Eddings David - Belgariada

1,583 Pages • 421,255 Words • PDF • 9 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:28

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


waramyr

2

3

PAWN OF PROPHECY Copyright © 1982 by David Eddings QUEEN OF SORCERY Copyright © 1982 by David Eddings MAGICIAN’S GAMBIT Copyright © 1983 by David Eddings CASTLE OF WIZARDRY Copyright © 1984 by David Eddings ENCHANTERS’ END GAME Copyright © 1984 by David Eddings This translation published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC All rights reserved Projekt okładki Dark Crayon/Piotr Cieśliński Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Lucyna Łuczyńska Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8123-535-8 Warszawa 2017 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

4

Przełożył Piotr W. Cholewa

5

Theone’owi, który opowiadał mi historie, ale nie mógł zaczekać na moje,

i Arturowi, który pokazał mi, jak być mężczyzną... i nadal mi pokazuje

6

7

PROLOG będący historią wojny bogów i dzieł czarodzieja Belgaratha adaptacja z Księgi Alornów

Gdy świat był jeszcze młody, siedmiu bogów żyło w harmonii, a rasy ludzi zdawały się stanowić jeden naród. Belara, najmłodszego z bogów, ukochali sobie Alornowie. Mieszkał wśród nich i ich miłował, a oni rośli pod jego opieką. Inni bogowie także zbierali przy sobie ludy i każdy z bogów miłował swój naród. Lecz najstarszy brat Belara, Aldur, nie był bogiem żadnego narodu. Mieszkał z dala od ludzi i bogów aż do dnia, gdy odnalazło go zbłąkane dziecko. Przyjął chłopca na swego ucznia i nazwał Belgarathem. Belgarath poznał sekrety Woli i Słowa, i stał się czarodziejem. W latach, które nadeszły, inni także szukali samotnego boga. Połączyli się w bractwo i pobierali nauki u stóp Aldura, a czas nie miał do nich dostępu. I zdarzyło się, że wziął Aldur kamień w kształcie kuli, nie większy niż serce dziecka, i obracał go w dłoniach, aż stał się żyjącą duszą. Wielką miał moc ten kamień, zwany przez ludzi Klejnotem Aldura; Aldur dokonywał nim cudów. Ze wszystkich bogów najpiękniejszy był Torak. Lud Angaraków składał mu ofiary i nazywał go Panem Panów, a Torakowi słodki był dym ogni ofiarnych i słowa uwielbienia. Nadszedł wszelako dzień, gdy usłyszał o Klejnocie Aldura, i od tej chwili nie zaznał spokoju. Wreszcie, skryty pod maską obłudy, stanął przed Aldurem. – Bracie mój – powiedział. – Nie jest właściwe, byś trwał z dala od naszej kompanii i rady. Odrzuć Klejnot, który oderwał twój umysł od myśli o nas.

8

Aldur zajrzał w duszę brata i upomniał go: – Czemu szukasz władzy i panowania, Toraku? Nie wystarczą ci Angarakowie? Nie próbuj w swej bucie posiąść Klejnotu, by cię nie zabił. Wielki wstyd poczuł Torak, gdy usłyszał słowa Aldura. Uniósł dłoń i uderzył brata, a potem uciekł, porywając Klejnot. Inni bogowie błagali Toraka, by zwrócił Klejnot, lecz odmawiał. Wtedy powstały rasy ludzi i ruszyły do bitwy przeciw hufcom Angaraków. Wojny ludzi i bogów szalały na ziemi, aż niedaleko wyżyny Korim Torak wzniósł Klejnot i zmusił, by połączył swą wolę z jego wolą i rozbił ziemię na części. Góry runęły i napłynęło morze. Lecz Belar i Aldur połączyli swą moc i wznieśli morzu bariery. Jednak ludzie zostali rozdzieleni, a z nimi bogowie. A kiedy Torak podniósł żywy kamień Aldura przeciwko ziemi, jego matce, Klejnot zbudził się i zajaśniał świętym ogniem. Błękitny płomień spalił twarz Toraka. Urodziwy bóg w męce powalił góry; w bólu rozłupał ziemię; w agonii wpuścił morze. Lewa ręka zapłonęła mu i wypaliła się na popiół, lewa strona twarzy stopniała jak wosk, a lewe oko zagotowało się w oczodole. Z wielkim krzykiem skoczył w morze, by zgasić ogień, lecz cierpienie nie miało końca. Gdy wynurzył się z wody, jego prawa strona pozostała piękna, lecz lewa była spalona i poraniona straszliwie ogniem Klejnotu. Dręczony bólem poprowadził swój lud ku wschodowi, gdzie na równinach Mallorei zbudowali wielkie miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, Miasto Nocy, gdyż Torak w ciemności skrywał blizny. Angarakowie wznieśli dla swego boga żelazną wieżę i umieścili Klejnot w żelaznej szkatule na samym wierzchołku. Torak przychodził tam często i odchodził, płacząc. Lękał się, by nie pokonało go pragnienie ujrzenia Klejnotu, bo wtedy by zginął. Stulecia mijały, Angarakowie zaczęli nazywać swego okaleczonego boga Kal Torakiem, jednocześnie królem i bogiem. Belar zabrał Alornów na północ. Ze wszystkich ludów ci byli najtwardsi i najwaleczniejsi, a Belar tchnął w ich serca wieczną nienawiść dla Angaraków. Z okrutnymi mieczami i toporami w dłoniach przemierzali północne krainy aż po pola wiecznego lodu, szukając drogi do swych nieprzyjaciół. Tak było do czasu, gdy Cherek o Niedźwiedzich Barach,

9

największy z królów Alornów, dotarł do Doliny Aldura i odnalazł Belgaratha Czarodzieja. – Droga na północ jest otwarta – powiedział. – Znaki i przepowiednie nam sprzyjają. Nadszedł czas, byśmy odszukali przejście do Miasta Nocy i odebrali Jednookiemu Klejnot. Poledra, żona Belgaratha, nosiła już dziecko i czarodziej nie chciał jej opuszczać. Słowa Chereka przekonały go jednak. Wykradli się nocą, by dołączyć do synów Chereka, Drasa o Byczym Karku, Algara o Chyżych Stopach i Rivy Żelaznopalcego. Okrutna zima ścisnęła Północ i mokradła lśniły pod gwiazdami od szronu i szarego jak stal lodu. Szukając drogi, Belgarath rzucał zaklęcie i przybierał postać szarego wilka. Bezgłośnie przemykał po zaśnieżonym lesie, gdzie drzewa trzeszczały i pękały od przenikliwego mrozu. Szron posrebrzył pysk i grzywę wilka; na zawsze już pozostały srebrne broda i włosy Belgaratha. Poprzez śnieg i mgłę dotarli do Mallorei i wreszcie stanęli w Cthol Mishrak. Znalazłszy sekretne przejście do miasta, Belgarath powiódł ich do stóp żelaznej wieży. W milczeniu wspinali się na pordzewiałe schody, od dwudziestu wieków nietknięte ludzką stopą. Lękliwie zakradli się do komnaty, gdzie Torak dręczony bólem rzucał się we śnie, kryjąc okaleczoną twarz pod stalową maską. Bezszelestnie przebiegli obok śpiącego boga i wreszcie wkroczyli do komnaty, gdzie leżała żelazna szkatuła, w której spoczywał żywy Klejnot. Cherek skinął na Belgaratha, by wziął Klejnot, lecz czarodziej odmówił. – Nie mogę go dotknąć – rzekł – bo mnie zniszczy. Kiedyś przyjmował dotyk boga i człowieka, lecz jego wola stwardniała, gdy Torak wzniósł go przeciw jego matce. Nie pozwoli już tak się wykorzystać. Czyta w naszych duszach. Tylko człowiek bez złych intencji, tak czysty, że nie myśląc o władzy i posiadaniu, weźmie go i poniesie, narażając życie – tylko ten może go teraz dotknąć. – Który z ludzi w mroku swej duszy nie żywi złych intencji? – spytał Cherek. Riva Żelaznopalcy otworzył szkatułę i wyjął Klejnot. Płomień zajaśniał mu przez palce, lecz Riva nie spłonął. – Niech tak będzie, Chereku – odparł Belgarath. – Twój najmłodszy syn jest czysty. Jego przeznaczeniem i

10

przeznaczeniem tych, którzy przyjdą po nim, jest nieść i chronić Klejnot. – Westchnął, bo wiedział, jaki ciężar kładzie na barki Rivy. – Nie jest sam, ma mnie i braci – zauważył Cherek. – Podtrzymamy go, dopóki będzie niósł ten ciężar. Riva owinął Klejnot płaszczem i ukrył pod tuniką. Przebiegli znowu przez komnatę kalekiego boga, po zardzewiałych stopniach w dół, sekretnym przejściem do bram miasta i dalej, ku pustkowiom. Wkrótce Torak obudził się i poszedł, jak zawsze, do komnaty Klejnotu. Zobaczył otwartą szkatułę. Klejnot zniknął. Straszliwy był gniew Kal Toraka. Chwyciwszy swój wielki miecz, bóg zszedł z żelaznej wieży, odwrócił się i uderzył raz tylko, a wieża runęła. Potem krzyknął do Angaraków głosem gromu: – Za to, że staliście się niedbali i nieuważni, że pozwoliliście złodziejom ukraść to, za co tak drogo zapłaciłem, zburzę miasto i przepędzę was. Angarakowie tułać się będą, póki nie wróci do mnie Cthrag Yaska, płomienny kamień. Potem zmienił Miasto Nocy w ruinę, a hufce Angaraków pognał na pustkowie. Cthol Mishrak przestało istnieć. Belgarath z oddali usłyszał hałas i wiedział, że Torak się przebudził. – Teraz ruszy za nami – oznajmił. – I tylko moc Klejnotu zdoła nas ocalić. Kiedy się zbliżą, niech Żelazna Dłoń wzniesie Klejnot, by go zobaczyli. I podeszli Angarakowie prowadzeni przez Toraka, lecz Riva podniósł Klejnot, a okaleczony bóg i jego hufce zobaczyli go wyraźnie. Klejnot poznał swego wroga. Nienawiść rozgorzała na nowo i niebo zapłonęło od jego furii. Torak krzyknął i zawrócił. Pierwsze szeregi Angaraków pochłonął ogień, reszta umknęła przerażona. I tak Belgarath z towarzyszami uciekli z Mallorei i przeprawili się przez moczary Północy, na powrót niosąc Klejnot Aldura do królestw Zachodu. Bogowie, wiedząc, co się zdarzyło, zwołali radę. – Jeśli wystąpimy w wojnie przeciw naszemu bratu, Torakowi – powiedział Aldur – nasze starcie zniszczy świat. Zatem musimy się usunąć, żeby brat nie mógł nas odnaleźć. Nie ciałem, lecz

11

duchem tylko pozostaniemy obecni, by kierować i chronić nasze ludy. Dla dobra świata musimy to uczynić. W dniu, gdy rozpocznie się wojna, świat zostanie zniweczony. Bogowie zapłakali z żalu, że muszą odejść. Lecz Chaldan, byk, bóg Arendów, zapytał: – Czy podczas naszej nieobecności Torak nie zdobędzie władzy? – Nie – odparł Aldur. – Dopóki Klejnot pozostaje wśród potomków Rivy Żelaznopalcego, Torak nie może zwyciężyć. I tak bogowie odeszli, jedynie Torak pozostał. Lecz wiedza o tym, że Klejnot w ręku Rivy odbiera mu panowanie, nie dawała mu spokoju. Belgarath zaś przemówił do Chereka i jego synów: – Musimy się rozdzielić, by strzec Klejnotu i sposobić na przyjście Toraka. Niech każdy z was odejdzie i czyni przygotowania, jak was uczyłem. – Tak uczynimy, Belgaracie – przyrzekł Cherek o Niedźwiedzich Barach. – Od tego dnia nie ma już Alorii. Alornowie jednak będą walczyć z potęgą Toraka, póki choć jeden pozostanie żywy. Belgarath wzniósł głowę. – Usłysz mnie, Toraku Jednooki! – zawołał. – Żywy Klejnot jest przed tobą bezpieczny i nie zwyciężysz go. Jeśli wyruszysz przeciw nam, stanę do wojny. Dniem i nocą trzymać będę straż i do końca dni czekać twojego przyjścia. Wśród pustkowi Mallorei Kal Torak słyszał głos Belgaratha i w furii tłukł wszystko wokół. Wiedział bowiem, że Klejnot Aldura na zawsze pozostanie poza jego zasięgiem. Cherek uściskał synów i odszedł, by więcej ich nie zobaczyć. Dras ruszył na północ i zamieszkał na ziemiach, gdzie płynęła rzeka Mrin. Wybudował miasto Boktor i nazwał swój kraj Drasnią. On i jego następcy zawsze stali u moczarów Północy, by bronić ich przed nieprzyjacielem. Algar odszedł na południe wraz ze swoim ludem. Na szerokich równinach, przez które płynęła rzeka Aldur, znaleźli konie. Nauczyli się ich dosiadać i po raz pierwszy w historii ludzkości pojawili się konni wojownicy. Nazwali swój kraj Algarią i stali się nomadami, którzy podążają za swymi stadami. Posępny Cherek powrócił do Val Alorn i zmienił nazwę królestwa na Cherek, gdyż był teraz samotny i

12

bez synów. Pogrążony w smutku budował wysokie okręty, by patrolowały morza i broniły brzegów przed nieprzyjacielem. Powiernikowi Klejnotu przypadł trud najdłuższej podróży. Wraz ze swym ludem Riva dotarł na zachodnie wybrzeże Sendarii. Zbudowali okręty i przeprawili się na Wyspę Wiatrów. Tu spalili statki, wznieśli twierdzę, a wokół niej miasto o wysokich murach. Miasto nazwali Riva, a twierdzę Dworem Rivańskiego Króla. Wtedy Belar, bóg Alornów, strącił z nieba dwie gwiazdy. Riva wykuł z jednej klingę, a z drugiej rękojeść, w której umieścił Klejnot. Miecz był tak wielki, że nikt prócz Rivy nie mógł go podnieść. Na pustkowiach Mallorei Kal Torak poczuł w duszy, że miecz został wykuty, i po raz pierwszy posmakował strachu. Miecz przytwierdzono do czarnej skały za tronem Rivy, z Klejnotem u wierzchołka. Przylgnął do kamienia tak, że nikt prócz Rivy nie mógł go zdjąć. Klejnot jarzył się zimnym ogniem, gdy Riva zasiadał na tronie, a kiedy zdejmował miecz i wznosił go w górę, ostrze stawało się długim jęzorem zimnego płomienia. Największym cudem jednak był znak następców Rivy. W każdym pokoleniu jedno dziecko z jego rodu nosiło na dłoni znamię Klejnotu. Dziecko takie prowadzono do sali tronowej, gdzie dotykało kamienia, by mógł je poznać. Za każdym dziecięcym dotknięciem Klejnot rozpalał się blaskiem, a więź między nim a linią Rivy stawała się mocniejsza. Belgarath rozstał się z towarzyszami i natychmiast pospieszył do Doliny Aldura. Tam jednak przekonał się, że Poledra, jego żona, urodziła dwie córki bliźniaczki i umarła. Pogrążony w rozpaczy, nazwał starszą Polgara. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka. Zwyczajem czarodziejów położył rękę na czole dziecka. Pod jego dotknięciem jedno pasemko włosów stało się białe jak śnieg. Zdziwił się, gdyż takie białe pasemko jest znakiem czarodziejów, a Polgara była pierwszą dziewczynką w ten sposób naznaczoną. Druga córka, jasnoskóra i złotowłosa, nie miała znaku. Nazwał ją Beldaran i kochał nad wszystko, rywalizując z ciemnowłosą siostrą o jej uczucie. Gdy Polgara i Beldaran ukończyły szesnasty rok życia, duch Aldura przybył we śnie do Belgaratha.

13

– Mój ukochany uczniu – powiedział. – Pragnę połączyć twój ród z rodem strażnika Klejnotu. Wybierz więc, którą ze swych córek oddasz Rivańskiemu Królowi na żonę i matkę jego następców. W tej linii bowiem zawiera się nadzieja świata, której nie zgasi mroczna potęga Toraka. W głębi duszy Belgarath pragnął wybrać Polgarę. Znając jednak ciężar, jaki dźwiga Rivański Król, posłał do niego Beldaran i płakał, gdy odjechała. Polgara łkała także, długo i gorzko, wiedziała bowiem, że jej siostra zestarzeje się i umrze. Z czasem jednak pocieszyli się wzajemnie i stali sobie bliżsi. Połączyli swe siły, by trzymać straż przed Torakiem. Niektórzy mówią, że żyją jeszcze, od nieprzeliczonych wieków trwając w pogotowiu.

14

Część pierwsza SENDARIA

15

16

Rozdział I Pierwszą rzeczą, którą zapamiętał Garion, była kuchnia na farmie Faldora. Do końca swych dni żywił szczególnie ciepłe uczucia dla tych specyficznych dźwięków i zapachów, jakie składają się na pracowitą powagę, związaną jakoś z miłością, jedzeniem, spokojem, bezpieczeństwem, a nade wszystko domem. I choć dotarł w życiu wysoko, nigdy nie zapomniał, że jego wspomnienia zaczęły się od kuchni. Kuchnia na farmie Faldora była wielkim, nisko sklepionym pomieszczeniem pełnym palenisk, kotłów i ogromnych rożnów obracających się wolno w kominkach podobnych do grot. Były tam długie, ciężkie blaty, gdzie formowano bochenki chleba, dzielono kurczaki, a seler i marchew krajano szybkimi, zdecydowanymi ruchami długich, zakrzywionych noży. Gdy Garion był bardzo mały, bawił się pod tymi stołami i szybko się nauczył trzymać palce z dala od stóp zapracowanych kucharek. A czasem, późnym popołudniem, gdy się zmęczył, leżał w kącie i patrzył na migotanie ognia odbijane przez setki wypolerowanych garnków, noży i łyżek z długimi uchwytami, wiszących na kołkach wzdłuż wyszorowanych do białości ścian. Zapadał wtedy w sen, w doskonałym pokoju i harmonii z całym otaczającym go światem. Kuchnią i wszystkim, co się w niej działo, niepodzielnie władała ciocia Pol. Zdawało się, że potrafi jakoś znaleźć się we wszystkich miejscach równocześnie. Ostatnie dotknięcie, układające gęś w brytfannie, zgrabnie kształtujące rosnący chleb czy garnirujące dymiącą jeszcze, świeżo wyjętą z piekarnika szynkę, zawsze należało do niej. Choć w kuchni pracowali także inni, żaden bochenek, gulasz, zupa, pieczeń czy jarzyna nie mogły wyjść na zewnątrz, jeśli choć raz nie dotknęła ich ciocia

17

Pol. Wyczuwała smakiem, węchem, może instynktownie, czego wymaga każde danie, i niedbałym na pozór ruchem doprawiała je przyprawami, które miała w glinianych dzbanuszkach. Sprawiała wrażenie, że otacza ją magiczna aura, że dysponuje wiedzą i mocą większą niż zwykli ludzie. Ale nawet wtedy, gdy była najbardziej zajęta, zawsze dokładnie wiedziała, gdzie jest Garion. W samym środku klejenia pierogów, ozdabiania ciasta czy szycia świeżo nadzianego kurczaka potrafiła wyciągnąć nogę i nie patrząc, odsunąć go piętą spod czyichś stóp. Gdy trochę urósł, zaczął traktować to jak zabawę. Pilnował, kiedy ciocia Pol będzie zbyt pochłonięta pracą, by go zauważyć, a wtedy ze śmiechem biegł na swych mocnych, krótkich nóżkach do drzwi. Ale ona zawsze go łapała. Wtedy śmiał się jeszcze głośniej, zarzucał jej ramiona na szyję i całował, po czym wracał na miejsce i czekał na kolejną okazję. W tamtych latach uważał, że ciocia Pol jest najważniejszą i najpiękniejszą kobietą na świecie. Przede wszystkim była wyższa od innych kobiet z farmy – niemal tak wysoka jak mężczyzna. Zawsze miała poważną, nawet surową minę – chyba że mówiła coś do niego. I długie, bardzo ciemne, prawie czarne włosy – z wyjątkiem jednego pasemka nad lewą brwią, białego jak świeży śnieg. Wieczorem, gdy układała go w małym łóżeczku, stojącym obok własnego, w ich niedużym pokoiku nad kuchnią, wyciągał rękę i dotykał tego białego pasemka. Uśmiechała się i gładziła jego twarz ciepłą dłonią. Wtedy zasypiał spokojnie, wiedząc, że jest obok i że go pilnuje. Farma Faldora leżała w środkowej części Sendarii, okrytego mgłami królestwa ograniczonego od zachodu Morzem Wiatrów, a od wschodu zatoką Cherek. Jak wszystkie w owym szczególnym czasie i miejscu, gospodarstwo nie było jednym czy dwoma budynkami, lecz zespołem solidnych szop, stodół, kurników i gołębników, ustawionych wokół centralnego podwórca z mocną bramą od frontu. Z galerii na piętrze wchodziło się do pokoi, dużych lub całkiem maleńkich, gdzie mieszkali robotnicy, którzy orali, siali i plewili szerokie pola za murami. Sam Faldor zajmował pokoje w kwadratowej wieży nad główną jadalnią, gdzie jego ludzie zbierali się trzy razy dziennie – podczas żniw nawet cztery – by ucztować przy hojnych darach kuchni cioci Pol.

18

Ogólnie mówiąc, żyło się tu całkiem szczęśliwie i spokojnie. Farmer Faldor był dobrym panem. Wysoki, poważny, z długim nosem i jeszcze dłuższą szczęką, rzadko się śmiał czy choćby uśmiechał. Zawsze jednak był uprzejmy dla swych ludzi i zdawało się, że bardziej mu zależy na ich zdrowiu i dobrobycie niż na wyciskaniu z nich ostatniej kropli potu. Przypominał raczej ojca niż pana sześćdziesięciu kilku osób żyjących na jego włościach. Jadał razem z nimi – co było niezwykłe, gdyż wielu okolicznych farmerów trzymało się z dala od robotników – a jego obecność u szczytu głównego stołu w jadalni wywierała uspokajający wpływ na młodych, czasem nadto hałaśliwych. Był człowiekiem pobożnym i przed każdym posiłkiem prostymi słowami zwracał się do bogów o błogosławieństwo. Wiedząc o tym, robotnicy z godnością wkraczali do jadalni i siedzieli w pozornym przynajmniej skupieniu, nim zaatakowali stosy jadła przygotowane przez ciocię Pol i jej pomocnice. Ze względu na dobre serce Faldora i magiczne, szybkie palce cioci Pol farma była znana jako najlepsze w promieniu dwudziestu mil miejsce, gdzie można mieszkać i pracować. W oberży w niedalekiej wiosce Gralt Górne całe wieczory upływały na opowieściach o cudownych potrawach jadanych co dzień u Faldora. Mniej szczęśliwi ludzie, pracujący na innych farmach, po kilku kuflach łkali otwarcie, słuchając o pieczonych gęsiach cioci Pol. Sława farmy Faldora sięgała coraz dalej i dalej. Najważniejszym człowiekiem na farmie, nie licząc samego Faldora, był kowal Durnik. Gdy Garion urósł trochę i mógł już bawić się z dala od czujnych oczu cioci Pol, nieodmiennie szukał drogi do kuźni. Lśniące żelazo na kowadle przyciągało go z hipnotyczną niemal siłą. Durnik wyglądał zupełnie zwyczajnie; miał proste kasztanowe włosy i prostą twarz, zaczerwienioną od ciepła paleniska. Nie był ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani gruby. Za to poważny i spokojny, a także – jak większość kowali – niezwykle silny. Ubierał się w grubą skórzaną kapotę i fartuch poprzepalany iskrami z paleniska. Nosił także obcisłe spodnie i miękkie skórzane buty, powszechne w tej części Sendarii. Z początku odzywał się do Gariona tylko po to, by go ostrzec, żeby trzymał palce z daleka od kowadła i rozgrzanego metalu. Z czasem jednak zostali przyjaciółmi i rozmawiali dużo częściej.

19

– Zawsze kończ to, do czego przyłożysz rękę – pouczał. – Niedobrze dla żelaza, jeśli odłożysz je na bok, a potem znowu wsuniesz w ogień na dłużej, niż trzeba. – Dlaczego? – pytał Garion. – Bo tak jest – Durnik wzruszał ramionami. A innym razem, wygładzając pilnikiem metalowy fragment dyszla, mówił: – Zawsze staraj się wykonać pracę najlepiej, jak potrafisz. – Przecież ten kawałek będzie pod spodem – zdziwił się Garion. – Nikt go nigdy nie zobaczy. – Ale ja, wiedząc, że tam jest, jeśli nie wykonam go najlepiej, jak potrafię, będę się wstydził za każdym razem, kiedy zobaczę ten wóz. A widuję go codziennie. I tak dalej. Durnik zupełnie mimochodem nauczył chłopca trwałych, sendariańskich cnót: solidnej pracy, zapobiegliwości, trzeźwości i rozsądku, będących filarami porządku społecznego królestwa. Z początku ciocia Pol martwiła się wędrówkami Gariona do kuźni, gdzie groziło mu tyle niebezpieczeństw. Gdy jednak obserwowała go chwilę z drzwi kuchni, zrozumiała, że Durnik pilnuje chłopca czujnie jak ona sama. Przestała się niepokoić. – Jeśli chłopiec będzie natrętny, kowalu, odeślij go – powiedziała kiedyś, gdy przyszła do kuźni z wielkim miedzianym kotłem do załatania. – Albo powiedz mnie o tym. Będę go trzymać bliżej kuchni. – Nie sprawia żadnego kłopotu, pani Pol – odparł z uśmiechem Durnik. – To rozsądny chłopiec. Nie wchodzi w drogę. – Jesteś zbyt pobłażliwy, przyjacielu. Ten chłopak ma głowę pełną pytań. Odpowiesz na jedno, a natychmiast wyleje się tuzin następnych. – Tak to jest z chłopcami. – Durnik delikatnie wlał bulgocący metal w niewielki gliniany pierścień otaczający dziurkę w dnie kotła. – Sam tyle pytałem, kiedy byłem mały. Mój ojciec i stary Barl, kowal, który mnie uczył, mieli dość cierpliwości, by mi odpowiadać, gdy tylko potrafili. Źle bym się im odwdzięczył, gdybym dla tego chłopca nie znalazł cierpliwości. Garion siedział w pobliżu i słuchał, wstrzymując oddech. Jedno niewłaściwe słowo z którejkolwiek strony natychmiast

20

zamknęłoby mu drogę do kuźni. A kiedy ciocia Pol szła po ubitej ziemi podwórza do swojej kuchni z naprawionym kotłem w rękach, zauważył, jak patrzy na nią Durnik. Wtedy w jego umyśle zaczęła się formować pewna idea. Bardzo prosta i piękna, ponieważ każdy na niej zyskiwał. – Ciociu Pol – zagadnął wieczorem, marszcząc twarz, gdy szorstką ścierką wycierała mu ucho. – Tak? – Teraz skoncentrowała uwagę na szyi. – Czemu nie wyjdziesz za Durnika? Przerwała mycie. – Co? – Zrobiła wielkie oczy. – Myślę, że to doskonały pomysł. – Naprawdę? – Głos cioci Pol zabrzmiał ostro i Garion wiedział, że znalazł się na niepewnym gruncie. – On cię lubi – powiedział. – Przypuszczam, że omawiałeś już z nim tę sprawę? – Nie. Chciałem najpierw zapytać ciebie. – Przynajmniej to było niezłym pomysłem. – Jeśli chcesz, powiem mu zaraz rano. Gwałtownym szarpnięciem za ucho obróciła mu głowę. Garion miał wrażenie, że uszy są dla cioci Pol aż nazbyt wygodnymi uchwytami. – Nie waż się choćby szepnąć o tej bzdurze Durnikowi czy komukolwiek innemu! – Jej ciemne oczy płonęły ogniem, jakiego nigdy jeszcze nie widział. – Tak tylko pomyślałem – zapewnił szybko. – Bardzo głupio. Od dzisiaj pozostaw myślenie dorosłym. – Nadal trzymała go za ucho. – Jak sobie życzysz – zgodził się pospiesznie. Później jednak, gdy w cichym mroku leżeli już oboje w łóżkach, raz jeszcze zaatakował ten problem, choć bardziej okrężną drogą. – Ciociu Pol? – Tak? – Jeśli nie wyjdziesz za Durnika, to za kogo chcesz wyjść? – Cicho bądź i śpij. – Uważam, że mam prawo wiedzieć. – Garionie! – Dobrze, dobrze. Już śpię. Ale nie sądzę, żebyś postępowała ze

21

mną uczciwie. Odetchnęła głęboko. – Nie myślę o małżeństwie. Nigdy o tym nie myślałam i poważnie wątpię, czy kiedykolwiek pomyślę. Zbyt wielu ważnych spraw muszę dopilnować, żebym miała czas na takie rzeczy. – Nie martw się, ciociu Pol – próbował ją uspokoić. – Kiedy urosnę, ożenię się z tobą. Wtedy zaśmiała się dźwięcznie. Wyciągnęła rękę, by w ciemności dotknąć jego twarzy. – Nie, mój Garionie. Czeka na ciebie inna żona. – Kto? – Przekonasz się – odparła tajemniczo. – A teraz śpij. – Ciociu Pol? – Słucham? – Gdzie jest moja mama? – Od dawna już chciał o to zapytać. Przez długą chwilę panowała cisza, potem ciocia Pol westchnęła. – Umarła – powiedziała cicho. Gariona ogarnęła rozpacz i poczuł nieznośny ból. Zapłakał. Natychmiast znalazła się przy jego łóżku. Klęczała na podłodze i obejmowała go. Wreszcie, długo potem, kiedy przeniosła go na swoje posłanie i tuliła, póki żal nie przycichł, Garion zapytał niepewnym głosem: – Jaka ona była? Moja mama? – Jasnowłosa – mówiła ciocia Pol – bardzo młoda i bardzo piękna. Miała łagodny głos i była bardzo szczęśliwa. – Kochała mnie? – Bardziej, niż możesz sobie wyobrazić. Wtedy zapłakał znowu, lecz ciszej, raczej z żalu niż z bólu. Ciocia Pol tuliła go delikatnie, póki nie zasnął.

Na farmie Faldora mieszkały też inne dzieci, co jest naturalne w społeczności złożonej z ponad sześćdziesięciu osób. Starsze pracowały, jednak troje było mniej więcej w wieku Gariona. Ta trójka stała się jego towarzyszami zabaw i przyjaciółmi. Najstarszy chłopiec miał na imię Rundorig. Był o rok czy dwa lata starszy od Gariona i sporo wyższy. Normalnie, jako

22

najstarszy, przewodziłby grupce dzieci; był jednak Arendem o nieco ograniczonym umyśle i chętnie ustępował pola młodszym. Królestwo Sendarii, w przeciwieństwie do państw sąsiednich, zamieszkiwała bogata mieszanina ras. Cherekowie, Algarowie, Drasanie, Arendowie, a nawet spora liczba Tolnedran stopili się, tworząc wzorzec Sendara. Arendowie, oczywiście, byli bardzo odważni, ale też dość tępi. Drugim towarzyszem Gariona był Doroon – niewysoki, bystry chłopak o pochodzeniu tak wymieszanym, że można było go nazwać jedynie Sendarem. Najciekawszą cechą Doroona było to, że zawsze biegł; nigdy nie chodził, gdy mógł biegać. Podobnie jak stopy, jego myśli także gnały na złamanie karku. I język. Mówił bez przerwy, bardzo szybko, i wiecznie był podekscytowany. Bezdyskusyjnym przywódcą całej czwórki była dziewczynka, Zubrette, złotowłosa czarodziejka, która wymyślała zabawy, opowiadała różne historie i wysyłała chłopców, by kradli dla niej jabłka i śliwki w sadzie Faldora. Panowała jak mała królowa, wygrywała ich przeciwko sobie, a nawet skłaniała do bójek. Była bez serca i każdy z chłopców nienawidził jej czasami, choć zawsze pozostawał niewolnikiem jej najbłahszych zachcianek. Zimą zjeżdżali na szerokich deskach z ośnieżonego pagórka za farmą i wracali do domu ze zgrabiałymi rękami i płonącymi policzkami, gdy fioletowe cienie pełzały już po śniegu. Albo, gdy Durnik ogłosił, że lód jest pewny, ślizgali się bez końca po zamarzniętym stawie, który połyskiwał w małej kotlince na wschód od zabudowań farmy, przy drodze do Gralt Górnego. A kiedy było zbyt zimno albo na przedwiośniu deszcze i ciepłe wiatry zmieniały śnieg w bryję, a staw nie był bezpieczny, zbierali się w stodole i godzinami skakali ze stryszku na miękkie siano, wypełniając włosy plewami, a nosy kurzem niosącym zapach lata. Wiosną łapali kijanki na błotnistych brzegach stawu i wspinali się na drzewa, by z zachwytem obserwować niebieskie jajeczka w ptasich gniazdach. Naturalnie, to właśnie Doroon spadł pewnej wiosny i złamał rękę, gdy Zubrette namówiła go, żeby wszedł na wierzchołek drzewa nad stawem. Ponieważ Rundorig gapił się tylko bezradnie na rannego przyjaciela, a Zubrette uciekła, zanim

23

jeszcze Doroon dotknął ziemi, trudne decyzje spadły na Gariona. W skupieniu rozważył sytuację, z powagą marszcząc czoło ukryte pod grzywą płowych włosów. Ręka była na pewno złamana, a Doroon, blady i przestraszony, przygryzał wargi, by powstrzymać się od płaczu. Garion pochwycił kątem oka jakiś ruch i szybko podniósł głowę. Mężczyzna w ciemnym płaszczu siedział na wielkim karym koniu. Stał całkiem niedaleko i obserwował chłopca z uwagą. Gdy ich oczy się spotkały, Garion poczuł ukłucie chłodu i wiedział, że spotkał już tego człowieka... że odkąd pamięta, ta mroczna postać tkwi w polu jego widzenia, mężczyzna zawsze milczy i przygląda mu się bez chwili przerwy. W tej niemej obserwacji krył się rodzaj zimnej wrogości zmieszanej z czymś, co było prawie, choć nie całkiem, strachem. Wtedy Doroon jęknął i Garion odwrócił się. Paskiem z powroza ostrożnie przywiązał złamane ramię do tułowia. Razem z Rundorigiem postawili rannego na nogi. – Mógł nam przynajmniej pomóc – mruknął z wyrzutem Garion. – Kto? – zdziwił się Rundorig. Garion chciał wskazać człowieka w ciemnym płaszczu, ale jeździec zniknął. – Nikogo nie widziałem – oświadczył Rundorig. – Boli – jęknął Doroon. – Nie przejmuj się – uspokoił go Garion. – Ciocia Pol cię wyleczy. Nie mylił się. Kiedy wszyscy trzej stanęli w drzwiach kuchni, jednym rzutem oka oceniła sytuację. – Posadźcie go tutaj – poleciła z absolutnym spokojem. Kiedy blady i dygocący mocno chłopiec siedział na stołku obok jednego z palenisk, przygotowała napar z kilku ziół trzymanych w glinianych dzbankach na najwyższej półce w spiżarni. Podała Doroonowi parujący kubek. – Wypij to. – Od tego zagoi mi się ręka? – Chłopiec spoglądał podejrzliwie na brzydko pachnący wywar. – Po prostu wypij – nakazała, szykując łupki i lniane pasy. – Fuj! To okropne. – Doroon się skrzywił.

24

– Takie powinno być – zapewniła. – Wypij wszystko. – Chyba nie mam ochoty na resztę. – Jak chcesz. – Odsunęła łupki i zdjęła z haka na ścianie długi, bardzo ostry nóż. – Co chcesz z tym zrobić? – spytał drżącym głosem. – Skoro nie chcesz wypić lekarstwa – odparła zimno – trzeba będzie rękę uciąć. – Uciąć! – pisnął Doroon. – Mniej więcej tutaj. – Końcem noża dotknęła łokcia. Ze łzami w oczach Doroon przełknął resztę napoju i już po kilku minutach kołysał się, śpiąc na stołku. Krzyknął głośno, gdy ciocia Pol nastawiała pękniętą kość, ale gdy ręka została usztywniona i zabandażowana, zasnął znowu. Ciocia Pol porozmawiała krótko z jego przerażoną matką, a potem Durnik zaniósł chłopca do łóżka. – Nie ucięłabyś mu ręki – stwierdził Garion. Spojrzała na niego, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Tak sądzisz? – spytała i stracił pewność. – Teraz chciałabym zamienić kilka słów z panną Zubrette. – Uciekła, kiedy Doroon spadł z drzewa – odezwał się Garion. – Znajdź ją. – Schowała się. Zawsze się chowa, kiedy coś się przytrafi. Nie wiem, gdzie jej szukać. – Nie pytałam, czy wiesz, gdzie jej szukać. Kazałam ją znaleźć i przyprowadzić. – A jeśli nie zechce przyjść? – Garionie! – W głosie cioci Pol zabrzmiał ton straszliwej nieodwołalności i Garion ruszył biegiem. – Nie mam z tym nic wspólnego – skłamała Zubrette, gdy tylko Garion wprowadził ją do kuchni. – Ty! – Ciocia Pol wyciągnęła rękę. – Siadaj! Zubrette osunęła się na stołek. Miała otwarte usta i rozszerzone lękiem oczy. – Ty – ciocia Pol zwróciła się do Gariona, wskazując drzwi – wyjdź! Garion wybiegł czym prędzej. Po dziesięciu minutach zapłakana dziewczynka wyszła niepewnie na podwórze. Ciocia Pol stała w drzwiach i spoglądała

25

za nią oczami zimnymi jak lód. – Sprałaś ją? – spytał z nadzieją Garion. Ciocia Pol zmiażdżyła go wzrokiem. – Oczywiście, że nie. Nie bije się dziewczynek. – Ja bym ją zlał – stwierdził Garion rozczarowany. – A co jej zrobiłaś? – Czy nic nie masz do roboty? – Nie – przyznał. – Właściwie nic. Naturalnie, był to błąd. – Świetnie – orzekła ciocia Pol, odnajdując jego ucho. – Pora, żebyś zaczął na siebie zarabiać. W pomywalni jest kilka brudnych garnków. Wyczyścisz je. – Nie wiem, czemu się na mnie złościsz – zaprotestował, wykręcając głowę. – Przecież to nie moja wina, że Doroon wlazł na to drzewo. – Do pomywalni, Garionie – nakazała. – Już! Wiosna i wczesne lato upłynęły spokojnie. Doroon, oczywiście, nie mógł się bawić, póki nie zrosły się kości, a Zubrette była tak wstrząśnięta tym, co usłyszała od cioci Pol, że unikała obu chłopców. Garionowi pozostał jedynie Rundorig, nie dość inteligentny, by wymyślać ciekawe zabawy. Właściwie nie było co robić, więc chłopcy wychodzili często w pole, by przyjrzeć się pracującym i słuchać ich opowieści. Zdarzyło się, że tego właśnie lata ludzie na farmie Faldora rozmawiali o bitwie pod Vo Mimbre, najstraszniejszym wydarzeniu w historii. Garion i Rundorig słuchali oczarowani, gdy robotnicy snuli opowieść o hordach Kal Toraka, które pięćset lat temu spadły niespodziewanie na ziemie Zachodu. Wszystko zaczęło się w roku cztery tysiące osiemset sześćdziesiątym piątym, według rachuby czasu tej części świata, gdy ogromne armie Murgów, Nadraków i Thullów zeszły z gór na wschodniej granicy Drasni. Za nimi kroczyły nieprzeliczone kolumny Mallorean. Po krwawym zdobyciu Drasni Angarakowie zawrócili na południe, ku niezmierzonym stepom Algarii, by rozpocząć oblężenie olbrzymiej fortecy zwanej Twierdzą Algarów. Oblężenie trwało osiem lat, nim wreszcie zniechęcony Torak zrezygnował i ruszył ze swą armią na zachód, do Ulgolandu.

26

Wtedy dopiero inne królestwa zrozumiały, że inwazja Angaraków skierowana jest nie tylko przeciw Alornom, ale przeciw całemu Zachodowi. Latem cztery tysiące osiemset sześćdziesiątego piątego roku Kal Torak stanął na arendzkiej równinie pod miastem Vo Mimbre, gdzie oczekiwały go połączone zachodnie armie. Sendarowie, którzy uczestniczyli w bitwie, byli częścią sił dowodzonych przez Branda, Strażnika Rivy. Siły te, złożone z Rivan, Sendarów i asturskich Arendów, zaatakowały tyły Angaraków, gdy na lewe skrzydło uderzyli Algarowie, Drasanie i Ulgosi, na prawe Tolnedranie i Cherekowie, a od frontu ruszyła legendarna szarża mimbrackich Arendów. Bitwa wrzała przez kilka godzin, aż wreszcie, w środku pola, Brand starł się z samym Kal Torakiem. Od tego pojedynku zależał wynik całej walki. Dwadzieścia pokoleń minęło od dnia tego tytanicznego starcia, lecz we wspomnieniach ludzi z farmy Faldora było ono tak wyraźne, jakby zdarzyło się wczoraj. Opisywali każdy cios, każdą ripostę i osłonę. W decydującej chwili, gdy zdawało się, że musi przegrać, Brand zdjął zasłonę ze swej tarczy. Kal Torak cofnął się, zdjęty nagłym lękiem, opuścił tarczę i został natychmiast powalony. Ten opis wystarczył, by w żyłach Rundoriga zawrzała arendzka krew. Garion jednak stwierdził, że opowieść pozostawia wiele nierozwiązanych problemów. – Dlaczego Brand walczył z zakrytą tarczą? – spytał Cralta, jednego ze starszych robotników. – Po prostu miał ją zakrytą. – Cralto wzruszył ramionami. – Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgadzają się co do tego. – Może to była magiczna tarcza? – Garion nie ustępował. – Może i była. Ale nie słyszałem, by ktoś tak twierdził. Wiem tylko, że kiedy Brand ją odsłonił, Kal Torak opuścił swoją i Brand ciął go w głowę... w samo oko, tak mówią. Garion z uporem kręcił głową. – Nie rozumiem. Jak coś takiego mogło wzbudzić lęk Kal Toraka? – Nie wiem. – Cralto się poddał. – Nikt tego nigdy nie wyjaśnił. Garion nie był usatysfakcjonowany. Mimo to szybko się zgodził

27

na plan Rundoriga, by jeszcze raz rozegrać pojedynek. Przez dzień czy dwa zajmowali pozycje i okładali się mieczami. Potem Garion zdecydował, że potrzebują dodatkowego sprzętu, by zabawa stała się bardziej interesująca. Dwa garnki i dwie pokrywki zniknęły tajemniczo z kuchni cioci Pol, a Garion i Rundorig, tym razem w hełmach i z tarczami, udali się w spokojne miejsce, by podjąć walkę. Wszystko szło znakomicie, póki Rundorig – wyższy, starszy i silniejszy – nie trafił przeciwnika drewnianym mieczem w głowę, aż zadźwięczało. Krew popłynęła z czoła rozciętego brzegiem garnka. Garionowi dzwoniło w uszach, a krew zawrzała mu jakimś gorączkowym podnieceniem. Podniósł się z ziemi. Nigdy właściwie nie doszedł do tego, co się wtedy stało. Zachował tylko niewyraźne wspomnienie, jak wykrzykiwał Kal Torakowi wyzwanie w słowach, które same spłynęły z warg i których nawet nie rozumiał. Znajoma, odrobinę nierozgarnięta twarz Rundoriga zmieniła się w jego oczach w coś potwornie okaleczonego i wstrętnego. W szale wściekłości Garion uderzał w to coś raz za razem. Płomień ogarnął jego umysł. A potem wszystko się skończyło. Biedny Rundorig leżał nieprzytomny. Garion był przerażony, a jednocześnie czuł upajający smak zwycięstwa. Później, w kuchni, gdzie tradycyjnie trafiali wszyscy ranni z farmy, ciocia Pol opatrzyła ich obu, prawie powstrzymując się od uwag. Rundorig nie odniósł poważniejszych obrażeń, choć twarz zaczynała mu puchnąć i zmieniać kolor. Z początku miał trudności ze zogniskowaniem wzroku. Kilka zimnych okładów i jeden z naparów cioci Pol szybko doprowadziły go do porządku. Rana na czole Gariona wymagała większych starań. Ciocia Pol kazała Durnikowi przytrzymać chłopca, po czym wzięła igłę z nitką i zszyła rozcięcie tak spokojnie, jakby naprawiała rozerwany rękaw. Nie zwracała uwagi na wrzaski i jęki pacjenta. W ogóle zdawało się, że bardziej ją zmartwiły powgniatane garnki i poobijane pokrywki niż wojenne rany chłopców. Kiedy już było po wszystkim, Gariona bolała głowa i poszedł do łóżka. – Pokonałem Kal Toraka – pochwalił się sennie cioci Pol. Spojrzała na niego czujnie.

28

– Gdzie słyszałeś o Toraku? – spytała ostro. – On się nazywa Kal Torak, ciociu – poprawił ją Garion. – Odpowiedz. – W polu opowiadali. Stary Cralto i inni. Wiesz, o Brandzie i Vo Mimbre, i Kal Toraku, i wszystkim. Bawiliśmy się w to z Rundorigiem. Ja byłem Brandem, a on Kal Torakiem. Ale nie musiałem odsłaniać tarczy. Rundorig trafił mnie w głowę, zanim do tego doszliśmy. – Posłuchaj mnie, Garionie. I to uważnie. Nigdy więcej nie wymawiaj imienia Toraka. – To był Kal Torak, ciociu Pol – powtórzył cierpliwie Garion. – Nie sam Torak. Wtedy go uderzyła. Nie zrobiła tego jeszcze nigdy. Uderzenie bardziej go zdumiało, niż zabolało. – Nigdy nie wymawiaj imienia Toraka. Nigdy! – krzyknęła. – To bardzo ważne, Garionie. Od tego zależy twoje bezpieczeństwo. – Nie musisz się tak złościć – mruknął urażony. – Przyrzeknij. – Dobrze, przyrzekam. To była tylko zabawa. – Bardzo głupia zabawa. Mogłeś zabić Rundoriga. – A co ze mną? – zaprotestował. – Tobie nic nie groziło – oświadczyła. – A teraz śpij. Zasnął niespokojnie. W głowie mu się kręciło od rany i dziwnego, gorzkiego napoju, który podała mu ciocia. Miał wrażenie, że słyszy jej głęboki, dźwięczny głos, powtarzający: „Garionie, mój Garionie, jesteś jeszcze zbyt młody”. A potem, gdy unosił się z głębi snu jak ryba płynąca ku srebrzystej powierzchni wody, dobiegło go jej wołanie: „Potrzebuję cię, ojcze!”. Potem znowu zapadł w niespokojny sen, nękany wizją ciemnej sylwetki mężczyzny na karym koniu, który obserwował każdy jego ruch z zimną wrogością i czymś unoszącym się tuż nad granicą strachu. A za tą postacią, o której zawsze wiedział, choć nigdy o tym nie wspominał, nawet cioci Pol, majaczyła ciemna, okaleczona, potworna twarz, którą tylko chwilę widział czy wyobrażał sobie w czasie walki z Rundorigiem – niby ohydny owoc drzewa niewypowiedzianego zła.

29

Rozdział II Niedługo potem, w nieskończonym południu Garionowego dzieciństwa, u bram farmy Faldora po raz kolejny stanął bajarz. Bezimienny starzec wyglądał bardzo dziwacznie. Miał połatane spodnie, wełnianą tunikę z długimi rękawami przepasywał w talii kawałkiem sznurka, a z czubków dwóch różnych butów wystawały mu palce. Jego kaptur – Garionowi bardzo się podobała ta rzadko spotykana w Sendarii część odzienia, z luźnym karczkiem kryjącym ramiona, plecy i pierś – był poplamiony i zabrudzony jedzeniem i napojami. Jedynie obszerny płaszcz wyglądał na stosunkowo nowy. Stary bajarz nosił krótko przycięte siwe włosy i brodę. Miał wyrazistą twarz, trochę jakby kanciastą; z rysów nie dawało się odgadnąć, skąd pochodzi. Nie przypominał Arendów ani Chereków, Algarów ani Drasan, Rivan ani Tolnedran; zdawał się wywodzić z jakiejś rasy dawno już zapomnianej. Oczy miał głębokie i wesoło błękitne, zawsze młode i zawsze lśniące złośliwością. Pojawiał się czasem na farmie Faldora i zawsze był serdecznie witany. Ten bezdomny wagabunda zarabiał na życie opowiadaniem różnych historii, które czasem się powtarzały, ale nie miało to znaczenia, gdyż w jego głosie tkwiła magia. Potrafił grzmieć jak grom lub szeptać niby zefirek. Umiał naśladować sposób mówienia dziesięciu ludzi jednocześnie; kiedy gwizdał, ptaki przylatywały posłuchać, a gdy imitował wycie wilka, słuchaczom jeżyły się włosy i przenikał ich serca mróz. Potrafił wydobyć z siebie odgłos deszczu, wiatru, a nawet – choć to niewiarygodne – padającego śniegu. Jego pełne dźwięków opowieści zdawały ożywiać widoki i zapachy, oczarowani słuchacze niemal przenosili się do innego świata. Wszystkie te cuda oddawał chętnie w zamian za kilka posiłków, parę kufli piwa i ciepłe legowisko w stodole. Wędrował

30

po świecie wolny jak ptak. Bajarz i ciocia Pol czuli dla siebie coś w rodzaju skrywanego szacunku. Przyjmowała go bez entuzjazmu, gdyż wiedziała, że póki czai się w pobliżu, bezcenne skarby jej kuchni są w ciągłym zagrożeniu. Ciasta i placki znikały czasem, jakby rozpływały się w powietrzu. Potrafił trzema szybkimi cięciami noża pozbawić najstaranniej przyrządzoną gęś pary skrzydełek i solidnego kawałka mięsa z piersi, kiedy ciocia odwróciła się tylko na chwilę. Nazywała go Starym Wilkiem, a jego przybycie pod bramę farmy Faldora znaczyło podjęcie współzawodnictwa, trwającego od lat. Pochlebiał jej bezczelnie, nawet gdy ją okradał. Grzecznie odmawiał ciasteczek czy ciemnego chleba, po czym kradł pół talerza. Piwnice z piwem i winem można by oddać do jego dyspozycji już na początku wizyty. Uwielbiał drobne złodziejstwa, a gdy obserwowała go niechętnym wzrokiem, bez trudu znajdował dziesięciu pomocników, gotowych zaatakować kuchnię w zamian za jedną opowieść. Niestety, do jego najzdolniejszych uczniów należał także Garion. Ciocia Pol, doprowadzona do pasji koniecznością jednoczesnego pilnowania starego i młodego złodziejaszka, miotłą wypędzała obu z kuchni. Stary bajarz zmykał ze śmiechem i wraz z chłopcem zaszywał się w jakimś odludnym miejscu. Tam kosztowali owoców rozboju, a starzec, popijając z ukradzionego gąsiora wina lub piwa, nagradzał swego ucznia historią z dalekiej przeszłości. Najlepsze opowieści zarezerwowane były dla jadalni, gdy po wieczornym posiłku ludzie odsuwali próżne talerze. Wtedy bajarz wstawał ze swego miejsca i niósł słuchaczy w krainę magicznego oczarowania. – Opowiedz nam o początkach, przyjacielu – poprosił pewnego wieczoru zawsze pobożny Faldor. – I o bogach. – O początkach i o bogach... – Starzec głęboko się zastanowił. – Godny to temat, Faldorze, nudny jednak i niedzisiejszy. – Zauważyłam, Stary Wilku, że wszystkie tematy wydają ci się nudne i niedzisiejsze – stwierdziła ciocia Pol, podchodząc do beczki, by nalać mu pienistego piwa. Z głębokim ukłonem przyjął kufel. – To jedno z zagrożeń mojej profesji, pani Pol – wyjaśnił.

31

Pociągnął solidnie, po czym odstawił kufel na bok. W zamyśleniu opuścił na chwilę głowę, podniósł ją i spojrzał wprost na Gariona. Tak się przynajmniej chłopcu wydawało. A potem zrobił coś dziwnego, czego nigdy jeszcze nie czynił przed rozpoczęciem opowieści w jadalni farmy Faldora: okrył się płaszczem i wyprostował na całą wysokość. – Słuchajcie! – zawołał głębokim, donośnym głosem. – U zarania dni stworzyli bogowie świat i morza, i stały ląd. Rzucili gwiazdy na nocny firmament i osadzili na niebie słońce oraz żonę jego, księżyc, by dawali ziemi światło. Potem bogowie kazali ziemi wydać zwierzęta, wodom pączkować rybami, a niebu zakwitnąć ptakami. Stworzyli też ludzi i podzielili ich na narody. Było siedmiu bogów, wszyscy równi sobie, a ich imiona brzmiały: Belar i Chaldan, i Nedra, i Issa, i Mara, i Aldur, i Torak. Garion, naturalnie, znał tę historię, gdyż była alornowskiego pochodzenia, a Sendaria z trzech stron graniczyła z królestwami Alornów. Nigdy jednak nie słyszał jej opowiadanej w taki sposób. Myśli szybowały wysoko, gdy w wyobraźni widział bogów kroczących po ziemi w tych zapomnianych, tajemniczych czasach stworzenia świata. Poczuł chłód, gdy padło zakazane imię – Torak. Bajarz opisywał, jak każdy z bogów wybrał swój lud: Alornowie dla Belara, Nyissanie dla Issy, Chaldanowi Arendowie, Nedrze Tolnedranie, dla Mary Maragowie, których już nie ma, i Angarakowie Torakowi. Bóg Aldur zamieszkał z dala od pozostałych, w samotności obserwował gwiazdy. Na swych uczniów i wyznawców przyjął nielicznych. Garion widział, że twarze obecnych wyrażają natężoną uwagę. Durnik słuchał z szeroko otwartymi oczami, a stary Cralto zacisnął palce na krawędzi stołu. Faldor zbladł, łzy lśniły mu w oczach. Ciocia Pol stała w tylnej części sali. Choć nie było chłodno, także okryła się płaszczem, w skupieniu obserwując bajarza. – I zdarzyło się – płynęła opowieść – że bóg Aldur stworzył klejnot w kształcie globu; i oto w klejnocie pochwycone zostało światło gwiazd migocących na północnym niebie. Wielka była moc tego klejnotu, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura, gdyż Aldur widział w nim to, co się stało, co się staje i co ma się stać.

32

Garion wstrzymywał oddech. Opowieść pochłonęła go bez reszty. Słuchał w zachwycie, jak Torak ukradł Klejnot i jak inni bogowie wydali mu wojnę. Torak chciał mocą Klejnotu rozerwać ziemię i wpuścić morze, by zalało ląd; Klejnot jednak sprzeciwił się temu i uderzył, stapiając lewą stronę twarzy boga, paląc lewe ramię i oko. Starzec przerwał i osuszył swój kufel. Ciocia Pol, wciąż ciasno okryta płaszczem, podała mu następny. Poruszała się z godnością, a jej oczy płonęły. – Nigdy nie słyszałem tej historii opowiadanej w taki sposób – szepnął Durnik. – To Księga Alornów1. Powtarzana jest jedynie w obecności królów – powiedział cicho Cralto. – Znałem kiedyś człowieka, który słyszał ją na królewskim dworze w Sendarze i zapamiętał trochę. Nigdy jednak nie słyszałem jej w całości. Opowieść mówiła o tym, jak dwa tysiące lat później Belgarath Czarodziej powiódł Chereka i jego trzech synów, by odzyskać Klejnot; i jak zasiedlono zachodnie ziemie i broniono ich przed hufcami Toraka. Bogowie odeszli, pozostawiając Rivę, by strzegł Klejnotu w swej twierdzy na Wyspie Wiatrów. Riva wykuł wielki miecz i umieścił Klejnot w rękojeści. Póki tam pozostawał, a potomkowie Rivy zasiadali na tronie, Torak nie mógł zwyciężyć. Później Belgarath wysłał Rivie swą ukochaną córkę, by stała się matką królów. Druga córka pozostała przy nim i poznawała jego sztukę, gdyż nosiła znamię czarodziejów. Głos starego bajarza cichł w miarę, jak jego pradawna opowieść dobiegała końca. – I razem – powiedział – Belgarath i jego córka, Polgara Czarodziejka, wznieśli mur zaklęć, by ustrzec świat przed nadejściem Toraka. Niektórzy mówią, że będą czekać na jego przyjście, choćby miało to trwać do końca dni. Przepowiedziano bowiem, że pewnego dnia okaleczony bóg wyruszy przeciw królestwom Zachodu, by odebrać Klejnot, za który tak drogo zapłacił. Wtedy nastąpi bitwa między Torakiem a owocem linii Rivy, a w bitwie tej rozstrzygnie się los świata. Starzec umilkł, pozwalając, by płaszcz opadł mu z ramion, co znaczyło, że opowieść dobiegła końca. W sali nastała cisza. Słychać było tylko ciche trzaski

33

dogasających głowni i nieustającą pieśń żab i świerszczy. Faldor chrząknął i powstał; jego stołek zgrzytnął głośno o drewnianą podłogę. – Wielki zaszczyt wyświadczyłeś nam dzisiaj, stary przyjacielu – powiedział ze wzruszeniem. – Ten wieczór zapamiętamy do końca życia. Królewska to była opowieść, rzadko marnowana dla uszu prostych ludzi. Starzec roześmiał się, a jego niebieskie oczy zabłysły. – Nie spotykałem ostatnio wielu królów, Faldorze. Są chyba zbyt zajęci, by wysłuchiwać starych bajań. Opowieść zaś trzeba powtarzać od czasu do czasu, by nie zaginęła. Zresztą któż wie, gdzie w dzisiejszych czasach może być król? Wszyscy wybuchnęli śmiechem i zaczęli się podnosić, gdyż było późno i ci, którzy wstają o pierwszym brzasku, powinni spieszyć do łóżek. – Oświetlisz mi drogę, chłopcze? – spytał bajarz Gariona. – Chętnie. – Garion popędził do kuchni. Znalazł szklaną latarnię, od kuchennego paleniska odpalił świecę i wrócił do jadalni. Faldor rozmawiał z bajarzem. Kiedy odszedł, Garion dostrzegł niezwykłą wymianę spojrzeń między starcem a ciocią Pol, nadal stojącą pod ścianą. – Możemy iść, chłopcze? – spytał bajarz. – Jestem gotów – odparł Garion. Obaj wyszli na podwórze. – Czemu ta historia nie miała zakończenia? – Garion nie mógł powstrzymać ciekawości. – Dlaczego przerwałeś, zanim usłyszeliśmy, co się stało, gdy Torak spotkał króla Rivy? – To inna historia – wyjaśnił starzec. – Opowiesz mi ją kiedyś? – Garion nie ustępował. Bajarz wybuchnął śmiechem. – Torak i król Rivy jeszcze się nie spotkali. Więc raczej nie mogę o tym opowiadać. Może później, po spotkaniu. – Przecież to tylko bajka – zdziwił się Garion. – Prawda? – Tak sądzisz? – Starzec wyjął spod tuniki butlę wina i pociągnął solidnie. – Kto może wiedzieć, co jest bajką, a co prawdą w przebraniu bajki? – Bajka, tylko bajka – upierał się Garion. Nagle stał się bardzo

34

rozsądny i praktyczny, jak każdy Sendar. – To przecież nie może być prawda. Belgarath Czarodziej miałby... miałby nie wiem ile lat, a ludzie tak długo nie żyją. – Siedem tysięcy – oświadczył bajarz. – Co? – Belgarath Czarodziej ma siedem tysięcy lat. Może trochę więcej. – To niemożliwe – orzekł Garion. – Doprawdy? A ile ty masz lat? – Dziewięć, na Dzień Zarania. – I w ciągu dziewięciu lat dowiedziałeś się o wszystkim, co jest możliwe lub niemożliwe? Jesteś bardzo zdolnym chłopcem. Garion poczerwieniał. – No wiesz... – zaczął, jakoś mniej pewny siebie. – Najstarszy człowiek, o jakim słyszałem, to Weldrik z farmy Mildrina. Durnik twierdzi, że ma już dziewięćdziesiątkę i jest najstarszy w całym okręgu. – To, oczywiście, bardzo wielki okręg – odparł z powagą starzec. – A ile ty masz lat? – Chłopiec nie chciał ustąpić. – Dostatecznie wiele. – Ale to i tak tylko bajka. – Wielu rozsądnych i poważnych ludzi tak właśnie uważa. – Starzec spojrzał w gwiazdy. – Dobrych ludzi, którzy dożywają swych dni, wierząc tylko w to, co mogą zobaczyć i czego dotknąć. Jednak istnieje wielki świat poza tym, co widzimy i czego dotykamy, a ten świat rządzi się własnymi prawami. To, co zwykle niemożliwe, tam jest całkiem zwyczajne. Czasami granice między tymi światami znikają, a któż wtedy może powiedzieć, co jest możliwe, a co nie? – Chyba wolę żyć w zwykłym świecie – stwierdził Garion. – Ten drugi wydaje się zanadto skomplikowany. – Nie zawsze możemy wybierać, Garionie. Nie zdziw się, gdy pewnego dnia ten drugi świat wybierze cię, byś dokonał czegoś, co musi być zrobione; czegoś wielkiego i szlachetnego. – Mnie? – zdumiał się chłopiec. – Zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Wracaj do łóżka, chłopcze. Popatrzę jeszcze chwilę w gwiazdy. Gwiazdy i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi.

35

– Gwiazdy? – Garion mimowolnie podniósł głowę. – Jesteś bardzo dziwnym człowiekiem... jeśli się nie pogniewasz, że tak mówię. – To prawda – zgodził się bajarz. – Zapewne najdziwniejszym, jakiego w życiu spotkasz. – Ale i tak cię lubię – zapewnił szybko Garion, by starzec nie czuł się urażony. – Słucham tego z wielką ulgą, mój chłopcze. A teraz biegnij do łóżka. Twoja ciocia Pol będzie się martwić. Gariona we śnie dręczyły koszmary. Upiorna postać okaleczonego Toraka czaiła się w ciemności, a jakieś straszliwe stwory ścigały go przez mroczne pejzaże. Możliwe mieszało się z niemożliwym i łączyło w jedno, gdy tamten inny świat sięgał po chłopca aż tutaj. 1 Istniało kilka krótszych wersji tej opowieści, podobnych do adaptacji wziętej z prologu. Nawet sama Księga Alornów jest podobno skrótem dużo starszego dokumentu.

36

Rozdział III Kilka dni później rankiem, gdy ciocia Pol zaczęła się krzywić na bezustanne zagrożenie kuchni, starzec stwierdził, że ma coś do załatwienia w pobliskiej wiosce Gralt Górne. – Świetnie – burknęła niechętnie. – Przynajmniej spiżarnie będą bezpieczne. Bajarz skłonił się z ironią, a jego oczy zamigotały. – Czy potrzebujesz czegoś, pani Pol? – spytał. – Jakiegoś drobiazgu, który mógłbym nabyć dla ciebie? Skoro i tak tam jadę... Zastanawiała się chwilę. – Moje dzbanuszki z przyprawami są już prawie puste – stwierdziła. – Jest tam, przy Koperkowej, sklep tolnedrańskiego kupca korzennego. Zaraz obok oberży. Jak cię znam, oberżę znajdziesz bez kłopotu. – Podróż wysuszy pewnie moje gardło – przyznał starzec uprzejmie. – I będę bardzo samotny. Dziesięć mil i nie ma nawet do kogo ust otworzyć. – Rozmawiaj z ptakami – poradziła mu opryskliwie. – Ptaki to dobrzy słuchacze, ale ich mowa jest dość monotonna i po pewnym czasie męcząca. Może wziąłbym chłopca dla towarzystwa? Garion wstrzymał oddech. – Nabiera dostatecznie dużo złych przyzwyczajeń całkiem samodzielnie – stwierdziła kwaśno ciocia Pol. – Wolałabym, by nie pobierał nauk u mistrza. – Jesteś niesprawiedliwa, pani Pol. – Starzec z roztargnieniem ściągnął ze stołu faworka. – Zresztą zmiana dobrze mu zrobi. Poszerzy jego horyzonty, jeśli można tak określić. – Jego horyzonty są już wystarczająco szerokie, dziękuję. Serce Gariona zamarło.

37

– Chociaż – ciągnęła – on nie zapomni o moich przyprawach. I nie zamąci sobie głowy piwem tak, by pomylić pieprz z czosnkiem, a cynamon z gałką muszkatołową. No dobrze, niech z tobą idzie. Ale pamiętaj, nie życzę sobie, żebyś go zabierał do podejrzanych miejsc o marnej reputacji. – Pani Pol! – Starzec był wstrząśnięty. – Czy ja sam odwiedzałbym takie miejsca? – Za dobrze cię znam, Stary Wilku – stwierdziła oschle. – Ciągnie cię do występku i zepsucia, jak kaczora ciągnie do wody. Jeśli się dowiem, że zaprowadziłeś chłopca w nieodpowiednie miejsce, porozmawiamy poważnie. – Muszę się więc upewnić, że o niczym takim nie usłyszysz. – Bajarz ściągnął następnego faworka. Spojrzała na niego groźnie. – Sprawdzę, jakich przypraw potrzebuję. – A ja pożyczę od Faldora wóz z zaprzęgiem. – Starzec wyszedł z jeszcze jednym faworkiem. Nie minęło wiele czasu, a Garion i bajarz trzęśli się już na wózku. Koń biegł szybkim kłusem po zrytej koleinami drodze do Gralt Górnego. Był słoneczny letni ranek, po niebie płynęło kilka chmurek podobnych do puszków dmuchawca, błękitne cienie zalegały pod żywopłotami. Po kilku godzinach słońce przygrzało mocniej i jazda stała się męcząca. – Dojeżdżamy już? – zapytał Garion po raz trzeci. – Jeszcze nie – odparł starzec. – Dziesięć mil to kawał drogi. – Raz już tam byłem – oświadczył Garion, starając się, by zabrzmiało to możliwie niedbale. – Wprawdzie jako dziecko, więc nie pamiętam za wiele, ale to wspaniała miejscowość. Bajarz wzruszył ramionami. – Wioska – mruknął. – Jak wiele innych. Wydawał się zamyślony. Garion, w nadziei na opowieść, która umili mu drogę, nie przestawał zadawać pytań. – Jak to się dzieje, że nie masz imienia? Jeśli nie jest to niegrzeczne pytanie. – Mam wiele imion. – Starzec poskrobał siwą brodę. – Prawie tyle, ile mam lat. – A ja mam tylko jedno – stwierdził Garion.

38

– Na razie. – Co? – Na razie masz tylko jedno imię. Z czasem możesz otrzymać inne, a nawet kilka. Niektórzy ludzie zbierają imiona na całej drodze swego życia. A niekiedy imiona się zużywają, jak ubrania. – Ciocia Pol nazywa cię Starym Wilkiem. – Wiem. Twoja ciocia Pol i ja znamy się już od bardzo dawna. – Czemu tak na ciebie mówi? – Któż może wiedzieć, czemu taka kobieta cokolwiek robi? – Mogę cię nazywać panem Wilkiem? – Imiona były dla Gariona dość istotne i fakt, że bajarz nie miał żadnego, ciągle go niepokoił. Bezimienność czyniła starca w pewien sposób niekompletnym, niedokończonym. Bajarz chwilę przyglądał mu się z powagą, po czym wybuchnął śmiechem. – Pan Wilk, widzieliście! Jakże odpowiednie. Podoba mi się to imię bardziej niż jakiekolwiek inne od lat. – Więc mogę nazywać cię panem Wilkiem? – upewnił się Garion. – Będę zachwycony, chłopcze. Będę zachwycony. – A teraz, panie Wilku, opowiesz mi coś? Czas i odległość przemijały o wiele szybciej, gdy pan Wilk snuł Garionowi opowieści o wspaniałych przygodach i mrocznej zdradzie, o ponurych stuleciach arendzkich wojen domowych, które trwały bez końca. – Dlaczego Arendowie są właśnie tacy? – zapytał Garion po szczególnie ponurej historii. – Arendowie są niezwykle szlachetni. – Wilk rozsiadł się wygodnie na koźle, od niechcenia trzymając lejce jedną ręką. – Szlachetność jest cechą nie zawsze godną zaufania. Czasem zmusza ludzi do robienia pewnych rzeczy z niezupełnie jasnych powodów. – Rundorig jest Arendem. Bywa, że robi wrażenie... no, jakby niezbyt szybko myślał, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. – To rezultat tej całej szlachetności – wyjaśnił Wilk. – Arendowie tak się koncentrują na szlachetnym zachowaniu, że już nie mają kiedy myśleć o innych sprawach. Wjechali na szczyt wzgórza i w następnej dolinie zobaczyli

39

wioskę Gralt Górne. Garion był rozczarowany – zobaczył żałośnie małą gromadkę krytych dachówką kamiennych domków. We wsi przecinały się dwie drogi, białe od pyłu, a oprócz nich było jeszcze kilka krętych uliczek. Domki, szare i solidne, zdawały się zabawkami rozrzuconymi po zielonej kotlinie. Horyzont za nimi rozcinało pasmo gór zachodniej Sendarii. Choć trwało lato, większość szczytów wciąż okrywał śnieg. Zmęczony koń człapał wolno w stronę wioski. Przy każdym kroku podkowy unosiły obłoczki pyłu, a wkrótce stukały już po bruku uliczek. Wieśniacy byli zbyt ważni, by zwracać uwagę na starca i chłopca w farmerskim wozie. Kobiety nosiły długie suknie i spiczaste kapelusze, mężczyźni kaftany i miękkie zamszowe czapki. Dumnie i z wyższością spoglądali na nielicznych farmerów, którzy z szacunkiem schodzili im z drogi. – Są wspaniali, prawda? – zauważył Garion. – Tak im się chyba wydaje – odparł Wilk z wyrazem lekkiego rozbawienia. – No, czas znaleźć coś do zjedzenia, nie sądzisz? Garion wcale nie myślał o posiłku, ale gdy bajarz o tym wspomniał, poczuł nagle straszliwy głód. – Gdzie pójdziemy? – zapytał. – Wszyscy tu są tacy dostojni. Zaproszą obcych do swego stołu? Wilk zaśmiał się i potrząsnął brzęczącą sakiewką u pasa. – Bez kłopotów zawrzemy odpowiednie znajomości. Są tu miejsca, gdzie można kupić posiłek. Kupować jedzenie? Garion jeszcze o czymś takim nie słyszał. Każdy, kto stanął przed bramą farmy Faldora w porze posiłku, obowiązkowo zapraszany był do stołu. Świat wieśniaków, jak widać, różnił się bardzo od świata farmy. – Ale ja nie mam pieniędzy – poskarżył się. – Ja mam dość dla nas obu – uspokoił go Wilk, zatrzymując konia przed dużym, niskim budynkiem. Szyld nad wejściem przedstawiał kiść winogron. Były tam też jakieś litery, ale – rzecz jasna – Garion nie potrafił ich odczytać. – Co tam jest napisane, panie Wilku? – Że można tu kupić jedzenie i picie. – Wilk zeskoczył z wozu na ziemię. – To pewnie wspaniale umieć czytać – stwierdził z zazdrością Garion.

40

Starzec był zaskoczony. – Nie umiesz czytać, chłopcze? – spytał z niedowierzaniem. – Nie znalazłem nikogo, kto by mnie nauczył. Faldor czyta, ale chyba nikt oprócz niego. – Bzdura – prychnął Wilk. – Porozmawiam z twoją ciotką. Zaniedbuje swoje obowiązki. Już dawno powinna cię nauczyć. – Ciocia Pol umie czytać? – Garion nigdy by tego nie podejrzewał. – Oczywiście. – Bajarz poprowadził go do gospody. – Twierdziła, że niewiele ma z tego korzyści, ale minęło wiele lat od naszej kłótni na ten temat. Braki w wykształceniu Gariona starca zirytowały. Chłopca jednak za bardzo interesowało mroczne pomieszczenie gospody, by zwracał na niego uwagę. Sala, wielka i ciemna, miała niski drewniany sufit i kamienną podłogę pokrytą matami z sitowia. Nie było zimno, lecz ogień płonął w wyłożonym kamieniami zagłębieniu na samym środku, a smugi dymu unosiły się do komina ustawionego na czterech kamiennych filarach. Łojówki migotały w glinianych miseczkach na kilku długich, brudnych stołach. Wszędzie cuchnęło winem i zwietrzałym piwem. – Co możemy zjeść? – zapytał Wilk skwaszonego nieogolonego mężczyznę w poplamionym fartuchu. – Został jeszcze kawałek udźca. – Karczmarz wskazał rożen obok paleniska. – Upieczony ledwie przedwczoraj. Gulasz świeżutki z wczoraj rano i chleb, najwyżej sprzed tygodnia. – Doskonale. – Wilk usiadł. – Daj jeszcze dzban waszego najlepszego piwa i mleko dla chłopca. – Mleko nie! – zaprotestował Garion. – Mleko – potwierdził Wilk stanowczo. – Macie pieniądze? – upewnił się karczmarz. Wilk potrząsnął sakiewką i kwaśna mina karczmarza nagle wydała się mniej kwaśna. – Dlaczego tamten człowiek śpi? – Garion wskazał wieśniaka, który chrapał z głową opartą o stół. – Pijany. – Wilk ledwie spojrzał w tamtą stronę. – Czy ktoś nie powinien się nim zająć? – Chyba sobie tego by nie życzył. – Znasz go?

41

– Znam wielu do niego podobnych. Od czasu do czasu sam bywałem w takim stanie. – Dlaczego? – W danej chwili wydawało się to właściwe. Pieczeń była twarda i przypalona, gulasz wodnisty i bez smaku, a chleb czerstwy, lecz Garion zanadto zgłodniał, by się tym przejmować. Starannie wyczyścił talerz, jak go nauczono, a potem siedział spokojnie, gdy pan Wilk zadumał się nad drugim kuflem piwa. – Było znakomite – stwierdził bez przekonania, po to tylko, by coś powiedzieć. Doszedł do wniosku, że Gralt Górne nie spełnia jego oczekiwań. – Można wytrzymać. – Wilk wzruszył ramionami. – Wiejskie gospody są takie same, jak świat szeroki. Nieczęsto spotyka się taką, do której człowiek chciałby powrócić. Idziemy? Rzucił na stół kilka monet, a człowiek z kwaśną miną chwycił je pospiesznie. Potem, razem z Garionem, wyszli na popołudniowe słońce. – Poszukamy tego kupca korzennego dla twojej ciotki – oznajmił starzec. – Rozejrzymy się też za jakimś noclegiem. I stajnią dla konia. Ruszyli ulicą, pozostawiając konia i wóz przed gospodą. Dom tolnedrańskiego kupca korzennego okazał się wąskim, wysokim budynkiem przy sąsiedniej ulicy. Dwóch śniadych, krępych mężczyzn w krótkich tunikach stało przed frontowymi drzwiami, obok dzikiego z wyglądu konia pod dziwacznym, ciężkim siodłem. Obaj przyglądali się mijającym ich obojętnie przechodniom. Pan Wilk zatrzymał się, gdy tylko ich zauważył. – Coś się stało? – zapytał Garion. – Thullowie – wyjaśnił szeptem Wilk. – Co? – Ci dwaj to Thullowie. Często pracują jako tragarze Murgów. – Kto to są Murgowie? – Ludzie z Cthol Murgos – wyjaśnił krótko Wilk. – Południowi Angarakowie. – Ci, których pokonaliśmy w bitwie pod Vo Mimbre? – zdziwił się Garion. – Po co by tu przyjeżdżali?

42

– Murgowie zajęli się handlem. Nie spodziewałem się spotkać któregoś w tak zapadłej wiosce. Wejdźmy. Thullowie nas widzieli i gdybyśmy teraz zawrócili, wyglądałoby to dziwnie. Trzymaj się blisko mnie, chłopcze, i nic nie mów. Wyminęli dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn i wkroczyli do sklepu. Za ladą stał chudy i łysy Tolnedranin. Miał na sobie długą do ziemi brunatną opończę. Wyraźnie zdenerwowany, odważał z kilku paczek ostro pachnący proszek. – Dzień dobry – powitał Wilka. – Jedną chwileczkę. Zaraz was obsłużę. Seplenił trochę, co lekko rozbawiło Gariona. – Nie ma pośpiechu – odparł bajarz skrzekliwym głosem. Garion spojrzał na niego zaskoczony. Ze zdumieniem spostrzegł, że pan Wilk zgarbił się i trząsł głową z miną durnia. – Zajmij się nimi – polecił krótko klient. Był potężnie zbudowany, smagły, nosił kolczugę i krótki miecz u pasa, miał wystające kości policzkowe i kilka groźnie wyglądających blizn na twarzy. Jego oczy robiły wrażenie dziwnie kanciastych, mówił szorstko, z silnym obcym akcentem. Murgo. – Nie ma pośpiechu – zaskrzeczał znowu Wilk. – Moje sprawy zajmą nieco czasu – stwierdził Murgo. – I nie lubię się spieszyć. Powiedz kupcowi, czego ci trzeba, starcze. – Wielkie dzięki, panie. Mam tu gdzieś listę. – Wilk zaczął niezgrabnie przeszukiwać zakamarki ubrania. – Mój pan zapisał wszystko. Mam nadzieję, że ją przeczytasz, czcigodny kupcze, bo ja nie potrafię. Wreszcie odnalazł listę i wręczył Tolnedraninowi. Kupiec spojrzał na papier. – To potrwa tylko chwilę – zapewnił pierwszego klienta. Murgo skinął głową i spojrzał ponuro na Wilka i Gariona. Lekko zmrużył oczy. – Ładny z ciebie chłopak – zwrócił się do Gariona. – Jak masz na imię? Do tej chwili, przez całe swoje życie, Garion był grzecznym i prawdomównym chłopcem. Zachowanie Wilka odkryło mu jednak zupełnie nieznany świat oszustwa i podstępów. Gdzieś w głębi umysłu słyszał ostrzegawczy, suchy głos powtarzający, że

43

sytuacja jest groźna i dla własnego bezpieczeństwa powinien podjąć właściwe kroki. Po chwili wahania wypowiedział swe pierwsze świadome kłamstwo. Otworzył usta w wyrazie bezmózgiej tępoty. – Rundorig, wasza wysokość – wybełkotał. – Arendzkie imię – mruknął Murgo, jeszcze mocniej mrużąc oczy. – Nie wyglądasz na Arenda. Garion gapił się na niego bez słowa. – Jesteś Arendem, Rundorigu? – naciskał Murgo. Garion zmarszczył brwi, jakby próbował pochwycić umykającą myśl. Suchy głos zaproponował kilka możliwości. – Mój ojciec był – odpowiedział w końcu chłopiec. – Ale mama pochodziła z Sendarii i ludzie mówią, że jestem do niej podobny. – Powiedziałeś: był – zauważył Murgo. – Zatem twój ojciec nie żyje? – Na jego poznaczonej bliznami twarzy malowało się skupienie. Garion pokiwał głową. – Ścinał drzewo i przewróciło się na niego – skłamał. – Już dawno. Murgo nagle jakby stracił zainteresowanie. – Masz tu miedziaka, chłopcze. – Z obojętną miną rzucił monetę na podłogę u stóp Gariona. – Jest na niej wybity obraz boga Toraka. Może przyniesie ci szczęście albo choćby odrobinę rozumu. Wilk schylił się szybko i złapał pieniążek. Miedziak, który oddał chłopcu, był zwykłym sendarskim pensem. – Podziękuj dobremu panu, Rundorigu – wychrypiał. – Wielkie dzięki, wasza wysokość. – Garion zacisnął monetę w dłoni. Murgo wzruszył ramionami i odwrócił się. Wilk zapłacił Tolnedraninowi za przyprawy i wraz z Garionem wyszedł ze sklepu. – To była ryzykowna gra, chłopcze – powiedział, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu dwóch czekających Thullów. – Zdawało mi się, że nie chcesz, by wiedział, kim jesteś. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem, że powinienem postąpić podobnie. Źle zrobiłem? – Bystry jesteś – pochwalił go Wilk. – Sądzę, że udało nam się

44

oszukać tego Murga. – Dlaczego zamieniłeś monetę? – Pieniądze Angaraków nie zawsze są tym, czym się wydają. Lepiej, żebyś ich nie miał przy sobie. Chodź, weźmiemy konia i wóz. Do farmy Faldora długa droga. – Myślałem, że będziemy tu nocować. – Zmieniłem plany. Chodźmy, chłopcze. Pora jechać. Koń był bardzo zmęczony, gdy wspinał się na wzgórze za Gralt Górnym. Słońce opadało w dół przed nimi. – Dlaczego nie mogę zatrzymać pensa Angaraków, panie Wilku? – spytał Garion. Ten problem nie dawał mu spokoju. – Wiele jest rzeczy na tym świecie, które wydają się jednym, a są w istocie czymś innym – mówił Wilk dość ponuro. – Nie ufam Angarakom, a szczególnie Murgom. Nigdy nie miej niczego, co nosi wizerunek Toraka. – Przecież wojna między Zachodem i Angarakami skończyła się pięćset lat temu – zaprotestował Garion. – Wszyscy tak mówią. – Nie wszyscy – oświadczył Wilk. – A teraz weź z tyłu opończę i zarzuć na siebie. Jeśli się przeziębisz, twoja ciotka nigdy mi tego nie wybaczy. – Mogę się okryć, jeśli sądzisz, że powinienem. Ale nie jest mi zimno i zupełnie nie jestem śpiący. Będę cię w drodze bawił rozmową. – To dla mnie pociecha, chłopcze. – Panie Wilku – zaczął po dłuższej chwili Garion. – Czy znałeś moją matkę i ojca? – Tak – odparł Wilk spokojnie. – Ojciec też nie żyje, prawda? – Przypuszczam, że nie żyje. – Tak myślałem. – Garion westchnął. – Szkoda, że ich nie znałem. Ciocia Pol mówi, że byłem niemowlęciem, kiedy... – Nie potrafił tego powiedzieć. – Próbowałem sobie przypomnieć mamę, ale nic nie pamiętam. – Byłeś bardzo mały. – Jacy oni byli? – spytał Garion. Wilk poskrobał się po brodzie. – Zwyczajni – stwierdził. – Tak zwyczajni, że nawet byś się za nimi nie obejrzał.

45

Garion poczuł urazę. – Ciocia Pol mówi, że mama była bardzo piękna – zaprotestował. – Bo była. – Więc jak mogła być całkiem zwyczajna? – Bo ani sławna, ani ważna. Tak samo jak twój ojciec. Każdy brał ich za zwykłych wieśniaków, ot, młodzieniec z młodą żoną i dziecko. Tyle tylko widzieli. Tyle powinni widzieć. – Nie rozumiem. – To bardzo skomplikowane. – A jaki był mój ojciec? – Średniego wzrostu. Ciemne włosy. Bardzo poważny młody człowiek. Lubiłem go. – Kochał mamę? – Bardziej niż wszystko na świecie. – A mnie? – Oczywiście. – Gdzie mieszkali? – W małej wiosce niedaleko gór, z dala od głównych szlaków. Mieli domek przy końcu ulicy. Mały, porządny domek. Twój ojciec sam go zbudował, był kamieniarzem. Zatrzymywałem się tam od czasu do czasu, gdy akurat byłem w okolicy. – Starzec mówił monotonnie, opisując wieś, dom i ludzi, którzy w nim mieszkali. Garion słuchał i nawet nie zauważył, kiedy zasnął. Musiało być już bardzo późno, blisko świtu. Przez sen chłopiec czuł, że ktoś bierze go na ręce, zdejmuje z wozu i niesie po schodach do góry. Bajarz był zdumiewająco silny. Ciocia Pol czekała – Garion wiedział o tym bez otwierania oczu. Zawsze otaczał ją charakterystyczny zapach, który rozpoznawał nawet w ciemności. – Przykryj go tylko – szepnął pan Wilk. – Nie warto go teraz budzić. – Co się stało? – spytała ciocia Pol cicho. – We wsi był Murgo... u tego twojego kupca. Wypytywał chłopca i próbował mu dać pensa Angaraków. – W Gralt Górnym? Jesteś pewien, że to tylko Murgo? – Trudno powiedzieć. Nawet ja nie potrafię odróżnić Murga od Grolima. Nie od razu.

46

– Co się stało z monetą? – Zdążyłem ją złapać. Dałem chłopcu sendarskiego pensa. Jeśli nasz Murgo był Grolimem, pozwolimy mu mnie śledzić. Z pewnością dostarczę mu dobrej zabawy na najbliższe kilka miesięcy. – Więc odchodzisz? – W głosie cioci Pol zabrzmiał smutek. – Już pora – rzekł Wilk. – Chłopak jest chwilowo bezpieczny, a ja muszę ruszać. Dzieją się różne rzeczy, których trzeba dopilnować. Kiedy Murgowie przybywają do zapadłych wiosek, zaczynam się martwić. Wielką odpowiedzialność i wielki ciężar złożono na nasze barki. Nie możemy sobie pozwolić na niedbałość. – Długo cię nie będzie? – Pewnie parę lat. Muszę przypilnować wielu spraw i z wieloma ludźmi chcę się zobaczyć. – Będę za tobą tęskniła – wyznała ciocia Pol cicho. Zaśmiał się. – Sentymenty, Pol? – spytał szorstko. – To nie pasuje do roli. – Wiesz, o co mi chodzi. Nie nadaję się do pracy, którą mi wyznaczyliście, ty i inni. Nie znam się na wychowywaniu małych chłopców. – Świetnie sobie radzisz – uspokoił ją Wilk. – Miej na niego oko i nie pozwól, by jego natura doprowadziła cię do histerii. Bądź ostrożna; on kłamie po mistrzowsku. – Garion?! – Ciocia Pol była wstrząśnięta. – Kłamał Murgowi tak dobrze, że nawet na mnie zrobił wrażenie. – Garion? – Pytał też o rodziców – dodał Wilk. – Co mu powiedziałaś? – Niewiele. Tyle, że nie żyją. – Na razie to wystarczy. Nie warto mówić z nim o sprawach, na które jest jeszcze za młody. Rozmowa trwała, lecz Garion już więcej nic nie słyszał. I tak uważał, że wszystko to mu się przyśniło. Ale rankiem, gdy się obudził, pana Wilka już nie było.

47

Rozdział IV Pory roku zmieniały się według odwiecznego porządku. Lato dojrzało do jesieni; płomienie jesieni zakrzepły w zimę; zima niechętnie ustąpiła pola budzącej się wiośnie, a wiosna znowu rozkwitła w lato. Ze zmianą pór roku mijały i lata, a Garion niezauważalnie stawał się dorosły. Wraz z nim dorastały też inne dzieci – wszystkie, z wyjątkiem biednego Doroona, który chyba do końca życia miał pozostać niski i chudy. Rundorig wystrzelił jak młode drzewo i wkrótce był wysoki jak mężczyzna. Zubrette, oczywiście, nie była tak rosła, lecz rozwinęła się na inne sposoby, które budziły już zainteresowanie chłopców. Wczesną jesienią niewiele brakowało, by Garion tuż przed swymi czternastymi urodzinami zakończył życiową karierę. Kierując się jakimś pierwotnym popędem, istniejącym pewnie we wszystkich dzieciach dysponujących stawem i zapasem drew, zbudowali tratwę. Nie była zbyt duża ani szczególnie dobrze zaprojektowana. Miała tendencję do zanurzania się z jednej strony, a także niepokojący zwyczaj rozpadania się na części w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Naturalnie, to właśnie Garion popisywał się na wodzie tego pięknego jesiennego dnia, gdy tratwa zupełnie nagle postanowiła raz na zawsze powrócić do swego wyjściowego stanu. Wiązania pękły, a belki odpływały w różne strony. Chłopiec w ostatniej chwili dostrzegł niebezpieczeństwo i desperacko próbował dotrzeć do brzegu, jednak tylko przyspieszył dezintegrację tratwy. W rezultacie znalazł się na pojedynczej belce i szaleńczo wymachując rękami, usiłował zachować równowagę. Gdy rozpaczliwie wołał o pomoc, dostrzegł na zboczu, za plecami towarzyszy, znajomą postać na karym koniu. Jeździec miał na sobie ciemny płaszcz i płonącym

48

wzrokiem obserwował poczynania Gariona. Potem belka przekręciła się, a chłopiec z głośnym pluskiem wpadł do wody. Edukacja Gariona nie obejmowała, niestety, sztuki pływania; a woda, choć niezbyt głęboka, była jednak głęboka w wystarczającym stopniu. Dno stawu okazało się bardzo nieprzyjemne – rodzaj ciemnego, przerośniętego zielskiem mułu zamieszkiwanego przez żaby, żółwie i pojedynczego, niesympatycznego węgorza, który przemknął jak wąż, gdy Garion niby kamień spadał w wodorosty. Szarpnął się, łyknął wody i odbił w stronę powierzchni. Jak wieloryb wypłynął z głębiny, krztusząc się, zaczerpnął powietrza i usłyszał krzyki towarzyszy. Ciemna postać na zboczu nawet nie drgnęła. Wszystkie szczegóły obrazu tego ciepłego popołudnia w jednej chwili wryły się Garionowi w pamięć. Zauważył nawet, że chociaż jeździec stoi w pełnym blasku jesiennego słońca, ani on, ani wierzchowiec nie rzucają cienia. Kiedy chłopiec starał się pojąć to niezrozumiałe zjawisko, opadł ponownie na błotniste dno. Gdy tonąc, wyrywał się z uścisku wodorostów, przyszło mu do głowy, że mógłby wybić się, wypłynąć przy belce, chwycić ją i dzięki temu utrzymać się na powierzchni. Odepchnął jakąś zdumioną żabę i skoczył w górę. Pechowo trafił dokładnie w belkę. Od ciosu w głowę rozbłysło mu przed oczami oślepiające światło, a w uszach zaczęło dzwonić. Opadł nieruchomy ku wodorostom sięgającym po niego przez wodę. A wtedy pojawił się Durnik. Przyciągnął Gariona brutalnie za włosy ku powierzchni, silnymi pociągnięciami ramienia doholował do brzegu, wywlókł na twardy grunt, przewrócił na brzuch i kilka razy nadepnął, by usunąć z płuc wodę. Garionowi zatrzeszczały żebra. – Wystarczy, Durniku – sapnął. Usiadł, a krew z pięknej rany na czubku głowy natychmiast zalała mu oczy. Otarł ją ręką i poszukał wzrokiem mrocznego jeźdźca bez cienia, lecz tajemnicza postać zniknęła. Garion spróbował wstać, ale świat wokół niego nagle zawirował. Zemdlał. Zbudził się we własnym łóżku. Głowę miał w bandażach. Ciocia Pol stała obok, a jej oczy płonęły.

49

– Ty głupi szczeniaku! – krzyknęła. – Co robiłeś na stawie? – Pływałem na tratwie. – Garion starał się, by zabrzmiało to całkiem zwyczajnie. – Pływałeś? – powtórzyła. – Na tratwie? Kto ci pozwolił? – No... – wymamrotał. – My tylko... – Wy tylko co? Spojrzał na nią bezradnie. Wtedy zaszlochała, chwyciła go w ramiona i niemal udusiła w uścisku. Zastanawiał się, czy opowiedzieć jej o niezwykłej, pozbawionej cienia postaci obserwującej jego zmagania z wodą. Jednak suchy głos w głębi umysłu, który czasem się do niego odzywał, stwierdził, że jeszcze na to nie pora. Skądś wiedział, że sprawa między nim a człowiekiem na karym koniu jest bardzo osobista, że nieuchronnie nadejdzie chwila, gdy zmierzą się ze sobą w starciu woli lub siły. Gdyby o tym powiedział cioci Pol, zaangażowałaby się we wszystko, a tego nie chciał. Nie miał wprawdzie pojęcia skąd, lecz wiedział, że ciemna figura jest wrogiem. Było to nieco przerażające, ale i niezwykle ekscytowało. Ciocia Pol z pewnością poradziłaby sobie z obcym, Garion jednak utraciłby wtedy coś własnego i z pewnością ważnego. Tak więc milczał. – To nie było aż tak niebezpieczne, ciociu Pol – powiedział niepewnie. – Zaczynałem już pojmować, na czym polega pływanie. Wszystko by się dobrze skończyło, gdybym nie trafił głową w belkę. – Ale, oczywiście, trafiłeś – zauważyła. – Nic poważnego. Jeszcze minuta czy dwie i bym sobie poradził. – W tych okolicznościach nie jestem pewna, czy miałeś jeszcze minutę czy dwie. – No... – Zawahał się i zdecydował porzucić temat. Od tego dnia skończyła się dla Gariona wolność. Ciocia Pol uwięziła go w pomywalni. Poznał dokładnie każde wgniecenie i rysę na wszystkich kuchennych garnkach. Wyliczył, że każdy z nich zmywał dwadzieścia jeden razy na tydzień. W orgii niedbałości ciocia Pol uznała nagle za niemożliwe, by zagotować wodę, nie brudząc przy tym dwóch lub trzech rondli, które Garion musiał potem starannie czyścić. Nienawidził tego i

50

całkiem poważnie zaczął się zastanawiać nad ucieczką. Jak to jesienią, pogoda robiła się coraz gorsza. Inne dzieci także nie wychodziły na dwór, więc położenie Gariona trochę się poprawiło. Naturalnie, Rundorig rzadko się z nimi bawił, gdyż ze względu na wzrost nowe obowiązki powierzano mu nawet częściej niż Garionowi. Kiedy tylko Garion mógł, wymykał się do Doroona i Zubrette. Teraz jednak nie bawiło ich już skakanie na siano czy nieskończony berek w stajniach i stodołach. Osiągnęli wiek, gdy dorośli natychmiast zauważali takie nieróbstwo i szybko wyszukiwali im jakieś zajęcia. Na ogół więc siadali gdzieś w ukryciu i zwyczajnie rozmawiali. Inaczej mówiąc, Garion i Zubrette siedzieli i słuchali nieprzerwanego potoku słów Doroona. Niewysoki, ruchliwy chłopiec nie potrafił milczeć, tak samo jak nie potrafił usiedzieć spokojnie. Mógł godzinami, niemal bez tchu opowiadać o kilku kroplach deszczu. Ciągle się wiercił. – Co to za znak masz na ręku, Garionie? – spytała pewnego deszczowego dnia Zubrette, przerywając opowieść Doroona. Chłopak spojrzał na idealnie okrągłą białą plamę na wewnętrznej stronie prawej dłoni. – Też go zauważyłem. – Doroon w pół słowa zmienił temat. – Ale Garion wychował się w kuchni. Prawda, Garionie? Pewnie oparzył się, kiedy był mały. Wiecie, wyciągnął rękę, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, i dotknął czegoś gorącego. Założę się, że jego ciocia naprawdę się zezłościła. Ona umie się rozzłościć szybciej niż ktokolwiek, kogo znam, i naprawdę... – Zawsze go miałem. – Garion przesunął palcem wzdłuż konturu plamy. Nigdy właściwie się jej nie przyglądał. Pokrywała całą wewnętrzną część dłoni i w pewnym oświetleniu miała jakiś srebrzysty połysk. – Może to znamię – zasugerowała Zubrette. – Założę się, że tak! – zawołał szybko Doroon. – Widziałem kiedyś człowieka, który miał taką fioletową plamę na policzku... jednego z tych włóczęgów, którzy przyjeżdżają jesienią zbierać rzepę... w każdym razie pokrywała mu cały policzek i z początku myślałem, że to wielki siniak i że ten człowiek musiał oberwać w jakiejś okropnej bójce... w taborach bez przerwy się biją. Ale

51

potem zobaczyłem, że to wcale nie siniak, tylko znamię. Ciekawe, z czego one się biorą. Wieczorem, kiedy szykował się do snu, Garion podniósł rękę dłonią do góry. – Ciociu Pol, co to za znak? Spojrzała na niego, nie przerywając szczotkowania swych długich ciemnych włosów. – Nie ma się czym przejmować – stwierdziła. – Nie przejmuję się, tylko jestem ciekawy. Zubrette i Doroon myślą, że to znamię. Czy to znamię? – Coś w tym rodzaju. – Któreś z moich rodziców miało taki znak? – Twój ojciec. Od bardzo dawna występuje w rodzinie. Garionowi przyszła do głowy niezwykła myśl. Nie wiedząc właściwie, dlaczego to robi, dotknął znamieniem białego pasma na czole cioci. – Czy to coś podobnego do tego białego miejsca na twoich włosach? – zapytał. Poczuł niezwykłe mrowienie w ręce i zdawało mu się, że ktoś otworzył okno w jego umyśle. Z początku było to tylko wrażenie nieprzeliczonych lat płynących niby ogromne morze ciężkich chmur. Potem, ostrzejszy od noża, ból powtarzanej w nieskończoność straty, żalu. Później, bliżej jakby, jego własna twarz, a za nią inne, stare i młode, królewskie i zupełnie zwyczajne; a jeszcze dalej, już nie głupkowata, jak się czasem wydawało, twarz pana Wilka. Najsilniejsza jednak była świadomość nieziemskiej, nadludzkiej potęgi, nieugiętej woli. Ciocia Pol poruszyła głową niemal obojętnie. – Nie rób tego, Garionie – powiedziała i okno w mózgu się zatrzasnęło. – Co to było? – spytał. Płonął z ciekawości i chciał jeszcze raz je otworzyć. – Prosta sztuczka. – Naucz mnie. – Jeszcze nie, mój Garionie. – Ujęła w dłonie jego twarz. – Jeszcze nie. Nie jesteś gotów. Kładź się już. – Zostaniesz ze mną? – spytał, trochę przestraszony. – Zawsze będę przy tobie – odparła, otulając go kołdrą. Potem

52

znowu czesała włosy. Głębokim, melodyjnym głosem nuciła jakąś dziwną pieśń. Ten dźwięk ukołysał go do snu. Od tego dnia nawet sam Garion nieczęsto oglądał swe znamię. Nagle okazało się, że ma mnóstwo zajęć, od których miał brudne nie tylko ręce. Najważniejszym świętem w Sendarii – jak i we wszystkich królestwach Zachodu – było Zaranie. Upamiętniało dzień, gdy wiele eonów temu siedmiu bogów złączyło dłonie, by jednym słowem stworzyć świat. Obchody Zarania odbywały się w środku zimy, a że wtedy na farmie nie ma wiele roboty, tradycją stał się dwutygodniowy festyn, z ucztami, prezentami i dekorowaniem sali jadalnej oraz krótkimi przedstawieniami ku czci bogów. Te ostatnie były, naturalnie, przejawem pobożności Faldora. Ten szlachetny prosty człowiek nie miał złudzeń, ilu pośród pracowników podziela jego uczucia. Uważał jednak, że święto jest dobrą okazją do pewnych religijnych przedsięwzięć. A że był dobrym panem, robotnicy na farmie starali się zrobić mu przyjemność. Niestety, była to także pora, gdy córka Faldora, Anhelda, składała z mężem Eilbrigiem doroczną wizytę, by zachować poprawne stosunki z ojcem. Nie miała ochoty przez pozorne choćby zaniedbanie narażać swego prawa dziedziczenia. Odwiedziny były ciężką próbą dla Faldora, który na ubranego z przesadną elegancją i wyniosłego zięcia, niższego urzędnika towarzystwa handlowego w stolicy Sendarii, spoglądał z ledwie skrywaną pogardą. Ich przyjazd znaczył jednak początek festiwalu Zarania na farmie Faldora. Dlatego, choć nie byli szczególnie lubiani, witano ich zawsze z entuzjazmem. Pogoda tego roku była wyjątkowo paskudna, nawet jak na Sendarię. Deszcze zaczęły się wcześnie, a wkrótce potem nadszedł okres mokrego śniegu – nie tego sypkiego, jasnego puchu, jaki padał późną zimą, lecz wilgotnej mazi, topniejącej niemal od razu. Garionowi obowiązki nie pozwalały na wspólne z dawnymi towarzyszami zabaw przeżywanie przedświątecznej orgii emocji i oczekiwania. Dlatego nadchodzący festiwal wydał mu się płytki i nieciekawy. Tęsknił za dawnymi dobrymi czasami, często wzdychał ze smutkiem i szorował kuchenną

53

podłogę niby jasnowłosa chmura burzowa. Nawet tradycyjne dekoracje jadalni, gdzie zawsze odbywały się ceremonie Dnia Zarania, w tym roku zdawały się mniej udane. Gałązki jedliny, kryjące belki sufitu, nie były tak zielone jak zwykle, a lśniące jabłka, starannie podwiązane do gałązek, mniejsze i nie tak czerwone. Garion wzdychał tylko i ponuro wracał do sprzątania. Ciocia Pol zupełnie się nie przejmowała jego nastrojami. Demonstrowała wyraźny brak zrozumienia. Dotknęła tylko jego czoła, by sprawdzić, czy nie ma gorączki, po czym napoiła go najobrzydliwszym wywarem, jaki potrafiła przyrządzić. Garion uważał potem, by myć podłogi w samotności i wzdychać ciszej. Wewnętrzny głos informował go rzeczowo, że zachowuje się śmiesznie, lecz Garion wolał nie słuchać. Wewnętrzny głos, chyba o wiele starszy i mądrzejszy od niego, tępił jednak wszelkie radości życia. Rankiem Dnia Zarania przed bramą stanął Murgo i pięciu Thullów z wozem. Chcieli widzieć Faldora. Garion już dawno się przekonał, że nikt nie zwraca uwagi na zwykłego chłopca i że wielu ciekawych rzeczy można się dzięki temu – zupełnie przypadkowo – dowiedzieć. Zajął się więc jakąś drobną i niezbyt ważną pracą w pobliżu bramy. Murgo z twarzą poznaczoną bliznami, jak tamten z Gralt Górnego, siedział dumnie na wozie. Jego kolczuga dzwoniła przy każdym poruszeniu. Nosił czarny płaszcz z kapturem i trzymał miecz tak, by każdy musiał go zauważyć. Pilnie wszystko obserwował. Thullowie w zabłoconych filcowych butach i ciężkich pelerynach stali obojętnie przy wozie, nie zwracali uwagi na zimny wiatr dmuchający poprzez zaśnieżone pola. Faldor, w swym najlepszym kaftanie – wszak trwało Święto Zarania – wyszedł na podwórze. Za nim podążali Anhelda i Eilbrig. – Bądź pozdrowiony, przyjacielu – powitał Murga Faldor. – Radosnego Zarania. Murgo odchrząknął. – Jesteś, jak mniemam, farmerem Faldorem? – zapytał z silnym obcym akcentem. – W istocie.

54

– Słyszałem, że masz na zbycie sporo dobrze uwędzonych szynek. – Świnie pięknie rosły tego roku – przyznał skromnie Faldor. – Kupię je. – Murgo potrząsnął sakiewką. Faldor skłonił się nisko. – Jutro, z samego rana – powiedział. Murgo spojrzał zdziwiony. – To pobożne domostwo – wyjaśnił farmer. – Nie urażamy bogów, naruszając Święto Zarania. – Ojcze! – zawołała Anhelda. – Nie żartuj. Ten szlachetny kupiec przybył z daleka, by ubić z tobą interes. – Nie w Dzień Zarania – powtórzył stanowczo Faldor. – W mieście Sendar – wtrącił Eilbrig swym wysokim, nosowym głosem – nie pozwalamy, by takie sentymenty przeszkadzały w interesach. – Nie jesteśmy w mieście Sendar – odparł zimno Faldor. – Jesteśmy na farmie Faldora, a na farmie Faldora nie pracuje się i nie robi interesów w czasie Święta Zarania. – Ojcze! – zaprotestowała Anhelda. – Szlachetny kupiec ma złoto! Złoto, ojcze, złoto! – Nie będę dyskutował – oświadczył Faldor. – Ciebie i twoje sługi, przyjacielu – zwrócił się do Murga – chętnie ugościmy. Mogę wam obiecać wygodne kwatery i najwspanialszy posiłek w całej Sendarii, a także sposobność uhonorowania bogów w tym szczególnym dniu. Nikt jeszcze nie zbiedniał, wypełniając swe religijne obowiązki. – W Cthol Murgos nie obchodzimy tego święta – odparł chłodno kupiec. – Jak mówi szlachetna dama, długą drogę przejechałem, by ubić interes, i nie mam czasu do stracenia. Jestem pewien, że inni farmerzy w tym okręgu także mają towar, jakiego szukam. – Ojcze! – jęknęła Anhelda. – Znam swoich sąsiadów – rzekł spokojnie Faldor. – Obawiam się, że szczęście nie będzie ci dzisiaj sprzyjać. Wszyscy w okolicy świętują. Murgo zastanawiał się chwilę. – Może masz rację – stwierdził. – Przyjmuję twoje zaproszenie, pod warunkiem że rano jak najwcześniej przystąpimy do interesów.

55

– Jak sobie życzysz – zgodził się Faldor. – O pierwszym brzasku będę do twych usług. – Umowa stoi. – Murgo zeskoczył z wozu na ziemię. Tego wieczoru w jadalni wydano ucztę. Kucharki i pół tuzina pomocnic przysłanych specjalnie na tę okazję, poganiane ostrym językiem cioci Pol, pędziły między kuchnią i salą jadalną, nosząc dymiące pieczenie, parujące szynki i skwierczące gęsi. Garion pomyślał zgryźliwie, dźwigając wielką porcję pieczonej wołowiny, że Faldorowy zakaz pracy w święto przestawał obowiązywać u progu kuchni. Wreszcie wszystko było gotowe: zastawione stoły, płonące jasno ognie w kominkach, dziesiątki świec rozjaśniających mrok i pochodnie w pierścieniach u kamiennych filarów. Ludzie Faldora w najlepszych ubraniach czekali już i ciekła im ślinka. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, gospodarz powstał z ławy u szczytu głównego stołu. – Drodzy przyjaciele! – zawołał, wznosząc puchar. – Tę ucztę poświęcam bogom. – Bogom – powtórzyli chórem i powstali z szacunkiem. Faldor napił się odrobinę, a wszyscy poszli za jego przykładem. – Wysłuchajcie mnie, bogowie – modlił się. – Z pokorą dziękujemy wam za dary pięknego świata, który w tym dniu stworzyliście. Przyrzekamy wam służyć przez kolejny rok. Zdawało się, że chce jeszcze coś dodać, lecz usiadł. Zawsze długo pracował nad modlitwami na szczególne okazje, lecz trema nieodmiennie usuwała z pamięci starannie przygotowane słowa. Z tego powodu jego modlitwy były zawsze bardzo gorące i bardzo krótkie. – Jedzcie, przyjaciele – polecił. – Nie pozwólmy tym daniom wystygnąć. Jedli więc. Anhelda i Eilbrig, którzy wyłącznie dzięki naleganiom Faldora zasiedli do tego jednego wspólnego posiłku, swoje towarzyskie wysiłki skierowali do Murga. On jeden w tej sali został uznany za godnego ich uwagi. – Od dawna planowałem wizytę w Cthol Murgos – oznajmił napuszony Eilbrig. – Zgodzisz się, przyjacielu kupcze, że ściślejsze kontakty między Wschodem i Zachodem to jedyna droga przezwyciężenia wzajemnych uprzedzeń, które popsuły

56

nasze stosunki w przeszłości? – My, Murgowie, wolimy własne towarzystwo – odparł krótko mężczyzna z bliznami na twarzy. – Ale przecież trafiłeś tutaj, przyjacielu – zauważył Eilbrig. – Czy to nie dowód, że kontakty mogą się okazać korzystne? – Jestem tu z obowiązku, nie z własnej woli – wyjaśnił Murgo. Rozejrzał się po sali. – Więc to wszyscy twoi ludzie? – spytał Faldora. – Co do jednego. – Mam podstawy, by przypuszczać, że był tu pewien starzec. O siwych włosach i brodzie. – Nie tutaj, przyjacielu – zapewnił Faldor. – Ja tu jestem najstarszy, a sam widzisz, że daleko mi jeszcze do siwizny. – Jeden z moich rodaków spotkał przed laty kogoś takiego – mówił Murgo. – Towarzyszył mu arendzki chłopiec. Miał chyba na imię Rundorig. Garion siedział przy sąsiednim stole. Pochylał twarz nad talerzem i nasłuchiwał tak uważnie, iż miał wrażenie, że rosną mu uszy. – Jest tu jeden Rundorig – przyznał Faldor. – To ten wysoki, na końcu tamtego stołu. – Pokazał palcem. – Nie. – Murgo przyglądał się z uwagą Rundorigowi. – To nie chłopiec, którego mi opisano. – Imię jest dość popularne wśród Arendów – rzekł Faldor. – Pewnie twój przyjaciel spotkał kogoś z innej farmy. – Na pewno – zgodził się Murgo, na pozór zapominając o sprawie. – Doskonała szynka. – Wskazał swój talerz ostrzem sztyletu, którym jadł. – Czy te, które trzymasz w wędzarni, są podobnej jakości? – Nie, przyjacielu kupcze – Faldor się zaśmiał. – Nie zdołasz mnie namówić na rozmowę o interesach. Murgo uśmiechnął się przelotnie, co wyglądało dość osobliwie na jego poznaczonej bliznami twarzy. – Zawsze warto spróbować. Chętnie za to pochwalę twojego kucharza. – Pochwała dla ciebie, pani Pol. – Faldor lekko podniósł głos. – Naszemu przyjacielowi z Cthol Murgos przypadło do gustu twoje dzieło.

57

– Dziękuję więc za uznanie – odparła ciocia Pol raczej chłodno. Murgowi oczy błysnęły, jakby ją poznał. – Wspaniałe dania, szlachetna pani – skłonił się w jej stronę. – Twoja kuchnia to miejsce, gdzie dzieją się czary. – Nie – odparła z wyniosłą miną. – Nie czary. Gotowanie jest sztuką, którą może poznać każdy, kto ma dość cierpliwości. Magia to coś zupełnie innego. – Lecz magia też jest sztuką, pani. – Wielu tak właśnie uważa. Ale prawdziwa magia pochodzi z wnętrza. Nie jest dziełem szybkich palców, zdolnych oszukać oczy. Murgo przyglądał się jej z nieruchomą twarzą, a ona odpowiedziała kamiennym spojrzeniem. Siedzący w pobliżu Garion miał wrażenie, że to, co się dzieje między nimi, nie ma żadnego związku z wypowiadanymi słowami. Coś niby wyzwanie zawisło w powietrzu. Potem Murgo odwrócił wzrok, jakby lękał się je podjąć. Gdy uczta dobiegła końca, nadszedł czas na prościutkie przedstawienie, tradycyjnie związane z Dniem Zarania. Siedmiu starszych robotników wymknęło się już wcześniej i teraz pojawili się w drzwiach. Mieli na sobie długie szaty i kaptury, a także starannie wyrzeźbione i pomalowane maski wyobrażające twarze bogów. Kostiumy były stare i nosiły ślady składania i przechowywania przez cały rok na strychu Faldora. Zamaskowane postacie powolnym krokiem weszły do sali i stanęły rzędem obok głównego stołu. Potem kolejno recytowały po kilka wersów, identyfikujących przedstawianego boga. – Jestem Aldur – dobiegł zza pierwszej maski głos Cralta. – Bóg, który żyje samotnie. Nakazuję, by stał się ten świat. – Jestem Belar – odezwał się inny znajomy głos zza drugiej maski. – Bóg Niedźwiedź Alornów. Nakazuję, by stał się ten świat. I tak po kolei: Chaldan, Issa, Nedra, Mara i wreszcie ostatnia postać, w przeciwieństwie do pozostałych miała czarną szatę i maskę ze stali, nie z malowanego drewna. – Jestem Torak – rozległ się spod maski głuchy głos Durnika. – Bóg Smok Angaraków. Nakazuję, by stał się ten świat. Jakieś poruszenie zwróciło uwagę Gariona. Obejrzał się szybko.

