith, bądź rozsądna. Ilu ludzi w tym roku oprawiłaś? Czterech? Pięciu? Nie masz wystarczająco dużo pracy dla siebie, o czeladniku nie wspominając. I wszyscy są wieśniakami, którzy zupełnie nie doceniają naszego rzemiosła. Myślą, że jesteś wiedźmą… – Pochylił się w przód, jego głos złagodniał. – Czy nie byłoby ci milej w Castlefordzie, gdzie oprawiaczy się szanuje? Gdzie książki się szanuje? Wiesz, że mam sporo wpływów. Zajmuję się najlepszymi rodzinami. – Zajmujesz się? – powtórzyła Seredith. – Oprawianie powinno wydarzyć się raz w życiu. – Och, proszę… Jeśli można uśmierzyć ból, jakim prawem mamy odmawiać komuś naszej sztuki? Jesteś zbyt uparta. – Wystarczy! – Odstawiła kubek, rozchlapując herbatę na kołdrę. – Nie pojadę do Castlefordu.

– Ten dziwaczny snobizm naprawdę nie leży w twoim interesie. Dlaczego wolisz gnić na tym odludziu… – Nie rozumiesz, prawda? – Nigdy nie słyszałem, żeby Seredith ledwo poskramiała gniew, i sam poczułem, jak mi tętno skacze. – Pomijając wszystko inne, nie mogę zostawić książek. Odstawił kubek na talerzyk. Sygnet na małym palcu błysnął w słońcu. – Nie bądź niemądra. Rozumiem twoje skrupuły, ale rozwiązanie jest proste. Możemy zabrać książki ze sobą. W moim skarbcu jest na nie miejsce. – Mam ci oddać książki? – Roześmiała się. Jej śmiech przypominał trzaskanie gałęzi. – Mój skarbiec to bezpieczne miejsce. Bezpieczniejsze niż ta introligatornia czy oprawialnia. – O to ci chodzi, prawda? – Pokręciła głową i oparła się o poduszki, dysząc lekko. – Powinnam się była domyślić. Z jakiego innego powodu tłukłbyś się tutaj? Chcesz moich książek. Oczywiście. Wyprostował się i po raz pierwszy jego policzki zabarwiły się na różowo. – Nie musisz od razu… – Ile z twoich książek ląduje w skarbcu, co? Myślisz, że nie wiem, skąd masz pieniądze na nową introligatornię i na te kamizelki? – Komercyjne oprawianie jest legalne. To tylko uprzedzenia. – Nie mówię o komercyjnym oprawianiu – powiedziała, krzywiąc usta, jakby słowa były gorzkie. – Mówię o sprzedawaniu prawdziwych oprawień bez zgody ludzi. To akurat nie jest legalne. Przez chwilę wpatrywali się w siebie. Dłoń Seredith

przypominała biały węzeł ścięgien, zaciśnięty na gardle; ściskała klucz, który nosiła tak, jakby się bała, że zostanie jej siłą wydarty. – Och, na litość boską – powiedział de Havilland i wstał. – Nie mam pojęcia, dlaczego mnie to w ogóle obchodzi. – Ja też nie. Dlaczego nie wrócisz do domu? Wydał z siebie teatralne westchnienie, unosząc oczy ku popękanemu sufitowi. – Wrócę do domu, kiedy wydobrzejesz. – Albo kiedy umrę. Na to właśnie czekasz, prawda? Skłonił się jej kpiąco i pomaszerował do drzwi. Cofnąłem się ku ścianie, by go przepuścić, a on się wzdrygnął, jakby zapomniał o mojej obecności. – Wrzątek – powiedział. – Do mojej sypialni. Natychmiast. – Zatrzasnął za sobą drzwi z taką siłą, że ściany zadrżały. Seredith rzuciła mi spojrzenie z ukosa i schyliła głowę, ciągnąc za kołdrę, jakby sprawdzała, czy wzór się nie rozszedł. Odchrząknąłem, bo się nie odzywała. – Seredith… Jeśli chcesz, żebym go wyrzucił… – A jak masz zamiar to zrobić? – Pokręciła głową. – Nie, Emmett. On sobie sam pójdzie, jak zobaczy, że czuję się lepiej. Już niedługo. – Powiedziała to kwaśno. – A zanim to nastąpi… – Tak? Spojrzała mi w oczy. – Postaraj się z nim nie zadzierać, dobrze? Możesz go jeszcze potrzebować. Ale ten moment wspólnoty nie bardzo mnie pocieszał, ponieważ dni mijały, a de Havilland nie zamierzał się wynieść. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Seredith go toleruje, ale

wiedziałem, że bez jej zgody nie mogę go wyprosić. A świadomość, że to moja wina, że tutaj przyjechał, wcale nie ułatwiała mi gryzienia się w język, kiedy de Havilland pokazywał palcem grudki w gulaszu z wieprzowiny albo rzucił mi koszule i kazał je wyprać. Między moimi zwykłymi obowiązkami, doglądaniem Seredith i dodatkową pracą, którą on stwarzał, nie miałem czasu na nic innego; godziny zlewały się w jedną masę nudy i niechęci i nawet nie wszedłem do warsztatu. Ledwo pamiętałem, że przed przyjazdem de Havillanda czułem się tak, jakby dom należał do mnie; teraz byłem ledwie niewolnikiem. Ale najgorsza była nie praca – w domu pracowałem ciężej, zanim się rozchorowałem – lecz sposób, w jaki obecność de Havillanda wypełniała dom. Nie spotkałem nigdy nikogo, kto poruszałby się tak cicho; kilka razy, kiedy dokładałem drew pod płytę w kuchni albo czyściłem patelnię, czułem na karku lodowaty dotyk jego wzroku. Obracałem się, spodziewając się, że się uśmiechnie albo mrugnie, ale on tylko się we mnie wpatrywał, jakbym był zwierzęciem, którego nigdy wcześniej nie widział. Też się na niego gapiłem, zdeterminowany, by nie odwrócić wzroku jako pierwszy, i w końcu zaczynał patrzeć na to, co robiłem, i po cichu wychodził. Jednego poranka minął mnie w holu, kiedy przyniosłem koszyk polan na rozpałkę. – Seredith śpi. Rozpal mi ogień w salonie. Zacisnąłem zęby i bez słowa rzuciłem drewno w kuchni. Chciałem mu powiedzieć, żeby sam sobie rozpalił – albo coś dosadniejszego – ale na myśl o bezradnej Seredith na piętrze ugryzłem się w język. De Havilland był gościem, czy mi się to podobało, czy nie, zebrałem więc kilka polan i zaniosłem je do salonu. Drzwi były otwarte. De Havilland obrócił biurko i siedział plecami do okna. Nie podniósł wzroku, gdy wszedłem, tylko wskazał palenisko, jakby sądził, że nie wiem, gdzie ono jest.

Przykucnąłem i zacząłem wymiatać resztki poprzedniego ognia. Delikatny popiół podniósł się niczym duch dymu. Kiedy układałem rozpałkę, poczułem to obmacywanie u podstawy czaszki; obrócenie się i spojrzenie na niego byłoby przyznaniem, że przegrałem, ale nie mogłem się powstrzymać. De Havilland odchylił się na krześle i stukał piórem o zęby. Gapił się na mnie przez długi czas, a mnie krew zaczęła huczeć w skroniach. Potem uśmiechnął się blado i skupił na liście, który pisał. Zmusiłem się, żeby skończyć układać drewno. Rozpaliłem stosik i poczekałem, aż płomienie chwycą. Kiedy ogień się rozhajcował, wstałem i spróbowałem zetrzeć szare plamy z koszuli. De Havilland czytał książkę. Nadal trzymał pióro, ale wisiało mu między palcami, kiedy przewracał strony. Miał bardzo spokojną twarz; równie dobrze mógłby wyglądać przez okno. Po chwili przerwał, cofnął się o stronę i zrobił notatkę. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. Odłożył pióro i wygładził wąsik, nie spuszczając ze mnie oczu ponad dłonią, która zakrywała usta. Nagle jego zaciekawione spojrzenie ustąpiło czemuś innemu i wyciągnął ku mnie książkę. – „Panicz Edward Albion” – powiedział. – Oprawiona przez anonimowego oprawiacza z oprawialni należącej do Albiona. Czarny kurdyban, złote wytłoczenia, fałszywie wypukłe szwy. Góra szyta złotem i czernią, wyklejki barwione na czerwono w kropki. Czy masz ochotę rzucić okiem? – Ja… – Weź. Ostrożnie – dodał, jego głos nabrał ostrości. – Jest warta… och, jakieś pięćdziesiąt gwinei? Więcej, niż kiedykolwiek byłbyś w stanie spłacić. Zacząłem sięgać, ale coś szarpnęło mi się w głowie i opuściłem dłoń. Wspomnienie wyrazu jego twarzy, absolutnie spokojnej, gdy czytał; słowa, do których nie miał prawa, czyjeś wspomnienia…

– Nie? Doskonale. – Położył książkę na stole. Potem znów na mnie spojrzał, jakby zaświtała mu jakaś myśl, i pokręcił głową. – Widzę, że podzielasz uprzedzenia Seredith. To szkolna oprawa. Komercyjna, ale całkowicie legalna. Żadnego szargania świętości. – Nie ro… – urwałem. Nie chciałem dać mu satysfakcji, przyznając się, że nie rozumiałem, o czym mówi, ale i tak zmrużył oczy. – Szkoda, że się uczysz od Seredith – rzekł. – Musisz mieć wrażenie, że oprawianie utknęło w średniowieczu. To już nie jest mruczenie zaklęć i Księga z Hwicce, jak się domyślasz… Och. – Przewrócił oczami. – Nigdy nie słyszałeś o Księdze z Hwicce. A o bibliotece z Pompejów? Albo wielkich renesansowych śmiertelnych oprawach, o introligatorni Fangorna, o Madame Sourly… Nie? O procesach w Północnym Berwick? Krucjaty, nawet ty musiałeś słyszeć o Krucjatach? – Chorowałem. Nie mogła mnie porządnie uczyć. – Towarzystwo Opraw Właściwych? – rzekł, unosząc brew. – Prawo Sprzedaży Wspomnień z 1750? Prawa, które rządzą wydawaniem licencji księgarzom? Na bogów, czego ona cię w ogóle nauczyła? Nie, nie musisz mówić – dodał z pogardą. – Znając Seredith, pewnie całymi miesiącami przygotowywałeś wyklejki. Odwróciłem się i chwyciłem szuflę z popiołem. Twarz mnie paliła. Kiedy wychodziłem, ciągnąc za sobą chmurę pyłu, zawołał: – A, moja pościel cuchnie stęchlizną. Zmień ją. I tym razem na taką, którą porządnie wywietrzyłeś. Kiedy późnym popołudniem poszedłem zabrać tacę od Seredith, okazało się, że wstała; stała skulona przy oknie, otulona kołdrą, a policzki miała zaczerwienione. Uśmiechnęła

się, kiedy wszedłem do pokoju, ale oczy miała dziwnie puste. – Już jesteś – powiedziała. – Szybko się uwinąłeś. Jak ci poszło? – Co? – Zmieniałem de Havillandowi pościel. – Oprawianie, rzecz jasna – powiedziała. – Mam nadzieję, że uważałeś, kiedy wysłałeś ją do domu. Jeśli im powiesz, że zostali oprawieni, czasami cię słyszą, mimo że… Tylko w pierwszym roku, kiedy umysł się dostosowuje, ale to niebezpieczny czas, trzeba uważać… Twój ojciec nigdy nie umiał wyjaśnić, dlaczego akurat ta jedna rzecz się czasami przebija… Ale się zastanawiam… Myślę, że gdzieś głęboko w sobie wiedzą, że czegoś brakuje. Trzeba uważać. – Skrzywiła się i zaczęła ssać, jakby jej się ząb ruszał. – Czasami myślę, że za wcześnie zacząłeś. Pozwoliłam ci na oprawianie, zanim byłeś gotowy. Odstawiłem tacę; próbowałem zrobić to delikatnie, ale kubki podskoczyły i zagrzechotały. – Seredith? To ja, Emmett. – Emmett? – zamrugała. – Emmett. Tak. Przepraszam. Przez moment myślałam… – Czy… – Głos mi się załamał. – Czy czegoś potrzebujesz? Chcesz więcej herbaty? – Nie. – Zadrżała i owinęła się kołdrą, stękając cicho, ale kiedy podniosła twarz, jej wzrok znów był jasny i ostry. – Wybacz mi. Kiedy masz tyle lat, co ja, rzeczy się czasami… zacierają. – Nic się nie stało – powiedziałem głupio, uprzejmie, jakby coś rozlała. – Czy mam…? – Nie. Siadaj. – A potem długo milczała. Cienie chmur przepływały nad mokradłami i drogą, szybkie niczym klipry. Odchrząknąłem. – Seredith… Kim ci się wydawało, że jestem?

– On uważa, że z rozmysłem cię nie kształciłam – powiedziała. Z jadu w głosie wywnioskowałem, że mówiła o de Havillandzie. – Myśli, że jestem prostaczką. Upartą, zacofaną prowincjuszką. Bo uważam, że sztuka jest święta. On się z tego śmieje. Jemu chodzi o władzę. O pieniądze. Nie ma więc… szacunku. Wiem – powiedziała, mimo że ja się nie odezwałem – wiem, że nadal zbyt wielu ludzi uważa nas za czarowników. Plują przez ramię, kiedy mówią o oprawiaczach, jeśli w ogóle o nas rozmawiają. Ludzie tacy jak twoi rodzice… Twój dziadek był krzyżowcem, prawda? Twój ojciec przynajmniej się tego wstydził… Ale to po prostu niewiedza. Ale to, co on robi… – De Havilland? Parsknęła. – Idiotyczne nazwisko… Wszystko źle. Introligatornie pełne ludzi, którzy nie mają pojęcia, co robią, książki na sprzedaż… Robimy książki, piękne książki, z miłości. – Odwróciła się. Nigdy nie widziałem jej twarzy tak zaciętej. – Miłości. Rozumiesz? Nie rozumiałem. Ale pokiwałem głową. – Jest taka chwila, kiedy zaczynasz oprawę, kiedy oprawiacz i oprawiany stapiają się w całość. Siedzisz i czekasz. Pozwalasz, żeby w pokoju zapadła cisza. Boją się, zawsze się boją… Od ciebie zależy, ile odczekasz, kiedy zaczniesz słuchać. I wtedy dzieje się cud. Wasze umysły się na siebie otwierają, a oni odpuszczają. Wtedy pojawiają się wspomnienia. Nazywamy ten moment pocałunkiem. Odwróciłem wzrok. Całowałem jedynie moją rodzinę. – Stajesz się każdym człowiekiem, którego oprawiłeś, Emmett… Tylko na chwilę, ale ich przyjmujesz. Jak możesz to zrobić, jeśli potem chcesz ich sprzedać? Nagle złapał mnie skurcz w nogach. Ruszyłem stopami, aby zmniejszyć ból, a potem wstałem i przeszedłem się od krzesła do kominka. Seredith patrzyła na mnie. Chmura zakryła słońce,

zmiękczając zmarszczki oprawiaczki i kształt jej twarzy. – Nie chcę, żebyś stał się takim oprawiaczem jak on, Emmetcie. – Prędzej bym sobie gardło poderżnął, niż… W jej śmiechu była jakaś sucha, bolesna nuta. – Teraz tak mówisz. Mam nadzieję, że to prawda. – Otuliła się mocniej kołdrą, która zebrała się nad jej ramionami niczym garb. Zapadła cisza. Podwinąłem palce w butach; nagle zrobiło się zimno. – Dlaczego mi to mówisz? – Chyba napiję się teraz herbaty – powiedziała. – Czuję się trochę lepiej. – Dobrze. – Przeszedłem przez pokój i otworzyłem drzwi tak niezdarnie, że prawie uderzyły w ścianę. De Havilland się cofnął; stał tuż za nimi. – Muszę porozmawiać z Seredith – powiedział. – Zejdź mi z drogi. Cofnąłem się. Po sposobie, w jaki trzymał głowę, zorientowałem się, że podsłuchiwał. I bardzo dobrze; chciałem, żeby usłyszał, co miałem do powiedzenia. – I zetrzyj z twarzy ten bezczelny uśmieszek – dodał. – Gdybyś był moim czeladnikiem, kazałbym cię wybatożyć. – Nie jestem twoim czeladnikiem. Przepchnął się obok mnie. – To się może niedługo zmienić – rzucił i trzasnął drzwiami. Tej nocy schodziłem po schodach oświetlonych blaskiem księżyca tak jasnym, że nie musiałem zapalać świecy. Było coś

dziwnego w tym, jak się do mnie lepiło, przy każdym kroku szeptało niczym pajęczyny. Ale ja czegoś szukałem. Tylko to się liczyło. Było mi zimno. Miałem bose stopy. Spojrzałem na nie i światło księżyca wydęło się, zamigotało, poruszyło razem ze mną. Śniłem; ale świadomość tego nie obudziła mnie. Raczej mnie poniosła. Znalazłem się w warsztacie. Wszystko pokryte było pyłem blasku. Moja koszula, kiedy otarła się o ławkę, zostawiła ciemną plamę, do materiału przywarł błyszczący kurz. Czego szukałem? Ruszyłem ku drzwiom przed sobą, tym prowadzącym do składu. Ale kiedy przez nie przeszedłem – nie otworzyły się, rozstąpiły pod moim dotykiem – znalazłem się w drugim pokoju, tym ze stołem i krzesłami. Plecami do mnie siedział tam młody mężczyzna. Lucian Darnay. Zaczął się odwracać, jakby miał na mnie spojrzeć, ale świat zwolnił, zanim ujrzałem jego twarz, i sen zarwał się pod moimi stopami. Przez chwilę spadałem, leciałem na oślep przez pustkę; a potem obudziłem się nagle, serce mi waliło, kończyny nadal drżały od napięcia. Długi czas zajęło mi odzyskanie panowania nad mięśniami rąk, ale kiedy wreszcie zaczęły mnie słuchać, usiadłem i otarłem pot z twarzy. Kolejny koszmar. Tylko to nie do końca był koszmar; mimo strachu najsilniejszym w nim uczuciem był rodzaj desperacji, jakby następna sekunda miała ujawnić przede mną to, czego szukałem. Myślałem, że był środek nocy, ale zegar wybił siódmą i uświadomiłem sobie, że zaspałem; czas rozpalić pod płytą kuchenną i zrobić Seredith herbatę. Zsunąłem się z sofy i ruszyłem przez hol, owinięty kocem niczym płaszczem. Długo stałem przed piecem, tak blisko, jak się tylko dało, żeby się wreszcie rozgrzać. – Poproszę herbatę.

Obróciłem się. De Havilland usiadł na krześle i potarł czoło dwoma palcami, jakby chciał się pozbyć smugi brudu. Miał na sobie jasnoniebieski szlafrok haftowany srebrem, ale pod nim był całkowicie ubrany. Tę kamizelkę i krawat nosił wczoraj. Pod oczami miał fioletowe cienie. Przynajmniej powiedział „proszę”. Nie odpowiedziałem mu, ale nastawiłem czajnik i nasypałem do imbryka miarkę liści. Puszka na herbatę była tak stara, że zielonozłoty wzór na niej nakrapiany był rdzą, a kiedy ją otworzyłem, na palcach została mi łuszcząca się farba. Ziewnął. – Jak często przyjeżdża poczta? Raz w tygodniu? – Tak. – Czyli dzisiaj. – Najprawdopodobniej. – Kiedy woda się zagotowała, nalałem jej do imbryka. Para uderzyła mnie w twarz, kąsając policzki gorącem. – Doskonale. – Wyjął zegarek i zaczął go nakręcać. Sprężyna wydawała drażniący, metaliczny odgłos, od którego kłuły mnie zęby. Herbata nie naciągnęła wystarczająco, ale i tak jej nalałem; w cienkiej porcelanowej filiżance de Havillanda wyglądała jak szczyny. Zmarszczył brwi, ale uniósł filiżankę do ust i napił się bez słowa. Potem odstawił ją z wyraźnym szczęknięciem dokładnie na środek spodka. Wyjąłem tacę i postawiłem na niej nie biało-niebieską porcelanę, ale jeden z fajansowych kubków, z których korzystała Seredith. Nie było sensu zanosić jej chleba z masłem – kiedy przyjedzie Toller, poproszę go, żeby nam dostarczył podpuszczkę, i uwarzę sera – ale wyjąłem ze słoika parę kawałków suszonego jabłka i dodałem do herbaty łyżkę miodu. Tak bardzo chciałem znaleźć się z dala od de Havillanda, że rozlałem herbatę na tacę, kiedy ją podnosiłem.

Spojrzał na mnie, kiedy go mijałem. – A ty dokąd się wybierasz? – Zanoszę Seredith śniadanie. – Och… – Jego wzrok nagle pobiegł ku ścianie, jakby coś przykuło jego uwagę. Ale kiedy znów na mnie spojrzał, oczy miał spokojne. Ich tęczówki były koloru słabej herbaty. Końcówka wąsika się rozkręciła; miałem straszną, pełną nienawiści ochotę złapać za nią i zedrzeć mu wąs z twarzy. – Nie musisz – rzekł. – Niestety, Seredith w nocy umarła.



VIII W pokoju Seredith było tak cicho, że miałem wrażenie, iż wchodzę w obraz. Pomieszczenie tonęło w mroku, a jedyną jasną plamą było okno. Za szybą pierwszy brzask rozświetlał horyzont wąskim, niebieskim pasem. W kącie wisiała pajęczyna, niczym wydymający się żagiel. Parapet pokrywały plamki brudu albo trawy, mimo że okno było zamknięte, ale wiatr, który je naniósł, już ucichł i panowała zupełna cisza. Położył monety na powiekach Seredith; na jednej sześciopensówkę, na drugiej pół gwinei. Efekt był groteskowy, jak mrugnięcie. Zresztą nie było to ważne: rzecz leżąca na łóżku nie była już Seredith. Stałem u stóp łóżka i próbowałem sobie przypomnieć, jak ta zapadnięta, ostra twarz ze ślepym, kosym spojrzeniem mówi do mnie, uczy mnie… Ale w pokoju panowała pustka. Nawet jej włosy i koszula nocna zmieniły się w rzeczy nieludzkie, organiczne, niczym pleśń albo grzyb. Próbowałem zbadać w sobie przebłysk szoku albo żałoby, ale mózg mi się

zbuntował. Zauważałem jedynie detale: lekki metaliczny zapach niczym topniejący śnieg, zaschłą plamę na szklance obok łóżka, prującą się koronkę pod podbródkiem Seredith. Co się teraz miało wydarzyć? Sięgnąłem i dotknąłem kołdry. Była tak zimna, że wydawała się mokra. Nagle, zupełnie bez sensu, zapragnąłem przynieść jej więcej koców i rozpalić ogień na kominku; pozostawienie jej w tej lodowatej ciszy wydawało się lenistwem i wręcz obrazą. Chciałem, żeby tańczące światło i szept płomieni dotrzymywały jej towarzystwa… Ale jakim głupcem trzeba być, żeby rozpalać ogień w pokoju, w którym leży trup? Wyobraziłem sobie minę de Havillanda, gdyby mnie zobaczył wspinającego się po schodach z koszykiem drewna. Odwróciłem się. Odzywanie się nie miało sensu, podobnie jak wygładzenie kołnierzyka tam, gdzie się zagiął do środka, i pogładzenie rękawa w przelocie. Odeszła, całkowicie i nieodwracalnie odeszła i udawanie, że było inaczej, to niepotrzebny sentymentalizm. Zamknąłem za sobą drzwi i zszedłem na dół. Dziwne, jak klepki na podłodze i poręcz schodów pozostały twarde, jak świeciły i mętniały, kiedy kładł się na nich mój cień, jak skrzypienie moich kroków wydawało się odrobinę zbyt odległe; zupełnie jakby wykonywały ciężką pracę, przypominając mi, że ja żyję, podczas gdy Seredith po prostu się rozwiała. – Tutaj – odezwał się de Havilland z salonu. Nigdy nie używał mojego imienia. Najbardziej chciałem otworzyć drzwi frontowe i odejść. Gdybym teraz wyszedł i po prostu szedł, jutro rano byłbym w domu. Wszedłbym na podwórko, zmęczony, ale szczęśliwy. Alta stałaby w drzwiach do obory, mrugając, aż w końcu jej wiadro upadłoby z brzękiem, a ona rzuciłaby mi się na szyję. Powiedziałbym mamie i tacie, że wydobrzałem i możemy wrócić do tego, co było. Co oni dzisiaj robili? Na dolnym polu trzeba było wykopać rów melioracyjny, a w taki chłodny, suchy dzień dobrze się sortowało rzepę. Może mama postawiła na podwórku

wędzarnię; przez chwilę czułem gęsty zapach dymu i nutkę krwi. Zupełnie jakbym sobie wyobrażał powrót do dzieciństwa. – Tutaj, już. Wiem, że tam jesteś. Odwróciłem się ze ściśniętym sercem. Nie mogłem wrócić do domu. Nawet gdyby moja rodzina ucieszyła się na mój widok, już tam nie należałem; byłem teraz oprawiaczem, czy tego chciałem, czy nie. A jeśli gorączka oprawcza nadal krążyła w mojej krwi jak febra? Może musiałem oprawiać, żeby ją powstrzymywać. Jeśli teraz wróciłbym do domu, zawsze bym się bał. Przeszedłem przez hol do salonu i upewniłem się, że głos mi nie zadrży. – Tak, jestem tutaj. – Wreszcie. – Siedział na sofie, a przed nim na stoliku stała pusta filiżanka na spodeczku. Gapił się na palenisko. Rozpalił ogień, ale upakował drewno za mocno i wiedziałem, że płomienie za chwilę zgasną. – Tu jest jak w lodowni. Komin nie ciągnie porządnie. Jak na komendę płomienie westchnęły i zgasły. Nie odezwałem się. Zacmokał i spojrzał na mnie z furią, jakby to była moja wina. – Na biurku leżą dwa listy. Daj je Tollerowi, gdy przyjedzie. Rozumiesz? Podszedłem do biurka i podniosłem je. „Dr Ferguson, Góra, Castleford” i „Elijah Oaks, grabarz, High Street 131, Castleford”. – To wszystko? Wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz ptak przeleciał nad kałużą, siejąc wokół jasne krople, a srebrzyste trzciny kołysały się na wietrze; ale kiedy de Havilland się do mnie odwrócił, miał minę, jakby przed chwilą gapił się na kupę łajna. – Siadaj.

– Wolę stać. Wskazał krzesło i uśmiechnął się do mnie. Próbowałem wytrzymać jego wzrok i przegrałem. – Dobrze – rzekł, kiedy usiadłem. Urwał, szturchnął pozostałości ognia na kominku pogrzebaczem i westchnął, zanim podjął wątek. – Śmierć Seredith – powiedział, ciągle grzebiąc w popiele – była… niefortunna. Nie odpowiedziałem. Nasłuchiwałem ruchu na górze. – Choć oczywiście była wiekowa. To w końcu naturalne. Jedno pokolenie znika, drugie dojrzewa. Stary porządek ustępuje nowemu. I tak dalej. – Czy mogę już iść? Spojrzał na mnie. Czy rzeczywiście na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie, czy to po prostu gra świateł? – Nie – odpowiedział. – Sądzę, że mamy sporo do przedyskutowania. Siedź spokojnie. Nie mogę się skupić, kiedy się wiercisz. Przygryzłem wargę. – Teraz ja jestem twoim mistrzem. Jestem więc za ciebie odpowiedzialny. – Słowa zabrzmiały, jakby czytał. – Najwyraźniej rokujesz. – Urwał na chwilę, by zaznaczyć powątpiewanie. – I oczywiście nie ma mowy, żebyś tu został. – Nie mogę tu zostać? – Kiedy tylko wypowiedziałem te słowa, dotarło do mnie, że zaiste było to niemożliwe. Myśl o opuszczeniu tego miejsca była jak otwarcie świeżej rany. – Oczywiście, że nie. Z kim? Nie zamierzam tu zostawać dłużej, niż muszę. Seredith była dziwaczką. Gorszą od ludystów, odrzucającą postęp. Obawiam się, że nie miałeś najlepszej okazji, by rozwinąć swój talent. Mieszkałeś tutaj jak wieśniak… – Machnął pogrzebaczem na mnie i otaczający nas pokój. – Jej przywiązanie do… praktycznej części pracy, tych

przyziemnych umiejętności, które potrafi opanować byle człowiek ze sprawnymi rękami… Przyjmowanie wszystkich klientów, którzy się do niej zgłosili… Brak szacunku dla własnej pracy… – Seredith była z siebie dumna. – Nic z tego – ciągnął, jakby mnie nie słyszał – nie przygotowało cię odpowiednio do wielkiego zaszczytu, jakim jest praca oprawiacza. Prawdziwy oprawiacz nie musi ciąć, zszywać ani… – Zatoczył pogrzebaczem kółko w powietrzu, jakby chciał pokazać, że słów mu zabrakło. – Prawdziwy oprawiacz, chłopcze, ma czyste ręce. Odruchowo spojrzałem na jego dłonie. Były białe niczym odarta z kory witka brzozowa. – Ale przecież musisz robić książki – powiedziałem. – Ktoś musi robić książki. – Oczywiście. W moim warsztacie w Castlefordzie pracuje kilku dobrych rzemieślników. Spod ich rąk wychodzą bardzo piękne – kolejny gest pogrzebaczem – okładki i inne rzeczy. Ale można ich zastąpić. To, co ja robię, co my robimy, to prawdziwa sztuka. Rozmienianie jej na drobne klejem, kurzem i smarem pod paznokciami jest świętokradztwem. – Uśmiechnął się słabo. – Od lat zachęcałem Seredith, żeby zatrudniła rzemieślnika i skoncentrowała się na swoim prawdziwym powołaniu. Kiedy się dowiedziałem, że przyjęła cię do terminu, pomyślałem, że wreszcie mnie posłuchała. Ale potem mi powiedziała, że będziesz oprawiaczem i że twoja gorączka pooprawcza była tak poważna, że nie odważyła ci się pokazać książki. – Jego uśmiech zastygł, jakby gdzieś w nim zaciągnął się supeł. – Nie martw się, chłopcze, nie zamierzam cię o to wypytywać. Krew mi tętniła w uszach. – Już mi lepiej. – Mam nadzieję. – Odwiesił pogrzebacz i odwrócił się, by

spojrzeć na obraz na ścianie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak nieubłagane było jego spojrzenie, do momentu, kiedy nie zalała mnie ulga. – Tak się składa – rzekł, stukając w ramę, by wyprostować obraz – że jako oprawiacz bardziej mi się przydasz. Lord Latworthy zamówił mnie na przyszły tydzień, a jeden z moich klientów w Castlefordzie też mnie akurat wtedy potrzebuje. Ty mu wystarczysz. – Co? Ja? Ja nie umiem… – Zgadzam się, że nie jesteś przedstawicielem, jakiego bym sobie wybrał, gdybym miał wolną rękę i czas. Ale przedmiot oprawy to służąca, więc nie będzie to wymagało specjalnej wprawy. Będziesz grzeczny dla mojego klienta, taktowny i dyskretny, sądzę, że jesteś w stanie tę rolę odpowiednio odegrać. Seredith nie tolerowała głupoty… – Urwał i spojrzał na mnie przez ramię. – Kiedy wrócę, będę w stanie lepiej ocenić twój talent i się tobą zająć. Jeśli rzeczywiście jesteś oprawiaczem, przejmę twoje szkolenie. Jeśli nie, możesz zarabiać na życie pracą w moim warsztacie z innymi rzemieślnikami. – Nie rozumiem. – Nie rozumiem, czego nie rozumiesz – rzekł z dziwną miękkością. – To dość proste. – Nie. To znaczy… – Wziąłem głęboki wdech. – Nigdy niczego nie oprawiałem. Nikogo. Nie wiedziałem, co to znaczy, dopóki… Seredith mi nie powiedziała noc przed tym, jak zachorowała. Potrafię zrobić prace wykończeniowe, ale tych… tych drugich… – Nie miałem słów, aby to opisać. Ten pokój, ten czysty, pusty, straszliwy pokój… – Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak to działa. Nie umiem tego robić. – Chłopcze, jak to działa, pozostaje tajemnicą. – Westchnął. – Wydaje mi się, że chodzi ci o procedurę. Na bogów, naprawdę niczego cię nie nauczyła. Na szczęście to dość proste, po prostu kładziesz ręce na obiekcie i słuchasz. Jeśli masz ze sobą pióro,

papier i atrament, na pewno oboje siedzicie i obiekt wyraził zgodę, trudno coś popsuć. Jest jeszcze niewielka kwestia zarządzania wspomnieniami, upewnienia się, że nie wchodzisz za głęboko i tak dalej, ale jestem pewien, że twój najwyraźniej wyjątkowy talent ci w tym pomoże. Pokojówka nie jest specjalnie ważna. – Ale… – To przykre, że nie masz doświadczenia, ale postarasz się najlepiej, jak umiesz. I nie muszę ci chyba mówić, że masz pamiętać, że od tego zależy twoja przyszłość. – Ale… – Spakuj się lepiej. Jeśli Toller dzisiaj dostarczy listy, jutro stąd wyjedziemy. Będziesz mieszkał pod moim dachem i nie wiem, kiedy tutaj powrócisz. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, a on szybko się obrócił. Przez chwilę po prostu na mnie patrzył – gdzie ja już widziałem to spojrzenie? – a ja poczułem, jak mi się zaciska żołądek. A potem sięgnął po filiżankę Seredith, uniósł ją, jakby miał wznieść toast, po czym ją puścił. Rozbiła się. Spojrzałem na odłamki biało-niebieskiej porcelany. – I – powiedział bardzo spokojnie – przestaniesz pyskować. Niewiele było do spakowania. Miałem trochę ubrań, które ze sobą przywiozłem, trochę użytecznych narzędzi – igielnik, składany nóż, brzytwę i grzebień, prawie pustą sakiewkę. Kiedy rozłożyłem te rzeczy na łóżku, prezentowały się ubogo – nawet gdy dodałem do nich to, co dostałem od Seredith: kościane zakładki, wygładzone i zaokrąglone po latach używania, lupę, nożyczki, nóż do skóry i skalpel. Nagle pomyślałem o srebrnym pierścieniu, który znalazłem w warsztacie, i zastanowiłem się, czy na wszelki wypadek nie zabrać go na sprzedaż; skoro Seredith nie żyła, nikt już nie mógł odpowiedzieć na pytanie,

kto tutaj pierścień zostawił i dlaczego. Kimkolwiek był właściciel, zniknął dawno temu. Ale nadal byłaby to kradzież. Wsadziłem wszystko do worka i rzuciłem go w salonie – de Havilland oczywiście nadal zajmował mój pokój – a potem długo stałem przy oknie, obserwując, jak światło zmienia się na niebie. Kiedy Toller przyjechał, dałem mu listy, próbując nie myśleć, jaki to wygodny zbieg okoliczności, że Seredith umarła wczoraj, a nie dzisiaj, kiedy to de Havilland musiałby czekać kolejny tydzień, zanim mógłby posłać po grabarza. Teraz można już było tylko czekać. Zupełnie jak czuwanie przy zwłokach, tyle tylko, że Seredith leżała w pokoju sama. Więcej niż raz przeszła mi przez głowę myśl, żeby zapalić świece i usiąść przy niej, ale ciarki mnie przechodziły na myśl o chłodzie w jej pokoju i dwóch różnych monetach gapiących się pusto w sufit. Kiedy się spakowałem, de Havilland wszedł do mojego pokoju i zamknął drzwi. Może spał; w każdym razie nic nie słyszałem. Kiedy słońce zaszło, podszedłem do drzwi i zastukałem, bo nawet jego głos był lepszy od milczących cieni. Nie odpowiedział. Obie sypialnie były ciche, jakby w obu leżały trupy. Jednocześnie zadrżałem i zacząłem się śmiać. Przesądy się mnie czepiały; najlepiej, jak zejdę na dół i się rozgrzeję. Nie byłem głodny, ale zaparzyłem sobie herbatę i wypiłem ją duszkiem, spragniony ciepła. A potem, nie zastanawiając się, poszedłem do warsztatu. Kształty pras i bałagan na ławie były ledwo widoczne w ostatnich promieniach słońca rozpraszających mrok. Dawno tu nie byłem. Na ławie, niczym wyrzut sumienia, osiadł kurz; w powietrzu unosił się wilgotny odór, który wyjaśnił mi, dlaczego Seredith zawsze paliła w piecu. Podniosłem lampę, by spojrzeć na kolorowe kafle, ale szklana szyba była tak zabrudzona sadzą, że ledwie widziałem ochrę, zieleń i brąz. Fartuch Seredith leżał na podłodze, pod hakiem, na którym czasami wisiał – Seredith prawie nigdy go nie zdejmowała.

Podniosłem go, skóra była zimna i twarda. Jak długo tutaj leżał, zapomniany? Nosiła go od tak dawna, że fartuch przybrał kształt jej ciała i pachniał nią: klejem, osełką i mydłem. I wtedy do mnie dotarło, że umarła. Aż do tej chwili nie uświadamiałem sobie, że ją kochałem. Na początku próbowałem być cicho, żeby de Havilland mnie nie usłyszał, ale po chwili przestało mnie to obchodzić, a on i tak się nie pojawił. Jak dziecko skuliłem się w rogu warsztatu i wtuliłem twarz w starą, poplamioną skórę, odcinając się od ciemności i przestrzeni. Seredith nie było w tym wysuszonym trupie na górze; była tutaj, przytulałem się do niej. Prawie słyszałem jej westchnienie pełne rozbawienia zmieszanego ze współczuciem i jej głos: – Daj spokój, chłopcze, znów się rozchorujesz. Już dobrze, chłopcze, wszystko będzie dobrze… W końcu się uspokoiłem. Szloch zmienił się w ziewnięcie. Złożyłem fartuch w kostkę i położyłem na nim głowę. Łzy spływały mi wolno na kołnierz i moczyły koszulę na piersi. Zamrugałem; powieki stawały się coraz cięższe. Przez chwilę tańczyłem na granicy ciemności, a potem, niczym w delikatnym wirze, zacząłem schodzić po schodach. Światło księżyca wyglądało dziwnie, jak błyszczący kurz, i szeleściło jak jedwab, gdy przez nie przechodziłem. Wiedziałem, że śnię – sen był już znajomy – i ta myśl rozrzuciła fragmenty, by złożyć je ponownie w inny wzór. Ujrzałem róg introligatorni, kształty pras i gilotyny, a potem w księżycowej mgle znów schodziłem po schodach, ale teraz liczyło się tylko to, że czegoś szukałem. Wiedziałem, że muszę przejść przez drzwi na końcu warsztatu i że kiedy tam wejdę, znajdę się w innym pokoju, a Lucian Darnay będzie siedział przy stole i zaraz się odwróci. Świat zawirował i stopił się w mgnieniu oka. Zerwałem się, ból przeszył mi kark i ramię. Leżałem na podłodze, przemarznięty do kości. Fartuch Seredith wrzynał mi się w policzek. Tuż obok mnie stuknęły drzwi i rozległy się kroki.

Ktoś schodził. Wyczołgałem się spod ławy, krzywiąc się od skurczu w karku – mama by powiedziała, że to kara za spanie na podłodze – i podniosłem się na nogi. Desperackie pragnienie ze snu nie do końca zniknęło, serce mi było szybciej, niż powinno; ale kroki i dźwięk zamykanych drzwi były prawdziwe, nad progiem wylewało się światło. Ledwo, ledwo, ale wyraźnie. Ktoś – de Havilland – zszedł na dół. Słyszałem stłumione odgłosy: uderzenia, stukot czegoś, co upadło, cichy głos nucący melodie. Otworzyłem drzwi. Przez chwilę znalazłem się z powrotem we śnie i spodziewałem się ujrzeć inny pokój i plecy Luciana Darnaya – byłem blisko, tak blisko, że wreszcie by się odwrócił i wtedy bym zrozumiał. Chwyciłem się framugi. Schody przede mną prowadziły do składziku, wiedziałem o tym. Przez chwilę walczyłem z ogarniającym mnie poczuciem rozpaczy; potem znalazłem się w pokoju na dole, oszołomiony nagłym błyskiem światła. Stały tam trzy lampy, dwie na stole i jedna na odwróconym wiadrze w kącie pokoju, jakby Darnay chciał odpędzić ciemność. Pudła i stare narzędzia odepchnął pod ściany, a na środku postawił wielką skrzynię z otwartym wiekiem. Nie widziałem, co się w niej znajdowało. De Havilland przeszedł przez ścianę z naręczem książek. Cała ściana za nim zniknęła, obrócona na ukrytych zawiasach, brązowa tablica rzucała cień na gips; za nim panowała głęboka ciemność nie skrytki, ale pokoju. Ściany skarbca zabudowane były półkami, głównie pustymi. Zostało tylko parę rzędów tam, gdzie nie mógł jeszcze dosięgnąć. Złote wytłoczenia błyszczały w świetle, układając się w linie, liście albo słowa: „Albert Smith”, „Emmeline Rivers, z domu Rosier”. De Havilland zanucił jakąś fałszywą melodię, urwał, a potem sięgnął po jeszcze jeden tom, zginając się wpół tak, by nie upuścić reszty. – Co pan robi? Odwrócił się i przestał nucić.

– Czeladnik – powiedział mokro i niewyraźnie. – Co ty robisz? Na nogach o tej godzinie? Nie wydaje mi się, żeby Seredith na to pozwalała. – Byłem w warsztacie. Usłyszałem pana. – Wykonuję bardzo ważną pracę – powiedział. Zatoczył się ku skrzyni i pochylił do przodu, wypuszczając książki z objęć. Jego ruchy były bardziej nieskoordynowane, a kiedy podniósł głowę, znów się zatoczył. Na półce za drzwiami do skarbca stała szklanka po brandy, na której dnie połyskiwała bursztynowo resztka płynu. – Skoro już tu jesteś, podaj mi pudło, dobrze? Jeszcze chwila i skrzyni nie da się podnieść. Wziąłem głęboki wdech. Seredith leżała na górze, a on tutaj porywał książki z półek, chlał i śpiewał. Nie ruszyłem się. Przepchnął się koło mnie i wytrząsnął na podłogę zawartość pudła, które potem rzucił obok skrzyni. Poczułem alkohol w jego oddechu, kiedy zatoczył się z powrotem do skarbca i zebrał kolejne naręcze książek. Schyliłem się i podniosłem radełko, które się ześlizgnęło, ale nie miałem gdzie go odłożyć. W końcu położyłem je ostrożnie na wiadro, na którym stała lampa. De Havilland znów się odwrócił, tym razem trzymając cztery czy pięć książek. Po grzbietach mogłem ocenić, że to dobre, drogie oprawy – jedna ociekała złotem, a wytłoczenie skóry drugiej zajmowało pewnie godziny – ale on nawet nie rzucił okiem na nazwiska, zanim wylądowały w pudle. Podszedłem i zorientowałem się, że skrzynia była prawie pełna. Więcej książek. Prześlicznych: jedna jak intarsjowana szkatułka, inna niczym koronkowa chusteczka, jeszcze inna wyglądała, jakby po jasnym drewnie rozrzucono tlące się węgielki. – Co zamierza pan zrobić z… Znów ruszył do skarbca. – Nie – powiedział, próbując wepchnąć na półkę książkę. Nie

udało mu się, spadła i się otworzyła. – Nie, nie. – Kolejne książki, teraz nie próbował ich już odkładać, spadały niczym martwe ptaki. – Tak, cudowna. – Tę włożył do pudła, gdyby był trzeźwy, może i zrobiłby to ostrożnie. – Tak, tak… Oj, czekaj… – Dodał ostatnią do pudła „tak”, ale potem ją wyjął, jakby go ugryzła, i spojrzał na grzbiet. Książka oprawiona była w szarozielony jedwab, wytłoczona we wzory nachodzących na siebie liści, tu i ówdzie błyszczało srebro niczym odbicie w rzece. Chciałem sięgnąć i mu ją wyrwać. – O rany – powiedział i zachichotał. – Lucian Darnay. Trochę niegrzecznie będzie mu ją wysłać. – Co? – Tej ci nie dam, jak pójdziesz do Darnayów – powiedział i znów się zatoczył. – I ani się waż o niej wspominać. Czasami to słyszą, mimo że wszystko inne przepadło, i nawet sobie nie wyobrażasz, jakie potem można mieć kłopoty, kiedy rozhisteryzowani klienci żądają, żeby im zwrócić książkę albo oprawić ich na nowo… Zaraz, nie mów, no oczywiście, że Seredith cię tego nie nauczyła, niech piekło pochłonie tę staruchę… – Westchnął. – Kiedy się z nim spotkasz, udawaj, że pierwszy raz słyszysz jego nazwisko. Zrozumiano? Szczupła, czarno-biała twarz. Błysk czarnych oczu, drapieżnych jak jastrzębie. – O co chodzi? – Zmrużył oczy. Przemknęło mi przez głowę, że źle ze mną, skoro mimo upojenia zwrócił na mnie uwagę. – Co się dzieje? Zbierz się do kupy. – Nie mogę się zobaczyć z Lucianem Darnayem. – Nie bądź śmieszny. Przecież to nie ty go oprawiłeś. A poza tym pewnie się z nim nie spotkasz. Liczy się Darnay senior. Po prostu odnoś się do nich z szacunkiem i uniżeniem i wszystko będzie dobrze. – A potem zamruczał do siebie: – Szacunek, uniżenie, z taką twarzą… Niech nas niebo ma w swojej opiece. Nie odpowiedziałem. Naglące, desperackie senne wrażenie,

że coś mi umyka, wróciło, silniejsze niż kiedykolwiek. Co mi próbowało przekazać? Czego szukałem? Lucian Darnay miał się zaraz odwrócić i mi powiedzieć… De Havilland ziewnął. Poszukał klucza i zamknął drzwi do skarbca. – Ma pan klucz – powiedziałem. – Seredith nigdy się z nim nie rozstawała. Jak… – Seredith mi go dała. – Odwrócił się i wpatrzył we mnie. Miał spokojny wyraz twarzy. Gdyby nie zaczerwienione oczy, nie dałoby się poznać, że jest pijany. – Książki oprawiacza to święty dar. Jako jej powiernik i kolega… – Ale powiedział pan, że wyśle je do Darnayów. Przechylił głowę, jakby jeden błąd mi wybaczył, ale na tym koniec. – Nie pakuj się w rzeczy, których nie rozumiesz. – Rozumiem wystarczająco dużo. – Przełknąłem ślinę. – Mówiła, że nie chce, żeby książki dostały się w pana ręce. Nie dała ich panu, pan musiał… – Ani się waż mnie o cokolwiek oskarżać, chłopcze! – Wskazał mnie wyciągniętym palcem; była to groźba wyraźniejsza niż cokolwiek innego. – To, co się dzisiaj wydarzyło, to nie twoja sprawa. Zapomnij o tym. Jeśli komukolwiek piśniesz choć słowo… tym gorzej dla ciebie. To wszystko. – Zabrał go pan po jej śmierci – usłyszałem swoje słowa. – Wiedział pan, że inaczej nigdy by go pan nie dostał. Patrzył pan, jak umierała, a potem zdjął jej klucz z szyi, bo tylko na nim panu zależało. Nigdy by go panu nie dała. Dałaby go mnie. Zapanowała cisza, ciężka jak nagrobek. Gdybym mógł się ugryźć w język, na pewno bym to zrobił. W końcu odezwał się bardzo cicho:

– Sądzę że kiedy wrócisz od Darnayów, będziemy mieć pracę do wykonania. Nie podoba mi się twój upór, chłopcze. Myślę, że trzeba będzie go całkowicie wykorzenić. Sterta książek zapadła się gdzieś z trzaskiem; potem wszystko ucichło. – Idź do łóżka – powiedział. – Udamy, że spędziłeś w nim całą noc. Idź. Odwróciłem się i zacząłem się wspinać po schodach. Trząsłem się, a on to widział. – Co zaś się tyczy twojej… troski – rzekł tak nagle, że prawie się potknąłem. – Nie dała ci klucza, bo książki w tym skarbcu to nie twoja sprawa. Jej sekrety to nie twoje sekrety. Wbij to sobie do głowy albo oszalejesz. Ale pamiętałem pewność, którą czułem. On się mylił. Coś tutaj było moją sprawą – było moje, jak moje kości. I zbyt późno zrozumiałem, czego szukałem: książki Luciana Darnaya. Odpowiedzi na zagadkę, która tkwiła we mnie głębiej niż moje własne serce… – A poza tym mi ufała – dorzucił. – Niezależnie od tego, co się mogło wydawać obcemu. Ponieważ jestem jej synem. I jeśli wierzysz, że między wami była jakaś więź, to muszę cię rozczarować. Seredith była zimna jak kamień i jeśli wydaje ci się, że nie byłeś jedynie niewolnikiem, to jesteś durniem.



IX Grabarz i lekarz przyjechali nazajutrz wcześnie rano. Było mgliście, gryząca wilgoć wciskała mi się pod skórę i opar wdarł się do mojej głowy. Szczegóły wynurzały się z ciemności i znów w nią zapadały: Ferguson w holu strząsający krople z płaszcza. – Co za podróż w nocy, jakie to szczęście, że koń nie złamał nogi. – Jego głos niosący się zbyt donośnie; mężczyzna, który przypominał cieślę, a nie grabarza, i pachniał miętą, łapiący mą rękę w lodowaty uścisk; dźwięk ich kroków, kiedy mnie mijali później, dźwigając ostrożnie obciążone mary. Wezwano nas do salonu, byśmy poświadczyli świadectwo zgonu – „zwykła formalność”, powiedział lekarz, jakbym był zbyt zdenerwowany, by złożyć swój podpis w tak zacnym towarzystwie – ale poza tym siedziałem w warsztacie obok pieca, dokładając do niego, jakbym chciał, żeby ogień nigdy nie wygasł. Słowa de Havillanda pojawiały się i znikały. Byłem nieomal pewien, że Seredith mnie na swój sposób kochała, ale jeśli de Havilland był

jej synem, to znał ją lepiej niż ja. Zimna jak kamień… To był wir: wszystko, co mi się wydawało, że o niej wiem, topniało i przeciekało mi przez palce. Teraz po prostu chciałem jak najszybciej stąd wyjechać; ale kiedy de Havilland mnie w końcu wezwał tonem tak zniecierpliwionym, jakby wołał mnie od godziny, ledwo byłem w stanie podnieść się na nogi. Doktor przyjechał własnym powozem, do którego wsiadł z de Havillandem, podczas gdy grabarz – jak on się nazywał? Oaks, prawda? – pomagał mi załadować na dach pudła i skrzynie. Woźnica patrzył na nas z obojętnością, jakby mu gałki oczne zamarzły. De Havilland przyjechał z niewielką torbą, a teraz obciążany powóz trzeszczał. Rozpoznałem skrzynię i pudło, które zapełnił książkami, ale było ich więcej: jedno pudło delikatnie brzęczało, a z drugiego wyciekał złoty atrament. Zawahałem się, ale nie miałem czasu na szukanie przeciekającej butelki, a poza tym i tak należała do de Havillanda. Przywiązałem pudła, a on mamrotał zniecierpliwiony w powozie. Grabarz wyruszył przed nami. Stałem przez chwilę, obserwując przykryty plandeką wóz kołyszący się na drodze; gdybyś nie wiedział, pomyślałbyś, że to rolnik albo rzemieślnik jadący z towarami na targ. Zastanawiałem się, czy powinienem coś czuć, gdy ciało Seredith znikało na horyzoncie; nie czułem nic. Dopiero gdy znalazłem się w powozie i patrzyłem, jak introligatornia się oddala, poczułem, jak smutek chwyta mnie za gardło. De Havilland wpatrywał się we mnie bladymi oczami – parodią oczu Seredith – i spróbowałem wytrzymać jego spojrzenie. Gdyby tylko pierwszy odwrócił wzrok… Ale nie odwrócił. Czy naprawdę byłem jej niewolnikiem? Może ta Seredith, którą kochałem, nigdy nie istniała, a ja byłem głupcem… Wbiłem paznokcie w uda, próbując bólem odgonić złe myśli. De Havilland odwrócił się do Fergusona i kontynuowali rozmowę, jakby mnie tam nie było. To była długa podróż. Po jakimś czasie kołysanie powozu na

wyboistej drodze zaczęło mnie przyprawiać o mdłości. Cieszyłem się, że nie muszę z nikim rozmawiać, ale kiedy za oknami opadła mgła, a mnie zaczęło być zimno, poczułem się coraz bardziej nierzeczywisty. Nawet para ich oddechów była gęstsza niż mojego. Raz zatrzymaliśmy się na siku – wyjechaliśmy już z mokradeł i droga biegła przez las – ale mgła między ciemnymi pniami czyniła świat tak odległym i bezdusznym, że zapragnąłem wrócić do powozu. Ale każda minuta podróży dłużyła się niczym wieczność; rozmowa de Havillanda i Fergusona mogła być interesująca, gdybym znał ludzi, o których plotkowali, a tak próbowałem nie słyszeć ani jej, ani skrzypienia kół. Co mnie obchodzili lord Latworthy, Norwoodowie, Hambledonowie i to, czy Honour Ormonde wychodziła za mąż z miłości, czy dla pieniędzy? Wydawało mi się, że dałbym sobie palec uciąć za kilka chwil ciszy, ale kiedy wreszcie zapadła, było tylko gorzej. Teraz miałem czas na to, żeby rozmyślać o Seredith, mojej rodzinie i o tym, dokąd zmierzałem. Powoli zaczął pojawiać się Castleford; najpierw były to echa i kształty, potem cienie za gęstszą mgłą, niosącą lekki odór rynsztoków, dymu z węgla i ceglanego pyłu. Przejechaliśmy obok placu budowy, na którym wypalano cegły; de Havilland zakaszlał od ostrego dymu i splunął w chusteczkę; potem przez szersze ulice, gdzie mijały nas inne powozy, a dym czuć było dławiącym, amoniakowym smrodem palonego nawozu. De Havilland zaciągnął zasłony i siedzieliśmy w półmroku, a ja walczyłem z mdłościami, ale nadal wszystko słyszałem. Konie parskały i rżały, mężczyźni krzyczeli, kobiety się darły, psy szczekały, przez cały czas dochodził mnie szum kół i maszynerii i inne odgłosy, zlewające się w kakofonię dźwięków. Nie tak zapamiętałem Castleford, ale z drugiej strony spędziłem całe miesiące na mokradłach, gdzie nawet nie było słychać zwierząt. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie warsztat Seredith – mój – opuszczony, ale mocny i cichy, i trzymałem się tej myśli jak talizmanu.

Kiedy się wreszcie zatrzymaliśmy, byłem sztywny i otępiały, a w głowie mi waliło. De Havilland wysiadł z powozu i pstryknął na mnie palcami. – Chodźże, chłopcze. Na co niby czekasz? Spodziewałem się, że lekarz pierwszy opuści pojazd, ale on rozsiadł się w rogu i dotarło do mnie, że pojedzie dalej. Wytoczyłem się więc niezdarnie i znalazłem się na ulicy. Woźnica syknął z zimna, krzyżując ręce na piersi. Powóz stał w miejscu. Rozejrzałem się, otulając się szczelniej płaszczem przed zimnym, brudnym wiatrem. Znajdowaliśmy się na ulicy o szerokich, pustych chodnikach, na których leżały płaty brudnego śniegu; stały przy niej wysokie ceglane domy. Przed każdym domem biegło ogrodzenie, między takimi samymi drzwiami, do których prowadziły schody. Na werandzie najbliższego domu stało drzewko laurowe w szkliwionej doniczce i stąd widziałem na liściach czarne paprochy przypominające pleśń. – Na bogów, przestań się ociągać! – De Havilland wszedł po schodach i zadzwonił do drzwi, a ja pospieszyłem za nim. Obok drzwi wisiała mosiężna tabliczka, na której wygrawerowano: „De Havilland, TOW”. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie tego. Drzwi otworzyła srogo wyglądająca kobieta z włosami zaczesanymi w kok i okularami dyndającymi na szyi; cofnęła się z uśmiechem, by wpuścić de Havillanda. Uśmiech zniknął, kiedy zobaczyła mnie, ale powiedziała jedynie: – Tak się cieszę, że pan już wrócił, panie de Havilland. Pani Sotherton-Smythe bardzo potrzebuje pana usług. Pan Sotherton-Smythe zagroził nawet, że wybiorą się do kogoś innego, jeśli pan nie wróci. – I zostawi w moim skarbcu książki swojej żony? Wątpię – rzekł, śmiejąc się bez humoru. – O co chodzi? Dowiedziała się

o jego najnowszej kochance, jak mniemam? Odchrząknęła i rzuciła mi spojrzenie, ale de Havilland machnął ręką. – Nie przejmuj się, to mój nowy czeladnik. W końcu i tak wszystkiego się dowie. Umówiłaś ją już? – Jeszcze nie, proszę pana. Ale wyślę mu liścik popołudniową pocztą. – Dobrze. Przyjmę ją jutro. Ale zanim do niego napiszesz, sprawdź, czy uregulował ostatni rachunek. Ruszył korytarzem. Do uchylonych drzwi po jednej stronie przybito kolejną tabliczkę: „Poczekalnia”. Przez szparę ujrzałem jasny, gustowny salon, tapetę we wzorek trzcin i ptaków, magazyny rozłożone na stole, bukiet kwiatów w porcelanowym wazonie. Na końcu salonu znajdowały się kolejne drzwi, ale nie dostrzegłem nic więcej, bo de Havilland zatrzymał się i rzucił przez ramię: – Ruszże się. Jeszcze ktoś pomyśli, że nigdy domu od środka nie widziałeś. Tędy. Surowa sekretarka zniknęła – w pokoju po drugiej stronie korytarza, jak się domyśliłem, słysząc szczęk klamki – a ja przyspieszyłem kroku, tak że niemal deptałem de Havillandowi po piętach, kiedy popchnął tylne drzwi na podwórze. Naprzeciwko nas wznosił się krzywy, odrapany budynek. De Havilland wyminął kałuże i otworzył drzwi. – To warsztat – powiedział. – Będziesz spał na górze. Rusz się, chłopcze. – Ruszył wąskim korytarzem i popchnął drzwi na lewo. W pomieszczeniu za nimi znajdowało się czterech czy pięciu mężczyzn, pochylonych nad ławami i prasami. Jeden z nich podniósł się z młotkiem w dłoni i zaczął coś mówić, ale zorientowawszy się, że to de Havilland, dotknął czoła dłonią i rzekł: – Dzień dobry panu.

– Dzień dobry, Jones. Baines, Winthorn, trzeba wnieść parę pudeł z ulicy. Są na dachu powozu przed frontowymi drzwiami. Przynieście je, dobrze? Ach, skrzynię dajcie do mojego biura. Reszta tutaj. – Nawet nie spojrzał na mężczyzn odkładających to, co robili. Jeden z nich właśnie przyklejał skórę do rogu książki i oderwał ją z grymasem, żeby mu nie zastygła przed dopasowaniem. Minęli nas, ale de Havilland nadal zdawał się ich nie dostrzegać. – Jones, to mój nowy czeladnik. Będzie spał na górze i pracował z wami. – Czeladnik oprawczy, proszę pana? – Tak. Ale tak się składa, że zna się trochę na… – de Havilland machnął ręką ku prasie – eee… fizycznej stronie zawodu, więc kiedy będzie się uczył oprawiania, może się na coś przyda tutaj. – Odwrócił się do mnie. – Przyślę po ciebie, kiedy będziesz mi potrzebny. A poza tym słuchaj się pana Jonesa. Kiwnąłem głową. – Nie wolno ci wchodzić do domu, jeśli cię nie wezwę, rozumiemy się? – Odwrócił się i wyszedł. Chwilę później usłyszałem, jak wypaczone drzwi szurają po posadzce i zamykają się z trzaskiem. Mężczyzna przy oknie podniósł głowę i patrzył, jak de Havilland idzie przez podwórko; jego usta wykrzywiał grymas pogardy. Trzej mężczyźni nawet na siebie nie spojrzeli, ale wszyscy wrócili do pracy w tej samej chwili. Wsadziłem ręce do kieszeni, próbując rozgrzać palce i czekając, aż Jones zapyta, jak się nazywam, ale on pochylił się nad prasą i wrócił do obijania młotkiem grzbietu nieoprawionej książki. Odchrząknąłem. – Panie Jones… Ktoś prychnął. Kiedy na niego spojrzałem – mężczyznę przy drzwiach, który obracał skończoną książkę w rękach, sprawdzając jakość wytłoczenia liter – przewrócił oczami.

– Johnson, nie Jones. Chujek nawet nie pamięta naszych nazwisk. – On nawet własnego nie pamięta – powiedział inny, nie podnosząc wzroku. – De Havilland, niech ja się po francusku obesram. – Panie Johnson – poprawiłem się. Ale Johnson nadal nie odpowiedział. Drugi mężczyzna wzruszył ramionami i położył książkę na stole z boku pomieszczenia. – Owiń ją, dobrze? Chwilę mi zajęło zrozumienie, że mówił do mnie. Ruszyłem niezdarnie między ławami. Kiedy doszedłem do stołu, mężczyzna wrócił już na swoje miejsce przy piecu. Oglądając końcówkę stempla, odezwał się: – Brązowy papier i wosk. Dodaj nazwisko, numer tomu i oznacz „Skarbiec”. A potem wypełnij kartę. Za chwileczkę ci pokażę, jak to zrobić. – Kogo właśnie skończyłeś? – zapytał Johnson od niechcenia między uderzeniami młotka. – Runshama. – Parsknęli śmiechem. Podniosłem książkę. Był to cienki, mały wolumin, na wpół oprawiony w skórę i papier marmurkowy. Zawahałem się, ale nikt na mnie nie patrzył, więc otworzyłem ją i zajrzałem do środka. Na wyklejce siepała się nitka, która nie została porządnie ucięta, a przed stroną tytułową brakowało frontyspisu. Sir Percival Runsham, t. 11. Odruchowo przesunąłem palcami po wkładce: papier włożony odwrotnie. Przekartkowałem książkę i wybrałem stronę na chybił trafił. Kaligrafia była skomplikowana i trudna do odcyfrowania, litery pełne zawijasów. „…jej figura i zdecydowana pulchność, pogratulowałem mężowi jej płodności, tak pięknie się prezentującej, i zapytałem, kiedy spodziewają się potomstwa;

wyobraźcie sobie moje zaskoczenie i przerażenie, gdy mąż zareagował najpierw zdziwieniem, a potem gniewem…” – Szkoda, że to nie komercyjna – powiedział Johnson. – Runsham rozbawiłby niejednego zbieracza. – Uderzył ostatni raz w książkę w prasie, a potem zaczął luzować śruby. – Hicks, słyszałeś jego przemówienia? Raz go widziałem w ratuszu. Wykrzykiwał o swoim koniku, prawach klasy niższej… Facet się cały czas ośmiesza. Nic dziwnego, że się dwa razy w roku oprawia. – Wysunął książkę z prasy, wyrzucił drewniane kliny i rzucił okiem na zaokrąglony grzbiet. – Wystarczy. Owiniesz tę książkę? Czy może jesteś prawdziwym oprawiaczem i ciężka praca nie dla ciebie? Sięgnąłem po arkusz papieru i zacząłem owijać książkę najszybciej, jak potrafiłem. Nie udało mi się najlepiej; potem sobie uświadomiłem, że nie zapisałem nazwiska, więc musiałem ją rozwinąć i sprawdzić. Skończyłem. Nakapałem wosku na węzeł i przystawiłem pieczęć z ozdobnym „d” i „H”. Powinienem był się domyślić, że de Havilland to nie było jego prawdziwe nazwisko. Przeszył mnie delikatny dreszcz radości: postanowił zmienić nazwisko Seredith. Nie lubił jej, nie ufał jej, nie rozumiał jej. Jak mógł więc wiedzieć, czy mnie kochała? Ale to ciepełko natychmiast zniknęło; teraz byłem tutaj i to się już nie liczyło. Kiedy opisałem paczkę, młodszy mężczyzna – Hicks? – zabrał ją ode mnie i wskazał stosik kart. – Zapisz na jednej z nich nazwisko, tom i datę. W górnym prawym roku napisz „Skarbiec”. A teraz chodź ze mną. Na ścianie w wąskim korytarzu za drzwiami wisiał worek. Wrzucił tam paczkę. – Tutaj idą książki do skarbca. Bank przysyła pancerny powóz tylko raz w miesiącu, więc zamykamy drzwi od ulicy i żadnego palenia, jasne? Zgubisz książkę, tracisz pracę. Książki na sprzedaż trzymamy tam, dopóki de Havilland ich nie

zabierze. – Wskazał drzwi naprzeciwko. – Widzisz to pudło? Karty wrzucasz do środka. Co wieczór stara prukwa je kataloguje. Zrozumiałeś? – Tak sądzę. – Dobrze. – Dwóch mężczyzn, którzy poszli po bagaż, dreptało teraz z powrotem, objuczonych skrzynią. Hicks otworzył im drzwi. Stękali ciężko, wciągając pudła do warsztatu. – Co tam jest w środku, twoja opłata za termin? – Tak jakby. Otworzył usta, rzucił na mnie okiem i zdecydował się nie odezwać. Po chwili rzekł: – No dobra, chodź i zacznij coś robić. Kazali mi wytrzeć ławy – sadza z pieca zabarwiła szmatę na czarno, jak tylko przetarłem blaty – a potem pozamiatać. Szybko zapadał zmrok i sądziłem, że niedługo przestaną pracować, ale kiedy zrobiło się zbyt ciemno, by widzieć kurz na podłodze, zapalili lampy i kontynuowali swoje zajęcia. Ciepło było jedynie przy piecu, ale od gęstego, ostrego zapachu palonego węgla robiło mi się niedobrze. Nie jadłem od śniadania, ale nikt mnie nie zapytał, czy byłem głodny. – Opróżnij szufelkę do kosza na podwórzu – powiedział Hicks. – Obok składu na węgiel, nieważne zresztą, pokażę ci. Od razu przyniesiesz węgla. Dołóż do pieca i możesz skończyć na dzisiaj. Johnson, idziesz na fajkę? Poszedłem z nimi korytarzem na koniec budynku. Tylna uliczka była wąska i słabo oświetlona. Trudno było uwierzyć, że od rzędu eleganckich domów oddzielało ją wyłącznie podwórze introligatorni. Błotnistą ulicę otaczały krzywe ściany, dachy z blachy falistej i szopy, a w zmrożonych głębokich koleinach stała woda. Hicks wskazał kciukiem niską szopkę. Opróżniłem szufelkę i zacząłem ładować węgiel. W jednej z szop naprzeciwko wył pies. Ktoś go sklął, a potem sklął dziecko,

które zaczęło płakać. – Panowie – rozległ się cienki głos. – Panowie, proszę… – Podniosłem wzrok. Stara kobieta szła przez zamarznięte kałuże brei. Hicks spojrzał na Johnsona i wyrzucił zapałkę, którą podpalał tytoń w fajce. – Nie odwracajcie się ode mnie. Wiem, co sobie myślicie, ale nie żebrzę. Jesteście oprawiaczami, prawda? Mam coś, co się wam spodoba. – Nie jesteśmy oprawiaczami – odrzekł Johnson. – Jeśli potrzebujesz oprawiacza, zapukaj do drzwi na Alderney Street. – Próbowałam. Ta suka mnie nie wpuściła. Panowie, dajcie spokój… Jestem w potrzebie, nie? Ale obiecuję, że dostaniecie fantastyczny towar. Mężczyźni się będą w kolejkach ustawiać po moje wspomnienia. Przyrzekam. Hicks zaciągnął się dymem; węgielki w fajce się rozżarzyły. – Masz na imię Mags, nie? Słuchaj… To dobra oferta. Ale my się tym nie zajmujemy. Nawet jeśli… – urwał. – Daj spokój. Nie wezmę dużo. Całe lata wspomnień tylko za parę szylingów! Najlepsze kawałki. Co sobie tylko życzycie. Seks. Mężczyźni, którzy mnie bili. Na mojej ulicy raz kogoś zamordowali i ja to widziałam… – Przykro mi. Dlaczego nie pójdziesz do jakichś szarlatanów? Fogatini by się ucieszył. Na rogu Shambles i Library Row. Może być bardziej… – Fogatini? – Splunęła gęstą flegmą. – Nie ma gustu. Powiedział, że tej z zeszłego miesiąca nie sprzedał, ale to tylko wymówka, skąpiradło stare. – Gdzie są twoje dzieci, Mags? – zapytał nagle Johnson. – Dzieci? Nie mam dzieci. Męża też nigdy nie miałam. – Całe życie tak przeżyłaś, co nie? – W jego głosie była ostrość, nie do końca kpiąca. – Jesteś pewna? Zamrugała i otarła czoło wnętrzem rękawa, dziwnym,

osobnym gestem; nagle zorientowałem się, że to nie wiek poorał jej twarz i zmętnił oczy. – To nieładnie się ze mnie nabijać. – Nie nabijam się. Już wystarczająco dużo sprzedałaś. Idź do domu. – Potrzebuję paru groszy. No dalej, panowie. Prawdziwy kawał życia na ulicach. Sporo diuków i hrabiów zapłaciłoby za to w gwineach. Interes życia. – Mags… – Hicks wytrzepał fajkę o ścianę szopki, chociaż nie skończył palić. – Już tu byłaś, pamiętasz? Kiedy Johnson cię zabrał do środka na herbatę? Czy to wspomnienie też zniknęło, jak wszystkie inne? – Cisza. Mags przesuwała dłonią po czole. – Nieważne. Znajdź lepszy sposób zarabiania na życie albo nic z ciebie nie zostanie. – Zarabiania na życie? – Zaśmiała się i zamachała ciemnym płaszczem jak ptasimi skrzydłami. – Myślisz, że to jest życie? Mam to w nosie, chcę, żeby wszystko zniknęło, wolę być jak ci śliniący się szaleńcy u Fogatiniego, którym wjechał za głęboko, chcę, żeby nic ze mnie nie zostało… Johnson wepchnął się przed Hicksa, złapał ją za ramię i obrócił z taką siłą, że jedno kolano się pod nią ugięło i prawie upadła. – Wystarczy. Wynoś się stąd albo wezwę policję. – Ja chcę tylko paru szylingów… jednego. Sześć pensów! Pociągnął ją kilka kroków ulicą i odepchnął. Zatoczyła się, rzuciła mu wściekłe spojrzenie, jakby zamierzała splunąć mu w twarz, a potem ruszyła przez błoto. Kiedy skręcała za róg, usłyszałem, jak kaszle, głęboko i gardłowo, swoim prawdziwym głosem. Johnson podszedł do nas. – Paskudna noc. Idę do środka.

Hicks skinął głową i wepchnął fajkę do kieszeni. Żaden na mnie nie czekał; załadowałem węgiel na szuflę i ruszyłem za nimi. Kiedy przekraczaliśmy próg, Hicks zapytał: – To ona ma dzieci? A Johnson odpowiedział: – Trójkę, żywe. Pewnie w sierocińcu. A jakiś szczęśliwy bydlak czyta o matczynej miłości. – Drzwi się za nimi zamknęły. Kiedy dołożyłem do pieca, wziąłem swój worek z kąta i jeden z pozostałych rzekł: – Na górze. Pokój na końcu. Nikt nie życzył mi dobrej nocy. Wspiąłem się po stopniach na nogach drżących ze zmęczenia. W małym okienku na szczycie schodów widziałem parę swego oddechu. Na szybie pojawiły się już paprocie mrozu. Pokój był mały, brudny i okropnie zimny. W kącie stało zapadnięte łóżko, na które rzucono parę koców; próbowałem nie myśleć, ile ciał już tutaj spało. Dostrzegłem nocnik pod łóżkiem i zacząłem oddychać płytko, bojąc się smrodu. Ale po minucie zimno wygrało: padłem na łóżko i owinąłem się kocami. Czuć je było wilgocią i stęchlizną, ale mogło być gorzej. Materac składał się z górek i dołków, a materiał był tak cienki, że czułem, jak mnie przez niego kłuły pióra. Miałem wrażenie, że już nigdy się nie rozgrzeję. Na ulicy ktoś krzyknął. Owinąłem się kocem i wstałem, żeby spojrzeć, ale światło lampy ulicznej było zbyt słabe, a szyba zbyt pokryta sadzą, żebym mógł cokolwiek zobaczyć. Krzyk ucichł. Od czasu do czasu wył pies i płakało dziecko. Czułem lepkość węgla na palcach, zgrzytała mi w zębach. Im dłużej tutaj zostanę, tym głębiej się dostanie, aż w końcu nic go w pełni nie wypłucze i nawet moje kości poczernieją. Zamknąłem oczy. Pojawił się przed nimi obraz, ostry jak wspomnienie: Alta na progu mleczarni, rzucająca wiadro – jej

oczy pełne radości – i biegnąca przez podwórze, żeby mnie uściskać. Prawie czułem ziemisty, kwaśny zapach chlewu i kremową słodycz mleka rozlewającego się z przewróconego wiadra. W domu czas się zatrzymał: nadal było późne lato, nikt się nie zmienił, robota, której nie skończyłem, nadal na mnie czekała. Albo – nie – gdybym tylko mógł cofnąć się dalej, do czasu przed chorobą: aż do ostatniej zimy, kiedy wiedziałem, kim jestem. Do czasu, kiedy martwiłem się żywopłotem na wysokim polu albo tym, czy mama się zorientuje, że użyłem jej dobrego noża do oskórowania królika. Ale pragnienie czegoś niemożliwego było głupotą. Otworzyłem oczy i otarłem je rękawem. Nie mogłem wrócić do domu. Ale jeśli nadal tu będę za kilka dni, de Havilland wyśle mnie do Darnayów na moją pierwszą oprawę. Bałem się. Uświadomienie sobie tego powinno sprawę ułatwić, ale kiedy tylko o tym pomyślałem, pojąłem też, że nie mogę uciec. Kiedy już pójdę do Darnayów i będzie po wszystkim… wtedy zdecyduję. Może pójdę gdzie indziej albo znajdę sposób na powrót do introligatorni, mojego miejsca na ziemi. Ale musiałem tutaj zostać. Inaczej całe życie będę się bał, nie wiedząc, czego się boję – oprócz tego, że miało to związek z Lucianem Darnayem i koszmarami. Położyłem się na łóżku. Poduszka była śliska od starego tłuszczu z włosów. Zwinąłem się w jak najciaśniejszy kłębek, nie zwracając uwagi na drapiące górki materaca, i leżałem zupełnie nieruchomo. W końcu zacząłem się nieco rozgrzewać, ale zimno nie pozwalało mi w pełni zasnąć. Przez sny słyszałem trzaskanie drzwi i pijacką kłótnię, a potem bicie zegarów w całym mieście, ale chyba musiałem w końcu zapaść w sen, bo kiedy Hicks załomotał rano do drzwi, obudziłem się zdezorientowany i zamroczony, ledwo pamiętając własne imię.



X Trzy dni później de Havilland wysłał mnie do Darnayów. Wezwał mnie poprzedniego popołudnia; panna Brettingham, jego sekretarka, przyniosła do warsztatu liścik. Kiedy poszedłem się z nim zobaczyć – w bawialni, zawalonej zbyt dużą liczbą mebli i tak obwieszonej obrazami, że ledwo było widać ściany – był rozkojarzony, przeglądał wielką księgę rachunkową i jednocześnie szukał czegoś w kwitach. – Ach, tak – powiedział. – Ty. Pan Darnay oczekuje cię jutro wieczorem. Wysyłam mu też dostawę, nie zapomnij jej wziąć od panny Brettingham. Z jej biura, naprzeciwko poczekalni. – Podniósł wzrok i obejrzał mnie od stóp do głów, a potem się skrzywił. – Przyślę do twojego pokoju jakieś odpowiednie ubranie. Umyj się, dobrze? – Machnął piórem, żeby mnie odprawić, i cmoknął, kiedy atrament rozprysnął się na rachunkach. – Ale ja…

– Nie mam czasu. Rano wyjeżdżam do Latworthych, mam dużo do zrobienia. Jeśli masz pytania, zadaj je komu innemu. – Komu? – Mówiłem, komu innemu. Wyjdź. Kiedy wieczorem wszedłem do swojego pokoju, na łóżku leżał garnitur, którego nigdy wcześniej nie widziałem: jasnoszary, z niebieską kamizelką i czystą koszulą o sztywnym kołnierzyku. Był w tym brudnym pokoiku tak nie na miejscu, że od progu wydawało się, że na łóżku umarł arystokrata. Kiedy się zbliżyłem i podniosłem świecę, ujrzałem błyszczące buty, filcowy kapelusz i kościane pudełko, w którym leżały spinki i szpilka do krawatu. Nie musiałem mierzyć. Wiedziałem, że będzie niedopasowany i niewygodny. Położyłem go na najczystszym kawałku podłogi i starałem się zignorować, ale przez całą noc czułem, jak jego płaskie kończyny się ku mnie wyciągają. Następnego popołudnia umyłem się najdokładniej, jak mogłem, i ogoliłem w lodowatej wodzie, ale oczywiście miałem rację co do ubrania; kiedy przechodziłem przez warsztat, Hicks zagwizdał i zawołał: – Ej, chłopaki, patrzcie, gryzipiórek! – I reszta ryknęła śmiechem. De Havilland pojechał powozem do Latworthych, więc musiałem złapać dorożkę; nigdy tego nie robiłem i całe wieki stałem na rogu Alderney Street, zanim jakiś dorożkarz się zatrzymał i zapytał mnie ze współczuciem, czy się zgubiłem. Przez chwilę bałem się, że zapomniałem adresu Darnayów. Panna Brettingham dała mi „przesyłkę” – skrzynię wypełnioną przez de Havillanda książkami – i wrzuciłem ją do środka, zanim sam wsiadłem, żałując, że nie wysłali jej pocztą. Obserwowałem Castleford, ale serce tak mi waliło, że zauważałem tylko fragmenty: rząd nowych domów, portyk na kolumnach na rogu, wystawy sklepowe obwieszone jaskrawymi materiałami. Prawie wierzyłem, że to jakieś wielkie oszustwo

i gdybyśmy pojechali inną drogą, zobaczyłbym, że domy są tak naprawdę zrobione z pomalowanego kartonu… Nie poznawałem samego siebie. Byłem uzurpatorem, odzianym w srebrzystoszary garnitur i jasną kamizelkę, podwijającym palce w za ciasnych butach. Próbowałem sobie nie wyobrażać, jak to jest kogoś oprawiać, ale nie mogłem się powstrzymać. Nie uda mi się, nic się nie wydarzy albo gorzej, gorączka oprawcza wróci i stracę nad sobą kontrolę, zatopiony w czarnych, gorączkowych wizjach, a potem zawleką mnie wrzeszczącego do domu wariatów… A jeśli znajdzie się tam Lucian Darnay i będzie się przyglądał? O nim też nie chciałem myśleć. Lekki, gorzki smak przerażenia rozlał mi się z tyłu języka. Dorożka toczyła się dalej, przez most i obok zamku – masy ruin w kolorze ochry – i nagle na drodze zrobił się ruch. Wokół nas pojawiły się powozy, tak blisko, że mogłem ich dotknąć. Przez parę minut wydawało się, że niesie nas prąd; potem dorożka zwolniła i skręciła w boczną uliczkę. Panowała na niej cisza, a na poboczu rosły rzędy platanów. – Jesteśmy. – Proszę? – Wyciągnąłem szyję, żeby go usłyszeć. Dorożkarz wskazał batem. – Numer trzy – powiedział. – Widzisz „D” na bramie? To tutaj. Wysiadłem z dorożki i z hukiem zrzuciłem skrzynię na chodnik u mych stóp. Byłem tak zaaferowany, że nie zastanawiałem się, jak zapłacę dorożkarzowi, i na moment spanikowałem, ale kiedy włożyłem dłoń do kieszeni, poczułem chłodną okrągłość suwerena. Być może de Havilland albo panna Brettingham byli zaskakująco przewidujący albo, co bardziej prawdopodobne, garnitur nie był prany od ostatniego noszenia. Dorożka odjechała. Wziąłem głęboki wdech. Brama przede mną była kuta na kształt winorośli, wieniec żelaznych pnączy otaczał fikuśne „D”. Podjazd wysypany żwirem prowadził przez

wietrzny, podzielony na kwadraty trawnik do szerokich drzwi frontowych, ozdobionych witrażowymi szybkami. Dom miał podwójny fronton i zbudowano go ze starej czerwonej cegły; w wysokich, zasłoniętych oknach paliło się światło. Na krawędzi dachu postawiono symetryczne urny i kule. Taki wielki dom miał na pewno dwa wejścia, jak u de Havillanda – jedno dla dżentelmenów i drugie dla plebejuszy. Próbowałem przypomnieć sobie instrukcje panny Brettingham: „Zachowuj się z szacunkiem, ale nie służalczo. Pamiętaj, że reprezentujesz pana de Havillanda…”. Ton jej głosu nie pozostawiał wątpliwości, że pan de Havilland był wielkim człowiekiem i że nie mam szans, żeby mu do pięt dorosnąć. Czyli drzwi frontowe. Ukucnąłem, by podnieść skrzynię, i poczułem, że zaczynają mnie boleć barki. Parę miesięcy temu w ogóle bym jej nie podniósł. Miałem ją dać panu Darnayowi – „Przede wszystkim dają ją jemu, tylko jemu, rozumiesz?” – ale tylko tyle mogłem z nią zrobić. Pot mi wystąpił na czoło. Kołnierzyk koszuli obcierał i wyobraziłem sobie, jak więdnie, ubrudzony na szaro sadzą z powietrza. Czy tylko mi się wydawało, czy zasłona w jednym z okien na górze rzeczywiście zadrżała? Powiedziałem sobie, że to złudzenie, ale czułem na sobie czyjś wzrok, gdy szedłem podjazdem; ucieszyłem się, gdy dotarłem do drzwi. Oparłem skrzynię o framugę i zadzwoniłem, a potem stałem i czułem, jak ramiona mi drżą z wysiłku. Witrażowa szybka przede mną – lampa i płomień otoczone zieloną wstążką – podskakiwała. Kolana mi się trzęsły zbyt mocno, by zwalić to na karb wibracji kół dorożek na kocich łbach. Bardzo szybko oddychałem. – Dzień dobry panu – odezwała się. Nieważne, kim była – cichy głos, koronkowy czepek, pryszcz na czole – bo za nią, w korytarzu, ujrzałem Luciana Darnaya schodzącego po schodach i ziemia podniosła kotwicę, kołysząc się na morzu ciemności.