58

Murgo zakrył twarz rękami niezwykłym, ceremonialnym niemal gestem. Przy bocznym stole pięciu Thullów drżało, a ich twarze były szare jak popiół. Siedem figur przy stole Faldora chwyciło się za ręce. – Jesteśmy bogami – wyrzekli chórem – i nakazujemy, by stał się ten świat. – Wysłuchajcie słów bogów – zadeklamował Faldor. – Powitajcie bogów w domu Faldora. – Niech błogosławieństwo bogów towarzyszy temu domowi – odpowiedziało siedem postaci. – I wszystkim tu zebranym. Odwrócili się i wolno, jak wkroczyli, opuścili jadalnię. Przyszła pora prezentów. Wszyscy byli podnieceni, gdyż podarunki co roku szykował Faldor, który długo myślał, jaki prezent najbardziej się przyda obdarowanemu. Wiele było nowych tunik, pończoch, płaszczy i butów. Garion jednak oniemiał prawie z zachwytu, gdy odwinął pakunek i znalazł niewielki sztylet w porządnej pochwie. – Jest już prawie mężczyzną – wyjaśnił Faldor cioci Pol. – A mężczyźnie zawsze się przyda dobry nóż. Naturalnie, Garion natychmiast sprawdził ostrze nowego sztyletu i – co było do przewidzenia – zaciął się w palec. – Chyba nie dało się tego uniknąć – stwierdziła ciocia Pol, choć nie było jasne, czy mówi o skaleczeniu, o samym prezencie czy też o fakcie, że Garion już dorasta. Zaraz następnego ranka Murgo zakupił szynki i odjechał wraz z pięcioma Thullami. Kilka dni później Anhelda i Eilbrig spakowali się i wyruszyli w podróż powrotną do Sendaru. Na farmie Faldora zapanowały zwykłe porządki. Zima trwała. Spadł, później stopniał śnieg, a potem wróciła wiosna, jak to zwykle czyni. Ta wiosna różniła się od poprzednich tylko przybyciem Brilla, nowego parobka. Jeden z młodszych farmerów ożenił się, wynajął w pobliżu niewielką zagrodę i obładowany praktycznymi prezentami i dobrymi radami Faldora rozpoczął samodzielne życie. Brilla przyjęto na jego miejsce. Garion uznał, że nowy parobek jest nieciekawym dodatkiem do farmy. Tunika i pończochy Brilla były połatane i brudne, czarne włosy i kędzierzawa broda nieuczesane, oczy zaś patrzyły każde

59

w inną stronę. Okazał się człowiekiem nietowarzyskim i zgryźliwym, w dodatku niezbyt czystym. Ciągnął się za nim odór starego potu. Po kilku próbach nawiązania rozmowy Garion zrezygnował i starał się Brilla unikać. Znalazł jednak co innego, co zajęło jego myśli tej wiosny i lata. Dotychczas uważał Zubrette za utrapienie, teraz jednak zaczął ją zauważać. Zawsze wiedział, że jest ładna, lecz wcześniej ten fakt nie miał dla niego znaczenia i wolał towarzystwo Rundoriga i Doroona. Teraz wszystko się zmieniło. Spostrzegł, że obaj chłopcy także baczniej obserwowali Zubrette, i po raz pierwszy w życiu poczuł zazdrość. Zubrette, naturalnie, flirtowała bezwstydnie z wszystkimi trzema i aż promieniała, gdy w jej obecności mierzyli się ponurymi spojrzeniami. Rundorig zwykle pracował na polu, lecz Doroon był dla Gariona poważnym zmartwieniem. Stał się nerwowy i często szukał pretekstu, by przejść się po farmie; sprawdzał, czy Doroon i Zubrette nie ukryli się gdzieś tylko we dwoje. Sam prowadził czarująco prostą kampanię – korzystał z przekupstwa. Zubrette, jak wszystkie dziewczęta, lubiła słodycze, a Garion miał dostęp do kuchni. W krótkim czasie wypracowali pewien układ: Garion wykradał łakocie, a ona w zamian pozwalała mu na całusa. Sprawy mogłyby pewnie posunąć się dalej, gdyby któregoś popołudnia ciocia Pol nie przyłapała ich na takiej właśnie wymianie w jakimś zakątku stodoły. – Dość tego – oświadczyła stanowczo, stając w drzwiach. Zawstydzony Garion odskoczył szybko. – Coś mi wpadło do oka – skłamała pospiesznie dziewczyna. – Garion próbował to wyjąć. Garion stał i rumienił się wściekle. – Doprawdy? – powiedziała ciocia Pol. – To ciekawe. Chodź, Garionie. – Ja... – zaczął. – Już, Garionie. I tak położyła kres wszystkiemu. Od tego dnia Garion był zajęty w kuchni bez przerwy, a ciocia Pol nawet na moment nie spuszczała z niego oczu. Wzdychał ciężko i martwił się o

60

Doroona, który paradował teraz obrzydliwie zadowolony z siebie. Lecz ciocia Pol nie traciła czujności, a Garion pozostawał w kuchni.

61

Rozdział V Jesienią, gdy liście zmieniły kolory, wiatr zrywał je z drzew niby czerwony i złoty śnieg, a wieczory stały się chłodne i dymy z kominów farmy Faldora wznosiły się prostymi błękitnymi smugami ku pierwszym gwiazdom na purpurowym niebie, powrócił Wilk. Pewnego wietrznego popołudnia zjawił się na drodze. Wokół niego wirowały opadłe liście i trzepotał szeroki płaszcz. Garion, który wynosił kuchenne resztki do chlewa, pobiegł mu na spotkanie. Starzec był zmęczony, posępny. Zwykłe wesołe, niedbałe zachowanie zastąpiła powaga, jakiej Garion jeszcze u niego nie widział. – Urosłeś, Garionie – rzekł Wilk na powitanie. – Minęło pięć lat – odparł chłopiec. – Naprawdę tak wiele? Garion skinął głową i zrównał z nim krok. – Wszyscy zdrowi? – spytał Wilk. – Tak. Nic się tu nie zmieniło. Tylko Breldo się ożenił i wyprowadził, a stara brązowa krowa zdechła zeszłego lata. – Pamiętam tę krowę – stwierdził Wilk. Po czym dodał: – Muszę porozmawiać z twoją ciotką. – Nie jest dzisiaj w najlepszym nastroju – ostrzegł Garion. – Może lepiej odpocznij w którejś stodole. Wyniosę ci coś do jedzenia i picia. – Chyba jednak narażę się na jej zły humor – odparł Wilk. – To, co mam do powiedzenia, nie może czekać. Minęli bramę i ruszyli prosto do drzwi kuchni. Ciocia Pol już czekała. – Znowu ty? – rzuciła cierpko, wspierając ręce na biodrach. – Moja kuchnia jeszcze nie doszła do siebie po twojej poprzedniej wizycie.

62

– Witam, pani Pol. – Wilk się pokłonił, a potem zrobił coś dziwnego: zakreślił palcami niewielką, choć złożoną figurę na wysokości piersi. Garion był pewien, że nie powinien tego widzieć. Ciocia Pol spoważniała. – Skąd wiesz... – zaczęła i urwała. – Garionie, potrzebuję marchewek! – zawołała ostrym tonem. – Zostało jeszcze parę na grządce na drugim końcu ogródka. Weź łopatę i wiadro, przynieś mi kilka. – Ale... – zaprotestował, lecz ostrzeżony jej spojrzeniem wyszedł pospiesznie. Wziął z szopy łopatę i wiadro, a potem kręcił się przy drzwiach kuchni. Podsłuchiwanie nie było, naturalnie, szlachetnym uczynkiem, w Sendarii uważano je za dowód najgorszego wychowania. Jednak Garion już dawno się przekonał, że ile razy musi wyjść, rozmowa zawsze okazuje się nadzwyczaj ciekawa i na ogół dotyczy jego osoby. Chwilę zmagał się z własnym sumieniem, ale ponieważ nie widział w tym postępowaniu nic naprawdę złego – pod warunkiem że nikomu nie powtórzy tego, co usłyszał – sumienie szybko oswoiło się z wyrzutami. Garion miał świetny słuch, lecz dobrą chwilę trwało, zanim rozpoznał wśród kuchennych hałasów dwa znajome głosy. – Przecież nie zostawi śladów – mówiła ciocia Pol. – Nie musi – odparł Wilk. – Ten przedmiot sam zostawi wyraźny trop. Potrafię nim podążać tak samo łatwo, jak lis potrafi wyczuć zapach królika. – Gdzie to zabierze? – Kto wie? Nie mogę wnikać w jego myśli. Sądzę, że ruszy na północ, do Boktoru. To najkrótsza trasa do Gar og Nadrak. Zdaje sobie sprawę, że będę go ścigał, więc zechce jak najszybciej wjechać w krainy Angaraków. Kradzież nie da efektu, póki obiekt pozostanie na zachodzie. – Kiedy to się stało? – Cztery tygodnie temu. – Mógł już dotrzeć do królestw Angaraków. – Nie sądzę. To bardzo daleko. Ale jeśli nawet, muszę ruszyć za nim. Potrzebuję twojej pomocy. – Jak mogę stąd odjechać? – spytała ciocia Pol. – Muszę

63

pilnować chłopca. Ciekawość Gariona stawała się prawie nie do opanowania. Podszedł bliżej do drzwi. – Chłopak jest tu bezpieczny – stwierdził Wilk. – A sprawa pilna. – Nie – sprzeciwiła się ciocia Pol. – Nawet to miejsce nie jest pewne. W Dzień Zarania przyjechał tutaj Murgo i pięciu Thullów. Udawał kupca, ale zadawał zbyt wiele pytań: o starca i chłopca imieniem Rundorig, którzy parę lat temu byli w Gralt Górnym. Mnie także mógł rozpoznać. – Sytuacja jest zatem poważniejsza, niż mi się zdawało. Musimy przenieść chłopca. Można go zostawić gdzieś u przyjaciół. – Nie – zaprotestowała znowu ciocia Pol. – Jeśli mam jechać z tobą, on jedzie także. Wchodzi w wiek, gdy trzeba go pilnować bez przerwy. – Nie bądź głupia – rzucił szorstko Wilk. Garion był wstrząśnięty. Nikt jeszcze nie zwracał się w ten sposób do cioci Pol. – To moja decyzja. Zgodziliśmy się wszyscy, że póki nie dorośnie, będzie pod moją opieką. Nie pojadę bez niego. Serce skoczyło Garionowi do gardła. – Pol, tylko pomyśl, gdzie możemy trafić – upomniał ją Wilk. – Nie wolno ci oddawać go w te ręce. – Będzie bezpieczniejszy w Cthol Murgos, a nawet w samej Mallorei, niż tutaj beze mnie – oświadczyła. – Wiosną przyłapałam go w stodole z dziewczyną, mniej więcej w jego wieku. Jak powiedziałam, trzeba go pilnować. Wilk zaśmiał się szczerze. – I to wszystko? Za bardzo się przejmujesz takimi historiami. – A jak by ci się spodobało, gdybyśmy wrócili i znaleźli go żonatego, mającego zostać ojcem? – rzuciła kwaśno. – Byłby świetnym farmerem, ale co nam z tego, jeśli trzeba czekać następne sto lat na odpowiedni zbieg okoliczności? – Na pewno sprawy nie zaszły tak daleko. To przecież dzieci. – Jesteś ślepy, Stary Wilku. To prowincjonalna Sendaria, ja zaś wychowuję chłopca, by wypełnił ważne zadanie. A dziewczyna, pięknooka psotnica, dojrzewa o wiele za szybko, bym mogła

64

patrzeć na to spokojnie. Czarująca Zubrette teraz stanowi większe zagrożenie niż jakikolwiek Murgo. Albo zabieramy chłopca, albo nigdzie się stąd nie ruszę. Ty masz swoje obowiązki, a ja swoje. – Szkoda czasu na spory – stwierdził Wilk. – Jeśli nie ma innego wyjścia, zgadzam się. Garion niemal skakał z podniecenia. Poczuł tylko krótkie, przelotne ukłucie żalu na myśl, że musi opuścić Zubrette. Podniósł głowę i spojrzał triumfalnie na chmury pędzone wiatrem po wieczornym niebie. Nie spostrzegł wychodzącej cioci Pol. – O ile pamiętam, ogród leży za południowym murem – zauważyła. Drgnął zaskoczony. – I jak to się stało, że marchewki są wciąż niewykopane? – Musiałem poszukać łopaty – wyjaśnił niezbyt przekonująco. – Naprawdę? Jak widzę, już znalazłeś. – Uniosła groźnie brwi. – Dopiero przed chwilą. – Doskonale. Marchewki, Garionie – i to zaraz! Chwycił łopatę i wiadro. Ruszył biegiem. Gdy wracał tuż po zmroku, dostrzegł ciocię Pol, jak wspina się po schodach wiodących do pokojów Faldora. Mógł pójść za nią i podsłuchiwać, ale jakiś niewyraźny ruch we wrotach szopy skłonił go, by cofnąć się w cień bramy. Niewyraźna postać przemknęła ukradkiem z szopy do stóp schodów, na które weszła właśnie ciocia. Potem, gdy za ciocią zamknęły się drzwi, postać wsunęła się na górę. Było ciemno i Garion nie potrafił jej rozpoznać. Odstawił wiadro i ścisnąwszy łopatę jak broń, ruszył cicho przez podwórze. Z pokoju na górze dobiegły jakieś głosy, a postać pod drzwiami wyprostowała się szybko i zbiegła na dół. Garion cofnął się w cień, trzymając łopatę w pogotowiu. Kiedy postać go mijała, poczuł woń starego, brudnego odzienia i ostry zapach potu. Był wtedy pewien, tak jak gdyby zobaczył twarz tego człowieka, że ciocię Pol śledził Brill, nowy parobek. Drzwi na górze stanęły otworem i Garion usłyszał słowa cioci: – Przykro mi, Faldorze, ale to sprawa rodzinna i muszę wyjechać jak najszybciej.

65

– Będę ci więcej płacił... – Faldorowi głos się załamywał. – Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy – odparła ciocia Pol. – Masz w sobie tyle dobroci, Faldorze, twoja farma była mi domem, gdy go potrzebowałam. Jestem ci wdzięczna bardziej, niż potrafisz sobie wyobrazić. Ale muszę odejść. – Kiedy załatwisz te rodzinne sprawy, wróć tutaj! – Faldor niemal błagał. – Wątpię, by to było możliwe. – Będziemy za tobą tęsknili, Pol. – Zdawało się, że Faldor się rozpłacze. – Ja też będę tęsknić, kochany Faldorze. Nie spotkałam jeszcze człowieka o lepszym sercu. Byłabym wdzięczna, gdybyś nie wspominał nikomu o moim odjeździe. Nie lubię wyjaśnień ani sentymentalnych pożegnań. – Jak sobie życzysz, Pol. – Nie bądź taki smutny, stary przyjacielu – powiedziała lekkim tonem. – Dobrze wyszkoliłam swoje pomocnice. Gotują nie gorzej ode mnie. Twój żołądek nawet nie zauważy różnicy. – Moje serce zauważy. – Nie żartuj – poprosiła łagodnie. – Muszę iść przypilnować kolacji. Garion wycofał się zmieszany. Odniósł łopatę do szopy i zabrał wiadro marchewek pozostawione przy bramie. Gdyby powiedział cioci Pol, że widział podsłuchującego Brilla, natychmiast spytałaby, co on sam robił w tym miejscu, a na to wolałby nie odpowiadać. Najprawdopodobniej Brill był zwyczajnie ciekawy i w całym zdarzeniu nie kryło się nic podejrzanego czy groźnego. Jednak fakt, że niesympatyczny Brill także oddawał się tej nieszkodliwej rozrywce, lekko Gariona zaniepokoił, a nawet sprawił, że zrobiło mu się wstyd. Garion był zbyt podekscytowany, by jeść, ale kolacja tego wieczoru zdawała się zupełnie zwyczajna, podobna do wszystkich posiłków na farmie Faldora. Chłopiec dyskretnie obserwował skwaszoną minę Brilla, lecz parobek niczym nie zdradzał, że zna treść podsłuchanej z trudem rozmowy. Po kolacji, jak zwykle w czasie pobytu na farmie, pan Wilk uległ namowom, by opowiedzieć jakąś historię. Powstał i zastanawiał się chwilę. Wiatr jęczał w kominie, a pochodnie

66

migotały w zamocowanych u filarów pierścieniach. – Jak wszyscy wiedzą – zaczął – nie ma już Maragów. Duch Mary łka samotny na pustkowiach i wyje wśród zarośniętych mchem ruin Maragoru. Wszyscy również wiedzą, że wzgórza i strumienie Maragoru są ciężkie od czystego żółtego złota. Oczywiście, to złoto właśnie było powodem zniszczenia Maragów. Gdy pewne ościenne królestwo dowiedziało się o nim, żądza była zbyt silna. Wynikiem – jak prawie zawsze, gdy królestwa spierają się o złoto – była wojna. Pretekstem do niej stał się pożałowania godzien fakt, że Maragowie uprawiali kanibalizm. Wprawdzie ten obyczaj budzi niesmak ludzi cywilizowanych, lecz gdyby nie złoto w Maragorze, zapewne nikt nie zwróciłby na to uwagi. Wojna jednak była nieunikniona i Maragowie wyginęli. Ale duch Mary i upiory pomordowanych pozostały w Maragorze, jak szybko przekonywali się ci, którzy wkraczali do nawiedzonego królestwa. Zdarzyło się, że żyło w mieście Muros, w południowej Sendarii, trzech lubiących przygody ludzi. Postanowili wyruszyć do Maragoru i wywieźć stamtąd część bogactw. Jak powiedziałem, lubili przygody, byli dzielni i kpili z opowieści o duchach. Podróż trwała długo, gdyż wiele setek mil dzieli Muros od północnych rubieży Maragoru. Marzenia o złocie grzały ich jednak z nieodpartą siłą. I zdarzyło się, że ciemną burzliwą nocą przekroczyli granicę, mijając patrole rozstawione, by zawracać z drogi właśnie takich jak oni. Ościenne królestwo, poniósłszy wszelkie niewygody i koszty wojny, było – co całkiem naturalne – niechętne dzieleniu się złotem z każdym przypadkowym przechodniem. Więc przemykali się nocą, płonąc żądzą złota. Duch Mary jęczał wokół nich, lecz oni, dzielni ludzie, nie lękali się duchów. Zresztą, przekonywali sami siebie, ten dźwięk nie był naprawdę wołaniem ducha, tylko zwykłym wyciem wichru wśród drzew. Mroczny, mglisty poranek sączył się między wzgórza, gdy usłyszeli w pobliżu szum płynącej wody. Jak wszyscy wiedzą, złoto najłatwiej znaleźć na brzegach rzek. Poszli więc w stronę, skąd dobiegał szum. Jeden z nich przypadkiem spojrzał w dół i oto w słabym świetle zobaczył, że grunt, na którym stoi, pokryty jest złotem –

67

bryłkami złota. Ogarnięty chciwością milczał. Pozostał w tyle, póki nie stracił towarzyszy z oczu. Wtedy padł na kolana i zaczął zbierać złoto, tak jak dzieci zbierają czasem kwiaty. Usłyszał jakiś dźwięk za plecami i obejrzał się. Lepiej nie wspominać, co zobaczył. Dość, że rzucił skarby i uciekał co tchu. Rzeka właśnie tam wrzynała się w wąwóz. Dwaj podróżni patrzyli zdumieni, jak ich towarzysz przebiega przez krawędź urwiska i nawet gdy spada, biegnie dalej, młócąc nogami powietrze. Potem obejrzeli się i zobaczyli, co go ścigało. Jeden z nich oszalał i z rozpaczliwym krzykiem też skoczył w wąwóz. Ostatni, najodważniejszy i najdzielniejszy z całej trójki, powiedział sobie, że żaden upiór nie zdoła zranić żywego człowieka. Nie cofnął się. Co było, oczywiście, najgorszym z możliwych błędów. Duchy otoczyły go, a on stał bez lęku, pewien, że nic mu nie zrobią. Pan Wilk przerwał i łyknął z kufla. – A potem – zakończył – ponieważ nawet duchy mogą zgłodnieć, podzieliły go i zjadły. Garionowi włosy stanęły dęba, gdy usłyszał zakończenie opowieści Wilka. Czuł, że wszyscy przy stole zadrżeli. Nie taką historię spodziewali się usłyszeć. Siedzący niedaleko kowal Durnik zastanawiał się nad czymś z wyrazem zakłopotania na szczerej twarzy. – Za skarby świata nie chciałbym kwestionować prawdziwości tej historii – odezwał się. – Ale jeśli duchy go zjadły... co się z nim stało? Znaczy... jeśli duchy są niematerialne, a wszyscy mówią, że tak, to przecież nie mają żołądków. I czym by go gryzły? Wilk zrobił tajemniczą i przebiegłą minę. Uniósł palec, jakby miał zamiar udzielić jakiejś mądrej odpowiedzi, a potem nagle wybuchnął śmiechem. Durnik z początku był poirytowany, ale także się zaśmiał, choć trochę niepewnie. Z wolna śmiech niósł się coraz szerzej, gdy wszyscy pojmowali dowcip. – Doskonały żart, stary przyjacielu. – Faldor krztusił się ze śmiechu, jak i wszyscy inni. – Mądrą można z niego wyciągnąć naukę. Złą rzeczą jest chciwość, lecz jeszcze gorszą strach, gdyż świat jest dostatecznie groźny nawet bez zaludniania go wyimaginowanymi potworami.

68

Faldor zawsze potrafił przerobić dobrą historię na jakąś przypowieść z morałem. – Święta racja, dobry Faldorze – odparł już poważnie Wilk. – Są jednak w świecie rzeczy, których nie da się wytłumaczyć ani zbyć śmiechem. Siedzący obok kominka Brill się nie śmiał. – Nigdy nie widziałem ducha – burknął. – Ani nie spotkałem nikogo, kto widział. Nie wierzę w magię, czary ani żadne takie głupstwa. Co powiedziawszy, wstał i wyszedł z jadalni, jakby opowieść była dla niego osobistą obrazą. Później, w kuchni, gdy ciocia Pol pilnowała zmywania, a Wilk siedział nad kuflem piwa, Garion przegrał walkę z własnym sumieniem. Suchy, wewnętrzny głos poinformował go zgryźliwie, że skrywanie tego, co zobaczył, jest nie tylko głupie, ale może się okazać niebezpieczne. Chłopiec odłożył garnek, który właśnie szorował, i podszedł do stołu. – Może to nic ważnego – powiedział, starannie dobierając słowa. – Ale dziś wieczorem, kiedy wracałem z ogrodu, widziałem, jak Brill śledzi ciocię Pol. Spojrzała na niego zdziwiona. Wilk odstawił kufel. – Mów dalej, Garionie – poleciła ciocia. – To było wtedy, kiedy szłaś porozmawiać z Faldorem – wyjaśnił Garion. – Czekał, aż wejdziesz na schody i Faldor wpuści cię do środka. Potem się podkradł i podsłuchiwał przy drzwiach. Zobaczyłem go, gdy szedłem odnieść łopatę. – Od jak dawna Brill jest na farmie? – spytał Wilk. – Przyszedł na wiosnę – poinformował Garion. – Kiedy Breldo się ożenił i wyprowadził. – A kupiec Murgo zjawił się na Zaranie, kilka miesięcy wcześniej? Ciocia Pol spojrzała na niego uważnie. – Sądzisz...? – nie dokończyła. – Sądzę, że powinienem chyba zamienić kilka słów z naszym przyjacielem Brillem – oznajmił posępnie Wilk. – Garionie, znasz drogę do jego pokoju? Garion kiwnął głową. Serce biło mu jak szalone. – Zaprowadź mnie. – Wilk wstał od stołu. Zdawało się, że stary

69

bajarz nagle zrzucił z ramion ciężar lat. – Bądź ostrożny – poprosiła ciocia Pol. Wilk zaśmiał się, a dźwięk jego śmiechu budził dreszcze. – Zawsze jestem ostrożny. Powinnaś już to wiedzieć. Garion szybko poprowadził go na drugi koniec podwórza, skąd stopnie wiodły na galerię, gdzie mieszkali robotnicy. Wbiegli na górę. Ich miękkie skórzane buty nie tupały na zużytych schodach. – Tędy – szepnął Garion, nie wiedząc dokładnie, czemu mówi szeptem. Wilk skinął głową i w ciszy ruszyli galerią. – Tutaj. – Garion stanął pod drzwiami. – Cofnij się – tchnął Wilk. Końcami palców dotknął klamki. – Zamknięte? – zapytał Garion. – To nie problem. – Bajarz przyłożył dłoń do zamka, coś szczęknęło cicho i drzwi stanęły otworem. Natychmiast weszli do wnętrza. W pokoju panowała całkowita ciemność i cuchnęło brudnymi ubraniami Brilla. – Nie ma go – oświadczył normalnym głosem Wilk. Poszukał czegoś u pasa, potem krzemień trzasnął o żelazo i trysnęły iskry. Gdy jedna padła na strzęp pakuł, szybko ją rozdmuchał w płomień. Podniósł pakuły nad głową i rozejrzał się po pustej izbie. Na podłodze i łóżku leżały pozwijane ubrania i rzeczy osobiste. Garion wiedział, choć nie miał pojęcia skąd, że nie jest to zwykły bałagan, lecz oznaka pośpiechu. Wilk stał nieruchomo ze swoją maleńką pochodnią w ręku. Jego twarz zdawała się pusta, jakby zajęty był poszukiwaniem. – Stajnie – rzucił. – Szybko, chłopcze. Garion wyskoczył z pokoju. Wilk biegł zaraz za nim. Płonący strzęp pakuł spadł na podwórze i rozjaśnił je na moment, gdy bajarz cisnął go za barierkę. W stajni paliło się światło. Niezbyt jasne i częściowo zakryte, ale słabe promyki przebijały się przez szczeliny wrót. Konie stukały kopytami niespokojnie. – Zostań tu, chłopcze. – Wilk jednym szarpnięciem otworzył wrota.

70

Brill usiłował osiodłać konia, który cofał się przed jego ostrą, nieprzyjemną wonią. – Wyjeżdżasz, Brill? – Wilk założył ręce na piersi i stanął w bramie. Brill obejrzał się szybko. Wykrzywił nieogoloną twarz i pochylił się lekko. Jego połamane zęby połyskiwały zza ściągniętych warg. Zezowate oko lśniło bielą w świetle latarni zwisającej z wbitego w przegrodę haka. – Dziwna pora na podróż – stwierdził sucho Wilk. – Nie wchodź mi w drogę, starcze – burknął Brill. – Bo pożałujesz. – Żałowałem w życiu bardzo wielu rzeczy. Nie sądzę, by jedna więcej robiła jakąś różnicę. – Ostrzegałem cię. – Brill sięgnął pod płaszcz i wyrwał krótki, poplamiony rdzą miecz. – Nie bądź durniem. – W głosie Wilka zabrzmiała miażdżąca pogarda. Garion jednak, gdy tylko dostrzegł błysk miecza, sięgnął do pasa, pochwycił swój sztylet i stanął przed nieuzbrojonym starcem. – Cofnij się, chłopcze – warknął Wilk. Lecz Garion skoczył już, wyciągając do przodu sztylet. Później, gdy się nad tym zastanawiał, nie wiedział właściwie, czemu zachował się w ten sposób. Zawładnął nim jakiś głęboko zakorzeniony instynkt. – Garionie! Cofnij się! – powtórzył Wilk. – Jak chcecie – oznajmił Brill i wzniósł miecz. Wtedy nagle zjawił się Durnik. Wynurzył się jakby z pustki, chwycił ciężkie jarzmo i wytrącił nim Brillowi miecz z dłoni. Drugim ciosem trafił go w żebra, tuż poniżej pachy. Parobek upadł. Dyszał ciężko i wił się na zasypanym słomą klepisku. – Jak ci nie wstyd, Garionie – powiedział z wyrzutem Durnik. – Nie po to wykułem dla ciebie sztylet, żebyś używał go w taki sposób. – On chciał zabić pana Wilka – zaprotestował Garion. – Nieważne. – Wilk pochylił się nad jęczącym parobkiem. Przeszukał go szybko i spod poplamionej tuniki wyciągnął brzęczącą sakiewkę. Otworzył ją w blasku latarni.

71

– To moje – sapnął Brill, próbując wstać. Durnik podniósł jarzmo i Brill osunął się znowu na ziemię. – Spora sumka jak na zwykłego parobka, przyjacielu. – Na dłoń Wilka sypnął się z sakiewki potok monet. – Jak zdołałeś ją zdobyć? Brill milczał. Z jego oczu wyzierała nienawiść. Garion był zafascynowany. Nigdy jeszcze nie widział złota. – Nie musisz odpowiadać, przyjacielu. – Wilk przyjrzał się uważnie monetom. – Twoje złoto mówi za ciebie. Wrzucił z powrotem monety i cisnął sakiewkę Brillowi, który szybko schował ją pod tuniką. – Muszę powiedzieć o wszystkim Faldorowi – oznajmił Durnik. – Nie – odparł Wilk. – To poważna sprawa. Jakaś przepychanka i kilka ciosów pięścią to jedno, ale grożenie bronią to zupełnie co innego. – Nie ma na to czasu. – Wilk zdjął z haka lejce. – Sprawa jest pilna. Zwiąż go i ukryj gdzieś; potem przyjdź do kuchni. Chodźmy, Garionie. Odwrócił się i wyszedł ze stajni. Ciocia Pol spacerowała nerwowo po kuchni. – I co? – spytała. – Próbował odjechać – wyjaśnił Wilk. – Zatrzymaliśmy go. – Czy ty go...? – zawiesiła głos. – Nie. Wyciągnął miecz, ale Durnik był przypadkiem w pobliżu i wybił mu z głowy wojowniczość. Interweniował w sam czas; twój pędrak rwał się do walki. Jego sztylecik to ładna zabawka, ale nie na wiele się przyda w starciu z mieczem. Ciocia Pol spojrzała na Gariona płonącym wzrokiem. Chłopiec cofnął się przezornie. – Czas nagli. – Wilk chwycił kufel, który odstawił, wychodząc. – Brill miał pełną sakiewkę czerwonego złota Angaraków. Murgowie mu dobrze zapłacili, by obserwował farmę. Chciałem się stąd wynieść możliwie dyskretnie, ale to nie ma sensu, skoro i tak nas śledzą. Spakuj wszystko, czego ty i chłopak będziecie potrzebować. Kiedy Brill zdoła się uwolnić, chciałbym, by dzieliło nas parę mil. Nie mam ochoty wypatrywać Murgów wszędzie, gdzie się zatrzymamy. Durnik stanął właśnie w drzwiach kuchni i patrzył na nich

72

zdziwiony. – Sprawy tutaj nie są takie, jakie się wydają – stwierdził. – Co z was za ludzie, że macie takich groźnych nieprzyjaciół? – To długa historia, dzielny Durniku – odparł Wilk. – I boję się, że nie wystarczy nam czasu, by ci ją opowiedzieć. Przeproś od nas Faldora i postaraj się jeszcze dzień czy dwa przytrzymać Brilla. Wolę, by nasz trop wystygł zupełnie, nim on lub jego przyjaciele zaczną go szukać. – Ktoś inny będzie musiał to załatwić – oznajmił Durnik. – Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jestem pewien, że grozi wam niebezpieczeństwo. Wynika z tego, że muszę wam towarzyszyć. Przynajmniej dopóki nie odprowadzę was na bezpieczną odległość. Ciocia Pol roześmiała się nagle. – Ty, Durniku? Ty chcesz nas ochraniać? Kowal wyprostował się. – Przykro mi, pani Pol – rzekł. – Ale nie pozwolę ci jechać bez eskorty. – Nie pozwolisz? – powtórzyła zdumiona. – Bardzo dobrze – oświadczył Wilk z wyrazem przebiegłości na twarzy. – Czyś zupełnie postradał zmysły? – oburzyła się ciocia Pol. – Durnik udowodnił, że jest człowiekiem użytecznym – tłumaczył Wilk. – A przynajmniej będę miał z kim pogadać. Z latami wyostrzył ci się język, Pol. Niezbyt zachwyca mnie wizja wysłuchiwania jedynie obraźliwych docinków przez sto lub więcej mil. – Widzę, Stary Wilku, że dosięgnęło cię zdziecinnienie – stwierdziła cierpko. – Dokładnie o czymś takim mówiłem – odparł Wilk uprzejmie. – A teraz pakuj, co potrzeba, i wynośmy się stąd. Noc mija szybko. Spojrzała na niego z wściekłością i dumnie wymaszerowała z kuchni. – Też muszę zabrać kilka drobiazgów – powiedział Durnik. Wyszedł i zniknął w mroku. Myśli Gariona wirowały bezładnie. Zbyt wiele wydarzyło się w zbyt krótkim czasie.

73

– Przestraszony? – spytał Wilk. – Nie... Tylko że nic nie rozumiem. Zupełnie nic. – Zrozumiesz w swoim czasie, Garionie. Na razie może to nawet lepiej. Robimy coś, co jest niebezpieczne, ale nie aż tak bardzo. Twoja ciotka i ja... i dzielny Durnik, naturalnie... dopilnujemy, żeby nie spotkało cię nic złego. A teraz pomóż mi w spiżarni. Wziął latarnię i spakował do zdjętego z haka worka kilka bochenków chleba, szynkę, krąg żółtego sera i parę butelek wina. Według Gariona zbliżała się północ, gdy cicho zamknęli za sobą drzwi kuchni i przeszli przez ciemne podwórze. Trzask otwieranych przez Durnika wierzei bramy wydawał się niezwykle głośny. Mijając wrota, chłopiec poczuł ukłucie żalu. Farma Faldora była jedynym domem, jaki w życiu poznał. Opuszczał ją teraz, może nawet na zawsze, a takie rozstania nie mijają bez śladu. Jeszcze silniejszy ból sprawiało wspomnienie Zubrette. Na myśl o Doroonie i Zubrette spotykających się sam na sam w stodole miał ochotę zrezygnować z całej wyprawy. Na to było jednak o wiele za późno. Poza osłoną budynków zimny wiatr dmuchał mocno, szarpiąc płaszczem Gariona. Ciemne chmury zakryły księżyc, a droga zdawała się tylko odrobinę mniej czarna od otaczających ją pól. Było zimno, nieprzyjemnie. Wystraszony chłopiec przysunął się bliżej do cioci Pol. Na szczycie wzgórza zatrzymał się i spojrzał za siebie. Farma Faldora była już tylko niewyraźną, jasną plamą w dolinie. Z żalem odwrócił się do niej plecami. Przed nim otwierała się inna, ciemna dolina i nawet droga ginęła w mroku.

74

Rozdział VI Szli wiele mil; Garion nie wiedział ile. Drzemał w marszu i często potykał się o niewidoczne na ciemnej drodze kamienie. Bardziej niż czegokolwiek chciał teraz spać. Oczy go piekły, ledwo się wlókł. Na szczycie kolejnego wzgórza – zawsze istniało jakieś kolejne wzgórze, gdyż ta część Sendarii była pofałdowana niczym zgniecione prześcieradło – pan Wilk zatrzymał się i rozejrzał pośród mroku. – Tutaj schodzimy z drogi – obwieścił. – Czy to rozsądne? – spytał Durnik. – W pobliżu są lasy i słyszałem, że często kryją się w nich rabusie. A nawet jeśli ich nie spotkamy, to możemy zgubić się w ciemnościach. – Spojrzał w niebo. Jego ledwie widoczna twarz wyrażała niepokój. – Szkoda, że nie ma księżyca. – Nie musimy obawiać się rabusiów – rzekł pewnym tonem Wilk. – I bardzo się cieszę, że nie widać księżyca. Nie przypuszczam, by już teraz ktoś nas ścigał, ale wolałbym, żeby nikt nie zauważył, jak przechodzimy. Złoto Murgów potrafi kupić wszystko, posiąść prawie każdy sekret. Powiódł ich przez pola leżące wzdłuż drogi. Dla Gariona wędrówka stała się nie do wytrzymania. Na drodze czasem się potykał, a tutaj niewidoczne bruzdy, dziury i grudy przeszkadzały na każdym kroku. Był gotów rozpłakać się ze zmęczenia. – Jak znajdziemy tu szlak? – zapytał, wpatrując się w mrok lasu. – Niedaleko jest ścieżka drwali. – Wilk wyciągnął rękę. – Już całkiem blisko. Szli dalej wzdłuż granicy drzew. Wreszcie Wilk zatrzymał się, by mogli go dogonić.

75

– No, jesteśmy – oznajmił. – Będzie bardzo ciemno, a ścieżka nie jest szeroka. Ja poprowadzę. – Pójdę za tobą, Garionie – odezwał się Durnik. – Nic się nie martw. Poradzimy sobie. W głosie kowala zabrzmiała jednak nuta świadcząca o tym, że wypowiedział te słowa, by uspokoić raczej siebie, niż dodać odwagi chłopcu. W lesie było trochę cieplej. Drzewa chroniły od wiatru, za to ciemność panowała absolutna i Garion nie miał pojęcia, w jaki sposób Wilk znajduje drogę. W duszy chłopca dojrzewało straszliwe podejrzenie, że bajarz wcale nie wie, dokąd idą; prowadzi tylko na ślepo, wierząc własnemu szczęściu. – Stać! – rozległ się nagle grzmiący głos. Garion, którego oczy trochę się już przyzwyczaiły do leśnego mroku, rozróżnił niewyraźną sylwetkę kogoś zbyt wielkiego, by mógł być człowiekiem. – Olbrzym! – wrzasnął w panice. A potem, ponieważ był wykończony i ponieważ po prostu za wiele się zdarzyło w zbyt krótkim czasie, rzucił się do ucieczki. – Garionie! – ścigało go wołanie cioci Pol. – Wracaj! Pędził co sił, przewracał się o korzenie i krzaki, zderzał z pniami i plątał w zaroślach jeżyn. Wszystko rozmyło się w jeden nieskończony koszmar ślepego biegu. Wreszcie wpadł pełnym pędem na zwisający nisko konar i niespodziewane uderzenie zapaliło mu gwiazdy przed oczami. Leżał na mokrej ziemi, dyszał i szlochał, a w głowie miał zamęt. Wtedy pochwyciły go jakieś ręce – straszliwe, niewidzialne dłonie. Tysiąc przerażających obrazów ukazało mu się w myślach. Walczył rozpaczliwie, próbując sięgnąć do sztyletu. – Nie, nie – odezwał się głos. – Nic z tego, króliczku. Ktoś odebrał mu broń. – Chcesz mnie zjeść? – wybełkotał przerażony Garion. – Na nogi, króliczku! – Prześladowca zarechotał i postawił go pionowo. Potem chwycił mocno za ramię i pociągnął za sobą. Gdzieś z przodu Garion zobaczył blask migocących wśród drzew płomieni. Byli tam Durnik i Wilk, i ciocia Pol, a razem z nimi mężczyzna tak ogromny, że umysł chłopca zwyczajnie nie potrafił uznać go za prawdziwego. Na nogach rozmiaru pni miał

76

futra powiązane na krzyż rzemieniami; nosił sięgającą kolan kolczugę, a przy pasie zwisał mu z jednej strony ciężki miecz, z drugiej krótki topór. Miał włosy splecione w warkocze i bujną, zjeżoną rudą brodę. W świetle ogniska chłopiec zobaczył także człowieka, który go schwytał. Nie był wysoki, trochę tylko wyższy od Gariona, a główny element jego twarzy stanowił długi spiczasty nos. Miał małe, lekko skośne oczy i czarne, nierówno przycięte włosy. Twarz nie budziła zaufania, a brudna, połatana tunika i groźnie wyglądający miecz tego wrażenia nie poprawiały. Przypominał chytrą łasicę. – Oto nasz króliczek – oznajmił, ciągnąc Gariona bliżej ognia. – Nieźle musiałem się nabiegać. Ciocia Pol była wściekła. – Nigdy więcej tego nie rób, Garionie – rzuciła groźnie. – Nie tak szybko, pani Pol – wtrącił Wilk. – Na razie lepiej, by uciekał, niż walczył. Dopóki nie podrośnie, nogi są jego najlepszymi przyjaciółmi. – Schwytali nas rabusie? – spytał Garion drżącym głosem. – Rabusie? – Wilk się zaśmiał. – Masz bujną wyobraźnię, mój chłopcze. To przyjaciele. – Przyjaciele? – Garion spojrzał z powątpiewaniem na rudobrodego olbrzyma i drugiego, o twarzy łasicy. – Jesteś pewien? Olbrzym także wybuchnął śmiechem, grzmiącym niby trzęsienie ziemi. – Chłopiec nie ma do nas zaufania – huknął. – Pewnie twoja twarz go ostrzegła, drogi Silku. Niższy z obcych spojrzał zgryźliwie na swego potężnego towarzysza. – To jest Garion. – Wilk wskazał na chłopca. – Panią Pol już znacie. A to Durnik, dzielny kowal, który postanowił nam towarzyszyć. – Pani Pol? – Niższy z mężczyzn roześmiał się bez wyraźnego powodu. – Tak mnie nazywają – odparła z powagą ciocia Pol. – Uznam za zaszczyt, gdy i mnie wolno będzie tak cię nazywać, pani. – Skłonił się teatralnie.

77

– Nasz potężny przyjaciel to Barak – ciągnął Wilk. – Dobrze jest mieć go przy sobie w razie jakichś kłopotów. Jak widzicie, nie jest Sendarem, ale Cherekiem z Val Alorn. Garion nigdy jeszcze nie spotkał Chereka. W jednej chwili uwierzył w niezwykłe historie o ich waleczności. – A mnie – niższy z mężczyzn położył dłoń na piersi – nazywają Silkiem. Skromne to imię, przyznaję, ale odpowiada mi. Pochodzę z Boktoru w Drasni. Jestem żonglerem i akrobatą. – A także złodziejem i szpiegiem – wtrącił dobrodusznie Barak. – Nikt nie jest bez wad – przyznał uprzejmie Silk, drapiąc swe nierówne bokobrody. – Mnie nazywają panem Wilkiem w tym szczególnym czasie i miejscu – zakończył starzec. – Lubię to imię, bo Garion mi je nadał. – Pan Wilk? – Silk znów się roześmiał. – Jakże wesołe imię, stary druhu. – Cieszę się, że tak uważasz, stary druhu – odparł chłodno Wilk. – Niech więc będzie pan Wilk – rzekł Silk. – Podejdźcie do ognia, przyjaciele, a ja poszukam czegoś do jedzenia. Garion wciąż nie był pewien, co sądzić o dziwnie niedobranej parze. W oczywisty sposób znali ciocię Pol i pana Wilka – i w tak samo oczywisty sposób znali ich pod innymi imionami. Fakt, że ciocia Pol może być inną osobą niż ta, za jaką ją zawsze uważał, mocno go niepokoił. Jeden z kamieni węgielnych jego życia nagle się zachwiał. Silk przyniósł gęstą zupę z rzepy z pływającymi w niej solidnymi kawałami mięsa i nierówno pokrojone, grube pajdy chleba. Zdumiony własnym apetytem Garion rzucił się na jedzenie, jakby pościł od tygodnia. Potem, z pełnym żołądkiem i rozgrzanymi przy ognisku stopami, na wpół drzemiąc, przysiadł na kłodzie. – Co teraz, Stary Wilku? – usłyszał pytanie cioci Pol. – Co to za pomysł z tymi ciężkimi wozami? – Świetny plan, nawet jeśli sam muszę go chwalić. Jak wiesz, o tej porze roku wozy krążą po drogach Sendarii we wszystkie strony. Przewożą plony z pól na farmy, z farm do wsi i ze wsi do miast. Nic mniej nie zwraca uwagi niż wozy. Jest ich tak dużo, że

78

niemal stają się niewidzialne. Tak właśnie będziemy podróżować. Będziemy uczciwymi woźnicami. Ciężko pracującymi przewoźnikami sendarskich towarów. Zawsze w podróży, by zdobywać majątek, zarażeni pragnieniem jazdy, nieuleczalnie chorzy na romantyzm drogi. – Czy masz pojęcie, jak szybko porusza się wóz? – Sześć do dziesięciu mil na dobę. Wolno, przyznaję, ale lepiej podróżować powoli, niż zwracać na siebie uwagę. Z niesmakiem potrząsnęła głową. – Gdzie najpierw, panie Wilku? – zapytał Silk. – Do Darine. Jeśli ten, za którym podążamy, ruszył na północ, w drodze do Boktoru i dalej musiał przejeżdżać przez Darine. – A co wieziemy do Darine? – zaciekawiła się ciocia Pol. – Rzepę, pani – odparł Silk. – Wczoraj rano mój wielki przyjaciel i ja nabyliśmy we wsi Winold trzy wozy tego towaru. – Rzepę? – powtórzyła wielce wymownym tonem ciocia Pol. – Tak, pani. Rzepę – potwierdził z powagą Silk. – Jesteśmy więc gotowi? – upewnił się Wilk. – Gotowi – rzekł krótko Barak. Wstał, a jego kolczuga zadźwięczała. – Trzeba bardziej wczuć się w rolę – powiedział Wilk, mierząc Baraka badawczym wzrokiem. – Twoja zbroja, przyjacielu, nie jest odzieniem, jakie nosiłby uczciwy woźnica. Powinieneś ją zamienić na grubą wełnę. Barak był urażony. – Mogę nosić tunikę na wierzchu – zaproponował. – Brzęczysz – zauważył Silk. – A zbroja ma wyraźny aromat. Pod wiatr, Baraku, pachniesz jak zardzewiałe żelastwo. – Bez kolczugi czuję się nagi – poskarżył się Barak. – Wszyscy musimy ponosić pewne ofiary – stwierdził Silk. Burcząc coś, Barak podszedł do wozu, wyciągnął tobół ubrań i zaczął zdejmować kolczugę. Na lnianej koszuli pod spodem miał duże czerwone plamy rdzy. – Koszulę też warto zmienić – oświadczył Silk. – Cuchnie tak samo jak zbroja. Barak spojrzał na niego z niechęcią. – Coś jeszcze? – warknął. – Mam nadzieję, że nie obrazisz niczyjego poczucia przyzwoitości i nie każesz mi się całkiem

79

rozebrać? Zdjął koszulę. Olbrzymi tors pokrywały mu gęste rude włosy. – Wyglądasz jak dywan – powiedział Silk. – Nic na to nie poradzę – odparł Barak. – Zimy w Chereku są chłodne i z tymi włosami jest mi cieplej. Wciągnął czystą koszulę. – W Drasni też jest zimno – stwierdził Silk. – Jesteś całkiem pewien, że twoja babka nie figlowała z niedźwiedziem podczas którejś długiej zimy? – Pewnego dnia twoja niewyparzona gęba narobi ci poważnych kłopotów, przyjacielu Silku – oświadczył groźnie Barak. – Przez całe życie miewam poważne kłopoty, drogi Baraku. – Silk się zaśmiał. – Ciekawe dlaczego – zdziwił się szyderczo Barak. – Omówicie to kiedy indziej – przerwał dyskusję Wilk. – Wolałbym odjechać z tego miejsca przed końcem tygodnia. – Naturalnie, stary druhu. – Silk zerwał się na nogi. – Barak i ja zabawimy się później. Trzy pary silnych koni czekały uwiązane w pobliżu. Wspólnymi siłami zaprzęgli je do wozów. By zgasić ogień, Silk przyniósł dwa wiadra wody z niewielkiego strumyka, który sączył się niedaleko. Płomienie zasyczały i wielkie chmury pary uniosły się ku zwieszonym nisko gałęziom. – Poprowadzimy konie do skraju lasu – orzekł Wilk. – Wolałbym nie zbierać zębów z jakiegoś konaru. Konie rwały się do drogi i bez popędzania ruszyły wąskim duktem przez ciemny las. Stanęli na granicy pól i Wilk rozejrzał się uważnie. – Nikogo nie widać – oznajmił. – Ruszajmy. – Jedź ze mną, dzielny kowalu – zaproponował Durnikowi Barak. – Rozmowa z uczciwym człowiekiem lepsza będzie od nocy spędzonej na znoszeniu złośliwości przemądrzałego Drasanina. – Jak sobie życzysz, przyjacielu – zgodził się uprzejmie Durnik. – Poprowadzę – oświadczył Silk. – Znam tu boczne drogi i ścieżki. Przed południem dojedziemy do głównego traktu za Gralt Górnym. Barak z Durnikiem pojadą z tyłu. Jestem pewien, że w dwójkę zniechęcą każdego, kto chciałby nas śledzić.

80

– W porządku. – Wilk wspiął się na kozioł środkowego wozu i podał rękę cioci Pol. Garion wskoczył szybko za nimi. Bał się trochę, że każą mu jechać z Silkiem. Wprawdzie pan Wilk twierdził, że spotkani niedawno ludzie są przyjaciółmi, lecz chłopiec zbyt dobrze jeszcze pamiętał swój strach, by mógł czuć się przy nich pewnie. Worki pachnącej wilgocią rzepy nie były wygodne, ale Garion zdołał przepchnąć je i ułożyć tak, by tworzyły rodzaj fotela, tuż za plecami pana Wilka i cioci Pol. Był osłonięty od wiatru, blisko cioci, nie marzł pod płaszczem. Zapadł wkrótce w niespokojną drzemkę. Oschły głos w jego umyśle sugerował wprawdzie, że w lesie nie zachował się najlepiej, ale szybko umilkł i Garion zasnął na dobre. Obudził się, gdy ciche stąpanie końskich kopyt po polnej drodze zastąpił stuk podków. Wjechali na brukowane ulice wioski, śpiącej jeszcze w ostatnich chłodnych godzinach jesiennej nocy. Otworzył oczy i spojrzał sennie na wysokie, wąskie domy z maleńkimi ciemnymi oknami. Jakiś pies szczeknął krótko i wycofał się na ciepłe legowisko pod schodami. Garion próbował zgadnąć, co to za miejscowość i ilu ludzi śpi spokojnie pod spiczastymi dachami. Uliczka była bardzo wąska i mógł niemal dosięgnąć zwietrzałych kamieni murów. Potem bezimienna wioska była już za nimi. Znowu znaleźli się na drodze. Cichy stuk końskich podków raz jeszcze ukołysał go do snu. – A jeśli nie przejeżdżał przez Darine? – spytała cicho ciocia Pol. – Nie zaczynaj od „a jeśli” – odparł zirytowanym tonem pan Wilk. – Jeśli będziemy tylko siedzieć i powtarzać „a jeśli”, niczego nie dokonamy. – Zapytać nie można? – obruszyła się. – Jeśli nie przejeżdżał przez Darine, zawrócimy na południe, do Muros. Mógł się tam przyłączyć do jakiejś karawany, by Wielkim Traktem Północnym dotrzeć do Boktoru. – A jeśli nie przejeżdżał przez Muros? – Ruszymy do Camaaru. – A potem?

81

– Zobaczymy, jak już będziemy w Camaarze – odparł tonem wyrażającym niechęć do dalszej dyskusji na ten temat. Ciocia Pol nabrała tchu, jakby na zakończenie chciała wygłosić kąśliwą uwagę, ale zrezygnowała. Daleko przed nimi na wschodzie rozjaśniało się pod niskimi chmurami. Jechali dalej w poszukiwaniu czegoś, co było tak ważne, że całe życie Gariona w jeden zaledwie dzień zostało oderwane od korzeni.

82

Rozdział VII Dopiero po czterech dniach dotarli do Darine na północnym wybrzeżu. Pierwszy dzień okazał się całkiem udany, wprawdzie chmury kryły niebo i wiał wiatr, ale nie padało, a drogi były dobre. Spotykali ciche farmy, od czasu do czasu jakiegoś rolnika pracującego w polu. Ludzie zawsze podnosili głowy, by patrzeć, gdy przejeżdżali. Niektórzy machali, a niektórzy nie. Mijali też wioski – grupki wysokich domów w kotlinach. Dzieci biegły za wozami i krzyczały z podniecenia. Dorośli patrzyli z zaciekawieniem, póki nie było jasne, że wozy nie mają zamiaru się zatrzymać. Dopiero wtedy wracali do swych zajęć. Wieczorem pierwszego dnia Silk wprowadził podróżnych do niewielkiego gaju przy drodze, gdzie zaczęli się szykować do nocy. Zjedli resztkę sera i szynki wykradzionych przez Wilka ze spiżarni Faldora i rozłożyli koce na ziemi pod wozami. Grunt był twardy i zimny, ale emocje uczestnictwa w wielkiej przygodzie pomogły Garionowi wytrzymać niewygody. Następnego ranka jednak zaczęło padać. Z początku drobna mżawka, potem równy, gęsty deszcz. Wilgotny zapach mokrych worków rzepy był coraz silniejszy i nieszczęśliwy Garion kulił się z zimna. Przygoda stawała się coraz mniej ekscytująca. Droga była błotnista i śliska; konie z wysiłkiem pokonywały kolejne wzgórza i często musiały wypoczywać. Pierwszego dnia przejechali osiem mil; potem mieli szczęście, jeśli przebyli chociaż pięć. Ciocia Pol zrobiła się złośliwa i nerwowa. – To idiotyzm – oświadczyła w południe trzeciego dnia. – Wszystko jest idiotyzmem, jeśli spojrzysz na to w odpowiednim świetle – odparł pan Wilk filozoficznie. – Dlaczego udajemy woźniców? – gderała. – Są szybsze sposoby podróżowania, na przykład bogata rodzina w odpowiednim

83

powozie albo cesarscy posłańcy na dobrych koniach. Już byśmy byli w Darine. – I zostawili ślad we wspomnieniach wszystkich prostych ludzi mijanych po drodze. Trop tak szeroki, że nawet Thull potrafiłby nim podążyć – tłumaczył cierpliwie Wilk. – Brill już dawno opowiedział swoim pracodawcom o naszym wyjeździe. Każdy Murgo w Sendarii nas szuka. – Panie Wilku, dlaczego kryjemy się przed Murgami? – zapytał Garion. Nie chciał się wtrącać, lecz nie mógł pohamować ciekawości; musiał poznać tajemnicę ich ucieczki. – Przecież to tylko kupcy, jak Tolnedranie i Drasanie. – Murgowie nie interesują się handlem – wyjaśnił Wilk. – Nadrakowie są kupcami, ale Murgowie to wojownicy. Udają kupców z tych samych powodów, z jakich my udajemy woźniców: by podróżować mniej lub bardziej niezauważenie. Jeśli założysz, że wszyscy Murgowie to szpiedzy, nie będziesz daleki od prawdy. – Nie masz nic lepszego do roboty niż zadawanie tych pytań? – spytała ciocia Pol. – Właściwie nie. – Garion natychmiast zrozumiał, że popełnił błąd. – Doskonale – stwierdziła. – Z tyłu wozu Baraka znajdziesz brudne naczynia ze śniadania. I wiadro. Weź wiadro, przynieś wody z tego potoku przed nami, potem wróć do wozu Baraka i umyj wszystko. – W zimnej wodzie!? – zaprotestował. – Już, Garionie – powiedziała twardo. Burcząc niechętnie, zsunął się z jadącego wolno wozu na drogę. Późnym popołudniem czwartego dnia stanęli na szczycie wysokiego wzgórza i zobaczyli miasto Darine, a dalej ołowianoszare morze. Garion wstrzymał oddech. Otoczone przez grube i wysokie mury miasto wydało mu się ogromne. I po raz pierwszy w życiu zobaczył morze. Powietrze miało ostry aromat. Niesiony wiatrem słaby przedsmak tej woni docierał do niego przez ostatnią milę. Dopiero teraz jednak, oddychając głęboko, wciągnął w płuca zapach morza. Cudowny zapach. – Nareszcie – mruknęła ciocia Pol. Silk zatrzymał prowadzący wóz, zeskoczył i podszedł do nich. Odsunął kaptur, a deszcz spływał po jego długim nosie i zbierał

84

się w krople na spiczastym czubku. – Staniemy tutaj, czy jedziemy do miasta? – zapytał. – Jedziemy do miasta – oświadczyła ciocia Pol. – Nie mam zamiaru spać na ziemi, kiedy w pobliżu czekają gospody. – Uczciwi woźnice z pewnością szukaliby noclegu – zgodził się pan Wilk. – I ciepłej karczmy. – Mogłam się tego domyślić – mruknęła ciocia Pol. – Musimy się trzymać roli. – Wilk wzruszył ramionami. Zjechali w dół. Kopyta koni ślizgały się i rozjeżdżały, gdy zwierzęta próbowały wyhamować ciężar wozów. U bram miasta dwóch strażników w brudnych tunikach i pordzewiałych hełmach wyszło im na spotkanie z maleńkiej wartowni. – Po co jedziecie do Darine? – zwrócił się jeden z nich do Silka. – Jestem Ambar z Kotu – skłamał Silk gładko. – Ubogi drasański kupiec. Pragnę handlować w waszym wspaniałym mieście. – Wspaniałym? – parsknął strażnik. – Co wieziesz, kupcze? – wtrącił drugi. – Rzepę – odparł z pogardą Silk. – Moja rodzina od pokoleń trudniła się handlem korzennym, a ja upadłem tak nisko, że sprzedaję rzepę. – Westchnął. – Świat staje na głowie, nie sądzisz, przyjacielu? – Mamy obowiązek przeszukać wasze wozy. Obawiam się, że to trochę potrwa. – W taki deszcz... – Silk współczująco podniósł głowę ku zachmurzonemu niebu. – Przyjemniej byłoby w jakiejś miłej gospodzie nawilżać ciało od środka. – To trudne, gdy brakuje pieniędzy – rzucił z nadzieją strażnik. – Byłbym zachwycony, gdybyście przyjęli ode mnie drobny dowód przyjaźni, ku pomocy w nawilżaniu – zaproponował Silk. – Jesteś niezwykle uprzejmy. – Strażnik skłonił się lekko. Trochę monet przeszło z ręki do ręki i wozy wjechały do miasta bez kontroli. Oglądane ze wzgórza Darine robiło duże wrażenie, lecz już mniejsze, gdy toczyli się mokrymi ulicami. Budynki wydawały się identyczne, jakby wyniosłe i dumne, a ulice brudne i zaśmiecone. W słony zapach morza wmieszała się woń zdechłych

85

ryb, twarze przechodniów były posępne i nieprzyjazne. Podniecenie Gariona wyraźnie opadło. – Dlaczego wszyscy ludzie tutaj są nieszczęśliwi? – spytał pana Wilka. – Mają surowego i wymagającego boga. – Jaki to bóg? – Pieniądze. A to bóg gorszy od samego Toraka. – Nie opowiadaj chłopcu bzdur – wtrąciła ciocia Pol. – Tutejsi ludzie nie są naprawdę nieszczęśliwi, Garionie. Po prostu stale się spieszą. Mają wiele ważnych spraw i boją się spóźnić. To wszystko. – Chyba nie chciałbym tu mieszkać – stwierdził Garion. – Tutaj jest smutno i nieprzyjemnie. – Westchnął. – Czasem tęsknię za farmą Faldora. – Są gorsze miejsca niż farma Faldora – zgodził się Wilk. Gospoda, jaką wybrał im Silk, stała w pobliżu doków. Za nią mieściły się stajnie i szopa na wozy. Jak zwykle parter gospody zajmowały kuchnia i wspólna sala jadalna z rzędami stołów i wielkimi paleniskami. Na piętrze były pokoje gościnne. – Odpowiedni lokal – stwierdził Silk, gdy wrócił do wozów po dłuższej dyskusji z oberżystą. – Kuchnia wygląda na czystą, a w pokojach nie zauważyłem robactwa. – Sama sprawdzę. – Ciocia Pol zeskoczyła na ziemię. – Jak sobie życzysz, pani – Silk się skłonił. Kontrola cioci Pol trwała o wiele dłużej. Zapadał mrok, gdy wróciła na dziedziniec. – Nada się – prychnęła niechętnie. – Ale ledwo, ledwo. – Nie planujemy zostawać tu na zimę, Pol – zauważył Wilk. – Zatrzymamy się najwyżej na kilka dni. Nie zaszczyciła go uwagą. – Zamówiłam do pokoju gorącą wodę – oznajmiła. – Wezmę chłopca na górę i wymyję go. Wy dopilnujecie koni i wozów. Chodź, Garionie. Po czym wróciła do gospody. Garion zapragnął, by przestali mówić o nim: chłopiec. Mam przecież imię, pomyślał, nawet niezbyt trudne do zapamiętania. Był przekonany, że nawet kiedy się zestarzeje i wyrośnie mu długa siwa broda, dalej będą go nazywać chłopcem.

86

Gdy już wszyscy się umyli, zeszli do wspólnej sali na wieczerzę. Jedzenie nie dorównywało smakołykom cioci Pol, stanowiło jednak przyjemną odmianę po rzepie. Garion był absolutnie przekonany, że na rzepę do końca życia nie zdoła spojrzeć bez obrzydzenia. Po kolacji mężczyźni zasiedli nad kuflami. Ciocia Pol spojrzała na nich z dezaprobatą. – Garion i ja idziemy spać – oświadczyła. – Postarajcie się zbytnio nie przewracać, kiedy będziecie wchodzić na górę. Wilk, Barak i Silk wybuchnęli śmiechem, ale Durnik – zdaniem Gariona – trochę się zawstydził. Następnego dnia pan Wilk z Silkiem wyszli wcześnie rano i wrócili dopiero wieczorem. Garion zajął strategiczną pozycję w nadziei, że zauważą go i zabiorą ze sobą; jednak nie. Kiedy więc Durnik szedł do stajni oporządzić konie, Garion ruszył za nim. – Czy to wszystko nie wydaje ci się dziwne? – Gdy zagadnął kowala, ten nakarmił już i napoił zwierzęta, a teraz badał ich pęciny, szukając skaleczeń. Durnik ostrożnie postawił na ziemi nogę konia, który cierpliwie znosił badanie. – Jakie wszystko, Garionie? – spytał z powagą. – No, w ogóle – wyjaśnił niezbyt precyzyjnie chłopiec. – Ta podróż, Barak i Silk, pan Wilk i ciocia Pol... wszystko. Oni czasem rozmawiają, kiedy myślą, że ich nie słyszę. To jakieś strasznie ważne sprawy, ale nie wiem nawet, czy przed kimś uciekamy, czy szukamy czegoś. – Ja też tego nie rozumiem – wyznał Durnik. – Wiele rzeczy okazuje się czymś innym, niż można by sądzić... czymś zupełnie innym. – A ciocia Pol? Zmieniła się, prawda? Zachowuje się jak wielka dama. – Pani Pol jest wielką damą – stwierdził Durnik. – Zawsze byłem tego pewien. W jego głosie zabrzmiał ton szacunku, zawsze obecny, gdy mówił o cioci Pol. Garion wiedział, że nie warto go nawet przekonywać, by postarał się dostrzec w niej jakieś zmiany. – A pan Wilk – zaczął Garion z innej beczki. – Myślałem, że jest zwykłym starym bajarzem.

87

– Nie wygląda na zwyczajnego włóczęgę – zgodził się Durnik. – Myślę, że trafiliśmy między ważne osoby mające do załatwienia ważne sprawy. Prostaczkowie, tacy jak my, nie powinni zadawać zbyt wielu pytań, a oczy i uszy muszą mieć otwarte. – Wrócisz na farmę Faldora, kiedy to wszystko się skończy? – spytał chłopiec ostrożnie. Durnik zastanowił się, spoglądając na zalany deszczem dziedziniec gospody. – Nie – rzekł cicho. – Pojadę z wami, jak długo pani Pol mi pozwoli. Garion poklepał go po ramieniu. – Wszystko będzie dobrze – powiedział. – Miejmy nadzieję. – Durnik westchnął i na powrót zajął się końmi. – Znałeś moich rodziców? – odezwał się Garion znowu. – Nie. Kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz, byłeś niemowlęciem na rękach pani Pol. – Jaka wtedy była? – Chyba wściekła. W życiu jeszcze nie widziałem kogoś tak rozzłoszczonego. Porozmawiała chwilę z Faldorem i zaczęła pracować w kuchni. Znasz Faldora; nigdy nikogo nie odpędził. Z początku tylko pomagała, ale to nie trwało długo. Nasza stara kucharka robiła się gruba i leniwa. Wreszcie odjechała i zamieszkała u swojej najmłodszej córki. Potem pani Pol rządziła kuchnią. – Była wtedy o wiele młodsza, prawda? – Nie – stwierdził Durnik z namysłem. – Pani Pol się nie zmienia. Wygląda dokładnie tak samo jak wtedy. – Tylko wygląda – orzekł Garion. – Wszyscy się starzeją. – Nie pani Pol. Wieczorem powrócił Wilk ze swym długonosym przyjacielem. Byli dość posępni. – Nic – oznajmił krótko Wilk, skrobiąc siwą brodę. – Mogłam wam to powiedzieć od razu – parsknęła ciocia Pol. Spojrzał na nią gniewnie i wzruszył ramionami. – Musieliśmy się upewnić. Rudobrody olbrzym Barak podniósł głowę znad kolczugi, którą właśnie polerował.

88

– Żadnego śladu? – zapytał. – Zupełnie nic – odparł Wilk. – Nie przejeżdżał tędy. – Więc gdzie teraz? – Barak odłożył kolczugę. – Do Muros. Olbrzym podszedł do okna. – Przestaje padać. Ale drogi będą ciężkie. – Jutro i tak nie możemy wyruszyć – wtrącił Silk. Siedział na stołku obok drzwi. – Muszę się pozbyć naszej rzepy. Jeśli wywieziemy ją z Darine, wzbudzi to podejrzenia. Nie chcemy przecież, by zapamiętał nas ktoś, kto mógłby potem uciąć sobie pogawędkę z przejeżdżającym Murgiem. – Chyba masz rację – zgodził się Wilk. – Nie znoszę marnowania czasu, ale nie ma na to rady. – Drogi będą lepsze, kiedy podeschną – pocieszył go Silk. – A puste wozy jadą szybciej. – Jesteś pewien, że zdołasz sprzedać tyle rzepy, przyjacielu Silku? – zapytał Durnik. – Jestem Drasaninem. Potrafię sprzedać wszystko. Możemy nawet zarobić. – Tym się nie przejmuj – poradził Wilk. – Rzepa spełniła swoje zadanie. Teraz musimy tylko się jej pozbyć. – To kwestia zasad – odparł Silk lekko. – Zresztą nie przestaną o mnie gadać, jeśli nie będę się ostro targował. Nie martw się. Interes nie zajmie nam wiele czasu i nie opóźni wyjazdu. – Mogę iść z tobą? – spytał Garion błagalnie. – Wcale nie widziałem Darine, tylko tę gospodę. Silk spojrzał pytająco na ciocię Pol. – Nie przypuszczam, żeby mu to zaszkodziło – orzekła po namyśle. – A ja wykorzystam wolną chwilę, żeby przypilnować pewnych spraw. Następnego ranka zaraz po śniadaniu Silk i Garion wyruszyli w drogę z workiem rzepy. Silk był w wyjątkowo dobrym nastroju, a jego długi nos drżał niemal. – Najważniejsze – tłumaczył, gdy szli po zaśmieconym bruku – by nie pokazać, że ci zależy na sprzedaży. No i znać rynek, naturalnie. – To brzmi rozsądnie – przyznał grzecznie Garion. – Wczoraj zasięgnąłem języka – ciągnął Silk. – Rzepę sprzedają

89

w dokach Kotu w Drasni po drasańskim srebrnym oczku za cetnar. – Po ile? – To drasańska moneta. Warta mniej więcej tyle co srebrny imperiał. Nie dokładnie, ale prawie. Handlarz spróbuje od nas kupić za ćwierć tej ceny, ale zgodzi się wreszcie nawet na połowę. – Skąd wiesz? – Taki jest zwyczaj. – Ile mamy rzepy? – spytał Garion, wymijając stertę odpadków. – Trzydzieści cetnarów. – To będzie... – Garion skrzywił się, usiłując wykonać w pamięci skomplikowane obliczenia. – Piętnaście imperiałów – podpowiedział Silk. – Albo trzy złote korony. – Złote? – upewnił się chłopiec. Złote monety tak rzadko trafiały się w wiejskich rozliczeniach, że słowo to miało magiczne niemal brzmienie. Silk kiwnął głową. – To wygodniejsze. Łatwiej nosić. Srebro jest ciężkie. – A ile zapłaciłeś za rzepę? – Pięć imperiałów. – Farmer dostał pięć, my dostaniemy piętnaście, a kupiec trzydzieści? – zdziwił się Garion. – To niezbyt uczciwie. – Tak to już jest. – Silk wzruszył ramionami. – Oto dom kupca – wskazał dość imponujący budynek z szerokimi schodami. – Kiedy wejdziemy, będzie udawał, że jest bardzo zajęty i wcale się nami nie interesuje. Potem, w czasie targów, zauważy cię i powie, jaki z ciebie wspaniały chłopak. – Ja? – Pomyśli, że jesteś moim krewnym, synem czy może bratankiem, i że chwaląc cię, uzyska dodatkową przewagę. – Dziwaczny pomysł. – Powiem mu wiele rzeczy. – Silk mówił teraz bardzo szybko. Oczy mu błyszczały, a nos niemal wibrował. – Nie zwracaj na to uwagi i nie okazuj zdziwienia. Będzie bardzo uważnie obserwował nas obu. – Masz zamiar kłamać? – Garion był wstrząśnięty. – On tego oczekuje. Sam też będzie kłamał. Ten, kto kłamie

90

najlepiej, wymusza swoje warunki. – To chyba strasznie skomplikowane. – Taka gra. – Lisia twarz Silka wykrzywiła się w uśmiechu. – Bardzo ekscytująca, w którą grywa się na całym świecie. Dobrzy gracze zyskują bogactwo, marni gracze nie. – A ty jesteś dobrym graczem? – Jednym z najlepszych – oświadczył Silk skromnie. – Wchodzimy. I szerokimi schodami wprowadził Gariona do domu kupca. Kupiec nosił luźną, obrębioną futrem bladozieloną opończę i obcisłą czapkę. Siedział przy stole, przerzucając karty pergaminu. Marszczył czoło. Silk i Garion czekali, aż ich zauważy. – Macie do mnie jakiś interes? – rzekł wreszcie. – Przywieźliśmy trochę rzepy – odparł z lekką pogardą Silk. – To prawdziwe nieszczęście, przyjaciele – zmartwił się kupiec. – Nabrzeża Kotu pękają w szwach od rzepy. Nie wiem, czy opłacałoby się mi wziąć ją od was choćby za darmo. – Pójdę zatem do Chereków lub Algarów. – Silk wzruszył ramionami. – Ich rynki nie są jeszcze tak nasycone, jak twój. Chodźmy, chłopcze – zwrócił się do Gariona. – Zaczekaj, przyjacielu! – zawołał kupiec. – Po twojej mowie wnoszę, żeśmy krajanami. Może oddam ci przysługę i obejrzę tę rzepę. – Twój czas jest cenny – odparł Silk. – Jeśli nie ma zbytu na rzepę, po cóż mamy cię dłużej kłopotać? – Może jednak uda mi się gdzieś znaleźć nabywcę – zaprotestował kupiec. – Jeśli towar jest dobrej jakości... Zabrał od Gariona worek i otworzył go. Chłopiec słuchał zafascynowany, jak Silk i kupiec szermują uprzejmymi zdaniami, a każdy z nich usiłuje zdobyć przewagę. – Cóż to za wspaniały chłopak – stwierdził kupiec, jakby dopiero teraz zauważył Gariona. – Sierota – wyjaśnił Silk. – Pod moją opieką. Próbuję go uczyć podstaw zawodu, ale brak mu zdolności. – Ach!... – Kupiec westchnął rozczarowany. Wtedy Silk zrobił niezwykły gest palcami prawej dłoni. Oczy kupca rozszerzyły się i on także poruszył palcami.

91

Od tej chwili Garion nie miał pojęcia, co się dzieje. Dłonie Silka i kupca rysowały w powietrzu złożone wzory, czasem tak szybko, że trudno było nadążyć wzrokiem. Długie, wąskie palce Silka tańczyły niemal, a kupiec wpatrywał się w nie z uwagą wyciskającą mu pot z czoła. – Umowa stoi? – odezwał się wreszcie Silk, przełamując milczenie. – Stoi – zgodził się zasmucony trochę kupiec. – Przyjemnie jest załatwiać interesy z uczciwym człowiekiem. – Wiele się dzisiaj nauczyłem. Mam nadzieję, że nie zamierzasz zbyt długo pozostać w branży. Gdyby tak, to już teraz mogę ci oddać klucze od moich magazynów i skarbca, by oszczędzić sobie katuszy, jakich bym doświadczał z każdym twoim przybyciem. – Byłeś godnym przeciwnikiem, przyjacielu. – Silk się roześmiał. – Z początku też tak myślałem. – Kupiec pokręcił głową. – Lecz dla ciebie nie jestem żadnym rywalem. Jutro rano przywieź swoją rzepę do moich magazynów na nabrzeżu Bendik. – Gęsim piórem naskrobał kilka słów na skrawku pergaminu. – Nadzorca ci zapłaci. Silk skłonił się i odebrał pergamin. – Co się stało? – spytał Garion, gdy wyszli znowu na gwarną ulicę. – Dostałem cenę, jaką zaplanowałem – odparł zadowolony z siebie Silk. – Przecież nic nie mówiliście – zaprotestował chłopiec. – Rozmawialiśmy bardzo długo, Garionie. Nie patrzyłeś? – Widziałem tylko, jak wymachujecie do siebie palcami. – Tak mówiliśmy – wyjaśnił Silk. – To język, który moi rodacy stworzyli tysiące lat temu. Nazywamy go tajną mową. Jest o wiele szybszy niż język mówiony. Pozwala też porozumiewać się w obecności obcych, bez ryzyka podsłuchu. Prawdziwy mistrz potrafi, jeśli zechce, prowadzić interesy, dyskutując równocześnie o pogodzie. – Nauczysz mnie? – Garion był zafascynowany. – To wymaga czasu – ostrzegł Silk. – Czy jazda do Muros nie potrwa dostatecznie długo? – Jak chcesz. – Silk wzruszył ramionami. – Nauka nie jest

92

łatwa, ale pomoże chyba zabić nudę. – Wracamy już do gospody? – Nie od razu. Potrzebny nam ładunek, który usprawiedliwi jazdę do Muros. – Zdawało mi się, że wozy mają pozostać puste. – I słusznie. – Ale przecież powiedziałeś... – Pójdziemy do mojego znajomego kupca – rzekł Silk. – Skupuje produkty rolnicze z całej Sendarii i trzyma je na farmach, póki na rynkach w Arendii i Tolnedrze nie wytworzy się zapotrzebowanie. Potem organizuje transport do Muros albo do Camaaru. – Ja tego nigdy nie zrozumiem – mruknął z powątpiewaniem Garion. – To wcale nietrudne. Chodź, mój chłopcze, a sam się przekonasz. Kupiec, Tolnedranin w długiej błękitnej szacie, miał pogardliwy wyraz twarzy. Gdy Silk i Garion wkroczyli do kantoru, rozmawiał właśnie z ponurym Murgiem. Ten, jak wszyscy przedstawiciele tej rasy, których Garion spotkał, miał głębokie blizny na twarzy i przenikliwe czarne oczy. Silk ostrzegawczo dotknął ramienia chłopca i wystąpił naprzód. – Wybacz, szlachetny kupcze – zaczął pochlebnym tonem. – Nie wiedziałem, że jesteś zajęty. Mój sługa i ja zaczekamy na zewnątrz, póki nie znajdziesz dla nas czasu. – Mój przyjaciel i ja będziemy zajęci przez cały dzień – powiedział Tolnedranin. – Czy to coś ważnego? – Chciałem zapytać, czy przypadkiem nie masz dla nas ładunku. – Nie – odparł krótko kupiec. – Nic. Zaczął się odwracać, znieruchomiał nagle i spojrzał badawczo na Silka. – Czyżbyś był Ambarem z Kotu? – zapytał. – Sądziłem, że zajmujesz się korzeniami. Garion rozpoznał imię, jakie Silk podał strażnikom przy bramie. Zapewne używał go tutaj już wcześniej. – Niestety. – Silk westchnął. – Moja ostatnia inwestycja spoczywa w morzu, koło przylądka Arendii. Dwa pełne statki,

93

miały płynąć do Tol Honeth. Nagły sztorm uczynił mnie biedakiem. – Tragiczna historia, godny Ambarze. – W głosie tolnedrańskiego kupca zabrzmiała nuta skrywanego triumfu. – Musiałem się zniżyć do wożenia płodów – oświadczył Silk posępnie. – Mam trzy rozklekotane wozy. To wszystko, co pozostało z imperium Ambara z Kotu. – Fortuna kołem się toczy dla każdego z nas – odparł Tolnedranin filozoficznie. – Więc to jest słynny Ambar z Kotu – wtrącił Murgo szorstkim, dziwnie cichym głosem. Czarnymi oczami zmierzył Silka od stóp do głów. – Szczęśliwy traf sprowadził mnie tutaj właśnie dziś, gdy mogę się wzbogacić spotkaniem tak oświeconego człowieka. – Jesteś nazbyt uprzejmy, szlachetny panie. – Silk skłonił się grzecznie. – Jestem Asharak z Rak Goska – przedstawił się Murgo. – Odłóżmy na moment naszą dyskusję, Minganie – zwrócił się do Tolnedranina. – Wielkim będzie dla mnie zaszczytem obserwowanie, jak wspaniały kupiec zaczyna odrabiać swoje straty. – Jesteś zbyt uprzejmy, czcigodny Asharaku – powtórzył Silk, kłaniając się znowu. Umysł Gariona wykrzykiwał ostrzeżenia, ale uważny wzrok Murga uniemożliwiał najlżejszy choćby gest w stronę Silka. Chłopak z wysiłkiem zachowywał spokojny wyraz twarzy i tępe spojrzenie, choć myśli mu pędziły w szaleńczej gonitwie. – Chętnie bym ci pomógł, przyjacielu – zapewnił Mingan. – Ale w tej chwili nie mam w Darine żadnego ładunku. – Dostałem już zlecenie z Darine do Medalii – wtrącił szybko Silk. – Trzy wozy żelaza Chereków. A także kontrakt na przewóz futer z Muros do Camaaru. Martwi mnie tylko pięćdziesiąt mil z Medalii do Muros. Puste wozy nie przynoszą zysku. – Medalia. – Mingan zmarszczył brwi. – Sprawdzę w dokumentach. Chyba mam tam coś. Wyszedł z pokoju. – Twoje wyczyny są legendą w królestwach Wschodu, Ambarze – rzekł z podziwem Asharak z Rak Goska. – Kiedy odjeżdżałem z Cthol Murgos, wciąż oferowano królewską cenę za twoją głowę.

94

– Drobne nieporozumienie, Asharaku – zaśmiał się lekceważąco Silk. – Badałem tylko zasięg operacji tolnedrańskiego wywiadu w twoim królestwie. Podjąłem pewne ryzyko, którego powinienem unikać, i Tolnedranie mnie rozszyfrowali. Zarzuty przeciwko mnie były fałszywe. – Jak zdołałeś uciec? Żołnierze króla Taur Urgasa szukali cię tak, że niemal rozerwali królestwo na strzępy. – Spotkałem przypadkiem thullijską damę o dużych wpływach. Udało mi się ją przekonać, by przemyciła mnie przez granicę do Mishrak ac Thull. – Och... – Asharak uśmiechnął się. – Thullijskie damy są znane z podatności na przekonywanie. – Ale są też niezwykle wymagające – dodał Silk. – Oczekują pełnej zapłaty za każdą przysługę. Ucieczka od niej była chyba trudniejsza niż z Cthol Murgos. – Czy nadal wykonujesz tego typu usługi dla swego rządu? – spytał niedbale Murgo. – Nie chcą nawet ze mną rozmawiać – odparł ponuro Silk. – Ambar kupiec korzenny był im przydatny, ale Ambara przewoźnika mają za nic. – Zwykła kolej rzeczy – zgodził się Asharak, choć ton jego głosu wyraźnie dowodził, że nie wierzy nawet w jedno słowo. Spojrzał przelotnie i na pozór obojętnie w stronę Gariona, a chłopiec w tym momencie doznał szoku. Był pewien, choć nie wiedział skąd, że Asharak z Rak Goska zna go przez całe życie. Poznał już to spojrzenie, a dziwny kontakt pogłębiał się w dziesiątkach spotkań, gdy patrzeli sobie w oczy; Garion dorastał wtedy na farmie Faldora, Asharak zaś, jeździec na karym koniu, zawsze otulony czarnym płaszczem, przystawał, przyglądał się i ruszał dalej. Garion spojrzał na niego spokojnie, a po naznaczonej bliznami twarzy Murga przemknął cień uśmiechu. Mingan wszedł do kantoru. – Mam trochę szynek na farmie w pobliżu Medalii – oznajmił. – Kiedy dotrzesz do Muros? – Za piętnaście do dwudziestu dni. Mingan kiwnął głową. – Dam ci kontrakt na przewóz szynki do Muros – zaproponował. – Siedmiu srebrnych rycerzy za wóz.

95

– Tolnedrańskich rycerzy czy sendarskich? – Jesteśmy w Sendarii, czcigodny Ambarze. – Jesteśmy obywatelami świata, szlachetny kupcze – zauważył Silk. – Zawsze dokonywaliśmy transakcji w tolnedrańskiej monecie. – Szybki jesteś, czcigodny Ambarze. – Mingan westchnął. – Niech więc będą tolnedrańscy rycerze. Tylko dlatego że jesteśmy starymi przyjaciółmi i płaczę nad twoim nieszczęściem. – Może spotkamy się znowu, Ambarze – rzucił Asharak. – Może – zgodził się Silk. Razem z Garionem opuścili kantor. – Zdzierca – mruknął Silk, kiedy znaleźli się na ulicy. – Powinien płacić dziesięć, nie siedem. – Co z Murgiem? – spytał Garion. Czuł niechęć do wspominania o niezwykłych, sekretnych więzach łączących go z tą postacią, która teraz zyskała przynajmniej imię. – Wie, że coś planuję, ale nie ma pojęcia co. – Silk wzruszył ramionami. – I ja też wiem, że on coś planuje. Miewam dziesiątki takich spotkań. Jeśli nasze cele nie okażą się sprzeczne, nie będziemy sobie wchodzić w drogę. Asharak i ja jesteśmy zawodowcami. – Dziwny z ciebie człowiek, Silku. Silk mrugnął porozumiewawczo. – Dlaczego kłóciłeś się z Minganem o pieniądze? – spytał jeszcze Garion. – Tolnedrańskie monety są z czystszego kruszcu. Mają większą wartość. – Rozumiem. Nazajutrz wszyscy razem odwieźli rzepę do magazynu drasańskiego kupca. Potem, dudniąc pustymi wozami, wytoczyli się z Darine na południe. Deszcz przestał padać, lecz ranek był chmurny i wietrzny. Na wzgórzu za miastem Silk obrócił się do Gariona, który jechał przy nim. – No dobrze, zacznijmy. – Poruszył palcami przed twarzą chłopca. – To znaczy „dzień dobry”.

96

Rozdział VIII Po pierwszym dniu wiatr wyszumiał się do końca, a na niebo wyszło blade, jesienne słońce. Szlak wiódł brzegiem rzeki Darine, burzliwego strumienia pędzącego z gór aż do zatoki Cherek. Teren był pofałdowany i gęsto zalesiony, ale konie biegły żwawo, ciągnąc puste wozy. Garion nie zwracał uwagi na okolicę. Przez całą drogę wzdłuż doliny Darine patrzył tylko na szybkie palce Silka. – Nie krzycz – upomniał go Silk podczas ćwiczeń. – Ja krzyczę? – zdziwił się chłopiec. – Wymachujesz rękami. Gesty mają być dyskretne. Cała wypowiedź nie powinna zwracać uwagi. – Dopiero się uczę. – Lepiej przełamywać złe przyzwyczajenia, zanim się umocnią – stwierdził Silk. – I nie mamrocz. – Mamroczę? – Każde zdanie konstruuj precyzyjnie. Kończ je, zanim zaczniesz następne. Nie martw się o szybkość. Przyjdzie z czasem. Trzeciego dnia rozmawiali w połowie głosem, w połowie gestami. Garion był z siebie dumny. Wieczorem zjechali z drogi do cedrowego gaju i jak zwykle uformowali z wozów półokrąg. – Jak idzie nauka? – spytał pan Wilk, zeskakując z kozła. – Robimy postępy – odparł Silk. – Byłyby szybsze, gdyby chłopak pozbył się skłonności do mówienia po dziecinnemu. Garion był zdruzgotany. Barak także stał już na ziemi. Roześmiał się. – Często myślałem, że dobrze by było poznać tajną mowę. Ale palce wyćwiczone w trzymaniu miecza nie są dość giętkie. – Machnął ogromną dłonią i potrząsnął głową. Durnik podniósł głowę i wciągnął nosem powietrze.

97

– Noc będzie zimna – oznajmił. – Przed świtem zrobi się biało od szronu. Barak także pociągnął nosem. – Masz rację, Durniku – huknął. – Przyda się solidne ognisko. Sięgnął do wozu po topór. – Ktoś nadjeżdża! – zawołała ciocia Pol, wciąż siedząca na koźle. Wszyscy umilkli i nasłuchiwali dalekiego tętentu na drodze, którą przed chwilą opuścili. – Przynajmniej trzech – stwierdził Barak ponuro. Oddał topór Durnikowi, a sam odszukał na wozie swój miecz. – Jesteśmy dość daleko od traktu – zauważył Wilk. – Zostańmy tutaj, nie powinni nas zauważyć. – Nic nas nie skryje przed Grolimami – odparła ciocia Pol. – Oni nie wypatrują oczami. Wykonała palcami dwa szybkie ruchy, których Garion nie rozpoznał. Nie, odpowiedział jej tym samym sposobem Wilk. Lepiej będzie... – i także uczynił nieznany gest. Ciocia Pol wolno kiwnęła głową. – Niech nikt się nie rusza – polecił Wilk. Potem zwrócił się w stronę drogi, a jego twarz przybrała wyraz koncentracji. Garion wstrzymał oddech. Odgłos galopujących koni wyraźnie się zbliżył. Wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Garion wiedział, że powinien się bać tych jeźdźców, opanowało go jednak jakieś senne otępienie. Zdawało się, że jego umysł zasnął nagle, pozostawiając ciało wpatrzone nieruchomo i bez zainteresowania w ciemno odzianych konnych na trakcie. Nie wiedział, jak długo tak stał; gdy jednak ocknął się z półsnu, obcy zniknęli, a słońce już zaszło. Niebo na wschodzie przybrało fioletowe barwy nadciągającego wieczoru, a nad horyzontem unosiło się kilka podświetlonych chmur. – Murgowie – stwierdziła z całkowitym spokojem ciocia Pol. – I jeden Grolim. Zsunęła się z wozu. – Wielu jest Murgów w Sendarii, pani. – Silk podał jej rękę. – Wypełniają różne zadania.

98

– Murgowie to jedno – zauważył posępnie Wilk. – A Grolimowie to zupełnie inna sprawa. Chyba lepiej będzie porzucić uczęszczane szlaki. Znasz jakąś boczną drogę do Medalii? – Stary przyjacielu, znam boczną drogę do każdego miejsca – odparł Silk skromnie. – To dobrze. Wjedźmy głębiej między drzewa. Blask naszego ogniska nie może być widoczny z traktu. Garion przelotnie tylko zobaczył otulonych płaszczami Murgów. Nie mógł wiedzieć, czy jednym z nich jest ten sam Asharak, którego znał przez długie lata jedynie jako ciemną postać na karym koniu. Mimo to był prawie pewien, że Asharak znajdował się wśród nich. Asharak pójdzie za nim wszędzie. Mógł na niego liczyć. Durnik nie mylił się, przepowiadając szron. Grunt rankiem był biały, a gdy ruszali w dalszą drogę, końskie oddechy unosiły się kłębami pary w zimnym powietrzu. Jechali ścieżkami i rzadko uczęszczanymi szlakami porośniętymi zielskiem. Trwało to dłużej niż po głównym trakcie, ale czuli się bezpieczniej. Po pięciu dniach dotarli do wioski Winold, jakieś dwanaście mil na północ od Medalii. Ciocia Pol uparła się, żeby urządzić tam postój w zapuszczonej gospodzie. – Odmawiam dalszego spania na ziemi – oznajmiła zimno. Po kolacji w odrapanej sali jadalnej mężczyźni zajęli się piwem, a ciocia Pol wróciła do pokoju, polecając zanieść tam gorącą wodę na kąpiel. Garion wymknął się pod pretekstem sprawdzenia koni. Rzadko świadomie kłamał, ale wczoraj czy przedwczoraj przyszło mu do głowy, że nie miał dla siebie ani jednej chwili od dnia, gdy opuścił farmę Faldora. Nie był z natury samotnikiem, lecz zaczynał mocno odczuwać ograniczenia wynikające z ciągłego towarzystwa dorosłych. Winold to nieduża wieś, w pół godziny chłopiec zbadał go od końca do końca. Spacerował po wąskich brukowanych ulicach i patrzył w okna domów lśniące złotym blaskiem świec. Poczuł nagle tęsknotę za domem. Wtedy, za zakrętem nierównej uliczki, w chwilowym błysku światła z otwartych drzwi, dostrzegł znajomą postać. Nie był pewien, ale na wszelki wypadek przylgnął plecami do kamiennego muru.

99

Tamten człowiek zwrócił twarz w stronę światła i Garion rozpoznał Brilla, który szybko skrył się w cieniu; na pewno nie chciał być widziany. Spod ściany Garion obserwował, jak Brill niecierpliwie spaceruje wokół rogu. Najrozsądniejszym wyjściem byłoby wycofać się cicho i pędzić do gospody, ale chłopiec odrzucił ten pomysł. W głębokim cieniu pod murem czuł się bezpieczny, a ciekawość nie pozwalała mu odejść bez sprawdzenia, co Brill tutaj robi. Zdawało się, że oczekiwanie trwa całe godziny, choć w istocie nie było dłuższe niż kilka minut. Wreszcie w mroku pojawił się drugi mężczyzna. Nosił kaptur, więc Garion nie widział jego twarzy, lecz kontur sylwetki zdradzał, że ma na sobie tunikę, pończochy i buty do pół łydki – jak zwyczajny Sendar. Kiedy stanął bokiem, pojawił się także kształt miecza u pasa, co już było niezwykłe. Wprawdzie prawo nie zakazywało Sendarom niższego stanu noszenia broni, ale czynili to tak rzadko, że oręż musiał zwracać uwagę. Garion próbował przekraść się bliżej, by słyszeć, co Brill ma do powiedzenia człowiekowi z mieczem, lecz tamci rozmawiali krótko. Brzęknęły przechodzące z ręki do ręki monety, po czym Brill zniknął cicho za rogiem, a człowiek z mieczem ruszył krętą uliczką wprost do miejsca, gdzie stał Garion. Nie miał gdzie się ukryć. Gdy tylko zakapturzony mężczyzna podejdzie bliżej, musi zobaczyć Gariona. Ucieczka byłaby jeszcze bardziej niebezpieczna. Chłopiec nie miał innego wyjścia – zebrał się na odwagę i śmiało pomaszerował ku nadchodzącej postaci. – Kto tam?! – zawołał człowiek w kapturze, sięgając do rękojeści miecza. – Dobry wieczór – odpowiedział Garion piskliwym głosem o wiele młodszego chłopca. – Zimna noc, prawda, proszę pana? Zakapturzony mężczyzna burknął coś i wyraźnie się odprężył. Garion chętnie rzuciłby się do ucieczki. Wyminął obcego i włosy mu się zjeżyły, gdy czuł na karku jego podejrzliwe spojrzenie. – Zaczekaj, chłopcze – odezwał się nagle obcy. – Mieszkasz tutaj? – Tak, proszę pana – skłamał Garion, tłumiąc drżenie głosu. – Jest tu jakaś karczma?

100

Garion właśnie obszedł całą wioskę, więc odpowiedział pewnie: – Tak. Pójdzie pan tą ulicą i na następnym rogu skręci w lewo. Przed wejściem palą się pochodnie. Musi pan zauważyć. – Dzięki – rzucił obcy i odszedł. – Dobranoc panu! – krzyknął za nim Garion, już odważniej, bo niebezpieczeństwo minęło. Tamten nie odpowiedział, a podniecony spotkaniem Garion doszedł spokojnie do zakrętu. Gdy tylko skryła go ściana, porzucił rolę wiejskiego chłopca i puścił się biegiem. Bez tchu dotarł do gospody. Wpadł do zadymionej sali jadalnej, gdzie pan Wilk i pozostali rozmawiali przy kominku. W ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że nie może wykrzyczeć nowin we wspólnej sali, gdzie wielu ludzi mogło go słyszeć. Stanął przy ogniu, jakby chciał się ogrzać. – Przed chwilą widziałem Brilla – oznajmił ściszonym głosem. – Brilla? – zdziwił się Silk. – Kto to jest Brill? Wilk zmarszczył czoło. – Parobek na farmie. Jak na uczciwego człowieka miał w sakiewce za dużo złota Angaraków – wyjaśnił. Szybko opowiedział Barakowi i Silkowi o przygodzie w stajni Faldora. – Powinniście go zabić – mruknął Barak. – Nie jesteśmy w Chereku – odparł Wilk. – Sendarowie nie lubią przypadkowych zabójstw. Zauważył cię? – spytał Gariona. – Nie. Zobaczyłem go pierwszy i schowałem się w cieniu. Spotkał się z kimś i chyba dał mu jakieś pieniądze. Ten drugi miał miecz. – Opisał pokrótce całe zdarzenie. – To zmienia sytuację – stwierdził Wilk. – Rankiem wyjedziemy chyba wcześniej, niż planowaliśmy. – Nietrudno będzie przekonać Brilla, żeby przestał się nami interesować – wtrącił Durnik. – Mógłbym go poszukać i parę razy przyłożyć w głowę. – Pociągająca myśl. – Wilk się uśmiechnął. – Ale chyba lepiej wymknąć się z miasta wcześnie rano. Nie będzie wiedział, że tu byliśmy. Nie mamy czasu na walki z każdym, kto stanie nam na drodze. – Chciałbym jednak przyjrzeć się bliżej temu Sendarowi z mieczem – oświadczył Silk i wstał. – Jeśli się okaże, że nas śledzi, wolę wiedzieć, jak wygląda. Nie lubię, gdy jadą za mną

101

nieznajomi. – Dyskretnie – ostrzegł Wilk. – Czy kiedyś nie byłem dyskretny? – Silk się zaśmiał. – To nie potrwa długo. Gdzie jest ta karczma, Garionie? Chłopiec powtórzył wskazówki. Silk kiwnął głową. Oczy mu błyszczały, a czubek nosa drżał z podniecenia. Szybko wyszedł. – Wiecie, co myślę? – mruknął Barak. – Jeśli tak dokładnie nas pilnują, lepiej porzućmy te wozy, niewygodne przebrania i kupmy dobre konie. Pełnym galopem ruszymy do Muros. – Nie przypuszczam, by Murgowie dokładnie wiedzieli, gdzie jesteśmy – odrzekł Wilk z namysłem. – Brill mógł tu trafić z jakimś innym łajdackim zleceniem. Ucieczka przed cieniem nie ma sensu. Lepiej spokojnie jechać dalej. Nawet jeśli Brill wciąż pracuje dla Murgów, wolę wymknąć się po cichu i niech nas szukają w całej środkowej Sendarii. – Wstał. – Pójdę na górę i opowiem Pol, co się stało. – Dalej mi się to nie podoba – burknął ponuro Barak. Siedzieli w milczeniu, czekając na powrót Silka. Płomień strzelił głośno i Garion drgnął. Gdy tak siedział, zdał sobie sprawę, że bardzo się zmienił od wyjazdu z farmy Faldora. Wtedy wszystko wydawało się łatwe, a świat był wyraźnie podzielony na przyjaciół i wrogów. Teraz zaczął dostrzegać złożoności, których istnienia nawet nie podejrzewał. Stał się ostrożny i nieufny, częściej słuchał tego wewnętrznego głosu, który doradzał czujność lub wręcz podstęp. Nauczył się nie wierzyć pozorom. Nawet żałował dawnej niewinności, lecz oschły głos poinformował go, że to dziecinny żal. Po chwili pan Wilk zszedł na dół i usiadł przy nich. Silk wrócił mniej więcej pół godziny później. – Zdecydowanie nieprzyjemny typ – oznajmił, stając przy ogniu. – Moim zdaniem to zwykły rzezimieszek. – Brill szuka ludzi na własnym poziomie – powiedział Wilk. – Jeśli pracuje dla Murgów, wynajmuje pewnie różnych łotrów, żeby nas szukali. Sądzę jednak, że będą się rozglądać za czworgiem pieszych, nie za sześciorgiem ludzi na wozach. Jeśli dostatecznie wcześnie wyjedziemy z Winoldu, powinniśmy zniknąć im z oczu.

102

– Durnik i ja będziemy trzymać wartę – oświadczył Barak. – Niezły pomysł. Spróbujemy wyruszyć koło czwartej nad ranem. Zanim wstanie słońce, chcę ujechać ze trzy, cztery mile. Tej nocy Garion nie mógł zasnąć. Gdy mu się udało, dręczył go koszmar o człowieku w kapturze i z mieczem, który ścigał go bez końca po mrocznych wąskich uliczkach. Kiedy Barak budził wszystkich, chłopiec czuł piasek w oczach i głowa mu ciążyła po niespokojnej nocy. Ciocia Pol starannie zamknęła okiennice, nim zapaliła świecę. – Będzie zimno – stwierdziła, rozwijając tobołek, który Garion przyniósł z wozu. Wyjęła parę grubych wełnianych pończoch i zimowe buty wyściełane wełną. – Włóż to – poleciła chłopcu. – I swój gruby płaszcz. – Nie jestem już dzieckiem, ciociu Pol. – Lubisz marznąć? – No nie, ale... – Przerwał. Nie potrafił wyrazić w słowach tego, co czuje. Zaczął się ubierać. Z pokoju obok słyszał przyciszone głosy, jakimi zawsze porozumiewają się ludzie wstający przed świtem. – Jesteśmy gotowi, pani Pol – oznajmił od drzwi Silk. – Chodźmy więc – odparła, naciągając kaptur. Tej nocy księżyc wzeszedł późno i lśnił jasno na oszronionym bruku przed gospodą. Durnik zaprzągł konie i wyprowadził wozy. – Poprowadzimy je do traktu – szepnął Wilk. – Nie należy zrywać wieśniaków ze snu. Silk ruszył przodem. Wolno wyjechali z dziedzińca. Pola za wioską bielały od szronu, a blade, zamglone światło księżyca zdawało się wysysać z nich wszelki kolor. – Gdy tylko znajdziemy się poza zasięgiem głosu, ruszymy szybciej – rzekł Wilk, wdrapując się na kozioł. – Wozy są puste, a trochę biegu koniom nie zaszkodzi. – Słusznie – zgodził się Silk. Wspięli się na wozy i ruszyli wolno. Gwiazdy migotały im nad głowami, pola lśniły bielą, przy drodze rysowały się czarne plamy drzew. Na szczycie pierwszego wzgórza Garion obejrzał się na gromadkę ciemnych domków w dolinie. Pojedyncze światełko

103

błysnęło w którymś oknie – samotny złoty punkcik, pojawił się i zniknął. – Ktoś tam nie śpi – powiedział Silkowi. – Właśnie zobaczyłem światło. – Może jakiś ranny ptaszek. Ale może i nie. Potrząsnął lejcami i konie przyspieszyły kroku. Potrząsnął jeszcze raz i ruszyły kłusem. – Trzymaj się, chłopcze – rzucił Silk; wychylił się i smagnął lejcami końskie zady. Wóz podskakiwał i trzeszczał przeraźliwie; mroźne powietrze dmuchało prosto w twarz. Garion dwoma rękami przytrzymywał się kozła. W pełnym galopie tabor trzech wozów stoczył się w dolinę i przemknął między białymi od szronu polami. Wioska z jej pojedynczym światełkiem została daleko z tyłu. Nim wzeszło słońce, pokonali już dobre cztery mile i Silk zatrzymał spienione konie. Garion był rozbity i obolały od wściekłej jazdy zmarzniętymi na kamień drogami. Z ulgą powitał możliwość odpoczynku. Silk rzucił mu lejce, zeskoczył, porozmawiał chwilę z panem Wilkiem i ciocią Pol, po czym wrócił do wozu. – Skręcimy w tę ścieżkę przed nami – oznajmił, rozcierając palce. Chłopiec podał mu lejce. – Ty powozisz – powiedział Silk. – Ręce zamarzły mi na sztywno. Niech konie idą spokojnie. Garion cmoknął i potrząsnął lekko lejcami. Zwierzęta ruszyły posłusznie. – Ścieżka zatacza koło za tym pagórkiem. – Silk wskazał wzrokiem, gdyż obie dłonie wsunął pod tunikę. – Po drugiej stronie jest jodłowy zagajnik. Tam się zatrzymamy, żeby konie trochę odpoczęły. – Myślisz, że ktoś za nami jechał? – To będzie odpowiedni moment, żeby się przekonać. Okrążyli wzgórze i dotarli do miejsca, gdzie tuż przy ścieżce wyrastały jodły. Garion zakręcił i zjechał w cień gałęzi. – Wystarczy. – Silk zeskoczył na ziemię. – Chodź. – Gdzie idziemy?

104

– Chcę spojrzeć na drogę za nami. Przejdziemy między drzewami na szczyt i zobaczymy, czy nasz trop kogoś zainteresował. Ruszył w górę szybko, choć w absolutnej ciszy. Garion człapał za nim, z zakłopotaniem łamiąc stopami suche gałązki. Po chwili zaczął pojmować sekret cichego marszu. Silk z uznaniem skinął głową, lecz milczał. Granica drzew przebiegała tuż pod szczytem. Silk zatrzymał się. Dolina i przecinająca ją ciemna droga były całkiem puste, jeśli nie liczyć dwóch jeleni, które wyszły skubać zmarzniętą trawę. – Poczekamy chwilę – rzekł Silk. – Jeśli Brill i ten jego najemnik jadą za nami, powinni się wkrótce pokazać. Usiadł na zwalonym pniu i obserwował pustą dolinę. Po chwili jakiś powóz przejechał drogą w stronę Winoldu. Z tej odległości wydawał się maleńki i poruszał bardzo wolno. Słońce wzeszło odrobinę wyżej, więc mrużyli oślepione blaskiem oczy. – Silku... – zaczął z wahaniem Garion. – O co w tym wszystkim chodzi? – Było to trudne pytanie, ale chłopiec uznał, że zna już Silka na tyle, by je zadać. – W czym wszystkim? – W tym, co robimy. Usłyszałem trochę, domyśliłem się nieco więcej, ale dalej nic nie rozumiem. – A czego się domyśliłeś, Garionie? – Silkowi oczy mocno błyszczały na nieogolonej twarzy. – Coś zostało skradzione; coś bardzo ważnego. Pan Wilk i ciocia Pol, i my wszyscy próbujemy to odzyskać. – Zgadza się. To prawda. – Pan Wilk nie jest tym, kim się wydaje. I ciocia Pol też. – Owszem. – Myślę, że umieją robić rzeczy, których inni ludzie nie potrafią. – Garion z trudem dobierał słowa. – Pan Wilk może... tropić to coś, wcale tego nie widząc. A w zeszłym tygodniu, kiedy mijali nas Murgowie, zrobili coś takiego... nie wiem nawet, jak to opisać... Jakby sięgnęli do mojego umysłu i uśpili go. Jak tego dokonali? I po co? Silk zaśmiał się.

105

– Jesteś bardzo spostrzegawczy – pochwalił Gariona, po czym dodał już poważnie: – Żyjemy w czasach przełomu, chłopcze. Wydarzenia tysiąca i więcej lat zogniskowały się na obecnych dniach. Świat, jak słyszałem, jest właśnie taki. Mijają stulecia, gdy nic się nie dzieje, a potem w ciągu kilku krótkich lat zdarza się coś tak straszliwie ważnego, że świat już nigdy nie jest taki sam jak przedtem. – Gdybym mógł wybierać, wolałbym chyba żyć w tych spokojnych wiekach – oświadczył Garion pochmurnie. – Ależ skąd! – Silk ściągnął wargi w lisim uśmiechu. – Teraz właśnie czujesz, że żyjesz. Widzisz, jak wszystko to się dzieje, uczestniczysz w tym. Krew szybciej płynie w żyłach i każdy oddech jest przygodą. Garion pominął milczeniem jego entuzjazm. – Powiedz, czego szukamy – poprosił. – Lepiej będzie, jeśli nie poznasz nawet imienia tego przedmiotu – odparł Silk z powagą. – Ani imienia człowieka, który go wykradł. Pewni ludzie próbują nas powstrzymać, a czego nie wiesz, tego nie zdradzisz. – Nie mam zwyczaju prowadzenia pogawędek z Murgami – oświadczył chłopiec dumnie. – Wcale nie musisz z nimi rozmawiać. Są wśród nich tacy, którzy potrafią pochwycić twoje myśli. – Niemożliwe! – Któż może stwierdzić, co jest możliwe, a co nie? Garion przypomniał sobie rozmowę na ten temat z panem Wilkiem. Silk siedział na pniu, w blasku porannego słońca, wpatrzony w ocienioną jeszcze dolinę: zwyczajny człowiek w zwyczajnej tunice i luźnym płaszczu z nasuniętym na głowę kapturem. – Wychowano cię na Sendara, Garionie. Sendarowie są ludźmi solidnymi, praktycznymi i nie mają cierpliwości do czarów, magii, bo nie można ich dotknąć. Twój przyjaciel, Durnik, jest Sendarem doskonałym. Umie zrobić podkowę, naprawić pęknięte koło czy wyleczyć chorego konia. Wątpię jednak, czy potrafiłby uwierzyć w najmniejszy nawet czar. – Jestem Sendarem – zaprotestował Garion. Sugestia zawarta w słowach Silka atakowała fundamenty jego poczucia

106

tożsamości. Silk spojrzał na niego z uwagą. – Nie jesteś Sendarem – stwierdził. – Kiedy spotkam Sendara, potrafię go rozpoznać, tak jak dostrzegam różnice między Arendem a Tolnedraninem czy Cherekiem a Algarem. Istnieje pewien sendarski kształt głowy czy układ oczu. Ty ich nie masz. – Więc kim jestem? – spytał Garion wyzywająco. – Nie wiem. – Silk zmarszczył czoło. – A to dziwne, ponieważ przeszkolono mnie, bym wiedział, skąd ludzie pochodzą. Może się z czasem domyślę. – Czy ciocia Pol jest Sendarką? – Ależ skąd! – Silk się zaśmiał. – To tłumaczy wszystko. Jestem zapewne taki jak ona. Silk spojrzał na niego badawczo. – Jest przecież siostrą mojego ojca – wyjaśnił Garion. – Z początku myślałem, że matki, ale się myliłem. Jest spokrewniona z moim ojcem. Na pewno. – To niemożliwe. – Niemożliwe? – Absolutnie wykluczone. Nie do pomyślenia. – Dlaczego? Silk przygryzł wargę. – Wracajmy do wozów – rzucił. Schodzili lasem w dół, a w plecy świeciło im jasne słońce. Cały dzień jeździli bocznymi dróżkami, by późnym popołudniem, gdy słońce opadało już ku purpurowemu morzu chmur na zachodzie, dotrzeć do farmy, skąd mieli zabrać szynki. Silk porozmawiał chwilę z tęgim farmerem i pokazał mu pergamin, który dostał w Darine od Mingana. – Chętnie się ich pozbędę – oświadczył farmer. – Zajmują mi miejsce, a bardzo go potrzebuję. – To częsty przypadek, gdy prowadzi się interesy z Tolnedranami – zauważył Silk. – Zwykle dostają więcej, niż zapłacili, nawet jeśli to tylko darmowe korzystanie z cudzych szop. Farmer przyznał mu rację. – Zastanawiam się – powiedział Silk, jakby ta myśl dopiero teraz przyszła mu do głowy. – Może spotkałeś w okolicy mojego

107

znajomego? Ma na imię Brill. Średniego wzrostu, czarne włosy, zezowaty. – Połatane ubranie i zgryźliwy charakter? – spytał farmer. – To on. – Kręcił się tutaj. Szukał – tak przynajmniej twierdził – starca, kobiety i chłopca. Podobno ukradli coś jego panu i został wysłany, by ich znaleźć. – Kiedy to było? – Jakiś tydzień temu. – Szkoda, że go nie spotkałem. Z przyjemnością znowu bym go zobaczył. – Nie wyobrażam sobie po co – rzekł farmer bez ogródek. – Szczerze mówiąc, twój znajomy niezbyt mi się spodobał. – Sam też za nim nie przepadam – wyznał Silk. – Chodzi o to, że jest mi winien trochę pieniędzy. Towarzystwo Brilla jest mi całkiem zbędne, lecz bez pieniędzy czuję się trochę samotnie, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Farmer wybuchnął śmiechem. – Byłbym niezwykle wdzięczny, gdybyś przypadkiem zapomniał, że o niego pytałem – dodał Silk. – I tak trudno go znaleźć, nawet gdy nie wie, że go szukam. – Możesz na mnie polegać. – Tęgi farmer jeszcze się śmiał. – Mam wolny strych, gdzie ty i twoi ludzie możecie rozłożyć się na noc. Miło mi też będzie, jeśli zjecie kolację z moimi robotnikami. Jadalnia jest tam. – Wskazał ręką. – Wielkie dzięki. – Silk się skłonił. – Grunt jest zmrożony i sporo już czasu minęło, od kiedy jedliśmy coś lepszego niż prosty wikt na szlaku. – Wy, przewoźnicy, wiedziecie życie pełne przygód. – Farmer westchnął niemal z zazdrością. – Wolni jak ptaki, a nowy horyzont otwiera się przed wami tuż za następnym wzgórzem. – To spora przesada – zapewnił go Silk. – A zima jest trudną porą i dla ptaków, i dla przewoźników. Farmer zaśmiał się znowu i klepnął Silka po ramieniu. Potem pokazał, gdzie odprowadzić konie. Jedzenie dostali proste, za to bardzo obfite. Na strychu hulały przeciągi, lecz siano było miękkie. Garion spał mocno. Farma, choć nie była farmą Faldora, zdawała się w dostatecznym

108

stopniu znajoma. W dodatku swojskie wrażenie, że znowu otaczają go ściany, dawało poczucie bezpieczeństwa. Rankiem, po solidnym śniadaniu, załadowali wozy pokrytą kryształkami soli szynką i serdecznie pożegnali się z farmerem. Jeszcze wieczorem na zachodzie zaczęły się gromadzić chmury. W ciągu nocy pokryły całe niebo. Dzień był zimny i szary, gdy ruszali do Muros oddalonego o pięćdziesiąt mil.

109

Rozdział IX Prawie dwa tygodnie zajęła im droga do Muros. Trasa wiodła podnóżem gór, przez pofałdowane i na ogół niezamieszkane obszary. Niebo wisiało nisko, szare i zimne. Od czasu do czasu padał śnieg. Garion miał wrażenie, że już nigdy nie będzie mu ciepło. Mimo starań Durnika, który co wieczór wyszukiwał gdzieś suche drewno, ogniska zdawały się zawsze żałośnie małe. Grunt, na którym rozkładali posłania, był zmarznięty i mróz sączył się wprost w kości chłopca. Nauka drasańskiej tajnej mowy trwała bez przerwy i zanim jeszcze zobaczyli jezioro Camaar i rozpoczęli długi zjazd do Muros, Garion biegle posługiwał się językiem znaków. Leżące w południowej części Sendarii Muros było sporym, niezbyt atrakcyjnym miastem, gdzie od niepamiętnych czasów, rok w rok, odbywał się wielki targ. Zawsze późnym latem jeźdźcy Algarowie prowadzili ogromne stada bydła przez góry Wielkim Traktem Północnym. W Muros handlarze z całego Zachodu czekali ich przybycia. Ogromne sumy przechodziły z rąk do rąk, a że przedstawiciele klanów Algarów także zaopatrywali się tutaj w przedmioty użyteczne i ozdobne, kupcy aż z Nyissy na dalekim południu zjeżdżali, by oferować swój towar. Wielką równinę na wschód od miasta całkowicie pokrywały zagrody dla bydła. Ciągnęły się całymi milami, a mimo to nie mieściły stad zjawiających się tu w szczycie sezonu. Dalej na wschód, poza ciągiem zagród, leżało mniej czy bardziej stałe obozowisko Algarów. Teraz targ zbliżał się już do końca i w Muros pozostali jedynie najbardziej zdesperowani kupcy. Do tego właśnie miasta Silk wprowadził pewnego ranka trzy wozy wyładowane szynką należącą do Mingana, Tolnedranina.

110

Bez problemów przekazali ładunek do magazynów i wkrótce trzy wozy wjechały na dziedziniec gospody na północnym skraju miasta. – To godziwy zajazd, pani – zapewniał Silk, pomagając cioci Pol wysiąść. – Nieraz już tu bywałem. – Miejmy nadzieję. Zajazdy w Muros nie cieszą się najlepszą reputacją. – Tamte znajdują się we wschodniej części miasta – sprostował delikatnie Silk. – Znam je dobrze. – W to nie wątpię. – Uniosła lekko brew. – Mój zawód wymaga, bym zatrzymywał się czasem w miejscach, których w innych okolicznościach wolałbym unikać – oświadczył z godnością. Gospoda, jak od razu zauważył Garion, była zadziwiająco czysta i gościła głównie sendarskich kupców. – Myślałem, że spotkamy w Muros ludzi ze wszystkich krajów – powiedział, gdy razem z Silkiem przenosili bagaż do pokojów na drugim piętrze. – Są tutaj – wyjaśnił mężczyzna. – Ale każda z grup woli trzymać się z dala od innych. Tolnedranie mieszkają w jednej części miasta, Drasanie w innej, a Nyissanie w jeszcze innej. Hrabia Muros tak to zorganizował. Czasem nerwy nie wytrzymują żaru interesów i lepiej, by naturalni wrogowie nie przebywali pod jednym dachem. Garion pokiwał głową. – Wiesz co – zaczął znowu, gdy weszli do jednego z pokoi, które zajęli na czas pobytu w Muros. – Chyba jeszcze nigdy nie widziałem Nyissanina. – Masz szczęście – stwierdził z obrzydzeniem Silk. – To nieprzyjemna rasa. – Są podobni do Murgów? – Nie. Nyissanie oddają cześć Issie, Bogu Wężowi. Uważają, że wypada przejmować zachowania węży. Osobiście nie widzę w tym nic przyjemnego. Zresztą Nyissanie zamordowali Rivańskiego Króla i od tego czasu Alornowie nie darzą ich sympatią. – Rivanie przecież nie mają króla. – Teraz już nie. Kiedyś mieli, póki królowa Salmissra nie

111

postanowiła go usunąć. – Kiedy to było? – spytał zafascynowany Garion. – Tysiąc trzysta lat temu – odparł Silk takim tonem, jakby mówił o wydarzeniach wczorajszego dnia. – To nie za długi czas, by wciąż chować urazę? – Pewnych rzeczy się nie wybacza. Do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu, więc zaraz po południu Wilk i Silk wyszli do miasta. Szukali tych niezwykłych, niewidocznych śladów, które Wilk wyraźnie dostrzegał albo wyczuwał, a mówiły mu, czy poszukiwany przedmiot znalazł się w tej okolicy. Garion usiadł przy kominku w izbie – dzielił ją z ciocią Pol – i usiłował wypędzić chłód ze stóp. Ciocia siedziała obok, naprawiając jego tunikę. Błyszcząca igła to znikała, to wyskakiwała z materiału. – Kim był Rivański Król, ciociu? Przerwała szycie. – Czemu pytasz? – Silk opowiadał mi o Nyissanach. Powiedział, że ich królowa zamordowała Rivańskiego Króla. Dlaczego to zrobiła? – Masz dziś głowę pełną pytań, prawda? Igła błysnęła znowu. – Silk i ja dużo rozmawiamy po drodze – odparł, przysuwając stopy bliżej do ognia. – Nie spal sobie butów. – Silk twierdzi, że nie jestem Sendarem. Mówi, że nie wie, kim jestem, ale na pewno nie Sendarem. – Silk za dużo gada – ucięła. – Nigdy nie chcesz mi niczego wytłumaczyć. – Czuł się urażony. – Mówię ci wszystko, co powinieneś wiedzieć – odparła spokojnie. – W tej chwili wiedza o królach Rivy i królowych Nyissy jest ci zupełnie zbędna. – Chcesz, żebym ciągle był głupim dzieckiem – stwierdził z rozdrażnieniem. – Jestem już prawie mężczyzną, a nie wiem nawet, skąd pochodzę. Ani kim jestem. – Ja wiem, kim jesteś – powiedziała, nie podnosząc głowy. – Więc kim? – Młodym człowiekiem, któremu zaraz spalą się buty. Natychmiast cofnął nogi pod krzesło.

112

– Nie odpowiedziałaś mi – poskarżył się. – To prawda – przyznała wciąż tym samym, irytująco spokojnym tonem. – Dlaczego? – Nie musisz tego wiedzieć. Powiem ci, gdy przyjdzie pora, ale nie wcześniej. – To niesprawiedliwe. – Świat jest pełen niesprawiedliwości. A teraz, ponieważ czujesz się mężczyzną, przynieś trochę drew. Zajmiesz się czymś pożytecznym. Spojrzał na nią wrogo i wściekły wyszedł z pokoju. – Garionie! – zawołała za nim. – Słucham. – Nawet nie myśl o trzaskaniu drzwiami. Wieczorem wrócili Silk i Wilk. Wesoły zazwyczaj starzec zdawał się zniecierpliwiony i poirytowany. Usiadł za stołem w sali jadalnej i ponuro wpatrzył się w ogień. – Chyba nie przejeżdżał tędy – powiedział po chwili. – Zostało jeszcze parę miejsc do sprawdzenia, ale jestem prawie pewien, że go tu nie było. – Więc ruszamy do Camaaru? – spytał Barak, przeczesując palcami kędzierzawą brodę. – Nie ma wyjścia. Od razu trzeba było tam jechać. – Skąd mogliśmy wiedzieć? – pocieszyła go ciocia Pol. – Po co miałby przejeżdżać przez Camaar, jeśli próbuje to dostarczyć do królestw Angaraków? – Sam już nie wiem, gdzie on zmierza – burknął Wilk gniewnie. – Może chce to zatrzymać dla siebie. Zawsze go pożądał. – Będzie potrzebny jakiś ładunek na drogę do Camaaru – zauważył Silk. Starzec pokręcił głową. – Za bardzo byśmy zwolnili. Nie ma nic niezwykłego w wozach wracających z Muros do Camaaru bez ładunku. Dotarliśmy do punktu, gdzie trzeba zaryzykować. Od Camaaru dzieli nas czterdzieści mil, a pogoda się psuje. Porządna zamieć może całkiem unieruchomić wozy. Nie mam czasu na zimowanie w jakiejś zaspie. Nagle Durnik upuścił nóż i zerwał się z miejsca.

113

– Co się dzieje? – spytał szybko Barak. – Brill! Właśnie widziałem Brilla – wyjaśnił Durnik. – Stał tutaj w drzwiach. – Jesteś pewien? – zdziwił się Wilk. – Znam go – odparł kowal ponuro. – To był Brill, nie ma wątpliwości. Silk grzmotnął pięścią w stół. – Ale ze mnie głupiec! Nie doceniłem go. – To już nieważne. – W głosie Wilka zabrzmiała niemal ulga. – Nasze przebranie na nic się więcej nie przyda. Myślę, że nadeszła pora na pośpiech. – Przygotuję wozy – zaproponował Durnik. – Nie – powstrzymał go Wilk. – Są zbyt powolne. W obozie Algarów kupimy dobre konie. – A wozy? – nie ustępował kowal. – Nie myśl o nich. Teraz są tylko zawadą. Przejedziemy końmi zaprzęgowymi do obozu Algarów. Trzeba zabrać tylko to, co niezbędne. Wyjeżdżamy natychmiast. Przygotujcie wszystko jak najszybciej i spotkajmy się na dziedzińcu. Podszedł do drzwi i zniknął w mroku. Już po kilku minutach zebrali się na brukowanym podwórzu przy bramie stajni. Każdy niósł niewielki tobołek. Potężny Barak podzwaniał przy każdym kroku, a Garion wyczuwał zapach jego naoliwionej kolczugi. Kilka płatków śniegu spłynęło w mroźnym powietrzu i niby strzępki puchu osiadło na zimnych kamieniach. Durnik przyszedł ostatni. Bez tchu wybiegł z gospody i wcisnął panu Wilkowi do ręki garść monet. – Więcej nie zdołałem – usprawiedliwił się. – To mniej niż połowa wartości wozów, ale oberżysta wyczuł nasz pośpiech i targował się twardo. Cóż, przynajmniej się ich pozbyliśmy. Niedobrze jest porzucać wartościowe rzeczy. Nękają wtedy przykre myśli i odciągają od ważniejszych spraw. Silk roześmiał się głośno. – Durniku, masz duszę prawdziwego Sendara. – Nikt nie odmieni swej natury – odparł kowal. – Dzięki ci, przyjacielu – rzucił posępnie Wilk, chowając pieniądze do sakiewki. – Poprowadzimy konie – dodał. – Jazda galopem po tych wąskich uliczkach w środku nocy postawiłaby

114

całe miasto na nogi. – Pójdę przodem. – Barak dobył miecza. – Jeśli trafimy na kłopoty, jestem najlepiej wyekwipowany, by sobie z nimi poradzić. – Będę szedł obok, Baraku – dodał Durnik, ważąc w dłoni ciężką drewnianą pałkę. Barak kiwnął głową, a oczy błysnęły mu ponuro. Wyprowadził konia przez bramę. Ruszając za Durnikiem, Garion zatrzymał się na moment przy stercie drewna i wybrał sobie solidny dębowy kij. Machnął kilka razy, by sprawdzić, jak leży w ręku, ale zauważył, że ciocia Pol przygląda mu się uważnie, więc bez dalszej zwłoki ruszył naprzód. Mijali wąskie, ciemne uliczki. Śnieg sypał gęściej, a płatki opadały leniwie w nieruchomym powietrzu. Konie, trochę przestraszone śniegiem, były płochliwe i starały się iść możliwie blisko ludzi. Atak nastąpił niespodziewanie i szybko. Nagle zatupotały nogi i głośno brzęknęła stal, gdy Barak odbił mieczem pierwszy cios. Garion widział tylko ciemne sylwetki. I jak dawniej, gdy w udawanej walce powalił swego przyjaciela Rundoriga, zadzwoniło mu w uszach, krew zawrzała w żyłach i skoczył do boju, nie zważając na krzyk cioci Pol. Ktoś trafił go w ramię. Garion odwrócił się błyskawicznie i uderzył kijem. Nagrodą był stłumiony jęk. Uderzył znowu, a potem jeszcze raz, atakując te części ciała wroga, o których instynkt mówił, że są najbardziej czułe. Główna walka trwała jednak wokół Baraka i Durnika. Szczęk miecza, głuche uderzenia pałki i jęki napastników odbijały się echem w wąskiej uliczce. – Tam jest chłopak! – huknął z tyłu jakiś głos. Garion obejrzał się. Dwóch ludzi biegło w jego stronę, jeden z mieczem, drugi z groźnie zakrzywionym nożem. Uniósł kij, choć wiedział, że nie ma szans. Wtedy nagle stanął przed nim Silk. Wyskoczył z cienia wprost pod nogi atakujących i cała trójka runęła na ziemię w plątaninie rąk i nóg. Silk przetoczył się jak kot, poderwał na nogi, odwrócił i kopnął jednego z leżących tuż poniżej ucha. Mężczyzna opadł w drgawkach na bruk. Drugi odczołgał się

115

kawałek i zaczął wstawać, gdy obie pięty Silka trafiły go w twarz – Drasanin o szczurzej twarzy wyskoczył w górę, wykręcił się w powietrzu i uderzył z obu nóg. Potem spojrzał na Gariona niemal obojętnie. – Nic ci się nie stało? – zapytał. – Nie – odparł chłopiec. – Świetnie sobie radzisz. – Jestem akrobatą. Prosta sprawa, kiedy już wiesz, jak to robić. – Uciekają – zauważył Garion. Silk obejrzał się, lecz dwaj pobici, podpierając się wzajemnie, znikali już w mrocznej alejce. Barak krzyknął triumfalnie i Garion spostrzegł, że reszta napastników rzuca się do ucieczki. Na końcu uliczki, w przesłanianym płatkami śniegu świetle padającym z małego okienka, stał Brill. Szalał z wściekłości. – Tchórze! – krzyczał do swoich najemników. – Tchórze! Barak ruszył ku niemu i Brill także odwrócił się i uciekł pędem. – Nic ci się nie stało, ciociu Pol? – spytał Garion. – Oczywiście – burknęła. – I nie rób tego więcej, młody człowieku. Zostaw uliczne bójki tym, którzy lepiej się do nich nadają. – Przecież nic mi nie groziło. Miałem kij. – Nie kłóć się ze mną. Nie po to męczyłam się z twoim wychowaniem, żebyś skończył jako trup w rynsztoku. – Wszyscy zdrowi? – spytał Durnik niespokojnie. – To oczywiste – rzuciła z irytacją. – Może pomógłbyś Staremu Wilkowi przy koniach. – Natychmiast, pani Pol – zgodził się pokornie Durnik. – Doskonała zabawa. – Barak podszedł bliżej, ocierając miecz. – Niewiele krwi, ale spora satysfakcja. – Jestem zachwycona, że tak uważasz – odparła kwaśno ciocia Pol. – Osobiście nie przepadam za takimi spotkaniami. Zostawili kogoś? – Niestety, pani – przyznał Barak. – Za ciasno na dobry zamach, a bruk zbyt śliski, by stanąć pewnie. Paru jednak solidnie naznaczyłem. Złamaliśmy niejedną kość i wgnietliśmy kilka łbów. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, lepsi byli w ucieczce niż w walce. Silk wynurzył się z ciemnej alejki, gdzie ścigał dwóch

116

mężczyzn, którzy próbowali atakować Gariona. Oczy mu błyszczały złowrogo. – Orzeźwiające przeżycie – stwierdził i roześmiał się bez wyraźnego powodu. Wilk z Durnikiem uspokoili rozszalałe konie i przyprowadzili je bliżej. – Nikt nie jest ranny? – chciał wiedzieć Wilk. – Wszyscy cali – zahuczał Barak. – To zajście nie było warte dobywania miecza. Myśli Gariona krążyły gorączkowo. W podnieceniu zaczął pytać, nie pomyślawszy, że mądrzej byłoby najpierw zastanowić się nad całą sprawą. – Skąd Brill wiedział, że będziemy w Muros? Silk spojrzał na niego uważnie i zmrużył oczy. – Może jechał za nami z Winoldu – zasugerował. – Przecież zatrzymaliśmy się i obserwowaliśmy drogę. Nie ruszył za nami, kiedy wyjeżdżaliśmy, a potem cały czas pilnowaliśmy, co się dzieje z tyłu. Silk zmarszczył czoło. – Mów dalej, chłopcze. – Myślę, że on wiedział, gdzie jedziemy – wyrzucił z siebie Garion, walcząc z dziwnym pragnieniem, by nie wspominać o tym, co teraz widział wyraźnie. – Co jeszcze? – spytał Wilk. – Ktoś mu powiedział – odparł Garion. – Ktoś, kto wiedział, że zmierzamy właśnie tutaj. – Mingan wiedział – wtrącił Silk. – Ale Mingan jest kupcem i nie rozmawiałby o interesach z kimś takim jak Brill. – Ale ten Murgo, Asharak, też był w kantorze, kiedy Mingan nas wynajął. – Niechęć do mówienia stała się tak silna, że Garionowi sztywniał język. – Czemu miałby się nami interesować? – Silk wzruszył ramionami. – Przecież nie wiedział, kim jesteśmy. – A jeśli wiedział? – spytał z wysiłkiem Garion. – Jeśli nie był zwyczajnym Murgiem, ale tym innym... jak tamten z grupy, która nas minęła parę dni po wyjeździe z Darine? – Grolim? – Silk szeroko otworzył oczy w zdumieniu. – Tak, gdyby Asharak był Grolimem, pewnie by wiedział, kim jesteśmy

117

i co robimy. – A jeżeli ten Grolim, który nas wtedy wyprzedził, to właśnie Asharak? – Chłopiec mówił z trudem. – Może naprawdę wcale nas nie szukał, tylko jechał na południe, żeby spotkać Brilla i wysłać go tutaj? Silk spojrzał na Gariona w skupieniu. – Doskonale – stwierdził. – Bardzo, ale to bardzo dobrze. Moje gratulacje, pani Pol. To naprawdę wyjątkowy chłopak. – Jak wyglądał ten Asharak? – spytał szybko Wilk. – Jak Murgo. – Silk wzruszył ramionami. – Powiedział, że jest z Rak Goska. Wziąłem go za zwykłego szpiega podróżującego w sprawie, która nas nie dotyczy. Chyba mózg mi wtedy zasnął. – To się zdarza w kontaktach z Grolimami – pocieszył go Wilk. – Ktoś nas obserwuje – poinformował cicho Durnik. – Z tego okna u góry. Garion podniósł głowę. Dostrzegł w oknie na drugim piętrze ciemną, obrysowaną przyćmionym światłem sylwetkę. I wydała mu się niepokojąco znajoma. Pan Wilk nie ruszył się, miał nieodgadniony wyraz twarzy – jakby spoglądał w siebie lub szukał czegoś w myślach. Po chwili wyprostował się i oczy mu błysnęły. Spojrzał na postać w oknie. – Grolim – oznajmił krótko. – A może martwy Grolim – rzucił Silk. Sięgnął pod tunikę i wydobył długi, ostry jak igła sztylet. Odstąpił na dwa kroki od ściany domu, gdzie znajdowało się okno, i płynnym ruchem znad głowy cisnął sztylet w górę. Trzasnęło szkło. Z góry dobiegł stłumiony krzyk i światło zgasło. Garion poczuł silne ukłucie w lewym ramieniu. – Trafiłem. – Silk się uśmiechnął. – Dobry rzut – przyznał z podziwem Barak. – Ma się pewne umiejętności – odparł Silk skromnie. – Jeśli to Asharak, byłem mu winien nauczkę, bo mnie oszukał w kantorze Mingana. – Przynajmniej będzie miał nad czym myśleć – podsumował Wilk. – Teraz przekradanie się przez miasto nie ma sensu. Wiedzą, że tu jesteśmy. Wsiadajmy na konie. Wspiął się na swego wierzchowca i ruszył stępa na czele grupy. Opór przed mówieniem zniknął i Garion chciał opowiedzieć

118

wszystkim o Asharaku. W czasie jazdy jednak nie było ku temu okazji. Kiedy dotarli do granic miasta, pognali konie szybkim kłusem. Śnieg sypał już mocno i biel przyprószyła poorany kopytami grunt w zagrodach dla bydła. – Będzie zimna noc! – zawołał Silk. – Zawsze możemy wrócić do Muros – odpowiedział Barak. – Jedna czy dwie bójki rozgrzeją ci krew. Silk zaśmiał się i spiął konia. Obozowisko Algarów leżało trzy mile na wschód od miasta. Był to spory obszar otoczony palisadą wbitych w ziemię grubych bali. Śnieg padał już tak gęsty, że obóz zdawał się mglisty i niewyraźny. Po obu stronach bramy stały skwierczące pochodnie, a wartę trzymało dwóch groźnie wyglądających wojowników w skórzanych nogawicach, skórzanych kurtkach przysypanych śniegiem i stalowych hełmach w kształcie garnków. W blasku pochodni migotały ostrza lanc. – Stać! – krzyknął jeden, mierząc lancą w pana Wilka. – Czego tu szukacie o tej porze? – Muszę jak najszybciej porozmawiać z waszym przywódcą stada – odparł Wilk grzecznie. – Czy mogę zsiąść? Strażnicy zamienili kilka słów. – Tak – zdecydował jeden. – Niech twoi towarzysze się trochę cofną. Ale nie poza krąg światła. – Algarowie – mruknął pod nosem Silk. – Zawsze podejrzliwi. Pan Wilk zsiadł z konia i odrzuciwszy kaptur, zbliżył się do strażników. I wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Starszy z wartowników spojrzał na siwe włosy i brodę pana Wilka z ogromnym zdumieniem. Szepnął coś koledze, po czym obaj pokłonili się nisko. – Nie ma na to czasu – rzucił niechętnie starzec. – Prowadźcie mnie do przywódcy stada. – Jak sobie życzysz, czcigodny. – Starszy strażnik szybko otworzył bramę. – O co im chodzi? – szepnął Garion do cioci Pol. – Algarowie są zabobonni. Nie zadawaj tylu pytań. Czekali, a płatki śniegu osiadały na ich ubraniach i topniały na

119

końskich grzbietach. Po półgodzinie brama otworzyła się znowu. Dwudziestu konnych Algarów, groźnie wyglądających w nabijanych nitami skórzanych kamizelach i stalowych hełmach, wyprowadziło sześć osiodłanych wierzchowców. Za nimi szedł pan Wilk w towarzystwie wysokiego mężczyzny o głowie gładko ogolonej, z wyjątkiem jednego kosmyka włosów na czubku. – Twoja wizyta, czcigodny, jest zaszczytem dla mego obozu – mówił wysoki mężczyzna. – Życzę ci szybkiej podróży. – Nie martwię się o szybkość, gdy mam pod sobą rumaka Algarów – powiedział Wilk. – Moi jeźdźcy poprowadzą was drogą, którą dobrze znają. Za kilka godzin będziecie już daleko od Muros. Przez pewien czas pozostaną tam, by się upewnić, że nikt was nie śledzi. – Nie mam słów, by wyrazić swą wdzięczność, szlachetny przywódco stada. – Wilk skłonił się nisko. – To ja jestem wdzięczny, że miałem okazję oddać ci przysługę. – Przywódca stada skłonił się także. Po minucie siedzieli już na nowych wierzchowcach. Połowa oddziału Algarów zajęła pozycje na czele, druga połowa zamykała tyły. Zawrócili na zachód i zniknęli w mroku śnieżnej nocy.

120

Rozdział X Ciemność bladła stopniowo, niemal niedostrzegalnie. W padającym bez przerwy śniegu trudno było dostrzec nadejście świtu. Konie pędziły, jakby nie znały zmęczenia, a gruba do pęcin warstwa śniegu tłumiła stukot podków na szerokiej nawierzchni Wielkiego Traktu Północnego. Garion obejrzał się; daleko z tyłu ślady ich przejazdu zaczynał już wypełniać biały puch. Kiedy było całkiem widno, pan Wilk ściągnął cugle i buchający parą wierzchowiec zwolnił do stępa. – Daleko ujechaliśmy? – spytał Silka. Silk o twarzy łasicy, zajęty wytrzepywaniem śniegu z fałd płaszcza, rozejrzał się uważnie, wypatrując jakiegoś znaku wśród mglistej zasłony białych płatków. – Dziesięć mil – stwierdził. – Może trochę więcej. – Paskudna metoda podróżowania – mruknął Barak. Skrzywił się, zmieniając pozycję w siodle. – Pomyśl, jak się czuje twój koń. – Silk się uśmiechnął. – Jak daleko jest do Camaaru? – odezwała się ciocia Pol. – Z Muros czterdzieści mil. – Musimy poszukać schronienia. Nie można galopować czterdziestu mil bez odpoczynku, choćby nie wiem kto nas ścigał. – Nie sądzę, Pol, byśmy musieli się teraz martwić pościgiem – zauważył Wilk. – Algarowie zatrzymają Brilla i jego zbirów, a nawet Asharaka, jeśli spróbuje nas gonić. – Przynajmniej do tego mogą się przydać Algarowie – rzekł Silk oschle. – Jeśli mnie pamięć nie myli, jakieś pięć mil stąd na zachód jest imperialny zajazd – powiedział Wilk. – Powinniśmy tam dotrzeć przed południem. – Pozwolą nam się zatrzymać? – rzekł z powątpiewaniem

121

Durnik. – O ile wiem, Tolnedranie raczej nie słyną z gościnności. – Tolnedranie sprzedają wszystko, byle za odpowiednią cenę – wyjaśnił Silk. – Zajazd to dobre miejsce na odpoczynek. Nawet jeśli Brill i Asharak ominą Algarów i tam nas znajdą, legioniści nie pozwolą na żadne głupstwa w obrębie swoich murów. – Dlaczego w Sendarii stacjonują tolnedrańscy żołnierze? – zdziwił się Garion w przypływie patriotycznych uczuć. – Gdzie są szerokie trakty, tam znajdziesz legiony – odpowiedział Silk. – Tolnedranie są jeszcze lepsi w podpisywaniu paktów niż w niedoważaniu swoim klientom. – Jesteś niekonsekwentny – parsknął pan Wilk. – Ich szlaki ci nie przeszkadzają, ale nie lubisz legionistów. Nie możesz mieć jednego bez drugiego. – Nigdy nie twierdziłem, że jestem konsekwentny – odrzekł Silk niedbale. – Popędźmy konie, jeśli mamy przed południem dotrzeć do wątpliwych wygód imperialnego zajazdu. Nie chcę odbierać Jego Imperialnej Wysokości szansy obrobienia moich kieszeni. – Słusznie – zgodził się Wilk. – Jedźmy prędzej. Wbił pięty w boki algarskiego rumaka, który już zaczynał tańczyć pod nim niecierpliwie. Zajazd, do którego dojechali w mroźne południe, okazał się ciągiem solidnych budynków otoczonych jeszcze solidniejszym murem. Stacjonujący tu legioniści w niczym nie przypominali oślizgłych tolnedrańskich kupców, których Garion spotykał do tej pory. Ci zawodowi żołnierze o ogorzałych, surowych twarzach, w wypolerowanych zbrojach i hełmach z pióropuszami, nosili się dumnie, a nawet arogancko, wiedząc, że stoi za nimi potęga Tolnedry. Posiłki w jadalni były proste i zdrowe, ale potwornie drogie; niewielkie izby sypialne, pedantycznie czyste, z twardymi, wąskimi łóżkami i grubymi wełnianymi kocami, także drogie. Porządna stajnia również kosztowała krocie, ale pan Wilk płacił za wszystko z całkowitą obojętnością, jakby sakiewka nie miała dna. – Odpoczniemy tutaj do jutra – oznajmił, gdy skończyli jedzenie. – Może śnieg przestanie padać do rana. Nie podoba mi się ślepa jazda przez śnieżycę. W taką pogodę zbyt wiele rzeczy

122

może się ukryć na naszej drodze. Nieprzytomny ze zmęczenia Garion przyjął te słowa z wdzięcznością. Drzemał na krześle. Nie zdołał nawet słuchać, o czym mowa przy stole. – Garionie, dlaczego nie idziesz do łóżka? – spytała go wreszcie ciocia Pol. – Nic mi nie jest, ciociu – odparł rozbudzony, urażony na nowo tym, że traktuje się go jak dziecko. – Już, Garionie – powiedziała tym doprowadzającym do wściekłości tonem, który tak dobrze znał. Miał wrażenie, że przez całe życie powtarza mu tylko: „Już, Garionie”. Wiedział jednak, że lepiej się z nią nie spierać. Wstał i ze zdziwieniem stwierdził, że drżą mu nogi. Ciocia Pol wstała także i wyprowadziła go z jadalni. – Sam trafię – zaprotestował. – Oczywiście. A teraz chodź. Kiedy wczołgał się już do łóżka w swojej izdebce, otuliła go starannie kocem aż po szyję. – Nie odkrywaj się. Nie chcę, żebyś złapał przeziębienie. Położyła mu na czole chłodną dłoń – jak wtedy, gdy był jeszcze małym dzieckiem. – Ciociu Pol – mruknął sennie. – Tak, Garionie? – Kim byli moi rodzice? Jak się nazywali? Spojrzała na niego z powagą. – Porozmawiamy o tym kiedy indziej. – Chcę wiedzieć – upierał się. – Dobrze. Twój ojciec miał na imię Geran, a matka Ildera. Zastanowił się chwilę. – To nie są sendarskie imiona. – Nie są – zgodziła się ciocia Pol. – A dlaczego? – To bardzo długa historia. Jesteś zbyt zmęczony, by słuchać jej akurat teraz. Pod wpływem nagłego impulsu wyciągnął rękę i dotknął znamieniem na dłoni białego pasemka jej włosów. Jak poprzednim razem, ten mrowiący kontakt jakby otwierał okno w jego umyśle. Teraz zobaczył przez nie coś o wiele bardziej

123

poważnego – gniew, wściekłość i jedną twarz, dziwnie podobną do twarzy pana Wilka, a przecież inną. Cała szalejąca furia skierowana była przeciw tej twarzy. Ciocia Pol cofnęła głowę. – Prosiłam, żebyś tego nie robił, Garionie – powiedziała rzeczowo. – Nie jesteś jeszcze gotowy. – Kiedyś musisz mi powiedzieć, co to znaczy. – Może kiedyś, ale nie teraz. Zamknij oczy i śpij. Wtedy, jakby to polecenie osłabiło jakoś jego wolę, w jednej chwili zapadł w głęboki, spokojny sen. Następnego ranka śnieg przestał padać. Za murami imperialnego zajazdu wszystko okrywał gruby, jednostajnie biały płaszcz, a powietrze wydawało się przesycone rodzajem wilgotnej zawiesiny, która była niemal – chociaż nie całkiem – mgłą. – O, mglista Sendario! – rzucił ironicznie Silk przy śniadaniu. – Dziwię się czasem, że to królestwo nie zardzewieje ze szczętem. Jechali cały dzień szybkim kłusem, wieczorem zaś natrafili na kolejny imperialny zajazd, niemal identyczny z tym, który opuścili rano. Były tak podobne, że Garion miał wrażenie, iż po całym dniu jazdy wrócili do punktu startu. Gdy odprowadzali konie do stajni, podzielił się swoją opinią z Silkiem. – Tolnedranie są bardzo konsekwentni – tłumaczył Silk. – Wszystkie ich zajazdy są jak z jednej matrycy. Takie same zabudowania znajdziesz w Drasni, Algarii, Arendii i wszędzie, gdzie biegną ich trakty. Ten brak wyobraźni to ich jedyna słabość. – Nie nudzą się robieniem ciągle tego samego? – Chyba w ten sposób czują się pewniej – parsknął Silk. – Chodź, poszukamy jakiejś kolacji. Na drugi dzień sypało znowu, ale koło południa Garion wyczuł zapach inny niż ta lekka woń, jaką śnieg zdawał się emanować. Jak wtedy, gdy zbliżali się do Darine, pochwycił zapach morza i wiedział, że ich podróż dobiega końca. Camaar, największe miasto Sendarii i wielki port północnych mórz, od niepamiętnych czasów rozciągał się szeroko wokół ujścia rzeki Wielki Camaar. Stanowił naturalne zachodnie zakończenie Wielkiego Traktu Północnego, biegnącego do Boktoru w Drasni, i tak samo naturalne zakończenie północne

124

Wielkiego Traktu Zachodniego, który sięgał przez Arendię aż do Tolnedry i stolicy imperium, Tol Honeth. Twierdzenie, że wszystkie drogi kończą się w Camaarze, nie było przesadnie dalekie od prawdy. Późnym popołudniem zjeżdżali z płaskiego wzniesienia ku miastu. W pewnej odległości od bramy ciocia Pol oświadczyła: – Ponieważ nie udajemy już włóczęgów, nie widzę potrzeby zatrzymywania się ciągle w podejrzanych gospodach. – Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym – przyznał pan Wilk. – A ja tak. Mam już dość przydrożnych zajazdów i brudnych wiejskich oberży. Potrzebuję kąpieli, czystego łóżka i porządnego jedzenia. Jeśli nie macie nic przeciw temu, tym razem sama znajdę dla nas nocleg. – Oczywiście, Pol – zgodził się pan Wilk potulnie. – Jak sobie życzysz. – Doskonale. – Ruszyła ku bramie miasta, pozostali jechali za nią. – Jakie sprawy macie w Camaarze? – spytał niezbyt uprzejmie jeden ze strażników w futrzanych pelerynach. Ciocia Pol zrzuciła z głowy kaptur i zmierzyła strażnika wzrokiem. – Jestem księżną Erat – oznajmiła dumnie. – Jadę z orszakiem, a moje sprawy w Camaarze nikogo nie powinny obchodzić. Zamrugał i skłonił się z szacunkiem. – Proszę o wybaczenie, wasza miłość. Nie chciałem być nieuprzejmy. – Doprawdy? – spytała lodowatym tonem. – Nie poznałem waszej miłości – bełkotał nieszczęsny wojak, kuląc się pod jej groźnym spojrzeniem. – Czy mógłbym w czymś pomóc? – Nie sądzę. – Ciocia Pol jeszcze wyżej zadarła brodę. – Jaki jest najlepszy zajazd w Camaarze? – Chyba Pod Lwem, pani. – I...? – spytała niecierpliwie. – I co, pani? – Zmieszał się. – Jak tam trafić? Nie stój z otwartą gębą jak głupek, tylko mów.

125

– To za komorami celnymi. – Zaczerwienił się lekko. – Pojedziesz, pani, tą ulicą aż do placu Celnego. Tam już każdy wskaże ci drogę. Ciocia Pol naciągnęła z powrotem kaptur. – Dajcie mu coś – rzuciła przez ramię i wjechała do miasta, nie oglądając się za siebie. – Dzięki – powiedział strażnik, gdy Wilk pochylił się i wręczył mu miedziaka. – Muszę przyznać, że nigdy dotąd nie słyszałem o księżnej Erat. – Szczęśliwy z ciebie człowiek – westchnął Wilk. – Jest bardzo piękna – dodał strażnik z podziwem. – A temperament odpowiada jej urodzie. – Dostrzegłem to. – Zauważyliśmy twoją spostrzegawczość – mruknął Silk kpiąco. Popędzili konie i dogonili ciocię Pol. – Księżna Erat? – spytał Silk z lekkim zdziwieniem. – Zirytowały mnie maniery tego człowieka – odparła dumnie. – Mam już dość okazywania pokory obcym. Na placu Celnym Silk zatrzymał jakiegoś kupca brnącego pośpiesznie po zasypanym śniegiem chodniku. – Hej, ty! – zwrócił się do kupca obraźliwie, zajeżdżając mu drogę. – Moja pani, księżna Erat, szuka zajazdu Pod Lwem. Bądź tak dobry i wskaż nam drogę. Kupiec poczerwieniał urażony. – Tą ulicą. – Wskazał palcem. – Spory kawałek. Będzie po lewej stronie. Nad wejściem wisi szyld z lwem. Silk parsknął pogardliwie, cisnął kilka monet w śnieg i dumnie zawrócił konia. Garion zauważył, że kupiec był wściekły, ale schylił się po pieniądze. – Nie sądzę, by któryś z tych ludzi szybko o nas zapomniał – rzekł kwaśno Wilk, gdy odjechali na bezpieczną odległość. – Zapamiętają przejazd aroganckiej arystokratki – odparł Silk. – Przebranie tak samo dobre jak każde inne. Kiedy dotarli do zajazdu, ciocia Pol zażądała nie zwyczajnych sypialni, ale całego apartamentu. – Mój szambelan ci zapłaci – oświadczyła oberżyście, wskazując pana Wilka. – Nasze juczne konie i reszta służby zostały trochę z tyłu, będę więc potrzebowała krawcowej i pokojówki. Dopilnuj

126

tego. Odwróciła się i wyniośle ruszyła długimi schodami. Przed nią szedł posługacz, wskazując drogę. – Księżna ma bardzo stanowczy charakter – odezwał się niepewnie oberżysta, gdy Wilk odliczał pieniądze. – To prawda – przyznał starzec. – Przekonałem się, że sprzeciw wobec jej życzeń nie jest rzeczą rozsądną. – Wykorzystam twe doświadczenie – zapewnił oberżysta. – Moja córka będzie odpowiednia. Poślę ją, by służyła jej wysokości za pokojówkę. – Wielkie dzięki, przyjacielu – wtrącił Silk. – Nasza pani staje się bardzo nerwowa, gdy musi czekać na spełnienie rozkazu. Zwykle to my najbardziej cierpimy wskutek jej niezadowolenia. Rzędem ruszyli do apartamentu cioci Pol. Garion nie widział jeszcze pokoju udekorowanego tak bogato jak tutejszy salon. Ściany zawieszono gobelinami tkanymi w niezwykłe wzory. Mnóstwo świec, prawdziwych woskowych świec, a nie kopcących łojówek, płonęło w ściennych lichtarzach i w masywnym kandelabrze na wypolerowanym stole. Solidny, ciepły ogień tańczył wesoło w kominku, a wielki dywan z oryginalnym deseniem pokrywał podłogę. Ciocia Pol stała przy palenisku i grzała zmarznięte dłonie. – Czy to nie lepsze niż jakaś rozwalona karczma na nabrzeżu, cuchnąca rybą i niemytymi marynarzami? – zapytała. – Jeśli księżna Erat wybaczy mi śmiałość – odparł nieco zgryźliwie Wilk – to trudno w taki sposób nie zwrócić na siebie uwagi. W dodatku koszt naszego pobytu wykarmiłby cały legion przez tydzień. – Dziecinniejesz na starość i robisz się skąpy, Stary Wilku – stwierdziła. – Nikt nie traktuje poważnie rozpuszczonej arystokratki, natomiast twoje wozy Brilla nie zmyliły. To przebranie gwarantuje przynajmniej pewne wygody i pozwala na szybszą podróż. – Mam tylko nadzieję, że nie będziemy tego żałować – burknął Wilk. – Przestań marudzić, staruszku. – Rób, jak chcesz, Pol – westchnął. – Właśnie taki mam zamiar.

127

– A co my mamy robić? – spytał z wahaniem Durnik. Wytworne maniery cioci Pol deprymowały kowala. – Nie wiem, jak zachowuje się szlachta. – To całkiem proste, Durniku. – Zmierzyła go wzrokiem, oceniając prostą, budzącą zaufanie twarz, spokój i umiejętności. – Co powiesz na funkcję koniuszego księżnej Erat? I opiekuna jej stajni? – Wspaniałe tytuły dla pracy, którą wykonuję przez całe życie. – Uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Praca nie sprawi kłopotów, ale tytuły mogą z czasem zaciążyć. – Świetnie sobie poradzisz – uspokoił go Silk. – Twoja uczciwa twarz skłania ludzi do wiary we wszystko, co im powiesz. Gdybym ja miał taką, mógłbym ukraść pół świata. Spojrzał na ciocię Pol. – Jaką rolę przewidziałaś dla mnie, pani? – Będziesz moim poborcą – postanowiła. – Złodziejstwo, kojarzone zwykle z tym stanowiskiem, powinno ci odpowiadać. Skłonił się teatralnie. – A ja? – Barak śmiał się otwarcie. – Mój rycerz. Nie sądzę, by ktoś uwierzył, że jesteś tancmistrzem. Po prostu bądź w pobliżu i wyglądaj groźnie. – A co ze mną, ciociu Pol? – chciał wiedzieć Garion. – Co ja mam robić? – Zostaniesz moim paziem. – A co robi paź? – Będziesz mi nosił różne rzeczy. – Zawsze to robiłem. Czy teraz tak się to nazywa? – Nie bądź impertynencki. Masz także otwierać drzwi i anonsować gości. A kiedy ogarnie mnie melancholia, możesz mi zaśpiewać. – Śpiewać? – powtórzył ze zdumieniem. – Ja? – Taki jest zwyczaj. – Nie każesz mi tego robić, ciociu Pol, prawda? – Wasza miłość – poprawiła go. – Nie będziesz czuła miłości, jeśli posłuchasz mojego śpiewu – uprzedził. – Nie mam najlepszego głosu. – Świetnie sobie poradzisz, kochanie. – A ja otrzymałem już funkcję szambelana waszej wysokości –

128

dodał Wilk. – Mojego głównego rządcy – sprostowała. – Zarządzającego moimi włościami. I opiekuna mojej kiesy. – Coś mi mówiło, że to także będzie moje zadanie. Ktoś delikatnie zastukał w drzwi. – Zobacz kto to, Garionie – poleciła ciocia Pol. Na korytarzu czekała młoda dziewczyna o jasnobrązowych włosach, ubrana w ciemną sukienkę, wykrochmalony fartuszek i trochę za duży czepek. Miała bardzo duże piwne oczy i lękliwie wpatrywała się w Gariona. – Przysłano mnie, bym usługiwała księżnej – wyjaśniła cichym głosem. – Przybyła pokojówka, wasza miłość – zaanonsował Garion. – Doskonale – ucieszyła się ciocia Pol. – Wejdź, dziecko. Dziewczyna przekroczyła próg. – Jaka śliczna buzia – zauważyła ciocia Pol. – Dziękuję, wasza wysokość. – Dziewczyna dygnęła i zarumieniła się skromnie. – A jak masz na imię? – Wołają mnie Donia, pani. – Piękne imię. A teraz przejdźmy do poważniejszych spraw. Czy jest tutaj łaźnia? Następnego ranka wciąż padało. Śnieg grubą warstwą pokrywał dachy i wąskie uliczki. – Zbliżamy się chyba do końca naszych poszukiwań – mruknął Wilk, wyglądając w skupieniu przez okno w pokoju z gobelinami. – Nie przypuszczam, by ten, którego ścigamy, zatrzymał się w Camaarze na dłużej – zauważył Silk. – Mało prawdopodobne – przyznał Wilk. – Ale gdy trafimy na jego ślad, będziemy mogli ruszyć o wiele szybciej. Chodźmy do miasta. Sprawdzimy, czy mam rację. Po ich wyjściu Garion porozmawiał chwilę z Donią, która była mniej więcej w jego wieku. Choć nie dorównywała urodą Zubrette, chłopiec uznał jej delikatny głos i wielkie piwne oczy za niezwykle atrakcyjne. Sprawy między nimi układały się jak najlepiej aż do przyjścia krawcowej – Donia była niezbędna w komnacie, gdzie księżna Erat przymierzała nowe suknie. Ponieważ Durnik wyraźnie nie czuł się najlepiej w swym

129

bogato urządzonym pokoju, po śniadaniu poszedł do stajni i Garionowi pozostało towarzystwo olbrzymiego Baraka, który niewielkim kamieniem cierpliwie polerował szczerbę w ostrzu miecza – pamiątkę z potyczki w Muros. Chłopiec trochę się obawiał tego potężnego mężczyzny o rudej brodzie. Barak rzadko zabierał głos, a wokół niego zdawała się unosić aura groźby. Dlatego Garion cały ranek oglądał gobeliny na ścianach salonu. Przedstawiono na nich rycerzy w pełnej zbroi, zamki na szczytach wzgórz i dziwnie kanciaste damy zadumane w ogrodach. – Arendzkie – zabrzmiał tuż za jego plecami głos Baraka. Olbrzym poruszał się tak cicho, że Garion nie usłyszał jego kroków. – Skąd wiesz? – spytał uprzejmie. – Arendowie gustują w gobelinach – oświadczył Barak. – Tkaniem takich obrazów zajmują się kobiety, kiedy mężczyźni wyruszają wgniatać sobie zbroje. – Naprawdę to noszą? – Garion wskazał ciężkozbrojnego rycerza przedstawionego na gobelinie. – Tak. – Barak się zaśmiał. – Nawet ich konie mają zbroje. Niemądry sposób walki. Chłopiec przesunął czubkiem stopy po dywanie. – Czy to też arendzkie? – Nie, malloreańskie. – Jak tu trafił z Mallorei? Słyszałem, że to strasznie daleko, na drugim końcu świata. – Kawał drogi – zgodził się Barak. – Ale kupiec pojedzie dwa razy dalej, byle osiągnąć zysk. Takie przedmioty transportuje się zwykle Północnym Szlakiem Karawan, z Gar og Nadrak do Boktoru. Bogacze wysoko cenią malloreańskie dywany. Osobiście nie przepadam za nimi, bo nie lubię niczego, co ma związek z Angarakami. – Ilu jest właściwie Angaraków? – zainteresował się Garion. – Widziałem Thullów i Murgów, słyszałem opowieści o Vo Mimbre i w ogóle, ale tak naprawdę niewiele o nich wiem. – Jest pięć plemion. – Barak usiadł i na powrót zajął się polerowaniem miecza. – Murgowie, Thullowie, Nadrakowie, Malloreanie i oczywiście Grolimowie. Zamieszkują cztery

130

królestwa Wschodu: Malloreę, Gar og Nadrak, Mishrak ac Thull i Cthol Murgos. – A gdzie mieszkają Grolimowie? – W żadnym konkretnym miejscu – odparł ponuro Barak. – Grolimowie to kapłani Toraka Jednookiego. Można ich spotkać wszędzie na ziemiach Angaraków. To oni składają ofiary Torakowi. Noże Grolimów przelały więcej krwi Angaraków niż tuzin bitew pod Vo Mimbre. Garion zadrżał. – Dlaczego Torakowi sprawia taką przyjemność wyrzynanie własnego ludu? – Któż może wiedzieć? – Barak wzruszył ramionami. – To niezwykły, zły bóg. Niektórzy wierzą, że popadł w obłęd, gdy nakazał Klejnotowi Aldura rozłamać świat. Klejnot odpłacił mu, wypalając lewe oko i spopielając rękę. – Jak można rozłamać świat? Nigdy nie rozumiałem tej części opowieści. – Moc Klejnotu Aldura potrafi dokonać wszystkiego. Gdy Torak wzniósł go w górę, potęga Klejnotu rozłupała ziemię i napłynęło morze, by zalać ląd. To bardzo stara historia, ale sądzę, że chyba prawdziwa. – A gdzie jest teraz Klejnot Aldura? – spytał nagle Garion. Barak spojrzał na niego oczami błękitnymi jak lód. Milczał. – Wiesz, co myślę? – powiedział chłopiec tknięty nagłym impulsem. – Że właśnie Klejnot Aldura skradziono. Że pan Wilk szuka Klejnotu. – A ja myślę, że lepiej będzie, jeśli przestaniesz myśleć o tej sprawie – rzekł Barak ostro. – Ale ja chcę wiedzieć – zaprotestował Garion. Ciekawość nie pozwalała mu zrezygnować, mimo słów Baraka i ostrzegawczego głosu w mózgu. – Wszyscy traktują mnie jak głupie dziecko. Wlokę się tylko z tyłu i nie mam pojęcia, co robimy. Kim naprawdę jest pan Wilk? Dlaczego Algarowie tak się zachowywali, kiedy go zobaczyli? Jak może podążać za czymś, czego nie widzi? Wytłumacz mi to, proszę. – Nie licz na mnie. – Wielkolud się zaśmiał. – Gdybym popełnił ten błąd, twoja ciocia Pol wyrwałaby mi brodę po jednym włosku. – Chyba się jej nie boisz?

131

– Każdy się jej boi, jeśli ma choć odrobinę rozsądku. – Barak wstał i wsunął miecz do pochwy. – Cioci Pol? – zdziwił się Garion. – Ty też się jej boisz – zauważył Barak. – Wcale nie – zaprotestował chłopiec i równocześnie zdał sobie sprawę, że nie jest to do końca prawda. – No... nie chodzi o strach. Raczej... – urwał, nie wiedząc, jak to wytłumaczyć. – Właśnie. – Barak pokiwał głową. – A ja nie jestem głupszy od ciebie. Zadajesz zbyt wiele pytań, na które nie powinienem odpowiadać. Jeśli chcesz się dowiedzieć, spytaj cioci. – Nic nie powie – odparł chłopiec smutno. – W ogóle nic mi nie mówi. Nawet o moich rodzicach właściwie nic. – To dziwne. – Barak zmarszczył brwi. – Chyba nie byli Sendarami. Ich imiona nie były sendarskie, a Silk uważa, że ja też nie jestem Sendarem, wyglądam inaczej. Barak przyjrzał mu się z uwagą. – Faktycznie inaczej – stwierdził. – Teraz, kiedy już o tym wspomniałeś, rzeczywiście widzę, że bardziej przypominasz Rivanina, ale też niezupełnie. – Ciocia Pol jest Rivanką? Wielkolud lekko zmrużył oczy. – Dochodzimy chyba do kolejnego pytania, na które nie powinienem odpowiadać. – I tak się kiedyś dowiem. – Ale nie dzisiaj. Chodź, przyda mi się trochę gimnastyki. Wyjdziemy na podwórze i nauczę cię, jak używać miecza. – Mnie?! – Cała ciekawość Gariona zniknęła nagle na samą myśl o mieczu. – Jesteś w odpowiednim wieku, by zacząć naukę. Ta umiejętność może ci się kiedyś przydać. Późnym popołudniem, gdy ramię Gariona bolało całe od wywijania ciężkim mieczem Baraka, a idea nauki rycerskiego kunsztu wydawała się mniej pociągająca, wrócili pan Wilk z Silkiem. Byli przemoczeni po całodziennym brodzeniu w śniegu, lecz oczy starca błyszczały, a twarz wyrażała dziwne podniecenie. Poprowadził wszystkich do salonu. – Poproś ciotkę, żeby do nas zeszła – polecił Garionowi, zdejmując ciężki od wilgoci płaszcz. Stanął przy kominku, by się

132

rozgrzać. Chłopiec wyczuł, że pora nie jest odpowiednia na zadawanie pytań. Podbiegł do lśniących drzwi, za którymi ciocia Pol spędziła cały dzień w towarzystwie krawcowej. – O co chodzi? – usłyszał jej głos. – Pan... tego... chciałem powiedzieć, że wrócił twój szambelan, pani. – Garion w ostatniej chwili przypomniał sobie, że ciocia Pol nie jest sama. – Prosi o chwilę rozmowy. – Zaraz wyjdę. Zjawiła się po minucie i starannie zamknęła za sobą drzwi. Garion wstrzymał oddech. Miała na sobie wspaniałą błękitną suknię z aksamitu i wyglądała tak, że zapierało dech w piersi. Patrzył oszołomiony. – Gdzie on jest? – spytała. – Nie gap się, Garionie. To niegrzecznie. – Jesteś piękna, ciociu Pol – wybełkotał. – Tak, skarbie. – Poklepała go po policzku. – Wiem o tym. Gdzie jest Stary Wilk? – W pokoju z gobelinami. – Nadal nie potrafił oderwać od niej oczu. – Chodźmy więc. – Z godnością przeszła krótkim korytarzykiem do salonu. Gdy weszli, wszyscy stali wokół kominka. Wilkowi oczy wciąż błyszczały. – Znakomity wybór, Pol – orzekł z zachwytem. – Zawsze najlepiej ci było w niebieskim. – Podoba ci się? – Uniosła ramiona i z dziewczęcą radością obróciła się wokół, by wszyscy mogli ją podziwiać. – Mam nadzieję, staruszku, ponieważ będzie cię to kosztować mnóstwo pieniędzy. – Byłem tego pewien. – Wilk się roześmiał. Suknia cioci Pol wywarła boleśnie silne wrażenie na Durniku. Biedak wytrzeszczył oczy, a jego twarz na przemian bladła i czerwieniała, by wreszcie przybrać wyraz tak beznadziejnego smutku, że Garion wzruszył się do głębi. Silk i Barak w milczeniu i wyjątkowo zgodnie skłonili się przed ciocią Pol, która hołd przyjęła z wyraźnym zadowoleniem. – Był tutaj – oznajmił już poważnie Wilk.

133

– Jesteś pewien? – spytała. – W samych kamieniach wyczuwam wspomnienie jego przejścia. – Przybył morzem? – Nie. Chyba wysiadł na brzeg w jakiejś ukrytej zatoczce, a dalej ruszył lądem. – I znowu wsiadł na statek? – Wątpię. Znam go dobrze. Na morzu nie czuje się najlepiej. – Poza tym – wtrącił Barak – wystarczyłoby jedno słowo do króla Anhega, a jego tropem ruszyłoby sto okrętów. Nikt na morzu nie zdoła się ukryć przed statkami Chereku, a on o tym wie. – To prawda – przyznał Wilk. – Woli chyba omijać dziedziny Alornów. Pewnie dlatego nie wyruszył Traktem Północnym przez Algarię i Drasnię. Duch Belara jest ciągle silny w ich królestwach i nawet ten złodziej nie jest tak zuchwały, by ryzykować spotkanie z Bogiem Niedźwiedziem. – Pozostaje więc Arendia – stwierdził Silk. – Albo ziemia Ulgosów. – Raczej Arendia – mruknął Wilk. – Gniew ULa jest jeszcze straszniejszy niż Belara. – Przepraszam – wtrącił się Durnik, nie spuszczając wzroku z cioci Pol. – To bardzo powikłane. Nie wiem, kim właściwie jest ten złodziej. – Przykro mi, dzielny Durniku, ale nie powinniśmy wymawiać jego imienia – odparł Wilk. – Dysponuje pewnymi siłami, które mogą mu umożliwić śledzenie każdego naszego kroku, jeśli tylko zdradzimy swoją pozycję. A swe imię potrafi usłyszeć nawet na tysiąc mil. – Czarodziej? – zdumiał się Durnik. – Tak bym go nie nazwał. Tego terminu używają ludzie, którzy nie pojmują owej szczególnej sztuki. Nazywam go więc złodziejem, choć jest kilka innych określeń, jakich mógłbym użyć. O wiele mniej uprzejmych. – Czy mamy pewność, że zmierza do królestw Angaraków? – Silk zmarszczył brwi. – W takim razie lepiej będzie wsiąść na statek płynący wprost do Tol Honeth i podjąć jego ślad na Południowym Szlaku Karawan do Cthol Murgos.

134

– Lepiej trzymać się tropu, skoro już go znaleźliśmy – stwierdził Wilk. – Nie wiemy, co on zamierza. Może zechce zatrzymać skradziony przedmiot dla siebie, zamiast oddawać go Grolimom. Może nawet szukać kryjówki w Nyissie. – Musiałby uzyskać zgodę Salmissry – zauważyła ciocia Pol. – Nie byłby to pierwszy przypadek, gdy królowa Wężowego Ludu miesza się do spraw, które jej nie dotyczą – przypomniał Wilk. – Jeśli to prawda – mruknęła ponuro ciocia Pol – chyba nie odmówię sobie przyjemności, by osobiście zająć się tą wężycą. I to ostatecznie. – W tej chwili trudno cokolwiek przewidywać. Jutro kupimy prowiant i przeprawimy się przez rzekę do Arendii. Tam podejmiemy trop. Przez pewien czas możemy tylko nim podążać. Kiedy już się dowiemy, dokąd zmierza, pomyślimy o innych możliwościach. Z mrocznego podwórza dobiegł nagle stuk kopyt wielu koni. Barak wyjrzał szybko. – Żołnierze – obwieścił krótko. – Tutaj? – Silk także podszedł do okna. – Chyba jeden z królewskich regimentów. – Nie będą się nami interesować – uznała ciocia Pol. – Chyba że nie są tymi, za których chcą uchodzić – stwierdził Silk. – Nie tak trudno zdobyć te czy inne mundury. – To nie Murgowie – ocenił Barak. – Poznałbym Murgów. – Brill też nie jest Murgiem – przypomniał mu Silk. – Może uda się wam posłuchać, co mówią – wtrącił Wilk. Barak ostrożnie uchylił okno i wszystkie świece zamigotały w podmuchu lodowatego wiatru. Dowódca oddziału rozmawiał na podwórzu z oberżystą. – To mężczyzna trochę powyżej średniego wzrostu – mówił – z siwymi włosami i krótką siwą brodą. Może podróżować w towarzystwie. – Jest tutaj taki, panie oficerze – odparł z powątpiewaniem oberżysta. – Ale z pewnością nie jego szukacie. Ten jest głównym rządcą księżnej Erat, która zaszczyciła mój zajazd swą obecnością. – Księżnej czego? – spytał żołnierz ostro.

135

– Erat – powtórzył oberżysta. – Szlachetna dama o bardzo stanowczym charakterze. – Chętnie zamienię słówko z jej wysokością. – Dowódca zeskoczył z siodła. – Zapytam, czy zechce pana przyjąć. Barak zamknął okno. – Porozmawiam z tym natrętnym oficerem – oznajmił. – Nie – sprzeciwił się Wilk. – Ma zbyt wielu ludzi. A jeśli są tymi, którymi się wydają, to przecież nie wyrządzili nam żadnej krzywdy. – Są tutaj tylne schody – zasugerował Silk. – Zanim dojdzie do drzwi, będziemy o trzy ulice stąd. – A jeśli rozstawił straże wokół gospody, co wtedy? – wtrąciła ciocia Pol. – Ponieważ chce rozmawiać z księżną Erat, niech księżna Erat się nim zajmie. – Co planujesz? – spytał Wilk. – Jeśli gdzieś się schowacie, porozmawiam z nim. Powinnam jakoś odłożyć sprawę do rana. Zanim tu wróci, możemy przepłynąć rzekę i znaleźć się w Arendii. – Możliwe. Ale ten żołnierz wydaje się bardzo zdecydowanym człowiekiem. – Radziłam już sobie ze zdecydowanymi ludźmi. – Trzeba szybko coś postanowić – odezwał się spod drzwi Silk. – On jest na schodach. – Spróbujemy twoim sposobem, Pol – orzekł Wilk, otwierając drzwi do sąsiedniego pokoju. – Garionie, zostaniesz ze mną – poleciła ciocia Pol. – Księżna nie pokazuje się bez służby. Pozostali szybko wyszli z salonu. – Co mam robić, ciociu Pol? – szepnął Garion. – Pamiętaj tylko, że jesteś moim paziem, kochanie. – Zajmując miejsce w fotelu na środku pokoju, starannie układała fałdy sukni. – Stań przy mnie i staraj się wyglądać na usłużnego. Resztą zajmę się sama. – Tak, pani. Kapitan, czekający pod drzwiami, w które delikatnie zastukał oberżysta, był wysokim, poważnym mężczyzną o przenikliwych szarych oczach. Garion, starając się nadać głosowi urzędowy ton,

136

spytał go o imię, po czym wrócił do cioci Pol. – Kapitan Brendig pragnie rozmawiać z waszą wysokością – zaanonsował. – Twierdzi, że w bardzo ważnej sprawie. Ciocia Pol przyglądała mu się chwilę, jakby rozważając prośbę. – Dobrze – rzekła. – Wprowadź go. Oberżysta oddalił się pospiesznie. Kapitan Brendig wszedł do salonu i złożył pełen szacunku ukłon. – Nie nachodziłbym waszej wysokości, gdyby moja misja nie była pilna. Otrzymałem rozkazy od króla osobiście, a ty, pani, wiesz najlepiej, że wszyscy musimy spełniać jego życzenia. – Sądzę, że dla króla mogę poświęcić kilka minut. – Król pragnie, byśmy zatrzymali pewnego człowieka. Starszy mężczyzna o siwych włosach i brodzie. Poinformowano mnie, że ktoś taki znajduje się w twym orszaku. – Czy to przestępca? – Król tego nie powiedział, wasza miłość. Nakazał mi tylko, by pochwycić tego człowieka i odstawić go do pałacu w Sendarze. Wraz ze wszystkimi, którzy mu towarzyszą. – Rzadko bywam na dworze – stwierdziła ciocia Pol. – Wątpię, by jeden z moich sług tak bardzo zainteresował króla. – Wasza wysokość, oprócz obowiązków wykonywanych w jednym z królewskich regimentów, mam też zaszczyt być baronetem – zauważył delikatnie Brendig. – Przebywam u dworu przez całe swe życie i muszę wyznać, że nigdy cię tam nie widziałem. Dama o tak oszałamiającej urodzie nieprędko zostałaby zapomniana. Ciocia Pol lekkim skinieniem podziękowała mu za komplement. – Powinnam się tego domyślić, baronie Brendig. Twoje maniery nie przystają do prostego żołnierza. – Co więcej, wasza miłość – mówił dalej oficer – znane mi są wszystkie włości królestwa. Jeśli się nie mylę, Erat to hrabstwo, hrabia Erat zaś jest niski i tęgi. Przypadkiem to brat mego dziada. W tej części Sendarii nie istniało żadne księstwo od czasów, gdy krajem władali wacuńscy Arendowie. Ciocia Pol zmierzyła go lodowatym wzrokiem. – Pani – rzekł Brendig niemal przepraszająco. – Wacuńscy Arendowie zostali wybici przez swych asturskich krewniaków pod koniec trzeciego tysiąclecia. Od dwóch tysięcy lat nie istnieje

137

żadna wacuńska szlachta. – Dzięki za wykład historii, panie – powiedziała ciocia Pol zimno. – Wszystko to jednak nie należy do sprawy – kontynuował Brendig. – Mój władca nakazał mi znaleźć człowieka, o którym mówiłem. Na twój honor, pani, czy znasz tego człowieka? Pytanie zawisło w powietrzu. Garion, w nagłym przypływie paniki, rozumiejąc, że zostali rozpoznani, chciał już wołać Baraka. Wtedy otworzyły się drzwi i do salonu wkroczył pan Wilk. – Ta zabawa nie ma sensu – oświadczył. – Jestem tym, którego szukasz. Czego chce ode mnie Fulrach z Sendarii? Brendig spojrzał na niego bez zdziwienia. – Jego królewska mość nie uznał za stosowne mi tego wyjawić – odparł. – Nie wątpię, że sam wszystko wytłumaczy, gdy tylko znajdziemy się w pałacu w Sendarze. – Zatem im szybciej, tym lepiej. Kiedy ruszamy? – Zaraz po śniadaniu – oznajmił Brendig. – Przyjmę twoje słowo, że nikt nie będzie próbował nocą opuścić zajazdu. Wolałbym nie poniżać księżnej Erat zamknięciem w miejscowych koszarach. Jak mi wiadomo, tamtejsze cele są nadzwyczaj niewygodne. – Masz moje słowo – oświadczył pan Wilk. – Dzięki. – Kapitan skłonił się lekko. – Muszę też poinformować, że mam obowiązek ustawienia straży wokół zajazdu. Naturalnie, dla waszego bezpieczeństwa. – Pańska uprzejmość jest doprawdy zniewalająca – wtrąciła sucho ciocia Pol. – Uniżony sługa, pani. – Brendig pokłonił się nisko, odwrócił i wyszedł. Drzwi były drewniane; Garion wiedział o tym, lecz gdy zamykały się za kapitanem, zdawało się, że zadźwięczały głucho, strasznie – jak wrota lochu.

138

Rozdział XI Dziewięć dni jechali nadbrzeżną drogą z Camaaru do stolicy Sendarii, choć miasta dzieliło zaledwie pięćdziesiąt pięć mil. Kapitan Brendig starannie odmierzał tempo, a swój oddział ustawił w takim szyku, że nawet nie pojawiła się myśl o ucieczce. Wprawdzie przestało padać, lecz jazda była trudna, a zimny, ostry wiatr dmuchał od morza przez szerokie, zaśnieżone słone bagna. Noce spędzali w sendarskich zajazdach rozstawionych niby słupy milowe wzdłuż pustego pasa wybrzeża. Nie tak dobrze urządzone jak ich tolnedrańskie odpowiedniki na Wielkim Trakcie Północnym, jednak dało się w nich mieszkać. Kapitan Brendig dbał o wygodę podróżnych, niemniej co noc rozstawiał straże. Wieczorem drugiego dnia Garion usiadł przy ogniu obok Durnika i zapatrzył się w płomienie. Kowal był jego najdawniejszym przyjacielem, a w tej chwili chłopiec rozpaczliwie potrzebował przyjaźni. – Durniku, byłeś kiedy w lochu? – zapytał. – Nic takiego nie zrobiłem, żeby zamykali mnie w lochu. – Pomyślałem sobie, że może widziałeś kiedyś jakiś loch. – Uczciwi ludzie omijają z daleka takie miejsca. – Słyszałem, że tam jest okropnie. Ciemno, zimno i pełno szczurów. – A czemu pytasz o lochy? – zainteresował się Durnik. – Obawiam się, że wkrótce możemy zobaczyć je z bliska. – Garion usiłował nie okazywać strachu. – Nie zrobiliśmy nic złego – odparł kowal. – To dlaczego król kazał nas schwytać? Królowie nie robią takich rzeczy bez powodu. – Nie zrobiliśmy nic złego – powtórzył z uporem Durnik. – Ale może pan Wilk zrobił. Bez ważnej przyczyny król nie

139

posyłałby za nim tylu żołnierzy. I teraz nas wszystkich wrzucą razem z nim do lochu tylko dlatego, że przypadkiem mu towarzyszymy. – W Sendarii takie rzeczy się nie zdarzają – oświadczył Durnik stanowczo. Następnego dnia wiał silny wiatr od morza. Był to jednak ciepły wiatr i głęboka warstwa śniegu zmieniła się w błoto. Koło południa zaczął padać deszcz. Przemoczeni do nitki jechali wolno w stronę kolejnego zajazdu. – Obawiam się, że musimy przerwać podróż, póki wiatr nie ucichnie – oznajmił wieczorem kapitan Brendig, wyglądając przez niewielkie okienko. – Do rana droga będzie całkiem nieprzejezdna. Następny dzień, i jeszcze jeden, spędzili w zatłoczonej sali zajazdu, cały czas pod czujnym okiem Brendiga i jego żołnierzy. Słuchali, jak wiatr bębni kroplami deszczu o dach i ściany. – Silku, jakim człowiekiem jest król? – zapytał Garion, siadając na ławie, gdzie drzemał niski mężczyzna o szczurzej twarzy. – Który król? – Sendarii. – Głupim, jak wszyscy królowie. – Roześmiał się głośno. – Sendarscy są może jeszcze trochę głupsi, ale to naturalne. – Przypuśćmy... – zaczął z wahaniem Garion – że ktoś zrobił coś takiego, co się królowi nie spodobało, a z tym kimś jechali pewni ludzie i król kazał ich schwytać. Król wrzuci wszystkich do lochu? Czy pozwoli tym innym odjechać i zatrzyma tylko jednego, który go rozgniewał? Silk odparł krótko: – To pytanie nie jest ciebie godne, Garionie. Chłopiec zaczerwienił się. – Boję się lochów – wyznał żałośnie, nagle bardzo zawstydzony. – Nie chcę, żeby zamknęli mnie w ciemnościach na zawsze, kiedy nawet nie wiem za co. – Królowie Sendarii to porządni i uczciwi ludzie – zapewnił go Silk. – Może niezbyt inteligentni, ale zawsze sprawiedliwi. – Jak mogą być królami, jeśli nie są mądrzy? – zdziwił się Garion. – Mądrość u króla to pożyteczna cecha, ale nie najważniejsza.

140

– Więc jak zostają królami? – Niektórzy rodzą się do tego. Najgłupszy człowiek na świecie może zostać królem, jeśli ma odpowiednich rodziców. Sendarscy królowie są w gorszej sytuacji, ponieważ zaczynali z niskiego stanu. – Niskiego? – Pochodzą z wyboru. Nikt jeszcze nigdy nie wybierał króla. Tylko Sendarowie. – A jak się wybiera króla? – Fatalnie. – Silk się uśmiechnął. – To niedobra metoda doboru króla. Są inne, jeszcze gorsze, ale elekcja to bardzo zły sposób. – Powiedz, jak się to robi – poprosił chłopiec. Silk rzucił okiem na zalane deszczem okno i wzruszył ramionami. – Zawsze to jakiś sposób zabicia czasu – stwierdził. Oparł się wygodnie, wyciągnął nogi do ognia. – Wszystko zdarzyło się jakieś półtora tysiąca lat temu – mówił tak głośno, by głos dotarł do uszu kapitana Brendiga, który siedział nieopodal i pisał coś na kawałku pergaminu. – Sendaria nie była wtedy królestwem ani nawet oddzielnym krajem. Należała na przemian do Chereku, Algarii czy Arendów z północy, wacuńskich albo asturskich, zależnie od losów arendzkiej wojny domowej. Wreszcie wojna dobiegła końca, Wacunowie wyginęli, a Asturowie zostali pokonani i przepędzeni w nieznane rubieże wielkiej puszczy w północnej Arendii. Wtedy imperator Tolnedry, Ran Horb Drugi, postanowił, że w tym miejscu powinno powstać królestwo. – Jak tolnedrański imperator mógł podjąć taką decyzję w sprawie Sendarii? – zdziwił się Garion. – Ramię imperium sięga daleko – odparł Silk. – Wielki Trakt Północny został zbudowany w okresie Drugiej Dynastii Borune. O ile pamiętam, to Ran Borune Czwarty rozpoczął prace. Prawda, kapitanie? – Piąty – mruknął dość kwaśno Brendig. – Ran Borune Piąty. – Dziękuję, kapitanie. Nigdy nie mogłem się połapać w dynastiach Borune’ów. W każdym razie legiony imperium przebywały już w Sendarii dla ochrony drogi, a kto ma na jakimś terytorium żołnierzy, dysponuje także pewną władzą. Zgodzi się

141

pan z tym, kapitanie? – To twoje opowiadanie – skomentował Brendig. – Istotnie – zgodził się Silk. – Wiedz zatem, Garionie, że Ran Horb podjął taką decyzję bynajmniej nie z powodu swej wielkoduszności. Musisz to zrozumieć. Tolnedranie nigdy niczego nie dają za darmo. Po prostu mimbraccy Arendowie wygrali wojnę domową, tysiąc lat rozlewu krwi i zdrady, a Tolnedra nie mogła im pozwolić na ekspansję ku północy. Utworzenie niezależnego królestwa Sendarii miało zablokować Mimbratom dostęp do szlaków handlowych z Drasni i w efekcie nie dopuścić, by centrum światowej władzy przesunęło się do Vo Mimbre, pozostawiając Tol Honeth na uboczu. – Wydaje się to strasznie skomplikowane – poskarżył się Garion. – Wcale nie. To tylko polityka, a polityka to prosta gra. Prawda, kapitanie? – Gra, w którą się nie angażuję – odparł Brendig, nie podnosząc głowy. – Doprawdy? Tak długo u dworu i nie jest pan politykiem? Wyjątkowy z pana człowiek, kapitanie. W każdym razie Sendarowie stwierdzili nagle, że mają własne królestwo, ale brakuje im prawdziwej, dziedzicznej arystokracji. Owszem, było tam paru tolnedrańskich szlachciców, którzy wycofali się z życia publicznego i żyli tu czy tam w swoich posiadłościach; jakieś grupki pretendentów do tego czy tamtego wacuńskiego lub asturskiego tytułu; jeden czy drugi wódz z Chereku ze swym orszakiem. Ale ani jednego rodowitego sendarskiego szlachcica. Postanowiono więc urządzić powszechną elekcję: wybrać króla i jemu pozostawić nadawanie szlacheckich tytułów. Bardzo praktyczne podejście, typowo sendarskie. – Jak się wybiera króla? – Zasłuchany Garion powoli zapominał o strachu przed lochami. – Wszyscy głosują – wyjaśnił krótko Silk. – Naturalnie, rodzice oddawali pewnie głosy w imieniu swoich dzieci, ale oszustwa prawie się nie zdarzały. Reszta świata patrzyła i śmiała się z tych głupstw, lecz Sendarowie zarządzali jedno głosowanie po drugim, przez dziesięć lat. – Sześć lat – wtrącił Brendig, wciąż pochylony nad

142

pergaminem. – Od trzy tysiące osiemset dwudziestego siódmego do trzy tysiące osiemset trzydziestego trzeciego. – Było ponad tysiąc kandydatów – oświadczył z podziwem Silk. – Siedmiuset czterdziestu trzech – odezwał się Brendig zduszonym głosem. – Dziękuję za tę poprawkę, szlachetny kapitanie. To wielka wygoda, że jest przy mnie znawca, który koryguje moje błędy. Ja tylko prosty Drasanin, nie znam dobrze historii. W każdym razie po dwudziestym trzecim głosowaniu wybrali króla. Fundora, hodowcę brukwi. – Hodował nie tylko brukiew. – Brendig podniósł głowę i spojrzał na niego gniewnie. – Naturalnie! – Silk uderzył się w czoło. – Jak mogłem zapomnieć o kapuście? Hodował także kapustę, Garionie. Musimy o tym pamiętać. No więc wszyscy w Sendarii, którzy uważali się za ważnych, ruszyli na farmę Fundora, właśnie z zapałem użyźniającego swe pola. Powitali go głośnym wołaniem: „Bądź pozdrowiony, Fundorze Wspaniały, królu Sendarii!”. I padli na kolana przed jego świętą osobą. – Czy musimy to kontynuować? – spytał Brendig zbolałym głosem. – Chłopiec chce wiedzieć, kapitanie – odparł Silk niewinnie. – Jako dorośli mamy obowiązek nauczenia go historii, naszej przeszłości. Zgodzisz się chyba? – Mów sobie, co chcesz – rzucił z rezygnacją oficer. – Dzięki za pozwolenie, kapitanie. – Silk skłonił głowę. – I wiesz, Garionie, co wtedy powiedział król Sendarii? – Nie. Co? – Powiedział: „Proszę wasze wysokości, byście uważali na swe piękne szaty. Właśnie rozrzuciłem nawóz w bruździe, gdzie klęczycie”. Siedzący w pobliżu Barak ryknął śmiechem, tłukąc pięścią w kolano. – Nie wydaje mi się to zabawne – oznajmił chłodno kapitan Brendig, wstając z miejsca. – Jesteś dobrze wychowanym człowiekiem, kapitanie – zauważył Silk skromnie. – I szlachcicem. A ja tylko biedakiem usiłującym radzić sobie jakoś w świecie.

143

Brendig spojrzał na niego bezradnie, po czym odwrócił się i szybko wyszedł. Rankiem wiatr ucichł i deszcz przestał padać. Droga zmieniła się w trzęsawisko, ale Brendig postanowił, że muszą ruszać. Jazda była ciężka, lecz następnego dnia już łatwiejsza, gdyż szlak z wolna wysychał. Ciocia Pol nie przejęła się tym, że uwięziono ich z rozkazu króla. Zachowała swe wielkopańskie maniery, choć Garion nie widział najmniejszego powodu kontynuowania tego przedstawienia. Znany mu praktyczny rozsądek, jaki demonstrowała przy zarządzaniu kuchnią Faldora, zastąpił rodzaj arystokratycznej wyniosłości, która bardzo chłopca martwiła. Po raz pierwszy w życiu odczuł dzielący ich dystans i obcą mu pustkę w miejscu dawnej bliskości. Co gorsza, gryzła go niepewność, coraz silniejsza od dnia, gdy na wzgórzu w pobliżu Winoldu Silk stwierdził stanowczo, że ciocia Pol w żaden sposób nie może być jego ciotką. Garion coraz częściej zadawał sobie trudne pytanie: kim jestem? Pan Wilk także się zmienił. Rzadko się odzywał, w drodze czy podczas postojów. Większość czasu spędzał samotnie, z wyrazem ponurej irytacji na twarzy. Wreszcie, dziewiątego dnia po wyjeździe z Camaaru, skończyły się rozległe słone mokradła, a zaczęły niewysokie wzgórza. Koło południa, gdy blade słońce przebiło zasłonę chmur, ze szczytu jednego z nich zobaczyli w dolinie na morskim brzegu otoczone murami miasto Sendar. Strażnicy przy południowej bramie zasalutowali, gdy kapitan Brendig przejeżdżał ze swym małym oddziałem. Oddał im pozdrowienie. Szerokie ulice były pełne ludzi we wspaniałych szatach, spieszących gdzieś z dumnymi minami, jakby ich sprawy były najważniejsze w świecie. – Dworacy – prychnął z pogardą Barak, jadący akurat obok Gariona. – Nie ma wśród nich ani jednego prawdziwego mężczyzny. – Są złem koniecznym, drogi Baraku – rzucił przez ramię Silk. – Małe sprawy wymagają małych ludzi, ale to dzięki nim trwa królestwo. Minęli niezwykle rozległy plac, po czym szeroką aleją

144

skierowali się do pałacu. Była to ogromna, wielopiętrowa budowla, której szerokie skrzydła z obu stron okalały brukowany dziedziniec. Nad nim wznosiła się okrągła wieża, najwyższa w całym mieście. – Jak myślisz, gdzie są lochy? – szepnął Garion do Durnika, gdy tylko się zatrzymali. – Byłbym ci niezwykle wdzięczny – rzekł kowal ze zbolałym wyrazem twarzy – gdybyś nie wspominał bez przerwy o lochach. Kapitan Brendig zsiadł z konia i ruszył naprzeciw wystrojonego mężczyzny w wyszywanej tunice i czapce z piórami, który szerokimi schodami zszedł im na spotkanie. Rozmawiali chwilę i chyba się kłócili. – Moje rozkazy pochodzą od samego króla. – Głos Brendiga dobiegał aż do miejsca, gdzie stali. – Natychmiast po przybyciu mam doprowadzić tych ludzi wprost do niego. – Ja także wykonuję rozkazy króla – oświadczył strojniś. – I zanim wejdą do sali tronowej, mam zadbać o ich wygląd. Sam się nimi zajmę. – Pozostaną pod moją strażą, książę Nildenie, póki nie staną przed obliczem króla – odparł Brendig zimno. – Nie pozwolę, by ubłoceni żołnierze włóczyli się po komnatach pałacu, baronie Brendig – rzekł książę. – Zaczekamy więc tutaj. Bądź tak dobry i sprowadź jego królewską mość. – Co takiego?! – Książę był wstrząśnięty. – Jestem marszałkiem dworu w królewskim pałacu, panie. Nikogo i niczego nie sprowadzam. Brendig odwrócił się, jakby chciał dosiąść konia. – Niech ci będzie – zgodził się niechętnie książę Nilden. – Jeśli już musisz postawić na swoim... Niech przynajmniej wytrą nogi. Brendig skłonił się sztywno. – Nie zapomnę ci tego, baronie – ostrzegł go Nilden. – Ani ja, książę. Wszyscy zsiedli i otoczeni przez żołnierzy przeszli dziedzińcem do szerokich drzwi w centralnej części zachodniego skrzydła. – Zechcecie iść za mną. – Książę Nilden zadrżał, spoglądając na zachlapanych błotem żołnierzy, ale poprowadził ich szerokim korytarzem, jaki otwierał się za drzwiami.

145

Lęk i ciekawość walczyły w myślach Gariona. Mimo zapewnień Silka i Durnika, a także budzących pewne nadzieje słów księcia Nildena o tym, że musi zadbać o ich wygląd, wizja jakiegoś wilgotnego, pełnego szczurów lochu z rozmaitymi narzędziami tortur wciąż wydawała się realna. Z drugiej strony jednak nigdy dotąd nie był w pałacu i usiłował patrzeć we wszystkie strony równocześnie. Część jego umysłu, która odzywała się czasem oschłym, obojętnym głosem, poinformowała, że lęk nie ma prawdopodobnie żadnych podstaw, a rozglądając się tak, sprawia wrażenie głupawego wiejskiego parobka. Książę Nilden doprowadził ich do miejsca, gdzie zobaczyli kilkoro drzwi z wypolerowanego do połysku drewna. – To dla chłopca – oznajmił, wskazując jedne z nich. Któryś z żołnierzy otworzył je i Garion z wahaniem wszedł za próg, spoglądając przez ramię na ciocię Pol. – Pospiesz się – usłyszał czyjś niecierpliwy głos. Garion spojrzał w głąb pokoju, nie wiedząc, czego oczekiwać. – Zamknij drzwi, chłopcze – polecił wspaniale wyglądający mężczyzna, który na niego czekał. – Wiesz przecież, że nie mamy do dyspozycji całego dnia. Mężczyzna stał obok parującej drewnianej wanny. – Szybciej, chłopcze, zdejmuj te brudne szmaty i wskakuj do wody. Jego wysokość czeka. Zbyt zaskoczony, by odpowiedzieć, Garion odruchowo zaczął rozwiązywać tunikę. Po kąpieli i starannym wyszczotkowaniu włosów włożył leżące na ławie ubranie. Szorstkie wełniane pończochy w praktycznym kolorze brązu zastąpiły inne, lśniąco błękitne i z delikatniejszej tkaniny. Znoszone, brudne buty ustąpiły miejsca trzewikom z miękkiej skóry. Tunika była z białego płótna, a kaftan ciemnoniebieski, obszyty srebrzystym futrem. – To chyba najlepsze, czego można dokonać w pośpiechu. – Człowiek, który go kąpał i ubierał, zmierzył chłopca krytycznym wzrokiem. – Przynajmniej nie będę się musiał zbytnio wstydzić, gdy staniesz przed królem. Garion wymamrotał jakieś podziękowanie i czekał na dalsze polecenia. – No idź już, chłopcze. Nie możesz pozwolić, by jego królewska

146

mość na ciebie czekał. Silk i Barak stali już w korytarzu i rozmawiali półgłosem. Wielki Barak wyglądał dostojnie w kaftanie z zielonego brokatu, choć bez miecza czuł się nieswojo. Silk był w czarnym, obszytym srebrem kaftanie, a jego kędzierzawy zarost przycięto w krótką, elegancką bródkę. – Co to wszystko znaczy? – spytał ich Garion. – Mamy stanąć przed królem – wyjaśnił Barak. – A nasze skromne ubrania mogłyby go urazić. Królowie nie są przyzwyczajeni do oglądania zwykłych ludzi. Z pokoju wyszedł pobladły ze złości Durnik. – Ten wystrojony dureń chciał mnie wykąpać – warknął, tłumiąc wściekłość. – To taki zwyczaj – uspokoił go Silk. – Szlachetni goście nie kąpią się sami. Mam nadzieję, że nie zrobiłeś mu krzywdy. – Nie jestem szlachcicem i sam potrafię się umyć – odparł kowal gniewnie. – Powiedziałem, że jeśli nie zabierze łap, utopię go w wannie. Potem już dał mi spokój, ale ukradł moje rzeczy. Musiałem włożyć to – wskazał swoje ubranie, podobne do Garionowego. – Mam nadzieję, że nikt mnie nie zobaczy w tych fatałaszkach. – Barak mówi, że król mógłby się poczuć urażony, gdyby nas zobaczył normalnie ubranych – powiedział Garion. – Król nie będzie mi się przyglądał – stwierdził kowal. – A nie lubię udawać kogoś, kim nie jestem. Jeśli oddadzą mi ubranie, mogę zaczekać przy koniach. – Cierpliwości, Durniku – poradził mu Barak. – Załatwimy sprawę z królem i natychmiast ruszamy w drogę. Jeśli Durnik był wściekły, to stan ducha pana Wilka można określić jedynie jako narastającą furię. Wyszedł na korytarz okryty śnieżnobiałą szatą z szerokim kapturem na plecach. – Ktoś mi za to zapłaci – wycedził. – Doskonale wyglądasz – rzekł z zachwytem Silk. – Pańskie gusta zawsze pozostawiały wiele do życzenia, panie Silku – odparł lodowatym tonem starzec. – Gdzie Pol? – Pani nie raczyła się jeszcze pokazać. – Tak przypuszczałem. – Wilk przysiadł na ławie pod ścianą. – Możemy się tu rozgościć. Przygotowania Pol zwykle zajmują

147

nieco czasu. Czekali. Kapitan Brendig, który zmienił buty i kurtkę. spacerował tam i z powrotem. Mijały minuty. Przyjęcie w pałacu całkiem oszołomiło Gariona, jednak w wyobraźni wciąż widział lochy i to sprawiało, że był bardzo zdenerwowany. Wreszcie zjawiła się ciocia Pol. Miała na sobie aksamitną błękitną suknię uszytą w Camaarze i srebrny diadem podkreślający biel loku na jej czole. Nosiła się z powagą i po królewsku. – Tak szybko, pani Pol? – spytał Wilk oschle. – Mam nadzieję, że nie musiałaś się zbytnio spieszyć. Nie zwracając na niego uwagi, przyjrzała się każdemu z nich po kolei. – Wyglądacie przyzwoicie – orzekła, z roztargnieniem poprawiając kołnierzyk Gariona. – Podaj mi ramię, Stary Wilku, i dowiedzmy się, czego chce od nas król Sendarów. Wilk wstał z ławy, wyciągnął rękę i oboje ruszyli korytarzem. Kapitan Brendig szybko ustawił żołnierzy w niezbyt równym szyku i wraz z nimi maszerował z tyłu. – Pozwól, pani, wskażę ci drogę! – zawołał do cioci Pol. – Znamy drogę, panie – odparła, nawet nie odwracając głowy. Marszałek dworu książę Nilden czekał na nich przy masywnych, dwuskrzydłowych drzwiach pilnowanych przez strażników. Skłonił się lekko przed ciocią Pol, pstryknął palcami i gwardziści pchnęli ciężkie wrota. Fulrach, król Sendarii, był tęgi i miał krótką kasztanową brodę. Siedział niezbyt pewnie na tronie na podwyższeniu po drugiej stronie sali, do której wprowadził ich książę Nilden. Komnata była wielka, z wysokim łukowym sklepieniem i ścianami okrytymi całymi akrami ciężkich, aksamitnych czerwonych kotar. Wszędzie płonęły świece, a kilkudziesięciu ludzi we wspaniałych szatach rozmawiało niegłośno po kątach, niemal całkowicie ignorując króla. – Pozwól, że cię zaanonsuję, panie – zwrócił się książę Nilden do pana Wilka. – Fulrach mnie zna – powiedział szorstko starzec i wciąż prowadząc ciocię Pol, ruszył po długim szkarłatnym dywanie w stronę tronu. Garion i pozostali szli z tyłu, za nimi zaś Brendig z

148

żołnierzami. Tłum dworzan ucichł nagle. Zatrzymali się u stóp tronu, a Wilk złożył sztywny ukłon. Ciocia Pol dygnęła, choć wzrok nadal miała zimny. Barak i Silk skłonili się ceremonialnie, a Durnik i Garion, choć nie tak zręcznie, poszli za ich przykładem. – Wasza królewska mość pozwoli zameldować – odezwał się z tyłu Brendig. – Oto ludzie, których miałem sprowadzić. – Wiedziałem, że można na tobie polegać, baronie – rzekł król zupełnie zwyczajnym głosem. – Twoja reputacja okazała się zasłużona. Masz moją wdzięczność. Potem z nieprzeniknionym wyrazem twarzy spojrzał na grupkę przybyłych. Garion zadrżał. – Mój drogi, stary przyjacielu – zwrócił się król do pana Wilka. – Zbyt wiele już lat upłynęło od naszego ostatniego spotkania. – Czyś całkiem postradał rozum, Fulrachu? – warknął Wilk tak cicho, by nie słyszał go nikt prócz władcy. – Dlaczego postanowiłeś mi przeszkadzać, i to właśnie teraz? I co cię opętało, że kazałeś mi nosić to absurdalne odzienie? – Z niesmakiem szarpnął swą białą szatę. – Chcesz ogłosić moją obecność wszystkim Murgom stąd aż po przylądek Arendii? Król był urażony. – Obawiałem się właśnie takiej twojej reakcji – powiedział też ściszonym głosem. – Wyjaśnię wszystko, gdy zdołamy porozmawiać chwilę sam na sam. Zwrócił się do cioci Pol tak szybko, jakby chciał zachować przynajmniej pozory godności. – Tak dawno już cię nie widzieliśmy, pani. Layla i dzieci bardzo za tobą tęskniły, a i mnie dokuczała twa nieobecność. – Wasza królewska mość jest nadto uprzejmy – odparła zimno. Król skrzywił się. – Błagam, pani, nie osądzaj mnie pochopnie. Wezwałem was, lecz były ku temu niecierpiące zwłoki powody. Mam nadzieję, że podróż w towarzystwie barona Brendiga nie była wam przykra. – Baron Brendig był uosobieniem grzeczności. – Ciocia Pol ani trochę nie zmieniła tonu. Rzuciła okiem na Brendiga, który zbladł. – Lordzie Barak – król mówił szybko, jakby szukał najlepszego wyjścia z kłopotliwej sytuacji – jakże się miewa twój kuzyn, nasz

149

królewski brat Anheg z Chereku? – Był zdrów, gdy widziałem go ostatnio, wasza wysokość – odparł z formalną uprzejmością Barak. – Trochę pijany, ale u Anhega to rzecz normalna. Król Fulrach zachichotał nerwowo. – Książę Kheldar z królewskiego rodu Drasni – powiedział, patrząc na Silka. – Jesteśmy zdumieni, że tak znamienici goście odwiedzili nasze dziedziny. I bardziej niż odrobinę urażeni, że nie chcieli nas spotkać, byśmy mogli ich powitać. Czy król Sendarów tak jest niegodny uwagi, że nie warto poświęcić mu choćby chwili? – Nie chcieliśmy okazać lekceważenia, najjaśniejszy panie. – Silk skłonił się nisko. – Lecz cel nasz był sprawą tak pilną, że brakło czasu na zwykłe uprzejmości. Król Fulrach mrugnął ostrzegawczo i niespodziewanie poruszył palcami w ledwie widocznych gestach drasańskiej tajnej mowy. Nie tutaj. Zbyt wiele uszu. Potem spojrzał z zaciekawieniem na Durnika i Gariona. Ciocia Pol zdecydowała się ich przedstawić. – To mistrz Durnik z okręgu Erat, wasza wysokość. Dzielny i uczciwy człowiek. – Witaj, mistrzu Durniku – rzekł król. – Mogę tylko mieć nadzieję, że pewnego dnia i mnie nazwą dzielnym i uczciwym człowiekiem. Durnik skłonił się niezręcznie, oszołomiony. – Jestem tylko prostym kowalem, wasza miłość. Wszyscy jednak wiedzą, że jestem najbardziej lojalnym i oddanym sługą waszej wysokości. – Dobrze powiedziane, mistrzu Durniku. – Po tych słowach król spojrzał na Gariona. Ciocia Pol podążyła za jego wzrokiem. – To zwykły chłopiec, Garion, wasza wysokość – wyjaśniła dość obojętnie. – Kilka lat temu oddano mi go pod opiekę. Towarzyszy nam, gdyż nie wiedziałam, co z nim począć. Uderzenie straszliwego chłodu trafiło Gariona prosto w serce. Pewność, że te obojętne słowa są w istocie szczerą prawdą, spadła na niego niby cios. Niedbałość, z jaką ciocia Pol zniszczyła mu życie, bolała bardziej nawet niż samo zniszczenie.

150

– Witamy cię także, Garionie. Jak na kogoś tak młodego, podróżujesz w niezwykłej kompanii. – Nie wiedziałem, kim oni są, wasza królewska mość – wyjaśnił Garion żałośnie. – Nikt mi nic nie mówi. Król zaśmiał się ze zrozumieniem. – Kiedy będziesz starszy, Garionie, przekonasz się, że taka niewinność to najpiękniejszy okres życia. Ostatnio powiedziano mi o wielu sprawach, o których wolałbym nie wiedzieć. – Czy teraz, Fulrachu, możemy porozmawiać na osobności? – spytał wciąż poirytowany pan Wilk. – Przyjdzie na to właściwa pora, stary przyjacielu – odparł król. – Poleciłem przygotować bankiet na waszą cześć. Layla i dzieci już na nas czekają. Potem będzie czas, by omówić pewne kwestie. Wstał i zstąpił z podwyższenia. Pogrążony w rozpaczy Garion ruszył za Silkiem. – Książę Kheldar? – zapytał, desperacko usiłując odwrócić myśli od wstrząsającej prawdy, którą właśnie poznał. – Nieszczęście urodzenia, Garionie. – Silk wzruszył ramionami. – Coś, na co nie miałem wpływu. Na szczęście jestem tylko siostrzeńcem króla Drasni, daleko w kolejce sukcesji tronu. Nie grozi mi szybkie objęcie władzy. – A Barak jest...? – Kuzynem Anhega, króla Chereku. – Obejrzał się przez ramię. – Jaki dokładnie masz tytuł, Baraku? – Jarl Trellheimu – burknął Barak. – Czemu pytasz? – Chłopiec był ciekawy. – To wszystko bzdury – wyjaśnił Barak. – Ale kiedy Anheg został królem, ktoś musiał objąć funkcję wodza klanu. W Chereku nie można być jednym i drugim. To przynosi nieszczęście. Tak mówią ludzie, zwłaszcza wodzowie innych klanów. – Mogę zrozumieć, dlaczego w taki sposób podchodzą do tej kwestii. – Silk się roześmiał. – To zresztą pusty tytuł – dodał Barak. – Od trzech tysięcy lat nie mieliśmy w Chereku wojny klanowej. Pozwoliłem swojemu młodszemu bratu pełnić tę funkcję. To prostoduszny chłopak i nietrudno go przekonać. Poza tym irytuje to moją żonę. – Jesteś żonaty? – zdumiał się Garion.

151

– Można to tak określić – odparł Barak kwaśno. Silk szturchnął Gariona ostrzegawczo, dając do zrozumienia, że to drażliwy temat. – Ale czemu nic nie mówiliście o waszych tytułach? – spytał chłopiec oskarżycielskim tonem. – A czy coś by to zmieniło? – No... chyba nie, ale... – Nie potrafił ująć w słowa swych uczuć. – Nic z tego nie rozumiem – dokończył niepewnie. – Z czasem wszystko się wyjaśni – pocieszył go Silk, wkraczając do sali bankietowej. Pokój był niemal tak obszerny, jak sala tronowa. Ustawiono tu długie stoły okryte cienkimi białymi obrusami, a na nich mnóstwo świec. Za każdym krzesłem czekał służący. Wszystkiego pilnowała niewysoka, pulchna kobieta z promienną twarzą i maleńką koroną spoczywającą niezbyt pewnie na czubku głowy. Zbliżyła się szybko, gdy tylko stanęli w drzwiach. – Pol, wyglądasz cudownie! – zawołała. Uścisnęła serdecznie ciocię Pol i obie pogrążyły się w rozmowie. – To królowa Layla – rzucił krótko Silk. – Nazywają ją Matką Sendarii. Ta czwórka dzieciaków to jej. Ma jeszcze czworo czy pięcioro innych, starszych. Wyjechały pewnie w sprawach państwowych, ponieważ Fulrach nalega, by zarabiały na swoje utrzymanie. Wśród królów powtarza się żarcik, że królowa Layla jest nieustannie w ciąży od czternastego roku życia, bo po każdym porodzie posyłają jej prezenty. Ale to dobra kobieta i chroni Fulracha przed popełnianiem zbyt wielu błędów. – Zna ciocię Pol – zauważył Garion. Nie wiadomo dlaczego, ten fakt bardzo go zaniepokoił. – Wszyscy znają twoją ciocię Pol – zapewnił go Silk. Ponieważ zatopione w rozmowie ciocia Pol i królowa odeszły już do szczytu stołu, Garion pozostał obok Silka. Ratuj mnie w razie czego, zasygnalizował, usiłując nie zwracać niczyjej uwagi na ruchy palców. Silk mrugnął w odpowiedzi. Gdy wszyscy zajęli już miejsca i wniesiono jedzenie, chłopiec odprężył się nieco. Uznał, że wystarczy się trzymać wskazówek Silka; złożone niuanse oficjalnego przyjęcia już nie budziły w nim lęku. Toczące się wokół rozmowy były bardzo ceremonialne i

152

zupełnie niezrozumiałe, ale pomyślał, że będzie bezpieczny, byle tylko się nie odzywał i nie odrywał wzroku od talerza. Mimo to pochylił się ku niemu starszy szlachcic z pięknie ufryzowaną srebrzystą brodą. – Słyszałem, młody człowieku, że wiele ostatnio podróżowałeś – powiedział nieco protekcjonalnym tonem. – Jak stoją sprawy w królestwie? Garion spojrzał bezradnie na Silka. Co mam powiedzieć? – spytał ruchem palców. Powiedz, że stoją nie lepiej, ale i nie gorzej, niż można by oczekiwać w obecnej sytuacji, odpowiedział Silk. Garion powtórzył starannie. – No właśnie – rzekł stary szlachcic. – Tego się spodziewałem. Jesteś bardzo spostrzegawczy jak na tak młodego człowieka. Lubię rozmawiać z młodymi. Mają świeże poglądy. Kto to jest? – skinął Garion. Hrabia Seline. Męczący, stary nudziarz, ale bądź wobec niego uprzejmy. Tytułuj go: panie. – A co sądzisz o drogach? – dopytywał się hrabia. – Nie najlepsze, panie – odparł wspierany przez Silka Garion. – Normalne o tej porze roku, prawda? – W istocie – przyznał hrabia. – Wspaniały z ciebie chłopak. Dziwaczna, trójstronna rozmowa trwała, a Gariona zaczynał bawić zachwyt starego dżentelmena nad sugerowanymi przez Silka komentarzami. Wreszcie bankiet dobiegł końca i król powstał ze swego miejsca u szczytu stołu. – Teraz, drodzy przyjaciele – obwieścił – królowa Layla i ja chcielibyśmy spędzić nieco czasu jedynie z naszymi gośćmi. Prosimy o wybaczenie. Podał ramię cioci Pol, pan Wilk podsunął swoje pulchnej królowej i oddalili się ku drzwiom w tylnej części sali. Hrabia Seline uśmiechnął się serdecznie do Gariona, po czym spojrzał ponad stołem na Silka. – Nasza dyskusja sprawiła mi wielką przyjemność, książę Kheldarze – powiedział. – Owszem, jestem męczącym, starym nudziarzem, ale czasem przynosi to pewne korzyści, prawda? Silk zaśmiał się ponuro.

153

– Powinienem wiedzieć, że taki stary lis jak ty, panie, jest adeptem tajnej mowy. – Pozostałość zmarnowanej młodości. – Hrabia się roześmiał. – Pański uczeń jest bardzo zdolny, książę, ale mówi z dziwnym akcentem. – Było chłodno, gdy pobierał nauki, panie – wyjaśnił Silk. – Palce trochę nam zesztywniały. W wolnej chwili popracuję nad jego wymową. Stary szlachcic wydawał się niezwykle zadowolony, że udało mu się przechytrzyć Drasanina. – Świetny chłopak – mruknął, klepiąc Gariona po ramieniu, po czym odszedł, chichocząc pod nosem. – Od początku wiedziałeś, że rozumie – poskarżył się Garion. – Oczywiście. Drasański wywiad zna wszystkich adeptów naszej tajnej mowy. Opłaca się czasem dopuścić do przejęcia pewnych starannie dobranych informacji. Nie wolno jednak nie doceniać hrabiego Seline. Możliwe, że jest tak samo sprytny jak ja. A widziałeś, jak się cieszył, że nas przyłapał? – Zawsze stosujesz podstępy? – spytał Garion. Mówił z lekkim wyrzutem, ponieważ był przekonany, że właśnie on stał się obiektem żartu. – Chyba że naprawdę muszę z nich zrezygnować. – Silk się zaśmiał. – Tacy jak ja bez przerwy trenują oszukiwanie, nawet bez wyraźnej konieczności. Nasze życie zależy często od chytrości, więc stale musimy ją ćwiczyć. – To pewnie jesteś bardzo samotny – zauważył przebiegle Garion, posłuszny wewnętrznemu głosowi. – Nikomu nie możesz zaufać. – Raczej nie – przyznał Silk. – To gra, Garionie. I jesteśmy bardzo sprawnymi graczami, w każdym razie wtedy, gdy mamy ochotę pożyć długo. Znamy się nawzajem, bo wykonujemy rzadką profesję. Wygrane bywają wielkie, lecz po pewnym czasie wchodzimy do rozgrywki głównie dla radości pokonania innych. Ale faktycznie jesteśmy samotni. Wiedziemy czasem nieprzyjemne życie. Chociaż na ogół zabawne. Książę Nilden stanął przed nimi i skłonił się z szacunkiem. – Książę Kheldarze, jego królewska mość prosi cię wraz z chłopcem do swych apartamentów. Zechciejcie pójść za mną.

154

– Oczywiście. Chodźmy, Garionie. Komnaty króla okazały się skromniejsze od ozdobnych sal reprezentacyjnej części pałacu. Fulrach odłożył koronę, zdjął królewskie szaty i wyglądał teraz jak każdy inny Sendar w zwyczajnym ubraniu. Stał z boku i rozmawiał cicho z Barakiem. Pochłonięte dyskusją królowa Layla i ciocia Pol zajęły miejsca na sofie, Durnik zaś przystanął nieopodal i starał się jak najmniej rzucać w oczy. Pan Wilk stał przy oknie, a jego twarz przypominała gradową chmurę. – O, jest książę Kheldar – zauważył król. – Baliśmy się już, że ktoś napadł na ciebie i Gariona. – Drobny pojedynek z hrabią Seline, wasza wysokość – rzucił Silk lekceważąco. – Nie dosłownie, ma się rozumieć. – Bądź ostrożny – ostrzegł król. – Całkiem możliwe, że hrabia jest za chytry nawet dla kogoś obdarzonego twoim talentem. – Mam wiele szacunku dla tego starego łajdaka. – Drasanin się roześmiał. Król Fulrach spojrzał z obawą na pana Wilka, potem wyprostował ramiona i westchnął. – Sądzę, że pora przejść do mniej miłych tematów – oświadczył. – Laylo, zabaw naszych gości, gdy ja dam naszemu skrzywionemu przyjacielowi i damie szansę wyłajania mnie. Widzę wyraźnie, że nie zaznają radości, póki nie powiedzą mi kilku nieuprzejmych zdań w sprawie, w której w istocie wcale nie zawiniłem. – Oczywiście, kochanie – zgodziła się Layla. – Pospiesz się tylko i nie krzycz. Dzieci leżą w łóżkach i powinny już spać. Ciocia Pol wstała z sofy i wraz z gniewnym panem Wilkiem wyszli za królem do sąsiedniej komnaty. – O czym porozmawiamy? – zapytała uprzejmie Layla. – Polecono mi, wasza wysokość, przekazać wyrazy szacunku Porenn, królowej Drasni, gdyby zdarzyła się po temu okazja – odezwał się dwornie Silk. – I prośbę o list w niezwykle delikatnej materii. – Naturalnie. – Królowa Layla rozpromieniła się. – To kochane dziecko, za piękne i za słodkie dla tego tłustego, starego bandyty Rhodara. Mam nadzieję, że nie uczynił jej nieszczęśliwą. – Nie, wasza wysokość. Choć może to dziwić, Porenn kocha

155

mego wuja całym sercem. Jego rozpiera duma z tak pięknej i młodej żony. Z miłości całkiem oszalał. – Pewnego dnia, książę Kheldarze, i ty się zakochasz – stwierdziła królowa z lekkim uśmieszkiem. – Dwanaście królestw stanie wokół, by się natrząsać z upadku nieugiętego kawalera. Cóż to za sprawę chce ze mną omówić Porenn? – Chodzi o płodność, wasza królewska mość. – Chrząknął dyskretnie. – Królowa Porenn pragnęłaby obdarzyć mego wuja następcą tronu i potrzebuje rady. Świat cały z podziwem obserwuje twe dokonania w tej dziedzinie. Królowa Layla zarumieniła się pięknie i parsknęła śmiechem. – Zaraz do niej napiszę – obiecała. Garion tymczasem przemieszczał się niepostrzeżenie w stronę drzwi, przez które Fulrach wyprowadził ciocię Pol i pana Wilka. Nasłuchiwał pilnie, dla niepoznaki studiując z uwagą wiszący na ścianie gobelin. Już po chwili dobiegły go znajome głosy. – Co znaczą te wszystkie głupstwa, Fulrachu? – mówił pan Wilk. – Nie osądzaj mnie zbyt pospiesznie, czcigodny – próbował go uspokoić król. – Zdarzyły się pewne rzeczy, o których możesz nie wiedzieć. – Wiem o wszystkim, co się zdarza. – A czy wiesz, że gdyby przeklęty się zbudził, jesteśmy zupełnie bezbronni? To, co miało nad nim władzę, zostało skradzione zza tronu Rivańskiego Króla. – Szczerze mówiąc, podążałem właśnie śladem złodzieja, gdy twój dzielny kapitan Brendig przerwał moje poszukiwania. – Przykro mi, ale i tak nie dojechałbyś daleko. Wszyscy królowie Alorii szukają cię już od trzech miesięcy. Twój portret, nakreślony przez najznakomitszych artystów, znajduje się w rękach wszystkich ambasadorów, agentów i urzędników pięciu królestw Północy. Ścigano cię od wyjazdu z Darine. – Jestem zajęty, Fulrachu. Przekaż władcom Alornów, żeby mi dali spokój. Dlaczego tak nagle zainteresowali się moimi podróżami? – Chcą się z tobą naradzić – wyjaśnił król. – Alornowie gotują się do wojny i nawet w Sendarii trwa dyskretna mobilizacja. Jeśli przeklęty powstanie teraz, jesteśmy zgubieni. Moc, którą

156

skradziono, można wykorzystać, by go obudzić. A jego pierwszym posunięciem będzie atak na Zachód. Wiesz o tym, Belgaracie. Wiesz także, że do powrotu Rivańskiego Króla Zachód nie ma właściwie obrony. Garion drgnął gwałtownie i zamrugał, potem pochylił się i zbadał jakiś szczegół gobelinu, próbując ukryć nagłe wzburzenie. Imię, które wymówił król Fulrach, nie mogło brzmieć: Belgarath. Belgarath to przecież legenda, postać z bajki. – Powiedz tylko królom Alornów, że ścigam złodzieja – polecił pan Wilk. – I nie mam czasu na rady. Jeśli zostawią mnie w spokoju, powinienem go dogonić, zanim zdąży narobić szkód. – Nie kuś losu, Fulrachu – wtrąciła ciocia Pol. – Ingerujesz w nasze sprawy, a to kosztuje czas, na którego stratę nie możemy sobie pozwolić. Chyba się na ciebie pogniewam. – Lady Polgaro, znam twą potęgę, nie mam jednak wyboru – powiedział stanowczym tonem król, a Garion znowu podskoczył. – Wiąże mnie słowo, że odstawię was do Val Alorn, do władców Alorii. Król nie może złamać słowa danego innym królom. W komnacie zapadła cisza, a rozszalałe myśli podsuwały Garionowi dziesiątki rozmaitych interpretacji. – Nie jesteś złym człowiekiem, Fulrachu – stwierdził pan Wilk. – Może nie tak mądrym, jak bym pragnął, ale dobrym. Nie podniesiemy na ciebie ręki ani ja, ani moja córka. – Mów za siebie, Stary Wilku – rzuciła gniewnie ciocia Pol. – Nie, Polgaro. Jeśli musimy znaleźć się w Val Alorn, ruszajmy jak najprędzej. Im szybciej wyjaśnimy wszystko Alornom, tym szybciej przestaną nam przeszkadzać. – Moim zdaniem na starość tracisz zdrowy rozsądek, ojcze – rzekła ciocia Pol. – Nie mamy czasu na wycieczkę do Val Alorn. Fulrach może im wszystko wytłumaczyć. – To nic nie da, lady Polgaro – stwierdził smutno król. – Jak słusznie zauważył twój ojciec, nie uchodzę za przesadnie mądrego. Królowie Alornów nie zechcą mnie słuchać. Jeśli teraz odjedziecie, poślą kogoś takiego jak Brendig, by schwytał was ponownie. – Ten nieszczęsny człowiek może nagle stwierdzić, że resztę swych lat przeżyje jako ropucha. Albo rzodkiewka. – Dość tego, Pol – przerwał pan Wilk. – Czy statek czeka,

157

Fulrachu? – Stoi przy północnym nabrzeżu. Statek z Chereku, przysłany przez króla Anhega. – Doskonale. Jutro więc popłyniemy do Chereku. Jak się wydaje, muszę tępym Alornom zwrócić uwagę na kilka kwestii. Ruszasz z nami? – Nie mam wyboru. Narada ma być ogólna, a ta historia dotyczy także Sendarii. – Jeszcze z tobą nie skończyłam, Fulrachu – zagroziła ciocia Pol. – Daj spokój, Pol – uspokoił ją pan Wilk. – Robi to, co jego zdaniem jest słuszne. Wyjaśnimy wszystko w Val Alorn. Garion drżał cały, odstępując od drzwi. Sendarskie wychowanie nauczyło go sceptycyzmu i nie potrafił nawet myśleć o takich absurdach. Jednak nie bez trudu zmusił się, by bez uprzedzeń rozważyć całą ideę. Czy pan Wilk naprawdę był Belgarathem Czarodziejem, człowiekiem żyjącym od ponad siedmiu tysięcy lat? Czy ciocia Pol naprawdę była jego córką, żyjącą niewiele krócej? Wszystkie skrawki informacji, tajemnicze napomknienia i półprawdy nagle złożyły się w całość. Silk miał rację: nie mogła być jego ciotką. Teraz Garion był już całkowitym sierotą. Sam na świecie, bez przodków ani więzów krwi, których mógłby się uchwycić. Rozpaczliwie zapragnął powrotu do domu, na farmę Faldora, gdzie zatonąłby w bezmyślnym mroku spokoju, bez czarodziejów, niezwykłych poszukiwań ani niczego, co przypominałoby mu ciocię Pol i okrutne kłamstwa, jakimi zmarnowała mu życie.

158

Część druga CHEREK

159

160

Rozdział XII O pierwszym brzasku przejechali cichymi ulicami Sendaru do portu, gdzie czekał statek. Wczorajsze dworskie stroje zostały odłożone i dzisiaj wszyscy włożyli zwykłe ubrania. Nawet król Fulrach i hrabia Seline nosili skromną odzież i przypominali podróżujących w interesach, średnio zamożnych Sendarów. Królowa Layla miała zostać w domu, ale wyruszyła z nimi i jechała teraz obok męża, mówiąc coś do niego gorączkowo. Widać było, że zaraz wybuchnie płaczem. Całą grupę eskortowali żołnierze okryci płaszczami dla ochrony przed zimnem i ostrym, chłodnym wiatrem od morza. Na końcu ulicy prowadzącej z pałacu do portu kamienne nabrzeża Sendaru wcinały się w burzliwe wody. Tam, kołysząc się i szarpiąc cumy, czekał okręt. Długi, wąski kadłub ze wzniesionym wysoko dziobem nie ukoił lęku Gariona przed pierwszą w życiu morską podróżą. Na pokładzie byli żeglarze o dzikim wyglądzie, brodaci i odziani w podarte futrzane kubraki. Jeśli nie liczyć Baraka, to pierwsi Cherekowie, jakich zobaczył chłopiec. Sprawiali wrażenie ludzi, na których absolutnie nie można polegać. – Barak! – wrzasnął krzepki mężczyzna z połowy wysokości masztu. Zsunął się po pionowej niemal linie na pokład i przeskoczył na nabrzeże. – Greldik! – ryknął Barak i chwycił go w niedźwiedzi uścisk. – Jak się zdaje, lord Barak zna już naszego kapitana – zauważył hrabia Seline. – I to właśnie jest niepokojące. – Silk się skrzywił. – Liczyłem na trzeźwego, rozsądnego marynarza w średnim wieku, lubiącego spokój. W ogóle nie przepadam za statkami i podróżami morskimi. – Słyszałem, że kapitan Greldik to jeden z najlepszych żeglarzy

161

w Chereku – zapewnił go hrabia. – Panie... – Silk zmierzył go zbolałym wzrokiem. – Definicje Chereków bywają mylące. Z kwaśną miną obserwował, jak Barak i Greldik wznoszą toast za spotkanie piwem, które przyniósł im z okrętu uśmiechnięty marynarz. Królowa Layla zsiadła z konia i objęła ciocię Pol. – Uważaj na mego biednego męża, Pol – poprosiła z niewyraźnym uśmiechem. – Chroń go przed Alornami, bo inaczej ci brutale namówią go do czegoś nierozsądnego. – Dobrze, będę go pilnować – zapewniła ciocia Pol. – Daj spokój, Laylo – wtrącił zakłopotany Fulrach. – Jestem dorosłym mężczyzną. Pulchna królowa otarła oczy. – Przyrzeknij, że będziesz się ciepło ubierał. Nie siedź po nocach i nie pij z Anhegiem. – Wyjeżdżamy w poważnych sprawach. Nie będzie na to czasu. – Za dobrze znam Anhega. – Królowa pociągnęła nosem. Stanęła przed panem Wilkiem, wspięła się na palce i ucałowała zarośnięty policzek. – Kochany Belgaracie, kiedy to wszystko już się skończy, obiecaj, że wrócicie z Pol na dłużej. – Obiecuję, Laylo – rzekł z powagą Wilk. – Zaczyna się odpływ, królu – wtrącił Greldik. – I statek się niecierpliwi. Królowa jęknęła, zarzuciła ręce na szyję Fulracha i wtuliła twarz w jego ramię. – Daj spokój – prosił Fulrach niepewnie. – Jeśli nie odjedziesz natychmiast, rozpłaczę się tutaj, przy wszystkich. Nabrzeże było śliskie, a smukły okręt Chereków kołysał się i podskakiwał na krótkiej fali. Wąski trap, po którym musieli przejść, wznosił się i opadał niebezpiecznie, zdołali jednak bez wypadku dotrzeć na pokład. Marynarze rzucili cumy i zajęli miejsca przy wiosłach. Okręt szybko wyminął kotwiczące w pobliżu solidne, szerokie statki kupieckie. Królowa Layla stała niepocieszona na brzegu, otoczona oddziałem żołnierzy. Pomachała kilka razy, a potem patrzyła z uniesioną dzielnie głową.

162

Kapitan Greldik zajął miejsce przy rudlu. Skinął muskularnemu, krępemu wojownikowi, który na ten znak zsunął skrawek materiału ze skórzanego bębna i zaczął wybijać powolny rytm dla wioślarzy. Okręt skoczył do przodu, wypływając na otwarte morze. Poza osłoną portu fale urosły tak, że okręt przestał się kołysać, tylko spadał z grzbietu jednej na następną. Długie wiosła zanurzane w rytm posępnego bębnienia pozostawiały na powierzchni niewielkie wiry. Morze było ołowianoszare. Ośnieżony brzeg Sendarii przesuwał się z prawej burty, martwy i pusty. Drżący z zimna Garion skrył się w osłoniętym kąciku w pobliżu wysokiego dziobu. Życie rozpadło mu się w gruzy. Sam pomysł, że pan Wilk jest Belgarathem, a ciocia Pol – Polgarą, to naturalnie bzdura. Był jednak przekonany, że przynajmniej część tych domysłów jest prawdą. Ona nie jest Polgarą, ale nie jest też jego ciotką. Starał się nie patrzeć w jej stronę i nie odzywał się do nikogo. Przydzielono im ciasne kajuty na rufie. Pan Wilk długo siedział pogrążony w rozmowie z królem Fulrachem i hrabią Seline. Garion dyskretnie obserwował starca, którego srebrzyste włosy i krótko przycięta broda jaśniały w blasku kaganka zawieszonego na niskiej belce stropu. Wilk wyglądał tak samo jak zawsze i po pewnym czasie Garion odwrócił się w koi i zasnął. Następnego dnia minęli przylądek Sendarii i gnani sprzyjającym wiatrem ruszyli na północny wschód. Rozwinięto żagiel, wioślarze mogli odpocząć. Garion wciąż zmagał się ze swym problemem. Trzeciego dnia wiał sztormowy wiatr i było bardzo zimno. Takielunek trzeszczał pod warstewką lodu, a krople marznącego deszczu z sykiem wpadały do morza. – Jeśli to się nie zmieni, w przesmyku czeka nas ciężka przeprawa – stwierdził Barak, marszcząc mokre czoło. – W czym? – spytał Durnik niespokojnie. Właśnie dochodził do siebie po kolejnym ataku morskiej choroby i był trochę nerwowy. – Przesmyk Chereku – wyjaśnił Barak. – To cieśnina szerokości około mili, pomiędzy północnym krańcem Sendarii a południowym czubkiem półwyspu Cherek. Martwa fala, wiry i

163

tego typu rzeczy. Nie ma się czego obawiać, Durniku. To dobry statek, a Greldik zna wszystkie sekrety żeglugi. Może trochę rzucać, ale nic nam nie grozi. Chyba że będziemy mieli pecha. – Czarujące sformułowanie – wtrącił stojący niedaleko Silk. – Od trzech dni usiłuję nie myśleć o przesmyku. – Naprawdę jest taki niebezpieczny? – spytał kowal słabym głosem. – Staram się nigdy nie przepływać go na trzeźwo. – Powinieneś bardziej cenić przesmyk, drogi Silku – Barak się zaśmiał. – Nie dopuszcza Imperium Tolnedry do zatoki Cherek. Gdyby nie on, cała Drasnia byłaby już prowincją imperium. – Uznaję jego polityczne znaczenie – powiedział Silk. – Osobiście jednak wolałbym już nigdy go nie oglądać. Następnego dnia rzucili kotwicę przy skalistym wybrzeżu północnej Sendarii i czekali na przypływ. We właściwym czasie prądy osłabły, zmieniły kierunek, wody Morza Wiatrów podniosły się i runęły do przesmyku, podnosząc poziom zatoki Cherek. – Poszukaj czegoś solidnego, czego mógłbyś się trzymać, Garionie – poradził Barak, gdy Greldik kazał podnieść kotwicę. – Przy tylnym wietrze przejście może być bardzo ciekawe. Odszedł wąskim pokładem, błyskając zębami w uśmiechu. Garion wiedział, że postępuje głupio, ruszając za rudobrodym olbrzymem w stronę dziobu. Jednak cztery dni samotnych zmagań z problemem, który nie chciał się poddać żadnej logice, wprawiły go w wojowniczy nastrój. Barak zaśmiał się i potężnie klepnął Gariona w ramię. – Dzielny chłopak – orzekł z aprobatą. – Staniemy razem i nie ugniemy się przed żywiołem. Garion postanowił nie odpowiadać. Wiatr i przypływ dodawały im prędkości, więc okręt Greldika dosłownie przeleciał przez cieśninę, dygocąc na wysokiej fali. Lodowaty pył wodny kłuł ich twarze i wpółoślepiony Garion nie dostrzegł gigantycznego wiru w samym środku przesmyku, dopóki nie znaleźli się tuż przy nim. Zdawało mu się, że słyszy potężny ryk, więc przetarł oczy akurat na czas, by zobaczyć, jak wir rozwiera się przed dziobem. – Co to jest?! – wrzasnął, przekrzykując szum.