* Udało mi się ustać. I kiedy Darnay – Lucian – nie, Darnay odebrał ode mnie skrzynię i poprowadził do pokoju, udało mi się za nim podążyć, choć każdy krok groził upadkiem. Udało mi się nawet mu odpowiedzieć, choć nie wiem, co rzekł ani co ja powiedziałem; udało mi się usiąść i mrugać tak długo, aż znów zacząłem widzieć wyraźnie. Siedziałem przy stole, którego owalny blat z mahoniu błyszczał niczym polerowane lustro. Pokój był ciemny i choć zmrok jeszcze nie zapadł, już zapalono lampy. Na kominku palił się ogień. Sam kominek był koloru surowego mięsa przeciętego żyłkami tłuszczu; tapeta miała ten sam odcień, tylko ciemniejszy i namalowano na niej burgundowe kwiaty. Przy dalszej ścianie stała szklana szafka pełna osobliwości. Próbowałem poprzez odbicia lamp gazowych w szkle rozróżnić ich kształty: pawi ogon, rój motyli pod szklanym kloszem, bezcielesny uśmiech wielkiej żuchwy… W uszach mi ciągle dzwoniło, jakby ktoś przesuwał palcem po krawędzi szklanki, ale tak cicho, że prawie udało mi się nie zwracać na to uwagi. – Mój ojciec zaraz zejdzie. Napijesz się czegoś? Szklaneczkę sherry? Obawiam się, że właśnie zjedliśmy obiad. Kolacja będzie dopiero o ósmej. – Dziękuję. – Poczułem ulgę, kiedy się odwrócił i zajął karafką. Odetchnąłem głęboko i ścisnąłem kolana, żeby przestały się trząść. Nie pamiętał mnie. Kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy, patrzył na mnie tak, jakby mnie nienawidził. Teraz w jego oczach nie pojawił się żaden błysk rozpoznania, ani śladu nienawiści czy furii, tylko pogarda, która, jak wywnioskowałem z wyrazu jego twarzy, była nawykiem niemającym nic wspólnego ze mną. – Proszę. – Postawił szklankę przede mną i zmusiłem się, żeby spojrzeć mu w oczy.

– Dziękuję. – Mój głos był spokojniejszy, niż się spodziewałem. Łyknąłem sherry i poczułem ciepło spływające do gardła. – Jak rozumiem, to dla mojego ojca? – Tak. Powinienem był go powstrzymać, nim otworzył skrzynię, ale z taką pewnością zajął się zamkami, że nie zdążyłem nic powiedzieć. Podniósł cztery czy pięć książek i spojrzał na ich grzbiety, a potem upuścił je do skrzyni z rozmyślną pogardą. Na chwilę się zatrzymał, patrząc na książkę, którą zobaczyłem, kiedy de Havilland ją pakował, tę bladą z czerwono-złotym wytłoczeniem przypominającym rozrzucone węgielki, ale tę rzucił z siłą większą niż resztę. Miałem czas mu się przyjrzeć. Zmienił się: cienie pod oczami zniknęły, twarz mu się zaokrągliła. Na policzkach pojawił się rumieniec, który za parę lat już nie zniknie, a wzrok miał przytępiony, jakby rozmyty, ale ogólnie rzecz biorąc, był przystojny. Trudno było uwierzyć, że tego samego mężczyznę widziałem u Seredith i że jego chuda, blada twarz nawiedzała mnie w koszmarach. Usłyszałem, że drzwi się otwierają i ktoś powiedział: – Pan musi być wysłannikiem de Havillanda. Prawie wstałem, ale siwowłosy mężczyzna stojący w drzwiach pokiwał palcem i uśmiechnął się do mnie radośnie. – Niech pan siedzi, młodzieńcze. – Minął swojego syna i ujął moją dłoń w swoje. Miał ciepłą, suchą skórę. Kiedy się zbliżył, zorientowałem się, że był młodszy, niż sądziłem, mimo kościstej twarzy i siwizny; było w nim coś delikatnego, nie kruchego, ale nie z tego świata. Trudno było sobie wyobrazić, że to właśnie on zarządzał imperium fabryk Darnaya. – Jak rozkosznie – rzekł. – Jest pan niemal dzieckiem. I już oprawia pan dla de Havillanda! Tak rzadko widuję użytecznych młodzieńców. Lucian Darnay wskazał drzwi.

– Czy ja… – Nie, nie, zostań. – Darnay senior wpatrywał się we mnie, jakby chciał mi zajrzeć w duszę. – Jaka szkoda, że de Havilland nie mógł przybyć! Jak rozumiem, lord Latworthy zgarnął mi go sprzed nosa! Ale nie szkodzi, nie szkodzi, bardzo się cieszę, że mogę pana poznać. – Jestem przekonany, że on również żałuje, że nie mógł przybyć osobiście. – Och, nonsens, nonsens – rzekł pan Darnay z lekkością, która złagodziła słowa. – Nie wątpię, że de Havilland powiedział panu… siadaj, Lucian!… o naszej biednej Nell i o tym, ile przeszła. Nie musimy – uniósł palec – mówić o jej cierpieniach w obecności mojego syna, jest zbyt delikatny – czy tylko wyobraziłem sobie nacisk na to słowo i drgnięcie szczęk Luciana? – by słuchać o nieszczęściach innych. Ale ja będę rad, kiedy ona odzyska szczęście. – Powiedział mi, że jest u pana służąca, która potrzebuje… – Tak, tak. – Pokiwał głową, wybaczając mi moją niezgrabność. – Myślę, że wystarczy zwyczajna oprawa. To zwyczajna dziewczyna, niezbyt bystra, ale oczywiście bardzo ją lubimy. Czy rozmawialiście już? – Nie – odpowiedział Lucian. Nalał sobie szklankę brandy i wypił połowę jednym haustem. Coś na kształt smutku zalśniło w oczach starszego mężczyzny, ale kiedy się do mnie odwrócił, twarz miał zupełnie spokojną. – To nie powinno potrwać długo. W końcu jest młoda, a rozpacze młodości szybko ulatują. Co do oprawy, zostawię szczegóły w pańskiej gestii. Jeśli odeśle mi pan oprawioną książkę za tydzień, będę niezwykle zadowolony. – Odeślę? Myślałem… skarbiec… – Nie, nie. Mamy tutaj własny sejf. Teraz pana zostawię.

Muszę się zająć interesami i obawiam się, że już pana nie ujrzę. A przynajmniej nie dziś. Mam nadzieję, że nasze ścieżki niedługo znów się skrzyżują. Poklepał mnie po ramieniu i wyszedł z pokoju. Lucian patrzył za nim. – Czarujący, nieprawdaż? – Bardzo się cieszę, że mogłem go poznać. – Uświadomiłem sobie, że nie zapytał mnie o nazwisko. – Och, oczywiście, oczywiście. – Przechylił szklankę, aż ostatnia kropla spłynęła mu na język. – Dlaczego ma cię obchodzić, jaki on jest? Tak długo, jak dobrze płaci. Albo płaci de Havillandowi… – To miłe z jego strony, że przejmuje się nieszczęściem służącej – rzekłem. – Nie wszyscy tak czynią. Roześmiał się, nalał sobie kolejną brandy i łyknął ją od razu. – Jesteś jak lekarz, czyż nie. – To nie było pytanie. – Przychodzisz i przecinasz ropień. Wielki, ropiejący wrzód, rozmiarów czyjegoś całego życia. A potem umywasz ręce i udajesz, że wszędzie pachnie różami. Odchodzisz z pieniędzmi w kieszeni, a potem wracasz. Jak lekarz. By ludziom żyło się lepiej. Tyle że robisz to dlatego, że ludzie jak mój ojciec lubią zapach zgnilizny… – To obrzydliwe. – Prawda? Odwróciłem wzrok. Cień przesunął się przez szafkę z osobliwościami, jakby coś w niej ożyło, ale było to jedynie odbicie Darnaya, który przeszedł przez pokój do kominka i wyciągnął dłoń ku ogniowi. Spinka wypadła mu z mankietu i widziałem żyły na jego nadgarstku, wiązki ścięgien. Skóra była tak blada, że nabrała żółtawego odcienia kości słoniowej. Jego głos, gdy się znów odezwał, wydawał się zmęczony,

jakby nie warto było się wysilać. – W takim razie zaraz po nią poślę. Potrzebujesz jeszcze czegoś? – Nie. Po chwili wzruszył ramionami. – Jak sobie życzysz. Tutaj? – Tak sądzę, tak. – Potrzebowałem jedynie stołu i dwóch krzeseł, może nawet nie. Co mi powiedział de Havilland dzień po śmierci Seredith? „Po prostu kładziesz ręce na obiekcie i słuchasz. Jeśli masz ze sobą pióro, papier i atrament, na pewno oboje siedzicie i obiekt wyraził zgodę, trudno coś popsuć”. Jak to miało wystarczyć? Ogarnęło mnie poczucie nierealności, jak w tym śnie, kiedy wybrano mnie na Króla Lata i zapomniałem kroków tańca. Za późno, by wyjaśnić panu Darnayowi, że jestem jedynie czeladnikiem i nie mam pojęcia, co robić. Na myśl o tym, jak spojrzałby na mnie Lucian, pot wystąpił mi na kark. Postawiłem torbę na stole i wyjąłem z niej kilka składek papieru, pióro i butelkę atramentu. Położyłem je równo. Torba była pusta. Rachunek, który de Havilland już wypisał, miałem w wewnętrznej kieszeni. Lucian zadzwonił na służącą. Kiedy na nią czekaliśmy, zapytał: – Ile ci to zajmie? – Nie wiem dokładnie. – Jak rozumiem, de Havilland ma zwyczaj robienia przerwy na herbatę o czwartej. – Ja… nie. Dziękuję. – W porządku. Każę komuś przynieść ci kolację, kiedy Nell stąd wyjdzie. Jeśli będziesz czegoś jeszcze potrzebował, zadzwoń na Betty, dobrze? – Dobrze.

Przez chwilę wydawało mi się, że chciał coś dodać, ale przyszła służąca i odwrócił się do niej. – Proszę, przyprowadź Nell. I zadbaj, aby nikt im nie przeszkadzał, dopóki pan… wybaczy pan… – Farmer – odpowiedziałem. To, że jego wspomnienia wizyty u Seredith zniknęły razem z tymi, które znalazły się w książce, było normalne, ale nadal czułem się dziwnie, przedstawiając mu się. – Pan Farmer – powtórzył z lekkim, kpiącym naciskiem, jakby nazwisko go rozbawiło. – Aż pan Farmer zadzwoni po kolację. – W końcu znów na mnie spojrzał i w oczach błysnęła mu złośliwość. – Powodzenia, panie Farmer. Mam nadzieję, że się panu… spodoba. Odsunąłem się, powstrzymując chęć, by mu przyłożyć. Spodoba. Nic dziwnego, że ojciec go nie znosił. Ucieszyłem się, kiedy wyślizgnął się przez uchylone drzwi za służącą, bo mógłbym nie zdzierżyć. Kiedy wyszedł, usiadłem i przesunąłem dłońmi po włosach, by pozbyć się kłującego potu. Drzewny posmak sherry pozostawał mi na języku, zmieszany z żółcią. Wydawało mi się, że bicie mojego serca odbija się echem od każdego rogu pokoju, brzmiąc inaczej na każdej powierzchni: szkle, drewnie, marmurze, tapecie… – To jest Nell, proszę pana. Zerwałem się na nogi, jakby mnie przyłapano na drzemce. Starsza pokojówka dygnęła i wyszła, zamykając drzwi z grzecznym stuknięciem, które wydało mi się niewiarygodnie głośne. Nell. Mimo że nie wiedziałem, czego się spodziewać, byłem zaskoczony. Była… bezbarwna. Jakby ją, niczym ołówkowy szkic, ktoś wytarł gumką; chuda, miała wystające, szerokie obojczyki i twarz pustą niczym twarz posągu. Była też młoda – młodsza

ode mnie, młodsza od Alty. Wskazałem krzesło naprzeciwko mnie – coś w tym geście nieprzyjemnie przypomniało mi de Havillanda – i posłuchała; jej ruchy były dziwnie pozbawione życia, ani sztywne, ani miękkie. Nie było jej tutaj. Przełknąłem ślinę. Kiedy Milly przyjechała do Seredith, była w katatonii – ale tamten bezruch był inny, dziki, jak oko cyklonu. Ten był po prostu… niczym. – Mam na imię Emmett. Ty jesteś Nell? Dobrze pamiętam? – Tak, proszę pana. – Możesz mi mówić po imieniu. To nie było pytanie i nie odpowiedziała. Mogłem się tego domyślić, ale i tak poczułem się zignorowany. – Czy wiesz, dlaczego tu jestem? – Tak, proszę pana. Czekałem. Nic. Powinna była być ładna, w taki myszowaty sposób; powinna była być nieśmiała, bezczelna, irytująca, jak Alta w jej wieku. Ale była żadna. Wcisnąłem paznokieć w opuszkę kciuka i powiedziałem, jak najłagodniej potrafiłem: – Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego tu jestem? – Ma pan mi wymazać pamięć. – Cóż. – Ale miała rację; to był najlepszy opis tego, co miałem zrobić. – Tak. Jeśli tego chcesz. Twój pracodawca, pan Darnay… – brzydziłem się nadęcia w swoim głosie – …pan Darnay powiedział, że bardzo się denerwowałaś. Czy to prawda? Spojrzała na mnie. Każdy inny człowiek rzucałby mi wyzwanie – ona miała oczy zwierzęcia. Patrzyła na mnie, dopóki nie odwróciłem wzroku. Kołnierzyk niewiarygodnie mnie uwierał. Przesunąłem palcem po karku, a potem znieruchomiałem, zawstydzony. „Upewnij się, że oboje siedzicie i że wyraziła zgodę”. – Słuchaj – powiedziałem. – Muszę wiedzieć, że chcesz,

żebym oprawił twoje wspomnienia. Jeśli nie… Przygryzła wargę. Ruch był niewielki, ale był też pierwszą oznaką życia. Serce mi zabiło. Pochyliłem się ku niej, próbując nie okazać emocji. – Wiesz, to nic takiego – rzekłem. – Jeśli czujesz, że sobie poradzisz taka, jaka jesteś, to nic się nie stanie. W sumie nawet lepiej. Może jednak będziesz dzielna i dasz radę żyć z tym, co zaszło. Może jesteś silniejsza, niż ci się wydawało na początku, kiedy poprosiłaś… – Ja nie prosiłam. To pan Darnay. – Och. No tak, dobrze. – Nie podobał mi się ton mojego głosu, jękliwy, kiedy desperacko próbowałem wyplątać się z sytuacji. Zacisnąłem szczęki i pomyślałem o Seredith. Chciałaby, żebym dał z siebie wszystko, dla tego szarego dziecka o wąskiej twarzy i nieruchomym spojrzeniu. – Chodzi mi o to – powiedziałem, starając się wyrugować emocje z głosu – że możesz wybrać. Nikt cię nie może zmusić, żebyś zrobiła coś, czego nie chcesz robić. – Naprawdę? Oczywiście, że nie… – chciałem powiedzieć i urwałem, bo coś w jej twarzy się zmieniło. Co to za uczucie tam błysnęło? Zmrużyła oczy, jakbym powiedział coś godnego pogardy. Wpatrywała się we mnie. Pustka zdawała się pojawiać i znikać. Przez kilka chwil myślałem, że widzę beznadzieję wielką jak pustynia, bez rysów twarzy, bez osobowości, tak gigantyczną, że nie mogłem jej objąć umysłem. A potem straciłem pewność. Może rzeczywiście była opóźniona. Pan Darnay powiedział, że jest niezbyt bystra. Histeryzowałem; nic dziwnego, byłem zdenerwowany i w brzuchu mi burczało. Opuściła wzrok. Dłonie spoczywały jej na podołku niczym rękawiczki, paznokcie ogryzione do żywego, w napięstki wżarł

się brud. Niemal nie było widać, że oddycha. – Co pan chce, żebym zrobiła? Odchyliłem się na krześle. Sztywna krawędź kołnierzyka werżnęła mi się w kark. „Jest jeszcze kwestia zarządzania wspomnieniami, upewnienia się, że nie wjeżdżasz za głęboko…” Spróbowałem odepchnąć strach. Seredith uważała, że potrafię to robić; uważała, że się z tym urodziłem. – A może byś mi tak… opowiedziała o tym. Własnymi słowami. – O czym? – O tym, co chcesz, żeby… zniknęło. Uniosła ramiona o cal. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk i po długim czasie spojrzałem na sznur od dzwonka. Mogłem zawołać drugą pokojówkę, zostawić wiadomość, wyślizgnąć się frontowymi drzwiami, zanim mnie Darnayowie usłyszą… Wstałem. Nell popatrzyła za mną, trochę za późno. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może była pijana, ale nie, wyczułbym zapach alkoholu w jej oddechu albo usłyszał, jak plącze się jej język… – Posłuchaj, Nell – powiedziałem, podwijając palce w za ciasnych butach, aż mnie zaczęły boleć. – Ja nigdy nie… Nie umiem oprawiać, rozumiesz? Przysłano mnie tu przez pomyłkę. Jestem czeladnikiem, nigdy nie… Wytłumaczę panu Darnayowi, że to nie twoja wina i nie ma to nic wspólnego z tobą. Pan de Havilland przybędzie za kilka dni, jak sądzę. Ale ja teraz nie mogę. Może nawet nie powinienem był mówić… Nie powinienem był ci dawać nadziei… Sądziłem, że będę w stanie… – Urwałem, a potem dodałem ciszej: – Czy rozumiesz, co mówię? Zamknęła oczy. – Tak. – Jej głos brzmiał jak z oddali. – Przepraszam. – Słowa sztywne jak kołnierzyk koszuli.

Nie poruszyła się. Coś jej lśniło na policzkach i uświadomiłem sobie, że płakała – bez ruchu, bez emocji, jak rzeźba w deszczu. Odwróciłem się i stanąłem przed szafką z osobliwościami. Obok kunsztownego chińskiego pudełeczka leżało coś, co wyglądało jak pomarszczona suszona śliwka. Pochyliłem się i ujrzałem małą głowę z muszelkami zaszytymi w oczodołach. Odwróciłem się do Nell. – Posiedźmy tu przez chwilę. A potem zadzwonię i wyjaśnię wszystko panu Darnayowi. – Nie mogłem jeszcze pociągnąć za sznur dzwonka; musiałem udawać, że przynajmniej spróbowałem. – Posiedźmy? – Od… odpocznijmy. Zamrugała, łzy płynęły jej po policzkach i skapywały z podbródka. Otarła je nagle fartuchem i przez chwilę mignęło mi dziecko, którym musiała wcześniej być – nie, dziecko, którym była. – Odpocznijmy? Tutaj? Chrypiała, jakby na powierzchnię wreszcie przebijały się jakieś emocje, ale nie wiedziałem jakie. – Tak. Jeśli tylko chcesz. – Ja… – Zakrztusiła się w połowie słowa, jakby miała powiedzieć coś niebezpiecznego. Potem pokiwała głową, a na twarz znów opadła jej maska inercji. – Dobrze. – Odetchnąłem najwolniej, jak potrafiłem, próbując rozluźnić ściśnięty żołądek. Wyciągnąłem drugie krzesło, ustawiłem je tak, żebym mógł patrzeć w ogień bez skręcania szyi, i usiadłem obok niej. Płomienie zmieniły się już w czerwono-złote bąble, które rozprzestrzeniały się na polanach niczym pleśń, kurczyły się, rosły, dzieliły, u podstawy zabarwione na niebiesko. Z kominka płynęło powolne ciepło, które rozluźniło moje obolałe nogi, napięte od podróży do

Castlefordu. Kiedy podnosiłem wzrok, wzór na tapecie pojawiał się i znikał, od plam do skomplikowanych zawijasów i z powrotem, do barwy surowego mięsa. Lampy gazowe migotały i szeptały. Oddech siedzącej obok mnie Nell zwolnił i zrównał się z moim. Po długiej chwili zadźwięczał zegar. Spojrzałem na Nell. Gapiła się na ścianę, tak nieruchoma, że zacząłem się zastanawiać, czy spała z otwartymi oczami. – Zawołam pokojówkę – powiedziałem cicho. – Jesteś gotowa wracać do pracy? Nie odpowiedziała. Wstałem i pochyliłem się nad nią. – Nell? Nic. Byłem pewien, że nie śpi; może wpadła w ten sam, podobny transowi stan co ja, ukołysana ciszą i ciepłem. Popatrzyłem na nią i serce mi się ścisnęło na myśl o tym, jaka powinna być ładna. – Nell? – odezwałem się znowu i delikatnie położyłem jej rękę na ramieniu. Świat szarpnął się i zawirował. A potem zapadł się w sobie.



XI Nieszczęście było szarą rzeką, której nurt wessał mnie nagle i pociągnął przez życie tak szybko, że widziałem tylko jej fragmenty. Dni przemykały. Noce mrugały jak czarne fajerwerki. Nie istniałem, byłem częścią lodowatego prądu, okiem, które widziało, ale nie mogło mówić. Co się działo? Rozpaczliwie szukałem siebie – swego imienia, ciała, czegokolwiek – aż w końcu nie było już ani „siebie”, ani „ja”. Szara plama. Prędkość prawie rozbiła mnie na strzępy. A potem, stopniowo, hamowanie. Mogłem widzieć – widziałem – byłem kim innym, patrzyłem na przekrzywiony świat, wypaczony innością obcych oczu, czystą innością jej. Wszystko było takie samo, a jednocześnie tak głęboko odmienne, że krzyczałbym, gdybym istniał, gdyby została choć cząstka mnie, która mogłaby się bać… Teraz prąd się uspokoił, był pełen szczegółów, których nigdy bym nie zauważył, rozmywających się, gdy chciałem przyjrzeć im się bliżej. Czy rozpoznałem…? Ale

zbyt byłem z nią splątany, by wiedzieć, co czułem – patrzyła na drzwi z witrażowymi szybkami pośrodku, przedstawiającymi zapaloną lampę otoczoną wstążką. Była zadowolona, podekscytowana, ciepło rozlewało się w jej brzuchu. Poczułem jej chwyt na sznurze od dzwonka, jak obcą rękawiczkę. Rzeczy znów zawirowały. Głos, niesiony jak wiatrem. – …nie te drzwi, od tyłu! – I cisza, scena porwana przez szarość, przytłoczona innymi. Więcej błysków, więcej widoczków, wyraźnych jak maligna, ciemniejących od cieni, które nie były widoczne. Malutka sypialnia pod skosami dachu, szarawe ściany i łuszczący się tynk. Zimno. Noce, które wsysały ją do zmęczenia. Stary mężczyzna – młodszy, niż się wydawało – który był dla niej miły. Czarno-biała twarz, która ledwie zauważała jej istnienie. Biuściasta kobieta, która spoliczkowała ją i wepchnęła jej do ręki cynamonową bułeczkę, tą samą ręką, w tej samej minucie. Fale wody rozlane na kafelkach, wilgoć, która wżerała się jej w kolana niczym ług. Starzec ściskający ją za ramię. Znów sypialnia. W drzwiach nie ma klucza. Wpatruje się w łuszczącą się farbę i wciska palec w zamek, próbując się dobrać paznokciem do jego wnętrza. Bez powodzenia. Zima, praca, która się nigdy nie kończyła, wiadro z węglem, które wyrywało jej ramię ze stawu, starzec sadzający ją na krześle – „Ubrudziłaś się, kochanie, chusteczka…”. Sypialnia, mróz na szybach, starzec. „Nie bój się, przyniosłem ci…” Węgiel. Bezsenna, chora od zimna, niemalże pragnie, żeby znów przyszedł, modlitwa, żeby jednak nie. Klamka, zaciśnięte ręce, kiedy drzwi się otwierały, starzec. „Znów ci zimno?” Nie. Szarość wokół niej, tłumiąca, dławiąca. Nie czuj. Nie. Zimny poranek. Dreszcze. „Co z tobą? Doprawdy, dziewczyno”. Wymioty i wymioty. Nie ma czasu wysuszyć ubrania. Wilgotny dotyk mokrego materiału na skórze. Kurz zbierający się na kominku jak śnieg. Szaleństwo. Sypialnia. Staruch. Smród nocnika. Myśl o smrodzie, myśl o tym, co zjadłaś i co potem wyszło drugą stroną, myśl o czymkolwiek,

tylko nie o tym. Nie. Pająki jak czarne węzły. Niewidzialne robaki pełzające po jej rękach. Brud pod paznokciami. Won z tym. Gorące słońce na karku. Wiosna przyszła, kiedy nie patrzyła. Ale wszystko jest szare, ciągle szare. Dławi się zapachem bzu. Letni domek. Smród zgniłych zasłon. Zbyt się trzęsie, żeby zapiąć guziki. Znów sypialnia, gęsta od gorąca, lepki męski pot na jej twarzy. Sypialnia, gabinet, martwa letnia cisza i lepkie cielsko na niej. Sypialnia. Jesień. Rozmywa się. Szare błyski jej sypialni, wciąż i wciąż, przytępione krawędzie. Zima. Staruch. Staruch. Staruch. Nabrałem powietrza. Uderzyło mnie w płuca jak kwas. Gabinet zawirował mi przed oczami, kołysząc się i dwojąc, jakbym był pijany. Ale byłem tutaj, znów obecny, a ten koszmar… Trwał. Nadal trwał. Ale już z niego wyszedłem. Siedziała naprzeciwko mnie. Miała zamknięte oczy. Zamknąłem swoje, żeby jej nie widzieć, ale w ciemności pod powiekami widziałem wspomnienia – blednące już, odległe, bez wątpienia cudze, ale wystarczająco bliskie, bym drżał. Staruch. Darnay. Odmawiała nazywania go, powtarzając „staruch”, bo była to jedyna władza, jaką nad nim miała. Ale to był Darnay. Dobroduszny błysk w oku, ciepło, bezkompromisowe, gładkie używanie sobie… Przeszły mnie ciarki. Prawie go polubiłem. Ona go lubiła, zanim… Próbowałem głęboko oddychać i zacząłem kaszleć. Powrót do własnego ciała był bolesny. Ale to był dobry ból, oznaczał, że istniałem, że ona i ja się rozłączyliśmy. – Proszę pana? – Co? – Podniosłem oczy i mrugałem, aż wzrok mi się ustabilizował.

Zastygła w przykucnięciu między krzesłem a stołem, jakby nie do końca wiedziała, gdzie się znajduje. – Czy pan czegoś potrzebuje? Przepraszam, musiałam przysnąć, tu jest tak ciepło… – Co? Nie. Nie przy… – Czy pan się dobrze czuje, proszę pana? Mam kogoś zawołać? – Nie. Nie. Dziękuję. Po prostu potrzebuję trochę czasu. – Miałem głos tak ochrypły, jakbym od tygodni się nie odzywał. – Nell… – Tak, proszę pana? Spojrzałem w dół. Moje odbicie w mahoniowym stole było niczym rozmyty księżyc na tle nocnego nieba. W głębinach tańczyły cienie, które znikały, gdy tylko spojrzałem na nie bezpośrednio. Poderwałem się, nagle przerażony, że mogą mnie wessać. Nell mięła w palcach krawędź fartuszka i patrzyła na mnie, jakbym leżał na łożu śmierci. – Proszę, idź odpocząć – powiedziałem. – Jesteś zmęczona. Pan Darnay… – Zająknąłem się przy nazwisku, ale ona nawet nie mrugnęła. – Pan Darnay powiedział, że możesz. Ktoś inny dokończy twoją pracę. – Och. – Zmarszczyła brwi. – Dziękuję panu. – Odwróciła się, zawahała na moment w pół kroku, a potem wyszła, wygładzając fartuszek, jakby tylko czyściła palenisko. Drzwi się zamknęły. Dźwięk odbił się echem w moich uszach, podniósł do szumu, a potem do ryku, który zagłuszył świat; a potem ucichł i znów słyszałem pomruk ognia i lamp gazowych, ciche kroki i głosy ludzi w innych pokojach. Zegar wydzwonił kwadrans, nabierając rozmachu ze skrzypieniem sprężyny. Wziąłem głęboki wdech i skupiłem się na poszukiwaniu w ciele starej, znanej choroby. Ciemność rozkwitła na chwilę w kącikach oczu, ale z wydechem odeszła,

zostawiając po sobie jedynie wyczerpanie. Wstałem, aby zadzwonić na pokojówkę, by zawołała Luciana Darnaya; ale zawahałem się z wyciągniętą ręką, krzywiąc się z powodu gorzkiego posmaku w ustach. Kominek, odbicie płomieni gazowych w szklanych drzwiach szafki, stojący zegar z tarczą, która wyglądała jak zadowolony z siebie księżyc w pełni, gęsty perski dywan na podłodze… Spojrzałem w puste oczy porcelanowych spanieli stojących nad kominkiem. Odkurzałem je i pragnąłem rozbić jednego o ścianę, ale zbyt się bałem to zrobić. Czyściłem kratę, rozpaczliwie starając się skończyć, zanim staruch mnie zdybie; czułem sadzę pod paznokciami, widziałem później jej smugi na udach… Wszystko było splamione wspomnieniami Nell. Podniosłem torbę. Obok niej na stoliku leżał blok papieru: równo poukładane, niezszyte kartki, pokryte liniami gęstego pisma. Zatkało mnie. To ja zrobiłem. Nie pamiętałem samego procesu, ale to ja zrobiłem, to moje pismo. Zamrugałem, czując, jak pali mnie nadgarstek. Oczywiście, że to ja, a kto? Dłuższy czas mi zajęło, zanim się opanowałem na tyle, że zdołałem te strony podnieść. Wepchnąłem je do torby i przerzuciłem ją przez ramię. Nie zastanawiałem się, co się wydarzy, kiedy odkryją, że mnie nie ma, ani co powie de Havilland, kiedy się dowie, że zwiałem. Wyślizgnąłem się na korytarz; serce mi waliło, jakbym był złodziejem. Za przejściem na końcu korytarza był wykładany czarno-białymi płytkami hol, a za rzędem doniczek z paprociami jakaś postać zatrzymała się na mój widok, przerażona. Zorientowałem się, że to lustro. Nade mną wznosiła się obwieszona portretami klatka schodowa, ale nie zawracałem sobie głowy oglądaniem ich, spiesząc ku drzwiom. Schyliłem się, by otworzyć pierwszą zasuwę, i zacząłem mocować się z drugą. Uderzyłem łokciem w porcelanowy stojak na parasole; jego podstawa zazgrzytała głośno na marmurowej posadzce. – A ty dokąd?

Chłodny, zaciekawiony głos, od którego dłoń zsunęła mi się z zasuwy. Odwróciłem się. Przede mną stał Darnay. Darnay młodszy. To już coś. – Idę – odpowiedziałem. – Idziesz dokąd? Za godzinę będzie kolacja. De Havilland zawsze zostaje. – Nie. – Nie możesz jeszcze odejść – rzekł. – Nawet jeśli nie jesteś głodny, mój ojciec będzie chciał się z tobą zobaczyć. Pokręciłem głową. – Dobrze się czujesz? Otworzyłem usta, by odpowiedzieć, ale nie miało to sensu. Odwróciłem się ku drzwiom i szarpnąłem zasuwę najmocniej, jak potrafiłem. Po drugiej próbie puściła. Sięgnąłem ku trzeciej. – Na litość boską, niech ci przynajmniej pokojówka przyniesie coś do jedzenia. Potem mój ojciec ci zapłaci i możesz sobie pójść. Zasuwa odskoczyła z nagłym szczękiem. Jego cień padł na mnie, poczułem dotyk na ramieniu. Odwróciłem się, celując na oślep. Moja pięść wylądowała mu na żebrach. Zatoczył się i złapał mnie. – Uspokój się… Ja tylko… – Jego oddech był słodki od oparów alkoholu. Przez chwilę walczyłem z nim bez tchu. Jego twarz się rozmyła, sklejając się ze wspomnieniami Nell; nigdy nie zwracał na nią uwagi, nigdy nie zaoferował pomocy… Pociągnął za pasek mojej torby, który pękł. Potknąłem się i wylądowałem na kolanach. Torba upadła na ziemię, zawartość wyleciała. Stronice Nell pofrunęły dookoła niczym tabun białych skrzydeł, po czym z wolna opadły. W ciszy gdzieś trzasnęły drzwi. On się ruszył pierwszy. Rozejrzał się ukradkowo dookoła,

jakby się bał, że ktoś nas usłyszał; potem wstał i zaczął zbierać papiery, niezbyt ostrożnie. – Rusz się – rzekł. – Pomóż mi z tym. Kiedy podniosłem się z kolan, zbierał ostatnie kartki z konsolki i wpychał je do torby. Myślałem, że poda mi ją, gdy skończy, ale on się odwrócił. – Możesz zaczekać w gabinecie. Chodź. – Nie oglądając się za siebie, ruszył drogą, którą przyszedłem, a ja bezradnie podreptałem za nim. Pocił się; pot sklejał mu włosy tam, gdzie dotykały karku, i tłuścił górę kołnierzyka niemal do przezroczystości. Poszedłem za nim do gabinetu. Położył moją torbę na stole. Wyglądało z niej kilka białych, pomiętych narożników. Spojrzał na zegar i bez słowa podał mi kolejną szklaneczkę sherry. Zawahałem się, ale ją przyjąłem. Przyglądał się, jak ją sączę, a potem nalał sobie kolejną porcję brandy. – Dobrze poszło? Nie odpowiedziałem. Skończył pić i obserwował mnie, leniwie gładząc karafkę. – Wy, oprawiacze – rzekł innym, niemal przyjaznym tonem, zupełnie jakbym był jego gościem. – Mam dreszcze, jak na was patrzę. Jak to jest włazić komuś do głowy? Kiedy człowiek jest obnażony i bezbronny, a ty jesteś tak blisko, że czujesz jego smak? Pewnie jak pierdolenie się na rozkaz. Prawda? – Nie spodziewał się, że odpowiem. – A potem czołgacie się do ludzi takich jak mój ojciec, żeby dostać więcej. Cisza. Na kominku szemrał i szeptał ogień. – Rośnie rynek podróbek. Martwisz się tym? – Urwał, ale nie wydawał się zaskoczony, że nie uzyskał odpowiedzi. – Nigdy żadnej nie widziałem, przynajmniej o ile mi wiadomo, ale jestem ciekawy. Naprawdę da się je odróżnić? Powieści, tak o nich mówią. Pewnie taniej je wyprodukować. Możesz je kopiować.

Używasz wciąż tej samej historii i jeśli jesteś ostrożny, uchodzi ci to na sucho. Zastanawia mnie, kto je pisze. Pewnie ludzie, których bawi wyobrażanie sobie nieszczęść. Ludzie, którzy za nic mają szczerość. Ludzie, którzy całymi dniami mogą pisać jedno długie smutne kłamstwo i nie oszaleją. – Stukał paznokciem w karafkę, punktując swoje słowa. – Mój ojciec to oczywiście koneser. Twierdzi, że od razu by wiedział, że patrzy na powieść. Mówi, że prawdziwa, autentyczna książka niesie ze sobą niepodrabialny powiew… on to nazywa „życiem” albo „prawdą”. Mnie się wydaje, że chodzi mu o rozpacz. Na ścianie obok okna wisiał ciemny pejzaż w ozdobnej ramie: góry, spieniony wodospad, na wpół zrujnowany most porośnięty bluszczem. Skupiłem się na nim. Chciałem się tam znaleźć, stanąć na popękanej kamiennej poręczy, a szum wody zagłuszyłby słowa Luciana. – I wtedy – mówił – zastanawiam się nad wami. Oprawiaczami. Jak to jest ukraść duszę? Odebrać komuś nieszczęście i uczynić je… nieszkodliwym? Uleczyć ranę tylko po to, aby można ją było znów zadać po raz pierwszy? – To nie… – Mówicie ludziom, że pomagacie. Odbieracie ból, złe rzeczy znikają… Jakież to godne szacunku. Odwiedzacie wdowy w żałobie, neurotyczne stare panny, niwelujecie nadmiary uczuć… – Pokręcił głową. – Pomagacie im wtedy, kiedy nie pomaga już nic innego. Prawda? – Ja… Roześmiał się, po czym urwał tak nagle, że cisza wydawała się echem jego śmiechu. – Nie – powiedział w końcu. – Za tym się kryjecie. Gdybyście tylko to robili… – Z sykiem wciągnął powietrze. – De Havilland ciągle przychodzi do tych samych służących. Mój ojciec ma całe półki książek. – Machnął w powietrzu palcem. – Mary, przez pięć lat. Marianne przez trzy. Abigail, Abigail, Abigail… Nie

pamiętam, ile razy, bo była jedną z jego ulubionych. Sarah, dwa razy. A teraz Nell. I to będzie Nell, ciągle Nell, aż będzie za stara. Będziesz wracał do niej co roku i co roku usłyszysz tę samą historię, odbierzesz ją, by mój ojciec mógł się nią napawać… To mu sprawia podwójną przyjemność, czytać historię z jej głowy i potem zrobić to wszystko jeszcze raz, jakby jej nigdy nie dotknął. – Nie. – Tak, Farmer. – Jego głos był jak skalpel: tak ostry, że poczułem ból dopiero po paru sekundach. – A jak myślisz, dlaczego ci tyle płaci? To jego słabostka, jego mała, podła, sprytna słabostka. A kiedy odchodzą, wysysa je do czysta, oprawia ostatni raz, tak żeby niczego nie pamiętały. Przysięgają potem, że nigdy ich nie tknął, każdemu opowiedzą, jaki to cudowny człowiek, rozkoszny, a jeśli ktokolwiek spróbuje go powstrzymać… Wybucha śmiechem. Rozumiesz? Śmieje się, bo jest bezpieczny. Kiedy się dowiedziałem, odesłał mnie i powiedział, że mam szczęście, że nie wylądowałem w wariatkowie. I to wy za to odpowiadacie, ty, Farmer, i cała reszta, de Havilland i jego kumple, którzy pozwalacie mu to robić. Dlatego jest bezpieczny. Bo przychodzicie i odwalacie brudną robotę. – Nie – powiedziałem. – Nie, nie zawsze tak jest, to nie tak ma być. – Rzygać mi się od was chce. Zdechnijcie wszyscy. Szkoda, że nie mam odwagi cię teraz zabić. Spojrzałem mu w oczy. Teraz go rozpoznałem: to ta sama twarz, która patrzyła na mnie w warsztacie Seredith, nienawidząc tak bardzo, jakby nienawiść była jedyną rzeczą, którą potrafił robić. Przez chwilę widziałem za nim wysokie okna, światło nad mokradłami, i dech mi zaparło. Mogłem mu powiedzieć. Chciałem. Chciałem, żeby nawiedzał go duch Seredith. Pomogła mu, nie żyła, a on się z tego cieszył;

chciałem, żeby na jego twarzy strach zastąpił pogardę, chciałem, żeby się wstydził. Otworzyłem usta. Zasługiwał na tę wiedzę. Ale nagle, wbrew mej woli, ujrzałem Seredith tuż przed śmiercią, jak zaciskała dłoń na kluczu na szyi, odmawiała oddania go, i nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Niezależnie od tego, jak bardzo chciałem cisnąć mu tym w twarz, nie mogłem. Odwróciłem się. – Naprawdę – powiedział. – Zabiłbym cię, gdybym nie był zbyt wielkim tchórzem. Węgielek z cichym sykiem zgasł w palenisku. Płomień jednej z lamp gazowych rozjarzył się nagle i przez chwilę pokój był inny, pełen dziwnego światła. Kiedy płomień się ustabilizował, wszystko wydawało się nieprawdziwe, nawet Darnay, który się na mnie gapił. Nagle poczułem ogromne zmęczenie. – Tak, pewnie tak – powiedziałem. Nie przyszło mi do głowy nic innego. Podniosłem ze stołu swoją torbę. – A ty dokąd? – Wychodzę. – Nie możesz. Musisz spotkać się z moim ojcem. – Wyciągnął rękę, jakby mógł zagrodzić mi drogę. Zataczał się, a jego rozpięty mankiet łopotał niczym brudne skrzydło. Spojrzałem na trzymaną przez niego szklankę, przechyloną tak, że ostatnie krople trunku zebrały się na krawędzi, a potem na jego twarz. Ciemność zamigotała w polu mojego widzenia. – Jeśli chcesz, powiedz mu, że się rozchorowałem. – Będzie wściekły… – Urwał. – Nie. Masz mnie słuchać. Płacą ci, żebyś tu był. Jesteś sługą. Chciałem go walnąć, a jednocześnie miałem ochotę zapiąć mu mankiet, jakby był dzieckiem. – Złóż skargę de Havillandowi – powiedziałem. Minąłem go i ruszyłem ku drzwiom.

– Czekaj. Czekaj. Wracaj natychmiast. Zatrzymałem się przy drzwiach. Złapał mnie za ramię, ale teraz się tego spodziewałem i odwróciłem ostro, by wyrwać się z uścisku. Potknął się i krople brandy trysnęły na tapetę. – Proszę – powiedział. Jego spojrzenie było gorączkowe, mniej zamroczone, niż się spodziewałem. – Wychodzę. Przykro mi, Lucianie. Zamrugał. – Co? – Powiedziałem… Nieważne. Do widzenia. – Zacząłem otwierać drzwi, ale Lucian sięgnął przeze mnie i zatrzasnął je z hukiem. Nie spodziewałem się, że potrafi się tak szybko ruszać. – Powiedziałem: zaczekaj – warknął. Policzki mu płonęły i cuchnął brandy, ale jego głos był nagle ostry, oczy zmrużone. – Jak ty do mnie powiedziałeś? „Lucianie”? Za kogo ty się uważasz, za mojego przyjaciela? – Nie, oczywiście, że nie. – Mam nadzieję. Musisz pamiętać, gdzie jest twoje miejsce. Jesteś alfonsem mojego ojca, pamiętaj. Jesteś niczym. – Wyprostował się. – Jak śmiesz się tak do mnie odzywać? Kiedy powiem de Havillandowi… – Powiedz mu. Mam to w nosie. – Wyrzuci cię na bruk. Mój ojciec tego dopilnuje. Ty impertynencki… Ty nadęty… – Urwał, dysząc ciężko. – Taki facet… Taki chłopiec jak ty… – Ale to twoje imię, nieprawdaż? – powiedziałem najciszej, jak mogłem. – To po prostu imię. – Nie jesteśmy przyjaciółmi, Farmer. A może powinienem do ciebie mówić… – zawahał się, jakby przez chwilę był zaskoczony, że nie znał mojego imienia.

– Możesz mi mówić Emmett, jeśli chcesz – powiedziałem. – W ogóle mnie nie interesuje, jak się będziesz do mnie odnosił. I nie, nie jesteśmy sobie równi. Wydaje ci się, że jesteś ode mnie lepszy, ale gdybyś tylko wiedział… – Urwałem. Miał dziwny wyraz twarzy. – Emmett… – powiedział. – Emmett Farmer. – Zmarszczył brwi, nie spuszczając oczu z mojej twarzy, jakby próbował sobie coś przypomnieć. Serce mi zamarło. Odwrócił się ku skrzyni pełnej książek, która stała na stole. Schylił się, wyjął jedną, potem drugą, odłożył je na bok. Jego ruchy były powolne, niemal piękne, jakby się nigdzie nie spieszył. W końcu podniósł książkę, którą wcześniej oglądał, skórzana okładka, kremowobiała, z ciemnymi wytłoczeniami inkrustowanymi czerwonym złotem, jakby okładkę przepalił spadający żar. Wyglądała na uszkodzoną. Prawie czułem dotyk palców Luciana na okładce. – Emmett Farmer – powiedział zimnym, zamyślonym głosem. – Wiedziałem, że już gdzieś widziałem to miano. – Obrócił książkę, przesuwając dłońmi po jasnej skórze. Potem skierował ją grzbietem ku mnie. Nie poruszyłem się. Jego oczy pozostały spokojne w oczekiwaniu na moją reakcję. „EMMETT FARMER”. Część mnie wiedziała. Ta część, która cierpiała od pustki i nieszczęścia, która próbowała znaleźć książkę – moją książkę – w noc przed przyjazdem de Havillanda. Nie szukałem Luciana. Szukałem siebie. Gorączka oprawcza. Koszmary, choroba. De Havilland nazwał ją gorączką pooprawczą. Nagle ta nazwa nabrała sensu. Zachorowałem, bo byłem oprawiaczem. Oprawienie przez Seredith nie zadziałało, nie w pełni, dlatego prawie oszalałem.

Dlatego tak się wciąż czułem, dlatego dotyk palców Luciana na grzbiecie książki przyprawiał mnie o dreszcze. – Oddaj mi ją. – Wciąż nie mogłem złapać tchu. – Wiesz, ona teraz należy do mojego ojca. Ma umowę z de Havillandem. – Nie! – Rzuciłem się po nią. Chwyciłem krawędź, nerwy mi zaśpiewały, jakbym się oparzył. Wyrwał mi ją w ostatniej chwili i ze śmiechem cofnął się ku palenisku. Trzymał książkę za plecami tak, żebym jej nie widział, ale czułem jej obecność, jakby była zrobiona z mojej własnej skóry. – Zabawa – rzekł. – Ale fajnie. Znów się na niego rzuciłem. Tym razem był na to przygotowany; ja też. Gabinet zawirował – cios wybił mi powietrze z płuc – ale wygrywałem, pchałem go ku kominkowi, tak wściekły, że nie obchodziła mnie siła jego ciosów. Otoczyłem go ramionami, wbiłem mu kolano w krocze, a on zgiął się i szarpnął, nagle bezwładny. Zanurkowałem ku dłoni, w której trzymał książkę, i wyrwałem mu ją z uścisku. Potknąłem się, książka się otworzyła, ale strony były rozmyte, nie do odczytania, jakbym na nie patrzył przez dym. Zmrużyłem oczy, próbując coś odcyfrować – choćby jedno słowo – ale nie mogłem skupić wzroku. – Ty cholerny… – wydyszał i sięgnął po sznur dzwonka. Stary Darnay nie mógł jej dostać. Wszystko, tylko nie to. W panice rozejrzałem się wokół – nigdzie nie mogłem jej schować, uchronić przez ich łapskami – zabiorą mi ją… Kopniakiem odsunąłem zasłonę i wepchnąłem książkę w palenisko.

przed

kominkiem

Przez chwilę leżała nietknięta w płomieniach. W uszach mi dzwoniło; słyszałem głos Luciana, ostry i niezrozumiały. Czas zwolnił i ujrzałem powolny ruch najwyższego płomienia, rozlewającego się w powietrzu niczym oliwa na wodzie.

A potem światło się rozjarzyło i stronice zaczęły płonąć.



CZĘŚĆ DRUGA



XII Nie powinno nas tam być, nie tamtego popołudnia – kiedy srebrzystoszary zimowy dzień chylił się ku końcowi, a słońce zachodziło krwawo za drzewami – ani żadnego innego. Nie powinniśmy się nawet pojawiać w lasach po drugiej stronie jeziora, gdzie na kłusowników czyhały wilcze doły i paści. Ale paści były stare i przerdzewiałe, więc nawet jak na nie stąpnąłeś, po prostu zapadały się w liście i mech; poza tym była to najkrótsza droga do domu, a ja byłem przemarznięty i bardzo mi się spieszyło. Przez większość dnia sadziliśmy żywopłot na szczycie górnego pola, ale zabraliśmy się do tego za późno, już po orce, i ziemia, choć jeszcze nie zamarzła, była ciężka i twarda od zimna. I mimo że pracowaliśmy ciężko, nie mogłem się rozgrzać; pot osiadał lepko na moim kołnierzu i karku, a wiatr dmuchał jak nożem, więc zimno sprawiało, że każde wbicie łopaty było bardziej odczuwalne. Krzaczki głogu trudno się wsadzało do ziemi, kolce czepiały się mojego płaszcza; miałem

zbyt zgrabiałe palce, by się z nich wyplątać, i urwały mi dwa guziki od płaszcza, których potem musiałem szukać w świeżo wykopanym rowie. W taką pogodę wszystko wymagało większego wysiłku. Kiedy skończyliśmy, zaczął padać drobny śnieg, a tato nawet nie spojrzał na ciemną linię świeżo zasadzonego żywopłotu, tylko zebrał narzędzia i wrzucił je na wóz. – Chodź – powiedział. – Miałem nadzieję wykopać trochę rzepy, ale nie w tę pogodę. Długo nie potrwa, ale lepiej wróćmy do domu i przeczekajmy. I wiesz co, spojrzę na tę bronę. – Mówiłem ci, to łańcuch, musiały mu się ogniwa wypaczyć – odpowiedziałem, wrzucając swoją łopatę w ślad za jego narzędziami. – Chyba będziesz się musiał wybrać do kowala. – Sprawdzę, przekonamy się, czy masz rację. – Wspiął się na kozioł. – Wsiadaj. Spojrzałem na niebo. Chmury były postrzępione, tu i ówdzie przedzierały się plamy błękitu; jeszcze parę godzin dnia zostało, a świń na razie nie musiałem karmić. Było zimno, ale śnieg za chwilę przestanie padać, a wiatr już ustał. Będzie jeszcze dużo czasu w zimie, żeby siedzieć przy lampach w domu; teraz, kiedy skończyliśmy żywopłot, zaczęło mnie nosić, chciałem wykorzystać resztę dnia. – Jeśli już skończyliśmy, to Fred Cooper poszedł z fretkami na Wzgórze Zamkowe i powiedział, że jeślibym chciał dołączyć… Tato owiązywał twarz szalikiem. Wzruszył ramionami, ale w oczach błysnęło mu zrozumienie. – Dobra – rzekł. – I tak nie ma dla ciebie nic więcej do roboty. A mama nie pogardzi paroma królikami. – Doskonale. – Pobiegłem zboczem ku ścieżce w dolinie, rozkoszując się niespodziewaną wolnością. Tato za mną cmoknął na konia i wóz ruszył. Kiedy spotkałem się z Fredem, ten już sprawdził nory

u podnóża wzgórza i jak dotąd nie miał szczęścia, ale ruszyliśmy w górę wzdłuż granicy z ziemią lorda Archimbolta i w drugiej króliczej norze poszło nam lepiej. Słońce zachodziło, a Fred ładował swoje fretki do klatek, kiedy ujrzałem biegnącą ku nam dziewczynę, jej czarną postać na tle lśniących chmur; serce mi podskoczyło, bo wydawało mi się, że to Perannon Cooper, ale potem zorientowałem się, że to Alta. Pomachała do mnie i zawołała coś, ale jej głos porwał zimny wiatr. – …już nie mogłam! – wydyszała, kiedy do nas dobiegła, i dygnęła Fredowi. – Mama powiedziała, że jeśli wszystko skończyłam, to mogę przyjść i pomóc ci zanieść króliki do domu. – Smyku, nie potrzebuję pomocy z trzema królikami. Uśmiechnęła się szeroko i zwróciła do Freda, odsuwając z twarzy kosmyki włosów. – Cześć, Fred. Jak tam? Jak się ma świerzb? – Och, zdecydowanie lepiej, dzięki. Maść twojej mamy działa cuda. – Zauważył mój wzrok i wyjaśnił: – Kury Perannon go złapały, nie ja. – Chodź, Tally – powiedziałem, łapiąc Altę za łokieć i popychając ją w dół wzgórza. – Wracajmy. Dzięki, Fred. Do niedzieli, co nie? – Przekażę Perannon ucałowania – zawołał, przyciskając dłonie do ust, i odszedł rozbawiony, zanim zdołałem się odszczeknąć. Zeszliśmy w zagajnik. – Leń śmierdzący – powiedziałem. – Miałaś mi zacerować koszulę. Alta uśmiechnęła się na wpół przepraszająco, na wpół wyzywająco. – Kłusownik. – I kiwnęła głową ku rozpadającemu się

płotkowi, przez który ją przeprowadziłem. Wzruszyłem ramionami. Lord Archimbolt był równie zardzewiały, co jego paści – plotki głosiły, że całą zimę siedział w jednym pokoju w Nowym Domu, jęcząc od bólu lumbago – a poza tym ta ziemia powinna być nasza. Była nasza siedemdziesiąt lat temu. Nie będzie mi byle płotek bronił wstępu, zwłaszcza jeśli nawet nie stał. Jeśli będziemy trzymać się ścieżki i unikać ludzi, nikt nas nie zauważy; a nawet jeśli kłusowałem na królikach, bo granica ziem lorda Archimbolta zakręcała na pagórku i obejmowała ich nory… to i tak nie mieli gajowego, a wszyscy inni mieli to w nosie. Chciałem już być w domu. W powietrzu czuć było nadchodzący wieczór, więc otuliłem się szczelniej kurtką. – Dalej, wyciągaj nogi. I nie schodź ze ścieżki, dookoła są paści. Kiwnęła głową, truchtając za mną z podkasaną spódnicą. Ale kiedy ścieżka skręciła ku domowi, zeszła z niej i ruszyła ku krawędzi lasu. Usłyszałem, jak idzie przez wysoką trawę na brzegu między lasem a starym zamkiem. Potem obcasy skrzypnęły na lodzie i kiedy obejrzałem się przez ramię, była już w połowie zamarzniętej fosy. Ślizgała się przy każdym kroku i chichotała, wyciągając ręce w bok, by zachować równowagę. Naprzeciwko niej ruiny zamku odcinały się czernią na tle zachodzącego słońca. – Alta! Wracaj! – Zaraz! Zakląłem pod nosem. Było lodowato, mróz szczypał mnie w każdy kawałek odsłoniętej skóry. Niedługo się ściemni. Kiedy byliśmy mali, wymykaliśmy się latem i wiosną w ruiny. Pamiętałem prześwietloną słońcem zieleń zarośniętych ścian, ciemną wodę w fosie przypominającą czarny aksamit, głęboką, miękką ciszę, którą przerywaliśmy śmiechem i okrzykami udawanego przestrachu; ale teraz, kiedy patrzyłem na ostre,

kanciaste krawędzie ruin, z łatwością przychodziło mi uwierzyć, że miejsce było nawiedzone. Alta prześlizgała się już na drugą stronę lodu i zamachała stamtąd do mnie. Potem zaczęła się wspinać po brzegu porośniętym trawą i w końcu zniknęła w zrujnowanej bramie. – Alta, do licha… – Wziąłem głęboki wdech. Mróz w powietrzu zakłuł mnie w gardło. Ruszyłem po lodzie, wolniej i ostrożniej niż Alta. Lód był jeszcze świeży, fosa zamarzała pierwsza, bo była taka płytka i od stuleci nieoczyszczana, sadzawka przy młynie i kanały po drugiej stronie wioski nadal były czyste. Na szczęście lód skrzypiał zamiast się uginać i dostałem się bezpiecznie na drugi brzeg. Ani śladu Alty, żadnego poruszenia, żadnych odgłosów. Nagie drzewa wyglądały jak narysowane atramentem na słońcu. – Alta! – Coś sprawiło, że ledwo szeptałem. Powoli wspiąłem się na brzeg i ruszyłem wzdłuż niego, mając nadzieję, że ją zauważę. W końcu przeszedłem przez wąską dziurę w żywopłocie i znalazłem się na okrągłym trawniku przed zrujnowaną wieżą. Na jego środku stała studnia, od dawna nieużywana; zawalono ją kawałem kamienia, na którym, jak na nagrobku, wyrzeźbiono leżącą postać. Po mojej lewej znajdowały się kamienne schody prowadzące do drzwi okrytych gałązkami bluszczu, a puste okna wieży wyglądały, jakby ktoś powiesił w nich krwawe firanki chmur. Gdzie ona polazła? Odchrząknąłem i powiedziałem: – Alta! Na Boga! – Ale mój głos okazał się cichy i ochrypły. Nic. Gdzieś daleko zakrakał jakiś ptak. Odwróciłem się powoli, bo kark mnie palił, jakby ktoś się na mnie gapił; uczucie nie znikało, niezależnie od tego, w którą stronę się obróciłem. Pusty lód, puste okna, puste drzwi. Wszystko czekało. W końcu odwróciłem się ku zarośniętemu trawnikowi i studni.

Posąg na studni się poruszył. Serce skoczyło mi do gardła. Zatoczyłem się w tył, szukając oparcia, którego nie było. Ostatni promień słońca rozbłysnął nagle, oślepił mnie, obwiódł szkarłatem fosę i śnieg na ziemi. Zamrugałem. Kiedy znów mogłem widzieć wyraźnie, posąg siedział; jego twarz ocieniał kaptur, a płaszcz i kamień błyszczały na czerwono w zachodzącym słońcu. – Jesteś na cudzej ziemi – powiedział. Cofnąłem się o krok, wpychając ręce w kieszenie. Policzki mnie paliły. Wiatr gwizdał kpiąco w wysokich oknach. – Szukam mojej siostry. – Przełknąłem ślinę. Głos mi się łamał i chrypiałem. – To ona też jest na cudzej ziemi. – Ty też, jeśli już o tym mówimy. – A skąd wiesz? – Zeskoczył z kamienia i podszedł do mnie. Był niemal mojego wzrostu. Zdjął kaptur i ujrzałem jego twarz, szczupłą, kościstą, ciemnooką. – Może ja, w przeciwieństwie do ciebie, mam absolutne prawo tu być. Gapiłem się na niego. Dookoła nas zapadał zmrok, jak atrament wlewany do wody. Wyglądał w tym ciemnym płaszczu jak kawałek pejzażu, jakby duch tego miejsca ożył – albo umarł: jego biała, wąska twarz wyglądała jak twarz trupa. Wziąłem głęboki wdech; zmusiłem się, by go obejść, abym mógł się rozejrzeć za Altą. – Zaraz sobie pójdę – powiedziałem. – Jak się nazywasz? Nie odpowiedziałem. Nic się nie poruszało, a drzewa zaczynały tracić kształty w zapadającym zmroku. Rozglądałem się za ruchem, za mignięciem rąbka sukienki. – Niech zgadnę. Wyglądasz jak… Smith? Nie. Poacher? Farmer? – Odruchowo na niego spojrzałem, a on zagwizdał

i wyszczerzył zęby. – Farmer, serio? Odwróciłem się od niego. Fosa ze srebrnej robiła się ołowiana. Coś zaszurało w poszyciu pod karłowatymi rododendronami porastającymi brzeg, ale chwilę potem wyślizgnął się stamtąd lis i czmychnął. – A skoro przy tym jesteśmy, to czyje są te króliki? Wiesz, że karą za kłusownictwo jest deportacja? – Słuchaj… – Odwróciłem się, zbyt późno przypominając sobie o łupach przerzuconych przez ramię. – Emmett! – Głos Alty odbił się echem od ścian i przez chwilę nie wiedziałem, skąd dochodził. Potem pobiegłem ku niej, ciesząc się, że nie muszę na niego patrzeć. Przeszedłem pod łukiem na mały kamienny pomost. Machała z drugiego brzegu fosy. – Znalazłam jabłka – zawołała. – Stare, ale nadal słodkie. Kto to jest? Przyszedł za mną. Spojrzałem na niego raz, a potem krzyknąłem: – Nikt! Wracaj natychmiast! Wytrzeszczyła oczy w mroku. – Cześć, nikt – powiedziała. – Ja mam na imię Alta. – Lucian Darnay – odpowiedział i skłonił się. Był to niski, zamaszysty ukłon, tak przesadzony, że zdawał się trwać godzinę; Alta rozpromieniła się i dygnęła, jakby nie dostrzegła kpiny. – Alta, chodźże. Jest mi zimno. I tak nie powinno nas tu być. – No już, już! Idę. Chciałam tylko… – Idę. – Odwróciłem się i ruszyłem na drugą stronę wysepki, ku ścieżce prowadzącej do domu. – Powiedziałam, że idę! – Nie zatrzymałem się, kiedy to

powiedziała. Przeszedłem przez trzciny i nacisnąłem lód stopą; przede mną widać było bąble pod powierzchnią, więc cofnąłem się tam, gdzie lód był czysty i biały jak tynk. Wziąłem głęboki wdech i się zatrzymałem. Kiedy się odwróciłem, ledwo ją widziałem: stała po drugiej stronie fosy, prawie niewidoczna w mroku, czarna postać wśród drzew. Darnay stał między nami. Czy Alta coś powiedziała? Nie byłem pewien. To mógł być jakiś inny dźwięk, ćwierkanie ptaka albo szum wiatru w sitowiu. Ale po chwili ześlizgnęła się na lód – jedno ramię wykręcała dziwacznie, starając się utrzymać jabłka łokciem – i ruszyła ku środkowi fosy. Ale nie poszła najprostszą drogą przez lód, mijając Darnaya i ku mnie; zamiast tego skręciła w bok, ku najszerszemu fragmentowi, gdzie lód był… Otworzył się pod nią jak usta. Moment niedowierzania – urwany pisk, zbyt krótki, by stać się krzykiem – i zniknęła. Biegłem przez powietrze, które mnie trzymało. Buty ślizgały się na zeschłej trawie, nie mogłem złapać równowagi; nie mogłem oddychać, jakbym to ja, a nie Alta, znalazł się pod wodą. – Mam ją! Nie ruszaj się! – Dobiegł do niej pierwszy. Zdołała znaleźć grunt i wynurzyła się, dysząc, ciemna woda sięgała jej do pasa. Rzucił jej płaszcz i użył go jak liny, by wyciągnąć Altę na stały ląd. Potem owinął ją nim tak ściśle, że widać było tylko jej twarz. Kiedy do nich dobiegłem, wstał już i podnosił ją z ziemi. – Gdzie mieszkacie? Jak daleko stąd? – Niedaleko. Dziesięć minut spacerem… – Zawiozę ją. Przeziębi się na śmierć. – Poradzimy sobie. Dziękuję. – Ale Alta dyszała, wydając z siebie okropny dźwięk jak pęknięty miech. Podniosłem głos i wyciągnąłem do niej ręce. – Alta, na litość boską, co ci do głowy strzeliło? Mogłaś… – Konno będzie szybciej. Zostawiłem konia tuż za mostem.

Alta mnie poprowadzi. Prawda? Zakaszlała i skinęła głową. – Emmett, proszę… tak mi zimno… Zacząłem mówić: „Spacer cię rozgrzeje”, ale dygotała, a przez płaszcz Darnaya zaczęła przesiąkać lodowata woda. – Doskonale. Jedźcie. – Obróciłem się do Darnaya. – Odstaw ją bezpiecznie do domu albo… Ale on już biegł na most, a Alta potykała się za nim. Zniknęli na ścieżce między drzewami. W mroku rododendrony zdały się zbliżać o cal, kiedy się za nimi zamknęły, odcinając ścieżkę tak, że nie widziałem już sylwetek; ale chłodne powietrze niosło dźwięk głosu Darnaya i tupot kopyt, kiedy odjechali. Nagle zostałem sam. Króliki na ramieniu mi ciążyły, ich futerko było miękkie niczym pleśń. Zadrżałem, przeszył mnie konwulsyjny dreszcz, po którym poczułem się jeszcze gorzej. Odwróciłem się i pomaszerowałem do domu. Kiedy do niego dotarłem, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Stałem u podnóża kuchennych schodów i patrzyłem w górę; słyszałem mamę krzątającą się w sypialni, jej głos odbijał się echem w przewodzie kominowym, kiedy dokładała do kominka, i ochrypłe odpowiedzi Alty. U szczytu schodów – skąd dostrzegliby mnie, gdyby spojrzeli w dół – tato rozmawiał z Darnayem. Garbił się tak, jak podczas rozmów z nauczycielem albo kościelnym z Castlefordu, który czasami odwiedzał brata; Darnay powiedział coś i tato zaśmiał się, służalczo kiwając głową. Darnay uśmiechnął się i odsunął włosy z czoła. Miał na sobie moją najlepszą koszulę. Jej mankiety zaczynały się strzępić, a przy kołnierzyku pożółkła ze starości. Prawie cofnąłem się do kuchni, żeby poczekać do jego wyjścia, ale się przemogłem i ruszyłem na górę, do sypialni Alty. Leżała na poduszkach niczym bohaterka ballady, policzki miała

znowu zaróżowione. Wyglądała tak dobrze, że kiedy się odezwała, chrypka wydała mi się udawana. – Cześć, Emmett. Nie poruszyłem się, patrząc na nią. – Ty mała idiotko. Mówiłem ci, żebyś nie schodziła ze ścieżki. – Alta odwróciła głowę, nie odpowiadając, i zapatrzyła się w ogień. Na ustach igrał jej uśmieszek. Niewielki, tajemniczy uśmieszek, jakby była w pokoju sama. – Alta! Mówię do ciebie! Mama spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi. – Emmett, dlaczego jej nie powstrzymałeś? Powinieneś wiedzieć. Gdyby tam nie było tak płytko… – Już dobrze, mamo – powiedziała Alta. – Lucian mnie przecież uratował, prawda? – No tak, dzięki niebiosom, ale… – Alta zaczęła kaszleć. Mama zerwała się na równe nogi i pochyliła nad nią. – Oj, kochanie. Oddychaj płytko, najwolniej, jak możesz. O, właśnie, od razu lepiej. – Czy mogę dostać coś do picia? – Oczywiście. – Mama wyszła, rzucając mi spojrzenie oznaczające, że jeszcze ze mną nie skończyła. Kiedy zostaliśmy sami, Alta oparła się o poduszki i zamknęła oczy. Od kaszlu zarumieniły jej się policzki. – Dzięki, Alta. Teraz pomyślą, że to wszystko z mojej winy. – Odetchnąłem. – Naprawdę, co ty sobie wyobrażałaś? Otworzyła oczy. – Em, przepraszam… – No raczej! – …ale nic nie mogłam na to poradzić. – Powinnaś była patrzeć pod nogi. A poza tym w ogóle nie powinnaś była wchodzić na lód. Mówiłem ci…

– Tak, wiem. – Ale brzmiała tak, jakby słuchała muzyki, której nikt inny nie słyszał. Schyliła głowę i wodziła palcem po wzorze na kołdrze. – I… – Ale nie wiedziałem za bardzo, co powiedzieć. Pochyliłem się, próbując zajrzeć jej w twarz. – Alto? – Powiedziałam: przepraszam. – Spojrzała na mnie i westchnęła. – Em, proszę, zostaw mnie samą. Jestem chora. Chyba się przeziębiłam. – I czyja to wina? – Dlaczego chociaż raz w życiu nie możesz być dla mnie miły? – Zanim zdążyłem zareagować, ciągnęła: – Po prostu chcę odpocząć. Emmett, ja mogłam umrzeć! – No właśnie! Właśnie to próbowałem… – Przestań się mnie czepiać, dobrze? Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć. – Odwróciła się na poduszkach tak, że widziałem tylko jej potylicę. Warkocz jej się rozplatał. – Dobrze. – Ruszyłem ku drzwiom. – Doskonale. Leż sobie i myśl, jaka jesteś głupia… – Nie jestem głupia! Byłam przekonana, że mnie uratuje, i ura… A potem zapadła cisza. – Zaraz, co? – powiedziałem. Nie odpowiedziała. W dwóch krokach znalazłem się przy łóżku. Złapałem ją za ramię i odwróciłem bezceremonialnie. – Zrobiłaś to specjalnie? Żeby cię uratował? Wyrwała mi się. – Emmett! Cicho! On jest na dole… – I co z tego! Wlazłaś na popękany lód tylko po to, żeby jakiś nadęty dupek, którego nigdy w życiu nie widziałaś, cię wyciągnął? A gdyby nie wyciągnął? Jak mogłaś? A gdybyś

zginęła? A gdybyś… – Ciii – powiedziała, klękając na łóżku; miała wielkie oczy. – Proszę, Emmett, proszę, nie. Wziąłem głęboki wdech. – Mam nadzieję, że będziesz miała koszmary, że się topisz – powiedziałem. – Mam nadzieję, że się obudzisz z krzykiem. Nigdy więcej tak nie ryzykuj. Rozumiesz? Albo sam cię zabiję. – Nie rozumiesz. Jesteś zazdrosny, bo Perannon Cooper dla ciebie nie rzuciłaby się do lodowatej wody! Spojrzałem jej w oczy. Umilkła; na twarz znów zaczął jej wypełzać ten uśmieszek, znów słyszała tę tajemniczą muzykę. Odwróciłem się i odsunąłem zasłony, żeby wyjrzeć na podwórko. Było ciemno, nic nie widziałem, ale za to słyszałem, jak krowy się niecierpliwią. Alta ich oczywiście nie wydoiła. Nad zwieńczeniem dachu stodoły lśniły zimno gwiazdy. Kiedy już byłem pewien, że dam radę spokojnie się odezwać, powiedziałem: – Nie przejmuj się. Nie powiem mamie ani tacie. Opuściłem zasłonę i ruszyłem do drzwi. – Emmett? Dokąd idziesz? Wyszedłem na korytarz i zamknąłem drzwi, żeby jej nie słyszeć. Różne wstęgi gniewu splątały się w jeden ciasny węzeł, aż w końcu musiałem się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść. Ciągle widziałem, jak wchodzi na lód, który się pod nią załamuje, jak Darnay ku niej biegnie, a jego płaszcz powiewa na wietrze. Nawet teraz, na schodach, w ciepłym świetle lampy, słysząc, jak mama grzebie w skrzyni z pościelą, czułem wokół siebie zimną przestrzeń, kamienne ściany, widziałem czerwone niebo… Zamrugałem. Na ścianie naprzeciw mnie stary haft ciotki Frei głosił: „Niewinność najpiękniejszą dziewczęcia ozdobą, zachwycajże się tak śliczną osobą”. – A ty co wyprawiasz? – zapytała mnie mama znad naręcza

koców. – Dlaczego zostawiłeś Altę samą? – Nic jej nie będzie. – Zbiegłem po schodach do kuchni i zatrzymałem się w pół kroku. Darnay stał obok pieca i przyglądał się obrazkowi wiszącemu na ścianie. Przełknąłem, patrząc na niego, zaskoczony własną wściekłością, ale nie mogłem przestać myśleć o Alcie zapadającej się przez lód i o tym, jak się ślizgałem, kiedy próbowałem biec. To jego wina. A potem on się ku niej bez namysłu rzucił, jakby miał do niej prawo. Mogła umrzeć. Spojrzał przez ramię, ale kiedy zorientował się, że to ja, wyraz jego twarzy zmienił się tak szybko, że nie byłem pewien, jak wyglądał wcześniej. Spróbowałem powstrzymać gniew, kiedy się odezwałem: – Dlaczego nadal tu jesteś? – Twój ojciec szuka dla mnie płaszcza. Moje ubranie jest mokre. – To moja koszula. – Twoja matka powiedziała, że mogę ją pożyczyć. Koszula twojego ojca sięgała mi do kolan. – Kiedy nie przestałem się na niego gapić, wzruszył ramionami i odwrócił się ku piecowi. Był chudszy, niż mi się wydawało; koszula na nim wisiała i widać mu było kręgi w szyi. Drgnął, jakby poczuł na sobie mój wzrok. – Widzę, że spodnie też sobie wziąłeś. Odwrócił się. Na jego policzkach pojawił się delikatny rumieniec, ale oczy miał spokojne. – Twoja mama zaproponowała. Powiedziała, że nie będziesz miał nic przeciwko. Ale może życzysz sobie, żebym je zdjął? – Oczywiście, że nie. – Jeśli ją sobie przywłaszczyłem… – Zaczął zdejmować koszulę przez głowę. Ujrzałem zarys miednicy nad paskiem spodni, kości wystawały przez skórę białą jak kość.

– Daj spokój! – Odwróciłem się instynktownie. – Nie bądź głupi. – Dziękuję. – Cisza, a potem szelest materiału. – Nie martw się, zwrócę ubranie przy najbliższej możliwej okazji. W końcu mogłem na niego znowu spojrzeć. Miał mokre, potargane włosy, rumieniec zalał mu policzki. Koszula była jeszcze bardziej sfatygowana, niż mi się wydawało: na żebrach tak się przetarła, że aż przeświecała, oraz po raz pierwszy zwróciłem uwagę na nierówny szew wykonany przez Altę na ramieniu. Darnay wyglądał w niej jak w sukni balowej. Wziąłem głęboki wdech. – Dziękuję ci za uratowanie mojej siostry… – Proszę bardzo. – …ale myślę, że powinieneś już sobie pójść. – Twój ojciec szuka mi płaszcza. – Już. Zamrugał i zmarszczył brwi; potem opuścił wzrok i zaczął się bawić jednym z siepiących się mankietów. Spodziewałem się, że ruszy ku drzwiom, ale on stał w miejscu, obracając w palcach nitki. – Nie wydajesz się bardzo zadowolony z faktu, że przywiozłem twoją siostrę do domu. Powoli wypuściłem powietrze. – Powiedziałem: dziękuję. Pokręcił głową. – Nie proszę cię, żebyś mi dziękował. – A o co? – O nic! To ci próbuję powiedzieć. Ja ją po prostu przywiozłem do domu. Nie żeby Alta… – dodał.

– Nie żeby Alta co? – Próbowałem nie myśleć o tym, jak chwilę temu wyglądała: zarumieniona, z błyszczącymi oczami, uśmiechnięta, bo on ją uratował. – No… – zawahał się. A potem przechylił głowę i oczy mu błysnęły. – Nie miała nic przeciwko temu. Nabijał się ze mnie. Rzuciłem się na niego. Zatoczył się i uderzył w ścianę, moje przedramię na jego gardle, jego wielkie oczy. Spróbował się wyrwać, ale oparłem się całym ciężarem ciała na jego krtani. – Co ty… – wykasłał. – Nie mów tak o niej! – Moja twarz znalazła się o dłoń od jego twarzy, czułem jego oddech na ustach. – Jest jeszcze dzieckiem! Po prostu głupim dzieckiem. – Nigdy nie mówiłem… – Widzę, co o niej myślisz. – Puść mnie! – Słuchaj… – Zwolniłem ucisk na jego gardło, ale kiedy próbował się wyrwać, złapałem go za ramię i pchnąłem na ścianę. Uderzył w nią głową. – Zapomnisz, że to się wydarzyło. Jeśli zbliżysz się na mniej niż milę do Alty, moich rodziców albo mnie, zabiję cię. Albo gorzej. Zrozumiano? – Chyba coś mi świta. Powoli się odsunąłem. Poprawił kołnierzyk koszuli – mojej koszuli – patrząc mi w oczy; dłonie mu się trzęsły i byłem z tego zadowolony. – Doskonale. To teraz się wynoś. – Życzysz sobie, jak sądzę, abym ci zwrócił ubranie. – Nie. – Gdyby mama mnie usłyszała, to by ją szlag trafił, ale ja nie chciałem go z powrotem, nie teraz. – Zatrzymaj je. Spal. – Znów patrzyłem mu w oczy, szukając choć błysku zaskoczenia.

Przechylił głowę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią, a potem mi się ukłonił tym przesadzonym gestem, który sprawił, że poczułem się jak kmiot. Następnie wyszedł na mróz, nie oglądając się za siebie.



XIII Następnego dnia Alta zemdlała na schodach i musieliśmy ją zanieść do łóżka, bo majaczyła i mówiła, że podłoga się ugina; tato i ja nie mieliśmy nawet czasu się o nią martwić, bo sypnęło śniegiem, a owce nadal były na dolnym polu. Pamiętam z tego dnia tylko wyjącą białą zamieć, kiedy je zaganialiśmy do zagrody, białe igły niesione wichurą, wbijające mi się w twarz, palące lodowate powietrze w gardle i walenie krwi w głowie. Wiatr tak wiał, że musieliśmy do siebie wrzeszczeć, i kiedy zagnaliśmy stado i padliśmy w kuchni, wciąż dzwonił mi w uszach. Wracało mi czucie w twarzy, policzki i czoło paliły. Tato przeklinał, ale niespójnie i z ulgą, więc zorientowałem się, jak bardzo się martwił. Nie mogliśmy zostać w kuchni długo, rozgrzaliśmy się i zjedliśmy coś; nadal czekała nas praca, nie wspominając o tym, że skoro Alta zachorowała, ktoś musiał przejąć jej obowiązki. Następnej nocy tuż przed świtem pod ciężarem śniegu zapadł

się przegniły róg dachu szopy na drewno i kiedy nakarmiłem żywinę, wydoiłem krowy i wyczyściłem kanki na mleko, musiałem cały poranek spędzić na naprawie, a lodowata woda wlewała mi się do rękawów i ciekła po karku. A potem codzienna nuda czyszczenia chlewu i stajni, rąbania drewna… Cała robota, którą trzeba było zrobić, a którą utrudniało zimno i głęboki śnieg. Na dodatek padła nam owca i kiedy tato nie chciał sprzedać padliny Alfredowi Stephensowi, musiałem ich rozdzielać, bo Alfreda prawie poniosło. Wszyscy byli wściekli; nawet mama na mnie nawrzeszczała i kiedy czekała na lekarza, który miał osłuchać płuca Alty, rozpłakała się ze złości, bo okazało się, że do makowca zamiast cukru dodała soli. W tym wszystkim miałem tak mało czasu dla siebie, że powinienem w ogóle nie myśleć o Darnayu. Ale od czasu do czasu podnosiłem wzrok i myślałem: gdzie jest, gdzie mieszka, czy dotarł do domu w mojej koszuli i czy się nie przeziębił. Trzymał mnie za słowo i nie oddał koszuli; musiałem wytargować jedną od Freda Coopera i miałem nadzieję, że mama się nie zorientuje. Okazało się więc, że wcale nie był taki rycerski, za jakiego chciał uchodzić, i cieszyło mnie to; a to, co mnie cieszyło jeszcze bardziej, to fakt, że udało mi się go odpędzić od Alty. Ale jednocześnie cały byłem napięty, jakbym za czymś tęsknił, jakbym na coś czekał. Chyba tydzień albo dwa potrwało, zanim Alta wydobrzała na tyle, żeby o niego zapytać. Było to po kolacji jednego z tych dni, kiedy wydaje się, że słońce nigdy nie zajdzie, a i tak nie wyrabiasz się z pracą. Byłem wyczerpany i wszystko mnie bolało, a od słońca odbijającego się w śniegu migotały mi iskierki w oczach. Poszedłbym spać, ale u Alty na kominku palił się ogień, a moja sypialnia była zimna, ciemna i nieprzyjazna; wślizgnąłem się do siostry na palcach i opadłem na krzesło. Pokój był ciepły, oświetlany tylko blaskiem płomieni na kominku i pojedynczą lampą, a złoty półmrok wszystko przyjemnie rozmiękczał: twarz uśpionej Alty, wzór karo i kier na jej pościeli, sprany do rudości, stare zasłony, błysk żelaznej

ramy łóżka… Patrzyłem w ogień, myśląc o wszystkim i o niczym. Zastanawiałem się, kiedy Sprężyna się oszczeni, czy powinienem zaprosić Perannon Cooper na wieczerzę Przesilenia, czy środkowe pole nie byłoby jednak lepsze dla owiec i czy ten tryk, na którego zakup nalegał tato, okaże się dobrą inwestycją. Ale w cieniu kryła się postać – szczupła, ciemnooka, gapiąca się na mnie bezczelnie. – Czy Lucian przyszedł mnie odwiedzić? Podskoczyłem. – Co? Alta przewróciła się w łóżku, odgarnęła mokre kosmyki z czoła i ponowiła pytanie: – Czy Lucian przyszedł mnie odwiedzić? Mama mówiła, że strasznie długo gorączkowałam, i nie pamiętam. – Nie. – Ani razu? – Nie. Widziałem puls bijący nad zagłębieniem jej obojczyka. – Mówił, że przyjdzie. – Ale nie przyszedł. – A co z jego ubraniem? Wzruszyłem ramionami. Wcześniej tego dnia mama odezwała się na zatroskanym wdechu: – Ojej, nie wrócił po swoją koszulę! I ten drogi płaszcz… Pomyśli, że jesteśmy złodziejami. Bez słowa wyślizgnąłem się do stajni, gdzie się spracowałem, wlewając koniom do poideł więcej wody, niż potrzebowały. – Ale to okropne – powiedziała Alta. – Pomyśli, że je ukradliśmy.

– Pewnie go już nie potrzebuje. – Na pewno potrzebuje. A poza tym obiecał mnie odwiedzić. Nie rozumiem, dlaczego tego nie zrobił. – Pewnie zapomniał o twoim istnieniu. Zmarszczyła brwi i usiadła, owijając się kołdrą. Od gwałtownego ruchu zaczęła kasłać. Złapałem ją za rękę i ściskałem ją delikatnie i równomiernie, aż Alta złapała oddech. – Ty głupia gąsko – powiedziałem. – Spójrz na siebie. Jesteś jak stara sieczkarnia Jensona, rzucasz się i plujesz dookoła. Przewróciła oczami. – Nie zamierzałam zachorować. – Sama to sobie zrobiłaś – powiedziałem tonem tak lekkim, jak mogłem. – I wszystko na nic. Wszystko dla jakiegoś chłopca, który nawet nie zadał sobie trudu, żeby się dowiedzieć, jak się czujesz. A poza tym pewnie i tak już wrócił tam, skąd przyszedł. – To siostrzeniec lorda Archimbolta. – Co? Alta jęknęła i wyrwała mi dłoń; musiałem ją nagle ścisnąć. – Cissy Cooper mi powiedziała. On jest z Castlefordu, ale mieszka z lordem Archimboltem, żeby mu pomóc w prowadzeniu posiadłości czy coś w tym stylu. Cissy mówi, że jego rodzina jest okropnie bogata. Rządca lorda Archimbolta opowiedział o tym przyjacielowi jej dziadka, a on ojcu Cissy, a… – Mieszka w Nowym Domu? Na jak długo tam przyjechał? – Nikt nie wie. Może na zawsze. Może będzie spadkobiercą lorda Archimbolta. Wstałem, ale pokój był mały i nie miałem dokąd uciec. Ukucnąłem przed kominkiem i wbiłem pogrzebacz głęboko w palenisko, próbując rozbić palące się głownie. – Powiedział, że mnie odwiedzi. Powiedział, że pośle do

Castlefordu po owoce dla mnie. – Najwyraźniej tylko tak mówił. – Pogrzebacz rozbił największą głownię, która rozpadła się w morzu iskier. – Co jest z tobą, Emmett? Dlaczego go tak nienawidzisz? Usiadłem na piętach. Ciąg podniósł kawałek kory, ognista linia pełzała po jego brzegu, a potem się uniósł i poszybował jak płatek szarego śniegu. – Lepiej ci będzie bez niego – powiedziałem. – On nie… Ludzie jak my nie… Nie mogłabyś… Wiesz, o co mi chodzi. Zapomnij o nim. – Nie, nie wiem, o co ci chodzi. – Spojrzałem na nią: pochylała się do przodu, policzki jej płonęły. – Nic o nim nie wiesz. A może mu na mnie zależy? – Zależy na tobie? Alta, jesteś dzieckiem, które wyciągnął z wody. To wszystko. Na litość boską, przestań o nim myśleć! – Gapiliśmy się na siebie ze złością. – A poza tym – dodałem powoli – sama mówiłaś, obiecał, że przyjdzie w odwiedziny, i nie przyszedł. Wyciągnij wnioski. Cisza. Popioły gasły. Jeśli nadal będę grzebał w palenisku, zdławię ogień. Odłożyłem pogrzebacz i wstałem. – Co mu powiedziałeś? – Co? Zmrużyła oczy. – Powiedziałeś mu coś, nie? – Oczywiście, że nie. Nie musiałem. Alta, on cię nigdy nie miał zamiaru odwiedzić. – Ty świnio! – Wyskoczyła z łóżka i rzuciła się na mnie. Odganiałem ją najdelikatniej, jak mogłem, ale ponieważ bałem się ją skrzywdzić, walnęła mnie pięścią w ramię, a potem przyłożyła mi w ucho, aż zadzwoniło.

– Alta, na litość boską, przestań! – Kłamiesz! Co… mu… powiedziałeś? – Podkreślała ciosem każde słowo. W końcu złapałem ją za nadgarstki i rzuciłem na łóżko, brutalniej, niż powinienem. Przez kilka sekund siłowaliśmy się jak dzieci, a potem opadła na poduszki i zaczęła kaszleć. Twarz miała spoconą i czerwoną jak dziecko, ciemne kosmyki włosów przylepiły się do policzków. Usiadłem na łóżku obok niej i wygładziłem najbliższą łatę na kołdrze, czekając, aż Alta przestanie kaszleć. – No dobrze – powiedziałem. – Tak, kazałem mu się trzymać z daleka. – Dlaczego? – Bo się bałem… – Jak mogłeś? – Wyprostowała się i spojrzała na mnie z wściekłością. Głos jej zachrypł. – Emmett, jak mogłeś? Nie rozumiem. Przyszedłby w odwiedziny, wiem, że on by przyszedł. A wtedy… – A wtedy co? Patrzyła na mnie bez słowa. A potem naciągnęła kołdrę na twarz. – Alta. – Wszystko zepsułeś! – Kołdra tłumiła jej głos. – Wszystko. Całe moje życie. Przewróciłem oczami. – Nie bądź śmieszna. – Nie rozumiesz! – Wystawiła twarz spod kołdry. – To było to, Emmett. Wiedziałam, kiedy go tylko ujrzałam. Kocham go. Zapadła cisza. Spodziewałem się, że zacznie chichotać i odwróci wzrok, ale tego nie zrobiła. Nigdy wcześniej nie widziałem jej takiej: pewnej, namiętnej, rozgorączkowanej.

W żołądku zwinął mi się twardy, nieprzyjemny węzeł. – Nie bądź głupia. Nie znasz go. Jak możesz coś takiego mówić? – Wiem – odpowiedziała. – Wiedziałam, kiedy tylko go zobaczyłam. To była miłość od pierwszego wejrzenia. – Alta, to są bajki. Musisz kogoś znać, żeby się w nim zakochać. – Czuję się tak, jakbym go znała całe życie! Kiedy go zobaczyłam… – Usiadła, oczy jej płonęły. – Słuchaj, Cissy mówi, że czasami w nocy przychodzą wiedźmy, Em, słuchajże mnie, przychodzą i zostawiają ci kupę złota, ale kiedy się rano budzisz, nic nie pamiętasz. A może ja go już znałam, tylko zapomniałam, może naprawdę kochaliśmy się wcześniej i dlatego… – To bez sensu – powiedziałem. – Przede wszystkim nie uważasz, że wszyscy zauważyliby, gdybyś nagle straciła pamięć? – Mówi, że przytrafiło się to jej kuzynce i dlatego kuzynka jest trochę szurnięta. – Aż tak szurnięta nie jesteś. – Emmett, mówię poważnie! – Pokaż mi złoto – rzekłem, siadając głębiej na krześle i zaplatając ręce na piersi. – Nie masz, co? No właśnie. Nie bądź głupia. – Co ty w ogóle wiesz o miłości? – Nagle przewróciła się na brzuch i zagrzebała twarz w poduszce, a potem zaczęła szlochać. Wstałem. A potem usiadłem i dotknąłem jej ramienia. Strząsnęła moją rękę i dalej płakała. Zacisnąłem zęby i starałem się zmusić, żeby wyjść z pokoju, ale nie mogłem jej przecież tak zostawić, kiedy szlochała, jakby ktoś złamał jej

serce. – No już, przepraszam. Proszę, nie płacz. No już, Tally… Wynagrodzę ci to, obiecuję. To tylko chłopak. Tego kwiatu jest pół światu. – „Ale ja chcę tego”, usłyszałem jej głos w swojej głowie. – Proszę, przestań. Alta, przestań. Proszę. Proszę, nie płacz. Słuchaj… – Starałem się ją obrócić tak, żebym widział jej twarz, ale zesztywniała i się poddałem. – Przepraszam. Martwiłem się. – Przepraszasz? – usłyszałem jej stłumiony głos. – Tak. Nie chciałem cię zdenerwować. Ja tylko… – Napiszesz do niego? I przeprosisz? Zawahałem się. Znów zaczęła płakać, ciszej. Przekonywałem samego siebie, że to tylko foch, ale łkała tak rozpaczliwie i desperacko, że opadłem na krzesło i syknąłem przez zęby. – Mogę. Jeśli muszę. – I poprosisz go, żeby mnie odwiedził tak, jak obiecywał? – Ja… Alta, on nie przyjdzie. Jestem pewien, że nie przyjdzie. Odwróciła się. Miała zaczerwienioną twarz, oczy błyszczące i pełne łez. – Każ mu przyjść. Przeczesałem włosy rękami. – Dobrze – rzekłem. – Ale przestań płakać. – Dziękuję. – Otarła oczy wnętrzem nadgarstków. Wzięła głęboki, drżący wdech. – Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałam, Em. – Wiesz, że nie lubię, jak tak na mnie mówisz. – Przepraszam, Emmetcie. – Uśmiechnęła się przez łzy i lekko uderzyła mnie w ramię. Nagle, ni z tego, ni z owego, jakaś wredna, podła część mnie chciała ją walnąć na odlew. – Jesteś najlepszy.

– Dzięki, smyku. – Pociągnąłem ją za warkocz, a ona wyrwała go z mojej dłoni. Wstałem. – Prześpij się lepiej. Do jutra. – Pojedziesz do niego jutro wcześnie rano? Kiwnąłem głową. – To dobranoc. – Zakopała się w pościeli i podciągnęła kołdrę pod brodę. Kiedy byłem przy drzwiach, odezwała się sennym głosem: – Emmett? – Tak? – Wyjdę za niego za mąż. Droga do Nowego Domu była zasypana śniegiem, ledwo przejezdna, biała i cicha. Dzień był szary, w powietrzu wisiała zapowiedź kolejnej śnieżycy, a ja wziąłem konia, żeby wrócić do domu najszybciej, jak się dało. Od czasu do czasu z drzewa spadała z sykiem śniegowa czapa, a w krzakach skakał ptak; ale coś w ciszy i świetle tego poranka sprawiało, że ściągałem koniowi cugle, aby nie robił zbyt dużo hałasu. Na pierwszy rzut oka zza drzew dom wydawał się martwy, ale kiedy podjechałem bliżej, okazało się, że z kominów unosił się dym, a stopnie prowadzące do drzwi zostały zamiecione. W lecie piaskowiec miał kolor miodu, ale w tym świetle wydawał się szary jak wszystko inne. Sprawdziłem, czy w oknach się coś poruszało, ale niebo odbijało się od nich tak intensywnie, że widziałem jedynie chmury. Zsiadłem, wziąłem rzeczy Darnaya owinięte w papier pakowy i przewiązane sznurkiem i ruszyłem przez podjazd do drzwi wejściowych. Nad moją głową wznosiła się wieża z blankami, a mnie przeszył dreszcz tego samego irracjonalnego przeczucia, które miałem w ruinach. Jedyne, co musiałem zrobić, to zostawić paczkę na progu, żeby ktoś ją znalazł. Mój list – wsadzony pod węzeł – był zaadresowany, więc będą wiedzieć, komu ją oddać. Zawahałem się; nie wiedziałem,

czy to właściwe działanie. Im dłużej tu stałem, tym większa była szansa, że go spotkam. Nie zastanawiając się zbytnio, pociągnąłem za sznur dzwonka najmocniej, jak mogłem, a potem cofnąłem się i oparłem o ścianę werandy. Na dachu nade mną, łopocząc skrzydłami, wylądował ptak i zrzucił na mnie śnieg. Drzwi otworzyły się szybciej, niż się spodziewałem. To był on. Zmrużył oczy, jakby zamierzał coś powiedzieć. Ale milczał. – Przywiozłem twoje ubranie. Spojrzał na trzymaną przeze mnie paczkę i znów na moją twarz. – Proszę. – Wyciągnąłem paczkę ku niemu. Cofnął się i dotarło do mnie, że pewnie się spodziewał, że znów go uderzę. W końcu ją wziął. – Nadal mam twoje – rzekł. – Przywiózłbym je, ale wydawało mi się, że nie jestem mile widziany. – Nieważne. – Dziękuję. – Wsunął palce pod sznurek i spojrzał na mnie. – Przyjechanie tutaj musiało cię sporo kosztować. Brzmiało to niewinnie, ale kpina była zauważalna jak kawałek szkła w misce z wodą. – Nie spodziewałem się ciebie – odparłem. – Myślałem, że otworzy mi lokaj. – Och, oczywiście – rzekł. – Jak widzisz, dom działa niczym dobrze naoliwiona maszyna, nie mam pojęcia, dlaczego nie zostawiłeś paczki u stróża. Stróżówka była ruiną, w dachu ziały dziury, a połowy okien nie było. Kiedy ją mijałem, coś przebiegło po kamiennej podłodze. Zacisnąłem zęby i się odwróciłem. – A to co? – Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem, że wyciągnął spod sznurka złożony kawałek papieru.

– To przeprosiny. Alta powiedziała mi, żebym… – Urwałem. Dodałem z wysiłkiem: – Nie powinienem był się tak do ciebie odzywać. – Odzywać? Chodzi ci o to, że nie powinieneś był mnie atakować? Odwróciłem się i spojrzałem mu w oczy. – Nie przeciągaj struny – poradziłem. Cisza. Gapiliśmy się na siebie. Czułem się, jakbym stał na wąskim moście nad otchłanią; jeden fałszywy ruch i obaj spadniemy. W końcu uniósł ramię i uśmiechnął się do mnie półgębkiem. – W porządku – powiedział. – A co mam teraz zrobić? Dać ci napiwek? Nie mrugnąłem. Miałem zachichotał i odwrócił wzrok.

drobną

satysfakcję,

kiedy

– Moja siostra będzie zachwycona, jeśli przyjedziesz w odwiedziny – powiedziałem. – W odwiedziny? Naprawdę? – Zmrużył oczy. – Co się stało? Czyżby ktoś się dowiedział, że jestem synem i spadkobiercą Piersa Darnaya? Odetchnąłem głęboko. – Chciała ci porządnie podziękować. – Wydawało mi się, że nie podoba ci się pomysł, żebym odwiedzał twoją rodzinę. – Słuchaj, powiedziałem przecież, że mi przykro. – Prawie się zakrztusiłem tymi słowami. – Alta chce cię widzieć. Będziesz mile widziany. To wszystko. Kiwnął powoli głową, obracając kopertę w palcach. – Nie musisz tego czytać. – Wyciągnąłem rękę. Zabrał ją z mojego zasięgu w mgnieniu oka.

– To ja o tym zdecyduję. Zwalczyłem pokusę, by mu ją wyszarpnąć. Nie ufałem własnym słowom. Odmaszerowałem przez śnieg, wiedząc, że mnie obserwował. Dosiadłem konia jednym płynnym ruchem; małe zwycięstwo. Chciałem odjechać, nie oglądając się za siebie, ale wbrew sobie zatrzymałem się na początku drogi i spojrzałem przez ramię. Wciąż stał w drzwiach, chociaż lodowaty wiatr potrząsał dachówkami. Uniósł rękę, w której trzymał list. – Przekaż pozdrowienia swoim rodzicom! – zawołał głosem, który niósł się czysto i płasko w śnieżnej ciszy. – I powiedz siostrze, że niedługo ją odwiedzę. Dwa dni później wszedłem na podwórko i zobaczyłem jego konia uwiązanego u bramy. Nie przyjrzałem mu się wcześniej – była to kasztanowa klacz, duża i spokojna, taki koń, na którym jeździsz, kiedy boisz się spaść – ale po siodle wiedziałem, że należała do niego. Nikt w wiosce nie jeździłby w takim; gdyby mógł sobie na nie pozwolić, byłoby za dobre, żeby go codziennie używać. Rzuciłem koszyk z podpałką obok sterty drewna. Ściemniało się i niemal potknąłem się o polano, którego nie zauważyłem. Zakląłem i złapałem się nowego słupka podpierającego szopę. – Emmett? Głos Alty. Drzwi do stajni się otworzyły, światło lampy wylało na kamienie. Zamrugałem, osłaniając oczy przed nagłym blaskiem. – Powinnaś być w łóżku – powiedziałem. – Jest lodowato. – Sprężyna się oszczeniła. Chodź, zobacz. Przeskoczyłem przez koszyk i pobiegłem do stajni. Było tam ciepło i pachniało końmi i sianem, a Grubasek zarżał na

powitanie; w przelocie klepnąłem go po nozdrzach. – Ile? – Tylko dwa. Ale oba żyją. Podszedłem do najdalszego boksu, który był pusty, i przewiesiłem się przez przepierzenie, żeby spojrzeć do środka. Sprężyna się irytowała i zakrywała szczeniaki; ale potem odsunęła się, niezadowolona, i zobaczyłem dwa małe ciałka z chudymi ogonami, jedno ciemne, a drugie białawe. Poczułem, jak wyszczerzam zęby w uśmiechu. – Już jadły, tato je obejrzał i mówi, że wyglądają na zdrowe. Są takie słodkie. Były. Nachyliłem się bardziej. Sprężyna zobaczyła mnie i zamachała ogonem, ale kiedy wyciągnąłem do niej dłoń, zignorowała mnie i wróciła do szczeniaków. Zaczęły ssać, wsadzając ślepe pyszczki w brzuch Sprężyny, i przysięgam, że słyszałem, jak przełykały mleko. – Są bardzo małe. Chłodny, matowy głos Darnaya zerwał zaklęcie i prawie straciłem równowagę. Stał za mną. – Owszem – odparłem, łapiąc się belki nad głową. – Są. Bardzo małe. Wyszedł z cienia i spojrzał do boksu. Miał na sobie to same ciemne, drogie ubranie co wcześniej, a źdźbło słomy, które przykleiło mu się do klapy, wyglądało jak złoty łańcuszek. Spoglądał na szczeniaki, jakby się zastanawiał, czy da się z nich zrobić rękawiczki. – Wyglądają jak włochate ślimaki – powiedział. – Z ogonami. – Wiem – odparła Alta. – Cudowne są, prawda? Emmett, posuń się. – Wsadziła stopy w szczelinę między deskami i podciągnęła się obok, popychając mnie w bok, żeby Darnay też mógł spojrzeć. – O, zobaczcie…

– Ten czarny będzie szczurołapem – powiedziałem. – Zakład? – Tato mówi to samo! – Alta wykrzywiła się do mnie. – Skąd wiecie? Założę się, że obaj zgadujecie. – Po prostu wygląda… na zadziornego. – Dostrzegłem spojrzenie Alty i zacząłem się śmiać. – Naprawdę! Nie zmyślam. – W każdym razie tego tato zatrzyma. Mówi, że nie możemy sobie pozwolić na kolejną suczkę. – Tę białą weźmie Alfred Carter? – Nie, zmienił zdanie, pani Carter powiedziała, że już mają za dużo psów. Musimy znaleźć jej innego pana. Prąd lodowatego powietrza wdarł mi się za kołnierz. – Sprzedacie ją? – zapytał Darnay. Rzuciłem mu spojrzenie nad głową Alty i odwróciłem wzrok. – To terier – odparłem. – Nie piesek ozdobny ani polowczyk. – I…? – I jak nikt jej nie weźmie, to nikt jej nie weźmie. – Em, nie – powiedziała Alta. – Wydaje mi się, że może ją wziąć jeden z Millerów. Albo Cyganie, jeśli w tym roku przyjadą… Oni zawsze potrzebują psów, prawda? – Ale radość w jej głosie była wymuszona. Małe ciałka podrygiwały we śnie, pełne zaufania. – Tak – odparłem. – Znajdziemy jej miejsce. Darnay zmarszczył brwi. – A jeśli nie? Rzuciłem Alcie spojrzenie. Patrzyła na psy. Udawała, że nie usłyszała, ale zachwyt zniknął z jej oczu. – To nie twoja sprawa, Darnay – odrzekłem. – Co się z nią stanie?

Zawahałem się. Alta podniosła i opuściła wzrok. Złapała źdźbło słomy i zaczęła się nim bawić, przewlekając przez palce. Darnay też ją obserwował. – Jeśli nikt jej nie weźmie, tato ją utopi – powiedziałem. Zapadła cisza, którą przerwał szelest siana, a potem jeden z koni zaczął sikać. – Ale na pewno… – Pytałeś. Tak brzmi odpowiedź. – Rozumiem. – Naprawdę? My tutaj nie możemy sobie pozwolić na uczucia względem zwierząt. – Em, przestań, naprawdę… – powiedziała Alta. W tym samym momencie Darnay zapytał: – Mogę ją wziąć? Alta obróciła się, przerzucając ramię przez górę boksu. Zagapiliśmy się na niego. – Co? – powiedziałem w końcu. – Czy mógłbym…? Zapłaciłbym wam za nią. Zająłbym się nią. Nigdy nie mia… Nie jestem rolnikiem, ale będzie jej ze mną dobrze. – Psu? – Co? Tak. A komu innemu? – Po co ci terier? – Po prostu… – Wziął głęboki wdech. Coś mu błysnęło w oczach i zgasło. – A jakie to ma znaczenie? Obiecuję, że będę o nią dbał. – Och tak, idealnie, dziękuję! Będzie miała dobry dom. Prawda, Em? Tato będzie zadowolony, dziękuję, Lucian! – Kiedy Alta zeskakiwała, Darnay sięgnął ku niej, podając ramię, aby się na nim oparła. Zawahała się na moment, nie dotykając go,

ale twarz jej się rozjaśniła. Darnay uśmiechnął się do niej, a ona do niego. Nie patrząc na mnie, rzekła: – Czyż on nie jest uroczy? – Możemy znaleźć kogoś innego. – Ucieszyłem się, że Darnay się obrócił i przestał uśmiechać. – Nie bądź głupi! Oczywiście, Lucianie, że możesz ją wziąć. W końcu uratowałeś mi życie. A teraz uratowałeś ją. – Dała krok w jego stronę, zaciskając palce w pięść, prawie jakby wciąż czuła jego dotyk. Przez chwilę patrzył mi w oczy w sposób, którego nie umiałem odczytać. Cokolwiek niemalże pojawiło się w jego wzroku chwilę temu, już zniknęło. Odwrócił się do Alty. – Dziękuję. – Pójdę powiedzieć tacie. – Odeszła. Oczy jej błyszczały. Drzwi do stajni zatrzasnęły się za nią i słyszałem, jak na zimnym powietrzu zaczęła kaszleć. Potem znów zapadła cisza. Darnay w bezruchu zaglądał do boksu. Gapiłem się na niego, aż znów na mnie spojrzał. – Nie możesz jej wziąć, dopóki nie skończy przynajmniej trzech miesięcy. Pokiwał głową. W świetle lampy jego twarz wydawała się złota, jak podobizna starożytnego bożka. Przeciąg poderwał parę źdźbeł słomy z podłogi, a ja poczułem, jak lędźwie przeszywa mi dreszcz. Zacisnąłem zęby, nie dając nic po sobie poznać. – Ale chciałbym ją odwiedzać. Żeby mnie poznała. Miałem zamiar sobie pójść. Potknąłem się, złapałem równowagę; moje podkute buty zaskrobały o podłogę tak mocno, że Grubasek parsknął. Darnay miał otwartą, niewinną twarz; zmierzyłem go spojrzeniem od białego kołnierzyka przez źdźbło trawy na klapie marynarki aż po lśniące czarne buty. Udało mu się ich nie zabrudzić, kiedy przechodził przez podwórze.

Wyciągnąłem rękę. – Niezła zagrywka. – Co? – O to ci chodziło, nie? O otwarte zaproszenie? Spojrzał na moją wyciągniętą dłoń. Cofnąłem ją, zanim zdołał ją uścisnąć i zrobić ze mnie idiotę. – Tak się składa, że zawsze chciałem mieć psa. – No jasne. – A poza tym gdyby twój ojciec miał ją utopić… Syknąłem przez zęby. – Nieważne. Wygrałeś. – Nie mam pojęcia, o co niby walczyliśmy… – Mnie nie musisz oczarować. Reszta już je ci z ręki. Patrzył na mnie, delikatnie marszcząc brwi. Poczułem, jak robi mi się ciepło, jakbym zaczynał mieć gorączkę. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. – Tato jest taki zadowolony, Lucianie – powiedziała Alta. – Wiedziałam, że się zgodzi. A teraz wyciągnę ją z boksu, żebyś mógł ją potrzymać, tylko szybko, bo Sprężynie się to nie spodoba, ale będzie mogła cię przynajmniej obwąchać… Co z wami, chłopcy? – Spojrzała na mnie, na Luciana i znów na mnie. – Emmett, wyglądasz, jakbyś miał zatwardzenie. – Nie siedź tu za długo, Alto. Wyszedłem, zostawiając ich razem.



XIV Miałem nadzieję, że Darnay zmieni zdanie; ale kiedy nie pojawił się następnego dnia, poczułem, jak wypełnia mnie przedziwne rozczarowanie, jakby ktoś, komu chciałem przyłożyć, właśnie mnie przeprosił. Przez następny tydzień pogoda była nijaka – śnieg nie padał, ale niebo było tak jasne, że zlewało się z zaspami na ziemi i oczy płatały mi figle. Starałem się nie myśleć o Darnayu, ale myśli mi wędrowały, wzrok ślizgał się po dziwnie miękkich konturach i obcych kształtach pól, które powinny wyglądać inaczej, i wtedy… Raz, brnąc przez najgłębszy śnieg u podnóża górnego pola, potknąłem się o kamień i wylądowałem na plecach; kiedy złapałem oddech, przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Dopiero kiedy dźwignąłem się na nogi i przytrzymałem murku, rozpoznałem miejsce, które od miesięcy miałem naprawić, i pokręciłem głową, że zgubiłem się na własnym podwórku. Tej nocy źle spałem, a cały następny dzień czułem się rozdrażniony

i poirytowany. Nic mi nie wychodziło – kopnąłem wiadro pełne mleka, świnia wpadła do mleczarni, bo nie zasunąłem porządnie zasuwy, dach stodoły zaczął się uginać, a lis zabił nam kolejną owcę. Tato był w równie podłym nastroju, a mama nie miała czasu się o nas martwić, tyle tylko, że kazała mi przynieść wody na pranie, podczas gdy ona karmiła kury i kończyła inne obowiązki Alty. W końcu prawie sobie obciąłem palec, siekając rzepę; to mnie otrzeźwiło. Gwizdnąłem pajdę zapiekanki chlebowej za plecami mamy i ruszyłem do stajni, gdzie jadłem, patrząc, jak Sprężyna karmi szczeniaki. Ale nawet szczeniaki mnie irytowały. Przez długi czas nie rozumiałem dlaczego, aż wreszcie dotarło do mnie, że przypominały mi sposób, w jaki na mnie patrzył, i jak jego pogarda się do człowieka przyklejała nawet wtedy, kiedy go obok nie było… – Lucian! Nie wiem, jak długo wołała Alta. Wepchnąłem do ust ostatni kawałek zapiekanki i wyszedłem na podwórze. Stała w oknie i machała; słyszałem zbliżający się stuk kopyt na drodze na podwórze. Ale ponieważ śnieg tłumił dźwięki, zaskoczyło mnie, że dosłownie chwilę później Darnay pojawił się przede mną i zsiadł z konia. Popatrzyliśmy na siebie. W końcu kiwnął głową, jakby ostrożnie się ze mną witał, i otrzepał płaszcz z przesadną ostrożnością. Przyjechał konno, jego płaszcz pachniał końskim potem, a buty były zabłocone, ja z kolei pracowałem cały dzień i nie dość, że cuchnąłem własnym potem, to jeszcze byłem uwalany błotem, pajęczynami i owczym łajnem. Nie powinienem czuć się gorszy od niego, a jednak odwróciłem się z zaczerwienionymi policzkami. Obok pieńka leżał topór, po który bezsensownie sięgnąłem, jakbym dopiero co przestał rąbać drewno; złapałem najbliższe polano i przerąbałem je na pół. Być może chciał coś powiedzieć w ciszy, która nastąpiła, ale Alta zdążyła już zbiec po schodach. – Chodź zobaczyć szczeniaki – zawołała i Lucian ruszył do

niej. Czy zawahał się, czekając, aż się do niego odezwę? Nie obchodziło mnie to. Rozrąbałem jeszcze trzy polana, zanim poszedłem za nimi. – Będzie miała wielką czarną plamę, spójrz – mówiła Alta, przytulając szczeniaka delikatnie do piersi. – Proszę. Potrzymaj ją. – A jeśli ją upuszczę? – Nie upuścisz – odparła Alta. – Trzymaj. Słodka jest, prawda? Jak jej dasz na imię? – Jeszcze o tym nie myślałem. – Niezdarnie podniósł szczeniaka. – Masz rację, wygląda, jakby ktoś ją oblał atramentem. Jak kleks. Chyba moglibyśmy ją nazwać… – Nie dasz jej na imię Kleks – powiedziałem. Obejrzał się; nie zauważył, że wszedłem. – Nie zamierzałem tego nawet sugerować. Plama? Kropka? – Ciapka – powiedziała Alta. Szczeniak otworzył pyszczek i ziewnął, a Alta zachichotała. – Widzisz? Ciapka. I została Ciapką. Darnay zdawał się mieć to w nosie; uśmiechał się, kiedy Alta się uśmiechała, zupełnie jakby liczyło się, że to ona zasugerowała imię. Traktował szczeniaka jak dziecko – ostrożnie, radząc się we wszystkim Alty – i bardzo go za to nie znosiłem. Wszystkie jego poczynania były widoczne jak na dłoni: każdy półuśmiech, każde delikatne dotknięcie psiego nosa było dla Alty. A kiedy przyjeżdżał na farmę – już co drugi dzień – to po to, aby spotkać się z Altą, a nie zająć szczeniakiem. Kiedy znów zaczęła kaszleć i na tydzień wróciła do łóżka, siedział z nią całymi godzinami, grając w gry i nabijając się z niej, kiedy zajadała się czekoladkami, które sprowadził z Castlefordu. Na początku trzymałem się z daleka. Jeśli musiał się pojawiać, to nie chciałem ich razem oglądać. Ale mniej więcej po tygodniu mama wciągnęła mnie za sobą do spiżarki i zamknęła

za nami drzwi. – Emmett? Muszę z tobą porozmawiać. – Co? Tutaj? Tu jest zimno. – Szybko. Chodzi o Altę. I o pana Darnaya. Pana Darnaya. Moja mina musiała zdradzać, co myślałem, bo przerwała mi, zanim zacząłem mówić. – Emmett, posłuchaj mnie. Wiem, że go nie lubisz, nie patrz tak na mnie, myślisz, że nie zauważyłam? Ale musisz myśleć o Alcie. – Myślę o Alcie, właśnie dlatego go… – To może być jej szansa. Jeśli się w niej zakocha… – To bez sensu! Nie zakocha się. – Wiem, że to nie jest duża szansa. Ale pomyśl, co by jej to dało, Em. Gdyby się z nią ożenił… Takie rzeczy się zdarzają! Rzadko, wiem, ale ona jest bardzo piękna i naprawdę mógłby. Jest bogaty, przystojny, czarujący i młody. Lepszej szansy mieć nie będzie. Nie niszcz tego. – Chcesz ją sprzedać za najwyższą cenę. Mama pociągnęła się za ucho, paznokieć odcisnął się w miękkim ciele czerwonym półksiężycem. W końcu powiedziała: – Nie spodziewałam się, że zrozumiesz. Jesteś bardzo naiwny. Bardziej naiwny od Alty. Ale mimo to potrzebuję twojej pomocy. – Pomocy? A co mam niby zrobić, zacząć mu ją wychwalać? Opowiadać, jak się ją będzie fantastycznie posu… – Ani się waż! Zapadła cisza. Wepchnąłem ręce do kieszeni i westchnąłem. – Co mam zrobić?

– Wbrew temu, co ci się wydaje – powiedziała ostro – bardzo Altę kochamy i nie chcemy, żeby stała jej się krzywda. Mam nadzieję, rozpaczliwą nadzieję, że pan Darnay odmieni jej życie. Ale jeśli się tak nie stanie, nie chcę, aby ucierpiała jej reputacja. Chcemy mieć pewność, że nigdy… że niezależnie od tego, co do niego czuje, nie ulegnie pokusie. – Jej się wydaje, że go kocha – odparłem. – Oczywiście, że będzie chciała ulec pokusie. – No dobrze. Wobec tego prosimy cię, żebyś… miał na nich oko. Żeby nie uległa. – Mamo, chcesz, żebym był przyzwoitką? Mam robotę, nie siedzę całymi dniami na tyłku! – Nie bądź głupi. Wiem, że jesteś zajęty. Nie masz tego robić ciągle, tylko od czasu do czasu, kiedy będziesz miał wolną chwilę, a oni zostaną sami. Musimy ją chronić. Zacisnąłem pięści w kieszeniach i zapatrzyłem się na słoik piklowanych nieszpułek. W szkole mówiliśmy na nie dupogryzy. Musiały nadgnić, zanim dało się je zjeść. – Mamo… on jej złamie serce. – Od złamanego serca nikt jeszcze nie umarł. – To jeszcze dziecko. – Ja byłam ledwie rok starsza, kiedy wychodziłam za twojego ojca. Emmett, to naprawdę wspaniała szansa. Nie zauważasz tego? A gdyby tobie ktoś zaproponował lepsze życie? – Gdyby Darnay proponował, kazałbym mu wsadzić je sobie… – Mama zmrużyła oczy i w porę ugryzłem się w język. – Odmówiłbym. Mama westchnęła, zgarnęła kilka słoików i przepchnęła się obok mnie. Ostrym, kwaśnym tonem rzekła: – Upewnij się, że się zorientują, że możesz niespodziewanie wejść. Zrobisz to, dobrze?

– Jasne – odparłem, ale już sobie poszła. Posłuchałem jej. Nie chciałem; zmuszałem się do tego i za każdym razem, kiedy szedłem do pokoju Alty, miałem im za złe, że tracę na nich czas. Ludzie myśleli, że w zimie na farmie się leniuchuje, ale jeśli przed wiosną nie zdążysz z naprawami, to będziesz się miał z pyszna – a raczej ja będę się miał z pyszna, jak tato mnie dorwie. Towarzystwo Darnaya działało mi na nerwy też z powodu tego, jak na mnie patrzył i jak wstydziłem się zapachu obory, nafty albo potu, którym przesiąknięta była moja koszula, i tego, jak mi się żołądek ściskał w jego obecności. Zawsze wiedziałem, kiedy się pojawiał, nawet jeśli nie widziałem, że przyjechał. Miałem nadzieję, że ich na czymś przyłapię i będę mógł mu kazać się wynosić i nigdy nie wracać; ale on zawsze wyglądał, jakby nie miał nic do ukrycia. Nie ufałem mu też z tego powodu: że jedynie ciągnął Altę od czasu do czasu za warkocz albo psotnie dawał jej po nosie. Zachowywał się za bardzo jak brat, jakby Alta była po prostu dzieckiem. Ale dni mijały, a ja spędzałem z nimi coraz więcej czasu. Miałem parę prac, które równie dobrze mogłem wykonywać w domu. Dni stawały się krótsze, a ja z zadowoleniem siedziałem przy świetle, dłubiąc przy pasach albo strugając kołki czy przeglądając katalog nasion i przygotowując się na długie dyskusje z tatą, czy lepiej zasiać więcej branki, czy kostrzewy. Zrobiło się bardzo zimno – przyniosłem pudło ze szczeniakami Sprężyny do domu, żeby były blisko ognia – a ponieważ Alta dochodziła do siebie po chorobie, w jej pokoju zawsze palił się ogień na kominku. Czasami siedzenie tam było niemal przyjemne: ciepło, a Alta i Darnay rozmawiali po cichu albo w milczeniu zajmowali się grą, albo Darnay gwizdał przez zęby, kiedy Alta próbowała wyszywać. Czasami musiałem zaciskać zęby, żeby się nie roześmiać z czegoś, co powiedział. Czasami musiałem wbijać sobie paznokcie w dłoń, aby mnie też

nie oczarował. To było popołudnie pewnego dnia, kiedy Alta od rana była w złym humorze. Próbowała tego nie okazywać przed Darnayem, ale znałem objawy: nawijała pasmo włosów na palec, a potem nagle zagapiła się na mnie. – Emmett, nie masz czegoś innego do roboty? – Co? – Patrzyłem na pasjansa, którego Darnay rozłożył na jej kołdrze, i ugryzłem się w język, kiedy nie zauważył dziesiątki kier, dzięki której zebrałby cały rząd. – Dlaczego nie pójdziesz sobie i nie zajmiesz się czymś? Nie musisz tu siedzieć, jeśli się nudzisz. – Nie nudzę się. – Siedzisz i łypiesz spode łba. Poczułem, jak krew napływa mi do twarzy. Darnay przerwał grę; przenosił wzrok z Alty na mnie i marszczył brwi. Przez ostatnie parę tygodni bardzo się starałem nie okazywać, co do niego czuję. – Alta, zamknij się. – Nikt cię nie zmusza, żebyś tu siedział. Lucian jest zbyt dobrze wychowany, żeby cokolwiek powiedzieć, ale… – Alto. – Darnay zebrał karty na kupkę. – Ja nie mam nic przeciwko. – Jesteś po prostu dobrze wychowany. Em, jeśli nie umiesz się zachować, dlaczego sobie nie pójdziesz? – Mieszkam tu – odparłem. – Mam prawo… – Lucian, ani mi się waż stąd ruszać! Zakazuję ci wychodzić. Emmett, a ty może po prostu… – Alto, nie musisz nikogo wypraszać w moim imieniu – powiedział Darnay. Spojrzał mi w oczy. – Przepraszam. – Za co? – Nie opuściłem wzroku.

– Ja tylko… chciałem po prostu… – Wypuścił powietrze przez zęby. Zapadła cisza. Wsadził karty do pudełka, nie patrząc na nas. – Słuchaj, Alto, robi się późno. Wrócę jutro. – Nie! – Złapała go za rękaw i spojrzała na niego wielkimi oczami. – Proszę, nie idź jeszcze. Popatrzył na mnie, a ja wzruszyłem ramionami. A potem nagle rzucił mi karty. – Przetasuj je, dobrze? – Usiadł i pochylił się ku Alcie, ujmując jej twarz w dłonie tak, że musiała spojrzeć mu w oczy. – To nie Emmett jest niegrzeczny, tylko ty – powiedział. – Przestań. – C-co? – Ani ja, ani Emmett nic nie zrobiliśmy. Albo zaczniesz się zachowywać, albo sobie pójdziemy. Zamrugała, kompletnie zdumiona, a potem ku memu zaskoczeniu zachichotała i zatrzepotała rzęsami. – Masz rację – powiedziała. – Przepraszam, Lucianie. – Nic się nie stało. – Też się roześmiał i trzepnął ją palcem po nosie. – A teraz przepowiem wam przyszłość. Spójrzmy. – Wziął karty i położył cztery na kołdrze. Kiedy się nimi zajmował, zauważyłem, jak Alta dotyka swego policzka, jakby nadal czuła jego dotyk. Uniósł głowę. – Dwójka pik, dwójka kier, walet pik, dziesiątka pik. Hmmm. Ciekawe. – Czy to źle? – Nie – odpowiedział. – Wręcz przeciwnie. – Wskazał dwójkę kier. – To miłość. Dwójka pik przed nią oznacza… nie jestem pewien. Może kłótnię. Albo że nie od razu zrozumiesz, że to prawdziwa miłość. A walet pik… Ciemnowłosy młodzieniec. Zakochasz się w ciemnowłosym młodzieńcu. A on zakocha się w tobie. Jak ci się to podoba? Spojrzała na niego i zrobiła wdech. Nie uśmiechała się. Przez

chwilę widziałem kobietę, którą się stanie. – A potem? – zapytała. – Potem… – Wsadził karty do pudełka. – A potem nie wiem – odrzekł lekko i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Pewnie będziecie żyć długo i szczęśliwie. Teraz zostawiam cię z tymi myślami i wrócę jutro. Zobaczymy, czy mi się uda przywieźć tych suszonych owoców, które tak lubisz. Dobrze? – Wstał. Pokiwała głową. Wciąż miała ten dziwny, dorosły wyraz twarzy, jakby ktoś rzucił na nią snop białego światła. Poczochrał jej włosy. – I bez scen – powiedział. Patrzyła, jak odchodzi. Gdyby się obrócił, zobaczyłby, jak na niego patrzyła; ale nie zawracał sobie tym głowy, zbiegając po schodach jak uczniak po ostatniej lekcji, zadowolony, że może wreszcie uciec. Złapałem go w kuchni. Przez uchylone drzwi zobaczyłem, jak kuca na podłodze, a kiedy wszedłem, wstał ze szczeniakiem w ramionach. – Zaraz sobie pójdę – powiedział. – Chciałem jeszcze zobaczyć Ciapkę. – Nie odpowiedziałem. Po chwili zmarszczył czoło. – Co? Czemu tak na mnie patrzysz? Zamknąłem za sobą drzwi. – W co ty pogrywasz, Darnay? Ostrożnie ukucnął i włożył Ciapkę z powrotem do pudełka. Ale nie wstał; klęczał na podłodze i patrzył na mnie, a Ciapka żuła jego palec. – O czym ty mówisz? Odetchnąłem powoli. – Alta spotka ciemnowłosego, przystojnego nieznajomego, który się w niej zakocha, tak?

Wzruszył ramionami. – Słuchaj, to nie było… To tylko… – Co? Żart? Zabawa? Nie przyszło ci do głowy, jak to wymyślałeś, że mogła… Uniósł brew. – Dlaczego uważasz, że to wymyśliłem? – Bo… – Zawahałem się. Ciszej dodałem: – Wobec tego to przypadek? Że powiedziałeś jej dokładnie to, co chciała usłyszeć? Jakaś emocja przeleciała mu przez twarz. – Wydawało mi się, że wszystkie dziewczynki marzą o poznaniu tajemniczych nieznajomych. – Darnay, do licha! – Ukucnąłem obok niego, żeby móc spojrzeć mu w twarz. – Nie bądź taki cwany. Jak śmiałeś jej wmawiać, że ją kochasz? Zbladł. Odsunął dłoń od Ciapki. – Nic takiego nie powiedziałem. – Och, oczywiście, bo nie masz pojęcia, co ona sobie wyobraża! – Nie bądź głupi. – Wstał. – Nie wiem, co dokładnie sugerujesz, ale jeśli sobie wyobrażasz, że mam zakusy na cnotę Alty… – Masz mnie za idiotę? – No… – Obrzucił mnie spojrzeniem. – Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. Wyprostowałem się. Serce mi waliło. To ciągłe pragnienie – nie, potrzeba – aby mu przyłożyć, doprowadzało mnie do szału, zwłaszcza że wiedziałem, że się nie odważę. – Dlaczego nie dasz jej spokoju?

Cisza. Założył ręce na piersi i gapił się na mnie. W końcu rzekł: – W porządku, przyznaję się. – Co? – Masz rację. Zamierzam uwieść Altę, chociaż wiem, że to ledwie dziecko, ale to dodaje sytuacji pikanterii, a potem ją porzucić. Jeśli zajdzie ze mną w ciążę, jeszcze lepiej. Zrujnuję jej życie. I twoje, i twoich rodziców. Tylko dlatego, że mam na to ochotę. To mnie podnieca. Wpatrywałem się w niego. Oczy miał jak dwa kawałki węgla: nieruchome, nieludzkie. Gardło mi się zacisnęło tak, że ledwie oddychałem. – Ty… naprawdę… – Nie! – Odwrócił się i cofnął parę kroków. – Nie, naprawdę nie! Na litość boską, za kogo ty mnie masz? Uratowałem twojej siostrze życie, przywiozłem ją do domu, odwiedzam ją, kiedy choruje, przynoszę prezenty, żeby poprawić jej humor, przygarniam szczeniaka, żeby go ocalić przed śmiercią, a ty się na mnie gapisz, jakbym zamierzał kogoś zabić. Dlaczego? – Bo mnie ciarki przechodzą na twój widok! Cisza. – Przynajmniej jesteś szczery. – Brzmiał na znużonego. Zdjął z wieszaka płaszcz i się w niego ubrał. – Nie martw się o Altę. Nic jej nie będzie. Schyliłem głowę i się odwróciłem. Usłyszałem, jak drzwi skrzypnęły i trzasnęły, potem kroki w holu. Podmuch wiatru zagrzechotał dachówkami. Na zewnątrz było lodowato; ale skoro przyjechał do nas przez śnieg i lód, to i wróci do siebie. Podszedłem do psiego legowiska, ale szczeniaki spały. Sprężyna obróciła łebek i zamachała ogonem. Gdyby nie Darnay, Ciapka już by nie żyła.

Ale coś z nim było nie tak. Nie wymyśliłem sobie tego. Wyciągnąłem rękę nad najgorętszym kawałkiem płyty kuchennej, zastanawiając się, czy jej dotknę. Przez parę następnych dni unikałem obojga. Jakiś czas wcześniej obiecałem Alfredowi, że pomogę mu zreperować komin; pogoda nie była najlepsza, bo przyszedł mróz i musieliśmy uważać, żeby nie ściął zaprawy, ale nalegałem. Mama i tato zerknęli na siebie, kiedy im powiedziałem, że przez jakiś czas będę pracować na Wygonie, ale dzień wcześniej skończyłem nasz płot i tato tylko posłał mi spojrzenie nad ciastem. – Doskonale, kochanie, przejmę zajęcia Alty – powiedziała mama i wróciła do śniadania. Schyliłem głowę, żeby ukryć wyraz twarzy, i zająłem się krojeniem chleba na coraz mniejsze kawałki. Ale po dwóch dniach robota się skończyła i musiałem wrócić na farmę. Przesilenie się zbliżało, trzeba było zabić świnię i przynieść polano i gałęzie; zazwyczaj lubiłem te przygotowania, ale teraz gdziekolwiek się obejrzałem, widziałem Darnaya, jak przyjeżdżał albo odjeżdżał. Kiedy wraz z mamą niosłem świnię, którą właśnie opaliliśmy, Darnay wjeżdżał na podwórko. Kiedy nas mijał, poczułem wzrok mamy. Nagle od zapachu palonej świńskiej sierści i krwi na mojej koszuli zrobiło mi się niedobrze. Otarłem pot z czoła i pchnąłem taczkę przez bramę. Nie patrzyłem na Darnaya, chociaż słyszałem szczęk jego obcasów, gdy zsiadał; poszedłem do pompy i opryskałem sobie twarz lodowatą wodą. Oprawienie świni zajęło parę godzin, a potem stawiałem wędzarnię na podwórzu; dopiero późnym popołudniem, kiedy było już zupełnie ciemno, zmyłem z siebie brud i poszedłem na górę. Serce mi waliło, kiedy wchodziłem do Alty, ale Darnay chłodno skinął mi głową, jakby nie pamiętał, co mu powiedziałem.

– Cześć, Farmer – powiedział. – Darnay – odrzekłem. Schylił lekko głowę w pozdrowieniu, a potem wrócił do gry, w którą grał z Altą. Ciszę przerywały szczęk kości, ciche przekleństwa Darnaya i chichot Alty. Schyliłem głowę i zająłem się uprzężą, którą miałem nareperować, ale dużo czasu upłynęło, zanim palce przestały mi drżeć. Potem zawarliśmy rodzaj rozejmu. Nie patrzyliśmy na siebie częściej, niż to było konieczne; kiedy rozmawialiśmy, to uprzejmym, neutralnym tonem, jakbyśmy się nigdy wcześniej nie spotkali. Bałem się, że Alta zauważy, że zachowujemy się inaczej – ja mu już nie rzucałem wściekłych spojrzeń, kiedy ją ciągnął za warkocz, on mnie już nie traktował z kpiącą uprzejmością – ale kiedy Darnay był w pobliżu, na nic i nikogo innego nie zwracała uwagi. Nigdy nie widziałem jej takiej szczęśliwej i wszystko mnie od tego bolało. To nie mogło trwać; prędzej czy później musiała się zorientować, że Darnay jej nie kocha. Ale dni mijały. Pewnego popołudnia uświadomiłem sobie, że do Przesilenia zostały tylko dwa dni; gdziekolwiek spojrzałem, wisiały wieńce z gałęzi ostrokrzewu i świerku, gwiazdki ze złotego papieru i czerwone bombki, a kuchnię wypełniał zapach cynamonu i stopionego masła. Alta spędziła ostatni tydzień nad girlandami z powoju – plotła je niestarannie, jakby nie mogła się zmusić, żeby choć na chwilę oderwać wzrok od Darnaya – i teraz wieszaliśmy je we dwóch, a Alta dyrygowała nami z sofy, na której siedziała owinięta w koce. Oczy jej błyszczały z podniecenia, a Darnay spoglądał na nią i się uśmiechał. – Nie, ta opada, musicie ją podpiąć pośrodku – powiedziała. – Doskonale, o pani. – Skłonił jej się, ciągle trzymając girlandę, a potem sięgnął w bok tak mocno, że krzesło się pod nim zachybotało. – Tutaj? Spojrzałem w dół na kupę ciemnozielonych liści, które traciły

już połysk. – Pójdę po więcej szpilek – stwierdziłem. – Dobry pomysł. Alta, naprawdę, czy to musi wisieć absolutnie idealnie? Wszedłem do kuchni i zacząłem ryć w szufladzie kredensu w poszukiwaniu szpilek. Mama, lekko oprószona mąką i zarumieniona jak Alta, wałkowała ciasto na stole. – O, Emmett, sięgnij mi ten słoik, co? I jak już tu jesteś, dołóż pod blachę. I jeszcze odmierz mi funt cukru i nastaw go na karmel. Widziałeś ojca? Obiecał oskubać gęś. Kiedy wreszcie wróciłem do salonu, całowali się. Zamarłem w drzwiach. Nie. Tańczyli. Darnay ją obejmował, ale jednocześnie nią obracał, nawigując wśród mebli, głowa przy głowie. Darnay nucił melodię, która zmieniała się w zdyszane: – Raz, dwa, trzy… – A potem: – W bok, dostawiasz, dobrze, do licha, moja wina! – Zanim znów zaczął nucić: – La la la, tak, dobrze, la – dośpiewał, a Alta zachichotała. – Przestań, nie mogę, no teraz to twoja wina. – Zatrzymali się i roześmiali. – Jeszcze raz. – Nie możesz się męczyć. – Nie męczę się. – Uśmiechnęła się do niego, oddychając szybko. Wyglądała… pięknie. Jego dłoń na jej talii była elegancka, arystokratyczna, taka dłoń, która ani dnia nie przepracowała, bo nie musiała. – Ale ja się zaczynam męczyć – odparł Darnay. Odsunął jej z czoła kosmyk mokrych włosów i puścił ją jednym, wydawało się, gestem. – A co z resztą girland? Czy twój brat nie miał przynieść nam szpilek? – Odwrócił się i zobaczył mnie w drzwiach. – Emmett! – powiedziała Alta. Podskoczyła ku mnie na palcach, jakby nadal tańczyła. – Lucian uczył mnie tańczyć

walca. – Widziałem. – Postawiłem pudełko szpilek na stole i zająłem się zdejmowaniem wieczka. – Dobrze nam szło? – Darnay na pewno wie, co robi. – Em, nigdy wcześniej nie tańczyłam walca, nie możesz oczekiwać, że od razu będę idealna. Muszę ćwiczyć. Wyciągnęła rękę do Darnaya, ale ten się roześmiał i pokręcił głową. – Przepraszam. Nie jestem tak wytrzymały. – Świetnie, to pokaż Emmettowi, co ma robić. Kiedy wrócisz, będę tancerką idealną. – Alta, ledwo co wstałaś – powiedziałem. – Powinienem się już zbierać – rzekł Darnay w tym samym momencie. – O nie! Lucian, proszę, jeszcze parę minut. Jutro jest wigilia Przesilenia, trzeba być dobrym dla ludzi! Przygryzł wargę, uśmiechając się, i spojrzał mi w oczy. – Sama go naucz, Alto. Już wiesz, co robić. – Doskonale, nauczę. Ale musisz zostać i mnie poprawiać, jak mi nie będzie szło. – Pociągnęła mnie w bok, abyśmy stali twarzami w tę samą stronę. – Rób to, co ja. Krok do przodu, w bok, dostawiasz, o tak, widzisz? Raz, dwa, trzy… Spróbowałem naśladować jej ruchy. Darnay patrzył na nas tak, jakby powstrzymywał śmiech. – Nie, tak, och, jaki ty jesteś powolny! – Alta, daj mu szansę – powiedział Darnay. – Zatrzymałem się i spojrzałem na niego, ale obserwował moje stopy. – Nie popędzaj go. Sama nie byłaś szybsza.

Alta westchnęła i pociągnęła mnie za łokieć. – Złapałeś? To teraz ty stań tam, a ja tu, podnieś ręce i trzymaj je tak. – Spróbowała ustawić mnie jak marionetkę. – A potem prowadzisz, raz, dwa, trzy… Och, na litość boską! – Co znowu zrobiłem? Wydawało mi się, że o to chodziło! – To ty miałeś prowadzić mnie, a nie ja ciągnąć ciebie. Kiedy tańczę z Lucianem, jest zupełnie inaczej. – No jasne – mruknąłem pod nosem. – Lucian, pokaż mu. – Złapała Darnaya za ramię i pociągnęła ku mnie. – Pokaż mu, jak to się robi. – Ja nie… – zacząłem mówić. – Ja nie… – powiedział Darnay w tym samym momencie. Umilkliśmy, patrząc na siebie. Darnay miał ostrożny wyraz twarzy i zarumienione policzki. – Nie sądzę, aby twój brat potrzebował mojej pomocy – powiedział. – Zwłaszcza przy tańczeniu walca. – Bzdury – rzuciła Alta. – Naucz go. Darnay się nie poruszył. Czekał na coś. Poniewczasie, jak głupi, zorientowałem się na co. – Ależ proszę – powiedziałem ochrypłym, nieswoim głosem. – Naucz mnie. – Chcesz, żebym z tobą zatańczył? Odetchnąłem głęboko. – Jeśli chcesz. Jeśli Alta sobie tego życzy. Długo na mnie patrzył i miał nieprzeniknioną twarz. – A nie będą cię od tego… ciarki przechodziły? – Nie – odparłem najspokojniej, jak mogłem. – Nie sądzę. Zmrużył oczy, jakbym był zwierzęciem, które oszacowywał przed kupnem. Poczułem, jak do twarzy uderza mi krew.

Odwróciłem wzrok. Roześmiał się. To był dziwny, ostrożny dźwięk zadowolenia; jakby wygrał, nie wiedząc dlaczego. – Sądzę, że szło ci całkiem nieźle – powiedział. – Dobrze stawiałeś stopy. Musisz się przyzwyczaić, to wszystko. – Wyciągnął rękę i się zawahał. – Jesteś pewien? – Naucz go! Tyle zachodu o nic – parsknęła Alta. – Chłopcy, doprawdy. Darnay zrobił krok ku mnie. Drgnąłem i poczułem, że się cofnął; zanim zdążyłem pomyśleć, chwyciłem go za rękę tak, jak Alta złapała mnie. Jego dłoń była cieplejsza, niż się spodziewałem, lepka od potu; zwyczajna, przyjacielska dłoń, jak mamy czy Perannon Cooper. – No to do dzieła, skoro musimy – rzekłem. – Gotowy? Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy… Był silniejszy, niż się spodziewałem. Tańczyliśmy dookoła pokoju i nagle zrozumiałem, co Alta miała na myśli: nic nie musiałem robić, tylko mu się poddać. To było jak przytulenie, bardzo bliskie, tak bliskie, że ledwo mogłem złapać dech. Raz, dwa, trzy… Potknąłem się. Natychmiast mnie puścił. – Proszę. Teraz możesz uczyć Altę. – Tak. – Zamrugałem, ale pokój nadal wirował. Pęd nie chciał mnie wypuścić. Cofnąłem się i zatoczyłem. Darnay podtrzymał mnie za łokieć. Ciepło jego dłoni płynęło przez materiał mojej koszuli jak woda. Szarpnąłem się, głupio, instynktownie, i natychmiast odskoczył, twarz mu się nagle zmroziła. – Dzięki, Darnay – powiedziałem słabym głosem. – Alta! – W progu stanęła mama. – Co ty wyprawiasz? Mówiłam, że możesz zejść pod warunkiem, że będziesz leżeć na sofie!

– Och, ja tylko… – Do łóżka. Przepraszam, panie Darnay. Szczęśliwego Przesilenia. – Mama zebrała koce i machnęła na Altę. Moja siostra westchnęła, uśmiechnęła się do Darnaya i ruszyła za rodzicielką. Darnay i ja zostaliśmy sami. Spojrzał na mnie, jakby miał zamiar coś powiedzieć, a potem złapał płaszcz i ruszył do holu. Zawahałem się, patrząc na zapomniane zwoje bluszczowej girlandy; a potem, wbrew sobie, ruszyłem za nim. Wyszedł już na podwórko. Zaczął padać lekki śnieg. Zobaczył mnie, ale nie przestał naciągać rękawiczek. – Jedziesz do Castlefordu na Przesilenie? – Nie. – Poprawił rękawiczki, a potem spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał, czemu sobie jeszcze nie poszedłem. – Mój wuj celebruje Przesilenie na swój własny sposób. Tak mówi kucharka. Będzie udo jelenia, szampan, wino, porto… Siedem dań na pozłacanej porcelanie i najlepszym srebrze. Tylko my dwaj w jadalni wielkości stodoły. – Aha. – Och, na pewno będę się świetnie bawić. Wuj się schleje w trupa przy drugim daniu, a ja potem będę patrzył, jak zasypia z twarzą w talerzu. – Postawił kołnierz. – Przez parę dni się tutaj nie pojawię, jeśli o to pytasz. – Przyjedź na wieczerzę do nas. – Co? Gapił się na mnie w zapadającym zmroku, płatki śniegu osiadały mu na rzęsach. Przełknąłem ślinę. – Mama i tato się ucieszą. I Alta, rzecz jasna. Będzie dużo jedzenia. Zawsze zapraszamy robotników i ich rodziny, jeszcze jeden gość nie zrobi nam różnicy. – Zapraszasz mnie na wieczerzę przesileniową?

Uniosłem ramię, ale gapił się na mnie, dopóki nie wymamrotałem: – Tak. Wyraz jego twarzy się zmienił. – Nie – odparł. – Dziękuję. – Ale… – Ale ty tak naprawdę wcale mnie tu nie chcesz, co? – Uśmiechnął się do mnie krzywo, jakbym opowiedział kiepski dowcip. – Nie chciałem… – Niech ciemność będzie spokojna, a światło nadejdzie szybciej, niż się spodziewasz – rzekł. Było to stare, formalne pozdrowienie na Przesilenie. A potem wskoczył na siodło i zostawił mnie drżącego na śniegu.



XV Wiosna przyszła wcześniej niż zwykle. Po Przesileniu było jeszcze parę śnieżyc, ale nie za dużo; po drugiej pełni śnieg był już brudny i koronkowy, roztapiał się w kałuże brązowej brei. Dopóki nie zniknął, brodziliśmy po kostki w błocie, a potem pewnego dnia obudziły się drzewa i wyssały z ziemi całą wilgoć, a powietrze zaczęło pachnieć zielenią i wzrostem. Zawsze uwielbiałem pierwsze dni wiosny, kiedy nagle wyrywaliśmy się z zimowego więzienia, ale tego roku czułem się, jakbym odkrywał nieznany ląd, jakby obserwowanie wiosny przez oczy wychowanego w mieście Darnaya nadało jej zupełnie nową jakość. Alta już wydobrzała i wróciła do swoich zajęć, więc Darnay nie pojawiał się codziennie na całe godziny, ale nadal przyjeżdżał i tak się wpasował w życie na farmie, że zaczął być jego częścią. Zawsze gdzieś był, nie wchodził nam w drogę, ale trudno go było nie zauważyć: przychodził na górne pole z Altą, która przynosiła obiad siewcom, posłusznie wąchał wiatr, kiedy

Alfred przepowiadał deszcz, prawie zwymiotował od ostrego zapachu słodu, kiedy mijał stodołę, w której tato i ja nastawialiśmy bimber. Kiedy owce się kociły, a ja nocowałem w szałasie na polu, przychodził wieczorami z Altą, która przynosiła mi jedzenie; siedzieliśmy razem, pijąc herbatę i nie rozmawiając zbyt wiele, a gwiazdy robiły się coraz jaśniejsze. Któregoś wieczoru akurat urodziło się jagnię. Klęczał potem w błocie, twarz miał oświetloną z jednej strony światłem lampy, a z drugiej blaskiem księżyca i ocierał jagniątku pyszczek słomą. Koszulę miał uwalaną krwią i śluzem, ale zdawał się tego nie zauważać; pochylał się nad maleństwem i w końcu podniósł na mnie wzrok, uśmiechając się z niedowierzaniem. – Widzisz? To nie takie trudne – powiedziałem, a on pokręcił głową i się roześmiał. No i oczywiście była Ciapka. Wszyscy żartowaliśmy sobie z jej podniecenia, kiedy pierwszy raz poczuła królika i ruszyła za nim tak szybko, że łapy jej się plątały, wyobrażaliśmy sobie drzewne, ziemiste nuty, które czuła. Kiedy wracaliśmy pewnego wieczoru z pola, na którym przewracaliśmy kompost – Darnay znudził się po dziesięciu minutach i zaczął nami dowodzić – Alta powiedziała: – Chciałabym mieć jej nos. – Przecież masz, klucho – parsknąłem, ale wiedziałem dokładnie, o co jej chodziło. Właśnie wtedy, kiedy byliśmy zbyt zajęci, żeby na niego uważać, Darnay powinien był wślizgnąć się Alcie do łóżka, jeśli o to mu chodziło – ale tego nie zrobił. Nie zostawał z nią sam na sam za długo; niekiedy wydawało się, że specjalnie przyjeżdżał wtedy, gdy tato albo ja byliśmy na podwórku, i pytał, czy może mi pomóc w pracy. Czasami, kiedy rzucał Ciapce patyk albo próbował ją odciągnąć od króliczej nory, patrzyłem na niego i powtarzałem sobie, że wszyscy się pomyliliśmy, że on chciał tylko Ciapki i towarzystwa. W domu wuja musiał się czuć bardzo samotny, a o nikim innym nie wspominał; może jego

przyjacielskość była powierzchowna, może zadawał się z nami, bo się po prostu nudził. A potem spoglądałem na Altę i serce mi się ściskało, bo jeśli Darnayowi na niej nie zależało, dziewczyna niepotrzebnie robiła sobie nadzieje. Ale kiedy słyszałem, jak gwizdał, wjeżdżając na podwórko, albo widziałem jego wzrok, kiedy na powitanie całował Altę w rękę, nie mogłem się oszukiwać. Był równie szczęśliwy jak ona; zupełnie jakby wystarczała mu jej obecność. Przynajmniej na razie. Ciapka była już wystarczająco duża, żeby odłączyć ją od Sprężyny. Zastanawiałem się, czy nie powiedzieć Darnayowi, żeby ją zabrał i nigdy nie wracał, ale jakoś za każdym razem, kiedy te słowa pojawiały mi się w głowie, postanawiałem ich nie wypowiadać, jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzisiaj. Nie mogłem sobie wyobrazić życia bez Ciapki. Darnay dawał nam pieniądze na jej jedzenie, ale oprócz tego była raczej nasza niż jego. Od tak dawna nie mieliśmy szczeniaka, że zapomniałem, jak to jest, kiedy każdą wolną chwilę możesz spędzić na siłowaniu się z psem, rzucaniu mu patyków albo robieniu mu gryzawek z liny. Brunatna plama na grzbiecie Ciapki zrobiła się czarna i przycięliśmy jej ogon, ale nadal była mała. Kiedy się zmęczyła, wsadzałem ją do worka na króliki, tak żeby wystawała jej głowa. Alta szła obok mnie i szeptała: „Królik!”, a potem chichotała, kiedy Ciapka nastawiała uszu. Darnay rzucił pewnego dnia w przestrzeń: – A oto panna Emmie, pokazująca państwu najnowsze modne akcesorium prosto ze stolicy; zwracamy państwa uwagę na przerzuconą nonszalancko przez ramię torbę, z której wystaje niezwykle podniecony włochaty kołnierzyk… Parę dni później przycinałem żywopłot na zboczu wysokiego pola i nie wziąłem ze sobą worka, więc Darnay niósł Ciapkę w ręku. W połowie drogi do domu mruczał do niej: – Ty rozbestwiona klusko, nie wierzę, że to robię, za chwilę sobie powozu zażyczysz. – Ale kiedy zaproponowałem, że ją przejmę, pokręcił głową. – Nie, dzięki, nie jest ciężka.

– To dlaczego narzekasz? – Nie narzekam, cieszę się. – Uśmiechnął się. Przewróciłem oczami, ale jego dobry humor był zaraźliwy. Szliśmy ścieżką w dół obok siebie w przyjemnej ciszy, a Alta za nami nuciła coś pod nosem. Wyminąłem Darnaya, by otworzyć furtkę na środkowe pole – jeszcze go nie obsialiśmy, a przez nie było szybciej – lecz kiedy tylko przez nią przeszliśmy, Ciapka zaczęła się wiercić i piszczeć. Darnay zaklął pod nosem i spróbował ją przytrzymać. – Zwęszyła coś. Ciapka, uspokój się. Ciapka. – Ale nie uspokoiła się, dopóki nie doszliśmy do krańca pola, gdzie żywopłot spotykał mur podwórka; tam rzuciła się spazmatycznie jeszcze raz. – Ciapka, ty półgłówku, uspokój się! – powiedział Darnay, przechodząc niezdarnie przez furtkę. A potem dodał zupełnie innym tonem: – Cholera. Zeszczała mi się na koszulę. Alta parsknęła śmiechem, bez rezultatu próbując brzmieć jak dobrze wychowana dama. Darnay postawił Ciapkę na ziemi. Natychmiast popędziła w róg stodoły, gdzie lubiły gromadzić się szczury. – Niech to diabli – powiedział, patrząc na siebie. – Jestem mokry i śmierdzę. – Przebierz się lepiej – poradziła Alta. – Nie, dam radę, mogę pojechać do domu. Na szczęście nie jest za zimno. – Nie bądź głupi – powiedziałem. – Alta, przynieś mu moją koszulę, dobrze? – Nie czekałem, aż odpowie. – Chodź do kuchni. Ruszył za mną. Postawiłem miskę z wodą na płycie, żeby ją trochę ogrzać. Darnay sterczał w drzwiach. – Farmer…

– Tak? – Nie musisz mi niczego pożyczać. Odwróciłem się. – Co? Wyglądało na to, że język mu się plątał. – Wolałbym, żebyś… To znaczy… Wiem, że nie masz na to ochoty. – O czym ty bredzisz? Zawahał się, a potem powiedział żartobliwym tonem, który wcale nie był żartobliwy: – Wiesz, ostatnim razem, kiedy pożyczyłem twoją koszulę, próbowałeś mnie udusić. Poczułem uderzenie krwi do twarzy. – Jeśli dobrze pamiętam – odrzekłem – to ty chciałeś się rozbierać. – Z twojej koszuli. – To może niech stanie, że nie będę cię dusił, jeśli ty obiecasz, że nie będziesz nikogo rozbierać? – A siebie z tej oszczanej koszuli? – Tylko zamknij drzwi. Jeśli Alta zobaczy cię nago, może zemdleć. – To może ty też powinieneś odwrócić wzrok. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. Po prostu nie mogłem się powstrzymać. – Umyj się, Darnay. Skinął głową z udawanym posłuszeństwem i zamknął drzwi. Poszedłem do spiżarki po kostkę mydła. Kiedy wróciłem, był już rozebrany do pasa. Nie był już taki chudy; nie był też dobrze zbudowany, ale dzięki spacerom i świeżemu powietrzu na jego

klatce piersiowej pojawiły się wreszcie mięśnie, a brzuch miał płaski, nie zapadnięty. – Dzięki – rzekł i sięgnął po mydło. Odwróciłem się. Mimo żartów czułem się nieswojo, kiedy mył się jak robotnik po dniu pracy; zwłaszcza że ja miałem na sobie ubranie, chociaż nie miałem pojęcia, dlaczego akurat ten szczegół robił różnicę. Alta zapukała do drzwi. Uchyliłem je, wyjąłem Alcie koszulę z dłoni i zamknąłem je znowu, kiedy zaczęła mówić: – Przyniosłam tę niepocero… – Ach – rzekł Darnay, wciągając koszulę przez głowę. – Dziękuję. – Leżała na nim całkiem nieźle, choć nadal był w ramionach węższy ode mnie. – Czekaj, czy to nie jest ta sama koszula, która doprowadziła cię do furii? – Nie – powiedziałem, zanim ugryzłem się w język. – Zamknij się, Darnay. Roześmiał się lekko i triumfalnie, zapinając mankiety. Już mnie nie obchodziło, że się przecierały; nie zwracał uwagi na to, że nosiłem stare i brudne ubrania. – Mogę już wejść? – spytała Alta. – Co wy tam wyprawiacie? – Jeszcze chwila – rzuciłem i usłyszałem, jak westchnęła i zaczęła bębnić palcami w drzwi. Darnay był już ubrany. Zwinął mokrą koszulę w kłębek i położył ją na stole. Nie zapaliłem lampy, w półmroku blade zawiniątko wyglądało jak róża. Darnay stał nieruchomo i mi się przyglądał. W końcu odezwał się cichutko: – Co się dzieje? – Przepraszam – odrzekłem tak szybko, że sylaby się zlały. – Zachowałem się jak idiota. Przepraszam. – Nie ma za co.

– Nie, wiesz… Cały czas… – Nie ma za co, Farmer. – Zostań na kolacji. Nie będzie nic wyszukanego, pewnie zapiekanka, ale mama nie będzie miała nic przeciwko… – Bardzo chętnie. Dzięki. – I tym razem nie zapraszam cię z przy… Och. Doskonale. Popatrzyliśmy na siebie. Było zbyt ciemno, bym dostrzegł wyraz jego twarzy, bo tylko majaczyła w mroku jaśniejszym owalem. Nagle pomieszczenie za nim – ciemny kształt kuchni, błyszczące rzędy miedzianych rondli, czysta kamienna podłoga i wyblakłe wzory na tapecie – wydało się nieznane. Drzwi do spiżarki stały otworem, słoiki połyskiwały jak rzędy wypolerowanych kamieni. – Ja tylko… – Machnąłem ręką. – Na górze. Zaraz wrócę. – Odwróciłem się i wypadłem na korytarz. – Darnay zostaje na kolację – powiedziałem, mijając Altę. – Co? Zaprosiłeś go? Dlaczego? – Złapała mnie za łokieć i prawie się potknąłem. – Dlaczego nie? Wpatrywała się we mnie. Hol był pełen niebieskiego, gasnącego światła wiosennego wieczoru, wzory na jej sukience z różowych stały się fioletowe, a na ścianie kładły się cienie. Okno było otwarte, znad pól wiał zachodni wiatr, przepędzając kwaśny smród podwórza; powietrze pachniało słodyczą świeżej trawy – zapach niósł w sobie obietnicę ciepła. I nagle, kiedy tam stałem, poczułem wiosnę, jakbym dostał gęsiej skórki. Wzruszyłem ramionami i zacząłem się śmiać. – Emmett, co się dzieje? Emmett? Czy ty się z nim teraz przyjaźnisz? W jej głosie słychać było mieszaninę ulgi i podejrzliwości, i czegoś jeszcze, dość nieprzyjemnego. Przeskoczyłem przez

poręcz na schody, biorąc dwa stopnie naraz. Znów mnie zawołała prosząco; ale byłem już na piętrze i się nie obejrzałem. Sądzę, że od tego czasu byliśmy przyjaciółmi. Pod powierzchnią zawsze czaił się prąd, zdradliwy niczym ukryta głębia, który mógł mnie w każdej chwili pochłonąć; ale kiedy czułem jego szarpnięcia, mogłem się wycofać i po jakimś czasie coraz łatwiej było udawać, że go tam wcale nie było. To poczucie zagrożenia, ta dzika elektryczność, od której włosy stanęły mi dęba pierwszego dnia, gdy Darnay wkroczył w nasze życie – to nic, irracjonalna antypatia, teraz, kiedy poznałem go lepiej, mogłem się rozluźnić. Alta wyczuła chyba, że ostatnia przeszkoda runęła. Nie powiedziałem wprost, że gdyby teraz poprosił ją o rękę, pozwoliłbym mu się z nią ożenić, nie żeby moja zgoda wiele znaczyła, ale Alta zdawała się wiedzieć, że tak było. Rzuciła się w miłość, jakby skakała ze zbocza; wydawało się, że szczęście ją roznosi, rozpiera wręcz, a nowy wspaniały świat małżeństwa z Darnayem zdawał się tuż na wyciągnięcie ręki. Oczywiście nadal była dzieckiem i jak wszystkie dzieci interesowały ją drobiazgi, suknia, którą by nosiła, dom, w którym by zamieszkali, pierścionek, który by dostała; pewnego razu siedziała na ganku z Cissy Cooper i zanim mnie zobaczyły i parsknęły śmiechem, usłyszałem, jak mówiła: – …i długi welon! Obrębiony koronką, wiesz, taką ze wzorami kwiatów, które mają naszyte perełki… Tym się nie przejmowałem; sen z powiek spędzały mi momenty, kiedy widziałem w jej twarzy kobietę, którą się stanie za dziesięć lat, i orientowałem się, jak bardzo go pożądała. Poruszała się inaczej, lekko i ospale zarazem; przesuwała palcami po powierzchniach mebli, jakby właśnie odkrywała, że ma zmysł dotyku. Straciła apetyt i zmienił jej się kształt twarzy: usta stały się szersze, kości policzkowe wyraźniejsze.

Ale Darnay traktował ją jak zwykle: z czułą pobłażliwością, jakby byli rodzeństwem. Może dlatego, że był tak pewien jej uczuć. A może, pomyślałem raz, przerażony, to była pogarda… Ale nie. Darnay był dla niej zawsze bardzo dobry; jedyną osobą, którą traktował z dziwną, prowokującą uprzejmością, która mogła skrywać niechęć, byłem ja. Gdybym się nad tym zastanawiał, niechybnie bym zwariował, więc się nie zastanawiałem. Miałem inne rzeczy na głowie: wiosna przyspieszyła, pojawiały się nowalijki w ogrodzie i na polach. Wszystko rosło i kiedy nie mieliśmy niczego do roboty, mama wysyłała nas, żebyśmy nazbierali dzikiego czosnku albo mleczy na wino. Kiedy staliśmy w lesie lorda Archimbolta na skraju łąki pokrytej dzwonkami, roześmiałem się w głos; nic dziwnego, że Alta wpadła po uszy, przecież pora roku była wymarzona. Sam się czasami czułem, jakbym się zakochał. Tamtego tygodnia wszyscy byli rozradowani, bo w niedzielę był jarmark wielkanocny. Nie przepadałem za nim, odkąd kupiłem na nim tamtą książkę i tato się na mnie rozgniewał; ale tego roku się na niego cieszyłem, i nie tylko dlatego, że był dniem wolnym. Idąc na niego z Darnayem, Ciapką i Altą – rodzice szli za nami, objęci, jakby mieli tyle lat co my – zobaczyłem wszystko na nowo. Namioty, sznury chorągiewek, dym z palenisk, ludzi odzianych w najlepsze ubrania, błysk kolorów, zarumienione twarze, śmiech i brzęk monet przekazywanych z rąk do rąk, wodniste odbicie słońca w przelewających się kuflach. Darnay u mego boku zatrzymał się i zagwizdał – na wpół rozbawiony, na wpół zaskoczony – a ja się roześmiałem. – Daj spokój – powiedziałem. – Nie jesteś głodny? – Tak. Postawię ci pasztecik. – Ja nam postawię paszteciki, Darnay, nie jesteśmy biedni. – Już dobrze, ja po prostu… Nieważne. – Ciapka szalała na

końcu smyczy, jednocześnie ją ciągnąc i się dusząc. Ruszyliśmy ku najbliższemu straganowi. Kiedy zjedliśmy paszteciki – Ciapka zeżarła swojego dwoma kęsami, oblizała się i popatrzyła na nas prosząco – ruszyliśmy węższą uliczką i włóczyliśmy się bez celu między namiotami i straganami. Alta zatrzymała się przed stoiskiem z biżuterią, na jej twarzy malowała się czysta żądza. Darnay podążył za jej spojrzeniem i rzekł, sięgając do kieszeni: – Ile kosztują te niebieskie korale? – Och, dziękuję, Lucian, nie musiałeś… Darnay odwrócił się, machając ręką na jej podziękowania. Przez chwilę go serdecznie nie znosiłem – młody, hojny panicz – ale złapał moje spojrzenie i mrugnął. Na kolejnym straganie kupił trzy malowane drewniane jajka i rzucił mi jedno tak szybko, że ledwo zdążyłem je złapać. – Darnay – powiedziałem, kiedy podawał drugie Alcie – one są symboliczne, kupujesz je dla kogoś, kogo kochasz. – No i kupiłem. – Pokazał mi jajko, które sobie zatrzymał. – Na litość boską, Farmer, to jajko. Nie patrz na mnie, jakbym chciał kupić twoją duszę. Roześmiałem się z wysiłkiem i wsadziłem jajko do kieszeni. Gdzieś zaczął dzwonić dzwon i Alta pociągnęła mnie za rękę. – Chodź, bo się spóźnię. – Nie spóźnisz się. I tak na początku tańczą dziewczynki. Taniec ze wstążkami – wyjaśniłem Darnayowi, który patrzył na nas pytająco. – No wiesz, wielki pal wbity w ziemię, owiązany wstążkami, dziewczęta tańczą dookoła niego i duszą go na śmierć. – Jest ładny – powiedziała Alta. – A Perannon Cooper została Królową Wielkanocy, Emmett, chcesz to zobaczyć. – Pomachała do grupy dziewcząt stojących na środku łąki, uśmiechnęła się do Darnaya i pobiegła do nich dołączyć. Wszystkie miały na

sobie najlepsze sukienki, blade niczym pierwiosnki, a każdą głowę ozdabiał wianek z więdnących kwiatów. Większość rozpuściła włosy; tylko Alta zaplotła sobie dwa dobierane warkocze, jakby chciała się wyróżniać. Kiedy do nich dołączyła, rozległy się tłumione śmiechy i wszystkie się odwróciły, żeby na nas spojrzeć. Cissy Cooper pokazała palcem Darnaya, spróbowała udać, że dystyngowanie macha ręką, i parsknęła śmiechem. – Czuję się jak ciastko w witrynie cukierni – powiedział Darnay. Roześmiałem się. Dokładnie tak na niego patrzyły: wzrokiem wygłodniałym, zazdrosnym, pożądliwym… Wszystkie oprócz Alty, która wiedziała, że ciastko jest jej. Darnay nonszalancko ruszył w bok, unosząc dłoń do twarzy. Zaczerwienił się. – Czy bardzo chcesz obejrzeć ten taniec? A może moglibyśmy się wymknąć, nie zwracając na siebie uwagi? – Chodźmy – powiedziałem. – Dziękuję. – Nie powiedziałem mu, że zawsze będzie zwracać na siebie uwagę, zwłaszcza tutaj, gdzie każda dziewczyna mu się przyglądała; pozwoliłem się poprowadzić w tłum i próbowałem zignorować wołanie Alty. Kiedy mogliśmy, rzuciliśmy się biegiem, aż dotarliśmy na drugi koniec jarmarku, gdzie stały najuboższe stragany, przypominające opuszczone szałasy. – Jaka ulga – powiedział, schylając się, by złapać dech. – Dziewczęta w tym wieku są przerażające, kiedy chodzą grupami, prawda? – Stadami – rzekłem. – Sabatami. Wyszczerzyłem zęby. – Nie masz sióstr, co?

– Mam, dwie. Cecily i Lisette. Obie są ode mnie starsze. – Naprawdę? Nie wiedziałem. – Zabawne, jak mało o nim wiedziałem; nigdy nie mówił o rodzicach. Właśnie miałem mu to powiedzieć, kiedy wyraz jego twarzy się zmienił i obróciłem się, żeby sprawdzić, co przykuło jego uwagę. Stragan z książkami. Stał z dala od innych, w trawie wysokiej do kolan; obok niego stała taczka, która zostawiła na ziemi wgłębienia od kół. To mógł być ten sam handlarz, od którego lata temu kupiłem książkę – bardziej siwy, szczuplejszy, bardziej nerwowy – albo ktoś inny. Nieważne. Książki były takie same. Sterty kolorowych skórzanych grzbietów ze złotymi wzorami; kilka bardziej pospolitych; jedna albo dwie z wielkimi metalowymi klamrami, ich stronice nakrapiane pleśnią… Zrobiłem krok ku straganowi. Serce przyspieszyło mi bez powodu. Darnay złapał mnie za ramię tak mocno, że prawie krzyknąłem. – Farmer, co ty, do diabła, wyprawiasz? – Nic. Ja tylko… – Zamrugałem. – Nie wiesz, co to jest? – Po prostu chciałem spojrzeć. Zmrużył oczy. Bez słowa się odwrócił i odszedł tak szybko, że Ciapka na smyczy zadławiła się i ledwo za nim nadążała. Zawahałem się. Wygrywana na dudach melodia do tańca ze wstążkami dzwoniła mi w uszach, wysoka i przenikliwa, niesiona podmuchami wiatru. Mężczyzna przy straganie patrzył w innym kierunku, miał kapelusz nasadzony na tłuste włosy; sam stragan wyglądał, jakby się miał za moment zawalić. Ale książki błyszczały w wiosennym słońcu błękitem, czerwienią i przykurzoną złocistą zielenią… Zupełnie jakbym zrywał się z uwięzi: sekunda wysiłku i pobiegłem za Darnayem.

– Hej! Zaczekaj! Na litość boską… – Ale za bardzo dyszałem, by go wołać. Wiedziałem, że mnie usłyszał, ale przyspieszył i pobiegł przez trawę w dolinę. Ominąłem drzewa i zrównałem się z nim w momencie, kiedy niska gałąź trzepnęła go w czoło. – Co się dzieje? Odwrócił się i wysyczał do mnie, jakby kontynuował starą kłótnię: – Lubisz je, co? Książki? Masz gdzieś tajemny stosik? Rozgrzewają cię w zimne noce? Czyjeś upokorzenie rozsmarowane na stronach, które ty możesz czytać w kółko i… – Co? – Powinieneś się wstydzić. – O czym ty mówisz? – A co, uważasz, że to w porządku? Że ludzkie życie sprzedaje się na jarmarku, żeby wieśniacy mieli się czym podniecać w długie zimowe wieczory? – Z sykiem wypuścił przez zęby powietrze i oparł się o drzewo. Gałąź zostawiła cienką czerwoną pręgę nad jego brwią. Po chwili uniósł oczy i spojrzał na mnie; nie wiedziałem, czego szukał, ale w końcu odwrócił wzrok. Kiedy znów się odezwał, jego głos był spokojniejszy, jakbym zaliczył jakiś test. – Naprawdę nie wiedziałeś? – Nie. Przesunął palcami po zadrapaniu na czole. W końcu rzekł: – To ludzkie życia, Farmer. Skradzione. Wyssane. Wspomnienia najgorszych rzeczy, które im się w życiu przytrafiły. – Co? – Gapiłem się na niego. – To znaczy, że ludzie zapisują… – Zapisują? Nie! Oprawia się ich w książkę, a potem zapominają. – Wykrzywił się. – To chyba są jakieś czary, tak mi

się wydaje. Brudne, wypaczone czary. Ludzie udają, że to cudowne, dobre, ale tak nie jest. „Biedna Abigail, tyle przeszła, czy nie byłoby jej łatwiej, gdybyśmy jej po prostu odebrali wspomnienia?” A potem tacy jak on znajdują książki i sprzedają, żeby inni mogli… – Urwał. – Wiedziałeś. Musiałeś wiedzieć. Pokręciłem głową. – Wiedziałem, że z książkami jest coś… nie tak. Ale nie aż tak… Nie wierzę w to. – Ale wierzyłem. Dlatego moi rodzice bledli na samo wspomnienie książek, dlatego nam nigdy o nich nie opowiadali. W mojej głowie nieproszone pojawiły się wspomnienia obozu w noc przed bitwą; a potem ujrzałem wściekłego tatę wymierzającego mi cios. Miałem szczęście, że nie przeczytałem całości. – Ale musiałeś widzieć książki – powiedział Darnay. – Nawet podręczniki szkolne to wspomnienia. Nauczyciele ci nie mówili? – W szkole uczyliśmy się z tabliczek. I wypisów, i listów. – Wzruszyłem ramionami, które były napięte i bolesne. – Nigdy z książek. Ludzie tutaj nie czytają książek. Jego twarz znowu wydawała się chuda i zmęczona, jak niegdyś. Po, wydawało się, godzinach pokiwał głową. – Masz rację – rzekł. – Nie miałeś skąd się dowiedzieć. Najbliższa oprawiaczka to stara wiedźma mieszkająca na mokradłach, nic dziwnego, że o niej nie słyszałeś. Wuj mi powiedział. Nie żeby jego interesowało cokolwiek, czego nie da się wypić. Zapadła cisza. Ciapka coś zwęszyła i szarpała się na smyczy. Darnay się nie poruszył. Patrzył w dół, ale u jego stóp była tylko zdeptana trawa, kupka liści i pokręcone korzenie drzew, ledwo wystające nad ziemię. Nad naszymi głowami rozśpiewał się ptak, zimny wiatr przyniósł zapach ziemi. Włożyłem dłoń do kieszeni i zacisnąłem palce na malowanym jajku, które podarował mi Darnay.