164

– Wielki Maelstrom! – odkrzyknął Barak. – Trzymaj się! Maelstrom był tak rozległy jak cała wioska Gralt Górne i opadał w spienioną, zasnutą wodnym pyłem otchłań niewyobrażalnie daleko w dole. Greldik, zamiast prowadzić okręt jak najdalej od wiru, sterował wprost ku niemu. – Co on robi?! – wrzasnął Garion. – Na tym polega sekret żeglugi przesmykiem! – ryknął Barak. – Okrążymy Maelstrom dwa razy, by zyskać właściwą prędkość. Jeśli okręt się nie rozpadnie, wystrzeli jak kamień z procy. Przeskoczymy kłębowisko fal za Maelstromem, zanim zdołają nas zatrzymać i ściągnąć z powrotem. – Jeśli okręt nie... co?! – Zdarza się, że okręt w Maelstromie zostaje rozerwany – wyjaśnił Barak. – Nie martw się, chłopcze. To rzadkie wypadki, a okręt Greldika wygląda na solidny. Okręt opadł groźnie dziobem w zewnętrzną krawędź Maelstromu i przemknął dwukrotnie wokół ogromnego wiru, a wioślarze gorączkowo zginali grzbiety w rytm coraz szybszych uderzeń bębna. Wicher uderzał w twarz Gariona, który przywarł do żelaznego pierścienia, odwracając wzrok od spienionej, rozwartej w dole paszczy. Aż wreszcie wyrwali się na wolność i przemknęli jak kamień przez niespokojne wody poza Maelstromem. Wiatr świszczący w olinowaniu niemal tamował oddech. Po chwili okręt zwolnił w kłębowisku niewielkich wirów, lecz rozpęd, jaki nadał mu Maelstrom, przeniósł go na spokojne wody zatoki po stronie Sendarii. Barak rechotał z uciechy i ścierał z brody morską pianę. – I co, chłopcze? – zapytał. – Jak ci się podoba Przesmyk Chereku? Garion nie był pewny głosu. Nie odpowiedział więc, koncentrując uwagę na odrywaniu zdrętwiałych palców od żelaznego pierścienia. Od strony rufy rozległ się znajomy głos. – Garionie! – Wpakowałeś mnie w kłopoty, a teraz sobie pójdziesz – mruknął z urazą chłopiec, zapominając, że stanął na dziobie wyłącznie z własnej inicjatywy.

165

Ciocia Pol zgryźliwie zwróciła Barakowi uwagę na jego brak odpowiedzialności, po czym zajęła się Garionem. – A więc? – spytała. – Czekam. Może ty mi to wyjaśnisz? – Barak nic nie zawinił – powiedział Garion. – To był mój pomysł. Dlaczego właściwie obaj mają mieć kłopoty? – Rozumiem. A skąd ci przyszedł do głowy? Niepewność i przeżyty ostatnio zawód odebrały mu rozwagę. – Miałem na to ochotę – oznajmił wyzywająco. Po raz pierwszy w życiu stanął świadomie na granicy otwartego buntu. – Słucham? – Miałem ochotę – powtórzył. – Co za różnica, czemu to zrobiłem. I tak mnie ukarzesz. Ciocia Pol zesztywniała, a jej oczy błysnęły groźnie. Siedzący nieopodal pan Wilk zachichotał. – Co w tym śmiesznego? – rzuciła do niego ze złością. – Może mnie pozwolisz załatwić tę sprawę, Pol? – Sama sobie poradzę. – Ale źle sobie poradzisz, Pol. Nawet bardzo źle. Zbyt łatwo wpadasz w gniew i masz za ostry język. On nie jest już dzieckiem. Jeszcze nie mężczyzną, ale już nie dzieckiem. Ten problem należy rozwiązać w bardzo szczególny sposób. Zajmę się tym. – Wstał. – Będę się upierał, Pol. – Co? – Nalegam. – Jak chcesz – oświadczyła lodowato, odwróciła się i odeszła. – Siadaj, Garionie – poprosił Wilk. – Dlaczego jest taka niedobra? – poskarżył się chłopiec. – Wcale nie. Gniewa się, bo ją przestraszyłeś. Nikt nie lubi, kiedy go straszą. – Przykro mi. – Garionowi było wstyd za siebie. – Mnie nie musisz przepraszać. Ja się nie bałem. – Wilk spojrzał na chłopca przenikliwie. – Co cię gnębi? – Nazywają cię Belgarathem – odparł Garion, jakby to wszystko tłumaczyło. – A ją Polgarą. – I co? – Przecież to niemożliwe. – Rozmawialiśmy chyba o tym. Bardzo dawno temu.

166

– Czy jesteś Belgarathem? – spytał otwarcie Garion. – Niektórzy tak właśnie o mnie mówią. Co za różnica? – Przykro mi – oświadczył Garion. – Ale ja w to nie wierzę. – W porządku. – Wilk wzruszył ramionami. – Nie musisz, jeśli nie masz ochoty. A jaki to ma związek z tym, że byłeś niegrzeczny dla ciotki? – Po prostu... – Zawahał się. – No... Desperacko pragnął zadać panu Wilkowi najważniejsze, tragiczne pytanie. Choć jednak był przekonany, że między nim a ciocią Pol nie istnieją żadne więzy pokrewieństwa, nie potrafił znieść myśli, że podejrzenie zostanie ostatecznie i nieodwołalnie potwierdzone. – Nurtuje cię niepokój – zauważył starzec. – Zgadza się? Nic nie jest takie, jak być powinno. I złościsz się na ciotkę, obarczasz się winą za taki stan rzeczy. – W twojej wersji wydaje się to dziecinne. – Garion zarumienił się lekko. – A nie jest? Zarumienił się jeszcze bardziej. – To jest twój problem, chłopcze. Naprawdę uważasz, że to w porządku, kiedy z tego powodu sprawiasz innym przykrość? – Nie – przyznał Garion ledwie słyszalnym głosem. – Twoja ciotka i ja jesteśmy, jacy jesteśmy – powiedział cicho Wilk. – Ludzie opowiadają o nas różne bzdury, ale to nie ma większego znaczenia. Pewne sprawy trzeba załatwić i my właśnie mamy taki cel. Nic innego się nie liczy. Nie utrudniaj życia ciotce tylko dlatego, że świat nie do końca odpowiada twoim oczekiwaniom. To nie tylko dziecinne, ale i niegrzeczne, a przecież nie jesteś złym chłopcem. A teraz naprawdę sądzę, że winien jej jesteś przeprosiny. Co ty na to? – Chyba tak – przyznał Garion. – Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać. Na twoim miejscu bym nie zwlekał. Nie uwierzysz, jak długo Pol potrafi się gniewać. – Uśmiechnął się nagle. – Jest na mnie zła, odkąd pamiętam, już tak długo, że wolę o tym nie myśleć. – Zaraz sprawę załatwię. – Doskonale. Garion wstał i zdecydowanym krokiem podszedł do cioci Pol,

167

zapatrzonej w burzliwe wody – Ciociu Pol... – zaczął. – Słucham. – Przepraszam. Nie miałem racji. Odwróciła się i spojrzała na niego z powagą. – Tak – powiedziała. – Nie miałeś racji. – Już nie będę cię gniewać. Roześmiała się ciepło i przejechała palcami po jego zmierzwionych włosach. – Nie składaj obietnic, których nie możesz dotrzymać, kochanie – odparła, objęła go i znowu wszystko było jak dawniej. Gdy uspokoiły się wściekłe fale, żeglowali na północ wzdłuż okrytego śniegiem wschodniego wybrzeża półwyspu Cherek w stronę pradawnego miasta będącego ojczyzną wszystkich Alornów: Algarów i Drasan, Chereków i Rivan. Wiatr był chłodny, a ciemne niebo groziło chmurami, lecz końcowa część podróży minęła bez przygód. Po trzech dniach okręt wpłynął do portu Val Alorn i przycumował do oszronionego nabrzeża. Val Alorn nie przypominało żadnego sendarskiego miasta. Mury i budowle były tu tak stare, że wyglądały jak naturalne formacje skalne. Śnieg zalegał wąskie, kręte uliczki, a za miastem, na tle mrocznego nieba, majaczyły wysokie białe góry. W porcie czekało kilka sań z woźnicami o dzikim wyglądzie. Kosmate konie niecierpliwie stukały kopytami o ubity śnieg. W saniach były futra i Garion natychmiast otulił się po szyję, czekając, aż Barak zakończy pożegnania z Greldikiem i jego załogą. – Jedziemy – polecił wreszcie woźnicy, wspinając się na sanie. – Zobaczymy, czy potrafisz dogonić tamtych. – Gdybyś tyle nie gadał, nie wyprzedziliby nas tak bardzo, lordzie Barak – odparł kwaśno woźnica. – Chyba masz rację – przyznał Barak. Woźnica burknął coś, trzasnął batem nad końskimi zadami i sanie ruszyły ulicą. Pozostałe zdążyły już zniknąć z oczu. Okryci futrami wojownicy Chereków zataczali się na wąskich uliczkach, a wielu z nich wrzeszczało, pozdrawiając przejeżdżającego Baraka. Na którymś rogu woźnica musiał zahamować, gdyż dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn, mimo ostrego mrozu rozebranych do pasa, przewracało się w śniegu na

168

środku ulicy, a tłum gapiów dopingował ich okrzykami – Typowa rozrywka – wyjaśnił Garionowi Barak. – Zimą w Val Alorn jest nudno. – Co jest przed nami? Pałac? – spytał chłopiec. Barak pokręcił głową. – Świątynia Belara. Niektórzy twierdzą, że Bóg Niedźwiedź jest tam obecny duchem. Nigdy go nie widziałem, więc trudno mi potwierdzić. Zapaśnicy stoczyli się z drogi i można było jechać dalej. Na stopniach świątyni stała stara kobieta okryta podartą suknią. Jej siwe włosy wiły się na wietrze. W dłoni ściskała długą laskę. – Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku! – zawołała chrapliwie. – Twoja zguba już czeka. – Zatrzymaj sanie – warknął do woźnicy Barak, odrzucił futro i zeskoczył na ziemię. – Martje! – huknął na staruchę. – Zakazano ci włóczyć się tutaj. Jeśli powiem Anhegowi, że byłaś nieposłuszna, każe kapłanom świątyni spalić cię jako czarownicę. Kobieta zarechotała, a Garion zadrżał, widząc, że jej oczy są mlecznobiałe i martwe. – Ogień nie tknie starej Martje. – Zaśmiała się piskliwie. – Nie taka zguba jest jej pisana. – Dość już tych zgub – rzekł Barak. – Wynoś się ze świątyni. – Martje widzi to, co widzi. Nosisz znak zguby, Baraku. Kiedy nadejdzie, wspomnisz słowa starej Martje. Zdawało się, że spogląda w stronę sań, choć mleczne oczy nie mogły nic zobaczyć. Wyraz jej twarzy zmienił się nagle ze złośliwej uciechy w niezwykłe zaskoczenie. – Bądź pozdrowiony, największy z władców – zakrakała, kłaniając się nisko. – Kiedy obejmiesz dziedzictwo, pamiętaj, że stara Martje powitała cię pierwsza. Skoczył ku niej, rycząc ze złości, ale odkuśtykała pospiesznie, stukając laską o stopnie. – O co jej chodziło? – zapytał Garion, gdy Barak podszedł do sań. – To wariatka. – Był blady z wściekłości. – Zawsze kręci się koło świątyni, żebrze i straszy swoim bełkotem naiwne gosposie.

169

Gdyby Anheg miał choć odrobinę rozsądku, już dawno wypędziłby ją z miasta albo spalił. – Wspiął się do sań. – Jedźmy – rzucił woźnicy. Kiedy pędzili przed siebie, Garion spojrzał jeszcze przez ramię, ale nie dostrzegł już ślepej staruchy.

170

Rozdział XIII Pałac Anhega, króla Chereku, był ponurą budowlą wzniesioną niedaleko centrum Val Alorn. Ze środkowej części wyrastały we wszystkich kierunkach szerokie skrzydła, z których wiele rozpadało się w gruzy, a okna bez szyb patrzyły w otwarte niebo przez zapadnięte dachy. O ile Garion mógł to ocenić, pałac budowano bez żadnego planu. Sprawiał wrażenie, jakby się rozrastał przez ponad trzy tysiące lat panowania królów Chereku. – Dlaczego jest taki pusty i zniszczony? – zapytał chłopak, gdy sanie skręciły na ośnieżony dziedziniec. – Jedni królowie budują, a inni pozwalają, by to popadło w ruinę – odparł zwięźle Barak. – Tak już jest z królami. Spotkanie ze ślepą staruchą wprawiło go w bardzo ponury nastrój. Pozostali zdążyli już wysiąść i czekali na dziedzińcu. – Za długo nie było cię w domu, skoro potrafisz się zgubić w drodze z portu do pałacu – stwierdził z ironią Silk. – Zatrzymano nas – mruknął Barak. Potężne, okute wrota u szczytu prowadzących do pałacu szerokich schodów otworzyły się, jakby ktoś wewnątrz czekał, aż wszyscy dotrą na miejsce. Stanęła w nich kobieta z długimi warkoczami barwy lnu, w ciemnoszkarłatnym płaszczu obszytym cennym futrem. Spojrzała na nich badawczo. – Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku, jarlu Trellheimu i mój małżonku – powitała go formalnie. Twarz Baraka stała się jeszcze bardziej ponura. – Witaj, Merel – rzucił oschle. – Król Anheg wyraził zgodę, bym wyszła ci na spotkanie, co jest mym prawem i obowiązkiem. – Zawsze solennie wypełniałaś swe obowiązki, Merel. Gdzie

171

moje córki? – W Trellheimie, panie. Uznałam, że nie powinny podróżować tak daleko w porze mrozów. – W jej głosie zabrzmiała nuta złośliwości. – Rozumiem – westchnął Barak. – Panie mój, czy popełniłam błąd? – Dajmy temu spokój. – Jeśli ty i twoi goście jesteście gotowi, panie, poprowadzę was do sali tronowej. Barak wszedł na schody, dość pospiesznie i oficjalnie uścisnął żonę, po czym razem zniknęli za drzwiami. – Tragedia! – Hrabia Seline pokręcił głową, gdy wszyscy wspinali się do pałacu. – Ależ skąd – zaprzeczył Silk. – Wreszcie Barak dostał, czego chciał, prawda? – Jesteś człowiekiem okrutnym, książę Kheldarze. – Wcale nie. Jestem tylko realistą. Przez te wszystkie lata Barak tęsknił za Merel i wreszcie ją spotkał. Cieszę się, widząc, że taką stałość uczuć spotyka nagroda. Hrabia Seline westchnął tylko. Oddział żołnierzy w kolczugach eskortował ich przez labirynt korytarzy, w górę po szerokich schodach i w dół po wąskich, coraz dalej w głąb kamiennego kopca. – Zawsze podziwiałem architekturę Chereku – oświadczył Silk ironicznie. – Jest pełna niespodzianek. – Rozbudowa pałacu dawała jakieś zajęcie słabym władcom – zauważył król Fulrach. – Całkiem niezły pomysł. W Sendarii źli królowie poświęcają zwykle wiele czasu projektom brukowania ulic, ale w Val Alorn wyłożono je brukiem już tysiące lat temu. – To zawsze stanowiło problem, wasza wysokość. – Silk się roześmiał. – Jak powstrzymać złych władców od robienia głupstw. – Książę Kheldarze, nie życzę twemu wujowi nic złego – rzekł Fulrach – ale uważam, że byłoby interesujące, gdyby zupełnie przypadkiem przypadł ci tron Drasni. – Błagam! – Silk zadrżał z udawanego strachu. – Niech wasza wysokość nawet o tym nie wspomina! – I żona – dodał złośliwie hrabia Seline. – Książę stanowczo

172

potrzebuje małżonki. – To jeszcze gorsze! Sala tronowa króla Anhega była wysoko sklepioną komnatą z wielkim paleniskiem pośrodku kamiennej podłogi. Całe belki trzaskały w nim i płonęły jasno. W przeciwieństwie do zdobnej gobelinami sali króla Fulracha, tutaj ściany były nagie, a pochodnie dymiły w osadzonych w murze żelaznych pierścieniach. Ludzie stojący przy ogniu nie byli eleganckimi dworakami jak u Fulracha, lecz brodatymi wojownikami w błyszczących kolczugach. Na krańcu sali stało pięć tronów, nad każdym zwisał proporzec. Cztery były zajęte, a trzy kobiety o królewskich postawach rozmawiały w pobliżu. – Fulrach, król Sendarii! – obwieścił jeden z żołnierzy eskorty, uderzając drzewcem włóczni o posypaną sitowiem kamienną podłogę. – Bądź pozdrowiony, Fulrachu! – zawołał potężny czarnobrody mężczyzna, wstając. Nosił długą błękitną szatę, całą zmiętą i poplamioną. Włosy miał tłuste i nieuczesane, a na nich złotą koronę wgniecioną w paru miejscach, z ułamanym jednym wierzchołkiem. – Bądź pozdrowiony, Anhegu – odparł król Sendarów i skłonił się lekko. – Miejsce twe czeka, Fulrachu – oznajmił Anheg, wskazując proporzec Sendarii nad pustym tronem. – Królowie Alorii z radością przyjmą w swej radzie mądrość króla Sendarii. Wzniosły, archaiczny język wywarł na Garionie niezwykłe wrażenie. – Silku, który król jest którym? – szepnął Durnik, gdy zbliżali się do tronów. – Ten gruby w czerwonej szacie, z reniferem na proporcu, to mój wuj, Rhodar z Drasni. Ten z pociągłą twarzą pod proporcem z koniem to Cho-Hag z Algarii. Wysoki ponurak ubrany na szaro, bez korony, który siedzi pod banderą z mieczem, to Brand, Strażnik Rivy. – Brand? – przerwał zdziwiony Garion, wspomniawszy opowieść o bitwie pod Vo Mimbre. – Wszyscy Strażnicy Rivy noszą imię Branda – wyjaśnił Silk. Król Fulrach pozdrowił zebranych w podniosłym stylu, który

173

zdawał się tu obowiązywać, po czym zajął miejsce pod zielonym proporcem ze złotym snopem pszenicy – godłem Sendarii. – Bądź pozdrowiony, Belgaracie, uczniu Aldura! – zawołał Anheg. – I ty, pani Polgaro, godna najwyższych zachwytów córko nieśmiertelnego Belgaratha. – Nie ma czasu na takie ceremonie, Anhegu – stwierdził z przekąsem pan Wilk. Odrzucił płaszcz. – Po co wzywali mnie królowie Alorii? – Nie odbieraj nam tych drobnych przyjemności, czcigodny – wtrącił porozumiewawczo gruby władca Drasni. – Tak rzadko możemy udawać królów. To długo nie potrwa. Pan Wilk z niesmakiem pokręcił głową. Wtedy wystąpiła jedna z trzech kobiet o dostojnym wyglądzie, wysoka kruczowłosa piękność w wymyślnie wiązanej atłasowej czarnej sukni. Dygnęła przed Fulrachem i musnęła policzkiem jego twarz. – Wasza królewska mość, czynisz zaszczyt temu domowi swą obecnością. – Witaj, wasza wysokość – odparł Fulrach, z szacunkiem pochylając głowę. – Królowa Islena – mruknął Silk do Durnika i Gariona. – Żona Anhega. – Zmarszczył nos, powstrzymując śmiech. – Zwróćcie uwagę, jak powita Polgarę. Królowa skłoniła się głęboko przed panem Wilkiem. – Boski Belgaracie! – Jej dźwięczny głos wibrował szacunkiem. – Nieszczególnie boski, Isleno – wtrącił sucho starzec. – Nieśmiertelny synu Aldura – mówiła dalej, ignorując jego słowa. – Najpotężniejszy czarodzieju świata. Mój skromny dom drży od straszliwej potęgi, którą wnosisz w jego progi. – Piękna przemowa, Isleno – stwierdził Wilk. – Trochę nieprecyzyjna, ale naprawdę wspaniała. Królowa stanęła przed ciocią Pol. – Przesławna siostro – zaintonowała. – Siostro? – spytał zaskoczony Garion. – To mistyczka – odparł cicho Silk. – Trochę bawi się magią i uważa za czarodziejkę. Patrz. Królowa wyszukanym gestem wydobyła skądś zielony klejnot i wręczyła cioci Pol.

174

– Trzymała go w rękawie – szepnął Silk radośnie. – Królewski to dar, Isleno – rzekła ciocia Pol dziwnie zduszonym głosem. – Wybacz, że tym tylko mogę ci się odwdzięczyć. Podała królowej pąsową różę. – Skąd ją wzięła? – zdumiał się Garion. Silk mrugnął do niego porozumiewawczo. Królowa z wahaniem przyjęła różę, objęła palcami i zbliżyła do twarzy. Rumieniec odpłynął z jej policzków, oczy rozszerzyły się, a dłonie zadrżały. Wystąpiła druga królowa, niewysoka blondynka o pięknym uśmiechu. Bez ceremonii ucałowała Fulracha i pana Wilka, po czym ciepło objęła ciocię Pol. Ta przyjaźń zdawała się szczera i nie na pokaz. – Porenn, królowa Drasni. W głosie Silka zabrzmiała dziwna nuta. Garion zdziwiony dostrzegł na jego twarzy cień goryczy. W tej krótkiej chwili, tak wyraźnie, jakby nagle oświeciło go jaskrawe światło prawdy, zrozumiał powody dziwnego niekiedy zachowania przyjaciela. Współczucie ścisnęło mu gardło. Trzecia królowa, Silar z Algarii, przywitała króla Fulracha, pana Wilka i ciocię Pol kilkoma słowami wypowiedzianymi cichym głosem. – Czy Strażnik Rivy nie jest żonaty? – Durnik rozejrzał się za czwartą królową. – Miał żonę – odparł Silk, wciąż wpatrzony w Porenn. – Zmarła kilka lat temu. Zostawiła mu czterech synów. Barak, ponury i bardzo zły, wkroczył do sali i podszedł do tronu Anhega. – Witaj w domu, kuzynie – rzekł władca Chereku. – Już myślałem, że zgubiłeś drogę. – Sprawy rodzinne, Anhegu – odparł Barak. – Musiałem zamienić kilka słów z żoną. – Rozumiem. – Anheg wolał nie zgłębiać tematu. – Poznaliście już moich przyjaciół? – Jeszcze nie, lordzie Baraku – odpowiedział król Rhodar. – Załatwialiśmy zwyczajowe formalności – zachichotał, a jego wielki brzuch zatrząsł się mocno.

175

– Jestem pewien, że wszyscy znają hrabiego Seline – przedstawił Barak. – A to Durnik, kowal i dzielny człowiek. Chłopiec ma na imię Garion. Jest pod opieką pani Polgary. To naprawdę dobry dzieciak. – Moglibyśmy już przejść do rzeczy? – wtrącił pan Wilk niecierpliwie. Cho-Hag, król Algarów, odpowiedział dziwnie delikatnym głosem: – Azaliż świadom jesteś, Belgaracie, naszego nieszczęścia? Zaiste, w trudnej chwili zwracamy się do ciebie po radę. – Cho-Hagu, mówisz, jakbyś czytał marny arendzki epos – zirytował się Wilk. – Czy te zaisty i azaliże są naprawdę konieczne? Cho-Hag spojrzał z zakłopotaniem na Anhega. – Moja wina, Belgaracie – wyjaśnił z żalem Anheg. – Wyznaczyłem skrybów, by zapisali przebieg naszego spotkania. Cho-Hag przemawiał do historii, nie tylko do ciebie. – Korona króla zsunęła się trochę i zawisła niebezpiecznie nad uchem. – Historia jest bardzo tolerancyjna, Anhegu – odparł Wilk. – Nie musisz wywierać na niej wrażenia. I tak zapomni większość z tego, co mówimy. Spojrzał na Strażnika Rivy. – Może ty mi to wszystko wyjaśnisz bez nazbyt wielu upiększeń? – Obawiam się, że to moja wina, Belgaracie – odparł dźwięcznie szaro odziany Brand. – Przez moją niedbałość Apostata zdołał ujść z łupem. – Ten przedmiot sam siebie chroni, Brandzie – zauważył Wilk. – Na przykład ja nawet nie mogę go dotknąć. Znam złodzieja i wiem, że w żaden sposób nie mogłeś go powstrzymać od przybycia do Rivy. Bardziej mnie martwi, jak zdołał położyć ręce na tym przedmiocie i nie zginąć porażony jego mocą. Brand bezradnie rozłożył ręce. – Zbudziliśmy się pewnego ranka i tego przedmiotu nie było. Kapłani potrafili tylko odgadnąć imię złodzieja. Duch Boga Niedźwiedzia nie chciał powiedzieć nic więcej. Ponieważ wiedzieliśmy, kim jest, pilnowaliśmy, by nie wymawiać tego imienia ani imienia przedmiotu, który zabrał.

176

– To dobrze – pochwalił Wilk. – Ma sposoby, by wychwytywać słowa na wielkie odległości. Sam go tego uczyłem. – Wiemy o tym. Dlatego z trudem ułożyliśmy wiadomość dla ciebie. Nie przybyłeś do Rivy, a mój posłaniec nie wrócił, więc pomyślałem, że coś się stało. Wtedy rozesłaliśmy za tobą ludzi. – W takim razie z własnej winy jestem tutaj. – Wilk poskrobał brodę. – Wypożyczyłem twojego posłańca. Musiałem coś przekazać pewnym ludziom w Arendii. Chyba powinienem przewidzieć, co się stanie. Silk odchrząknął. – Mogę coś powiedzieć? – spytał. – Oczywiście, książę – zezwolił Anheg. – Czy rozsądnie czynimy, prowadząc tę dyskusję publicznie? Murgowie mają dość złota, by kupić sobie uszy w wielu pałacach, a Grolimowie potrafią swym kunsztem przechwycić myśli najwierniejszych wojowników. Nie można zdradzić tego, o czym się nie wie, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. – Nie tak łatwo przekupić wojowników Anhega – wtrącił Barak gniewnie. – A w Chereku nie ma Grolimów. – Jesteś równie pewien służby czy dziewek kuchennych? – zapytał Silk. – A Grolimów spotykałem już w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. – Jest jakiś sens w słowach mojego siostrzeńca. – Król Rhodar zamyślił się. – Drasnia dysponuje wiekowym doświadczeniem w zbieraniu informacji, a Kheldar należy do naszych najlepszych ludzi. Jeśli uważa, że nasze słowa mogą dotrzeć dalej, niż chcemy, rozsądek nakazuje go posłuchać. – Dzięki ci, wuju. – Silk się skłonił. – A czy ty, książę Kheldarze, potrafiłbyś przeniknąć do mojego pałacu? – spytał wyzywająco Anheg. – Już to robiłem, wasza królewska mość – odparł Silk skromnie. – Z dziesięć razy, może trochę więcej. Anheg uniósł brew i spojrzał pytająco na Rhodara. Władca Drasni chrząknął zmieszany. – To było dawno, Anhegu. Nic poważnego. Byłem po prostu ciekaw pewnego drobiazgu. To wszystko. – Wystarczyło zapytać – stwierdził z urazą Anheg. – Nie chciałem ci przeszkadzać. – Rhodar wzruszył ramionami.

177

– Zresztą tak jest zabawniej. – Przyjaciele – rzekł Fulrach. – Sprawa jest zbyt ważna, by narażać się na zdradę. Nadmierna ostrożność będzie lepsza od zbędnego ryzyka. Anheg zmarszczył brwi. – Dobrze, jeśli tak chcecie – uznał po chwili namysłu. – Porozmawiamy zatem w spokojniejszym miejscu. Kuzynie, zechcesz opróżnić starą halę króla Eldriga i ustawić straże w korytarzach wokół niej? – Natychmiast, Anhegu. – Barak z dziesiątką wojowników opuścił komnatę. Królowie powstali z tronów – wszyscy z wyjątkiem Cho-Haga. Szczupły wojownik, prawie tak wysoki jak Barak, z algarskim kosmykiem włosów na czubku wygolonej czaszki, podszedł i pomógł mu się podnieść. Garion spojrzał pytająco na Silka. – Choroba z dzieciństwa – powiedział cicho Drasanin. – Nogi ma tak słabe, że nie potrafi ustać bez pomocy. – Czy to mu nie utrudnia sprawowania władzy? – Algarowie więcej czasu spędzają w siodle niż na nogach. Kiedy dosiądzie rumaka, Cho-Hag nie ustępuje nikomu w Algarii. Wojownik, który go podtrzymuje, to Hettar, przybrany syn. – Znasz go? – Znam wszystkich, Garionie. – Silk zaśmiał się cicho. – Hettar i ja spotykaliśmy się kilka razy. Lubię go, choć wolę, by o tym nie wiedział. Królowa Porenn podeszła do ich grupki. – Islena zabiera Silar i mnie do swoich komnat – poinformowała Silka. – Jak widać, kobiety w Chereku nie mieszają się do polityki. – Nasi kuzyni, Cherekowie, mają kilka drobnych wad. Są arcykonserwatywni i jeszcze do nich nie dotarło, że kobiety są ludźmi. Porenn z łobuzerskim uśmiechem mrugnęła do niego porozumiewawczo. – Miałam nadzieję, że uda nam się porozmawiać, Kheldarze. Na razie nic z tego. Przekazałeś Layli wiadomość?

178

– Obiecała, że zaraz do ciebie napisze. Gdybym wiedział, że cię tu zastanę, mógłbym osobiście przywieźć list. – To był pomysł Isleny. Uznała, że miło będzie zorganizować naradę królowych w czasie spotkania królów. Zaprosiłaby także Laylę, ale wszyscy wiedzą, jak strasznie boi się morskich podróży. – Czy na tej radzie doszłyście do jakichś wstrząsających wniosków, wasza wysokość? – Siedzimy tylko i podziwiamy sztuczki Isleny. – Królowa się skrzywiła. – Znikające monety, jakieś przedmioty w rękawie i tego typu rzeczy. Czasem przepowiada nam przyszłość. Silar jest zbyt grzeczna, by protestować, a ja jestem najmłodsza, więc nie powinnam się za często odzywać. Wszystko to jest potwornie nudne, zwłaszcza kiedy Islena wpada w trans nad kryształową kulą. Czy Layla sądzi, że zdoła mi pomóc? – Jeśli ktokolwiek zdoła, ona na pewno – zapewnił Silk. – Ostrzegam, że jej rady mogą być bardzo dosłowne. Królowa Layla jest praktyczna do bólu, nie uznaje przenośni. – Nic nie szkodzi. – Królowa Porenn zachichotała złośliwie. – Jestem już dorosła. – Naturalnie – przyznał Silk. – Chciałem cię tylko uprzedzić. – Naśmiewasz się ze mnie, Kheldarze? – Czy ośmieliłbym się, wasza wysokość? – Silk był uosobieniem niewinności. – Chyba tak. – Idziesz, Porenn?! – zawołała czekająca niedaleko Islena. – Natychmiast, wasza wysokość – odpowiedziała królowa Drasni. Co za nudziara, zamigotały jednocześnie jej palce. Cierpliwości, wasza wysokość, odpowiedział gestami Silk. Królowa Porenn wyszła potulnie za dumną królową Chereku i milczącą królową Algarii. Silk śledził ją spojrzeniem, a na twarzy miał wyraz tej samej gorzkiej ironii. – Oni już wychodzą – delikatnie zwrócił mu uwagę Garion, wskazując drzwi na końcu sali, za którymi znikali królowie Alornów. – No tak, musimy iść – przyznał Silk i poprowadził ich za władcami. Garion trzymał się z tyłu, gdy cała grupa podążała pełnymi

179

przeciągów korytarzami w stronę hali króla Eldriga. Oschły głos w mózgu podpowiadał, że warto kryć się przed ciocią Pol, bo na pewno znalazłaby jakiś powód, by go odesłać. Idąc na końcu, Garion pochwycił nagle ukradkowe poruszenie w głębi któregoś z bocznych korytarzy. Chwilę tylko widział tam człowieka, zwyczajnego na pozór wojownika Chereku w długim ciemnozielonym płaszczu. Zatrzymał się i obejrzał raz jeszcze, lecz człowiek w zielonym płaszczu zniknął. Ciocia Pol stała ze skrzyżowanymi ramionami u drzwi hali króla Eldriga. – Gdzie byłeś? – spytała. – Tak tylko patrzyłem – odpowiedział najbardziej niewinnym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. – Rozumiem – stwierdziła i spojrzała na Baraka. – Narada potrwa pewnie dość długo i Garion będzie się nudził. Jest może jakieś miejsce, gdzie do kolacji mógłby się czymś zająć? – Ciociu Pol! – zaprotestował Garion. – Może w zbrojowni? – zaproponował Barak. – Niby co miałbym robić w zbrojowni? – rzucił Garion z pretensją. – Wolisz pomywalnię? – spytała znacząco ciocia Pol. – Właściwie, kiedy się zastanowiłem, chyba jednak chciałbym obejrzeć zbrojownię. – Tak myślałam. – Jest na końcu tego korytarza, Garionie – poinformował Barak. – Sala z czerwonymi drzwiami. – Biegnij już, kochanie – powiedziała ciocia. – I nie pokalecz się czymś. Garion czuł się bardzo skrzywdzony. Strażnicy, ustawieni wokół hali króla Eldriga, uniemożliwiali nawet podsłuchiwanie. Westchnął i powlókł się wolno do zbrojowni. Część jego umysłu pracowała jednak pilnie, analizując pewne kwestie. Uparcie nie chciał uznać pana Wilka i cioci Pol za Belgaratha i Polgarę. Zachowanie królów Alornów wskazywało, że oni w to wierzą. Dochodziła jeszcze kwestia róży, którą ciocia Pol dała królowej Islenie. Pomijając fakt, że róże zimą nie kwitną, skąd ciocia Pol wiedziała, że otrzyma od Isleny bladozielony klejnot? Jak zatem mogła zawczasu przygotować

180

różę? Garion świadomie unikał teorii, że ciocia po prostu stworzyła kwiat na miejscu. Korytarz, którym szedł zatopiony w myślach, był mroczny i tylko kilka pochodni rozjaśniało drogę. Tu i tam odbiegały boczne przejścia – nieoświetlone tunele wiodące gdzieś w ciemność. Dotarł już niemal do zbrojowni, gdy w jednym z nich usłyszał szmer. Nie wiedząc właściwie dlaczego, cofnął się do sąsiedniej niszy i czekał. Człowiek w zielonym płaszczu wyszedł na główny korytarz i rozejrzał się czujnie. Wyglądał zwyczajnie, miał krótką jasną brodę. Mógłby pewnie chodzić po pałacu bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Jego zachowanie i ukradkowe ruchy świadczyły jednak, że robi coś, czego robić nie powinien. Oddalił się w stronę, z której nadszedł Garion. Kiedy chłopiec po chwili ostrożnie wysunął głowę z bezpiecznej kryjówki, człowiek ten zniknął i trudno było zgadnąć, w które z ciemnych bocznych przejść się zagłębił. Wewnętrzny głos powiedział Garionowi, że jeśli spróbuje komuś o tym opowiedzieć, nie uwierzą mu. Jeśli nie chce wyjść na głupca, potrzebuje czegoś więcej niż niejasnego poczucia niepokoju i podejrzeń. Przez jakiś czas powinien tylko mieć oczy otwarte i uważać na człowieka w zielonym płaszczu.

181

Rozdział XIV Następnego ranka padał śnieg. Ciocia Pol, Silk, Barak i pan Wilk znowu udali się na naradę z królami, pozostawiając Gariona pod opieką Durnika. Zasiedli obaj przy ogniu w wielkiej sali, gdzie stały trony, i obserwowali mniej więcej dwudziestu wojowników Chereku, którzy łazili bez celu albo znajdywali sobie jakieś zajęcia dla zabicia czasu. Niektórzy ostrzyli miecze albo polerowali zbroje; inni jedli lub pili, choć było jeszcze dość wcześnie; kilku pochłaniała zacięta rozgrywka w kości. Jeszcze inni siedzieli oparci plecami o ściany i spali. – Cherekowie chyba lubią próżnować – rzekł Durnik cicho. – Od przyjazdu nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by naprawdę pracował. Garion pokręcił głową. – Wydaje mi się, że to wojownicy z osobistych regimentów króla – powiedział też cicho. – Chyba nie mają nic do roboty oprócz siedzenia i czekania, aż król każe im z kimś walczyć. – Okropnie nudny taki sposób życia. – Durnik z dezaprobatą zmarszczył czoło. Milczeli jakiś czas. – Durniku – odezwał się Garion. – Zauważyłeś, jak odnoszą się do siebie Barak i jego żona? – To bardzo smutne – stwierdził Durnik. – Silk mówił mi o tym wczoraj. Barak pokochał ją, gdy oboje byli jeszcze bardzo młodzi. Ale dziewczyna wysoko urodzona nie traktowała go poważnie. – Więc jakim cudem zostali małżeństwem? – Jej rodzina to wymyśliła. Kiedy Barak został jarlem Trellheimu, uznali, że takie małżeństwo im się opłaci. Merel była przeciwna, lecz nic nie wskórała. Silk twierdzi, że zaraz po ślubie Barak przekonał się, jaka jest w istocie próżna i małostkowa, ale oczywiście wtedy było już za późno. Robi obrzydliwe rzeczy, by go

182

zranić, więc Barak stara się możliwie rzadko bywać w domu. – Mają dzieci? – zapytał Garion. – Dwoje. Córki, pięcio-i siedmioletnią. Barak bardzo je kocha, ale nieczęsto może widywać. – Chciałbym im jakoś pomóc. – Chłopiec westchnął. – Nie możemy się wtrącać między mężczyznę i jego żonę – pouczył Durnik. – Po prostu nie robi się takich rzeczy. – Wiedziałeś, że Silk kocha swoją ciotkę? – zapytał bez zastanowienia Garion. – Garionie! – Durnik był wstrząśnięty. – To, co powiedziałeś, jest bardzo niewłaściwe. – Ale prawdziwe – bronił się chłopiec. – Oczywiście, ona nie jest naprawdę jego ciotką, tylko drugą żoną wuja. To nie to samo co prawdziwa ciotka. – Jest żoną jego wuja – oświadczył mocnym głosem Durnik. – Kto wymyślił tę skandaliczną historię? – Nikt nie wymyślił. Obserwowałem, kiedy wczoraj rozmawiali. Łatwo zauważyć, co do niej czuje. – Na pewno ci się wydawało – rzekł kowal z naganą w głosie. Wstał. – Przejdźmy się. Zajmiemy się czymś. Porządni ludzie nie powinni plotkować na temat przyjaciół. Nieco zakłopotany Garion zgodził się szybko. Wyszedł za Durnikiem z zadymionej sali i razem ruszyli korytarzem. – Obejrzymy kuchnię – zaproponował. – A potem kuźnię – dodał Durnik. Królewskie kuchnie były ogromne. Całe woły obracały się na rożnach, stada gęsi dusiły w jeziorach sosu. Bulgotał gulasz w kotłach wielkości wozu, a bataliony bochenków maszerowały do pieców tak dużych, że człowiek mógłby w nich stanąć prosto. W przeciwieństwie do uporządkowanej kuchni cioci Pol na farmie Faldora, tutaj panował chaos i bałagan. Naczelny kucharz był wielki, gruby, czerwony na twarzy. Wykrzykiwał polecenia, na które nikt nie zwracał uwagi. Słychać było wrzaski, groźby i niewybredne żarty. Rozgrzana w ogniu chochla, podrzucona w miejscu, gdzie mógł ją chwycić niczego niepodejrzewający kuchcik, wzbudzała ryki śmiechu; komuś porwano kapelusz i umyślnie wrzucono do garnka z wrzącym gulaszem. – Chodźmy stąd, Durniku – poprosił chłopiec. – Nie tego się

183

spodziewałem. Kowal pokiwał głową. – Pani Pol nie tolerowałaby takich wybryków. – Pokręcił z niezadowoleniem głową. W korytarzu obok kuchni spotkali służącą, dziewczynę o rudoblond włosach, w jasnozielonej sukni z obcisłym stanikiem. – Przepraszam bardzo – zagaił grzecznie Durnik. – Czy mogłabyś wskazać nam drogę do kuźni? Zuchwale zmierzyła go wzrokiem. – Jesteś tu nowy? Jeszcze cię nie widziałam. – Przyjechaliśmy na krótko. – A skąd? – Z Sendarii. – To ciekawe. Może chłopiec mógłby załatwić twoje zlecenie, a my porozmawiamy chwilę – spojrzała na niego wyzywająco. Durnik chrząknął, uszy mu poczerwieniały. – Gdzie jest kuźnia? – powtórzył. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem. – Na dziedzińcu, w końcu tego korytarza – odparła. – Zwykle kręcę się gdzieś tutaj. Z pewnością potrafisz mnie znaleźć, kiedy już załatwisz swoje sprawy z kowalem. – Tak – zgodził się Durnik. – Z pewnością potrafię. Idziemy, Garionie. Po chwili dotarli na ośnieżony wewnętrzny dziedziniec. – Oburzające! – powiedział Durnik zduszonym głosem. Uszy nadal płonęły mu czerwienią. – Ta dziewka nie ma żadnego poczucia przyzwoitości. Poskarżyłbym się na nią, gdybym tylko wiedział komu. – Niesłychane – przyznał Garion, śmiejąc się w duchu z zakłopotania przyjaciela. Przeszli przez zasypywany drobnymi płatkami śniegu podwórzec. W kuźni sprawował rządy potężny czarnobrody mężczyzna o przedramionach tak grubych, jak Garionowe uda. Durnik przedstawił się i wkrótce potem radośnie omawiali tajniki swej profesji, przy akompaniamencie dźwięczących uderzeń kowalskiego młota. Garion zauważył, że w miejscu pługów, łopat i motyk, jakich pełne były sendarskie kuźnie, tutaj na ścianach wisiały miecze, włócznie i topory. Na jednym kowadle czeladnik

184

wykuwał groty strzał, na drugim jakiś żylasty, jednooki mężczyzna pracował nad groźnie wyglądającym sztyletem. Durnik i kowal rozmawiali prawie do południa, Garion zaś spacerował po dziedzińcu. Byli tu bednarze i kołodzieje, szewcy i cieśle, rymarze i wytwórcy świec pracujący dla wielkiego dworu króla Anhega. Cały czas się rozglądał, czy nie dojrzy gdzieś brodatego mężczyzny w zielonym płaszczu, którego spotkał ostatniej nocy. Nie wierzył wprawdzie, że znajdzie go tutaj, gdzie wszyscy zajęci byli uczciwą pracą, patrzył jednak uważnie. Koło południa przyszedł po nich Barak. Poszli razem do wielkiej sali, tam czekał Silk i z uwagą obserwował grających w kości. – Anheg i reszta zamierzają się spotkać po południu – rzekł Barak. – Mam załatwić pewną sprawę i pomyślałem, że może pójdziesz ze mną. – Niezły pomysł. – Silk z trudem oderwał wzrok od kości. – Wojownicy twojego kuzyna grają tak fatalnie, że korci mnie, by włączyć się na kilka kolejek. Chyba lepiej jednak, bym tego nie robił. Ludzie zwykle czują urazę, gdy przegrywają z obcymi. – Jestem pewien, że chętnie cię zaproszą. – Barak błysnął zębami w uśmiechu. – Mają taką samą szansę wygranej jak ty. – A słońce ma taką samą szansę wzejścia na wschodzie, co i na zachodzie. – Tak jesteś pewien swego kunsztu, drogi Silku? – spytał Durnik. – Jestem pewien ich kunsztu. – Silk zachichotał i wstał. – Chodźmy. Palce już mnie świerzbią. Muszę je oddalić od przedmiotu pożądania. – Jak sobie życzysz, książę Kheldarze. – Barak się roześmiał. Włożyli futrzane peleryny i wyszli z pałacu. Śnieg przestał padać, wiał rześki wiatr. – Nie wyznaję się w tych wszystkich imionach – wyznał Durnik, gdy szli w stronę centrum Val Alorn. – Chciałem was o to zapytać. Ty, Silku, jesteś także księciem Kheldarem, a czasem kupcem Ambarem z Kotu. Pana Wilka nazywają Belgarathem, a pani Pol jest również Polgarą albo księżną Erat. Tam, skąd pochodzę, ludzie miewają tylko jedno imię. – Imiona są jak ubrania, przyjacielu – wyjaśnił Silk. –

185

Wkładamy to, które jest najodpowiedniejsze na daną okazję. Uczciwi ludzie nie potrzebują zwykle dziwacznych ubrań ani niezwykłych imion. Ci z nas jednak, którzy uczciwi nie są, zmieniają czasem jedno lub drugie. – Nie wydaje mi się zabawne zaliczanie pani Pol do osób nieuczciwych – oświadczył Durnik sztywno. – To nie przez brak szacunku – zapewnił Silk. – Proste definicje nie mają zastosowania wobec lady Polgary. A kiedy mówię, że nie jesteśmy uczciwi, znaczy to, że pewne zajmujące nas sprawy wymagają czasem ukrywania się przed ludźmi jednocześnie złymi i przebiegłymi. Durnik nie wydawał się przekonany, ale nie ciągnął już rozmowy na ten temat. – Skręcimy tutaj – rzekł Barak. – Nie chciałbym przechodzić dzisiaj obok świątyni Belara. – Dlaczego? – zdziwił się Garion. – Trochę zalegam z obowiązkami religijnymi – wyjaśnił Barak zbolałym głosem. – Nie chcę, żeby najwyższy kapłan Belara mi o tym przypominał. Ma bardzo donośny głos, a nie lubię, gdy mnie ktoś wyzywa przed całym miastem. Człowiek roztropny nie daje kapłanom ani kobietom okazji, by besztali go publicznie. Uliczki Val Alorn były ciasne i kręte, stare domki zaś wąskie i wysokie, z przewieszonym piętrem. Mimo śniegu i ostrego wiatru ulice były pełne ludzi, w większości odzianych w futra dla ochrony przed mrozem. Wszędzie rozlegały się wesołe okrzyki, a czasem nieprzyzwoite słowa. Dwaj starsi, poważni mężczyźni obrzucali się śnieżkami, zachęcani ochrypłymi wrzaskami patrzących. – To starzy przyjaciele. – Barak się uśmiechnął. – Robią to co dzień, przez całą zimę. Niedługo pójdą do piwiarni, tam się upiją i będą śpiewać razem stare pieśni, póki nie pospadają z ław. Od lat tak się zabawiają. – A co robią latem? – spytał Silk. – Rzucają kamieniami. Picie, śpiewy i spadanie z ław pozostaje bez zmian. – Witaj, Baraku! – zawołała z okna na piętrze młoda zielonooka kobieta. – Kiedy znowu mnie odwiedzisz? Podniósł głowę i zarumienił się, ale nie odpowiedział.

186

– Jakaś dama cię woła – zwrócił mu uwagę Garion. – Słyszałem – odparł Barak. – Chyba cię zna. – Silk uśmiechnął się drwiąco. – Zna każdego. – Barak zaczerwienił się jeszcze bardziej. – Możemy już iść? Za rogiem spotkali idącą gęsiego grupę ludzi w obszarpanych futrach. Kołysali się dziwnie z boku na bok, a przechodnie pospiesznie schodzili im z drogi. – Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku – zaintonował ich przywódca. – Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku! – powtórzyli chórem. Barak skłonił się sztywno. – Niech cię ochrania ramię Belara – rzekł przywódca. – Wszyscy cześć oddają Belarowi, Niedźwiedziemu Bogu Alorii! – zawołali pozostali. Skłonił się znowu i stał nieruchomo, póki procesja nie przeszła. – Kto to był? – spytał Durnik. – Wyznawcy kultu Niedźwiedzia – odparł niechętnie Barak. – Fanatycy. – Kłopotliwa grupa – rzekł Silk. – Mają swoje ośrodki we wszystkich królestwach Alorii. To doskonali wojownicy, ale służą najwyższemu kapłanowi Belara. Nic nie robią, tylko odprawiają rytuały, ćwiczą musztrę i mieszają się do miejscowej polityki. – Gdzie jest ta Aloria? – zainteresował się Garion. – Wszędzie wokół nas. – Barak zatoczył krąg ramieniem. – Wszystkie królestwa Alornów tworzyły kiedyś Alorię. Był to jeden naród. Kultyści chcą je ponownie zjednoczyć. – To chyba rozsądne – zauważył Durnik. – Aloria została podzielona z ważnych przyczyn. Należało strzec pewnego przedmiotu i rozbicie państwa wydawało się najlepszą metodą. – Ten przedmiot był aż tak ważny? – Najważniejszy na świecie – stwierdził Silk. – Wyznawcy kultu Niedźwiedzia zdają się o tym zapominać. – Tylko że teraz został skradziony, prawda? – wyrzucił z siebie Garion, gdy uświadomił sobie związek między tym, co mówili Barak i Silk, a nagłym zburzeniem jego spokojnego życia. – Właśnie za tym przedmiotem podąża pan Wilk.

187

Barak spojrzał na niego badawczo. – Ten mały jest mądrzejszy, niż nam się wydawało, Silku. – Sprytny chłopak – przyznał Drasanin. – Zresztą nietrudno powiązać ze sobą to wszystko. Jego lisia twarz sposępniała nagle. – Masz oczywiście rację, Garionie. Jeszcze nie wiemy jak, ale ktoś zdołał go ukraść. Jeśli Belgarath wyda taki rozkaz, królowie Alornów rozbiorą cały świat na kawałki, by odzyskać ten przedmiot. – Mówisz o wojnie? – spytał słabym głosem Durnik. – Są rzeczy gorsze niż wojna – oświadczył Barak ponuro. – To wszystko może być niezłą okazją, żeby raz na zawsze pozbyć się Angaraków. – Miejmy nadzieję, że Belgarath przekona królów Alornów, by wybrali inne wyjście. – Silk westchnął. – Musimy odzyskać ten przedmiot – upierał się Barak. – To prawda. Są jednak inne sposoby, a nie sądzę, by ulica była najwłaściwszym miejscem, żeby je omawiać. Barak zmrużył oczy i rozejrzał się szybko. Tymczasem dotarli już do portu, gdzie maszty okrętów Chereku wznosiły się gęsto niby las. Przeszli przez śliski most nad zamarzniętym strumieniem i znaleźli się wśród kilku rozległych placów, gdzie w śniegu leżały szkielety statków. Kulejący mężczyzna w skórzanej bluzie stanął w drzwiach niskiego budynku w środku jednego z placów i patrzył, jak się zbliżają. – Witaj, Krendigu! – zawołał Barak. – Witaj, Baraku – odparł mężczyzna w skórzanej bluzie. – Jak idzie praca? – Dość wolno o tej porze roku. Niedobry to czas na robotę w drewnie. Moi cieśle szykują osprzęt i przycinają deski, ale do wiosny nie zrobią wiele więcej. Barak skinął głową i wyminął Krendiga, by położyć dłoń na wystającej ze śniegu stępce okrętu. – Krendig buduje go dla mnie. – Klepnął belkę dziobu. – Najwspanialszy okręt wszystkich mórz. – Jeśli nasi wioślarze znajdą dość sił, by go poruszyć – wtrącił Krendig. – Będzie bardzo wielki, Baraku. I bardzo ciężki.

188

– Obsadzę go silnymi ludźmi. – Barak wpatrywał się we wręgi statku. Garion usłyszał radosny okrzyk od strony wzgórza przy stoczni. Obejrzał się szybko. Kilku młodych ludzi zjeżdżało z góry na deskach. Było zupełnie oczywiste, że Barak i pozostali do wieczora będą omawiać budowę statku. Mogło się to okazać bardzo ciekawe, Garion jednak zdał sobie nagle sprawę, że od bardzo dawna nie rozmawiał z nikim w swoim wieku. Odsunął się dyskretnie i stanął u stóp wzgórza. Jego wzrok przyciągnęła jasnowłosa dziewczyna. W pewien sposób przypominała mu Zubrette, choć Zubrette była drobna, a ta dziewczyna duża jak chłopak. Jej śmiech dźwięczał wesoło, policzki miała zaróżowione od chłodu i kiedy zjeżdżała w dół, powiewały za nią długie warkocze. – To musi być dobra zabawa – zagadnął Garion, gdy jej improwizowane sanki zatrzymały się w pobliżu. – Chcesz spróbować? – Wstając, otrzepywała śnieg z wełnianej sukienki. – Nie mam sanek. – Mogę ci pożyczyć swoich. – Spojrzała na niego figlarnie. – Jeśli coś mi za to dasz. – A co byś chciała? – Coś wymyślę. – Zmierzyła go wyzywającym wzrokiem. – Jak się nazywasz? – Garion. – Dziwne imię. Tutaj mieszkasz? – Nie. Jestem z Sendarii. – Sendar? Naprawdę? – Niebieskie oczy błysnęły. – Nigdy jeszcze nie spotkałam Sendara. Mam na imię Maidee. Garion lekko skłonił głowę. – Chcesz pożyczyć sanki? – spytała. – Mógłbym spróbować. – Może ci pozwolę. Za całusa. Garion zaczerwienił się wściekle, a ona wybuchnęła śmiechem. Wysoki, rudowłosy chłopak w długiej tunice zahamował obok i wstał z groźnym wyrazem twarzy. – Maidee, zostaw go natychmiast. – A jeśli nie zechcę?

189

Rudzielec z buńczuczną miną podszedł do Gariona. – Co tu robisz? – zapytał. – Rozmawiam z Maidee. – A kto ci pozwolił? Chłopak był trochę wyższy od Gariona i mocniej zbudowany. – Nie prosiłem o pozwolenie. Rudzielec spojrzał ponuro i groźnie napiął mięśnie. – Mogę cię sprać, jeśli masz ochotę. Garion zrozumiał, że chłopak jest w wojowniczym nastroju i starcia nie da się uniknąć. Część wstępna – groźby, wyzwiska i tak dalej – potrwa jeszcze pewnie kilka minut, ale walka wybuchnie natychmiast, gdy tylko rudy w długiej tunice doprowadzi się do odpowiedniego stanu. Postanowił nie czekać. Zacisnął pięść i uderzył tamtego w nos. Cios był solidny. Rudzielec zatoczył się i usiadł ciężko na śniegu. Podniósł dłoń do nosa i odsunął ją, czerwoną od krwi. – To przez ciebie! – jęknął oskarżycielsko. – Przez ciebie krew mi leci z nosa! – Przestanie za parę minut – uspokoił go Garion. – A jeśli nie? – Krwotoki z nosa nie trwają wiecznie. – Czemu mnie uderzyłeś? – spytał płaczliwie rudzielec. – Nic ci nie zrobiłem. – Ale chciałeś. Przyłóż sobie śnieg i nie zachowuj się jak dziecko. – Ciągle krwawię – poskarżył się chłopak. – Przyłóż sobie śnieg – powtórzył Garion. – A jeśli krew nie przestanie lecieć? – Wtedy pewnie wykrwawisz się na śmierć – odparł Garion bezlitośnie. Tej sztuczki nauczył się od cioci Pol. Zadziałała tak samo dobrze na chłopca z Chereku, jak kiedyś na Doroona i Rundoriga. Rudzielec chwycił dużą garść śniegu i przyłożył sobie do nosa. – Wszyscy Sendarowie są tacy okrutni? – spytała Maidee. – Nie znam wszystkich mieszkańców Sendarii – odpowiedział Garion. Spotkanie nie skończyło się dobrze. Odwrócił się z żalem i wolno ruszył z powrotem do stoczni. – Zaczekaj, Garionie! – krzyknęła Maidee. Podbiegła i chwyciła

190

go za ramię. – Zapomniałeś o moim całusie! – Chwyciła go za szyję, głośno ucałowała w usta i ze śmiechem uciekła, powiewając jasnymi warkoczami. Barak, Silk i Durnik zaśmiewali się głośno, gdy do nich podszedł. – Powinieneś ją gonić – stwierdził Barak. – Po co? – Garion był czerwony ze wstydu. – Chciała, żebyś ją złapał. – Nie rozumiem. – Baraku – rzekł Silk – jeden z nas będzie musiał powiadomić lady Polgarę, że nasz Garion wymaga dalszej edukacji. – Jesteś sprawniejszy w słowach, Silku – odparł Barak. – Uważam, że ty powinieneś jej powiedzieć. – Może zagramy w kości o ten przywilej? – Widziałem kiedyś, jak rzucasz kośćmi. – Barak się roześmiał. – Naturalnie, możemy po prostu zostać tu jeszcze chwilę – stwierdził Silk chytrze. – Wydaje mi się, że nowa przyjaciółka Gariona z przyjemnością uzupełni jego wykształcenie. W ten sposób nie będziemy musieli kłopotać tą sprawą lady Polgary. Uszy Gariona płonęły. – Nie jestem taki głupi – oświadczył. – Wiem, o czym rozmawiacie, i wcale nie musicie o tym mówić cioci Pol. Odszedł, ze złością rozkopując nogami śnieg. Barak rozmawiał jeszcze z budowniczym swojego okrętu, a kiedy wieczorny mrok okrył stocznię, ruszyli z powrotem do pałacu. Garion wlókł się z tyłu, nadal obrażony, że się z niego śmiali. Chmury, od przybycia do Val Alorn zwisające nisko, rwały się, odsłaniając skrawki czystego nieba. Wieczór opadał z wolna na ośnieżone ulice, tu i tam zamigotała pojedyncza gwiazdka. W oknach świece zapłonęły miękkim blaskiem, a ludzie spieszyli, by dotrzeć do domów przed nocą. Garion, nadal idący z tyłu, dostrzegł dwóch mężczyzn, którzy weszli do budynku pod prostym szyldem na drzwiach przedstawiającym kiść winogron. Jednym z nich był człowiek z jasną brodą w zielonym płaszczu, tego zeszłej nocy spotkał w pałacu. Drugi nosił ciemny kaptur, a Garion poczuł znajomy dreszcz rozpoznania. Nie musiał nawet oglądać twarzy tamtego. Zbyt często się widywali, by miał jakiekolwiek wątpliwości. I jak

191

zawsze, odczuł niezwykły opór, jakby upiorny palec dotknął jego warg. Ten człowiek w kapturze to Asharak i choć jego obecność tutaj była niezwykle ważna, chłopiec nie potrafił o niej powiedzieć. Chwilę spoglądał na dwóch mężczyzn, po czym podbiegł, by dogonić przyjaciół. Zmagał się z odrętwieniem krępującym mu język, by wreszcie spróbować innego sposobu. – Baraku, czy w Val Alorn jest wielu Murgów? – zapytał. – Ani jednego, w całym Chereku. Angarakom pod karą śmierci nie wolno przekraczać granic królestwa. To nasze najstarsze prawo. Ustanowił go jeszcze Cherek o Niedźwiedzich Barach. Czemu pytasz? – Tak się tylko zastanawiałem – odparł Garion niepewnie. Umysł krzyczał, by opowiedzieć im o Asharaku, ale wargi pozostały martwe. Wieczorem, gdy wszyscy zasiedli przy wspaniałej uczcie za długim stołem w głównej hali pałacu króla Anhega, Barak zabawiał zgromadzonych mocno przesadzonym opisem spotkania Gariona z młodymi ludźmi na wzgórzu. – Mocny był to cios – mówił podniosłym tonem. – Godny najwspanialszego z wojowników. Celnie trafił w sam nos wroga. Popłynęła jasna krew, a przeciwnik padł przerażony i pokonany. Garion stanął nad zwyciężonym i, jak prawdziwy bohater, nie chełpił się i nie drwił z nieprzyjaciela, lecz ofiarował mu radę, jak zatamować strumień szkarłatu. Potem z prostotą i godnie opuścił pole bitwy, lecz jasnooka piękność nie pozwoliła mu odejść bez godnego wynagrodzenia jego męstwa. Ścigała go zatem i z uczuciem zarzuciła mu na szyję swe śnieżne ramiona. A potem miłośnie ofiarowała jeden pocałunek, który dla prawdziwego bohatera największą jest nagrodą. Oczy dziewczęcia płonęły uwielbieniem, a czyste łono falowało świeżo rozbudzoną namiętnością. Lecz niewinny Garion oddalił się skromnie, nie żądając innych słodkich trofeów, które swą postawą zdawała się ofiarować łagodna dziewica. I tak skończyła się ta przygoda, a nasz bohater posmakował zwycięstwa, godnie odrzucając zwycięstwa tego prawdziwe owoce. Wojownicy i królowie ryczeli ze śmiechu, bębnili w stół pięściami i klepali się z uciechy po plecach. Królowa Islena i królowa Silar uśmiechały się wyrozumiale, a królowa Porenn

192

śmiała otwarcie. Merel pozostała jednak niewzruszona, z wyrazem lekkiej pogardy spoglądała na małżonka. Policzki Gariona płonęły, uszy mu puchły od wykrzykiwanych głośno sugestii, rad i salw śmiechu. – Czy rzeczywiście tak przebiegło spotkanie, siostrzeńcze? – zwrócił się do Silka król Rhodar, ocierający załzawione oczy. – Mniej więcej. Opowieść lorda Baraka była doprawdy mistrzowska, choć nieco upiększona. – Trzeba by posłać po minstrela – zauważył hrabia Seline. – Niech pieśnią unieśmiertelni ten czyn. – Nie dokuczajcie mu! – Królowa Porenn spojrzała na Gariona ze współczuciem. Cała historia wcale nie śmieszyła cioci Pol: zmierzyła Baraka chłodnym wzrokiem. – Czy to nie dziwne, że trzech dorosłych mężczyzn nie potrafi dopilnować jednego chłopca? – powiedziała, unosząc brew. – To tylko jeden cios, pani – zaprotestował Silk. – I jeden całus, nic więcej. – Doprawdy? A czego mam się spodziewać następnym razem? Pojedynku na miecze, a potem jeszcze większej głupoty? – Nie stało się nic poważnego, pani Pol – zapewnił ją Durnik. Pokręciła głową. – Sądziłam, Durniku, że przynajmniej ty okażesz nieco rozsądku. Widzę, że się myliłam. Gariona zdenerwowały jej uwagi. Miał wrażenie, że cokolwiek uczyni, ona zawsze spojrzy na to z możliwie najgorszej strony. Gniew pchał go niemal na granicę buntu. Nie miała prawa komentować jego postępków. Nie byli przecież spokrewnieni, więc mógł robić wszystko, na co tylko miał ochotę. Spojrzał na nią ponuro i z irytacją. Pochwyciła to spojrzenie i zapytała chłodno, jakby chciała go sprowokować: – Słucham? Co masz do powiedzenia? – Nic – odparł krótko.

193

Rozdział XV Następnego dnia ranek był jasny i rześki. Niebo nabrało koloru ciemnego błękitu, a słoneczny blask lśnił oślepiająco na białych szczytach gór wyrastających za miastem. Po śniadaniu pan Wilk oznajmił, że wraz z ciocią Pol idą na spotkanie z Fulrachem i królami Alornów. – Świetny pomysł – stwierdził Barak. – Ponure rozważania są dobre dla królów. Dla kogoś, na kim nie ciążą obowiązki władzy, dzień jest zbyt piękny, by spędzać go pod dachem. I uśmiechnął się drwiąco do swego kuzyna. – Masz w sobie domieszkę okrucieństwa, Baraku. Nie podejrzewałem tego. – Anheg wyjrzał tęsknie przez najbliższe okno. – Dziki nadal wychodzą z lasu na pola? – spytał Barak. – Stadami – potwierdził Anheg, jeszcze bardziej ponury. – Pomyślałem, że wezmę paru silnych ludzi i sprawdzimy, czy uda nam się trochę je przetrzebić. – Uśmiech Baraka stał się szerszy. – Byłem prawie pewien, że właśnie coś takiego masz na myśli. – Anheg smutnie poskrobał splątane włosy. – Robię ci przysługę, Anhegu. Nie chcesz chyba, by dziki stratowały całe królestwo? – Idź, Baraku – rzekł Rhodar, gruby władca Drasni. – Chętnie zostawiam takie rozrywki młodszym i szczuplejszym. Cenię dobry posiłek, lecz wolę z nim wcześniej nie walczyć. Jestem zbyt dobrym celem. Nawet ślepy dzik trafiłby mnie bez kłopotów. – No jak, Silku? – zagadnął Barak. – Co ty na to? – Chyba nie mówisz poważnie – mruknął Silk. – Musisz jechać, książę Kheldarze – nalegała królowa Porenn. – Ktoś powinien bronić honoru Drasni na tej wyprawie. Twarz Silka miała zbolały wyraz.

194

– Mógłbyś być moim rycerzem. – W jej oczach błysnęły złośliwe iskierki. – Wasza królewska mość znowu czytała arendzkie romanse? – spytał Silk zgryźliwie. – Uważaj to za królewski rozkaz – odparła. – Trochę świeżego powietrza i gimnastyki z pewnością ci nie zaszkodzi. Wyglądasz, jakbyś cierpiał na niestrawność. – Jak wasza wysokość sobie życzy. – Silk skłonił się teatralnie. – W razie niebezpieczeństwa zawsze mogę uciec na drzewo. – A ty, Durniku? – spytał Barak. – Nie znam się na myślistwie, przyjacielu – rzekł z powątpiewaniem kowal. – Ale jeśli chcesz, chętnie ci będę towarzyszył. – Ty, panie? – Barak spojrzał na hrabiego Seline. – Nie, dawno już wyrosłem z takich zabaw. Ale dziękuję za zaproszenie. – Hettarze? – Barak zwrócił się do smukłego Algara. Ten spojrzał pytająco na ojca. – Idź, Hettarze – zezwolił swym cichym głosem Cho-Hag. – Król Anheg z pewnością wyznaczy wojownika, który pomoże mi chodzić. – Sam się tym zajmę, Cho-Hagu – zapewnił Anheg. – Nosiłem już w życiu większe ciężary. – W takim razie ruszę z tobą, lordzie Baraku. I dzięki za zaproszenie. – Hettar miał głos głęboki i dźwięczny, choć też cichy jak głos ojca. – No, chłopcze? – zapytał Barak Gariona. – Czyżbyś do reszty postradał zmysły, Baraku!? – krzyknęła ciocia Pol. – Nie dość ci wczorajszych kłopotów? Ta kropla przepełniła czarę. Podniecenie, jakie Garion odczuł, słysząc propozycję Baraka, zmieniło się w gniew. Zgrzytnął zębami i zapomniał o rozwadze. – Jeśli Barak uważa, że nie będę przeszkadzał, to chętnie się wybiorę – oznajmił buntowniczo. Ciocia Pol spojrzała na niego lodowatym wzrokiem. – Twojemu szczeniaczkowi rosną zęby, Pol – parsknął pan Wilk. – Nie wtrącaj się, ojcze – rzuciła, wciąż patrząc na chłopca.

195

– Nie tym razem, panienko – odparł starzec, a w jego głosie zabrzmiała twarda jak stal nuta. – Podjął decyzję i nie będziesz go poniżać, odwołując ją. Garion nie jest już dzieckiem. Może nie zauważyłaś, ale jest wysoki jak dorosły i nabiera ciała. Wkrótce skończy piętnaście lat. Musisz mu trochę poluzować, a teraz masz okazję tak samo dobrą jak każda inna, by zacząć go traktować jak mężczyznę. Spojrzała na niego z uwagą. – Skoro tak sobie życzysz, ojcze – rzekła z pozorną przynajmniej pokorą. – Z pewnością jednak zechcesz omówić ze mną tę sprawę. W cztery oczy. Pan Wilk tylko się skrzywił. Ciocia Pol spojrzała na Gariona. – Bądź ostrożny, kochanie – powiedziała. – A kiedy wrócicie, porozmawiamy sobie miło, dobrze? – Czy pan mój zażąda, bym mu pomogła uzbroić się na łowy? – spytała lady Merel sztywnym, obraźliwym tonem, jakim zawsze zwracała się do Baraka. – To niepotrzebne, Merel. – Nie chciałabym zaniedbać swego obowiązku. – Daj spokój, Merel. Pokazałaś, co chciałaś. – Czy zatem pan mój zezwoli, bym się oddaliła? – Zezwoli – odparł krótko. – Może wasze wysokości zechcą udać się ze mną – rzekła królowa Islena. – Spróbujemy wywróżyć rezultat łowów. Porenn, stojąca za plecami królowej Chereku, z rezygnacją wzniosła oczy, a Silar spuściła wzrok i westchnęła. – Idźmy więc – powiedział Barak. – Dziki czekają. – I pewnie ostrzą już kły – dodał Silk. Poszli razem do czerwonych drzwi zbrojowni, gdzie czekał posiwiały mężczyzna o niewiarygodnie szerokich barach, ubrany w kubrak z wołowej skóry, na który naszyto metalowe płytki. – Torvik – przedstawił go Barak. – Wielki łowczy Anhega. Zna z imienia każdego dzika w puszczy. – Lord Barak jest nadto uprzejmy. – Torvik się skłonił. – Jak się poluje na dziki, przyjacielu? – spytał Durnik grzecznie. – Nigdy jeszcze tego nie próbowałem. – Prosta sprawa. Zabieram moich łowczych do puszczy, gdzie

196

hałasem i krzykami pędzimy przed sobą bestie. Ty i pozostali myśliwi czekacie z tym – wskazał stojak pełen mocnych włóczni o szerokich ostrzach. – Kiedy dzik cię zobaczy, zaatakuje, próbując przebić swymi kłami. Ale nie zdąży, bo ty przebijesz go włócznią. – Rozumiem – stwierdził niezbyt pewnie Durnik. – Nie wydaje się to szczególnie skomplikowane. – Nosimy kolczugi, Durniku – dodał Barak. – Nasi łowcy rzadko kiedy doznają poważniejszych obrażeń. – „Rzadko kiedy” ma jakieś nieprzyjemne brzmienie, sugerujące możliwość takiego przypadku. – Silk przesuwał w palcach kolczugę zawieszoną na haku przy drzwiach. – Żadna rozrywka nie dostarczy właściwej emocji, jeśli nie zawiera elementu ryzyka. – Barak wzruszył ramionami i zważył w ręku włócznię. – A myślałeś kiedy o grze w kości? – Ale nie twoimi kośćmi, przyjacielu. Zaczęli naciągać kolczugi, gdy tymczasem myśliwi Torvika wynosili całe naręcza włóczni do sań czekających na zaśnieżonym pałacowym dziedzińcu. Garion stwierdził, że kolczuga jest ciężka i bardziej niż trochę niewygodna. Stalowe kółka uciskały skórę nawet przez ciężką, zimową odzież. Za każdym razem, gdy próbował zmienić pozycję, by zmniejszyć nacisk jednej ich partii, natychmiast kąsało go pół tuzina innych. Kiedy wspinał się na sanie, miał wrażenie, że zrobiło się bardzo zimno i futra ledwie chronią przed mrozem. Przemknęli krętymi uliczkami Val Alorn w stronę wielkiej zachodniej bramy, po przeciwnej niż port stronie miasta. W lodowatym powietrzu z końskich pysków unosiły się kłęby pary. Obszarpana, ślepa starucha ze świątyni wyszła z cienia i stanęła przed nimi. – Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku – zakrakała. – Twoja zguba się zbliża. Poznasz jej smak, nim jeszcze słońce dzisiejszego dnia odnajdzie drogę do swego łoża. Barak bez słowa uniósł się w saniach, chwycił włócznię i bez litości cisnął prosto w staruchę. Z zadziwiającą szybkością wiedźma uniosła laskę i odbiła włócznię w locie. – Nic nie zyskasz, próbując zabić starą Martje – zaśmiała się

197

pogardliwie. – Nie odnajdzie jej twoja włócznia ni miecz twój. Idź już, lordzie Baraku. Twoja zguba czeka. Po czym zwróciła się w stronę sań, gdzie obok zdumionego Durnika siedział Garion. – Bądź pozdrowiony, królu królów! – zakrzyknęła. – Wielkie spotkasz tego dnia niebezpieczeństwo, ale przeżyjesz. I to niebezpieczeństwo odsłoni znak bestii, która jest zgubą druha twego, Baraka. Skłoniła się i odbiegła skulona, nim Barak zdążył sięgnąć po drugą włócznię. – O co jej chodziło, Garionie? – spytał Durnik, nie mogąc wyjść ze zdziwienia. – Barak twierdzi, że to ślepa wariatka – odparł. – Zatrzymała nas, kiedy przybyliśmy do Val Alorn i jechaliśmy za wami. – Co miało znaczyć to jej gadanie o zgubie? – Kowal zadrżał. – Nie wiem. Barak nie chciał o tym mówić. – Zły omen, w dodatku z samego rana. Cherekowie to dziwni ludzie. Garion pokiwał głową. Za zachodnią bramą miasta pola pobielone śniegiem lśniły w oślepiającym blasku porannego słońca. Jechali ku ciemnej puszczy oddalonej o dwie mile. Pióropusze suchego śniegu wznosiły się za pędzącymi saniami. Po drodze mijali ośnieżone farmy. Wszystkie budynki z drewnianych bali miały strome drewniane dachy. – Ci ludzie chyba w ogóle nie dbają o bezpieczeństwo – stwierdził Durnik. – Nie chciałbym mieszkać w drewnianym domu, gdzie może wybuchnąć pożar albo co innego. – To po prostu inny kraj – odparł Garion. – Trudno oczekiwać, by na całym świecie ludzie żyli tak jak my w Sendarii. – Chyba masz rację. – Kowal westchnął. – Ale wyznam ci, Garionie, że nie czuję się tu zbyt pewnie. Niektórzy po prostu nie są stworzeni do podróży. Czasem żałuję, że opuściliśmy farmę Faldora. – Ja także. – Garion spojrzał na góry, które wyrastały pod niebo jakby wprost z puszczy przed nimi. – Pewnego dnia jednak to wszystko się skończy i będziemy mogli wrócić do domu. Durnik pokiwał głową i westchnął raz jeszcze.

198

Zanim wjechali między drzewa, Barak odzyskał spokój i dobry humor. Jakby nic się nie wydarzyło, zaczął rozstawiać łowców. Poprowadził Gariona przez sięgający łydek śnieg pod wielki dąb. – To dobre miejsce – zapewnił. – Tam jest leśna ścieżka i dziki zwykle tędy uciekają przed krzykami Torvika i jego łowczych. Kiedy któryś wyjdzie na ciebie, stań mocno i trzymaj włócznię skierowaną ostrzem w jego pierś. Dzik dość słabo widzi, więc pewnie się nadzieje, zanim w ogóle cokolwiek zauważy. Potem odskoczysz za drzewo. Włócznia zwykle bardzo je denerwuje. – A jeśli chybię? – spytał Garion. – Nie próbowałbym. I tobie też nie radzę. – Nie mówię, że zrobię to celowo. – Czy dzik zechce uciec? – To się zdarza. Ale nie liczyłbym na to. Raczej spróbuje kłami rozerwać ci brzuch. W takiej sytuacji zwykle się sprawdza wejście na drzewo. – Zapamiętam. – Gdybyś miał kłopoty, będę niedaleko – obiecał Barak i wręczył mu dwie ciężkie włócznie. Później, brnąc w śniegu, wrócił do sań, które oddaliły się galopem. Garion został sam pod rozłożystym dębem. Między drzewami panował półmrok i mocno kąsał mróz. Garion pochodził trochę po śniegu w poszukiwaniu najlepszego miejsca, gdzie mógłby czekać na dzika. Ścieżka, którą wskazywał Barak, była wąska, wydeptana w gęstych krzakach. Ślady odbite na śniegu wydawały się niepokojąco duże. Nisko zwieszone gałęzie dębu jakby zapraszały, lecz gniewnie odepchnął od siebie tę myśl. Powinien zostać na ziemi i stawić czoło szarży dzika. Postanowił zginąć raczej, niż jak dziecko kryć się na drzewie. Oschły głos w jego myślach stwierdził, że zbyt wiele czasu marnuje, martwiąc się takimi rzeczami. Póki nie dorośnie, nikt go nie uzna za mężczyznę, więc po co się naraża, by wykazać własną odwagę? I tak nic mu z tego nie przyjdzie. W puszczy panowała cisza, a śnieg tłumił wszelkie dźwięki. Nie śpiewał żaden ptak. Od czasu do czasu słychać było głuche uderzenie śnieżnej czapy, zsuwającej się z gałęzi. Garion czuł się strasznie samotny. Co właściwie tu robił? Czego może szukać porządny sendarski chłopak w samym środku puszczy w Chereku? Czemu uzbrojony jedynie w dwie włócznie oczekuje

199

ataku wściekłego dzika? Co ten dzik mu zrobił? Nagle zdał sobie sprawę, że nawet szczególnie nie przepada za wieprzowiną. Stał w pewnej odległości od leśnej drogi, którą przejechały sanie. Oparł się plecami o pień, stanął wygodnie i czekał. Nie wiedział, jak długo słuchał tego dźwięku, zanim go sobie uświadomił. Nie było to tupanie, pisk i bieg dzika, którego oczekiwał; raczej miarowy tętent kilku koni jadących wolno po zaśnieżonej ziemi. Głos dobiegał z tyłu i Garion ostrożnie wysunął głowę zza drzewa. Trzech jeźdźców opatulonych w futra wynurzyło się spomiędzy drzew po przeciwnej stronie rozjeżdżonej płozami drogi. Zatrzymali się, jakby na coś czekali. Dwaj z nich, brodaci wojownicy, niewiele się różnili od dziesiątków innych, których widział w pałacu króla Anhega. Trzeci jednak miał długie płowe włosy i nie nosił brody. Jego znudzona, wzgardliwa mina przywodziła na myśl buzię zepsutego dziecka, choć był już mężczyzną w średnim wieku. Siedział na koniu wyniośle, jakby towarzystwo dwóch pozostałych w jakiś sposób go obrażało. Po chwili od skraju puszczy dał się słyszeć stuk kopyt jeszcze jednego wierzchowca. Garion czekał, wstrzymując oddech. Czwarty jeździec zbliżał się wolno. Był to mężczyzna z jasną brodą i w zielonym płaszczu. Dwa dni wcześniej Garion widział, jak skrada się po korytarzach pałacu króla Anhega. – Witaj, panie – rzekł z szacunkiem przybysz. – Gdzie byłeś? – zapytał groźnie płowowłosy. – Dziś rano lord Barak zabrał kilku swoich gości na polowanie. Jechali tą samą trasą co ja i musiałem trzymać się daleko z tyłu. – Widzieliśmy ich głębiej w puszczy – burknął od niechcenia szlachcic. – Co podsłuchałeś? – Niewiele, panie. Królowie spotykają się ze starcem i kobietą w strzeżonych komnatach. Nie mogę podejść dość blisko. – Płacę ci szczerym złotem za to, żebyś podchodził dość blisko. Wracaj do pałacu i staraj się znaleźć sposób, by słyszeć, co mówią. – Spróbuję, panie. – Człowiek w zielonym płaszczu skłonił się sztywno. – Nie tylko spróbujesz – warknął płowowłosy. – Jak sobie życzysz, panie. – Przybysz zawracał konia.

200

– Czekaj – rozkazał szlachcic. – Udało ci się spotkać z naszym przyjacielem? – Z twoim przyjacielem, panie – poprawił z niesmakiem człowiek w zielonym płaszczu. – Odnalazłem go, poszliśmy do karczmy i rozmawialiśmy chwilę. – Co powiedział? – Nic użytecznego. Jak zwykle tacy jak on. – Spotka się z nami? Obiecał? – Powiedział, że tak. Jeśli chcesz mu wierzyć, twoja wola. Szlachcic nie zwrócił na to uwagi. – Kto przypłynął z królem Sendarów? – Starzec, kobieta, jeszcze jeden starzec, chyba jakiś sendarski szlachcic. Także lord Barak, Drasanin o twarzy łasicy i jeszcze jeden Sendar, jakiś prostaczek. – I to wszyscy? Nie było z nimi chłopca? Szpieg wzruszył ramionami. – Nie sądziłem, że chłopak też jest ważny. – Więc jest tutaj, w pałacu? – Tak, panie. Zwykły sendarski chłopiec, mniej więcej czternastoletni. Chyba służący tej kobiety. – Dobrze. Wracaj do pałacu i zbliż się do tej komnaty na tyle, by podsłuchać, o czym mówią królowie i starzec. – To może być niebezpieczne, panie. – Będzie jeszcze bardziej niebezpieczne, jeśli tego nie zrobisz. Jedź, zanim wróci ta małpa, Barak, i zobaczy, że się tutaj włóczysz. Szlachcic zawrócił konia i wraz ze swoimi wojownikami zniknął. Człowiek w zielonym płaszczu posępnie spoglądał za nimi, po czym także odjechał w stronę, z której przybył. Garion wyprostował zgięte kolana. Tak mocno zaciskał palce na drzewcu włóczni, że teraz go bolały. Uznał, że cała sprawa posuwa się za daleko. Najwyższy czas komuś o tym powiedzieć. Z daleka, z głębi zasypanej śniegiem puszczy dobiegło go granie myśliwskich rogów i rytmiczne, dźwięczne uderzenia mieczy o tarcze. Nagonka pędziła zwierzynę. Usłyszał trzask gałęzi i pojawił się przed nim wielki rogacz o oczach płonących przerażeniem. Wystarczyły trzy potężne skoki,

201

by zniknął. Garion drżał z podniecenia. Rozległy się kwiki, tupot i ścieżką przebiegła locha o przekrwionych ślepiach, a za nią pół tuzina przestraszonych warchlaków. Garion cofnął się za drzewo i pozwolił im przejść. Kolejne kwiki był grubsze i brzmiało w nich mniej strachu, a więcej złości. Szedł dzik – Garion wiedział to, nim jeszcze zwierz wynurzył się z krzaków. Gdy się pojawił, serce chłopca zamarło. To nie był tłusty, senny wieprzek, ale rozwścieczona bestia. Połamane w biegu gałązki i skrawki kory przylegały do straszliwych żółtych kłów wystających przed rozwarty ryj. Były niemym dowodem, że dzik zaatakuje wszystko, co stanie mu na drodze – drzewa, krzaki czy sendarskiego chłopca, który nie ma dość rozsądku, by odsunąć się jak najszybciej. I wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Tak samo jak w pojedynku z Rundorigiem dawno temu albo podczas bójki z rzezimieszkami Brilla na uliczce Muros, Garion poczuł, że krew szybciej krąży mu w żyłach. W uszach zabrzmiał dźwięk dzwonów. Usłyszał dumne wyzwanie i nie mógł uwierzyć, że pochodzi z jego własnych ust. Zdał sobie sprawę, że staje na środku ścieżki, pochyla się, opiera włócznię i kieruje ostrze ku potężnej bestii. Odyniec zaatakował. Oczy zaszły mu krwią, piana popłynęła z pyska i z gardłowym, wściekłym kwikiem runął na wyczekującego chłopca. Śnieżny puch strzelił spod kopyt niby odkosy piany spod dziobu okrętu. Śnieżne kryształki zdawały się wisieć w powietrzu, połyskując w pojedynczym słonecznym promieniu, który akurat w tym miejscu dotarł do ziemi. Uderzenie trafiającego na włócznię dzika było straszliwe, lecz Garion wymierzył celnie. Szerokie ostrze przebiło porośniętą szorstkim włosem pierś, a ściekająca z kłów piana poczerwieniała od krwi. Chłopak poczuł, że nogi się pod nim usuwają, potem drzewce włóczni trzasnęło niby sucha gałązka. Pierwszy cios kłów dzika, silne cięcie od dołu, trafiło Gariona w brzuch. Drugie zahaczyło o udo, gdy dysząc, próbował odtoczyć się w bok. Kolczuga odbijała kły i chroniła od ran, lecz uderzenia były okropnie silne. Trzeci cios trafił w plecy; Garion wyleciał w powietrze i uderzył w pień. Migocący blask zalał mu oczy, gdy stuknął głową w szorstką korę.

202

Wtedy zjawił się Barak; pędził z rykiem po śniegu... lecz wydawało się, że to wcale nie Barak. Garion po wstrząsie miał zaszklone oczy, patrzył w zdumieniu na coś, co nie mogło być prawdą. Bez wątpienia widział Baraka, ale widział także coś całkiem innego: jak gdyby tę samą przestrzeń co Barak zajmował straszliwy niedźwiedź. Obrazy obu pędzących w śniegu postaci nakładały się na siebie. Wykonywały identyczne ruchy, zupełnie jakby dzieląc przestrzeń, dzieliły także myśli. Potężne ramiona pochwyciły śmiertelnie ranne zwierzę i zamknęły w miażdżącym uścisku. Jasna krew trysnęła z paszczy bestii, a kosmaty, półludzki stwór, który przypominał Baraka i równocześnie coś innego, cisnął konającego dzika o ziemię. Podniósł w górę swą straszną twarz i grunt zadygotał od jego triumfalnego ryku. Garion z wolna osuwał się w otchłań szarej studni nieświadomości. Nie wiedział, ile upłynęło czasu, nim doszedł do siebie. Leżał na saniach, a Silk przykładał mu do karku skrawek płótna wypełniony śniegiem. Przez oślepiająco białe pola pędzili ku Val Alorn. – Widzę, że zdecydowałeś się przeżyć. – Drasanin się uśmiechnął. – Gdzie jest Barak? – wymamrotał Garion. – W saniach za nami. – Silk spojrzał przez ramię. – Czy... nic mu nie jest? – A co mogłoby zranić Baraka? – To znaczy... czy wygląda normalnie? – Wydaje się zwykłym Barakiem. – Wzruszył ramionami. – Dość, chłopcze. Leż spokojnie. Twoja dzika świnia mogła ci połamać żebra. – Oparł dłonie o pierś chłopca i przytrzymał go delikatnie. – Mój dzik? – spytał słabym głosem. – Co z nim? – Łowcy go wiozą. Będziesz miał swój triumfalny wjazd. Jeśli jednak mógłbym coś doradzić, to pomyśl czasem o cnocie konstruktywnego tchórzostwa. Te bohaterskie instynkty mogą ci skrócić życie. Lecz Garion znów zapadł w nieświadomość snu. A potem byli już w pałacu i Barak trzymał go na rękach, a ciocia Pol stała obok, blada na widok krwi.

203

– Nie jego krew – uspokoił ją spiesznie Barak. – Nadział dzika na włócznię i bestia zachlapała go, gdy się szamotali. Drobne stuknięcie w głowę, to wszystko. – Zanieś go do pokoju – rzuciła lakonicznie i ruszyła przodem. Wkrótce Garion z zabandażowaną głową i piersią leżał w łóżku. Po obrzydliwym naparze cioci Pol był oszołomiony i senny. Słuchał, jak ciocia daje reprymendę Barakowi. – Ty przerośnięty głupku! – wściekała się. – Widzisz, do czego doprowadziły twoje pomysły? – Chłopak był bardzo dzielny. – Cichy głos Baraka zdawał się tonąć w apatycznej melancholii. – Dzielność mnie nie interesuje! – wykrzyknęła ciocia Pol. Nagle coś zauważyła. – Co z tobą? – spytała. Położyła dłonie na skroniach olbrzyma. Chwilę patrzyła mu w oczy. – Cóż, stało się – powiedziała cicho. – Nie mogłem tego opanować – odparł żałośnie. – Wszystko będzie dobrze, Baraku – zapewniła, gładząc lekko jego pochyloną głowę. – Już nigdy nie będzie dobrze. – Prześpij się – poradziła. – Rankiem nie będzie to wyglądać tak tragicznie. Potężny jarl Trellheimu odwrócił się i wyszedł z pokoju. Garion domyślił się, że mówili o tym niezwykłym zjawisku, które widział, gdy Barak przybył mu na pomoc. Chciał spytać ciocię Pol, co to było, ale gorzki wywar, jaki mu podała, ściągnął go w głębinę twardego snu bez marzeń, zanim jeszcze zdążył dobrać słowa i zadać pytanie.

204

Rozdział XVI Rankiem Garion był zbyt obolały, by nawet myśleć o wstawaniu. Tłumy odwiedzających zbyt mu jednak pochlebiały, by pamiętał o potłuczeniach i bólu. Szczególnie połechtały jego dumę wizyty królów Alornów we wspaniałych szatach, zwłaszcza że każdy wychwalał jego męstwo. Potem zjawiły się królowe i użalając się nad jego ranami, okazywały ciepłe współczucie i delikatnie gładziły czoło chorego. Połączenie podziwu, współczucia i pewności, że jest w centrum powszechnego zainteresowania, przytłaczało go i wypełniało serce radością. Ostatnim gościem tego dnia był jednak pan Wilk, który przybył, gdy wieczór zalegał już ośnieżone uliczki Val Alorn. Miał na sobie swą zwykłą tunikę, płaszcz i kaptur, jakby właśnie wrócił z przechadzki. – Widziałeś mojego dzika, panie Wilku? – spytał z dumą Garion. – Piękne zwierzę – przyznał Wilk, choć bez szczególnego entuzjazmu. – Ale czy nikt ci nie powiedział, że zwyczaj każe odskakiwać dzikowi z drogi, kiedy już nabije się go na włócznię? – Szczerze mówiąc, nie pomyślałem o tym Ale czy nie byłoby to... no... tchórzostwem? – Aż tak ci zależy, co o tobie pomyśli świnia? – Właściwie... – Zawahał się. – Chyba nie. – Wykazujesz zadziwiający brak rozsądku – zauważył Wilk. – Zwykle całe lata trwa osiągnięcie etapu, na jaki ty wkroczyłeś w ciągu jednej nocy. Spojrzał na siedzącą w pobliżu ciocię Pol. – Polgaro, jesteś pewna, że nie płynie w nim odrobina krwi Arendów? Ostatnio zachowuje się prawie po arendzku. Najpierw przepływa Wielki Maelstrom niby cwałujący koń, a wkrótce potem własnymi żebrami próbuje połamać dzikowi kły. Może

205

upuściłaś go na głowę, gdy był niemowlęciem w powijakach? Uśmiechnęła się tylko. – Mam nadzieję, że wkrótce wyzdrowiejesz, mój chłopcze – zakończył Wilk. – I przemyślisz sobie wszystko, o czym mówiliśmy. Garion nadąsał się, śmiertelnie urażony słowami starca. Łzy stanęły mu w oczach, choć z całych sił starał się je powstrzymać. – Dziękuję, że do nas zajrzałeś, ojcze – powiedziała ciocia Pol. – Zawsze chętnie cię odwiedzam, córko – odparł i wyszedł cicho. – Dlaczego tak ze mną rozmawiał? – wybuchnął Garion, wycierając nos. – Teraz sobie poszedł i wszystko zepsuł. – Co zepsuł, kochanie? – spytała ciocia Pol, wygładzając gors swej szarej sukni. – Wszystko. Każdy król mówił, że byłem bardzo dzielny. – Królowie zawsze mówią takie rzeczy. Na twoim miejscu nie zwracałabym na to uwagi. – Przecież byłem dzielny, prawda? – Z pewnością wywarłeś na dziku wielkie wrażenie. – Jesteś tak samo niedobra jak pan Wilk. – Chłopiec się naburmuszył. – To prawda, skarbie, ale to przecież naturalne. Co chciałbyś na kolację? – Nie jestem głodny. – Tak? Więc musisz wypić coś na wzmocnienie. Zaraz przygotuję. – Chyba zmieniłem zdanie! – zawołał szybko Garion. – Właśnie myślałam, że zmienisz. – Pokiwała głową. A potem, bez żadnych wyjaśnień, nagle objęła Gariona ramionami i tuliła przez długą chwilę. – Co ja mam z tobą zrobić? – Popatrzyła na niego ciepło. – Nic mi nie jest, ciociu Pol – zapewnił. – Tym razem nie. – Ujęła w dłonie jego twarz. – Wspaniale być dzielnym, mój Garionie. Ale czasem spróbuj najpierw choć chwilę pomyśleć. Obiecaj. – Dobrze, ciociu Pol – powiedział, trochę zakłopotany. Dziwne, ale wciąż zachowywała się tak, jakby jej na nim zależało. Przyszło mu na myśl, że może jednak coś ich łączy, choć nie są krewnymi. Nigdy już nie będzie tak jak kiedyś, ale przynajmniej

206

nie stracił wszystkiego. Czuł się teraz trochę pewniej. Następnego dnia mógł już wstać z łóżka. Wciąż odczuwał ból mięśni, żebra też trochę mu dokuczały, lecz był młody i szybko odzyskiwał siły. Wczesnym popołudniem siedział z Durnikiem w wielkiej hali pałacu Anhega, gdy zjawił się siwobrody hrabia Seline. – Król Fulrach pyta, czy byłbyś tak uprzejmy i przybył do sali rady, mistrzu Durniku – odezwał się grzecznie. – Ja, wasza miłość? – zdumiał się Durnik. – Jego wysokość pozostaje pod wrażeniem twego rozsądku – wyjaśnił stary arystokrata. – Sądzi, że reprezentujesz najlepsze cechy sendarskiego racjonalizmu. To, o czym radzimy, dotyczy wszystkich ludzi, nie tylko władców Zachodu. Jest więc właściwe, by solidna, życiowa mądrość zaważyła na naszych decyzjach. – Pójdę natychmiast, wasza miłość. – Durnik wstał. – Musicie jednak wybaczyć, jeśli nie będę odzywał się często. Garion czekał w napięciu. – Wszyscy słyszeliśmy o twej przygodzie, chłopcze – oświadczył hrabia Seline uprzejmie. – Och, gdyby tak znowu być młodym... – Westchnął. – Idziemy, Durniku? Ruszyli ku drzwiom. Garion siedział samotny, dotknięty do żywego wyłączeniem z rady. Był w wieku, kiedy poczucie godności własnej jest niezwykle wyczulone. Dygotał z gniewu, urażony lekceważeniem, jakie kryło się za brakiem zaproszenia. Obrażony i nadąsany ruszył odwiedzić swojego dzika, który wisiał w pełnej lodu chłodni tuż obok kuchni. Przynajmniej to zwierzę traktowało go poważnie. Jednak nie można spędzić zbyt długiego czasu w towarzystwie martwego dzika i nie wpaść w ponury nastrój. Zwierzę nie wydawało się tak wielkie jak wtedy, gdy jeszcze żyło i szarżowało na niego; kły wywierały należyte wrażenie, lecz nie były ani tak długie, ani tak ostre, jak zapamiętał Garion. Poza tym w chłodni panowało zimno i obolałe mięśnie sztywniały. Wizyta u Baraka nie miała sensu. Pogrążony w najczarniejszej melancholii rudobrody wielkolud zamknął się w swych komnatach i nie otwierał nikomu, nawet żonie. I tak Garion,

207

pozostawiony samemu sobie, przez pewien czas włóczył się bez celu, po czym zaczął zwiedzać wielki pałac – zakurzone puste komnaty i mroczne korytarze. Zdawało mu się, że całe godziny chodzi, otwiera drzwi, podąża przejściami zakończonymi czasem ślepymi kamiennymi ścianami. Pałac Anhega był ogromny. Jak tłumaczył Barak, jego budowa trwała już ponad trzy tysiące lat. Południowe skrzydło opuszczono tak dawno, że dach zapadł się całe wieki temu. Garion wędrował po korytarzach drugiego piętra ruin, dumając ponuro o śmiertelności i przemijającej chwale. W niektórych komnatach stały pod warstwą śniegu stare łoża i stoły, a wszędzie biegły drobniutkie ślady myszy i wiewiórek. Wreszcie trafił na odkryty korytarz, gdzie znalazł inny trop – trop człowieka. Ślady stóp były całkiem świeże, gdyż nie dostrzegł w nich nawet odrobiny śniegu, a przecież padało mocno przez całą noc. Z początku myślał, że zatoczył koło, trafił w miejsce, przez które już przechodził, i widzi teraz własny ślad. Jednak wgłębienia w śniegu były o wiele większe od jego stóp. Istniało wiele możliwych wyjaśnień tego faktu, lecz Garion zaczął oddychać szybciej. Człowiek w zielonym płaszczu wciąż czaił się gdzieś w pałacu, Murgo Asharak przebywał w Val Alorn, a płowowłosy szlachcic, z pewnością o nieprzyjaznych zamiarach, krył się w puszczy. Garion zdał sobie nagle sprawę, że sytuacja może się okazać niebezpieczna, a on, jeśli nie liczyć małego sztyleciku, nie ma broni. Stąpając po własnych śladach, wrócił szybko do zaśnieżonej komnaty, skąd przed chwilą wyszedł, i zdjął zardzewiały miecz z też zardzewiałego haka. Czując się nieco pewniej, ruszył tajemniczym tropem. Dopóki nieznany intruz podążał tym pozbawionym dachu, od dawna nieużywanym korytarzem, ślady odcinały się wyraźnie na świeżym śniegu i tropienie było czystą przyjemnością. Potem jednak, za kupą gruzu, trop prowadził w zakurzony korytarz o wciąż jeszcze szczelnym dachu i sprawy się skomplikowały. Kurz na podłodze pomagał, lecz chłopiec musiał często się pochylać. Odczuwał ból żeber i nóg, więc krzywił się i stękał za każdym razem, gdy miał zgiąć się wpół i zbadać kamienną posadzkę. Ociekał potem, zgrzytał zębami i chciał zrezygnować z wyprawy.

208

Wtedy usłyszał przed sobą cichy szmer. Cofnął się pod ścianę. Daleko z przodu jakaś postać przemknęła ukradkiem przez smugę światła padającą z samotnego okienka. Garion dostrzegł błysk zieleni i wiedział już, kogo śledzi. Kocim krokiem ruszył tuż przy ścianie; miękkie skórzane buty nie wydawały żadnego dźwięku. Mocno ściskał w dłoni zardzewiały miecz. Mimo ostrożności prawdopodobnie zderzyłby się z człowiekiem, którego szukał, gdyby nagle nie zaskoczył go wyraźny głos hrabiego Seline. – Czy jest możliwe, szlachetny Belgaracie, by nasz nieprzyjaciel przebudził się, nim zostaną spełnione wszystkie warunki starożytnego proroctwa? – pytał hrabia. Garion się zatrzymał. Na wprost przed sobą, w wąskiej wnęce muru korytarza dostrzegł jakieś poruszenie. Tam przyczaił się człowiek w zielonym płaszczu, nasłuchujący w mroku głosów dobiegających gdzieś z dołu. Chłopiec przylgnął do ściany, wstrzymując oddech. Wycofywał się ostrożnie, póki nie natrafił na drugą wnękę i wsunął się w kryjącą wszystko ciemność. – To bardzo ważne pytanie, Belgaracie – usłyszał spokojny głos Cho-Haga. – Czy ten Apostata mógłby wykorzystać potęgę, jaką ma teraz w ręku, by ożywić Przeklętego? – Zdobył moc – przyznał pan Wilk – ale może cofnie się przed jej użyciem. Jeśli nie uczyni tego we właściwy sposób, moc go zniszczy. Nie będzie się spieszył, raczej najpierw głęboko wszystko przemyśli. Jego wahanie daje nam trochę czasu. – Czy nie wspominałeś, iż jest prawdopodobne, że zechce zatrzymać tę rzecz dla siebie? – odezwał się Silk. – Może zamierza pozostawić swego pana drzemiącego spokojnie i dzięki skradzionej potędze wynieść siebie na tron króla wszystkich ziem Angaraków? – Jakoś sobie nie wyobrażam, by Grolimowie łatwo oddali władzę w ręce obcego – parsknął król Rhodar. – Najwyższy kapłan Grolimów sam jest potężnym czarodziejem. – Wybacz, Rhodarze – wtrącił Anheg – ale póki moc pozostaje w rękach złodzieja, Grolimowie nie mają wyboru i muszą uznać jego panowanie. Studiowałem potęgę tego przedmiotu i jeśli choć w połowie to, co przeczytałem, jest prawdą, rabuś może zburzyć Rak Cthol tak łatwo, jak ty kopniakiem rozwalasz mrowisko.

209

Potem, gdyby Grolimowie stawiali opór, może wyludnić całe Cthol Murgos, od Rak Goska aż do granicy tolnedrańskiej. Dlatego nieważne, czy to Apostata, czy Przeklęty użyje tej mocy. Angarakowie pójdą za nim. I ruszą na zachód. – Nie należy zatem powiadomić Arendów i Tolnedran, a także Ulgosów o tym, co zaszło? – zapytał Brand, Strażnik Rivy. – Nie dajmy się tym razem zaskoczyć. – Nie alarmowałbym już teraz naszych południowych sąsiadów – odparł pan Wilk. – Kiedy Pol i ja stąd odjedziemy, wyruszymy na południe. Gdyby Arendia i Tolnedra szykowały się do wojny, ogólne zamieszanie opóźniałoby naszą podróż. Legioniści imperatora to doświadczeni żołnierze. W razie potrzeby potrafią reagować bardzo szybko, Arendowie zaś zawsze są gotowi. Ich królestwo przez cały czas balansuje na krawędzi wojny. – To byłoby przedwczesne – zgodziła się ciocia Pol. – Armie przeszkadzałyby naszym zamiarom. Jeśli dogonimy dawnego ucznia mego ojca i wrócimy z odzyskanym przedmiotem do Rivy, kryzys przeminie. Nie warto bez powodu niepokoić południowców. – Ma rację – dodał Wilk. – Mobilizacja zawsze niesie pewne ryzyko. Król z armią na głowie często wyrządza trochę szkód. Przejeżdżając tamtędy, poinformuję króla Arendów w Vo Mimbre i imperatora w Tol Honeth o wszystkim, o czym powinni wiedzieć. Należy jednak przekazać wiadomość do Gorima z Ulgo. Jak sądzisz, Cho-Hagu, czy zdołasz o tej porze roku wysłać kogoś do Prolgu? – Trudno powiedzieć, czcigodny – odparł Cho-Hag. – Zimą przełęcze są prawie nieprzejezdne. Spróbuję jednak. – Dobrze. Poza tym niewiele więcej możemy teraz zrobić. Przez pewien czas jednak dobrze będzie zatrzymać sprawy w rodzinie, że tak to określę. Jeśli dojdzie do najgorszego i Angarakowie zaatakują znowu, Aloria przynajmniej będzie uzbrojona i gotowa. Arendia i imperium zyskają więc dość czasu na przygotowania. – Łatwo królom Alornów mówić o wojnie – odezwał się strapiony król Fulrach. – Alornowie są wojownikami. Ale Sendaria jest spokojnym krajem. Nie mamy zamków ani fortyfikacji, a mój lud to rolnicy i kupcy. Kal Torak popełnił błąd, wybierając pole bitwy pod Vo Mimbre. Nie sądzę, by

210

Angarakowie powtórzyli jego omyłkę. Moim zdaniem, uderzą wprost przez trawiaste równiny północnej Algarii i runą na Sendarię. Mamy wiele żywności i bardzo niewielu żołnierzy. Nasz kraj będzie idealną bazą dla kampanii na zachodzie i boję się, że nie wytrzymamy długo. Wtedy, ku zdumieniu Gariona, głos zabrał Durnik. – Nie poniżaj ludu Sendarii, najjaśniejszy panie – rzekł twardo. – Znam moich sąsiadów. Będą walczyć. Niewiele wiemy o mieczach i lancach, ale będziemy się bronić. Jeśli Angarakowie wejdą do Sendarii, nie zdobędą jej tak łatwo, jak niektórzy mogliby sądzić. A jeśli podpalimy pola i spichrze, nie pozostanie im wiele do jedzenia. Długą chwilę panowała cisza, po czym raz jeszcze odezwał się Fulrach, dziwnie pokornym tonem. – Twoje słowa zawstydzają mnie, mistrzu Durniku. Może zbyt długo jestem królem i zapomniałem już, co znaczy być Sendarem. – Jak pamiętam, tylko kilka przejść wiedzie przez wschodnie urwisko do Sendarii – wtrącił spokojnie Hettar, syn Cho-Haga. – Parę lawin w odpowiednich punktach może ją uczynić niedostępną jak księżyc. A jeśli lawiny runą we właściwych momentach, całe armie Angaraków zostaną uwięzione w tych wąskich przesmykach. – Zabawny pomysł. – Silk zachichotał. – Moglibyśmy wtedy wykorzystać ogniste instynkty Durnika do lepszych celów niż podpalanie zagonów rzepy. Torak Jednooki podobno lubi zapach płonących ofiar. Można by mu zrobić przyjemność. W głębi korytarza Garion dostrzegł nagle migotanie pochodni i usłyszał brzęk kolczug. Niemal do ostatniej chwili nie pojmował grożącego mu niebezpieczeństwa. Człowiek w zielonym płaszczu także zwrócił uwagę na hałas i światło. Wynurzył się z kryjówki i pobiegł drogą, którą przyszedł – tuż obok wnęki, gdzie schował się Garion. Chłopiec cofnął się, ściskając miecz, ale szczęście mu sprzyjało – szpieg spoglądał przez ramię na płomień pochodni. Gdy tylko przeszedł, Garion uciekł. Wojownicy Chereków szukali obcych i niełatwo byłoby im wytłumaczyć, co robi w ciemnym korytarzu. Myślał chwilę, czy nadal nie śledzić szpiega, uznał jednak, że na jeden dzień wystarczy. Pora opowiedzieć komuś o wszystkim, co widział – komuś, kogo wysłuchają

211

królowie. Gdy tylko dotarł do częściej odwiedzanych korytarzy, pewnym krokiem ruszył ku komnatom, gdzie Barak samotnie przeżywał atak melancholii.

212

Rozdział XVII – Baraku! – zawołał Garion po kilku minutach, gdy nikt nie odpowiadał na stukanie. – Odejdź! – odezwał się zza drzwi chrapliwy głos. – Baraku, to ja, Garion. Muszę z tobą porozmawiać. W komnacie zaległa cisza. Po dłuższej chwili ktoś podszedł wolno i otworzył drzwi. Barak wyglądał strasznie. Był w brudnej, pomiętej tunice, rudą brodę miał splątaną, a włosy, zwykle splecione w długie warkocze, rozpuszczone i zwichrzone. Najgorsze jednak było cierpienie widoczne w jego oczach – dawały się z nich wyczytać groza i pogarda dla siebie tak przerażająca, że Garion musiał odwrócić wzrok. – Widziałeś to, chłopcze, prawda? – spytał Barak. – Widziałeś, co się ze mną działo. – Właściwie nic nie widziałem – odparł ostrożnie Garion. – Uderzyłem głową o drzewo i miałem w oczach wyłącznie gwiazdy. – Musiałeś widzieć – upierał się olbrzym. – Musiałeś dostrzec moją zgubę. – Zgubę? O czym ty mówisz? Przecież żyjesz jeszcze. – Zguba to nie zawsze znaczy śmierć. – Barak osunął się na fotel. – Chciałbym, by moja ją znaczyła. Zguba to coś strasznego, co jest człowiekowi przeznaczone. Śmierć nie jest najgorszą z możliwości. – Pozwoliłeś, by słowa starej, ślepej wariatki opanowały twoją wyobraźnię. – Nie chodzi jedynie o Martje. Ona tylko powtarza to, o czym wiedzą wszyscy w Chereku. Kiedy się urodziłem, wezwano wróżbitę. Taki panuje obyczaj. Na ogół wróżby nic nie ukazują i w życiu dziecka nie zdarza się nic szczególnego. Czasem jednak

213

czyjaś przyszłość jest tak wyraźna, że niemal każdy może dostrzec zgubę. – To zwykłe zabobony – próbował zakpić Garion. – Nie spotkałem jeszcze wróżbity, który potrafiłby przewidzieć, czy następnego dnia będzie deszcz. Jeden taki zjawił się kiedyś na farmie Faldora i powiedział, że Durnik umrze dwa razy. Czy to nie głupie? – Wróżbici i przepowiadający przyszłość w Chereku lepiej rozwinęli swój kunszt – mówił Barak, wciąż w głębokiej melancholii. – Zguba, jaką dla mnie przewidzieli, była zawsze taka sama: miałem się zmienić w zwierzę. Było ich kilkunastu, a wszyscy powtarzali to samo. I teraz to się zdarzyło. Siedzę tutaj od dwóch dni i obserwuję. Włosy na moim ciele rosną gęściej, zęby stają się spiczaste. – Wydaje ci się. Moim zdaniem wyglądasz tak jak zawsze. – Dobry z ciebie chłopiec, Garionie. Próbujesz mnie uspokoić, ale przecież mam oczy. Wiem, że zęby są coraz ostrzejsze i sierść wyrasta mi na skórze. Już niedługo Anheg będzie musiał trzymać mnie w lochu na łańcuchu, żebym kogoś nie zranił. Albo sam ucieknę w góry, by żyć wśród trolli. – Bzdura! – Opowiedz, co wczoraj widziałeś – poprosił Barak. – Jak wyglądałem, kiedy zmieniłem się w zwierzę? – Widziałem tylko gwiazdy. Walnąłem głową o drzewo – powtórzył chłopiec, starając się, by brzmiało to szczerze. – Chcę tylko wiedzieć, w jakie zwierzę się zmienię – mówił Barak żałośnie. – Będę wilkiem, niedźwiedziem czy może jakimś potworem, który nawet nie ma nazwy? – Nic nie pamiętasz z tego, co się wtedy wydarzyło? – spytał Garion. Starał się wymazać z pamięci niezwykły obraz Baraka i niedźwiedzia. – Nic. Usłyszałem twój krzyk, potem martwy dzik leżał u moich stóp, a ty, cały we krwi, zsuwałeś się po pniu drzewa. Ale czułem w sobie bestię. Czułem nawet jej zapach. – To był zapach dzika. Po prostu w całym zamieszaniu straciłeś głowę. – Wpadłem w szał, jak berseker? – Spojrzał na niego z nadzieją. – Nie, Garionie, takie rzeczy już mi się zdarzały i to nie było to

214

samo – westchnął. – Ale zupełnie coś innego. – Nie zmieniasz się w zwierzę – przekonywał Garion uparcie. – Wiem, co wiem. Wtedy właśnie do komnaty wkroczyła lady Merel. – Widzę, że pan mój odzyskuje zmysły. – Zostaw mnie, Merel. Nie mam nastroju do twoich gierek. – Gierek, panie? – powtórzyła niewinnie. – Po prostu wykonuję swoje obowiązki. Jeśli pan mój źle się czuje, powinnam go pielęgnować. To powinność każdej małżonki. – Przestań się przejmować prawami i obowiązkami, Merel. Wyjdź stąd i zostaw mnie samego. – Mój pan był bardzo natarczywy w kwestii niektórych praw i obowiązków pewnej nocy, gdy wrócił do Val Alorn. Nawet zamknięte drzwi mojej sypialni nie zdołały powstrzymać tej natarczywości. – Masz rację. – Zarumienił się lekko. – Przykro mi z tego powodu. Miałem nadzieję, że coś między nami może się zmienić. Myliłem się. Nie będę cię więcej kłopotał. – Kłopotał, panie mój? Obowiązek to żaden kłopot. Dobra żona musi spełniać wszelkie pragnienia swego małżonka. Nawet kiedy jest pijany czy brutalny, gdy wchodzi do jej łoża. Nikt nigdy nie oskarży mnie o niedbałość w tym względzie. – Bawi cię to, prawda? – rzucił oskarżycielsko. – Co mnie bawi, panie? – spytała obojętnie, lecz w jej głosie zabrzmiały ostre tony. – Czego właściwie chcesz, Merel? – Chcę służyć memu panu w nieszczęściu. Chcę się nim opiekować i patrzeć, jak postępuje choroba. Widzieć każdy objaw, gdy tylko wystąpi. – Aż tak mnie nienawidzisz? – Patrzył na nią z pogardą. – Uważaj, Merel. A jeśli zażądam, byś została przy mnie? Co na to powiesz? Spodoba ci się zamknięcie w jednej komnacie z wściekłą bestią? – Jeśli nie zdołasz się opanować, będę musiała przykuć cię łańcuchem do ściany – odpowiedziała z chłodną obojętnością. – Baraku, muszę z tobą porozmawiać – wtrącił Garion niepewnie. – Nie teraz, Garionie.

215

– To ważne. W pałacu jest szpieg. – Szpieg? – Człowiek w zielonym płaszczu. Widziałem go już kilka razy. – Wielu ludzi nosi zielone płaszcze – zauważyła Merel. – Nie wtrącaj się – uciszył ją Barak. – Dlaczego sądzisz, Garionie, że to szpieg? – Zobaczyłem go dzisiaj rano i poszedłem za nim. Przekradał się korytarzem, którym chyba nikt nie chodzi, tym nad salą, gdzie królowie odbywają spotkania z panem Wilkiem i ciocią Pol. Słyszał każde słowo, jakie tam wypowiedziano. – Skąd wiesz, że słyszał? – Merel zmrużyła oczy. – Ja też tam byłem. Ukryłem się niedaleko i sam wszystko słyszałem. Jakbym siedział w tej sali. – Jak on wygląda? – spytał Barak. – Ma jasne włosy i brodę. Mówiłem już, że nosi zielony płaszcz. Widziałem go też, kiedy poszliśmy obejrzeć twój statek. Wchodził do karczmy z jakimś Murgiem. – W Val Alorn nie ma Murgów – wtrąciła Merel. – Jest jeden – odparł Garion. – Znam go. Wiem, kim jest. Musiał ostrożnie zbliżać się do tego tematu. Opór przed mówieniem o tym dziwacznie odzianym nieprzyjacielu był silny jak zawsze. Wystarczyło, że wspomniał o Murgu, a sztywniał mu język i bezwład ogarniał mięśnie. – Kim jest? – chciał wiedzieć Barak. Zignorował pytanie. – A potem, w czasie polowania na dziki, widziałem go w lesie. – Murga? – Nie. Człowieka w zielonym płaszczu. Spotkał się z innymi. Rozmawiali niedaleko miejsca, gdzie czekałem na dzika. Nie zauważyli mnie. – Nie ma w tym nic podejrzanego – stwierdził Barak. – Człowiek może się spotkać z przyjaciółmi, gdzie tylko przyjdzie mu ochota. – Nie sądzę, by byli przyjaciółmi. Ten w zielonym płaszczu zwracał się do jednego z tamtych „panie”. A on mu polecił, żeby przedostał się tak blisko, by podsłuchać, o czym rozmawiają pan Wilk i królowie. – To poważna sprawa. – Barak zapomniał o swym

216

zmartwieniu. – Mówili jeszcze coś? – Ten płowowłosy chciał wiedzieć o nas wszystko. O tobie, o mnie, o Durniku i Silku... o wszystkich. – Płowe włosy? – wtrąciła Merel. – To ten, do którego mówili „panie” – wyjaśnił Garion. – Chyba coś o nas wiedział. Znał nawet mnie. – Długie, bardzo jasne włosy? – dopytywała Merel. – Bez brody? Trochę starszy od Baraka? – To nie mógł być on – stwierdził jej małżonek. – Anheg wygnał go i zabronił wracać pod karą śmierci. – Jesteś jak dziecko, Baraku. Nie będzie na to zważał, jeśli ma mu to przynieść korzyść. Chyba lepiej zawiadomić o wszystkim Anhega. – Znacie go? – zdziwił się Garion. – Pewne jego wypowiedzi na temat Baraka wcale nie były uprzejme. – Wyobrażam sobie – stwierdziła Merel ironicznie. – To przecież Barak przekonywał, by ściąć mu głowę. Barak wciągał już kolczugę. – Popraw włosy – poleciła mu Merel; co dziwne, w jej głosie nie było ani śladu dawnej złośliwości. – Wyglądasz jak stóg siana. – Nie ma na to czasu – odparł olbrzym niecierpliwie. – Chodźcie oboje. Idziemy do Anhega. Trudno było pytać jeszcze o cokolwiek, gdyż Garion i Merel musieli biec, by za nim nadążyć. Przeszli przez wielką halę, a zdumieni wojownicy pospiesznie usuwali się z drogi, zerkając na twarz Baraka. Strażnik przy wejściu do sali rady chciał Baraka powitać. – Na bok! – rzucił olbrzym i pchnął drzwi tak mocno, że uderzyły o ścianę. Król Anheg podniósł głowę zaskoczony. – Witaj, kuzynie... – zaczął. – Zdrada, Anhegu! – ryknął Barak. – Jarl Jarvik złamał nakaz banicji i wprowadził szpiegów do twego pałacu! – Jarvik? – powtórzył Anheg. – Nie ośmieliłby się. – Owszem, ośmielił się. Widziano go niedaleko Val Alorn. Podsłuchano niektóre jego intrygi. – Kim jest ten Jarvik? – wtrącił Strażnik Rivy. – To jarl, którego wygnałem w zeszłym roku. Zatrzymaliśmy

217

jednego z jego ludzi i znaleźliśmy przy nim wiadomość. Przeznaczona była dla pewnego Murga w Sendarii i zawierała szczegółowe sprawozdania z naszych najtajniejszych obrad. Jarvik próbował zaprzeczać, że jest autorem, choć list miał osobistą pieczęć, a jego skarbiec pękał od czerwonego złota z kopalni Cthol Murgos. Nabiłbym na pal głowę zdrajcy, ale jest żonaty z moją kuzynką i ona błagała o życie męża. Wygnałem go tylko do posiadłości na zachodnim wybrzeżu. Spojrzał na Baraka. – Skąd o tym wiesz? Ostatnio zamknąłeś się w swojej komnacie i z nikim nie chciałeś rozmawiać. – Słowa mego męża są prawdą – oświadczyła Merel, a w jej głosie zabrzmiało wyzwanie. – Nie wątpię, Merel – rzekł Anheg, lekko zaskoczony. – Chciałem tylko spytać, skąd się dowiedział o Jarviku. Nic więcej. – Widział go ten chłopiec z Sendarii – wyjaśniła. – I słyszał, jak rozmawia ze swoim szpiegiem. Byłam obecna, gdy o tym opowiadał, i stanę za swym mężem, gdyby ktokolwiek odważył się wątpić w jego słowa. – Garion? – zdumiała się ciocia Pol. – Chciałbym, byśmy wysłuchali chłopca – rzekł ze spokojem Cho-Hag, władca Algarów. – Szlachcic, znany z przyjaźni z Murgami, który akurat w tym momencie postanawia wrócić z wygnania, to sprawa interesująca nas wszystkich. – Powtórz, co mówiłeś mnie i Merel – polecił Barak, wypychając chłopca do przodu. Garion skłonił się niezgrabnie. – Wasza wysokość, od naszego przyjazdu kilkakrotnie widziałem w twoim pałacu człowieka w zielonym płaszczu. Krył się, przekradał korytarzami i bardzo starał, by nikt go nie zauważył. Zobaczyłem go zaraz pierwszej nocy, a potem następnego dnia, gdy wchodził z Murgiem do karczmy. Barak twierdzi, że w Chereku nie ma Murgów, ale jestem pewien, że człowiek, który mu towarzyszył, był Murgiem. – Skąd wiesz? – zapytał Anheg. Garion spojrzał na niego bezradnie. Nie potrafił wymówić imienia Asharaka. – No więc, chłopcze? – przynaglił go Rhodar.

218

Garion walczył z własnym językiem, lecz bez rezultatu. – Może znasz tego Murga? – zasugerował Silk. Chłopiec przytaknął z ulgą, zadowolony, że ktoś potrafi mu pomóc. – Nie możesz ich znać wielu. – Silk potarł palcem nos. – Masz na myśli tego, którego spotkaliśmy w Darine, a potem w Muros? Znanego jako Asharak? Garion znowu przytaknął. – Czemu nam nie powiedziałeś? – Barak nie krył zdumienia. – Ja... ja nie mogłem – wyjąkał. – Nie mogłeś? – Słowa nie przechodzą przez usta. Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie mogę o nim mówić. – Więc widywałeś go już wcześniej? – upewnił się Silk. – Tak. – I nigdy nikomu nie mówiłeś? – Nigdy. Silk spojrzał na ciocię Pol. – Czy to jeden z tych problemów, o których możesz wiedzieć więcej od nas, Polgaro? Kiwnęła po namyśle głową. – Można to zrobić – mruknęła. – Proces nigdy nie jest pewny, więc nie zajmowałam się czymś takim. Ale to możliwe – dodała posępnie. – Grolimowie uważają, że imponujące – zauważył pan Wilk. – Ale Grolimom łatwo zaimponować. – Chodź ze mną, Garionie – poleciła ciocia Pol. – Jeszcze nie – rzucił Wilk. – To ważne. – Możesz to przełożyć na później. Wysłuchajmy tej historii do końca. Zło już się stało. Mów dalej, Garionie. Co jeszcze widziałeś? Chłopiec nabrał tchu. Łatwiej mu było rozmawiać z panem Wilkiem niż z królami. – Jeszcze raz zobaczyłem tego człowieka w zielonym płaszczu tego dnia, gdy pojechaliśmy na polowanie. Spotkał się w lesie z jakimś szlachcicem o żółtych włosach i bez brody. Rozmawiali chwilę i słyszałem, co mówią. Ten żółtowłosy chciał wiedzieć, o

219

czym radzicie w tej sali. – Powinieneś zaraz przyjść do mnie – wytknął król Anheg. – Walczyłem z dzikiem. Uderzyłem głową o drzewo i straciłem przytomność. Nie pamiętałem o niczym aż do dzisiejszego ranka. Kiedy król Fulrach wezwał tutaj Durnika, poszedłem się rozejrzeć. Trafiłem do części pałacu, gdzie dach zapadł się zupełnie, i znalazłem ślady. Podążyłem za nimi i po pewnym czasie znowu zobaczyłem człowieka w zielonym płaszczu. Wtedy sobie przypomniałem. Ruszyłem za nim, a on wszedł w korytarz biegnący gdzieś nad tą salą. Schował się tam i słuchał, o czym mówicie. – Jak sądzisz, Garionie, ile mógł podsłuchać? – zapytał król Cho-Hag. – Rozmawialiście o kimś zwanym Apostatą. Zastanawialiście się, czy mógłby wykorzystać jakąś moc, by przebudzić nieprzyjaciela od bardzo dawna uśpionego. Niektórzy sądzili, że należy ostrzec Arendów i Tolnedran, ale pan Wilk tak nie uważał. A Durnik rzekł, że ludzie w Sendarii będą walczyć, gdyby nadeszli Angarakowie. Wszyscy byli wstrząśnięci. – Ukryłem się niedaleko człowieka w zielonym płaszczu – mówił dalej Garion. – Z pewnością słyszał wszystko, co ja słyszałem. Potem nadeszli żołnierze i on uciekł. Postanowiłem wtedy opowiedzieć o wszystkim Barakowi. – Gdzieś tutaj. – Silk stanął przy ścianie i wskazał w róg sufitu. – Zaprawa się wykruszyła. Przez szczeliny między kamieniami nasze głosy docierają do korytarza piętro wyżej. – Bardzo wartościowego chłopaka przywiozłaś ze sobą, lady Polgaro – stwierdził z powagą król Rhodar. – Gdyby szukał zajęcia, może coś bym dla niego znalazł. Gromadzenie informacji to interesujący zawód, a on ma chyba naturalne uzdolnienia w tej dziedzinie. – Ma także inne zdolności – odparła ciocia Pol. – Jest bardzo dobry, jeśli idzie o trafianie do miejsc, gdzie nie powinien się znaleźć. – Nie bądź dla niego zbyt sroga, Polgaro – wtrącił Anheg. – Oddał nam wielką przysługę. Być może nigdy nie zdołam mu się odwdzięczyć.

220

Garion skłonił się i cofnął przed nieruchomym wzrokiem cioci Pol. – Kuzynie... – Anheg zwrócił się do Baraka. – Jak słyszałeś, mamy w pałacu nieproszonego gościa. Chciałbym zamienić kilka słów z tym szpiegiem w zielonym płaszczu. – Wezmę paru ludzi – rzekł olbrzym groźnie. – Wywrócimy pałac dachem w dół, potrząśniemy trochę i zobaczymy, co wypadnie. – Chciałbym go dostać mniej więcej całego. – Oczywiście. – Ale bez przesady. Byle tylko mógł mówić. – Dopilnuję, kuzynie, by był należycie rozmowny, gdy ci go przyprowadzę. – Barak uśmiechnął się drapieżnie i ruszył ku drzwiom. Król spojrzał na lady Merel. – Chciałbym także tobie podziękować, pani. Jestem pewien, że odegrałaś znaczącą rolę w przedstawieniu nam tej sprawy. – Nie oczekuję podziękowań, wasza królewska mość. To była moja powinność. Anheg westchnął. – Zawsze musi to być powinność, Merel? – zapytał ze smutkiem. – Czy jeszcze coś się liczy? – Bardzo wiele. Ale sama musisz to odkryć. – Garionie, chodź tutaj! – zawołała ciocia Pol. Zbliżył się lękliwie. – Nie bądź głuptasem, kochanie – uspokoiła go. – Nic ci nie zrobię. – Lekko dotknęła palcami jego czoła. – I co? – spytał pan Wilk. – Jest – potwierdziła. – Bardzo lekki. Inaczej dawno bym zauważyła. Przepraszam, ojcze. – Spójrzmy... – Wilk podszedł bliżej i położył dłoń na czole Gariona. – To nic poważnego – oznajmił. – Ale mógł być poważny – stwierdziła ciocia Pol. – Ja miałam pilnować, by nic takiego się nie zdarzyło. – Nie zadręczaj się, Pol. Nie trzeba. Po prostu zlikwiduj go. – Co się stało? – spytał przestraszony Garion. – Nie ma się o co martwić, kochanie. – Ciocia Pol ujęła jego

221

prawą dłoń i przyłożyła do białego loku na swoim czole. Garion poczuł wstrząs, wir niejasnych wrażeń, a potem wibrujące uderzenie za uszami. Nagły zawrót głowy sprawił, że upadłby, gdyby ciocia go nie przytrzymała. – Kim jest ten Murgo? – Patrzyła mu w oczy. – Ma na imię Asharak – odpowiedział bez wahania. – Jak dawno go znasz? – Przez całe życie. Przyjeżdżał na farmę Faldora i obserwował mnie, gdy byłem jeszcze mały. – Na razie wystarczy, Pol – odezwał się pan Wilk. – Niech najpierw trochę odpocznie. Przygotuję coś, by cała sprawa nie mogła się powtórzyć. – Chłopiec jest chory? – zainteresował się Cho-Hag. – Właściwie nie – odpowiedział pan Wilk. – Ale trudno to wytłumaczyć. W każdym razie wyleczyliśmy go. – Idź do swojego pokoju, Garionie. – Ciocia Pol wciąż trzymała go za ramiona. – Stoisz pewnie? Potrafisz tam dojść bez pomocy? – Nic mi nie jest – odparł, choć nadal szumiało mu trochę w głowie. – Żadnych wycieczek po drodze i żadnego zwiedzania. – Dobrze, ciociu. – Kiedy tam trafisz, połóż się do łóżka. Chcę, żebyś sobie przypomniał i zapamiętał wszystkie spotkania z tym Murgiem. Co mówił i co robił. – Nigdy się do mnie nie odzywał. Tylko patrzył. – Przyjdę do ciebie za chwilę. Opowiesz mi wszystko, co o nim wiesz. To bardzo ważne, więc skoncentruj się tak mocno, jak tylko potrafisz. – Dobrze, ciociu Pol. Pocałowała go lekko w czoło. – Biegnij już, skarbie. Wciąż czując lekki zawrót głowy, wyszedł na korytarz. Minął wielką halę, gdzie wojownicy Anhega przypasywali miecze i dobierali groźnie wyglądające topory, szykując się do przeszukania pałacu. Mimo że jeszcze oszołomiony, przeszedł obok nich bez zatrzymania. Część jego umysłu zdawała się na wpół uśpiona, lecz owa tajemna, wewnętrzna część była przytomna i czujna. Oschły głos

222

zauważył, że zdarzyło się coś bardzo istotnego. Potężny opór przed wspominaniem o Asharaku zniknął. Ciocia Pol zdołała całkowicie usunąć zaporę z jego myśli. Chłopiec czuł się niepewnie. Dziwna relacja między nim a milczącym Asharakiem była czysto osobistą więzią, którą mu właśnie odebrano. Miał wrażenie, że jego umysł jest teraz pusty i jakby pogwałcony. Westchnął i ruszył szerokimi schodami do swojego pokoju. W korytarzu przed drzwiami stało pół tuzina wojowników, zapewne część grupy Baraka poszukującej człowieka w zielonym płaszczu. Garion stanął. Coś się nie zgadzało. Poruszył głową, by otrząsnąć się z oszołomienia. W tej części pałacu bywało zbyt wielu ludzi, by szpieg mógł się tutaj ukrywać. Serce zabiło mu mocniej i krok za krokiem cofnął się ku schodom, skąd przyszedł. Wojownicy wyglądali jak wszyscy Cherekowie w pałacu; byli brodaci, w hełmach, kolczugach i futrach. Ale coś budziło w chłopcu podejrzenia. Otyły mężczyzna w ciemnym płaszczu z kapturem stanął w drzwiach jego pokoju. To był Asharak. Chciał coś powiedzieć, ale wtedy zobaczył chłopca. – Aha – rzucił cicho. Ciemne oczy błyszczały na jego pooranej bliznami twarzy. – Właśnie cię szukałem. Chodź tutaj. Garion poczuł w umyśle lekkie szarpnięcie, które zdawało się ześlizgiwać, jakby coś nie potrafiło znaleźć punktu zaczepienia. W milczeniu pokręcił głową i wycofywał się dalej. – No, chodź już – przynaglił Asharak. – Zbyt długo się znamy na takie zabawy. Rób, co mówię. Wiesz, że musisz. Szarpnięcie zmieniło się w potężny nacisk, który raz jeszcze się ześliznął. – Chodź, Garionie! – warknął Asharak chrapliwie. Garion cofał się krok za krokiem. – Nie – oświadczył. Murgo wyprostował się groźnie, oczy mu błysnęły. Tym razem nie było to szarpnięcie ani nacisk, lecz uderzenie. Garion poczuł jego siłę, choć miał wrażenie, że cios chybił lub został jakoś odchylony. Asharak zdziwił się, po czym zmrużył oczy. – Kto to zrobił? – zapytał. – Polgara? Belgarath? Nic ci to nie pomoże, Garionie. Raz już cię miałem i mogę pochwycić znowu,

223

gdy tylko zechcę. Nie masz dość sił, by mi się opierać. – Może i nie mam. Ale najpierw musisz mnie złapać. – To jest ten chłopiec – rzucił Asharak wojownikom. – Zatrzymajcie go! Płynnie, jakby bez udziału świadomości, jeden z wojowników podniósł łuk i wymierzył strzałę w Gariona. Asharak wyciągnął ramię i pchnął łuk na bok w chwili, gdy żołnierz zwolnił cięciwę. Strzała świsnęła w powietrzu i szczęknęła o kamienie muru za chłopcem. – Żywego, durniu! – warknął Asharak i wymierzył łucznikowi straszliwy cios w skroń. Wojownik runął w drgawkach na kamienną posadzkę. Garion odwrócił się, dopadł schodów i pognał w dół, przeskakując po trzy stopnie naraz. Nie oglądał się za siebie. Słyszał tupot ciężkich kroków – a więc Asharak i jego ludzie ruszyli w pogoń. Na dole skręcił w lewo i pobiegł długim, mrocznym korytarzem wiodącym na powrót w labirynt pałacu Anhega.

224

Rozdział XVIII Wszędzie biegali wojownicy i rozlegały się odgłosy walki. Plan Gariona był prosty: wystarczy odszukać ludzi Baraka, a będzie bezpieczny. Ale w pałacu znajdowali się także inni wojownicy. Przez zrujnowane południowe skrzydło jarl Jarvik wprowadził małą armię i na korytarzach wrzała bitwa. Garion szybko zrozumiał, że w żaden sposób nie zdoła odróżnić przyjaciół od wrogów. Jeden Cherek wojownik niczym się w jego oczach nie różnił od drugiego. Jeśli nie znajdzie Baraka lub kogoś innego znajomego, nie ośmieli się zdradzić. Świadomość, że musi się kryć przed sprzymierzeńcami, tak samo jak przed nieprzyjaciółmi, pogłębiała tylko jego rozterkę. Zupełnie możliwe, a nawet wysoce prawdopodobne, że ucieknie przed ludźmi Baraka wprost w ramiona wojów Jarvika. Najrozsądniejszym wyjściem byłby powrót do sali rady, lecz w ucieczce przed Asharakiem przebiegł zbyt wiele mrocznych korytarzy, minął zbyt wiele zakrętów; teraz nie miał pojęcia, gdzie jest i jak ma wrócić do znanych części pałacu. Bieg na oślep był niebezpieczny. Asharak lub jego ludzie mogli czaić się za każdym rogiem. Wiedział, że Murgo szybko odnowi tę dziwną więź między nimi, którą ciocia Pol zerwała. Tego musiał się strzec za wszelką cenę. Jeśli Asharak schwyta go znowu, nigdy już nie wypuści. Musiał więc znaleźć jakąś bezpieczną kryjówkę. Skręcił w wąskie przejście i stanął zdyszany, przyciskając plecy do kamiennego muru. Na końcu korytarza dostrzegł w migotliwym blasku pochodni wijące się w górę wytarte stopnie. Doszedł do wniosku, że im wyżej wejdzie, tym mniejszą ma szansę spotkania kogokolwiek. Walka toczy się pewnie na najniższych piętrach. Odetchnął głęboko i szybko ruszył do schodów. W połowie drogi na górę pojął niedoskonałość swego planu. Nie

225

było tu żadnych bocznych korytarzy, żadnej drogi ucieczki i żadnej kryjówki. Musiał jak najszybciej dostać się na szczyt, bo ryzykował, że zostanie schwytany. – Chłopcze! – dobiegło go z dołu czyjeś wołanie. Obejrzał się. Ponury Cherek w kolczudze i hełmie szedł za nim z wyciągniętym mieczem. Potykając się, Garion pognał w górę. Usłyszał inny okrzyk nad sobą i zamarł. Wojownik u szczytu schodów był równie ponury jak ten na dole, w ręku trzymał budzący grozę topór. Garion znalazł się w pułapce. Stanął pod ścianą i sięgnął po sztylet, choć wiedział, że ta broń nie na wiele się przyda. Wtedy wojownicy zobaczyli się nawzajem i z głośnym krzykiem rzucili do ataku. Ten z mieczem przemknął w górę obok Gariona, gdy ten z toporem skoczył w dół. Topór zatoczył łuk, chybił i skrzesał snop iskier z kamieni muru. Miecz był celniejszy. Włosy stanęły Garionowi dęba, gdy patrzył, jak ostrze przebija pędzące w dół ciało topornika. Topór upadł z brzękiem, a topornik, zsuwając się na przeciwnika, wyrwał z pochwy na biodrze szeroki sztylet i wbił go w pierś wroga. Wojownicy wpadli na siebie i spleceni ramionami runęli w dół, a ich sztylety błyskały, uderzając raz za razem. Przerażony i bezradny Garion obserwował ich, gdy przetaczali się obok niego, z obrzydliwym odgłosem zatapiając ostrza w swych ciałach. Z ran tryskały czerwone fontanny krwi. Pomknął w górę, usiłował nie słyszeć dobiegających z dołu strasznych dźwięków, gdy dwóch konających ludzi do końca nie przerywało swego krwawego dzieła. Przestał się skradać. Zapomniał o Asharaku i jarlu Jarviku. Po prostu biegł, uciekał byle dalej od przerażającej potyczki na schodach. Wreszcie, po nie wiadomo jak długim czasie, wpadł do zakurzonej, nieużywanej komnaty. Zamknął drzwi za sobą i drżąc, oparł się o nie plecami. Pod jedną ze ścian dostrzegł szerokie, zapadnięte łoże, a wysoko nad nim niewielkie okienko. W dwóch kątach wspierały się smętnie o ściany dwa połamane krzesła, w trzecim stała otwarta pusta skrzynia. I nic więcej. To pomieszczenie pozwalało przynajmniej zejść z korytarzy, gdzie dzicy ludzie mordowali się

226

nawzajem. Szybko jednak Garion zdał sobie sprawę, że pozorne bezpieczeństwo jest tylko iluzją. Znajdzie się w pułapce, jeśli ktokolwiek otworzy te drzwi. Rozpaczliwie szukał wyjścia. Na nagiej ścianie naprzeciw łoża wisiały kotary. W nadziei, że kryją jakąś szafę lub sąsiedni pokój, Garion podszedł bliżej i rozsunął je. Za kotarą było przejście – nie do innej komnaty, lecz do ciemnego, wąskiego korytarza. Tak ciemnego, że widział jedynie najbliższy fragment podłogi. Zadrżał na myśl o podążaniu po omacku przez czerń, ze zbrojnymi następującymi mu na pięty. Spojrzał na jedyne okienko. Potem przeciągnął skrzynię, by stanąć na niej i wyjrzeć. Może zobaczy coś, co pomoże mu odgadnąć, gdzie się znalazł. Wszedł na skrzynię, stanął na palcach i wysunął głowę na zewnątrz. Wieże wyrastały tu i tam wśród spadzistych dachów i nieskończonych galerii pałacu króla Anhega. To beznadziejne. Niczego nie rozpoznawał. Odwrócił się, by zejść na dół i znieruchomiał nagle. W grubej warstwie kurzu na podłodze wyraźnie odbijały się odciski jego stóp. Zeskoczył pospiesznie i zerwał poduszkę z dawno nieużywanego łoża. Przeciągnął ją po podłodze, zamazując własne ślady. Wiedział, że nie zdoła ukryć faktu czyjejś obecności, lecz zniszczy odciski stóp. Ich rozmiar natychmiast dowiódłby Asharakowi czy jego ludziom, że ukrywający się tutaj nie jest dorosłym mężczyzną. Kiedy skończył, rzucił poduszkę na łóżko. Metoda nie była doskonała, ale lepsza niż żadna. Z korytarza dobiegło czyjeś wołanie i szczęk stali o stal. Garion odetchnął głęboko i skoczył w mroczne przejście za kotarą. Już po kilku krokach ciemność stała się absolutna. Czuł dreszcze, gdy pajęczyny muskały mu twarz, a kurz wieków zapierał oddech, unosząc się kłębami spod nóg. Szedł szybko, chciał odejść możliwie daleko od walczących w korytarzu. Potem potknął się i przez straszliwą sekundę był pewien, że runie. W umyśle błysnął obraz stromych schodów opadających w ciemność. Pojął, że musi zwolnić. Ruszył ostrożniej, przesuwał jedną rękę po ścianie, a drugą wyciągał do przodu, by odgarniać pajęczyny zwisające gęsto z niskiego stropu.

227

W ciemności stracił poczucie czasu i miał wrażenie, że całymi godzinami wymacuje drogę wąskim przejściem, które zdawało się nie mieć końca. Nagle, choć uważał, zderzył się mocno z szorstką, kamienną ścianą. Ogarnęła go panika. Czy korytarz tu właśnie się kończył? Czyżby wpadł w pułapkę? Wtedy dostrzegł kątem oka słaby poblask. Przejście się nie kończyło, lecz ostro skręcało w prawo. Na końcu było jakieś światło i Garion z ulgą podążył ku niemu. Blask był coraz mocniejszy. Wkrótce chłopiec dotarł do jego źródła – wąskiej szczeliny w ścianie, bardzo nisko. Przyklęknął na pokrytych kurzem kamieniach i wyjrzał. Hala pod nim była ogromna. Wielkie ognisko płonęło w zagłębieniu na środku, a dym unosił się ku otworom w sklepieniu, które znajdowało się wysoko powyżej miejsca, skąd wyglądał Garion. Choć z góry wszystko wyglądało inaczej, od razu rozpoznał salę tronową króla Anhega. Pod sobą dostrzegł postawnego króla Rhodara i Cho-Haga z zawsze towarzyszącym mu Hettarem. W pewnej odległości od tronów król Fulrach dyskutował z panem Wilkiem, w pobliżu czekała ciocia Pol. Żona Baraka rozmawiała o czymś z królową Isleną, a królowa Porenn i królowa Silar stały obok. Silk spacerował nerwowo, spoglądając od czasu do czasu na silnie strzeżone drzwi. Garion poczuł ulgę. Był bezpieczny. Właśnie miał krzyknąć, gdy ciężkie odrzwia otworzyły się z rozmachem i do sali wkroczył król Anheg w kolczudze i z mieczem w dłoni. Barak i Strażnik Rivy prowadzili za nim wyrywającego się mężczyznę o płowych włosach, którego Garion widział w dniu polowania. – Drogo zapłacisz za zdradę, Jarviku – rzucił przez ramię Anheg. Z ponurą miną podszedł do tronu. – Więc już po wszystkim? – spytała ciocia Pol. – Jeszcze chwilka, Polgaro – rzekł Anheg. – Moi ludzie ścigają ostatnich bandytów Jarvika w najdalszych zakątkach pałacu. Gdyby nas nie uprzedzono, sprawy mogły potoczyć się całkiem inaczej. Wsunął miecz do pochwy i zasiadł na tronie. – Porozmawiamy trochę, Jarviku – powiedział. – Zanim stanie się to, co stać się musi.

228

Płowowłosy mężczyzna zrezygnował z beznadziejnej walki z Barakiem i też bardzo silnym Strażnikiem Rivy. – Nie mam ci nic do powiedzenia, Anhegu – oświadczył butnie. – Gdyby los zrządził inaczej, siedziałbym teraz na twoim tronie. Zaryzykowałem. To wszystko. – Niezupełnie. Chcę poznać szczegóły. Możesz mi opowiedzieć. I tak będziesz mówił, nie teraz, to później. – Rób, co chcesz. – Jarvik skrzywił się pogardliwie. – Odgryzę sobie język, zanim cokolwiek ci powiem. – Jeszcze się przekonamy – mruknął ponuro Anheg. – To niepotrzebne, Anhegu – wtrąciła ciocia Pol i wolno podeszła do więźnia. – Są prostsze sposoby, by go przekonać. – Nic nie powiem – powtórzył Jarvik. – Jestem wojownikiem i nie boję się ciebie, czarownico. – Jesteś większym durniem, niż sądziłem, lordzie Jarviku – odezwał się pan Wilk. – Może wolisz, żebym ja to załatwił, Pol? – Poradzę sobie, ojcze. – Nie spuszczała wzroku z Jarvika. – Ostrożnie – uprzedził starzec. – Czasem posuwasz się za daleko. Lekkie muśnięcie zupełnie wystarczy. – Wiem, co robię, Stary Wilku – odparła zgryźliwie. Spojrzała jeńcowi prosto w oczy. Garion w swej kryjówce wstrzymał oddech. Jarl Jarvik zaczął się pocić i rozpaczliwie próbował odwrócić wzrok. Ale nie mógł. Zadrżał i zbladł. Ciocia Pol nie uczyniła najmniejszego ruchu, żadnego gestu. Stała tylko przed nim, a jej oczy płonęły, wbijając się w mózg. Krzyknął. Potem jeszcze raz i opadł, zwisając w rękach ludzi, którzy go trzymali. – Zabierz go – jęknął, nie mogąc opanować drgawek. – Będę mówił, ale zabierz go. Błagam. Silk, stojący teraz za tronem Anhega, spojrzał na Hettara. – Ciekawe, co zobaczył – mruknął. – Chyba lepiej nie wiedzieć – odparł młody Algar. Królowa Islena przyglądała się pilnie, jakby w nadziei, że odgadnie, na czym polega sztuczka. Skrzywiła się wyraźnie, gdy Jarvik krzyknął, i odwróciła wzrok. – Dobrze, Jarviku – rzekł Anheg dziwnie zduszonym głosem. – Zacznij od początku. Chcę wiedzieć wszystko.

229

– Z początku to były drobiazgi. – Jarvik trząsł się jeszcze. – Sądziłem, że nikomu nie przyniosą szkody. – Zawsze tak jest – stwierdził Brand. Jarl Jarvik odetchnął głęboko, raz jeszcze spojrzał na ciocię Pol i zadrżał. – Wszystko zaczęło się jakieś dwa lata temu. Popłynąłem do Kotu w Drasni i spotkałem tam kupca, Nadraka o imieniu Grashor. Wydawał się miły, a kiedy już poznaliśmy się lepiej, zapytał, czy byłbym zainteresowany pewnym zyskownym przedsięwzięciem. Powiedziałem, że jestem jarlem, nie handlarzem, ale on nalegał. Twierdził, że lęka się piratów z wysp zatoki Cherek, a jarlowski okręt z wojownikami na pokładzie powinien przepłynąć bezpiecznie. Ładunek stanowiła jedna niezbyt duża skrzynia. Myślę, że miał tam jakieś klejnoty, które przemycił przez komory celne w Boktorze i chciał przewieźć do Darine w Sendarii. Powiedziałem, że mnie to nie interesuje, ale on sypnął złotem. Pamiętam, że było jasnoczerwone i nie mogłem oderwać od niego oczu. Potrzebowałem pieniędzy, zresztą kto nie potrzebuje, i naprawdę nie widziałem nic niewłaściwego w spełnieniu prośby. Tak więc zabrałem Nadraka i tę skrzynię do Darine. Tam poznałem jego wspólnika, Murga imieniem Asharak. Garion drgnął, słysząc to imię. Zdumiony Silk gwizdnął. – Zgodnie z umową – ciągnął Jarvik – Asharak wypłacił mi sumę równą tej, którą otrzymałem od Grashora, i wyszedłem z interesu z workiem pełnym złota. Powiedział, że zrobiłem im wielką przysługę i gdybym jeszcze kiedyś potrzebował złota, z przyjemnością da mi je zarobić. Miałem teraz więcej pieniędzy niż kiedykolwiek w życiu, ale nie wiem czemu, uznałem, że to nie wystarczy. Czułem, że potrzebuję więcej. – To natura złota Angaraków – odezwał się pan Wilk. – Im więcej go posiadasz, tym bardziej go pragniesz. Dlatego Murgowie tak nim szafują. Asharak nie kupował twoich usług, Jarviku. On kupował twoją duszę. Więzień przytaknął ponuro. – Niedługo potem znalazłem jakiś pretekst i znów popłynąłem do Darine. Asharak powiedział, że Murgom nie wolno wjeżdżać do Chereku, a on bardzo się interesuje nami i naszym

230

królestwem. Zadawał mi mnóstwo pytań i płacił złotem za każdą odpowiedź. Pomyślałem, że to dość głupi sposób wydawania pieniędzy, ale odpowiadałem i brałem złoto. Odpływając do Chereku, miałem go już pełen worek. Wróciłem do Jarviksholmu i ułożyłem złoto przy tym, które dostałem wcześniej. Stwierdziłem, że jestem bogaty i nie zrobiłem nic niegodnego. Ale miałem wrażenie, że dni trwają zbyt krótko. Cały czas spędzałem w skarbcu, przeliczałem dukaty, polerowałem je, aż lśniły czerwienią jak krew, i wsłuchiwałem się w ich brzęk. Po pewnym czasie uznałem, że nie mam ich dość, więc znowu wróciłem do Asharaka. Powiedział, że nadal ciekawi go Cherek i chciałby poznać plany Anhega. Obiecał mi drugie tyle złota, ile już dostałem, jeśli przez rok będę go informował, o czym się mówi na naradach w pałacu. Najpierw odmówiłem, bo przecież proponował mi czyn niegodny. Ale pokazał złoto i zgodziłem się w jednej chwili. Ze swego miejsca Garion widział twarze słuchaczy. Wyrażały dziwną mieszaninę pogardy i współczucia. Jarvik mówił dalej. – Wtedy właśnie, Anhegu, twoi ludzie schwytali mojego posłańca i zostałem wygnany z Jarviksholmu. Z początku nie przejąłem się specjalnie, gdyż ciągle cieszyło mnie złoto. Ale po krótkim czasie znowu stwierdziłem, że jest go za mało. Wysłałem szybki statek do Darine. Niósł wiadomość dla Asharaka. Błagałem go, by znalazł dla mnie jakiś sposób zarobienia złota. Statek wrócił z Asharakiem na pokładzie. Usiedliśmy i radziliśmy, jak mógłbym powiększyć swój skarb. – Jesteś zatem podwójnym zdrajcą, Jarviku. – W głosie Anhega niemal zadźwięczał smutek. – Zdradziłeś mnie i złamałeś najstarsze prawo królestwa. Żaden Angarak nie postawił stopy na naszej ziemi od czasów samego Chereka o Niedźwiedzich Barach. – Wtedy już mnie to nie obchodziło. – Jarvik wzruszył ramionami. – Asharak miał plan, który uznałem za dobry. Gdybyśmy przekradali się przez miasto w niewielkich grupkach, moglibyśmy ukryć całą armię w zrujnowanych południowych skrzydłach pałacu. Przy odrobinie szczęścia i z przewagą zaskoczenia była szansa, by zabić ciebie i pozostałych królów Alornów. Zasiadłbym wtedy na tronie Chereku, a może i całej

231

Alorii. – Jakiej ceny zażądał Asharak? – Pan Wilk zmrużył oczy. – Czego chciał w zamian za uczynienie cię królem? – Rzeczy tak drobnej, że gdy mi o niej powiedział, wybuchnąłem śmiechem. Ale obiecał, że jeśli to dla niego zrobię, ofiaruje mi nie tylko koronę, lecz wypełni złotem całą komnatę. – Co to było? – powtórzył Wilk. – Powiedział, że chce chłopca, mniej więcej czternastoletniego, który przypłynął w orszaku króla Fulracha z Sendarii. Miałem tylko przekazać mu chłopaka, a dałby mi więcej złota, niż potrafię zliczyć. I koronę Chereku na dodatek. Fulrach spojrzał zdumiony. – Garion? – zapytał. – Czemu Asharakowi miałoby na nim zależeć? Jęk przerażenia cioci Pol dotarł aż do kryjówki Gariona. – Durniku! – zawołała mocnym głosem, lecz Durnik pędził już do drzwi. Silk biegł tuż za nim. Oczy cioci Pol płonęły, a białe pasemko niemal świeciło wśród czerni włosów. Jarl Jarvik cofnął się przed gniewnym spojrzeniem. – Jeśli chłopcu zdarzy się coś złego, Jarviku, przez tysiąc lat ludzie będą drżeli na wspomnienie twojego losu – oznajmiła. Sprawy zaszły za daleko. Garion był zawstydzony i trochę przestraszony jej furią. – Nic mi się nie stało, ciociu Pol! – krzyknął przez szczelinę w ścianie. – Jestem tutaj, na górze. – Garion? – Szukała go wzrokiem. – Gdzie jesteś? – U góry, pod sufitem – odpowiedział. – Za murem. – Jak tam trafiłeś? – Nie wiem. Jacyś ludzie mnie ścigali, więc uciekałem. I dotarłem aż tutaj. – Natychmiast zejdź na dół. – Nie potrafię, ciociu Pol. Biegłem tak daleko i skręcałem tyle razy, że nie wiem, jak wrócić. Zgubiłem się. – No dobrze. – Odzyskała panowanie nad sobą. – Zostań tam. Znajdziemy sposób, żeby cię odnaleźć. – Mam nadzieję – westchnął.

232

Rozdział XIX – Ten korytarz musi gdzieś prowadzić. – Anheg spojrzał w stronę, gdzie Garion nerwowo oczekiwał na pomoc. – Niech po prostu nim pójdzie. – I wpadnie wprost w ręce Murga Asharaka? – mruknęła ciocia Pol. – Asharak ucieka w strachu o życie – stwierdził Anheg. – Nie ma go już w pałacu. – O ile pamiętam, nie powinno go być w królestwie – zauważyła. – Zaczekaj, Pol – przerwał Wilk. – Garionie! – krzyknął. – Którędy biegnie ten korytarz? – Chyba w stronę tylnej części sali, gdzie stoją trony. Trudno powiedzieć. Jest ciemno. – Podamy ci pochodnie. Ustawisz jedną tam, gdzie stoisz w tej chwili, a z drugą pójdziesz przed siebie. Póki nie stracisz tej pierwszej z oczu, idziesz po linii prostej. – Bardzo sprytne – ocenił Silk. – Szkoda, że nie mam siedmiu tysięcy lat. Też bym potrafił tak sprawnie rozwiązywać problemy. Wilk puścił tę uwagę mimo uszu. – Nadal uważam, że najlepszym wyjściem będzie przystawienie paru drabin i wybicie dziury w ścianie – wtrącił Barak. – Może najpierw spróbujemy sposobu Belgaratha? – spytał Anheg zbolałym głosem. Barak wzruszył ramionami. – Ty tu jesteś królem. Jeden z wojowników przyniósł długą tykę i podał Garionowi dwie pochodnie. – Jeśli korytarz biegnie prosto – zastanowił się Anheg – powinien doprowadzić gdzieś do królewskich apartamentów.

233

– Ciekawe. – Rhodar uniósł brew. – Dobrze by było wiedzieć, czy wiedzie do królewskich komnat, czy w przeciwną stronę. – Całkiem możliwe, że to jakaś zapomniana droga ewakuacyjna – odparł urażonym tonem Anheg. – Nasza historia nie była aż tak pokojowa. Nie ma powodu, by od razu podejrzewać najgorsze. – Oczywiście – przyznał Rhodar uprzejmie. – Nie ma najmniejszego powodu. Garion umieścił jedną z pochodni obok szczeliny w murze i podążył zakurzonym przejściem, oglądając się często, by sprawdzić, czy wciąż widzi światło. Po chwili dotarł do wąskich drzwiczek otwierających się do wnętrza pustej szafy. Dalej znajdowała się bogata sypialnia z wyjściem na szeroki, dobrze oświetlony korytarz. Korytarzem zbliżało się kilku wojowników, a Garion rozpoznał wśród nich łowczego Torvika. – Tu jestem! – zawołał z ulgą i wyszedł im naprzeciw. – Nie próżnowałeś, co? – Torvik się uśmiechnął. – To nie moja wina. – Wracajmy do króla Anhega. Ta dama, twoja ciotka, bardzo się martwi. – Pewnie jest na mnie zła. – Bardzo prawdopodobne – przyznał łowczy. – Kobiety zawsze się na nas złoszczą z tych czy innych powodów. Kiedy dorośniesz, będziesz się musiał do tego przyzwyczaić. Ciocia Pol czekała przed drzwiami sali tronowej. Nie robiła mu wyrzutów, przynajmniej na razie. Na jedną krótką chwilę przytuliła go mocno, po czym spojrzała z powagą. – Czekaliśmy na ciebie, kochanie – powiedziała prawie całkiem spokojnie. – W apartamencie mojej babki, powiadasz? – mówił do Torvika Anheg. – Zdumiewające. Pamiętam ją jako zdziwaczałą staruszkę chodzącą o lasce. – Nikt nie rodzi się starcem, Anhegu – zauważył z chytrą miną Rhodar. – Jestem pewna, Anhegu, że istnieje całkiem niewinne wyjaśnienie tej sprawy – pocieszyła króla Porenn. – Mój mąż się z tobą drażni. – Jeden z ludzi zajrzał do tego przejścia, wasza wysokość –

234

wtrącił Torvik taktownie. – Leży tam gruba warstwa kurzu. Możliwe, że nie było używane od stuleci. – Zdumiewające – powtórzył Anheg. Uprzejmie porzucono ten temat, choć kpiące spojrzenie króla Rhodara było aż nadto wymowne. Hrabia Seline chrząknął dyskretnie. – Sądzę – rzekł – iż młody Garion mógłby nam opowiedzieć coś ciekawego. – Spodziewam się. – Ciocia Pol spojrzała na chłopca. – O ile pamiętam, kazałam ci czekać w swoim pokoju. – Tam był Asharak – wyjaśnił Garion. – Przyprowadził swoich wojowników. Chciał mnie zmusić, żebym z nim poszedł. Odmówiłem, a on powiedział, że już raz mnie miał i znowu może schwytać. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi, ale uciekłem. Brand, Strażnik Rivy, parsknął śmiechem. – Nie sądzę, by można mu było cokolwiek zarzucić, Polgaro – oświadczył. – Gdybym w swoim pokoju spotkał kapłana Grolimów, też bym chyba uciekał. – Jesteś pewien, że to był Asharak? – spytał Silk. Garion pokiwał głową. – Znam go od bardzo dawna. Chyba przez całe życie. On też mnie zna. Wołał mnie po imieniu. – Mam ochotę na długą rozmowę z tym Asharakiem – stwierdził Anheg. – Chciałbym mu zadać kilka pytań na temat zamieszania, do jakiego doprowadził w moim królestwie. – Wątpię, czy go znajdziesz, Anhegu – odparł pan Wilk. – Wydaje się kimś więcej niż tylko Grolimem. Raz dotknąłem jego umysłu. W Muros. Nie jest to zwyczajny umysł. – A jednak go poszukam – mruknął z pozorną obojętnością król. – Nawet Grolim nie potrafi chodzić pieszo po wodzie, więc chyba zablokuję porty w całym Chereku. Potem wyślę żołnierzy, by przeczesali góry i puszcze. I tak zimą tyją i hałasują tylko, przyda im się jakieś zajęcie. – Wypędzanie grubych, hałaśliwych wojowników na śnieg w samym środku zimy nie przysporzy ci popularności, Anhegu – zauważył Rhodar. – Obiecaj nagrodę – podsunął Silk. – W ten sposób zapędzisz wojów do pracy i zachowasz szacunek.

235

– Niezły pomysł. A jaką nagrodę byś sugerował, książę Kheldarze? – Obiecaj tyle złota, ile waży głowa Asharaka. To powinno nawet najtłuściejszych wojowników odciągnąć od kości i antałka piwa. Anheg skrzywił się lekko. – To Grolim – pocieszył go Silk. – Zapewne i tak go nie znajdą, ale szukając, rozłożą całe królestwo na części. Twe złoto będzie bezpieczne, twoi wojownicy rozruszają się trochę, ty sam zyskasz sławę człowieka hojnego. W dodatku Asharak nie zdoła dalej spiskować, gdy każdy w Chereku będzie go szukał z toporem w ręku. Człowiek, którego głowa cenniejsza jest dla innych niż dla niego samego, nie ma czasu na głupstwa. – Książę Kheldarze – stwierdził z powagą Anheg. – Jesteś człowiekiem podstępnym. – Staram się, najjaśniejszy panie. – Silk skłonił się kpiąco. – Czy zechciałbyś pracować dla mnie? – zaproponował władca Chereku. – Anhegu! – zawołał oburzony Rhodar. – Więzy pokrewieństwa trzymają mnie u boku wuja, wasza wysokość. – Silk westchnął. – Chętnie jednak wysłucham twej oferty. Będzie pomocna w przyszłych negocjacjach na temat wynagrodzenia za moje usługi. Śmiech królowej Porenn zabrzmiał niby srebrny dzwoneczek, a na twarzy Rhodara pojawił się wyraz rozpaczy. – Sami widzicie. – Westchnął. – Ze wszystkich stron otaczają mnie zdrajcy. I co ma zrobić biedny, stary grubas? Posępny wojownik wkroczył do sali i podszedł do króla Anhega. – Stało się, najjaśniejszy panie – oznajmił. – Czy chcesz spojrzeć na jego głowę? – Nie – odparł krótko Anheg. – Czy mamy nabić ją na pal i zatknąć koło portu? – Nie. Jarvik był kiedyś dzielnym człowiekiem, a przez małżeństwo moim powinowatym. Przekażcie ciało jego żonie. Niech je pochowa jak należy. Wojownik skłonił się i wyszedł. – Intryguje mnie sprawa tego Grolima, Asharaka – zwróciła się do cioci Pol królowa Islena. – Może we dwie, lady Polgaro,

236

znajdziemy sposób, by go odszukać? Na jej twarzy malowało się głębokie przekonanie o własnych zdolnościach. Pan Wilk odezwał się szybko, zanim ciocia Pol zdążyła zareagować. – Odważne słowa, Isleno. Ale nie możemy dopuścić, by władczyni Chereku narażała się na takie ryzyko. Wiem, że twa sztuka nie ma sobie równych, lecz takie poszukiwanie całkowicie otwiera umysł. Gdy Asharak wyczuje, że próbujesz go znaleźć, natychmiast odpowie ciosem. Polgarze nic nie grozi, ale obawiam się, że twój umysł zostanie zdmuchnięty jak świeca. To nie do pomyślenia, by królowa Chereku dożyła swych dni jako wariatka. Islena zbladła nagle i nie zauważyła, że pan Wilk mrugnął porozumiewawczo do Anhega. – Nie mogę na to pozwolić – oświadczył Anheg stanowczo. – Królowa jest mi zbyt droga, by narażała się na tak straszne niebezpieczeństwo. – Muszę być posłuszna woli mego pana – oznajmiła z ulgą Islena. – Na jego rozkaz wycofuję swoją propozycję. – Odwaga mej królowej czyni mi zaszczyt – rzekł Anheg z twarzą absolutnie nieruchomą. Islena skłoniła się i nic już nie powiedziała. Ciocia Pol spojrzała na pana Wilka, unosząc brew, ale zachowała milczenie. Wilk wstał z fotela. – Sądzę, że nadszedł czas podjęcia ważnych decyzji. Zdarzenia następują zbyt szybko, byśmy mogli sobie pozwolić na zwłokę. – Popatrzył na Anhega. – Czy jest jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy bezpiecznie porozmawiać? – Jest pewna komnata w wieży. Myślałem o niej jeszcze przed pierwszym spotkaniem, ale... – Zamilkł, spoglądając na ChoHaga. – Nie powinno cię to powstrzymać – odparł król Algarów. – Radzę sobie ze schodami, jeśli muszę. Lepiej było narazić mnie na niewygody, niż pozwolić szpiegowi Jarvika na podsłuchiwanie. – Zostanę z Garionem – obiecał Durnik cioci Pol. Pokręciła głową.

237

– Nie. Dopóki Asharak jest w Chereku na wolności, nie chcę go spuszczać z oka. – Może pójdziemy? – przynaglił pan Wilk. – Robi się późno, a chcę odpłynąć o świcie. Trop, którym podążałem, stygnie. Królowa Islena, wciąż nieco wstrząśnięta, stała z boku z Porenn i Silar. Nie ruszyła się nawet, gdy Anheg poprowadził zebranych za sobą. Dam ci znać, co się dzieje, zasygnalizował żonie król Rhodar. Oczywiście, odpowiedziała Porenn. Twarz miała spokojną, lecz ruchy palców zdradzały irytację. Spokojnie, dziecko, prosiły palce Rhodara. Jesteśmy tu gośćmi i musimy przestrzegać miejscowych zwyczajów. Co tylko każe mój pan i władca, odparła, z sarkazmem pochylając dłonie. Z pomocą Hettara Cho-Hag pokonywał stopnie, choć wspinali się boleśnie powoli. – Przepraszam – wysapał, zatrzymując się w połowie drogi, by odpocząć. – Jest to tak samo męczące dla mnie, jak dla was. Anheg ustawił strażników przed schodami, po czym wszedł na górę i zamknął za sobą ciężkie drzwi. – Rozpal ogień, kuzynie – zwrócił się do Baraka. – Nie musimy marznąć. Barak skinął głową i przysunął pochodnię do stosu drewna w kominku. Komnata była okrągła i niezbyt przestronna, ale starczyło miejsca dla wszystkich. Pod ścianami stały krzesła i ławy. Pan Wilk wyjrzał oknem na migocące w dole światła Val Alorn. – Zawsze lubiłem wieże – szepnął jakby do siebie. – Mój mistrz mieszkał w wieży podobnej do tej. Spędziłem tam wiele pięknych chwil. – Oddałbym życie, by poznać Aldura. – Cho-Hag westchnął. – Podobno otaczał go blask? – Dla mnie wyglądał całkiem zwyczajnie. Przeżyłem u niego pięć lat, zanim w ogóle się zorientowałem, kim jest. – Naprawdę był tak mądry, jak powiadają? – spytał Anheg. – Prawdopodobnie mądrzejszy – odparł Wilk. – Byłem dzikim, zagubionym chłopakiem, gdy mnie znalazł konającego w śnieżycy u stóp wieży. Zdołał mnie jakoś oswoić, chociaż zajęło

238

mu to kilkaset lat. – Westchnął głęboko i odwrócił się od okna. – Bierzmy się do pracy. – Gdzie chcesz płynąć, by podjąć pościg? – spytał Fulrach. – Do Camaaru. Tam trafiłem na ślad. Sądzę, że prowadził do Arendii. – Wyślę z tobą wojowników – oświadczył Anheg. – Po ostatnich wydarzeniach boję się, że Grolimowie zechcą cię zatrzymać. – Nie, wojownicy na nic się nie przydadzą w spotkaniu z Grolimami, a ja nie mogę podróżować z armią plączącą się pod nogami. I nie mam czasu na tłumaczenie królowi Arendii, czemu najeżdżam na jego państwo z hordą wojska. Wyjaśnienie czegokolwiek Arendom jest jeszcze trudniejsze niż Alornom, choć trudno w to uwierzyć. – Nie bądź niegrzeczny, ojcze – zwróciła mu uwagę ciocia Pol. – To także ich świat, więc się o niego martwią. – Nie musi to być cała armia, Belgaracie – wtrącił Rhodar. – Ale czy rozsądek nie nakazuje wziąć ze sobą kilku silnych ludzi? – Niewiele jest spraw, z którymi ja i Polgara nie potrafimy sobie poradzić. A Silk, Barak i Durnik będą z nami, by rozwiązywać bardziej przyziemne problemy. Im mniejsza grupa, tym mniej zwraca uwagę. – Spojrzał na Cho-Haga. – Skoro jednak już o tym mówimy, chciałbym zabrać twego syna, Hettara. Jego specyficzne talenty mogą się okazać przydatne. – Niemożliwe – odparł Hettar chłodno. – Muszę pozostać przy ojcu. – Nie, Hettarze – rzekł Cho-Hag. – Nie chcę, byś spędził życie jako nogi kaleki. – Służenie tobie, ojcze, nigdy nie było dla mnie ciężarem. Wielu ludzi dysponuje takim samym talentem. Niech czcigodny wybierze kogoś innego. – Ilu jest Sha-Darim wśród Algarów? – spytał z powagą Wilk. Hettar spojrzał na niego ostro, jakby wzrokiem próbował coś powiedzieć. Cho-Hag głośno wciągnął powietrze. – Hettarze, czy to prawda? – zapytał. – Być może, ojcze. – Wzruszył ramionami. – Nie sądziłem, że to ważne. Cho-Hag spojrzał pytająco na Wilka.

239

– To prawda. – Starzec kiwnął głową. – Wiedziałem o tym od chwili, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. To Sha-Dar. Ale sam musi się o tym przekonać. Oczy króla wypełniły się łzami. – Mój syn! – rzekł z dumą, przyciągnął Hettara do siebie i uścisnął niezręcznie. – To nic takiego, ojcze – powiedział młodzieniec cicho, jakby nagle zakłopotany. – O czym oni mówią? – szepnął Garion do Silka. – O czymś, co Algarowie traktują bardzo poważnie. Uważają, że niektórzy ludzie potrafią rozmawiać z końmi jedynie z pomocą myśli. Nazywają ich Sha-Darim, wodzowie klanów koni. To wielka rzadkość: dwie, może trzy osoby w całym pokoleniu. Ten dar oznacza najwyższe honory dla każdego Algara, który go posiada. Cho-Hag pęknie z dumy, gdy tylko wróci do Algarii. – Więc to aż tak ważne? – Dla Algarów na pewno. – Silk wzruszył ramionami. – Kiedy znajdą nowego Sha-Dara, wszystkie klany gromadzą się w Twierdzy. Cały naród świętuje przez sześć tygodni. Składają dary. Hettar będzie bogaty, jeśli zgodzi się je przyjąć. Może odmówić. To dziwny człowiek. – Musisz jechać – przekonywał Hettara Cho-Hag. – Z tobą będzie duma Algarii. Droga obowiązku jest jasna. – Jeśli mój ojciec tak postanowił – zgodził się Hettar, aczkolwiek opornie. – Bardzo pięknie, młodzieńcze – pochwalił pan Wilk. – Ile czasu ci trzeba, by dotrzeć do Algarii, wybrać z tuzin najlepszych koni i doprowadzić je do Camaaru? Hettar zastanawiał się chwilę. – Dwa tygodnie. O ile nie zatrzyma mnie zamieć w górach Sendarii. – Zatem wszyscy ruszamy o świcie. Anheg da ci okręt. Poprowadzisz konie Wielkim Traktem Północnym do miejsca o kilka mil na północ od Camaaru, gdzie odbiega droga na południe. Przejdziesz bród na rzece Wielki Camaar i pojedziesz dalej, aż dotrzesz do Wielkiego Traktu Zachodniego w pobliżu ruin Vo Vacune w północnej Arendii. Spotkamy się tam za dwa tygodnie.

240

Hettar skinął głową. – Pod Vo Vacune dołączy do nas także asturski Arend – ciągnął Wilk. – A trochę później mimbracki. Mogą się przydać na południu. – A także wypełnią proroctwo – dodał Anheg tajemniczo. Wilk wzruszył ramionami, a jego błękitne oczy zamigotały. – Nie mam nic przeciwko wypełnianiu proroctw – stwierdził. – Byle tylko nie przeszkadzały mi za bardzo. – Możemy jakoś pomóc w poszukiwaniach? – spytał Brand. – Macie dość pracy. Niezależnie od wyników naszego pościgu, Angarakowie szykują się jak widać do jakiejś większej akcji. Jeśli nam się uda, może się zawahają, ale Angarakowie nie myślą w taki sposób jak my. Pamięć o klęsce pod Vo Mimbre nie powstrzyma ich przed inwazją na Zachód. Może wypełniają wskazania własnych proroctw, o których nie mamy pojęcia. W każdym razie powinniście się liczyć z poważnymi kłopotami z ich strony. Musicie się przygotować. Anheg wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. – Przygotowujemy się od pięciu tysięcy lat. Tym razem oczyścimy świat z zarazy Angaraków. Gdy zbudzi się Torak Jednooki, będzie samotny jak Mara. I tak samo bezsilny. – Może. Ale nie planuj ceremonii zwycięstwa przed końcem wojny. Szykujcie się dyskretnie. Na zachodzie roi się od Grolimów, którzy obserwują wszystkie nasze poczynania. Ślad, którym podążę, może mnie zaprowadzić do Cthol Murgos. Wolę nie spotkać na granicy armii Murgów. – Ja też mam obserwatorów – zauważył Rhodar z ponurym wyrazem swej pulchnej twarzy. – I to lepszych od Grolimów. Pora już wysłać na wschód kilka karawan. Angarakowie nie ruszą bez wsparcia ze wschodu, a zanim Malloreanie dotrą na południe, muszą przypłynąć do Gar og Nadrak. Jedna czy druga łapówka tu i tam, parę beczek mocnego piwa we właściwym obozie górniczym... Kto wie, co zdoła odsłonić sprawne przekupstwo? Przypadkowe słowo może zagwarantować ostrzeżenie na kilka miesięcy przed atakiem. – Jeśli planują coś poważnego, Thullowie będą stawiać magazyny wzdłuż wschodniego urwiska – dodał Cho-Hag. – Thullowie nie są zbyt inteligentni i łatwo ich szpiegować.

241

Wzmocnię patrole w górach. Przy odrobinie szczęścia uda się przewidzieć kierunek uderzenia. Możemy zrobić coś jeszcze, Belgaracie? Pan Wilk myślał chwilę i nagle uśmiechnął się szeroko. – Jestem pewien, że nasz złodziej nasłuchuje pilnie i czeka, aż ktoś z nas wypowie jego imię lub imię przedmiotu, który ukradł. Wcześniej czy później ktoś to zrobi, a kiedy już raz nas zlokalizuje, będzie słyszał każde słowo. Zamiast kneblować sobie usta, lepiej poszukajmy mu jakiegoś zajęcia. Jeśli to możliwe, niech każdy minstrel na północy powtarza stare opowieści. Wiecie które. Gdy te imiona zaczną rozbrzmiewać na każdym wiejskim rynku na północ od rzeki Camaar, huk w jego uszach będzie jak burza. Da nam to swobodę rozmowy. On się z czasem zmęczy i przestanie nasłuchiwać. – Już późno, ojcze – przypomniała ciocia Pol. Wilk kiwnął głową. – Gramy w śmiertelnie niebezpieczną grę – powiedział na zakończenie. – Nasi wrogowie również. Ich ryzyko jest tak wielkie jak nasze i w tej chwili nikt nie może przewidzieć, jaki będzie wynik. Czyńcie przygotowania. Posyłajcie zaufanych ludzi, by obserwowali wszystko, co się dzieje. Bądźcie cierpliwi i unikajcie nierozważnych kroków. Mogą się teraz okazać wyjątkowo ryzykowne. Tylko Polgara i ja możemy działać. Na razie. Musicie nam zaufać. Wiem, że czasami niektóre z naszych czynów mogą się wydać dziwne, ale mamy powody, by robić to, co robimy. Proszę, byście się nie wtrącali. Co pewien czas zawiadomię o postępie poszukiwań. Gdybym czegoś potrzebował, dam znać. Zgoda? Królowie przytaknęli z powagą i zaczęli się szykować do wyjścia. Anheg zatrzymał się obok pana Wilka. – Mógłbyś za godzinę zajrzeć do mojej pracowni, Belgaracie? – zapytał cicho. – Zanim odpłyniecie, chciałbym zamienić kilka słów z tobą i Polgarą. – Jak sobie życzysz, Anhegu. – Chodźmy, Garionie! – zawołała ciocia Pol. – Trzeba się zająć pakowaniem. Garion, lekko oszołomiony wagą prowadzonych rozmów, wstał i

242

poszedł za nią do drzwi.

243

Rozdział XX Pracownia Anhega była sporym, zagraconym pomieszczeniem położonym wysoko w kwadratowej wieży. Wszędzie leżały oprawne w skórę księgi, na stołach i stojakach umieszczono niezwykłe urządzenia z dźwigniami, bloczkami i cienkimi mosiężnymi łańcuszkami. Pięknie nakreślone mapy wisiały na ścianach, a podłogę zaścielały kawałki pokrytego drobnym pismem pergaminu. Król, z włosami opadającymi na czoło, stał przy pulpicie i w delikatnym blasku dwóch świec studiował wolumin spisany na cienkich arkuszach starego pergaminu. Strażnik przy drzwiach wpuścił gości bez słowa. – Chciałeś nas widzieć, Anhegu – przypomniał pan Wilk. Władca Chereku wyprostował się i odsunął księgę. – Witaj, Belgaracie. – Skinął głową. – I ty, Polgaro. Spojrzał zdziwiony na Gariona, który zatrzymał się niepewnie u drzwi. – Mówiłam poważnie – oznajmiła ciocia Pol. – Nie spuszczę go z oka, póki nie będę pewna, że Asharak nie zdoła go dosięgnąć. – Jak sobie życzysz, Polgaro – zgodził się Anheg. – Wejdź, chłopcze. – Widzę, że nie porzuciłeś studiów – stwierdził z aprobatą pan Wilk, rozglądając się po zaśmieconym pokoju. – Tak dużo muszę się nauczyć. – Bezradny gest Anhega obejmował zbiorowisko ksiąg, papierów i dziwacznych maszyn. – Mam wrażenie, że byłbym szczęśliwszy, gdybyś nigdy nie przedstawił mi tego niewykonalnego zadania. – Sam prosiłeś – skwitował Wilk. – Mogłeś odmówić. – Anheg roześmiał się, lecz zaraz jego surowa twarz przybrała wyraz powagi. Spojrzał na Gariona i zaczął mówić, unikając bezpośrednich sformułowań. – Nie chciałbym się wtrącać, ale intryguje mnie zachowanie tego

244

Asharaka. Garion zostawił ciocię Pol i oglądał jedną z niezwykłych maszynek, która stała obok drzwi. Uważał, by jej nie dotykać. – Zajmiemy się Asharakiem – zapewniła ciocia Pol. Lecz Anheg nie ustępował. – Od wieków krążą pogłoski, że ty i twój ojciec chronicie... – zawahał się, spojrzał na Gariona i podjął gładko: – ...pewien obiekt, który należy chronić za wszelką cenę. Wspomina o tym kilka moich książek. – Dużo czytasz, Anhegu – zauważyła ciocia Pol. Anheg roześmiał się znowu. – Trzeba się czymś zajmować, Polgaro. Jedyną alternatywą są pijatyki z moimi ludźmi, ale na takie rzeczy mam już zbyt delikatny żołądek. Uszy także. Możecie sobie wyobrazić, jaki hałas panuje w sali pełnej pijanych Chereków? Moje książki nie piją, nie przechwalają się, nie spadają pod stół i nie chrapią. Stanowią o wiele lepsze towarzystwo. – To głupstwa – orzekła ciocia Pol. – Od czasu do czasu wszyscy je popełniamy – stwierdził Anheg filozoficznie. – Ale wróćmy do tamtej sprawy. Jeśli prawdziwe są pogłoski, o których wspomniałem, to czy nie ryzykujecie zanadto? Wasza wyprawa może się okazać bardzo niebezpieczna. – Nie istnieje miejsce naprawdę bezpieczne – odparł pan Wilk. – Po co narażać się niepotrzebnie? Wiecie sami, że Asharak nie jest jedynym Grolimem na świecie. – Teraz rozumiem, dlaczego nazywają cię Anhegiem Przebiegłym. – Wilk się uśmiechnął. – Czy rozsądek nie nakazuje, by ów obiekt pozostawić do waszego powrotu pod moją opieką? – zaproponował król. – Przekonaliśmy się niedawno, że nawet Val Alorn nie jest bezpieczne od Grolimów – odparła ciocia Pol stanowczo. – Niewyczerpane są złoża Cthol Murgos i Gar og Nadrak, a Murgowie mają do dyspozycji więcej złota, niż potrafisz sobie wyobrazić. Ilu takich jak Jarvik mogli kupić? Stary Wilk i ja mamy spore doświadczenie w chronieniu obiektu, o którym wspominałeś. Z nami będzie bezpieczny. – Niemniej dziękuję za zainteresowanie – dodał pan Wilk. – Ta sprawa interesuje nas wszystkich.

245

Mimo młodego wieku i czasami braku rozwagi Garion nie był głupi. Pojmował, że to, o czym mówią, dotyczy go w pewien sposób. A możliwe, że ma też związek z tajemnicą jego pochodzenia. By ukryć, że nasłuchuje pilnie, podniósł niewielką książkę oprawną w czarną skórę o niezwykłej fakturze. Otworzył ją, ale nie znalazł ani obrazków, ani ozdobnych inicjałów, tylko nierówne rządki dziwnie odpychającego pisma. Ciocia Pol zawsze jakoś wiedziała, czym on akurat się zajmuje. Spojrzała przez ramię. – Co robisz? – spytała ostrym tonem. – Oglądam książkę. Nie umiem czytać. – Odłóż ją natychmiast! – I tak byś jej nie przeczytał, Garionie – rzekł Anheg z uśmiechem. – Jest napisana w dawnej mowie Angaraków. – A co właściwie zamierzasz zrobić z tym paskudztwem? – zagadnęła ciocia Pol. – Powinieneś najlepiej wiedzieć, że to zakazane. – To tylko książka, Pol – wtrącił pan Wilk. – Nie ma żadnej władzy, póki jej na to nie pozwolimy. – Poza tym daje nam wskazówki co do umysłu nieprzyjaciela. – Król Anheg w zamyśleniu potarł dłonią policzek. – Dobrze wiedzieć, czego można oczekiwać. – Nie poznasz umysłu Toraka, a niebezpiecznie jest odsłaniać mu własny. On potrafi cię zatruć, zanim zdasz sobie sprawę, co się dzieje. – Chyba nie ma takiego ryzyka – zauważył pan Wilk. – Umysł Anhega jest dostatecznie wyćwiczony, by unikać pułapek w książce Toraka. To akurat jest oczywiste. Anheg spojrzał w drugi koniec komnaty i skinął na Gariona; chłopiec podszedł do władcy. – Jesteś spostrzegawczym młodzieńcem, Garionie – pochwalił go. – Wyświadczyłeś mi dzisiaj przysługę i kiedy tylko zechcesz, możesz zażądać rewanżu. Wiedz, że Anheg z Chereku jest twoim przyjacielem. Wyciągnął prawicę, a Garion bez namysłu podał mu swoją. Oczy Anhega rozszerzyły się nagle, a twarz zbladła lekko. Obrócił dłoń Gariona i spojrzał z uwagą na srebrzyste znamię. Wtedy wsunęły się między nich ręce cioci Pol, stanowczym

246

ruchem zagięła palce Gariona i wyrwała jego dłoń z uścisku władcy. – Więc to prawda – szepnął król. – Wystarczy – oświadczyła ciocia Pol. – Przestań niepokoić chłopca. – Wciąż trzymała mocno ręce Gariona. – Chodźmy, skarbie – powiedziała. – Trzeba kończyć pakowanie. Razem wyszli z pokoju. Garion był oszołomiony. Dlaczego znak na dłoni tak zdumiał Anhega? Znamiona, jak wiedział, były dziedziczne. Ciocia Pol powiedziała kiedyś, że jego ojciec miał takie samo, ale czemu Anheg miałby się tym interesować? Ciekawość chłopca stała się prawie nie do zniesienia. Musiał poznać prawdę o rodzicach, o cioci Pol, o wszystkim. Jeśli będzie bolesna, trudno, jakoś to przecierpi. Ale się dowie. Ranek wstał pogodny i wcześnie wyszli przed pałac. Zebrali się na dziedzińcu, gdzie czekały sanie. – Nie musiałaś wychodzić na mróz, Merel – powiedział Barak do okrytej futrem żony, która usiadła przy nim w saniach. – Mam obowiązek odprowadzić mego pana na okręt – odparła, wyzywająco unosząc brodę. – Jak chcesz. – Olbrzym westchnął. Król Anheg i królowa Islena jechali na czele. Sanie wykręciły na dziedzińcu i rzędem wyjechały na zaśnieżoną ulicę. Słońce lśniło jasno. Garion siedział milczący obok Silka i Hettara. – Czemu nic nie mówisz, Garionie? – spytał Silk. – Zdarzyło się tu wiele rzeczy, których nie rozumiem. – Nikt nie zrozumie wszystkiego – oświadczył Hettar sentencjonalnie. – Cherekowie są ludem gwałtownym i drażliwym – dodał Silk. – Sami siebie nie rozumieją. – Nie chodzi tylko o Chereków. – Garion z trudem dobierał słowa. – Jest jeszcze ciocia Pol, pan Wilk, Asharak i w ogóle. Za dużo się dzieje. Nie umiem się w tym zorientować. – Wydarzenia są jak konie – pocieszył go Hettar. – Czasem pędzą cwałem, ale po pewnym czasie znowu ruszają stępa. Wtedy nadchodzi czas, by poukładać wszystko po kolei. – Mam nadzieję – mruknął z powątpiewaniem Garion i zamilkł znowu.

247

Sanie wyjechały zza rogu na plac przed świątynią Belara. Ślepa żebraczka znowu tu była i Garion uświadomił sobie, że jej oczekiwał. Stanęła na stopniach świątyni i uniosła laskę. Nie wiadomo czemu konie w zaprzęgach zatrzymały się drżące, woźnicy je poganiali. – Bądź pozdrowiony, o wielki! – zawołała ślepa starucha. – Życzę ci szczęśliwej podróży. Sanie, w których siedział Garion, stały najbliżej stopni i zdawało się, że ślepa żebraczka przemawia właśnie do niego. Odpowiedział więc niemal bez namysłu: – Dziękuję. Ale dlaczego tak mnie nazywasz? Zignorowała pytanie. – Wspomnij mnie – poprosiła z głębokim pokłonem. – Wspomnij Martje, gdy obejmiesz swoje dziedzictwo. Już po raz drugi o tym mówiła. Gariona paliła ciekawość. – Jakie dziedzictwo? – zapytał. Barak jednak ryczał już w furii, usiłował zrzucić futro i wydobyć miecz. Anheg także zsuwał się z sań, a twarz miał czerwoną ze złości. – Nie! – rzuciła ostro ciocia Pol. – Ja to załatwię. Wstała. – Posłuchaj mnie, wiedźmo! – zawołała czystym głosem, odrzucając kaptur płaszcza. – Sądzę, że za wiele widzisz tymi ślepymi źrenicami. Wyświadczę ci przysługę. Nie będzie cię męczyła ciemność ani niepokojące wizje, które z niej biorą początek. – Uderz we mnie, jeśli taka jest twoja wola, Polgaro – odparła starucha. – Widzę jednak to, co widzę. – Nie uderzę w ciebie, Martje. Ofiaruję ci dar. Poruszyła ręką szybkim, niezwykłym gestem. Garion widział wszystko wyraźnie i nie mógł później sam siebie przekonać, że było to tylko złudzenie. Patrzył prosto w twarz Martje i widział, jak biała błona zsuwa się z jej oczu niby mleko spływające ze ścian naczynia. Starucha znieruchomiała. Jasny błękit oczu wyłonił się spod kryjącego je bielma. Wtedy krzyknęła. Podniosła ręce, spojrzała na nie i krzyknęła znowu. A w krzyku brzmiała rozdzierająca rozpacz po stracie, której nie da się opisać.

248

– Co zrobiłaś? – dopytywała się Islena. – Przywróciłam jej wzrok. – Ciocia Pol usiadła i otuliła się futrem. – Potrafisz tego dokonać? – Królowa nagle pobladła. – A ty nie? To prosty zabieg. – Przecież kiedy odzyska wzrok, straci swą nadprzyrodzoną zdolność widzenia, prawda? – zauważyła królowa Porenn. – Chyba tak – przyznała ciocia Pol. – Ale myślę, że to skromna cena. – Więc przestanie być czarownicą? – Porenn nie ustępowała. – Jako czarownica i tak nie była najlepsza. Jej widzenia były mgliste i niepewne. Tak będzie lepiej. Przestanie niepokoić cieniami siebie i innych. – Ciocia Pol spojrzała na Anhega, który siedział skamieniały ze zdumienia obok swej na wpół omdlałej małżonki. – Możemy jechać? – spytała chłodno. – Statek czeka. Konie, jakby uwolnione tymi słowami, skoczyły do przodu, a sanie pomknęły drogą, tryskając śniegiem spod płóz. Garion spojrzał za siebie. Stara Martje stała na stopniach, wpatrywała się w wyciągnięte dłonie i drżała od nieopanowanego szlochu. – Dano nam przywilej, by być świadkami cudu, przyjaciele – rzekł Hettar. – Zauważyłem jednak, że jego adresat nie był zachwycony – odparł sucho Silk. – Przypominajcie mi czasem, żebym nie denerwował Polgary. Jej cuda miewają po dwa oblicza.

249

Rozdział XXI Ukośne promienie porannego słońca migotały na lodowatych wodach portu, gdy sanie zatrzymały się przy kamiennym nabrzeżu. Okręt Greldika kołysał się i szarpał cumy, a mniejszy statek w pobliżu także rwał się do drogi. Hettar wysiadł i podszedł do Cho-Haga i królowej Silar. Wszyscy troje rozmawiali spokojnie i z powagą, jakby zaciągając wokół siebie zasłonę prywatności. Islena odzyskała panowanie nad sobą i siedziała wyprostowana, z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Gdy Anheg wysiadł, by zamienić kilka słów z panem Wilkiem, ciocia Pol podeszła do jej sań. – Na twoim miejscu, Isleno – stwierdziła stanowczo – poszukałabym sobie innego hobby. Twoje talenty w sztuce magii są ograniczone, a zabawy w tej dziedzinie bywają niebezpieczne. Zbyt wiele rzeczy może się nie udać, jeśli nie wiesz dokładnie, co trzeba robić. Królowa Chereku patrzyła na nią bez słowa. – Aha, jeszcze jedno – dodała ciocia Pol. – Moim zdaniem powinnaś zerwać kontakty z kultem Niedźwiedzia. Nie wypada królowej zadawać się z politycznymi przeciwnikami męża. Oczy Isleny zogromniały. – Czy Anheg wie? – spytała zduszonym głosem. – Nie byłabym zdziwiona. Jest o wiele sprytniejszy, niż można by sądzić. Kroczysz bardzo blisko granicy zdrady. Przydałoby ci się kilkoro dzieci. Miałabyś zajęcie i nie robiła głupstw. To tylko sugestia, naturalnie, ale przemyśl ją sobie. Cieszę się, że mogliśmy was odwiedzić. Dzięki za gościnność. – Z tymi słowami ciocia Pol odwróciła się i odeszła. Silk gwizdnął cicho. – To wyjaśnia parę spraw – mruknął.

250

– Co wyjaśnia? – spytał Garion. – Najwyższy kapłan Belara miesza się ostatnio do polityki Chereku. Jak widać, przeniknął do pałacu głębiej, niż przypuszczałem. – Królowa...? – Garion był zszokowany. – Islena ma obsesję na punkcie magii – wyjaśnił Silk. – Kult Niedźwiedzia stosuje pewne rytuały, które komuś tak łatwowiernemu jak ona mogą się wydać magiczne. – Obejrzał się na Rhodara, zajętego rozmową z pozostałymi władcami i panem Wilkiem. Potem odetchnął głęboko. – Chodźmy porozmawiać z Porenn. Przeszli przez molo do miejsca, gdzie jasnowłosa królowa Drasni spoglądała na fale. – Wasza wysokość – zaczął z szacunkiem Silk. – Słucham cię, Kheldarze. – Uśmiechnęła się. – Czy zechcesz przekazać wujowi pewną informację ode mnie? – Oczywiście. – Jak się zdaje, Islena była trochę nieostrożna. Utrzymuje kontakty z kultem Niedźwiedzia w Chereku. – Ojej! Anheg wie o tym? – Trudno powiedzieć. Jeśli nawet, wątpię, by to potwierdził. Garion i ja słyszeliśmy przypadkiem, jak Polgara kazała jej się wycofać. – Mam nadzieję, że będzie to koniec całej sprawy. Inaczej Anheg musiałby podjąć konieczne kroki. Koniec mógłby się okazać tragiczny. – Polgara była bardzo stanowcza – dodał Silk. – Sądzę, że Islena postąpi zgodnie z jej radą. Ale zawiadom mojego wuja. Lubi wiedzieć o takich sprawach. – Na pewno mu powiem – obiecała. – Poproś także, by obserwował miejscowe ośrodki kultu w Boktorze i Kotu. Takie ruchy rzadko bywają izolowane. Minęło prawie pięćdziesiąt lat od ostatniej okazji, gdy trzeba było wyznawcom Niedźwiedzia przetrzepać skórę. – Dopilnuję tego. – Porenn z powagą kiwnęła głową. – Kilku moich ludzi działa w kulcie Niedźwiedzia. Gdy tylko wrócimy do Boktoru, porozmawiam z nimi i sprawdzę, na co się zanosi. – Twoich ludzi? Posunęłaś się do tego? – spytał kpiąco. –

251

Szybko dojrzewasz, moja królowo. Niedługo będziesz tak zepsuta jak my wszyscy. – Boktor jest pełen intryg, Kheldarze – wyjaśniła spokojnie. – Sam wiesz, że nie chodzi tylko o kult Niedźwiedzia. Kupcy z całego świata zjeżdżają do naszego miasta, a ponad połowa z nich to szpiedzy. Muszę się bronić... i chronić mego męża. – Czy Rhodar wie, czym się zajmujesz? – spytał Silk z pozorną obojętnością. – Naturalnie. Pierwszy tuzin szpiegów sam mi podarował. Jako prezent ślubny. – Typowo po drasańsku. – To praktyczne. Mój mąż zajmuje się sprawami dotyczącymi innych królestw. Ja pilnuję spraw domowych, żeby nie musiał się o nie martwić. Moje operacje są skromniejsze, lecz na ogół wiem o ważnych sprawach. – Rzuciła mu szelmowskie spojrzenie spod rzęs. – Gdybyś kiedyś postanowił wrócić do Boktoru i zostać na stałe, może znalazłabym dla ciebie pracę. – Świat jest pełen wolnych stanowisk. – Silk się zaśmiał. Królowa spoważniała nagle. – Kiedy wrócisz, książę Kheldarze? – spytała. – Kiedy porzucisz tego włóczęgę Silka i zajmiesz należne ci miejsce? Mój mąż bardzo za tobą tęskni. Lepiej przysłużysz się Drasni jako jego główny doradca, niż wędrując po świecie. Odwrócił wzrok, wystawiając twarz na słońce. – Jeszcze trochę, wasza wysokość – odparł. – Belgarath także mnie potrzebuje, a to, co teraz robimy, jest bardzo ważne. Zresztą nie jestem jeszcze gotów, by osiąść na stałe. Rozgrywka ciągle mnie bawi. Może kiedyś przestanie, gdy będziemy już o wiele starsi... Kto wie? Westchnęła. – Ja też za tobą tęsknię, Kheldarze – powiedziała cicho. – Biedna, samotna mała królowa – użalił się Silk kpiąco. – Jesteś niemożliwy! – Porenn tupnęła drobną stopą. – Każdy się stara, jak może. – Uśmiechnął się szelmowsko. Hettar uścisnął rodziców i wskoczył na pokład niewielkiego statku, jaki przydzielił mu Anheg. – Belgaracie! – zawołał, gdy żeglarze zrzucali grube liny łączące ich z nabrzeżem. – Za dwa tygodnie spotkamy się przy ruinach

252

Vo Wacune! – Będziemy czekać! – odkrzyknął Wilk. Marynarze odepchnęli statek od brzegu i powiosłowali ku redzie. Hettar stał na pokładzie, a kosmyk włosów powiewał mu na wietrze. Raz tylko pokiwał im ręką, po czym odwrócił się twarzą ku morzu. Długi trap przerzucono z burty okrętu kapitana Greldika na oblodzone molo. – Wejdziemy, Garionie? – zaproponował Silk. Przeszli chwiejnym pomostem i znaleźli się na pokładzie. – Przekaż córkom ucałowania – poprosił żonę Barak. – Uczynię to, panie – odparła Merel swym zwykłym, sztywnym i formalnym tonem. – Czy masz jeszcze jakieś polecenia? – Przez dłuższy czas mnie nie będzie. W tym roku zasiej owies na południowych polach, a zachodnie niech leżą odłogiem. Z północnymi zrób, co zechcesz. I nie przeganiaj bydła na górskie pastwiska, póki szron całkiem nie zniknie. – Będę pilnie uważać na stada i ziemię mego pana. – Należą także do ciebie. – Skoro tak sobie życzy mój małżonek. Barak westchnął. – Nigdy nie przestaniesz, Merel? – powiedział ze smutkiem. – Nie rozumiem, panie. – Drobiazg. – Czy pan mój uściśnie mnie, nim odjedzie? – Niby po co? – mruknął. Przeskoczył na okręt i natychmiast zniknął pod pokładem. Ciocia Pol zatrzymała się i z powagą zmierzyła wzrokiem jego żonę. Zdawało się, że ma zamiar coś powiedzieć, ale nagle roześmiała się bez powodu. – Co cię rozśmieszyło, lady Polgaro? – spytała Merel. – To bardzo zabawne, Merel – stwierdziła ciocia Pol z tajemniczym uśmiechem. – Czy wolno mi będzie dzielić tę wesołość? – Ubawisz się, Merel, obiecuję, ale nie powiem ci teraz, żeby nie popsuć zabawy. Roześmiała się znowu i weszła na trap. Durnik podał jej ramię i razem przeszli na pokład.

253

Pan Wilk uścisnął dłoń każdemu z królów po kolei, po czym żwawo wkroczył na okręt. Przez chwilę spoglądał jeszcze na prastare, otulone śnieżnym całunem miasto Val Alorn i wyrastające za nim niebotyczne góry Chereku. – Żegnaj, Belgaracie! – zawołał Anheg. Pan Wilk skinął głową. – Nie zapomnijcie o minstrelach – rzucił jeszcze. – Nie zapomnimy – obiecał Anheg. – Powodzenia! Pan Wilk uśmiechnął się i ruszył na dziób statku Greldika. Pchnięty nagłym impulsem Garion poszedł za nim. Miał wiele pytań, które domagały się odpowiedzi, a jeśli ktokolwiek je znał, to z pewnością ten starzec. – Panie Wilku – odezwał się, gdy obaj stanęli na wysokim dziobie. – Tak, Garionie? Nie wiedział, jak zacząć, więc zaatakował problem okrężną drogą. – Jak ciocia Pol wyleczyła oczy starej Martje? – Wola i Słowo – rzekł Wilk. Jego płaszcz powiewał na wietrze. – To nietrudne. – Nie rozumiem. – Po prostu chcesz, by coś się stało. Potem wypowiadasz słowo. Jeśli twa wola jest dostatecznie silna, staje się. – I to wszystko? – Garion był nieco rozczarowany. – Wszystko. – Czy słowo ma być magiczne? Starzec wybuchnął śmiechem. Patrzył na słońce odbijające się jasno od powierzchni morza. – Nie – odparł. – Nie ma żadnych magicznych słów. Niektórzy ludzie w to wierzą, lecz nie mają racji. Grolimowie używają dziwacznych słów, ale to zbędne. Każde się nada. Ważna jest Wola, nie Słowo. Słowo to tylko ukierunkowanie Woli. – Czy ja bym tak potrafił? – spytał z nadzieją chłopiec. Wilk przyjrzał mu się uważnie. – Nie wiem, Garionie. Kiedy mnie udało się po raz pierwszy, nie byłem dużo starszy od ciebie. Ale przeżyłem kilka lat u boku Aldura, a to chyba istotna różnica. – Co się stało?

254

– Mój mistrz chciał, bym przesunął głaz. Chyba uważał, że leży mu na drodze. Próbowałem, ale był za ciężki. Po pewnym czasie zezłościłem się i kazałem mu się ruszyć. I ruszył się. Byłem trochę zdziwiony, ale mój mistrz nie dostrzegł w tym nic niezwykłego. – Powiedziałeś „rusz się”? I już? – Garion nie mógł uwierzyć. – I już. – Wilk wzruszył ramionami. – Rzecz wydawała się tak prosta, że sam byłem zdziwiony, dlaczego wcześniej na to nie wpadłem. Sądziłem wtedy, że każdy to potrafi. Ale od tamtych dni ludzie bardzo się zmienili. Może to już w ogóle niemożliwe? Trudno powiedzieć. – Zawsze myślałem, że magia polega na długich zaklęciach, niezwykłych znakach i podobnych rzeczach. – To tylko sztuczki oszustów i szarlatanów. Urządzają pokazy, zadziwiają i przerażają prostych ludzi, ale zaklęcia i uroki nie mają nic wspólnego z prawdziwymi czarami. Wszystko wynika z Woli. Zogniskuj Wolę, wypowiedz Słowo i rzecz się staje. Czasem pomaga gest, ale nie jest naprawdę konieczny. Twoja ciotka zawsze wykorzystuje jakieś gesty, kiedy sprawia, że coś się staje. Od paru stuleci próbuję u niej wykorzenić ten nawyk. Chłopiec zamrugał z niedowierzaniem. – Od paru stuleci? – Odetchnął głośno. – Ile ona ma lat? – Więcej, niż się wydaje. Ale niegrzecznie jest pytać o wiek damy. Garion poczuł straszną pustkę. Jego najgorsze obawy właśnie się potwierdziły. – Więc nie jest naprawdę moją ciocią? – spytał żałośnie. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Nie może być. Zawsze sądziłem, że jest siostrą ojca, ale jeśli ma setki i tysiące lat, to przecież niemożliwe. – Za często używasz tego słowa, Garionie. Kiedy się dobrze zastanowić, to nic nie jest naprawdę niemożliwe. A przynajmniej bardzo niewiele. – Więc jak może być moją ciotką? – No dobrze... – Wilk westchnął. – Ściśle mówiąc, Polgara nie jest siostrą twojego ojca. Ich pokrewieństwo jest bardziej odległe. Była siostrą jego babki, ostatecznej babki, jeśli istnieje takie określenie. I twojej także, naturalnie.

255

– Czyli jest moją stryjeczną babcią – stwierdził Garion, czując słaby promyk nadziei. To już było coś. – Raczej nie używałbym przy niej tego akurat określenia. – Wilk się uśmiechnął. – Może się obrazić. Ale czemu tak cię to interesuje? – Bałem się, że tylko mówi, że jest moją ciocią, a naprawdę wcale nie jesteśmy spokrewnieni. Już od dłuższego czasu o tym myślę. – Dlaczego się bałeś? – Trudno to wytłumaczyć. Widzisz, tak naprawdę nie wiem, kim jestem. Silk twierdzi, że nie Sendarem, a Barak sądzi, że przypominam trochę Rivanina, choć nie całkiem. Zawsze uważałem się za Sendara, jak Durnik, ale teraz już sam nie mam pojęcia. Nic nie wiem o rodzicach; ani skąd pochodzili, ani nic. Gdyby ciocia Pol nie była moją krewną, nie miałbym absolutnie nikogo na całym świecie. Byłbym zupełnie sam, a to bardzo smutne. – Nie jesteś sam. Twoja ciotka jest prawdziwą ciotką, a przynajmniej w waszych żyłach płynie ta sama krew. – Cieszę się, że mi to powiedziałeś. Już nie będę się martwić. Marynarze Greldika rzucili cumy i zaczęli odpychać okręt od nabrzeża. Nagle przyszła Garionowi do głowy niezwykła myśl. – Panie Wilku, ciocia Pol jest moją prawdziwą ciocią, a raczej stryjeczną babcią? – Tak. – I jest twoją córką? – Muszę przyznać, że tak – mruknął Wilk niechętnie. – Czasem próbuję o tym zapomnieć, ale zaprzeczyć nie mogę. Garion nabrał tchu i skoczył w głębinę. – Jeśli ona jest ciotką, a ty jej ojcem, czy nie jesteś przez to moim dziadkiem? Wilk spojrzał na niego zaskoczony. – Rzeczywiście! – Roześmiał się nagle. – Jestem twoim dziadkiem. Nigdy jakoś nie przyszło mi to do głowy. Oczy Gariona wypełniły się łzami. Impulsywnie uścisnął starca. – Dziadek – szepnął, wypróbowując nowe określenie.

256

– Tak, tak – powiedział Wilk cicho, dziwnie zduszonym głosem. – Zadziwiające odkrycie. Niezręcznym gestem poklepał chłopca po ramieniu. Obaj byli trochę zakłopotani niespodziewaną demonstracją uczuć Gariona. Stali w milczeniu i patrzyli, jak marynarze Greldika pochylają się nad wiosłami, wyprowadzając okręt z portu. – Dziadku – odezwał się chłopiec po chwili. – Słucham? – Co się naprawdę stało z moimi rodzicami? Jak zginęli? Wilk sposępniał nagle. – Wybuchł pożar. – Pożar? – powtórzył Garion. Jego wyobraźnia cofała się przed straszną myślą o niewyobrażalnym bólu. – Jak do tego doszło? – To niezbyt przyjemna historia. Naprawdę chcesz wiedzieć? – Muszę, dziadku – oświadczył cicho Garion. – Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Nie wiem czemu, ale to bardzo ważne. Wilk westchnął. – Tak, Garionie. Chyba rzeczywiście ważne. No dobrze. Jeśli jesteś dostatecznie dorosły, by zadawać takie pytania, jesteś też dostatecznie dorosły, by wysłuchać odpowiedzi. Przysiadł na ławeczce osłoniętej przed zimnym wiatrem. – Chodź, siadaj – klepnął deskę obok siebie. Garion zajął miejsce i otulił się płaszczem. – No więc... – Starzec poskrobał brodę. – Od czego tu zacząć? – zamyślił się na chwilę. – Twój ród jest bardzo stary – rzekł. – I jak każdy stary ród, ma wrogów. – Wrogów? – zdziwił się Garion. Jakoś nigdy nie przyszło mu to do głowy. – Zwykła rzecz. Gdy zrobimy coś, co się komuś nie spodoba, ten ktoś zaczyna nas nienawidzić. Nienawiść narasta i przez lata zmienia się w rodzaj religii. Pewni ludzie nienawidzą już nie tylko nas, ale i wszystkiego, co się z nami łączy. No i wiele lat temu wrogowie stali się tak niebezpieczni, że ciocia Pol uznała, iż najlepszą metodą ochrony będzie ukrycie całej rodziny. – Nie mówisz mi wszystkiego – zauważył Garion. – Masz rację – przyznał Wilk spokojnie. – Opowiadam tyle, ile możesz wiedzieć. Gdybyś poznał pewne sprawy, zachowywałbyś

257

się inaczej i ludzie by to zauważyli. Bezpieczniej będzie, jeśli na pewien czas pozostaniesz zwyczajnym chłopcem. – To znaczy głupkiem – stwierdził oskarżycielsko Garion. – No dobrze, głupkiem. Chcesz wysłuchać całej historii, czy wolisz się kłócić? – Przepraszam. – Nie szkodzi. – Poklepał chłopca po ramieniu. – Ponieważ twoja ciocia i ja jesteśmy w bardzo szczególny sposób spokrewnieni z twoją rodziną, naturalnie zależało nam na jej bezpieczeństwie. Dlatego ukryliśmy wszystkich. – Można ukryć całą rodzinę? – Nigdy nie była zbyt liczna. Z tych czy innych powodów istniała tylko jej główna, nieprzerwana linia. Żadnych wujów ani kuzynów. Nietrudno ukryć męża, żonę i jedno dziecko. Robimy to już od setek lat. Chowaliśmy ich w Tolnedrze, Rivie, Chereku, Drasni, w najróżniejszych miejscach. Żyli całkiem zwyczajnie, jak rzemieślnicy, zwykli chłopi; ot, ludzie, na których nikt nie spojrzy po raz drugi. Wszystko szło znakomicie, aż do wydarzeń, jakie nastąpiły mniej więcej dwadzieścia lat temu. Przenieśliśmy twojego ojca z Arendii do małej wioski w górach wschodniej Sendarii, jakieś sześćdziesiąt mil na południowy wschód od Darine. Geran był kamieniarzem. Chyba ci o tym wspominałem. Garion kiwnął głową. – Bardzo dawno – potwierdził. – Mówiłeś, że go lubiłeś i odwiedzałeś co jakiś czas. Czy moja matka pochodziła z Sendarii? – Nie. Ildera była Algarką, drugą córką wodza klanu. Twoja ciotka i ja poznaliśmy ją z Geranem, gdy osiągnęli odpowiedni wiek. Nastąpiło to co zwykle w takich sytuacjach i pobrali się. Ty przyszedłeś na świat mniej więcej po roku. – Kiedy zdarzył się pożar? – Właśnie do tego dochodzę. Jeden z nieprzyjaciół szukał twojej rodziny przez bardzo długi czas. – Jak długo? – Setki lat. – To znaczy, że był jakimś czarodziejem, prawda? – spytał Garion. – Tylko czarodzieje żyją tak długo. – Dysponował pewnymi zdolnościami – przyznał Wilk. –

258

Czarodziej jednak nie jest właściwym określeniem. Na ogół nie mówimy tak o sobie. Inni ludzie owszem, ale my myślimy inaczej. Czarodziejstwo jest wygodnym terminem dla tych, którzy nie rozumieją, na czym to wszystko polega. W każdym razie twoja ciotka i ja byliśmy akurat daleko, kiedy nieprzyjaciel wytropił Gerana i Ilderę. Zjawił się przy ich domu wczesnym rankiem, gdy jeszcze spali. Zablokował drzwi i okna, a potem podłożył ogień. – Mówiłeś chyba, że dom był z kamienia. – Był. Ale można spalić kamień, jeśli naprawdę ci na tym zależy. Ogień jest wtedy bardziej gorący, nic więcej. Geran i Ildera wiedzieli, że nie wydostaną się z płonącego domu, ale Geran zdołał wybić z muru jeden kamień, a Ildera wypchnęła cię przez otwór na zewnątrz. Podpalacz na to właśnie czekał. Chwycił cię i uciekł z wioski. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, czy zamierzał cię zabić, czy zatrzymać dla własnych, nieznanych celów. Wtedy ja się zjawiłem. Zgasiłem ogień, ale Geran i Ildera już nie żyli. Ruszyłem więc za tym, który cię porwał. – Zabiłeś go? – spytał rozgorączkowany Garion. – Staram się tego nie robić częściej, niż to konieczne. Zabójstwo zbyt mocno zakłóca naturalny bieg rzeczy. Miałem wtedy kilka innych pomysłów, o wiele bardziej nieprzyjemnych niż śmierć. – Oczy pana Wilka przypominały odłamki lodu. – Okazało się jednak, że nie dano mi tej szansy. Cisnął tobą we mnie – byłeś maleńkim dzieckiem – więc musiałem cię łapać, a on zyskał na czasie i zdołał uciec. Zostawiłem cię z Polgarą i ruszyłem za nieprzyjacielem. Dotąd nie zdołałem go odszukać. – To dobrze – oświadczył Garion. Wilk spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Kiedy urosnę, sam go znajdę. Sam powinienem mu odpłacić za to, co uczynił. Wilk popatrzył na niego posępnie. – To może być niebezpieczne. – Nie szkodzi. Jak ma na imię? – Sądzę, że na razie zachowam tę informację dla siebie. Nie chcę, żebyś rzucał się na coś, póki nie jesteś gotów. – Ale powiesz? – Gdy nadejdzie czas.

259

– To bardzo ważne, dziadku. – Tak. Rozumiem. – Obiecujesz? – Skoro nalegasz... A jeśli nawet nie ja, z pewnością powie ci ciotka. Ona odbiera to w taki sam sposób. – A ty nie? – Jestem dużo starszy. Inaczej patrzę na pewne sprawy. – Ja nie jestem jeszcze tak stary – powiedział Garion. – Nie potrafię robić tych innych rzeczy, które planowałeś, więc muszę go zwyczajnie zabić. Zaczął chodzić po pokładzie tam i z powrotem. Wrzał z gniewu. – Nie przypuszczam, bym zdołał cię skłonić do rezygnacji z tego planu – mówił Wilk. – Myślę jednak, że po wszystkim zobaczysz tę sprawę w całkiem innym świetle. – Nie sądzę. – Przekonamy się. – Dziękuję, że mi powiedziałeś, dziadku. – Wcześniej czy później i tak byś się dowiedział. Lepiej, że dowiedziałeś się ode mnie niż od kogoś, kto mógłby ci przedstawić zniekształcony obraz. – Mówisz o cioci Pol? – Polgara nie okłamałaby cię świadomie. Ale odbiera pewne sprawy w sposób bardziej osobisty, co czasem ubarwia ocenę. Ja staram się przyjmować wszystko z punktu widzenia wielu, wielu lat. – Zaśmiał się sucho. – Biorąc pod uwagę okoliczności, chyba inaczej nie mogę. Garion spojrzał na dziadka, którego siwe włosy i broda jaśniały w promieniach porannego słońca. – Jak to jest, kiedy żyje się wiecznie? – zapytał. – Nie wiem – odparł Wilk. – Nie żyję wiecznie. – Wiesz, o co mi chodzi. – Sposób życia nie zmienia się specjalnie. Wszyscy żyjemy tyle, ile potrzeba. Ja akurat mam do zrobienia coś, co zajmuje bardzo dużo czasu. – Wstał nagle. – Zeszliśmy na ponure tematy – stwierdził. – To, co robimy, jest bardzo ważne, prawda, dziadku? – W tej chwili to najważniejsza rzecz na świecie. – Boję się, że niewiele zdołam pomóc. – Garion westchnął.

260

Wilk spojrzał na niego z powagą. – Mam wrażenie, że zanim wszystko dobiegnie końca, przeżyjesz sporą niespodziankę, chłopcze. – Objął go ramieniem. Ponad dziobem widzieli ośnieżone brzegi Chereku przesuwające się za prawą burtą, gdy popychany wiosłami okręt płynął na południe – do Camaaru i tego, co czekało dalej.

261

Tu kończy się księga pierwsza „Belgariady”. W księdze drugiej pod tytułem Królowa magii odkryjemy groźną, magiczną moc Gariona i poznamy więcej szczegółów o jego dziedzictwie, które jest praprzyczyną tej wyprawy.

262

Przełożył Piotr W. Cholewa

263

Helen, która podarowała mi to, co w życiu najcenniejsze,

i Mike’owi, który mnie nauczył zabawy

264

PROLOG będący historią wojny królestw Zachodu przeciw najohydniejszej inwazji i złu Kal Toraka na podstawie „Bitwy pod Vo Mimbre”

Gdy świat był jeszcze młody, zły bóg Torak ukradł Klejnot Aldura, by dzięki niemu zdobyć potęgę. Klejnot mu się oparł i okaleczył go straszliwym ogniem. Lecz Torak nie zrezygnował, gdyż Klejnot był dla niego najcenniejszy. Później Belgarath Czarodziej, uczeń Aldura, poprowadził króla Alornów i trzech jego synów, a ci zabrali Klejnot z żelaznej wieży Toraka. Torak ścigał ich, lecz gniew Klejnotu dopadł i odegnał złego boga. Belgarath wyznaczył Chereka i jego synów na władców czterech wielkich królestw, by po wieczne czasy chronili świat przed Torakiem. Klejnot powierzył Rivie, mówiąc, że dopóki jego potomkowie strzegą Klejnotu, Zachód jest bezpieczny. Mijały stulecia, a Torak nie zagroził ludom Zachodu. Aż wiosną roku cztery tysiące osiemset sześćdziesiątego piątego na Drasnię napadła olbrzymia horda Nadraków, Thullów i Murgów. Pośrodku morza Angaraków niesiono w wielkiej żelaznej lektyce tego, którego zwano Kal Torak, co znaczy „król i bóg”. Burzono i palono miasta i wioski, gdyż Kal Torak przybył, by niszczyć, nie zdobywać. Tych, którzy przeżyli, oddawano Grolimom w stalowych maskach, by składali ich w ofierze podczas okrutnych rytuałów Angaraków. Nikt nie ocalał prócz tych, co uciekli do Algarii lub z ujścia Rzeki Aldura zostali zabrani przez okręty Chereków. Potem najeźdźcy zaatakowali Algarię. Tu jednak nie znaleźli miast. Konni nomadzi, Algarowie, cofali się, a następnie uderzali w gwałtownych, szybkich atakach. Tradycyjną siedzibą królów Algarii była Twierdza, zbudowana przez ludzi góra o kamiennych murach grubości dziewięciu metrów. Na próżno rzucali się na mury Angarakowie. Wreszcie rozpoczęli oblężenie, które – choć bezowocne – trwało osiem lat.

265

Dzięki temu Zachód zyskał czas na przygotowania i mobilizację. Generałowie zebrali się w Imperialnej Akademii Wojennej w Tol Honeth i ustalili strategię. Zapomniano o narodowych sporach i Branda, Strażnika Rivy, wybrano na naczelnego wodza. Wraz z nim przybyła niezwykła para doradców: starzec pełen wigoru, który twierdził, że oglądał królestwa Angaraków, oraz uderzająco piękna kobieta ze srebrnym lokiem na czole i królewskimi manierami. Ich Brand słuchał i im okazywał niemal uniżony szacunek. Późną wiosną roku cztery tysiące osiemset siedemdziesiątego piątego Kal Torak porzucił oblężenie i ruszył na zachód, ku morzu, cały czas ścigany przez algarskich jeźdźców. W górach Ulgosi wyszli nocą ze swych jaskiń i dokonali straszliwej rzezi wśród śpiących Angaraków. Wciąż jednak nieprzeliczone były armie Kal Toraka. Po krótkiej przerwie i przegrupowaniu hufce podążały doliną rzeki Arend w stronę miasta Vo Mimbre, niszcząc wszystko na swej drodze. Z początkiem lata ruszyły do szturmu na miasto. Trzeciego dnia bitwy trzykrotnie zagrał róg. Otworzyły się bramy Vo Mimbre i rycerze Mimbratów runęli szarżą na przednie szeregi hordy Angaraków; okute żelazem kopyta ich wierzchowców tratowały żywych i martwych. Z lewego skrzydła natarła konnica Algarów, drasańscy pikinierzy i ochotnicy Ulgosów o zasłoniętych twarzach. A z prawej flanki ruszyli wojownicy Chereków i legiony Tolnedry. Atakowany z trzech stron Kal Torak rzucił do walki swe odwody. Wtedy właśnie na jego armię spadli z tyłu Rivanie w szarych strojach, Sendarowie i asturscy łucznicy. Angarakowie padali jak pszenica pod ostrzem żniwiarza. Chaos zapanował w ich szeregach. Wtedy odstępca Zedar Czarownik, zwany Apostatą, podbiegł spiesznie do czarnej żelaznej lektyki, z której nie wyłonił się jeszcze Kal Torak. I powiedział do Przeklętego: – Panie, wrogowie otoczyli cię w wielkiej liczbie. Tak, nawet szarzy Rivanie przybyli, by rzucić wyzwanie twej potędze. Kal Torak powstał w gniewie i oznajmił: – Wyruszę więc, by ci fałszywi strażnicy Cthrag Yaski, Klejnotu, który do mnie należał, zobaczyli mnie i poznali strach.

266

Przyślij tu moich królów. – Wszechmocny panie, nie ma już twoich królów – odparł Zedar. – Stracili życie w bitwie, a z nimi wielu kapłanów Grolimów. Wielki był gniew Kal Toraka, gdy to usłyszał, a ogień trysnął z jego prawego oka i z oka utraconego. Rozkazał sługom, by przywiązali mu tarczę do ramienia, przy którym nie było dłoni. Chwycił swój budzący grozę czarny miecz i tak uzbrojony ruszył na bitwę. Wtedy spośród oddziałów Rivan dał się słyszeć głos: – W imię Belara, wyzywam cię, Toraku. W imię Aldura staję przeciw tobie. Zaprzestańmy rozlewu krwi i spotkajmy się, by rozstrzygnąć tę walkę. To ja, Brand, Strażnik Rivy. Walcz ze mną albo zabieraj swe cuchnące wojska i nigdy już nie wracaj do królestw Zachodu. Kal Torak wyszedł przed swe oddziały i krzyknął: – Gdzie jest ten, który ośmiela się stawać przeciwko władcy świata? Oto ja, Torak, król królów i pan panów. Zniszczę tego gadatliwego Rivanina. Zginą moi wrogowie, a Cthrag Yaska znowu do mnie powróci. Brand wystąpił. Niósł wielki miecz i przesłoniętą tarczę. U jego boku kroczył posiwiały wilk, a nad głową leciała śnieżnobiała sowa. – Jestem Brand – oznajmił. – I zmierzę się z tobą, ohydny i okaleczony Toraku. Kiedy Torak spostrzegł wilka, zawołał: – Odejdź, Belgaracie! Uciekaj, jeśli chcesz życie zachować! Do sowy zaś powiedział: – Porzuć swego ojca, Polgaro, i oddaj mi cześć. Poślubię cię i uczynię królową świata. Ale wilk zawył groźnie, a sowa zahukała z pogardą. Torak wzniósł miecz i uderzył w tarczę Branda. Długo walczyli, liczne i straszne zadali sobie ciosy. Ci, którzy stali w pobliżu, byli zdumieni. Dzika wściekłość poniosła Toraka i miecz jego uderzał w tarczę Branda, aż Strażnik Rivy upadł pod naporem Przeklętego. Wtedy zawył wilk i huknęła sowa. Siła bohatera została odnowiona. Jednym ruchem Brand odsłonił swą tarczę, z osadzonym

267

pośrodku okrągłym Klejnotem wielkości serca dziecka. Gdy spojrzał na niego Torak, kamień lśnić zaczął i płonąć. Przeklęty cofnął się, odrzucił tarczę oraz miecz i podniósł ręce, by osłonić twarz przed straszliwym ogniem Klejnotu. Brand uderzył, a miecz jego przebił przyłbicę Toraka, trafił w oko, którego nie było, i zagłębił się w głowie Przeklętego. Torak ze strasznym krzykiem wyrwał miecz i zrzucił hełm. Ci, co patrzyli, zadrżeli w grozie, gdyż twarz jego spalona była okropnie. Płacząc krwią, krzyknął znowu, spojrzawszy na Klejnot, który nazwał Cthrag Yaską i dla zdobycia go sprowadził wojnę w królestwa Zachodu. Potem runął, a ziemia zadrżała od jego upadku. Krzyk wielki podniósł się w hufcach Angaraków, kiedy zobaczyli, jaki los spotkał Kal Toraka; w panice rzucili się do ucieczki. Lecz armie Zachodu ścigały ich i zabijały, a gdy ledwie szarzał świt, nie było już wrogich wojsk. Brand rozkazał przynieść ciało Przeklętego, by mógł spojrzeć na tego, który chciał zostać królem świata. Lecz ciała nie znaleziono. Nocą Zedar Czarodziej rzucił zaklęcie i niewidzialny ominął armie Zachodu, unosząc tego, którego wybrał na swego pana. Brand wysłuchał wtedy swych doradców. I powiedział mu Belgarath: – Torak nie umarł. Śpi tylko. Jest bogiem i nie może zginąć od ziemskiej broni. – Kiedy się zbudzi? – zapytał Brand. – Muszę przygotować Zachód na jego powrót. Odpowiedziała mu Polgara: – Kiedy znowu potomek Króla Rivy zasiądzie na północnym tronie, mroczny bóg przebudzi się, by stoczyć z nim wojnę. Brand zmarszczył brew. – Ale to znaczy: nigdy! Wszyscy bowiem wiedzieli, że ostatni Rivański Król został wraz z całą rodziną zamordowany przez nyissańskich skrytobójców w roku cztery tysiące drugim. I znowu przemówiła Polgara: – Gdy czas nadejdzie, Rivański Król powróci, by objąć swą dziedzinę. Tak mówi prastare proroctwo. Nic więcej powiedzieć

268

nie wolno. Brand, wielce zadowolony, wysłał swe armie, by oczyściły pole bitwy z trupów Angaraków. A gdy skończyły dzieło, królowie Zachodu zebrali się na radę pod miastem Vo Mimbre. Wiele głosów wychwalało Branda. Byli ludzie, którzy krzyczeli, że Brand powinien zostać władcą całego Zachodu. Tylko Mergon, ambasador Imperium Tolnedry, protestował w imieniu swego imperatora, Rana Borune’a IV. Brand nie przyjął zaszczytu i wycofano propozycję, więc znów pokój zagościł wśród zebranych na radzie. Lecz w zamian za ten pokój postawiono Tolnedrze żądanie. Gorim Ulgosów pierwszy przemówił gromkim głosem: – Aby dopełnić proroctwa, musi być złożona obietnica, że księżniczka Tolnedry zostanie żoną Rivańskiego Króla, który przybędzie, by ocalić świat. Tego żądają bogowie. I znowu zaprotestował Mergon. – Dwór Rivańskiego Króla pusty jest i zimny. Nie siedzi władca na tronie Rivy. Jak może księżniczka Imperialnej Tolnedry zostać poślubiona duchowi? Odpowiedziała mu Polgara. – Rivański Król powróci, by zasiąść na tronie i czekać na narzeczoną. Od dzisiejszego dnia zatem każda księżniczka Imperialnej Tolnedry stawi się na Dworze Rivańskiego Króla w dniu swych szesnastych urodzin. Ubrana w ślubną suknię, przez trzy dni czekać będzie na przybycie króla. Jeśli ten się nie zjawi, będzie wolna, by powrócić do swego ojca i spełnić to, co dla niej przeznaczył. – Cała Tolnedra powstanie przeciw tej hańbie! – krzyknął Mergon. – Nie! Nie ma zgody! Wtedy znowu przemówił mądry Gorim Ulgosów. – Powtórz swemu imperatorowi, że taka jest wola bogów. Powtórz mu także, że jeśli Tolnedra jej się nie podporządkuje, cały Zachód powstanie przeciw niemu i rozpędzi synów Nedry na wiatr, powali wspaniałe imperium, aż Tolnedra istnieć przestanie. Wtedy, widząc potęgę zgromadzonych armii, ambasador ustąpił. Wszyscy się zatem zgodzili i decyzja zapadła. Potem szlachcice rozdartej wojną Arendii przyszli do Branda i

269

rzekli: – Król Mimbratów nie żyje, tak jak i książę Asturów. Kto będzie teraz nami władał? Od dwóch tysięcy lat wojna między Mimbre i Asturią wyniszcza piękną Arendię. Jak znowu możemy się stać jednym ludem? Brand myślał długo. – Kto jest dziedzicem tronu Mimbratów? – zapytał. – Korodullin jest następcą króla Mimbratów – odpowiedzieli. – A kto jest spadkobiercą linii Asturów? – Mayaserana, córka księcia Asturii. – Przyprowadźcie ich – polecił Brand. A kiedy oboje stanęli przed nim, powiedział: – Trzeba położyć kres rozlewowi krwi między Mimbre i Asturią. Wolą moją jest, byście się poślubili i by rody, które tak dawno wojnę toczą, zostały połączone. Książę i księżniczka płakali głośno i skarżyli się, przepełnieni wzajemną pradawną wrogością i dumą swych rodów. Jednak Belgarath odszedł z Korodullinem na stronę i rozmawiał z nim długo. A Polgara oddaliła się z Mayaseraną w miejsce odosobnione i również do niej przemówiła. Ani wtedy, ani potem żaden człowiek nie dowiedział się, co usłyszała para młodych ludzi. Wszakże gdy powrócili do Branda, Mayaserana i Korodullin pogodzili się z tym, że mają zawrzeć małżeństwo. I to był ostatni akt rady, która zebrała się po bitwie pod Vo Mimbre. Zanim Brand odjechał na północ, po raz ostatni przemówił do królów i szlachty. – Wiele się tu dokonało dobrego i to przetrwa. Oto bowiem połączyliśmy się przeciwko wspólnym wrogom i Angarakowie zostali rozbici, a zły Torak pokonany. Przymierze, jakie tu zawarliśmy, przygotowuje Zachód na dzień zapowiedziany proroctwem, gdy powróci Rivański Król i Torak przebudzi się z długiego snu, by znowu walczyć o władzę i panowanie. Wszystko, czego można w dzisiejszym dniu dokonać, szykując się do wielkiej i ostatecznej wojny, zostało dokonane. Nic więcej nie możemy uczynić. Tutaj też, być może, zaleczone będą rany Arendii i zakończona walka trwająca ponad dwa tysiąclecia. I z tego wszystkiego kontent jestem. Bądźcie więc pozdrowieni i żegnajcie.

270

I opuścił ich, ruszając na północ wraz ze starcem Belgarathem i kobietą o królewskiej postawie, Polgarą. Wsiedli na statek w Camaarze, w Sendarii i pożeglowali do Rivy. A Brand nigdy już nie powrócił do królestw Zachodu. O jego towarzyszach jednak wiele krąży opowieści. Które z nich prawdę mówią, a które są fałszem, niewielu z ludzi wie na pewno.

271

Część pierwsza ARENDIA

272

273

Rozdział I Vo Wacune już nie istniało. Dwadzieścia cztery stulecia minęły od dnia, gdy stolica wacuńskich Arendów legła w gruzach, a mroczna, nieskończona puszcza północnej Arendii zagarnęła ruiny. Padły spękane mury, pochłonięte przez mech i wilgotne brunatne paprocie; tylko kikuty dumnych niegdyś wież rozpadały się między drzewami, znacząc miejsce, gdzie stało Vo Wacune. Mokry śnieg leżał na okrytych mgłą ruinach, a strumyczki wody jak łzy ściekały po pradawnych kamieniach. Garion wędrował samotnie porośniętymi przez drzewa ulicami martwego miasta, dla ochrony przed chłodem owinięty w gruby szary płaszcz. Myśli miał smutne, jak płaczące wokół głazy. Rozpaczliwie tęsknił za domem. Farma Faldora i zielone, zalane słońcem pola zostały tak daleko, że znikały wolno w mgiełce zapomnienia. Smakowite zapachy kuchni cioci Pol były tylko niewyraźnym wspomnieniem; stuk Durnikowego młota w kuźni cichł niczym konające echo ostatniego uderzenia dzwonu; czyste, wyraźne twarze towarzyszy zabaw falowały w pamięci, sam nie był już pewien, czyby je rozpoznał. Dzieciństwo mijało i mimo prób nie potrafił go zatrzymać. Wszystko się zmieniało; w tym cały problem. Ośrodkiem życia, fundamentem budowli dzieciństwa, zawsze była ciocia Pol. W prostym świecie farmy Faldora była też panią Pol, kuchmistrzynią, lecz tuż za bramą dziedzińca stała się Polgarą Czarodziejką, która obserwowała mijanie czterech tysiącleci, co przekraczało możliwości pojmowania. I pan Wilk, włóczęga i bajarz, także się zmienił. Garion wiedział teraz, że stary przyjaciel to w istocie jego prapradziadek – z nieskończoną liczbą dodatkowych „pra” – ale przecież zza tych łobuzerskich oczu zawsze spoglądał spokojnym wzrokiem Belgarath Czarodziej; spoglądał i czekał, przez siedem tysięcy lat

274

przyglądając się szaleństwom ludzi i bogów. Garion westchnął i powlókł się przez mgłę. Nigdy nie chciał wierzyć w czary, magię i zaklęcia. Były nienaturalne, naruszały jego pojęcie solidnej, rozsądnej rzeczywistości. Lecz zbyt wiele się wydarzyło, by mógł trwać w swym wygodnym sceptycyzmie. W jednej wstrząsającej chwili ostatnie resztki wątpliwości rozsypały się w proch. Patrzył w oszołomieniu, jak ciocia Pol gestem i magicznym słowem starła mleczne plamy z oczu wiedźmy Martje, z brutalną obojętnością przywróciła jej wzrok, odbierając moc widzenia przyszłości. Garion zadrżał na wspomnienie rozpaczliwego krzyku Martje. Ten krzyk znaczył punkt, w którym świat stał się mniej solidny, mniej rozsądny i nieskończenie mniej bezpieczny. Wyrwany z jedynego znanego mu miejsca, niepewny tożsamości dwojga najbliższych mu ludzi, po zniszczeniu koncepcji rozróżnienia między możliwym i niemożliwym, znalazł się na szlaku niezwykłej wędrówki. Nie miał pojęcia, co robią w tym zrujnowanym mieście ani dokąd stąd wyruszą. Jedno tylko wiedział na pewno: gdzieś w świecie był człowiek, który kiedyś zakradł się przez mrok przedświtu do małego domku w zapomnianej wiosce i zamordował jego rodziców. A on, Garion, choćby miał na to poświęcić resztę życia, znajdzie go i zabije. Ten jedyny pewny fakt miał w sobie coś dziwnie uspokajającego. Ostrożnie minął gruzy domu, który runął na ulicę, i kontynuował posępną wędrówkę po zniszczonym mieście. Właściwie nie było na co patrzeć. Cierpliwe wieki wymazały niemal wszystko, co pozostawiła wojna, a mokry śnieg i gęsta mgła zakryły nawet te ostatnie ślady. Westchnął znowu i ruszył z powrotem do kikuta wieży, gdzie spędzili poprzednią noc. Gdy się zbliżył, dostrzegł pana Wilka i ciocię Pol rozmawiających cicho w pewnej odległości od wieży. Starzec naciągnął na głowę kaptur koloru rdzy, a ciocia Pol mocno otulała się błękitnym płaszczem. Z wyrazem ponadczasowego smutku spoglądała na okryte mgłą rumowisko. Długie ciemne włosy spływały jej na plecy, a srebrny kosmyk wydawał się bielszy niż śnieg u jej stóp. – Jest wreszcie – powiedział pan Wilk, gdy zobaczył Gariona. Skinęła głową i spojrzała na chłopca z powagą.