– Darnay… – Co? Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć. Po chwili wyprostował się i minął mnie, wchodząc na ścieżkę prowadzącą na wzgórze. Drzewa rosły zbyt blisko, byśmy szli obok siebie, więc szedłem za nim, zadowolony, że nie może zobaczyć wyrazu mej twarzy. Nie chciałem, aby ujrzał wstyd, który odczuwałem na wspomnienie tamtej książki i furii ojca. Ciapka zaskomlała z podniecenia i rzuciła się w bok, a Darnay prawie się o nią potknął; ale zamiast się roześmiać szarpnął smycz tak, że suczka musiała porzucić swoje znalezisko. Zatrzymał się na wzniesieniu, gdzie kończyły się drzewa. Widać stąd było na horyzoncie Nowy Dom, prawie zasłonięty przez puszczające liście gałęzie drzew, ruiny zamku i fosę w dolinie przed nami. Zmierzała ku nam szybko szara chmura burzowa kłębiąca się na niebie. Słońce rozbłysło ostatnimi promieniami, rozświetlając wszystko na złoto; a potem pochłonęły je chmury. – Czy zostałbyś moim sekretarzem? – zapytał Darnay. Przez chwilę jego słowa nie miały sensu. – Co? – Potrzebuję sekretarza. To dobrze płatna praca, rzecz jasna. Niezbyt trudna, po prostu pisanie listów i doradzanie mi, takie tam rzeczy. Cicho – dodał, obracając nagle głowę. – Proszę, choć raz posłuchaj tego, co mówię. Potrzebuję cię… Potrzebuję kogoś, kto potrafi jasno myśleć, kogo nie interesują bzdury. Będę ci płacił, oczywiście. Ale nie chcę, żebyś był moim służącym. Jeśli ci się nie spodoba, możesz odejść. Zapatrzyłem się na nadciągającą burzową chmurę. Jej krańce wyglądały jak muszla ostrygi, perłowoszare na tle ciemnej masy. Oczywiście, że chciał służącego. Przez chwilę wyobrażałem sobie, jak zarządzam posiadłością, opiekuję się

lasami i polem, mam gabinet w Nowym Domu, jak mama i tato korzystają z zarobionych przeze mnie pieniędzy… – Ja już mam pracę – powiedziałem. – Jeśli nie zauważyłeś. – Wiem. Ale nie chcesz chyba całego życia spędzić na gospodarstwie ojca. Prawda? Podwinąłem palce w butach, poczułem, jak ziemia się pode mną zapada. – To będzie moje gospodarstwo, kiedy tato się zestarzeje. – Tak, ale… – Ale co? To za mało? – Obróciłem się do niego i wyprostowałem, by maksymalnie wykorzystać niewielką różnicę wzrostu między nami. – Chodzi ci o to, że gdyby ktoś miał wybór, to oczywiście wolałby być tobą niż mną? – Przestań! – Pokręcił głową. – Nie powiedziałem tego. Proponuję ci coś innego. To wszystko. – Nie potrzebuję niczego innego. Cisza. Kopałem pęk trawy, aż go rozpłaszczyłem i zrównałem z ziemią. Doskonale wiedziałem, jak korzystałbym z posiadłości Darnaya. Tato by się ze mną nie kłócił, nie mówił mi, że jestem za młody, żeby wiedzieć, o czym mówię; mógłbym wyciągnąć z niej dwa razy tyle, ile przynosiła, i jeszcze dla kłusowników by starczyło… Kiedy spojrzałem na Darnaya, zorientowałem się, że na mnie patrzy; miał ściśnięte usta i zmrużone oczy, jakby nie chciał pokazać, o czym myślał. – A byłbyś gotów spróbować? – zapytał. Zacisnąłem zęby. Nie miałem pewności, czy zdołałbym wypełniać jego rozkazy. A kiedy on i Alta się pobiorą… – A jeśli nie – odrzekłem – znajdziesz kogoś innego? – Chcę ciebie. Jeśli ty nie chcesz, to nie chcę nikogo innego. – Wyraz jego twarzy się zmienił. – Naprawdę to powiedziałem?

– Nie – oznajmiłem. – Emmett… – Nie. Zamknął oczy. Było to przyznanie się do porażki. Potem westchnął i ruszył w dół zbocza ku domowi. – Ta twoja pieprzona duma – powiedział ze zmęczeniem. – Duma? Moja? Nie odpowiedział. Nie wiedziałem, czy mnie słyszał. Szedłem za nim. Błoto zebrało mi się na butach i spowalniało moje kroki. – A czy twój wuj nie chce kogoś znaleźć? – zapytałem, żeby przerwać ciszę. – To nie interes mojego wuja. Kiedy wrócę do Castlefordu, będę pracował dla ojca i zarządzał fabrykami. – Czekaj – zatrzymałem się. – Myślałem, że… Wrócisz do Castlefordu? – Kiedy mój ojciec uzna, że zostałem dostatecznie ukarany. – Rzucił okiem przez ramię i też się zatrzymał. – A co myślałeś? Wysłano mnie tutaj za karę. Miałem wybór: albo posiadłość wuja, albo dom dla obłąkanych. Nie zostanę tu na zawsze. Dlatego chciałem, żebyś ty… Zapomnij o tym. Dam sobie radę. Wbiłem obcas w błoto, obracając nim tak długo, aż poczułem, że trawa się poddaje, a glina rośnie mi pod podeszwą. – A co z Altą? – Co z nią? Ciebie pytam. – Ruszył przed siebie tak nagle, że prawie się poślizgnąłem, próbując za nim nadążyć. Chmury zbiły się w mroczną masę, otaczała nas szarość. Po drugiej stronie doliny deszcz padał już na Nowy Dom i ruiny. Dotarliśmy do rowu u podnóża wzgórza. Darnay pokonał go

bez słowa, a potem na mnie poczekał, ciągle odwrócony plecami. Dzwonki już przekwitły, zbocze pokryte było ubitymi, zeszłorocznymi liśćmi. Gdzieś zakrakał kruk. Słyszałem jego oddech. We włosach miał kawałek kory, prawie tak ciemny jak one, a na karku plamę z zielonej pleśni. – Co zrobiłeś? – zapytałem. – Co? – Za co cię ukarano? Odwrócił głowę i się zawahał. Miał wielkie, zmartwione oczy. Chciał mi powiedzieć, ale nie mógł, albo mógł, tylko nie chciał… – Nieważne – rzekł. – Nigdy więcej tego nie zrobię. Zaczął padać grad. Skuliliśmy się instynktownie pod najbliższym drzewem, ale nadal miało zbyt mało liści, by zapewnić nam jakiekolwiek schronienie. Ciapka przytuliła się do kolana Darnaya i trzęsła się z zimna. Gradziny waliły mnie po głowie i ramionach, roztapiały się w lodowate strużki. – Lepiej wracajmy – powiedziałem. – Napijemy się czegoś ciepłego… – Ty wracaj. Ja idę do domu. – Darnay… – Daj mi spokój. Nic mi nie będzie. Nie miałem czasu, żeby mu odpowiedzieć. Zanim mu uwierzyłem, przeskoczył przez strumyk i był już w połowie pola, ślizgając się po błocie, kompletnie przemoczony. Może powinienem był za nim pójść, ale było na to za wcześnie – a potem za późno i właściwy moment nie nadszedł.



XVI Darnay nie wspominał więcej o powrocie do Castlefordu. Zastanawiałem się czasami, czy go źle nie zrozumiałem. Może chodziło mu o „od czasu do czasu” albo „na parę dni”; przecież mieszkał tu już zbyt długo, by uznać to za karę? Próbowałem wyobrazić sobie ojca Darnaya, ale przypominał te figury bez twarzy z jarmarku: widziałem odzienie, złoty zegarek i cylinder, lecz rysów twarzy już nie. A potem próbowałem sobie wyobrazić, co takiego mógł zrobić Darnay, że ojciec zagroził mu zamknięciem w wariatkowie. Przypominało to rozdrapywanie strupa: boli, ale nie możesz się powstrzymać; zajmowało mnie, kiedy sadziliśmy rzepy, zbieraliśmy kamienie i sialiśmy trawę, gryzło, majaczyło w snach. Zastanawiałem się czasami, czy powinienem był powiedzieć Alcie, ale – co? Że coś z nim było nie tak, tylko że nie wiedziałem dokładnie co? Łatwiej było to ukrywać, gapić się na nią zaszklonym wzrokiem idioty, kiedy marszczyła brwi i pytała mnie, nad czym się tak zamyśliłem.

Jedynym lekarstwem okazało się przebywanie z Darnayem. Kiedy byliśmy razem, nic innego nie było ważne. Ważna była najnowsza sztuczka, której nauczyła się Ciapka, ogrodzenie, które uczył się ze mną naprawiać, i to, czy w drodze do domu udawało nam się ustrzelić parę gołębi. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że Darnay nigdy nie strzelał. Szło mu fatalnie i śmiał się z siebie, kiedy nie trafiał, aż w końcu wepchnął mi strzelbę do rąk i powiedział: – No dalej, Farmer, wiem, że chcesz mi pokazać, jak to się robi. – Alta opłakiwała ustrzelone gołębie spadające w krzaki, ale ze smakiem jadła je w potrawce niezależnie od tego, czy Darnay zostawał na kolację. Wiosna przelała się w lato, niczym rzeka, która z bystrego strumyczka zmienia się w powolną, zieloną wstęgę. Alta miała więcej zajęć, bo krowy się ocieliły i trzeba było ubijać masło i warzyć sery; a potem strzygliśmy owce, najpierw u siebie, a potem na Domostwie i u Greatów, więc przez kilka dni widzieliśmy Darnaya tylko przelotem, kiedy przyszedł odwiedzić Ciapkę. Ale dzień po strzyżeniu tato niespodziewanie oparł się obok mnie o mur chlewu, kiedy karmiłem świnie, i rzekł: – Ciężko pracowałeś przez ostatnich parę dni, młody. Jeśli masz ochotę, to zrób sobie na resztę dnia wolne. Alfred się wszystkim zajmie. – Podrapał knura po grzbiecie kawałkiem patyka. – I poczekaj na panicza Darnaya, żeby nam się tu pod nogami nie plątał. W życiu mi się coś takiego nie przytrafiło, wolny dzień w środku lata ot tak; ale kiedy, nie patrząc na mnie, tato dodał: „Och, i weź ze sobą siostrę”, zrozumiałem, że robił to dla Alty, bo bali się, że Darnay przestanie się nią interesować. Nie żeby mnie to obchodziło tak naprawdę. Nigdy nie czułem się tak wolny jak tamtego popołudnia, kiedy szliśmy coraz dalej i dalej przez lasy lorda Archimbolta (które powinny być nasze) i obok Nowego Domu. Ciapka przychodziła na wołanie, więc pozwalaliśmy jej biegać bez smyczy, ale zapomnieliśmy ją

zawołać i kiedy Alta zapytała: „Gdzie jest Ciapka? Ciaapka!”, odbiegła za daleko, żeby nas usłyszeć. Na początku się nie martwiliśmy. Ciapka była bystra – bystrzejsza niż inne psy, jak zapewniał Darnay – i zawsze wiedziała, gdzie się znajduje. Ale po godzinie czułem, jak ogarnia mnie niepokój. Paści były stare i zardzewiałe, ale mogła wsadzić w nie łapę albo się skaleczyć. Albo może gdzieś utknęła, w lisiej norze albo oko w oko z rozsierdzonym borsukiem… – Rozdzielmy się – powiedziała Alta. – Pójdziemy do strumienia. Do zobaczenia za pół godziny, Emmett. – Darnay dał jej na Przesilenie mały kieszonkowy zegarek. Wyjęła go teraz z przesadą, jakby jedynym celem tego gestu było okazanie Darnayowi wdzięczności za podarunek. – Doskonały pomysł. Alta, idź do strumienia. – Złapałem Darnaya za ramię i obróciłem go, zanim mógł odpowiedzieć. – My pójdziemy na wzgórze. Jesteśmy szybsi i możemy przeszukać większy teren. Kiedy odchodziliśmy, Darnay rzucił mi kose spojrzenie i w jego oku coś błysnęło, ale powiedział jedynie: – Farmer, Ciapce nic się nie stanie. Nie martw się. – Nie martwię się. Podeszliśmy pod porośnięte drzewami zbocze i znaleźliśmy się na podjeździe do Nowego Domu, przed stróżówką. Zarosła jeszcze bardziej i pokrywała ją gęsta kurtyna bluszczu, ale drzwi były uchylone. Idealne miejsce, żeby się zaczaić na szczura albo gdzieś uwięznąć i siedzieć teraz pod podłogą, skowycząc o pomoc. – Chodź – powiedziałem i popchnąłem drzwi. Podłoga była tak zakurzona, że skrzypiała nam pod nogami. Na środku pokoju stał stół, dwa krzesła – siedzisko jednego się zapadło – kupa gnijących płócien, stos zawilgotniałych ksiąg rachunkowych i drewniane pudła. Nawet w środku lata

pachniało tu wilgocią, ale przez dziurę w suficie wpadało światło słoneczne, a przez wybite okno wiał ciepły wiatr. Rozejrzałem się, nasłuchując, lecz panowała cisza. A podłoga była kamienna, a nie z klepek, pod którymi można było utknąć. – Na górze? – zapytał Darnay. Schody się uginały, ale były całe. Na górze dziura w podłodze przypominała bezzębne usta, a słońce wpadało przez dziurę w dachu. Chyba coś przebiło się przez niego i piętro. – Ciapka! – zawołałem. Bez rezultatu. – Chyba jej tu nie ma. Darnay ominął mnie i dał kilka kroków po zakurzonej podłodze. Skrzywił się. – Ale ona lubi takie miejsca. I założę się, że coś słyszałem. – Pewnie szczury. – Ciapka! Do nogi! – Żadnego ruchu oprócz powolnego obłoku kurzu, który uniósł się i zawirował w słońcu. Minął dziurę i poszedł na drugi koniec pokoju, gdzie w cieniu stał zegar. – Ciapka! Ostrożnie ruszyłem za nim. – Alta ją już pewnie znalazła – powiedziałem. – A jeśli gdzieś tu utknęła? – Tu się nie da utknąć – odrzekłem, rozejrzawszy się wokół. Stał tu tylko zegar i wisiało parę zapleśniałych obrazów; w rogu przykucnął kredens, z którego ktoś wyjął szufladę i drzwi. Gdyby Ciapka się tu zaplątała, już byśmy ją znaleźli. Darnay przygryzł dolną wargę. – No dobrze – powiedział w końcu. Przez chwilę wydawało mi się, że coś doda, ale on tylko trzy razy kichnął. – Chodźmy. Wróciliśmy tą samą drogą, obchodząc dziurę w podłodze. Poczułem, że klepki się pode mną uginają, i chwyciłem się parapetu. Darnay sięgnął ku mnie, nie dotykając mnie; jego

dłoń zawisła w powietrzu tak, abym mógł ją złapać w razie potrzeby. – Uważaj. – Uważam. – To przyjacielska ra… – Zamarł. Spojrzałem na niego; wyglądał przez okno. – Jest tam? – zacząłem mówić, ale zanim zdążyłem skończyć, Darnay złapał mnie i pociągnął w róg. – Co… – Cicho! – Popchnął mnie na ścianę. Uderzyłem głową w zegar, który delikatnie zagrzechotał zardzewiałym wahadłem. Darnay wcisnął się obok mnie. – Mój wuj – powiedział. – Idzie tu. Nie ruszaj się. Zmarszczyłem brwi. Wskazał moją strzelbę i przesunął palcem po gardle. Oparłem się o ścianę, serce mi waliło. Jeśli się tylko nie poruszymy… Jeśli tylko nie wejdzie na górę… Drzwi otworzyły się i zamknęły. Skoncentrowałem się na oddychaniu po cichu i kiełznaniu paniki. Na dole rozbrzmiały kroki. Przez jedną przerażającą sekundę myślałem, że idzie po schodach, ale nie – chodził tam i z powrotem. Co on robił? Doleciała nas chmura dymu z fajki, mdląco słodka. Przełknąłem i skoncentrowałem się na powstrzymaniu kaszlu. Poczułem wzrok Darnaya na swojej twarzy i kiwnąłem głową: „Wszystko w porządku”. Drzwi się znowu otworzyły. Ktoś jeszcze. Zacisnąłem zęby, pokonując chęć pochylenia się, żeby sprawdzić, kto to. Lekkie kroki, kobiece. – Jesteś wreszcie. Wybrałaś się kłusować, co? Serce mi zamarło. – O panie, zaiste żem się wybrała – usłyszałem odpowiedź. Opadłem na ścianę, pokryty potem i osłabły z ulgi. To nie była Alta. To była… Zamrugałem, nagle rozpoznając głos.

Perannon Cooper. Ale… Perannon? Jak ona niby miała kłusować? Jej bracia – tak, ale Perannon nigdy nie zapuszczała się do lasu, interesowali ją wyłącznie chłopcy i obrazki z modą, zamierzała jak najszybciej wyjechać do Castlefordu. Bez sensu. – Widziałem cię – powiedział lord Archimbolt. – Masz w worku wielką, tłustą, soczystą kuropatwę. Perannon upolowała kuropatwę? Spojrzałem na Darnaya, ale ten gapił się w podłogę. – O panie, żech mnie pan złapał – powiedziała. Mówiła z przesadzonym akcentem, zupełnie jak jej babcia. – Za mądry pan na mnie jest. – To prawda. Jesteś bardzo złą dziewczynką. – Bardzo przepraszam, o panie. – Jej głos się dziwnie załamał. – Mów! – O panie, jestem bardzo złą dziewczynką. – A wiesz, co się przytrafia takim złym dziewczynkom? – Och… – czknęła. – O panie, proszę, nie, lordzie Archimbolcie, jam tylko małą kłusowniczką, przyrzekam, że nie… – Schyl się. I zadrzyj spódnicę. Wstyd zalał mnie jak gorąca woda, a potem potwornie zachciało mi się śmiać. Wykrzywiłem się, starając się powstrzymać; Darnay zasłonił sobie usta dłońmi i wziął długi, urywany wdech. Jeśli na mnie spojrzy… Wbiłem palce stóp w podłogę i zacisnąłem pięści. Jeśli wydamy z siebie dźwięk… Klap. Pas na gołej skórze. A potem Perannon odezwała się bezbarwnie: – Oooch. Prawie ryknąłem śmiechem. Kto by pomyślał, że taka fatalna

z niej aktorka? Zmuszałem się, żeby nie patrzeć na Darnaya. To najważniejsze. Ale czułem, jak dygotał z wysiłku, żeby nie wydać z siebie dźwięku. Jedno spojrzenie i obaj zwijalibyśmy się na podłodze. – Sześć razy, młoda damo! Klaps. – Oooch. Klaps. – Oooch. Klaps, chwila przerwy, jakby się rozkojarzyła. – Oooch, panie, błagam! – Nauczyłaś się? – Przerwa, szelest ubrania. A potem lord Archimbolt wydał z siebie długie, świńskie chrząknięcie i coś zaczęło rytmicznie skrzypieć. Perannon zajęczała, nie trafiając w moment. Darnay zadrżał. – Ale to były tylko cztery – mruknął cichutko, żebym tylko ja go usłyszał. Parsknąłem. Zatkał mi usta dłonią tak szybko, że walnął mnie w zęby. – Cicho – powiedział. – Usłyszą cię. – Ugryzłem go odruchowo. Zabrał dłoń i staliśmy ramię w ramię, oddychając spazmatycznie, żeby się w głos nie roześmiać. – Dobra dziewczynka – mówił lord Archimbolt. – Dobra dziewczynka. Znaczy, zła dziewczynka. – O tak, panie, o tak, cudownie. Tak mi przykro, już nie będę. Wydawali z siebie już tylko odgłosy. Mniej mnie to bawiło. Jak zwierzęta. Stół skrzypiał coraz głośniej, dołączył się kolejny odgłos, skrzypienie drewna na kamiennej podłodze…

Zamierzałem się pochylić, ale Darnay był szybszy, schylił się i przechylił głowę, aby spojrzeć przez dziurę w podłodze. Skrzyp – pisk – szur – skrzyp. – Uch! – pisk, szur… Popchnął mnie na ścianę i oparł się o mnie, oddychając ciężko; przez chwilę się nie ruszaliśmy, przerażeni dźwiękiem, który wydaliśmy, ale odgłosy z dołu się nie zmieniły. – Stół się przesuwa. Są dokładnie pod nami. Jeśli spojrzą w górę, to nas zobaczą – wyszeptał Darnay. Zacisnąłem zęby. Zegar wbijał mi się w plecy między łopatkami. Darnay opierał dłoń o moją pierś, przytrzymując mnie w miejscu, nasze twarze były blisko. Ledwo mogłem oddychać; jego klatka piersiowa wbijała się w moją, od gorąca, które od niego biło, kręciło mi się w głowie. Chciałem go odepchnąć, ale się nie odważyłem. Skrzyp – pisk – szur, dobiegały dźwięki z dołu. – Uch… uch… Perannon też jęczała. Zamknąłem oczy, próbując odpędzić ten dźwięk, ale nagle stanęła mi przed oczami, jak zmierza do finału, który mógł, ale nie musiał być udawany. Natychmiast otworzyłem oczy. Spróbowałem zacząć myśleć o czymś innym. Nie dało się. Kiedy tak stałem i czułem oddech Darnaya na szyi, zaczynałem się pocić… Czułem jego napięcie. Jego dłoń przepalała mi koszulę tuż nad sercem. Kiedy się dziś wieczorem rozbiorę, znajdę odcisk na skórze. Nie, to idiotyczne. Spróbowałem pomyśleć o czymś zimnym – lodowatej wodzie, lodzie – ale nawet gapiąc się w sufit, widziałem pot, który perlił się na czole Darnaya, wilgoć na kołnierzyku koszuli. Perannon była wilgotna między piersiami, między nogami… Z całej siły wbiłem paznokcie w dłonie i wpatrywałem się w sufit. Myślałem o odchodzącym tynku, płatach farby zwisającej jak pergamin. Policzyłem obtłuczone róże na stiuku

w rogu – jedna, dwie, trzyczterypięćsześć… Bez efektu. Czułem gorąco wzbierające w kroczu, znajomy, wspaniały ucisk w dole brzucha. Przygryzłem czubek języka tak mocno, że usta wypełniły mi się smakiem soli. Ale krew pulsowała mocniej i mocniej, aż cały drżałem i kolana mi się uginały. Cokolwiek bym zrobił, własne ciało mnie zdradzało. Przełknąłem ślinę głośniej, niż zamierzałem, i Darnay na mnie spojrzał. Nie odwzajemniłem spojrzenia. Gdyby tylko się cofnął. Gdyby tylko nie stał tak blisko. Może nie zauważy. Rumieniłem się, skórę miałem gorącą jak od udaru słonecznego. Niech on przestanie na mnie patrzeć. Pochylił się i jego usta otarły się o moje ucho. – Podniecasz się, Farmer? Chciałem umrzeć. Tu i teraz. Chciałem, żeby podłoga się zapadła i nas wszystkich zabiła. Wpatrywałem się w sufit i udawałem, że go nie słyszę. – Jeśli już nie możesz – wyszeptał mi wprost do ucha – to się nie krępuj. Tylko cicho. – Zamknij się. – A może tak pomocną dłoń? – Niech cię piekło pochłonie, Darnay. Wbrew sobie spojrzałem na niego. Chichotał bezgłośnie z czołem opartym o ścianę. Po chwili spojrzał na mnie i mrugnął. Złapałem go za ramię i ścisnąłem powoli, aż poczułem, że palce wbijają mi się w przestrzeń między kośćmi. Wyrwał się, wciąż się do mnie uśmiechając, prowokując mnie, żebym… co? Przecież go nie uderzę, za dużo hałasu. – O, dobra dziewczynka. O tak, uch, uch, uch, uuuuuch… Po tym uniesieniu zapadła cisza. Staliśmy w bezruchu, nasłuchując. Usłyszeliśmy w końcu szelest ubrania, szczęk

sprzączki od paska, brzęk monet wpadających do sakiewki. – Dziekuję, lordzie Archimbolcie – powiedziała Perannon normalnym głosem. Brzmiała teraz jak ja i Alta. – Za tydzień o tej samej porze? – I owszem, dzierlatko. Kilka lekkich kroków i drzwi się zamknęły. Darnay i ja wymieniliśmy spojrzenia; nie mogliśmy się zbyt szybko rozluźnić. Ale kilka minut później – po ziewnięciu, trzasku zapalanej zapałki, nowej chmurze błękitnego dymu szybującej przez dziurę w podłodze – drzwi się jeszcze raz otworzyły i zamknęły. Darnay przesunął się, aby wyjrzeć przez okno. Zrobił wydech, długi i beztroski, który zdawał się trwać w nieskończoność. – Kto by pomyślał – powiedział. – Mój wuj zawsze twierdził, że się z kłusownikami nie pieprzy… Parsknęliśmy śmiechem w tej samej chwili. To była ulga. Zgięliśmy się wpół, parskając i się krztusząc. Dużo czasu upłynęło, zanim byliśmy w stanie przejść obok dziury w podłodze, a potem Darnay zatrzymał się i pokręcił głową. – Nie mogę w to uwierzyć – powiedział, chichocząc, i parsknął, plując kropelkami śliny. Ja znów zawyłem na ten widok i zaczęliśmy zataczać się jak pijani, trzymając się za żebra. – Myślałem, że kichnę. – Nie wpadnij w dziurę. – Złapałem Darnaya za ramię. Zeszliśmy ostrożnie po schodach i wyszliśmy na światło dzienne, pełne cieni liści. – Pewnie się cieszysz, że ja inaczej traktuję kłusowników. – Nie zaczynaj. – Pokręciłem głową, ledwo łapiąc dech. Uspokoił się pierwszy. Kiedy się w końcu ogarnąłem, patrzył na domek, a uśmiech igrał mu w kącikach ust. – Kto to był? Ta dziewczyna.

– Perannon Cooper. – Rzucił mi nieodgadnione spojrzenie. – Nie wiedziałem, że jest dziwką – dodałem. – Perannon Cooper? Ona ci się podoba, prawda? Z zaskoczeniem przypomniałem sobie, że rzeczywiście, podobała mi się. – Nie, już nie. – Nie musisz, wiesz… – Uśmiechnął się półgębkiem, jakby myślał, że kłamię. – Nie, naprawdę, już od dawna, odkąd… – Urwałem. – A skąd ty to wiesz? – Alta o tym raz wspomniała. – Wzruszył jednym ramieniem i się odwrócił. – Zapamiętałem nazwisko, to wszystko. – Aha. – Jego kark był mokry. Na koszuli wzdłuż kręgosłupa widniały dwa mokre ślady jak cięcia noża. Bawiłem się paskiem strzelby, żałując, że nie wiem, co powiedzieć. Nagle się obrócił. – Ciapka! Lepiej jej poszukajmy. Zupełnie… Nie wierzę, że… – Jasne. Chodźmy. Pobiegł między drzewa i po chwili widziałem już tylko błysk koszuli wśród zieleni. Zawahałem się. Musiałem za nim ruszyć albo go stracę. Ale coś mnie gnębiło, jakieś dziwne uczucie, jak na początku choroby. Albo jakbym o czymś zapomniał. Gdzieś z daleka usłyszałem szczekanie Ciapki. Stłumiłem to dziwne uczucie, aż wreszcie zniknęło, i pobiegłem w tamtym kierunku. A potem Darnay przestał nas odwiedzać. Na początku myśleliśmy – powtarzaliśmy sobie – że to nic, że nie miał tego dnia czasu, przyjdzie następnego. Ale dni mijały, zrobił się z nich tydzień i nie było od niego ani słowa, więc Alta

ubłagała mnie, żebym się z nią wybrał do Nowego Domu. Układałem cały dzień kamienie dookoła poidła dla krów, więc z przyjemnością się przeszedłem i pozwoliłem, żeby wiatr wysuszył pot z mojej koszuli; ale kiedy dotarliśmy przed drzwi i zadzwoniliśmy, nikt nam nie otworzył, nawet pokojówka, żeby nas odprawić. Alta obróciła się i spojrzała na mnie. Wyglądała jak kwiat, który został ścięty nagłym przymrozkiem. – Em, a jeśli on umarł? – Nie bądź głupia. Dowiedzielibyśmy się. – A jeśli… – Zamknij się! Wróciliśmy w ciszy. Stało się jasne, że odjechał do Castlefordu bez słowa, nawet bez pożegnania… ale nie mogłem tego powiedzieć Alcie. Nie mógł być aż tak okrutny. Ale nie pojawił się. Atmosfera w domu była gęsta i buzowało w niej napięcie; mama i tato darli się na siebie, Alta dostała ataku histerii w mleczarni i pozwoliła, żeby mleko z dwudniowego udoju skisło, a Ciapka nadstawiała uszu i piszczała za każdym razem, kiedy za płotem przejeżdżał koń. Ja zapracowywałem się w upale i każdego dnia wracałem do domu z bólem głowy, ale mimo to nie mogłem zasnąć; w nocy siedziałem przy oknie, przyciskając czoło do szyby, a w moim mózgu mieszały się życzenia i przekleństwa i w końcu nie wiedziałem już, które są które. A potem była Sobótka. Zaczęła się awanturą, bo Alta odmówiła pójścia na ognisko, potem była awantura, bo nazwałem ją rozpuszczoną małą pańcią i kazałem jej poszukać sobie kogoś innego, a na końcu była awantura, bo jak ją przeprosiłem, to wytargała mnie za uszy. Poszliśmy na ognisko, ale bawiliśmy się fatalnie; piwo smakowało jak szczyny, a ojciec się upił i prawie wdał w bójkę z Martinem Cooperem. Odwróciłem się; mama ich rozdzieliła. Ale kiedy spojrzałem w drugą stronę, ujrzałem Altę, która stała z dala od innych

dziewcząt. Wszystkie miały na sobie najlepsze sukienki, jak na jarmarku wielkanocnym, a na nadgarstkach i szyjach nosiły wianki z kwiatów; ale wtedy Alta stała w samym środku, otumaniona szczęściem, a inne rzucały jej zazdrosne spojrzenia. Teraz Cissy Cooper zawołała: – Alta, posłuchaj, Gertie się zaręczyła! A Gertie zarzuciła głową i powiedziała: – Nie przejmuj się, Alta, znajdziesz sobie kogoś. I miałem ochotę obie trzepnąć za ton, jakim to mówiły. Ale wiedziałem, że Alta była zbyt dumna, żeby mi pozwolić złapać się za ramię i zaprowadzić do domu; ja też byłem zbyt dumny, i nasi rodzice też, i zostaliśmy na ognisku, śmiejąc się i śpiewając z innymi. Do domu wróciliśmy o świcie, jak żołnierze, którzy w przegranej walce nie odnieśli ran, udając, że wcale nie przegrali. Zasnąłem późno – albo wcześnie, bo słońce już świeciło na podwórko – z twarzą opartą o okno. Prześladowało mnie wspomnienie nieszczęśliwej buzi Alty. To była moja wina. Nie wiedziałem dlaczego, ale to była moja wina. Gdybym tylko… Nie wiedziałem, co mógłbym zrobić inaczej, ale to była moja wina. Obracałem tę myśl w kółko; strasznie mnie wkurzała, lecz przynajmniej nie myślałem wtedy o Darnayu. Coś zastukało w szybę obok mojego policzka. Poderwałem się, wyrwany ze snu; znów ten odgłos, otworzyłem okno i wyjrzałem, mrugając. Dochodziło południe i było gorąco. – Farmer! – zawołał Darnay. – Gdzie są wszyscy? – Jest Sobótka – odpowiedziałem. – Wszyscy śpią. A ty gdzie byłeś? – Zejdziesz? – Pochylił się, żeby pogłaskać Ciapkę, która podskakiwała podniecona u jego stóp. Naciągnąłem ubranie na grzbiet i otarłem ślinę z podbródka. Zatrzymałem się przed drzwiami Alty; chciałem jej się odpłacić

za to, że mnie trzasnęła, ale się przełamałem i zapukałem. – Alta! Darnay wrócił – powiedziałem i usłyszałem, jak sprężyny w jej łóżku jęknęły, kiedy usiadła. – Powiedz mu, że nie chcę go widzieć – rzekła; potem jej kroki rozbrzmiały na podłodze. Szła w kierunku komody, w której trzymała najlepszą koszulę nocną. Wytoczyłem się po schodach na podwórko, po drodze naciągając buty. Darnay odwrócił się i parsknął śmiechem. – Wyglądasz na… wymiędlonego – powiedział. – Ognisko kończy się o świcie – odparłem. – Wracamy do domu, karmimy zwierzaki i śpimy do południa. Nawet tato. Jest święto. – Och. Przepraszam, to może ja… – Nie – powiedziałem zbyt szybko. – Nie, dobrze cię widzieć. Zapadła cisza. Darnay pochylił się i podrapał Ciapkę za uszami. – Alta się do ciebie nie odzywa – dodałem. – No trudno. – Pewnie chce, żebyś się starał ją zobaczyć. Błagał o wybaczenie. Sam wiesz. – A ty się do mnie odzywasz? – Oczywiście. – To doskonale. Chodź. – Cmoknął na Ciapkę i wyszedł przez bramę, zanim zdążyłem zawiązać sznurówki. – Darnay – powiedziałem, kiedy go dogoniłem. – Gdzie byłeś? Myśleliśmy… Alta myślała… – Myślałem – odparł. – Przez tydzień? – Bardzo wolno myślę.

Miało mnie to rozbawić i rozbawiło; ale zorientowałem się, że unikał odpowiedzi na pytania. – Dokąd idziemy? – zapytałem w końcu. – Na spacer z Ciapką. Ruszyłem za nim bez namysłu, zadowolony, że wybraliśmy ścieżkę przez las, nakrapianą złoto-zielonym blaskiem słońca przeświecającego przez korony drzew, i dopiero kiedy wyszliśmy z lasu, dotarło do mnie, dokąd mnie zabrał. Przed nami rozciągała się nieruchoma tafla wody, trochę ciemniejsza od nieba; na drugim jej brzegu wznosiły się ruiny zamku. Zawsze ich unikaliśmy, jakby nikt z nas nie chciał wspominać dnia, kiedy się poznaliśmy, lecz teraz stary zamek, porośnięty wisterią i odbijający się w drżącej wodzie, wydawał się zupełnie innym miejscem niż tamto czarno-czerwone i nawiedzone. Wziąłem wdech; z drugiego brzegu niósł się słodki, bogaty zapach, jak goździków. Obeszliśmy fosę i przeszliśmy przez most z Ciapką przed nami. Wszedłem na dziedziniec i oparłem się o studnię, przechylając głowę, by poczuć słońce na twarzy. Ledwo mogłem otworzyć oczy; kiedy próbowałem, wieża i mury zlewały się w plamy piaskowca, blasku na wodzie, liści i błękitnego nieba. Kręciło mi się w głowie, jakby moja krew była zbyt rzadka, i zacząłem się zastanawiać, czy nadal jestem pijany. Otarłem ostatnie okruchy snu z powiek i odwróciłem się, osłaniając oczy dłonią. Ciemne plamki zamigotały mi w polu widzenia. Darnay zatrzymał się nad wodą i gapił się w nią, jakby próbował coś wyczytać z mułu na jej dnie. W końcu rzekł: – Farmer, chcę cię o coś zapytać. – Dobrze. – Chodzi o Altę. – Po prostu się dąsa – powiedziałem. – Powinieneś był walić do jej drzwi i błagać, by raczyła się z tobą zobaczyć, ale jeśli

dobrze rozegrasz tę partię, to wystarczy ci parę pudełek kandyzowanych owoców, żeby ją przebłagać. – Nie o to chciałem zapytać. Odetchnąłem głęboko. Nagle zrobiło mi się za gorąco; nie trzeba było wczoraj tyle pić. – Nic jej nie będzie – odparłem. – Ma piętnaście lat. Poradzi sobie, tylko bądź dla niej łagodny, Darnay, wcale nie jest taka twarda, za jaką chce u… – Och, zamknijże się! – Przesunął dłonią po twarzy i przez chwilę wydawało się, że to on nie spał ubiegłej nocy. Nie odzywał się tak długo, że pomyślałem, iż gra. W końcu rzekł: – Pomyślałem, że poproszę ją o rękę.



XVII Gapiłem się na niego. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz na niego patrzyłem, na jego twarz: oczy miał ciemne, ale jedna tęczówka była nakrapiana ochrą i bursztynem tam, gdzie padało na nią słońce; skóra na kościach policzkowych była zarumieniona i pokryta piegami tak delikatnymi, że ledwie widocznymi. Przygryzł wargę i zauważyłem delikatną asymetrię zębów i ich biel. Nic nie czułem. Cały czas, przez te wszystkie miesiące, czekaliśmy, żeby wyrzekł te słowa albo zdeklarował się w inny sposób, i teraz, kiedy je wypowiedział, mogła się zacząć reszta naszego życia. Opuściłem głowę i kopnąłem kamień u podstawy cembrowiny. Słońce raziło mnie w oczy. Powietrze pachniało kwiatową stęchlizną, jak stara woda różana. – W porządku – powiedziałem. Patrzył na mnie otwartym, bezpośrednim spojrzeniem i miałem wrażenie, że czeka na coś więcej.

– Czy ty… – Odchrząknąłem. – Jesteśmy tylko rolnikami. Czy twoi rodzice… twój ojciec… – Nie może mi zabronić. Mogę się z nią ożenić potajemnie i później… – Spojrzał w bok i potem znów na mnie. – Będę o nią dbał. Będzie dobrze. – W takim razie… dobrze – odparłem. – Alta będzie zachwycona. Pokiwał głową. Odwróciłem się i ruszyłem ku zrujnowanemu łukowi drzwi, by spojrzeć do holu. Słońce wpadało przez obwieszone wisterią okna i kładło się na trawie jaśniejszymi kwadratami. Głowa mnie bolała. – Myślałem, że się ucieszysz. – Cieszę się. – Zmusiłem się, by się do niego uśmiechnąć. – Oczywiście, że się cieszę. Mieliśmy nadzieję, że to nastąpi. Nie uśmiechnął się. – Naprawdę? – Naturalnie. To znaczy tak. – „Naturalnie” zabrzmiało, jakby chodziło nam o jego pieniądze. Ale gdyby był biedny, mama i tato nigdy by nie… Wepchnąłem knykcie w przestrzeń między cegłami łuku i oparłem się na nich całym ciężarem ciała. – Mam nadzieję, że będziecie razem bardzo szczęśliwi. Cisza. W liściach nade mną zagruchała turkawka, jej głos przypominał dzwoneczki. – To wszystko? Żadnego spontanicznego wybuchu radości? Żadnego braterskiego uścisku? – Powiedziałem, że się cieszę. Przecież nie chodzi o mnie, prawda? Jestem pewien, że Alta wynagrodzi ci moje fatalne maniery. – Nie to miałem na myśli. – Przesunął butem po podstawie ściany. Twarz miał oświetloną od dołu światłem tańczącym na wodzie. W jego oczach przemknęły cienie. – O co chodzi,

Farmer? Nadal uważasz, że złamię jej serce? – Nie. – To była prawda. Nawet o tym nie wiedząc, nauczyłem się mu ufać. – Nadal mnie nienawidzisz? Możesz mi powiedzieć prawdę. – Nie bądź głupi. – Więc o co chodzi? Naprawdę mi na niej zależy. Nie zawiodę cię. Wepchnąłem pięść głębiej między ostre kamienie. Kiedy ją wyjąłem, skóra pokryła się kropelkami krwi. Miał rację. Powinienem być zadowolony. Powinno mi ulżyć. Alta mogła dostać swój wymarzony welon haftowany perełkami na krawędzi, mogła dostać dom w Castlefordzie i pokojówkę, i mogła dostać Darnaya. Wszystko, czego pragnęła, w tej właśnie kolejności. Wiedziałem, że byłem niesprawiedliwy, ale zupełnie mnie to nie obchodziło. – Dlaczego mnie prosisz? – powiedziałem. – Poproś mamę i tatę. Poproś Altę. Dlaczego to, co ja myślę, ma się liczyć? – Ponieważ… Ale go nie słuchałem. Przeszedłem pod łukiem do holu bez dachu i stanąłem pod ścianą, oddychając tak wolno, jak mogłem, i starając się skupić na tu i teraz: na różach, które pięły się wzdłuż ścian, na szerokich, porośniętych mchem kamieniach, na przyciętej trawie… Ktoś dbał o to miejsce, dotarło do mnie, to był ogród, a nie ruina. Ciekawe, przecież lord Archimbolt wszystko inne zapuścił. – Emmett. Powiedz coś. O co chodzi? Jeśli nie chcesz… – Proszę, nie żeń się z nią – powiedziałem i zakryłem twarz dłońmi. – Dobrze. Usłyszałem jego słowa, ale nie miały one sensu. – Przepraszam – powiedziałem, ledwo wypowiadając słowa,

bo gardło mnie piekło. – Nie, oczywiście, że powinieneś się z nią ożenić, ja tylko… To jest… Nie wiem dlaczego, to głupie, nie spałem wczoraj w nocy i tyle, zapomnij, że w ogóle… Ujął mnie za ramię i obrócił ku sobie. A potem mnie pocałował. Zegar wybił szóstą. Wiedziałem, że to zegar na stajni Nowego Domu, prawie milę od nas, ale ciepłe powietrze było tak nieruchome, że równie dobrze mógł bić po drugiej stronie fosy. Po chwili uderzył znów – kolejne sześć nut – i poczułem się, jakby czas zwolnił. Nigdy nie czułem takiego spokoju; nic się nie poruszało, tylko na wodzie pojawiła się malutka zmarszczka, pod powierzchnią plusnęła ryba. Ptaki zaczynały śpiewać i milkły. Słońce zapadło się za drzewami na wzgórzu, ale niebo było jasne – to najdłuższy dzień roku, jeszcze przez kilka godzin nie zapadną ciemności. – Emmett? Rozejrzałem się. Darnay stał w na wpół zrujnowanych drzwiach. Źle zapiął koszulę i jedna jej poła zwisała niżej niż druga. Otworzyłem usta, żeby mu odpowiedzieć, ale zdołałem się jedynie uśmiechnąć. – Wszystko w porządku? – Tak. – Dobrze. – Wskazał trawę obok mnie. – Masz coś przeciwko? – Nie. – Odwrócił się i serce mi się ścisnęło. – Nie mam nic przeciwko. Zawahał się, zanim obok mnie usiadł. Spojrzałem na niego i spokój zmieszał się z czymś jeszcze. Zupełnie jakbym siedział obok obcego. Nie znałem tego Darnaya, tego głosu, tej nagiej twarzy bez maski; a jednocześnie go znałem, znałem go lepiej niż tego drugiego; to był Darnay, którego znałem od zawsze, od

momentu, kiedy na niego spojrzałem. Podciągnąłem kolana pod brodę, starając się powstrzymać dreszcze, które biegły mi po kręgosłupie. – Zimno ci? – Zaczyna się ochładzać. – W słońcu jest cieplej. – Tu jest miło. – Spojrzeliśmy na siebie szybko i się uśmiechnęliśmy, po czym odwróciliśmy wzrok. Po długim czasie zapytał: – Jesteś głodny? – Nie. A ty? – Nie bardzo. Kolejna pauza. Ciapka nagle zaszczekała, a potem zaskomlała, obaj automatycznie spojrzeliśmy na dziurę w murze. – Żaby – rzekł Darnay. – Całe szczęście, że jest uwiązana. – Tak. Gołąb zagruchał sennie. Tuż przed nami ryba wystawiła grzbiet i zanurkowała, zostawiając na zielonej wodzie strzałki światła. Spróbowałem przywołać tę spokojną pustkę, którą chwilę wcześniej czułem, ale nie mogłem, nie kiedy obok mnie siedział. – Słuchaj, Emmett… – Co? – Zabrzmiało to jak nagły atak. Zamarliśmy, patrząc na siebie. – Chcę, żebyś wiedział – powiedział ostrożnie, jakby coś dyktował – że jeśli będziesz chciał udawać, że to się nigdy nie wydarzyło… Miałem ziemię wydłubywaniem jej.

pod

paznokciami.

Zająłem

się

– Czy tego właśnie chcesz? – To zależy od ciebie. – Zapytałem, czego ty chcesz. – Nie zamierzałem na niego patrzeć, ale nie mogłem się powstrzymać. – Darnay, moimi uczuciami się nie przejmuj. My, klasy pracujące, mamy przyziemne, prymitywne zachcianki, które łatwo zaspokoić. – Przestań! – Uniósł ramię, jakby powstrzymywał cios. – O co chodzi? Powiedziałem tylko… – Że chcesz uciec. Że to wszystko nie ma żadnego znaczenia. – Nienawidziłem się za to, że wypowiedziałem te słowa na głos. – Nie bądź idiotą. – Spojrzał mi w oczy. Wysunąłem szczękę i starałem się nie opuszczać wzroku. Gdyby się zorientował, co czułem, upokorzenie byłoby zupełne. Nie wiem, co zrobiłem, ale mi nie wyszło. Nagle jego twarz rozświetlił szeroki, pełen ulgi, radosny uśmiech. – Czyli nie chcesz udawać, że to się nie wydarzyło? – upewnił się. – Dobrze. Ja też nie. Poczułem, jak oddech więźnie mi w krtani. A potem z cichym trzaskiem coś się we mnie rozpadło, jak dzbanek, który popękał lata temu, ale zdołał zachować kształt, aż w końcu ktoś go potrącił. Wybuchnąłem śmiechem. Po długim czasie wyciągnął dłoń i przesunął jej wierzchem po moim policzku; serce zabiło mi od tego gestu bardziej niż od czegokolwiek, co tego popołudnia zrobił. Później. Czy to kiedy Sobótka zmieniała się w noc, potoczyliśmy się do domu jak pijani, całując się w ciemności na rozdrożach, zanim się rozeszliśmy? Pamiętam ten pocałunek, zdyszany i ryzykowny, tak bardzo nie mogliśmy się od siebie oderwać, że się posiniaczyliśmy. Czy może to było kolejne później, kolejnej nocy, kiedy się wymknąłem, żeby się z nim

spotkać? Czas się zlewał, gęsty jak miód. Dni po Sobótce, kiedy Alta cały czas się dąsała, zlały się w jeden, błyszczący. Nic się nie zmieniło, a jednak zmieniło się wszystko: życie się toczyło, pełne słodyczy, zwykłe i niezwykłe zarazem. Pomagał mi, gdy pracowałem – pracowaliśmy razem, rozebrani do pasa w upale, obaj spływający potem; kiedy przerwaliśmy, żeby napić się piwa imbirowego, które przyniosła nam mama, pił tak szybko, że prawie się zakrztusił, potem otarł usta dłonią i spojrzał na mnie z uśmiechem. A później, później, później… Raz o zmroku – słońce wschodziło albo zachodziło, przed albo po, nie pamiętam – Darnay ujął moją dłoń i splótł ze mną palce; chwila pod gwiazdami, kiedy pocałowałem go w czoło z walącym sercem – to głupie po wszystkim, co robiliśmy, ale bałem się, że się wystraszy. Była róża, którą zerwał pod murem i wsadził mi w dziurkę od guzika, a kiedy się skrzywiłem, pochylił się i zlizał cienką strużkę krwi z miejsca, w którym zadrapał mnie kolec. I gorące, późne popołudnie – czy to było nasze ostatnie, zanim Alta mu wybaczyła? – kiedy udało się nam wykraść godzinę sam na sam w ruinach, a on odwrócił się do mnie i powiedział z nową czułością, od której zadrżałem: – Może teraz zaczniesz mówić do mnie: Lucian? – Wydawało mi się, że mówię. – Nie. Zawsze mówisz: Darnay. Dziwnie się od tego czuję. – Wyszczerzył zęby. – Zwłaszcza kiedy na jednym wydechu mówisz „Darnay” i „proszę”. – Zamknij się, Dar… Lucian. – Wbiłem mu łokieć pod żebra. Śmiał się. – A co z Altą? Zauważy. Zapyta, kiedy zaczęliśmy sobie mówić po imieniu. – Czy to ważne? – Tak. – Usiadłem. – Nie możemy jej powiedzieć… – Oczywiście, że nie, głuptasie. Nie o to mi chodziło. – Podniósł się i obrócił, żeby spojrzeć mi w twarz. – Nigdy nikomu nie możemy powiedzieć.

– Wiem! Dlatego mówiłem… – Doskonale. Mów mi Darnay. – Wstał i odszedł. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć: „Nie ty tu rządzisz, Lucian”, ale coś mnie powstrzymało. Walił pięścią w mur przy wejściu, raz za razem. Wstałem powoli i podszedłem do niego. Serce mi waliło. Położyłem mu dłonie na ramionach, spodziewając się, że mnie odepchnie albo coś powie. Nie zrobił ani jednego, ani drugiego. – Lucian – szepnąłem. – Nikt się nie dowie. – Nienawidzę tego. Jak ja tego, kurwa, nienawidzę. – Wiem. – Niewiele mogłem dodać. Oparł się o mnie. Schyliłem głowę i oparłem czoło o jego potylicę. Jego włosy pachniały trawą i letnią ziemią. Po chwili się roześmiał – dźwięk był suchy, bolesny i przypominał kaszel – i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął ku mnie coś błyszczącego. – Co to jest? – Pierścionek zaręczynowy. Kupiłem go w Castlefordzie. Zacisnąłem zęby. Miałem ochotę go odepchnąć i wrzucić pierścionek do fosy. Wziąłem go jednak i obróciłem w palcach. Była to prosta srebrna obrączka z osadzonym w niej ciemnym kamieniem, w którym głębokie cienie błyszczały i migotały w słońcu. Był piękny. – Alta chciała złoty z perłami i rubinami – powiedziałem. – Wiem. – Obrócił się, żeby na mnie spojrzeć, i znów się roześmiał. Tym razem naprawdę. – Znasz Altę, jej aluzje są zazwyczaj czytelne. – Dlaczego więc… – Zatrzymaj go. – Co? Ja? Dlaczego?

– Nie dam go przecież Alcie, prawda? – Możesz go zastawić. Albo oddać do sklepu. Musiał kosztować… – Noś go na szyi. Proszę. – Zacisnął moje palce w pięść i ścisnął tak mocno, że pierścionek wbił mi się w dłoń. – Dam ci łańcuszek. – Dobrze – powiedziałem, chociaż nadal nie rozumiałem, o co mu chodziło. – Użyję sznurówki. Podszedł do brzegu fosy i zanurzył stopę w wodzie. Spojrzałem na pierścionek i obróciłem go, obserwując kolory: turkusowy, fioletowy, zielony… – Czekaj chwilę – rzekłem. – Skoro wiedziałeś, że Alta chciała coś innego… – Posłuchałem serca – powiedział, nie odwracając się. – To znaczy… – Urwałem. Widziałem zarys jego policzka: uśmiechał się. – Wiedziałeś – powiedziałem powoli. – Kupiłeś go dla mnie, bo wiedziałeś. – Miałem nadzieję. – Ty przebiegły, arogancki draniu. Wszystko zaplanowałeś. – Hej – powiedział. – Arogancja jest wtedy, kiedy się mylisz. Złapałem go. Spróbował podłożyć mi nogę, ale go podciąłem i siłowaliśmy się nad brzegiem fosy. Czułem jego śmiech w kościach. – Nie traktuj mnie tak, jakbym ci się należał – wysapałem. – Nie jestem twoim służącym. – Też się śmiałem, kiedy to mówiłem; a potem nagle przestaliśmy się śmiać i wpatrywaliśmy się w siebie. – Nigdy – odparł. – Obiecuję. Nigdy. Czy Alta zauważyła mój wyraz twarzy, kiedy oznajmiła, że

następnym razem pozwoli się Lucianowi przeprosić? Miałem nadzieję, że nie, ale trudno było nie dać nic po sobie poznać, kiedy świat się tak bardzo zmienił. A Alta znała mnie na wylot; czasami zastanawiałem się, jak mogła nie zauważyć, skoro każdy mięsień i ścięgno w moim ciele było nowe i świeże… Powiedziała: – Przynajmniej nie próbował brać mnie siłą. I musiałem się odwrócić. Roześmiałbym się, gdyby nie chciało mi się płakać. Wrócimy do tego, co było. Nie będę mógł go dotknąć ani powiedzieć do niego: Lucian. Będę się bał na niego spojrzeć, na wypadek gdyby Alta miała wyczytać coś z mojej twarzy. Nie mogłem tego znieść, ale musiałem. Następnego dnia go znienawidziłem. Szło mu tak łatwo. Uśmiechał się tylko do Alty, żartował tylko z nią, a ona oblewała się rumieńcem i spuszczała głowę, kiedy tylko na nią spojrzał. Serce ściskało mi się coraz bardziej i bardziej, jakby ktoś nakręcał zegarek tak mocno, że sprężyna zaraz pęknie. Pojechaliśmy wtedy do kamieniarza po parę nagrobków ze źle wyrytymi napisami, aby zrobić z nich półki w mleczarni, i siedzieliśmy obok siebie, a Alta śmiała się i flirtowała z Darnayem, jakby już byli po słowie. Część mnie żałowała, że nie pojechałem sam, ale wiedziałem, że czułbym się jeszcze gorzej, mając świadomość, że ominęła mnie szansa przebywania obok niego – nawet jeśli ani razu nie spojrzał mi w oczy. Kiedy przenosiliśmy ostatni nagrobek na wóz, podniósł wzrok i pomyślałem, że popatrzy na mnie; ale chwilę później pomagał Alcie wsiąść na kozioł i kpił z niej, pytając, czy teraz wszystkie osełki masła, które wyjdą spod jej ręki, będą miały napis „GOTUJ SIĘ NA ŚMIERĆ”. Czy mi się tylko wydawało? Czy pokazywał mi właśnie, że byłem dla niego tylko zabawką? Kiedy się zatrzymaliśmy, bo Alta musiała pójść w krzaki, położył mi dłoń na karku. Zacząłem się ku niemu obracać, ale wbił mi paznokcie w skórę i znieruchomiałem. Każdy nerw w moim ciele sięgał ku miejscu, gdzie stykały się nasze ciała. Alta mogła nas

usłyszeć. Siedzieliśmy tak w ciszy, aż wróciła do nas z bukietem kwiatów, udając, że wcale nie musiała się wysikać. Nie mogłem tego wieczoru ani jeść, ani spać. O północy wyślizgnąłem się z pokoju. Musiałem się z nim zobaczyć; jeśli nie będzie na mnie czekał na rozdrożu, pójdę do Nowego Domu. Wyszedłem na korytarz pogrążony w ciemnościach i kiedy przesuwałem palcami po ścianie, słyszałem ich szmer na każdym wybrzuszeniu w tynku. Buty niosłem w dłoni, a podłoga ledwo skrzypiała pod bosymi stopami. Ale kiedy mijałem pokój Alty, zawołała do mnie cicho: – Emmett? To ty? Zatoczyłem się i złapałem dech. – Idę sprawdzić, co z Ciapką. Alta otworzyła drzwi tak szybko, że ewidentnie nie leżała w łóżku. Jej sylwetkę oświetlał księżyc, twarz tonęła w mroku. – Wszystko z nią w porządku? Słyszałeś coś? – Nie. Nieważne. Wracaj do łóżka, szkrabie. – Tylko jeśli ze mną posiedzisz. Nie mogę zasnąć. Zacisnąłem zęby. Jeśli nie spotkam się z Lucianem, oszaleję. Ale skoro Alta nie spała i nasłuchiwałaby mojego powrotu, nie mogłem aż tak zaryzykować. Pozwoliłem się wciągnąć do pokoju zalanego księżycowym blaskiem. Wybielił wszystkie kolory: kołdra była pokryta czarno-białym wzorem w serca i róże, powój w rogu okna błyszczał jak grudki węgla. Pokój wydawał się obcy, jak widziany w lustrze. Alta położyła się na łóżku. Usiadłem obok i czekałem, ale po oddechu poznałem, że nie zasypiała. Nie puszczała mnie, jej dłoń była wilgotna. Próbowałem nie myśleć o ostatnim razie, kiedy czułem na sobie czyjś pot. – Em? – Śpij.

Poprawiła poduszkę i się obróciła. Przez chwilę milczała. A potem westchnęła i usiadła, opierając się o ścianę. – Nie chcę. Nie mogę. Emmett… – Co? – Myślisz, że Lucian mnie kocha? Szarpnąłem się jak napięta struna, a potem odetchnąłem bezgłośnie i skoncentrowałem się na rozluźnieniu każdego mięśnia w ciele. Serce waliło mi tak głośno, że byłem przekonany, iż Alta je usłyszy. – Nie bądź głupia. Przesunęła się, jej oczy skrywał mrok; byłem przekonany, że zacznie protestować. Ale ona tylko splotła palce i w końcu rzekła: – A dlaczego to niby głupota? – On… Ty… – Urwałem i wzruszyłem ramionami. Roześmiała się cicho. – Nieważne – odezwała się z radością. Podciągnęła kolana pod brodę. – Przychodzi tu codziennie. Już dawno mógł zabrać Ciapkę i sobie pojechać. Ale został. Odchrząknąłem. – Pewnie mu się nudzi. – Nie. Wiem, że tak miało być, Emmett. Wiem. – Pochyliła się i złapała mnie za nadgarstek; wbrew sobie drgnąłem. – Nie zrozumiesz, dopóki ciebie to nie spotka. Ale spotka. – Wzięła głęboki wdech. – Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Luciana… wszystko się zmieniło. Całe życie na niego czekałam. Już nic nie będzie takie samo. Nie odpowiedziałem. Na podwórku coś szeleściło i skakało. Alta nie powiedziała nic więcej. Trzymała mnie mocno za nadgarstek. Wyciągnąłem się na krześle i zamknąłem oczy,

starając się nie myśleć. Światło księżyca pełzało po podłodze; za każdym razem cienie się wydłużały. Drzemałem, czekając, aż Alta mnie puści, ale musiałem w końcu zasnąć przed nią, bo rano się obudziłem i okazało się, że zaspaliśmy. Słyszałem muczące krowy. Wyślizgnąłem się z pokoju, nie budząc Alty, i sam je wydoiłem; nie wiedziałem dlaczego, tyle tylko, że chciałem być sam. Kiedy rozlewałem mleko i oznaczałem kanki, a potem karmiłem resztę zwierząt, było mi niedobrze z frustracji i niepokoju. Łamaliśmy Alcie serce, obaj, tylko ona jeszcze o tym nie wiedziała. Każdego dnia, który spędzała z Lucianem, myśląc, że on ją kocha… Każdego dnia, który ja z nimi spędzałem, tęskniąc za spojrzeniem albo dotykiem i nie dostając niczego… Ale to nie była moja wina, to było niesprawiedliwe. Musiał istnieć jakiś prosty, bezbolesny sposób, żeby się jej pozbyć. Wysilałem umysł, próbując ignorować wstyd, który ściskał mi żołądek; nie zniósłbym kolejnego dnia cierpienia. Kiedy Lucian przyjechał i zsiadł lekko z konia, jakby przespał noc bez problemu, Alta biegała po domu w pończochach z jednym butem w ręku. – Już idę, Lucianie! – zawołała, a potem wrzasnęła do mnie: – Em! Gdzie jest mój drugi but? Wczoraj tu był! – Pewnie któryś z psów go ukradł. – Patrzyłem, jak biega po pokojach. – Chodź na bosaka. Idę na łąkę, będę sprawdzał, czy można ją już zaorać. Darnay nie zwróci uwagi, że wyglądasz jak mała żebraczka. – Poczekajcie na mnie! Musi tu gdzieś być. – Dogonisz nas, jak go znajdziesz. Alta schyliła się, żeby zajrzeć pod łóżko, a ja zszedłem po schodach. Szanse na to, że znajdzie swój but, były nikłe; leżał na strychu, pod skrzynkami pełnymi jabłek. Spojrzałem na Luciana. – Zgubiła but. Trochę to potrwa. Idziemy?

– Jasne. – Podniósł głos: – Do zobaczenia, Alto! – A potem prawie jednocześnie pobiegliśmy do bramy, szamocząc się, który pierwszy podniesie zasuwę. Kiedy brama się za nami zamknęła, rzuciliśmy się biegiem, chichocząc jak dzieci. – To było podłe – powiedział bez tchu. – Wiem. Chcesz wrócić? – Nie. – Spojrzeliśmy na siebie i przyspieszyliśmy. Ciapka galopowała obok nas, szczekając w podnieceniu, jakby brała udział w wyścigu. A potem przebiegliśmy pod łukowatymi drzwiami do zamkniętej części ruin, gdzie nikt nas nie zobaczy; mogliśmy się wreszcie dotknąć i długo nie istniało nic poza jego ustami, dłońmi i skórą na moim ciele. Później, kiedy leżeliśmy w ciszy, zapytał: – Dlaczego mnie tak nie znosiłeś? – Bo byłeś taki… pański. Roześmiał się. Leżał na plecach i ramieniem osłaniał twarz od słońca. W końcu przechylił głowę i spojrzał mi w oczy, wciąż się uśmiechając. – Przepraszam. Nigdy wcześniej nie słyszałem w tym słowie tyle pogardy. – Wiesz, o co mi chodzi. Pojawiłeś się tutaj… – nie chciało mi się ruszać, więc machnąłem ręką ku dziedzińcowi – …jakby to miejsce należało do ciebie. – Bo należy do mnie. No, prawie. Usiadłem, opierając się o ścianę. Zerwałem stokrotkę i zacząłem obrywać z niej płatki, jak Alta wróżąca sobie kochalubi-szanuje. – Twój dziadek wykiwał mojego z ziemi – powiedziałem. – Wiedziałeś o tym? Ten las, w którym według ciebie kłusowałem… Był nasz, zanim twój dziadek wynajął paru

prawników i przysięgał na wszystko, że las zawsze należał do Nowego Domu. Ciapka zaczęła szczekać. Odsunęliśmy się od siebie i zacząłem zapinać koszulę; ale chwilę później umilkła. Lucian opuścił głowę. – Żaby – rzekł. – Nie, nie wiedziałem. – A potem zabrałeś Altę, jakbyś miał do tego prawo. Kiedy wróciłem do domu, mój ojciec prawie ci buty lizał. – Bo uratowałem Alcie życie! – Ja też tam byłem. Gdyby ciebie nie było, ja bym ją uratował. – Gdyby mnie tam nie było – powiedział Lucian – to Alta nie weszłaby na lód. – Skąd wiesz? – Powiedziała mi. Rozkwasiłem główkę stokrotki w palcach. Och, Alta. Myślała, że jest taka wyrafinowana, a potem mówiła coś takiego. – Nie powinna była. – Emmett… – Wyciągnął ku mnie dłoń, ale się nie poruszyłem. – Wiesz, że jej nie skrzywdzę, prawda? – A jak myślisz, co by się stało, gdyby się o nas dowiedziała? – Wiesz, że mówiłem poważnie. Powiedz jedno słowo, a się z nią ożenię – wyszeptał. Potarłem twarz, jakbym mógł zetrzeć z niej nieistniejącą plamę. Przewrócił się na brzuch i zapatrzył na poduszkę z mchu, rosnącą u podnóża ściany. Na kamień wspinała się mrówka, której podstawił palec. – Przemyślisz posadę mojego sekretarza? o pieniądzach. Oszczędzimy na posag dla Alty.

Zapomnij

Nie odpowiedziałem. Oparł się na łokciu i strzepnął mrówkę na trawę. – Emmett, proszę. Przemyśl to. Wiem, że byłbyś dobry w tej pracy. Ta prymitywna chłopska przebiegłość… No już, już! – Pozwolił, żebym go powalił na trawę. Potem uniósł dłoń i przeczesał mi włosy, ale nie patrzył mi w oczy. – Chodź ze mną na noc do Nowego Domu. Jutro powiesz rodzicom, że chcieliśmy przedyskutować warunki zatrudnienia. Puściłem go. – Co? – Na jedną noc. Na parę nocy. Proszę. Wyślę im list z wyjaśnieniem. – Nie mogę. Wiesz, że nie mogę. Mam robotę. Jeśli się nie pojawię… – Nie możesz być aż tak niezbędny. Usiadłem. Słońce stało wysoko na niebie; było później, niż mi się wydawało. – Lucian, to gospodarstwo. Robota nie czeka. – Alta chorowała tygodniami. Poradzą sobie bez ciebie przez kilka dni. Emmett, proszę. Uklęknąłem i zacząłem zapinać koszulę. – Muszę już iść. Złapał mnie za nadgarstek. – Nie mogę znieść, że kiedy jestem z tobą i Altą, muszę udawać, że ona jest najważniejsza. Spojrzałem na niego i odwróciłem wzrok. Coś przebiegło w wisterii nad nami, w dół spadł deszcz biało-brązowych płatków. Za wodą odezwał się gołąb, rozleniwiony i zadowolony; gdzieś daleko, daleko słyszałem owce i bicie zegara. – Dobrze – powiedziałem i wbrew sobie dałem się pociągnąć

na trawę, obok niego. Uśmiechnął się. Pomyślałem, że nigdy nie zapomnę, jak w tej chwili wyglądał, z oczami zmrużonymi przed słońcem, ze źdźbłem trawy przyklejonym do skroni. – Wiem, dlaczego mnie nie znosiłeś – powiedział. – Bo mnie pożądałeś i bałeś się tego. W Nowym Domu Lucian miał pokój na strychu, pod skosami dachu; zagracony, z niewielkim kominkiem i zakratowanym oknem, przez które widać było taras i ruiny zamku. – Należał do pokojówki – powiedział, kiedy się rozglądałem. – Chciałem mieszkać jak najdalej od wuja. – Odruchowo spojrzałem ku drzwiom, ale oparł się o ścianę tak, że miałem głowę między jego rękami i nie mogłem uciec. – Nie przejmuj się – dodał. – Sypia w pokoju myśliwskim, nie lubi chodzić po schodach ze względu na podagrę. A poza tym zawsze jest pijany. Możesz krzyczeć tak głośno, jak tylko zechcesz. – Dlaczego miałbym krzyczeć? Pochylił się i ugryzł mnie w ucho, więc się roześmiałem; a potem powietrze uwięzło mi w gardle i musiałem się skoncentrować na oddychaniu, zanim utonąłem. Czas skracał się i wydłużał do chwil i wieczności; dreszcz przyjemności, słońce na suficie, jego palce wbijające się w moje ramię, półmrok i gęsty zapach wina starszego od nas. Ciężar jego pierścionka na sznurku na mojej szyi. Schylił się nade mną, wziął go w usta i pocałował mnie. Metal zgrzytający o zęby, smak soli, kamienia i jego śliny. O północy obudził mnie zegar na stajniach i ujrzałem Luciana siedzącego na parapecie, obrysowanego światłem księżyca. Księżyc za kratami za oknem; perła schwytana w sieć. Nie wiedziałem już, kim jestem. Byłem nowy, byłem obcy, byłem Luciana. Nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy. Nie wiedziałem, że to

możliwe. Kiedy się obudziłem rano, po prostu leżałem, nie dowierzając, niemalże oślepiony szczęściem, trzymając się ramy łóżka, jakbym był rozbitkiem na falach. Powinienem być w domu i pracować, ale wydawało mi się, że to życie należało do kogoś innego. Praca zostanie wykonana tak czy inaczej; leżenie i słuchanie ptaków było rozkoszną przyjemnością, leniłem się, o nic nie dbałem. Było późno, słońce wspinało się po skłębionych prześcieradłach i nogach Luciana. Spał jak rzucona kukiełka, z jednym ramieniem na twarzy, żyły pod skórą na nadgarstku odznaczały się błękitem. Jego śpiąca twarz wydawała się gładsza, usta pełniejsze. Długo na niego patrzyłem, wyobrażając go sobie jako dziecko i starca. W końcu musiałem wstać; częściowo dlatego, że przyjemność obserwowania go bliska była bólowi, a częściowo dlatego, że musiałem się odlać. Skradałem się korytarzem w gęstej letniej ciszy, krzywiąc się, gdy skrzypiały deski podłogowe. Nie odważyłem się otworzyć żadnych drzwi, bojąc się, że wpadnę na pokojówkę albo, co gorsza, wuja Luciana. W końcu otworzyłem okno na szczycie wąskich schodów i odlałem się na grządkę w dole. Wydawało mi się, że trafię do pokoju Luciana, ale się pogubiłem i znalazłem w wąskim korytarzu z drzwiami po obu stronach. Były tak identyczne i symetryczne, że zrobiło mi się nieswojo. Otworzyłem jedne z nich bardzo cicho i wolno, mając nadzieję, że zobaczę przez okno to, co znajdowało się na zewnątrz, i zorientuję się przynajmniej, w której części domu jestem. Kiedy zajrzałem do środka, przekonałem się, że nie musiałem zachowywać ostrożności: to był składzik pod spadzistym dachem, a przez małe okienko widać było podjazd i las. Poszybował ku mnie zapach zapiekłego kurzu, gorący niczym kąpiel. Ziewnąłem i wszedłem do pokoju. Znajdowały się w nim pudła i stare meble, upakowane tak ciasno, że trudno było się między nimi przecisnąć. O ścianę opierał się prostokąt zasłonięty brudnym aksamitem. Odsunąłem go i spojrzałem na

portret bladej kobiety o ciemnych oczach, z twarzą otoczoną lokami, omdlewającą na tle kaskady kwiatów. Na dole ramy napisane było: „Elizabeth Sassoon Darnay”. Matka Luciana? Nie, obraz był zbyt stary, pewnie jego babka. Zbliżyłem się, szukając w jej rysach podobieństwa do wnuka. Miała dziwnie puste, melancholijne spojrzenie – zupełnie różne od jego ostrej inteligencji – ale chyba mieli podobne czoła… Cofnąłem się, by to oszacować z daleka, i wpadłem na kufer. Załaskotało mnie w nosie i kichnąłem. Usiadłem z rozmachem na kufrze i prawie rozbiłem szkło na ramce z motylami. Przede mną stało kolejne pudło. Przyciągnąłem je do siebie i otworzyłem. Książki. Prawie je odepchnąłem; teraz, kiedy wiedziałem, czym były, bałem się ich dotknąć, jakby były nieczyste. Ale nic złego nie mogło mi się przytrafić – nie teraz, nie na tym cichym, ciepłym strychu, nie wtedy, gdy obok spał Lucian. Kiedy sięgnąłem po tom leżący na wierzchu, nie poczułem tego mdlącego wiru, który pamiętałem z lektury książki kupionej na jarmarku wielkanocnym. Słowa były po prostu… słowami. „Zdarzyło się to we wczesnej Wiośnie mego żywota, kiedym była jeszcze tak młodziutka, że spowijał mnie nadal Szron Dzieciństwa, a pierwsze Pąki Kobiecości nawet jeszcze nie rozkwitały: pierwszy dotyk Mężczyzny naruszył mą Dziewiczą Niewinność”. Przekartkowałem dalej. Strony płaskiego tekstu, naszpikowane aluzjami do Wenery i Priapa. „A swą ogromną Maczugę skierował nie ku otwartym wrotom do mego Raju Rozkoszy, ale ku bardziej przyziemnej Krainie…” Roześmiałem się. – Co robisz? Odwróciłem się. Lucian stał w drzwiach na wpół ubrany, włosy spadały mu na twarz. Miał na sobie moją koszulę, zapiętą tylko na jeden guzik. Ruszył ku mnie miękko, uśmiechając się. Myślałem, że mnie pocałuje, ale zamarł w pół ruchu.

– Co to jest? – Książka. Znalazłem ją. Ale to nie jest… Ona nie wcią… – Nie wierzę, że to czytasz. – Wziął ją ode mnie i zamachnął się, jakby chciał nią rzucić w kąt. A potem zaczął kartkować strony. – Och. – Co? – Wydaje mi się, że to podróbka. Powieść. Dlatego stoją tutaj, a nie u mojego ojca… Patrz. – Otworzył ją przede mną i wskazał na naklejkę wewnątrz okładki. – To na pewno nie jest oryginalna Sourly. Zacznijmy od tego, że „Madame” pisze się przez „e”. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Madame Sourly? Najważniejsza oprawiaczka pornografii sprzed stu lat? Zaraz, chodzi ci o powieści? – dodał kpiąco. – To nie są prawdziwe książki. Pisze się je jak gazety. To nie są prawdziwi ludzie i prawdziwe wspomnienia. Są wymyślone. Nieważne. – Zamknął książkę i z półuśmiechem pokręcił głową. – Nie mogę uwierzyć, jaki jesteś niewinny. – A skąd mam wiedzieć rzeczy, o których nikt mi nigdy nie mówił? – No tak, twoi czyści rodzice. Nie przejmuj się. To rozkoszne. – Niech cię diabli, Darnay. – Nie, naprawdę. Uwielbiam to w tobie. – Pochylił się ku mnie, przysunął usta do mojego policzka i zamruczał: – Zupełnie niewinny. Nigdy nie czytałeś książki, nigdy nie posuwałeś dziewczyny, a z chłopaków tylko mnie. – Uchylił się z uśmiechem, kiedy zamierzyłem się, żeby walnąć go w głowę. Złapał mnie i przestał się uśmiechać. Patrzyliśmy sobie w oczy. Na dole rozbrzmiał stłumiony stuk. Odwrócił głowę i nasłuchiwał. – Czy ktoś puka do drzwi?

– Nie wiem. Twoja pokojówka nie otworzy? – Letnia cisza nagle wydała się krucha; nie chciałem wpuszczać tutaj reszty świata, ani na sekundę. – Jeśli chodzi ci o kucharkę, to przychodzi dopiero po południu. – A twój wuj? – Wątpię. Lepiej, żebym sprawdził. – Wstał i zaczął zapinać koszulę. – Naprawdę? – Zacząłem mu ją rozpinać równie szybko. – A jeśli coś ci przeszkodziło w ubieraniu? Może tak powinieneś zejść. – Bardzo śmieszne, Emmett. – Ale się roześmiał. – To może być chłopak od piekarza. – Trudno, będziemy głodni. Nieważne. – Walenie do drzwi się wzmogło, a potem ucichło. – Widzisz? Problem sam się rozwiązał. – Doskonale. – Usiadł, a ja zdjąłem mu koszulę przez głowę. U podstawy obojczyka zebrał się pot. Ale kiedy się ku niemu pochyliłem, cofnął się i nasze usta się nie spotkały. – Co? – Książka. Skąd wiedziałeś, że była fałszywa? Bo wiedziałeś, prawda? – Nie wiem. Po prostu mnie nie wciągnęła, to wszystko. Czy to ważne? – Nie. Ale imponujące. Mój ojciec byłby tobą zachwycony. – W jego oczach pojawił się odległy, ironiczny błysk, który mi się nie spodobał. – Jesteś zagadką, Emmett. Taki niewinny, a jednak… – Czy przestaniesz gadać o mojej pieprzonej niewinności? – Oczywiście – odparł i się uśmiechnął. – Jeśli mi pozwolisz ją do cna zrujnować.

Kiedy zegar na stajniach wybił czwartą, byliśmy potwornie głodni. Wypełzliśmy z gniazdka, które sobie uwiliśmy między skrzyniami – „Nie wierzę, że zrobiliśmy to na oczach mojej babki”, powiedział Lucian – i zakradliśmy się do wielkiej, mrocznej kuchni, mijając pokój myśliwski. Obżarliśmy się zimną zapiekanką, peklowanym mięsem i ciastem ponczowym. Nie zdawałem sobie sprawy, że od tak dawna nie jedliśmy. Po wszystkim stół kuchenny wyglądał jak pole bitewne, zasłany resztkami, okruchami i umazany dżemem, ale kiedy zacząłem sprzątać, Lucian mnie powstrzymał. – Zostaw. Za to jej płacimy. – Ale… – Gdybym zostawił kuchnię w domu w takim stanie, mama by mnie zabiła. Lucian zjadł ostatni kawałek zapiekanki. – Chodź – powiedział z pełnymi ustami. – Nie chcę, żeby ktoś nas tu zobaczył. – I wyszedł. Zawahałem się, szybko wrzuciłem naczynia do zlewu, przetarłem stół i pobiegłem za nim. Stał przy wykuszowym oknie w holu i czytał coś. Podniósł wzrok. – Przepraszam przepraszam.



powiedział.



Naprawdę

bardzo

Serce mi się szarpnęło jak ciężarek na lince. – Co? – Nic się nie stało, nie bój się tak, po prostu dostałem wiadomość od ojca. – Pomachał niebieskim papierkiem. – Muszę pojechać do Castlefordu. – Teraz? To nie może być aż tak pilne. – Przykro mi. – Możesz udać, że go nie dostałeś. Listy się gubią.

– Nie znasz go, Emmett. – Pochylił się i podniósł z dywanu niebieską kopertę, wolniej, niż powinien. – Jeśli mu się sprzeciwię, sprawi, że pożałuję. – Daj spokój, Lucian. Nie martwiłeś się, że go rozgniewasz, potajemnie żeniąc się z Altą, więc dlaczego martwisz się telegramem? – Nie odpowiedział, więc wziąłem głęboki wdech. – No, chyba że mnie wtedy okłamałeś? – Nie! Oczywiście, że nie. – Nie patrząc na mnie, zwinął niebieski papier w rulonik. – Ale ja… Możliwe, że nie myślałem… Przepraszam. Jestem tchórzem. – On nie może być aż tak zły. A twoja matka na pewno…? – Nie znasz go! On jest… On robi rzeczy… – Zwijał papier w małą paczuszkę. – Moja matka pozwala mu robić, na co ma ochotę. Udaje, że tego nie zauważa. Lepiej tak, niż żeby za każdym razem wymazywał jej pamięć. Zamilkliśmy. Gapiłem się na niego. Jego twarz była zapadnięta i odległa, nałożył dawną maskę. Teraz zrozumiałem, dlaczego nigdy nie mówił o swojej rodzinie. – To lepiej jedź – powiedziałem. – Emmett… naprawdę przepraszam. – Też się zmywam, pójdę tylko po buty. – Nie musisz sobie iść w tej chwili. – A co, mam zostać i pomóc ci się pakować? Skrzywił się, a ja poczułem zadowolenie. Odwróciłem się i pobiegłem po schodach, aż znalazłem się w małym, rozgrzanym pokoju ze skośnym sufitem. Pachniał potem i winem, które wypiliśmy. Część mnie chciała w nim zostać i patrzeć na nieposłane łóżko, mały kominek i widok za oknem, aż mi się to wszystko wypali w mózgu; ale złapałem buty i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Kiedy zszedłem do holu, Lucian wyglądał przez okno.

Odwrócił się, ale nie uśmiechnął. – Przyjdę się z tobą zobaczyć, kiedy tylko wrócę. – Dobrze. – Opiekuj się Ciapką. – Dobrze. Cisza. Zrobiłem krok ku niemu. W tym samym momencie on ruszył ku mnie, wpadliśmy na siebie i prawie upadliśmy. Ująłem w dłonie jego twarz. Całowaliśmy się tak, jakbyśmy mogli zatrzymać świat, jakbyśmy byli wrogami i kochankami zarazem, jakbyśmy mieli się już nigdy więcej nie zobaczyć. Wiedziałem, co chcę mu powiedzieć, ale wyszedłem bez słowa. Kiedy dotarłem do domu, podwórze było puste i w świetle słońca wyglądało jak obraz. Stodoła była pusta, nikt nie naoliwił kosiarki; nikt nie uprzątnął chlewu. Kiedy otworzyłem bramę, Sprężyna i Burek skoczyły ku mnie, ujadając, jakby czegoś chciały. W ich misce nie było wody. Napełniłem ją, napoiłem też Ciapkę i ukucnąłem przy pompie, żeby ochlapać sobie twarz i kark lodowatą wodą. Głowa mnie bolała, a oczy piekły ze zmęczenia, ale jeśli się pospieszę, zdołam nadgonić dzień zaniedbania. Może nikt nie zauważy. Żołądek mi się ścisnął, kiedy sobie przypomniałem, jak tato zareagował, kiedy Alfred zniknął na dwa dni; ale to było podczas sianokosów i Alfreda znaleźli pijanego w rynsztoku w Castlefordzie. A ja tylko spędziłem jedną noc pod cudzym dachem i wróciłem, gotowy do pracy. Poszedłem do stodoły i sięgnąłem po widły. Ale cisza była tak gęsta, że oparłem je o ścianę chlewu i zacząłem nasłuchiwać. Zupełnie jakby ktoś zachorował; to stłumione poczucie bezruchu, jak pod wodą. Wszedłem do domu i tam było tak samo. Na palcach ruszyłem ku schodom, serce mi tak waliło, że

byłem przekonany, że jego dźwięk odbija się echem od ścian. A potem usłyszałem czyjś głos i odwróciłem się na pięcie. Dźwięk dochodził z salonu – dziwne w dzień powszedni, chyba że przyszli goście. Drzwi były uchylone. Podszedłem do nich i zajrzałem do środka. Mama siedziała ze schyloną głową na sofie. Tato stał przy kominku. Popchnąłem drzwi. Mama spojrzała na mnie. Płakała. – Emmett – powiedział tato. On też płakał.



XVIII Patrzyli na mnie bez słowa. W powietrzu tańczyły drobinki kurzu, wpływały powoli w światło, w jednej chwili były widoczne, a w drugiej już nie. Mrok za snopem światła podbarwiony był sepią, a wszystko wydawało się wyblakłe: tapeta wyglądała na zażółconą, a obrazki na ścianach były brudne i niewyraźne. Woskowe owoce pod szklanym kloszem na serwantce lekko zszarzały; jakimś cudem brud dostał się do środka. W kącie pokoju na suficie wisiał kawałek uschłego liścia z powojowej girlandy zawieszonej na Przesilenie. Ostatni raz mama płakała tego dnia, kiedy Joe Tanner wślizgnął się do boksu ogiera i został skopany na śmierć; a wcześniej kiedy mała Freya Smith wpadła pod koło młyńskie. Nigdy nie widziałem, żeby tato płakał. Jego twarz, z której otarł łzy, była zaczerwieniona i surowa; miał nabiegłe krwią oczy i nabrzmiałe usta. Był to widok niemal nieprzyzwoity, jakbym patrzył na czyjąś nagość albo nieugotowane mięso.