275

– Gdzie byłeś? – spytała. – Właściwie nigdzie – odparł. – Chciałem trochę pomyśleć, to wszystko. – Ale udało ci się przemoczyć nogi. Podniósł stopę i popatrzył na błotnistą maź, przylgniętą do mokrego buta. – Śnieg jest wilgotniejszy, niż sądziłem – usprawiedliwił się. – Noszenie tej zabawki naprawdę poprawia ci samopoczucie? – Pan Wilk wskazał miecz, z którym Garion ostatnio się nie rozstawał. – Wszyscy powtarzają, jak niebezpieczna jest Arendia – wyjaśnił chłopiec. – Zresztą muszę się do niego przyzwyczajać. Przesunął trzeszczący jeszcze, nowiutki pas tak, by owinięta drutem rękojeść nie rzucała się zbytnio w oczy. Miecz był prezentem od Baraka na Dzień Zarania, jednym z kilku, jakie otrzymał, gdy świętowali na morzu. – Nie pasuje ci, wiesz? – Starzec spoglądał z lekką dezaprobatą. – Daj mu spokój, ojcze – wtrąciła z roztargnieniem ciocia Pol. – Dostał go w prezencie i jeśli ma ochotę, niech nosi. – Czy Hettar nie powinien już przybyć? – Garion wolał zmienić temat. – Może natrafił na głębokie śniegi w górach Sendarii – odparł Wilk. – Zjawi się. Na Hettarze można polegać. – Nie rozumiem, czemu zwyczajnie nie kupiliśmy koni w Camaarze. – Nie byłyby tak dobre. – Pan Wilk skubnął krótką siwą brodę. – Przed nami daleka droga i nie mam ochoty się martwić, że w pewnym momencie koń pode mną padnie. Lepiej teraz trochę poczekać, niż później stracić jeszcze więcej czasu. Garion dotknął szyi w miejscu, gdzie skórę ocierał łańcuch przedziwnie rzeźbionego srebrnego amuletu – dostał go od cioci Pol i pana Wilka na Zaranie. – To przejdzie, kochanie – zapewniła ciocia Pol. – Wolałbym nosić amulet na ubraniu – poskarżył się. – Pod tuniką nikt nie zobaczy. – Musi dotykać twojej skóry. – Ładny, ale czasami bywa zimny, czasami gorący, a jeszcze kiedy indziej robi się okropnie ciężki. Łańcuch obciera mi szyję.

276

Nie jestem przyzwyczajony do takich ozdób. – To coś więcej niż ozdoba, kochanie. Przyzwyczaisz się z czasem. – Może będzie ci przyjemniej – Wilk się zaśmiał – kiedy się dowiesz, że twoja ciotka przez dziesięć lat przyzwyczajała się do swojego. Ciągle jej przypominałem, żeby włożyła go z powrotem. – Nie sądzę, żebyśmy teraz musieli do tego wracać – zauważyła chłodno. – Ty też masz taki? – zapytał starca nagle zaciekawiony Garion. – Oczywiście. – To coś znaczy, że wszyscy je nosimy? – Taki jest rodzinny obyczaj, Garionie. – Ton cioci Pol kończył dyskusję. Mgła kłębiła się wokół nich, a wilgotna bryza dmuchała między ruinami. Garion westchnął. – Chciałbym, żeby Hettar już tutaj był. Wolałbym stąd odjechać. Te ruiny przypominają cmentarz. – Nie zawsze tak było – szepnęła ciocia Pol. – A jak? – Byłam tu szczęśliwa. Wysokie mury dawały poczucie bezpieczeństwa, a wieże sięgały nieba. Wierzyliśmy, że tak będzie zawsze. – Wskazała zbrązowiałe zimą krzaki jeżyn oplatające spękane kamienie. – Tam rozpościerał się ogród pełen kwiatów, gdzie siadywały damy w bladożółtych sukniach. Młodzieńcy śpiewali dla nich zza muru. Ich głosy brzmiały słodko, a damy wzdychały i rzucały im przez mur jasnoczerwone róże. A ta aleja prowadziła do brukowanego marmurem skweru, miejsca spotkań starców, przychodzili tu, by wspominać dawno zapomniane wojny i towarzyszy, którzy odeszli. Dalej jeszcze stał dom, wieczorami siadywaliśmy z przyjaciółmi na tarasie i patrzyliśmy na gwiazdy. Paź przynosił chłodzone owoce, a słowiki śpiewały tak, jakby pękały im serca. Jej głos cichł z wolna. – Potem przyszli Asturowie – podjęła, a w słowach zabrzmiała już inna nuta. – To dziwne, jak mało trzeba czasu na zniszczenie tego, co budowano przez tysiąc lat. – Nie przejmuj się tak, Pol – uspokajał Wilk. – Takie rzeczy

277

zdarzają się od czasu do czasu. Niewiele możemy na to poradzić. – Ja mogłam, ale ty mi nie pozwoliłeś, pamiętasz? – Znowu mamy się o to spierać? Musisz się nauczyć godzić ze stratami. Wacuńscy Arendowie i tak byli już skazani. W najlepszym razie odsunęłabyś o kilka miesięcy to, co nieuniknione. Nie dlatego jesteśmy tym, kim jesteśmy, żeby mieszać się w sprawy, które nie mają żadnego znaczenia. – Tak samo mówiłeś wtedy. – Spojrzała na zarośnięte lasem ulice. – Nie sądziłam, że drzewa powrócą szybko – szepnęła łamiącym się głosem. – Chyba mogłyby jeszcze trochę poczekać. – To było dwadzieścia pięć stuleci temu, Pol. – Naprawdę? A wydaje się, że minął ledwie rok. – Nie myśl o tym. Wpędzasz się tylko w melancholię. Wracamy? Mgła wszystkim psuje humor. Zawrócili do wieży. Ciocia Pol, nie wiadomo dlaczego, objęła Gariona za ramiona. Jej zapach i poczucie bliskości ściskały w gardle. Zniknęła przepaść, jaka powstała między nimi w ciągu ostatnich miesięcy. Komorę u podstawy wieży zbudowano z tak masywnych głazów, że ani mijające wieki, ani bezgłośne, zachłanne korzenie drzew nie zdołały ich poruszyć. Wielkie łuki wspierały niski kamienny strop, tak że komora przypominała jaskinię. Naprzeciw wąskiego przejścia szeroka szczelina między grubo ociosanymi blokami tworzyła naturalny komin. Kiedy przybyli poprzedniego wieczoru, przemoczeni i zmarznięci, Durnik z uwagą obejrzał szczelinę, po czym szybko skonstruował prymitywne, ale skuteczne palenisko. – Może być – stwierdził. – Niezbyt eleganckie, ale wystarczy na kilka dni. Gdy Wilk, Garion i ciocia Pol weszli do niskiego pomieszczenia, w palenisku trzaskał już ogień. Rzucał wydłużone cienie pomiędzy łuki sklepienia i dawał miłe ciepło. Durnik w skórzanej tunice układał drwa pod ścianą. Barak, wielki brodacz w kolczudze, polerował miecz. Silk, w koszuli z niebielonego lnu i czarnej skórzanej kamizeli, siedział bezczynnie na jakimś pakunku i bawił się kośćmi do gry. – Co z Hettarem? – Barak podniósł głowę. – Ma jeszcze dzień albo dwa. – Wilk podszedł rozgrzać się przy

278

ogniu. – Może byś zmienił buty, Garionie? – Ciocia Pol powiesiła błękitny płaszcz na haku, których kilka wbił Durnik młotem w pęknięcie muru. Garion zdjął z innego haka swój bagaż i zaczął w nim grzebać. – Pończochy też – dodała. – Mgła podnosi się chociaż trochę? – zapytał pana Wilka Silk. – Nic z tego. – Jeśli zdołam was przekonać, żebyście się odsunęli od ognia, przygotuję kolację. – Ciocia Pol stała się nagle bardzo rzeczowa. Wyjęła szynkę, parę bochenków ciemnego wiejskiego chleba, woreczek suszonego grochu i może tuzin łykowatych marchewek. Nuciła cicho, jak zawsze podczas gotowania. Następnego ranka po śniadaniu Garion narzucił podbitą wełną kurtkę, przypasał miecz i wrócił w okryte mgłą ruiny, by wypatrywać Hettara. Takie zadanie sobie wyznaczył i był wdzięczny, że nikt z przyjaciół nie powiedział, że to właściwie niepotrzebne. Brnąc przez śnieżną maź w stronę zburzonej bramy miasta, świadomie unikał melancholijnej zadumy, bo zepsuła mu wczorajszy dzień. Przecież nie miał żadnego wpływu na sytuację, w jakiej się znalazł. Nie był wprawdzie radosny, gdy dotarł do niskiego fragmentu muru obok zachodniej bramy, ale też nieszczególnie ponury. Przy murze znalazł osłonę od wiatru, lecz chłód i wilgoć nadal docierały przez odzież do skóry, a stopy całkiem mu przemarzły. Zadrżał i zajął pozycję. Wypatrywanie w tej mgle nie miało sensu, więc całą uwagę skoncentrował na nasłuchiwaniu. Uszy zaczęły rozróżniać odgłosy lasu za murem, kapanie wody z drzew, czasem głuchy upadek czapy śniegu zsuwającej się z gałęzi, stukanie dzięcioła w martwy pień kilkaset kroków dalej. – To moja krowa – oznajmił nagle jakiś głos z mgły. Garion zamarł i nasłuchiwał. – Więc trzymaj ją na swoim pastwisku – odparł inny głos. – Czy to ty, Lammerze? – zapytał pierwszy. – Tak. Jesteś Detton, prawda? – Nie poznałem cię. Ile to już lat? – Będzie cztery albo i pięć – ocenił Lammer. – Co słychać w waszej wsi? – spytał Detton.

279

– Głodujemy. Cała żywność poszła na podatki. – Nasza też. Ostatnio jemy gotowane korzenie drzew. – Tego jeszcze nie próbowaliśmy. Zjadamy nasze buty. – Jak twoja żona? – zagadnął Detton uprzejmie. – Umarła w zeszłym roku – odpowiedział Lammer obojętnym tonem. – Pan wziął naszego syna na żołnierza i chłopak zginął w jakiejś bitwie. Wylali na niego wrzącą smołę. Po tym wszystkim moja żona przestała jeść. Niedługo trwało, nim umarła. – Przykro mi – rzekł Detton współczująco. – Była bardzo piękna. – Obojgu teraz lepiej – stwierdził Lammer. – Nie marzną już i nie głodują. Korzenie jakich drzew jadacie? – Najlepsza jest brzoza. Świerk ma za dużo żywicy, a dąb jest za twardy. Gotujesz z korzeniami trochę trawy, żeby miały lepszy smak. – Spróbuję. – Muszę już iść – powiedział Detton. – Pan kazał mi karczować drzewa i skaże mnie na chłostę, jeśli długo nie będę wracał. – Może kiedyś znów się spotkamy. – Jeśli obaj przeżyjemy. – Do zobaczenia. Oba głosy odpłynęły. Garion stał nieruchomo jeszcze przez długi czas, oszołomiony, ze łzami współczucia w oczach. Najgorsza była ta obojętność, z jaką ci dwaj godzili się na wszystko. Straszny gniew zaczynał palić go w krtani. Nagle zapragnął kogoś uderzyć. Potem z mgły nadpłynął inny dźwięk. Gdzieś niedaleko w lesie ktoś śpiewał. Garion słyszał całkiem wyraźnie jasny, czysty tenor. Pieśń mówiła o dawnych krzywdach, a refren wzywał do boju. Irracjonalnie cały gniew Gariona skoncentrował się na nieznanym śpiewaku. Nudne wyliczanie abstrakcyjnych niesprawiedliwości wydawało się niemoralne wobec cichej desperacji Lammera i Dettona. Chłopiec bez namysłu wyciągnął miecz i ukrył się za ruinami. Pieśń brzmiała coraz bliżej i Garion słyszał już stukanie końskich podków w mokrym śniegu. Ostrożnie wychylił głowę; śpiewak pojawił się nie dalej niż dwadzieścia kroków od niego. Był to młody człowiek ubrany w żółte pończochy i jasnoczerwony

280

kaftan. Obszyty futrem płaszcz odrzucił na plecy, na ramieniu miał długi łuk, a u pasa miecz w pochwie. Rudozłote włosy opadały mu gładko na kark spod spiczastej czapki z piórem. Choć pieśń była posępna i śpiewał ją głosem drżącym od pasji, twarz miał przyjazną, szczerą, czego nie mogły ukryć żadne groźne miny. Garion spoglądał gniewnie na tego pustogłowego młodego szlachcica; nie miał wątpliwości, że śpiewający dureń nigdy w życiu nie przygotowywał posiłku z korzeni drzew ani nie płakał po żonie, która z rozpaczy zagłodziła się na śmierć. Obcy szarpnął cugle i skierował konia wprost pod pęknięty łuk bramy, gdzie w zasadzce czekał Garion. Nie miał wojowniczego charakteru i w innych okolicznościach zareagowałby inaczej. Ten jaskrawo odziany młodzik pojawił się w niewłaściwym momencie. Zaletą wymyślonego naprędce planu Gariona była prostota. Ponieważ nic nie mogło go skomplikować, działał doskonale – do czasu. Gdy tylko poetycznie nastrojony młodzik przejechał przez bramę, Garion wyskoczył z kryjówki, chwycił koniec płaszcza, szarpnął mocno i ściągnął jeźdźca z siodła. Z okrzykiem zdumienia i głośnym chlapnięciem obcy wylądował w błocie. Niestety, dalsza część planu poszła fatalnie. Gdy Garion zbliżał się, by wziąć jeźdźca do niewoli, ten przetoczył się błyskawicznie, zerwał na nogi i wyciągnął miecz. Oczy błyszczały mu gniewem, a klinga kołysała się groźnie. Garion nie był szermierzem, ale miał niezły refleks, a mięśnie twarde od pracy na farmie Faldora. Złość skłoniła go do ataku, nie chciał jednak poważnie zranić przybysza. Zauważył, że przeciwnik trzyma miecz lekko, wręcz niedbale. Łatwo będzie wytrącić mu broń. Machnął potężnie, ale ostrze młodzika mignęło tylko, schodząc z toru uderzenia i z dźwięcznym odgłosem trafiło w jego własny miecz. Odskoczył i jeszcze raz ciął niezgrabnie. Znów brzęknęły klingi. Potem szczęk, zgrzyt i dzwonienie wypełniły powietrze; obaj tłukli mieczami, parowali i robili zwody. Garion niemal natychmiast zrozumiał, że przeciwnik jest o wiele lepszym szermierzem, choć zignorował kilka możliwości czystego pchnięcia. Uśmiechnął się mimowolnie, podniecony hałaśliwym starciem. Obcy odpowiedział uśmiechem szczerym i przyjaznym. – No dobrze, dość już tego!

281

To pan Wilk zmierzał ku nim, a tuż za nim Barak i Silk. – Co wy wyprawiacie? Przeciwnik Gariona spojrzał zdumiony i opuścił miecz. – Belgaracie... – zaczął. – Lelldorinie, czyżbyś stracił tę resztkę rozsądku, którą jeszcze miałeś? – przerwał mu z naganą Wilk. Garion nagle zrozumiał kilka spraw. Wilk spojrzał na niego zimno. – Jak to wytłumaczysz? Chłopiec szybko postanowił zastosować podstęp. – Dziadku. – Zaakcentował to słowo, obrzucając młodego przybysza ostrzegawczym spojrzeniem. – Nie myślałeś chyba, że walczymy naprawdę? Lelldorin pokazywał mi, jak blokować pchnięcie miecza, to wszystko. – Doprawdy? – mruknął Wilk sceptycznie. – Oczywiście. – Garion był teraz wcieleniem niewinności. – Jaki mielibyśmy powód, żeby próbować się poranić? Lelldorin otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Garion dyskretnie nadepnął mu na nogę. – Lelldorin jest rzeczywiście znakomity – mówił pospiesznie, przyjaźnie kładąc młodemu człowiekowi dłoń na ramieniu. – Wiele mnie nauczył w zaledwie kilka minut. Daj już spokój, Silk poruszył palcami w gestach drasańskiej tajnej mowy. Kłamstwo zawsze powinno być jak najprostsze... – Chłopiec jest zdolnym uczniem, Belgaracie – oświadczył niepewnie Lelldorin, pojmując wreszcie. – Dość zręcznym – odparł Wilk oschle. – Co to za błazenada? – Wskazał kolorowy strój Lelldorina. – Wyglądasz jak palma na Zaranie. – Mimbraci zatrzymują uczciwych Asturów na przesłuchania – wyjaśnił młody Arend. – A musiałem przejechać w pobliżu kilku ich twierdz. Pomyślałem, że jeśli przebiorę się za któregoś z ich dworaków, nie będą mnie zaczepiać. – Może masz więcej rozumu, niż sądziłem – przyznał Wilk niechętnie. Obejrzał się na Silka i Baraka. – To Lelldorin, syn barona Wildantor. Pojedzie z nami. – O tym właśnie musimy porozmawiać, Belgaracie – wtrącił Lelldorin pospiesznie. – Ojciec polecił mi tu przybyć i nie mogę

282

okazać nieposłuszeństwa, lecz obowiązek wzywa mnie do pewnej sprawy niecierpiącej zwłoki. – Każdego młodego szlachcica w Asturii obowiązek wzywa przynajmniej do dwóch albo trzech spraw niecierpiących zwłoki – rzekł Wilk. – Przykro mi, Lelldorinie, ale nasza wyprawa jest zbyt ważna, by ją odkładać na czas, gdy będziesz chwytał w zasadzkę paru mimbrackich poborców. Z mgły wynurzyła się ciocia Pol. Opiekuńczy Durnik kroczył obok. – Co oni robią z tymi mieczami, ojcze? – Oczy błyskały jej groźnie. – Bawią się. Tak przynajmniej twierdzą – stwierdził krótko. – To jest Lelldorin. Wspominałem ci o nim. Uniosła brew i zmierzyła Lelldorina badawczym spojrzeniem. – Niezwykle barwny młody człowiek – zauważyła. – Szaty to przebranie – wyjaśnił Wilk. – Nie jest tak lekkomyślny, na jakiego wygląda... W każdym razie nie aż tak. To najlepszy łucznik w Asturii i jego umiejętności mogą się nam przydać. – Rozumiem. – Nie była przekonana. – Naturalnie, jest także inny powód – mówił starzec. – Ale nie sądzę, żebyśmy akurat teraz musieli o nim dyskutować. – Wciąż cię martwi ten fragment, ojcze? – spytała z irytacją. – Kodeks Mriński jest bardzo niejasny, a inne wersje nie wymieniają osób, o których wspomina. Sam wiesz, że to może być tylko alegoria. – Zbyt wiele znam alegorii, które okazywały się szczerą prawdą, by ryzykować. Może jednak wrócimy do wieży? – zaproponował pan Wilk. – Jest trochę za zimno i za mokro na długie dysputy o interpretacji tekstów. Garion nic nie pojmował. Spojrzał pytająco na Silka, lecz książę Kheldar odpowiedział mu wzrokiem oznaczającym całkowitą niewiedzę. – Pomożesz mi złapać konia, Garionie? – spytał Lelldorin grzecznie, wsuwając miecz do pochwy. – Oczywiście. – Garion także schował broń. – Pobiegł chyba tamtędy. Lelldorin podniósł łuk i obaj ruszyli tropem wierzchowca.

283

– Przepraszam, że ściągnąłem cię na ziemię – powiedział Garion, gdy zniknęli pozostałym z oczu. – Drobiazg. – Lelldorin roześmiał się tylko. – Powinienem bardziej uważać. – Spojrzał na Gariona żartobliwie. – Dlaczego skłamałeś Belgarathowi? – To nie było do końca kłamstwo. Przecież naprawdę nie chcieliśmy sobie zrobić krzywdy. A czasami trzeba całych godzin, żeby coś takiego wytłumaczyć. Lelldorin roześmiał się znowu, tak zaraźliwie, że Garion musiał mu zawtórować. Ze śmiechem maszerowali zarośniętą drzewami ulicą, między niskimi wzgórkami pokrytego śniegiem i błotem gruzu.

284

Rozdział II Lelldorin z Wildantor miał osiemnaście lat, choć jego otwarta natura sprawiała, że wydawał się raczej chłopcem. Twarz zdradzała każdą emocję, a szczerość lśniła na niej jak latarnia. Był impulsywny, prędki w sądach i prawdopodobnie, co Garion przyznał z pewnym oporem, niezbyt inteligentny. Jednak nie sposób było go nie lubić. Rankiem następnego dnia, gdy Garion zarzucił płaszcz, by ruszyć na swój posterunek i wypatrywać Hettara, Lelldorin przyłączył się natychmiast. Młody Arend zmienił kolorowe odzienie i nosił teraz brązowe pończochy, zieloną tunikę i ciemnobrunatną wełnianą pelerynę. Zabrał łuk, a do pasa przypiął kołczan ze strzałami. Kiedy brnęli przez śnieg w stronę ruin zachodniego muru, zabawiał się wypuszczaniem strzał do ledwie widocznych celów. – Świetny jesteś – stwierdził z podziwem Garion po którymś szczególnie dobrym strzale. – Każdy Astur ma to we krwi – odparł Lelldorin skromnie. – Od tysięcy lat jesteśmy łucznikami. Ojciec kazał zrobić ten łuk w dniu moich urodzin. Potrafiłem go naciągnąć, nim skończyłem osiem lat. – Pewnie często polujecie. – Garion pomyślał o gęstym lesie rosnącym dookoła i o tropach zwierzyny, jakie zauważył na śniegu. – To nasza najpopularniejsza rozrywka. – Lelldorin przystanął, by wyrwać strzałę, którą przed chwilą trafił w pień drzewa. – Ojciec chwali się tym, że na jego stół nigdy nie podaje się wołowiny ani baraniny. – Też raz byłem na polowaniu. W Chereku. – Na jelenie? – Nie. Na dziki. Ale nie używaliśmy łuków. Cherekowie polują

285

z włóczniami. – Włóczniami? Jak można podejść tak blisko, żeby zabić cokolwiek włócznią? Garion zaśmiał się odrobinę ponuro, wspominając nadwerężone żebra i obolałą głowę. – Zbliżyć się to żaden problem. Dopiero oddalić się jest trudno, kiedy już wbiłeś włócznię w dzika. Lelldorin nie bardzo rozumiał. – Nagonka tworzy linię – wyjaśnił Garion. – Idą przez gąszcze i robią jak najwięcej hałasu. Ty bierzesz włócznię i czekasz na drodze, którą ruszą dziki, uciekając przed hałasem. Pościg doprowadza je do wściekłości i kiedy cię zobaczą, atakują. Wtedy używasz włóczni. – To niebezpieczne? – zapytał Lelldorin. Oczy miał rozszerzone podziwem. Garion kiwnął głową. – Niewiele brakowało, a miałbym połamane wszystkie żebra. Nie chciał się przechwalać, ale musiał przyznać, że reakcja towarzysza sprawia mu przyjemność. – W Asturii nie ma wielu niebezpiecznych zwierząt – stwierdził z żalem Lelldorin. – Trochę niedźwiedzi i czasem stado wilków. – Zawahał się przez chwilę. – Ale niektórzy ludzie znajdują bardziej interesujące cele niż jelenie – dodał tajemniczo. – Naprawdę? – Garion nie był pewien, co Lelldorin ma na myśli. – Prawie co dzień jakiś mimbracki wierzchowiec powraca do domu bez jeźdźca. Garion był wstrząśnięty. – Niektórzy ludzie uważają, że zbyt wielu jest Mimbratów w Asturii – oznajmił z naciskiem Lelldorin. – Myślałem, że arendzka wojna domowa już się skończyła. – Wielu jest takich, którzy w to nie wierzą. Wielu takich, co sądzą, że wojna będzie trwać, póki Asturia nie uwolni się od władzy Mimbratów. – Ton głosu Lelldorina nie pozostawiał wątpliwości co do jego poglądów w tej materii. – Przecież kraj został zjednoczony po bitwie pod Vo Mimbre – zaprotestował Garion. – Zjednoczony? Jak możesz wierzyć w coś takiego? Traktują

286

Asturię jak podbitą prowincję. Dwór królewski jest w Vo Mimbre; każdy gubernator, poborca podatków, rządca i co ważniejszy szeryf w królestwie jest Mimbratem. W całej Arendii nie znajdziesz ani jednego Astura na wysokim stanowisku. Mimbraci nie uznają nawet naszych tytułów. Mój ojciec, którego ród sięga tysiące lat wstecz, jest dla nich tylko właścicielem ziemskim. Mimbrat raczej odgryzie sobie język, niż nazwie go baronem. – Twarz Lelldorina pobladła od tłumionego wzburzenia. – Tego nie wiedziałem. – Garion nie miał pojęcia, jak się zachować. – Ale upokorzenie Asturii dobiega już końca – mówił rozgorączkowany młodzieniec. – Są tu ludzie, dla których patriotyzm jeszcze nie umarł. Już niedługo ci ludzie zapolują na królewską zwierzynę. Zaakcentował to zdanie, wypuszczając strzałę w dalekie drzewo. Potwierdził najgorsze obawy Gariona. Zbyt dobrze orientował się w szczegółach, by nie być zamieszany w spisek. Jakby rozumiejąc, że posunął się za daleko, Lelldorin spojrzał na niego z konsternacją. – Jestem głupcem – wyznał zawstydzony. – Nigdy nie umiałem powściągnąć języka. Proszę, Garionie, zapomnij o tym, co przed chwilą usłyszałeś. Wiem, że jesteś mi przyjacielem i nie zdradzisz, co wyjawiłem w rozgorączkowaniu. Czegoś takiego właśnie obawiał się Garion. Tym oświadczeniem Lelldorin właściwie zamknął mu usta. Wiedział, że powinien uprzedzić pana Wilka o tych szaleńczych planach, ale deklaracja przyjaźni i zaufania nie pozwalała mu mówić. Miał ochotę zgrzytać zębami z gniewu. Oto stanął przed dylematem moralnym. Szli dalej, obaj milczący i trochę zakłopotani. Wreszcie dotarli do części muru, gdzie wczoraj Garion czekał w zasadzce. Długo spoglądali w mgłę, nie odzywając się. – Jaka jest Sendaria? – zapytał nagle Lelldorin. – Nigdy tam nie byłem. – Nie ma tam tylu lasów. – Garion patrzył ponad murem na gąszcz ciemnych drzew otoczonych kłębami mgły. – To spokojne

287

miejsce. – Gdzie mieszkałeś? – Na farmie Faldora. To niedaleko jeziora Erat. – Faldor jest szlachcicem? – Faldor? – Garion się roześmiał. – Nie, jest tak zwyczajny jak stare buty. To zwykły farmer, porządny, uczciwy, o dobrym sercu. Brakuje mi go. – Czyli człowiek z gminu – stwierdził Lelldorin, jakby gotów uznać Faldora za kogoś pozbawionego znaczenia. – W Sendarii tytuły niewiele znaczą – wyjaśnił Garion nieco oburzony. – Ważniejsze, co ktoś robi, niż kim jest. – Skrzywił się. – Ja na przykład zmywałem garnki. Niezbyt przyjemne, ale ktoś musi to robić. – Chyba nie byłeś poddanym? – Lelldorin był wstrząśnięty. – W Sendarii nie ma poddanych. – Nie ma poddanych?! – Nie – rzekł Garion stanowczo. – Nigdy nie uważaliśmy posiadania poddanych za konieczne. Wyraz twarzy Lelldorina wskazywał, że sama idea jest dla niego szokująca. Garion wspomniał głosy, które słyszał wczoraj wśród mgły, ale stłumił chęć wygłoszenia kilku uwag na temat poddaństwa. Arend i tak nie zrozumie, a obaj byli już bliscy zażyłości. Czuł, że potrzebuje teraz przyjaciela, i nie chciał popsuć wszystkiego słowami, które mogły urazić tego sympatycznego młodego człowieka. – Jaką pracę wykonuje twój ojciec? – spytał Lelldorin uprzejmie. – Nie żyje. Moja matka też. – Stwierdził, że jeśli mówi to bardzo szybko, nie odczuwa takiego bólu. W oczach towarzysza błysnęło współczucie. Pocieszająco położył mu dłoń na ramieniu. – Tak mi przykro – powiedział łamiącym się głosem. – Musiałeś to bardzo przeżyć. – Byłem jeszcze mały. – Starał się mówić obojętnym tonem. – Nawet ich nie pamiętam. Cierpienie było jeszcze zbyt osobiste, by o nim opowiadać. – Jakaś zaraza? – dopytywał Lelldorin delikatnie. – Nie – odparł Garion tym samym obojętnym głosem. – Zostali

288

zamordowani. Lelldorin odetchnął głęboko. – Pewien człowiek zakradł się nocą do wioski i podłożył ogień w ich domku – mówił Garion, nie zdradzając żadnych emocji. – Dziadek próbował go ścigać, ale mu się nie udało. Z tego, co wiem, ten człowiek od bardzo dawna był wrogiem mojej rodziny. – Chyba nie masz zamiaru tak tego zostawić? – Nie. – Chłopiec wciąż wpatrywał się w mgłę. – Gdy tylko dorosnę, odnajdę go i zabiję. – Zuch! – Lelldorin objął Gariona. – Znajdziemy go i posiekamy na kawałki. – My? – Przecież pojadę z tobą – oznajmił Lelldorin. – Prawdziwy przyjaciel nie mógłby postąpić inaczej. Mówił pod wpływem impulsu, lecz absolutnie szczerze. Mocno uścisnął dłoń Gariona. – Przysięgam, że nie spocznę, póki morderca twoich rodziców nie legnie martwy u twych stóp. To przyrzeczenie było łatwe do przewidzenia i Garion czynił sobie wymówki, że nie potrafił utrzymać języka za zębami. Nie był pewien, czy życzy sobie towarzystwa w poszukiwaniu zabójcy bez twarzy, a jednocześnie cieszył się ze spontanicznego, impulsywnego poparcia Lelldorina. Postanowił zakończyć tę rozmowę. Poznał już Arenda i pojmował, że składa pewnie z dziesięć gorących przyrzeczeń dziennie, robi to szczerze i szybko o nich zapomina. Rozmawiali więc o innych sprawach, stojąc obok siebie pod strzaskanym murem, otuleni ciasno płaszczami. Krótko przed południem Garion usłyszał dobiegający z lasu przytłumiony stukot końskich kopyt. Po kilku minutach z mgły wynurzył się Hettar, a za nim kilkanaście dziko wyglądających koni. Wysoki Algar nosił na sobie krótką, podbitą wełną pelerynę. Buty miał ubłocone, a odzież brudną, lecz nie wyglądał na strudzonego, choć dwa tygodnie spędził w siodle. – Witaj, Garionie – rzekł z powagą, gdy obaj chłopcy wyszli mu na spotkanie. – Czekaliśmy na ciebie – wyjaśnił Garion i przedstawił Lelldorina. – Zaprowadzimy cię teraz do pana Wilka.

289

Hettar skinął głową i ruszył za parą przyjaciół przez ruiny do wieży, gdzie czekali pozostali. – Śnieg w górach trochę utrudnił jazdę – zauważył lakonicznie Algar, zeskakując z siodła. Ściągnął kaptur z ogolonej głowy i potrząsnął długim czarnym kosmykiem. – Nic się nie stało – uspokoił go pan Wilk. – Wejdź, rozgrzej się i zjedz coś. Mamy sporo do omówienia. Hettar spojrzał na konie, a jego opalona, ogorzała twarz stała się nagle pusta, jakby się koncentrował. Konie popatrzyły na niego uważnie, czujnie, strzygąc uszami. Potem odwróciły się i odbiegły między drzewa. – Nie uciekną? – chciał wiedzieć Durnik. – Nie – zapewnił Hettar. – Prosiłem je, żeby zostały. Durnik był zdziwiony, ale nie dyskutował. Wszyscy weszli do wieży i zajęli miejsca przy palenisku. Ciocia Pol kroiła ciemny chleb i ser, a kowal dokładał do ognia. – Cho-Hag zawiadomił wodzów klanów – oświadczył Hettar, zdejmując pelerynę. Pod spodem miał czarną kurtkę z końskiej skóry, z długimi rękawami i przynitowanymi stalowymi krążkami, tworzącymi rodzaj giętkiej zbroi. – Zbiorą się w Twierdzy na radę. Odpiął krzywą szablę, odłożył na bok i usiadł przy ogniu. Wilk skinął głową. – Ktoś spróbuje przedostać się do Prolgu? – Przed odjazdem wysłałem do Gorima oddział moich ludzi – odparł Hettar. – Jeśli ktokolwiek może się przebić, to na pewno oni. – Mam nadzieję – mruknął Wilk. – Gorim jest moim starym przyjacielem i zanim skończymy, będę potrzebował jego pomocy. – Wasi ludzie nie lękają się krainy Ulgosów? – spytał Lelldorin grzecznie. – Słyszałem, że żyją tam potwory żywiące się ludzkim mięsem. Hettar wzruszył ramionami. – Zimą nie wychodzą ze swych legowisk. Zresztą rzadko mają dość odwagi, by atakować zbrojny oddział konnych. – Spojrzał na pana Wilka. – W południowej Sendarii roi się od Murgów. Wiedziałeś o tym? – Mogłem się domyślić. Czy zachowują się, jakby szukali czegoś

290

konkretnego? – Nie rozmawiam z Murgami – rzekł Hettar krótko. Zakrzywiony nos i błyszczące oczy sprawiały, że wyglądał w tej chwili jak pikujący na ofiarę jastrząb. – Jestem zaskoczony, że nie spóźniłeś się bardziej – zażartował Silk. – Cały świat wie o twoich uczuciach dla Murgów. – Istotnie, raz sobie pofolgowałem – przyznał Hettar. – Spotkałem dwóch na drodze. To nie trwało długo. – O dwóch już nie musimy się martwić – mruknął z aprobatą Barak. – Sądzę, że nadszedł czas, by o pewnych sprawach powiedzieć otwarcie – oświadczył pan Wilk, strzepując z tuniki okruchy. – Większość z was ma pewne pojęcie o tym, co robimy, ale nie chcę, żeby ktoś wplątał się w coś przez przypadek. Ścigamy człowieka imieniem Zedar. Był kiedyś jednym z uczniów mojego mistrza... a potem przeszedł do Toraka. Wczesną jesienią wśliznął się jakoś do sali tronowej w Rivie i ukradł Klejnot Aldura. Musimy go odszukać i odebrać skarb. – Czy też jest czarodziejem? – Barak z roztargnieniem szarpał swój gruby rudy warkocz. – Tak bym nie powiedział, ale owszem, w pewnym stopniu dysponuje mocą tego rodzaju. Jak my wszyscy: ja, Beltira i Belkira, Belzedar i cała reszta. Między innymi przed tym chcę was ostrzec. – Wszyscy mieliście podobne imiona – zauważył Silk. – Nasz mistrz je zmieniał, gdy przyjmował nas na uczniów. Prosta zmiana, ale dla nas bardzo istotna. – Znaczy, że na początku nazywałeś się Garath? – Silk chytrze zmrużył oczy. Wilk spojrzał zaskoczony, potem się roześmiał. – Od tysięcy lat nie słyszałem tego imienia. Tak długo jestem Belgarathem, że o Garacie całkiem zapomniałem. Może i dobrze. Był nieznośnym chłopakiem, złodziejem i kłamcą. – Pewni ludzie się nie zmieniają – stwierdziła ciocia Pol. – Nikt nie jest doskonały – przyznał z pokorą Wilk. – Ale dlaczego Zedar ukradł Klejnot? – spytał Hettar, odkładając talerz. – Zawsze pragnął go mieć. Może to jest powodem. Ale raczej

291

próbuje dostarczyć go Torakowi. Ten, kto wręczy Jednookiemu Klejnot, zostanie jego faworytem. – Przecież Torak nie żyje – zaprotestował Lelldorin. – Strażnik Rivy zabił go pod Vo Mimbre. – Nie, on nie jest martwy. Śpi tylko. To nie mieczowi Branda było przeznaczone go zabić. Zedar wyniósł Jednookiego po bitwie i ukrył gdzieś. Pewnego dnia Torak się przebudzi, prawdopodobnie już niedługo, jeśli prawidłowo odczytuję znaki. Zanim to nastąpi, musimy odzyskać Klejnot. – Ten Zedar sprawia za dużo kłopotów – burknął Barak. – Już dawno powinieneś się go pozbyć. – Możliwe. – Więc dlaczego zwyczajnie nie machniesz ręką i nie sprawisz, że zniknie? – Barak wykonał dziwny gest swymi grubymi palcami. Wilk pokręcił głową. – Nie mogę. Nawet bogom tego nie wolno. – W takim razie mamy kłopot. – Silk zmarszczył czoło. – Każdy Murgo od tego miejsca aż do Rak Goska będzie próbował nas powstrzymać, byśmy nie dogonili Zedara. – Niekoniecznie – rzekł Wilk. – Zedar ma Klejnot, ale Ctuchik rozkazuje Grolimom. – Ctuchik? – zdziwił się Lelldorin. – Najwyższy kapłan Grolimów. Nienawidzą się z Zedarem. Sądzę, że możemy na nim polegać: nie zechce dopuścić Zedara z Klejnotem do Toraka. Barak wzruszył ramionami. – Co za różnica? Ty i Polgara możecie użyć magii, jeśli napotkamy jakieś trudności. – Są pewne ograniczenia takich działań – odpowiedział Wilk wymijająco. – Nie rozumiem. – Barak zmarszczył brwi. Pan Wilk westchnął głęboko. – No dobrze. Skoro już powstał ten problem, wyjaśnijmy go także. Czary, jeśli tak je nazwiemy, są naruszeniem naturalnego porządku rzeczy. Czasem dają pewne nieoczekiwane efekty, więc trzeba bardzo uważać. Poza tym tworzą... – Zastanowił się. – Powiedzmy, rodzaj hałasu. Niezbyt dokładne określenie, ale

292

wystarczy, żeby wytłumaczyć, o co chodzi. Inni, o takich samych zdolnościach, słyszą ten hałas. Kiedy Polgara i ja zaczniemy coś zmieniać, każdy Grolim na zachodzie będzie dokładnie wiedział, gdzie jesteśmy i co robimy. Zaczną piętrzyć przed nami przeszkody, wreszcie nas zatrzymają. – Tyle samo energii potrzeba, by zrobić coś za pomocą magii, co za pomocą własnych ramion i grzbietu – dodała ciocia Pol. – To bardzo męczące. Siedziała przy ogniu i starannie zszywała niewielkie rozdarcie tuniki Gariona. – Nie wiedziałem – wyznał Barak. – Niewielu ludzi wie. – Jeśli zajdzie konieczność, Pol i ja możemy podjąć pewne kroki – mówił Wilk. – Ale nie przez cały czas. I nie możemy sprawić, by coś zniknęło. Na pewno rozumiecie dlaczego. – Och, naturalnie – potwierdził Silk, choć jego ton wyraźnie świadczył, że nie ma najmniejszego pojęcia. – Wszystko, co istnieje, jest zależne od wszystkiego innego – tłumaczyła cichym głosem ciocia Pol. – Gdyby ktoś chciał unicestwić jedną rzecz, całkiem możliwe, że zniknęłoby wszystko. Ogień strzelił i Garion podskoczył lekko. Komora wydała się nagle pogrążona w mroku, a cienie czaiły się po kątach. – Oczywiście, to nie może się zdarzyć – uspokoił ich Wilk. – Jeśli ktoś spróbuje cokolwiek unicestwić, jego wola się odbije jak obraz w lustrze. Gdy powie: „Przestań istnieć”, to właśnie on znika. Dlatego musimy bardzo uważać na wszystko, co mówimy. – Nie dziwię się – mruknął Silk. Szerzej otworzył oczy. – Z wieloma przeszkodami, jakie napotkamy, można sobie poradzić zwykłymi środkami – podjął Wilk. – Z tego właśnie powodu tutaj się zebraliśmy. W każdym razie to jeden z powodów. Razem pokonacie większość tego, co stanie nam na drodze. Najważniejsze, że Polgara i ja musimy doścignąć Zedara, zanim dotrze z Klejnotem do Toraka. Znalazł jakiś sposób, by dotknąć Klejnotu... Nie wiem jaki. Jeśli zdradzi go Torakowi, żadna siła nie powstrzyma Jednookiego. Stanie się królem i bogiem całego świata. Siedzieli w migotliwym, czerwonym blasku ognia i z powagą

293

rozważali taką możliwość. – Sądzę, że wyjaśniłem już wszystkie istotne sprawy. Jak uważasz, Pol? – Chyba tak, ojcze. Później, obok wieży, gdy szary zmierzch skradał się między mglistymi ruinami Vo Wacune, a w powietrzu płynął aromat gulaszu, jaki gotowała ciocia Pol, Garion zwrócił się do Silka: – To wszystko prawda? Drasanin spojrzał na szarą ścianę mgły. – Zachowujmy się tak, jakbyśmy w to wierzyli – odparł. – W danych okolicznościach popełnienie błędu może nie być najlepszym rozwiązaniem. – Ty też się boisz? – Tak – przyznał Silk z westchnieniem. – Ale swoim zachowaniem możemy potwierdzać, że wcale się nie boimy. Prawda? – Możemy chyba spróbować. Potem obaj wrócili do komory u stóp wieży, gdzie blask ognia tańczył po niskich kamiennych łukach, odpychając mgłę i chłód.

294

Rozdział III Następnego ranka Silk wyszedł z wieży ubrany w bogaty karmazynowy kaftan i workowatą aksamitną czapkę zsuniętą zawadiacko na ucho. – Co to ma znaczyć? – zapytała ciocia Pol. – Przypadkiem trafiłem w bagażu na starego przyjaciela – odparł Silk swobodnie. – Nazywa się Radek z Boktoru. – A co się przytrafiło Ambarowi z Kotu? – Ambar to poczciwy człowiek – stwierdził z pewnym lekceważeniem Silk. – Ale Murgo Asharak zna go już i mógł szepnąć o nim słówko w pewnych kręgach. Nie szukajmy kłopotów, jeśli nie musimy. – Niezłe przebranie – zgodził się pan Wilk. – Jeszcze jeden drasański kupiec na Wielkim Trakcie Zachodnim nie zwróci niczyjej uwagi. Nieważne, jak się będzie nazywał. – Imię jest niezwykle istotne – zaprotestował urażony Silk. – Całe przebranie opiera się na imieniu. – Nie dostrzegam żadnej różnicy – oznajmił uparty Barak. – Jest ogromna. Pojmujesz z pewnością, że Ambar to włóczęga, który nie ma wielkiego poważania dla zasad etyki. Radek to człowiek poważny, jego słowo liczy się we wszystkich ośrodkach handlowych Zachodu. Poza tym zawsze podróżuje ze służbą. – Ze służbą? – Ciocia Pol uniosła brew. – Tylko dla urealnienia kostiumu – zapewnił Silk pospiesznie. – Ty, oczywiście, nie mogłabyś nigdy udawać służącej, lady Polgaro. – Dziękuję. – Nikt by w to nie uwierzył. Będziesz moją siostrą, która pragnie obejrzeć wspaniałości Tol Honeth. – Twoją siostrą? – Jeśli wolisz, możesz zostać moją matką – zaproponował Silk

295

bezczelnie. – Pielgrzymujesz do Mar Terrin, by odpokutować swoją barwną przeszłość. Uśmiechał się niewinnie, gdy ciocia Pol długą chwilę patrzyła na niego nieruchomo. – Pewnego dnia to poczucie humoru wpędzi cię w poważne kłopoty, książę Kheldarze. – Zawsze jestem w kłopotach, pani. Gdyby zniknęły, nie wiedziałbym, jak się zachować. – Jeśli wy dwoje się zgodzicie, moglibyśmy już ruszać – wtrącił pan Wilk. – Jeszcze chwilę – odparł Silk. – Gdybyśmy spotkali kogoś i musieli się tłumaczyć, to ty, Lelldorin i Garion będziecie sługami Polgary. Hettar, Barak i Durnik są moimi. – Jak sobie życzysz – odparł Wilk znudzonym tonem. – Są po temu powody. – Świetnie. – Nie chcesz ich poznać? – Nieszczególnie. Silk był lekko urażony. – Gotowi? – spytał Wilk. Durnik się zastanowił. – Zabraliśmy wszystko z wieży? Och, momencik. Zapomniałem zgasić ogień. Wrócił do środka. Rozdrażniony Wilk odprowadził go wzrokiem. – Co za różnica? – mruknął. – Przecież to same ruiny. – Daj mu spokój, ojcze – poprosiła Polgara łagodnie. – Taki już jest. Mieli właśnie wsiadać na konie, gdy wierzchowiec Baraka, wielki gniadosz, prychnął i spojrzał z wyrzutem na Hettara. Algar zachichotał. – Co w tym śmiesznego? – zapytał Barak podejrzliwie. – Koń coś powiedział – odparł Hettar. – Nic ważnego. Wskoczyli na siodła i wyjechali spomiędzy ruin na wąską, błotnistą ścieżkę wśród drzew. Topniejący śnieg leżał pod mokrymi drzewami, a woda kapała z gałęzi. Wszyscy otulali się w płaszcze dla osłony przed chłodem i wilgocią. Gdy tylko wjechali między drzewa, Lelldorin zrównał się z Garionem.

296

– Czy książę Kheldar zawsze jest taki... no... wyrafinowany? – zagadnął. – Silk? O tak. Bardzo sprytny. Widzisz, to szpieg, więc przebrania i chytre oszustwa są jego drugą naturą. – Szpieg? Naprawdę? – Lelldorinowi błysnęły oczy. – Pracuje dla swego wuja, króla Drasni. Jak rozumiem, Drasanie od wieków zajmują się szpiegostwem. – Musimy się zatrzymać, żeby zabrać resztę pakunków – przypomniał panu Wilkowi Silk. – Pamiętam. – Pakunki? – zdziwił się Lelldorin. – Silk kupił w Camaarze trochę wełnianych tkanin – wyjaśnił Garion. – Powiedział, że da nam to pretekst do podróży traktem. Ukryliśmy je w jaskini, kiedy zjechaliśmy z drogi, by trafić do Vo Wacune. – Myśli o wszystkim, prawda? – Mamy szczęście, że z nami jedzie. – Może nauczyłby nas czegoś o przebraniach – podsunął Lelldorin. – Przyda się, kiedy wyruszymy na poszukiwanie twojego wroga. Garion sądził, że Lelldorin nie pamięta już o złożonej impulsywnie obietnicy, że umysł Arenda jest zbyt kapryśny, by długo zachować jedną myśl. Teraz jednak widział, że chłopak tylko pozornie zapominał. Perspektywa trudnych poszukiwań mordercy rodziców w towarzystwie tego młodego zapaleńca, który zmienia plany i improwizuje przy każdej okazji, zaczęła być niepokojąco realna. Przed południem, gdy zabrali towar Silka i przytroczyli do grzbietów zapasowych koni, powrócili na Wielki Trakt Zachodni, tolnedrańską drogę biegnącą przez sam środek puszczy. Ruszyli na południe równym kłusem. Minęli obładowanego tobołami wieśniaka o wynędzniałej twarzy, ubranego w łachmany i strzępy worka powiązane kawałkami powroza. Pod brudnymi szmatami był strasznie chudy. Zszedł z drogi i zerkał na nich lękliwie, póki nie przejechali. Garion współczuł temu biedakowi. Pomyślał o Lammerze i Dettonie. Co się z nimi stanie? Z jakichś powodów ta sprawa wydała mu się ważna.

297

– Czy to naprawdę konieczne, by żył w nędzy? – zwrócił się do Lelldorina. Nie potrafił milczeć dłużej. – Kto? – Rozejrzał się zdziwiony. – Ten wieśniak. Spojrzał przez ramię. – Nawet go nie zauważyłeś – rzucił Garion oskarżycielsko. Lelldorin wzruszył ramionami. – Tylu ich jest... – Wszyscy noszą łachmany i głodują. – Mimbrackie podatki – odparł Arend, jakby to wszystko wyjaśniało. – Ty jakoś zawsze masz co jeść. – Nie jestem poddanym, Garionie – tłumaczył Lelldorin cierpliwie. – Zawsze najubożsi cierpią najbardziej. Taki już jest ten świat. – Nie musi taki być – skwitował Garion gniewnie. – Po prostu nie rozumiesz. – Nie. I nigdy nie zrozumiem. – Oczywiście, że nie. – Pewność siebie Lelldorina doprowadzała do pasji. – Nie jesteś Arendem. Garion zacisnął zęby, by powstrzymać narzucającą się odpowiedź. Do późnego popołudnia pokonali czterdzieści osiem kilometrów. Śnieg prawie zniknął z poboczy traktu. – Nie powinniśmy się zastanowić, gdzie spędzimy noc? – zasugerowała ciocia Pol. Pan Wilk w zadumie poskrobał podbródek, patrząc z ukosa na cienie drzew. – Mój wuj mieszka niedaleko stąd – wtrącił Lelldorin. – Hrabia Reldegen. Na pewno chętnie udzieli nam schronienia. – Chudy? – zapytał pan Wilk. – Ciemne włosy? – Teraz już siwe. Znasz go? – Nie widziałem Reldegena już ze dwadzieścia lat. O ile pamiętam, zawsze był w gorącej wodzie kąpany. – Wuj? Musiałeś pomylić go z kimś innym, Belgaracie. – Możliwe. Jak daleko do jego domu? – Nie więcej niż sześć kilometrów. – Odwiedzimy go – zdecydował Wilk.

298

Lelldorin potrząsnął wodzami i wyjechał na czoło, by wskazywać drogę. – Jak ci się układa z twoim nowym przyjacielem? – spytał Silk, podjeżdżając do Gariona. – Chyba dobrze. – Nie był pewien, jak ma rozumieć to pytanie. – Chociaż trochę trudno mu cokolwiek wytłumaczyć. – To naturalne – stwierdził Silk. – Jest przecież Arendem. Garion natychmiast stanął w obronie Lelldorina. – Jest uczciwy i bardzo dzielny. – Jak oni wszyscy. Między innymi na tym polega problem. – Lubię go. – Ja też, Garionie, ale to mi nie przesłania prawdy o nim. – Jeśli chcesz coś powiedzieć, dlaczego nie powiesz wprost? – Dobrze. Nie pozwól, żeby przyjaźń zagłuszyła głos rozsądku. Arendia to niebezpieczna kraina, a Arendowie regularnie wplątują się w jakieś kłopoty. Nie chciałbym, żeby twój zapalczywy towarzysz wciągnął cię w coś, co ciebie nie dotyczy. – Silk patrzył mu prosto w oczy i Garion pojął, że jest absolutnie poważny. – Będę ostrożny – obiecał. – Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. – Nie drwij ze mnie. – Jakżebym śmiał – odparł Silk kpiąco. Szary kamienny dom hrabiego Reldegena stał wśród lasu, mniej więcej półtora kilometra od traktu, w samym środku polany rozciągającej się we wszystkie strony poza zasięg strzału z łuku. Choć nie był otoczony murem, przypominał warownię. Okna były wąskie, zakryte żelaznymi kratami. W rogach stały wieże zwieńczone blankami, a bramę prowadzącą na wewnętrzny dziedziniec zbudowano z całych pni drzew, wygładzonych i połączonych żelaznymi sztabami. Garion spoglądał na ten posępny stos kamieni, do którego zbliżali się w gasnącym szybko świetle dnia. Dom emanował dumną brzydotą, ponurą trwałością, która zdawała się rzucać wyzwanie całemu światu. – Niezbyt tu przyjemnie, co? – mruknął Garion. – Asturska architektura jest odbiciem ich społeczeństwa – wyjaśnił Silk. – Solidny dom nie jest złym pomysłem w okolicy,

299

gdzie sąsiedzkie sprzeczki często przeradzają się w krwawe wojny. – Tak się wszyscy siebie obawiają? – Są ostrożni, Garionie. Po prostu ostrożni. Lelldorin zeskoczył z siodła przed potężną bramą i porozmawiał z kimś przez niewielkie, okratowane okienko. Po chwili rozległ się szczęk łańcuchów i zgrzyt odsuwanych żelaznych sztab. – Unikaj gwałtownych ruchów – poradził półgłosem Silk. – Pewnie będą nas obserwować łucznicy. Garion spojrzał na niego ostro. – To taki nietypowy zwyczaj w tej krainie – wytłumaczył Silk. Wjechali na brukowany dziedziniec i zsiedli z koni. Hrabia Reldegen, który, podpierając się laską, wyszedł im na spotkanie, był wysokim, szczupłym mężczyzną o włosach i brodzie koloru stali. Miał na sobie zielony kaftan i czarne pończochy. Nawet we własnym domu nosił miecz u pasa. Kulejąc, zszedł ciężko z szerokich schodów. – Witaj, wuju. – Lelldorin skłonił się z szacunkiem. – Witaj, siostrzeńcze – odparł hrabia uprzejmie. – Moi przyjaciele i ja znaleźliśmy się przypadkiem w tej okolicy, pomyśleliśmy więc, że poprosimy cię o gościnę tej nocy. – Zawsze chętnie cię widzę, siostrzeńcze – zapewnił z formalną grzecznością Reldegen. – Jedliście już kolację? – Nie, wuju. – Zatem musicie zasiąść ze mną do stołu. Czy mogę poznać twych przyjaciół? Pan Wilk zsunął kaptur i wystąpił. – My się już znamy, Reldegenie – oświadczył. Hrabia spojrzał zdumiony. – Belgarath? To naprawdę ty? – Tak. Wciąż włóczę się po świecie i płatam figle. Reldegen roześmiał się i przyjaźnie chwycił Wilka za ramię. – Wejdźcie wszyscy. Nie stójmy w tym zimnie. Odwrócił się i pokuśtykał w stronę domu. – Co ci się stało w nogę? – zapytał Wilk. – Strzała w kolano. – Hrabia wzruszył ramionami. – Rezultat starej sprzeczki, już dawno zapomnianej. – O ile pamiętam, często ci się zdarzały.

300

– Byłem zapalczywym młodzikiem – przyznał Reldegen, otwierając szerokie drzwi u szczytu schodów. Poprowadził ich przez długi korytarz do sali imponujących wymiarów, gdzie ogień płonął w kominkach po obu stronach. Szerokie kamienne łuki podtrzymywały strop. Podłoga z wypolerowanego czarnego kamienia była zasłana skórami. Bielone ściany, kolumny i sufit przez kontrast niemal błyszczały. Tu i tam stały ciężkie, rzeźbione krzesła z ciemnego drewna, a przy jednym z kominków ustawiono wielki stół z żelaznym kandelabrem pośrodku. Na gładkim blacie leżało kilkanaście oprawnych w skórę ksiąg. – Książki, Reldegenie? – zdumiał się pan Wilk, gdy zdjęli już płaszcze i oddali je służącym, którzy zjawili się natychmiast. – Naprawdę złagodniałeś, przyjacielu. Hrabia uśmiechnął się tylko. – Zapominam o dobrych manierach – przeprosił Wilk. – Pozwól, to moja córka, Polgara. Pol, to hrabia Reldegen, stary przyjaciel. – Pani... – Hrabia skłonił się nisko. – To zaszczyt gościć cię w moim domu. Ciocia Pol chciała coś odpowiedzieć, lecz nagle do sali wpadli dwaj młodzieńcy, dyskutując gorąco. – Jesteś durniem! – warknął ciemnowłosy, w szkarłatnym kaftanie. – Zaiste, możesz być kontent, za takiego mnie uważając, Torasinie – odparł drugi, o jasnych kędzierzawych włosach, ubrany w tunikę w zielone i żółte pasy. – Ale czy radość ci to sprawia, czy też nie, przyszłość Arendii w rękach Mimbratów spoczywa. Twe gniewne enuncjacje i płomienna retoryka faktu tego odmienić nie zdołają. – Przestań mnie tu zaistować, Berentainie – parsknął ciemnowłosy. – Mdło mi się robi, kiedy słyszę, jak naśladujesz dworską mowę Mimbratów. – Wystarczy tego, panowie! – przerwał im ostro hrabia Reldegen, postukując laską. – Jeśli nadal będziecie się upierać przy dyskusjach o polityce, każę was rozdzielić. W razie konieczności nawet siłą. Patrząc na siebie z niechęcią, młodzieńcy rozeszli się w przeciwne końce sali.

301

– To mój syn, Torasin – powiedział nieco zmieszany hrabia, wskazując ciemnowłosego. – I jego kuzyn, Berentain, syn brata mojej zmarłej żony. Kłócą się tak już od dwóch tygodni. Kiedy przybył Berentain, musiałem pozabierać im miecze. – Dyskusje o polityce dobrze robią na krążenie krwi, panie – zauważył Silk. – Szczególnie zimą. Gorączka nie dopuszcza do zatkania żył. Hrabia parsknął śmiechem na tę uwagę. – Książę Kheldar, z królewskiego rodu Drasni – przedstawił Silka pan Wilk. – Wasza wysokość... – Reldegen skłonił się z szacunkiem. Silk pokręcił głową. – Proszę cię, panie. Całe życie spędziłem na unikaniu tej formy. Jestem też pewien, że mój związek z rodziną królewską krępuje mego wuja w takim samym stopniu, jak mnie. Hrabia znowu się roześmiał. – Siadajmy do stołu! Dwa tłuste jelenie od świtu obracają się na rożnach. Ostatnio dostałem też baryłkę czerwonego wina z południowej Tolnedry. O ile sobie przypominam, Belgarath zawsze cenił dobre jedzenie i dobre wina. – Nie zmienił się, panie – zapewniła go ciocia Pol. – Gusta i czyny ojca łatwo jest przewidzieć, gdy się go już trochę pozna. Hrabia z uśmiechem podał jej ramię i wszyscy ruszyli do drzwi po przeciwnej stronie sali. – Powiedz mi, panie – odezwała się znowu Polgara – czy przypadkiem nie masz w swym domu wanny? – Kąpiel zimą jest niebezpieczna, lady Polgaro – ostrzegł hrabia. – Panie, kąpałam się zimą i latem przez więcej lat, niż potrafisz sobie wyobrazić – odparła z powagą. – Niech się kąpie, Reldegenie – wtrącił pan Wilk. – Jej usposobienie pogarsza się w szybkim tempie, kiedy uważa, że jest brudna. – Tobie również kąpiel by nie zaszkodziła, stary Wilku – odparowała kwaśno. – Zaczynasz być mocno wyczuwalny, zwłaszcza po zawietrznej. Pan Wilk wyglądał na lekko urażonego. Później, gdy każdy zjadł już solidną porcję dziczyzny, chleba

302

nasączonego sosem i słodkich czereśniowych ciastek, ciocia Polgara przeprosiła wszystkich i wyszła z pokojówką, by dopilnować przygotowań do kąpieli. Mężczyźni zostali przy stole z kielichami wina. Ich twarze zalewał złocisty blask licznych świec w sali jadalnej domu Reldegena. – Pokażę wam wasze pokoje – zaproponował Lelldorinowi i Garionowi Torasin. Odsunął krzesło i wstał, rzucając Berentainowi spojrzenie pełne nieskrywanej pogardy. Szli za nim korytarzem, potem po schodach na górne piętra domu. – Nie chciałbym cię urazić, Tor – zaczął Lelldorin – ale twój kuzyn ma dość dziwaczne poglądy. Torasin parsknął gniewnie. – Berentain to bałwan. Myśli, że wywrze wrażenie na Mimbratach, kiedy naśladuje ich mowę i płaszczy się przed nimi. W blasku świecy widzieli jego zagniewaną twarz. – Dlaczego mu na tym zależy? – zdziwił się Lelldorin. – Rozpaczliwie pragnie jakiejś posiadłości, którą mógłby nazwać własną – wyjaśnił Torasin. – Brat mojej matki miał bardzo mało ziemi. Berentain robi słodkie oczy do córki jednego z baronów w tym okręgu. A że baron nie zechce nawet spojrzeć na konkurenta bez majątku, Berentain próbuje pochlebstwem uzyskać posiadłość od mimbrackiego gubernatora. Przysiągłby wierność nawet duchowi samego Kal Toraka, jeśli w ten sposób mógłby zdobyć ziemię. – Nie rozumie, że nie ma żadnych szans? Zbyt wielu chciwych ziemi mimbrackich rycerzy kręci się przy gubernatorze, żeby ten choć pomyślał o przyznaniu posiadłości Asturowi. – To samo mu powtarzam – oświadczył z głęboką wzgardą Torasin. – Ale nie daje się przekonać. Swoim zachowaniem przynosi wstyd całej naszej rodzinie. Lelldorin ze współczuciem pokręcił głową. Dotarli do korytarza na piętrze. Wtedy rozejrzał się szybko. – Muszę z tobą pogadać, Tor – wyrzucił z siebie, zniżając głos do szeptu. Torasin spojrzał na niego z uwagą. – Ojciec odesłał mnie, bym służył Belgarathowi w sprawie niezwykłej wagi – szeptał nerwowo. – Nie wiem, jak długo mnie

303

nie będzie. Dlatego ty i pozostali musicie sami zabić Korodullina. Oczy Torasina rozszerzyły się ze zgrozy. – Nie jesteśmy sami, Lelldorinie! – Przejdę na drugi koniec korytarza – wtrącił pospiesznie Garion. – Nie – odparł stanowczo Lelldorin, chwytając go za ramię. – Garion jest moim przyjacielem. Nie mam przed nim tajemnic. – Proszę cię, Lelldorinie – zaprotestował Garion. – Nie jestem Asturem. Nie jestem nawet Arendem. Nie chcę znać waszych planów. – Ale je poznasz, Garionie. To dowód mego zaufania – oświadczył Lelldorin. – Latem, kiedy Korodullin wyruszy do zrujnowanego miasta Vo Astur, na sześć tygodni przenosząc tam dwór, by podtrzymać fikcję arendzkiej jedności, zastawimy na niego pułapkę. – Lelldorinie! – jęknął pobladły Torasin. Ale Lelldorin nie dał się powstrzymać. – Niezwykłą pułapkę, Garionie. Będzie to mistrzowski cios w samo serce Mimbre. Napadniemy na niego w mundurach tolnedrańskich legionistów i posiekamy tolnedrańskimi mieczami. Nasz atak zmusi Mimbratów do wypowiedzenia wojny Imperium Tolnedry, a Tolnedra zmiażdży ich jak skorupkę jajka. Mimbre zostanie zniszczone i Asturia odzyska wolność! – Nachak każe cię zabić, Lelldorinie! – zawołał Torasin. – Na własną krew przysięgaliśmy dochować tajemnicy. – Powtórz Murgowi, że pluję na jego przysięgi – odparł Lelldorin zapalczywie. – Po co asturskim patriotom potrzebny ten zbój Murgów? – On nam dostarcza złota, tępaku! – Torasin z trudem nad sobą panował. – Potrzebujemy jego czerwonego złota, żeby kupić mundury, miecze, by wzmocnić morale naszych zbyt słabych przyjaciół. – Nie trzeba nam słabeuszy – stwierdził Lelldorin twardo. – Patriota działa z miłości do ojczyzny, nie dla złota Angaraków. Garion myślał szybko. Chwila zaskoczenia i oszołomienia minęła. – Był taki człowiek w Chereku – powiedział. – Jarl Jarvik. On także brał złoto od Murgów i chciał zabić króla.

304

Obaj młodzi Arendowie spojrzeli na niego, nie rozumiejąc. – Coś dzieje się z państwem, gdy zginie jego władca – mówił Garion. – Nieważne, jak złym był królem ani jak dobre zamiary mieli ci, którzy go zabili. Na pewien czas kraj pogrąża się w chaosie. Wszędzie panuje zamieszanie i nie ma nikogo, kto wskazałby jakiś kierunek. Wtedy, jeśli wybuchnie wojna między tym krajem a innym, chaos jeszcze się pogłębia. Myślę, że gdybym był Murgiem, dokładnie taką sytuację chciałbym widzieć we wszystkich królestwach Zachodu. Garion niemal w zdumieniu słuchał własnego głosu. Natychmiast rozpoznał tę oschłość i rzeczowość. Jak daleko sięgał pamięcią, ten głos zawsze mu towarzyszył, skryty w głębi świadomości. I odzywał się, gdy chciał postąpić źle albo niemądrze. Nigdy jednak nie włączał się czynnie do rozmów z innymi ludźmi. Teraz przemówił wprost do tych dwóch młodych ludzi i tłumaczył cierpliwie. – Złoto Angaraków nie jest tym, czym się wydaje – podjął. – Ma w sobie moc, która deprawuje. Może dlatego jest koloru krwi. Zastanowiłbym się, czy przyjąć więcej czerwonego kruszcu od Murga Nachaka. Jak sądzicie, dlaczego wam płaci i pomaga w realizacji planu? Nie jest przecież Asturem, więc nie powoduje nim patriotyzm. To również bym rozważył. Lelldorin i jego kuzyn stropili się nagle. – Nie powtórzę nikomu, co tutaj usłyszałem – zapewnił Garion. – Powiedzieliście mi w zaufaniu, zresztą i tak nie powinienem tego słuchać. Ale pamiętajcie, w świecie dzieje się obecnie o wiele więcej niż tutaj, w Arendii. A teraz chciałbym iść spać. Pokażcie mi moje łóżko i zostawię was, byście porozmawiali o tym wszystkim. Ogólnie rzecz biorąc, Garion uznał, że nieźle się zachował. W najgorszym razie zasiał ziarno wątpliwości. Dostatecznie dobrze znał Arendów i wiedział, że to za mało, by zmienić poglądy tych dwóch. Ale przynajmniej zrobił dobry początek.

305

Rozdział IV Rankiem wyjechali wcześnie, gdy mgła wisiała jeszcze wśród drzew. Hrabia Reldegen okryty czarnym płaszczem wyszedł do bramy, by ich pożegnać. Stojący u boku ojca Torasin nie odrywał wzroku od twarzy Gariona, który starał się nie okazywać żadnych uczuć. Zapalczywego młodego Astura dręczyły wątpliwości. Może powstrzymają go przed rzuceniem się bez namysłu w jakąś katastrofę. To niewiele, pojmował Garion, ale w tych okolicznościach nie mógł zrobić więcej. – Wracaj, Belgaracie – powiedział Reldegen. – Kiedyś, gdy będziesz mógł zostać na dłużej. Jesteśmy tu bardzo samotni, a chciałbym wiedzieć, co słychać w świecie. Usiądziemy przy kominku i przegadamy miesiąc czy dwa. Pan Wilk z powagą skinął głową. – Może kiedy już załatwię tę sprawę, Reldegenie. Po czym zawrócił konia i ruszył przodem przez rozległą polanę otaczającą dom Reldegena, znowu w mroczny las. – Hrabia jest niezwykłym Arendem – odezwał się Silk. – Miałem wrażenie, że wykryłem u niego parę oryginalnych myśli. – Bardzo się zmienił – przyznał Wilk. – I świetnie podaje do stołu – dodał Barak. – Nie czułem się tak pełny od dnia, kiedy opuściliśmy Val Alorn. – Nic dziwnego – wtrąciła ciocia Pol. – Sam zjadłeś ponad pół jelenia. – Przesadzasz, Polgaro – obruszył się Barak. – Ale nie bardzo – zauważył cichym głosem Hettar. Lelldorin podjechał do Gariona, lecz milczał. Twarz też miał zasępioną, jak jego kuzyn. Było jasne, że chce porozmawiać i nie wie, od czego zacząć. – No, dalej – rzucił Garion cicho. – Jesteśmy przyjaciółmi. Nie obrażę się, jeśli powiesz coś niewłaściwego.

306

Lelldorin się zawstydził. – Tak łatwo poznać, co myślę? – Po prostu jesteś szczery. Nie nauczyłeś się ukrywać własnych uczuć. – To prawda? – spytał Lelldorin niespokojnie. – Nie wątpię w twoje słowa, ale czy rzeczywiście był w Chereku Murgo spiskujący przeciw królowi Anhegowi? – Zapytaj Silka – odparł Garion. – Albo Baraka, albo Hettara... Byliśmy tam wszyscy. – Ale Nachak jest inny – zaprotestował szybko Lelldorin. – Skąd wiesz? Jak go poznaliście? – Pojechaliśmy na Wielki Jarmark; Torasin, ja, jeszcze paru innych. Kupiliśmy trochę rzeczy od murgoskiego kupca, a Tor robił jakieś uwagi na temat Mimbratów... znasz Tora. Kupiec stwierdził, że zna kogoś, kto chętnie z nami porozmawia. I przedstawił nas Nachakowi. Łatwo się dogadaliśmy. – Naturalnie. – Powiedział nam, co zamierza król. Nie uwierzyłbyś. – Prawdopodobnie nie. Lelldorin spojrzał na niego nerwowo. – Chce podzielić nasze grunty i oddać je mimbrackiej szlachcie, która nie ma ziemi. – Mówił oskarżycielskim tonem. – Sprawdziliście to jakoś? – Jak? Mimbraci zaprzeczyliby przecież. Ale od Mimbratów właśnie czegoś takiego można oczekiwać. – Czyli mieliście tylko słowo Nachaka. Jak powstał ten wasz plan? – Nachak powiedział, że gdyby był Asturem, nikomu by nie pozwolił odebrać sobie ziemi. I mówił, że kiedy przyjdą z wojskiem i rycerstwem, będzie już za późno, by ich powstrzymać. Że gdyby o niego chodziło, uderzyłby, zanim będą gotowi, i to tak, by Mimbraci nie wiedzieli, kto ich zaatakował. Potem zasugerował tolnedrańskie mundury. – Kiedy zaczął wam dawać pieniądze? – Nie jestem pewien. Tor się tym zajmował. – A czy wyjaśnił kiedyś, czemu wam je daje? – Powiedział, że z przyjaźni. – I nie pomyślałeś, że to trochę dziwne?

307

– Ja dałbym pieniądze komuś, kogo bym darzył przyjaźnią – zaprotestował Lelldorin. – Jesteś Asturem – przypomniał mu Garion. – Z przyjaźni oddałbyś za kogoś życie. Nachak to Murgo i nie słyszałem, żeby Murgowie byli tak wielkoduszni. Podsumowując: jakiś obcy mówi, że król chce zabrać wam ziemię. Potem podsuwa plan zabicia króla i doprowadzenia do wojny z Tolnedrą. I aby się upewnić, że plan się powiedzie, daje wam pieniądze. Zgadza się? Lelldorin w milczeniu skinął głową. Był załamany. – Żaden z was nie miał najmniejszych nawet podejrzeń? Lelldorin wyglądał, jakby chciał się rozpłakać. – Przecież to taki świetny plan – wybuchnął. – Musiał się udać. – Dlatego jest taki niebezpieczny – odparł Garion. – Co ja mam robić, Garionie? – W głosie młodego Astura brzmiała udręka. – Nie sądzę, żebyś w tej chwili mógł cokolwiek zrobić. Może później, kiedy się zastanowimy, znajdziemy jakieś wyjście. Jeśli nie, powiemy o wszystkim dziadkowi. On na pewno coś wymyśli. – Nikomu nie wolno tego zdradzić – przypomniał Lelldorin. – Wiąże nas przysięga milczenia. – Może trzeba będzie ją złamać – stwierdził z lekkim wahaniem Garion. – Nie sądzę, by ktokolwiek z nas był coś winien temu Murgowi. Ale sam musisz zdecydować. Bez twojej zgody nic nikomu nie powiem. – Ty zdecyduj – prosił Lelldorin. – Ja nie mogę, Garionie. – Będziesz musiał. Na pewno sam zrozumiesz dlaczego, jeśli tylko chwilę pomyślisz. Dotarli do Wielkiego Traktu Zachodniego. Barak wysunął się na czoło i ruszył ostrym kłusem, co uniemożliwiało dalszą dyskusję. Mniej więcej pięć kilometrów dalej minęli zabłoconą wioskę – kilkanaście krytych darnią chat z witek obłożonych gliną. Na polach wokół wioski pełno było pni ściętych drzew, a kilka chudych krów pasło się pod lasem. Garion nie mógł opanować wzburzenia, gdy spoglądał na nędzę widoczną w tych krzywych lepiankach. – Popatrz, Lelldorinie! – rzucił ostro. – Co? Gdzie? – Jasnowłosy młodzieniec ocknął się z zadumy i

308

rozejrzał, jakby oczekiwał jakiegoś zagrożenia. – Wioska – wyjaśnił Garion. – Popatrz na nią. – Zwykłe chłopskie sioło – stwierdził Lelldorin obojętnie. – Setki takich widziałem. Był gotów powrócić do swych wewnętrznych dylematów. – W Sendarii nawet świń nie trzymamy w czymś takim – mówił z zapałem Garion. Gdyby przyjaciel zobaczył... Dwaj ludzie w łachmanach wolno rąbali pień przy drodze, zapewne na opał. Kiedy dostrzegli obcych, porzucili siekiery i przerażeni skoczyli między drzewa. – Jesteś dumny, Lelldorinie? – zapytał Garion. – Dobrze się czujesz, gdy twoi rodacy tak się boją, że uciekają na sam twój widok? Lelldorin nie zrozumiał. – To poddani, Garionie – odparł, jakby to coś wyjaśniało. – To ludzie. Nie są zwierzętami. A ludzie zasługują na lepsze traktowanie. – Nie mogę im pomóc. Przecież to nie moi poddani. I Lelldorin ponownie skoncentrował się na wewnętrznej walce z problemem, jaki postawił przed nim Garion. Przejechali czterdzieści osiem kilometrów. Zachmurzone niebo coraz bardziej ciemniało, zbliżał się wieczór. – Chyba spędzimy noc w lesie, Belgaracie. – Silk rozejrzał się dookoła. – Nie zdołamy dotrzeć do najbliższego tolnedrańskiego zajazdu. Pan Wilk na wpół drzemał w siodle. Podniósł głowę i zamrugał. – Dobrze – zgodził się. – Ale lepiej zjedźmy kawałek z drogi. Za wielu ludzi już wie, że jesteśmy w Arendii. – Tam jest ścieżka drwali. – Kowal dostrzegł niedaleką przerwę w ścianie lasu. – Powinna doprowadzić nas do jakiegoś odpowiedniego miejsca. Przegniłe liście tłumiły stuk końskich kopyt na ścieżce. Przejechali prawie półtora kilometra, aż wreszcie otworzyła się przed nimi spora polana. – Może tutaj? – Durnik wskazał wąski potok sączący się cicho po omszałych kamieniach. – Niech tak będzie – zgodził się Wilk. – Potrzebujemy dachu nad głową – powiedział kowal.

309

– Kupiłem w Camaarze namioty – wtrącił Silk. – Są w jukach. – Byłeś niezwykle przewidujący – pochwaliła ciocia Pol. – Bywałem już w Arendii, pani. Znam tutejszą pogodę. – W takim razie pójdziemy z Garionem po drzewo. – Durnik zsiadł z konia i odwiązał topór od siodła. – Ja pomogę – zaofiarował się Lelldorin. Wciąż był zamyślony. Kowal skinął głową i ruszył między drzewa. Wszędzie było mokro, ale on niemal instynktownie znajdował suche drewno. Pracowali szybko w zapadającym mroku i już wkrótce mieli trzy wielkie naręcza konarów i gałęzi. Zawrócili na polanę, gdzie rozkładano kilka ciemnobrązowych namiotów. Durnik rzucił chrust i nogą oczyścił miejsce na ognisko. Potem przyklęknął i uderzając nożem o kawałek krzemienia, skrzesał iskry na hubkę, którą zawsze nosił przy sobie. Wkrótce już płonął niewielki ogień. Ciocia Pol ustawiła obok swoje garnki i nuciła coś cichutko. Wszyscy patrzyli, jak przygotowuje kolację z zapasów, które wcisnął im na pożegnanie hrabia Reldegen. Po jedzeniu siedzieli przy ognisku i rozmawiali półgłosem. – Ile dziś przejechaliśmy? – spytał Durnik. – Pięćdziesiąt sześć kilometrów – ocenił Hettar. – A jak daleko jeszcze do granicy lasów? – Trzysta osiemdziesiąt pięć kilometrów od Camaaru do centralnej równiny. Durnik westchnął. – Jeszcze przynajmniej tydzień. Miałem nadzieję, że najwyżej kilka dni. – Rozumiem cię, Durniku – przyznał Barak. – Pod drzewami jest dość ponuro. Uwiązane przy strumieniu konie poruszyły się niespokojnie. Hettar wstał. – Coś się dzieje? – Barak podniósł się także. – Nie powinny... – zaczął Hettar i urwał. – Cofnąć się! – warknął. – Dalej od ognia. Konie mówią, że tam są ludzie. Wielu... i uzbrojonych. Odskoczył od ogniska i dobył szabli. Lelldorin spojrzał na niego zaskoczony i natychmiast rzucił się do namiotu. Nagły zawód, jaki sprawił przyjaciel, był dla Gariona jak cios w żołądek.

310

Strzała bzyknęła w ciemności i zabrzęczała o kolczugę Baraka. – Do broni! – ryknął wielkolud, dobywając miecza. Garion chwycił ciocię Pol za rękaw i próbował odciągnąć od światła. – Przestań – burknęła. Kolejna strzała wyleciała spomiędzy drzew. Ciocia Pol machnęła ręką, jakby odpędzała muchę, i szepnęła jakieś słowo. Strzała odskoczyła, jak gdyby trafiła w coś twardego, i upadła na ziemię. Wtedy z chrapliwym wrzaskiem spomiędzy drzew wyskoczyła grupa napastników, krzepkich mężczyzn w podartych ubraniach. Wymachując mieczami, wbiegli do strumienia. Barak i Hettar skoczyli im naprzeciw, a Lelldorin wynurzył się z namiotu z łukiem w dłoni. Zaczął wypuszczać strzały tak szybko, że jego ręce zmieniły się w rozmazane smugi. Garion zawstydził się, że zwątpił w odwagę przyjaciela. Jeden z obdartusów, charcząc, runął na plecy; strzała utkwiła mu w krtani. Inny zgiął się wpół, chwycił za brzuch, jęknął i padł. Trzeci, dość młody, z rzadkim, jasnym zarostem na policzkach, usiadł ciężko i z wyrazem zdumienia na chłopięcej twarzy skubnął pióro bełtu sterczącego z piersi. Potem westchnął i opadł na bok; strużka krwi popłynęła mu z nosa. Obszarpańcy cofnęli się przed gradem strzał Lelldorina, a wtedy dopadli ich Barak z Hettarem. Szerokim cięciem Barak strzaskał wyciągniętą klingę i trafił w punkt między ramieniem a szyją mężczyzny z czarnymi bokobrodami. Hettar wykonał szybki zwód szablą, po czym pchnął. Dziobaty zbójca zesztywniał i strumień jasnej krwi trysnął mu z ust, gdy Hettar wyrwał ostrze. Durnik biegł już z toporem. Silk wyciągnął spod kaftana długi sztylet i ruszył wprost na mężczyznę z kudłatą kasztanową brodą. W ostatniej chwili rzucił się w przód, przetoczył i obiema stopami trafił brodacza w pierś. Natychmiast powstał i wbił mu sztylet w brzuch. Ostrze przesunęło się w górę z dźwiękiem, jakby cięło mokry materiał. Brodacz chwycił się za brzuch i wrzeszcząc, próbował powstrzymać sine zwoje wnętrzności, które przelewały mu się przez palce. Garion skoczył do juków po swój miecz, ale nagle ktoś chwycił go z tyłu. Szarpał się chwilę, aż poczuł silne uderzenie w tył

311

głowy, a oczy oślepił jaskrawy błysk światła. – To ten, którego szukamy – wychrypiał szorstki głos, gdy Garion zapadał w nieświadomość.

Ktoś go niósł. Tego przynajmniej był pewien. Czuł pod sobą czyjeś silne ramiona. Nie wiedział, ile czasu minęło od uderzenia w głowę. W uszach wciąż mu dzwoniło i czuł mdłości. Pozostał bezwładny, ale ostrożnie otworzył jedno oko. Wzrok miał wciąż zamglony i niepewny, poznał jednak twarz Baraka wznoszącą się nad nim w ciemności. I stopiony z nią, jak wtedy, w śnieżnym lesie niedaleko Val Alorn, kudłaty pysk wielkiego niedźwiedzia. Zamknął oczy, zadrżał i zaczął się słabo wyrywać. – Wszystko w porządku, Garionie – powiedział wielkolud głosem, w którym brzmiała rozpacz. – To ja. Garion znów otworzył oczy. Niedźwiedzia już nie zobaczył. Nie był nawet pewny, czy rzeczywiście go wcześniej widział. – Dobrze się czujesz? – Barak położył go na ziemi. – Uderzyli mnie w głowę – wymamrotał Garion, dotykając opuchlizny za uchem. – Więcej tego nie zrobią. – Barak usiadł na ziemi i zakrył twarz dłońmi. W ciemności trudno było cokolwiek zobaczyć, ale Garionowi zdawało się, że ramiona wielkoluda drżą z jakiegoś straszliwego, tłumionego cierpienia, od bezgłośnych, konwulsyjnych szlochów. – Gdzie jesteśmy? – Chłopiec rozglądał się wokoło. Barak odchrząknął i wytarł twarz. – Kawał drogi od namiotów. Chwilę trwało, zanim dogoniłem tych dwóch, którzy cię nieśli. – Co się stało? – Garion wciąż był półprzytomny. – Nie żyją. Możesz wstać? – Nie wiem. Spróbował, ale natychmiast poczuł silny zawrót głowy i skurcz żołądka. – Nie szkodzi. Zaniosę cię – odparł Barak ponuro, lecz już rzeczowo. Sowa zahukała na pobliskim drzewie i jak widmo odpłynęła w mrok. Wkrótce dotarli na polanę i stanęli w kręgu światła.

312

– Co z nim? – spytała ciocia Pol, bandażując Durnikowi ramię. – Guz na głowie, nic więcej. – Barak ułożył Gariona na ziemi. – Przepędziliście ich? – Głos miał szorstki, brzmiał obcesowo. – Tych, którzy mogli jeszcze biegać – odparł Silk. Jego lisie oczy błyszczały podnieceniem. – Paru zostało. Wskazał kilka nieruchomych ciał ułożonych tuż poza kręgiem blasku ognia. Na polanę wszedł Lelldorin. Oglądał się przez ramię i trzymał strzałę założoną na cięciwę. Z trudem chwytał oddech, twarz miał bladą i drżące ręce. – Nic ci nie jest? – spytał, gdy tylko zobaczył Gariona. Ten tylko kiwnął głową, dotykając ostrożnie guza za uchem. – Próbowałem odnaleźć tych dwóch, którzy cię porwali – mówił młody Astur. – Ale byli dla mnie za szybcy. Tam jest jakieś zwierzę. Kiedy cię szukałem, słyszałem jego ryki. Okropne. – Bestii już nie ma – poinformował Barak oschle. – Co się z tobą dzieje? – spytał go Silk. – Nic. – Co to byli za ludzie? – chciał wiedzieć Garion. – Pewnie złodzieje – wyraził przypuszczenie Silk. Odłożył sztylet. – To jedno z dobrodziejstw społeczeństwa, które utrzymuje ludzi w poddaństwie. Wieśniakom nudzi się odrabianie pańszczyzny i ruszają w las, szukając przygód i zysku. – Mówisz jak Garion – zaprotestował Lelldorin. – Czy nie rozumiecie, że poddaństwo jest tutaj elementem naturalnego porządku rzeczy? Nasi poddani nie potrafią sami o siebie zadbać, więc ci z nas, którzy są wyżej postawieni, przyjmą za nich odpowiedzialność. – Oczywiście – przyznał sarkastycznie Silk. – Nie jedzą tak dobrze jak wasze świnie, nie mieszkają w takich warunkach jak wasze psy, ale przecież dbacie o nich. – Wystarczy, Silku – wtrąciła ciocia Pol chłodno. – Nie zaczynajmy kłótni między sobą. Zawiązała ostatni węzeł bandaża Durnika i podeszła, by zbadać głowę Gariona. Lekko dotknęła obrzmienia i chłopiec syknął. – To chyba nic poważnego – powiedziała. – Ale i tak boli.

313

– Oczywiście, że boli, kochanie. – Zanurzyła szmatkę w wiadrze zimnej wody i przyłożyła do opuchlizny. – Musisz się nauczyć chronić głowę, Garionie. Jeśli będziesz ją traktował tak jak dotąd, rozmiękczysz sobie mózg. Chciał coś odpowiedzieć, ale w kręgu światła stanęli pan Wilk i Hettar. – Wciąż uciekają – oznajmił Hettar. Stalowe krążki na jego kurtce lśniły czerwienią w migotliwym blasku, a szabla była poplamiona krwią. – W tym akurat byli znakomici – dodał Wilk. – Ktoś jest ranny? – Parę guzów i siniaków, to właściwie wszystko – odparła ciocia Pol. – Mogło być o wiele gorzej. – Nie martwmy się o to, co mogło być. – Może gdzieś przeniesiemy te zwłoki? – Barak wskazał ciała ułożone na brzegu strumienia. – Czy nie powinniśmy ich pochować? – spytał Durnik. Twarz miał bardzo bladą, a głos drżał mu lekko. – Za dużo kłopotu – stwierdził Barak obojętnie. – Ich przyjaciele mogą tu wrócić i zająć się tym... jeśli zechcą. – To trochę mało cywilizowany postępek – usiłował tłumaczyć Durnik. Barak wzruszył ramionami. – Taki zwyczaj. Pan Wilk odwrócił jedno z ciał i starannie zbadał poszarzałą twarz zabitego. – Wygląda na zwyczajnego arendzkiego banitę – mruknął. – Chociaż trudno to stwierdzić z całą pewnością. Lelldorin zbierał strzały, wyrywając je ze zwłok. – Przeciągnijmy ich kawałek – rzekł Barak do Hettara. – Mam dość patrzenia na nich. Durnik odwrócił głowę i Garion dostrzegł dwie wielkie łzy w jego oczach. – Bardzo cię boli, Durniku? – zapytał współczująco i usiadł na pniu obok przyjaciela. – Zabiłem jednego z tych ludzi, Garionie. – Kowalowi drżał głos. – Uderzyłem go toporem w twarz. Krzyknął, a jego krew zachlapała mnie całego. Potem upadł i rył piętami ziemię, aż umarł.

314

– Nie miałeś wyboru – przekonywał Garion. – Oni chcieli nas wymordować. – Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem. Tak długo kopał ziemię... tak strasznie długo. – Idź do łóżka, Garionie! – nakazała stanowczym tonem ciocia Pol. Patrzyła na mokrą od łez twarz Durnika. Garion zrozumiał. – Dobranoc – powiedział. Wstał i ruszył do namiotu. Tylko raz spojrzał za siebie. Ciocia Pol usiadła na pniu obok kowala i obejmując go za ramiona, mówiła coś cicho, jakby pocieszała, koiła jego ból.

315

Rozdział V Ognisko wypaliło się do maleńkiego pomarańczowego płomyka przed namiotem, a las wokół polany trwał w ciszy. Garion leżał i mimo pulsującego bólu głowy próbował zasnąć. Wreszcie, długo po północy, zrezygnował. Wyśliznął się spod koca i ruszył szukać cioci Pol. Wzeszedł księżyc, nadając mgle srebrzystą poświatę. Powietrze wokół jaśniało niemal, gdy chłopiec podążał ostrożnie przez milczący obóz. Poskrobał zewnętrzną część klapy namiotu. – Ciociu Pol! – szepnął. Nikt nie odpowiedział. – Ciociu Pol! – powtórzył trochę głośniej. – To ja, Garion. Mogę wejść? Wciąż panowała głucha cisza. Delikatnie odsunął klapę i zajrzał. Namiot był pusty. Zdziwiony, a nawet odrobinę przestraszony odwrócił się i rozejrzał po polanie. Hettar stał na straży niedaleko spętanych koni. Jastrzębią twarz skierował ku mglistym drzewom i owinął się płaszczem. Chłopiec cicho poszedł za namioty, potem w las, w delikatną, lśniącą mgłę. Zmierzał do strumyka. Uznał, że jeśli zanurzy obolałą głowę w zimnej wodzie, może ból minie. Był już pięćdziesiąt kroków od namiotów, gdy dostrzegł jakiś ruch wśród drzew. Zatrzymał się. Ogromny szary wilk wynurzył się z mgły i stanął na skrawku wolnej przestrzeni. Garion odetchnął gwałtownie i znieruchomiał przy wielkim, rozłożystym dębie. Wilk usiadł na mokrych liściach, jak gdyby na coś czekał. Lśniący opar ukazywał szczegóły, których Garion nie zobaczyłby w ciemności zwykłej nocy. Grzywa i barki wilka były srebrzyste, a pysk posiwiał mocno. Jednak zwierzę z godnością niosło ciężar wieku, a jego żółte oczy były spokojne i jakoś niezwykle mądre.

316

Garion stał bez ruchu. Wiedział, że najlżejszy dźwięk dotrze natychmiast do czujnych uszu wilka. Lecz nie tylko dlatego. Uderzenie w głowę spowodowało lekkość myśli, a niezwykły blask zalanej księżycowym światłem mgły sprawiał, że to spotkanie wydawało się nie całkiem realne. Wstrzymał oddech. Wielka śnieżnobiała sowa spłynęła między drzewa na widmowych skrzydłach, wylądowała na niskiej gałęzi i usiadła, spoglądając na wilka nieruchomo. On również patrzył na nią spokojnie. Wtedy, choć nie było nawet śladu wiatru, nagłe zawirowanie migotliwej mgły przesłoniło postacie sowy i wilka. Kiedy ustąpiło, na ziemi stał pan Wilk, a ciocia Pol w swej szarej samodziałowej sukni siedziała statecznie na gałęzi. – Dużo czasu minęło od dnia, gdy ostatni raz polowaliśmy razem, Polgaro – powiedział starzec. – Bardzo dużo, ojcze. – Uniosła ramiona i przeczesała palcami długi ciemny welon swych włosów. – Już prawie zapomniałam, jakie to uczucie. – Zadrżała nagle, jakby doznała niezwykłej rozkoszy. – Ta noc świetnie się do tego nadaje. – Trochę mokro – zauważył, otrzepując stopę. – Nad szczytami drzew gwiazdy są wyjątkowo jasne. Cudowna noc na latanie. – To miło, że ci się podobało. Nie zapomniałaś przypadkiem, co miałaś robić? – Daruj sobie tę ironię. – A więc? – W okolicy są wyłącznie Arendowie. Większość śpi. – Jesteś pewna? – Oczywiście. W promieniu dwudziestu czterech kilometrów nie ma ani jednego Grolima. Odnalazłeś tych, których szukałeś? – Nietrudno było ich wytropić. Siedzą w jaskini, mniej więcej piętnaście kilometrów stąd w głębi puszczy. Jeszcze jeden zmarł po drodze, a dwóch zapewne nie dożyje świtu. Pozostali są trochę rozgoryczeni obrotem spraw. – Wyobrażam sobie. Przedostałeś się dość blisko, żeby podsłuchać, co mówią? Przytaknął. – W jednej z pobliskich wiosek mieszka człowiek, który obserwuje drogę i daje im znać, gdy przejeżdża ktoś, kogo warto

317

obrabować. – Więc to zwyczajni złodzieje? – Niezupełnie. Czekali na nas. Zostaliśmy im opisani dość szczegółowo. – Chyba porozmawiam z tym wieśniakiem – oświadczyła groźnie. Poruszyła palcami w nieprzyjemnie sugestywnym geście. – Szkoda na niego czasu. – Wilk w zamyśleniu skubał brodę. – Powie ci tylko, że jakiś Murgo dał mu złoto. Grolimowie nieczęsto tłumaczą cokolwiek swoim najemnikom. – Powinniśmy się nim zająć, ojcze – nalegała. – Inaczej będzie podążał za nami, próbując przekupić każdego zbója w Arendii. – Od jutra nikogo już nie przekupi. – Wilk zaśmiał się krótko. – Jego przyjaciele rano poderżną mu gardło... między innymi. – To dobrze. Ale chciałabym wiedzieć, kim jest ten Grolim. Wzruszył ramionami. – Co za różnica? W północnej Arendii są ich pewnie dziesiątki, a każdy stara się robić możliwie dużo kłopotu. Tak samo jak my dobrze wiedzą, co się dzieje. Trudno oczekiwać, że będą spokojnie patrzeć, gdy przejeżdżamy. – Może należałoby z tym skończyć. – Nie mamy czasu. Tłumaczenie czegokolwiek Arendom zajmuje całą wieczność. Jeśli się pospieszymy, może zdołamy się przebić, zanim Grolimowie będą gotowi. – A jeśli nie? – Wtedy załatwimy to inaczej. Muszę dogonić Zedara, zanim dotrze do Cthol Murgos. Jeżeli spotkam na drodze zbyt dużo przeszkód, będę działał bardziej zdecydowanie. – Powinieneś tak działać od początku, ojcze. Myślę czasem, że jesteś za delikatny. – Znowu zaczynasz? Masz swoją receptę na wszystko, Polgaro. Bez przerwy naprawiasz to, co samo by się naprawiło, gdyby miało trochę czasu. I zmieniasz to, co nie potrzebuje zmiany. – Nie złość się, ojcze. Pomóż mi zejść. – Dlaczego nie sfruniesz? – Nie bądź śmieszny. Garion wśliznął się między omszałe pnie i umknął do namiotu. Całą drogę dygotał nerwowo.

318

Kiedy ciocia Pol i pan Wilk wrócili na polanę, obudzili pozostałych. – Musimy stąd odjechać – wyjaśnił Wilk. – Tutaj jesteśmy za bardzo odsłonięci. Na drodze będzie bezpieczniej. Chcę jak najszybciej opuścić tę okolicę. Zwijanie obozu zajęło im niecałą godzinę. Potem ruszyli ścieżką drwali w stronę Wielkiego Traktu Zachodniego. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin, ale skąpana w księżycowym świetle mgła wypełniała noc poświatą i jechali jakby przez lśniącą chmurę, która osiadła wśród drzew. Dotarli do traktu i znowu skręcili na południe. – Kiedy wzejdzie słońce, chcę być daleko stąd – rzekł Wilk cicho. – Ale lepiej w nic się nie pakować, więc miejcie oczy i uszy otwarte. Ruszyli kłusem i pokonali dobre piętnaście kilometrów, nim nadchodzący świt zabarwił mgłę na perłowo. Kiedy wjeżdżali w szeroki zakręt, Hettar podniósł nagle rękę, nakazując postój. – Co się stało? – zapytał Barak. – Konie przed nami – wyjaśnił Hettar. – Jadą w naszą stronę. – Jesteś pewien? Nic nie słyszę. – Co najmniej czterdzieści. – Tam. – Durnik przechylił głowę. – Słyszycie? Wreszcie do ich uszu dobiegło lekkie dzwonienie i stukot daleko z przodu, we mgle. – Możemy ukryć się w lesie, póki nie przejadą – zasugerował Lelldorin. – Lepiej zostać na drodze – sprzeciwił się Wilk. – Ja to załatwię – oświadczył Silk, wyjeżdżając na czoło. – Mam doświadczenie. Jeźdźcy, którzy wyłonili się z mgły, byli zakuci w stal. Mieli pełne zbroje i okrągłe hełmy ze spiczastymi przyłbicami, wyglądali jak niezwykłe wielkie owady. Trzymali długie lance z kolorowymi proporcami. Konie, potężne bestie, także były zabezpieczone, osłaniały je blachy i kolczugi. – Rycerze Mimbratów – warknął Lelldorin, a jego oczy przygasły. – Zachowaj swoje uczucia dla siebie – upomniał go Wilk. – Jeśli któryś z nich się odezwie, odpowiadaj tak, żeby uznali cię za

319

poplecznika Mimbratów... jak ten młody Berentain w domu twojego wuja. Twarz Lelldorina zastygła nagle. – Rób, co powiedział, Lelldorinie – upomniała go ciocia Pol. – To nie czas na bohaterstwo. – Stać! – rozkazał prowadzący kolumnę pancerną. Opuścił lancę, mierząc w nadjeżdżających. – Niech jeden z was na czoło wyjedzie, bym z nim mówił. Ton rycerza nie dopuszczał sprzeciwu. Silk podjechał, uśmiechając się przymilnie. – Cieszymy się, widząc ciebie, panie rycerzu – skłamał gładko. – Poprzedniej nocy napadli nas złodzieje i jedziemy teraz w ciągłym lęku o życie. – Jakie imię nosisz? – Rycerz podniósł przyłbicę. – I kim są towarzysze twoi? – Jestem Radek z Boktoru, panie. – Silk skłonił się i ściągnął aksamitną czapkę. – Drasański kupiec podążający z sendarską wełną do Tol Honeth, w nadziei na duży zysk zimą. Człowiek w zbroi podejrzliwie zmrużył oczy. – Kompania twoja zbyt liczną się zdaje dla tak prostego przedsięwzięcia, godny kupcze. – Ta trójka to moje sługi. – Wskazał Baraka, Hettara i Durnika. – Starzec i chłopiec usługują mej siostrze, wdowie na własnym utrzymaniu. Pragnie odwiedzić Tol Honeth. – A tamten? – naciskał rycerz. – Astur? – Młody szlachcic podróżujący do Vo Mimbre, by złożyć wizytę przyjaciołom. Wielkodusznie zaproponował, że będzie naszym przewodnikiem w tej puszczy. Rycerz zdawał się nieco mniej podejrzliwy. – O złodziejach wspomniałeś, panie – rzekł. – Gdzie zdarzyła się ta zasadzka? – Jakieś piętnaście kilometrów stąd. Napadli nas, gdy rozbiliśmy obóz na noc. Odparliśmy ich, lecz siostra moja była przerażona. – Ta prowincja Asturii wrze rebelią i zbójectwem – oświadczył rycerz groźnie. – Posłano mnie i mych ludzi, byśmy kres położyli temu procederowi. Podejdź, Asturze. Lelldorinowi zafalowały nozdrza, ale wystąpił posłusznie.

320

– Podaj swe imię. – Imię me Lelldorin, panie rycerzu. Czym służyć ci mogę? – Złodzieje, o których przyjaciele twoi mówili, byli z gminu czy ze szlachetnego stanu? – Z gminu, panie – odparł Lelldorin. – Brudni i w łachmanach. Bez wątpienia uciekli od pana, któremu winni są posłuszeństwo, a teraz na drogach rabują wędrowców. – Jak można oczekiwać posłuszeństwa od poddanych, gdy sama szlachta nieznośną rebelię przeciw koronie podnosi? – Zaiste, prawda to szczera – przyznał Lelldorin z odrobinę przesadnym smutkiem. – Jakże często spierałem się w tejże sprawie z tymi, co bez końca powtarzają kłamstwa o mimbrackim ucisku i arogancji nieznośnej. Me prośby o rozsądek i respekt należny jego wysokości, naszemu panu i królowi, drwiny tylko i wzgardę powodowały. – Westchnął ciężko. – Mądrość twa chlubę ci przynosi, cny Lelldorinie – pochwalił rycerz. – Ku mej żałości, muszę zatrzymać i ciebie, i towarzyszy twoich, by pewne szczegóły wyjaśnić. – Panie rycerzu! – zaprotestował Silk. – Zmiana pogody może obniżyć wartość mego towaru w Tol Honeth. Proszę, byś nie opóźniał naszej podróży. – Boleję nad smutną koniecznością, godny kupcze – odparł rycerz. – Asturia wszakże roi się od zdrajców i spiskowców. Nikogo nie wolno mi przepuścić bez starannego sprawdzenia. Z tyłu grupy Mimbratów powstało jakieś zamieszanie. Pojedynczą kolumną, w lśniących napierśnikach, hełmach z pióropuszami i karmazynowych pelerynach, pół setki tolnedrańskich legionistów jechało wolno wzdłuż szeregu ciężkozbrojnych rycerzy. – Jakieś problemy? – zapytał grzecznie ich dowódca, szczupły, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna o ogorzałej twarzy. Zatrzymał konia obok Silka. – Nie jest nam potrzebna pomoc legionów w tej materii – odparł chłodno rycerz. – Nasze rozkazy z Vo Mimbre pochodzą. Posłano nas, byśmy porządek w Asturii zaprowadzili. W tym też celu przepytujemy podróżnych. – Szanuję twe rozkazy, rycerzu – stwierdził Tolnedranin. – Ale to ja odpowiadam za bezpieczeństwo na trakcie.

321

Spojrzał na Silka pytająco. – Jestem Radek z Boktoru, kapitanie – wyjaśnił Silk. – Drasański kupiec jadący do Tol Honeth. Mam dokumenty, jeśli chciałbyś je obejrzeć. – Dokumenty łatwo sfałszować – odparł rycerz. – To prawda – przyznał Tolnedranin. – Jednak, by zyskać na czasie, postanowiłem przyjmować wszystkie za dobrą monetę. Drasańskiemu kupcowi z towarami w jukach wolno jechać imperialnym gościńcem. Chyba nie ma przyczyny, by go zatrzymywać. – Mamy zdusić rozboje i bunty – rzekł rycerz zapalczywie. – Duście. Ale poza traktem. Pakt stanowi, że imperialny trakt jest terytorium Tolnedry. Co robicie, gdy odjedziecie na pięćdziesiąt kroków w las, to wasza sprawa. A co dzieje się na drodze – to moja. Jestem pewien, że mimbrański rycerz nie zechce zhańbić swego władcy, naruszając przymierze między imperatorem Tolnedry i królem Arendii. Rycerz spojrzał na niego bezradnie. – Sądzę, że powinieneś ruszać, dzielny kupcze – powiedział legionista. – Wiem, że całe Tol Honeth bez tchu czeka twego przyjazdu. Silk uśmiechnął się, złożył wyszukany ukłon, skinął na pozostałych i wolno przejechali obok wściekłego Mimbrata. Zaraz potem legioniści stanęli szeregiem w poprzek gościńca, uniemożliwiając pościg. – Niezły żołnierz – mruknął Barak. – Zwykle nie mam najlepszego zdania o Tolnedranach, ale ten był inny. – Pospieszmy się! – zawołał pan Wilk. – Wolałbym, żeby ci rycerze nie zawrócili za nami, gdy tylko legioniści odjadą. Ruszyli galopem, zostawiając za sobą rycerzy dyskutujących gorąco z dowódcą legionistów. Noc spędzili w tolnedrańskim zajeździe o grubych murach. Chyba po raz pierwszy w życiu Garion wykąpał się bez nalegań czy choćby tylko sugestii cioci Pol. Wprawdzie nie brał bezpośredniego udziału w walce, ale miał wrażenie, że cały jest zachlapany krwią. Nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak groteskowo można okaleczyć człowieka w starciu wręcz. Widok wypruwanych żywym ludziom flaków czy miażdżonych czaszek

322

napełnił go uczuciem podobnym do skrępowania, że najgłębsze, wewnętrzne sekrety ludzkiego ciała są tak bezwstydnie odsłaniane. Czuł się nieczysty. W chłodnej łaźni zdjął ubranie, a nawet – bez zastanowienia – srebrny amulet, który dostał od pana Wilka i cioci Pol. Wszedłszy do parującej wody, bez litości szorował skórę ostrą szczotką i mydłem. Przez kolejne dni jechali na południe, co noc zatrzymując się w budowanych w równych odległościach tolnedrańskich zajazdach. Obecność legionistów wciąż przypominała, że cała potęga Imperialnej Tolnedry gwarantuje bezpieczeństwo podróżnym, którzy się tu schronią. Szóstego dnia, licząc od napadu w lesie, koń Lelldorina okulał. Durnik i Hettar, pod czujnym okiem cioci Pol, kilka godzin warzyli napary na małym ognisku przy drodze i przykładali gorące kompresy na nogę wierzchowca. Wilk złościł się na tę nieprzewidzianą przerwę w podróży. Zanim koń był znowu zdolny do drogi, zrozumieli, że w żaden sposób nie dotrą przed zmrokiem do następnego zajazdu. – Co teraz, stary Wilku? – spytała ciocia Pol, gdy dosiedli wierzchowców. – Jedziemy po ciemku, czy spróbujemy przenocować w lesie? – Jeszcze nie postanowiłem – odparł krótko. – Jeśli dobrze pamiętam, niedaleko przed nami jest wioska – poinformował Lelldorin, siedzący teraz na algarskim rumaku. – To uboga osada, ale chyba mają tam coś w rodzaju gospody. – Groźnie to brzmi – mruknął Silk. – Co masz na myśli, mówiąc „coś w rodzaju gospody”? – Pan tych ziem znany jest z chciwości – wyjaśnił Lelldorin. – Nakłada mordercze podatki i jego ludziom niewiele już pozostaje. Gospoda nie jest najlepsza. – Musimy spróbować – zdecydował Wilk. Ruszyli dziarskim kłusem. Gdy dojeżdżali do wioski, wiatr przegnał chmury i zobaczyli zachodzące słońce. Osada wyglądała jeszcze gorzej, niż się spodziewali po ostrzeżeniu Lelldorina. Pół tuzina żebraków stało w błocie przy wjeździe i błagalnie wyciągało ręce, nawołując piskliwymi głosami. Chaty, a raczej tylko krzywe lepianki, zasnuwał dym z nędznych palenisk. Chude świnie grzebały w błocie na drodze.

323

Zewsząd cuchnęło obrzydliwie. Kondukt pogrzebowy wlókł się błotnistą drogą do cmentarza na drugim końcu wsi. Niesione na desce ciało owinięto podartym burym kocem, a kapłani Chaldana, boga Arendów, w bogatych szatach i kapturach śpiewali stare hymny, które dużo mówiły o wojnie i zemście, ale mało dawały pocieszenia. Wdowa z niemowlęciem przy piersi szła za zwłokami. Miała twarz bez wyrazu i martwe spojrzenie. Gospoda cuchnęła zwietrzałym piwem i nadpsutą żywnością. Pożar zniszczył narożnik głównej sali; widzieli poczerniały, zwęglony strop. Podarta szmata zasłaniała otwór w wypalonej ścianie. Palenisko pośrodku sali dymiło, a oberżysta był gburowaty. Na kolację mógł podać jedynie wodnistą zupę – mieszaninę jęczmienia i brukwi. – Czarująco – stwierdził z ironią Silk i odsunął nietkniętą misę. – Trochę mnie dziwi, Lelldorinie, że w swej pasji naprawiania krzywd jakoś przeoczyłeś tę okolicę. Proponowałbym, aby twoja najbliższa krucjata miała w programie wizytę u pana tych dóbr. Już chyba zbyt długo omija go szubienica. – Nie wiedziałem, że jest aż tak źle – odparł młodzieniec zduszonym głosem. Czuł strach i obrzydzenie. Garion poczuł skurcz żołądka. – Wyjdę na zewnątrz – powiedział. – Nie za daleko – ostrzegła ciocia Pol. Powietrze na dworze było trochę czyściejsze i Garion ostrożnie ruszył na skraj wioski, starając się omijać najgorsze błoto. – Proszę, panie! – zawołała mała dziewczynka o wielkich oczach. – Masz może skórkę od chleba? Garion spojrzał na nią bezradnie. – Przykro mi. Szukał, co mógłby jej dać, ale dziecko uciekło z płaczem. Na polu pełnym niewykarczowanych pniaków obszarpany chłopiec, mniej więcej w wieku Gariona, grał na drewnianej fujarce, pilnując kilku wychudłych krów. Melodia była wzruszająco czysta i płynęła niezauważona między lepiankami przycupniętymi w skośnych promieniach zachodzącego słońca. Pastuszek spostrzegł Gariona, ale nie przerwał gry. Ich spojrzenia się spotkały, jakby w pełnym powagi uznaniu. Nie

324

odezwali się do siebie. Na skraj lasu, tuż za polami, wyjechał spomiędzy drzew ciemno odziany, zakapturzony człowiek na czarnym koniu. Stanął, obserwując wioskę. W jego postaci było coś groźnego, a jednocześnie znajomego. Garion miał uczucie, że powinien znać jeźdźca, lecz umyka to jego myślom. Długo patrzył na człowieka pod lasem. Zauważył, nie uświadamiając sobie tego, że koń i jeździec nie rzucają cienia, choć stoją w pełnym świetle zachodzącego słońca. Gdzieś w głębi umysłu coś usiłowało krzyknąć ostrzegawczo, lecz otumaniony chłopiec przyglądał się tylko. Nic nie powie cioci Pol i pozostałym o tej postaci na skraju lasu. Zapomni o niej, gdy tylko się odwróci. Zapadał zmrok. Garion drżał z zimna, zawrócił więc do gospody. Za nim szybowała ku niebu żałosna pieśń pastuszej fujarki.

325

Rozdział VI Mimo obietnic wieczoru dzień wstał chłodny i mroczny, z zimną mżawką siąpiącą między drzewami. Cały las był wilgotny i ponury. Wyjechali o świcie i wkrótce zagłębili się w część puszczy, która budziła uczucia jeszcze bardziej posępne niż mijane wcześniej okolice. Drzewa rosły ogromne i wiele potężnych, sękatych dębów wznosiło nagie konary pomiędzy jodłami i świerkami. Ziemię porastał szary mech, wyglądał niezdrowo i martwo. Lelldorin prawie się nie odzywał i Garion uznał, że przyjaciel wciąż walczy z problemem spisku Nachaka. Młody Astur jechał z mokrymi włosami, owinięty ciężkim zielonym płaszczem. W ciągłej mżawce wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. Garion popędził konia i w milczeniu jechał chwilę obok przyjaciela. – Co cię tak dręczy? – odezwał się. – Mam uczucie, że przez całe życie byłem ślepy. – Tak? Pod jakim względem? – sondował Garion ostrożnie. Miał nadzieję, że Lelldorin postanowił wreszcie powiedzieć o wszystkim panu Wilkowi. – Dostrzegałem tylko Mimbratów, uciskających Asturię. Nie widziałem niesprawiedliwości wyrządzanych przez moich rodaków. – Cały czas próbowałem cię o tym przekonać. A co sprawiło, że przejrzałeś? – Wioska, w której nocowaliśmy. Jeszcze nigdy nie widziałem tak biednej, lichej osady. Ani ludzi pogrążonych w budzącej grozę, beznadziejnej nędzy. Jak oni mogą to znosić? – A mają jakiś wybór? – Mój ojciec dba o lud na swoich włościach – zapewnił Lelldorin. – Nikt nie chodzi głodny, nie ma bezdomnych. Ale ci są traktowani gorzej niż zwierzęta. Zawsze byłem dumny ze swego

326

stanu, ale teraz się go wstydzę. – Łzy stanęły mu w oczach. Garion nie wiedział, jak zareagować. Z jednej strony cieszył się, że Lelldorin dostrzegł wreszcie to, co było oczywiste od początku. Z drugiej lękał się nieco, do czego świadomość rzeczywistości doprowadzi porywczego towarzysza. – Wyrzeknę się urodzenia – oznajmił nagle Lelldorin, jak gdyby słyszał myśli Gariona. – A kiedy powrócę z wyprawy, pójdę między gmin, by żyć jak oni i dzielić ich zgryzoty. – Co komu z tego przyjdzie? Czy twoje cierpienia w najmniejszym chociaż stopniu zmniejszą ich niedolę? Lelldorin pogrążył się w myślach, a zmieniający się wyraz twarzy świadczył, że sytuacja wzbudziła w chłopaku burzę uczuć. Wreszcie uśmiechnął się, a w hardym spojrzeniu błękitnych oczu była determinacja. – Masz rację, naturalnie – stwierdził. – Jak zwykle. Zadziwiające, że zawsze dostrzegasz samo sedno problemu. – O co ci chodzi? – W Garionie narastał niepokój. – Poprowadzę ich do rewolty. Przemaszeruję przez Arendię z armią poddanych za plecami. – Lelldorin mówił dźwięcznym głosem, bo pomysł rozpalał mu wyobraźnię. Garion jęknął. – Dlaczego zawsze widzisz jedynie takie rozwiązania? Po pierwsze, poddani nie mają broni i nie potrafią walczyć. Choćbyś nie wiem jak ich przekonywał, nigdy za tobą nie pójdą. Po drugie, jeśli nawet, to każdy szlachcic w Arendii stanie przeciw tobie. Wyrżną twoją armię, a potem wszystko będzie dziesięć razy gorsze niż teraz. Po trzecie, planujesz właśnie kolejną wojnę domową, a więc dokładnie to, czego pragną Murgowie. Lelldorin zamrugał kilka razy, uważnie słuchając słów Gariona. Na jego twarzy znowu pojawił się smutek. – Nie pomyślałem o tym – przyznał. – Tak sądziłem. Nie przestaniesz popełniać takich błędów, dopóki rozum będziesz nosił w pochwie obok miecza. Lelldorin zaczerwienił się i roześmiał ponuro. – Mocno powiedziane – stwierdził z wyrzutem. – Wybacz – zmitygował się Garion. – Może powinienem jakoś inaczej to ująć. – Nie. Przecież jestem Arendem. Nie zawsze rozumiem to,

327

czego nie mówi się wprost. – Wcale nie jesteś głupi, Lelldorinie – zaoponował Garion. – Wszyscy popełniają ten błąd. Arendowie nie są głupcami, są po prostu impulsywni. – Ale to coś więcej niż tylko impulsywność. – Młodzieniec, zasmucony, wskazał wilgotny mech pod drzewami. – O czym mówisz? – Garion nie zrozumiał. – To ostatni obszar leśny przed równinami środkowej Arendii. Naturalna granica między Mimbre i Asturią. – Las wygląda tak samo jak poprzednio. – Garion rozejrzał się dookoła. – Niezupełnie. To tradycyjne miejsce zasadzek. Całe poszycie lasu jest zasłane starymi kośćmi. Spójrz... Garionowi wydawało się, że przyjaciel wskazuje dwa patyki sterczące z ziemi, wplątane w gęste krzaki. Potem z odrazą spostrzegł, że to zielonkawe kości ludzkiego przedramienia, z palcami w ostatniej konwulsji zaciśniętymi na gałęzi krzewu. – Czemu go nie pochowano? – Był oburzony. – Tysiąc ludzi potrzebowałoby tysiąca lat, by zebrać wszystkie kości i oddać je ziemi – rzekł Lelldorin posępnie. – Tu leżą całe generacje Arendów: Mimbratów, Wacunów, Asturów. Leżą tam, gdzie padli, a mech okrywa ich w tym nieskończonym śnie. Garion zadrżał i oderwał oczy od samotnego kościstego ramienia sterczącego z morza mchu. Niezwykłe wypukłości i wzgórki sugerowały, że pod spodem leżą ludzkie szczątki. Gdy podniósł głowę, zauważył, że nierówna powierzchnia rozciąga się daleko jak okiem sięgnąć. – Kiedy dotrzemy do równiny? – spytał stłumionym głosem. – Za jakieś dwa dni. – Dwa dni? I cały czas to samo? Lelldorin przytaknął. – Dlaczego? – zapytał Garion ostro, bardziej oskarżycielsko, niż zamierzał. – Z powodu dumy... i honoru. A także bólu i pragnienia zemsty. I dlatego, że nie wiedzieliśmy, jak przestać. Mówiłeś już, że my, Arendowie, jesteśmy czasem niezbyt mądrzy. – Ale zawsze mężni. – O tak. Zawsze mężni. To przekleństwo naszego narodu.