Coś się stało Alcie. Ta świadomość wyssała powietrze z pokoju i pomyślałem, że zaraz się przewrócę. Nie mogłem się odezwać; nie mogłem znieść tej ciszy, ale słowa, które by ją przerwały, byłyby od niej gorsze. – Usiądź – powiedziała mama. Chwilę wcześniej wszystkie moje stawy były jak z gumy i bałem się, że się przewrócę; teraz nie potrafiłbym się ruszyć, choćbym nawet próbował. – Co się stało? – A jak ci się wydaje, chłopcze? – Tato miał zmęczony, prawie łagodny głos. – Gdzie ona jest? – Mama wzięła głęboki wdech, a mnie przewróciły się wnętrzności. – Chodzi o Altę, prawda? Co z nią? Powiedzcie mi, co się jej stało! – Alta? – Tato zmarszczył brwi. – Jest na górze. – Emmett, trochę za późno zaczynasz się martwić o siostrę. Cisza. Mama miała twarz z lodu: białą, nieruchomą, tak nienawistną, że aż mi dech zaparło. Spojrzałem na nią, a potem na tatę, i wtedy zrozumiałem. – Ja… – odezwałem się i znienawidziłem swój cienki, drżący głos. – Ja… nie… – Nie wiem, co ci powiedzieć – odrzekł tato. Nigdy nie postrzegałem go jako starego, ale teraz trzymał się kominka, jakby miał zaraz upaść. – Mój syn. Myśleliśmy, że dobry z ciebie chłopak. Byliśmy z ciebie dumni. Cisza trwała, rozciągała się dookoła mnie i w końcu zacząłem się bać, że się nią zadławię. – Ja nie… – powiedziałem. – Ja tylko… – Zupełnie, jakbym się na nowo uczył czytać: najprostsze słowa mi umykały.

– Jak mogłeś? – Mama przez chwilę brzmiała jak Alta; jak Alta, która dorosła, postarzała się i straciła złudzenia. – Emmett, nie rozumiem. Wytłumacz mi dlaczego. – Dlaczego co? – Dlaczego postanowiłeś zniszczyć przyszłość Alty? Dlaczego nas wszystkich okłamywałeś? Dlaczego odrzuciłeś wszystko, czego cię nauczyliśmy? – Wcale tego nie zrobiłem! – Powietrze wreszcie dotarło do moich płuc i odzyskałem mowę. – Nigdy nie kłamałem! Ja po prostu… Nigdy nie chciałem skrzywdzić Alty. – Jak śmiesz się tak odzywać! – Mama schyliła się do przodu, jakby musiała się skupić na oddychaniu. – Wiedziałeś o uczuciach Alty. Wiedziałeś o naszych uczuciach, o naszych nadziejach… – Przełknęła ślinę. – Pozwalaliśmy ci spędzać z nimi czas, kiedy powinieneś był pracować. Ufaliśmy ci. I wszystko zniszczyłeś. Z rozmysłem. Jak mogłeś to zrobić? – Bo ja… – Urwałem. Poczułem, że kolana mi drżą tak, jakbym w ostatnim momencie zorientował się, że w trawie ukrywała się żmija. – To nie miało nic wspólnego z Altą. To nie miało nic wspólnego z wami. Tato ruszył na środek pokoju. – Nie mów tak – powiedział. – Nie jesteś synem, który by ot tak zapomniał o własnej rodzinie. Cokolwiek z tym chłopcem robiłeś… nie robiłeś tego z własnej woli. Nie jesteś taki. Gapiłem się na niego. Chciał, żebym okazał się złośliwy, zazdrosny i mściwy; chciał, żebym działał pod wpływem nienawiści. Bo inaczej okazałbym się… taki. Drżenie w nogach przesunęło się wyżej i zacząłem się trząść jak w padaczce. Pragnąłem Luciana, nikogo innego. Kim mnie to czyniło? – Proszę – powiedziałem. – To nie było tak, jak myślisz. To nie były wygłupy, to była… Zależy nam na sobie. Mama wciągnęła powietrze.

– Zamilknij. – Proszę – powtórzyłem i głos mi się załamał. – Zamknij się! – Tato chodził po pokoju. Zapatrzyłem się w liść powoju na suficie. Przypomniałem sobie Luciana balansującego na krześle, żeby przypiąć girlandę, tego dnia tańczyliśmy walca, dotyk jego ciała odebrał mi dech. Wspomnienie przyszło znienacka; przygryzłem wnętrze policzka najsilniej, jak mogłem, i skoncentrowałem się na bólu. – Co się stało, to się nie odstanie – powiedział tato. – Nie będziemy o tym więcej wspominać. Jeśli jeszcze kiedykolwiek coś takiego zrobisz, stracisz rodzinę. To wszystko. Zrozumiałeś? – Co takiego? – powtórzyłem powoli. – Jeśli kiedykolwiek jeszcze… dotkniesz… innego mężczyzny… innego chłopca. Jeśli pozwolisz się dotknąć mężczyźnie. Jeśli cokolwiek usłyszymy: jakąś plotkę, jakąś pogłoskę, cokolwiek. – Przerwa. – Czy to jasne? Nie mogłem znieść, że tato patrzył na mnie jak na obcego. Jeśli powiem „tak”, wybaczą mi; wszystko będzie tak jak przedtem i będziemy mogli udawać… – Proszę – powiedziałem. – Posłuchajcie mnie. Proszę… mamo. – Odwróciłem się do niej, udając, że nie widzę wyrazu jej twarzy. – Chcecie, żebyśmy z Altą mieli lepsze życie, prawda? Zaproponował mi pracę w Castlefordzie. Mógłbym dla niego pracować. – O czym ty mówisz? Mówiłem coraz cieniej i szybciej, ale nie mogłem nad tym zapanować. – Dlaczego to Alta ma stąd uciec? Chcieliście, żeby ją uratował. A dlaczego nie ma uratować mnie? Mogę wyjechać i zostać jego sekretarzem… – Jego dziwką, chcesz powiedzieć – przerwał mi tato.

W pokoju zapanowała nagła cisza, jakby ktoś upuścił coś kruchego. – Robert – ostrzegła mama. – Ale przecież to prawda. Mój głos nagle się uspokoił, nie wiedziałem jak. – Chcieliście, żeby Alta wyszła za niego za mąż. To wciąż możliwe. Oświadczy jej się, jeśli go o to poproszę. I będziecie mieć swoje szczęśliwe zakończenie. Mama wstała. – Naprawdę? Zawahałem się. – Ty rzeczywiście tak myślisz – ciągnęła tym samym cichym głosem. – Naprawdę myślisz, że Alta mogłaby za niego wyjść po tym, jak ty z nim robiłeś… Wyobrażasz sobie, że pozwolilibyśmy komuś takiemu tknąć naszą córkę? I uważasz, że Alta nie zasługuje na więcej niż oświadczyny mężczyzny, który poprosił ją o rękę, bo ty mu kazałeś? – Jeśli nadal chciałaby za niego… – Jak śmiesz? Jakim prawem sądzisz, że możesz robić, co ci się żywnie podoba, a Alta ma się zadowolić resztkami po tobie? Jak śmiesz mówić, że ma jej to wystarczyć? – Nie powiedziałem tego! – Dość! – Tato wszedł między nas. – Hildo, dość. Nie chcę już tego słuchać. Emmett, idź do swojego pokoju. Jutro o tym zapomnimy. Teraz nie mogę na ciebie patrzeć. – Ale ja chcę wyjaśnić… – powiedziałem, nie wiedząc, do którego z nich się zwracam. Mama podeszła do mnie i uniosła dłoń. A ja się głupio, odruchowo szarpnąłem do tyłu; ona jednak przesunęła mi delikatnie palcami po policzku, jakbym był dzieckiem.

– Nie rozumiesz, Emmett? Wybaczamy ci. Dajemy ci drugą szansę. Przyjmij ją. Proszę. – Głos jej się załamał i odchrząknęła. – Dostajesz kolejną szansę, by być naszym synem. Ruszyłem na górę. Nie umiałem ocenić, gdzie znajdowały się moje kończyny. Kiedy uderzyłem dużym palcem w stopień i walnąłem łokciem w balustradę, czułem jedynie odległe uderzenie, jakby coś się wydarzyło z dala ode mnie. Drzwi do sypialni Alty były zamknięte. Minąłem je, ale nagle zatrzymałem się i odwróciłem. Cień pod drzwiami się poruszył, wiedziałem, że tam stała. – Alta? Cisza. Ale tak, była tam; cień się przesunął, jakby cofała się od drzwi. Szarpnąłem je. Wciągnęła powietrze, ale zanim się odezwałem, odzyskała dech, wyprostowała się i walnęła mnie w twarz. Świat zawirował i wybuchł, pełen czarnych i czerwonych kropek. W uchu mi dzwoniło jak w szklance, która miała zaraz pęknąć. Alta wrzeszczała na mnie. „Ty cholerny…”, usłyszałem. „Obrzydliwy skurwielu. Ty brudny gnoju…” I inne słowa, słowa, o których nie wiedziałem, że je znała, słowa, które teraz mnie nie raniły, ale będą się babrać niczym drzazgi. Uderzyłem ją w twarz Zamilkła. Wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami, krew podchodziła jej pod skórę. Widziałem ślad mych palców na kości policzkowej. Po raz pierwszy w życiu nie obchodziło mnie, że ją zraniłem, i nie obchodziło mnie, że mnie to nie obchodzi.

– Skąd się dowiedzieli? – usłyszałem swój głos. – Śledziłam was. Kiedyś wróciłeś z różą w koszuli, więc wiedziałam, że poszliście w ruiny. I widziałam was. – Przełknęła. Nigdy nie widziałem, żeby patrzyła na kogoś tak, jak na mnie: twarz jej drżała od nienawiści i bólu; ta dziwna, dorosła obojętność, że ktoś widzi jej emocje… – Mam ci przeliterować? Jak się pieprzyliście. Zamknąłem oczy. – Wiem, że schowałeś mój but. Specjalnie mnie zostawiliście. Całe wieki go szukałam, a potem włożyłam pantofelki i ruszyłam za wami. Chciałam się zobaczyć z Lucianem. – Przełknęła. – Ale kiedy was znalazłam, usłyszałam, jak o mnie rozmawiacie. O tym, że się nie liczyłam. – Nigdy nie powiedziałem… – I o tym, jak nie mógł znieść udawania, że mnie kocha. – Alto. – Nieważne. Masz to w nosie, prawda? Śmiałeś się razem z nim. – Głos jej się załamał, ale po chwili ciągnęła: – Wróciłam do domu. Próbowałam nic nie mówić mamie i tacie, ale potem nie wróciłeś na noc i musiałam. Zdusiłem myśl o tym, jak się musiała czuć. Alta nie miała do tego prawa. Musiała wiedzieć, ile szkody narobi, kiedy powie rodzicom. – Na początku myśleli, że się pomyliłam. A potem powiedziałam im, że zachowałeś jajko, które Lucian dał ci na jarmarku wielkanocnym… – Grzebałaś w moich rzeczach? – I że on ma pieprzyki na plecach. I co razem robiliście. – Cisza. Czy tylko sobie wyobrażałem nutę triumfu w jej głosie? Uniosła podbródek. – I mi uwierzyli. Zasłoniłem twarz rękami. Chciałem przestać istnieć.

– Tato napisał do rodziny Luciana w Castlefordzie. Chciał mieć pewność, że już go nigdy nie zobaczysz. – Nie powinnaś im była mówić – powiedziałem obcym głosem. – To nie twoja sprawa, Alto. – Kocham go. – Przerwa. – Kochałam go. Oczywiście. Karta przetargowa. Ale gdybym to ja wyrzekł te słowa… Nie skończyłem myśli. Spojrzałem jej prosto w oczy i powiedziałem z całą pogardą, na jaką mnie było stać: – Szkoda, że na nas doniosłaś. Gdybyś tego nie zrobiła, on by się z tobą ożenił. – Kłamiesz. – Wpatrywała się we mnie. – To już nie ma znaczenia, prawda? – Miałem chorą, okropną satysfakcję, kiedy twarz jej coraz bardziej bladła, aż w końcu zamrugała i łzy spłynęły jej po policzkach. A potem iskra satysfakcji zniknęła i zostały tylko popioły. Odwróciłem się, żeby wyjść. Coś w kącie pokoju przykuło mój wzrok. Pantofelki Alty – baletki z kremowego jedwabiu, jej oczko w głowie – leżały pod ścianą, jakby skopała je ze stóp, nie przejmując się tym, gdzie wylądują. Pamiętałem, jak twarz jej się rozpromieniła, kiedy odpakowała je z bibułki w urodziny przed dwoma laty; tak się nad nimi trzęsła, kiedy je włożyła na zeszłoroczną kolację dożynkową, że musiałem ją nieść na rękach przez błotnisty kawałek drogi, żeby się nie uwalały. Potem ktoś powiedział: – Tańczysz w nich jak wróżka. A ja ją szturchnąłem i mruknąłem: – Raczej jak skrzat leśny. – I dostaliśmy takiego ataku śmiechu, że musieliśmy wyjść. Wtedy też zażądała, żebym rozłożył swój płaszcz na ziemi. Teraz pantofelki były całe poplamione trawą i uwalane błotem. – Przepraszam – powiedziałem. – Nie chciałem cię

skrzywdzić. – Idź sobie, Emmett. Zawahałem się. Chyba oczekiwałem, że się uspokoi, jak wtedy, kiedy była mała i strzelała focha; ale teraz nie spuszczała ze mnie oczu, dopóki nie wyszedłem. Znalazłem się w swoim pokoju, nie wiedząc, jak do niego dotarłem. Zwinąłem się w kłębek na łóżku, zupełnie jakbym mógł zmniejszyć ból, zmniejszając siebie. Przez długi czas po prostu oddychałem i starałem się nie myśleć; a potem usłyszałem, jak Ciapka szczeka na kogoś, kto przejeżdżał, i wybuchnąłem płaczem. Tęsknota za Lucianem była jak otwarta rana. Czułem jej obrys, gwałtowny, ognisty ból, który zaczynał się pod mostkiem i kończył gdzieś w kroczu. Kiedy się ruszałem, mówiłem albo brałem zbyt głęboki wdech, bolało bardziej. Nigdy nie sądziłem, że będę chciał umrzeć, ale teraz czułem się, jakbym tonął i tonął, a ostateczny mrok nigdy nie nadchodził. Lucian odszedł. Oddałbym wszystko, żeby usłyszeć jego głos albo go zobaczyć, ale go tu nie było. Tylko to wiedziałem; tylko to się liczyło. Powoli zaczęły do mnie docierać inne rzeczy: rodzice nigdy mi nie wybaczą, Alta mnie nienawidziła, zniszczyłem ich życie i swoje własne. Alta widziała nas razem, podglądała. I Lucian. Jego ojciec się o nas dowiedział. Jeśli Lucian zostanie za to ukarany, to moja wina. Na samą myśl wciągnąłem powietrze i zwinąłem się w ciaśniejszą kulkę. Lucian cierpiący przeze mnie, Lucian, który mnie nienawidził tak mocno, jak Alta… Chwyciłem się wspomnień, które miałem: wspólnego śmiechu, tego, jak się dotykaliśmy, słów, które padły – ale z każdym uderzeniem serca były coraz bardziej odległe. Tak bardzo chciałem pamiętać, że straciłem pewność. Albo mnie teraz znienawidzi, albo co gorsza… a jeśli nigdy go nie

obchodziłem? A jeśli wcale o mnie nie myślał? A jeśli się ucieszył, że się mnie pozbył? Nie byłem głodny. Nigdy już nie będę głodny. Ruszyłem się tylko dlatego, że Ciapka skomlała na podwórku; ale zakręciło mi się w głowie i natychmiast wróciłem do łóżka. Chwilę później usłyszałem drapanie do drzwi. Psom nie wolno było wchodzić na górę, ale nie mogłem sobie już bardziej nagrabić, więc ją wpuściłem. Powęszyła, wskoczyła na łóżko i ułożyła się obok mnie, a ja ją przytuliłem; jej ciepło nie wypełniło pustki, którą czułem, ale jej cichy oddech i ciężar pyszczka na ramieniu ukoiły ból. W końcu zasnąłem, wyczerpany. Kiedy się obudziłem, było prawie ciemno. Ciapka zeskoczyła na podłogę i podbiegła do drzwi, jej pazurki stukały o drewniane klepki. Serce mi waliło, jakbym się budził z koszmaru, ale to ostre zderzenie z rzeczywistością mnie obudziło. Usiadłem; trząsłem się. Odsunąłem spocone włosy z twarzy. Drzwi do salonu się zamknęły; usłyszałem kroki i stłumiony głos. Mężczyzna, nie tato; parę sekund później tato mu odpowiedział; jego ton mógł być służalczy. Zszedłem z Ciapką na dół i wypuściłem ją na podwórko. Wieczorne powietrze było ciepłe i słodkie po zaduchu panującym w moim pokoju, ale zamknąłem drzwi i podszedłem do drzwi salonu. Ten głos… Zamarłem, nasłuchując. – Rozumiem pańskie rozczarowanie, panie Farmer. Przez jeden, oszałamiający moment sądziłem, że to Lucian. A potem dzwonienie w uszach ucichło i dotarło do mnie, że nie: ten sam akcent, ale głos był niższy, beznamiętny i pusty. – W porządku – odparł tato. – Pójdę po niego. – Cofnąłem się, ale niewystarczająco szybko; tato zmrużył oczy, kiedy otworzył drzwi i mnie zobaczył. Ale powiedział jedynie: – Wejdź, chłopcze. Wszedłem za nim do salonu. W fotelu siedział mężczyzna;

nogę założył na nogę, głowę oparł wygodnie o oparcie. Był starszawy, miał gęste, rudawe bokobrody bez wąsa, przez co jego usta przypominały leżący na środku twarzy przejrzały owoc. Obrzucił mnie spojrzeniem i wygiął usta w różowy uśmiech. Wiedział. Wyczytałem to z jego spojrzenia. – Emmett? – Tak. – Miałem pogniecioną koszulę i śmierdziałem potem i psem. – A pan co za jeden? – Nazywam się Acre. Jestem pracownikiem pana Darnaya. Pana Darnaya starszego – dodał, jakby komukolwiek mogło przejść przez głowę, że pracował dla Luciana. – Usiądź, proszę. – To nie pana dom. – Emmett, siadaj – powiedział tato. Stał obok lampy, jego czoło lśniło od potu. Usiadłem. Kostka mi drżała, więc wbiłem piętę w podłogę, starając się to drżenie opanować. – Dziękuję, panie Farmer – rzekł Acre. Uśmiechnął się do taty i wskazał drzwi. Tato przełknął, spojrzał na mnie i wyszedł bez słowa. – A więc, Emmetcie – ciągnął Acre. – To dość przykra sytuacja, prawda? Współczuję ci. Lucian potrafi zawrócić ludziom w głowach i obawiam się, że zapomina o konsekwencjach. Musisz się czuć w tej chwili bardzo zraniony. Ale chcę ci pomóc. Ugryzłem się w język i nic nie powiedziałem. – Rozumiem, że nie podoba ci się, że się wtrącam. Pewnie wygląda to na impertynencję. Ale musisz wiedzieć, że mamy długie doświadczenie w rozwiązywaniu tego typu… problemów. I jesteśmy po twojej stronie. Lucian to dobry chłopak, ale młody, i zostawia za sobą zniszczenia, które inni muszą

sprzątać. Więc… – Zniszczenia? – Bardzo zranił ciebie i twoją siostrę. Widzę, że cierpisz. Nie. – Pokręcił głową. – Nie oczekuję, że mi opowiesz. Wiem, jak bardzo… pogwałcony musisz się teraz czuć. Ale chcę, żebyś wiedział, że ci współczuję. I przyjechałem zaproponować rozwiązanie. Wezbrała we mnie dzika nadzieja. – Co? – Bardzo mi przykro, Emmetcie. To, co się wydarzyło, nie powinno się było wydarzyć. Lucian był okrutny i bezmyślny, pozwalając ci wierzyć… – Odchrząknął. – Mogę sprawić, że ból zniknie. Możesz wrócić do dawnego życia i być taki, jak kiedyś. Jak sądzę, zanim go spotkałeś, byłeś szczęśliwy? Zawahałem się. – Tak mi się wydaje. – Doskonale. Wobec tego pozwól, że złożę ci propozycję. Pokryjemy wszystkie koszty: transport i tak dalej, twojej wizyty u oprawiacza. W ramach przeprosin i dobrej woli chcemy też ofiarować twojej rodzinie niewielki datek finansowy. Takie chwile są bardzo trudne. Zdziwiłbyś się, jak ważna dla krewnych jest świadomość, że taki błąd może mieć jakieś pozytywne strony. – Zaraz. – Starałem się myśleć. Miał taki miły, przekonujący głos, jakby śpiewał mi kołysankę. – Chce pan, żebym odwiedził oprawiacza? Zrobił z siebie książkę? O wszystkim zapomniał? – Wydawało mi się, że słyszę odległą muzykę z jarmarku wielkanocnego. – Dookoła oprawiania narosło wiele uprzedzeń. Pozwól, że cię uspokoję. To proces bezpieczny i bezbolesny, a kiedy się skończy, będziesz dokładnie taki, jak niegdyś. Nie będziesz pamiętał Luciana, nie będziesz pamiętał, że rozczarowałeś

rodzinę, nie będziesz pamiętał o złamanym sercu. – Pochylił się do przodu i wyciągnął pulchną rękę, jakby żebrał. – Będziesz znów jedną całością. – I zapłaci pan, żebym się nią stał. Dlaczego? – Bo jesteśmy odpowiedzialni za Luciana. A kiedy on wykorzystuje kogoś łatwowiernego, jak ciebie… Uważamy, że zniszczenie cudzego życia jest bardzo złe. Twojego życia, na przykład, albo twojej rodziny. – Powiedział pan… – Przełknąłem. – Powiedział pan, że kiedy on wykorzystuje. Czy to znaczy… Pokręcił się na fotelu, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie. – Wiesz, Emmetcie, czasami nam się wydaje, że doskonale kogoś znamy, a potem się okazuje, że to nieprawda. Lucian potrafi być bardzo czarujący. Jak sądzę, czułeś się przy nim absolutnie wyjątkowy. I pewnie nie było to do końca… kłamstwo. – Nie do końca kłamstwo? – Ale słyszałem słowa Luciana: „Przepraszam. Jestem tchórzem”. – Lucian ma skłonność do romansów. Myślałeś, że byłeś pierwszy? Odwróciłem głowę; to, na co patrzyłem, i tak było rozmazane. – Odesłano go z Castlefordu, bo związał się z kimś nieodpowiednim. Posługaczką, która była bardzo, ach, młoda; pewnie dlatego teraz wybrał ciebie, a nie twoją siostrę. Ale proszę, nie wiń siebie. Lucian bywa bardzo bezwzględny; uważa wszystko za rodzaj łowów. Polowania. – To nieprawda. – No cóż, nieważne. To i tak nie ma teraz znaczenia, prawda? Pomyślmy o przyszłości. Umówmy się, że jutro rano przyjadę

powozem. Zabierzemy cię do introligatorni na mokradłach. Lepiej zachowywać dyskrecję. Kiedy skończymy, dam twojemu ojcu dwadzieścia gwinei, albo gotówką, albo czekiem, jak wolicie. Czy to akceptowalne warunki? Serce mi tak waliło, że czułem, jak pierścionek od Luciana obija mi się o żebra. – Nie – powiedziałem. Wyraz jego twarzy się zmienił. Zapadła cisza. – Rozumiem – rzekł w końcu. – Ile? – Co? – Dwadzieścia gwinei to za mało. Więc ile ma być? – Nie chodzi o pieniądze. – Zawsze chodzi o pieniądze. Ile sobie liczysz? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? – Nie. – Wstałem. – Nie rozumie pan, prawda? Nie obchodzi mnie, że Lucian miał innych kochanków. – Zająknąłem się na tym słowie, ale to nie miało znaczenia. – Chcę pamiętać. To wszystko, co mi zostało. – Czułe wspomnienia aroganckiego, manipulującego fircyka? Nie słyszałem wcześniej tego słowa, ale mogłem się domyślać, co oznaczało. – Tak. – Emmett. – Moje imię zabrzmiało ciężko, jak ostrzeżenie. – Bądź rozsądny. Zastanów się. Stańmy na siedemdziesięciu pięciu, to szczodra oferta. – Wolę umrzeć. – Uważaj, o co prosisz. Wpatrywałem się w niego z wściekłością, nienawidząc każdego kawałka tej nalanej, ohydnej twarzy. W końcu wzruszył ramionami i wstał.

– Doskonale – powiedział. – Szkoda. A my tylko chcieliśmy dla ciebie dobrze. – Sięgnął do kieszeni płaszcza, obszernego i ciężkiego, o wiele za ciepłego jak na letni wieczór, i wyciągnął paczkę. – To podobno należy do ciebie. To koszula, którą mu pożyczyłeś. Nie chciał, żebyś miał jakikolwiek powód, aby się z nim skontaktować. Wziąłem ją. – Jeśli będziesz potrzebował mojej pomocy, to twój ojciec wie, gdzie mnie szukać – dodał. – A jeśli dziś w nocy nie będziesz mógł zasnąć i ból będzie nie do zniesienia… To żaden wstyd zmienić zdanie. – Nie zmienię zdania. Uśmiechnął się do mnie z niechęcią. A potem się ukłonił i wyszedł. Kiedy podniosłem wzrok, ujrzałem mamę stojącą w drzwiach. Trzymałem koszulę, którą dał mi Acre; była moja, nie mogła mi jej odebrać. Nic nie powiedziała. – Nie pojadę – powiedziałem. Zamknęła oczy, jakby jej powieki zrobiły się za ciężkie. – Te pieniądze poszłyby na posag Alty. – Mamo… – Tak bardzo się staraliśmy trzymać cię z dala od książek. Ta czarna magia… Ale panicz Dar… twój znajomy ci o nich opowiedział, prawda? Powinnam się była domyślić. Powinniśmy się byli zorientować, co to za człowiek. – Nie rozumiem. – Myśleliśmy, że cię ochronimy. Tak się staraliśmy… – Oparła się o framugę i zwijała fartuch w supeł. – Moja matka zawsze powtarzała, że to ohydna, nienaturalna magia. Wysysają wspomnienia, wstyd, ból, smutek… Mówiła, że to dlatego niektórzy oprawiacze tak długo żyją. Karmią się każdą kroplą

życia. – Spojrzała na smugi mąki i sadzy na spódnicy, zupełnie ich nie zauważając. – Ale jeśli tylko wrócisz taki, jaki byłeś przedtem… Coś mnie złapało za gardło. – Mamo, proszę, Lucian i ja byliśmy… – Jedź – powiedziała. – Proszę, jedź. Większym wstydem już nas nie okryjesz. Minąłem ją i poszedłem do swojego pokoju. Serce mi waliło jak młotem i drżałem. Usiadłem na łóżku i przytuliłem do siebie koszulę, walcząc z gulą w gardle. Schyliłem głowę i wcisnąłem twarz w lniane płótno. Wszystko bym oddał, żeby poczuć uścisk Luciana, poczuć zapach jego skóry pod lekkim zapachem lawendy. W materiale coś zgrzytnęło. Liścik zaszyty w kołnierzu. Całą wieczność rozpruwałem szew nożem; w końcu go rozwinąłem. Przyjdź na spotkanie o świcie na rozdroże między drogą na mokradła a Strumykową. Kocham Cię.



XIX Gdybym tego wieczoru musiał z kimś rozmawiać, na pewno dostrzegłby, co się ze mną działo. Czułem, że gorąco biło ode mnie, jakbym był pijany. Całe szczęście, że pora kolacji minęła i mogłem zostać sam w pokoju; nie spałem, tuliłem moje szczęście. Kiedy wracałem z kuchni, dokąd poszedłem napić się wody, spotkałem na schodach Altę. Spojrzałem jej w oczy, kiedy się mijaliśmy. Z otwartych drzwi na szczycie schodów wylewało się światło księżyca i stopnie wydawały się wyciętymi, czarnobiałymi trójkątami; ale na dole było ciemno, mrocznie, blask czepiał się jej policzków i skroni niczym pajęczyny. Mogła być kimkolwiek – dziewicą, matką, staruchą – ale oczy miała własne, spokojne i ciemne. – Emmett? – powiedziała. W jej głosie była miękkość i poczułem, jak eksploduje we

mnie dzika nadzieja: wybaczyła mi, nigdy go naprawdę nie kochała… – Tak? – Przepraszam – powiedziała. W oddali, a potem bliżej zahukała sowa; coś zaszurało w rogu podwórza. Wyobraziłem sobie cichą sowę zataczającą kręgi, czekającą na błysk oczu, ruch ogona. Nie usłyszysz nadchodzącej śmierci. – Ja też przepraszam. Zszedłem stopień niżej, zbliżając się do niej, ale odwróciła się i mruknęła: – Muszę iść do wygódki, kobiece sprawy. – I wyślizgnęła się na podwórze. Spoglądałem, jak szła po kocich łbach, unosząc płaszcz, by się nie szargał po słomie. Chyba mogłem za nią zawołać, ale tego nie zrobiłem. Wróciłem do swojego pokoju, by czekać. Byłem ubrany i gotowy, zanim niebo pojaśniało; księżyc już zaszedł, ale gwiazdy nadal stały wyraźne na niebie, kiedy skradałem się po schodach. Nie mogłem porządnie nabrać powietrza w płuca. Wyszedłem na drogę i pobiegłem na rozstaje. Na początku w świetle przedświtu widziałem tylko błysk lampy i gęstą, czarną plamę; kiedy się zbliżyłem, zacząłem odróżniać kształt konia i powozu. Chciałem zawołać, ale cisza spowijała wszystko niczym zaklęcie, które bałem się złamać. Widziałem Luciana – owiniętego w płaszcz, z kapturem zasłaniającym twarz – przestępującego niecierpliwie z nogi na nogę przy końskiej głowie. Poczułem, jak na twarzy wykwita mi szeroki, idiotyczny uśmiech i puściłem się biegiem. – Lucian! Lucian! Odwrócił się, kiedy z bijącym sercem wyciągałem ku niemu rękę.

To nie był on. Zrozumiałem wszystko w mgnieniu oka, jakbym tak naprawdę głęboko w sobie już wiedział. Przy koniu stał Acre z twarzą ocienioną przez kaptur. Na wozie siedział zgarbiony drugi mężczyzna, który ziewnął teraz ze zmęczeniem, od którego ciarki mnie przeszły po kręgosłupie, i… Alta. Spała. Nie. Na czole miała cień, który wziął się znikąd; jedno oko było spuchnięte, a między nosem a ustami zaschła strużka krwi. Otworzyłem usta, ale kiedy spróbowałem się odezwać, wydałem z siebie tylko ochrypłe westchnienie, jak zepsuty miech. – Rób, co ci każę, a nic jej nie będzie. – Acre zdjął kaptur. Przez długi czas staliśmy nieruchomo, aż dotarło do mnie, że wskazywał na wóz. Chciał, żebym wsiadł. W końcu rzucił: – Chłopcze, nie utrudniaj. – Gdzie jest Lucian? – Lucian? – parsknął. – Nie jesteś zbyt bystry, co? Powinienem był wiedzieć. Powinienem był się domyślić. – A jak złapaliście Altę? – zapytałem dziwnie spokojnym głosem. – Na tę samą przynętę, rzecz jasna. Była szybsza od ciebie. Drugi mężczyzna zachichotał cienko, a ja podskoczyłem. – Ale z niej pańcia. Jak będzie prawdziwą kobietą, będzie nie do zniesienia. – Nie mów tak o niej. Acre strzelił palcami. – Wystarczy – powiedział. – Właź na wóz. Przed nami długa droga.

Spojrzałem na Altę, a potem zmusiłem się, żeby spojrzeć na niego. Blefował. Nie zrobiliby jej krzywdy. Cios w twarz to jedno, a wszystko inne to przestępstwo. – Nigdzie z wami nie jadę. – Negocjacje już się skończyły, chłopcze. – Nigdzie nie jadę. – Wright, podaj worek, dobrze? Dziękuję. – Acre sięgnął na wóz i podniósł worek. Żołądek mi się przewrócił. – Właśnie. Wiesz, wierzę, że ludzie powinni dostawać drugą szansę. Pokażę ci, że nie żartuję, a ponieważ jestem dobrym człowiekiem, nie zacznę od twojej siostry. Rozumiesz? Worek się ruszał. Acre uniósł go wyżej, żebym zobaczył pyszczek i pazury wbijające się w materiał. Zapiszczała: rozpaczliwy, pojedynczy pisk teriera. – Nie – powiedziałem. – Proszę, nie! – Nie sądziłem, że dożyję dnia, kiedy Darnay coś pokocha, ale najwyraźniej jeden wyrośnięty szczurzy pomiot ciągnie do drugiego – rzekł Acre. – Wright złapał to stworzenie wczoraj, kiedy próbowało pogryźć mu kostki. Jak się nazywa? Plama? – Nie. – Nie? I tak nieważne. Wright, czyń honory, proszę. – Nie możecie… proszę… proszę, nie. Rzucił worek na wóz. Wylądował z piskiem. Rzuciłem się do przodu, ale zanim wlazłem na wóz, Acre mnie złapał i wykręcił mi ramię za plecami. – Dalej – zakomenderował. Drugi mężczyzna – Wright – wstał, wysoki niczym olbrzym. Miał ze sobą pałkę, którą uniósł, następnie poprawił chwyt. Uśmiechał się. Skinął Acre’owi jak muzyk zabierający się do gry; a potem uderzył pałką w worek. Raz. Dwa. Trzy razy.

Krzyczałem. Szarpałem się tak mocno, że Acre niemal mnie puścił, ale zasyczał przez zęby i szarpnął mnie w tył. Upadłem na kolana, wymiotując, czując wyłącznie przeszywający ból w ramieniu. Kiedy minął, zapadła cisza: żadnych ciosów ani pisków, jedynie cichy szelest wiatru. Miałem mokrą twarz. Z ust kapały mi ślina i treść żołądka. – Wstawaj. – Kopnął mnie w żebra. Straciłem dech i przez sekundę wbijałem palce w ziemię, jakby miało mi to pomóc oddychać; a potem płuca znów zaczęły pracować, wstałem. Acre wskazał wóz. – Wsiadaj. Sięgnąłem i oparłem się o koło, z tępym zainteresowaniem obserwując moje trzęsące się nogi. Całe ciało mi latało, jakbym jechał wyboistą drogą. Poszedłem na tył wozu, gdzie Wright opuścił klapę. Wspiąłem się na niego i opadłem na ławkę. Kiedy patrzyłem w bok, widziałem zakrwawiony worek; leżał tak nieruchomo, że prawie mi się wydawało, że to blef. Ale słyszałem jej szczekanie i gwałtowne, rozdzierające serce skomlenie, kiedy rozpoznała mój głos. Kiedy mrugałem, świat się rozmywał. Woda spływała mi po podbródku i moczyła kołnierz. To nie był płacz; czułem się, jakbym się od środka roztapiał. – A teraz – rzekł Acre, wzdychając, jakby najgorsze miał za sobą – pojedziemy do domu oprawiaczki, a kiedy tam dotrzemy, powiesz jej, że chcesz zapomnieć wszystko o Lucianie Darnayu. Potem wrócimy i tobie i twojej siostrze nic się nie stanie, i nikt nie będzie już was nachodził. Jak ci się to podoba? Wright naprzeciwko mnie uśmiechnął się dziecinnym uśmiechem i poklepał Altę po kolanie.

dziwnie

– Podoba mi się – odpowiedziałem. – Kiedy zapyta, powiesz jej, że ty tego chcesz, zrozumiano? Powiedz jedno słowo o nas, o Darnayach i… Zresztą nie będę się nad tym rozwodził.

– Rozumiem. Wydawało mi się, że chciał coś dodać, ale cmoknął na konie i ruszyliśmy. Słońce wstało. Niebo na wschodzie było zbyt jasne, by na nie patrzeć. Schyliłem głowę i zapatrzyłem się w podskakujące cienie. Po klepkach rozwijała się czerwona wstążka, płynąca ku moim stopom. Gapiłem się na nią i zastanawiałem, czy po tym wszystkim będę pamiętał Ciapkę, czy ją też zabiorą, jak wszystko inne? Wszystko zniknie. Każde wspomnienie Luciana – każda chwila, kiedy na mnie patrzył, uśmiechał się, śmiał z dowcipu – każdy dotyk, każdy szczegół jego ciała, kościste, inteligentne dłonie, pierś, kark, krzyż – wszystko, co powiedział… „Podniecasz się, Farmer? Nie zawiodę cię… Zaufaj mi… Pozwól mi… Tak”. „Kocham cię”. Ale to nie była prawda. Zacisnąłem powieki. Jeśli to wszystko sobie teraz przepowiem, zanim dojedziemy do oprawiaczki… Może coś z tego będę mógł zatrzymać, może coś zostanie, nie wszystko, ale coś – proszę, pierwszy raz, kiedy mnie pocałował, albo ostatni, albo ostatni raz, ostatnia rzecz, którą mi powiedział – proszę, jeśli tylko będę mógł zatrzymać to wspomnienie, oddam wszystko, bo jeśli będę pamiętał, będę mógł to znów przeżyć, i nawet jeśli już nigdy go nie zobaczę, to już coś. – Opanuj się – powiedział Wright. – Zalejesz wóz. – Zostaw go – odparł Acre. – Niech wygląda na zdenerwowanego, wtedy ona nie będzie zadawać pytań. Wziąłem głęboki wdech ustami, czując sól na języku. Do strumienia krwi na podłodze wozu, między cieniem stopy a źle wbitym gwoździem, przywarło źdźbło trawy. Krew spływała w szparę między dwiema deskami i wyobraziłem sobie krople spadające na ziemię jak czerwone korale. Powietrze już inaczej

pachniało, niosło ze sobą gęsty, wilgotny powiew mokradeł; rozległo się wysokie i błagalne nawoływanie ptaka. Oprócz tego słyszałem jedynie stuk kopyt i szuranie kół. A może uda mi się skłamać. Albo udawać. Może jednak zatrzymam swoje wspomnienia, jakby moje serce było tajemną książką z mięśni i krwi. Nikt się nie zorientuje. Szkoda, że nie wiedziałem więcej o oprawianiu. Kiedy się nad tym zastanawiałem, jawiło mi się jako rodzaj śmierci: przechodzisz przez drzwi i nie możesz sobie wyobrazić, co jest po drugiej stronie. Tylko Lucian ze mną o tym rozmawiał. Wiedział, że mi to zrobią. Lucian wiedział. Odetchnąłem. Nienawidził widoku książek. Ponieważ, pomyślałem, ponieważ… Od samej myśli mnie zemdliło. Ponieważ to właśnie przytrafiało się każdemu, kogo uwiódł. Słowo pojawiło się, osiadło i nie chciało odejść. Tak, uwiódł. Uwiódł mnie. I wiedział, że prędzej czy później dojdzie właśnie do tego; nie chciał o tym myśleć, ale tak, wiedział. I był gotowy podjąć to ryzyko. Zmrużyłem oczy i spojrzałem w najjaśniejszą część nieba. Wzrok mi się zaćmił i oczy zakłuły, ale nic się nie zmieniło. Kiedy odwróciłem wzrok, przede mną zawisł czarny okrąg, który zasłonił twarz Alty. Sięgnąłem do kieszeni po liścik. Nie musiałem go znów czytać, nawet gdybym się pozbył czarnego słońca z oczu; jego treść wypaliła mi się w pamięci. Kocham cię. To nie była prawda, ale może to było pismo Luciana. Przełożyłem rękę przez bok wozu. Wiatr ustał. Upuściłem liścik, który spadł i utknął między trzcinami na poboczu. Kiedy wyjechaliśmy zza zakrętu, dom wyglądał, jakby się palił. Słońce opadało za nami, a w każdym oknie odbijał się nieruchomy, miedziany płomień; zbyt nieruchomy, by być

prawdziwym ogniem, ale wystarczyło, żeby mi ciarki przeszły po karku, że będę musiał wejść do piekła. Zacisnąłem zęby i odwróciłem wzrok; patrzyłem na Altę, która z zamkniętymi oczami siedziała w kucki w rogu wozu. Ocknęła się parę godzin temu i zapytała, gdzie jesteśmy i dokąd jedziemy; kiedy jej odpowiedzieli, nie protestowała i nie próbowała uciekać. Nie wiedziałem, czy ją coś bolało, czy się bała. Wright dał jej wody i wypiła parę łyków, unikając mojego wzroku. W pewnym momencie wymruczała: – Em? Dobrze się czujesz? Może tak będzie najlepiej… – Ale jej nie odpowiedziałem. Nie wyjaśniłem, co było w zakrwawionym worku u naszych stóp, a ona nie pytała. Wóz zjechał z głównej drogi na ścieżkę. Ciepły wiatr, zmieszany z odorem bagna, zawiał mi w twarz. Chwyciłem się boku wozu i drzazgi wbiły mi się w dłoń. Z każdym ruchem pierścionek Luciana obijał mi się o mostek. Wyjdę z tego po drugiej stronie niczym górnik, który wytacza się z kopalni na słońce. Zacznę od nowa. Zakocham się w kimś innym. Znów będę niewinny. Znów będzie ten pierwszy raz. Wóz się zatrzymał. W ustach wezbrała mi żółć. Przełknąłem, zwalczając chęć zwymiotowania. – Idź. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem myśleć. – Zadzwoń do drzwi – powiedział cierpliwie Acre. – Powiedz jej, że chcesz, żeby cię oprawiła. Zapyta cię, czy jesteś pewien i o czym chcesz zapomnieć. Opowiesz jej o Lucianie. To łatwe. – Sięgnął do kieszeni i podał mi wizytówkę. – Kiedy poprosi o wynagrodzenie, dasz jej to. Wziąłem wizytówkę. „Pan Piers Darnay, fabrykant”. Zagapiłem się na moją drugą dłoń, zaciśniętą na burcie wozu, i zastanawiałem się, jak ją od niej odkleić. – Em…? Proszę.

Spojrzałem na Altę. Wright wbijał palec w jej szyję. Uśmiechnął się do mnie szerokim, infantylnym uśmiechem. Wstałem. Musiałem myśleć o każdym kroku; w ten sposób udawało mi się je ogarniać. Obiecywałem sobie, że jeszcze jeden krok i będę mógł zmienić zdanie; jeszcze jeden, i jeszcze jeden… Stałem na ganku i ciągnąłem za sznur od dzwonka. Ten zadzwonił fałszywie. Długo trwało, zanim drzwi się otworzyły. – Tak? – Była bardzo stara i wyglądała jak wiedźma. – Chcę zostać oprawiony – powiedziałem, jakbym recytował wyuczoną lekcję. Spojrzałem za nią, do holu wyłożonego ciemnym drewnem, na schody, na drzwi prowadzące we wszystkich kierunkach. W środku było ciemno; na podłodze kładła się i lśniła koronka czerwonego blasku. Była koloru płomieni, płomienistego lakieru na starym drewnie, gładkiego i twardego… Gapiłem się na nią, bo nie chciałem spojrzeć oprawiaczce w twarz. – Chcę zapomnieć. – Jesteś pewien? Jak się nazywasz, chłopcze? Odpowiedziałem; pewnie prawdę, bo nie musiałem się zastanawiać. Światło na podłodze błyszczało. Na zewnątrz było słońce, niebo i chmury o zachodzie. Trzymałem się tej myśli. Nie wiem, ile czasu minęło. Wzięła mnie pod ramię i poprowadziła korytarzem do warsztatu. Szedłem za nią, otumaniony. Otworzyła drzwi. Za nimi był cichy pokój, w którym na pustym stole kładły się ostatnie promienie słońca. Wskazała krzesło, usiadłem. Na jej twarzy malowało się współczucie, jakbym mógł jej wszystko opowiedzieć, a ona zrozumie. – Poczekaj – powiedziała. Czekaliśmy długo, aż słońce przesunęło się na ścianę za nami, roztapiając się i czerwieniejąc na deskach podłogi, aż wbrew sobie poczułem, że serce mi zwalnia, a węzły trzymające mnie w kupie puszczają

z wyczerpania. Wtedy wreszcie wyciągnęła rękę i dotknęła mego rękawa, a ja się nie cofnąłem. – Powiedz mi – rzekła. – Lucian – powiedziałem. – Ruiny. Nie powinno nas tam być. Ciemność wypełzła znikąd i rozerwała mnie na strzępy.



CZĘŚĆ TRZECIA



XX Emmett Farmer wybałusza oczy. Pada na kolana i przełyka swoje wspomnienia jak człowiek, któremu na siłę wlewa się wodę do gardła, aż pęknie mu żołądek. Zapach palącej się skóry mdli. Z kominka wydobywa się dym, który szczypie mnie w oczy. Moje palce puszczają sznur dzwonka. Nie pamiętam, czy zadzwoniłem, czy nie. Nie mogę się ruszyć. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Jego twarz jest wykrzywiona. Puchnie. Palce jak szpony drą powietrze. Dławi się i pluje jak worek topionych kociąt. Nie żal mi go. Przecież to jego wina. To on wrzucił książkę do ognia, nie ja. Musiał wiedzieć, co się wydarzy. A jeśli teraz stoi na czworaka, dławi się i wymiotuje, niszczy perski dywan mojego ojca, to jego problem. Sam się o to prosił. Ale nie mogę odwrócić wzroku. – Lucian – mówi. Czyżby? To mamrotanie, głoski świszczące,

zdeformowane przez wykrzywione w grymasie wargi. Może słyszę swoje imię tak, jak słyszymy śpiew wiatru: bo w rzeczach bezsensownych chcemy odnaleźć sens. Albo prosi o pomoc. Ja mu nie pomogę. Nawet gdybym mógł się zmusić, żeby go dotknąć, powinien powiedzieć do mnie: Darnay. Najlepiej: panie Darnay. Za kogo on się ma, że mówi do mnie „Lucian”? Albo że mówi „przepraszam” z takim wyrazem twarzy? Prawie się cieszę, że widzę go w takim stanie. Znów wypowiada moje imię, teraz już nie mam wątpliwości. I – jak śmie – wyciąga ku mnie rękę, balansując ostrożnie na kolanach. Obrzydliwe: wygląda jak żebrak, tylko gorzej z powodu tego, jak jest ubrany. Przydupas, jak de Havilland. Słabeusz. Nie, kiedy się siłowaliśmy w holu, nie okazał się słaby. O, słaby na umyśle. Błysk w oczach, kiedy na mnie patrzył, jakby się mnie bał. Tchórz. Cofam się o krok. Serce mi wali jak tłoki silnika. Jeśli znów spróbuje mnie dotknąć, skopię go jak psa. Z paleniska bije dym. Kaszle – nie, szlocha. Ma mokrą twarz. Z otwartych ust ciekną mu strużki śliny. Pochyla głowę i wstrząsają nim drgawki, a na dywan mego ojca tryska żółć. Zataczam się w bok. Stój prosto, durniu. Książka już prawie spłonęła. Pali się szybciej, niż się spodziewałem, jakby strony były nie do końca prawdziwe. Ale dym jest ciemny, ciężki i włazi mi do gardła. Drapie. Przełykam i przełykam ślinę. Ocieram twarz niezapiętym mankietem koszuli. Len jest mokry i brudny. Rozpala mnie furia. Nie mają prawa – Emmett Farmer nie ma prawa – tego robić. Zarażać mnie swoją brudną magią… Jest oprawiaczem, zasługuje na to, co go spotyka, ale ja jestem niewinny. Nie mam z tym nic wspólnego. Ta smutna choroba, która przedostaje się do mojego wnętrza i zostawia warstwę sadzy w moich płucach, nie jest moja. Nie życzę sobie ani grama wspomnień Emmetta Farmera na mojej skórze.

Książka rozjarza się ostatnią koroną płomieni. A potem koniec. Na węgielkach spoczywa kupka popiołu, strony są pyliste i szare niczym blaszki grzyba. Skóra skurczyła się w kruche szmatki. Dym się rozwiewa. – Lucian – mówi jeszcze raz Emmett Farmer. Próbuje się podnieść. Sięga ku stołowi, aby złapać równowagę, i nie trafia. Mruga spazmatycznie. – Lucian… proszę… Oczy mu się wywracają. Przez chwilę jego spojrzenie jest białe i puste. A potem pada naprzód, uderzając szczęką o podłogę. Z jego ust wypływa płyn. Nadal oddycha, czyli nie umarł. Cisza. Co ja mam zrobić? Teraz, kiedy Farmer się nie rusza, myśl o dotknięciu go nie jest już taka straszna. Mógłbym zbadać mu puls, ale przecież widzę, że żebra unoszą mu się i opadają. Mógłbym go obrócić, żeby się nie zadławił wymiocinami, ale już leży twarzą do dołu i konwulsje minęły. Klękam na jedno kolano i delikatnie sięgam ku jego ramieniu. Nie wiem, co zamierzam zrobić. Pewnie się przekonać, czy rzeczywiście stracił przytomność. Ale kiedy tylko przesuwam palcami po jego ubraniu, ogarnia mnie gorączkowe ciepło. Szarpię się w tył. Muszę się ogarnąć, zanim ktokolwiek przyjdzie. Dźwigam się na nogi i wlewam do szklanki ostatnie krople brandy. Karafka uderza w krawędź niczym szczękające zęby. Kiedy piję, wylewam sobie brandy na kołnierz. Spływa mi po szyi i miesza się z zimnym potem na piersi. Na ścianach za zasłoną dymu czerwone kwiaty zieją niczym coraz szersze usta. Mój ojciec by mnie wykpił, gdyby zobaczył, jak się trzęsę. Muszę wziąć się w garść. Jest pewna sztuczka, której coraz częściej używam. Wyobrażam sobie wyrastającą nade mną szarą ścianę, wielką i jednolitą, tak gładką, że zakłóca wszelką perspektywę. Zamykam oczy i staję przed nią. Wyobrażam sobie, że rośnie do

góry i ponad mną, zawija się w sobie, a ja zostaję zamknięty w szarej bańce, wielkiej jak nieskończoność. Jestem sam. Nic mnie nie może zranić. Nic się nie może przebić. Kiedy znów otwieram oczy, drgawki ustają. Widzę pokój wyraźnie: jest cichy, wystawny. Aksamit, skóra, heban. Zabytkowy zegar stojący, porcelanowe pieski nad kominkiem, szafka z osobliwościami. Gabinet dżentelmena, jak z obrazka w piśmie ilustrowanym. Nie pasuje tylko ciało przed kominkiem. Podchodzę do ciemnego, oprawionego w szkło pejzażu jakichś gór i patrzę w szybę. Moje odbicie wygląda strasznie, ale przynajmniej mogę spojrzeć sobie w oczy. Odsuwam przepocone włosy z twarzy. Poprawiam krawat, podciągając węzeł tak, że prawie zasłania mokrą plamę na kołnierzyku. Śmierdzę brandy, ale to normalne. W końcu dzwonię. Siadam w skórzanym fotelu naprzeciwko kominka, kładę kostkę na kolanie drugiej nogi. Jestem rozluźniony. Ja tu rządzę. Głos mi się nie załamie, kiedy Betty przyjdzie i zapyta, czego potrzebuję. Zamówię więcej brandy i grzecznie poproszę ją, aby we właściwy sposób usunęła oprawiacza sprzed kominka. Nie mam pojęcia, co to oznacza; jeśli mnie zapyta, wzruszę ramionami i każę jej zapytać kogoś innego. Staram się nie patrzeć na ciało Farmera. Podnoszę wzrok i skupiam się na owalnym stole, który służy mojemu ojcu za biurko. Książki, które Farmer mu dostarczył, leżą wszędzie. Od razu widać, że w nich grzebałem, szukając czegoś. Nie wiem, czy ojciec się rozgniewa, czy nie. To najgorsza cecha mojego ojca: że nie wiesz. Jeśli się rozgniewa… Biorę wdech. Wyobrażam sobie szarą ścianę dookoła mnie. Jednolitą. Gładką. Drzwi się otwierają, a ja jestem tak otulony szarością, że udaje mi się nie podskoczyć. Chrząkam.

– Posprzątaj ten bałagan, proszę. Żadnej odpowiedzi. Kroki. Nie należą do Betty. Szarość znika, porzucając mnie w świecie pełnym ostrych krawędzi i mdłości. Obracam się i wstaję z wysiłkiem. W głowie mi się kręci, gryzę się w język, aby się skupić. Żałosne. Mój ojciec uśmiecha się do mnie lekko, uśmiechem, który obcym wydałby się nieobecny. – Przepraszam, wydawało mi się, że to któraś ze służących – mówię. – Jedno nieostrożne słowo – odpowiada – oznacza różnicę między zwycięstwem a porażką. Uważaj, głupcze. Ciepło rozlewa mi się po twarzy. Zaciskam zęby. Ojciec obchodzi ciemne kałuże wymiocin i szturcha Emmetta Farmera stopą. – Co za rzeźnia. Mam nadzieję, że to nie twoja wina. – Nie! Ja… – Podnosi palec i milknę. – Podaj mi najważniejsze informacje najszybciej, jak potrafisz. Przełykam ślinę. Nie umiem opisać słowami tego, co się właśnie wydarzyło. Moje najważniejsze informacje – to, jak Farmer wyglądał, kiedy zemdlał, sposób, w jaki wypowiedział moje imię, przerażający widok człowieka, który musi połknąć kawałek własnego życia – nie są tymi, których oczekuje mój ojciec. Unosi brew. – Nie spiesz się. – Oczekuje czegoś dokładnie odwrotnego. – Zemdlał. – Spoglądam do kominka. Książka już zniknęła albo prawie zniknęła, nie da się jej odróżnić od sterty płonących polan. Dlaczego nie chcę o tym wspominać ojcu? Macha palcem w powietrzu, sygnalizując, że nie skończyłem. – Nie wiem, co się stało. Miał wychodzić. A potem porzygał

się na twój dywan. – Jak elegancko opisane. To wszystko? Wie, że nie. Odwracam wzrok i wzruszam ramionami, bo jeśli będę mu patrzył w oczy, zorientuje się, że na swój mały, tchórzliwy sposób mu się sprzeciwiam. Nie wiem, ile wytrzymam ciszę. Gdyby tylko ktoś zebrał Farmera z podłogi. Lekkie, szybkie kroki. – Och… przepraszam bardzo, proszę pana, nie spodziewałam się… – Kiedy się obracam, Betty dyga przed ojcem i szybko wpycha pukiel włosów pod czepek. Mną by się nie przejmowała. – Jak mogę… – Zauważa ciało na podłodze i tłumi krzyk. Najwyraźniej myśli, że Farmer nie żyje. Mój ojciec nawet na nią nie patrzy. – Każ go dostarczyć z powrotem do warsztatu de Havillanda. Tam się nim zajmą. – Tak, proszę pana. – Nie wie, co się dzieje, ale zbyt się boi mojego ojca, żeby zrobić cokolwiek poza ponownym dygnięciem i wyjściem z pokoju. Słyszymy, jak biegnie korytarzem, podnosząc głos, kiedy myśli, że jest już poza zasięgiem naszych uszu. Stoimy w ciszy, dopóki nie przyjdą woźnica i goniec, obaj śmierdzący końmi i tytoniem. Zatrzymują się na progu na widok mojego ojca, ale ten kiwa na nich i zabierają się do Farmera, a ten wisi woźnicy na ramieniu. Jęczy i kolejna fala wymiocin spada na podłogę. Nie reaguję. Okazywanie obrzydzenia albo litości jest niemęskie. Ojciec mruczy do gońca polecenia, ten łapie ze stołu torbę z papierami. W końcu wytaczają się z pokoju. Mój ojciec niespodziewanie chichocze. Siada na fotelu przed kominkiem. Wyciąga przed siebie nogi. – Ojej, ojej. A taki był elegancki, kiedy przyszedł. Nawet przystojny w taki szorstki sposób. Widziałem, jak na niego

patrzysz. Nie odpowiadam. Ma rację. Farmer był przystojny. Zanim zmienił się w to obrzydlistwo. – Słabeusze, ci oprawiacze. De Havilland nie jest lepszy. Pokładałem w tym nowym większe nadzieje, ale najwyraźniej jest zrobiony od tej samej sztancy. Nie odzywam się. Chciałbym zniknąć. – Cackają się ze sobą. – Gestem nakazuje mi dorzucić do ognia. – Rozczulają się nad własną delikatnością, jakby słabość była powodem do dumy. Bez kręgosłupa. De Havilland nazywa się artystą, ale oprawiacz to wyłącznie odbyt, w którym gówno nabiera nowego kształtu. – Pochyla się, by spojrzeć na książki na stole, ale leżą zbyt daleko, a on nie wstaje. Robię kroczek ku szafce, na której stoją karafki. Nawet na mnie nie patrzy. – Już ci wystarczy. Siadaj. – Jego głos chłoszcze niczym bicz. Przełykam mimo suchości w gardle, które potrzebuje nawilżenia alkoholem. Wyobrażam sobie szarą mgłę, gęstniejącą, kiedy przesuwam krzesło na środek pokoju. Siadam. Czy to posłuszeństwo? Czy próbuję go ukłuć? Cisza. – Przynajmniej skończył, zanim zemdlał. – Skończył? – Z Nell. – Ojciec patrzy na mnie z uśmiechem. – Mój drogi Lucianie, rozluźnij się. Przynajmniej udawaj, że lubisz towarzystwo swojego starego taty. – Jeśli tak nimi pogardzasz… – Urywam. – Tak? Rozluźnij się, na litość boską, wyglądasz, jakby ci tokarka rękę urwała. – Śmieje się. To się co parę miesięcy przytrafia mężczyznom w jego fabrykach: tracą ręce. I pracę, oczywiście.

– Oprawiacze. – Wszystko, co się wydarzyło, uwolniło moją nienawiść, jest jak plwocina, której chcę się pozbyć. – Jeśli uważasz ich za pasożyty, to dlaczego im płacisz? Jeśli to dupy, to dlaczego zbierasz ich gówno? Chcę, żeby się rozgniewał. Mimo że się go boję. Punkt dla mnie, jeśli się rozgniewa. Pozostaje spokojny. – Masz absolutną rację, chłopcze. Nie powinienem był używać tak nieeleganckiej metafory. – Wyciąga się w fotelu i zakłada ręce za głowę. Patrzy na szafkę koło okna. Gdybyś go nie znał, pomyślałbyś, że uśmiecha się łagodnie do strusiego jaja i kawałków rzeźbionej kości słoniowej. Odwracam gwałtownie głowę i patrzę w palenisko. Ogień prawie wygasł. Szary popiół pokrywa żar grubą warstwą. Jeden kawałek osmalonej skóry spadł na dno kraty. Płomienie zjadły połowę słów, ale część liter nadal pozostaje widoczna. „METT MER”. Dwie godziny temu nigdy nie słyszałem o Emmetcie Farmerze, a teraz od połowy jego nazwiska przechodzą mnie ciarki. Zaplatam ręce na piersi. Ojciec porusza się w fotelu. Wiem, że na mnie patrzy. – Jak było tym razem? – pytam. Jego uśmiech się nie zmienia. – Wspomnienia Nell. Powiedz, zmieniłeś swój modus operandi? Przeplatasz uwodzenie szantażem i gwałtem? – Głos mi się łamie. Jak łatwo przychodzi mi wyobrażenie sobie tego. Skoro mogę to tak wyraźnie zobaczyć, czy to oznacza, że jestem taki jak on? – Lucianie, wiesz, że moja biblioteka pozostaje do twojej dyspozycji. Kiedy cię najdzie ochota… Bawi go to. Uwielbia wiedzieć, że ja wiem. Latarnia gazowa strzela płomieniem i sznury z gipsu na suficie zaczynają kołysać się i drżeć. Kiedy płomień gaśnie, pokój wydaje się ciemniejszy i mniejszy niż wcześniej.

Zegar bije. Jest wcześniej, niż mi się wydawało. Ojciec przeciąga się i opiera głowę o oparcie. Wstaję. Patrzy na mnie, ale nie mówi ani słowa. – Dobranoc. – Dobranoc. – Ziewa. – Och, Lucianie. – Tak? – Jeśli spotkasz Nell, powiedz jej, że ma dzień na wyczyszczenie dywanu albo odliczę jej go z pensji. Ktoś zapalił lampę w mojej sypialni. Na kominku pali się też ogień. Staję tak blisko, jak tylko mogę. Na początku drżę. Potem nagle jest mi za gorąco i zalewa mnie pot. Odwracam się do okna i rozsuwam zasłony. Zimny powiew osusza mi czoło. Krople deszczu uderzają w szybę jak ktoś, kto bardzo chce wejść do środka. Za moim odbiciem ciemność jest gęsta i rozmyta. Dwie lampy po obu stronach bramy świecą w ulewie. Odwracam się do pokoju. Nie przypomina gabinetu mojego ojca. Jest prawie pusty: łóżko, krzesło, toaletka, skrzynia. Ale w świetle lampy puste białe ściany mają kolor piaskowca, zmiękczonego cieniami. Wszystko inne ma barwy płomieni. Ciemność kładzie się na krawędziach mebli. Narzuta na łóżku błyszczy jak jedwab. Gdybym gdzieś czuł się bezpiecznie, to tutaj. Znów mi zimno. Owijam się szlafrokiem i przysuwam krzesło do kominka. Siedzę tam parę chwil, gapiąc się w ogień. Ale niedługo się opieram. Wstaję i podchodzę do skrzyni u stóp łóżka. Pod kocami mam tajną skrytkę. Butelka brandy jest w połowie pełna, ale to nie jej szukam. Wyjmuję drugie zawiniątko i siadam, by odpakować zawartość. Materiał spada na ziemię. Lampa stoi za daleko, by czytać przy jej świetle, ale nie chcę się podnosić. I tak znam tę książkę prawie na pamięć.

Wspomnienia z dzieciństwa wielmożnego pana Williama Langlanda. Ojciec dał mi ją na dwunaste urodziny. To była pierwsza książką, którą przeczytałem w całości. Oczywiście, wcześniej widywałem książki. Mieliśmy je w szkole. Nauczyciele powtarzali nam w kółko, jakie są cenne. Bezcenne, mówili. Jeden z moich przyjaciół został wychłostany za postawienie kleksa na jednej z nich. Ale ich bohaterami byli starzy naukowcy, przed śmiercią desperacko potrzebujący pieniędzy. Kogo obchodziło życie spędzone na uczeniu geometrii, eksperymentowaniu z pryzmatami, hodowaniu pszczół? Do biblioteki chodziłeś, żeby się schować, popłakać albo (później) szybko i ostro z kimś obmacać. Nikt tam nie czytał. Kiedy przechodziłeś przez drzwi, słyszałeś cichutkie poskrzypywanie książek na półkach, sugerujących, żebyś zajął się swoimi sprawami. One miały robić wrażenie na rodzicach, jak witrażowe okna albo nowy pawilon do krykieta. William Langland był inny. Tego dnia… Matka zawsze wyprawiała nam urodziny, krzątając się z kruchym entuzjazmem, który mógł się w jednej chwili przekształcić w ostrość. To ona dawała nam prezenty, nie mój ojciec. Tamtego roku dostałem kij do krykieta albo floret czy coś takiego i podziękowałem jej najszczerzej, jak potrafiłem. Wyprawiono urodzinową herbatkę, na której podano tort z dekoracjami barwionymi zielenią arsenową, które trzeba było zdjąć, zanim zaczęliśmy jeść. Dziewczynki nosiły falbaniaste sukienki, chłopcy, w tym ja, marynarskie mundurki, a moja matka wykrzywiała usta z niesmakiem, bo w pokoju było pełno nianiek. Od nadmiaru cukru zaczęła mnie boleć głowa. Kiedy dzieci zaczęły się zbierać, spróbowałem wyślizgnąć się na trawnik, ale matka natychmiast mnie przywołała. – Ojciec chce, żebyś przyszedł do jego gabinetu – powiedziała pustym, obojętnym głosem, którego zawsze używała, kiedy wspominała o ojcu. Pomyślałem, że zrobiłem coś nie tak. Ale

kiedy wszedłem, potargał mi włosy i włożył paczkę do rąk. Obserwował mnie, kiedy ją rozpakowywałem. Papier był ciemnoniebieski, nakrapiany złotem. Kiedy skończyłem, nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie wiedziałem, co czułem. W końcu rzekłem: – Dziękuję. – I otworzyłem książkę, żeby już nie patrzeć ojcu w oczy. Pierwsza strona była kolorowym linorytem. Las w jesienne popołudnie, niskie słońce na pokrytej mchem kamiennej ścianie, paprocie nakrapiane złotem. Poczułem słodki jabłkowy zapach stygnącej ziemi i mokrego poszycia. Na chwilę znalazłem się tam, a nie w gabinecie mojego ojca. Wydaje mi się, że znów mu podziękowałem. Wydaje mi się, że pokazał mi stronę tytułową, stemple, które potwierdzały, że Langland się zgodził, a księgarz miał licencję. Wydaje mi się, że powiedział mi, ile kosztowała. To nie miało znaczenia. Poszedłem na górę i przeczytałem prawie całą od razu. Byłem tak pochłonięty lekturą, że nie usłyszałem gongu na kolację; nie zauważyłem Abigail, która weszła do mojego pokoju zapalić lampy. Porwał mnie łagodny prąd wspomnień: szerokie pola i głębokie lasy, domek na drzewie, oswojona wydra, przygody w starym kamieniołomie… Pulchna, humorzasta matka, ojciec, który jeździł konno i kłusował, trzej starsi bracia, zaufany syn rolnika, na którym zawsze można było polegać… Dopiero wieczorem, kiedy niania wyjęła mi ją z rąk, zamrugałem i zorientowałem się, gdzie byłem. Ile razy ją przeczytałem? Mogę zamknąć oczy i zobaczyć wioskę Langlanda ze stromej drogi, która prowadziła na szczyt wzgórza, na którym leżało miasto. Czuję cichy pomruk kredy pod plecami, pod rzadką trawą. Czuję zapach dzikiego tymianku i rozgrzanej słońcem ziemi. Na końcu książki się ożenił. Tę część zawsze lubiłem najmniej. „Jeśli potrafię miłemu czytelnikowi przekazać choć

ułamek radości, jaka wypełniła mnie, kiedy najdroższa Agnes uśmiechnęła się do mnie spod wianka kwiatów, moje poświęcenie nie pójdzie na marne…” Ale teraz otwieram dłoń ku ogniowi i wyobrażam sobie dotyk płatków kwiatów pomarańczy, przesypujących mi się przez palce. Byłem taki głupi. Poznałem te wspomnienia tak dobrze, że mogły należeć do mnie; ale nigdy nie pomyślałem o samym Langlandzie, o tym, jak powstała książka. Wspomnienia były sprzed wielu lat i zakładałem, że dawno umarł; ale nie rozumiałem, nie do końca. Zrozumiałem dopiero tamtego wieczoru rok temu. Prawie rok temu. Kiedy byłem jeszcze ulubieńcem mojego ojca. Była późna jesień, jakiś tydzień przed moimi egzaminami wstępnymi. Wczesny wieczór, zaczynało się ściemniać. Byłem w gabinecie ojca, właśnie skończyłem lekcję. Doktor Ledbury wyszedł. Słyszałem jego głos z holu, Abigail podawała mu kapelusz. Chyba zastanawiałem się nad tekstem, który tłumaczyliśmy. Gapiłem się na szafkę z osobliwościami. Pawie pióra przyciskały się do szkła jak paprocie w terrarium. Jedna z pokojówek musiała przesunąć kindżał, kiedy ścierała kurze, bo krzywo wisiał. Wstałem i sięgnąłem do drzwi, bo mogły okazać się otwarte. Poczułem, jak cała szafka przesuwa się do przodu. Przez chwilę czułem opór, kiedy puszczało zabezpieczenie ognioodporne. Za szafką znajdowała się półka wpuszczona w ścianę. Gapiłem się na rzędy książek – tanich, oprawionych w płótno książek, zupełnie różnych od tomów ze szkoły. Nazwiska coś mi przypominały, jakbym powinien je znać: Marianne Smith, Mary Fletcher, Abigail Turner. Chyba powinienem był się wtedy zorientować, ale nigdy nie słyszałem nazwisk naszych służących. I chyba nigdy nie widziałem książki o kobiecie. Może dlatego wyjąłem jedną z półki. Usiadłem na poręczy fotela i pochyliłem się, żeby podkręcić lampę naftową. Nie wiem, ile czasu mi zajęło zrozumienie, czym były.

Kiedy ojciec wrócił do domu, siedziałem na jego krześle i gapiłem się na popiół w kominku. Knot lampy wymagał przycięcia, klosz był cały pokryty sadzą. Słyszałem, jak Abigail otwiera mu drzwi. Wyobraziłem sobie, jak dotykał jej ramienia – dotyk delikatny jak oddech – kiedy odbierała od niego kapelusz. Wymruczał coś, zaśmiała się. Gwizdał, kiedy wchodził do swojego gabinetu. Gdy mnie zobaczył, zamarł na sekundę. A potem zapalił lampę gazową i obrócił się ku mnie w nagłym rozbłysku światła, nadal gwiżdżąc. – Widzę, że znalazłeś moją biblioteczkę – powiedział. To był pierwszy raz, kiedy sądziłem, że z nim wygram. Myliłem się. Kiedy zagroziłem, że opowiem wszystko „Castleford Heraldowi”, wzruszył ramionami, a gdy zagroziłem, że powiem matce, uniósł brew i rzekł: – Mój drogi chłopcze, twoja matka ma niezwykły talent, by nie zauważać rzeczy, które jej nie pasują. Ale jeżeli uważasz, że jej książka będzie pasować do reszty kolekcji… Nigdy nie zdałem egzaminów wstępnych. Trzy dni później zostałem wysłany do mojego wuja na wieś. Wstaję. William Langland spada na ziemię, ale nie podnoszę go. Nie chcę myśleć o tych długich miesiącach, kiedy zjadała mnie samotność. Białe pola pod śniegiem, czarne lasy, mogłem iść godzinami i nikogo nie spotkać – czasami tylko mignął mi gdzieś jakiś kłusownik z twarzą otuloną szalem, który znikał tak szybko, że nie byłem pewien, czy go sobie nie wyobrażam. Wieczerza Przesilenia z wujem, który był pijany już przy zupie. Deszczowa wiosna, świat eksplodujący zielenią. Gorący środek lata. Popołudnia, które ciągnęły się w nieskończoność. Pół roku do wyrzucenia jak śmieci, które znalazłem na dnie kufra, kiedy wróciłem do domu: podarty kwit od jubilera, parę piór perliczki,

pęknięte drewniane jajko pomalowane w kwiaty. Nieważne. Schylam się i podnoszę książkę. Wygładzam okładkę. Kiedy odjeżdżałem, powiedziałem ojcu, że ją spaliłem. Chciałem, żeby myślał, że jestem inny od niego. Ale tego nie zrobiłem. Prawie wrzuciłem ją w ogień, ale nie mogłem się na to zdobyć. William Langland nie żył i w niczym by mu to nie pomogło – ale nie o to chodziło. Gdyby żył, kupiłbym jego wspomnienia za każdą cenę. Upijałbym się jego dzieciństwem. Bez wahania. A to czyni mnie równie złym jak mój ojciec. Gorszym – bo Langland musiał być zdesperowany. Z jakiego innego powodu mógłby się pozbyć takich wspomnień? Kładę książkę na parapecie. Deszcz uderza o szyby. W dali za nagimi drzewami niebo jest pomarańczowe. Kolejny pożar fabryki po drugiej stronie Castlefordu. Żadna z naszych. Deszcz go prawdopodobnie ugasi, a jeśli nie, to i tak jesteśmy po zawietrznej. Ta sama sadza przykleja się teraz do okien introligatorni de Havillanda. Gdzieś tam Emmett Farmer oddycha tym samym zapachem dymu i mokrego kamienia. Ilu ludzi oprawiono? Ile wspomnień schowano do skarbców, zamknięto w tajemnych skrytkach, ile jest w tej chwili czytanych? Ilu ludzi wokół nie jest świadomych, że brakuje im połowy życia? Odpinam górny guzik koszuli i ciągnę za kołnierzyk, aż karczek wbija mi się w szyję. Ale nie z powodu jego ciasnoty brakuje mi tchu. Odwracam się od okna. Powinienem iść spać, ale tego nie czynię. Pokonałem trzy kondygnacje schodów. Stoję na ich lodowatym szczycie przed sypialnią pod skosem dachu. Deszcz uderza o dach, czuję pleśń. Nie wiem, co tutaj robię; dłoń,

w której trzymam lampę, drży tak bardzo, że cienie skaczą niczym pchły. – Nell? Nikt nie odpowiada. Pukam do jednych drzwi, potem do drugich. – Nell. Nell! Metalowe skrzypienie sprężyn w łóżku. Otwiera drzwi. Jest taka blada, że niemal zielona. – Tak, proszę pana? Przepraszam, proszę pana. – Mogę wejść? Mruga. Jej oczy są nieruchome, lśniące i jasnoniebieskie, w tym samym kolorze co farbka, której moje siostry nadużywają w swoich akwarelach. Ma na sobie koszulę nocną. Pod szyją koszula pruje się ze starości. – Pozwól mi wejść. Nie zajmę ci wiele czasu. – Cofa się i ucieka w najdalszy kąt pokoju. W oknie nie ma zasłon, moje odbicie gapi się na mnie, równie rzeczywiste co ja. Rozglądam się, gdzie postawić lampę, ale na krześle wisi jej mundurek, zostaje podłoga. Pokój jest mały, brzydki i zagracony. Przypomina ten, w którym mieszkałem u wuja, tylko jest mniejszy i z okna nie ma ładnego widoku. Siada na krawędzi łóżka i zaczyna zaplatać frędzle cieniutkiego koca. Chrząkam. – Nell. – Nic mi nie jest, proszę pana, naprawdę. Przepraszam, że zrobiło mi się słabo. – Podnosi wzrok. Nie mówi, że jest późno ani że ją obudziłem. Gardło mi się zaciska. Słyszę własne słowa: – Czy możesz mi zaufać, Nell? Chcę ci coś powiedzieć. Będzie bardzo trudno w to uwierzyć.

– Oczywiście, proszę pana. – Musisz mi zaufać. Chcę, żebyś się spakowała, teraz. Zapakuj swoje rzeczy i przygotuj się, żeby odejść. Dam ci pieniądze. Jutro wcześnie rano się wymkniesz. – Z panem, proszę pana? – Nie! – Odwracam wzrok. Deszcz siecze o szybę. Woda spływa po szczycie okna. Szklana strużka spływa po ścianie i roztapia się w ciemną kałużę na podłodze. – Nie, nie ze mną. Znajdę ci jakieś miejsce, w którym będziesz mogła się na kilka dni zatrzymać. A potem możesz pojechać do domu. Rozumiesz? – Ale… proszę pana… – Wbija palce w kołdrę. – Obiecuję, że nie będę już chorować. – To nie jest kara. To dla twojego bezpieczeństwa. – Każde słowo jest prawdą. Ale w małym pokoiku rozbrzmiewają tak pompatycznie, że ciarki mnie przechodzą. Patrzę w kałużę wody na podłodze. Gdzieś za mną słychać kolejny przeciek. Wiatr potrząsa dachówkami nad naszą głową, klekoczą głucho. – Proszę, Nell, zaufaj mi. Tutaj grozi ci niebezpieczeństwo. Prędzej czy później przydarzą ci się złe rzeczy, a tego nie chcę. – Złe rzeczy? – Dłubie w materacu, wyciągając źdźbła słomy przez poszycie. Robię wdech. Kiedy stałem pod jej drzwiami, powinienem był przemyśleć, co chcę powiedzieć. Teraz nie przychodzą mi do głowy właściwe słowa. Żadne słowa. Drzwi się otwierają. Nie słyszę tego. Dopiero kiedy Nell zrywa się na nogi, zdaję sobie sprawę, co się dzieje. Nell dyga i uderza stopą w łóżko. Nie obracam się. Cisza trwa wieczność, od jednego uderzenia serca do drugiego. Jest jak chwila po uderzeniu skórzanym pasem: cisza przed bólem. – Dalej – odzywa się mój ojciec. – Powiedz jej.



XXI W kominie zawodzi wiatr. Woda nagle zaczyna się lać na podłogę; potem wiatr cichnie, a kapanie ustaje. Pokój wydaje się jeszcze mroczniejszy, podły, wąski i kruchy w zimowej nocy. Ojciec mnie mija i czuję zapach jedwabiu oraz mydła. Przez chwilę wydaje mi się, że dotknie Nell albo nawet usiądzie obok niej na nieposłanym łóżku. Ale nie. Staje przede mną w miejscu, z którego może naraz widzieć nas oboje. Nell przenosi wzrok z ojca na mnie. Cokolwiek się wydarzy, wie, że ma kłopoty. Zamykam oczy, ale nadal widzę jej twarz. – Powiedz jej – powtarza mój ojciec. Ma miękki głos. Kiedy byłem mały, po laniu bywał dla mnie taki dobry, że niemal je wynagradzał. – Nic się nie stało, Lucianie. Nie będę cię powstrzymywał. Opowiedz jej, co zrobiłem. – Ja… – Głos mnie zdradza. Przełykam ślinę. W tyle gardła czuję alkohol i sadzę.

– Proszę, panie Darnay, ja nie… Pan Lucian poprosił, żeby go wpuścić, był tu tylko chwilę, przysięgam, proszę pana! – Nic się nie stało, Nell. Lucianie, im szybciej się odezwiesz, tym szybciej skończymy. Nie wiem, w co on gra. Ale wiem, że przegram. – Nell – zmuszam się, by na nią spojrzeć. Ale ona gryzie dolną wargę i nie patrzy mi w oczy. Już jej się nie wydaje, że to o nią chodzi. To sprawa między mną i moim ojcem. – Posłuchaj. Dzisiaj po południu przyszedł tutaj oprawiacz, żeby zrobić z ciebie książkę… Zostałaś oprawiona. Czy rozumiesz, co to znaczy? – Nie, proszę pana, tak nie było. Myłam podłogę, a potem mnie gorączka dopadła… – Nie pamiętasz. Oczywiście. Bo odebrano ci pamięć. – Ale… – Urywa. Chciałbym myśleć, że to dlatego, że mi wierzy. Przygryza febrę w kąciku ust, a potem zaczyna ją skubać. Wpatruje się w podłogę, a jej palce szarpią strupek. Na ścianie za nią odchodzi tynk, równie szorstki i połuszczony co jej usta. – Nie pamiętasz, że mój ojciec… – Jestem bardzo świadom jego bliskości. – Mów dalej, Lucianie. Odchrząkuję. – Że mój ojciec… – I tyle. Jakbym chciał zwymiotować i mógł tylko się krztusić. Ojciec siada obok Nell. Ona spogląda na niego, jakby oczekiwała, że ją przede mną uratuje. Uśmiecha się i odsuwa pukiel włosów z jej czoła. Usta jej już krwawią. Kropla krwi jak płatek zwiesza się z dolnej wargi. – Brałem cię, Nell – mówi z nieskończoną łagodnością. – Przychodziłem tutaj noc po nocy i robiłem z tobą, co chciałem.

Ale nie tylko tutaj. W domku letnim, w moim gabinecie, w pokoju Lisette… Na wszystkie sposoby. Płakałaś i błagałaś, żebym przestał. – Jego głowa się nie porusza, ale patrzy mi w oczy. – Nelly, moje biedne maleństwo… czego ja ci nie zrobiłem? Cisza. Nell się nie porusza. Nadal wpatruje się w jego twarz. – Ach, Nell… Gniewasz się na mnie? Czy teraz sobie przypominasz? – Co mam sobie przypominać? – Marszczy brwi. Jakiś dźwięk. To ja. Mój ojciec nie patrzy na mnie, ale kącik jego ust drga. – Nell, moja kruszyno – mówi. – Te chwile, kiedy cię krzywdziłem. Te momenty, w których potem krwawiłaś. A pierwszy raz, pierwszy raz sobie na pewno przypominasz? Mam ci opowiedzieć, jak było, jak tutaj leżałaś nieruchoma, jakbyś sądziła, że na to zasługujesz, jak ci powiedziałem, że sama się o to prosiłaś, a ty kiwałaś głową i płakałaś, i… – Przestań, proszę! – Prawie się dławię własnym głosem. – Przypominasz to sobie, prawda? Teraz, kiedy ci o tym opowiedziałem? Nell? Słuchasz mnie? Mruga. – Przepraszam, proszę pana. – Co ci właśnie powiedziałem? Nell otwiera usta. Ociera spływającą z nich strużkę krwi. Zostawia szeroki czerwony ślad na jej podbródku. Wzrok ma rozbiegany. – Bardzo pana przepraszam, ale nie czuję się za dobrze i wszystko mi się jakoś rozmywa, jeśli pan mnie rozumie, naprawdę staram się pana słuchać, ale…

– Powtarzaj za mną: pan Darnay brał… – Przestań! – W końcu nabrałem tyle powietrza, by krzyknąć. Ale nie chodzi o słowa, tylko o wyraz jej twarzy: skupiony i przerażony, kiedy desperacko próbuje zrozumieć. Opadam przed nią na kolana. – Nic się nie stało, Nell. On się tylko z tobą droczy. Nie przejmuj się. Proszę. Mruga szybko. Łzy płyną jej po policzkach. Febra na wardze znów zaczyna krwawić. Obaj rozrywamy ją na strzępy. – Oczywiście. – Ojciec wstaje. – Tylko się droczę. Damy ci już spokój. Wyśpij się, a jutro rano będziesz znowu sobą. Och, przypomniało mi się: postaraj się wyczyścić dywan w moim gabinecie. Bo inaczej każę kucharce odliczyć go od twojej wypłaty. Pociąga nosem tak mocno, że aż się dławi. – Tak, proszę pana. Dziękuję, proszę pana. – To wszystko. Lucian, chodź ze mną. Zataczam się, kiedy wstaję. W mojej czaszce niczym wir szaleje migrena. Trzymaj się prosto. Nie porzygaj się. Ojciec wypycha mnie za drzwi. Idzie za mną po schodach tak blisko, że czuję jego oddech na karku. Kiedy sięgam do klamki swojej sypialni, stuka mnie lekko w ramię. – Do mojego gabinetu, Lucianie. Zatrzymuję się z ręką na klamce. Dłoń mam pokrytą potem. Dom jest bardzo cichy. Dywany i zasłony tłumią odgłos deszczu. Ojciec i ja moglibyśmy być jedynymi ludźmi na świecie. Nie oglądam się, kiedy idę korytarzem i po schodach. Kroki ojca w holu są jak echo moich. Widzę swoje odbicie w lustrze za paprociami. W bladym świetle lampy widać, jak bardzo będę przypominał ojca, kiedy się postarzeję. Drzwi do gabinetu są uchylone. Ogień na kominku wygasł.

Wcale nie zamierzał tutaj wieczorem przychodzić; miał zamiar pójść do Nell. Ojciec zamyka drzwi i siada w fotelu. Patrzy na mnie spod wpółprzymkniętych powiek. Podchodzę do drugiego krzesła, ale on przesuwa palcem w powietrzu, jakby ścierał kurz z szyby. – Nie powiedziałem, że możesz usiąść. Cieszę się, że to powiedział. Pogarda to dla niego dar. Stoję z rękami w kieszeniach i zmuszam się, by się uśmiechnąć. Trzymam się udawanej bezczelności, jakby ona mogła mnie ocalić. – Mój drogi chłopcze – mówi ojciec. – Może mi wyjaśnisz, co tam próbowałeś zdziałać? – Wskazuje sufit, jakby mówił o niebie. Nie udaje mi się utrzymać uśmiechu na twarzy. Nie wiem, jak on to robi. Czyż to nie oczywiste, co się starałem zdziałać? – Chciałem ją ostrzec. Nell. Nie chciałem pozwolić, by to wszystko wydarzyło się ponownie. Uśmiecha się do mnie lekko. Ten sam wyraz twarzy przybiera, kiedy Cecily pokazuje mu swoje obrazki: delikatnie pobłażliwy, lekko znudzony. – Ach, twoje szlachetne pobudki. Tyle współczucia. Tyle delikatności. Taka męska potrzeba obrony słabej płci… – Przynajmniej więcej współczucia, niż ty masz. – Och, Lucianie. – Wzdycha. – Kiedy się wreszcie nauczysz widzieć samego siebie takim, jaki jesteś? Kto by pomyślał, że mój syn będzie tak unikał prawdy? Twój mały pokaz rycerstwa nie miał przecież nic wspólnego z Nell. – Próbowałem ją… – Nie. – Znów ruch palcem, by mnie uciszyć. – Próbowałeś mnie rozgniewać. To wszystko. Jesteś równie zły jak ja; gorszy nawet, bo ja przynajmniej jestem szczery. Nie obchodziło cię, ile

bólu przysporzysz tej biednej dziewczynie, bo chciałeś, żebym cię zauważył. – Podnosi szklankę ze stołu i przechyla ją, by światło zatańczyło na denku. Kawałek pszczelego skrzydełka został w ciemnej plamie po fusach. – Ale wolisz nie stawać z samym sobą twarzą w twarz. Staram się przywołać szarą mgłę, ale nic się nie dzieje. Jestem w gabinecie ojca. Obrazy, meble i dzieła sztuki mają tak ostre krawędzie, że kłują mnie w oczy. Gapię się na zarys kontynentów z wymiocin na dywanie. Mapa niczego. Mój ojciec strzela palcami i wstaje. – Nie rozmawiajmy o tym. Zobaczyłeś, że próba zdjęcia oprawy jest zupełnie bezcelowa, więc nie będziesz znów jej podejmował. I jestem pewien, że nie chcesz się już bardziej upokorzyć. Podchodzi bardzo blisko. Jestem od niego trochę wyższy. Patrzę w dół i kiwam głową. Wali mnie w twarz. Mocno. Tracę równowagę. Mój umysł jest idealnie czysty, ale kolana mi się uginają i zataczam się w bok. Powinienem był się tego spodziewać. Powinienem był się przygotować. Długa, powolna chwila, kiedy dywan przechyla się jak pokład okrętu. Róg stołu uderza mnie w szczękę. Wstrząs pojawia się później, jak grzmot po błyskawicy, kiedy już klęczę na czworaka. Wokół mnie pada błyszczący czarny śnieg. Nie mogę oddychać. Nie widzę. Dureń. – Lucian? Chłopcze, wstawaj. Nie ma sensu tak się tarzać po podłodze. Głupie dziecko. – Coś mokrego ociera mi kark i ucho. Chusteczka do nosa pobrudzona krwią. Patrzę ojcu w twarz. Podciąga mnie i sadza opartego o stołową nogę. – To picie, Lucianie, musisz się postarać nad sobą zapanować. Klepnięcie w policzek i padasz. Siedź spokojnie. Niech obejrzę. Dobry chłopiec. – Przepraszam. – Mimo wszystko chcę, by mnie kochał.

– Nie jest tak źle, jak wygląda. Lepiej? To dobrze. – Zwija chusteczkę i rzuca ją na podłogę. Pada na dywan, czarne plamy na białym, jego monogram uwalany krwią. Wstaje, stękając lekko, kiedy strzyka mu w kolanach, i wyciąga do mnie rękę. Jestem zbyt zmęczony, by jej nie przyjąć. Przez chwilę wierzę, że mój ojciec składa się tylko z ciepłego, silnego uścisku, który podnosi mnie na nogi. – Idź do łóżka, chłopcze. Idę do drzwi. W głowie mi łomocze. Muszę się skupić, żeby otworzyć drzwi. Fotel wzdycha, kiedy on w nim siada. – Kiedy widzisz się z panną Ormonde? – W przyszły wtorek na herbatę. – To lepiej przed pójściem spać idź do kuchni. Przyłóż sobie steka na siniak. – Chichocze. – Jeśli się jej zaprezentujesz jak łachmyta, to jeszcze odwoła ślub. Pięć dni później pracuję w pokoju niebieskim. Albo mam pracować. Przede mną leżą księga rachunkowa i sterty rachunków oraz listów. Zasłaniają całe biurko. Nie mogę się na nich skoncentrować. Ojciec choć raz kazał zająć mi się czymś ważnym, a nie tylko listą importerów i cen. Jeden z młodszych urzędników oskarża swojego przełożonego o branie łapówek. Ten z kolei oskarża urzędnika o podkradanie z kasy. Czytam te same oskarżenia w kółko, jakby słowa mogły się za trzecim razem zmienić. A potem unoszę wzrok i gapię się na tapetę we wzór paproci. Cienie zmieniają niebieskie wzory w srebro i purpurę. Niebo na zewnątrz jest szare. Cały pokój wypełniają odcienie ostatniego roku żałoby. Zegar skrzypi i zaczyna wybijać skomplikowany, dźwięczny kurant. Głowa mnie boli. Ale przynajmniej nie mam już spuchniętego oka. Na zewnątrz podjeżdża powóz i na żwirze słychać kroki. Chwilę później dzwoni dzwonek. Słyszę, jak Betty zbiega po

schodach i przemyka obok niebieskiego pokoju. Ktoś krzyczy, słychać uderzenie i chlust rozbryzgującej się wody. – Ty głupia krowo, dlaczego tutaj klęczysz… No dalej, zetrzyj to – syczy Betty. Przypomina mi się, że wcześniej widziałem Nell myjącą podłogę. Marszczę brwi i ugniatam czaszkę. Litery na kartce przede mną są jak czarne insekty, nieczytelne. Wstaję i wyglądam przez okno. To powóz de Havillanda. Na drzwiach namalowano wyszukany herb: jaskrawofioletową i złotą książkę trzymaną w łapach przez lwy. Do farby przywarł pojedynczy brązowy liść. Koła powozu są pozłacane, ale zawieszenie ma ponoć tak kiepskie, że de Havilland korzysta z dyliżansu – zwykłego albo pocztowego – kiedy wyjeżdża z Castlefordu. Słyszałem, jak ojciec komplementował powóz; nazwał go „pańskim pięknym dodatkiem”. De Havilland. Pewnie przyjechał z rachunkiem. Stukam w szklankę paznokciem, gapię się na gołe drzewa, nie widząc ich. Niebo nad miastem jest ciemne, poznaczone dymem i ciężkie od deszczu. Drzwi frontowe się otwierają, słyszę głos Betty. Kroki przez hol do gabinetu ojca. Wstrzymuję dech. Ale nikt nie woła Nell, słyszę szczęk wiadra i odgłos szorowania, kiedy zabiera się do czyszczenia kolejnego kawałka podłogi. Opieram się o ścianę. Zmuszam się, by nie słuchać. Nad kominkiem wisi obraz nimf wodnych otoczonych lotosami i liliami. Przyciągają mnie, ich skóra jest przezroczysta, a oczy zielone. Kiedyś mnie fascynowały, aż przekonałem się, że żadna ludzka skóra nie może się równać z ich bladą perfekcją. Tak samo ma się sprawa z portretem Bachusa na schodach, oddanym w światłocieniu: zwykłem zamykać oczy i wyobrażać go sobie przed snem – jego usta, ocieniony tors, spocony błysk winogron. Teraz jestem wściekły, że dawałem się nabrać. Kiedy ogłoszono moje zaręczyny, ojciec zaproponował, że w prezencie ślubnym przeniesie Bachusa do naszej sypialni. Oczy mu błyszczały. Dowiedział się jakoś – oczywiście, że się dowiedział, mój ojciec jest bardzo skuteczny – o chłopcach ze szkoły,

o dziwkach w mieście. Odmówiłem. Kiedy nadejdzie noc poślubna, nie będzie żadnej niespodzianki ani tajemnicy: szybkie podniecenie i parę minut dyszenia i tarcia. Wydaje mi się, że nawet dla Honour Ormonde uda mi się to wytrzymać. Ale ostatnią rzeczą, jakiej sobie wtedy życzę, są spoglądające na mnie namalowane oczy, widok cudownej klatki piersiowej, ramion i brzucha, niespełniona obietnica czegoś poza żądzą. Nimfy spoglądają na mnie spokojnie, ich skóra jest gładka niczym skóra dzieci. Odwracam się od nich i wracam do biurka. Siadam. Udaje mi się przeczytać jedno zdanie z listu urzędnika. Na zewnątrz woźnica de Havillanda zsiada z kozła i zapala papierosa. Dym płynie nad drzewami, rozwijając się niczym bandaż. Wstaję, wychodzę do holu, podchodzę do gabinetu ojca. Nell przesunęła się pod najdalsze drzwi, zostawiając na czarno-białej podłodze lśniący pas. Podnosi wzrok i waha się, niepewna, czy powinna wstać i dygnąć. Kiwam jej głową. Schyla swoją i dalej czyści podłogę. Rok temu pogardzałbym kimkolwiek, kto podsłuchuje. Teraz opieram się o drzwi i wstrzymuję oddech. Serce mi wali jak młotem. Ale drzwi są grube, a głosy stłumione. Jedynym dźwiękiem, który słyszę wyraźnie, jest chlapanie, kiedy Nell zanurza w wiadrze szczotkę do podłogi. – Przepraszam pana. Obracam się. Betty przyniosła na tacy różowy serwis do herbaty. Sięga i otwiera drzwi. Próbuję się odsunąć, ale jest za późno. Ojciec stoi przy biurku i coś ogląda. Kiedy Betty wchodzi, ojciec podnosi wzrok i dostrzega mnie. – Ach, Lucianie. – Mówi to takim tonem, jakby się mnie spodziewał. – Wejdź. Panie de Havilland, poznał pan mojego syna, nieprawdaż? – Tak, tak. – De Havilland zrywa się i ściska moją dłoń. Ma skórę gładką jak mydło. – Panicz Darnay. Ojciec wskazuje krzesło i siadam. Krew uderza mi na

policzki i pulsuje w blednącym siniaku dookoła oka. Betty zastawia niski stolik przy kominku. Przyniosła tylko dwie filiżanki, ale nikt jej nie prosi o kolejną. Czekamy w ciszy, aż skończy. Między porcelanowymi spanielami na kominku stoi wazon cieplarnianych róż. Ich pąki są grube, mięsiste, ciemnokarmazynowe. Betty opuszcza pomieszczenie. Ojciec podchodzi do stolika, nalewa sobie herbaty i zostawia jedną filiżankę pustą. Wraca do biurka i oglądania książki. Małej, oprawnej w zwykłe niebieskie płótno książki. – Helen – mówi, patrząc na grzbiet. – Oczywiście, nigdy nie przyszło mi do głowy… Panna Helen, zaiste. Jakże zaskakująco. – Bardzo mi przykro, panie Darnay. Mój czeladnik wydał instrukcje bez mojej wiedzy. Czy mam poprosić, aby ją inaczej oprawiono? – Nie, nie. Podoba mi się. Spójrz, Lucianie. – Podnosi książkę. Widzę błysk srebrnych liter. – Panna Helen Taylor. Brzmi jak ktoś o wiele ważniejszy, prawda? Schylam się i nalewam sobie herbaty do drugiej filiżanki. De Havilland porusza się, jakby się spodziewał, że mu ją podam. Spoglądam na niego i podnoszę filiżankę do ust. Herbata jest czarna i gorzka. – Muszę panu pogratulować, de Havilland – mówi mój ojciec. – Ten tekst jest… elegancki. Nie przypomina pańskich zwykłych wyrobów. Nawet krój pisma jest oszczędniejszy. Pewnego dnia musi mnie pan wprowadzić w arkana wiedzy tajemnej, która sprawia, że praca jednego oprawiacza jest o wiele bardziej wciągająca niż innego. – De Havilland uśmiecha się bezbarwnie, ale nie odpowiada. – Pański czeladnik wydaje się obiecujący. Jaka szkoda, że się rozchorował. – Muszę ponownie przeprosić, panie Darnay. Pojawił się w mojej introligatorni po śmierci swojego pierwszego mistrza, raptem dwa tygodnie temu. Gdybym miał pojęcie, jaki jest

wrażliwy… – Nie, nie. – Ojciec zbywa przeprosiny niczym muchę. Podchodzi do mnie i podaje mi książkę. – Zgadzasz się, Lucianie? Lucian – dodaje do de Havillanda – sam jest pewnego rodzaju koneserem. Albo będzie, kiedy nabierze doświadczenia. – Znawstwo to często cecha dziedziczna – mówi de Havilland. – A dostęp do pańskiej kolekcji to zaiste przywilej. Przełykam ślinę. Biorę książkę. Jest tak lekka, że prawie ją upuszczam. Otwieram ją na chybił trafił i pocieram papier między palcami. Spoglądam na róże jak skrzepy krwi na kominku. – Bardzo ładna – mówię. – Dwadzieścia gwinei, jak sądzę. – Ojciec wypisuje czek. Podaje go de Havillandowi, który wkłada go do portfela delikatnymi kobiecymi palcami. – Dziękuję, panie Darnay. I jeszcze raz najszczerzej przepraszam, mój czeladnik na pewno nie będzie… – Jak on się miewa? – pytam. Obaj spoglądają na mnie. Ojciec unosi brew. Delikatnie odstawiam filiżankę na stolik. Talerzyk brzęczy. Chcę wstać, ale zakładam kostkę na kolano i odchylam się na krześle. Pochylam się ku de Havillandowi. – Pański czeladnik. Czy wydobrzał? – Proszę mi uwierzyć, bardzo mi wstyd. – Ściska portfel. – Jeśli się okaże, że nie da się wywabić plamy z dywanu… – Tak – odpowiadam. – Ale jak on się miewa? – Naprawdę, gdybym miał pojęcie, jaki to człowiek… – De Havilland, interesuje mnie jego zdrowie, nie moralność. Zapada krótka cisza. Ojciec pije herbatę. Kiedy odstawia filiżankę, na ustach igra mu leciutki uśmieszek.

– Ach. Rozumiem – odpowiada de Havilland. – No cóż, złapał go ostry atak gorączki. Jestem pewien, że to nic zaraźliwego, ale kilka dni majaczył. Lekarz wystawił rachunek na sześć szylingów i dwa pensy, wyobraża pan to sobie? Szczerze mówiąc, nie wiem, co z nim począć. Być może nada się do czegoś w warsztacie. Ale to miłe, że się pan o niego martwi, paniczu Darnay. – Rzeczywiście – dodaje ojciec. – Lucian był głównym świadkiem niedyspozycji pańskiego wysłannika. Bardzo go to zdenerwowało. – Zaiste, musiało to być niezwykle nieprzyjemne. De Havilland dokładnie wie, ile musiał zapłacić lekarzowi, ale ani razu nie wspomniał nazwiska Emmetta Farmera. Odkładam książkę Nell, podchodzę do kominka i głaszczę palcem różę. Jej płatki są niczym jedwab, tak miękkie, że nie wiem, gdzie się zaczynają. – Mam nadzieję, że pańska twarz… – De Havilland spogląda na mojego ojca i nagle urywa. Wyjmuje chusteczkę i delikatnie w nią kaszle. – Nie – odpowiadam. – Nie, miałem parę dni temu wypadek. – Och, całe szczęście. Byłbym przerażony, gdyby się okazało… Pan wybaczy, mam nadzieję, że nie uraziłem pana tą wzmianką. – Nie, zupełnie nie – odpowiada ojciec. Podchodzi do kominka i pochyla głowę, by powąchać róże. – Nie da się ukryć, że Lucian wygląda, jakby się wdał w bójkę w barze. Ale to jego wina. – Pociera moją skroń palcem, jakby siniak był kleksem. – Nieważne. Młodzi mężczyźni za dużo piją. To fakt. Zgadza się pan, de Havilland? Zwłaszcza jeśli ci młodzi mężczyźni za dziesięć dni się żenią. – Z pewnością, z pewnością. Czy przyjmie pan moje gratulacje? – De Havilland pochyla głowę w lekkim ukłonie. –

A kiedy już o tym mówimy… – Wsadza rękę do kieszeni i wyjmuje wizytówkę, którą mi podaje. Na grubym kremowym papierze wybito wieniec i monogram „d” „H”. Obracam ją. „De Havilland, TOW, Alderney Street 12, Castleford”. Znam Alderney Street; jeden z eleganckich domów z dyskretną mosiężną tabliczką to burdel. – Gdyby potrzebował pan moich usług… – Ja? – Zdziwiłby się pan, ile młodych par uznaje za stosowne udać się przed ślubem do oprawiacza. Osobno, rzecz jasna. – Z uśmiechem przechyla głowę. – To dość popularne. Zwłaszcza wśród młodych mężczyzn, którzy chcą rozpocząć małżeństwo z czystą kartą. Drobne kłamstewka mogą stać się obciążeniem. O wiele lepiej jest wejść w nowe życie bez żalu ani sekretów. Spoglądam na ojca. Wyjął z wazonu różę i obraca ją w palcach. Napotyka mój wzrok i się uśmiecha. – Nie, dziękuję – mówię. – Wynajmujemy najbezpieczniejszy skarbiec w Castlefordzie, u Lyona i Synów. A nasze stawki za przechowywanie są bardzo konkurencyjne. – Przenosi wzrok ze mnie na ojca. – Mam długą listę znamienitych klientów. Ich książki nigdy nie ujrzą światła dziennego. Prawdziwe oprawy trzymam z dala od komercyjnych. – Bez wątpienia – mówi mój ojciec. Odrywa płatek z trzymanej róży. Spada na dywan i leży tam jak otwarta ranka. – Ponieważ sprzedawanie prawdziwej oprawy, której bohater nadal żyje, jest, jak nam wszystkim wiadomo, nielegalne. Mój drogi de Havilland, jestem przekonany, że nikomu – kładzie na to słowo subtelny, niebezpieczny nacisk – w tym pokoju łamanie prawa nawet się nie śni. – Oczywiście, że nie, ale w paru przypadkach istnieje szara strefa. – Nie – powtarzam. – Dziękuję.

De Havilland urywa i kiwa głową. – Jeśli zmieni pan zdanie, zna pan mój adres. Albo jeśli panna Ormonde podejmie inną decyzję. Będzie to zaszczyt. – Pochyla się ku mnie i obniża głos. – Ośmielę się dodać, że mógłbym panu pokazać jej książkę. To kolejny bonus. Choć oczywiście nikomu innemu bym tego nie proponował. Odwracam się. Słychać tylko pomruk ognia i cichutki szelest płatków, kiedy ojciec rozrywa różę na strzępy. – Doskonale – mówi de Havilland. – Będę się zbierał. Jestem umówiony na lunch z panią von der Ahe. Dziękuję za poświęcony czas, panie Darnay. A jeśli pan zmieni zdanie – dorzuca w moim kierunku – jestem do pańskiej dyspozycji. Do widzenia. – Do widzenia – odpowiada ojciec. Drzwi się zamykają. Mam wyschnięte usta i kwaśny posmak na języku. Ruszam ku kredensowi, na którym stoją karafki. – Nie teraz, Lucianie. Zatrzymuję się. Wkładam ręce do kieszeni. Róg wizytówki de Havillanda wrzyna mi się w podstawę kciuka. – Jeśli to wszystko – mówię – to muszę wracać do pracy. – Musisz? – odpowiada z lekkim rozbawieniem, jakbym był dzieckiem. Wrzuca badyl po róży do ognia. – Kochany de Havilland. Taki nierozgarnięty. Oprawiacz to atut tak długo, jak długo można mu ufać. – Podchodzi do okna. Powóz de Havillanda toczy się niezgrabnie podjazdem. – Oprawy komercyjne to jedno, de Havilland bez wątpienia ma licencję. I okazjonalna oprawa bez stempla… Kogo to obchodzi? Kiedy twoim kolekcjonerem jest lord Latworthy… – Ojciec leniwie stuka w szybę. Ptak podrywa się i odlatuje. – Ale nigdy nie słyszałem, żeby proponował obejrzenie prawdziwej książki. A jeśli proponuje to mnie… – Czy Nell nie była prawdziwą książką?

– Nie bądź obłudny, chłopcze. Książki płacącego klienta. Kogoś jak my. – Kogoś ważnego? – Dokładnie. – Uśmiecha się do mnie. – Co się stanie z lekarzem, który zacznie sprzedawać tajemnice swoich pacjentów? Pytanie wisi w powietrzu, aż uświadamiam sobie, że nie zamierzał na nie odpowiadać. Patrzy za powozem, dopóki ten nie wyjedzie za bramę, a kute w żelazie „D” nie znajdzie się na miejscu. Ziewa, podnosi książkę Nell i przekartkowuje ją. Chcę wyjść, ale jakiś dziwny impuls sprawia, że zostaję i go obserwuję. Kiedy przewraca kartkę, coś wypada na podłogę. Cienka, tania koperta zaadresowana atramentem, który już rudzieje. Pan Lucian Darnay. To wyraźne, dokładne, szkolne pismo. Ojciec dostrzega ją w tej samej chwili co ja. Mija ułamek sekundy. Rzucam się naprzód. Ale on jest szybszy. Łapie cienki papier. Ogląda kopertę, podnosząc brwi. – Naprawdę, tajemnicze bileciki szmuglowane przez oprawiacza… Biednej pannie Ormonde się to nie spodoba. Wstaję. Tętno wali mi w uszach. Charakter pisma jest taki sam jak w książce Nell. Ale co Emmett Farmer ma mi do przekazania? – Nie mam pojęcia, co to za list. – Więc nie będziesz miał nic przeciwko temu, że go sobie wezmę. – Jest mój – odpowiadam. Stuka kopertą w paznokieć kciuka. Zęby mnie bolą od tego dźwięku. – Uspokój się, Lucianie – mówi. – Po prostu jestem ciekawy.

– Oddaj mi go. Uśmiecha się, obracając kopertę w wyciągniętej ręce. – Jeśli musisz rozsiewać swoje ziarno, chłopcze, a pewnie musisz, w końcu jesteś moim synem, to upewnij się, proszę, że masz to pod kontrolą, dobrze? Jeśli zupełnie stracisz głowę… Wiesz, zaaranżowanie oprawy to urwanie głowy. Do tego kosztowne. Nie zamierzam sięgać. Oddycham głęboko. – Nie pozwoliłbym się oprawić. Nie jestem takim tchórzem. Ani hipokrytą. – Wydaje mi się, że się nie zrozumieliśmy – mówi ojciec. Przechyla głowę z badawczym półuśmiechem. – Nigdy nie zachęcałbym ciebie do oprawy… Ale ciekawi mnie twój punkt widzenia. Wydawało mi się, że pogardzasz mną, a nie Nell. – Nell nie miała wyboru. Każdy, kto się decyduje… – Urywam. – Tak? Przełykam ślinę. Jeśli opuszczę wzrok, zobaczę na dywanie plamy po wymiocinach Emmetta Farmera i kominek, w którym z dymem poszła jego książka. Widzę, jak wymiotuje i drapie powietrze, jego twarz jest mokra. – Nie zrobiłbym tego, to wszystko – mówię. – Och – odpowiada ojciec. – Obyś dorósł do własnego wysokiego mniemania o sobie. – Pstryka rogiem koperty jak kartą do gry. Za chwilę koperta zniknie w jego rękawie albo rozpłynie się w powietrzu. – Ojcze – mówię. – Czy mógłbym, proszę, dostać… – Wbrew sobie wyciągam rękę jak żebrak. Wsuwa palec pod krawędź i zaczyna rozrywać kopertę. Przeczyta list tutaj, na moich oczach. Serce mi zamiera. Przez bardzo wyraźną chwilę widzę

Farmera takim, jaki był, zanim spalił swoją książkę: przystojnego, trochę niezgrabnego, z włosami opadającymi na twarz. Nosił za małą koszulę i nie zapiął porządnie górnego guzika. Kiedy nazwałem go sługą, wyglądał, jakby chciał mnie uderzyć. Wyrywam list z ręki ojca. Zanim zareaguje, podchodzę do kominka, odsuwam kratę i wrzucam kopertę w ogień. Rozjarza się na biało i pokrywa szybkimi złotymi dziurami. Spotykają się w jednym płomieniu i list zamienia się w kawałek szarego popiołu. W brzuchu tańczy mi malutki płomyk zwycięstwa. Przynajmniej raz go pokonałem. A potem moje uszy zalewa cisza i robi mi się niedobrze. Pożałuję tego. Zapłacę za to. Mruży oczy. Ale mija mnie, podnosi pogrzebacz i rozgarnia ogień. W górę buchają iskry. – Jak rozsądnie – odzywa się w końcu. – Sądzę, że trudno ci będzie zaspokoić jedną… osobę. Nawet nie myślę, że mi wybaczył. Kara przyjdzie później, kiedy przestanę się jej spodziewać. – Lepiej wrócę do pracy. – Ciągle to powtarzasz. – Przesadzonym gestem wskazuje drzwi, jakbym nie znał drogi. Idę do drzwi. Patrzę przez ramię na kominek. List już całkowicie zniknął. Przepadło wszystko, co Emmett Farmer chciał przekazać. Przeprosiny za zniszczenie dywanu. Przeprosiny za to, że patrzył na mnie, jakby mnie żałował. Co tam mogło być, jeśli nie przeprosiny? Nie mam więc powodu, żeby się czuć tak, jak się czuję: jakbym był zamknięty w szarej celi i spalił jedyny do niej klucz.



XXII Pijemy herbatę w bawialni. Jest nas tylko pięcioro, ale pokój wydaje się mały. Od żółtych ścian zaczyna mnie boleć głowa, a powietrze gęste jest od perfum mojej matki i pomady, której Cecily i Lisette używają do włosów. Nawet od zapachu herbaty i cytryny zbiera mi się na wymioty. Oddycham płytko. Na kominku huczy ogień, ale powietrze jest chłodne. Jedna strona mnie lepi się od gorąca, druga marznie. Panna Ormonde siedzi naprzeciwko mnie, krzyżując grzecznie kostki i pochylając głowę. Słucha posłusznie mojej matki, ale co kilka sekund zerka na mnie. Dłonie w rękawiczkach bawią się czymś. Widzę coś na jej palcu serdecznym i uświadamiam sobie, że to pierścionek zaręczynowy. Orientuje się, co robi, i przestaje. Nie odwzajemniam jej spojrzenia. Ogród przyprószony jest cienką warstwą śniegu. Biel przypomina chusteczkę, którą ktoś zostawił na deszczu, poszarpaną i zapomnianą. Przebija się przez nią uschnięta trawa. Ogrodnik zostawił błotniste odciski

butów. Moja matka wygładza spódnicę, przyklepując rozmyty fioletowy jedwab; pierścionki błyszczą w bladym świetle dnia. Potem z uśmiechem podaje pannie Ormonde talerzyk z biszkoptami. Panna Ormonde podaje go Cecily. Moja matka kaszle delikatnie. Cecily się czerwieni i podaje talerzyk mnie, nie biorąc ciasteczka. Kiedy opuszcza rękę, jej gorset skrzypi; Cecily rozgląda się, aby sprawdzić, czy nikt nie usłyszał. Lisette pochyla się, by wziąć biszkopt, a potem – patrząc na Cecily – dobiera drugi. Podchodzi do pianina i jedną ręką wygrywa melodię. – Lilie – mówi moja matka do panny Ormonde. – Czy jest pani pewna, moja droga? Należy się upewnić, że bukiet będzie ozdobą. – Tak, panno Ormonde – mówi Cecily. – Lilie są takie poważne! A zapach tak przytłaczający. Czy mogę szepnąć słówko na korzyść frezji? Wyglądałaby pani tak cudownie z naręczem frezji. – Przewraca cukierniczkę. – Och, jaka ze mnie niezdara! Lisette dwa razy uderza w ten sam klawisz i przestaje grać. – Być może ma rację. Lilie są bardzo długie. – Wydaje mi się, że najlepiej byłoby unikać rzeczy zbyt… prostych – mówi moja matka. Przez chwilę wszystkie gapią się na pannę Ormonde. – Ja sama uwielbiam lilie, nasza cieplarnia jest ich pełna, ale kiedy jest się odrobinę kościstą… Nie, róże są zdecydowanie lepszym pomysłem. Panna Ormonde zwiesza głowę. – Tak, co tylko pani uważa za właściwe… I tak będę wyglądała jak strach na wróble, zawsze tak wyglądam. Zapada cisza. Powinienem powiedzieć coś pocieszającego. Patrzę na ptaka, który skacze po plamiastym trawniku.

– Nonsens – odzywa się moja matka. – Będzie pani wyglądać jak piękna panna młoda. Ale nie może pani wybrać lilii. Róże, nie, Cecily, róże. Ale to, co mnie najbardziej niepokoi, to wystrój waszego salonu. Wiem, że będzie należał do pani i Luciana, ale jednak będziecie mieszkać pod naszym dachem, a ja nie mogę znieść tego obrzydliwego turkusu. Czy nie można pomalować ścian radośniejszym kolorem? – Patrzy na słonecznie żółte ściany, w kolorze, który mój ojciec nazywa „kanarkowym”. – Lucianie? – Jak sobie życzysz. – Dziękuję, kochanie. Panno Ormonde, jakiż on jest zgodny. Nie ma pani nic przeciwko innemu kolorowi, prawda? – Ja… Nie, to pani dom, nie śmiałabym… – Dobrze, w takim razie ustalone. Lucian, kochanie, naprawdę nie powinieneś tego wszystkiego słuchać! To nie są męskie problemy. Lisette gra wysoki, szybki rytm. – Przecież to Lucian, mamo. Nigdy nie był prawdziwym mężczyzną. – Nie bądź niemiła. – Matka pochyla się i klepie pannę Ormonde po kolanie. – Tylko się drażni. Lucian zdobył w szkole wiele nagród. W jeździectwie, szermierce… Lisette przewraca oczami. – …poezji, tańcu… – To bardzo męskie osiągnięcia. Dżentelmen, który potrafi tańczyć, to ozdoba swej płci. Wstaję. – Mamo, już się zaręczyliśmy. Nie musisz mnie reklamować. Mija chwila, zanim mama wybucha śmiechem. Pochyla się nad czajnikiem i nalewa pannie Ormonde kolejną filiżankę herbaty.

– Niech mu pani wybaczy. Zawsze był skromny. Niech mi pani opowie o swoich ubraniach podróżnych. Widziałam u Gallanta prześliczną etolę z szynszyli. Przy pani cerze… Staję przy oknie i patrzę na topniejący śnieg. Bawialnia odbija się blado w szybie; duchy mojej matki i panny Ormonde siedzą pod drzewami. Panna Ormonde pociera czoło wnętrzem nadgarstka. – …czarujące – mówi matka. – Ale w lecie mogą przysparzać problemów, prawda? Nasza kucharka robi wspaniały krem z cytryny i kwaśnej śmietany, który mogłaby pani wypróbować. Nikt nie chce wyglądać, jakby właśnie upuścił wiadro brązowej farby. Panna Ormonde wstaje. Moja matka milknie. Lisette wygrywa długie arpeggio, przytrzymując pedał, aż wszystkie cztery nuty wybrzmią. Cecily chowa nadgryziony biszkopt pod talerzykiem. – Przepraszam – mówi panna Ormonde. – Trochę mi słabo. – Niech pani usiądzie. Stanie z pewnością nie pomoże. – Chciałabym wyjść na dwór. Tutaj jest bardzo gorąco. – Spogląda na mnie. – Czy mógłbyś mi pokazać ogród? – Oczywiście. Wybacz, mamo. – Wyciągam rękę. Podchodzi do mnie przez pokój. Prawie dorównuje mi wzrostem. Prowadzę ją korytarzem do tylnego wyjścia do ogrodu. Kiedy wychodzimy, pianino w bawialni wygrywa początek marsza weselnego. Jest zimno. Niebo jest białe, pocięte gołymi gałęziami. Ona przechyla głowę i mruga. Potem, nie patrząc na mnie, rusza jedną ze ścieżek. Idę za nią. Buty mi się ślizgają na pokrytych breją kamieniach. Kiedy ją doganiam, stoi wśród okrągłego cisowego żywopłotu i patrzy na amorka w białej czapie. Dotyka złotej strzały palcem w rękawiczce. – Przepraszam – mówi. – Nie ma za co.

– Twoja matka… – Wiem. Odwraca się i patrzy mi w oczy. Wyraz jej twarzy się zmienia, przestaje marszczyć brwi. – Nie chcesz się ze mną ożenić, prawda? Powietrze jest tak nieruchome, że prawie widzę kształt słów w wydychanej przez nią parze. – Nie chcę się ożenić z nikim innym. Wybucha śmiechem. To szybki, jasny dźwięk, przypominający trel ptaka. Potem poważnieje. Zrywa i rzuca na ziemię listek z żywopłotu. Odchodzi wysadzaną cisami alejką, która prowadzi do końca ogrodu. Dociera do zamkniętej drewnianej furtki i naciska klamkę. – Dokąd ona prowadzi? – Nad rzekę. – Po drugiej stronie furtki słychać szmer wody. Klucz leży pod zdobioną urną. Kiedy go wyjmuję, lodowaty metal mnie parzy. Jak najszybciej wkładam go do zamka. Otwieram furtkę i przepuszczam pannę Ormonde. Stoimy na błotnistym, porośniętym trawą brzegu rzeki i patrzymy, jak prąd opływa korzenie i podmywa lód. Wydycham obłok pary i patrzę, jak się rozmywa. – A czy ty chcesz wyjść za mnie? – Bardziej niż za kogokolwiek innego. – To… satysfakcjonujące. Robi kilka kroków przez wysoką trawę. Śnieg osiada na rąbku jej spódnicy. Pokręcona wierzba drży, kiedy rzeka ciągnie za jej gałęzie. Panna Ormonde obraca się do mnie. Policzki i nos ma zaróżowione od mrozu. – Nie kochasz mnie. Nie szkodzi. – Ja nigdy…

– Powiedziałam: nie szkodzi. Ale musisz mi obiecać, że będziesz… dobry. – Oczywiście. Mruży oczy. Podchodzi do mnie. Odruchowo się cofam, a ona łapie mnie za ramię, nagle agresywna. – Trzy lata temu moja siostra wyszła za mąż. Wcześniej była artystką, malarką, zamierzała… A teraz jest nikim. Jej mąż… Moja matka mówi, że jest bardzo wyrozumiały, bo płaci za jej dżin, laudanum i za oprawiaczy. Wyswobadzam się z jej uchwytu. – Oprawiacz przychodzi do niej co miesiąc. Musiałeś o nich słyszeć. Robią książki z ludzkiego życia. – Wiem, czym jest oprawa. – Nie chcę skończyć jak ona. Proszę, Lucianie. Widziałam, co wy, mężczyźni, robicie ludziom, którzy nie pasują. Którzy przeszkadzają. Obiecaj mi… – Powiedziałem, oczywiście. Mruga. Potem się odwraca. Wiatr szepcze w drzewach i podrywa płatki śniegu. Wraca do furtki przez wysoką trawę. – Jest bardzo zimno, prawda? Ciekawe, czy znów zacznie padać śnieg. Odchrząkuję. Lodowate powietrze pali mnie w płuca. – Panno Ormonde… Honour. – Pierwszy raz mówię do niej po imieniu. – Chyba powinniśmy wracać. Nie chcę, aby twoja matka pomyślała, że jestem niegrzeczna. Przechodzi przez furtkę. Idzie ścieżką przede mną, unosząc spódnicę, mimo że rąbek jest już mokry. Włosy ma upięte w wysoki, wymyślny kok koloru polerowanego drewna. Jej szyja jest długa i jasna, pokryta pieprzykami. Ma wąskie, proste

plecy. Nie ogląda się za siebie. Spieszę za nią. Kiedy dochodzimy do krawędzi trawnika, z domu wychodzi Betty. Dyga. – Panie Lucianie? – Tak? Honour przede mną się zatrzymuje, czekając, aż Betty się cofnie. – Jakiś pan do pana. – Dał wizytówkę? – Nie. – Waha się. – Powiedział, że go pan oczekuje. – Jeśli jest od Esperanda, powiedz mu, że szary mi odpowiada. – To oprawiacz, proszę pana. Ten, który przyszedł do Nell. Honour spogląda przez ramię. Obrzuca mnie długim, ciężkim spojrzeniem. A potem przemyka obok Betty do domu. – Chyba przyszedł do mojego ojca. – Powiedział wyraźnie, do pana Luciana Darnaya. Mam mu powiedzieć, że pana nie ma w domu? Trzaskają drzwi. Przez okno bawialni widzę, jak Honour siada i ostrożnie układa mokrą spódnicę. Moja matka się uśmiecha. Pewnie znów mówi o ubraniach. Honour ma zaciętą, pustą twarz. Nie patrzy w moim kierunku. – Nie, Betty, dziękuję. Pójdę zobaczyć, czego chce. – Jest w niebieskim pokoju, proszę pana. – Odsuwa się. Jestem w połowie korytarza, kiedy uświadamiam sobie, jak szybko bije mi serce. Zatrzymuję się przed lustrem i patrzę na swoje odbicie nad paprotkami. Widzę się na tyle dobrze, żeby przygładzić włosy i poprawić kołnierzyk. Ale oczy mam płonące i głodne, i nie mogę się tego ich wyrazu pozbyć, choćbym nie wiem jak długo mrugał.

Kiedy otwieram drzwi do niebieskiego pokoju, Emmett Farmer wpatruje się w nimfy wodne na obrazie. Ma na sobie grube, szerokie spodnie i brązową koszulę bez kołnierzyka. Ma też potargane włosy i się nie ogolił. Kiedy obraca się, słysząc drzwi, jest blady niczym nimfy. Pod oczami ma cienie. – Pan Farmer. – Nie odpowiada. Unoszę brwi. – Czym mogę służyć? – Lucian… Darnay – mówi. Głos mu się łamie. Przełyka ślinę. – Tak. Czego chcesz? – Zobaczyć się z tobą. – Urywa. – To znaczy… Zegar skrzypi, ostrzegając, że zaraz będzie bił. Farmer podskakuje i się rozgląda. Pokój wypełniają kuranty. Kiedy nuty cichną, podchodzę do okna i patrzę na kolejny kawałek upstrzonego śniegiem trawnika. Nad miastem wiszą chmury, zaczyna się ściemniać. – Cokolwiek cię tu sprowadza, proszę się streszczać. Oczekuję wizyty krawca. – Krawca? – Nie umiem rozpoznać jego akcentu, ale pochodzi z dziury jeszcze bardziej zapadłej niż Castleford. Brzmi jak kucharka mojego wuja. – Tak, krawca. Za tydzień się żenię i jeszcze nie mam garnituru. – Nie wiem, po co mu to mówię. Zakładam ramiona na piersi i czekam, postanawiając, że nic więcej nie powiem. Nie odzywa się. Wyciąga rękę i opiera się o kominek, jakby podłoga miała się pod nim zapaść. – Jeśli chodzi o list, który mi wysłałeś, to go nie przeczytałem. Wpatruje się we mnie. Skóra pod jego oczami jest tak ciemna, że wygląda na posiniaczoną. W końcu pyta: – Dlaczego nie? Wzruszam ramionami.

– Żenisz się? – Głos mu się łamie. Odkasłuje. – Nie wiedziałem. – A skąd miałbyś wiedzieć? – Ciągnę za luźną srebrną nitkę z zasłony. – Przykro mi. – Co? – Nic. – Kręci głową, odwracając się ode mnie tak, żebym nie widział jego twarzy. Kiedy znów ją widzę, ma wilgotne oczy i teraz ja odwracam wzrok. Ciągnę kolejną nitkę. Haft się marszczy. – Czego chcesz, Farmer? Naprawdę nie mam na to czasu. – Nie odpowiada. – Czy chodzi o książkę Nell? – Nie. Nie do końca. Szkoda, że nie przeczytałeś mojego listu. – Krzywi się. – Czy było tam coś ważnego? W twoim liście? – Tak. – Robi taki gest, jakby widział coś ważnego, czego ja nie umiem dostrzec. Szedłem do drzwi. Zatrzymuję się. Jego wyciągnięta dłoń jest szeroka, muskularna, o mocnych palcach: to taka dłoń, która potrafi naostrzyć nóż i zbudować mur. – Muszę ci coś powiedzieć. – Proszę, mów. – Spoglądam na otwarty zegarek. – Kiedy byłem czeladnikiem na mokradłach… zanim pojawiłem się w introligatorni de Havillanda… – Nagle jego głos zaczyna brzmieć dziwnie, niczym wołanie pod wodą, odległe i niezrozumiałe. Trwa to tylko sekundę. A potem znów słyszę go wyraźnie. Cisza. Patrzy na mnie. – Zostałeś oprawiony. Widziałem twoją książkę. – To absurdalne. – Nie. To normalne. Słuchaj… Próbuję schować zegarek do kieszeni, ale mnie nie słucha.

Prawie go upuszczam. – Kłamiesz. Dlaczego kłamiesz? W co ty, do licha, pogrywasz? Podchodzi do mnie. Jego usta się poruszają, ale pokój migocze i się rozmywa. Szaroniebieska draperia połyskuje srebrem. Oddycham tak głośno, że aż dzwoni mi w uszach. Podłoga rozpuszcza mi się pod stopami niczym piasek wsysany przez morze. Chwytam się oparcia krzesła, ale świat nadal się przechyla. Zupełnie jakbym był pijany. – Lucian? – Dotyka mojego nadgarstka. Odskakuję. – Nie dotykaj mnie! Bierze długi wdech. – Nie – mówi i brzmi to jak odpowiedź na pytanie. – Nie słyszałeś tego, co powiedziałem, prawda? I nie mógłbyś przeczytać listu, nawet gdybyś próbował. Do licha, powinienem był się zorientować. – Czego nie słyszałem? – Ale kiedy zaczyna mi odpowiadać, przerywam mu. – Wynoś się. – Co? – Wynoś się. Już. Albo wezwę kogoś, kto cię wyrzuci. – Ale… rozumiesz, prawda? Gdzieś jest książka z twoimi wspomnieniami. Nie mogę ci powiedzieć, o czym zapomniałeś, ale musisz mi uwierzyć. – Dlaczego miałbym Skandaliczne kłamstwo.

ci

wierzyć?

To

skandaliczne.

– Dlaczego miałbym kłamać? – Urywa. Przeciąg szumi w kominie i porusza papierami na biurku. Dobiega mnie ostry, nagły zapach popiołu. – Nie wiem – odpowiadam. – Nie powiedziałeś, czego chcesz.

To szantaż, prawda? Gapi się na mnie. W końcu mówi: – Nie. – Wypuszcza powietrze z ust. – Myślałem… Nie wiem, czego chciałem. – Lepiej sobie idź. Rozgląda się, jakby coś zgubił. I mówi: – Do widzenia. – Do widzenia, Farmer. Zatrzymuje się przy drzwiach. Odwraca się. – Kochasz ją? – Co? – Dziewczynę, z którą się żenisz. Mrugam. Pokój jest ciemny, oświetlony jedynie niebieskawym blaskiem śniegu za oknem. Ubranie Farmera zlewa się z tłem. Jego twarz to cienie i kości. Sięgam po sznur dzwonka. Jest taki zimny, że wydaje się wilgotny. – Zadaj mi jeszcze jedno bezczelne pytanie, a postaram się, żebyś pożałował – mówię. – Co? – Nie wiem, co ty sobie wyobrażałeś, przychodząc tutaj, żeby mi grozić… – Ja nie… Nie. – …ale stąpasz po bardzo kruchym lodzie. Jeśli mój ojciec się o tym dowie… Nie kończę zdania. Nie muszę. Patrzy na mnie i nawet w zapadających ciemnościach widzę, jak wielkie ma oczy. Dzwonię.

W ciszy, która zapadła po dźwięku dzwonka, Farmer się kłania. – Pójdę sobie. Nie musisz wzywać ludzi, żeby mnie wyrzucili. – Kiedy wychodzi, posyła mi dziwny, sztywny ukłon. – Przykro mi, Lucianie – mówi, nie patrząc na mnie. – Jeśli znów zbliżysz się do mojej rodziny…! – wołam za nim. Kroki w holu milkną i prawie jestem pewien, że słyszę śmiech. Nic nie słychać tak długo, że zaczynam myśleć, że się pomyliłem i Farmer już sobie poszedł. A potem rusza do frontowych drzwi. – Och, i… – mówi na tyle głośno, żebym tylko ja usłyszał. – Gratulacje. Hol jest pełen lilii. Zwieszają się kaskadami ze ścian i spadają z ławek. Gdziekolwiek spojrzę, widzę góry sztywnych, zielonych liści i białych, woskowych kwiatów. Otwierają usta w kształcie gwiazd. Pyłek się sypie. Kilka ziaren ląduje na mojej koszuli. Próbuję je zetrzeć. Zostawiają szeroki żółtawy ślad na nieskazitelnym płótnie. Za mną słychać szepty i szelesty. Dźwięki wydawane przez dwieście osób, które próbują być cicho. Sto wykrochmalonych koszul chrzęści, sto gorsetów na fiszbinach skrzypi, kiedy wszyscy się obracają. Nie mogę się ruszyć. Gapię się na błyszczącą masę lilii. Ich zapach jest tak słodki, że ledwo mogę oddychać. Próbuję wziąć wdech i zapach osiada mi na twarzy jak poduszka. Walczę, ale nagle zaczynam się dusić i wpadam w panikę. Otwieram oczy. Powietrze wpada mi do ust. Leżę, nade mną widać ciemnoszare okno. Szarość przedświtu, leżę w łóżku. Nie żenię się. Nie dzisiaj, jeszcze nie. To nieprawda. Nerwy przedślubne. Wszyscy z nich żartują. Oddycham, aż mięśnie mi się rozluźnią. Siadam, ocieram lepką wilgoć z twarzy i otulam się kołdrą. Ale kiedy zamykam

oczy, wszystko wraca: narastający strach bez twarzy, kwiaty. Rok temu odruchowo sięgnąłbym po Williama Langlanda. Pozwoliłbym książce ukołysać się do snu, przywołać obrazy wysokich wzgórz, kredowych zboczy nabrzmiewających w letnim upale, zapach tymianku. Ale to nie ma sensu. Straciła dawną magię. Teraz po prostu myślę o Langlandzie i o tym, ile go to kosztowało. I o Nell, i o moim ojcu, i o Emmetcie Farmerze. Nie wierzę mu. Dlaczego miałbym mu wierzyć? Przyszedł do naszego domu, zorientował się, jak bogaci jesteśmy, i postanowił spróbować szczęścia. Stara sztuczka. Jak ta Cyganka, która złapała moją matkę za rękę na jednym jarmarku sobótkowym i zawołała: – Pani, jesteś przeklęta, pozwól mi zdjąć klątwę! Nie jestem taki głupi, żeby się na to nabrać. Jeśli Farmer wydaje się niewinny, szczery i dziwny, oznacza to, że jest kłamcą, a do tego sprytnym; a że poza tym jest śliczny – no cóż. To oznacza, że tym bardziej powinienem uważać i mu nie ufać. To nieprawda. Ale gdyby była… Przyciągam kolana pod brodę i zamykam oczy. Co mogło mi się przydarzyć na tyle strasznego, że włożyłbym to w książkę? Gdybym mógł wymazać moje teraźniejsze życie, zrobiłbym to. Tajemnice mojego ojca. Siniaka na twarzy. To, jak Honour na mnie spojrzała, twardo i bez złudzeń. Moją matkę i to, jak odwraca wzrok, kiedy pokojówki wchodzą do pokoju. Moją przeszłość, przygody z chłopcami w szkole, kobiety w mieście. Brudny świąd pożądania, własną zimną determinację, by nigdy nie okazywać słabości. Dziwki, które porzucam, kiedy tylko skończę, nawet nie mówiąc „dziękuję”; moment, kiedy spotkałem swojego dawnego prefekta Pod Białym Jeleniem i patrzyłem na niego bez wyrazu, jakbym nie pamiętał, że pozwoliłem mu się pocałować ostatniego dnia szkoły. Od tego wieczoru, kiedy znalazłem książki ojca – i przez te rozpaczliwe, trujące miesiące z moim wujem – nie potrafię w fantazjach przywołać żadnej twarzy.

Tylko kawałki ciała, otwory, obrzydliwości. Nie ma nic, co chciałbym zatrzymać. Trzymam się tylko jednej rzeczy: niezależnie od tego, jaki jestem zboczony, nigdy nikogo nie zgwałciłem. Nie zrobiłem tego, co robi mój ojciec. A przynajmniej tego nie pamiętam. Wypełzam z łóżka, naciągam szlafrok i schodzę na dół. W domu panuje cisza. Jest zbyt wcześnie, by moja rodzina się obudziła. Słychać coś za drzwiami służby. Idę do niebieskiego pokoju i rozpalam pod już ułożonym drewnem na kominku. A potem dzwonię po herbatę. Odsuwam zasłony i wyglądam na zewnątrz. Śnieg się stopił, pada drobna mżawka. Osiada na podjeździe jak gaza. Szara, szara, szara. Chcę ją pić, aż krew zmieni mi się w wodę, a mózg w nicość. – Dzień dobry panu. Spodziewałem się Betty, ale to Nell. Wygląda tak, jak ja się czuję: zaczerwienione oczy, mroczna, jakby koszmar nadal siedział jej na ramionach. Zamawiam herbatę. Wychodzi. Podchodzę do okna. Srebrny haft na zasłonie nadal jest wybrzuszony tam, gdzie pociągnąłem za nitkę. To oznacza, że ja tu byłem, Emmett Farmer tu był, to wszystko się wydarzyło. Zaciskam zęby. Na co liczyłem? Że to też mi się przyśniło? Podchodzę do biurka i spoglądam na stertę listów i kwitów. Otwieram i zamykam pokrywkę kałamarza. Kiedy Emmett Farmer wczoraj wyszedł, wróciłem do bawialni, usiadłem obok Honour i zacząłem gawędzić o ślubie i o tym, czy Esperand przyśle mój garnitur na czas. Słyszałem własny głos i nie mogłem mu się nadziwić. Raz spojrzałem w dół i ujrzałem, że przyciskam dłoń do splotu słonecznego, jakbym próbował zatamować krwawienie. Ale gdybym został oprawiony, tobym o tym wiedział. Miałbym gdzieś w mózgu dziurę. Myślenie na ten temat przypomina próbę wywrócenia oczu i zajrzenia sobie

do środka głowy. Nic tam nie ma. Tylko szarość. Szarość jak ta za oknem, miękka, niemal przyjazna. – Mam panu nalać, proszę pana? Podskakuję na dźwięk głosu Nell. Z pokrywki kałamarza pryska atrament i plami przód mojego szlafroka. Odsuwam się, bezskutecznie próbując wytrzeć plamy bibułą. – Tak. Dziękuję. Zaczyna coś mówić i urywa. Porcelana stuka, kiedy rozstawia filiżanki. Wycieram kleksy dłużej, niż powinienem. – Panie Lucianie. – Nell ładnie rozstawiła serwis. Teraz spogląda na mnie. Ma czerwone powieki, jej wargi wydają się spuchnięte. Waha się. – O co chodzi, Nell? Coś się stało? Bawi się filiżanką. Prawie zrzuca ją ze stołu i natychmiast sztywnieje, jakby się bała, że jej natrę uszu. – Chciałam panu podziękować. – Za co? – Powiedział mi pan. – Bierze wdech. – Próbował pan pomóc. – Nieważne. – Miało to zabrzmieć miło, a sprawiło, że Nell się ode mnie odsuwa. – To znaczy… Nic takiego. Możesz już iść. Opuszcza głowę i podnosi tacę. Za duży dekolt sukienki odstaje od szyi. Na karku widać cień albo siniaka. – Poczekaj. – Sięgam do kieszonki kamizelki, ale zapomniałem, że mam na sobie szlafrok. Podchodzę do biurka i szperam w pudełku w szufladzie. Zajmuje mi to tyle czasu, że czuję, jak mi skóra cierpnie z zażenowania. Nie powinienem był nawet próbować. Wyciągam monetę ku Nell. Zbyt późno orientuję się, że to pół gwinei. W półmroku wydawało mi się, że to pół korony. Gapi się na nią.

– Jesteś dobrą dziewczyną, Nell. – Wpycham jej monetę do ręki i nalewam sobie herbaty, nie podnosząc wzroku. – Dziękuję panu. – Ma płaski głos. Nie zorientowała się, że to jej półroczna wypłata? Może ją wziąć i odejść. – Proszę. – Odwracam się. – Czy to wszystko, proszę pana? – Tak, to wszystko. Wychodzi. Drzwi zamykają się za nią z cichym stuknięciem. Siadam za biurkiem i zaczynam czytać wczorajszą korespondencję, ale nie mogę się skupić. Nie chcę się z nikim widzieć i nie chcę być sam. To głupie. Pocieram skronie, aż płoną. Czuję na swojej skórze zapach lilii, ciężki i słodki. Za mniej niż tydzień… Zamykam oczy i myślę o szarej ścianie, zawijającej się wokół mnie i nade mną. Jestem sam, jestem bezpieczny. Podnoszę głowę. Usłyszałem, jak coś upadło. Cisza. Piję łyk herbaty, jest niemal zimna. Nasłuchuję i czekam, ale dom jest absolutnie cichy. Zegar tyka, rzucając sekundy w powietrze jak monety do miski żebraka. Przysuwam sobie pierwszy z brzegu list i opieram łokieć o biurko. W holu słychać głos Betty, a potem jej kroki, kiedy idzie do gabinetu mojego ojca. Potem ciszę. Kiedy znów opuszczam wzrok, Betty zaczyna krzyczeć. Drzwi do gabinetu stoją otworem. Nie zastanawiam się. – Co się dzieje? Nell wisi na szafce z osobliwościami. Głowa opadła jej w bok. W nos uderza mnie ostry, amoniakowy zapach moczu. Betty stoi na środku gabinetu i przyciska dłonie do ust. Szlocha. Rozglądam się, zaskoczony realnością tego, co widzę,

głębokim połyskiem nóg przewróconego krzesła i małymi odbiciami w kałuży moczu. Na podłodze leży niczym strup zasuszony płatek róży, ma ten sam kolor co tapeta. Zegar zwalnia, między tyknięciami zieje cisza. A potem uświadamiam sobie, że to nie zegar, to krople z mokrej spódnicy Nell. Powietrze uderza mnie w płuca i robię krok w przód. – Wynoś się. Betty podskakuje, jakbym ją uderzył. – Ona… ja… ona… – Każ gońcowi lecieć po doktora. Już. Rozglądam się za czymś, czym mógłbym przeciąć sznur – otwieraczem do kopert albo nożem kieszonkowym. Ale wszystko wysprzątano. Hebanowy stół jest pusty niczym ciemne zwierciadło. Zalewa mnie panika. Nie mogę myśleć. Tracę czas. Jeśli Nell jeszcze żyje… Zataczam się ku szafce. Widzę swoje odbicie za Nell, za pawimi piórami i za pozłacanymi słoniowymi kłami. Patrzę sobie w oczy i uderzam pięścią w szybkę. Pęka. Ostre i trójkątne kawałki szkła wpadają do szafki i połyskują między osobliwościami. Wyciągam jeden odłamek z ramy. Luzuje się z nagłym szarpnięciem, po którym moją rękę przeszywa ból. Stawiam krzesło i wdrapuję się na nie. Nie patrzę w twarz Nell. Tnę kawałkiem szkła sznur – nie, nie sznur, kawałek materiału, jakiś pasek czy coś takiego – aż ten puszcza i Nell pada w przód. Próbuję ją podtrzymać, ale jest za ciężka. Zataczam się i prawie upadam. Krzesło się kołysze. Udaje mi się postawić stopę płasko na podłodze. Kolana mi się uginają, ląduję niezdarnie. Nell leży na podłodze obok mnie jak worek z bawełną, bezkształtna. Padam na kolana. Widzę jej twarz i zamykam oczy. Muszę sprawdzić jej puls, ale targają mną potężne, lodowate dreszcze

i boję się, że na nią zwymiotuję. Otwieram oczy i staram się skupić na tapecie naprzeciwko. Pochylam się i wkładam palce tam, gdzie pasek werżnął się głęboko w szyję. Skóra jest ciepława i podatna na dotyk. Nic. – Proszę, Nell – mówi ktoś przyjaznym, rozsądnym głosem. – Ocknij się. Proszę. Przestań. Proszę. Nie rusza się. Ciągnę za supeł. Nie poddaję się. Zabieram się do niego trzęsącymi się palcami. Jeśli uda mi się z tym supłem, uda mi się ze wszystkim. Mówię do niej przez cały czas. – Nell, nie chcesz tego robić. Proszę. Nie rób tego. Proszę. – Węzeł się rozpada. Wyciągam pasek spod jej szczęki. Głowa Nell turla się w bok. Jej oczy są… Wstaję, ale kręci mi się w głowie. Kucam na podłodze i skupiam się na tym, żeby się nie porzygać. – Wstawaj, chłopcze. Wciągam powietrze tak, że brzmi to niczym śmiech. – Wstawaj. – Ojciec łapie mnie za ramię i podnosi. Zataczam się ku najbliższemu krzesłu i opieram o nie. – Kiedy to się stało? – Przyniosła mi herbatę. Może godzinę temu. Patrzy w dół. – Posikała się. – Chyba nie żyje. – Brzmi to tak, jakbym nigdy wcześniej nie wypowiadał takich słów. – Oczywiście, że nie żyje, spójrz na jej oczy. Durna mała suka. Ech, przynajmniej Sandown nie będzie zadawał pytań. Cisza. Sięga po sznur dzwonka. – Powiesiła się, tak? A skąd się wzięła ta krew? – Patrzy na mnie i wyraz jego twarzy się zmienia. – Do cholery, chłopcze, coś ty zrobił?

Spoglądam w dół. Po nadgarstku spływa mi krew i przesiąka w rękaw szlafroka. Wszędzie są plamy. Nell wygląda, jakby ktoś jej poderżnął gardło. Mam rozciętą całą dłoń. Chyba powinno boleć bardziej, niż boli. – Nic mi nie jest. To tylko draśnięcie. – Każemy Sandownowi je obejrzeć. Nie zaszkodzi, żeby się zorientował, że się poraniłeś, kiedy ją odcinałeś. Ach, Betty. – Betty ma mokrą twarz i się trzęsie, ale mój ojciec strzela palcami, jakby ciało Nell było czymś, co się rozlało. – Zawołaj woźnicę, żeby to usunął. A potem poślij stajennego po doktora Sandowna. – Tak, proszę pana. – Och, i przynieś bandaż dla pana Luciana. Przechylam dłoń i krew zaczyna kapać na stół. Kap, kap, kap w ciszy. Ktoś nie nakręcił zegara, inaczej tykałby do taktu. Patrzę, jak kałuża się rozlewa. Kolejna pokojówka będzie próbowała usunąć plamę z drewna. Już nie Nell z dłońmi o ogryzionych paznokciach i kościstych, otartych knykciach. – Znowu zacząłeś, co? Ojciec zamiera. Odwraca się do mnie powoli. – Co powiedziałeś? Nie udaje mi się tego powtórzyć. Nie muszę. Odpowiedź ma wypisaną na twarzy. – Ani się waż. – Mówi tak cicho, że niemal szepcze. – Ani się waż jeszcze kiedyś tak odezwać. Unoszę podbródek. Nie może się już ze mnie śmiać. Gdybym teraz komuś powiedział, być może by mi uwierzyli. Teraz moje słowa miałyby znaczenie. Przechodzi przez pokój i staje przede mną. – Myślisz, że jesteś taki sprytny, co, chłopcze? Pewnie jesteś zadowolony, że się zabiła. Wreszcie ktoś cię posłucha.

Kręcę głową. – Nie przyszło ci do głowy, że moje tajemnice są też twoimi? Że jeśli ja upadnę, mój interes upadnie, moja reputacja legnie w gruzach… to wraz z nią twoje życie. Myślisz, że Ormonde’owie nadal by cię chcieli? Myślisz, że ktokolwiek by cię chciał? – Podejmę to ryzyko. – Och, Lucianie. Myślisz, że się ode mnie różnisz, prawda? Że ty jesteś tym dobrym. Ja jestem starym grzesznikiem, a ty jesteś młody i czysty. – Wzdycha. – Dużo zapomniałeś, prawda? Serce mi staje, jakby coś w nie uderzyło. Zaciskam pięść, krew wycieka mi między palcami. – O co ci chodzi? – O twoją książkę, Lucianie. O twoją oprawę. – Pochyla się ku mnie. – Spójrz na Nell. Myślisz, że to ja ją zabiłem. Myślisz, że sam byś nigdy czegoś takiego nie zrobił. Cały świat zamiera. Posłusznie, głupio patrzę na Nell. Ma na wpół otwarte oczy, białka są ciemne i przekrwione. To nie ona. Nie człowiek. Język jej wystaje. Moja krew zasycha na jej policzku. Żołądek mi się kurczy, odwracam wzrok i przełykam ślinę. Tapeta zamienia się w plamy czerwieni i różu. – Moja książka – słyszę swój głos. – O co ci chodzi? Drzwi się otwierają. – Dziękuję, Betty. Zostaw to tutaj. – Ojciec obserwuje jej wyjście, a potem zanurza w misce szmatkę i wykręca. – Pokaż mi ranę. Puls bije mi w palcach i uderza aż do barku. – Nie. – Zaciskam pięść i trzymam się bólu, jakby był przedmiotem. Wzdycha. – Nie bądź dzieckiem.

Znów drzwi: woźnica i koniuszy, stąpający ostrożnie w zabłoconych butach. Woźnica cofa się wystraszony, widząc Nell na podłodze, ale kiwa głową, kiedy ojciec wydaje mu polecenia, po czym obaj podnoszą ją i wynoszą. Kolejne ciało przed kominkiem, tyle że tym razem martwe, a nie zemdlone. Wyobrażam sobie, jak kładą ją na stole kuchennym, jak stopy jej zwisają, a mokra spódnica rozmazuje mocz po blacie. Już nie mogę stać. Sięgam po krzesło i siadam. Ojciec bierze mnie za rękę i rozprostowuje mi palce. Przeciera moją upaćkaną krwią dłoń tak długo, aż w końcu widzę czyste cięcie. Wykręca szmatkę do emaliowanej miski. W wodzie rozkwita różowa chmura. – Biedny chłopiec – mówi. – Boli? Nie odpowiadam. Trzęsę się. Pozwalam mu się trzymać. – Właśnie. Nie zrobisz niczego niemądrego. Prawda, mój drogi? Jedynym dźwiękiem jest plusk wody. W końcu ojciec sięga po suchy kawałek materiału i składa go w tampon. – Zostałeś oprawiony ponad dwa miesiące temu – mówi. – Nie patrz tak na mnie, nie miałem z tym nic wspólnego. Gdybym wiedział, nigdy bym ci na to nie pozwolił. – Więc… – Urywam. Słyszę w uszach odległy skowyt, nie mogę przez niego myśleć. – Jak to ująłeś? Że każdy, kto wybiera niepamięć, jest tchórzem. Chociaż biorąc pod uwagę… – Przykłada płócienny kompres do rany i przywiązuje go bandażem. Patrzę mu w oczy. – Tak, wiem, o czym chciałeś zapomnieć – mówi. – Ale nie wiem, do którego oprawiacza się udałeś. To mógł być każdy. – Zawiązuje węzeł i wkłada końcówki bandaża pod spód. – Ja… – Nie mogę myśleć. To nie byłem ja. Ja bym tego nie

zrobił. – Pozwól, mój drogi chłopcze, że udzielę ci pewnej rady. – Głaszcze mnie po policzku. – Zapomnij o tym. Odsuwam się. – O czym? – O tym niefortunnym epizodzie. Niech to będzie dla ciebie lekcja. – Wskazuje poszarpany kawałek materiału, który wciąż zwisa z rzeźbionego szczytu szafki. – Nie rób niczego głupiego. Teraz jeszcze bardziej potrzebujesz mojej ochrony. Jesteś bezpieczny. Nie zaprzepaść tego. – Chodzi ci o moją książkę. – Wiesz, że nie mogę ci powiedzieć, co w niej jest. – Pociera powieki. – Nie wiem, czybym chciał. Gdybyś wiedział… Zamykam oczy. Znikąd pojawia się zapach lilii. – To coś złego, prawda? Kręci się na fotelu. Po bardzo długim czasie odpowiada: – Przykro mi, Lucianie. Obawiam się, że to coś bardzo złego. Wstaję. Wybita szyba w szafce szczerzy na mnie kły. Na podłodze rozmazane są krew i mocz. Zostawiłem na dywanie czerwony ślad. Nadal widać na nim poprzednie plamy. Jest zupełnie zniszczony. Mój ojciec równie dobrze może go wyrzucić. – Może tak będzie najlepiej. Możesz zacząć z panną Ormonde nowe życie. Spoglądam na niego przez ramię. Siedział w tym samym miejscu, kiedy zagroził mi, że wyśle mnie do domu wariatów, jeśli mu się znów sprzeciwię. Wygląda na równie zmęczonego co ja. – Tak – mówię. Mogę teraz jedynie pójść na górę i zmienić koszulę. Poczekać do południa, a potem się napić. Pomyśleć o szarej ścianie w głowie. Spróbować nie oszaleć.

Kiedy wychodzę, dorzuca: – Jestem pewien, że nie dostanie się w niepowołane ręce.



XXIII Alderney Street jest dłuższa, niż zapamiętałem, składa się z wąskich białych fasad, poręczy i chodnika pokrytego grubą warstwą śniegu. Przy co drugich drzwiach wisi mosiężna tabliczka. Kiedy dochodzę do numeru dwunastego, od zimna bolą mnie stopy, a oczy mi łzawią od słońca. Zatrzymuję się przed schodami. Schodzi po nich kobieta w żałobie. Na mój widok zasłania sobie twarz woalką. Uchylam kapelusza i mijam dom. Dopiero kiedy już znika, wracam i ciągnę za sznur dzwonka. Drzwi otwiera szczupła, nijaka kobieta. To nie pokojówka: ma na sobie pasiastą suknię w odcieniach heliotropu i żółci. Gapi się na mnie przez binokle. – Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – Chcę się zobaczyć z Emmettem Farmerem.

– Z kim? – Emmettem Farmerem. – Zimne powietrze drażni mi gardło, kaszlę. Ona się porusza, patrzy mi przez ramię i stuka palcami we framugę, czekając, aż mi przejdzie. – To czeladnik de Havillanda. Wysoki, jasnobrązowe włosy, gładko ogolony. Unosi brwi. – Ach. Nowy chłopak. – Młody mężczyzna, tak. – Obawiam się, że go tu nie ma. – A kiedy wróci? – Nie wróci. Gapię się na nią. – Co? Przechyla głowę tak, że słońce odbija się w binoklach i nie widzę jej oczu. – Czy mogę zapytać, o co chodzi? Jeśli chce się pan umówić z panem de Havillandem, to czas oczekiwania to dwa tygodnie. – Przepraszam. – Robię krok w przód. Otrząsa się i prostuje ramię, zagradzając mi drogę szlabanem ostrego fioletu; czuję zapach fiołków i kamfory. – Proszę mnie wpuścić. – Czas oczekiwania to dwa tygodnie. Odpycham ją. Piszczy oburzona, ale jestem już w środku i nie obracam się. – De Havilland? – Drzwi po mojej lewej są uchylone. Popycham je. Ledwo zauważam turkusowe ściany, delikatne krzesła i storczyki. Na drugim końcu pomieszczenia widzę drzwi, a przy nich napis „Gabinet”. – De Havilland! De Havilland otwiera drzwi. – Co tu się, do licha, dzieje? Panno Brettingham, prosiłem,

żeby mi nie przeszkadzano. – Dostrzega mnie i poprawia krawat. Błyszczy w nim brylantowa szpilka. – Mój drogi panie Darnay, nie spodziewałem się… Co za przyjemność. Jak mogę panu służyć? – Przyszedłem zobaczyć się z Emmettem Farmerem. Zapada cisza. De Havilland ostro kręci głową, patrząc ponad moim ramieniem. Kiedy spoglądam za siebie, panna Brettingham idzie do pokoju po drugiej stronie korytarza, a cienie zmiękczają wściekłe kolory jej sukni do kremu i purpury. De Havilland wykrzywia usta w podkówkę. – Bardzo mi przykro, panie Darnay. Emmett Farmer niestety nas opuścił. Może ja mogę pomóc? – Dokąd się udał? Odchrząkuje. Wskazuje krzesło. Kiedy nie siadam, jego uśmiech przygasa, zaczyna gładzić wąs. – Moja instytucja ma doskonałą reputację i zachowuje najwyższe standardy. Nie mogę zatrudniać nikogo, kto jest choć odrobinę… występny. – Palce zatrzymują mu się na górnej wardze. Być może zauważył zmianę wyrazu mej twarzy. – Zmuszony byłem go odesłać. – Gdzie teraz jest? – Naprawdę nie mam pojęcia. – Przechyla głowę. – A czy mogę zapytać, dlaczego właśnie z nim chciał się pan zobaczyć? Byłbym zaszczycony, mogąc samemu się panem zająć. Pocieram czoło. Mroczki od śniegu nadal tańczą mi przed oczami. – Chodzi o książkę – odpowiadam. – Doprawdy? Pokój jest zbyt ciepły. Trochę mi niedobrze. Robię parę kroków i oddycham głęboko. Koszula przywiera mi do żeber. – Moją książkę. Okazuje się, że… – Na postumencie przede

mną stoi wazon, wyciągam rękę i dotykam kremowego pąka storczyka. Jest zrobiony z wosku. Odwracam się plecami do de Havillanda. – Zostałem oprawiony. Emmett Farmer powiedział… Zanim pojawił się u pana, pracował w innej introligatorni. Czy wiedział pan o tym? O mojej książce? Obciąga kamizelkę. – Nie, nie, obawiam się, że nie – mówi. – Skąd mógłbym wiedzieć? – Emmett Farmer wiedział. Muszę ją znaleźć. Żenię się. – De Havilland o tym oczywiście wie. Bawię się rękawiczkami. – Nie mogę panu pomóc, panie Darnay. Bardzo żałuję. Gdyby tylko przyszedł był pan do mnie, aby się oprawić… – Z żalem schyla głowę. – Muszę go znaleźć. Dokąd mógł się udać? – Och. – De Havilland bierze wolny wdech. Schyla się i układa ilustrowane magazyny na niskim stoliku. Zajmuje mu to wieczność, jakby to, czy akwamarynowa okładka „Parnassusa” spoczywa obok „Myśliwca Ilustrowanego” albo „Dżentelmena”, miało jakiekolwiek znaczenie. W końcu się prostuje i patrzy mi w oczy. – Panie Darnay… Nie może pan marnować czasu. Wielu młodych mężczyzn ma grzeszki… Nie, proszę mnie posłuchać. Nie znajdzie pan teraz swojej książki. Jeśli ona naprawdę istnieje. Emmett Farmer to kłamca i złodziej. Proszę posłuchać mojej rady i zapomnieć o sprawie. Ma pan przed sobą całe życie. Niech pan da spokój. – Ona istnieje. Mój ojciec… – Urywam. – De Havilland, będę wdzięczny. Bardzo wdzięczny. Moja książka jest dla mnie wiele warta. Pięćdziesiąt gwinei. Sto. Mruga dwa razy, bardzo szybko. Przez jego twarz przebiega skurcz żalu, niemal zbyt szybko, bym mógł go dostrzec. – Bardzo mi przykro, że nie mogę panu pomóc. – Wyjmuje zegarek z kieszonki kamizelki. – A teraz proszę mi wybaczyć.

Mam ważną wizytę. Łapię go za łokieć. – Kiedy sobie poszedł? – W środku nocy, przedwczoraj. – I nie wie pan, dokąd się udał? Ogląda rękaw, aby sprawdzić, czy go nie poplamiłem, i strzepuje niewidzialny pyłek. Potem podnosi na mnie wzrok. – Naprawdę bardzo mi przykro, panie Darnay – mówi. – Ale szczerze mówiąc, jak dla mnie mógłby zamarznąć na śmierć. Kiedy wychodzę na ulicę, cienie są jasnoniebieskie, podkreślają małe klify i lodowce odcisków butów. Powietrze jest lodowate. Powoli mija mnie dorożka. Od konia bucha para, gęsta niczym nagła mgła. Przechodzień ślizga się i rozkłada ramiona, aby utrzymać równowagę. Poza tym ulica jest pusta. Robię wdech i powietrze pali mnie w gardle. Dłonią w rękawiczce chwytam grot na szczycie ogrodzenia. Metal jest zimny. Schylam głowę i ściskam, a ostry ból z rany biegnie mi aż do ramienia. Nie podnosząc głowy, zdaję sobie sprawę, że ktoś odsunął firankę w oknie poczekalni. De Havilland mnie obserwuje, czeka, żebym sobie poszedł. Schodzę po schodach i kieruję się tam, skąd przyszedłem. Ulica krzyżuje się z alejką pomiędzy wysokimi ścianami brudnymi od sadzy. Wkraczam w cienie i idę do końca. Dochodzę do wąskiej, błotnistej uliczki pełnej szop, bram i podwórek. Mniej więcej w jej połowie widzę obskurny drewniany budynek, trochę wyższy od innych. Staję przed nim i gapię się przez okno. Widzę mężczyzn pochylających się nad ławami. Jeden uderza młotkiem, drugi się nad czymś garbi. Inny podnosi wzrok; książka, którą trzyma, błyszczy czerwienią

i złotem. Stukam w szybę i wskazuję w bok. Patrzę mężczyźnie w oczy, a ten wreszcie wzrusza ramionami, odkłada książkę i znika z pola widzenia. Chwilę później otwiera drzwi od ulicy i patrzy na mnie. – Tak? – Czy to introligatornia de Havillanda? – Drzwi frontowe od Alderney Street. – Szukam Emmetta Farmera. Czeladnika. – Wylali go – odpowiada i zaczyna zamykać drzwi. Sięgam do kieszeni. Zamiera. – Wiem – odpowiadam, pokazując między palcami pół suwerena. – Dokąd poszedł? Mężczyzna chrząka i bez emocji spluwa na ziemię. – Nie wiem. – Czy udał się do domu? Skąd był? – Gdzieś ze wsi. Z jakiejś innej introligatorni. – Patrzy na monetę. – Dlaczego nie zapyta pan de Havillanda? – Powiedział, dokąd się wybiera? – Proszę pana. – Kręci głową. – Wyrzucili go w środku nocy. Spałem wtedy. Nie wiem, co zrobił, nie wiem, dokąd poszedł, nie wiem, czy jeszcze żyje. Pewnie skończył w jakimś rynsztoku, jak wszyscy inni bezrobotni. Pochylam się do przodu, aż czuję bijący od niego zapach tytoniu. – Proszę. Muszę go znaleźć. – Nie zatrudniają mnie, żebym gadał o tym, co się dzieje w introligatorni – odpowiada i zamyka drzwi. Słyszę, jak odchodzi. Znów stukam. Stukam tak długo, aż otwiera okno

i wygląda na zewnątrz. – Niczego ze sobą nie zabrał – mówi. – Jego torba i płaszcz ciągle tu są. Nikt z nas nic więcej nie wie. A teraz niech pan sobie pójdzie albo zawołam policję. Zamyka okno. Widzę, jak wraca do pracy. Mówi prawdę. Jest mi tak zimno, że ledwo się ruszam. Ostrożnie przekraczam zamarznięte koleiny na ulicy, skręcam raz, a potem drugi. Nie mam dokąd iść, ale idę, jakby rozpacz była o krok za mną i nie mogła mnie dopaść. Gubię się. Musiałem chodzić w kółko, bo w końcu zatrzymuję się na Alderney Crescent przed pijalnią dżinu. Spoglądam na korynckie kolumny i złoty napis na czarnym tle: „KRÓLEWNA”. A może przyszedłem tu specjalnie, nie wiem. Nieważne. W środku gazowe światło odbija się od polerowanego mosiądzu, ciemnego drewna i rżniętego szkła. W twarz uderza mnie ciepłe powietrze pachnące brudnymi ciałami i rozlanym alkoholem. Kiedy tylko przekraczam próg, policzki zaczynają mnie palić, bo wiatr je wysmagał. Kładę na barze szylinga, wypijam jednym haustem kieliszek dżinu i zamawiam następny. A potem siadam w rogu i zamykam oczy. Emmett Farmer odszedł. Nigdy go nie znajdę, nawet jeśli nadal jest w Castlefordzie i wciąż oddycha. Na to, że opuścił introligatornię żywy, mam tylko słowo de Havillanda. Kończę drugi kieliszek dżinu. Kiedy wstaję i ruszam do baru, wzrok mi się rozjeżdża, muszę się skoncentrować. Sięgam i chwytam się marmurowego filaru. Krawędzie zaczynają się roztapiać. Błysk mosiądzu jest bardziej przytłumiony, świat staje się mniej tandetny. Jest lepiej. Szukam w kieszeni pieniędzy. W tej samej chwili otwierają się drzwi. Po kostkach ciągnie mi lodowaty przeciąg. Pomięty kawałek papieru toczy się po podłodze i przykleja do mojego buta. Podnoszę go i wygładzam na barze. To papier listowy z nagłówkiem. Na górze widać złoty herb i słowa „Liber Vos Liberabit”. Pod nim napisano: „Simms

i Evelyn, Prawdziwi Oprawiacze”. Reszta kartki pokryta jest instrukcjami napisanymi niedbałym, cienkim pismem: Idź do Madam Halter na Alderney Street numer 89 i zamów numer specjalny panny Pearl. Wymagany jest co najmniej dwugodzinny seans. Natychmiast po nim masz się zgłosić na oprawę. Wspomnienia utracone na skutek urazów, nadużycia alkoholu albo z innej przyczyny zaowocują odpowiednim zmniejszeniem wynagrodzenia, które zostało ustalone na nie więcej niż dziesięć szylingów. Barman spogląda na mnie, bierze pieniądze i stawia przede mną kolejny kieliszek dżinu. – Ja bym sobie na pana miejscu odpuścił – mówi. Przez chwilę myślę, że mówi o alkoholu, ale on wskazuje papier. – Znam ludzi, którzy potem oszaleli. Oprawiacze wiele obiecują, ale jak ktoś coś powie, zanim człowiek się do końca wyleczy, to będzie wiedział, że go oprawiono. Mówią, że to jest najgorsze: nie wiedzieć, o czym się zapomniało. Zwijam papier w kulkę i wyrzucam. – Wystarczy – mówię. – Dziękuję. Kiwa głową, słysząc mój ton. Sięga po szmatkę i zaczyna polerować błyszczące kurki. Ale ciągle widzę ten tekst. Znam dom Madam Halter. Jest, jak na te przybytki, całkiem szykowny, ale słyszałem o pannie Pearl i jej… upodobaniach. Wbrew sobie wyobrażam sobie dziewczynę, która przeczytała te instrukcje. Nie znam żadnych dziewcząt młodszych od Lisette, ale widzę ją wyraźnie: przerwę między przednimi zębami, włosy zaplecione w warkocz. W mojej wyobraźni wchodzi po schodach i pociąga za sznur dzwonka. Jest zdesperowana i dzielna. Ale nie wie, co robi. Jest tak niewinna, że to aż boli. I będzie bolało bardziej, kiedy te drzwi

się otworzą, i drzwi za nimi… Kręcę głową, próbując pozbyć się wizji. Nie mogę. Widzę ją tak wyraźnie. Nie przypomina Nell – raczej Farmera, tak samo dzielnie trzyma głowę, ma takie same, szeroko rozstawione oczy. A gdyby to była taka dziewczyna? – Hej. – Łapię barmana za rękaw. – Czy ktoś… Czy widział pan? – W głowie mi wiruje, zaraz zemdleję z nerwów. Żołądek mi się bezsensownie ściska. To, co się z nią stało, to moja wina. – Tak, proszę pana? – Tę dziewczynę… – Przełykam. Ona nie jest prawdziwa. – Tę osobę, która rzuciła ten papier. Widział ją pan? – Nie przypominam sobie, proszę pana. – Odsuwa się. – Stracił pan kogoś? – Nie. To znaczy… tak. – Zmuszam się, żeby usiąść. Co ja wyprawiam? Tracę rozum. Ona nawet nie istnieje. – Nieważne. Patrzy na mnie długo. W końcu się odzywa: – Ukochana jest na liście bestsellerów, co? Tego kwiatu jest pół światu, proszę szanownego pana. – Co? Nie. Nie o to mi chodziło. – Ale jest mi tak niedobrze, że nie jestem w stanie myśleć. Zupełnie jakby ta dziewczyna i Nell, i mój ojciec, i moja książka byli częściami tej samej całości. Strach strzela mi w trzewiach jak potłuczone szkło. Co ja zrobiłem? Barman przeciera szmatą bar. Zostaje na nim tłusta, połyskliwa warstwa. – Oprawiacze – mówi i odpluwa flegmę do spluwaczki. – Widział pan te kolejki na Library Row? Odsyłają ludzi. W taką pogodę. Okropnie zimno, schroniska są pełne. Każda uczciwa kurwa jest od nich lepsza. – Tak. – Pochylam głowę. Nie mogę tego znieść. W głowie widzę, jak otwierają się drzwi u Madam Halter. Widzę pannę Pearl, całą w czerni, czekającą na końcu zasłoniętego korytarza.