328

– Belgaracie! – zawołał z tyłu Hettar. – Konie coś wyczuły. Wilk zmrużył oczy, które nagle stały się puste. Po chwili głośno nabrał powietrza. – Algrothy – zaklął. – Co to jest algroth? – chciał wiedzieć Durnik. – Nieczłowiek. Coś daleko spokrewnionego z trollami. – Widziałem kiedyś trolla – oświadczył Barak. – Wielki, paskudny stwór z kłami i pazurami. – Zaatakują nas? – dopytywał Durnik. – Prawie na pewno – mówił w napięciu Wilk. – Hettarze, musisz dopilnować koni. Nie wolno nam się rozdzielać. – Skąd się tu wzięły? – zdziwił się Lelldorin. – W lesie nie ma żadnych potworów. – Czasami, kiedy są głodne, schodzą z ulgoskich gór – wyjaśnił Wilk. – Nie zostawiają żywych, którzy mogliby o nich opowiedzieć. – Lepiej coś zrób, ojcze – ponagliła ciocia Pol. – Nadchodzą ze wszystkich stron. Lelldorin rozejrzał się szybko, jakby próbował rozpoznać okolicę. – Niedaleko stąd jest Wzgórze Elgona – oznajmił. – Jeśli tam dotrzemy, możemy się obronić. – Wzgórze Elgona? – Barak już obnażył swój ciężki miecz. – Dość wysoki pagórek pokryty głazami. Elgon przez miesiąc bronił go przed armią Mimbratów. – Brzmi obiecująco – przyznał Silk. – Przynajmniej wyjedziemy spomiędzy drzew. – Rozejrzał się nerwowo. Pnie wyrastały groźnie nad nimi. – Spróbujemy – postanowił Wilk. – Nie doprowadziły się jeszcze do takiego stanu, żeby nas zaatakować, a deszcz ogranicza ich zmysł węchu. Z głębi lasu dobiegło niezwykłe ujadanie. – To one? – spytał Garion. Własny głos zabrzmiał mu w uszach dziwnie piskliwie. – Nawołują się – stwierdził Wilk. – Niektóre nas widziały. Przyspieszmy trochę, ale nie pędźmy, dopóki nie zobaczymy pagórka. Pognali konie do kłusa. Deszcz był coraz gęściejszy. Podążali

329

skrajem błotnistej drogi, która wspinała się na niewysoki grzbiet. Garion słyszał uderzenia własnego serca; nagle zaschło mu w ustach. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i obejrzał się szybko. Mniej więcej o sto kroków w głębi lasu biegła równolegle do szlaku jakaś podobna do ludzkiej postać. Pędziła pochylona, dotykając ramionami ziemi. Wydawało mu się, że ma obrzydliwy, szary kolor. – Tam! – zawołał. – Widziałem go! – krzyknął Barak. – Nie jest taki duży jak troll. – Wystarczająco duży. – Silk się skrzywił. – Jeśli zaatakują, uważajcie na ich szpony – ostrzegł Wilk. – Są zatrute. – Ciekawe – mruknął Silk. – Tam jest pagórek – oznajmiła spokojnie ciocia Pol. – Galopem! – warknął Wilk. Przerażone konie pognały drogą, głośno stukając kopytami. Wściekłe wycie dobiegło spomiędzy drzew, a ujadanie stało się głośniejsze. – Zdążymy! – krzyknął Durnik, dodając wszystkim odwagi. Nagle jednak pół tuzina warczących groźnie algrothów zagrodziło drogę. Rozkładały szeroko ramiona i otwierały paszcze. Były wielkie, z łapami jak małpy i szponami zamiast palców. Szarą skórę miały pokrytą łuskami, pyski podobne do kozich, krótkie, ostre rogi i długie żółte kły. Konie zarżały, stanęły dęba, próbowały uciekać. Garion jedną ręką kurczowo trzymał się siodła, a drugą szarpał za uzdę. Barak płazował konia po zadzie i kopał wściekle po bokach, aż wreszcie wierzchowiec, bardziej lękając się jeźdźca niż algrothów, ruszył do szarży. Dwoma potężnymi cięciami w obie strony Barak zabił dwa potwory i przedarł się przez ich szereg. Trzeci, wyciągając szpony, próbował skoczyć mu na plecy, ale ze strzałą Lelldorina między łopatkami runął pyskiem w błoto. Barak zawrócił i zaatakował pozostałe trzy algrothy. – Jedźmy! – ryknął. Garion usłyszał jęk Lelldorina i obejrzał się szybko. Z przerażeniem dostrzegł, że samotny algroth wyskoczył z lasu i sięga szponami po jego przyjaciela, próbując zrzucić go z siodła.

330

Lelldorin bronił się słabo, okładając łukiem kozi pysk. Zdesperowany Garion chwycił miecz, ale nadjeżdżający z tyłu Hettar był już na miejscu. Zakrzywiona szabla przebiła ciało potwora, który wrzasnął i wijąc się, upadł wprost pod kopyta jucznych zwierząt. Konie gnały teraz w panice, wspinały się na pełne głazów zbocze. Lelldorin chwiał się niebezpiecznie w siodle, przyciskał dłoń do krwawiącej rany w boku. Garion szarpnął uzdę i zawrócił. – Ratuj się, Garionie! – krzyknął młody Arend. Twarz miał śmiertelnie bladą. – Nie! Garion schował miecz, podjechał do przyjaciela i chwycił go za ramię, pomagając zachować równowagę. Razem pogalopowali do pagórka. Chłopiec wytężał wszystkie siły, by utrzymać rannego. Pagórek, wielki stos ziemi i kamieni, sterczał wysoko ponad otaczające go drzewa. Konie wspinały się z trudem, wyszukując drogę między mokrymi głazami. Gdy dotarli do niedużej płaszczyzny na szczycie, gdzie juczne zwierzęta mogły stanąć obok siebie, Garion zeskoczył z siodła – w sam czas, by pochwycić Lelldorina zsuwającego się wolno na bok. – Tutaj! – zawołała dźwięcznie ciocia Pol. Wyjmowała z juków zawiniątko z ziołami i bandaże. – Durniku, potrzebny mi ogień. Natychmiast. Durnik rozejrzał się bezradnie. Na szczycie wzgórza leżało tylko parę kawałków drewna. – Spróbuję – obiecał niezbyt pewnie. Lelldorin oddychał płytko i bardzo szybko. Twarz wciąż miał bladą jak trup i nie potrafił ustać na nogach. Garion podtrzymywał go, czując, jak żołądek ściska się z przerażenia. Hettar chwycił rannego z drugiej strony i razem przenieśli chłopaka do klęczącej cioci Pol, która szperała w swoim zawiniątku. – Muszę natychmiast usunąć truciznę – powiedziała. – Garionie, daj mi swój nóż. Garion podał sztylet. Szybko rozcięła brązową tunikę Lelldorina, odsłaniając długie rany zadane pazurami algrotha. – To będzie bolało – uprzedziła. – Przytrzymajcie go.

331

Garion i Hettar chwycili ręce i nogi Lelldorina, przyciskając go do ziemi. Ciocia Pol odetchnęła głęboko, po czym zręcznie rozcięła każde z opuchniętych zadrapań. Trysnęła krew. Lelldorin krzyknął krótko i zemdlał. – Hettarze! – zawołał Barak ze szczytu głazu na brzegu pochyłości. – Jesteś nam potrzebny! – Idź! – rzuciła Algarowi ciocia Pol. – Teraz już sobie poradzimy. Garionie, ty zostań. Rozcierała w palcach jakieś suche listki i sypała je w otwarte rany. – Ogień, Durniku – rozkazała. – Nie chce się palić, pani Pol – odparł Durnik bezradnie. – Jest za mokro. Obejrzała się na stos nasiąkniętego wodą drewna, które zebrał kowal. Zmrużyła oczy i wykonała szybki gest. Garionowi zadzwoniło w uszach, rozległ się syk, kłąb pary strzelił w górę, a po chwili patyki zapłonęły z trzaskiem. Durnik odskoczył zdziwiony. – Mały garnek, Garionie – poleciła ciocia Pol. – Pospiesz się. Zdjęła swój błękitny płaszcz i okryła nim Lelldorina. Silk, Barak i Hettar stali na skraju zbocza i ciskali w dół wielkie głazy. Garion słyszał stuki i trzaski, gdy trafiały w skałę, a także ujadanie algrothów, przerywane czasem rykiem bólu. Straszliwie przerażony, podtrzymywał na kolanach głowę przyjaciela. – Wyzdrowieje? – spytał cioci Pol. – Za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Nie przeszkadzaj mi teraz. – Uciekają! – krzyknął Barak. – Nadal są głodne – zauważył Wilk posępnie. – Wrócą. Gdzieś z głębi lasu dobiegł głos mosiężnego rogu. – Co to było? – zdziwił się Silk, wciąż zdyszany z wysiłku, jakim było ciskanie głazów. – Ktoś, kogo oczekiwałem. – Wilk uśmiechnął się tajemniczo. Podniósł dłonie do ust i gwizdnął donośnie. – Poradzę sobie teraz, Garionie. – Ciocia Pol smarowała gęstą maścią parujący lniany opatrunek. – Idź z Durnikiem i pomóżcie tamtym.

332

Chłopiec niechętnie ułożył Lelldorina na wilgotnej murawie i pobiegł do pana Wilka. Zbocze poniżej zasłane było martwymi i konającymi algrothami, powalonymi przez padające głazy. – Będą próbować znowu. – Barak dźwigał jeszcze jeden kamień. – Mogą zajść nas od tyłu? – Nie. – Silk pokręcił głową. – Sprawdzałem. Z tamtej strony pagórka jest prawie pionowe urwisko. Algrothy wyszły spomiędzy drzew. Ujadały i warczały, biegły pochylone, a pierwsze przekroczyły już drogę. Znowu zagrał róg, tym razem bardzo blisko. I natychmiast z lasu wypadł potężny rumak niosący rycerza w pełnej zbroi. Galopem ruszył ku atakującym bestiom. Rycerz opuścił lancę i runął na zaskoczone algrothy. Wierzchowiec zarżał, kopytami wyrzucając wysoko grudy błota. Ostrze lancy trafiło w pierś największego z potworów i pękło od siły ciosu. Strzaskane drzewce uderzyło następnego w sam środek pyska. Rycerz odrzucił broń i jednym płynnym ruchem wydobył miecz. Szerokimi cięciami wyrąbał sobie drogę przez stado, a jego rumak wdeptywał w błoto żywe i martwe potwory. Zawrócił i raz jeszcze mieczem utorował sobie drogę. Algrothy z wyciem uciekały do lasu. – Mandorallenie! – zawołał Wilk. – Tutaj jesteśmy! Rycerz uniósł zachlapaną krwią przyłbicę i spojrzał na wzgórze. – Pozwól, że wprzódy rozproszę ten motłoch, najdawniejszy przyjacielu – odparł wesoło, zatrzasnął przyłbicę i ruszył między mokre od deszczu drzewa w pościg za algrothami. – Hettarze! – krzyknął Barak, ruszając z miejsca. Hettar skinął głową. Obaj podbiegli do koni, wskoczyli na siodła i pognali w dół, na pomoc przybyszowi. – Twój przyjaciel wykazuje zdumiewający brak rozsądku – zauważył Silk, ocierając twarz z deszczu. – Te stwory lada chwila go zaatakują. – Zapewne nie przyszło mu nawet do głowy, że może się znaleźć w niebezpieczeństwie – wyjaśnił Wilk. – Jest Mimbratem, a oni zwykle uważają się za niezwyciężonych. Bitwa w lesie trwała dość długo. Słychać było krzyki, odgłosy uderzeń i wrzaski algrothów. Potem Barak i Hettar z niezwykłym rycerzem wynurzyli się spomiędzy drzew i truchtem

333

wjechali na pagórek. Na szczycie rycerz z brzękiem zeskoczył z siodła. – Piękne zaiste spotkanie, stary przyjacielu – huknął do pana Wilka. Jego zbroja lśniła od deszczu. – Twoi znajomi w dole byli niezwykle zabawni. – Cieszę się, że zdołaliśmy zapewnić ci rozrywkę – rzekł Wilk oschle. – Słyszę ich jeszcze – wtrącił Durnik. – Chyba ciągle uciekają. – Ich tchórzostwo pozbawiło nas przyjemności – stwierdził rycerz, z żalem chowając miecz. Zdjął hełm. – Wszyscy ponosimy jakieś ofiary – mruknął Silk. Rycerz westchnął. Strząsnął krople deszczu z białego pióropusza na hełmie. – Prawda to szczera. Jesteś, widzę, mężem biegłym w filozofii. – Wybaczcie – odezwał się pan Wilk. – To Mandorallen, baron Vo Mandor. Pojedzie z nami. Mandorallenie, oto Kheldar, książę Drasni, i Barak, jarl Trollheimu i kuzyn króla Chereku, Anhega. Tam stoi Hettar, syn przywódcy wodzów klanów Algarii. Ten zaradny człowiek to mistrz Durnik z Sendarii, a chłopiec to Garion, mój wnuk... kilka generacji niżej. Mandorallen skłonił się wszystkim po kolei. – Pozdrawiam was, towarzysze. – Głos miał grzmiący. – Nasza wyprawa zaiste szczęśliwie się rozpoczęła. Rzeknijcie, proszę, kim jest ta dama, która oślepia me oczy blaskiem swej urody? – Piękne słowa, rycerzu. – Ciocia Pol roześmiała się dźwięcznie i niemal odruchowo sięgnęła dłonią do mokrych włosów. – Chyba go polubię, ojcze. – Legendarna lady Polgara? – zapytał Mandorallen. – Żywot mój został ukoronowany tym spotkaniem. Zgrzytająca zbroja zepsuła nieco grację dworskiego ukłonu. – Nasz ranny przyjaciel to Lelldorin – kontynuował Wilk. – Syn barona Wildantor. Być może słyszałeś już o nim. Twarz Mandorallena pociemniała nagle. – Zaiste. Plotka, co przed nami bieży czasem jak ujadający pies, głosiła, iż Lelldorin z Wildantor bunt kiedyś ohydny wywołał przeciw koronie. – W tej chwili to nieistotne – powiedział z naciskiem Wilk. – Sprawa, która nas tu zgromadziła, jest poważniejsza niż te

334

głupstwa. Musisz o nich zapomnieć. – Stanie się, jak rzekłeś, szlachetny Belgaracie – zgodził się natychmiast rycerz, choć nadal spoglądał podejrzliwie na nieprzytomnego Lelldorina. – Dziadku! – Garion wskazał konnego, który pojawił się nagle na obrzeżu płaskiego szczytu. Przybysz nosił czarne szaty i dosiadał karego wierzchowca. Odrzucił kaptur, ukazując maskę z polerowanej stali, uformowaną w obraz twarzy równocześnie pięknej i odpychającej. Chłopiec odnosił niejasne wrażenie, że powinien pamiętać o czymś bardzo ważnym, związanym z tym niezwykłym jeźdźcem... lecz nie mógł sobie przypomnieć, co to było. – Porzuć tę misję, Belgaracie – zabrzmiał spod maski głuchy głos. – Znasz mnie przecież, Chamdarze – odpowiedział spokojnie pan Wilk. Rozpoznał jeźdźca. – Czy te dziecięce zagrywki z algrothami to twój pomysł? – I ty powinieneś mnie znać – odparł wzgardliwie przybysz. – Kiedy wystąpię przeciw tobie, możesz się spodziewać czegoś bardziej poważnego. Na razie dość jest sług dookoła, by opóźnić twój marsz. Tylko tego nam trzeba. Gdy Zedar odda Cthrag Yaskę memu panu, będziesz mógł wypróbować swą siłę przeciwko mocy i woli Toraka. – Wypełniasz więc zlecenia Zedara? – zapytał Wilk. – Nie wypełniam niczyich zleceń – wycedził z zimną wzgardą jeździec. Wydawał się materialny, tak rzeczywisty, jak wszyscy na szczycie wzgórza. Garion widział jednak krople deszczu, trafiające w skałę bezpośrednio pod koniem i człowiekiem. Deszcz padał przez nich na wylot. – Po co więc przybyłeś, Chamdarze? – Powiedzmy, że z ciekawości, Belgaracie. Chciałem sam zobaczyć, jak zdołałeś przetłumaczyć proroctwo na zwykłą mowę. – Zmierzył wzrokiem wszystkich po kolei. – Sprytnie – przyznał z niechętnym podziwem. – Gdzie ich wszystkich znalazłeś? – Nie musiałem ich szukać, Chamdarze. Cały czas byli na miejscu. Jeśli jedna część proroctwa jest prawdziwa, to całe musi się spełnić. Każdy z nich dążył do mnie przez więcej pokoleń, niż możesz sobie wyobrazić.

335

Przybysz jakby syknął, gwałtownie wciągając powietrze. – To jeszcze nie wszyscy, starcze. – Będą wszyscy – oświadczył Wilk spokojnie. – Dopilnowałem już tego. – Kto z nich będzie żył dwa razy? Wilk tylko uśmiechnął się sardonicznie. – Bądź pozdrowiona, moja królowo! – zawołał drwiąco jeździec do cioci Pol. – Uprzejmość Grolimów nie robi na mnie wrażenia – odparła lodowatym tonem. – Nie jestem twoją królową, Chamdarze. – Ale nią będziesz, Polgaro. Pan mój powiedział, że zostaniesz jego żoną, gdy obejmie swe królestwo. Będziesz królową całego świata. – To stawia cię w niekorzystnej sytuacji, prawda? Jeśli zostanę twoją królową, nie możesz mi się narażać. – Mogę działać, nie wchodząc ci w drogę. A kiedy będziesz już żoną Toraka, jego wola stanie się twoją. Jestem pewien, że wtedy nie będziesz chować do mnie urazy. – Sądzę, że to wystarczy, Chamdarze – wtrącił pan Wilk. – Rozmowa z tobą zaczyna mnie nudzić. Możesz już zabrać swój cień. Machnął ręką od niechcenia, jakby odganiał muchę. – Odejdź – rozkazał. Znowu Garion poczuł w myślach niezwykły podmuch i usłyszał głuchy huk. Jeździec zniknął. – Nie zniszczyłeś go chyba? – Silk był wstrząśnięty. – Nie. To tylko iluzja. Dziecinna sztuczka, którą lubią się chwalić Grolimowie. Jeśli komuś naprawdę na tym zależy, może przesłać swój cień na sporą odległość. Ja tylko odesłałem ten cień z powrotem. – Pan Wilk uśmiechnął się złośliwie. – Naturalnie wybrałem nieco okrężną drogę. Powrót może potrwać kilka dni. Nie zrobi mu to krzywdy, ale będzie się czuł trochę niepewnie... i bardziej rzucał w oczy. – Dziwaczne i niestosowne widmo – zauważył Mandorallen. – Kim był ten ordynarny cień? – To Chamdar – odparła ciocia Pol, wracając do rannego Lelldorina. – Jeden z najwyższych kapłanów Grolimów. Ojciec i ja spotkaliśmy go już kiedyś.

336

– Myślę, że należałoby zjechać z tego pagórka – rzekł Wilk. – Kiedy Lelldorin będzie mógł dosiąść konia? – Najprędzej za tydzień – odparła ciocia Pol. – Może jeszcze później. – Wykluczone. Nie możemy tu zostać. – Nie może jechać – oświadczyła zdecydowanie. – Moglibyśmy zrobić coś w rodzaju lektyki – zaproponował Durnik. – Potrafię zbudować coś takiego, co umocujemy między parą koni. Wtedy będzie mógł podróżować bezpiecznie. – Co ty na to, Pol? – Przypuszczam, że to możliwe – przyznała z powątpiewaniem. – Zatem do pracy. Tutaj jesteśmy zbyt odsłonięci. Zresztą musimy jechać dalej. Durnik skinął głową i sięgnął do juków po linę potrzebną do budowy lektyki.

337

Rozdział VII Sir Mandorallen, baron Vo Mandor, był wzrostu nieco powyżej średniego. Włosy miał czarne i kędzierzawe, oczy barwy czystego błękitu, a do tego dźwięczny głos, którym stanowczo wyrażał swe poglądy. Niezachwiana pewność siebie i egotyzm tak wyrafinowany, że miał w sobie jakąś niewinność, potwierdzały niemal najgorsze opinie, jakie głosił o Mimbratach Lelldorin. W dodatku wyszukana uprzejmość, którą okazywał cioci Pol, zdaniem Gariona przekraczała granice grzeczności. Co gorsza, ciocia Pol, jak widać chciała przyjmować pochlebstwa rycerza za dobrą monetę. Gdy jechali w nieustającym deszczu po Wielkim Trakcie Zachodnim, Garion zauważył nie bez satysfakcji, że towarzysze podzielają jego opinię. Wyraz twarzy Baraka przemawiał głośniej niż słowa; Silk unosił ironicznie brwi po każdym oświadczeniu rycerza; Durnik marszczył czoło. Garion jednak nie miał wiele czasu, by analizować swe uczucia wobec Mimbrata. Jechał obok lektyki, w której Lelldorin rzucał się z bólu, gdy jad algrotha palił jego rany. Próbował pocieszać przyjaciela i często wymieniał z ciocią Pol spojrzenia pełne troski. Podczas najgorszego paroksyzmu bezradnie trzymał rannego za rękę; nie potrafił wymyślić innego sposobu ulżenia jego cierpieniom. – Znoś mężnie swe przypadłości, dzielny młodzieńcze – poradził uprzejmie Mandorallen rannemu Asturowi, gdy po szczególnie ostrym wstrząsie Lelldorin dyszał ciężko i jęczał. – Przypadłość twoja iluzją jest jedynie. Umysł potrafi ją oddalić, jeśli tylko zechcesz. – Takiego właśnie pocieszenia mogłem oczekiwać od Mimbrata – odpalił Lelldorin przez zaciśnięte zęby. – Wolałbym raczej, byś nie jechał tak blisko mnie. Twoje poglądy cuchną tak samo

338

mocno jak twoja zbroja. Mandorallen zaczerwienił się lekko. – Trucizna, która gorzeje w ciele naszego rannego przyjaciela, wyraźnie odbiera mu rozsądek – zauważył chłodno. Lelldorin uniósł się w lektyce, jakby chciał odpowiedzieć gniewnie, lecz nagłe poruszenie chyba podrażniło ranę. Upadł nieprzytomny. – Straszliwe są jego obrażenia – oświadczył Mandorallen. – Mikstura twa, lady Polgaro, może nie wystarczyć, by ocalić mu życie. – Potrzebuje spokoju – odparła. – Spróbuj go nie denerwować. – Odjadę zatem poza zasięg jego spojrzenia – postanowił Mandorallen. – Choć nie jest to moją winą, widok mój jest mu nienawistny i zaiste pobudza go do niezdrowego gniewu. Popędzał swego rumaka, póki nie znalazł się w sporej odległości przed kolumną. – Czy oni wszyscy tak mówią? – spytał lekko poirytowany Garion. – Wciąż tylko „zaiste”, „albowiem” i podobne? – Mimbraci lubią wyszukaną elegancję – wyjaśniła ciocia Pol. – Przyzwyczaisz się. – To brzmi głupio – mruknął Garion, z niechęcią spoglądając za rycerzem. – Przykład dobrych manier na pewno ci nie zaszkodzi, kochanie. Jechali przez ociekającą deszczem puszczę, aż wreszcie wieczór zapadł wśród drzew. – Ciociu Pol – odezwał się Garion. – Tak, skarbie? – O co chodziło temu Grolimowi, kiedy mówił o tobie i Toraku? – To powiedział kiedyś Torak, kiedy był rozwścieczony. Grolimowie potraktowali jego słowa poważnie. – Szczelniej otuliła się płaszczem. – Martwisz się tym? – Niespecjalnie. – A to proroctwo, o którym wspominał Grolim? Nic nie zrozumiałem. – Słowo „proroctwo” z jakiegoś powodu poruszyło głęboko ukrytą strunę. – Kodeks Mriński – odparła. – Bardzo stara wersja i pismo jest

339

prawie nieczytelne. Mówi o towarzyszach: niedźwiedź, szczur oraz człowiek, który będzie żył dwa razy. Tylko ta wersja o nich wspomina. Nikt nie wie na pewno, czy to ma sens. – Dziadek uważa, że ma. – Twój dziadek żywi dość dziwne poglądy. Starocie robią na nim wrażenie. Pewnie dlatego, że sam jest taki stary. Garion chciał ją zapytać o to proroctwo istniejące w więcej niż jednej wersji, ale właśnie jęknął Lelldorin i oboje natychmiast poświęcili mu całą uwagę. Wkrótce dotarli do tolnedrańskiego zajazdu o grubych ścianach i dachu z czerwonej dachówki. Ciocia Pol dopilnowała, by umieścić Lelldorina w ciepłym pokoju, i spędziła noc przy jego łóżku. Zmartwiony Garion z dziesięć razy przechodził nocą w samych pończochach mrocznym korytarzem, by sprawdzić, jak się czuje przyjaciel. Jednak stan chłopca nie ulegał zmianie. Przed świtem deszcz ustał. Wyruszyli o szarym poranku. Mandorallen wciąż jechał spory kawałek przed wszystkimi – do chwili kiedy dotarli na skraj puszczy i zobaczyli przed sobą szeroką przestrzeń centralnej równiny Arendii porośniętej trawą, która zimą uschła i zbrązowiała. Rycerz zatrzymał się tam i czekał na nich zasępiony. – Jakieś kłopoty? – zapytał Silk. Mandorallen wskazał słup czarnego dymu wznoszący się z punktu oddalonego o kilka kilometrów. – Co to? – Szczurza twarz Silka wyrażała zdziwienie. – Dym w Arendii jedno tylko może znaczyć – odparł rycerz, wkładając swój ozdobiony pióropuszem hełm. – Czekajcie tutaj, drodzy przyjaciele. Zbadam tę sprawę, choć obawiam się najgorszego. – Spiął rumaka ostrogami i ruszył cwałem. – Czekaj! – wrzasnął Barak, lecz Mandorallen jechał dalej, nie zważając na wołanie. – Co za dureń – złościł się wielki Cherek. – Byłoby lepiej, gdybym mu towarzyszył na wypadek jakichś kłopotów. – To niepotrzebne – odezwał się słabym głosem Lelldorin ze swej lektyki. – Nawet cała armia nie ośmieli się stanąć mu na drodze. – Myślałem, że go nie lubisz. – Barak był trochę zdziwiony. – Nie lubię. Ale to człowiek, który budzi lęk w całej Arendii.

340

Nawet w Asturii słyszeliśmy o sir Mandorallenie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spróbuje stawić mu czoła. Cofnęli się pod osłonę drzew i czekali na rycerza. Gdy wrócił, był zagniewany. – Właśnie tego się lękałem – oznajmił. – Wojna szaleje na naszej drodze. Bezsensowna wojna, jako że walczący baronowie są krewniakami i najlepszymi z przyjaciół. – Możemy ich ominąć? – zapytał Silk. – Niestety, książę Kheldarze. Ich konflikt tak szeroko sięga, że powstrzyma nas, chyba że nadłożymy szesnaście kilometrów. Muszę więc, jak konkluduję, wykupić nasze przejście. – Sądzisz, że wezmą pieniądze i pozwolą nam przejechać? – Durnik miał wątpliwości. – W Arendii inne są sposoby wnoszenia opłat, cny Durniku – odparł Mandorallen. – Czy uczynisz mi tę przysługę i zdobędziesz sześć lub osiem twardych tyczek, mniej więcej sześciometrowych, a u nasady grubych jak mój nadgarstek? – Naturalnie. – Durnik sięgnął po topór. – Co zamierzasz? – zadudnił Barak. – Wyzwę ich – wyjaśnił Mandorallen spokojnie. – Pojedynczo albo razem. Żaden prawdziwy rycerz nie odrzuci mego wyzwania, jeśli tchórzem nikczemnym nie chce być nazwany. Azali zechcesz być mym sekundantem i zanieść im wyzwanie? – A jeśli przegrasz? – powątpiewał Silk. – Przegram? – Mandorallen był zszokowany. – Ja przegram? – Mniejsza z tym. – Silk ustąpił. Zanim Durnik powrócił z tykami, Mandorallen dociągnął rozmaite rzemienie pod pancerzem. Potem chwycił jedną z tyk i wskoczył na siodło. Z Barakiem u boku ruszyli dziarskim kłusem, prowadząc grupę w stronę słupa dymu. – To naprawdę konieczne, ojcze? – zapytała ciocia Pol. – Musimy się przedostać, Pol. Nie martw się. Mandorallen wie, co robi. Po kilku milach dotarli na szczyt wzgórza. W dole, rozdzielone szeroką doliną stały dwa posępne, mroczne zamki. Kilka wiosek rozłożyło się na równinie po obu stronach traktu. Najbliższa stała w ogniu. Ogromny słup gęstego dymu unosił się w niebo, a na drodze chłopi uzbrojeni w kosy i widły atakowali się z

341

bezmyślną zaciętością. W pewnej odległości pikinierzy szykowali się do szarży, a w powietrzu aż gęsto było od strzał. Z dwóch przeciwległych wzgórz obserwowały starcie oddziały rycerzy z kolorowymi proporcami na czubkach lanc. Wielkie maszyny oblężnicze wyrzucały w powietrze ciężkie głazy, które spadały na walczących, miażdżąc – o ile Garion mógł to ocenić – zarówno sprzymierzeńców, jak i wrogów. Cała dolina usiana była ciałami zabitych i konających. – Głupie – mruknął Wilk ponuro. – Nikt nie zarzuca Arendom rozsądku – zauważył Silk. Mandorallen przycisnął róg do ust i zadął ogłuszająco. Bitwa przycichła, gdyż chłopi i żołnierze przerwali walkę, by na niego popatrzeć. Zagrał jeszcze raz, i znowu, a każda nuta była wyzwaniem. Obie grupy ruszyły galopem przez wysoką do kolan, pożółkłą trawę, żeby zbadać, co się dzieje. Mandorallen spojrzał na Baraka. – Jeśli nie masz nic przeciw temu, panie – poprosił uprzejmie – przekaż me wyzwanie, gdy tylko się zbliżą. Barak wzruszył ramionami. – To twoja skóra – burknął. Zmierzył wzrokiem nadjeżdżających rycerzy i ryknął tubalnym głosem: – Sir Mandorallen, baron Vo Mandor, pragnie rozrywki – oznajmił. – Będzie zachwycony, jeśli każdy z waszych oddziałów wybierze najlepszego spośród siebie, by ten stanął w szranki. Jeśli jednak jesteście tchórzliwymi psami i brak wam odwagi do rycerskiego starcia, zaprzestańcie swych burd i odstąpcie, by lepsi od was mogli przejechać. – Pięknie powiedziane, lordzie Baraku – przyznał z podziwem Mandorallen. – Zawsze umiałem ładnie przemawiać – odparł Barak skromnie. Obie grupy rycerzy ostrożnie podjechały bliżej. – To hańba, szlachetni panowie – zganił ich Mandorallen. – Nie przyniesie wam honoru ta nieszczęsna walka. Sir Derigenie, co było powodem niezgody? – Obelga, sir Mandorallenie – wyjaśnił szlachcic. Był to potężny mężczyzna, a na jego hełmie z polerowanej stali, tuż nad

342

przyłbicą, przybito złoty krążek. – Obraza tak straszliwa, że nie mogła ujść bez kary. – To ja zostałem obrażony – zaprotestował gwałtownie szlachcic po przeciwnej stronie. – Jakaż była natura owej obrazy, sir Oltorainie? – dociekał Mandorallen. Obaj rycerze z zakłopotaniem spuścili głowy. Milczeli. – Azali ruszyliście na wojnę z powodu obrazy, której wspomnieć nawet nie potraficie? – zdumiał się Mandorallen. – Myślałem, panowie, żeście ludźmi poważnymi. Teraz jednak przyznaję, żem błądził. – Szlachta Arendii nie ma nic lepszego do roboty? – wtrącił Barak. – O sir Mandorallenie bękarcie wszyscyśmy słyszeli – rzucił z pogardą śniady rycerz w zbroi zdobionej czarną emalią. – Ale kim jest ta rudobroda małpa, która śmie oczerniać lepszych od siebie? – Przyjmiesz tę obrazę? – zapytał Mandorallena Barak. – To mniej więcej prawda – odparł Mandorallen zbolałym głosem. – Były albowiem pewne nieporozumienia związane z moim urodzeniem, które po dziś dzień są powodem wątpliwości co do mego legalnego pochodzenia. Ten rycerz to sir Haldorin, mój kuzyn trzeciego stopnia. A że za niewłaściwe uważamy w Arendii przelewanie krwi krewniaków, on oto tanim kosztem reputację śmiałka zdobywa, ciskając mi w twarz takie słowa. – Głupi zwyczaj – mruknął Barak. – W Chereku krewni zabijają krewnych z większym entuzjazmem niż obcych. – Niestety, to nie Cherek. – Mandorallen westchnął. – Czy poczułbyś się urażony, gdybym sam załatwił tę sprawę? – spytał uprzejmie Barak. – Ależ skąd! Wielkolud podjechał do śniadego rycerza. – Jestem Barak, jarl Trollheimu – obwieścił donośnie. – Krewny Anhega, króla Chereku. I widzę, że są w Arendii szlachcice, którzy mają jeszcze mniej dobrych manier niż rozumu. – Na szlachcie Arendii nie wywrą wrażenia samozwańcze tytuły świńskich królestw Północy – odparował sir Haldorin

343

chłodno. – Twoje słowa są obraźliwe, przyjacielu – stwierdził Barak groźnie. – A twoja małpia gęba i kudłata broda śmieszne – odparł sir Haldorin. Barak nie trudził się nawet, by dobyć miecza. Z szerokiego zamachu potężnie huknął pięścią w hełm smagłego rycerza. Sir Haldorin popatrzył szklanym wzrokiem, a po chwili spadł z siodła i z głośnym brzękiem uderzył o ziemię. – Jeszcze ktoś chciałby wygłosić jakieś uwagi na temat mojej brody? – zapytał Barak. – Spokojnie, panie – wtrącił Mandorallen. Nie bez satysfakcji spoglądał na rozciągnięte w trawie bezwładne ciało kuzyna. – Czy w pokorze mamy przyjąć napad na naszego dzielnego towarzysza?! – zawołał chrypliwie jeden z rycerzy oddziału barona Derigena. – Zabijmy ich wszystkich! – Sięgnął po miecz. – W chwili gdy miecz twój opuści pochwę, będziesz martwy, panie rycerzu – poinformował Mandorallen zimno. Dłoń rycerza znieruchomiała na rękojeści. – Hańba, panowie – kontynuował oskarżycielskim tonem Mandorallen. – Wiecie wszak, że dworskość i obyczaj gwarantują, póki nie odpowiecie na me wyzwanie, bezpieczeństwo mnie i towarzyszom moim. Wybierzcie najlepszego do walki albo ustąpcie z drogi. Nudzi mnie ta rozmowa i zaczynam się irytować. Oba oddziały cofnęły się nieco, żeby się naradzić. Kilku giermków podbiegło, by znieść ciało sir Haldorina. – Ten, który sięgał po miecz, to Murgo – powiedział Garion cicho. – Zauważyłem. – Hettar błysnął oczami. – Wracają – ostrzegł Durnik. – Stanę z tobą w szranki, sir Mandorallenie! – zawołał baron Derigen. – Nie wątpię, że zasłużona jest twa reputacja, lecz i ja nagrody wziąłem w niejednym turnieju. Będę zaszczycony, mogąc się z tobą zmierzyć. – I ja wypróbuję z tobą swe rycerskie rzemiosło, panie rycerzu – oświadczył sir Oldorain. – Me ramię także lęk budzi w niektórych częściach Arendii.

344

– Doskonale – odparł Mandorallen. – Poszukajmy więc odpowiedniego gruntu i bierzmy się do dzieła. Dzień mija, a towarzysze moi i ja mamy pilne sprawy na południu. Wszyscy zjechali ze wzgórza na pole, gdzie obie grupy rycerzy stanęły po dwóch stronach placu wydeptanego pospiesznie w wysokiej żółtej trawie. Derigen pogalopował na koniec, zawrócił i czekał, opierając stępioną lancę o strzemię. – Odwaga twa chwałę ci przynosi, panie! – zawołał Mandorallen, chwytając jedną z tyk wyciętych przez Durnika. – Spróbuję nie poranić cię nazbyt ciężko. Czyś gotów, by odeprzeć mój atak? – Jestem gotów. – Baron opuścił przyłbicę. Mandorallen zatrzasnął swoją, wymierzył lancę i wbił ostrogi w boki wierzchowca. – Zważywszy na okoliczności, to trochę nie na miejscu – mruknął Silk – ale chciałbym, by nasz zarozumiały przyjaciel doznał druzgocącej porażki. Wilk zmiażdżył go wzrokiem. – Zapomnij o tym! – Jest aż tak dobry? – Silk posmutniał. – Patrz. Dwaj rycerze z hukiem spotkali się w środku pola. Ich lance pękły, zaścielając odłamkami udeptaną trawę. Przegalopowali obok siebie, zawrócili i przejechali na pozycje wyjściowe. Garion spostrzegł, że Derigen kołysze się lekko w siodle. Rycerze zderzyli się znowu, łamiąc nowe lance. – Powinienem wyciąć więcej tyczek – stwierdził zamyślony Durnik. Derigen wracał, kołysząc się jeszcze bardziej. Przy trzeciej szarży jego lanca odbiła się od tarczy Mandorallena. Za to lanca Mandorallena doszła celu i siła uderzenia zmiotła barona z siodła. Mandorallen wstrzymał rumaka i spojrzał na powalonego przeciwnika. – Czyś zdolny walczyć dalej, panie? Derigen wstał niepewnie. – Nie poddaję się – wysapał, sięgając po miecz. – Wspaniale. Obawiałem się, że uczyniłem ci krzywdę.

345

Zeskoczył na ziemię, dobył miecza i wyprowadził cięcie na głowę. Ostrze ześliznęło się po uniesionej pospiesznie tarczy. Mandorallen natychmiast uderzył znowu. Derigen zdążył pchnąć słabo kilka razy, nim miecz Mandorallena trafił go z całą siłą w hełm. Baron obrócił się wokół osi i padł twarzą w dół. – Panie! – zawołał niespokojnie Mandorallen. Pochylił się, przewrócił przeciwnika i odchylił powgniataną przyłbicę jego hełmu. – Dobrze się czujesz, panie? Czy pragniesz walczyć dalej? Derigen nie odpowiadał. Krew obficie płynęła mu z nosa, spod powiek widać było tylko białka oczu. Twarz miał siną, a cała prawa strona ciała drgała spazmatycznie. – Jako że dzielny ten rycerz nie może sam przemówić – oznajmił Mandorallen – ogłaszam, iż został pokonany. Rozejrzał się, nie wypuszczając miecza z dłoni. – Czy jest ktoś, kto zaprzeczy mym słowom? Odpowiedziała mu absolutna cisza. – Niech więc podejdzie paru i usunie go z pola. Jego rany nie są ciężkie. Po kilku miesiącach w łożu z pewnością wróci do zdrowia. Zwrócił się do pobladłego barona Oltoraina. – A więc, panie, przejdźmy do rzeczy – zaproponował wesoło. – Moi towarzysze i ja niecierpliwimy się, by ruszyć w dalszą drogę. Sir Oltorain już po pierwszej szarży został zrzucony z siodła i padając, złamał nogę. – Nie sprzyja ci szczęście, panie – stwierdził Mandorallen, podchodząc z wyciągniętym mieczem. – Poddasz się? – Nie mogę wstać – oświadczył przez zaciśnięte zęby Oltorain. – Nie mam wyboru. Muszę się poddać. – A ja i moi towarzysze możemy ruszać dalej? – Zaiste, nikt was nie będzie niepokoił – zapewnił zbolałym głosem ranny. – Nie tak szybko – przerwał ktoś chrapliwie. Murgo w zbroi wyjechał do przodu i stanął przed Mandorallenem. – Tak myślałam, że zechce się wtrącić – rzuciła niegłośno ciocia Pol. Zeskoczyła z konia i wkroczyła na zorane kopytami pole. – Zejdź z drogi, Mandorallenie. – Nie, pani! – zaprotestował. – Ruszaj, Mandorallenie! – warknął ostro Wilk.

346

Baron Vo Mandor odstąpił, lekko zaskoczony. – I co, Grolimie? – spytała ciocia Pol, zsuwając kaptur. Konny dostrzegł biały lok w jej włosach. Szeroko otworzył oczy, niemal rozpaczliwie podniósł rękę i wymruczał coś szybko pod nosem. Garion znów poczuł niezwykły podmuch i głuchy grzmot wypełnił mu umysł. W jednej chwili postać cioci Pol otoczył rodzaj zielonej poświaty. Lekceważąco machnęła ręką i blask zniknął. – Wyszedłeś z wprawy – stwierdziła. – Chciałbyś spróbować jeszcze raz? Tym razem Grolim wzniósł obie dłonie, lecz nie zdążył zrobić nic więcej. Durnik ostrożnie przesunął się za jego plecy. Oburącz podniósł topór i wymierzył cios w sam środek hełmu Murga. – Durniku! – krzyknęła ciocia Pol. – Odejdź! Lecz kowal uderzył raz jeszcze i nieprzytomny Grolim z trzaskiem runął na ziemię. – Ty głupcze! – zezłościła się ciocia Pol. – Co ty sobie wyobrażasz? – Atakował cię, pani. – Durnikowi oczy wciąż płonęły gniewem. – Zsiadaj. Zeskoczył z siodła. – Masz pojęcie, jakie to było niebezpieczne? – zapytała. – Mógł cię zabić. – Będę cię chronił, pani Pol – odparł z uporem Durnik. – Nie jestem wojownikiem ani magiem, ale nie pozwolę, by ktoś zrobił ci krzywdę. Oczy Polgary rozszerzyły się ze zdumienia, później zwęziły, a potem spojrzała na niego z czułością. Garion, który znał ją od wczesnego dzieciństwa, rozpoznał te nagłe zmiany nastroju. Niespodziewanie objęła zaskoczonego Durnika. – Ty wielki, niezdarny, kochany głuptasie – powiedziała. – Nigdy więcej tego nie rób. Nigdy! Serce mi zamarło. Garion odwrócił głowę. Coś dławiło go w gardle. Dostrzegł jeszcze chytry uśmieszek na twarzy pana Wilka. Niezwykła zmiana zaszła w rycerzach stojących obok pola walki. Kilku rozglądało się, jak ludzie przebudzeni ze strasznego snu. Inni nagle pogrążyli się w zadumie. Sir Oltorain próbował

347

wstać. – Nie, panie. – Mandorallen przytrzymał go. – Uczynisz sobie krzywdę. – Cośmy zrobili? – stęknął baron. Na jego twarzy widać było udrękę. Wilk zeskoczył z siodła i uklęknął przy rannym. – To nie wasza wina. – wyjaśnił. – Ta wojna jest dziełem Murga. Zamącił wasze myśli. – Czary? – Oldorain zbladł. Wilk przytaknął. – To nie był zwykły Murgo, ale kapłan Grolimów. – I zaklęcie zostało przełamane? Wilk przytaknął znowu. – Zakuć Murga w łańcuchy! – polecił rycerzom baron. Popatrzył na Wilka. – Mamy swoje sposoby na czarowników – rzekł ponuro. – Wykorzystamy okazję, by uczcić koniec tej nienaturalnej wojny. Grolim rzucił tutaj swe ostatnie zaklęcie. – To dobrze. – Wilk uśmiechnął się lodowato. – Sir Mandorallenie... – Baron Oldorain skrzywił się, gdy poruszył złamaną nogą. – Azali zdołam odpłacić tobie i towarzyszom twoim za przywrócenie nam rozsądku? – Pokój, jaki tu zapanuje, dostateczną będzie nagrodą – odparł nieco pompatycznie Mandorallen. – Albowiem, jak wie świat cały, jestem najbardziej pokój miłującym człowiekiem w naszym królestwie. Spojrzał na Lelldorina, leżącego w stojącej na ziemi lektyce, i po chwili powiedział: – Poproszę cię wszakże o przysługę, Oldorainie. Mamy w kompanii dzielnego asturskiego młodzieńca, szlachetnie urodzonego, który okrutną odniósł ranę. Pozostawilibyśmy go, jeśli taka wasza wola, pod waszą opieką. – Jego obecność honor mi uczyni, sir Mandorallenie – zgodził się natychmiast Oldorain. – Kobiety w domu mym czule się nim zaopiekują. Przekazał krótkie polecenie komuś ze swego orszaku, a ten szybko wskoczył na siodło i ruszył w stronę jednego z pobliskich zamków. – Nie zostawiajcie mnie tutaj – protestował Lelldorin słabo. – Za dzień, może dwa potrafię już dosiąść konia.

348

Rozkaszlał się. – Nie sądzę – rzekł Mandorallen chłodno. – Wiele czasu upłynie, nim twe rany się zagoją. – Nie zostanę z Mimbratami – upierał się młodzieniec. – Wolę już zaryzykować chorobę w drodze. – Młody Lelldorinie – odparł Mandorallen surowo, wręcz szorstko. – Znam twą niechęć do ludzi z Mimbre. Wkrótce jednak twe rany zaropieją, a ciebie ogarnie gorączka i delirium, czyniąc twą obecność ciężarem. Nie mamy czasu, by troszczyć się o ciebie, a twa sroga choroba opóźniać będzie naszą wędrówkę. Garion aż otworzył usta, słysząc brutalnie szczere słowa rycerza. Spojrzał na Mandorallena z czymś bardzo bliskim nienawiści. Lelldorin zbladł jak ściana. – Dzięki, że ukazałeś mi tę groźbę, sir Mandorallenie – oświadczył sztywno. – Sam powinienem o tym pomyśleć. Jeśli pomożesz mi dosiąść konia, oddalę się natychmiast. – Zostań, gdzie jesteś – rozkazała ciocia Pol stanowczo. Rycerz z orszaku Oldoraina powrócił z grupą sług i jasnowłosą dziewczyną, mniej więcej siedemnastoletnią, w różowej sukni ze sztywnego brokatu i szarym aksamitnym płaszczu. – Oto ma młodsza siostra, lady Ariana – przedstawił ją Oldorain. – Dzielna dziewczyna, a choć młoda, dobrze potrafi zadbać o chorego. – Niedługo będę jej sprawiał kłopot – powiedział Lelldorin. – Za tydzień wrócę do Asturii. Lady Ariana wprawnie położyła mu dłoń na czole. – Nie, dzielny młodzieńcze. Twe odwiedziny, jak sądzę, potrwają dłużej. – Wyjadę za tydzień – powtórzył z uporem. Wzruszyła ramionami. – Jeśli takie jest twe życzenie... Wierzę, że brat mój znajdzie kilka sług, którzy podążą za tobą, by zapewnić ci godziwy pochówek, albowiem jeśli się nie pomyliłam, potrzebny będzie, zanim przejedziesz pięćdziesiąt kilometrów. Lelldorin zamrugał tylko i nie powiedział już nic. Ciocia Pol odprowadziła lady Arianę na bok, by przekazać jej niewielką paczkę ziół i jakieś instrukcje. Rozmawiały dość długo.

349

Lelldorin skinął na Gariona, który podszedł natychmiast i przyklęknął obok lektyki. – I tak się to kończy – mruknął młody Astur. – Chciałbym jechać z wami. – Ani się obejrzysz, jak wyzdrowiejesz – zapewnił go Garion, wiedząc, że nie mówi prawdy. – Może jeszcze nas dogonisz. Lelldorin pokręcił głową. – Nie. – Westchnął. – Boję się, że nie. – Znów zaczął się krztusić; spazmy kaszlu zdawały się rozrywać mu płuca. – Nie mamy czasu, więc słuchaj uważnie – szepnął. Garion, bliski łez, ujął dłoń przyjaciela. – Pamiętasz, o czym mówiliśmy tego ranka, kiedy opuściliśmy dom mojego wuja? – spytał. Garion przytaknął. – Powiedziałeś, że to ja muszę zdecydować, czy mamy złamać przyrzeczenie złożone Torasinowi i pozostałym. – Pamiętam. – Dobrze więc. Zdecydowałem. Zwalniam cię z przysięgi. Rób, co musisz zrobić. – Chyba będzie lepiej, gdy sam powiesz o wszystkim mojemu dziadkowi. – Nie mogę – jęknął Lelldorin. – Słowa utkną mi w gardle. Przykro mi, lecz taki już jestem. Wiem, że Nachak wykorzystuje nas tylko, ale dałem im słowo. Jestem Arendem, Garionie. Dotrzymam słowa, choć wiem, że to niesłuszne. Dlatego wszystko zależy od ciebie. Musisz powstrzymać Nachaka przed zniszczeniem mojej ojczyzny. Chcę, żebyś poszedł do samego króla. – Do króla? Nigdy mi nie uwierzy. – Spraw, żeby uwierzył. Powiedz mu wszystko. Garion stanowczo pokręcił głową. – Nie zdradzę mu twego imienia – oświadczył. – Ani Torasina. Wiesz, co by z wami zrobił. – My się nie liczymy – nalegał Lelldorin. Znowu zakaszlał. – Powiem o Nachaku, ale nie o was. Gdzie szukać tego Murga? – Król będzie wiedział. – Lelldorin mówił coraz słabszym głosem. – Nachak jest ambasadorem przy dworze w Vo Mimbre. To osobisty przedstawiciel Taura Urgasa, króla Murgów.

350

Garion był wstrząśnięty tą informacją. – Dysponuje całym złotem z bezdennych kopalń Cthol Murgos – tłumaczył Lelldorin. – Spisek, jaki podsunął moim przyjaciołom i mnie, może być jednym z wielu, a wszystkie mają na celu upadek Arendii. Musisz go powstrzymać, Garionie. Obiecaj. Jasne oczy chłopca płonęły gorączką; mocniej ściskał dłoń Gariona. – Powstrzymam go, Lelldorinie – obiecał Garion. – Jeszcze nie wiem jak, ale pokrzyżuję jego plany. Lelldorin opadł na oparcie lektyki. Siły go opuszczały, jakby podtrzymywała je tylko konieczność uzyskania tej obietnicy. – Do zobaczenia, Lelldorinie – powiedział cicho Garion. Łzy stanęły mu w oczach. – Do zobaczenia, przyjacielu – wyszeptał z trudem Lelldorin. Opuścił powieki, a dłoń ściskająca rękę Gariona opadła bezwładnie. Garion patrzył na niego w straszliwym lęku, póki nie dostrzegł lekkich drgnień pulsu na szyi. Lelldorin żył jeszcze, choć niewiele dzieliło go od śmierci. Chłopiec delikatnie ułożył dłoń przyjaciela i okrył jego ramiona szorstkim kocem. Potem wstał i odszedł szybko. Łzy spływały mu po policzkach. Pożegnania trwały krótko. Dosiedli wierzchowców i ruszyli kłusem w stronę Wielkiego Traktu Zachodniego. Chłopi i pikinierzy krzyczeli na ich cześć, lecz z pewnej odległości dobiegał inny dźwięk. Kobiety z wiosek szukały swych mężów wśród ciał zalegających pobojowisko, a ich krzyki i lamenty zmieniały wiwaty w okrutną drwinę. Garion popędzał konia, aż znalazł się obok Mandorallena. – Mam ci coś do powiedzenia – oświadczył. – Nie spodoba ci się, ale nie dbam o to. – Doprawdy? – zdziwił się rycerz łagodnie. – Uważam, że to, co powiedziałeś Lelldorinowi, było okrutne i niegodne. Możesz sobie myśleć, że jesteś największym rycerzem na świecie, ale ja uważam cię za pyskacza i samochwałę, który ma w sobie tyle współczucia co blok kamienia. Jeśli ci się to nie podoba, co mi zrobisz? – Ach, to! – Mandorallen westchnął. – Sądzę, że niewłaściwie mnie zrozumiałeś, młody przyjacielu. To, com uczynił, konieczne

351

było, by życie jego ratować. Ten asturski młodzik jest bardzo dzielny, więc nie myśli o sobie. Gdybym nie przemówił do niego tak właśnie, nalegałby z pewnością, by jechać z nami. I wkrótce by umarł. – Umarł? – prychnął Garion. – Ciocia Pol by go wyleczyła. – To właśnie lady Polgara powiadomiła mnie, że jego życiu niebezpieczeństwo zagraża. Honor nie pozwoliłby mu szukać właściwej opieki, ten sam honor wszakże skłonił, by z tyłu pozostał, aby nie utrudniać nam podróży. – Uśmiechnął się krzywo. – Z pewnością nie polubi mnie bardziej za owe słowa niż ty, ale żył będzie. I to tylko się liczy, prawda? Garion patrzył na aroganckiego z pozoru Mimbrata i nagle pojął bezsens swego gniewu. Z bolesną jasnością zobaczył, że właśnie zrobił z siebie durnia. – Przepraszam – wykrztusił niezręcznie. – Nie rozumiałem, co robisz. Mandorallen wzruszył ramionami. – To nieważne. Często jestem źle pojmowany. Póki ja sam wiem, że słuszne są moje motywy, rzadko dbam o opinię innych. Cieszę się jednakowoż, że zyskałem możliwość wyjaśnienia ci tego wszystkiego. Masz być mym towarzyszem, a źle to wróży, gdy towarzysze niesłuszne żywią o sobie opinie. Jechali dalej w milczeniu. Dotarli do traktu i pod grożącym chmurami niebem skręcili na południe.

352

Rozdział VIII Arendzka równina była ogromnym, falującym morzem traw. Osady ludzkie spotykało się rzadko. Wiatr szumiał w suchych trawach, był ostry i zimny, a brudne z wyglądu chmury sunęły im nad głowami. Konieczność rozstania z Lelldorinem wprawiła wszystkich w melancholijny nastrój i przez kilka dni wędrowali na ogół w milczeniu. Garion jechał z tyłu, obok Hettara i jucznych koni. Starał się trzymać z daleka od Mandorallena. Hettar był milkliwy z natury i nie przeszkadzała mu jazda całymi godzinami bez słowa. Jednak po dwóch dniach Garion spróbował nakłonić do rozmowy Algara o jastrzębiej twarzy. – Dlaczego tak bardzo nienawidzisz Murgów, Hettarze? – zagadnął z braku lepszych tematów. – Wszyscy Algarowie nienawidzą Murgów – odparł Hettar spokojnie. – To prawda – przyznał chłopiec. – Ale u ciebie ta nienawiść jest bardziej osobista. Dlaczego? Hettar poruszył się w siodle. Skrzypnęła skórzana odzież. – Zabili moich rodziców – wyjaśnił. Te słowa wzbudziły żywszą reakcję Gariona. – Jak to się stało? – zapytał, nim zdał sobie sprawę, że Algar może nie chce o tym mówić. – Miałem siedem lat – zaczął Hettar głosem całkiem wypranym z emocji. – Wybraliśmy się z wizytą do rodziny matki; pochodziła z innego klanu. Musieliśmy przejechać w pobliżu wschodniego urwiska. Tam zaczęła nas ścigać banda Murgów. Koń mojej matki potknął się i ją zrzucił. Murgowie dopadli nas, zanim ojciec i ja zdążyliśmy z powrotem wsadzić ją na siodło. Długo trwało, nim moi rodzice umarli. Pamiętam, że matka krzyknęła jeden raz, pod sam koniec. Twarz Algara była pozbawiona wyrazu jak kamień, a jego

353

spokojny, równy głos sprawiał, że opowieść wydawała się jeszcze straszniejsza. – Kiedy moi rodzice już nie żyli, Murgowie obwiązali mi nogi liną i ciągnęli za koniem. Lina pękła, a oni myśleli, że już nie żyję, i odjechali. Pamiętam, że śmiali się z tego. Po kilku dniach znalazł mnie Cho-Hag. Wyraźnie, jakby tam był, Garion zobaczył potwornie poranione, samotne dziecko, wędrujące przez pustkowia wschodniej Algarii. Tylko rozpacz i straszliwa nienawiść utrzymywały je przy życiu. – Pierwszego Murga zabiłem, kiedy miałem dziesięć lat. – Hettar mówił wciąż tym samym obojętnym tonem. – Próbował uciekać, ale go dogoniłem i wbiłem mu oszczep w plecy. Krzyknął, gdy przebiło go ostrze. Wtedy poczułem się lepiej. ChoHag sądził, że jeśli pozwoli mi patrzeć na śmierć Murga, uleczy mnie z nienawiści. Mylił się. Twarz Algara nie wyrażała niczego; szarpany wiatrem kosmyk włosów trzepotał mu za głową. Była w Hettarze jakaś pustka, jak gdyby odebrano mu wszelkie uczucia prócz tego jednego przymusu. Garion nawet rozumiał, o co chodziło panu Wilkowi, gdy ostrzegał przed niebezpieczeństwem poddania się żądzy zemsty. Szybko jednak odpędził tę myśl. Jeżeli Hettar potrafi z tym żyć, jemu także się uda. Głęboko podziwiał samotnego łowcę w czarnej skórze. Pan Wilk pogrążył się w dyskusji z Mandorallenem. Wlekli się tak, że Garion i Hettar dogonili ich i przez pewien czas jechali razem. – Taka jest nasza natura – mówił rycerz w lśniącej zbroi tonem głębokiego smutku. – Jesteśmy zbyt dumni i nasza duma skazuje nieszczęsną Arendię na wyniszczającą wojnę. – Można ją wyleczyć – stwierdził pan Wilk. – Jak? – spytał Mandorallen. – Mamy dumę we krwi. Jestem najspokojniejszy z ludzi, lecz nawet mnie choroba narodowa dotyka. Co więcej, nasze podziały zbyt są głębokie, zbyt mocno zakorzenione w duszach i historii, by je usunąć. Pokój nie potrwa długo, przyjacielu. Nawet w tej chwili asturskie strzały śpiewają po lasach, szukając mimbrańskich celów, a Mimbraci w odwecie palą asturskie wsie i zarzynają zakładników. Obawiam się, że

354

wojna jest nieunikniona. – Wcale nie. – A jak można jej zapobiec? Kto zdoła uleczyć nas z szaleństwa? – Ja, jeśli będę musiał – odparł Wilk cicho, zrzucając kaptur. Mandorallen uśmiechnął się blado. – Doceniam twe intencje, Belgaracie, ale to niemożliwe. Nawet dla ciebie. – Nic nie jest naprawdę niemożliwe, Mandorallenie. Na ogół wolę się nie mieszać do cudzych rozrywek, ale nie mogę pozwolić, by Arendia właśnie teraz stanęła w ogniu. Jeśli będzie trzeba, wkroczę i nie dopuszczę do kolejnych głupstw. – W istocie masz taką moc? – zapytał Mandorallen z lekką zadumą, jak gdyby nie potrafił w to uwierzyć. – Tak – rzucił Wilk obojętnie, drapiąc swą krótką siwą brodę. – Mam. Wyraz twarzy Mandorallena wyrażał zakłopotanie, może nawet lęk. Gariona bardzo zaniepokoiło stwierdzenie dziadka. Jeżeli Wilk naprawdę potrafi sam jeden powstrzymać wojnę, bez trudu uniemożliwi mu zemstę. Tym samym pojawił się kolejny problem. Po chwili zbliżył się Silk. – Wielki Jarmark przed nami – oznajmił. – Zatrzymamy się, czy go ominiemy? – Możemy się zatrzymać – zdecydował Wilk. – Sprzedają tu prawie wszystko, a musimy kupić parę drobiazgów. – Koniom przyda się trochę odpoczynku – dodał Hettar. – Zaczynają narzekać. – Powinieneś mi wcześniej powiedzieć. – Wilk spojrzał na juczne zwierzęta. – Nie jest jeszcze tak źle. Użalają się trochę nad sobą. Przesadzają, oczywiście, ale trochę wypoczynku im nie zaszkodzi. – Przesadzają? – Silk był wstrząśnięty. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że konie umieją kłamać? – Naturalnie. – Hettar wzruszył ramionami. – Bez przerwy kłamią. Doskonale to potrafią. Silk wydawał się oburzony, lecz po chwili wybuchnął śmiechem.

355

– To podbudowuje moją wiarę w porządek wszechświata – oświadczył. Wilk przybrał zbolałą minę. – Silku – powiedział surowo. – Jesteś bardzo złym człowiekiem. – Staram się, jak mogę – odparł kpiąco tamten. Arendzki jarmark był na skrzyżowaniu Wielkiego Traktu Zachodniego i górskiego szlaku, biegnącego od Ulgolandu. Zbiorowisko niebieskich, czerwonych i żółtych namiotów oraz pasiastych pawilonów ciągnęło się pięć kilometrów, albo i więcej, w każdym kierunku. Przypominało wielobarwne miasto wśród brunatnej równiny. Jaskrawe proporce trzepotały dumnie w podmuchach nigdy niecichnącego wiatru pod niskim niebem. – Mam nadzieję, że znajdę chwilę na interesy – westchnął Silk, gdy jechali z niewysokiego wzgórka w stronę jarmarku. Ostry nos drgał mu nerwowo. – Zaczynam wychodzić z wprawy. Z pół tuzina ubłoconych, żałosnych żebraków przysiadło obok drogi, wyciągając ręce. Mandorallen zatrzymał się i rzucił im garść monet. – Nie powinieneś ich zachęcać – mruknął Barak. – Miłosierdzie to jednocześnie obowiązek i przywilej, lordzie Baraku – odparł rycerz. – Dlaczego nie budują tu domów? – spytał Silka Garion, gdy zbliżali się do centralnej części jarmarku. – Nikt nie zostaje tu aż tak długo. Jarmark trwa ciągle, ale ludzie się zmieniają. Poza tym budynki są opodatkowane, namioty nie. Wielu z kupców, którzy wychodzili na drogę, by obserwować ich przejazd, z pewnością znało już Silka. Spoglądali na niego podejrzliwie i niechętnie pozdrawiali. – Widzę, Silku, że twoja reputacja cię wyprzedziła – zauważył Barak. Silk wzruszył ramionami. – Cena sławy. – Czy nie obawiasz się, że ktoś rozpozna w tobie tego drugiego kupca? – zapytał Durnik. – Tego, którego szukają Murgowie? – Myślisz o Ambarze? Mało prawdopodobne. Nieczęsto przyjeżdża do Arendii, zresztą on i Radek wcale nie są podobni. – Przecież są tym samym człowiekiem – zdziwił się kowal. –

356

Tobą. – My obaj wiemy o tym, ale oni nie. Dla ciebie zawsze wyglądam jak ja, ale dla innych za każdym razem inaczej. Durnik nie był przekonany. – Radek, stary przyjacielu! – zawołał z pobliskiego namiotu łysy drasański kupiec. – Delvorze! – odpowiedział Silk radośnie. – Od lat cię nie widziałem. – Zgaduję, że los ci sprzyja. – Jakoś sobie radzę – powiedział Silk skromnie. – Czym teraz handlujesz? – Mam kilka malloreańskich dywanów. Niektórzy z tutejszej szlachty są zainteresowani, ale nie odpowiada im cena. Jego dłonie jednak mówiły już o innych sprawach. Twój wuj przesłał wiadomość, by w razie potrzeby udzielić ci pomocy. Potrzebujesz czegoś? – Co wieziesz w jukach? – spytał na głos. – Sendarskie wełny – odparł Silk. – I jeszcze trochę tego i owego. Widziałeś na jarmarku jakichś Murgów? Jednego, ale tydzień temu odjechał do Vo Mimbre. Na drugim końcu jarmarku jest kilku Nadraków... Są daleko od domu, gestykulował Silk. Naprawdę przyjechali tu w interesach? Trudno powiedzieć. Możemy zatrzymać się u ciebie na parę dni? Na pewno jakoś się dogadamy, oświadczył Delvor z chytrym błyskiem w oku. Palce Silka zdradzały zaskoczenie. Interes to interes, wyjaśnił Delvor. – Wejdźcie, proszę – zaprosił ich głośno. – Napijemy się wina, zjemy kolację... Musimy nadrobić te lata. – Będziemy zachwyceni – podziękował Silk kwaśno. – To możliwe, książę Kheldarze, że spotkałeś godnego siebie przeciwnika? – zapytała cicho ciocia Pol, gdy pomagał jej zsiąść z konia przed zdobionym barwnymi pasami pawilonem Delvora. – Ależ skąd! Delvor od lat już próbuje wyrównać ze mną rachunki... od czasu gdy stracił fortunę w rezultacie pewnego

357

mojego przedsięwzięcia w Yar Gorak. Ale na razie niech wierzy, że mnie przechytrzył. To wprawi go w lepszy nastrój, a mnie tym bardziej ucieszy, gdy wreszcie wyrwę mu dywan spod nóg. Roześmiała się. – Jesteś niepoprawny. Silk mrugnął porozumiewawczo. Drewno płonące w kilku żelaznych koszach dawało miłe ciepło i zalewało pomarańczowym blaskiem wnętrze pawilonu. Na podłodze leżał ciemnobłękitny dywan, a tu i tam rzucono duże czerwone poduszki do siedzenia. Silk szybko przedstawił swych towarzyszy. – To dla mnie honor, o Pradawny – szepnął Delvor, składając głęboki pokłon przed panem Wilkiem, a potem przed ciocią Pol. – W czym mogę być pomocny? – W tej chwili najbardziej potrzebujemy informacji. – Wilk zdjął ciężki płaszcz. – Parę dni drogi stąd na północ trafiliśmy na Grolima, który knuł i wywoływał waśnie. Mógłbyś powęszyć i sprawdzić, co się dzieje na drodze do Vo Mimbre? W miarę możliwości wolałbym unikać sąsiedzkich zwad. – Zorientuję się – obiecał Delvor. – Ja też się przejdę – dodał Silk. – Razem z Delvorem powinniśmy pozbierać wszystko, co wiedzą ludzie na jarmarku. Wilk spojrzał na niego badawczo. – Radek z Boktoru nigdy nie omija okazji zrobienia interesu – wyjaśnił Drasanin odrobinę zbyt pospiesznie. – Wszyscy by się dziwili, gdybym nie opuszczał namiotu Delvora. – Rozumiem. – Nie chcemy przecież, by ktoś nas rozpoznał, prawda? – zapytał niewinnie Silk, ale długi nos zadrżał mu jeszcze bardziej. – No dobrze. – Wilk się poddał. – Ale bez szaleństw. Nie chciałbym, żeby rano przed namiotem czekał tłum wściekłych klientów, żądających twojej głowy. Tragarze Delvora zdjęli juki z zapasowych koni, a jeden z nich pokazał Hettarowi drogę do końskich zagród na obrzeżach jarmarku. Silk przeszukiwał pakunki. Mnóstwo niewielkich, ale kosztownych drobiazgów zaczęło tworzyć stos na dywanie Delvora, a Silk wciąż wyciągał następne. – Zastanawiałem się w Camaarze, na co ci tyle pieniędzy –

358

mruknął Wilk. – To wszystko należy do przebrania – wyjaśnił Silk. – Radek zawsze ma trochę towaru, by pohandlować przy okazji. – Bardzo wygodny pretekst – zauważył Belgarath. – Ale na twoim miejscu nie wykorzystywałbym go zbyt często. – Jeśli w ciągu godziny nie zdołam podwoić tych pieniędzy, definitywnie wycofam się z handlu – obiecał Silk. – Aha, byłbym zapomniał. Garion musi służyć mi za tragarza. Radek zawsze ma przynajmniej jednego tragarza. – Tylko nie demoralizuj go za bardzo – poprosiła ciocia Pol. Silk skłonił się dwornie, po czym wcisnął swą aksamitną czapkę na bakier. Z Garionem, który taszczył solidny worek jego skarbów, wymaszerował na Wielki Jarmark niby wojownik ruszający do bitwy. Trzy namioty dalej tłusty Tolnedranin okazał się kłopotliwym klientem: zdołał wytargować zdobiony klejnotami sztylet za trzykrotną ledwie jego wartość. Zaraz jednak dwaj arendzcy kupcy z rzędu nabyli identyczne srebrne puchary za ceny wprawdzie daleko różne od siebie, lecz z nadwyżką wynagradzające tamtą stratę. – Uwielbiam interesy z Arendami – wyznał rozpromieniony Silk, gdy szli błotnistymi uliczkami wśród pawilonów. Kroczył przez jarmark i pozostawiał za sobą spustoszenie. Gdzie nie mógł sprzedać, kupował; gdzie nie mógł kupić, wymieniał; a gdzie nie mógł nic wymienić, zdobywał plotki oraz informacje. Mądrzejsi kupcy ukrywali się, widząc, że nadchodzi. Garion, porwany entuzjazmem przyjaciela, zaczynał pojmować zafascynowanie tą grą; w niej zysk był kwestią drugorzędną, liczyła się głównie satysfakcja z przechytrzenia przeciwnika. Zdobycze Silka były całkowicie ekumeniczne. Handlował z każdym. I z każdym spotykał się na jego warunkach. Tolnedranie, Arendowie, Cherekowie, ziomkowie z Drasni, Sendarowie... wszyscy padali ofiarą. Do wczesnego popołudnia zdążył się pozbyć towaru przywiezionego z Camaaru. Pełna sakiewka pobrzękiwała. Worek na ramieniu Gariona wciąż był ciężki, lecz mieścił już tylko nowe zakupy. Silk jednak z irytacją marszczył czoło. Szedł, podrzucając w dłoni pięknie zdobioną szklaną buteleczkę z pachnidłem. Dostał

359

ją od rivańskiego kupca za dwie oprawne w kość słoniową księgi wacuńskiej poezji. – Czemu się martwisz? – zapytał Garion, gdy wracali już do pawilonu Delvora. – Nie jestem pewien, kto wygrał. – Co? – Nie mam pojęcia, ile to warte. – Więc po co brałeś? – Nie chciałem, by się domyślił, że nie znam wartości tych perfum. – Sprzedaj je komuś. – Jak mogę sprzedać, kiedy nie wiem, ile powinienem zażądać? Jeśli zechcę zbyt dużo, nikt nie będzie ze mną rozmawiał, jeśli za mało, wyśmieją mnie na całym jarmarku. Garion zachichotał. – Nie rozumiem, co cię tak śmieszy, Garionie – rzekł z urazą Silk. Gdy weszli do pawilonu, wciąż był rozdrażniony i gniewny. – Oto zysk, jaki ci obiecałem – powiedział niezbyt uprzejmie, wysypując monety na dłoń pana Wilka. – Co ci się stało? – Wilk dostrzegł jego naburmuszoną minę. – Nic – odparł Silk. Potem spojrzał na ciocię Pol i na jego twarzy rozkwitł szeroki uśmiech. Skłonił się nisko. – Lady Polgaro, przyjmij ten drobny dowód szacunku, jaki żywię dla ciebie. – Patetycznym gestem wręczył perfumy. Ciocia Pol z twarzą wyrażającą zarazem radość i podejrzliwość wzięła buteleczkę i ostrożnie obluzowała szczelny korek. Potem delikatnie musnęła nim wewnętrzną stronę nadgarstka i podniosła dłoń, by sprawdzić zapach. – Kheldarze, to królewski dar! – oświadczyła z zachwytem. Silkowi trochę zrzedła mina. Patrzył na ciocię Pol uważnie, jakby chciał się upewnić, że nie żartuje. Potem westchnął i wyszedł z namiotu, narzekając pod nosem na złośliwość Rivan. Delvor powrócił wkrótce, rzucił w kąt swój pasiasty płaszcz i wyciągnął ręce do ognia. – Między jarmarkiem a Vo Mimbre panuje spokój – poinformował. – Ale właśnie zjawiło się pięciu Murgów z dwoma tuzinami Thullów. Hettar spojrzał na niego czujnie, a Wilk zmarszczył brwi.

360

– Przybyli z północy czy z południa? – Twierdzą, że z Vo Mimbre, ale na butach Thullów zauważyłem czerwoną glinę. Na drodze do Vo Mimbre nie ma chyba gliny. – Nie – stwierdził Mandorallen pewnie. – Glinę można spotkać tylko na północy. Wilk kiwnął głową. – Sprowadź Silka – polecił Barakowi. Barak podszedł do klapy namiotu. – To możliwe, że są tutaj przypadkiem? – zastanawiał się Durnik. – Nie warto ryzykować – odparł Wilk. – Zaczekamy, aż wszyscy pójdą na spoczynek, i wymkniemy się z jarmarku. Wrócił Silk i rozmawiał chwilę z Delvorem. – Murgowie szybko się dowiedzą, że tu byliśmy – stwierdził Barak, szarpiąc rudą brodę. – I będą nam przeszkadzać na każdym kroku stąd aż do Vo Mimbre. Czy nie byłoby prościej, gdybyśmy z Hettarem i Mandorallenem sprowokowali ich do bójki? Pięciu martwych Murgów nikogo nie będzie śledzić. Hettar z jakimś przerażającym entuzjazmem pokiwał głową. – Nie wiem, jak zareagują tolnedrańscy legioniści, którzy pilnują jarmarku – mruknął Silk. – Dziwnie się jakoś irytują porzuconymi ciałami. Pewnie to narusza ich poczucie porządku. – Tak tylko pomyślałem. – Barak wzruszył ramionami. – Mam pomysł. – Delvor sięgnął po swój płaszcz. – Ustawili namiot w sąsiedztwie pawilonu Nadraków. Pójdę z nimi pohandlować. – Stanął przy klapie wyjścia. – Nie wiem, czy to ważne – dodał – ale dowiedziałem się, że przywódcą jest Murgo o imieniu Asharak. Gariona przeszedł dreszcz. Barak gwizdnął i nagle sposępniał. – Wcześniej czy później trzeba będzie się nim zająć, Belgaracie – stwierdził. – Znacie go? – Delvor nie był zaskoczony. – Spotkaliśmy się raz czy dwa – rzucił Silk lekceważąco. – Zaczyna nam przeszkadzać – przyznała ciocia Pol. – Pójdę już – rzekł Delvor. Garion uniósł klapę namiotu, by go wypuścić; gdy tylko wyjrzał na zewnątrz, ze zduszonym okrzykiem zaciągnął ją z powrotem.

361

– O co chodzi? – zdziwił się Silk. – Chyba widziałem tam Brilla. – Popatrzę. – Durnik lekko odchylił klapę i obaj z Garionem zerknęli przez szczelinę. Niechlujny mężczyzna spacerował po błotnistej ulicy. Nie zmienił się zbytnio od dnia, gdy opuścili farmę Faldora. Tunikę i pończochy miał połatane i brudne, twarz nieogoloną, a zezowate oko wciąż lśniło nienaturalną bielą. – To Brill, zgadza się – potwierdził Durnik. – Jest tak blisko, że można go wyczuć. Delvor spojrzał pytająco. – Brill rzadko się kąpie – wyjaśnił kowal. – Roztacza silne zapachy. – Mogę? – spytał uprzejmie Delvor i rzucił okiem nad ramieniem Durnika. – Ach, to ten – mruknął. – Pracuje dla Nadraków. Uznałem to za dość dziwaczne, ale nie przypuszczałem, że ważne, więc nie zajmowałem się sprawą. – Durniku, wyjdź na chwilę przed namiot – polecił Wilk. – Tak żeby cię zobaczył. Tylko nie daj poznać, że wiesz o jego obecności. Kiedy cię zauważy, wracaj. Szybko. Żeby nigdzie nie odszedł. Durnik był nieco zdziwiony, ale odsunął klapę namiotu i wyszedł. – Co ty knujesz, ojcze? – powiedziała ciocia Pol ostro. – Nie stój tak z tym chytrym uśmieszkiem. To irytujące. – Idealnie – parsknął Wilk i zatarł ręce. Wrócił zatroskany Durnik. – Zauważył mnie – zameldował. – Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – Oczywiście. Asharak, jak widać, przybył tutaj z naszego powodu i będzie nas szukał po całym jarmarku. – Więc po co mu to ułatwiać? – zdumiała się ciocia Pol. – Wcale mu nie ułatwiamy – wyjaśnił Wilk. – Asharak korzystał już z usług Brilla. W Muros, pamiętasz? Sprowadził go tutaj, ponieważ Brill potrafi rozpoznać ciebie, mnie, Durnika, Gariona, prawdopodobnie również Baraka, może Silka. Stoi tam jeszcze? Garion wyjrzał przez szparę. Po chwili dostrzegł rozczochraną głowę Brilla między dwoma namiotami. – Stoi – odparł.

362

– Musimy go tam zatrzymać. Trzeba zadbać, by się nie znudził i nie poszedł zameldować Asharakowi, że nas znalazł. Silk spojrzał na Delvora i obaj wybuchnęli śmiechem. – Co w tym zabawnego? – spytał podejrzliwie Barak. – Chyba trzeba być Drasaninem, żeby to docenić. – Silk spojrzał z podziwem na Wilka. – Czasami mnie zdumiewasz, stary przyjacielu. Pan Wilk mrugnął porozumiewawczo. – Plan twój wciąż jest dla mnie niepojęty – wyznał Mandorallen. – Mogę ja? – wtrącił Silk, po czym zwrócił się do rycerza. – Otóż, Mandorallenie, sprawa wygląda tak: Asharak liczy, że Brill odszuka nas dla niego. Dopóki jednak potrafimy zaciekawić Brilla, będzie zwlekał z powrotem i nie doniesie o nas. Schwytaliśmy oczy Asharaka, a to daje nam sporą przewagę. – Czy jednakowoż nie podąży za nami, gdy opuścimy namiot? Gdy tylko wyjedziemy poza jarmark, Murgowie natychmiast ruszą naszym śladem. – Tylna ściana namiotu to tylko płótno, Mandorallenie. Ostrym nożem możesz wyciąć w niej tyle drzwi, ile tylko zechcesz. Delvor skrzywił się lekko. – Pójdę do Murgów. – Westchnął. – Potrafię chyba zatrzymać ich na dłużej. – Durnik i ja wyjdziemy razem z tobą – zaproponował przyjacielowi Silk. – Ty ruszysz w jedną stronę, my w przeciwną. Brill będzie nas śledził, a my doprowadzimy go z powrotem tutaj. Delvor skinął głową i wszyscy trzej wyszli na zewnątrz. – Po co niepotrzebnie komplikować sprawę? – mruknął skwaszony Barak. – Brill nie zna Hettara. Niech więc Hettar wymknie się na dwór, zajdzie go od tyłu i wsadzi mu nóż między żebra. Potem wepchniemy zwłoki do worka i wyrzucimy w jakimś dole, kiedy już wyjedziemy z jarmarku. Wilk pokręcił głową. – Asharaka zaniepokoi jego nieobecność. Chcę, żeby doniósł Murgom, w którym namiocie się ukrywamy. Przy odrobinie szczęścia będą siedzieć w pobliżu i pilnować przez cały dzień, zanim zrozumieją, że już nas tu nie ma. Przez kilka godzin co pewien czas ktoś wychodził na ulicę, by

363

załatwiając pospiesznie jakieś wymyślone sprawy, zaciekawić czającego się w pobliżu Brilla. Garion w zapadającym zmroku demonstrował całkowitą beztroskę, choć dreszcz przebiegał mu po skórze, gdy czuł na sobie wzrok Brilla. Przeszedł do namiotu, gdzie mieścił się magazyn Delvora, i odczekał kilka minut. Hałasy dobiegające z pawilonu-tawerny, ustawionego parę rzędów namiotów dalej, wydawały się niezwykle głośne. Wreszcie chłopiec odetchnął głęboko i wyszedł znowu, unosząc łokieć, jakby niósł coś pod pachą. – Znalazłem, Durniku – oznajmił, wkraczając do pawilonu mieszkalnego. – Nie musisz tak improwizować, kochanie – zauważyła ciocia Pol. – Chciałem, żeby to naturalnie wyglądało – odparł niewinnie. Wkrótce potem wrócił Delvor i wszyscy czekali w ciepłym wnętrzu, aż zapadnie noc i ulice opustoszeją. Kiedy było zupełnie ciemno, tragarze Delvora przeciągnęli ich bagaże przez rozcięcie w tylnej ścianie namiotu. Silk, Delvor i Hettar ruszyli z nimi do końskich zagród, reszta została jeszcze, aby Brill nie znudził się obserwacją. W ostatniej próbie zmylenia przeciwnika pan Wilk wyszedł z Barakiem przed namiot, by omówić możliwe warunki na drodze do Prolgu w Ulgolandzie. – Może się nie udać – przyznał starzec, gdy wrócili. – Asharak wie z pewnością, że ścigamy Zedara na południe. Jeśli jednak Brill mu powtórzy, że jedziemy do Prolgu, podzieli może swe siły, by pilnować obu szlaków. No dobrze – rozejrzał się uważnie. – Wychodzimy. Kolejno przeciskali się przez rozcięcie i przebiegali na sąsiednią ulicę. Potem ruszyli do końskich zagród spokojnym krokiem poważnych ludzi załatwiających uczciwe interesy. Minęli pawilon tawerny, gdzie kilku mężczyzn śpiewało głośno. Ulice były niemal puste, nocny wiatr poruszał proporcami i flagami nad miastem namiotów. Wreszcie stanęli na granicy jarmarku, gdzie Silk, Hettar i Delvor czekali już z wierzchowcami. – Powodzenia! – życzył im kupiec, gdy wskakiwali na siodła. – Postaram się zatrzymać Murgów jak najdłużej. Silk uścisnął mu dłoń.

364

– Chciałbym wiedzieć, skąd wziąłeś te ołowiane monety. Delvor mrugnął kpiąco. – O co chodzi? – zainteresował się Wilk. – Delvor miał trochę tolnedrańskich koron wybitych w ołowiu i pozłacanych – wyjaśnił Silk. – Ukrył kilka sztuk w namiocie Murgów, a jutro ma zamiar zanieść parę legionistom i oskarżyć Murgów, że puszczają je w obieg. Legioniści przeszukają namiot i na pewno znajdą fałszywe monety. – Pieniądze są strasznie ważne dla Tolnedran – wtrącił Barak. – Jeśli legioniści naprawdę się zdenerwują, kilku ludzi może zawisnąć. – To byłoby straszne. – Delvor skrzywił się złośliwie. Ruszyli wreszcie, kierując się do drogi. Noc była pochmurna, a wiatr dmuchnął mocniej, kiedy wyjechali na otwarty teren. Za nimi pod ciemnym niebem lśnił i migotał jarmark niby jakieś ogromne miasto. Garion otulił się płaszczem. Czuł się samotny na mrocznej drodze wśród wietrznej nocy; inni ludzie mieli ogień, wygodne łóżka i dach nad głową. Dotarli do Wielkiego Traktu Zachodniego przecinającego jasną linią mroczną, pofalowaną równinę Arendii. Znowu skręcili na południe.

365

Rozdział IX Przed świtem wiatr dmuchnął mocniej i wiał już porządnie, gdy niebo nad niskimi wzgórzami na wschodzie zaczęło się przejaśniać. Garion był odrętwiały ze zmęczenia, jego myśli płynęły jak w sennym transie. W bladym świetle twarze przyjaciół wydawały się całkiem obce. Chwilami zapominał nawet, skąd się tu wziął. Miał wrażenie, że pędzi drogą donikąd poprzez pusty, nagi pejzaż wśród nieznanych sobie ludzi o posępnych obliczach, a wiatr rozwiewa za nimi szare płaszcze jak niskie, brudne chmury. Ci obcy, jego strażnicy, porwali go spośród prawdziwych przyjaciół. Im dłużej jechali, tym silniejsze było to uczucie. Bał się. Nagle, nie wiedząc dlaczego, szarpnął uzdą i ruszył galopem. Zjechał z drogi i pognał przez pola. – Garionie! – gonił go ostry, kobiecy głos, lecz on wbił pięty w boki konia i pędził jeszcze szybciej. Jeden z nich go ścigał: przerażający człowiek w czarnej skórze, z ogoloną głową, na której czubku powiewał na wietrze ciemny kosmyk włosów. Garion w panice kopnął konia piętami, próbując zmusić go do jeszcze szybszego biegu, ale straszliwy jeździec szybko zmniejszał dystans, aż wreszcie wyrwał mu z rąk uzdę. – Co ty wyprawiasz? – zapytał szorstko. Garion patrzył na niego, niezdolny wykrztusić słowa. Potem nadjechała kobieta w niebieskim płaszczu, a inni dołączyli. Zeskoczyła na ziemię i stała, spoglądając na niego surowo. Była wysoka jak na kobietę, twarz miała zimną i władczą, włosy ciemne, z jednym tylko białym pasemkiem nad czołem. Garion zadrżał. Kobieta budziła w nim przerażenie. – Złaź z konia – rozkazała. – Spokojnie, Pol – powiedział siwowłosy starzec o złej twarzy.

366

Rudobrody olbrzym zbliżył się groźnie i Garion, płacząc niemal ze strachu, zsunął się z konia. – Podejdź tu – nakazała kobieta. – Daj rękę. Z wahaniem podniósł rękę, a ona mocno ujęła go za nadgarstek. Rozwarła mu palce, odsłaniając paskudne znamię, którego chyba zawsze nienawidził. Potem przycisnęła jego dłoń do tego białego pasemka włosów. – Ciociu Pol – szepnął. Koszmar rozwiał się nagle. Objęła go mocno i przytuliła. Dziwne, ale nie czuł się nawet zakłopotany taką demonstracją uczuć. – To poważna sprawa, ojcze – powiedziała. – Co się stało, Garionie? – zapytał starzec spokojnie. – Sam nie wiem. Nagle zdawało mi się, że wcale was nie znam, że jesteście moimi wrogami. Chciałem uciec i wrócić do prawdziwych przyjaciół. – Nosisz ten amulet, który ci dałem? – Tak. – Zdejmowałeś go? – Tylko raz – przyznał chłopiec. – Kiedy brałem kąpiel w tolnedrańskim zajeździe. Wilk westchnął. – Nie wolno ci go zdejmować. Nigdy i pod żadnym pozorem. A teraz wyciągnij go spod tuniki. Garion wyjął niezwykle zdobiony srebrny wisior. Starzec także wyciągnął spod tuniki medalion. Był bardzo błyszczący i wyrzeźbiono na nim figurę wilka; zwierzę wyglądało jak prawdziwe i zdawało się, że zaraz ożyje. Ciocia Pol, z ręką na ramionach chłopca, wydobyła spod stanika podobny amulet. Na krążku medalionu Garion dostrzegł postać sowy. – Chwyć go w prawą rękę, kochanie. – Mocno zacisnęła palce Gariona na amulecie. Potem, trzymając swój w prawej dłoni, położyła lewą na jego zaciśniętej pięści. Wilk, również ściskając talizman, dołączył swoją dłoń. Garion poczuł mrowienie w palcach, jak gdyby medalion nagle ożył. Pan Wilk i ciocia Pol spoglądali na siebie przez długi czas, a

367

mrowienie dłoni Gariona stało się nagle bardzo silne. Miał wrażenie, że jego umysł się otwiera; niezwykłe widoki przemykały przed oczami. Zobaczył okrągłą komnatę, gdzieś bardzo wysoko. Płonął ogień, choć nie było drewna. Przy stole siedział starzec, podobny do pana Wilka, choć na pewno nie on. Zdawał się patrzeć wprost na Gariona, a spojrzenie miał łagodne, wręcz tkliwe. Chłopiec poczuł nagle, że jest pełen miłości do tego starca. – To powinno wystarczyć – orzekł Wilk, puszczając dłoń Gariona. – Kim był ten starzec? – chciał wiedzieć chłopiec. – To mój mistrz – odparł Wilk. – Co się stało? – spytał zatroskany Durnik. – Chyba lepiej o tym nie mówić – stwierdziła ciocia Pol. – Jak myślisz, dasz radę rozpalić ogień? Pora na śniadanie. – Tam rosną jakieś drzewa. Moglibyśmy schować się przed wiatrem – zaproponował kowal. Dosiedli więc koni i ruszyli. Kiedy już zjedli, chwilę siedzieli przy niewielkim ognisku. Byli zmęczeni i nikt nie miał ochoty ruszać na spotkanie kolejnego ciężkiego dnia. Garion czuł się szczególnie wyczerpany; żałował, że nie jest już małym chłopcem i nie może przytulić się do cioci Pol, a nawet położyć głowy na jej kolanach i zasnąć, jak to robił dawniej. Dziwne przeżycie pogłębiło wrażenie samotności; był bardziej niż trochę przestraszony. – Durniku – odezwał się, raczej by odpędzić ponury nastrój niż z ciekawości. – Co to za ptak? – Chyba kruk. – Kowal spoglądał na kołujący im nad głowami czarny kształt. – Też tak myślałem – odparł Garion. – Ale one zwykle nie krążą. Durnik zmarszczył czoło. – Może obserwuje coś na ziemi. – Jak długo już tam jest? – Wilk patrzył z ukosa na wielkie ptaszysko. – Zobaczyłem go chyba, kiedy przejeżdżaliśmy przez te pola – powiedział Garion. Pan Wilk zerknął na ciocię Pol.

368

– Co o tym sądzisz? Podniosła głowę znad pończochy Gariona, którą właśnie cerowała. – Sprawdzę. Jej twarz przybrała niezwykły wyraz czujności. Garion znowu poczuł to dziwne mrowienie. Odruchowo spróbował sięgnąć umysłem w górę, do kruka. – Garionie, przestań! – nakazała ciocia Pol, choć nawet na niego nie spojrzała. – Przepraszam. – Ściągnął swe myśli na właściwe miejsce. Pan Wilk przyjrzał mu się z uwagą, a potem mrugnął porozumiewawczo. – To Chamdar – oznajmiła ciocia Pol. Starannie wbiła igłę w pończochę, po czym odłożyła ją na bok. Wstała i zrzuciła błękitny płaszcz. – Co chcesz zrobić? – zapytał Wilk. – Chyba będę musiała chwilę z nim pogawędzić. – Zakrzywiła palce jak szpony. – Nie dogonisz go. Masz zbyt delikatne pióra na lot przy takim wietrze. Jest łatwiejszy sposób. – Podniósł głowę i badawczym wzrokiem przeszukał niebo. – O, tam. – Wskazał ledwie widoczny punkcik ponad wzgórzami na zachodzie. – Lepiej ty to załatw, Pol. Niezbyt dobrze radzę sobie z ptakami. – Naturalnie, ojcze – zgodziła się. Spojrzała na punkcik i Garion poczuł mrowienie, gdy posyłała daleko swe myśli. Punkcik zatoczył krąg, wzniósł się wyżej, jeszcze wyżej, aż zniknął. Kruk dostrzegł atakującego orła dopiero w ostatniej chwili, tuż przed uderzeniem pazurów. W powietrzu zakłębiły się czarne pióra, a kruk, skrzecząc w przerażeniu, odfrunął z dzikim trzepotem skrzydeł. Orzeł ścigał go nadal. – Dobra robota, Pol – pochwalił Wilk. – Przynajmniej będzie miał o czym myśleć. – Uśmiechnęła się. – Nie gap się tak, Durniku. Kowal wpatrywał się w nią z rozdziawionymi ustami. – Jak to zrobiłaś? – Naprawdę chcesz wiedzieć? Zadrżał i szybko odwrócił głowę.

369

– Myślę, że to załatwia sprawę – stwierdził Wilk. – Przebrania nie będą już chyba potrzebne. Nie jestem pewien, do czego zmierza Chamdar, ale będzie śledził każdy nasz krok. Możemy równie dobrze uzbroić się i ruszyć wprost do Vo Mimbre. – Nie będziemy jechać szlakiem? – zdziwił się Barak. – Szlak prowadzi na południe. Możemy na niego wrócić, kiedy przekroczymy granicę Tolnedry. Ale najpierw chcę zrobić krótki przystanek i zamienić słówko z królem Korodullinem. Są pewne sprawy, o których powinien wiedzieć. – Korodullin? – Durnik był zdumiony. – Czy nie tak się nazywał pierwszy król Arendii? Ktoś kiedyś mówił mi chyba o tym. – Wszyscy królowie Arendów noszą imię Korodullin – wyjaśnił Silk. – A wszystkie królowe nazywają się Mayaserana. To element fikcji, którą podtrzymuje królewska rodzina, by nie dopuścić do rozpadu kraju. Muszą zawierać małżeństwa z możliwie bliskimi krewniakami, by utrzymać iluzję zjednoczenia rodów Mimbre i Asturii. Są więc dość chorowici, ale nie ma na to rady... biorąc pod uwagę szczególny charakter arendzkiej polityki. – Wystarczy, Silku – wtrąciła z przyganą ciocia Pol. Mandorallen zamyślił się głęboko. – Możliwe to, by ów Chamdar, który tak zagorzale śledzi nasze kroki, był człowiekiem o wielkim znaczeniu w posępnej społeczności Grolimów? – Chciałby być – uściślił Wilk. – Zedar i Ctuchik to uczniowie Toraka, a Chamdar również chciałby nim zostać. Zawsze pracował dla Ctuchika, ale uznał może, że to dla niego szansa awansu w hierarchii Grolimów. Ctuchik jest już bardzo stary i cały czas spędza w świątyni Toraka w Rak Cthol. Może Chamdar uważa, że nadeszła pora, by ktoś inny został najwyższym kapłanem. – Czy w Rak Cthol spoczywa ciało Toraka? – zapytał szybko Silk. Pan Wilk wzruszył ramionami. – Nikt nie wie na pewno, ale wątpię. Kiedy Zedar wyniósł je z pola bitwy pod Vo Mimbre, nie sądzę, by chciał je oddać Ctuchikowi. Może znajdować się w Mallorei albo na

370

południowych rubieżach Cthol Murgos. Trudno powiedzieć. – Ale w tej chwili właśnie Chamdarem powinniśmy się martwić – uznał Silk. – Nie, jeśli tylko będziemy jechać dość szybko. – Więc lepiej ruszajmy. – Barak wstał. Koło południa zasłona chmur pękła w kilku miejscach, odsłaniając skrawki błękitnego nieba. Ogromne kolumny słonecznego światła przesuwały się wolno po falującej łagodnie równinie, która – wilgotna i niecierpliwa – oczekiwała na pierwsze tchnienie wiosny. Mandorallen prowadził, jechali więc szybko i pokonali prawie trzydzieści dwa kilometry. Wreszcie zwolnili, by spienione konie mogły odpocząć w lekkim truchcie. – Jak daleko jeszcze do Vo Mimbre, dziadku? – zapytał Garion, jadąc u boku pana Wilka. – Ponad trzysta dwadzieścia kilometrów. Chyba nawet bliżej trzystu sześćdziesięciu. – Daleko. – Garion skrzywił się, zmieniając pozycję w siodle. – Owszem. – Przepraszam, że uciekłem dziś rano. – Nie twoja wina. Chamdar robił swoje sztuczki. – Ale dlaczego wybrał akurat mnie? Mógłby zrobić to samo z Durnikiem... albo Barakiem? Wilk przyjrzał mu się. – Jesteś młody, bardziej podatny. – Niezupełnie o to mu chodzi, prawda? – spytał Garion z wyrzutem. – Nie – przyznał starzec. – Niezupełnie. Ale to też jest jakaś odpowiedź. – Czy to jeszcze jedna z tych rzeczy, o których nie chcesz mi mówić? – Chyba można to tak określić – potwierdził Wilk uprzejmie. Garion boczył się przez jakiś czas, ale pan Wilk jechał spokojnie, jakby nie zauważał pełnego pretensji milczenia chłopca. Na noc zatrzymali się w tolnedrańskim zajeździe, który – jak wszystkie – był prosty, wygodny i kosztowny. Rankiem zobaczyli czyste niebo. Pozostały tylko nieliczne kłęby białych chmur pędzone rześkim wiatrem. Widok słońca poprawił im

371

samopoczucie. Nawet Barak i Silk znowu zaczęli się przekomarzać, czego Garion nie słyszał ani razu w ciągu długich tygodni podróży pod mrocznym niebem Arendii. Mandorallen jednak tego ranka prawie się nie odzywał, a jego twarz z każdym kilometrem stawała się bardziej posępna. Nie włożył zbroi, tylko kolczugę i ciemnobłękitną opończę. Jechał z gołą głową, a wiatr szarpał mu kędzierzawe włosy. Ze szczytu pobliskiego wzgórza mroczne zamczysko spoglądało na nich w zadumie. Szare mury z godnością wznosiły się w górę. Mandorallen, ogarnięty melancholią, unikał patrzenia w tamtą stronę. Garion jakoś nie umiał uporządkować swych uczuć wobec rycerza. Był dostatecznie uczciwy, by przyznać, że na jego opinię silnie wpływają uprzedzenia Lelldorina. Właściwie nie chciał lubić Mandorallena. Jednak poza zwykłym przygnębieniem, typowym chyba dla wszystkich Arendów, poza wystudiowanymi i skomplikowanymi archaizmami wypowiedzi i niebotyczną zarozumiałością, inne jego cechy budziły sympatię. Dwa kilometry za zamkiem, na szczycie wzniesienia stały ruiny. Właściwie była to tylko jedna ściana z wysokim łukiem bramy pośrodku i strzaskanymi kolumnami po obu stronach. W pobliżu siedziała na rumaku kobieta; jej ciemnoczerwona peleryna powiewała na wietrze. Bez słowa, jakby całkiem odruchowo, Mandorallen zjechał z traktu i pokłusował na wzniesienie. Kobieta obserwowała go bez śladu zdziwienia, a nawet z jakąś szczególną rozkoszą. – Gdzie on jedzie? – zdziwił się Barak. – To jego znajoma – poinformował pan Wilk oschle. – Mamy na niego zaczekać? – Dogoni nas. Mandorallen zatrzymał konia obok kobiety i zeskoczył. Skłonił się, po czym wyciągnął ręce, by pomóc jej zejść na ziemię. Potem odeszli razem do ruin; nie dotykali się nawzajem, ale szli bardzo blisko. Stanęli pod łukiem bramy i rozmawiali. Za odłamkiem ściany chmury pędziły po czystym niebie, a ich ogromne cienie, nie bacząc na nic, omiatały smutne pola Arendii. – Powinienem wybrać inną trasę – mruknął Wilk. – Nie pomyślałem.

372

– Czy to jakiś problem? – zapytał Durnik. – Nic niezwykłego... w Arendii – odparł Wilk. – Przypuszczam, że to moja wina. Czasem zapominam o rzeczach, które mogą się przydarzyć młodym ludziom. – Nie bądź taki tajemniczy, ojcze – odezwała się ciocia Pol. – To irytujące. Czy chodzi o jakąś sprawę, o której powinniśmy wiedzieć? Wilk wzruszył ramionami. – To żadna tajemnica. Pół Arendii wie o wszystkim. Całe pokolenie tutejszych dziewic zapłakuje się co noc z tego powodu. – Ojcze! – rzuciła zniecierpliwiona ciocia Pol. – No dobrze – ustąpił Wilk. – Mniej więcej w wieku Gariona Mandorallen był bardzo obiecującym młodzieńcem. Silny, odważny, niezbyt inteligentny – to cechy, jakie musi posiadać dobry rycerz. Jego ojciec poprosił mnie o radę, a ja uznałem, że młody człowiek powinien na jakiś czas zamieszkać u barona Vo Ebor... To właśnie ten zamek za nami. Baron miał wspaniałą reputację i należycie wyszkolił młodzieńca. Stali się sobie bliscy niemal jak ojciec i syn, jako że baron był sporo starszy. Wszystko szło znakomicie, dopóki baron się nie ożenił. Z dużo młodszą kobietą; mniej więcej w wieku Mandorallena. – Chyba widzę, do czego to zmierza – stwierdził z dezaprobatą Durnik. – Niezupełnie. Po miodowym miesiącu baron powrócił do swych tradycyjnych rycerskich zajęć i pozostawił w zamku bardzo znudzoną młodą damę. Jest to sytuacja dająca wiele ciekawych możliwości. W każdym razie Mandorallen i dama wymienili spojrzenia, potem słowa... jak to zwykle. – W Sendarii takie rzeczy również się zdarzają – wtrącił Durnik. – Ale jestem pewien, że określamy je innym mianem niż używane tutaj. Mówił krytycznym, nawet urażonym tonem. – Nazbyt pochopnie wyciągasz wnioski, Durniku – upomniał go Wilk. – Sprawy nie potoczyły się dalej. Może szkoda. Cudzołóstwo nie jest aż tak poważną przewiną, a po pewnym czasie by się im znudziło. Jednak oboje za bardzo kochali i szanowali barona, by okryć go hańbą, dlatego zanim posunęli się za daleko, Mandorallen opuścił zamek. Teraz cierpią w

373

milczeniu. Niezwykle wzruszające, choć osobiście uważam, że to strata czasu. Oczywiście, jestem starszy od nich. – Jesteś starszy od każdego, ojcze. – Nie musiałaś tego mówić, Pol. Silk zaśmiał się ironicznie. – Cieszę się, widząc, że nasz zadziwiający przyjaciel wykazał się wreszcie brakiem przyzwoitości i pokochał cudzą żonę. Jego szlachetność zaczynała mnie już mdlić. Twarz Drasanina wyrażała gorycz i drwinę z samego siebie; Garion pamiętał go takiego z Val Alorn, gdy rozmawiali z królową Porenn. – Baron o tym wie? – zainteresował się Durnik. – Naturalnie. To właśnie sprawia, że Arendowie miękną i wzruszają się, gdy tylko słyszą tę historię. Był kiedyś rycerz głupszy niż większość Arendów, który brzydko zażartował na ten temat. Baron wyzwał go natychmiast i w pojedynku przebił lancą. Od tego czasu niewielu ludzi dostrzega w całej sytuacji coś zabawnego. – To i tak nieprzyzwoitość – stwierdził Durnik. – Ich zachowanie jest ponad wszelkie zarzuty, Durniku – upierała się ciocia Pol. – Nie ma w tym nic nagannego. – Przyzwoici ludzie nie dopuściliby, aby coś takiego się zdarzyło. – Nie przekonasz jej, Durniku. – Pan Wilk westchnął. – Polgara zbyt wiele lat spędziła wśród wacuńskich Arendów. Byli tacy sami, a nawet gorsi niż Mimbraci. Nie można brodzić w takim sentymentalizmie i nie przejąć go przynajmniej częściowo. Na szczęście nie całkiem przesłoniło jej to zdrowy rozsądek. Tylko od czasu do czasu zachowuje się jak skłonna do szlochów, romantyczna panienka. Trzeba jej unikać podczas tych ataków, poza tym jest całkiem normalna. – Użyteczniej spędziłam ten czas niż ty, ojcze – zauważyła ciocia Pol jadowitym tonem. – O ile pamiętam, poświęciłeś te lata na hulanki w portowych spelunkach Camaaru. A potem był okres poprawy, kiedy to zabawiałeś zdeprawowane kobiety w Maragorze. Nie wątpię, że te doświadczenia niezwykle poszerzyły zakres twej wiedzy o moralności. Pan Wilk chrząknął z zakłopotaniem i odwrócił wzrok.

374

Za ich plecami Mandorallen dosiadł konia i ruszył galopem w dół. Dama stała wśród ruin, patrząc, jak odjeżdża, a wiatr wydymał jej czerwoną pelerynę.

Po pięciu dniach dotarli do rzeki Arend, stanowiącej granicę między Arendią a Tolnedrą. Pogoda się poprawiała, w miarę jak zmierzali na południe. Gdy rankiem stanęli na wzgórzu i zobaczyli rzekę, było już prawie ciepło. Słońce świeciło jasno, a kilka gnanych porannym wiatrem wełnistych chmur pędziło po niebie. – Trakt do Vo Mimbre odbiega w lewo – zauważył Mandorallen. – Tak – rzekł Wilk. – Zjedźmy do tego zagajnika na brzegu i spróbujmy doprowadzić się do porządku. Wygląd wiele znaczy w Vo Mimbre. Nie możemy przypominać bandy włóczęgów. Na rozdrożu stały trzy postacie w brązowych szatach, pokornie chyląc głowy, wyciągały ręce po prośbie. Pan Wilk ściągnął wodze i podjechał wolno. Zamienił z nimi kilka słów, po czym wręczył każdemu monetę. – Kto to? – zapytał Garion. – Mnisi z Mar Terrin – odparł Silk. – Gdzie to jest? – Klasztor znajduje się w południowo-wschodniej Tolnedrze, gdzie kiedyś był Maragor. Mnisi próbują ukoić duchy Maragów. Pan Wilk skinął ręką. Ruszyli, mijając trzech żebrzących mnichów. – Mówią, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie przejeżdżali tędy żadni Murgowie. – Można im wierzyć? – upewnił się Hettar. – Raczej tak. Mnisi nigdy nie kłamią. – Więc każdemu, kto będzie przejeżdżał, powiedzą, że byliśmy tutaj? – spytał Barak. Wilk skinął głową. – Odpowiedzą na każde pytanie, jakie im się zada. – Nieprzyjemny obyczaj – burknął ponuro Barak. Pan Wilk wzruszył ramionami i poprowadził ich między drzewa nad rzeką. – To wystarczy – zdecydował i zeskoczył z siodła na trawiastą

375

łąkę. Odczekał chwilę, by pozostali również stanęli na ziemi. – Posłuchajcie – zaczął. – Jedziemy do Vo Mimbre. Musicie bardzo uważać na to, co mówicie. Mimbraci są drażliwi i najprostsze słowo może być uznane za obrazę. – Sądzę, ojcze, że powinieneś włożyć tę białą szatę, którą dostałeś od Fulracha – przerwała mu ciocia Pol, otwierając juki. – Proszę cię, Pol – obruszył się. – Próbuję coś wytłumaczyć. – Wszyscy słyszeli, ojcze. Masz skłonności do zbyt szczegółowych wyjaśnień. – Uniosła białą szatę i przyjrzała się jej krytycznie. – Powinieneś staranniej ją poskładać. Jest pognieciona. – Nie włożę tego – oznajmił twardo. – Owszem, włożysz, ojcze – zapewniła ze słodyczą. – Może będziemy się o to kłócić jeszcze godzinę czy dwie, ale ostatecznie i tak będziesz ją miał na sobie. Dlaczego nie zaoszczędzisz sobie czasu i nerwów? – To głupie – odparł. – Wiele jest głupich rzeczy, ojcze. Znam Arendów lepiej od ciebie. Zyskasz szacunek, jeśli będziesz odpowiednio wyglądał. Mandorallen, Hettar i Barak włożą zbroje; Durnik, Silk i Garion kaftany, które w Sendarii dostali od Fulracha. Ja będę ubrana w moją błękitną suknię, a ty w białą szatę. Nalegam, ojcze. – Słuchaj no, Polgaro... – Uspokój się, ojcze – rzuciła obojętnie, badając niebieski kubrak Gariona. Twarz Wilka pociemniała, a oczy niebezpiecznie wyszły z orbit. – Czy coś jeszcze? – spytała, patrząc spokojnie. Zrezygnował z walki. – Jest taki mądry, jak o nim mówią – zauważył Silk. Godzinę później znaleźli się pod czystym niebem, na trakcie do Vo Mimbre. Mandorallen, znowu w lśniącej zbroi, ze srebrnoniebieskim proporcem powiewającym na czubku lancy otwierał kawalkadę. Barak w błyszczącej kolczudze i krótkiej, czarnej pelerynce z niedźwiedziej skóry jechał tuż za nim. Na uporczywe prośby cioci Pol rozczesał splątaną brodę, a nawet zaplótł staranniej włosy. Pan Wilk w białej szacie był naburmuszony i mruczał coś pod nosem. Ciocia Pol z powagą jechała obok niego w krótkiej, obszytej futrem pelerynce i czepcu z błękitnej satyny na

376

ciężkiej masie ciemnych włosów. Garion i Durnik źle się czuli w wytwornych strojach, za to Silk z fasonem nosił swój kubrak i czarną aksamitną czapkę. Jedynym ustępstwem Hettara był pierścień z kutego srebra, którym zastąpił prosty skórzany rzemień, jakim zwykle związywał kosmyk włosów. Poddani, a nawet rycerze spotkani na trakcie schodzili z drogi i pozdrawiali ich z szacunkiem. Dzień był ciepły, trakt dobrze utrzymany, a konie silne. Wczesnym popołudniem stanęli na szczycie wzgórza, skąd trakt opadał lekko, prowadząc prosto do bram Vo Mimbre.