Dziewczyna stoi u podnóża schodów i spogląda w górę. W jej oczach pojawia się panika. Scena zmienia się w gabinet mojego ojca i ciało Nell. W Emmetta Farmera wykrztuszającego moje imię. Poczekalnię de Havillanda, jego sekretarkę rzucającą mi wściekłe spojrzenie nad binoklami. De Havillanda gładko życzącego Farmerowi śmierci. Wciskam pięści w twarz, aż pod powiekami rozkwitają mi krwawe kwiaty. Być może Farmer nie żyje. Część mnie chce tak myśleć. To z jego winy tak się czuję. Zanim się pojawił, wszystko było dobrze. A teraz mogę myśleć tylko o tym, co zrobiłem, o mojej książce i o nim. O tym, jak na mnie patrzył, i o tym, jak – mimo wszystko – krew uderzyła mi do serca. Nie, oczywiście, że nie chcę, żeby umarł. Jeśli go odnajdę, odnajdę moją książkę. Będę ją mógł gdzieś na wieki zamknąć. Nigdy nie będę się musiał zastanawiać, dlaczego na myśl o twarzy dziewczyny robi mi się niedobrze od poczucia winy. Coś do mnie dociera przez miazmaty mdłości. Coś, co powiedział barman… Odsyłają ludzi… Schroniska są pełne… Podrywam się na nogi, zanim rozumiem dlaczego. Kołyszę się, wpychając ręce do kieszeni, jakbym mógł powód znaleźć między kluczami i monetami. A potem go znajduję. Nadzieja. Oprawy są dla desperatów. Dla tych, którzy nie mogą nigdzie indziej pójść. A jeśli Emmett Farmer żyje, to na pewno jest zdesperowany. Wytaczam się przez drzwi na ulicę. Barman coś za mną woła, ale jego słowa gubią się w kakofonii głosów. Ślizgam się na pokrytym lodem chodniku i prawie przewracam. To głupie. Jestem pijany. Powinienem iść do domu. Ale jeśli jest szansa, jakakolwiek szansa… Odwracam się plecami do jaśniejącego wieczornego słońca i spieszę za róg, mijam skrzyżowanie z Alderney Street i wychodzę na Library Row. Ale ulica przed zakładem Simmsa i Evelyna jest pusta, zamknęli się na dziś. Obok wejścia dla służby w oknie wisi karteczka „Nie przyjmujemy”. Na schodach Barratta i Lowe’a czeka milcząca kolejka kobiet i dzieci, zbitych w gromadkę dla

ochrony przed zimnem; tutaj drzwi też są zamknięte i nikt nie wchodzi ani nie wychodzi. Kawałek dalej mężczyzna w fartuchu szturcha żebraka spod drzwi Mardena. Mówi z rezygnacją: – Jesteśmy zamknięci, wróć jutro. – Żebrak wstaje i odchodzi, szurając nogami. Nigdzie nie widać Emmetta Farmera. Idę dalej, mijam drogich oprawiaczy, Klub Bibliofilów i oprawiaczy szkolnych, zaglądając wszędzie. Im bardziej się oddalam od Alderney Street, tym Library Row staje się węższa, brudniejsza i obskurniejsza. Sklepy są już przy ulicy, framugi niskie, dachy się niemal stykają. Fasady sklepów się łuszczą, czarna farba poszarzała. Okna są brudne od sadzy. Nade mną na wietrze skrzypi zardzewiały szyld. „Oprawy Komercyjne”, napisane jest z jednej strony na dwóch stylizowanych kartach, a z drugiej „Lombard”. Zatrzymuję się, by zajrzeć do sklepu, i widzę półki zastawione tanimi gratami i gromadkę mamroczących ludzi. Kobieta w łachmanach siedząca w przejściu podnosi wzrok, kiedy ją mijam, ale nie woła za mną. U jej stóp połyskuje ciemnoniebieska butelka z ośmiokątną naklejką. Laudanum. Zimny wiatr podnosi śmieci i kurz. Owijam się szczelniej płaszczem i idę przed siebie. „O’Breen i Synowie. Licencj. Księgarz. Same Prawdziwe Stemple”. Zatrzymuję się, by rzucić okiem na mroczny pejzaż półek i grzbietów książek. Za ladą stoi pulchny księgarz i rozmawia z zapłakaną kobietą. Wyciąga dłoń, poklepuje ją po policzku i się uśmiecha. Za mną zatrzymuje się powóz. Mężczyzna wchodzi do środka, zostawiając za sobą zapach skóry i drogiej wody kolońskiej. Nie widzę jego twarzy. W tej samej chwili trzaskają drzwi. Odwracam się i widzę kobietę wychodzącą z alejki między dwoma sklepami. Trzyma za ręce dwoje dzieci. Mniejsze marudzi, większe ma szklany, otumaniony wzrok.

– No już, kaczuszko – mówi kobieta. – Możemy iść do domu. Zaciskam zęby i się odwracam. Tracę czas. Jeśli Farmer rzeczywiście tu przyszedł po tym, jak de Havilland go wyrzucił, już dawno zarobił pieniądze i zniknął. Teraz pewnie odsypia to w jakiejś gospodzie, nieprzytomny i rozchełstany. Wychodzę na placyk tak mały, że powóz ledwo by tu wykręcił. Jedna niezapalona latarnia stoi jak szubienica wśród drobnego, podobnego do popiołu śniegu. Dziewczyna stoi obok swojego wózka, drżąc i przestępując z nogi na nogę. Na krawężniku kuca paru mężczyzn, rozgrzewających się od koksownika. Powiew wiatru niesie ze sobą smród dymu z fabryki. Kawałek nieba widoczny ponad dachami zaczyna się pokrywać szarymi chmurami. Przed zmrokiem znów zacznie padać śnieg. Na rogu znajduje się „A. Fogatini, Lichwiarz i Licencj. Księgarz”. To najmniejszy i najobskurniejszy sklepik. Z tego słynie. Fogatini, śmietnik pamięci. Jedno okno zamurowano, drugie zasłaniają gazety wyblakłe do koloru starej skóry. Drzwi się otwierają, dzwonek dźwięczy, na bruk wylewa się żółtawe światło. Ze sklepu wychodzi mężczyzna – dwóch – i idą ku mnie, śmiejąc się. Instynktownie schylam głowę. – …spędzić długi zimowy wieczór – mówi jeden z nich. – Klasyczny Fogatini. Drugi się śmieje. – Dokładnie. On jest absolutnie najlepszy w takich sprawach. Mijają mnie. Wiatr porywa ich głosy. Czekam, aż ich kroki ucichną. A potem podchodzę do światła, które nadal błyszczy na bruku. Przez uchylone drzwi widzę sterty, półki i pudła książek. Chłopiec zamiata podłogę, podrywając chmurę pyłu węglowego. W kiepskim świetle ledwo odczytuję naklejkę na pudle przy drzwiach: „NIEDOKOŃCZONE

(KOMERCYJNE), 10 pensów”. Półka obok oznaczona jest „OSOBLIWOŚCI, 2s6p KAŻDA”. Mężczyzna odwraca się plecami do przeciągu, nie wypuszczając książki z ręki. W sklepie nie ma nikogo innego. Głowa mnie boli. Powinienem wracać do domu. To ostatnia introligatornia, nie znalazłem go. Kiedy się cofam, wdeptuję w coś miękkiego i w mroźnym powietrzu roznosi się smród gówna. Kawałek dalej znajdują się mniejsze drzwi. Obok nich poplamiona deszczem kartka: „Za oprawami komercyjnymi. Proszę pukać. Dobre stawki”. Stoją tam dwaj kłócący się mężczyźni: jeden z nich w koszuli, skulony na mrozie. Rozgląda się i widzę jego twarz. To Emmett Farmer. Ponad moim ramieniem przebija się czerwony promień słońca, szybki niczym odsuwana zasłona. Cienie na chodniku się wyostrzają. Szron na krawędziach cegieł i parapetach połyskuje szkarłatnie. A potem światło znika. Brakuje mi tchu. Przez chwilę nie mogę się ruszyć. A potem drugi mężczyzna mówi wysokim głosem z zagranicznym akcentem: – Mówiłem, pół korony to za dużo. Powiedzmy, że zgodzimy się na sześć pensów. Łapię Farmera za ramię. Szarpię go tak mocno, że czuję, iż traci dech. – Nie, dzięki – rzucam przez ramię. – Zmienił zdanie. – Ktoś za mną z obrzydzeniem cmoka i trzaska drzwiami. Stopy Farmera ślizgają się po kocich łbach. Nagle wiesza się na mnie całym ciężarem. Opada na ziemię. – Wstawaj. – Ostatnim ciałem, jakie trzymałem w ramionach, była Nell. – Lucian. – Zaczyna się śmiać. Nie przestaje. Stawiam go na nogi i kieruję ku najbliższym drzwiom. Z trudem utrzymuję nas obu w pionie. Kolana mam miękkie od triumfu, euforii i furii.

– Coś ty, do cholery, wyczyniał? – A co ty wyczyniasz? – Oczy podjeżdżają mu w górę, wstrząsa nim dreszcz. – Ani się waż wymazywać sobie pamięci… ani się waż… Mruga. – Nie zamierzałem. – Musisz pamiętać. Powiedz mi, gdzie jest moja książka, a potem możesz robić, co ci się żywnie podoba. Gapi się na mnie. W końcu mówi: – Szukałem pracy. To było jedyne miejsce, w którym w ogóle mnie chcieli. Pracy. Oczywiście. Nie oprawy, tylko kolejnego warsztatu. A ja go odciągnąłem spod tych drzwi, jakby zamierzał skakać pod pociąg. Nieważne. Wreszcie go znalazłem. Luzuję uścisk na jego ramionach, ale nie mogę się zmusić, by go puścić. – Od rana cię szukam. – Przynajmniej brzmię spokojniej. – Po prostu chcę odzyskać moją książkę. Chcę mieć pewność, że jest bezpieczna. Gdzie ona jest? – Ja jej nie mam. – Gdzie ona jest? – Wbijam mu palce w ramię. Znów zaczyna się trząść. Czuję, jak mu kości latają. – Na litość boską! – syczę. Zdejmuję płaszcz i podaję mu, ale on się kuli i ma na wpół zamknięte oczy. Muszę go nim owinąć. Ma lodowatą skórę. Szczękając zębami, mówi: – De Havilland mnie wyrzucił. Od razu. Nie miałem czasu się spakować. – Wiem. Słyszałem. – Wszystko, czego chcę… – Urywa i odkasłuje. – Chcę do domu. Poszedłbym, ale w tym śniegu… – Zamarzłbyś na śmierć.

– Tak. – Wpycha ręce w rękawy płaszcza i pociera policzek mankietem. – Ile ci potrzeba, żeby znaleźć gdzieś łóżko? – Sięgam do kieszeni. Czuję, że zimno zaczyna przenikać przez marynarkę. – Pół korony? Sztywnieje. – Nie proszę cię o pieniądze. – Daj spokój. Pół korony. Proszę. – Wyciągam ją ku niemu. Mały, błyszczący, zimny ciężar na mojej rękawiczce. – Nie. – Próbuje się cofnąć i wpada na ścianę. – Nie, nie chcę twoich pieniędzy. Wpatruję się w niego. – Wolisz pracować dla Fogatiniego niż wziąć ode mnie pół korony? Dwa szylingi i sześć pensów? Chyba sobie żartujesz. Odwraca głowę. – Nie wezmę od ciebie pieniędzy. Nie jestem żebrakiem. – To nie jest jałmużna. Chcę odzyskać moją książkę. Potraktuj to jako zapłatę. – Mówiłem ci już, że jej nie mam. – Ale wiesz, gdzie jest. Wypuszcza powietrze przez zęby. – Nie mogę się tam dostać. Gdybym mógł… – Opuszcza głowę i wpycha podbródek w kołnierz mojego płaszcza. – Jest daleko stąd. W introligatorni na mokradłach. Zamknięta w skarbcu. Skarbiec jest porządny, z dużym mosiężnym zamkiem, nie możesz się włamać. De Havilland ma klucz. – De Havilland? Mówił, że nie ma o niczym pojęcia. – A ty mu uwierzyłeś? – Twarz Farmera pozostaje ukryta w cieniu, ale widzę błysk w jego oczach, gdy na mnie patrzy. –

Zresztą nieważne. Wiem, gdzie jest twoja książka, i wiem, gdzie jest klucz. Ale nie uda mi się go zdobyć. Tobie też nie. – Zaproponowałem de Havillandowi pieniądze. Sto gwinei. Na pewno powiedziałby… – On wie. Zaufaj mi. – Słowa wiszą w powietrzu. Nie mam powodu, by mu ufać. Wzrusza ramionami. – Jeśli wydobędę od niego klucz, pojedziesz tam ze mną? – pytam. Śmieje się ochryple. – Nosi go ciągle ze sobą. Nawet w nocy. Nieważne, kim jesteś, nie pozwoli go sobie odebrać. Jak myślisz, dlaczego wyrzucił mnie na mróz w środku nocy i nie zdążyłem nawet złapać płaszcza? Na skrzyżowaniu za nami słychać krzyk i uderzenie, stukot przewracanego wiadra. Czuję w nosie zapach palącej się parafiny. Farmer spogląda mi przez ramię i mruży oczy. Chwilę później słyszę kroki oddalające się w przeciwnym kierunku i Farmer się odpręża. – To znaczy… – Owijam się szczelniej marynarką, ale coraz mi zimniej. – Próbowałeś i dlatego cię wyrzucił? Otwiera usta, jakby miał zamiar odpowiedzieć, ale tylko kiwa głową. – Dlaczego? Po co ci on? Ten klucz? Własną książkę spaliłeś, więc nie o to chodzi. – Nie odpowiada. Nie patrzy mi w oczy. Mówię powoli: – Rozumiem. Zamierzasz mnie szantażować. Dlatego przyszedłeś się ze mną zobaczyć. – Szantażować? Kiedy nawet pół korony od ciebie nie chcę? – Znów się śmieje, tym razem dłużej. Ale kiedy nie spuszczam z niego wzroku, odwraca oczy i uśmiech znika. – Lucian. – Mów mi Darnay. – Krzyżuję ramiona na piersi, aby obronić się przed chłodem. – Rozumiem. Pół korony nie wystarczy.

Chcesz więcej. Dam ci, czego tylko chcesz. Ale pomóż mi zdobyć moją książkę. Waha się. – Po co ci ona? – Bo doprowadza mnie do szału, że ktokolwiek mógłby… – Biorę wdech. Drzwi, ulica, wszystko pokrywa ziarnista, szara mgła. Ściany wokół mnie zdają się zamykać. Patrzę mu w oczy. Obserwuje mnie tak bacznie, że gardło mi się ściska. Coś każe mi powiedzieć: – Żenię się za trzy dni. Chcę, żeby to się skończyło. Chcę być bezpieczny. Wydaje z siebie cichy, bezradny dźwięk. – Oczywiście, że ci pomogę, jeśli dam radę. Ale de Havilland nie odpuści. – Zdobędę ten klucz. – Lucian… – Nie mów tak do mnie. Cisza. Odległy dzwonek, ktoś wchodzi do sklepu Fogatiniego. Wiatr znów się zrywa i ciska w nasze twarze ostrym, drobnym śniegiem. Farmer opiera się o ścianę i trze oczy. Gdzieś obok nas przebiega szczur. – W porządku – mówi wreszcie. – Jeśli zdobędziesz klucz, pomogę ci. Ale pod warunkiem, że będziesz mnie traktować jak równego sobie. Nie jestem twoim służącym. – Unosi dłoń wnętrzem w moim kierunku. Na opuszkach palców ma odciski. – I będę mówił do ciebie Lucian. Tak masz na imię. Oczy ma nieruchome i puste. Gapię się na niego. Nagle rozpoznaję ten wyraz twarzy. Tak właśnie patrzę na mojego ojca, kiedy staram się ukryć nienawiść. Przeczytał moją książkę. Nienawidzi mnie tak, jak ja nienawidzę swojego ojca. Zamykam oczy. Skóra mnie swędzi, jakby mógł mnie

przejrzeć na wylot. Ruszam do przodu, w ciemność za powiekami. Wiatr wciska mi lodowate palce w kark. Czuję palce na łokciu, ale się wyrywam. – Przepraszam. Nie uciekaj. Proszę. – Staje przede mną. Jesteśmy na środku ulicy. Rąbek słońca przebija się przez szary całun chmur, barwiąc niebo na karmazynowo. Oczy mnie pieką. – Nieważne. Jeśli uda ci się zdobyć ten klucz… Odwracam się, żeby być dalej od niego. Szperam w kieszeni. – Zatrzymaj się w Ośmiu Dzwonach, to niedaleko stąd. – Wyciągam garść monet i wciskam mu w ręce, to jakieś sześć szylingów. – To ci powinno na parę dni wystarczyć. Potraktuj to jako zapłatę z góry. Przyślę list, kiedy tylko będę miał klucz. A potem zabierzesz mnie do introligatorni. – Nie chcę ich. – Bierz. Spogląda na mnie. Wiatr targa mu włosy, zaciska kącik ust. Pozwala mi włożyć sobie pieniądze w dłoń. Zamierza wrzucić je do kieszeni płaszcza, a potem się krzywi. – Och. Czekaj. – Wrzuca monety do kieszeni spodni. Zaczyna zdejmować płaszcz. – Oddasz mi go następnym razem. Mam marynarkę. Zapada cisza. – Dziękuję. – Jeśli będziesz potrzebował pieniędzy, przyślij mi list. Adres znasz. Przytakuje. Patrzymy na siebie. Za nim rozpala się słońce, przez dziurę między kamienicami wpada czerwone światło. Błyszczy mu we włosach. Jego skroń, szczęka i koniuszek jednego ucha płoną na czerwono. I nagle, jak promień słońca, uśmiecha się do mnie. Zupełnie zmienia mu się twarz. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek kiedykolwiek tak na mnie patrzył.

Słońce jest od tego czerwieńsze, zapach parafiny i sadzy ostrzejszy, zimny ból w opuszkach palców intensywniejszy. Gdzieś nad nami w kominie śpiewa wiatr. Kawałek papieru szeleści po kocich łbach. Słychać syrenę w odległej fabryce. Farmer wyciąga dłoń i głaszcze mnie po policzku. Serce uderza mi raz, mocno. Potem odskakuję. „Oprawa albo stanie na rogu ulicy”. – Co się stało? Czekaj, Lu… Darnay, przepraszam. – Nie za to ci płacę. – Nie wiem, dlaczego tak się wściekłem. Przecież sypiałem już z dziwkami. Ale… on? – Nie chciałem… Nie jestem… – Patrzy na mnie. Nagle jego usta drgają i wybucha śmiechem. – Nie pchaj się do mnie z łapami. – Nadal czuję ślad jego pieszczoty na policzku, jak pajęczynę. Chcę, żeby została tam na zawsze, i chcę, żeby znikła. Przestaje się śmiać. – Przepraszam. Naprawdę. Nie powinienem był… – Nie obchodzi mnie, jak zarabiasz na życie. Nie obchodzi mnie, za co de Havilland cię wylał. Po prostu pomóż mi znaleźć moją książkę, a potem daj mi spokój. Otwiera usta. Ale nie mówi tego, co chce powiedzieć. Kłania mi się sztywno i odwraca na pięcie. Dużo mnie kosztuje, żeby za nim nie patrzeć. Kroki cichną. Teraz, kiedy odszedł, orientuję się, jak mi zimno. Co za głupiec ze mnie, że mu zaufałem. Nie powinienem był mu dawać pieniędzy. Powinienem był dać mu więcej. Czerwone słońce wisi tak nisko, że każdy kamień rzuca cień. Buty mi się ślizgają. Pod podeszwami chrzęści tłuczone szkło. Mijam pas słońca i wchodzę w cień po drugiej stronie ulicy. Z okien Fogatiniego dookoła gazet wylewa się światło. Do Alderney Street i świata pełnego powozów i latarni nie jest daleko. Wiatr unosi śnieg z ulicy i rzuca mi go pod nogi. Idę tak

szybko, jak mogę, próbując się rozgrzać. W mrocznych witrynach prześlizguje się moje odbicie skulone od zimna. Widzę je kątem oka i przez chwilę mam wrażenie, że ktoś idzie obok mnie. Wychodzę na Alderney Street i zaczynam się wahać. Gapię się na rząd latarni, na balustrady rzucające cienie prętów, na nową warstwę śniegu. W oknie de Havillanda pali się światło. Musi istnieć sposób, by wydobyć od niego ten klucz. Ale jeśli pieniądze nie zadziałają… Odpowiedź sama się pojawi. Musi. W końcu zimno popycha mnie ku domowi. Policzek wciąż mnie mrowi, jakby dotyk Farmera wszedł pod skórę. Orientuję się, że zatrzymałem się na chodniku i patrzę na koniec zachodu słońca. Obok mnie przemyka cień. Jak głupi spoglądam przez ramię, spodziewając się, że zobaczę Farmera. Ale jestem sam.



XXIV Następnego poranka wszystko jest blade, ziarniste i migotliwe, jakbym dostawał migreny. Kiedy otwieram drzwi do gabinetu, ogień na kominku trzaska i migocze w przeciągu. Mam dosyć tego pokoju. Nakrapiane na czerwono ściany zamykają się wokół mnie. Z tego, co wiem, ojciec się mnie nie spodziewa, ale nie podnosząc głowy, wskazuje krzesło naprzeciw siebie. Siadam. Nie spałem i ból przepływa mi od skroni do szczęki. Masuję sobie dyskretnie tę część twarzy, próbując pozbyć się napięcia. – Lucian, mój drogi chłopcze – mówi w końcu ojciec, odkładając pióro. Unosi brwi. – Mam nadzieję, że to nie wizja zbliżającego się wesela sprawiła, że jesteś w takim stanie. – Nie. Dziękuję. Przerwa. Moja kolej, żeby mówić. Ojciec patrzy na zegar. Przełykam ślinę. Całą noc to sobie wyobrażałem, ale słowa

mi uciekają. W nocy, kiedy wszystkie zegary w Castlefordzie wybijały mijające godziny, wydawało się, że to jedyne rozwiązanie. Teraz słowa więzną mi w gardle. – Ojcze. – Być może powi… – mówi w tym samym momencie. Obaj milkniemy i patrzymy na siebie. Ból gryzie mnie w bok szczęki i zaczyna oblizywać ramię. Odchyla się w fotelu. Przesuwa palcem po dolnej wardze. – Mój drogi chłopcze – mówi. Odsuwa bibułę na bok. – Słucham uważnie wszystkiego, co masz do powiedzenia. Kiwam głową. Patrzę na tapetę za nim i zamykam oczy. Nadal widzę wymyślne zawijasy, niczym ostatnią rzecz przed śmiercią. Próbuję przywołać szarość, ale odkąd zobaczyłem Emmetta Farmera, szarość nie chce przyjść. Wszystko pozostaje barwne i pulsuje krwią. – Jednocześnie – dodaje ojciec – mam też inne obowiązki. Zmuszam się, żeby na niego spojrzeć. – Potrzebuję twojej pomocy. – Doprawdy? – Podnosi pióro i toczy nim między palcem wskazującym i kciukiem. Ma neutralną, zaciekawioną, dobrą twarz. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że mnie kocha. – De Havilland – mówię. Brzmię, jakbym się jąkał. – To znaczy… – Tak? – Nie poruszył się, ale jego rysy się wyostrzyły. – On wie… on ma… – O co chodzi, chłopcze? – Wstaje i ściska mnie za ramię. Zapach sandałowego mydła do golenia mnie dławi. Patrzę na niego. – Jesteś roztrzęsiony, Lucianie. Powiedz mi, co się stało. Na pewno potrafię to rozwiązać. Biorę głęboki wdech. Powiew wiatru wpada do komina

i wpycha dym do pokoju. Oczy mi łzawią. Jeśli ktokolwiek zdoła wydobyć od de Havillanda ten klucz, to jest to mój ojciec. Ale ledwo wykrztuszam z siebie słowa: – Jego czeladnik powiedział mi… – Tak? – Ojciec zaciska chwyt, a potem mnie puszcza. – Ach, rozumiem. Chodzi o twoją książkę? Więc jednak poszedłeś do de Havillanda. Doprawdy, co za dwulicowy człowiek. Proszę, proszę. Nie musisz się martwić. Lyons i Synowie to bardzo bezpieczne miejsce, ale jeśli chcesz, przeniesiemy ją do Simpsona. – Nie o to chodzi. – Urywam. Ma chciwość na twarzy. Instynkt zbieracza. Zapada cisza. – A o co? Przełykam. Obracam głowę i ocieram łzawiące oczy wnętrzem mankietu. Kiedy opuszczam rękę, widzę szafkę z osobliwościami. Ma nowe szybki. Wbrew sobie patrzę na plamy na podłodze. Nie ma po nich śladu. Dywan też wymieniono. Ani wspomnienia po tym, że dziewczyna odebrała sobie tutaj życie. Spoglądam na ojca. Schyla się ku mnie. Może tylko wyobraziłem sobie chciwość w jego oczach. Teraz pojawił się w nich znajomy, dobroduszny błysk. Ten wyraz twarzy sprawia, że czujesz się wyróżniony. Obiecuje, że wszystko będzie dobrze. Tak na mnie zawsze patrzył po tym, jak mnie uderzył. – Cieszę się, że do mnie przyszedłeś, Lucianie. To, że mi nie powiedziałeś, że zostałeś oprawiony, i nie mogłem podjąć odpowiednich kroków, było głupie. Ale teraz mogę cię chronić przed wszystkimi… niedogodnościami. Dźwigam się na nogi. Cofam się od niego o jeden niezgrabny krok. – O co, u licha, chodzi?

Nie odpowiadam. Z szafki z osobliwościami gapi się na mnie moje odbicie, zawieszone między kością słoniową i skamielinami. Nikt by się nie zorientował, że za nią znajdują się półki z książkami. Ale ja je czuję, gorące niczym płomień z pieca, zupełnie jakby Abigail, Marianne i Nell były tutaj ze mną. – Nie – mówię. – Nie, to nie o to chodzi. Dajmy sobie spokój. – Nie? To o co? – O nic. Nieważne. – Idę ku drzwiom. Trzęsę się, jakbym się właśnie cofnął znad przepaści. – Lucian. – Nieruchomieję w pół kroku. – Przepraszam. To nic ważnego. – To ja zdecyduję, czy to ważne, czy nie. Co więc zamierzałeś mi powiedzieć? Jeśli nie chodzi o twoją książkę, to o co? – Cała dobroduszność zniknęła. Jego głos jest niczym krawędź kartki papieru: zwodniczo miękki i ostry. Odwracam się. Po karku spływa mi kropla potu. Biorę wdech, by się z nim nie zgodzić, ale on na mnie patrzy i usta mam nagle suche. Odkasłuję. Czeka. – Ja tylko… słyszałem… – Cieszę się, kiedy z kominka bucha kolejna chmura popiołu i mogę zacząć kasłać. – De Havilland… – Rozpaczliwie wymyślam kłamstwo. – Jego czeladnik powiedział, że de Havilland produkuje podróbki. – Podróbki? Powieści? – Ojciec marszczy brwi. – Masz na myśli kopie? – Tak. Kopie. W introligatorni. Mówił, że skopiowali książkę Nell. Milczy przez chwilę. Potem kiwa głową. – Rozumiem.

– To może nie być prawda. – Od jakiegoś czasu miałem wątpliwości co do de Havillanda. – Nie mówi tego do mnie. – Dziękuję. Możesz odejść. – Tak. – Nie czekam, aż zmieni zdanie. Kiedy wychodzę na chłodny korytarz, czuję, że koszulę mam mokrą, przykleja mi się do pleców i pod pachami. Nie zatrzymując się, idę do niebieskiego pokoju, zamykam za sobą drzwi i opieram się o nie całym ciężarem. Puls wali mi w uszach, ból głowy wrócił ze zdwojoną mocą. Jaki ze mnie okropny tchórz. Zdecydowałem się poprosić ojca o pomoc. Nie wiem nawet, dlaczego się zawahałem. Gdybym powiedział mu prawdę, to już miałbym to z głowy. Gapię się na obraz nimf wodnych. Ale zamiast ich mokrych nagich ciał widzę Emmetta Farmera, który czeka na mnie w Ośmiu Dzwonach. Przy obiedzie piję wino i sherry, a potem brandy, ale zupełnie na mnie nie działają. Chmury zasłaniają słońce, znów zaczyna sypać śnieg. Nawet miękkie światło razi mnie w oczy. Zanim moja babka umarła, chodziła po pokojach, jakby czegoś szukała. Kiedy ją pytałeś, czego szuka, zatrzymywała się i przez chwilę na ciebie patrzyła. Potem odwracała się i ruszała dalej, aż tak się zmęczyła, że się zataczała. Cecily i Lisette chichotały za jej plecami. Ja też. Ale teraz czuję się jak ona. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Zupełnie jakby ktoś szedł przede mną i wychodził z pokoju tuż przed otwarciem drzwi. Nieważne, dokąd się udam, wszędzie czuję to samo, jakby w powietrzu wisiał czyjś ciepły oddech. Idę do swojej sypialni i wyjmuję ze skrzyni Williama Langlanda. Nie mogę czytać. Nie chcę go już nigdy więcej przeczytać. Wyglądam na śnieg. Głos mojej matki niesie się przez hol, ale na zewnątrz panuje głęboka, martwa cisza.

Nie wiem, jak długo tam stoję i patrzę na śnieg, ale wreszcie coś we mnie pęka. Zbiegam po schodach. Nikt mnie nie widzi. Główne ulice są ruchliwe, pokryte zamarzniętym błotem. Dorożkarze wrzeszczą na siebie. Piesi przeklinają, drobiąc po chodnikach. Żebracy pod drzwiami rzucają wściekłe spojrzenia. Ale kiedy skręcam w boczną uliczkę, wszystko cichnie. Śnieg tłumi każdy dźwięk. Alderney Street jest cicha i pusta. Kiedy docieram pod numer dwunasty, bez zastanowienia wchodzę po schodach. Drzwi otwierają się niemal natychmiast. To ta sama kobieta co wczoraj. Tym razem ma na sobie coś zielonego obszywanego czarnymi dżetami. – Ja do de Havillanda – mówię. – Jest pan umówiony? – Nie daje mi czasu na odpowiedź. – Obawiam się, że wyszedł. – Poczekam. Rzuca mi wściekłe spojrzenie nad binoklami. Pamięta mnie. – Mogę zapytać, z czym pan przychodzi? – Nie. – Robię krok w przód. Stoi tak wystarczająco długo, aby zaznaczyć, że wcale nie musi mnie wpuszczać. A potem wzdycha, cofa się i wskazuje poczekalnię. Nikogo tam nie ma. Zdejmuję płaszcz i kapelusz i siadam. Przekartkowuję „Parnassus” i „Dżentelmena”. Zgniatam jeden ze sztucznych storczyków w kawałek wosku. Staję przy oknie i wyglądam de Havillanda. Ulica jest pusta. Śnieg pada. Zaczyna się zmierzchać. Jestem tu po klucz. Dlatego przyszedłem. A przynajmniej tak sądziłem. Ale teraz, kiedy patrzę na śnieg, nie jestem taki pewien. Nie mam planu. Nie mam nadziei. Najbardziej ze wszystkiego pragnę zapomnienia. Chcę wrócić do domu z pustą głową. Chcę spać bez zastanawiania się. Zrobiłbym niemal wszystko, żeby już nie być sobą. Wyobrażam sobie oprawę jak

drzwi prowadzące do pustego pokoju. Możesz wyczyścić swoje życie. Zacząć od nowa. Serce mi się ściska. W ustach czuję gorzki posmak. Niewiedza, że Emmett Farmer czeka na mnie pod Ośmioma Dzwonami, byłaby niemal ulgą. Gdybym nie czuł tego dziwnego ukłucia niepokoju na myśl o jego twarzy. Gdybym nie musiał pojutrze patrzeć na Honour i zdawać sobie sprawy z tego, że część mnie jest gdzieś zamknięta. Jest na to proste rozwiązanie. Kiedy de Havilland wróci… Łapię płaszcz i kapelusz. Chwilę później jestem na ulicy i zaciskam zęby, kiedy wiatr sypie mi w twarz igłami śniegu. Muszę znaleźć najbliższy bar. Do Ośmiu Dzwonów nie jest daleko, ale nie mogę tam pójść. Nie chcę, żeby Emmett Farmer widział mnie w takim stanie. Z jakiegoś powodu wolę też uniknąć Królewny. Skręcam w Library Row. Na rogu pali się samotna latarnia. Za nią mrok rozprasza światło z poplamionych sadzą witryn. Na pewno w tym labiryncie księgarni znajdzie się tawerna. Ale dochodzę do rogu, na którym mieści się Fogatini, i niczego nie znajduję. Odwracam się. Nie jest stąd daleko do „Teatralnej”, gdzie zbierają się dziwki. Wystarczy. Ruszam drogą, którą przyszedłem. Wiatr dmucha śniegiem. W zimnej sadzawce światła latarni pojawia się mężczyzna, który trzyma kapelusz, żeby mu go nie zwiało. Rondo ocienia górę twarzy, ale dół jest oświetlony. Tłuste loki opadają na ramiona. To de Havilland. Nie powinienem czuć się zaskoczony, znajdujemy się ledwie parę przecznic od jego introligatorni, ale i tak serce skacze mi do gardła. Nieruchomieję. Nie chcę się z nim tutaj konfrontować; zbyt łatwo mógłby odejść. Cofam się w najbliższą bramę i czekam. Za nim powolnym krokiem idzie dwóch mężczyzn. Kiedy mijają lampę, od niechcenia cofają się na krawędź chodnika, pozostając w cieniu. Z zaskoczeniem rozpoznaję jednego po

wzroście, a drugiego po chodzie: to Acre, doradca mojego ojca, jego prawa ręka. Kiedy przechodzą na nieoświetloną część ulicy, Acre wymienia spojrzenie ze swoim człowiekiem, który nazywa się Wright, jeśli mnie pamięć nie myli. Wright w paru szybkich krokach dogania de Havillanda i zrzuca mu kapelusz. W tej samej chwili robi ręką zamach tak szybki, że nie widać, czy ma broń. De Havilland pada jak worek. Przytrzymuję się bramy. Pod moimi palcami kruszy się mur. Dlaczego nie krzyknąłem? Wright chowa kastet do kieszeni i wciąga nieruchome ciało w alejkę przed nami. Acre schyla się po kapelusz i rusza za Wrightem w ciemność. Wszystko jest płynne jak numer taneczny w wodewilu, ale nikt się nie śmieje i nie klaszcze. Wiatr ucichł i słyszę jedynie bicie własnego serca. Idę do wylotu alejki i spoglądam w nią, oczy powoli przyzwyczajają mi się do ciemności. Obaj mężczyźni kucają nad de Havillandem. Wright przyciska mu coś do twarzy. De Havilland uderza stopami o bruk, jego ciało przechodzą dreszcze. Na moich oczach stają się coraz wolniejsze. Kostki mu się rozjeżdżają. Wszystko zamiera. Acre chowa do kieszeni chustkę i butelkę eteru. Wright puszcza de Havillanda i z pomrukiem kręci głową. Odkasłuję. Acre ogląda się za siebie. Przez chwilę widzę w jego oczach zmęczenie. Byłem na tyle głupi, żeby mnie zobaczył. Teraz ma kolejny problem do rozwiązania. A potem mnie rozpoznaje. Jeśli jest zaskoczony, nie okazuje tego. Posyła mi półuśmiech. – Dobry wieczór, panie Lucianie – mówi. – Dobry wieczór, Acre. – Słowa są spokojne i płynne. Przechylam głowę, by spojrzeć w twarz de Havillanda. Oddycha. Siniaka ma pewnie z tyłu głowy. Wygląda, jakby spał. Słyszę

głos mojego ojca: „Od jakiegoś czasu miałem wątpliwości co do de Havillanda”. – Czy mój ojciec to zlecił? Acre się uśmiecha. – Może powinien pan wrócić do domu. Te uliczki są po zmroku niebezpieczne. Powstrzymuję się przed zadaniem kolejnego pytania. Nie chcę znać odpowiedzi. Otrzepuję sadzę z rękawa, dopóki nie jestem pewien, że głos mnie nie zawiedzie. – A… reszta? – Ktoś pewnie zaprószył ogień w introligatorni – mówi Wright. – Pożar w jakiejkolwiek oprawialni to straszna sprawa. A jak tam oprawiacz utknie, to nikt nawet jego krzyków nie usłyszy. Reszta miała szczęście, bo wyszła wcześniej. – Zamknij się – odzywa się Acre tak szybko i cicho, że ledwo go słyszę. Potem odwraca się do mnie. Wyraz jego oczu się zmienił. Gdyby mój ojciec postanowił, że jednak nie potrzebuje dziedzica… – To nie pańska sprawa, proszę pana. Z całym szacunkiem. – Oczywiście. – Uśmiecham się do niego. – Przykro mi, że wam tak przeszkadzam. Ale skoro już tu jesteśmy… – Kucam obok ciała de Havillanda. Przetrząsam mu kieszenie, zanim Acre zareaguje. Monety, zegarek i pudełko na tabletki wypadają na bruk. Chusteczka. Papierośnica. Pęk kluczy. Brzęczą, kiedy go podnoszę. Klucze do drzwi; klucz do kredensu i barku; mały, lśniący kluczyk z plakietką Lyons & Synowie. Duży, mosiężny klucz, starszy i mniej wyszukany od reszty. Acre wyciąga dłoń. – Będziemy ich potrzebować. Patrzę mu w oczy. – Tak, jasne. – Jeśli chcą podpalić introligatornię de Havillanda, muszą dostać się do niej bez włamywania się.

Spieszę się. Jeśli będę się ociągał, Acre zabierze mi cały pęk. Ramię mu drga. Ściągam duży klucz z kółka i wrzucam do kieszeni. Spoglądam na niego i znów się uśmiecham. – Tylko tego potrzebowałem. Dzięki. – Pański ojciec o tym wie, prawda? – Naturalnie. Po chwili Acre wzrusza ramionami i zaczyna dłubać w zębie. Jego usta są napuchnięte i mięsiste. Wstaję. – Powodzenia z resztą. – Dziękuję panu. – Po tonie głosu nikt by się nie zorientował, że patrzy na mnie uważnie. Kłaniam się i odchodzę. Przez pierwsze dziesięć jardów czuję, jak mnie swędzi między łopatkami. Spodziewam się, że lada moment podetną mi kolana albo poczuję ból z tyłu czaszki. Ale nic się nie dzieje. Zatrzymuję się przy witrynie sklepowej. Kiedy się odwracam, Acre i Wright dopiero wynurzają się z alejki. Wright przerzucił sobie de Havillanda przez ramię. Przechodzą przez ulicę i znikają w wąskim przejściu, które nawet nie jest uliczką. Na rogu kołysze się jakiś żebrak, bezskutecznie próbując zapalić mokrego peta. Podnosi wzrok i szybko go odwraca. To musi być codzienny widok w tej części miasta. Znów zaczął padać śnieg. Kłęby śnieżynek wirują wokół mnie jak pióra. Spieszę na skrzyżowanie z Alderney Street, ślizgając się na zamarzniętych kałużach ukrytych pod świeżym śniegiem. Zimno wlewa mi się w kości jak ołów, obciąża mnie. Ale nie zwalniam, dopóki nie znajdę się w połowie Alderney Street, na skrzyżowaniu ze Station Road i Market Square. Wszystkie latarnie się palą. Na skrzyżowaniu jest korek. Damy do towarzystwa tłoczą się pod portykiem „Teatralnej”, otulone w płaszcze obrębione farbowanym królikiem i wyliniałymi piórami. Jedna z nich na mnie macha, ale w połowie gestu

zastyga i jej uśmiech zmienia się w grymas. Muszę wysłać Farmerowi list z informacją, gdzie mamy się spotkać. Najlepiej o północy w jakimś cichym miejscu, gdzie nikogo nie będzie. Nie powiedział mi, dokąd się udamy. Miałem nadzieję, że zdołam wziąć konie z naszej stajni, ale nie mogę wrócić do domu. Nie mogę ryzykować, że ojciec mnie zobaczy. Acre opowie mu o kluczu. Muszę znaleźć hotel, w którym napiszę list i się rozgrzeję, zanim wyruszymy. Wynajmę konie. Sprawdzam klucz. Mam go nadal w kieszeni. Rozglądam się, zastanawiając, czy bezpieczniejszy będzie Grosvenor, czy Feathers. Od ruchu kręci mi się w głowie. Nieoczekiwanie łapie mnie fala mdłości. W żołądku podnosi mi się kwas, płynie do klatki piersiowej. Opieram się o witrynę najbliższego sklepu. Tak się trzęsę, że czoło uderza mi o lodowate szkło. De Havilland już jest martwy – albo niedługo będzie. Z powodu tego, co powiedziałem mojemu ojcu. Bo nie zawołałem do niego, nie ostrzegłem go. Przestępuję z nogi na nogę, bezradny, przepełniony pogardą do siebie. Gdybym teraz zawrócił… Ale się boję. Jeśli ojciec się dowie, że kłamałem, jeśli postanowi mnie ukarać… Raz mi groził domem wariatów. Nie żartował. Na samą myśl kręgosłup mi lodowacieje. Szkoda, że nie jestem bohaterem. Takim człowiekiem, który podjąłby ryzyko, żeby ocalić de Havillanda. No cóż. Trzęsę się i otulam ramionami. Musiałem wiedzieć, co robię. Ale dopiero teraz zaczynam to rozumieć. Zabiłem człowieka. Ten dźwięk, kiedy Wright go uderzył… jak się dławił i krztusił, kiedy eter wlewał mu się do płuc… drgawki, te straszne wstrząsy, kiedy cały się napinał… Moja wina. To przeze mnie. Czekam, aż mi przejdzie. Wzrok mi się rozjaśnia. W witrynie widzę wachlarz kolorowych rękawiczek, które wyciągają do mnie puste palce. Przerażenie zmienia się w głuchy wstyd. Tak się czuje morderca. I tchórz. Nic dziwnego, że się oprawiłem. Jeśli moja książka jest taka… Muszę ją znaleźć. Mam klucz. Zapłaciłem za niego życiem de Havillanda.

Ocieram twarz rękawem. Nie ma odwrotu, nawet gdybym był dzielny. Biorę wdech i odwracam się, żeby zatrzymać dorożkę.



XXV Później tego wieczoru śnieg przestaje padać. Wiatr się wzmaga. Odpędza chmury, łamie gałązki z drzew, ściera tynk ze ścian. Kiedy docieram na targ rybny, niebo jest czyste i mlecznobiałe w świetle pełnego księżyca. Targ przypomina pustą scenę, błyszczącą jasnym piaskowcem. Budynki tłumią hałas z High Street i ciszę przerywa jedynie stukot kopyt. Nie lubię tak jeździć, prowadząc za sobą drugiego konia. Boję się, że przyciągnę uwagę, że ktoś zawiadomi mojego ojca. Ale nikt na mnie nie patrzy, oprócz paru ostatnich dziwek przed „Teatralną”. Wszystko tak przypomina sen, że właściwie nie spodziewam się, że Farmer będzie na mnie czekać. Ale jest. Stoi pod zegarem. Otula się moim płaszczem i przestępuje z nogi na nogę. Kiedy mnie słyszy, cofa się w cień. Potem orientuje się, że to ja. – Darnay – mówi. – Już myślałem, że… – Urywa. Wychodzi

na światło księżyca, z łatwością wsiada na konia i bez słowa rusza parę kroków przede mną. Cmokam na swojego wierzchowca i jadę za nim. Zegar za nami wybija północ. Przez parę pierwszych mil myślę wyłącznie o wyrwaniu się z Castlefordu. Na każdym skrzyżowaniu, przy każdej cienistej alejce w mojej głowie mieszają się wspomnienia i przeczucia: dźwięk metalu uderzającego w kość, głos Acre’a każący mi przestać, Farmer na ziemi, dławiący się własną krwią, ostatnie spazmy, kiedy traci przytomność… Kiedy wyjeżdżamy poza ostatnie rozpadające się domy, odprężam się. Powietrze jest tu czystsze, nie śmierdzi palonym węglem i fabrykami. Więcej przestrzeni, więcej światła. Odchylam głowę. Na horyzoncie, z dala od księżyca, niebo usiane jest gwiazdami. Znajdujemy się na skraju lasu. Śnieg jest czarno-biały. Im dalej jedziemy, tym głębsze są cienie. Na drodze będzie wystarczająco jasno. Ale kilka jardów w bok zapada migotliwa ciemność. Coś w niej tu i tam przemyka. Lis błyska oczami. Mój koń zrównuje się z wierzchowcem Farmera i rży. Jedziemy obok siebie. Dotychczas Farmer milczał. Konie idą równo; stukot ich kopyt jest tak regularny, że niemal usypiam. – Co się stało z de Havillandem? – pyta nagle. W absolutnej ciszy jego głos brzmi jak wystrzał. Bez namysłu prawie zatrzymuję konia. Unosi brwi. Oczy ma bystrzejsze, a policzki bardziej zaróżowione. Głos mi się łamie, jakbym się od wielu dni nie odzywał. – Dlaczego myślisz, że ci powiem? – pytam. – Bo równie dobrze możesz mi zaufać. Co masz do stracenia? – Wszystko. – Daj spokój, Darnay. I tak wiem o tobie więcej niż ty sam. – Posyła mi półuśmiech.

To prawda. I nie obchodzi mnie to tak, jak powinno. Już nie. Odwracam wzrok. Czerń i biel lasu rozmywają się i błyszczą. Jestem zbyt zmęczony, żeby kłamać. – Uśpili go. Spalą introligatornię. Z nim w środku. – Co? – Farmer się zatrzymuje. Nie powinienem był mu mówić. Gapi się na mnie. Widzę, jak na jego twarzy niedowierzanie ustępuje miejsca zrozumieniu. – Nie mogłem ich powstrzymać. – Całą introligatornię? A co z resztą? – Będzie tam tylko de Havilland – mówię, jakby to miało być usprawiedliwieniem. Jakby śmierć jednej kanalii się nie liczyła. – Nawet jeśli, nie możemy… – Ciągnie wodze i zawraca konia. – Nie rozumiesz? To morderstwo. Sam sobie to słowo powtarzałem. Ale kiedy je słyszę, zatyka mnie. – Oczywiście, że rozumiem. Ale nie uda nam się ich powstrzymać. Żałuję, ale się nie uda. – Musimy spróbować. Rusz się! Przygryzam wargę. On zawróci. Każdy porządny człowiek by zawrócił. Ja powinienem. Gdybym tylko miał… Ale jest już za późno. – Nie pomożemy mu – mówię. – To nam nie wyjdzie na dobre. – Możemy… – Mój ojciec postanowił. Niczego nie powstrzymasz. Jeśli spróbujesz, skończysz w introligatorni z de Havillandem. – Musimy! – Gapi się na mnie. – Nie pozwolisz im go zabić. Nie mogę się odezwać. Cisza jest dla niego lepszą odpowiedzią niż słowa. – Lucian…

– Proszę. Proszę, nie rób tego. Ty też umrzesz. A jeśli ty umrzesz przeze mnie… – Głos mi się łamie. Nieważne. Niech uważa, że myślę tylko o sobie. – I jeśli mój ojciec się o tym dowie… wsadzi mnie do domu wariatów. – Ale dlaczego niby Emmett ma mi wierzyć? Co go to obchodzi? Przymknąłem oko na morderstwo, sam to przyznałem. Jestem tchórzem. Jeśli jeszcze mną nie pogardzał, to teraz na pewno zaczął. Cisza. Pochylam głowę i przełykam metaliczny posmak na języku. A potem wskazuję drogę przed sobą. – Powiedz mi po prostu, dokąd mam dojechać. Zaczyna mówić i urywa. Z zaspy na skraju drogi podrywa się cienki woal śniegu. W końcu cmoka na konia i zawraca. Mija mnie i rusza w kierunku, w którym wcześniej jechaliśmy. Patrzę, jak się coraz bardziej oddala, aż wreszcie ogląda się przez ramię. Zaczyna we mnie pulsować ciepło niedowierzania. Nie wiem, dlaczego zmienił zdanie, ale mam wrażenie, że to cud. Jestem dla niego wart kupę szmalu. To dlatego. Na pewno dlatego. Dotykam piętami końskich boków i mój wierzchowiec rusza niechętnym kłusem. Kiedy jestem o kilka jardów od Farmera, ten też popędza konia. Nie rozmawiamy. Ścieżka wygląda tak samo jak chwilę temu. Wyobrażam sobie, że podążamy w kółko, zaśnieżona ścieżka się rozwija, a diorama zaśnieżonych drzew powtarza się w nieskończoność. Nie miałbym nic przeciwko. Po długim czasie odzywa się: – Czy ja też miałem być w introligatorni? Zamierzali mnie spalić z de Havillandem? Nie odpowiadam. Ale wbrew sobie rzucam mu spojrzenie. Mruczy ponuro. – Dlaczego Acre nie zabrał de Havillanda do innego oprawiacza? Przecież tak zazwyczaj robi. – Nie wiem. – Odsuwam włosy z czoła. Zamarzły mi w strąki.

Farmer odwraca wzrok. – Skąd wiesz, co on zazwyczaj robi? Zaciska wargi. W końcu wzrusza ramionami. – Długa historia. – Opowiedz. Parska. – Nie mogę. Chciałbym, uwierz mi. – Czy ty… Słuchaj, nie próbowałeś chyba szantażować mojego ojca? – Na litość boską, przestań już z tym szantażem! – Obraca konia. Mój staje. – Nie szantażuję cię. Możesz to sobie wbić do głowy? Oddam ci te cholerne pieniądze co do pensa. I mam na sobie ten płaszcz tylko dlatego, że inaczej bym zamarzł. Nic nie mówię. Powoli obraca konia. Ociera usta. Żyłka na jego czole wygląda jak nitka. Mijam go. Gapię się na cienie pod końskimi kopytami, które rozwijają się i znikają w śniegowych górkach i dolinach. Droga zakręca. Po prawej pojawia się i znika przecinka. Na jej środku dymi piec węglarza. I tyle. Huka sowa, mój koń się płoszy. Krew dudni mi w uszach. Farmer mnie dogania. Droga biegnie pod górę i w dół kamienistym zboczem. – Mogłeś im powiedzieć, gdzie mnie znaleźć – mówi. – Nie gadaj głupot. Dlaczego niby? – A dlaczego nie? – Czy uważasz, że powinienem tak postąpić? – Pytam, czy żałujesz, że tego nie zrobiłeś. Trę czoło, próbując przywrócić trochę czucia w zmarzniętej skórze. – Przecież możesz mnie doprowadzić do mojej książki.

– Książki. Tak. Oczywiście. – Kiwa głową. – Tak. – Nawet usta i język mam zmarznięte. – A co chcesz powiedzieć? Niby z jakiego innego powodu miałbym się tobą przejmować? – Rzeczywiście, z żadnego. – Kaszle, odchrząkuje i spluwa. Plwocina spada w śnieg. Zostawia po sobie wyraźny ślad, jak liść. Szarpie wodze i koń przyspiesza. Nie odwraca się. Jadę za nim w milczeniu. Jedziemy i jedziemy. Wszystko wygląda tak samo. Zaczynam odpływać w sen. Nagle robi się jaśniej i się budzę. Koniec lasu. Przed nami w świetle księżyca rozciągają się puste mokradła. Drogę ledwo widać, jak znak wodny. Tam, gdzie się zawija, majaczy jakiś ciemny kształt, dom albo zarys głazu. Farmer woła przez ramię: – Zatrzymajmy się tutaj, muszę się wysikać. Zatrzymuję konia obok niego, kiedy zsiada. Ląduje ciężko i się zatacza. Wskazuje na drzewa i znika w cieniu. Ja też zsiadam. Mięśnie nóg zamarzły mi na kamień. Jestem przemarznięty i wszystko mnie boli. Jak długo jedziemy? Godzinami. Księżyc wisi niżej. Wyciągam zegarek, ale zapomniałem go nakręcić. Lepi się od mrozu. Kiedy Farmer wraca, ja ruszam przez śnieg ku innej kępie drzew. Na początku wydaje mi się, że jest za zimno, żebym rozpiął spodnie. Muszę zdjąć rękawiczki. Kiedy kończę, marudzę przy rozporku, siłując się z guzikami. – Pospiesz się, marznę – woła Farmer przez ramię. Potem zauważa, co robię. – Może pomocną dłoń? Rumieniec pali moją skórę, jakby ktoś wbijał igły. – Nie bądź głupi. – Żartowałem.

– Och. – Zapinam ostatni guzik. Kiedy podnoszę wzrok, on nadal na mnie patrzy. Uśmiecha się. To krzywy, niepewny uśmiech, ale nie ma w nim kpiny. Przez chwilę na skraju mojego pola widzenia tańczą kolory, czuję światło i przestrzeń, jakby ktoś podniósł przykrywkę z pudełka. – Proszę. – Staje obok mojego konia i splata palce. – Podrzucić cię? Chcę odmówić. Na Market Square dosiadł konia lekko, z gracją i bez namysłu, jakby robił to całe życie. Ja wsiądę na konia tylko wtedy, kiedy podstawią mi stołek i wiatr mi sprzyja. Ale bez jego pomocy raczej nie wespnę się na siodło. – Dzięki. – Słowa grzęzną mi w ustach. Uśmiecha się, jakby dokładnie wiedział, co czuję. – To dawaj. – Podrzuca mnie z łatwością. Mięśnie mam zmarznięte, ale wsiadam bez wysiłku. Farmer dosiada drugiego konia. Nadal się uśmiecha, ale już nie do mnie. – Czego chcesz, Farmer? Uśmiech znika. Rozgląda się, jakby się przebudził i nie wiedział, gdzie się znajduje. – Co? – Nie rozumiem cię. Mówisz, że nie chcesz pieniędzy. Nie szantażujesz mnie. Pomagasz mi, ale mną pogardzasz. Dlaczego? – Pogardzam? Lucian… – Nie mów do mnie Lucian! Mruga. Ma twarz bez wyrazu. Po długim czasie wzrusza ramionami. – W porządku. Nieważne. – Szarpię wodze. – Jedźmy. – Wiem, że nie pamiętasz. Wiem. Ale chciałbym… Prostuję się i wbijam pięty w końskie boki. Jego głos zmienia

się w pomruk, brzmi dziwnie, jakbym go słyszał pod wodą. A potem wszystko się przesuwa. Jestem sam, nigdzie. Powietrze połyskuje, pełne światła. Jak zamieć gwiazd. Mrugam i znika. Wróciłem. Potrząsam głową, pozbywając się ostatnich migocących płatków. Nie ruszyliśmy. On na mnie patrzy. – Co? – Widzę gwiazdy jedynie kątem oka, potem znikają. – Nieważne. To głupie, ale nie mogę się powstrzymać. – Od czego? Co się stało? – Nieważne. Masz rację. Robi się późno. Wcześnie. Ruszajmy. – Czekaj, próbowałeś mi coś powiedzieć, prawda? – Tak musiała czuć się Nell. Świat przeciekał jej przez palce jak woda. Nie miała się czego złapać. Gdybym sięgnął ku najbliższej gałęzi, dłoń by przez nią przeszła, jak cień przez dym. – Nieważne. – Po chwili wybucha krótkim śmiechem. – Zrobiłeś to wcześniej, prawda? Kiedy do mnie przyszedłeś. Zrobiłeś jakiś dziwny… świat. Nie rób tego więcej. Nie patrzy na mnie. – Ruszajmy. Zamarzam. – Słyszałeś, co powiedziałem? – Znajdziemy twoją książkę. Wszystko będzie dobrze. – Cmoka na konia i rusza. Gapię się na jego plecy. Już nic nigdy nie będzie dobrze. Zabiłem człowieka. Ale będzie… lepiej. Nagle w mojej głowie pojawia się obraz: tajemna przegródka w mojej skrzyni z pościelą. Butelka brandy, William Langland, Lucian Darnay. Może lepiej byłoby wynająć skrytkę bankową, taką jak ma moja rodzina u Simpsona, gdzie w ciemności butwieją udziały mojego ojca i brylanty mojej babki. Ale czy spałbym spokojnie, wiedząc, że nie mam jej przy sobie?

Farmer zostawił mnie za sobą. Kopię konia, żeby przyspieszył. Rusza zmęczonym kłusem. Ale Farmer nadal jedzie przede mną, przyspieszając, żebym nie mógł się z nim zrównać. Nie odwraca głowy. Kiedy dojeżdżamy do domu, księżyca już nie ma. Z zachodu nadciąga wał chmur, ale gwiazdy i śnieg nadal dają wystarczająco dużo światła. Konie idą powoli. Prawie zasypiam, kiedy Farmer wreszcie zatrzymuje się i zsiada. – Jesteśmy na miejscu. Oczy mnie szczypią od zmęczenia i zimna. Przecieram je rękawem. Dom jest większy, niż się spodziewałem, zbudowany z szachulca i pokryty strzechą. W oknach są małe szybki, a na drzwiach wyrzeźbiony wzór. Frontowa ściana jest zawiana śniegiem do pasa. Ze sznurka dzwonka zwiesza się sopel. Farmer prowadzi nas za budynek, na podwórze. Dom stanowi jeden bok kwadratu. Naprzeciwko stoją stodoły i stajnia. Patrzę na kamienie i nie najnowszą strzechę. Ten, kto tu mieszka, nie jest biedny, ale leniwy. Ze szczytu stodoły zwiało snopek siana, który wisi oklejony lodem. Tutaj też leży głęboki śnieg, poznaczony śladami ptasich i szczurzych łapek. Ale na szczęście przy ścianach zaspy są płytsze, budynki chronią przed północnym wiatrem. Farmer otwiera drzwi stajni i wprowadza konie do środka. Pomagam mu otworzyć drzwi na oścież. W budynku śmierdzi wilgocią i zgnilizną. Wykrzywia twarz. – Na parę godzin wystarczy. Wyjedziemy, jak tylko wzejdzie słońce. Za zimno mi, żeby mnie to obchodziło. Kulę się w kącie, a on wprowadza konie do boksów. Rozbija lód na wiadrze z wodą. Mózg mi zamarzł. Nawet nie myślę. Rzuca mi spojrzenie, ale zajmuje się końmi: wyciera je

i rzuca im siana. Potem kiwa na mnie. Ścieżka prowadzi ze stajni na tył domu, do kolejnych drzwi. Po drugiej stronie zieją mokradła, tak puste i białe, że nie mogę na nie patrzeć. Mam zawroty głowy. Wtaczam się do środka, szczęśliwy, że otaczają mnie ściany. Ale tutaj też jest zimno. Nawet zimniej. Powietrze drapie mnie w gardle. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że dom jest pusty. W powietrzu unosi się martwy zapach stęchlizny, a pod drzwiami nawiało trawy. Idę za Farmerem do długiego pokoju. Widzę ławy, półki i dziwne narzędzia. Igły i noże. – Daj mi klucz, pójdziemy na dół. – Patrzy na mnie. – Dobrze się czujesz? – Zimno mi. – Rozpal ogień. Na półce są zapałki. Dobra, ja to zrobię. Siadaj. – Zaczyna wkładać drewno do pieca. – Jest tu jakaś brandy? – Pijak. – Prostuje się i patrzy na mnie, a uśmiech zamiera mu na ustach. – Sprawdzę. Kiwam głową. Każda myśl jest słaba i miałka jak rośliny po przymrozku. Wyciągam stołek i siadam. W końcu ku moim nogom płynie delikatny powiew ciepła. Zdejmuję rękawiczki i pochylam się do przodu. – Proszę. – Nie zauważyłem, jak wchodził. Wkłada mi w ręce szklankę. Od zapachu lawendy i miodu zaczynam kaszleć. – To miód – przyznaje. – Nie ma brandy. De Havilland całą wypił. – Unosi swoją szklankę w niemym toaście. Miód jest dobry. Leczniczy. Szlachetny i kojący. Nie przypomina drogich alkoholi mojego ojca, które piję, żeby się upić. Na języku zbierają mi się słodycz i gorąco. Zupełnie jakbym pił światło słońca. – Lepiej?

– Dziękuję. Zdejmuje płaszcz i rzuca go na ławę. Opiera się o ścianę obok pieca. Obserwuje mnie. Obserwuję, jak mnie obserwuje. Uśmiecha się. Opuszcza głowę, by to ukryć, ale zdecydowanie się uśmiecha. – Co? – Nic. – Co? Unosi jedno ramię. – Nic na to nie poradzę. – Śmiejesz się ze mnie. Skłania głowę. Pije miód. – Nie z ciebie. – Patrzy na piec. Zostawił otwarte drzwiczki i ogień oświetla podłogę na czerwono. Płomienie przypominają satynowe szmatki. Śmieje się cicho. Popycham stołek do tyłu i opieram łokcie na ławie za sobą. Kiedy się rozgrzałem, to miejsce przypomina mi warsztat Esperanda, pełen manekinów, pudeł i beli materiałów. Albo naszą kuchnię, z której ścian wiszą patelnie i formy do ciast, a stół jest wypolerowany niemal na srebrno. Nie ma tu wystawnych rzeczy; dlatego jest tak pięknie. Nawet malowane kafelki wokół pieca mają swój cel. Próbuję rozróżnić na nich wzory liści i zwierząt. Światło tańczy na twarzy Farmera. Barwi jego rzęsy na złoto. Na górnej wardze ma niewielką bliznę. Rozpościera dłonie nad najgorętszą częścią pieca. Potem je powoli opuszcza, aż prawie dotyka metalowej płyty. Dłonie mnie swędzą. Cofa ręce, widzi moje spojrzenie i zaczyna się śmiać. – Doskonale. – Wypija ostatni łyk miodu. – Jesteś gotów? – Na co? – Na swoją książkę, rzecz jasna. Masz klucz?

– Tak. – Sięgam do kieszeni. Klucz wypada na podłogę. Farmer schyla się po niego. Rusza się niezdarnie, ale z pośpiechu, nie ze strachu. Kiedy podnosi klucz, patrzy na mnie, jakby spodziewał się czegoś jeszcze. – Dobrze, chodźmy. – Prostuje się i rusza ku mnie, jakby sądził, że będę potrzebował pomocy, żeby wstać. Kiedy patrzę mu w oczy, wzrusza ramionami i się cofa. Podnosi lampę, otwiera drzwi na końcu pokoju i przechodzi przez nie. Pachnie grobowcem, ale powietrze w środku jest przyjemne, prawie ciepłe. Wyobrażam sobie pleśń i purchle rosnące na ścianach. Ruszam za nim szybko, bo inaczej schodziłbym po tych schodach w ciemności. Znajdujemy się w składziku. Straszny tu bałagan. Pod ścianami stoją pudła. Wszędzie rozrzucone są narzędzia, których nie rozpoznaję. Farmer odstawia lampę, rzuca mi spojrzenie i zaciska szczęki. – Gotowy? – Powiedziałem już, że tak. Ma zaczerwienione policzki. Na czoło wystąpił mu pot. Wkłada klucz w zamek. Sięgam i chwytam się rogu stołu. Mój puls brzmi jak szarpana cięciwa. Zamek zaskakuje i cała ściana obraca się na ukrytych zawiasach. Za nią znajduje się pokój pełen pustych półek. Farmer wciąga powietrze. Powoli odkłada klucz. Nie trafia w stół, klucz spada na podłogę. Brzękowi towarzyszy ciche echo z ciemności, jakby pokój miał własny głos. Nic tam nie ma. Obracam się na pięcie i idę na górę. Farmer wypowiada moje imię, ale się nie odwracam. Ciemność łapie mnie za pięty jak

błoto. Słyszę kroki na schodach za sobą. Farmer zatrzymuje się w drzwiach na ich szczycie. Cisza trwa i trwa. – Cholera, cholera, cholera. – Brakuje mu tchu. Wali pięścią w ścianę. Podnoszę rękawiczki. Od zimna wydają się wilgotne, jakby skóra została dopiero co ściągnięta z trupa. Za nimi na ławie leży jakiś nóż. Jest długi na pół łokcia, ostrze ma przycięte pod kątem. Smugi światła z pieca tańczą na ostrzu. Wkładam rękawiczki, zaplatając palce tak, aby szwy dobrze mi się ułożyły na knykciach. Podnoszę kapelusz. A potem w końcu się odwracam, by na niego spojrzeć. – Rzecz jasna nie ma mowy o zapłacie – mówię. Gapi się na mnie. – Co? Odsuwam włosy z czoła. Sprawdzam, czy wstążka w kapeluszu się nie zagięła, i nakładam go. – Jedziemy? – Lucian… – Robi krok w moim kierunku. – Zaczekaj. Nie wiedziałem. Myślałem, że tu będzie. Wzruszam sztywnymi ramionami. – De Havilland musiał zmienić zdanie. Wrócił tu później, może kiedy byłem chory, i zabrał je wszystkie. Sprzedał. – Komu? – Komukolwiek. Któremuś z kolekcjonerów. – Kołysze się w przód i w tył. A potem kopie ławę tak mocno, że ta odskakuje na kilka cali. – Tylko jeden człowiek wie komu. – Podnosi na mnie wzrok. – I ten człowiek pewnie już nie żyje. Nie mówi, że to moja wina. Nie musi. Wspomnienie alejki, ciała de Havillanda.

Poprawiam rondo kapelusza. Nie chcę, żeby widział wyraz mojej twarzy. – Wracam do domu. – Na samą myśl o jeździe do Castlefordu w ten ziąb moje kości robią się ciężkie jak ołów. – Nie ma sensu tu zostawać. Odwraca się. Podmuch wiatru uderza w okno. – Jedziesz? Nie odpowiada. Na zewnątrz mokradła ledwo widać przez zasłonę śniegu. Musimy ruszać, zanim będzie jeszcze gorzej. Pojutrze się żenię. Gdybym tu utknął… – Zbieraj się, jedziemy. – Czekam, aż się ruszy. Kiedy tego nie robi, podnoszę jego płaszcz i wyciągam ku niemu. – Muszę odstawić konie do stajni. Cisza. Nie bierze swojego płaszcza. Mojego płaszcza. Upuszczam go na podłogę. Spogląda w dół, ale się po niego nie schyla. – A jeśli nie wrócimy? – Co? Odwraca się i patrzy mi w oczy. – Nie musisz wracać. – W jego wyrazie twarzy jest coś, czego nie rozumiem. – Nie musisz. – O czym ty, do licha, mówisz? – Moglibyśmy… – Wzrusza ramionami, gest jest drobny i bezradny. – Gdybyśmy tutaj zostali… – Ależ ja muszę wracać. – Lucian. – Wyciąga do mnie rękę. – Przestań tak do mnie mówić, do cholery! – Odpycham jego ramię i staram się przepchnąć obok. Ale jestem pijany, niezgrabny i uderzam dłonią o krawędź ławy, mocno. Ból przeszywa mi nadgarstek i palce. Zataczam się w bok i opadam

na ławę, próbując złapać dech. – Co się stało? – Nic. – Przytulam dłoń do piersi. W oczach stają mi łzy. – Lucian, krwawisz… Twoja rękawiczka… – Wiem. – Robię wydech, głęboki wdech i znowu wydech. – To nie twoja wina. – Przepraszam, nie wiedziałem. – To nic. Wyciąga rękę i łapie mnie za nadgarstek. Sztywnieję. – Pozwól mi na to spojrzeć. Proszę. – Nie porusza się i patrzy na mnie, aż w końcu kiwam głową. Wtedy delikatnie mnie do siebie przyciąga. Zdejmuje mi rękawiczkę. Przysuwa sobie stołek i siada. I ani przez chwilę mnie nie puszcza. – Brzydko wygląda. Co się stało? – Ja… – Odkasłuję i ocieram oczy mankietem. – Stłukłem szkło. Próbowałem… – Urywam. Czeka. – Nell się powiesiła. Próbowałem ją odciąć. – Powiesiła się? Nell? Ta, którą… którą oprawiłem? – Tak. Cisza. Farmer wstaje. Przez chwilę myślę, że sobie pójdzie, ale on tylko idzie na koniec pomieszczenia po pusty słoik. Otwiera okno i zgarnia śnieg do naczynia, stawia je na piecu, żeby śnieg stopniał. Patrzymy, jak białe piórka zamieniają się w wodę. Potem przynosi go do mnie, drugą ręką podnosi butelkę miodu i łokciem zamyka okno. Bez słowa zanurza gąbkę w wodzie i zmywa krew z mojej dłoni. Potem zwilża gąbkę miodem. – Będzie bolało. I boli. Ale po chwili palenie zmienia się w ciepło, a ból przechodzi. Farmer płucze gąbkę. Nie podnoszę głowy.

– Dobrze się czujesz? Kiwam głową. – Na pewno? – Kładzie gąbkę na ławie. Pochyla się do przodu. Tężeję, przekonany, że mnie dotknie, ale tego nie robi. – Przykro mi. Kręcę głową. Śnieg uderza w okna. – Mógłbym ocalić Nell, gdybym się bardziej starał – mówię. Porusza się, ale nie odpowiada. Biorę wdech. – Zabili de Havillanda z mojego powodu. Bo okłamałem mojego ojca. To też moja wina. W ogóle się nie rusza. – To nie ty go zabiłeś. – Wiedziałem, że do tego dojdzie. Wiedziałem, kiedy powiedziałem ojcu. – Wbrew sobie patrzę mu w oczy. Nie porusza się. W końcu to ja opuszczam wzrok. – Przyniosę bandaż – mówi po chwili. Nagle przypomina mi się mój ojciec, zawiązujący starannie kawałki białego płótna wokół mojego kciuka. – Nie. – Zaciskam palce wokół cięcia. – Jest dobrze. – Ale… – Nie! – Wstaję. – Dzięki. Muszę wracać do domu. – Znów zaczniesz krwawić, jeśli mi nie pozwolisz… – Proszę, czy możesz przestać… – Głos mi się łamie. Zamykam oczy. Farmer się podnosi, staje na wyciągnięcie ręki. Czuję ciepło jego ciała. Bierze mnie za nadgarstek. Bardzo delikatnie rozchyla moje palce jeden po drugim. Czuję od tego ostry, niebezpieczny ból w sercu i gardle, który nie ma nic wspólnego z rozcięciem.

Przechyla moją dłoń, by na nią spojrzeć. – Dobrze – mówi w końcu. – Ale nie zabrudź jej. Jestem taki zmęczony. Powinienem się cofnąć. Jeśli na mnie spojrzy, zobaczy… Ale w głowie mi się kręci. Gdybym upadł, złapałby mnie. W kominie hula mroźny wiatr, który dmucha mi w kark. Powoli, jakby coś się we mnie roztapiało, pochylam się w przód. Moje czoło opiera się o jego ramię. Czuję, jak Farmer tężeje. Stoimy nieruchomo i ledwo oddychamy. Każda cząstka mnie skupiona jest na miejscu, w którym moja skóra dotyka jego koszuli. – Już dobrze – mówi bardzo cicho. Nie jest dobrze. Ale obejmuje mnie za ramiona i podtrzymuje. Pozwalam mu przejąć cały mój ciężar. Słyszę bicie jego serca. Kiedy podnoszę głowę, patrzy na mnie, oczy ma skupione i pełne wahania. Przeszywa mnie dreszcz rozpoznania. To ta chwila, kiedy powinienem się cofnąć. Nie cofam się.



XXVI Śnieżyca ustała w nocy. Kiedy się budzę, w sypialni jest ciszej niż w jakimkolwiek miejscu, w którym spałem. Słychać tylko wiatr nucący na dachu, oddech mój i oddech Emmetta. Łóżko stoi przy oknie. Światło zmienia się z jasnego w przytłumione i z powrotem, kiedy chmury zakrywają słońce. W rogu nieba widać niebieską plamę. Przesuwa się, szarpana wiatrem. Słońce odbija się od sopli i rzuca kręgi światła na podłogę. Wyplątuję się z uścisku, starając się nie obudzić Emmetta. Wzdycha i podciąga kolana pod brodę, moszcząc się w kołdrze. Twarz ma zakopaną w poduszce. Widzę tylko jego ucho i krzywiznę policzka. Usta mnie mrowią od wspomnień jego skóry: gorącej i lekko szorstkiej, smakującej potem. Przebiega mnie ciepły dreszcz, echo wczorajszej nocy. Chcę to wszystko powtarzać bez końca. Chcę zapomnieć o wszystkim innym: o moim życiu, moim ojcu, moim ślubie i mojej książce.

Przez chwilę wyobrażam sobie, że tu zostaję. Gdybym nie pojawił się na ślubie, ojciec by mnie pewnie wydziedziczył. Może tak byłoby lepiej. Matka by za mną tęskniła, ale ma moje siostry. Dobrze jej idzie odwracanie się plecami do spraw nieprzyjemnych, udawanie. Spoglądam na Emmetta skulonego pod kołdrą. Gdybym go teraz szturchnął, obrócił ku sobie i powiedział, że nie mogę się zmusić, żeby odejść… Przeciąga się i otwiera oczy. Widzi mnie, uśmiecha się i znów zasypia. Prawie go całuję. Zamykam oczy. Serce mi wali zbyt szybko. Nigdy wcześniej niczego podobnego nie doświadczyłem. Wczoraj w nocy to, jak pożądanie ścięło mnie z nóg, było zachwycające. Pragnąłem go tak bardzo, że nie wiedziałem, kim jestem. Nie obchodziło mnie to. Poddałem się. A on podążał za mną jak w tańcu – pozwolił mi, prowadził mnie… Zupełnie jakby już mnie znał, znał moje ciało aż do kości. Na końcu krzyknąłem, jakbym się zgubił. Ale teraz, w chłodnym świetle poranka, przebiega mnie dreszcz. To obcy. Chciałbym wierzyć, że wczorajsza noc coś znaczy. Ale nie okazywał mi czułości: to było doświadczenie. Kiedy mnie pierwszy raz pocałował, pomyślałem, wbrew wszystkiemu, że był niewinny. Że nigdy nie dotykał nikogo innego. Ale to absurdalne. Nikt się tak nie pieprzy, jeśli tego często nie robi. Nawet jeśli mnie jeszcze nie poprosił o pieniądze… Jesteśmy bardziej podobni, niż się spodziewałem. Gdybym mu powiedział, że chcę tu z nim zostać, roześmiałby mi się w twarz. A nawet gdyby się nie roześmiał… to jest de Havilland. Nell. Moja książka. Nie zasługuję na nic lepszego. Absolutnie nic, nic, niezależnie od tego, co się w nocy wydarzyło, nie może tego zmienić. Podłoga jest lodowata. Większość mojego ubrania leży na kupce pod parapetem. Kiedy je nakładam, jest wilgotne. Szczękam zębami i ledwo zapinam guziki. W końcu nie zapinam kołnierzyka. Wciskam krawat do kieszeni. Biorę buty i na palcach wychodzę z pokoju. Schodzę po schodach. Kawałek

patyka uderza o drzwi frontowe. Zatrzymuję się. Nikogo nie ma. Piec w warsztacie zgasł. W łagodnym białym świetle pomieszczenie przypomina martwą naturę, jedno z tych północnych wnętrz, całe w brązach i kości słoniowej. Mój płaszcz wisi nad prasą. Zdejmuję go zmartwiałymi palcami. Kiedy ruszam do wyjścia, niemal potykam się o koszulę Emmetta. Leży tam, gdzie ją rzuciłem, zanim poprowadził mnie na górę. Podnoszę ją, przypominając sobie, jak drżał, kiedy rozpinałem guziki. Ja też się trząsłem, nie od zimna. Płótno przy mojej twarzy jest miękkie i chłodne. Pachnie nim, cedrem i pieprzem jego potu. Chcę ją włożyć. Nie. Nagle czuję się tak, jakbym oglądał samego siebie przez okno. Mam zaczerwienione oczy, jestem nieogolony, wącham brudną koszulę innego mężczyzny. Mężczyzny, któremu nie mogę ufać. Mój ojciec miałby używanie. Jeden numerek i już jestem mięciutki, jakbym zachorował. Upuszczam koszulę i kopię ją, wpada pod jedną z drewnianych skrzyń. Kiedy Emmett będzie jej szukał, zobaczy ślad w kurzu. Może ją wygrzebać linijką. I tak jest tania. Stara. Nie warto się po nią schylać. Muszę pchać tylne drzwi. Śnieg zasypał próg i przez parę sekund się zastanawiam, czy wyjdę. Wychodzę na zewnątrz i wiatr prawie przegryza mnie na pół. W twarz uderzają mnie kryształki lodu. Policzki pieką. Brnę w śniegu po kolana dookoła domu. Zawiasy drzwi w stajni są pokryte lodem. Muszę kopać futrynę, by się go pozbyć. Zatrzymuję się i patrzę na konie, z zadowoleniem żujące siano. Jeśli jednego tu zostawię, będę musiał w stajni poprosić, żeby wysłali rachunek mojemu ojcu. Jeśli zabiorę oba, Emmett ugrzęźnie. Powtarzam sobie, że biorę tylko jednego dlatego, że nie chce mi się babrać z obiema uprzężami w taki ziąb. Wyprowadzam wierzchowca na podwórze i niezdarnie wdrapuję się na siodło.

Dopóki nie docieram do drogi, oglądam się przez ramię. Obudzi się. Usłyszy. Będzie się zastanawiał, gdzie zniknąłem. Ale nic się nie porusza. Dom patrzy na mnie czarnymi oknami. Do Castlefordu jedzie się długo. Kiedy docieram do domu, zapada noc. We wszystkich oknach pali się światło. Kiedy Betty otwiera mi drzwi, włosy wypadają jej spod czepka, a na fartuszku ma smugi pyłku z kwiatów. Za nią nowa pokojówka ostrożnie niesie rybę na srebrnym półmisku, idąc po świeżo wypastowanej podłodze. Rzuca mi ukradkowe, podniecone spojrzenie, a Betty mówi: – Och, panie Lucianie. Czeka na pana człowiek od Esperanda. W bawialni. Na piedestałach u podnóża schodów i u wejścia do jadalni stoją wielkie bukiety kwiatów. Czerwone róże, paprocie, ciemne, woskowe liście przypominające piły. Lilie koloru żywego mięsa. Betty drepcze, chcąc wrócić do pracy. – Proszę pana, dobrze się pan czuje? – Tak. Oczywiście. – Od nagłego ciepła robi mi się niedobrze. Betty podskakuje, aby zabrać mój płaszcz i kapelusz, ale ją odpędzam. Pokojówka otwiera łokciem drzwi do jadalni i widzę bufet rozłożony na kredensie. Czuję zapach gotowanej ryby i czegoś bardziej mięsnego, chyba dziczyzny. Odwieszam płaszcz i kapelusz i przechodzę obok Betty, aby wejść do jadalni. Matka wstaje. – Kochanie – mówi. – Wreszcie. – Wskazuje wysłannika Esperanda. – Pan… chwileczkę… pan Alcock bardzo cierpliwie czekał. – Dobry wieczór. – Kłaniam się. Od ruchu robi mi się niedobrze, jakby świat rozrywał się na kawałki. – Mamo, czy mogłabyś zadzwonić po podwieczorek? Nie jadłem od… – Urywam. Zapada cisza. Lisette podnosi głowę znad tamborka.

Patrzy na mnie zmrużonymi oczami, jak kot. – Obawiam się, że się spóźniłeś – odpowiada moja matka. – Wszystkie służące są bardzo zajęte. Dlatego podwieczorek był wcześniej. – Uśmiecha się do mnie. Ale coś w ciszy, która potem zapada, w której Cecily ukradkiem przeżuwa kostkę cukru, a Lisette patrzy na mój nieogolony podbródek, mówi mi, że ojciec zabronił jej pytać, gdzie byłem. Pozwalam Alcockowi dopasować kamizelkę. Upina ją, nie patrząc mi w oczy. Od czasu do czasu sugeruje taktownym półgłosem, abym podniósł albo opuścił ręce. Moja koszula jest przepocona. Śmierdzę końmi i mokrą wełną. Lisette marszczy nos. Ale nikt nic nie mówi. I może tylko ja czuję utrzymujący się przy mojej skórze piżmowy, słonawy zapach ciała Emmetta Farmera. W końcu Alcock wychodzi. Salutuje mi lekko, jak mężczyzna mężczyźnie. Po jego wyjściu mama uśmiecha się do mnie. Mówi, odsuwając cukierniczkę z zasięgu Cecily: – Tak się cieszę, że się nie denerwujesz, kochanie. Tylu panów młodych denerwowałoby się dzień przed ślubem. Dobrze, że nie przeszkodziło ci to w… w tym, co robiłeś. Podchodzę do okna i odsuwam zasłony. Patrzę przez swoje odbicie na ogród rozświetlony śniegiem. Kolorowe latarnie ozdabiają każdą ścieżkę. – Mamo, dlaczego miałbym się denerwować? – Jej odbicie ciągnie za frędzelki poduszki. – Teraz, kiedy garnitur mi wreszcie pasuje, nie ma się już czym martwić. – Dokładnie. I wspaniale w nim wyglądasz. – Odwracam się i uśmiechamy się do siebie. Ona dodaje: – Nie zapomnij, dzisiaj pełen strój wieczorowy. Za godzinę podajemy sherry. – Lepiej pójdę wziąć kąpiel. – To doskonały pomysł, mój skarbie. Zamykam drzwi za jej dźwięcznym śmiechem i przechodzę

przez hol do schodów. Pojawiło się jeszcze więcej kwiatów, są ciemne i gęste jak dżungla. Na konsolce stoi taca z pustymi kieliszkami na szampana. Drzwi obrotowe między holem a częścią dla służby trzaskają. Nowa pokojówka chichocze. Na mój widok przestaje. Dyga ostrożnie, ponieważ trzyma srebrny stojak pełen owoców. – Poproś Betty, żeby nalała mi wody do wanny, dobrze? – Tak, proszę pana. – Czuję jej wzrok na plecach, kiedy wchodzę po schodach. Chcę się tylko położyć i spać. Ale na łóżku leży mój strój wieczorowy. Czerwona róża w wazoniku czeka, aby znaleźć się w mej butonierce. Jutro Honour i ja będziemy spać w przygotowanym dla nas pokoju na tyłach domu. To ładny pokój. Z widokiem na ogród. Z tapetą we wzór granatów, które wyglądają jak usta wypchane nasionami. Łóżko ma baldachim z bordowego aksamitu. Kiedy byłem mały, czasami odsuwałem zasłony i wdrapywałem się do środka. Pamiętam czerwoną ciemność, gorącą, stłumioną ciszę. Udawałem, że umarłem. Pukanie do drzwi. – Kąpiel gotowa, proszę pana. – Dziękuję. – Chwilę później odwracam się, żeby jej powiedzieć, żeby przyniosła mi coś do picia, ale już jej nie ma. Łazienka jest tak zaparowana, że wygląda jak łaźnia turecka. Ktoś mi wlał do kąpieli olejek różany, zdecydowanie za dużo. Jak najszybciej wchodzę do gorącej wody. Szoruję się dłużej, niż to potrzebne. Potem opieram głowę o krawędź wanny i zamykam oczy. Kiedy słyszę zegar z dołu, podnoszę się i idę do pokoju się ubrać. Zmitrężyłem czas. Jeśli się nie pospieszę, spóźnię się. Na zewnątrz podjeżdżają powozy. Na podjeździe słychać kroki. Wysokie głosy chichoczą. Rechot: – Och, doprawdy, okropnie pospolita, ale pieniądze

Ormonde’ów są lekiem na wiele… Zawiązuję krawat. Rumieniec na policzkach zniknął. Twarz w lustrze to studium w czerni i bieli. Kiedy wkładam różę w butonierkę, wygląda jak plama czerwieni na szkicu węglem. – Panie Lucianie? Pańska matka zastanawiała się, czy nie potrzebuje pan pomocy. Kręcę głową. Betty patrzy ma mnie odrobinę za długo i zamyka drzwi. Ostatnie spojrzenie na swoje odbicie w lustrze. Poradzę sobie. Poprawiam krawat. Uśmiecham się. Jadalnia błyszczy od sreber, kandelabrów i klejnotów na nagiej skórze. Gdziekolwiek się obrócę, widzę kobiety odziane w wydekoltowane suknie wieczorowe w żywych kolorach – cytrynowym, szafirowym, szmaragdowym – i mężczyzn w czarno-białych garniturach wieczorowych. Kąty pokoju wypełniają kwiaty. Gigantyczny stroik na środku stołu rozkłada na obrusie ciemnozielone liście. Głosy zlewają się ze sobą w szczebiot, jakbyśmy byli w ptaszarni. Zatrzymuję się w drzwiach. Podchodzi do mnie matka. – Kochanie! Wyglądasz cudownie. Znasz sir Lionela i lady Jerwood. – Ściskam rękę. Całuję satynową rękawiczkę. Ledwo mam czas im się przyjrzeć, bo matka już popycha mnie ku kolejnej grupie gości. Kiwam głową, uśmiecham się, żartuję. Nie słyszę własnego głosu. Jest gorąco. Kolory są tak intensywne, że czuję się, jakbym miał gorączkę. Mój wzrok przykuwają drobne szczegóły: błysk sznura pereł, gwiezdne bąbelki w kieliszku szampana, znamię na nagim ramieniu. Z wysiłkiem skupiam się znów na mężczyźnie, z którym rozmawiam. Za nim na kredensie największe danie zaczyna się roztapiać. Mleczne soki prawie zatopiły już bratki i kandyzowany imbir, którym otoczono półmisek. Pietruszkowy sos maślany, którym polano

rybę, zastygł w nakrapianą na zielono złocistą maź. Ludzie jedzą. Zapach musu z truskawek i gotowanej ryby miesza się z zapachem rozgrzanej skóry i wosku. Nakładam sobie parę rzeczy na talerz i siadam. Pani po mojej prawej przytrzymuje opadającą tiarę i mówi: – Może to i modne, ale nie nazwałabym tej kolacji bufetem. – Jej mąż dyskretnie przewraca oczami. – Darnayowie zawsze byli snobami. Nouveau riche… – Zauważa mnie i przerywa, a na policzki wypełza jej rumieniec. Pochylam głowę i wbijam widelec w zapiekankę z gołębi. Po drugiej stronie stołu inna kobieta pochyla się nad talerzem. Sznur turkusów szczęka o porcelanę. Mówi z zająknięciem: – Słyszałam, że go dzisiaj zaproszono, Florence Darnay zna się z lady Runsham. Ale zwaliło go z nóg, moi drodzy. Siwowłosa dama naprzeciwko unosi brwi. – Nie dziwię się. – Obraca się do siedzącego obok niej mężczyzny. – James, słyszałeś o sir Percivalu Runshamie? – O kim? – Nabiera różowego musu na łyżeczkę. – Och, Runsham. Ten niezdara. Nie widziałem go, odkąd stanął na sukni Rosy Marsden. To mi się podobało. – Chodził do de Havillanda. – Czy jak on się naprawdę nazywał – dorzuca ktoś. – Słyszałem, że to był pseudonim. – Pewnie Smith albo Jones. Siwowłosa kobieta przerywa im, jakby ich nie słyszała: – Zeszłej nocy spaliła się introligatornia, a najnowsza oprawa Runshama… – Nie wypowiada ostatnich słów. Wszyscy wymieniają spojrzenia. – Cholera jasna – mówi mężczyzna, oblizując łyżeczkę. – Wyobraźcie sobie, nagle do was dociera, że jesteście Percivalem Runshamem.

– Wyrażaj się, James – strofuje go siwowłosa. Ale wszyscy się śmieją. – Bardzo się cieszę, że nikt z naszej rodziny nigdy się nie dał oprawić. Nawet gdyby nie oznaczało to, że absolutnie nie masz zasad, takie wypadki są doskonałym powodem, aby się w to nie angażować. – Harriet, daj spokój, to nieco… – Mężczyna pojednawczo macha łyżeczką i uśmiecha się do reszty. – Nawet jeśli brzmi jak krzyżowiec, to zapewniam was, sześćdziesiąt lat temu była zbyt młoda, żeby kogokolwiek zlinczować. – Pomyślcie tylko – mówi kobieta w turkusach. – Wszystkie te sekrety, które znał de Havilland… Wstaję. Kilka osób patrzy na mnie i wraca do rozmowy. Nie obchodzi ich, że podsłuchiwałem. Plotka to własność publiczna. Podchodzę do kredensu i nalewam sobie kieliszek szampana. Jest letni. Obok mnie kręci się młoda kobieta i macha rzęsami, dopóki nie orientuję się, że czeka, aż ją obsłużę. Wskazując dania, mówi: – Jakież to romantyczne. Pan i panna Ormonde. Jest pan niczym książę z bajki, który wybiera ją, mimo iż nie jest… Nie ma jej tutaj, prawda? Czy Ormonde’owie wydają dzisiaj własne przyjęcie? Choć pewnie na takie nie mogą sobie pozwolić, prawda? Tak, trochę winogron, poproszę. I łyżkę kremu. Dziękuję. Uśmiecham się do niej. Rzuca złocistymi lokami i odchodzi. Podchodzi do mnie matka. Przysuwa się i szepcze: – Cieszę się, że dobrze się bawisz, kochanie. Jesteś najprzystojniejszym mężczyzną w tym pomieszczeniu. I lady Jerwood jest tobą zachwycona. Ojciec będzie bardzo zadowolony. – Jej oddech pachnie pietruszką. Ojciec po drugiej stronie jadalni łapie mój wzrok i unosi ku mnie kieliszek. Kiwam mu głową, a potem przepycham się przez grupę mężczyzn o spoconych twarzach i wychodzę do holu. Omijam ostre liście kwiatów, żeby wejść po schodach, ale o balustradę

opierają się dwie chichoczące dziewczyny. Odwracam się, zanim mnie zauważą. Koszula się do mnie lepi, oczy mnie pieką. Chcę znaleźć jakiś cień i się w nim rozpłynąć. Idę korytarzem i otwieram drzwi do niebieskiego pokoju. Zapalono w nim światło i rozpalono ogień na kominku, ale pokój jest pusty. Znad kominka spoglądają na mnie malowane nimfy, ich mokre kończyny błyszczą jak macica perłowa, oczy są puste. Lilie wodne otaczają je niczym wieńce pogrzebowe. Zamykam za sobą drzwi i robię wdech. Ktoś zgasił papierosa w kałamarzu. Nadal się tli. Podchodzę do biurka i dogaszam go. Księga rachunkowa otwarta jest na zeszłomiesięcznych wpisach, a listy od księgowego leżą rozrzucone. – Proszę mi wybaczyć. Obawiam się, że moja ciekawość jest nienasycona. A one tutaj leżały. Przy oknie stoi mężczyzna. Kłania mi się lekko. Cofam się trochę na piętach, ale przynajmniej nie podskoczyłem; szampan, wypity szampan mnie ogłuszył. – Ty pewnie jesteś synem Piersa – mówi. – Lucian, prawda? Jestem lord Latworthy, twój ojciec i ja… Och, mamy podobne zainteresowania. Miło mi cię poznać. – Miło mi pana poznać – odpowiadam i układam listy na kupkę. Widzę, że nie zamierza udawać zażenowanego, niezależnie od tego, ile będę czekał. – Przestraszyłem cię? Wybacz. – Brzmi łaskawie, jakby to on mnie na czymś przyłapał. Robi krok do przodu i patrzy na mnie raczej bez uśmiechu. Ma ciemną brodę i bardzo proste brwi. Jest w średnim wieku, młodszy od mojego ojca. – Lucian Darnay. Doprawdy miło mi cię poznać. Osobiście. – Dziękuję. – To wszystko bez wątpienia… – robi gest obejmujący cały dom, gości, ślub, świat – musi być… przytłaczające. – Ma

zaciekawioną i skupioną twarz. Pierwszy raz dzisiaj ktoś rzeczywiście zwraca na mnie uwagę. Ostatnią osobą, która tak na mnie patrzyła, był… – Proszę, usiądź – mówi i wbrew sobie go słucham. On zapada się na otomanie naprzeciwko mnie, przechyla głowę i wzdycha. – Prawdziwy cyrk, prawda? Takiemu wrażliwemu młodzieńcowi jak ty musi być bardzo trudno. – Dlaczego uważa pan, że jestem wrażliwy? – Młodzieńcowi, który nie jest… absolutnie zakochany w swojej narzeczonej. – Głęboko szanuję pannę Ormonde. Śmieje się pod nosem. – Nie musisz udawać, Lucianie. – Pochyla się do przodu, kładąc kostkę na kolanie. Wyraz jego oczu to nie do końca współczucie. – Na pewno nie tylko ja to dzisiaj dostrzegłem, prawda? Musisz się czuć bardzo samotny. – Nie wiem, o co panu chodzi. – Nie wiesz? – Nie spuszcza ze mnie oczu. – Jestem po prostu… Cóż. Powiedzmy, że potrafię sobie wyobrazić, jak bym się czuł na twoim miejscu. Gapię się na niego. Między skroniami uderza nagły puls bólu i znika w sekundę. – Pan wybaczy – mówię. Wstaję, kładąc rękę na oparciu fotela. – Muszę wracać do gości ojca. Kiedy próbuję go minąć, wstaje jednym płynnym ruchem. Zanim zdążę zareagować, stoimy twarzą w twarz. Jest zbyt blisko. Pod goryczą tytoniu wyczuwam zapach czegoś ostrego i żywicznego. Ambra, drewno. – Lucianie – mówi cicho. – Zaczekaj. – Czego pan chce? Wydaje się, że się odezwie. Zamiast tego sięga ku mojemu kołnierzykowi i luzuje mi krawat. Nie mogę się ruszyć. Czuję się

jak w szkole, w szóstej klasie, kiedy byłem zbyt skonfundowany, by się bać. On chyba nie zamierza… Ale powoli rozwiązuje mi węzeł krawata, jedwab szepcze. Przez koszulę i kamizelkę czuję ciepło jego ciała. Nieruchomieję. Ogarnia mnie fala mdlącego gorąca. Przez chwilę przede mną majaczy twarz Emmetta: o szczerych oczach, uważna, niemal wystraszona. – Muszę iść. – Dlaczego? Patrzę mu w oczy. Są brązowe. Jak oczy Emmetta. Biorę wdech. Chcę przestać istnieć. Albo wrócić do tej chwili wczoraj, kiedy świat nie istniał. A potem Latworthy chrząka i ten suchy odgłos przełamuje zaklęcie. Odsuwam się. On się śmieje. Słyszę, jak chichocze, kiedy wytaczam się na korytarz. W holu moja matka żegna się z gośćmi. Odwraca się, widzi moją rozpiętą koszulę i rozwiązany krawat i jej twarz traci jakikolwiek wyraz, jak wtedy, kiedy widzi mojego ojca wychodzącego z pomieszczeń dla służby. Wraca do gości, do błyszczącego, gadającego tłumu cylindrów i futer, a z jadalni napływają fale śmiechu. Podchodzę do schodów i pokonuję jeden po drugim. Zamykam za sobą drzwi sypialni i siadam na łóżku. Świat rozpływa się we wstęgi. W głowie mi się kręci, nie tylko od alkoholu. Przez chwilę zeszłej nocy myślałem, że nie jestem aż taki zły. Ale teraz czuję do siebie obrzydzenie. Na takich ludzi są określenia: zdeprawowany, żałosny. Nie rozumiem. Skąd Latworhy wiedział? Ale wiedział. Muszę tym śmierdzieć, jak potem. Jak krwią. I zapomniałem jeszcze gorsze rzeczy. Zrobiłem coś tak okropnego, że własny ojciec mną pogardza. Odeszło. Zapomniane. Jeśli będzie pod kluczem, poradzę sobie.

A jutro o tej porze będzie po wszystkim. – Niedobrze mi. Poważnie. Nie mogę uwierzyć, że jesteś taki spokojny. Ja się cały trzęsę, a moim zadaniem jest nie upuścić obrączek. Spoglądam w bok. Twarz Henry’ego Ormonde’a tam, gdzie nie pokrywają jej piegi, jest zielonkawa. Włosy ma sztywne od pomady. Pochyla głowę i włosy falują. – Przepraszam. To rodzinne. Honour cały wczorajszy wieczór wymiotowała z nerwów. Nie odpowiadam. – Ilu tu jest ludzi? Chyba setki. Biedna Honour, nie znosi, kiedy ktoś się na nią gapi. – Dwieście osób. – Boże. Ja nawet nie znam dwustu osób. – Ja też nie. – Odwracam się. Sala ma sufit jak kadłub statku, wyższy, niż zapamiętałem. Na belkach zdołano zawiesić białe wstążki i kwiaty pomarańczy. Na ścianach wiszą girlandy. Drewniana boazeria błyszczy na srebrno, przez co okna wydają się większe niż w rzeczywistości. Ale kiedy miejsca się zapełniają, ściany zdają się przesuwać. Hałas podnosi się jak woda. Głosy, śmiech, przeprosiny, kiedy mężczyźni depczą drogie spódnice. Stuknięcia i szelesty, kiedy znajdują swoje miejsca. Wszystko odbija się echem. – Która godzina? Kiwam głową ku złotemu zegarowi nad wejściem. Szkoda, że tu stoję i czekam. Jeszcze dziesięć minut. Skóra mnie swędzi. Chciałbym zdjąć rękawiczki i drapać się do krwi. Zabiłbym za drinka. W kieszeni mam piersiówkę, ale wszyscy się na mnie gapią. – Ładne róże.

– Dzięki. – Dzisiaj kwiaty są jasne i delikatne, róże, frezje i lekkie, pomięte pąki, które wyglądają jak halki. Żadnych lilii. – Twoje siostry ładnie wyglądają. – To dobrze. – Zerkam na nie. Siedzą z przodu z naszymi rodzicami. Cecily wylewa się z fioletowej taftowej sukni. Ma gotową koronkową chusteczkę. Lisette ma na sobie suknię w kolorze nafty, we włosach więdnie jej gałązka tojadu. Czyści sobie paznokcie szpilką do kapelusza. Przesuwam wzrok. Ojciec kiwa głową. Odwracam się tak szybko, że Henry podskakuje. – Wszystko w porządku? – Tak. – Przepraszam, przepraszam. Chcesz, żebym się zamknął, prawda? – Tak. Proszę. Ale cisza nie pomaga. Szkoda, że się jednak nie odezwał. Odwracam się i liczę blade róże w największym bukiecie. Przed nim stoi stół, przy którym podpiszemy świadectwo małżeństwa. Owinięty jest koronkami i satynowymi wstążkami, ale to zwykły stół. Ramiona mnie mrowią. Chce mi się wymiotować. Za mną hałas robi się coraz głośniejszy. Wszyscy już na pewno przyszli. Już nie muszę dłużej czekać… Ale kiedy patrzę na zegar, nadal pokazuje, że jeszcze pięć minut. Sprawdzam zegarek, mówi to samo. Nie mogę myśleć. Kiedy byłem mały, mój ojciec stłukł termometr po to, żeby pokazać mi rtęć. Nie można jej było złapać. Rozdzielała się i toczyła we wszystkich kierunkach. Teraz jest tak samo: wszystko błyszczy i ucieka. Znów się odwracam. Wszyscy już są. Hambledonowie. Charity i Eleanor Stock-Browne. Renée Devereux ma na sobie sobola, który nadal ma zęby. Simon i Stephen Simmonds przyszli z matką. Simon włożył nasz szkolny krawat. Przez

pomyłkę patrzę mu w oczy. Wykrzywia się do mnie ze współczuciem. Zmuszam się, by się uśmiechnąć. Odwracam głowę, by spojrzeć na drugą stronę sali. Stronę Ormonde’ów. Rozpoznaję tylko kilka osób. Rosa Belle Marsden. Alec Finglass wygląda jak grabarz. Dwóch Norwoodów siedzi obok siebie. Identyczne nosy, identyczne obwieszone biżuterią żony. Lord i lady Latworthy. On czyta program ceremonii, a ona mówi coś do niego i się śmieje. On podnosi wzrok. Nasze oczy się spotykają. Uśmiecha się i kiwa głową, jakby to, co się wczoraj wydarzyło, nie było niczym niezwykłym. Odwraca się. Odpowiada żonie. Chwilę później znów na mnie patrzy. Nie spodziewał się, że ja nie odwróciłem wzroku. Jego spojrzenie pełne jest zainteresowania. Intymności. Wiedzy. Czytał moją książkę. Oddech więźnie mi w gardle. Nie wiem, skąd wiem. Nagle serce pompuje krew w drugą stronę, puchnie, wali. Jest mi na zmianę zimno i gorąco. – Lucian, dobrze się czujesz? Odwracam się. To tylko moja wyobraźnia. Stres powodowany ślubem. Zbyt pachnące powietrze. Rzędy gapiących się na mnie ludzi. Ozdobna wskazówka zegara, która pełznie ku pełnej godzinie. Nie chcę na niego znów patrzeć. Ale patrzę. – Lucian? Lucian! Dokąd idziesz? Nie możesz tak… Odpycham Henry’ego ramieniem. W ścianie są drzwi, prowadzą do mniejszej salki. Nie obchodzi mnie, czy będę musiał wyjść przez okno. Henry coś mówi. Nie patrzę na niego. – Zaraz wracam. – Ale Honour będzie tu za dwie minuty. Zamykam przed nim drzwi.

Jestem w alejce obok budynku. Idę na ślepo do jej końca. Nagle jestem tuż przed frontem, gdzie szerokie schody prowadzą do głównego wejścia. Staje tam powóz. Blada postać w koronkach wysiada na bruk i prawie się potyka. Wiatr rozpościera jej suknię niczym białą flagę. Pan Ormonde ją podtrzymuje i prowadzi po schodach. Podmuch unosi welon. Widzę zarumienione policzki. Błyszczące oczy. Drobną dłoń w koronkowej rękawiczce, a w niej bukiet róż. Błysk brylantu, który jej dałem. Gdybym się pospieszył, wróciłbym, zanim ktokolwiek zauważyłby moją nieobecność. Obracam się i przechodzę przez ulicę. Na przystanku omnibusu stoi kolejka. Kilku mężczyzn gapi się na wystawę rzeźnika. Kobieta z koszykiem przewieszonym przez ramię cmoka na mnie. Odwracam się, niesiony prądem przechodniów. W twarz uderza mnie mżawka. – Dzisiejsza gazeta! – woła ktoś. – Obniżka podatków! Oprawiacz zginął w pożarze! Mężczyzna zatrzymuje się i kupuje gazetę. Podchodzę do kiosku, grzebiąc w kieszeni. Nie mam pieniędzy. Nadal w niej szperam i przesuwam oczami po kolumnach gęstego druku. „Tragiczny wypadek zeszłej nocy doprowadził do… Sekretarka, panna Elizabeth Brettingham, powiedziała, że nikt nie przeżył… W celu przyspieszenia śledztwa w kwestii przechowywania materiałów łatwopalnych…” Kioskarz wchodzi między mnie i gazetę. – Kupujesz pan czy nie? – Nie. Przepraszam. Cofam się. W każdej chwili Henry może się pojawić na schodach ratusza. Nie mam dokąd uciec. Nie mogę wrócić do domu. Utknąłem na chodniku jak w ruchomych piaskach. Podejmij decyzję. Rusz się.

Nurkuję pod łuk, który prowadzi w arkady. Przynajmniej będę pod dachem. Przepycham się obok mężczyzny stojącego w przejściu. Wyciąga rękę i łapie mnie za nadgarstek. Próbuję się wyrwać, ale jego chwyt jest silniejszy, niż się spodziewałem. Zaczynam mówić: – Nie mam żadnych… – Idziesz na wagary? – pyta mężczyzna. To Emmett Farmer. Gapię się na niego. Gdybym miał zwidy, wyglądałby tak, jak ostatnim razem, kiedy go widziałem. Albo przynajmniej byłby zarumieniony i roześmiany, zataczał się ze zmęczenia i miał koszulę rozpiętą pod szyją. Ale ubrany jest inaczej, w grubsze, cieplejsze rzeczy. Ma jaśniejsze oczy. Spokojniejsze. Przez ramię przerzucił torbę, na głowie ma wełnianą czapkę. Za nim zatrzymuje się omnibus. Sprzedawca gazet wykrzykuje treść nagłówków. U wejścia do arkad rozpryskuje się srebrnym wachlarzem marznąca mżawka. – Co, u licha…? On to powiedział czy ja? Nieważne. Nadal trzyma mnie za nadgarstek, jakby mnie zakuł w kajdanki. Chrząkam, żeby się upewnić, że głos mnie nie zawiedzie. – Co ty tu robisz? – To wolny kraj – mówi, ale na jego twarzy nie ma brawury. – Chciałem cię zobaczyć. I ją. – Waha się. – Twoją żonę. – No cóż. – Próbuję powstrzymać głupi, bolesny śmiech. – Obawiam się, że na to możesz poczekać dłużej, niż ci się wydaje. Bez sensu. Chichoczę raz, ostro, jakbym miał zaraz zwymiotować.

– Co się dzieje? Nadal powinieneś być tam. – Ruchem głowy wskazuje ratusz. – Uciekłem. – Uciekłeś? Tak po prostu? – Na ułamek sekundy zapada cisza. Może obaj myślimy to samo: że od niego też uciekłem. Ale nie daje mi czasu wyjaśnić ani przeprosić, nawet gdybym umiał. – A co z panną Ormonde? – Nie wiem. Mruży oczy. – Co? Kręcę głową. Wciąż ją mam przed oczami, w środku tego wirującego welonu, z zarumienioną twarzą. Prosiła mnie, żebym był dobry. – Lucian, co ty wyprawiasz? – Nie mogę się z nią ożenić. Ona jest dobrym… dobrym człowiekiem. Zasługuje na lepszy los. Puszcza mnie i się odwraca. Dwie młode kobiety wbiegają w arkadę. Jedna się ślizga na marmurze, druga ją podtrzymuje. Śmieją się jak klekoczące maszyny. Emmett patrzy za nimi. – I dlatego powinna być wdzięczna, że ją wystawiłeś przed ołtarzem? – Nie powiedziałem… – Spuszczam wzrok. Myślałem, że ze wszystkich ludzi właśnie Farmer zrozumie. Czuję wilgoć wewnątrz rękawiczki, ale jeszcze nie przesiąkła. Rozcapierzam palce; kozia skórka odkleja się od lepkości w mojej dłoni. – To po prostu… złe. Dla niej. Dla mnie. Czy to ważne? – A dla mnie? Czy ja też powinienem być ci wdzięczny, że mnie…? Nieważne. – Odwraca się, kiedy otwieram usta. – Powiedziałem: nieważne. Zapada cisza – pełna sprzedawcy gazet, szybkich kroków i kół zgniatających na wpół zamarznięte błoto. Honour czeka na

mnie w ratuszu. Albo ktoś już ją wziął na bok. Henry będzie mnie szukał, w panice udając, że wcale nie panikuje. Farmer wzdycha. Zdejmuje czapkę, ociera czoło wnętrzem nadgarstka, wkłada czapkę z powrotem. W końcu mówi: – Nie żartujesz, prawda? – Widziałem, jak jeden z nich na mnie patrzył. – W ustach mam kwaśny posmak. Metaliczny. – Przeczytał moją książkę. Widziałem to w jego twarzy. Obserwował mnie. – Nie chcę Farmerowi opowiadać o lordzie Latworthym i o tym, co się wczoraj wydarzyło. Cisza. Na ulicy słychać pękającą piastę wozu. Ktoś krzyczy. Ktoś inny odwrzaskuje w odpowiedzi, głośniej. Wzruszam ramionami. – I tyle. – Ktoś na ciebie popatrzył, a ty wyszedłeś z własnego ślubu. Bezsensownie ciągnę rękawiczkę. – Tak. – Nie wiedziałem, że jesteś aż taki dzielny. – Żeby zostawić Honour przed ołtarzem? Kiwa głową, by przyznać mi rację. Podmuch wiatru wpada pod arkady, rozrzuca śmieci dookoła naszych stóp. Trzęsę się. Wydawało mi się, że wyjście z ratusza coś zmieni. Opieram się o ścianę i piję z piersiówki. Podaję ją Farmerowi. Odmawia. Patrzę na swoje buty. Mżawka i błoto zatarły ich idealny połysk. – Co teraz zrobisz? – Zastawiłem trochę rzeczy mojej mistrzyni – mówi. – Mam wystarczająco pieniędzy na pociąg do Newton. Pomyślałem, że znajdę tam introligatornię. – Introligatornię? Po co? Bierze głęboki wdech i poprawia pasek torby. – Bo jestem oprawiaczem, Lucianie.

Kiwam głową. Ma rację. Ma fach w ręku. Zarobi na życie. Może żyć jak de Havilland. Dlaczego nie? – Żałuję… – Emmett przestępuje z nogi na nogę. – Przepraszam. – Nie musisz. – Osuszam ostatnie ogniste krople brandy. – Nie mogę tu zostać, Lucianie. Czy słyszę głos Henry’ego w podmuchach wiatru, czy tylko go sobie wyobrażam? Odchylam głowę i patrzę na wymyślne szybki pokrytej sadzą witryny. Tuż nad nami jest wybity znak. Gwiazda. – Wobec tego powodzenia – mówię. – Tak. Wyciągam rękę. – Dzięki, że próbowałeś mi pomóc. – Tak. – Przełyka ślinę i ujmuje moją dłoń. Nie zdejmujemy rękawiczek. Nosi pierścień, który wbija mi się w palce. Rozcięcie piecze. Nadal boli, kiedy Emmett się cofa. Ból biegnie wzdłuż ramienia jak lina. Owija mi się wokół serca i zaciska. – Żegnaj, Emmett. Kiwa głową. Nie przestaje. Chowam piersiówkę do kieszeni. Tak mi zimno. Obok nas przebiega dziecko toczące koło, zaśmiewając się. Sztywna guwernantka w żałobie idzie parę kroków za nim. Nie żegna się ze mną. Jeszcze przez jeden wdech patrzy mi w oczy. Potem odwraca się i rusza w dół arkad, odchodzi ode mnie. Osłaniam twarz przedramieniem. Pewnie wyglądam, jakbym płakał. Nieważne. Powinienem był zostać w ratuszu. Byłoby już po wszystkim. Koszula mnie drapie. Buty otarły mi kostki. Mój oddech

śmierdzi brandy. Nie jadłem śniadania i alkohol już uderzył mi do głowy. Mógłbym zastawić zegarek. Iść do baru i się schlać. Wejść do rzeki. Nie, oczywiście, że nie. Iść do domu. Kiedy z niego rano wychodziłem, girlandy nad schodami już więdły. Czerwone płatki opadały, kiedy je mijałem. Puste pokoje, zwiędłe kwiaty. – Czekaj! Czekaj! – Ktoś biegnie arkadą i krzyczy. Otwieram oczy. Wszystko rozpada się w kalejdoskop kolorów. Mrugam. To Emmett. Rzuca torbę na ziemię i łapie mnie za ramiona. – Coś ty powiedział? – Co? Kiedy? – Powiedziałeś, że ktoś przeczytał twoją książkę. Próbuję się wyszarpnąć, ale jest ode mnie silniejszy. – Tak. Lord Latworthy. Dlatego właśnie… – Lord Latworthy. Lord Latworthy przeczytał twoją książkę. Jesteś pewien? – Tak. Wpatruje się we mnie. Wcale mnie nie widzi. Krew pulsuje mi w żyłach. – I był tam. Na twoim ślubie. Jest tam – wskazuje za siebie – teraz? – Tak. Dlaczego? Uderza się w czoło dłonią. – Ale ze mnie idiota. Chodź, wiem, gdzie on mieszka. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, co do mnie powiedział. – To, że ją przeczytał, nie znaczy, że nadal ją ma. – Sam mu ją dostarczyłem. Powinienem był się zorientować. – Oddycha, prawie się śmiejąc, i łapie mnie za nadgarstek. –

Przestań się kłócić, Lucianie. – Zaczyna biec. Prawie upadam, kiedy mnie za sobą ciągnie. – Nie mamy dużo czasu. Ruszaj się.



XXVII Dorożka podwozi nas pod bramę, jakąś milę za miasto. Wzdłuż drogi biegnie ciemny kamienny mur, wykończony rzędem żelaznych grotów. Za nim porośnięty parkiem teren wznosi się ku domowi. Na pokrytej śniegiem trawie stoją nagie dęby. Brama jest wielka, z kutego żelaza, ozdobiona liśćmi i winogronami. Na czarno-białym tle wygląda jak parodia lata. Zatrzymujemy się. Ogarnia mnie nagła panika. W kieszeniach mam jedynie piersiówkę i zegarek. Farmer płaci. Kiedy dorożka odjeżdża, on spogląda na mnie. Bez słowa znów sięga do kieszeni. Wyciąga ku mnie monetę. – Nie chcę jej. Upuszcza monetę do rynsztoka. Utyka tam krawędzią do góry wśród topniejącego śniegu, niemal niewidoczna. Coś się zmieniło w jego ruchach. Ma światło w oczach, nawet kiedy się nie uśmiecha. Mówi jedynie:

– Rusz się. Musimy się spieszyć. – A jaki mamy plan? – Wchodzimy. Znajdujemy twoją książkę. Wychodzimy. Zanim lord Latworthy wróci z twojego ślubu. Latworthy może już jechać do domu. Ile mu to zajmie? Wyobrażam sobie ratusz. Rosnący niepokój. Nie, rosnące rozbawienie. Mężczyźni wymieniają spojrzenia. Skrywane uśmieszki. Kwiaty i pióra drżą, kiedy kobiety pochylają ku sobie głowy i szepczą. Kiedy Henry wróci, promieniując porażką, zwołają naradę wojenną. Mój ojciec i Ormonde’owie. Dwadzieścia minut? A potem trzeba wszystko wyjaśnić gościom… Jeśli będziemy mieć szczęście, przetrawianie informacji spowoduje kolejne opóźnienie. Plotki. Spekulacje. Potem i tak pójdą na śniadanie. Niektórzy przyjechali z daleka. Kopię górkę błotnistego śniegu i brudzę sobie cały but. Farmer dotyka mojego ramienia. – Nie myśl o tym. – Nie potrafię. – Chodźmy. – Rusza podjazdem. Po obu stronach rozciągają się łąki. Pagórki śniegu, który jeszcze nie stopniał, zjadane są przez morze brązowej trawy. Jeśli ktoś spojrzy z wyższych pięter domu, natychmiast nas zobaczy. Chmury wiszą nad nami jak sufit. Za każdym razem, kiedy podnoszę wzrok, wydaje mi się, że opadły niżej. Wejść. Znaleźć książkę. Wyjść. Proste. Podjazd zakręca. Prowadzi nas poprzez zagajnik na szczyt wzgórza. Dom zbudowany jest z tego samego ciemnego kamienia co mur. Wygląda jak forteca. Przed nim stoi sucha misa alabastrowej fontanny. Syrenki pokryte są zieloną patyną. Przyspieszam, by dogonić Emmetta. – Czekaj!

– Chodźże. – Skręca w lewo, ku tyłom domu. Podwórzec przed stajniami jest ogromny, dwa razy większy niż u mojego wuja. Zewsząd spoglądają na nas okna. Kamienie błyszczą od wilgoci. Mężczyzna w ubraniu roboczym spogląda na nas z przeciwległego rogu. Zamieram. Patrzy na nas przez chwilę, a potem wraca do polewania kamieni wodą z wiadra. Emmett kiwa na mnie: – Co się dzieje? – On nas widział. Emmett wzrusza ramionami. Przechodzi przez podwórzec do drzwi. Idę za nim. Dzwoni. – Emmett. – Rozglądam się. Za chwilę ktoś zapyta, co my tutaj robimy. Mężczyzna z podwórza znów na mnie patrzy. Bierze puste wiadro i odnosi je do szopy. Gwiżdże. Dźwięk jest zbyt głośny. Emmett marszczy brwi. – Co? – Nie możemy po prostu zadzwonić do drzwi i zapytać, czy możemy złupić bibliotekę. – Będzie dobrze. Zaufaj mi. Kroki w korytarzu. Podłoga jest z kamienia. Odciągam go od drzwi. Zatacza się. – Lucian, co ty wyprawiasz? – Chodźmy do frontowych drzwi. Spróbuję przekonać lokaja. Nigdzie nie wejdziemy przez drzwi dla służby. – Czekaj, zaufają ci, bo masz na sobie modną kamizelkę? – Lepsze to niż twoje próby… Drzwi się otwierają. Wygląda zza nich służąca w brązowej sukni i szarym fartuchu. Na nadgarstkach ma brudne zarękawki i trzyma upaćkaną szmatę. – Sally – mówi Emmett. – Pamiętasz mnie? Jestem od

de Havillanda. W zeszłym tygodniu przyniosłem pudła. Gapi się na niego. Usta ma otwarte w bezgłośne O. Emmett robi krok w przód. Dziewczyna piszczy i prawie potyka się o wycieraczkę. A potem, jakby dźwięk ją odblokował, szepcze: – Pan Emmett? – Tak. Słuchaj… – Pan nie żyje. Mówili, że pan nie żyje. Pan Enningtree powiedział, że było w gazecie… Emmett mruga. – Zdecydowanie żyję. – Rozkłada szeroko ramiona, torba zjeżdża mu na łokieć. – Patrz. – Ale… – Dziewczyna zacina usta. Potem patrzy na mnie. Marszczy brwi. Podskakuje lekko, jakby nie była pewna, czy powinna dygnąć. – W porządku… Chyba… Ale co pan tu robi? Pan Enningtree nic nie mówił o dostawie. – Sally, posłuchaj mnie. Muszę porozmawiać z lordem Latworthym. To ważne. – Nie ma go. Pojechał na ślub. – Znów na mnie patrzy. Ukradkiem wyjmuję różę z butonierki i wsadzam do kieszeni. – Zaczekam. Zaprowadź nas do biblioteki. Poradzimy sobie sami. – Muszę zapytać pana Enningtree… Nie mogę pana po prostu wpuścić, jest pan tylko czeladnikiem… To znaczy, nawet pan de Havilland musi się wcześniej umówić. – Nie rób tego. To musi pozostać tajemnicą. Proszę, Sally. – Tajemnicą? Moja pozycja nie jest tego warta. – To sprawy oprawiaczy. Dajże spokój. Przecież mnie znasz. Proszę. Patrzy na niego, marszcząc brwi, a potem na mnie.

– Nie. Zapada cisza. Sally zwija szmatkę w węzeł. Czuję polerkę do sreber. Różowa pasta wlazła jej w skórę wokół knykci. Na chwilę z żalem opuszcza głowę. A potem zaczyna zamykać drzwi. Emmett wsadza między nie stopę. – Zaczekaj. – Przepraszam, panie Emmetcie. Nie mogę. – Spójrz na mnie. – Zbliża się do niej. Dziewczyna stoi nieruchomo w drzwiach. Gapi się na swoje stopy. – Spójrz na mnie, Sally. Powoli podnosi głowę. Emmett się pochyla. Jego usta prawie dotykają jej ucha. Mówi cicho: – Rób, co ci każę, już. Albo odbiorę ci całe twoje życie. Wciąga powietrze. Trzepocze powiekami. – Panie Farmer, proszę pana… – Wiesz, o czym mówię, prawda? Zrobię książkę z twoich wspomnień. Nie będziesz nawet pamiętać, jak się nazywasz. – Przerwa. Oddycham płytko. Emmett powoli przechodzi przez drzwi, a Sally się cofa. – Nie chcę tego robić. Lubię cię. Ale muszę się natychmiast dostać do biblioteki. Unosi głowę. Twarz ma białą. – Proszę… nie… – Grzeczna dziewczynka. – Wchodzi w ciemny korytarzyk. Kiwa na mnie, nie odwracając głowy. – Dobrze. Idziemy do biblioteki. Jeśli będziesz pilnować, żeby nikt nam nie przeszkadzał, nic złego się nie stanie. Rozumiesz? Sally kiwa głową. Odkasłuje. – A kiedy milord wróci…?

– Wtedy przyjdziesz i powiesz nam, że wrócił. Znów kiwa głową. Cały czas nią kiwa. Nie odrywa oczu od twarzy Emmetta. Wskazuje na drugi koniec korytarza. – Czy mam pana zaprowadzić do biblioteki? – Pamiętam drogę. Wracaj do pracy. I nie mów nikomu, że tu jesteśmy. Obiecujesz? – Obiecuję. – Czeka, aż Emmett odprawi ją gestem. Potem ucieka. Kiedy dociera do drzwi, długo nie radzi sobie z klamką, aż wreszcie ją przekręca. A potem drzwi się za nią zamykają. Emmett wypuszcza powietrze. Schyla się i opiera o ścianę. Trzęsie się równie mocno jak ona. Po chwili się prostuje. – Chodź. Wydaje mi się, że to tędy. Może powinienem był jej kazać nas tam zaprowadzić. Nie przemyślałem tego. – Otwiera przypadkowe drzwi. Identyczny korytarz niknie w ciemności jak tunel. Pomalowany jest na zielono i kremowo, jak pomieszczenia dla służby u mnie w domu. Emmett idzie szybko i liczy drzwi. W końcu zatrzymuje się i otwiera kolejne. Klnie pod nosem. Kolejne. Łapie mnie za ramię i ciągnie za sobą. Jesteśmy w głównym holu. Po lewej mamy wielką klatkę schodową z marmurową balustradą. Po prawej otwiera się widok na bawialnię. Przemieszczamy się długą, szeroką galerią wykładaną kwadratami światła. Na ścianach wiszą wielkie obrazy. Bitwy. Polowania. Obnażone zęby i krew. Podchodzimy do ostatnich drzwi na końcu. Serce mi wali od wysiłku, który wkładam w to, aby nie rzucić się biegiem. Emmett otwiera drzwi. Wzdycha wolno. Robi krok w bok, jak lokaj, i puszcza mnie przodem. A potem wchodzi za mną. Biblioteka to wysoki, jasny pokój. Strzeliste arkadowe okna po jego dwóch stronach wyglądają na aleję wysadzaną drzewkami cytrynowymi. Resztę ścian pokrywają półki z książkami. Więcej tu książek, niż mieliśmy w szkole.

Błyszczące spiralne schody prowadzą na antresolę nad naszymi głowami. Kominek wyrzeźbiono z białego marmuru. Pulchne cherubiny trzymają ciężkie tomy na tłuściutkich kolanach. Nimfy o wielkich oczach wyglądają przez winorośle. Satyrowie piszą. W kominku dopala się ogień, jeszcze się tli. Po jego obu stronach stoją wiadra przeciwpożarowe wypełnione piaskiem. W fotelu stojącym na dywanie przed kominkiem zachował się kształt czyjegoś ciała. Wyobrażam sobie, jak Latworthy pił tutaj kawę, zanim pojechał na mój ślub: rozluźniony, rozbawiony, przerzucał leniwie strony mojej książki. W moich trzewiach pulsują zmieszane ze sobą nadzieja i wstyd. Ale jeśli rzeczywiście czytał moją książkę, odłożył ją na półkę. Wszystko tutaj jest na swoim miejscu. Pod oknami stoi biurko. Odsuwam lekkie drewniane krzesło i siadam. Mam dłonie śliskie od potu. Emmett zamyka drzwi i zasuwa zasuwę. Śmieje się cicho. W końcu zdejmuje rękawiczki i odsuwa włosy z twarzy. Miałem rację, nosi pierścionek. To szeroka, srebrna obrączka z niebieskozielonym kamieniem. Taki, jaki nosiłby de Havilland albo mój ojciec. Nie jest brzydki, ale zaskakujący. Wczoraj go nie miał; musiał go skądś ukraść. Odwraca się do mnie. – Lucian? Co się dzieje? Otwieram jedną szufladę w biurku. Jest pełna kremowego papieru. Druga jest zamknięta. – O co chodzi? Dobrze się czujesz? Przechylam kałamarz. Jest prawie pusty. Trzymam go nieruchomo, zastanawiając się, czy widzę w nim atrament, czy cień. Odkasłuję. – Zrobiłbyś to? – Zrobił co? – Oprawił ją. Pokojówkę. Gdyby odmówiła… – O czym ty gadasz?

Odstawiam kałamarz. Obracam się do niego. Panuję nad głosem. – Zagroziłeś, że odbierzesz jej wszystkie wspomnienia. Nawet imię. Mruga. W kącikach ust pełza mu uśmiech. – Oczywiście, że nie. Nie mógłbym. – Groziłeś jej, że to zrobisz. – Nie. Chodzi mi o to, że nie byłbym w stanie. To niemożliwe. Człowiek ci musi pozwolić się oprawić, nie możesz po prostu… Jestem oprawiaczem, a nie magiem. – Ale… – Potrzebujesz zgody. Zawsze. Nawet Nell musiała się zgodzić. – Myślałem… – Głos mi się łamie. Orientuję się, że poprawiam krawat. Sprawdzam spinki w mankietach. Są brudne. Burczy mi w brzuchu. – Dobrze. To dobrze. – Nie myślałeś chyba… Lucian, serio? – Nie, skąd. Po prostu wolałem się upewnić, to wszystko. – Jasne. Lepiej mówić o tym wprost. – Drapie się po głowie i odwraca wzrok. – Nie śmiej się. Skąd miałem wiedzieć? – Nie śmieję się – odpowiada. Oczy ma jasnobrązowe, jak deszcz padający na rosnący las. – Nie skrzywdziłbym jej. Gdzieś bije zegar. Zrywam się na nogi. Emmett prostuje się i rozgląda. Nagle jego twarz się zmienia: jest skoncentrowana, czujna. Nie mamy dużo czasu. – Doskonale. – Obraca się w kółko na pięcie. Też się rozglądam. Otwieram usta. Ale nie ma sensu nic mówić. Obaj widzimy, ile tu jest książek. Zaczynam przeglądać najbliższą półkę. Nazwiska. Nazwiska i nazwiska. Każde może

być moje. – Nie są ustawione w żadnym porządku. – I tak są za stare. Twoja książka jest oprawiona w jedwab, nie w płótno ani w skórę. Jest szarozielona. – Przesuwa palcem po grzbietach książek na najbliższej mu półce, tak szybko, że nie może czytać tytułów. Spogląda przez ramię. – Będzie dobrze. Znajdziemy ją. Rozglądam się. Setki książek. Tysiące. – Nie… nie… nie… – Idzie w bok. Jego paznokcie stukają po książkach. W ciszy dźwięk wydaje się tak głośny, jakby dziecko patykiem przeciągało po ogrodzeniu. Zegar znów bije. Minęło piętnaście minut. Patrzymy na siebie. – Muszą być ustawione w jakimś porządku. Nie są ułożone alfabetycznie. Muszą być… Wzruszam ramionami. Nie mogę myśleć. Cofa się i ogląda półki. – Szukaj po kolorze. O ile nie owinął wszystkich w obwoluty… – Urywa, jakby myśl była zbyt ponura. – Obiecuję, że ją znajdziemy. Musimy szukać. Nie możemy się poddać. Kiwam głową. Pierwsze powozy muszą już odjeżdżać spod ratusza. Co teraz robi Honour? Co robi mój ojciec? Lord Latworthy będzie wracał do domu. Unoszę głowę i wyglądam przez okno. Nie widać podjazdu. Tylko aleję wysadzaną nagimi drzewkami cytrynowymi, których gałęzie celują w niebo jak czarne pióra. Brązowawa trawa. Pagórek śniegu, którego krawędzie pokryte są sadzą. Znikąd pojawia się kruk. Jego krakanie przypomina darcie materiału po kawałeczku. – Na co czekasz? – pyta Emmett. Odwracam się od okna. Patrzy na mnie. Ma bladą, napiętą twarz. Zupełnie jakby zależało mu na tym tak bardzo, jak mnie. Jeśli go tu złapią, deportują go. Mnie przynajmniej ojciec

wyciągnie z więzienia. – Przepraszam. – Szukaj, dobrze? – Tak. – Idę ku spiralnym schodom. Żelazne stopnie dudnią głucho, kiedy się wspinam. Na antresoli okładki są różne. Coraz trudniej mi uwierzyć, że zauważę szarozielony grzbiet. Znów czytam nazwiska. Czuję, jakbyśmy zużywali czas jak tlen. – Cholera. Nie widzę porządnie nazwisk. Najniższa półka… Spoglądam przez balustradę. Ciągnie za zamek, próbując otworzyć szklane drzwi. – Nie bądź głupi! Stłucz je. – Tak. Masz rację. – Rzuca okiem na drzwi wejściowe. Cofa łokieć i uderza nim w szybę. Pęka z ogłuszającym, niszczącym świat trzaskiem. Cisza. Przez chwilę słyszę tupot biegnących ku nam stóp. Dociera do mnie, że to moje serce. Emmett wypuszcza powietrze. Delikatnie sięga przez dziurę w szybce i wyciąga książki jedna po drugiej. Sprawdza grzbiety, rzuca je na kupkę, sięga po kolejne. Kurczy się. – Nie. – Szukaj dalej. Ale on jest jak rzeźba, zastygł, patrząc na książkę, która otworzyła się w jego dłoni. – Czy ty to czytasz? Zamyka ją z hukiem. Zatacza się. – Przepraszam… Nie mogę… Nie chciałem… – Opiera się o biurko i odkłada książkę. – Pochłania mnie i wszystko widzę. Przepraszam.

– Farmer, do cholery! – Powiedziałem, że nie mogę nic na to poradzić! Jestem oprawiaczem, wciąga mnie. – Jest jeszcze bledszy. – Przynajmniej wiemy, że to oryginały. Odwracam się do półek. Nazwiska, nazwiska, nazwiska. Nie moje. Nagle widzę Darnay i przeszywa mnie prąd. Ale to Elizabeth Sassoon Darnay. Sassoon to nazwisko panieńskie mojej babki. Była dla nas wszystkich zimna, odległa, wyniosła, nie zatrzymywała się, przemierzając pokoje w poszukiwaniu czegoś, czego nigdy nie znalazła. Ale jej książka jest inna. Ładna. Na brązowej skórze wiją się złoto-niebieskie irysy. Przyciskam palec do szkła. Chcę wiedzieć, co jej się przytrafiło. Ale nie mam na to czasu. Emmett wchodzi na schody za mną. Przesuwam się, chcąc go przepuścić. Nie przechodzi. Opiera się o barierkę na górze. Ma zamknięte oczy. Jego twarz jest biała. – Farmer? Co się dzieje? – Nic mi nie jest. – Wyglądasz, jakbyś był chory. – To te wspomnienia. Lasy pełne dzwonków… Ślub jego córki… – Łapie mój wzrok i próbuje się uśmiechnąć. – To straszne, to wszystko. Ukradli całe jego życie. – Tak. – W głowie mam Williama Langlanda leżącego w rzadkiej trawie. Motyle tańczące w gorącym powietrzu. Bezchmurne niebo nad jego głową. To, jak unosi welon swojej narzeczonej, pochyla się, by pocałować piegi w kąciku jej warg. Odwracam się i krzyżuję ręce na piersi. W suchych ustach czuję kwaśny posmak. Emmett się porusza. Nie odwracam się. Nie chcę, żeby zobaczył wyraz mojej twarzy. Nadal czuję, jak mnie obejmował tej nocy, którą spędziliśmy razem, powolne ciepło wsączające mi się w kości. Ale tego już nie ma. Skończyło się. Patrzę na stiuk

na suficie. Zwieszają się z niego zamrożone białe owoce, tak twarde, że połamałbyś sobie na nich zęby. Nagle rusza ku mnie. Odruchowo się obracam, gotowy się do niego przytulić. Mam zamiar coś powiedzieć. Nie wiem co. Przepycha się obok mnie. Wpadam na regał. – Tutaj jest. Myślę… tak! Przez chwilę nie wiem, o czym mówi. – Twoja książka. Jest tutaj! – Szarpie za klamkę regału. – To pewnie te nielegalne. Te, których autorzy nadal żyją… Albo ich rodziny… Patrz. Ma rację. Szarozielona, z moim nazwiskiem wytłoczonym na srebrno wzdłuż grzbietu. Lucian Darnay. Powinienem być zadowolony, ale czuję ogarniające mnie fale zimna. Może nigdy naprawdę nie wierzyłem, że istniała. Odwracam wzrok. Pozwalam oczom spocząć na nimfach wyrzeźbionych na kominku. Ich gładkich udach i rozwartych wargach. Na satyrach leniących się ze wzniesionymi piórami w dłoniach. Chrząkam. – Doskonale. Weź ją i chodźmy. – Jasne, a co sądzisz, że próbuję… – Urywa. Ciągnie za klamkę. Napiera na nią całym ciężarem ciała i syczy z wysiłku. Odpycham go. – Dlaczego marnujesz czas? Po prostu stłucz szybę! Krata. Żelazna krata, tuż za szybą. Gapię się na nią. Metal jest ciemny i ozdobny. Utkany jest z pnączy, spiral i pąków. Wygląda jak rosnąca roślina. Albo martwa roślina. Kraty są zbyt gęste, żeby cokolwiek zdołało się przez nie przedostać. Zegar znów bije. Emmett patrzy na mnie i z powrotem na regał.

– Jakoś ją wydostaniemy. – Jakoś? – Tak. Stłuczemy szybę i… Może nam się uda… – Urywa. Cisza lepiej odpowiada na moje pytanie niż słowa. Biorę głęboki wdech. Przez chwilę wszystko wygląda jak trompe l’oeil, malarstwo iluzjonistyczne: stiuki, książki, meble. Jak stary domek dla lalek Lisette. Nawet niebo i drzewa za oknem przypominają rysunek na papierze przyciśnięty do szyby. A ja mógłbym być z wosku i drewna. Odwracam się do niego plecami. – Zbierajmy się. – Schodzę spiralnymi schodami. Nie podąża za mną. – Zostaw ją, Farmer. – Co? Nie możesz… Nie poddawaj się. Lucian! – Patrzy w dół nad balustradą, na ogień na kominku. – Czekaj, czym ja się przejmuję? Przecież nie musimy jej wyjmować. Jeśli stłuczemy szybę, możemy ją spalić w środku. Daj mi szczypce i jedno z wiader z piaskiem, nie chcę puścić z dymem całego domu. – Nie. – Dalej! Jeśli lord Latworthy wróci… – Powiedziałem: nie! – Cisza. Zadowolony z siebie cherubinek nad kominkiem chichocze z cudzych tajemnic. – Nie rozumiem – mówi w końcu Farmer. – To po co tu przyszliśmy, jeśli nie po twoją książkę? Wciągam powietrze w płuca. – Chcę tę książkę – mówię. – Chcę ją mieć w bezpiecznym miejscu. Chcę ją trzymać z dala od ludzkich oczu. Chcę mieć pewność, że nikt jej nie przeczyta. To wszystko. – A nie chcesz wiedzieć? – Nie. Znów cisza. Patrzę w górę. Opiera się o balustradę, włosy

spadają mu na twarz, policzki ma zarumienione. Ubrany w brązowy płaszcz, ze skórzaną torbą przewieszoną przez ramię, nie pasuje do tego miejsca. Jest złodziejem. Oprawiaczem. Nie wiem nawet, czego chce. Mówi cicho: – Dlaczego nie? – Chodźmy już. – Patrzę na drzwi, ale na samą myśl o spotkaniu kogoś się trzęsę. Obracam się do okna. Tuż za nim po chodniku skacze sroka. Trzyma w dziobie coś błyszczącego. Robię krok ku niej. Nie. Wyobraziłem to sobie. W skroniach czuję ucisk migreny. Otwieram najbliższe okno. Jest wąskie, ale da się przez nie przecisnąć. – O co chodzi? – Pauza. – Nie ma się czego bać… – Naprawdę? – Obracam się. – Widziałem cię, kiedy spaliła się twoja książka. Myślałem, że umierasz. – Chodziło mi o wspomnienia. – Ani się waż…! – Milknę. Obaj patrzymy na drzwi. Ciągnę ciszej: – Cokolwiek zrobiłem, podjąłem decyzję, żeby się tego pozbyć. Podjąłem decyzję. To, co robi mój ojciec… Musiałem zrobić rzeczy gorsze niż on, gorsze niż cokolwiek, co mi przychodzi do głowy… Więc ani się waż mówić mi, że powinienem chcieć, żeby to wróciło. – Mówię tylko… – Urywa. Przez chwilę w uszach słyszę ostry pisk, jakby zamierzał powiedzieć coś, czego nie usłyszę. – Nie musisz się bać. Obiecuję. Spal ją. – Przestań mi mówić, co mam robić! – Krzywi się, jestem z tego zadowolony. – To moje życie, Farmer. To ja wybieram. – Proszę, Lucian. Zaufaj mi. – Zaufać ci? – wypluwam te słowa. Pamiętam, jak płakał i wymiotował, kiedy go pierwszy raz widziałem. Teraz patrzy na mnie tak, jak ja patrzyłem na niego wtedy. Z litością, pogardą i niedowierzaniem. To spojrzenie boli tak bardzo, że mi dech odbiera. – Dlaczego mam ci ufać? Bo się raz rżnęliśmy?

Opiera się o balustradę, nie widzę jego twarzy. Robię krok ku niemu. – Myślisz, że wiesz lepiej ode mnie? Nell nie żyje. De Havilland nie żyje. Przez ciebie. Powiedz mi, dlaczego mam ci zaufać? I mimo wszystko mam nadzieję, że mi odpowie. Podnosi głowę i patrzy mi w oczy. Ale nie odpowiada. Przez chwilę mam wrażenie, że go już tu nie ma. Odszedł gdzieś, gdzie nie mogę za nim podążyć. Odwracam się do uchylonego okna. Otwieram je tak szeroko, jak się tylko da. Sroka odlatuje. Jej pióra lśnią zielono i niebiesko, jak czarna perła. Od zimnego powietrza łzawią mi oczy. Wspinam się na parapet, przewieszam jedną nogę przez okno i schylam się pod framugą. Ląduję na grządce z bolesnym, nieeleganckim stęknięciem. Boli mnie bok żeber, bo je obiłem o framugę okienną. Rozglądam się, ale nikogo nie widać. Ruszam ścieżką pomiędzy szkieletami drzewek cytrynowych. Słyszę za sobą stukanie okna, przez które wychodzi Emmett, i skrzypienie zmrożonych roślin pod jego butami. Biegnie za mną. Idę przed siebie. – Dokąd się wybierasz, Lucianie? Z powrotem do ratusza? Wzruszam ramionami. Nie mogę na niego spojrzeć. Patrzenie na niego byłoby jak rozmyślne włożenie dłoni w ogień. Zrównuje się ze mną. Dyszy. – A co z twoją książką? Wolisz zostawić ją tutaj? – Przynajmniej wiem, gdzie jest. Namówię ojca, żeby ją odkupił. Parska. – A twój ojciec po dzisiejszych wydarzeniach na pewno spełni każdą twoją zachciankę. Nadal na niego nie patrzę. Parę mil stąd ratusz się opróżnia.

Ojciec żegna się z gośćmi, żartuje, komplementuje panie, uśmiecha się, jakby wszystko poszło dokładnie po jego myśli. Za chwilę będę musiał wracać do domu. – Mógłbyś też poprosić lorda Latworthy – ciągnie Emmett. Łapie mnie za ramię i obraca ku sobie tak, że muszę spojrzeć mu w oczy. Uśmiecha się do mnie ostro, pogardliwie. – Gdyby był na twoim weselu. Jestem pewien, że bez mrugnięcia okiem ci ją odda, jeśli tylko mu powiesz, że chcesz ją z powrotem. Przed oczami pojawia mi się twarz Latworthy’ego: żarłoczna, drapieżna, ciekawska. Dlatego mnie wczoraj wieczorem pragnął. Byłem obiektem badań. Przełykam ślinę, zdeterminowany, żeby nie pokazać Emmettowi, jak źle się czuję. – Może i odda – odpowiadam. – Może dojdę z nim do jakiegoś porozumienia. Coś w tonie mego głosu sprawia, że Emmett mruga i milknie. – Dobrze – mówi powoli. – A potem co? Nawet jeśli położysz na niej ręce… Co z nią zrobisz? Będziesz trzymał w skarbcu bankowym, ukrytą przed ludzkim wzrokiem? – Dokładnie tak! – I leżał, nie mogąc zasnąć, bo się będziesz martwił, kto jeszcze ma klucz? Wstaniesz w środku nocy i pójdziesz przez pół Castlefordu, żeby sprawdzić, czy nadal tam jest? Znów się oprawisz, żebyś mógł spać? – Skarbce w banku tak nie działają, nie wchodzisz tam i nie otwierasz ich, kiedy ci się zachce… Chyba mnie nie słyszy. – Będziesz się bał. Będziesz się ciągle bał. Zawsze. Czy tego właśnie chcesz? Zmuszam się, żeby spojrzeć mu w oczy. – Nic mi nie będzie – mówię. Puszcza mnie. Cofa się. Ramię mnie boli w miejscu,

w którym mnie trzymał. – I co teraz zrobisz? – pyta i wiem, że już nie mówi o mojej książce. – O mnie się nie martw. Jak sądzę, jestem w stanie złagodzić swój strach i nienawiść do siebie alkoholem i przypadkowymi związkami. – Przestań, Lucian. – Co cię to obchodzi? Wyjeżdżasz do Newton szukać pracy. Już nigdy mnie nie zobaczysz. Otwiera usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale w końcu tylko kiwa głową. Bawi się paskiem swojej torby. Podmuch zimnego wiatru ciska nam w twarze kawałki gałęzi i liści. Odchodzę. Nigdy w życiu tak mnie nie piekły oczy. Ruszam kulawym truchtem; chcę się od niego jak najbardziej oddalić. Ale parę kroków później dociera do mnie, że za mną nie idzie. Odwracam się. Biegnie z powrotem do domu. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, co robi. A potem rzucam się za nim, ślizgając się po śliskiej od błota trawie. – Hej! – wrzeszczę. Nawet nie zwalnia. Podciąga się przez okno, przeklina i wpada do pokoju, trzymając się za łokieć. Kiedy ja włażę przez okno, on już kuca przy kominku i grzebie w palenisku szczypcami. – Nie możesz – mówię. – Nie powstrzymasz mnie. – Wstaje, trzymając w szczypcach płonący kawałek węgla. Sięgam ku niemu i instynktownie robi krok w tył, odsuwając ode mnie węgielek. – Zakazuję ci – mówię. Unosi brwi i mija mnie, trzymając szczypce z daleka ode mnie. Węgiel nadal płonie, płomień trochę się zmniejsza w przeciągu. – Hej, sam mówiłeś, a co

ze zgodą? – Nie słucha mnie. – A co z innymi książkami? Jeśli podpalisz moją… Farmer! Rusza po schodach. Łapię go za ramię. Wyrywa się i wykrzywia, bo węgiel prawie wypada. Znów próbuję go złapać, pokonuje dwa stopnie naraz. – Powiedziałem, że ci zakazuję! – Puszczaj! – Ale ciągnę go w dół. Kołysze się na krawędzi stopnia, próbuje złapać poręcz i nie trafia. Zatacza się w tył, prawie w moje ramiona. Pochylam się nad nim, próbując dosięgnąć szczypców. Walczy, by je ode mnie odsuwać. Wbijam mu kciuk w ramię, aż jęczy; ale kiedy mi się wyrywa, zaczyna się śmiać. Szamoczemy się, kołysząc się na tym samym wąskim stopniu. To prawie taniec. – Daj spokój, pozwól mi… Jakie to głupie… – śmieje się. Walę go w twarz. Upada na kolana. Szczypce przelatują przez dziurę w balustradzie, a węgielek toczy się po podłodze, siejąc skry. Emmett syczy przez zęby. Robię jeden bezradny krok w dół, potem drugi, aż wreszcie znajduję się na ziemi. Przynajmniej nie krwawi. Patrzę, jak się podnosi. Jego spojrzenie biegnie ku szczypcom na podłodze, a potem ku mnie. Obaj ruszamy się w tej samej chwili. Kiedy skacze do szczypców, rzucam się przed niego. Szarpiemy się, ciągniemy i odpychamy jak dzieci. Wyswabadza jedną rękę z mojego chwytu, ale mnie nie uderza. Ciągnie mnie za to bezskutecznie za palce, próbując odczepić moją dłoń od swojego ramienia. Już się nie śmieje. – Nie mamy czasu… Brakuje mi tchu, żeby odpowiedzieć. W gardle mnie pali. Popycham go w tył. Nagle ustępuje i obaj zataczamy się w kierunku okna. Czuję w ramionach impet uderzenia, kiedy Emmett zahacza nogą o biurko i opada, jęcząc z bólu. Rozluźniam uścisk. Natychmiast łapie mnie za nadgarstki i się

odsuwa. – Nie! – Rzucam się na niego, drapiąc jego ramiona, kołnierz, gardło, cokolwiek. Obraca się i kuca, próbując się uchylić. Na chwilę się zatrzymuje, patrzy mi przez ramię i przez twarz przebiega mu cień. Obracam się, żeby sprawdzić, na co patrzy, i tracę grunt pod nogami. Uderzam go łokciem w brodę. Jego głowa odskakuje i uderza o biurko. Pada na kolana, oddycha ochryple. Zapada cisza. Nie do końca. Coś skwierczy, mruczy… Ogień. To pewnie ten węgielek, który potoczył się po podłodze, albo jakaś iskra, od której zajęła się sterta rzuconych przez Farmera na podłogę książek… Nieważne, jak się zaczęło. Płomienie liżą regały, poszarpane wstęgi gorąca uderzają o szkło. Lakierowane drewno łuszczy się i czernieje. Książki płoną jak kamfora: wściekle i żywiołowo. We wnętrzu regału rozjarza się płomień i skacze coraz wyżej, aż najwyższa półka staje w ogniu. Nowe iskry pękają jak strąki nasion, zakorzeniają się, rosną. Dym bije w górę. Już mi włazi do gardła. Patrzę głupio na wiadra z piaskiem przy kominku. Już za późno. Półka się zapada. Szkło pęka. Ogień przeskakuje na nową górkę książek. Szpony płomieni rozrywają stronice. Tomy wzdychają i posyłają wspomnienia ku sufitowi w wirach błyszczącego popiołu. Próbuję odzyskać dech. – To niemożliwe… Tak szybko… – Książki chcą płonąć – mówi. – Palą się tak, bo są niestabilne, wspomnienia nie chcą zostać… – Urywa i zaczyna kaszleć. Słychać pukanie do drzwi i głos Sally, błagającej, żeby ją wpuścić. – Przestań. Musimy iść – mówi z wysiłkiem. – Już. Schylam się i łapię pogrzebacz leżący przy kominku. A potem biegnę po schodach w samo serce pożaru.



XXVIII Dym jest tak gęsty, że prawie się w nim gubię. Dławi mnie. Drapie mnie w gardle i pali w płucach. Idę wzdłuż antresoli, oślepiony łzami. Pode mną ryczy ogień. Gorąco jest jak ściana. Trzymam w garści pogrzebacz. Ciepło metalu przenika przez skórę mojej rękawiczki. Słyszę, jak w pobliżu pęka szkło. Ciemne gwiazdy mrowią się i pulsują. Nie mam czasu myśleć. Zataczam się na półkę. Próbuję się wyprostować. Nagle znikąd pojawia się ból. Uderza w moje ramię. Żelazna krata. Szkło pękło, pręty są gorące. Przepalają mi rękawiczkę. Ale to oznacza, że jestem we właściwym miejscu. Gdzieś tutaj jest moja książka. Półka na wysokości oczu. Robię zamach pogrzebaczem i uderzam w kratę. Drży. Krzyki. Zdezorientowane głosy. Farmer woła mnie po imieniu. Biegnie po schodach. Znów uderzam kratę. Nie mogę złapać tchu. Kaszlę i kaszlę.

W środku jestem cały poparzony. Gwiazdy kłębią mi się przed oczami. Próbuję mrugać, żeby się ich pozbyć. Jeszcze raz. Ale to na nic. Wsadzam pogrzebacz między pręty i przekręcam. Wieszam się na nim całym ciężarem. Nie odpuszczę. Jeśli kraty nie pękną, będę próbował tak długo, aż mnie dym zadusi. Przynajmniej będę nieprzytomny, kiedy antresola się zapadnie. Nie poczuję płomieni. – Lucian! Lucian! Serce mi się męczy. Wybija rytm jak pęknięty bęben. Każde kaszlnięcie rozrywa mi płuca coraz bardziej. Usta mam pełne flegmy, która smakuje sadzą. Krata ustępuje. Prawie upadam. Przyciskam się do regału. W szarej mgle, która wypala mi oczy, pływają kolory. Odginam krawędź kraty wystarczająco, aby wsadzić za nią rękę. Szperam po grzbietach. Rękawiczki przepaliły mi się na czubkach palców. Tam gdzieś jest moja książka. Czy ją rozpoznam, kiedy jej dotknę? Książki spadają na podłogę. W dymie tracę orientację. Ktoś szepcze słowa miłości. Zapach fiołków. Wysoki, mdlący skrzek płonącego drewna. Ktoś gdzieś krzyczy. Podłoga się ugina. Chmury ciemności grożą, że mnie pochłoną. Oddycham kwasem. W głowie mi się kręci. Książki są ciepłe. Są żywe. Za chwilę wyślizgną mi się z palców i skoczą w ogień. Płoną tak szybko. Chcą płonąć. Spadam. Spadam całą wieczność. Uderzam w podłogę. Czas się zapętla: ląduję, znowu spadam. Ból unosi mnie jak przypływ. Łapię oddech. Siadam. Uświadamiam sobie, że żyję. W głowie mi się kręci. Jestem na podłodze. Tu na dole jest więcej przestrzeni między kurtynami dymu. Widzę więcej półek i stiuków na suficie. Kolory inne niż ognisty rudoczerwony i pusta szarość. Słychać nagły trzask drewna. Książki

szeleszczą i upadają. A potem w górę bucha nowa kolumna dymu. Wzbiera i rozlewa się na suficie. Szare opary tańczą mi przed oczami. – Lucian. – Ochrypły głos na tle ryku i syku ognia. Śmiech jak łkanie. Kogoś coś boli. Emmett. – Do cholery – mówi – czy ty próbujesz się zabić? Mrugam, żeby odpędzić łzy, i patrzę w górę zmrużonymi oczami. Schody nadal stoją, po prostu zapadł się kawałek podłogi na antresoli… – Stój! – Łapie mnie. – To niebezpieczne, musimy iść, proszę! Śmieję się. To boli. W żyłach pulsuje mi gorąco. – Próbują wyważyć drzwi. – Na korytarzu na zewnątrz słychać krzyki. Mężczyźni. Drzwi trzęsą się we framudze. – Ten zamek długo nie wytrzyma. – Nie wyjdę stąd bez swojej książki! – Wyrywam mu się, a on się zatacza. Wciąż mnie trzyma, ale jego uścisk jest słaby, jakby tracił siły. Gdybym go teraz porządnie walnął, puściłby mnie. – Słuchaj – podnosi głos. – Daj jej się spalić. Jeśli poprosisz mnie później, bym cię znów oprawił, zrobię to, obiecuję, że to zrobię. Oczy mi łzawią. Podnoszę wzrok. Płomienie tańczą w dziurze na antresoli, karmazyn i złoto błyszczą przez mgłę. Regał ze stłuczoną szybką zapali się następny. – Jak myślisz, Lucian, co zrobiłeś? Za co warto umrzeć? Otwieram usta i wpada w nie dym. Po twarzy płyną mi piekące łzy. Myślałem, że wiem, czego się obawiam – może morderstwa. Ale jak mogłem sądzić, że ono jest najgorsze? Teraz, wśród oślepiającego gorąca i dymu, kiedy ogień ryczy, a w drzwi uderzają pięści, czuję się tak, jakby coś we mnie – ostatnia bariera ochronna – puściło. Umysł zalewają mi fragmenty koszmaru, żywe, prawdopodobne, obrzydliwe. Prawdziwe wspomnienia są wystarczająco złe: przekrwione oczy

Nell zwisającej z pętli, którą sama zrobiła, pokojówki o pustych twarzach, atakowany de Havilland, mój ojciec… Ale za nimi kryją się cienie gorszych rzeczy. Rzeczy, które mógłby zrobić mój ojciec, czynów, do których mógł mnie zmusić. Czynów tak zdeprawowanych i złych, że ledwie je sobie wyobrażam. Tylko ledwie… Ale skoro umiem je sobie wyobrazić, to jestem zdolny do ich popełnienia. Walczę o oddech. Twarz mam mokrą. – Nie rozumiesz. Jestem… Gdybyś tylko wiedział… Przyciska usta do moich ust. Tak gwałtownie, że to prawie nie jest pocałunek: nasze zęby się zderzają, czaszka mi wibruje, ból przeszywa mi dolną wargę. Wciąż mówię i przez chwilę czuję swój głos w jego ustach. Odsuwa się na tyle, żeby spojrzeć mi w oczy. – Kocham cię – mówi. Przez chwilę mam wrażenie, że jestem gdzie indziej. Wściekłe gorąco i hałas są tylko na wierzchu; pod nimi słyszę ciszę, pustkę na najdalszym krańcu świata. Czuję w sobie taki spokój, że mógłbym umrzeć. A potem Emmett patrzy w górę. W jego oczach odbija się ogień. Na twarzy maluje mu się lęk, a potem błysk czegoś przypominającego triumf. Ogień. Regał. Odpycham go. Ale już za późno. Przełykam powietrze, kiedy omywa mnie gorąco. Płomienie skaczą, podpalają mi umysł, zasnuwają iskrami pole widzenia. W mojej głowie wybucha prawda, oszałamiająca, tak jasna, że jej nie widzę. A potem mnie przepala. Kiedy otwieram oczy, świat się zmienił. Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, kim jestem. Jest mi zimno. Płuca mnie bolą. Kiedy próbuję odkaszlnąć, mam

wrażenie, że połknąłem palący się węgiel. Wściekły ból. Twarz mam poparzoną od dymu. A pod wszystkim kryje się szczęście tak głębokie i bogate, że przypomina ciemną, mokrą ziemię. Nie wiem, co to oznacza. Nie wiem, czemu się tam znalazło. Ale mógłbym sięgnąć i nabrać go w garść. – W porządku? Emmett. Jego imię pojawia się, zanim przypomnę sobie własne. – Tak mi się wydaje… – Głos mi się łamie. Mówienie boli. Siadam. Kręci mi się w głowie. – Nie ruszaj się. Nie martw się. Jesteś bezpieczny. Mrugam, aż wzrok mi się ustabilizuje. Nie wiem, gdzie się znajdujemy. Jakaś kamienna, otwarta budowla. Łuszczące się filary obramowują pole otoczone drzewami. Trawa ma zmęczoną, zielono-brązową barwę zimy. Zbocze pokrywa szarzejąca płachta śniegu. To ten sam dzień. A ja mam wrażenie, jakbym wyjechał na całe lata. Na całe życie. – Lepiej? Kiwam głową. – Zrobi się łatwiej. Pierwszych parę dni będzie… dziwnych. – Tak. – Potem wszystko się uspokoi. – Dobrze. Wdycham zapach błota i zwiędłych liści. Starego dymu. Spalonego pergaminu. Wymiocin. Na kamiennej podłodze stoi ich kałuża. Musiałem zwymiotować. Jak Emmett, kiedy spalił swoją książkę… Krzywię się. Dobrze, że byłem nieprzytomny. Patrzę w dół i zdejmuję rękawiczki. Całe szczęście, że je na sobie miałem. Palce mam różowe i tkliwe. Skórę przeszywa ból. Dlaczego jestem taki szczęśliwy?

Z powodu barw. Ponieważ szary zimowy świat jest tak kolorowy, że ledwo mogę to znieść. Ponieważ ból jest wyraźniejszy, a posmak sadzy w ustach mocniejszy od smaku jakiejkolwiek potrawy, którą w życiu jadłem. Ponieważ czuję korzenie i śpiące rzeczy, i nasiona, które czekają, by wykiełkować. Ponieważ… Patrzę w bok. Emmett napotyka moje spojrzenie. Wygląda na wystraszonego. Śmieję się. Teraz zaczął się bać. – Wszystko dobrze. Kiwa głową, niepewny. Na czole ma smugę sadzy. Oczy zaczerwienione w kącikach. Szczękę pokrywa mu siniak koloru wina. Ptak śpiewa na dachu. Z drugiej strony pola odpowiada mu kruk. Wysokie, wodniste trele i zaczepne krakanie. Oba dźwięki są prześliczne. W oddali dzwoni dzwon i słychać krzyki. Nad drzewami po naszej prawej unosi się wysoka kolumna dymu. – Chyba jesteśmy bezpieczni. Sally nikomu nie powie, że nas wpuściła. – Nie martwiłem się tym. – W ogóle nie przyszło mi do głowy, żeby się martwić. – Najlepiej będzie, jeśli stąd pójdziemy. Tylko nie wiem dokąd. Patrzę na niego. Serce przeszywa mi dreszcz. Niedługo będę chciał się na niego gapić i gapić bez końca. Będę chciał się na nowo nauczyć każdego piega, każdego drgnięcia ust, każdej rzęsy. Ale jeszcze nie teraz. Teraz z trudem przychodzi mi patrzenie mu w oczy i oddychanie. Kiedy jesteś wygłodniały, nie powinieneś jeść za dużo i za szybko. Ale odwrócenie się wymaga wysiłku. Mrugam i zamiast zielonego pola widzę ruiny zamku, podwórze w gospodarstwie, poszarpaną dziurę w zamarzniętej fosie. Zbyt wiele wspomnień,

żeby się na którymś skupić. Wirują wokół mnie niczym karuzela. Powoli zwalniają. Teraz dostrzegam kształty, szczegóły. Światło odbijające się od niebieskofioletowego kamienia w dłoni jubilera. Rząd kart do gry na brzydkiej kołdrze. Szczeniak teriera wiercący się w moich objęciach. Ogród, rozpięta koszula, krwawiące zadrapanie na skórze ciepłej od słońca. Jeśli przesunę w myślach pole widzenia, pojawią się gorsze rzeczy: zamknięte drzwi, jedzenie stygnące na tacy, ojciec z pasem w dłoni… Wiele tygodni później podwórze spieczone na pył. Alta na mnie pluje. Otwarte okno, krzyki, które przeszły w płacz. Jej twarz, kiedy wzruszyła ramionami i się cofnęła. „Proszę bardzo. Jeśli naprawdę chcesz zobaczyć, co mu zrobiłeś…” Emmett w introligatorni, patrzący na mnie obcymi oczami. Ale teraz nawet te wspomnienia są do zniesienia. Oddycham. Nadal boli, ale robi się łatwiej. Pamięć i niepamięć zlewają się ze sobą. Po tym, jak się oprawiłem… Miesiące otępienia. Pogarda ze strony ojca, drwiące spojrzenia, które rzucała mi Lisette. Rozpacz odległa, jakby przydarzyła się komu innemu… I – krzywię się – pierwszy raz, kiedy zobaczyłem Emmetta… Kiedy przyszedł oprawić Nell. Coś się we mnie kurczy na wspomnienie tego, jak z nim rozmawiałem. Wtedy i później. I ta noc, którą ze sobą spędziliśmy, kiedy on wiedział, a ja nie. Odsuwam tę myśl od siebie. To nie jego wina. Na jego miejscu zrobiłbym dokładnie to samo. Obracam się ku niemu. Patrzy na mnie ostrożnie. – Przepraszam – mówię. – Za to, że cię zostawiłem. I za wszystko inne. Wzrusza ramionami. – Nieważne. – Nigdy cię nie zapytałem o twoją książkę. O twoje

wspomnienia. Widziałem, jak ją spaliłeś, i nawet nie… – Oprawienie robi z tobą dziwne rzeczy – mówi. W kącikach ust pojawia się cień uśmiechu. – Zwłaszcza jeśli od początku było się mocno skupionym na sobie. – Hej. – Patrzymy sobie w oczy i w tej samej chwili odwracamy wzrok. Opieram się o filar domku letniego i wkładam ręce do kieszeni. Palce natrafiają na coś mokrego i miękkiego. Wyciągam różę, którą nosiłem dziś rano w butonierce. Wydaje się, że minęła cała wieczność. Rzucam ją na trawę, jak najdalej się da. Emmett patrzy za nią, ale nic nie mówi. Biorę głęboki wdech. Nie wiem, co zamierzam powiedzieć, ale na pewno nie to, co mówię: – Mówiłeś to naprawdę? – Co? – To, co powiedziałeś. Zanim… – Ach. – Wierci się. – Próbowałem cię rozproszyć. Powstrzymać od rzucenia się w ogień. – Nie o to pytałem. – No nie. – Wstaje. Staje plecami do mnie. W końcu mówi: – Zapytaj mnie jutro rano. Kiwam głową. Nie mogę przestać. Czuję, jak w środku mnie rośnie szeroki uśmiech, ale mogę go jeszcze chwilę powstrzymać. – Spaliłeś moją książkę. Zabroniłem ci, a ty i tak ją spaliłeś. – Tak. – No tak. – Cisza. Nad drzewami dym układa się w kształt grzyba. – I spaliłeś wszystkie inne książki. Całą bibliotekę. – Tak. – Obraca się, by popatrzeć na dym. – Czy to nie jest niebezpieczne? Że oni wszyscy sobie przypomną?

– Nie wiem – odpowiada. – Nie chciałem. – Spogląda na mnie. – To tylko przypuszczenie, ale wydaje mi się, że większość z nich była komercyjna. Jeśli ludzie sprzedali te wspomnienia, to pewnie nie będą mieli nic przeciwko ich odzyskaniu. Mam nadzieję. Gdzie oni teraz są? Padają na kolana na ulicach. Na polach. W kuchniach. Przerywają pocałunek albo bójkę. Wyobraź sobie, że wszystko wraca. Ślub córki. Pierwszy raz, kiedy trzymałaś syna w objęciach. Fiołki. Moje gardło ściska ból, który nie ma nic wspólnego z dymem. Wstaję. W głowie mi wiruje. Mijam Emmetta i wychodzę z domku letniego na trawę. Wiatr we mnie uderza. Jest lodowaty, ale niesie zapach ziemi i wilgoci, końca zimy. Opieram się o filar i chłonę go. Z wiru wspomnień wynurza się jedno: wilgotny, niebieski wieczór zeszłej wiosny, kiedy szedłem z gospodarstwa do Nowego Domu. Zostałem na kolacji, bo Emmett mnie zaprosił. Kiedy się pożegnałem, uśmiechnął się do mnie tym zakłopotanym, szybko zduszonym uśmiechem, który sprawił, że poczułem się, jakby poza nami nikogo na świecie nie było. Szedłem do domu, gwiżdżąc i tańcząc na ścieżce jak gwiazda wodewilu, śmiejąc się cicho do siebie. Miałem na sobie koszulę Emmetta, a serce tak lekkie, że prawie latałem. To wspomnienie zapiera mi dech w piersiach. Nie wiedziałem, że szczęście jest takie proste. Nigdy więcej nie będzie. Rzeczy, które zostały zniszczone, nie da się naprawić. Ale teraz… Przechylam głowę i patrzę na blade niebo, na przecinające się ścieżki ptaków. Nie jestem gwałcicielem. Nie jestem mordercą. Zaczynam się śmiać; a potem zaczynam płakać – Emmett celowo na mnie nie patrzy – i w końcu ocieram sobie twarz rękawem koszuli. – Emmett – mówię i nie mogę już myśleć o niczym innym. Wyciąga rękę, marszcząc brwi, jakby nie był mnie pewny. Biorę ją w swoją. Nasze palce się splatają. Jego pierścionek wrzyna mi się w knykieć.

Przełyka ślinę. – Czyli pamiętasz? – Tak, pamiętam. – Wszystko? – Tak mi się wydaje. – Śmiech więźnie mi w gardle. To tak prawdziwe, że nie powinno być zabawne. Zamyka oczy. Powieki mu drżą, jakby spał i śnił. Rzęsy ma pozlepiane sadzą. Siniak już zaczyna ciemnieć. Niedługo go pocałuję. Ale na razie stoję tam, gdzie stoję, i patrzę na niego. Na podjeździe słychać koła powozu jadącego ku domowi. Emmett pochyla się do przodu i patrzy między drzewami. – Dobrze – mówi. – Zbierajmy się.



SPIS TREŚCI CZĘŚĆ PIERWSZA I II III IV V VI VII VIII IX X XI

CZĘŚĆ DRUGA XII XIII XIV XV XVI XVII XVIII XIX CZĘŚĆ TRZECIA XX XXI XXII XXIII XXIV XXV XXVI XXVII XXVIII
Collins Bridget - Księgi zapomnianych żyć

Related documents

470 Pages • 108,472 Words • PDF • 1.7 MB

155 Pages • 28,693 Words • PDF • 757.5 KB

125 Pages • 49,975 Words • PDF • 870.4 KB

273 Pages • 107,873 Words • PDF • 1.7 MB

379 Pages • 92,205 Words • PDF • 1.3 MB

505 Pages • 135,887 Words • PDF • 2.7 MB

2 Pages • 513 Words • PDF • 214.9 KB

93 Pages • 22,445 Words • PDF • 4.4 MB

40 Pages • PDF • 1.4 MB

3 Pages • 582 Words • PDF • 91.3 KB