377

Rozdział X Stolica mimbrackich Arendów wyrastała jak góra ponad migocącą rzeką. Wysokie, grube mury były zwieńczone masywnymi blankami, a potężne wieże i smukłe iglice z proporcami na wierzchołkach lśniły złotem w popołudniowym słońcu. – Oto Vo Mimbre – oznajmił z dumą Mandorallen. – Królowa miast. Na tej skale fala Angaraków rozbiła się, cofnęła i rozbiła raz jeszcze. To pole przyniosło im zgubę. Dusza i serce Arendii trwają w murach fortecy, a moc ciemności nie zdoła jej zwyciężyć. – Byliśmy już tutaj, Mandorallenie – mruknął pan Wilk kwaśno. – Nie bądź niegrzeczny, ojcze – upomniała go ciocia Pol, po czym zwróciła się do Mandorallena i ku zdumieniu Gariona przemówiła w stylu, jakiego nigdy nie używała. – Azali zechcesz, dzielny rycerzu, zawieść nas spiesznie do pałacu króla twego? Albowiem naradzić się musimy w kwestiach zaiste zwłoki najmniejszej nieznoszących. – Mówiła bez śladu zażenowania, jakby te archaiczne formy były dla niej zupełnie naturalne. – Jako żeś największym jest z żyjących rycerzy, oddajemy się pod obronę twego ramienia. Mandorallen zdziwił się, ale już po chwili z brzękiem zbroi zeskoczył z rumaka bojowego i padł przed nią na kolana. – Lady Polgaro – oświadczył głosem, w którym wibrowały tony głębokiego szacunku, a nawet czci. – Przyjmuję tę misję i doprowadzę cię bezpiecznie przed oblicze króla Korodullina. Gdyby ktokolwiek śmiał kwestionować najwyższe twe prawo do uwagi władcy, na własnym ciele pozna ogrom swych błędów. Ciocia Pol uśmiechnęła się wdzięcznie, a on, pobrzękując zbroją, dopadł siodła i kłusem ruszył na czele. Wręcz kipiał

378

bitewną ochotą. – Co to miało znaczyć? – zapytał Wilk. – Mandorallen potrzebuje czegoś, co odwróci jego myśli od kłopotów. Przez ostatnie parę dni był nieswój. Kiedy zbliżyli się do miasta, Garion dostrzegł na murach ślady uderzeń w miejscach, gdzie miotane katapultami Angaraków ciężkie głazy trafiały w twardą skałę. Odpryski i rysy na blankach były pozostałością ulewy strzał o stalowych grotach. Kamienny łuk bramy miasta ujawniał niezwykłą grubość murów, a okute żelazem wrota były wyjątkowo masywne. Ze stukiem kopyt wjechali na wąskie, kręte uliczki. Mijani ludzie wywodzili się na ogół z gminu i szybko schodzili z drogi. Twarze mężczyzn w brunatnych tunikach i kobiet w połatanych sukniach były obojętne, bez śladu ciekawości. – Chyba się nami nie interesują – szepnął Durnikowi Garion. – Nie sądzę, by prości ludzie i szlachta zwracali na siebie uwagę – odparł kowal. – Żyją obok siebie, ale nic o sobie nie wiedzą. Może to jest przyczyną nieszczęść Arendii. Garion ze smutkiem pokiwał głową. Wprawdzie gmin nie przejawiał zainteresowania, jednak szlachta w pałacu płonęła z ciekawości. Wiadomość o wjeździe obcych do miasta musiała ich wyprzedzić, gdyż w oknach i na parapetach pałacu tłoczyli się ludzie w barwnych strojach. – Zwolnij kroku, panie rycerzu! – zawołał stojący na parapecie mężczyzna o ciemnych włosach i brodzie, w czarnej aksamitnej opończy narzuconej na wypolerowaną kolczugę. – Unieś przyłbicę, abym mógł cię poznać. Zdumiony Mandorallen zatrzymał się przed zamkniętą bramą i odsunął przyłbicę. – Cóż to za nieuprzejmość? – powiedział groźnie. – Jam jest, jak świat wie cały, Mandorallen, baron Vo Mandor. Z pewnością dostrzegasz herb na mej tarczy. – Każdy może nosić cudzy herb – stwierdził rycerz z pałacu lekceważąco. Twarz Mandorallena pociemniała. – Azali sądzisz, że jest ktoś wśród żyjących, kto śmiałby fałszywie podać się za mnie? – Sir Andorigu! – zawołał z parapetu inny rycerz. – To w istocie

379

sir Mandorallen. W zeszłym roku spotkałem się z nim w szrankach wielkiego turnieju, a spotkanie to kosztowało mnie złamane ramię i dzwonienie w uszach, które po dziś dzień nie ustało. – Ach, skoro świadczysz za nim, sir Helberginie – odparł sir Andorig – przyznam, że zaiste jest to bękart z Vo Mandor. – Wkrótce będziesz chyba musiał coś z nim zrobić – mruknął do Mandorallena Barak. – Takież odnoszę wrażenie – przyznał rycerz. – Kim jednakże są ci inni za tobą, panie rycerzu, którzy także pragną przekroczyć te progi? – dopytywał się sir Andorig. – Nie pozwolę, by otworzono bramę przed obcymi z dalekich stron. Mandorallen wyprostował się w siodle. – Patrzcie! – zawołał głosem słyszanym chyba w całym mieście. – Przynoszę wam honor bez miary. Otwórzcie na oścież pałacową bramę i gotujcie się, każdy z osobna i wszyscy razem, do złożenia hołdu. Spoglądacie bowiem w święte oblicze Belgaratha Czarodzieja, Przedwiecznego, i na boską postać jego córki, lady Polgary, którzy przybyli do Vo Mimbre, by o rozmaitych sprawach radzić z władcą Arendii. – Czy to nie przesada? – zapytał szeptem Garion. – Taki mają tu zwyczaj, skarbie – odparła ciocia Pol spokojnie. – W kontaktach z Arendami pewna ekstrawagancja jest konieczna. – A któż cię zapewnił, że to w istocie lord Belgarath? – W głosie Andoriga zabrzmiało szyderstwo. – Nie zegnę kolan przed nieznanym włóczęgą. – Azaliż wątpisz w moje słowa, rycerzu? – zapytał Mandorallen niebezpiecznie cichym głosem. – Zechcesz może zejść tutaj i próbie poddać swe wątpliwości? Czy raczej wolisz na podobieństwo kundla kryć się za parapetem i ujadać na lepszych od siebie? – Dobrze powiedziane – stwierdził z uznaniem Barak. Mandorallen uśmiechnął się dyskretnie. – To do niczego nie prowadzi – mruknął pan Wilk. – Będę chyba musiał udowodnić temu sceptykowi to i owo. Inaczej nigdy nie wejdziemy i nie zobaczymy Korodullina. Zsunął się z siodła i w zamyśleniu zdjął z końskiego ogona

380

gałązkę, która zaczepiła się gdzieś w drodze. Potem w swej lśniąco białej szacie stanął na środku placu. – Panie rycerzu! – zawołał. – Widzę, żeś człowiekiem ostrożnym. To godna cecha, ale może zaprowadzić cię zbyt daleko. – Nie jestem dzieckiem, starcze – odparł ciemnowłosy rycerz tonem zbliżającym się do granicy obrazy. – Daję wiarę temu tylko, co potwierdzą me własne oczy. – To smutne, gdy wierzy się w tak niewiele – ocenił Wilk. Pochylił się, wsunął gałązkę między dwa granitowe bloki u swych stóp, odstąpił o krok i wyciągnął dłoń. Twarz miał niezwykle łagodną. – Wyświadczę ci przysługę, sir Andorigu – oznajmił. – Odrodzę twoją wiarę. Patrz uważnie. Wymówił cicho jedno słowo, którego Garion nie dosłyszał, wywołało jednak znajomą już falę w jego umyśle. Z początku nic się nie działo. Potem oba głazy wypiętrzyły się ze zgrzytem, a gałązka pogrubiała i rosnąc, sięgnęła wyciągniętej dłoni pana Wilka. Z pałacu dobiegły okrzyki zdumienia, gdy młode pędy strzeliły na boki. Wilk podniósł dłoń wyżej, a gałązka rosła posłusznie. Pędy sięgały wciąż dalej. Teraz było to już młode drzewo i wciąż rosło. Jeden z granitowych bloków pękł z suchym trzaskiem. Zaległa absolutna cisza, wszyscy wpatrywali się w drzewo. Pan Wilk wyciągnął ręce i odwrócił je dłońmi do góry. Przemówił znowu, a czubki gałęzi nabrzmiały, wypuszczając pączki. A potem drzewo okryło się kwiatami o białych i różowych płatkach. – Jabłoń, prawda, Pol? – rzucił przez ramię. – Na to wygląda, ojcze – przyznała. Wilk delikatnie poklepał pień i zwrócił się do rycerza, który drżący i blady opadł na kolana. – A więc, sir Andorigu, w co teraz wierzysz? – Wybacz mi, proszę, święty Belgaracie – błagał zduszonym głosem Andorig. Pan Wilk wyprostował się i przemówił surowo, a jego słowa układały się w miarowe kadencje mowy Arendów tak samo łatwo, jak wcześniej cioci Pol. – Naznaczam ci tedy, rycerzu, obowiązek troski o to drzewo. Wyrosło bowiem, by twą wiarę i ufność odrodzić. Dług ten

381

spłacać musisz czułością i miłością, z jaką potrzeby jego zaspokajał będziesz. Z czasem urodzi owoce, a ty zbierzesz je i oddasz każdemu, kto poprosić cię zechce. Dla ocalenia swej duszy, nie odmówisz nikomu, choćby najniższego był stanu. Jako drzewo wolno owoce swe daje, tako i ty wolno oddawał je będziesz. – Ładne posunięcie – pochwaliła ciocia Pol. Wilk mrugnął wesoło. – Uczynię, co mi nakazałeś, święty Belgaracie – wykrztusił sir Andorig. – Klnę się na me serce. Pan Wilk wrócił do swego wierzchowca. – Przynajmniej zrobi w życiu coś pożytecznego – mruknął. Nikt już nie dyskutował. Bramy pałacu rozwarły się ze zgrzytem, a oni wjechali na wewnętrzny dziedziniec i zsiedli z koni. Dworzanie klęczeli, niektórzy nawet płakali, wyciągając ręce, by dotknąć szaty pana Wilka. Mandorallen wiódł grupę przybyszów przez szerokie, ozdobione gobelinami korytarze, a za ich plecami rósł coraz większy tłum. Otworzyły się przed nimi drzwi sali tronowej. Komnata była wielką, wysoko sklepioną halą z rzeźbionymi filarami sięgającymi stropu. Wąskie okna między nimi przepuszczały promienie światła przez witraże jakby układane z klejnotów. Podłoga była z polerowanego marmuru, a na przykrytym dywanem podwyższeniu stał podwójny tron Arendii. Za nim zwieszały się ciężkie purpurowe kotary. Po bokach wisiała starożytna broń dwudziestu pokoleń arendzkich królów. Lance, maczugi i ogromne miecze, wyższe niż ktokolwiek z ludzi, tkwiły między postrzępionymi wojennymi proporcami zapomnianych władców. Korodullin z Arendii był młodym, z wyglądu chorowitym mężczyzną w wyszywanej złotem purpurowej szacie. Dużą złotą koronę nosił tak, jakby była dla niego za ciężka. Obok władcy na podwójnym tronie zasiadła piękna i blada królowa. Nieco bojaźliwie spoglądali na tłum otaczający pana Wilka, gdy zbliżył się do szerokich stopni wiodących do tronu. – Królu mój. – Mandorallen przyklęknął na jedno kolano. – Oto staje w twej obecności świątobliwy Belgarath, uczeń Aldura i opoka, na której od początku czasu wspierały się królestwa

382

Zachodu. – On wie, kim jestem, Mandorallenie. – Pan Wilk wystąpił naprzód i skłonił się lekko. – Bądźcie pozdrowieni, Korodullinie i Mayaserano. Przykro mi, że wcześniej nie mieliśmy okazji się poznać. – Zaszczyt to dla nas, szlachetny Belgaracie – odparł młody władca głosem nadspodziewanie dźwięcznym. – Ojciec mój często o tobie mówił – dodała królowa. – Byliśmy dobrymi przyjaciółmi – zapewnił Wilk. – Pozwólcie mi przedstawić córkę mą, Polgarę. Król z szacunkiem pochylił głowę. – Pani, świat cały zna twą potęgę, lecz ludzie zbyt rzadko wychwalali twoją urodę. – Na pewno się polubimy – odparła ciocia Pol z ciepłym uśmiechem. – Serce me drży na widok kwiatu wszelkiej kobiecości – oświadczyła królowa. Ciocia Pol spojrzała na nią w zamyśleniu. – Musimy porozmawiać, Mayaserano – oświadczyła z powagą. – Na osobności i bez zwłoki. Królowa była zaskoczona. Pan Wilk przedstawił pozostałych, a oni po kolei składali pokłon przed władcą. – Witajcie, czcigodni goście – rzekł król. – Mój skromny dwór niegodny jest tak szlachetnej kompanii. – Nie mamy wiele czasu, Korodullinie – oświadczył Wilk. – Gościnność dworu Arendii jest cudem tego świata. Nie chciałbym urazić ciebie ani twej pięknej królowej, pomijając elementy protokołu, które ozdobą są tych progów. Mam jednak pewne informacje, które muszę przekazać ci na osobności. Sprawa jest niezwykle pilna. – Natychmiast zatem jestem do twej dyspozycji. – Król wstał. – Wybaczcie nam, przyjaciele – zwrócił się do zebranej w sali szlachty. – Jednakowoż ten starożytny przyjaciel naszego królewskiego rodu posiada informacje, które dla naszych tylko uszu są przeznaczone, a przy tym pilne bez miary. Pozwólcie więc, proszę, że oddalimy się teraz na czas niedługi, by wysłuchać owych wieści. Powrócimy wkrótce.

383

– Idziemy, Polgaro – rzucił pan Wilk. – Nie zwlekaj, ojcze – odparła. – Ja muszę pomówić z Mayaseraną o sprawach niezwykle dla niej istotnych. – Nie możesz z tym zaczekać? – Nie, ojcze, nie mogę. Ujęła królową pod ramię i wyszły obie. Pan Wilk spoglądał za nią chwilę, wzruszył ramionami i wraz z Korodullinem także opuścił salę tronową. Zapadła kłopotliwa cisza. – Wysoce niewłaściwe – stwierdził z przyganą stary dworzanin o rzadkich siwych włosach. – Konieczny pośpiech, panie – odezwał się Mandorallen. – Jak suponował czcigodny Belgarath, misja nasza niezwykłą ma wagę dla przetrwania królestw Zachodu. Nasz pradawny wróg wkrótce znów może wyruszyć. Lękam się, że niewiele czasu pozostało do dnia, gdy na mimbrackich rycerzach skupi się znowu impet straszliwej wojny. – Niech będzie błogosławiony język, co takie wieści przynosi! – zawołał siwowłosy dworzanin. – Bałem się bowiem, że obejrzałem już swą ostatnią bitwę i w zdziecinnieniu na łożu umrę. Dzięki wielkiemu Chaldanowi, że wigor zachować mi pozwolił i że me siły nie odeszły z upływem ledwie ośmiu dziesiątków lat. Garion samotnie stanął pod ścianą, próbując rozwiązać swój problem. Wydarzenia przywiodły go na dwór króla Korodullina, zanim zdążył się przygotować do wypełnienia nieprzyjemnego obowiązku. Dał słowo Lelldorinowi, że przekaże władcy pewne informacje, nie miał jednak pojęcia, jak zacząć. Onieśmielała go wyszukana etykieta arendzkiego dworu, tak różna od rubasznych obyczajów w pałacu Anhega w Val Alorn czy niemal domowej atmosfery u króla Fulracha w Sendarii. To było Vo Mimbre i sam pomysł, że wykrzyczy wszystko, co wie o szaleńczym spisku grupki asturskich zapaleńców, tak jak wykrzyczał wiadomość o jarlu Jarviku w Chereku, wydawał się teraz wykluczony. Nagle coś sobie uświadomił. Sytuacja przypominała jakąś złożoną rozgrywkę. Ruchy na planszy były niemal identyczne: wtedy i teraz znalazł się w pozycji, gdy musiał zablokować kluczowe posunięcie, po którym ginie król, a państwo pogrąża się

384

w chaosie. Czuł się dziwnie bezradny, jak gdyby całym jego życiem kierowały palce dwóch graczy bez twarzy, przesuwających piony po tej samej planszy. A gra, o ile mógł to osądzić, trwała już całą wieczność. Nie miał żadnych wątpliwości w kwestii tego, co powinno być zrobione. Jednak właśnie on musiał znaleźć sposób, by tego dokonać. Król Korodullin był wstrząśnięty, gdy pół godziny później wkroczył do sali tronowej u boku pana Wilka. Z trudem panował nad sobą. – Wybaczcie, szlachetni panowie, jednakże niepokojące usłyszałem wieści. Zapomnijmy wszakże o troskach i świętujmy tę wiekopomną wizytę. Przywołajcie grajków i każcie szykować bankiet. Przy drzwiach nastąpiło jakieś poruszenie. Człowiek w czarnej szacie wkroczył do sali tronowej, a eskortowało go sześciu mimbrackich rycerzy w pełnych zbrojach. Spoglądali podejrzliwie, trzymając dłonie na rękojeściach mieczy, jakby wyzywali każdego, kto odważy się stanąć na drodze ich przywódcy. Kiedy mężczyzna podszedł bliżej, Garion dostrzegł kanciaste oczy i blizny na policzkach. Ten człowiek był Murgiem. Barak stanowczym gestem chwycił Hettara za ramię. Murgo, jak widać, ubierał się w pośpiechu i z trudem chwytał oddech po szybkim marszu. – Wasza królewska mość – wysapał, składając dworski pokłon przed Korodullinem – właśnie mi doniesiono, że na twym dworze zjawili się goście. Pospieszyłem więc, by powitać ich w imieniu mego pana, Taura Urgasa. Korodullin zesztywniał. – Nie przypominam sobie, bym cię tu wzywał, Nachaku – oświadczył chłodno. – Jest więc tak, jakom się obawiał – odparł Murgo. – Posłańcy owi źle o mojej rasie mówili, próbując zerwać przyjaźń, jaka trwa między tronami Arendii i Cthol Murgos. Smuci mnie, że wasza wysokość ucho nadstawiał tym oszczerstwom, nie dając mi zaiste żadnej szansy obrony. Czy to godne postępowanie, wasza królewska mość? – Kto to jest? – spytał Korodullina pan Wilk. – Nachak – wyjaśnił król. – Ambasador Cthol Murgos. Azaliż

385

mam cię przedstawić, o Starożytny? – To zbędne – stwierdził pan Wilk obojętnie. – Każdy Murgo na tym świecie wie, kim jestem. Matki w Cthol Murgos straszą moim imieniem nieposłuszne dzieci. – Ale ja nie jestem dzieckiem, starcze – rzekł Nachak wzgardliwie. – Nie lękam się ciebie. – To duża nieostrożność – zauważył Silk. Dźwięk imienia Murga podziałał na Gariona jak cios. Patrząc na poznaczoną bliznami twarz człowieka, który tak wykorzystał Lelldorina i jego przyjaciół, chłopiec pojął, że grający ponownie przesunęli pionki i ustawili je w decydującej pozycji. Wynik rozgrywki raz jeszcze zależał tylko od niego. – Jakie kłamstwa powtórzyłeś królowi? – zapytał pana Wilka Nachak. – Żadnych kłamstw, Nachaku. Tylko prawdę. To zupełnie wystarczy. – Protestuję, wasza wysokość! Gorąco protestuję. Cały świat wie o jego nienawiści do mego narodu. Jak mogłeś pozwolić, by zatruł kłamstwami twoje uczucia wobec nas? – Zapomniał o zaistach i azaliżach – mruknął drwiąco Silk. – Jest zdenerwowany – odparł Barak. – Murgowie zdenerwowani zwykle są niezręczni. To jedna z ich wad. – Alornowie! – warknął Nachak pogardliwie. – Zgadza się, Murgu – przyznał lodowatym tonem Barak. Wciąż ściskał ramię Hettara. Nachak spojrzał na nich obu i jego oczy rozszerzyły się nagle. Cofnął się przed pełnym nienawiści wzrokiem Algara, a jego sześciu rycerzy zbliżyło się czujnie. – Wasza wysokość – syknął. – Poznaję tego człowieka. To Hettar z Algarii, znany morderca. Żądam, byś go aresztował. – Żądasz, Nachaku? – powtórzył król, a jego oczy błysnęły groźnie. – Azali żądania śmiesz mi stawiać na moim własnym dworze? – Wybacz, wasza królewska mość, ale widok tej bestii tak wyprowadził mnie z równowagi, że się zapomniałem. – Rozsądek nakazywałby ci odejść, Nachaku – poradził pan Wilk. – To niedobry pomysł, by Murgo przebywał samotnie w obecności wielu Alornów. W takich warunkach zdarzają się

386

czasem wypadki. – Dziadku – odezwał się natarczywie Garion. Nie wiedział skąd, ale miał pewność, że musi przemówić. Nachak nie może opuścić sali tronowej. Gracze bez twarzy dokonali ostatnich posunięć i tutaj właśnie rozgrywka musi się rozstrzygnąć. – Dziadku – powtórzył. – Muszę ci coś powiedzieć. – Nie teraz, Garionie. – Wilk wciąż wpatrywał się groźnym wzrokiem w Murga. – To ważne, dziadku. Bardzo ważne. Pan Wilk odwrócił się, jakby chciał odpowiedzieć mu gniewnie, ale wtedy coś zauważył – coś, czego nie mógł zobaczyć nikt inny w tej komnacie – i w zdumieniu otworzył szeroko oczy. – Dobrze, Garionie – rzekł z niezwykłym spokojem. – Mów. – Pewni ludzie planują zgładzenie króla Arendii. – Garion powiedział to głośniej, niż zamierzał. W sali tronowej zapadła nagła cisza. Nachak zbladł, odruchowo przesunął dłoń do rękojeści miecza i znieruchomiał. Garion z całą wyrazistością zdał sobie sprawę, że tuż za nim stoi ogromny Barak, a obok Hettar w czarnej skórze, posępny jak sama śmierć. Nachak cofnął się i skinął na swych zakutych w stal rycerzy. Natychmiast utworzyli wokół niego ochronny krąg. Sięgnęli do broni. – Nie zostanę tu ani chwili, by wysłuchiwać oszczerstw – oznajmił Murgo. – Nie dałem ci przyzwolenia, byś odszedł, Nachaku – przypomniał mu Korodullin chłodno. – Przez pewien czas jeszcze twa obecność będzie pożądana. Młody władca surowo i z mocą spojrzał ambasadorowi w oczy. Potem zwrócił się do Gariona. – Mów śmiało, chłopcze, i z niczyjej strony nie lękaj się odwetu za twe słowa. Garion nabrał tchu. – Nie znam dokładnie wszystkich szczegółów, wasza królewska mość. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. – Powiedz, ile możesz. – Wiem, że kiedy latem wasza królewska mość wyruszy do Vo Astur, grupa ludzi zamierza dokonać zamachu gdzieś na trakcie. – Z pewnością asturscy zdrajcy – uznał siwowłosy dworzanin.

387

– Oni nazywają siebie patriotami – odpowiedział Garion. – Nie wątpię – parsknął starzec. – Takie próby nie są rzadkością – oświadczył król. – Podejmiemy kroki, by temu zapobiec. Dziękuję ci za ostrzeżenie. – To nie wszystko, wasza wysokość – mówił dalej Garion. – Atakujący będą w mundurach tolnedrańskich legionistów. Silk gwizdnął przez zęby. – Chodzi o to, by szlachta uwierzyła, że zostałeś zamordowany przez Tolnedran. Ci ludzie są pewni, że Mimbre natychmiast wypowie wojnę imperium, a kiedy to nastąpi, wkroczą tu legiony. Wtedy, gdy wszyscy ruszą do walki, ogłoszą niepodległość Asturii wobec tronu Arendii. Wierzą w poparcie wszystkich Asturów. – Rozumiem. – Król się zamyślił. – To chytry plan, choć przejawia subtelność nietypową dla naszych zapalczywych asturskich braci. Jednakże nic jeszcze nie usłyszałem, co by łączyło emisariusza Taura Urgasa z tą zdradą. – On to wszystko wymyślił, wasza królewska mość. Przekazał im wszelkie informacje i dostarczył złota, by mogli kupić tolnedrańskie mundury i zachęcić niezdecydowanych. – Kłamie! – wybuchnął Nachak. – Będziesz miał prawo do odpowiedzi, Nachaku – uspokoił go władca. – Chcę zbadać tę sprawę dokładniej. Młodzieńcze, jakim sposobem zdobyłeś te wiadomości? – Nie mogę powiedzieć, wasza wysokość – odparł z wysiłkiem Garion. – Dałem słowo. Jeden z tych ludzi wyznał mi wszystko, by dowieść, że jest moim przyjacielem. Powierzył mi własne życie, aby pokazać, jak bardzo mi ufa. Nie mogę go zdradzić. – Twa lojalność zaiste dobrze świadczy o tobie, młody Garionie – pochwalił go król. – Jednakże oskarżenie ambasadora Murgów niezwykłej jest wagi. Azali zdołasz, nie zdradzając zaufania, wykazać prawdę swych słów? Garion bezradnie pokręcił głową. – To poważna sprawa, wasza królewska mość – oświadczył Nachak. – Jestem osobistym przedstawicielem Taura Urgasa. Ten kłamliwy urwis, wychowanek Belgaratha, swojej szalonej opowieści nie może poprzeć żadnymi dowodami, to oczywista próba wbicia klina niezgody między trony Arendii i Cthol Murgos. Nie można pozwolić, by rzucano takie oskarżenia.

388

Trzeba zmusić chłopca, by wskazał tych wymyślonych spiskowców albo przyznał, że kłamie. – Dał słowo, Nachaku – zaznaczył król. – To on tak twierdzi. – Murgo skrzywił się z lekceważeniem. – Poddajmy go próbie. Może po godzinie tortur zacznie mówić. – Nie żywię zaufania do zeznań składanych na mękach – oświadczył Korodullin. – Jeśli zadowoli to waszą królewską mość – wtrącił Mandorallen – ja pomogę rozwiązać tę kwestię. Garion rzucił mu pełne lęku spojrzenie. Mandorallen znał Lelldorina i bez trudu mógł odgadnąć prawdę. Co więcej, był Mimbratem, a Korodullin jego królem. Nie tylko nic go nie zmuszało do milczenia, ale obowiązek nakazywał wyznać wszystko, co wie. – Sir Mandorallenie – rzekł z powagą król. – Legendarne jest twe oddanie sprawie prawdy i honoru. Azali zdołasz wskazać owych spiskowców? Pytanie zawisło groźnie w powietrzu. – Nie, panie – odparł Mandorallen stanowczo. – Wiem jednakże, iż Garion prawdomównym i uczciwym jest chłopcem. Ręczę za niego. – Słabe dowody – stwierdził Nachak. – Ja oświadczam, że on kłamie. I do czego to nas prowadzi? – Chłopiec jest mym towarzyszem – mówił dalej Mandorallen. – Nie będę narzędziem służącym do złamania jego słowa, honor tego młodzieńca bowiem równie jest mi drogi jak własny. Nasze prawa stanowią wszakże, iż sprawa, której dowodów brakuje, może być rozstrzygnięta przez próbę walki. Stanę w szranki za tego chłopca. Oświadczam przy wszystkich zgromadzonych, że ten oto Nachak to zdradziecki łotr, co wraz z innymi spisek uknuł, by zgładzić mego króla. Zdjął stalową rękawicę i cisnął na podłogę. Łoskot uderzenia zabrzmiał jak grom. – Podejmij wyzwanie, Murgu – rzucił z pogardą Mandorallen. – Albo niech je za ciebie przyjmie któryś z pochlebców. Udowodnię twe łotrostwo na ciele twoim bądź na ciele twego rycerza. Nachak spojrzał na rękawicę, potem na wielkiego barona Vo Mandor, stojącego przed nim w oskarżycielskiej pozie. Nerwowo

389

oblizał wargi i rozejrzał się. Prócz Mandorallena nikt ze zgromadzonej szlachty nie miał broni. Murgo zmrużył oczy w nagłej desperacji. – Zabijcie go! – warknął do sześciu mężów w zbrojach, którzy go otaczali. Rycerze byli zaskoczeni, niepewni, co mają czynić. – Zabijcie go! – rozkazał Nachak. – Tysiąc sztuk złota dla tego, kto pozbawi go życia! Po tych słowach twarze całej szóstki przybrały wyraz zdecydowania. Jak jeden dobyli mieczy i równą linią ruszyli na Mandorallena, unosząc tarcze. Rozległy się krzyki i jęki, gdy szlachcice i ich damy starali się zejść im z drogi. – Cóż to za zdrada? – zapytał dumnie Mandorallen. – Azaliż tak rozmiłowani jesteście w tym Murgu i jego złocie, że chwytacie za broń w obecności króla, otwarcie łamiąc zakazy prawa? Odrzućcie miecze. Zbliżali się groźnie, nie zważając na jego słowa. – Broń się, sir Mandorallenie! – zawołał Korodullin, unosząc się na tronie. – Zwalniam cię z ograniczeń prawa. Barak już ruszył na pomoc. Widząc, że Mandorallen nie zabrał do sali tronowej tarczy, zerwał ze ściany ogromny dwuręczny miecz. – Mandorallenie! – zawołał i pchnął oręż po podłodze. Wielki miecz sunął, podskakując lekko, aż Mandorallen zatrzymał go nogą, pochylił się i chwycił za rękojeść. Rycerze Nachaka stracili nieco pewności siebie, widząc, z jaką łatwością podnosi ciężką, dwumetrową klingę. Barak z szerokim uśmiechem chwycił w jedną rękę miecz, w drugą topór bojowy. Hettar, nisko trzymając szablę, z kocią zwinnością krążył wokół niezdarnych rycerzy. Garion bez namysłu także sięgnął po broń, lecz pan Wilk zacisnął dłoń na jego przedramieniu. – Nie mieszaj się do tego – rzucił ostro i odciągnął chłopca w bok, dalej od miejsca walki. Pierwszy cios Mandorallena trafił w uniesioną pospiesznie tarczę, strzaskał ramię rycerza w karmazynowej opończy, powalił go i odepchnął trzy metry. Barak toporem odbił pchnięcie, a mieczem uderzył w tarczę przeciwnika. Hettar

390

wprawnie unikał niezręcznych ciosów rycerza w zbroi zdobionej zieloną emalią, szablą zaś sięgał błyskawicznie do jego chronionej przyłbicą twarzy. Szczęk oręża rozlegał się echem w sali tronowej Korodullina, a fontanny iskier strzelały z ostrzy. Potężnymi uderzeniami Mandorallen powalił drugiego z przeciwników. Szeroki zamach dwuręcznego miecza trafił poniżej tarczy. Rycerz wrzasnął, gdy klinga rozcięła pancerz. Padł, brocząc krwią z głębokiej rany. Chytrym ciosem topora Barak wygiął boczną powierzchnię hełmu krępego rycerza, który okręcił się bezwładnie i runął na posadzkę. Hettar wykonał pozorowany atak, po czym wsunął szablę w szczelinę przyłbicy przeciwnika. Rycerz zesztywniał, gdy ostrze dotarło do mózgu. Wir chaosu bitewnego przesuwał się po sali; szlachcice i damy odskakiwali na wszystkie strony, by uniknąć ran. Nachak patrzył z lękiem, jak jego ludzie padają jeden po drugim. Potem nagle odwrócił się i rzucił do wyjścia. – Ucieka! – zawołał Garion, lecz Hettar już pędził za Murgiem. Straszna twarz i zakrwawiona szabla sprawiały, że umykały przed nim grupy dworzan i płaczących w przerażeniu dam. Nachak dotarł już niemal do drzwi, gdy Hettar długimi skokami przedarł się przez tłum i zablokował wyjście. Z krzykiem rozpaczy ambasador wyrwał miecz z pochwy. Garion poczuł nagły, niespodziewany przypływ litości dla tego człowieka. Murgo podniósł miecz, a Hettar świsnął szablą prawie jak pejczem, uderzając go w jedno, potem w drugie ramię. Nachak desperacko usiłował podnieść zdrętwiałe ręce, by osłonić głowę, lecz klinga Hettara nagle opadła. Potem z niezwykłą, płynną gracją Algar powolnym sztychem przebił Murga na wylot. Garion widział ostrze szabli, wysuwające się spomiędzy łopatek Nachaka. Ambasador upuścił miecz i dwiema rękami chwycił nadgarstek Hettara. Jednak Algar niepowstrzymanie obracał dłoń, skręcając zakrzywioną klingę w ciele wroga. Nachak jęknął okropnie i zadrżał. Potem jego palce ześliznęły się z ręki Hettara, krew zabulgotała mu w płucach, westchnął i wolno upadł na plecy, zsuwając się bezwładnie z ostrza szabli.

391

Rozdział XI Straszliwa cisza zapadła w sali tronowej po śmierci Nachaka. Potem dwaj członkowie jego straży przybocznej, którzy jeszcze mogli ustać na nogach, z głośnym trzaskiem rzucili miecze na zalaną krwią posadzkę. Mandorallen podniósł przyłbicę i stanął przed tronem. – Panie – oznajmił z szacunkiem. – Zdrada Nachaka została wykazana przez próbę walki. – Zaiste – przyznał król. – Tego jedynie żałuję, że entuzjazm twój w obronie słusznej sprawy pozbawił mnie możliwości głębszego zbadania łajdactw Nachaka. – Sądzę, że spiski, jakie knuł, same się rozwiążą, gdy rozejdzie się wieść o jego śmierci. – To być może – zgodził się Korodullin. – Jednakże chciałem sięgnąć dalej. Czy te łajdactwa to tylko Nachaka pomysł, czy trzeba spojrzeć poza niego, aż do samego Taura Urgasa. – W zamyśleniu zmarszczył brwi, po czym potrząsnął głową, jakby chciał rozproszyć mroczne podejrzenia. – Wielki dług zaciągnęła u ciebie Arendia, Pradawny Belgaracie. Mężna twa kompania powstrzymała ponowny wybuch wojny, o której lepiej zapomnieć. – Ze smutkiem spojrzał na brudną od krwi posadzkę i ciała zabitych. – Moja sala tronowa stała się polem bitwy. Zaprawdę, nawet tutaj sięga klątwa Arendii. Westchnął. – Uprzątnijcie to – rozkazał i odwrócił głowę, by nie patrzeć na ostatni akt tego dramatu. Dworzanie i damy zaczęli rozmawiać, gdy tylko wyniesiono zwłoki i zmyto posadzkę, usuwając kałuże lepkiej krwi. – Niezła walka – podsumował Barak, starannie wycierając ostrze topora. – Jestem twym dłużnikiem, lordzie Baraku – oświadczył z

392

powagą Mandorallen. – Pomoc twa w samą porę nadeszła. Barak wzruszył ramionami. – W takiej sytuacji uznałem to za właściwe. Stanął przy nich Hettar. Jego ponura, jastrzębia twarz wyrażała zadowolenie. – Niezła robota z tym Nachakiem – pochwalił go Barak. – Mam sporą praktykę – powiedział Hettar. – Gdy dochodzi do starcia, Murgowie zawsze popełniają ten sam błąd. To chyba jakaś luka w szkoleniu. – Przykre, prawda? – zmartwił się Barak nieszczerze. Garion opuścił przyjaciół. Wiedział, że to irracjonalne, ale czuł się odpowiedzialny za niedawną rzeź. Przelana krew i gwałtowna śmierć były rezultatem jego słów. Gdyby się nie odezwał, martwi teraz ludzie żyliby jeszcze. Nieważne, jak uzasadnione – konieczne nawet – były te słowa, dręczyło go poczucie winy. W takim stanie nie chciał rozmawiać z przyjaciółmi. Bardziej niż kiedykolwiek brakowało mu cioci Pol, jednak nie wróciła jeszcze do sali tronowej, musiał więc sam zmagać się ze swym sumieniem. Ukrył się w wykuszu utworzonym przez kolumny przy południowej ścianie sali i stał samotny, pogrążony w niewesołych myślach. Po chwili dostrzegł dziewczynę, może o dwa lata od niego starszą, która zmierzała ku niemu, szeleszcząc karmazynową suknią ze sztywnego brokatu. Miała czarne włosy i mleczną cerę, a suknię wciętą tak głęboko, że Garion z pewnym trudem znalazł bezpieczne miejsce, na którym mógł oprzeć wzrok. – Pragnę dołączyć swe podziękowanie do wdzięczności całej Arendii, lordzie Garionie – szepnęła. Jej głos wibrował emocjami, których chłopiec nie pojmował. – W sam czas ujawniłeś spisek Murga i zaiste ocaliłeś życie naszego suwerena. Fala ciepła ogarnęła Gariona. – Nie uczyniłem tak wiele, pani – odparł z nie całkiem szczerą skromnością. – Walczyli moi przyjaciele. – Ale twoje mężne wyznanie odkryło plugawy spisek. Dziewice śpiewać będą o szlachetności, z jaką chroniłeś tożsamość swego bezimiennego i zbłąkanego przyjaciela. Dziewice – na to słowo Garion nie był przygotowany.

393

Zarumienił się i zmieszał beznadziejnie. – Czy w samej rzeczy, szlachetny Garionie, wnukiem jesteś Wiecznego Belgaratha? – Pokrewieństwo jest trochę dalsze, ale upraszczamy je dla wygody. – Ale jest twoim przodkiem w prostej linii? – Jej fiołkowe oczy błyszczały. – On twierdzi, że tak. – Czy lady Polgara nie jest twoją matką? – Ciotką. – To także bliskie pokrewieństwo. – Lekko położyła dłoń na przedramieniu Gariona. – Krew twoja, lordzie Garionie, najszlachetniejsza jest w świecie. Wyznaj mi, czy możliwe, byś nie był jeszcze zaręczony? Garion zamrugał niepewnie, uszy mu poczerwieniały. – Garionie! – huknął swym donośnym głosem Mandorallen, ratując go z niezręcznej sytuacji. – Szukałem cię. Czy wybaczysz nam, hrabianko? Młoda dama rzuciła Mandorallenowi spojrzenie pełne jadu, lecz rycerz już odciągał chłopca spod ściany. – Porozmawiamy jeszcze, lordzie Garionie! – zawołała na pożegnanie dziewczyna. – Mam nadzieję, pani – odpowiedział przez ramię, po czym dał się poprowadzić w tłum dworzan. – Dziękuję, Mandorallenie – rzekł, choć nie przyszło mu to całkiem łatwo. – Za co, chłopcze? – Wiedziałeś, kogo osłaniam, kiedy mówiłem królowi o Nachaku, prawda? – Oczywiście – przyznał bezceremonialnie rycerz. – Mogłeś powiedzieć królowi... szczerze mówiąc, miałeś nawet obowiązek mu powiedzieć. – Przecież dałeś słowo. – Ja, nie ty. – Jesteś mym towarzyszem. Twe słowo wiąże mnie tak samo jak ciebie. To zaskoczyło Gariona. Niezwykłe wyrafinowanie zasad arendzkiej etyki przekraczało jego możliwość pojmowania. – I walczyłeś za mnie.

394

– Oczywiście. – Mandorallen się roześmiał. – Choć wyznać ci muszę uczciwie, że ma gotowość nie tylko z przyjaźni płynęła. W istocie uznałem tego Murga za nieuprzejmego i nie podobała mi się arogancja jego najemników. Skłonny byłem do walki, zanim objawiła się potrzeba. Może to ja właśnie winienem ci wdzięczność za dostarczenie pretekstu. – Nie rozumiem ciebie. Czasem wydaje mi się, że jesteś najbardziej skomplikowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. – Ja? – zdumiał się Mandorallen. – Jestem najprostszym z ludzi. – Rozejrzał się czujnie. – Ostrzec cię muszę, byś uważał, co mówisz, rozmawiając z hrabianką Vasraną. To właśnie skłoniło mnie, by odciągnąć cię na stronę. – Z kim? – Z tą piękną młodą damą, z którą dyskurs toczyłeś. Uważa się za największą piękność w królestwie i szuka godnego siebie męża. – Męża? – powtórzył Garion drżącym głosem. – Jesteś cennym łupem, chłopcze. Krew twa szlachetna jest ponad miarę z przyczyny pokrewieństwa z Belgarathem. Będziesz wyjątkową zdobyczą dla hrabianki. – Męża? – wykrztusił jeszcze raz Garion, czując, jak miękną mu kolana. – Mnie? – Nie wiem, jak stoją sprawy w mglistej Sendarii, w Arendii wszakże jesteś w wieku odpowiednim do małżeństwa. Bacz zatem, co mówisz. Najbardziej niewinna uwaga może zostać uznana za obietnicę, jeśli dama zechce tak ją potraktować. Garion rozejrzał się lękliwie. Potem spróbował się ukryć. Czuł, że jego nerwy nie zniosą następnego szoku. Hrabianka Vasrana okazała się jednak wytrawną łowczynią. Z godną podziwu determinacją wytropiła go i płomiennymi oczami oraz falującym łonem przygwoździła przy innym wykuszu. – Oto okazję mamy, by kontynuować naszą niezwykle wszak interesującą dyskusję, lordzie Garionie – szepnęła. Garion myślał o ucieczce, gdy w towarzystwie rozpromienionej Mayaserany do sali tronowej wkroczyła ciocia Pol. Zamieniła kilka słów z Mandorallenem, po czym natychmiast ruszyła do miejsca, gdzie hrabianka o fiołkowych oczach trzymała Gariona

395

w niewoli. – Pora na twoje lekarstwo, kochanie – powiedziała. – Jakie lekarstwo? – zdziwił się chłopiec. – Nie zawsze jest taki roztargniony – zwróciła się do hrabianki. – Jeśli co trzy godziny nie wypije wywaru, powróci szaleństwo. – Szaleństwo? – powtórzyła hrabianka Vasrana ostrym tonem. – To przekleństwo rodziny. – Ciocia Pol westchnęła. – Wszyscy chorują... wszyscy potomkowie w linii męskiej. Wywar pomaga na pewien czas, ale to, naturalnie, tylko chwilowe. Musimy szybko znaleźć jakąś cierpliwą i skorą do poświęceń damę, by mógł się ożenić i spłodzić dzieci, nim mózg mu rozmięknie. Potem nieszczęsna żona spędzi resztę swych dni na opiece nad nim. Przyjrzała się krytycznie młodej hrabiance. – Czy to możliwe, żebyś nie była jeszcze zaręczona? Osiągnęłaś już chyba odpowiedni wiek. – Wyciągnęła rękę i dotknęła krągłego ramienia Vasrany. – Ładna i silna – orzekła z aprobatą. – Natychmiast porozmawiam o tym z mym ojcem, lordem Belgarathem. Hrabianka zaczęła się cofać. Oczy miała zupełnie okrągłe. – Wracaj – poprosiła ciocia Pol. – Jego atak zacznie się dopiero za kilka minut. Dziewczyna uciekła. – Nie potrafisz trzymać się z dala od kłopotów? – spytała ciocia Pol, prowadząc Gariona ze sobą. – Przecież nic nie powiedziałem – protestował. Podszedł Mandorallen uśmiechnięty szeroko. – Wnioskuję, żeś odpędziła naszą drapieżną hrabiankę, pani. Sądziłem wszakże, iż więcej okaże uporu. – Dałam jej kilka powodów do zmartwień. To powinno nieco ostudzić jej matrymonialne zamiary. – O jakich sprawach dyskutowałaś z królową naszą? – zagadnął. – Zaiste, dawno już nie widziałem, by tak się uśmiechała. – Mayaserana miała pewien problem kobiecej natury. Nie sądzę, żebyś zrozumiał. – Niezdolność donoszenia dziecka do czasu rozwiązania? – Czy Arendowie nie mają nic lepszego do roboty niż

396

plotkowanie o rzeczach, które nie powinny ich obchodzić? Może lepiej pójdziesz wywołać następną bójkę, zamiast zadawać osobiste pytania? – Ta kwestia wielkie ma dla nas znaczenie, pani – tłumaczył się Mandorallen. – Jeśli królowa nie wyda na świat następcy tronu, grozi nam wojna dynastyczna. Cała Arendia może stanąć w płomieniach. – Nie będzie żadnych płomieni, Mandorallenie. Na szczęście przybyłam na czas, choć niewiele już brakowało. Rok nie minie, a będziecie mieli księcia. – Czy to możliwe? – Chcesz poznać szczegóły? – spytała drwiąco. – Przekonałam się, że mężczyźni wolą raczej unikać dokładnej wiedzy o mechanizmach porodu. Mandorallen się zarumienił. – Przyjmuję twe zapewnienia, lady Polgaro – oświadczył pospiesznie. – Jakże się cieszę. – Muszę powiadomić króla. – Musisz jedynie pilnować własnych interesów. Królowa sama powie Korodullinowi wszystko, co powinien wiedzieć. Może byś poszedł wyczyścić zbroję? Wyglądasz, jakbyś właśnie wrócił z przechadzki po rzeźni. Mandorallen, wciąż czerwony na twarzy, skłonił się i odszedł. – Mężczyźni! – rzuciła z pogardą w stronę jego pleców. Potem spojrzała na Gariona. – Podobno byłeś bardzo zapracowany. – Musiałem ostrzec króla. – Jesteś geniuszem, jeśli idzie o mieszanie się w takie sprawy. Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Ani dziadkowi? – Obiecałem, że nikomu nie zdradzę. – Garionie, w takich okolicznościach wszelkie tajemnice są niezwykle groźne. Wiedziałeś przecież, że to, co powiedział ci Lelldorin, jest bardzo ważne. – Nie mówiłem, że to Lelldorin. Obrzuciła go morderczym spojrzeniem. – Kochany Garionie, nigdy nie uważaj mnie za głupią. To karygodny błąd. – Nie uważałem... – Zaciął się. – Nie myślałem... Ja... Ciociu,

397

dałem słowo, że nikomu nie powiem. Westchnęła. – Musimy cię wywieźć z Arendii. To miejsce źle wpływa na rozsądek. Następnym razem, gdy poczujesz ochotę na jeszcze jedno zaskakujące publiczne wystąpienie, najpierw porozmawiaj ze mną, dobrze? – Tak, ciociu – odparł zakłopotany. – Och, Garionie, co ja mam z tobą zrobić? – Zaśmiała się ciepło, objęła go za ramiona i wszystko wróciło do normy. Wieczór minął bez ciekawych wydarzeń. Bankiet był męczący, a toasty nie miały końca, gdyż każdy z obecnych wstawał po kolei, by kwiecistą mową wychwalać pana Wilka i ciocię Pol. Poszli do łóżek późno, a Garion spał niespokojnie, nękany koszmarami, w których hrabianka o płonących oczach ścigała go przez nieskończone, zasypane kwiatami korytarze. Rankiem wstali wcześnie, a pan Wilk i ciocia Pol znowu naradzali się z królem i królową. Garion, wciąż obawiając się spotkania z hrabianką Vasraną, trzymał się Mandorallena. Rycerz najlepiej chyba potrafiłby go ustrzec przed takimi przygodami. Czekali w antyszambrze sali tronowej, a Mandorallen w błękitnej opończy wyjaśniał znaczenie obrazów na gobelinie, jaki pokrywał całą ścianę. Przed południem znalazł ich sir Andorig, ciemnowłosy rycerz, któremu pan Wilk nakazał poświęcić swe dni opiece nad czarodziejskim drzewem. – Panie rycerzu – odezwał się z szacunkiem. – Baron Vo Ebor przybył w towarzystwie swej małżonki. Pytali o ciebie i prosili, bym cię odszukał. – Niezwykle to uprzejme, sir Andorigu. – Mandorallen zerwał się z ławy. – Dworskość twych manier chwałę ci przynosi. – Niestety. – Andorig westchnął. – Nie zawsze tak było. Ostatnią noc spędziłem przy cudownym drzewie, które święty Belgarath polecił mej opiece. Miałem czas zatem, by spojrzeć na swe przeszłe życie. Zaiste, nie byłem człowiekiem godnym szacunku. Gorzko żałuję swych przewin i starał się będę je naprawić. Mandorallen bez słowa uścisnął mu dłoń, po czym ruszyli długim korytarzem do komnaty, gdzie czekali goście.

398

Baron był potężnie zbudowany. Nosił zieloną opończę, a brodę i włosy miał przyprószone siwizną. Jego głęboko osadzone oczy spoglądały z wyrazem wielkiego smutku. – Mandorallenie! – zawołał i objął serdecznie młodego rycerza. – Niedobry byłeś dla nas, opuszczając na czas tak długi. – Obowiązek, panie – wyjaśnił przyciszonym głosem Mandorallen. Baron przywołał żonę. – Nerino, powitaj naszego przyjaciela. Baronessa Nerina była o wiele młodsza od męża. Włosy miała ciemne i bardzo długie. Nosiła różową suknię i była piękna... chociaż, zdaniem Gariona, nie bardziej niż pół tuzina innych dam, jakie widział na dworze. – Drogi nasz i kochany – rzekła, całując Mandorallena i obejmując go lekko. – Tęskniliśmy za tobą w Vo Ebor. – I dla mnie świat jest szary, gdy nie mogę odwiedzić tych ukochanych murów. Sir Andorig skłonił się i wyszedł dyskretnie, pozostawiając zakłopotanego Gariona przy drzwiach. – Kim jest ten miły młodzieniec, który ci towarzyszy, mój synu? – chciał wiedzieć baron. – Chłopiec z Sendarii – wyjaśnił Mandorallen. – Ma na imię Garion. Ruszył wraz z nami na niebezpieczną wyprawę. – Z radością witam towarzysza mego syna – rzekł baron. Garion skłonił się, lecz jego myśli wirowały szaleńczo w poszukiwaniu jakiegoś wiarygodnego pretekstu, by stąd odejść. Sytuacja była bardzo niezręczna. – Wyczekiwać muszę przybycia króla – oświadczył baron. – Obyczaj i grzeczność wymagają, bym stawił się przed nim jak najszybciej, gdy tylko na dwór jego przybędę. Czy zechcesz, Mandorallenie, pozostać tu z baronessą, póki nie wrócę? – Oczywiście, panie. – Zaprowadzę cię, panie, do komnaty, gdzie król rozmawia z moją ciocią i dziadkiem – zaofiarował się szybko Garion. – Nie, chłopcze. I ty zostać musisz. Nie mam powodu do obaw, znając wierność mej żony i najdroższego z przyjaciół, złośliwe języki jednak wywołałyby skandal, gdyby pozostali tu tylko we dwoje. Ludzie roztropni nie dają pretekstów do fałszywych plotek

399

i złośliwych pomówień. – Zostanę więc, panie. Baron opuścił komnatę. – Zechcesz usiąść, pani? – Mandorallen wskazał rzeźbioną ławę pod oknem. – Chętnie. Męczącą mieliśmy podróż. – Daleka jest droga z Vo Ebor – przyznał Mandorallen, zajmując miejsce na innej ławie. – Jak ty i pan mój znajdujecie trakty o tej porze roku? – Jeszcze nie dość suche, by podróż przyjemność sprawiała. Przez długi czas omawiali stan dróg i pogodę. Siedzieli niezbyt daleko od siebie, ale nie tak blisko, by ktoś, kto przypadkiem zajrzy do komnaty, uznał ich rozmowę za nie dość niewinną. Oczy jednak mówiły więcej niż słowa. Straszliwie zakłopotany Garion wyglądał przez okno. Starannie wybrał to, przy którym musiał być zauważony od drzwi. Rozmowa trwała, lecz przerwy były coraz dłuższe, a Garion dygotał wewnętrznie przy każdej dręczącej chwili ciszy. Obawiał się, że albo Mandorallen, albo lady Nerina może ulec beznadziejnej miłości, przekroczyć niewidoczną granicę i rzucić jedno słowo czy zdanie, które w gruzy obróci wszelkie ograniczenia przyzwoitości i honoru, a ich życie uczyni męką. A jednocześnie pragnął, by mogło paść to słowo czy zdanie i by ich miłość rozkwitła, choćby na krótko. Właśnie w tej cichej, słonecznej komnacie Garion pokonał zakręt na drodze życia. Uprzedzenia wobec Mandorallena, jakie zaszczepił w nim zacietrzewiony Lelldorin, pękły wreszcie i runęły. Ogarnęły go inne uczucia... nie litość, ale współczucie. Co więcej, zaczynał niewyraźnie pojmować, w jaki sposób honor i niebotyczna duma, choć absolutnie bezinteresowne, stały się jednak powodem tragedii, od niezliczonych wieków rozgrywającej się w Arendii. Jeszcze przez prawie pół godziny Mandorallen i lady Nerina siedzieli, prawie nic już nie mówiąc, spoglądali sobie w oczy, a bliski łez Garion trzymał wymuszoną straż. Potem przyszedł Durnik z wiadomością, że ciocia Pol i pan Wilk gotują się już do wyjazdu.

400

401

Część druga TOLNEDRA

402

403

Rozdział XII Chór spiżowych rogów żegnał ich z blanków Vo Mimbre, gdy opuszczali miasto pod eskortą czterdziestu rycerzy i samego króla Korodullina. Garion raz tylko spojrzał za siebie i zdawało mu się, że dostrzega lady Nerinę stojącą na murze ponad bramą; nie był tego pewny. Kobieta nie machała ręką, a Mandorallen się nie oglądał. Wczesnym popołudniem dotarli do brodu na rzece Arend. Dalej leżała Tolnedra. Rzeka migotała w blasku słońca, a proporce rycerzy eskorty trzepotały na lekkim wietrze. – Bądź pozdrowiony i żegnaj, święty Belgaracie – odezwał się Korodullin, gdy stanęli na brzegu. – Tak jak mi poradziłeś, rozpocznę przygotowania. Klnę się na własne życie, że Arendia będzie gotowa. – Od czasu do czasu dam ci znać, jakie czynimy postępy – obiecał pan Wilk. – Zbadam także wszelkie poczynania Murgów w granicach mego królestwa. Jeśli twoje słowa się potwierdzą, a nie wątpię, że tak się stanie, wtedy przepędzę ich z Arendii. Wyszukam po kolei i przegnam z tej ziemi. Sprawię, by życie stało się dla nich ciężarem i niedolą za to, że sieją niezgodę wśród mych poddanych. – Ten pomysł mi się podoba – pochwalił z uśmiechem Wilk. – Murgowie są aroganccy. Odrobina niedoli nauczy ich pokory. Do zobaczenia, Korodullinie. Mam nadzieję, że w dniu naszego następnego spotkania świat będzie szczęśliwszy. – Modlił się będę, by to nastąpiło – odparł młody władca. Pan Wilk poprowadził wszystkich w wody płytkiego brodu. Za rzeką czekała Imperialna Tolnedra, a z brzegu pozostawionego za plecami mimbraccy rycerze żegnali ich graną na rogach fanfarą.

404

Gdy wyszli z rzeki, Garion rozejrzał się uważnie. Szukał czegoś w ukształtowaniu terenu czy roślinności, co odróżniałoby Arendię od Tolnedry, ale ziemia nie zważała na ustalone przez ludzi granice i nie dostrzegł żadnych zmian. Mniej więcej kilometr od rzeki wjechali do puszczy Vordue, rozległego gęstego lasu, sięgającego od morskich wybrzeży aż do stóp gór na wschodzie. Między drzewami przystanęli, by przebrać się w szaty podróżne. – Sądzę, że nadal powinniśmy udawać kupców – mówił pan Wilk, z ulgą wciągając swą połataną rdzawą tunikę i buty nie do pary. – Naturalnie, Grolimów nie oszukamy, ale nie będziemy mieć problemów z Tolnedranami, których spotkamy po drodze. Z Grolimami poradzimy sobie inaczej. – Czy są jakieś ślady Klejnotu? – zapytał głośno Barak, wciskając w juki swoją niedźwiedzią pelerynę i hełm. – Jedna czy dwie poszlaki. – Wilk rozejrzał się dookoła. – Przypuszczam, że Zedar przejeżdżał tędy parę tygodni temu. – Nie doganiamy go. – Silk wciągnął skórzaną kamizelę. – Ale i nie tracimy dystansu. Możemy jechać? Dosiedli koni i ruszyli tolnedrańskim traktem prowadzącym prosto przez las. Po mniej więcej pięciu kilometrach, gdy droga poszerzyła się, zobaczyli pojedynczy biały budynek, niski i kryty czerwonym dachem. Kilku żołnierzy włóczyło się leniwie w pobliżu. Pancerze i broń mieli mniej zadbane niż legioniści, których Garion spotykał wcześniej. – Posterunek celny – wyjaśnił Silk. – Tolnedranie stawiają je tak daleko od granicy, żeby nie utrudniały uczciwego przemytu. – Niechlujni ci legioniści – stwierdził z dezaprobatą Durnik. – Nie legioniści, ale żołnierze ze służby celnej – sprostował Silk. – Miejscowi. To wielka różnica. – Zauważyłem – mruknął kowal. Strażnik w zardzewiałym półpancerzu, uzbrojony w krótką włócznię, wyszedł na drogę i wyciągnął rękę. – Kontrola celna! – zawołał znudzonym głosem. – Jego ekscelencja wyjdzie do was za chwilę. Możecie zostawić konie, o tam. – Wskazał coś w rodzaju dziedzińca obok budynku. – Możliwe są jakieś kłopoty? – zapytał Mandorallen. Zdjął zbroję i miał teraz na sobie kolczugę i opończę, jakie zwykle nosił

405

w podróży. – Nie – odparł Silk. – Agent celny zada parę pytań, potem weźmie łapówkę i możemy jechać dalej. – Łapówkę? – zdziwił się Durnik. Silk wzruszył ramionami. – Oczywiście. To normalne w Tolnedrze. Ja będę mówił. Mam doświadczenie w takich sprawach. Celnik, krępy, łysiejący mężczyzna w ściągniętej pasem brunatnej tunice, stanął na progu, strzepując z ubrania jakieś okruchy. – Dzień dobry – powiedział rzeczowym tonem. – Witam, ekscelencjo. – Silk skłonił się lekko. – Co my tu mamy? – Celnik spoglądał z uznaniem na juki. – Jestem Radek z Boktoru – przedstawił się Silk. – Drasański kupiec. Wiozę sendarską wełnę do Tol Honeth. – Otworzył jedną z sakw i pokazał skrawek szarego materiału. – Słusznie czynisz, czcigodny kupcze. – Celnik pomacał wełnę. – Tegoroczna zima była dość chłodna i wełna osiąga dobrą cenę. Cichy brzęk świadczył, że kilka monet przeszło z ręki do ręki. Celnik uśmiechnął się szeroko. – Chyba nie musimy zaglądać do reszty bagażu – stwierdził. – Widzę, że jesteś uczciwym kupcem, szlachetny Radeku, i nie chciałbym cię zatrzymywać. Silk skłonił się znowu i zawiązał sakwę. – Czy powinienem uważać na coś po drodze, ekscelencjo? Nauczyłem się polegać na opiniach służby celnej. – Droga jest dobra – stwierdził celnik obojętnie. – Legiony tego pilnują. – Oczywiście. Jakieś nietypowe okoliczności? – Rozsądnie zrobicie, trzymając się własnej kompanii w drodze na południe. W Tolnedrze panuje pewne polityczne zamieszanie. Choć z pewnością nikt nie będzie cię niepokoił, gdy dowiedziesz, iż przybyłeś jedynie w interesach. – Zamieszanie? – zmartwił się Silk. – Nic o tym nie słyszałem. – Chodzi o sukcesję. Sytuacja jest dość niestabilna. – Czy Ran Borune zachorował? – Nie – odparł krępy celnik. – Jest po prostu stary. Z tej choroby nikt nie zdoła go wyleczyć. A że nie ma syna, który

406

objąłby tron, przyszłość dynastii zawisła na włosku. Wielkie rody próbują uzyskać najlepszą pozycję. To wszystko jest potwornie kosztowne, naturalnie, a my, Tolnedranie, stajemy się pobudliwi, gdy w grę wchodzą pieniądze. – Jak my wszyscy. – Silk się roześmiał. – Może skorzystałbym na kilku kontaktach we właściwych kręgach. Który z rodów jest obecnie w najlepszej sytuacji? – Sądzę, że zyskaliśmy przewagę nad całą resztą – odparł z zadowoleniem celnik. – My? – Vorduańczycy. Poprzez matkę jestem ich dalekim krewnym. Wielki książę Kador z Tol Vordue jest jedynym rozsądnym kandydatem do tronu. – Chyba go nie znam. – Wspaniały człowiek – tłumaczył celnik wylewnie. – Ma siłę, wigor i intuicję. Gdyby wybór zależał tylko od zalet, wielki książę Kador za powszechną zgodą otrzymałby koronę. Niestety, decyzja jest w rękach radców. – Och! – Tak jest. – Celnik westchnął z goryczą. – Nie uwierzyłbyś, godny Radeku, jakich łapówek żądają ci ludzie za swoje głosy. – Taka możliwość zdarza się tylko raz w życiu – powiedział Silk. – Nikomu z ludzi nie odmawiam prawa do uczciwej i rozsądnej łapówki, ale niektórzy z radców poszaleli z chciwości. Nieważne, jakie stanowisko otrzymam w nowym rządzie, przez całe lata nie odrobię tego, co musiałem zainwestować. I tak samo jest w całej Tolnedrze. Uczciwi ludzie tchu już nie mogą złapać od tych wszystkich podatków i nagłych subskrypcji. Nikt nie pozwoli, by na jakiejś liście nie było jego nazwiska, a codziennie pojawia się nowa. Koszta doprowadzają ludzi do rozpaczy. Mordują się na ulicach Tol Honeth. – Aż tak źle? – Gorzej, niż potrafisz sobie wyobrazić. Horbici nie mają dość pieniędzy na kampanię polityczną, więc zaczęli truć członków rady. Wydajemy miliony na kupienie głosu, a nazajutrz nasz człowiek sinieje na twarzy i pada trupem. No i musimy zgromadzić kolejne miliony, żeby kupić jego następcę. To mnie

407

wykańcza. Nie mam zacięcia do polityki. – Straszne. – Silk westchnął ze współczuciem. – Gdyby chociaż Ran Borune umarł – skarżył się zrozpaczony Tolnedranin. – Teraz panujemy nad sytuacją, ale Honethowie są bogatsi. Jeśli zjednoczą się i poprą jednego kandydata, wykupią nam tron spod tyłka. A Ran Borune stale mieszka w pałacu i rozpieszcza tego potwora, którego nazywa córką. Ma tyle straży, że nawet najdzielniejszych zabójców nie możemy skłonić, by spróbowali go sprzątnąć w zamachu. On chyba chce żyć wiecznie. – Cierpliwości, ekscelencjo – pocieszył go Silk. – Im większe cierpienia, tym większa potem nagroda. – W takim razie będę kiedyś bajecznie bogaty. – Celnik pokiwał głową. – Ale już dość długo cię zatrzymuję, godny Radeku. Życzę dobrej drogi i oby chłody w Tol Honeth podniosły cenę wełny. Silk skłonił się godnie, wskoczył na siodło i ruszył truchtem na czele całej grupy. – Przyjemnie znowu wrócić do Tolnedry. – Uśmiech rozjaśnił jego lisią twarz. – Uwielbiam zapach oszustw, korupcji i intryg. – Jesteś złym człowiekiem, Silku – upomniał go Barak. – Ten kraj przypomina dół kloaczny. – Oczywiście. Ale nie jest nudny, Baraku. Nigdy nie jest nudny. Wieczorem dotarli do zadbanej tolnedrańskiej wioski i zatrzymali się na noc w dobrze utrzymanej oberży, gdzie jedzenie było smaczne, a łóżka czyste. Wstali wcześnie; po śniadaniu wyjechali z dziedzińca na brukowaną uliczkę zalaną tym niezwykłym, srebrzystym blaskiem, jaki nadchodzi tuż przed świtem. – Przyjemnie tutaj. – Durnik spojrzał z aprobatą na bielone domy kryte czerwoną dachówką. – Wszystko jest czyste i porządne. – To odbicie tolnedrańskiej duszy – rzekł pan Wilk. – Tutejsi mieszkańcy wiele uwagi poświęcają szczegółom. – Nie jest to zła cecha. Wilk chciał coś odpowiedzieć, gdy nagle dwóch ludzi w brązowych szatach wyskoczyło z ciemnej bocznej uliczki. – Uważajcie! – krzyczał biegnący z tyłu. – On oszalał! Człowiek, który pędził przodem, trzymał się za głowę, wykrzywiając twarz w wyrazie niewyobrażalnej grozy. Koń

408

Gariona spłoszył się, gdyż tamten biegł wprost na niego. Chłopiec wyciągnął rękę, by odepchnąć szaleńca. Gdy tylko dotknął dłonią jego czoła, poczuł nagłą falę energii płynącą wzdłuż ramienia, niezwykłe mrowienie. Potężny ryk wypełnił mu umysł. Szaleniec runął na bruk, jakby dotknięcie Gariona było potężnym ciosem. Podjechał Barak. – O co tu chodzi? – zapytał drugiego z ludzi. – Jesteśmy z Mar Terrin – wyjaśnił tamten zdyszany. – Brat Obor nie mógł dłużej znieść duchów. Polecono mi, by odprowadzić go do domu. Miał tam zostać, póki nie wróci do zdrowych zmysłów. Przyklęknął obok leżącego. – Czemu tak mocno go uderzyłeś? – zapytał oskarżycielsko. – Wcale go nie uderzyłem – bronił się Garion. – Dotknąłem tylko. On chyba zemdlał. – Uderzyłeś. Spójrz tylko, jaki ma ślad na twarzy. Na czole nieprzytomnego widniała brzydka czerwona plama. – Garionie – odezwała się ciocia Pol. – Czy możesz zrobić dokładnie to, co ci powiem, nie zadając żadnych pytań? – Chyba tak. – Chłopiec kiwnął głową. – Zsiądź z konia. Podejdź do tego człowieka na ziemi i połóż mu dłoń na czole. Potem przeproś, że go uderzyłeś. – Jesteś pewna, Polgaro, że to bezpieczne? – upewnił się Barak. – Wszystko będzie dobrze. Rób, co powiedziałam, Garionie. Chłopiec z wahaniem zbliżył się do leżącego, wyciągnął rękę i przyłożył dłoń do brzydkiego sińca. – Przykro mi – oświadczył. – Mam nadzieję, że szybko wyzdrowiejesz. Fala energii popłynęła wzdłuż ramienia, tym razem zupełnie inna od poprzedniej. Szaleniec otworzył oczy i zamrugał. – Gdzie ja jestem? – zdziwił się. – Co się stało? – mówił całkiem normalnym głosem, a siniec na jego czole zniknął. – Wszystko w porządku – uspokoił go Garion, sam nie wiedząc dlaczego. – Byłeś chory, ale już jest lepiej. – Chodź, Garionie – wtrąciła ciocia Pol. – Jego towarzysz może się teraz nim zająć.

409

Chłopiec podszedł do swego wierzchowca. Myśli wirowały mu bezładnie. – Cud! – wykrzyknął drugi mnich. – Raczej nie – zaprzeczyła ciocia Pol. – Uderzenie przywróciło zmysły twemu przyjacielowi, to wszystko. Takie rzeczy czasem się zdarzają. Jednak ona i pan Wilk wymienili znaczące spojrzenia, które całkiem wyraźnie mówiły, że było to coś innego... coś niezwykłego. Odjechali, pozostawiając obu mnichów na środku ulicy. – Co się stało? – Durnik spoglądał ze zdumieniem. Pan Wilk wzruszył ramionami. – Polgara musiała wykorzystać Gariona – oświadczył. – Nie mieliśmy czasu, żeby załatwić to w inny sposób. Durnik nie był przekonany. – Nie robimy tego często – dodał Wilk. – To trochę niewygodne, działać przez kogoś innego, jak przed chwilą. Czasem jednak nie ma wyboru. – Przecież Garion go uzdrowił – zaprotestował Durnik. – To musi pochodzić z tej samej ręki, która zadała cios, Durniku – powiedział ciocia Pol. – Nie zadawaj tylu pytań, proszę. Krytyczny umysł Gariona nie przyjmował tych wyjaśnień. Chłopiec miał inną świadomość tego, co się wydarzyło: nic, czego dokonał, nie przyszło z zewnątrz. W skupieniu studiował srebrzyste znamię na dłoni. Wydawało się inne niż zawsze. – Nie myśl o tym, skarbie – powiedziała ciocia Pol cicho, gdy opuścili wioskę i znowu ruszyli traktem. – Nie ma powodów do zmartwienia. Później ci wszystko wytłumaczę. A potem, wśród wrzasków ptaków witających wschód słońca, mocno ścisnęła mu palce.

410

Rozdział XIII Trzy dni zajęła im jazda przez lasy Vordue. Garion, pamiętając o niebezpieczeństwach arendzkiej puszczy, czuł niepokój i nerwowo spoglądał na okryte cieniem drzewa. Jednak gdy minął dzień i nie zdarzyło się nic niezwykłego, był spokojniejszy. Pan Wilk za to irytował się coraz bardziej. – Coś planują – mruczał. – Wolałbym, żeby już zaatakowali. Nie cierpię oglądania się przez ramię na każdym kroku. Garion nie miał wielu okazji, by porozmawiać z ciocią Pol o tym, co przydarzyło się obłąkanemu mnichowi z Mar Terrin. Miał wrażenie, że ciocia Pol świadomie go unika, a kiedy wreszcie zdołał podjechać bliżej, jej odpowiedzi były niejasne. Wciąż odczuwał niepokój, myśląc o tym incydencie. Przed południem trzeciego dnia wyjechali spomiędzy drzew na szeroką przestrzeń pól uprawnych. W przeciwieństwie do arendzkiej równiny, gdzie wielkie połacie ziemi leżały odłogiem, tutaj uprawiano każdy jej skrawek, pola zaś otaczano niskimi kamiennymi murkami. Choć z pewnością nie było jeszcze ciepło, słońce świeciło jasno, a zaorana gleba, czarna i żyzna, czekała na siew. Jechali traktem prostym i szerokim. Po drodze często spotykali innych podróżnych, którzy pozdrawiali ich niezbyt wylewnie, ale uprzejmie. Garion odzyskał spokój. Ten kraj był chyba zbyt cywilizowany, by mogły tutaj czekać takie niebezpieczeństwa, jakie groziły im w Arendii. Po południu wjechali do sporego miasteczka, gdzie kupcy w różnokolorowych płaszczach nawoływali ze sklepów i straganów po obu stronach ulicy, namawiając ich, żeby przystanęli i chociaż obejrzeli towar. – Robią wrażenie zdesperowanych – zauważył Durnik. – Tolnedranie nie lubią wypuszczać klientów – powiedział Silk. – Są chciwi.

411

Na niewielkim placu wybuchło jakieś zamieszanie. Sześciu brudnych, zarośniętych żołnierzy zaczepiło arogancko wyglądającego człowieka w zielonym płaszczu. – Zejdźcie mi z drogi, powtarzam! – protestował głośno. – Chcemy tylko zamienić słówko, Lemborze – odparł jeden z żołnierzy z nieprzyjemnym uśmiechem. Był chudy i miał długą bliznę na policzku. – Co za idiota. – Jakiś przechodzień zaśmiał się grubiańsko. – Lembor taki się zrobił ważny, że zapomniał o ostrożności. – Czy oni chcą go aresztować, przyjacielu? – zapytał Durnik grzecznie. – Tylko na chwilę – odparł przechodzień. – A co z nim zrobią? – dociekał dalej Durnik. – To co zwykle. – A co robią zwykle? – Sam popatrz. Ten dureń wie przecież, że nie powinien chodzić bez ochrony. Żołnierze okrążyli człowieka w zielonym płaszczu, a dwóch chwyciło go brutalnie pod ręce. – Puśćcie mnie! – wciąż protestował Lembor. – Co wy sobie wyobrażacie? – Spokojnie, Lemborze – rozkazał żołnierz z blizną na twarzy. – Nie utrudniaj pracy. Ciągnęli go w stronę wąskiej alejki. – Ratunku! – Lembor wyrywał się rozpaczliwie. Dostał pięścią w podbródek i wciągnęli go w alejkę. Rozległ się krótki krzyk, odgłosy szamotaniny, kilka stęknięć, zgrzyt żelaza o kości, długi cichnący jęk. Szeroki strumień krwi wypłynął z alejki i pociekł do rynsztoka. Po minucie żołnierze wyszli na placyk, z uśmiechem wycierając miecze. – Musimy coś zrobić! – Garion czuł mdłości z oburzenia i grozy. – Nie – odparł Silk twardo. – Musimy pilnować tylko własnych interesów. Nie przyjechaliśmy tutaj, żeby się mieszać do lokalnej polityki. – Polityki? – powtórzył Garion. – To było morderstwo. Może chociaż sprawdzimy, czy jeszcze żyje? – Nie sądzę – stwierdził Barak. – Sześciu uzbrojonych ludzi zwykle porządnie wykonuje robotę.

412

Tuzin innych żołnierzy, tak samo niechlujnych jak pierwsi, wbiegło na plac z mieczami w dłoniach. – Za późno, Rabbasie. – Ten z blizną zaśmiał się chrapliwie. – Lembor już was nie potrzebuje. Właśnie doznał ataku śmierci. Wygląda na to, że straciliście pracę. Ten, którego nazwał Rabbasem, zatrzymał się i spojrzał ponuro. Potem na jego twarzy pojawił się wyraz brutalnej chytrości. – Może i racja, Kraggerze. – Głos też miał chrapliwy. – Ale może stworzymy kilka wolnych miejsc w garnizonie Elgona. Na pewno chętnie zatrudni dobrych fachowców. Ruszył do przodu, groźnie kreśląc ostrzem miecza niskie łuki. Rozległ się brzęk i rytmiczny tupot. Na plac wbiegło dwudziestu legionistów w podwójnej kolumnie. Ich stopy równocześnie uderzały o bruk. Zatrzymali się między dwiema grupami żołnierzy, obie kolumny zwróciły się plecami do siebie i wysunęły lance. Pancerze legionistów były wypolerowane do połysku, a cały ekwipunek bez najmniejszej plamki. – Rabbas, Kragger, dość tego – wrzasnął sierżant dowodzący oddziałem. – Natychmiast wynoście się z ulicy! – Te świnie zabiły Lembora, sierżancie! – zawołał Rabbas. – Fatalnie – odparł bez wielkiej sympatii legionista. – A teraz precz z ulicy. Póki jestem na służbie, nie będzie tu żadnych bójek. – Nic nie masz zamiaru zrobić? – spytał Rabbas. – Właśnie robię. Zaprowadzam porządek na ulicy. Wynocha! Rabbas zawrócił nagle i na czele swych ludzi zszedł z placu. – Ciebie to też dotyczy, Kraggerze – rzucił sierżant. – Oczywiście, sierżancie. – Uśmiechnął się służalczo. – I tak mieliśmy już iść. Z tłumu gapiów dobiegły nieprzyjazne okrzyki. Legionista obejrzał się z groźną miną i natychmiast zapadła cisza. Durnik syknął przenikliwie. – Tam, po drugiej stronie placu – szepnął do pana Wilka. – Czy to nie Brill? – Znowu! – W głosie Wilka brzmiało zniechęcenie. – Jak on to robi, że ciągle jest przed nami? – Przekonajmy się, co planuje – podsunął Silk. Oczy mu

413

zabłysły. – Pozna nas, jeśli spróbujemy go śledzić – ostrzegł Barak. – Zostaw to mnie. – Silk zsunął się z siodła. – Widział nas? – zapytał Garion. – Chyba nie – odparł Durnik. – Rozmawia z jakimiś ludźmi. Nie patrzy w naszą stronę. – Na południowym końcu miasteczka jest gospoda – mówił Silk. Zdjął kamizelę i przywiązał ją do siodła. – Spotkamy się tam mniej więcej za godzinę. – Odwrócił się i zniknął w tłumie. – Zsiądźmy z koni – polecił Wilk. – Poprowadzimy je. Przeszli brzegiem placu, starając się, by konie zasłaniały ich przed Brillem. Garion raz tylko spojrzał w wąską alejkę, gdzie żołnierze wciągnęli Lembora. Zadrżał i odwrócił głowę. W brudnym zaułku leżał jakiś niekształtny stos przykryty zielonym płaszczem, a ściany domu i kamienie bruku zachlapane były krwią. Przekonali się, że całe miasteczko aż kipi z podniecenia, a w pewnych przypadkach także z niepokoju. – Lembor, powiadasz? – pytał kupiec w niebieskim płaszczu, o poszarzałej ze strachu twarzy, innego, równie wstrząśniętego. – Niemożliwe! – Mój brat właśnie rozmawiał z kimś, kto to widział – zapewnił drugi kupiec. – Czterdziestu żołnierzy Elgona napadło go na ulicy i zarąbało na oczach tłumu. – Co z nami będzie? – jęknął drżącym głosem pierwszy. – Nie wiem jak ty, ale ja się ukrywam. Teraz, kiedy Lembor nie żyje, żołnierze Elgona zechcą pozabijać nas wszystkich. – Nie ośmielą się. – A co ich powstrzyma? Idę do domu. – Czemu słuchaliśmy Lembora? – lamentował pierwszy kupiec. – Mogliśmy się nie mieszać. – Teraz już za późno – odparł drugi. – Wracam do domu i rygluję drzwi. Odwrócił się i odszedł pospiesznie. Pierwszy spoglądał za nim, po chwili także odbiegł. – Ostro tu idzie gra – zauważył Barak. – Dlaczego legiony na to pozwalają? – zapytał Mandorallen. – Legiony zachowują neutralność – wyjaśnił Wilk. – Taką

414

składają przysięgę. Gospoda, do której skierował ich Silk, była czysta, otoczona niewysokim murem. Przywiązali konie na dziedzińcu i weszli do środka. – Musimy coś zjeść, ojcze. – Ciocia Pol usiadła za wyszorowanym dębowym stołem w głównej sali. – Ja właśnie... – Pan Wilk spojrzał na drzwi wiodące do piwiarni. – Wiem – ucięła. – Ale najpierw powinniśmy coś zjeść. – Dobrze, Pol. – Pan Wilk westchnął. Posługacz przyniósł im talerz dymiących kotletów i grubych pajd chleba nasączonych masłem. Garion wciąż czuł skurcze żołądka po tym, co widział na placu, jednak zapach mięsa szybko przywrócił mu apetyt. Już prawie kończyli posiłek, gdy jakiś nędznie wyglądający, niski mężczyzna w białej lnianej koszuli, skórzanym fartuchu i wystrzępionym kapeluszu bezceremonialnie zasiadł przy ich stole. Jego twarz wydawała się w jakiś nieokreślony sposób znajoma. – Wina! – wrzasnął na posługacza. – I jeść. Mrużył oczy w złocistym blasku, jaki sączył się do sali przez żółte szyby okien. – Są inne stoły, przyjacielu – odezwał się Mandorallen zimno. – Ale ten mi się podoba – odparł obcy. Spojrzał po kolei na każdego z nich, po czym wybuchnął śmiechem. Mięśnie jego twarzy rozluźniały się i jakby przesunęły pod skórą na właściwe miejsca. Tym obcym był Silk. – Jak ty to robisz? – zdumiał się Barak. Silk uśmiechnął się i końcami palców masował policzki. – Koncentracja, Baraku – oświadczył. – Koncentracja i praktyka. Chociaż zawsze potem bolą mnie szczęki. – Pożyteczna umiejętność, jak sądzę – ocenił Hettar uprzejmie. – We właściwych okolicznościach. – Zwłaszcza dla szpiega – dodał Barak. Silk skłonił się teatralnie. – Skąd wziąłeś to ubranie? – zaciekawił się Durnik. – Ukradłem. – Zdjął fartuch. – Co Brill tam robił? – spytał Wilk niecierpliwie. – Mącił jak zwykle. Mówił ludziom, że Murgo imieniem

415

Asharak obiecuje nagrodę za każdą informację o nas. Opisał cię całkiem dokładnie, stary przyjacielu. Niezbyt pochlebnie, ale zupełnie nieźle. – Wkrótce będziemy musieli zająć się tym Angarakiem – stwierdziła ciocia Pol. – Irytuje mnie. – Jest jeszcze coś. – Silk nadgryzł kotleta. – Brill powtarza wszystkim, że Garion jest synem Asharaka... że porwaliśmy go, a Asharak wypłaci ogromną nagrodę temu, kto mu go zwróci. – Garion? – powtórzyła ostro ciocia Pol. Silk pokiwał głową i sięgnął po chleb. – Przy pieniądzach, jakie obiecuje, każdy w Tolnedrze będzie miał oczy szeroko otwarte. Garion poczuł ostre ukłucie lęku. – Dlaczego ja? – zapytał. – Żeby nas zatrzymać – wyjaśnił pan Wilk. – Kimkolwiek jest Asharak, wie, że Polgara nie pojedzie, dopóki cię nie odnajdzie. Prawdopodobnie cała reszta również. Dzięki temu Zedar zyska czas na ucieczkę. – A kim właściwie jest ten Asharak? – Hettar groźnie zmrużył oczy. – Zapewne Grolimem – odparł Wilk. – Jak na zwykłego Murga jego działania mają zbyt szeroki zasięg. – A jak można ich odróżnić? – zainteresował się Durnik. – Nie można. Wyglądają prawie tak samo. To dwa różne plemiona, ale bliżej spokrewnione niż inni Angarakowie. Każdy zauważy różnicę między Nadrakiem a Thullem albo Thullem a Malloreaninem, ale Murgowie i Grolimowie są tak podobni, że nie można ich rozpoznać. – Nigdy nie miałam z tym kłopotów – wtrąciła ciocia Pol. – Ich umysły są zupełnie inne. – To znakomicie upraszcza sprawę – stwierdził Barak oschle. – Po prostu rozrąbiemy głowę pierwszemu spotkanemu Murgowi, a ty pokażesz nam różnice. – Za dużo czasu spędzasz ostatnio z Silkiem – oświadczyła ciocia Pol kwaśno. – Zaczynasz mówić jak on. Barak podniósł głowę, a Silk mrugnął. – Kończmy już. Zobaczymy, czy da się dyskretnie wymknąć z miasta – rzekł Wilk. – Czy jest jakaś alejka na tyłach tej

416

gospody? – zwrócił się do Silka. – Naturalnie. – Nie przerywał jedzenia. – Znasz ją? – No wiesz... – Silk był wyraźnie urażony. – Oczywiście, że ją znam. Alejka, na którą ich wyprowadził, była wąska, pusta i brzydko pachniała, ale doszli nią do południowej bramy miasteczka i wkrótce znowu stanęli na trakcie. – Nie zaszkodzi nam trochę pośpiechu. – Wilk wbił pięty w boki wierzchowca i ruszył galopem. Pędzili tak jeszcze przez dłuższy czas po zapadnięciu zmroku. Księżyc, nabrzmiały i niezdrowy, wstał wolno nad horyzontem i wypełnił noc bladym światłem, które wyssało ze świata wszelkie barwy. Wreszcie Wilk ściągnął wodze. – Jazda przez całą noc nie ma sensu – stwierdził. – Zjedźmy z drogi i prześpijmy się parę godzin. Wyruszymy wczesnym rankiem. Tym razem wolę, żebyśmy to my wyprzedzali Brilla. – Może tam? – Durnik wskazał niewielką kępę drzew czerniejącą w księżycowym blasku niedaleko drogi. – Dobrze. Chyba nie potrzebujemy ognia. Wprowadzili konie między drzewa i wyjęli koce z juków. Księżycowe promienie malowały na zasłanym liśćmi gruncie jasne plamy. Garion znalazł dosyć równe miejsce, owinął się kocem, pokręcił chwilę i zasnął. Przebudził się nagle, oślepiony płomieniami kilku pochodni. Ciężka stopa przyciskała mu pierś do ziemi, a ostrze miecza opierało się mocno i nieprzyjemnie o gardło. – Nie ruszać się! – rozkazał ktoś szorstkim głosem. – Zabijemy każdego, kto choćby okiem mrugnie. Garion zesztywniał z przerażenia. Popatrzył w jedną, potem w drugą stronę. Jego przyjaciele znaleźli się w takiej samej pozycji. Durnika, który trzymał wartę, dwóch żołnierzy trzymało za ramiona. W usta wetknęli mu jakąś szmatę. – Co to ma znaczyć? – zażądał wyjaśnień Silk. – Dowiesz się – warknął dowódca. – Zabierzcie im broń. Kiedy skinął ręką, Garion zauważył, że brakuje mu palca u prawej dłoni. – To jakaś pomyłka – zaprotestował Silk. – Jestem Radek z

417

Boktoru, kupiec. Ani ja, ani moi przyjaciele nie zrobiliśmy nic złego. Czteropalcy żołnierz nie zwracał na niego uwagi. – Wstawać! – krzyknął. – Jeśli któreś z was spróbuje uciekać, zabijemy pozostałych. Silk powstał i nasadził czapkę na głowę. – Pożałuje pan tego, kapitanie – zagroził. – Mam w Tolnedrze potężnych przyjaciół. Żołnierz wzruszył ramionami. – Nie obchodzi mnie to. Wykonuję rozkazy hrabiego Dravora. Kazał was doprowadzić. – Dobrze. Zobaczmy tego hrabiego. Natychmiast wyjaśnimy sprawę i nie ma potrzeby, żebyście wymachiwali mieczami. Pójdziemy spokojnie. Nikt z nas nie zrobi niczego, co mogłoby was zirytować. Twarz żołnierza pociemniała w blasku pochodni. – Nie podoba mi się twój ton, kupcze. – Nie płacą ci za to, żeby ci się podobał mój ton, przyjacielu. Bierzesz pieniądze za doprowadzenie nas do hrabiego Dravora. Ruszajmy. Im szybciej będziemy na miejscu, tym szybciej opowiem mu o twoim zachowaniu. – Sprowadźcie ich konie – rozkazał dowódca. Garion przesunął się do cioci Pol. – Możesz coś zrobić? – zapytał cicho. – Bez gadania! – huknął żołnierz, który go pilnował. Garion stał bezradnie, patrząc na ostrze miecza wycelowane w jego pierś.

418

Rozdział XIV Dom hrabiego Dravora, wielki biały budynek, stał pośrodku rozległego trawnika z przystrzyżonymi starannie żywopłotami i zadbanymi klombami po obu stronach. Jechali wolno po wysypanej białym żwirem alei, a księżyc, stojący teraz wprost nad głowami, ukazywał wyraźnie każdy szczegół. Żołnierze kazali im zsiąść z koni na dziedzińcu pomiędzy domem a klombem po zachodniej stronie. Potem poprowadzili ich do środka i dalej długim korytarzem do ciężkich, lśniących drzwi. Hrabia Dravor okazał się chudym, nijakim mężczyzną z workami pod oczami. Siedział rozparty w fotelu w samym środku bogato umeblowanej komnaty. Na twarzy miał rozmarzony, senny niemal uśmiech. Jego bladoróżowa szata, dla podkreślenia pozycji społecznej wyszywana srebrem na brzegach i rękawach, była pognieciona i niezbyt czysta. – Kim są ci goście? – Mówił cicho i niewyraźnie. – Więźniowie, panie – wyjaśnił czteropalcy żołnierz. – Ci, których kazałeś aresztować. – Kazałem kogoś aresztować? – zdziwił się hrabia. – Cóż za zdumiewające polecenie z mojej strony. Mam nadzieję, przyjaciele, że nie naraziłem was na niewygody. – Byliśmy trochę zaskoczeni, nic więcej – uspokoił go Silk. – Ciekawe, czemu tak postąpiłem. – Hrabia pogrążył się w zamyśleniu. – Musiał być jakiś powód... Nigdy nie robię nic bez powodu. Co zrobiliście złego? – Nic nie zrobiliśmy, panie – zapewnił Silk. – Więc czemu kazałem was aresztować? To chyba jakaś pomyłka. – Też tak sądzimy, panie. – Cieszę się więc, że rzecz została wyjaśniona. – Hrabia odetchnął z ulgą. – Czy mogę was zaprosić na kolację?

419

– Jedliśmy już, panie. – Tak niewielu miewam gości! – Rozczarowanie odbiło się na jego twarzy. – Może twój rządca, Y’diss, pamięta przyczynę zatrzymania tych ludzi, panie – podpowiedział czteropalcy żołnierz. – Naturalnie. Czemu sam o tym nie pomyślałem? Y’diss pamięta o wszystkim. Poślijcie po niego zaraz. – Tak, panie. – Żołnierz skinął głową jednemu ze swoich ludzi. Hrabia Dravor z roztargnieniem bawił się połą swej szaty i nucił coś pod nosem. Po chwili otworzyły się drzwi i do komnaty wszedł człowiek w mieniącej się i bogato wyszywanej szacie. Miał twarz o grubych, zmysłowych rysach i wygoloną do skóry głowę. – Wołałeś mnie, panie? – Jego zgrzytliwy głos brzmiał jak syk. – Y’diss! – zawołał radośnie hrabia. – To miło, że przyszedłeś. – Moim szczęściem jest służyć ci, panie. – Rządca skłonił się zgrabnie. – Zastanawiałem się właśnie, dlaczego prosiłem tych moich przyjaciół, by zatrzymali się tutaj – oświadczył hrabia. – Chyba zapomniałem. Nie pamiętasz przypadkiem? – Chodzi o drobiazg, panie – odparł Y’diss. – Bez trudu załatwię tę sprawę. Musisz odpocząć. Wiesz przecież, że nie wolno ci się przemęczać. Hrabia przesunął dłonią po twarzy. – Kiedy już o tym wspomniałeś, Y’diss, to istotnie, czuję, że jestem wyczerpany. Zabawiaj gości, a ja trochę odpocznę. – Oczywiście, panie. – Skłonił się znowu. Hrabia ułożył się wygodniej w fotelu i zasnął niemal natychmiast. – Jest delikatnego zdrowia – zauważył z fałszywym uśmiechem Y’diss. – Ostatnio rzadko kiedy opuszcza fotel. Odejdźmy stąd, by mu nie przeszkadzać. – Jestem prostym drasańskim kupcem, wasza eminencjo – zaczął Silk. – A ci ludzie to moje sługi, prócz tej oto mej siostry. Jesteśmy zdumieni... Y’diss wybuchnął śmiechem. – Czemu upierasz się przy tej absurdalnej bajce, książę Kheldarze? Wiem, kim jesteś. Znam was wszystkich i znam cel

420

waszej misji. – Czego chcesz od nas, Nyissaninie? – spytał pan Wilk ostro. – Służę mej pani, Wiecznej Salmissrze. – Wężowa Kobieta stała się narzędziem w rękach Grolimów? – odezwała się ciocia Pol. – Czy raczej kłoni głowę przed wolą Zedara? – Moja królowa przed nikim nie kłoni głowy, Polgaro – rzucił Y’diss wzgardliwie. – Doprawdy? – Uniosła brew. – Więc to ciekawe, że jej sługa tańczy do melodii Grolimów. – Nic mnie nie łączy z Grolimami. Przeczesują całą Tolnedrę, ale to ja was znalazłem. – Znaleźć to nie to samo, co zatrzymać, Y’dissie – zauważył Wilk. – Może jednak nam powiesz, o co chodzi? – Powiem ci tyle, na ile mam ochotę, Belgaracie. – Sądzę, że dość już tego, ojcze – zirytowała się ciocia Pol. – Nie mamy czasu na nyissańskie zagadki. – Uważaj, Polgaro – ostrzegł Y’diss. – Znam twoją moc. Spróbuj choćby podnieść rękę, a żołnierze zabiją twoich przyjaciół. Garion poczuł, że ktoś chwyta go mocno z tyłu i przyciska mu do gardła ostrze miecza. Oczy cioci Pol błysnęły gniewnie. – Kroczysz po niebezpiecznym gruncie! – Chyba nie warto wymieniać gróźb – stwierdził pan Wilk. – Rozumiem zatem, że nie zamierzasz wydać nas Grolimom? – Nie obchodzą mnie Grolimowie – burknął Y’diss. – Moja królowa poleciła, by przekazać was w jej ręce, do Sthiss Tor. – Dlaczego Salmissra interesuje się tą sprawą? – zdziwił się Wilk. – Przecież to jej nie dotyczy. – Sama wam wyjaśni, gdy już będziecie w Sthiss Tor. Tymczasem jednak chciałbym, żebyście opowiedzieli mi o kilku drobiazgach. – Tuszę, że pragnienie twoje nie będzie zaspokojone – oświadczył Mandorallen sztywno. – Nie jest naszym zwyczajem, by o sprawach osobistych dyskutować z niegodnymi tego obcymi. – Sądzę, że jesteś w błędzie, baronie. – Y’diss uśmiechnął się groźnie. – Głębokie są piwnice tego domu, a to, co się tam niektórym przytrafia, bywa wyjątkowo nieprzyjemne. Moi

421

służący doskonale opanowali sztukę stosowania pewnych nadzwyczaj przekonujących tortur. – Nie boję się twoich pogróżek, Nyissaninie – rzucił z pogardą rycerz. – Nie liczyłem na to. Lęk wymaga wyobraźni, Arendów jednak nikt o nią nie posądza. Tortury jednak osłabią twoją wolę... i zapewnią rozrywkę moim sługom. Trudno teraz o dobrych oprawców, a ci nudzą się, gdy nie mogą praktykować swej sztuki. Na pewno to rozumiecie. Później, kiedy każde z was będzie już miało okazję spotkać się z nimi, spróbujemy czegoś innego. W Nyissie wiele jest rozmaitych korzeni i liści, a także maleńkich jagód o interesujących właściwościach. To ciekawe, ale większość woli ławę lub koło niż moje wywary. – Y’diss roześmiał się szorstko, bez śladu radości. – Porozmawiamy o tym później, kiedy już ułożę hrabiego na noc. Na razie strażnicy odprowadzą was na dół, do komnat, jakie dla was przygotowałem. Hrabia Dravor ocknął się i rozejrzał sennie. – Czyżby nasi przyjaciele już odjeżdżali? – zapytał. – Tak, panie – odparł Y’diss. – Trudno. – Hrabia uśmiechnął się słabo. – Żegnajcie, moi drodzy. Mam nadzieję, że wrócicie jeszcze kiedyś i podejmiemy naszą przemiłą konwersację. Gariona zamknięto w wilgotnej, cuchnącej nieczystościami i gnijącą żywnością celi. Ale najgorsza była ciemność. Skulił się obok żelaznych drzwi, a zewsząd napierała na niego niemal dotykalna czerń. Z kąta słyszał jakieś drapania i szelesty. Pomyślał o szczurach i starał się trzymać jak najbliżej drzwi. Niedaleko ciurkała woda i gardło zaczęło go palić z pragnienia. Było ciemno, ale wcale nie cicho. Gdzieś brzęczały łańcuchy i ktoś jęczał. Z dali dobiegał obłąkańczy śmiech, szaleńczy chichot powtarzany bez przerwy, w nieskończoność jazgoczący w mroku. Ktoś wrzasnął nagle i przenikliwie, potem jeszcze raz. Garion przylgnął do oślizgłego muru. Wyobraźnia natychmiast stworzyła obraz tortur, będących powodem cierpienia dźwięczącego w tym krzyku. Czas nie istniał. Garion nie wiedział, jak długo przebywa w celi, przerażony i samotny. Nagle usłyszał delikatne metaliczne zgrzyty i stuki, dochodziły chyba od strony drzwi. Odbiegł

422

natychmiast, potykając się na nierównej podłodze. – Odejdź! – krzyknął. – Nie wrzeszcz tak – szepnął zza drzwi Silk. – To ty, Silku? – Garion niemal zaszlochał z ulgi. – A kogo się spodziewałeś? – Jak zdołałeś wyjść? – Nie gadaj tyle – mruknął Silk przez zaciśnięte zęby. – Piekielna rdza! – zaklął. Potem stęknął, a od drzwi dobiegł zgrzytliwy trzask. – No, wreszcie. – Drzwi celi otworzyły się wolno, wpuszczając do wnętrza słaby blask pochodni. – Wychodź. Musimy się spieszyć. Garion wyskoczył na mroczny kamienny korytarz. Ciocia Pol czekała kilka kroków dalej. Podbiegł do niej bez słowa. Przyjrzała mu się z uwagą, po czym objęła mocno. Nie odzywali się. Silk pracował już przy następnych drzwiach. Twarz lśniła mu od potu. Zamek szczęknął, zaskrzypiały drzwi i na korytarz wyszedł Hettar. – Czemu tak długo? – zapytał. – Rdza – warknął Silk cicho. – Kazałbym wychłostać strażników, którzy dopuścili, by zamki były w takim stanie. – Mógłbyś się trochę pospieszyć? – upomniał go przez ramię Barak, stojący na straży. – Może sam to załatwisz? – zaproponował Silk. – Pracuj możliwie najszybciej – uspokoiła go ciocia Pol. – Nie mamy czasu na sprzeczki. Z godnością zarzuciła na ramię błękitny płaszcz. Silk burknął coś skwaszony i podszedł do następnych drzwi. – Te przemowy naprawdę były konieczne? – zapytał gniewnie pan Wilk, ostatni z uwolnionych. – Paplaliście tutaj jak stado gęsi. – Książę Kheldar odczuł potrzebę wygłoszenia pewnych uwag na temat stanu zamków – wyjaśnił Mandorallen lekkim tonem. Silk spojrzał na niego groźnie, po czym ruszył korytarzem. Tłusty dym z pochodni pełzał pod poczerniałym stropem. – Zachowajcie ostrożność – szepnął nagle Mandorallen. – Tam jest strażnik. Brodaty mężczyzna w brudnej skórzanej kurcie siedział oparty

423

o ścianę. Chrapał. – Może uda się przejść tak, żeby go nie obudzić? – mruknął Durnik. – Pośpi jeszcze przez parę godzin – stwierdził ponuro Barak. Tym samym stało się jasne, skąd pochodzi wielka, sina opuchlizna na twarzy strażnika. – Azali są tu inni? – Mandorallen zacisnął pięść. – Było kilku – przyznał Barak. – Wszyscy śpią. – W takim razie idziemy – zdecydował Wilk. – Zabierzemy Y’dissa, prawda? – upewniła się ciocia Pol. – Po co? – Mam ochotę z nim pogawędzić. Dość szczegółowo. – Strata czasu. Salmissra wmieszała się do sprawy. Ta informacja nam wystarczy. Jej motywy nie interesują mnie specjalnie. Po prostu wynieśmy się stąd możliwie dyskretnie. Przemknęli obok śpiącego strażnika, minęli zakręt i ruszyli cicho innym korytarzem. – Umarł? – Zaskakująco głośne pytanie dobiegło zza okratowanych drzwi, skąd sączył się czerwony blask pochodni. – Nie – odpowiedział inny głos. – Zemdlał tylko. Za mocno szarpnąłeś tę dźwignię. Ważny jest stały nacisk. Inaczej mdleją i trzeba zaczynać od początku. – To o wiele trudniejsze, niż myślałem – poskarżył się pierwszy głos. – Świetnie sobie radzisz. Rozciąganie zawsze jest trudne. Pamiętaj, żeby naciskać równo i nie szarpać za dźwignię. Oni zwykle umierają, kiedy wyrwie się im ramiona ze stawów. Twarz cioci Pol zesztywniała, a oczy błysnęły groźnie. Wykonała nieznaczny gest i szepnęła coś. W umyśle Gariona zabrzmiał krótki, cichy szum. – Wiesz co – odezwał się słabo pierwszy głos. – Nagle źle się poczułem. – Kiedy już o tym wspomniałeś, ja też jakoś tak nie najlepiej – powiedział drugi. – Mięso na kolację było świeże? – Smakowało nieźle. – Na chwilę zapadła cisza. – Naprawdę mi niedobrze. Na palcach przeszli obok kraty, a Garion starannie unikał spojrzenia do środka. Na końcu korytarza stanęli przed

424

solidnymi dębowymi drzwiami okutymi żelazem. Silk przebiegł palcami po klamce. – Zaryglowane od zewnątrz – stwierdził. – Ktoś nadchodzi – ostrzegł Hettar. Zza drzwi dobiegł odgłos ciężkich kroków na kamiennych schodach, szmer głosów, czyjś zachrypnięty śmiech. Wilk podszedł szybko do najbliższej celi. Przycisnął palce do zardzewiałego żelaznego zamka, a ten szczęknął cicho. – Tutaj! Wcisnęli się do niewielkiego pomieszczenia, Wilk zamknął za nimi drzwi. – W wolnej chwili muszę z tobą poważnie porozmawiać na ten temat – oznajmił Silk. – Tak się dobrze bawiłeś zamkami, że nie chciałem ci przeszkadzać. – Wilk uśmiechnął się złośliwie. – Słuchajcie, musimy uciszyć tych ludzi, zanim odkryją nasze puste cele i zaalarmują cały dom. – To łatwe – mruknął Barak pewnie. Czekali. – Otwierają drzwi – szepnął Durnik. – Ilu ich jest? – zapytał Mandorallen. – Trudno powiedzieć. – Ośmiu – stwierdziła ciocia Pol stanowczo. – Dobrze – zdecydował Barak. – Pozwolimy im przejść, a potem wyskoczymy z tyłu. Jeden czy dwa krzyki w takim miejscu nie zwrócą niczyjej uwagi, ale trzeba działać szybko. Czekali w napięciu. – Y’diss mówił, że to nie szkodzi, jeśli któryś z nich umrze na przesłuchaniu – rzekł jeden z mężczyzn w korytarzu. – Musimy zachować przy życiu tylko tego starego, kobietę i chłopca. – W takim razie zabijmy tego wielkiego z rudą brodą – zaproponował inny. – Może sprawiać kłopoty, a i tak jest pewnie za głupi, żeby powiedzieć coś pożytecznego. – Tego zostawcie mnie – szepnął Barak. Ludzie w korytarzu minęli ich celę. – Teraz – rzucił Barak. Walka była krótka i brutalna. Dozorcy prawie się nie bronili. Trzech padło, nim reszta w pełni zrozumiała, co się dzieje. Jeden

425

krzyknął przerażony, wyminął walczących i rzucił się do schodów. Garion bez namysłu skoczył przed niego, upadł i chwycił za nogi. Dozorca runął, próbował wstać, potem opadł bezwładnie, gdy Silk kopnął go poniżej ucha. – Nic ci się nie stało? – zapytał chłopca. Garion wypełzł spod nieprzytomnego dozorcy i wstał. Walka dobiegała już końca. Durnik walił o mur głową grubego mężczyzny, Barak właśnie trafił pięścią w twarz innego, Mandorallen dusił trzeciego, a Hettar, wyciągając ręce, podchodził do czwartego. Dozorca otworzył szeroko oczy i krzyknął krótko, gdy wysoki Algar go pochwycił. Hettar wyprostował się, obrócił i ze straszną siłą cisnął strażnika o mur. Trzasnęły pękające kości. – Przyjemna walka. – Barak roztarł kostki dłoni. – Owszem, miła rozrywka – zgodził się Hettar, upuszczając na podłogę bezwładne ciało. – Skończyliście już? – Silk stał przy drzwiach na schody. – Prawie – odparł Barak. – Pomóc ci, Durniku? Kowal uniósł brodę grubasa i krytycznie spojrzał w przesłonięte mgłą oczy. Na wszelki wypadek jeszcze raz walnął jego głową o ścianę, po czym pozwolił upaść. – Pójdziemy już? – zagadnął Hettar. – Właściwie można – zgodził się Barak, spojrzawszy z zadowoleniem na leżące w korytarzu ciała. – Drzwi na szczycie schodów są otwarte – poinformował Silk. – Dalej jest pusty korytarz. Chyba cały dom śpi, ale lepiej zachować ciszę. W milczeniu wchodzili za nim po schodach. Przy drzwiach zatrzymał się na moment. – Zaczekajcie tu chwilę – szepnął. Potem zniknął bezszelestnie. Czekali, jak się zdawało, bardzo długo. Gdy wrócił, niósł broń, którą odebrali im żołnierze. – Pomyślałem, że może się przydać – wyjaśnił. Garion przypasał miecz i od razu poczuł się lepiej. – Chodźmy – rzucił Silk. Doszli do końca korytarza, minęli zakręt. – Mam ochotę na trochę zielonego, Y’dissie – dobiegły zza uchylonych drzwi słowa hrabiego Dravora.

426

– Oczywiście, panie – odparł świszcząco Y’diss. – Zielony jest niesmaczny – mruczał sennie Dravor. – Ale przynosi takie piękne sny. Czerwony jest lepszy, lecz sny nie są takie ładne. – Już wkrótce będziesz gotów na niebieski, panie – obiecał Y’diss. Coś brzęknęło i zabulgotał nalewany płyn. – Potem żółty, a w końcu czarny. Czarny jest najlepszy. Silk na palcach prowadził ich dalej. Zamek w drzwiach szybko ustąpił pod wprawnymi palcami. Wybiegli w chłód księżycowej nocy. – Sprowadzę konie – rzekł Hettar. – Idź z nim, Mandorallenie – polecił Wilk. – Tam zaczekamy. – Wskazał ocieniony ogród. Dwaj mężczyźni zniknęli za rogiem budynku, a pozostali skryli się w cieniu żywopłotu. Czekali. Noc była chłodna i Garion drżał lekko. Usłyszał stuk kopyt na kamieniach i zobaczył Hettara i Mandorallena z końmi. – Pospieszmy się – mruknął Wilk. – Kiedy tylko Dravor zaśnie, Y’diss zejdzie do piwnic i przekona się, że nas nie ma. Poprowadzimy konie. Trzeba odejść kawałek, zanim zaczniemy hałasować. Szli przez oświetlony księżycem ogród, aż stanęli na rozległym trawniku. Dosiedli koni. – Prędzej! – Ciocia Pol spojrzała przez ramię na budynek. – Myślę, że mamy trochę czasu. – Silk zaśmiał się krótko. – Jak to załatwiłeś? – spytał Barak. – Kiedy poszedłem po broń, podłożyłem ogień w kuchni. To powinno ich zająć. Smuga dymu uniosła się z tylnej części domu. – Bardzo sprytne – stwierdziła ciocia Pol tonem niechętnego podziwu. – Dzięki ci, pani. – Silk skłonił się teatralnie. Pan Wilk parsknął śmiechem i ruszył lekkim truchtem. Dym buchał coraz mocniej i tłustymi czarnymi kłębami wznosił się ku obojętnym gwiazdom.

427

Rozdział XV Przez następne kilka dni jechali w szybkim tempie, z rzadka tylko przystając, by przespać się parę godzin i dać koniom odpocząć. Garion przekonał się, że potrafi drzemać w siodle, gdy jechali truchtem. Właściwie jeśli był bardzo zmęczony, mógł spać wszędzie. Pewnego popołudnia, gdy odpoczywali po wyczerpującym galopie, jaki nakazał Wilk, usłyszał rozmowę Silka z dziadkiem i ciocią Pol. Ciekawość zwyciężyła zmęczenie; rozbudził się i nasłuchiwał. – Chciałbym wiedzieć coś więcej o udziale Salmissry w tej sprawie – powiedział Silk. – Zawsze szuka okazji – stwierdził Wilk. – Ilekroć wybuchają jakieś niepokoje, zawsze próbuje wykorzystać je dla siebie. – To znaczy, że musimy kryć się nie tylko przed Murgami, ale i przed Nyissanami. Garion otworzył oczy. – Dlaczego nazywają ją Wieczną Salmissrą? – zapytał cioci Pol. – Jest taka stara? – Nie. Po prostu królowe Nyissy zawsze noszą imię Salmissry. – A znasz tę obecną? – Nie muszę. Są zawsze dokładnie takie same. Wyglądają podobnie i zachowują się podobnie. Kto poznał jedną, zna wszystkie. – Będzie bardzo zawiedziona porażką Y’dissa. – Silk uśmiechnął się złośliwie. – Przypuszczam, że Y’diss zdecydował się już odejść w sposób dyskretny i bezbolesny – wtrącił Wilk. – Kiedy Salmissra się zirytuje, traci poczucie miary. – Jest okrutna? – spytał Garion. – Nie okrutna – odparł Wilk. – Nyissanie podziwiają węże. Jeśli zdenerwujesz węża, on kąsa. To proste stworzenie, ale

428

bardzo logiczne. Kiedy już cię ukąsi, nie chowa więcej urazy. – Musimy rozmawiać o wężach? – zapytał Silk zbolałym głosem. – Konie już odpoczęły – odezwał się z tyłu Hettar. – Możemy ruszać. Pognali wierzchowce do galopu. Kierowali się na południe, w stronę szerokiej doliny rzeki Nedrane, do Tol Honeth. Słońce przygrzewało mocno, a drzewa przy trakcie wypuszczały już pierwsze wiosenne pączki. Stolica imperium leżała na wyspie pośrodku rzeki i do niej prowadziły wszystkie drogi. Zobaczyli ją, gdy pokonali ostatnie wzniesienie i spojrzeli w dół na żyzną dolinę. Potem rosła z każdym przebytym kilometrem. Zbudowana całkowicie z marmuru, oślepiała odbitym blaskiem słońca. Mury były wysokie i grube, a wieże sięgały nieba. Most pełnym gracji łukiem sięgał ponad marszczoną wiatrem powierzchnią Nedrane ku spiżowemu ogromowi północnej bramy. Oddział legionistów w lśniących zbrojach trzymał tam straż nieustannie. Silk włożył płaszcz i czapkę. Wyprostował się w siodle, a jego twarz przybrała wyraz trzeźwo myślącego, rozsądnego człowieka. Ta wewnętrzna przemiana sprawiała, że sam niemal wierzył w swoją wymyśloną tożsamość drasańskiego kupca. – W jakiej sprawie przybywasz do Tol Honeth? – zapytał uprzejmie jeden z legionistów. – Jestem Radek z Boktoru – odparł Silk tonem sugerującym, że myśli ma zajęte interesami. – Wiozę sendarskie wełny najwyższej jakości. – Powinieneś zatem zgłosić się do zarządcy głównego targu. – Dzięki. – Silk skinął głową. Wjechali przez bramę na szeroką, zatłoczoną ulicę. – Zatrzymam się koło pałacu i porozmawiam z Ranem Borune – oświadczył pan Wilk. – Borune’owie nie są imperatorami, z którymi najłatwiej coś załatwić, ale na pewno są najbardziej inteligentni. Bez większych problemów potrafię go przekonać, że sytuacja jest poważna. – Jak chcesz się do niego dostać? – spytała ciocia Pol. – Wyznaczenie terminu audiencji może zająć całe tygodnie. Wiesz,

429

jacy oni są. Pan Wilk się skrzywił. – Sądzę, że można zrobić z tego wizytę oficjalną – mruknął. Konie z trudem szukały drogi w tłumie przechodniów. – I obwieścić swoją obecność całemu miastu? – A mam jakiś wybór? Muszę przygwoździć Tolnedran. Nie możemy sobie pozwolić, żeby zachowali neutralność. – Mogę coś zaproponować? – wtrącił Barak. – W tych okolicznościach wysłucham każdej rady. – Dlaczego nie odwiedzić Grinnega? To ambasador Chereku w Tol Honeth. Bez większego zamieszania mógłby nas wprowadzić do pałacu. – To niezły pomysł, Belgaracie – przytaknął Silk. – Grinneg ma koneksje w pałacu. Zorganizuje nam wizytę. W dodatku Ran Borune go szanuje. – Pozostaje tylko problem, jak dotrzeć do ambasadora – mruknął Durnik, gdy stanęli, by przepuścić ciężki wóz. – To mój kuzyn – uspokoił go Barak. – W dzieciństwie on, Anheg i ja bawiliśmy się razem. – Wielki Cherek rozejrzał się dookoła. – Zdaje się, że ma dom w pobliżu garnizonu Trzeciej Legii Imperium. Spytamy kogoś o drogę. – To niepotrzebne – zapewnił Silk. – Wiem, gdzie to jest. – Mogłem się domyślić. – Barak się uśmiechnął. – Można przejechać przez północny plac targowy. Garnizon leży przy głównym nabrzeżu, na końcu wyspy w dole rzeki. – Prowadź – rzekł Wilk. – Nie chcę tu stracić zbyt wiele czasu. Na ulicach Tol Honeth kłębili się przybysze ze wszystkich zakątków świata. Drasanie i Rivanie zderzali się z Nyissanami i Thullami. W tłumie byli nawet Nadrakowie i, zdaniem Gariona, nieproporcjonalnie wielu Murgów. Ciocia Pol jechała obok Hettara, mówiła coś uspokajająco i często kładła dłoń na jego prawej ręce. Algarowi płonęły oczy, a nozdrza falowały groźnie za każdym razem, gdy dostrzegł poznaczoną bliznami twarz Murga. Domy były imponujące, z marmurowymi fasadami i ciężkimi drzwiami, często pilnowane przez najemników, którzy wrogo spoglądali na przechodniów. – Zaiste wielka panuje podejrzliwość w stolicy imperium – zauważył Mandorallen. – Czyżby tak się swoich sąsiadów lękali?

430

– Niespokojne czasy – wyjaśnił Silk. – A kupieccy książęta Tol Honeth mają w kantorach sporą część światowych bogactw. Na tej ulicy żyją ludzie, którzy mogliby kupić całą Arendię, gdyby im przyszła ochota. – Arendia nie jest na sprzedaż – odparł Mandorallen chłodno. – W Tol Honeth, drogi baronie, wszystko jest na sprzedaż. Honor, cnota, przyjaźń, miłość. To niegodziwe miasto pełne niegodziwych ludzi. Tylko pieniądze się liczą. – Dlatego dobrze się tu czujesz? – przygadał mu Barak. Silk parsknął śmiechem. – Lubię Tol Honeth – wyznał. – Ludzie tutaj nie mają iluzji. Są odświeżająco zepsuci. – Jesteś złym człowiekiem, Silku – podsumował Barak. – Już to mówiłeś – odparł z kpiącym uśmiechem Drasanin. Flaga Chereku, biała sylwetka okrętu na lazurowym tle, powiewała z masztu na bramie domu ambasadora. Barak zeskoczył z siodła i nieco sztywnym krokiem podszedł do żelaznej kraty zagradzającej wejście. – Powiedzcie Grinnegowi, że jego kuzyn Barak chce się z nim widzieć – oznajmił brodatym strażnikom. – Skąd mamy wiedzieć, że jesteś jego kuzynem? – zapytał jeden z nich szorstko. Barak niemal niedbale sięgnął ręką między pręty i chwycił strażnika za kolczugę. Potem przyciągnął go do kraty. – Czy zechciałbyś inaczej sformułować to pytanie? Póki jeszcze cieszysz się dobrym zdrowiem? – Wybacz, lordzie Baraku – przeprosił szybko strażnik. – Teraz, kiedy jestem bliżej, istotnie rozpoznaję twą twarz. – Byłem prawie pewien, że ci się uda. – Pozwól, że otworzę ci bramę. – Znakomity pomysł. Puścił strażnika, a ten pospiesznie odsunął rygle. Wjechali na rozległy dziedziniec. Grinneg, ambasador króla Anhega przy dworze imperatora w Tol Honeth, był potężnie zbudowany, niemal tak wysoki jak Barak. Miał bardzo krótko przyciętą brodę i zgodnie z tolnedrańską modą nosił niebieski płaszcz. Zbiegł, przeskakując po dwa stopnie naraz, i pochwycił Baraka w niedźwiedzi uścisk.

431

– Witaj, piracie! – ryknął. – Co porabiasz w Tol Honeth? – Anheg zdecydował się na inwazję – zażartował Barak. – Gdy tylko zwiniemy całe złoto i młode dziewczyny, pozwolimy ci spalić miasto. Oczy Grinnega błysnęły nagłym pożądaniem. – Ależ by byli wściekli. – Westchnął ze złowrogim uśmiechem. – Co się stało z twoją brodą? – spytał Barak. Ambasador chrząknął z zakłopotaniem. – To nic ważnego – zapewnił. – Nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Grinneg tłumaczył mu coś cicho dłuższą chwilę. Wyglądał na bardzo zawstydzonego. Barak ryknął śmiechem. – Dlaczego jej pozwoliłeś? – zapytał. – Byłem pijany – wyznał Grinneg. – Ale wejdźmy do środka. Mam w piwnicy baryłkę dobrego, mocnego piwa. Wszyscy ruszyli dalej. Z szerokiego korytarza weszli do komnaty umeblowanej na sposób Chereku: ciężkie stołki i ławy zasłane skórami, podłoga wysypana sitowiem, wielkie palenisko, w którym płonęła kłoda drewna. Kilka smołowanych pochodni dymiło w żelaznych pierścieniach wbitych w ściany. – Tutaj czuję się jak w domu – wyjaśnił Grinneg. Sługa wniósł dla każdego po kuflu ciemnego piwa i zniknął za drzwiami. Garion szybko chwycił naczynie i zanim ciocia Pol zdążyła zaproponować jakiś słabszy trunek, wypił solidny łyk. Przyglądała mu się w milczeniu, nie okazując żadnych emocji. Grinneg opadł na wielki, ręcznie ciosany zydel przykryty niedźwiedzią skórą. – A naprawdę po co przybyłeś do Tol Honeth, Baraku? – zapytał. Barak spoważniał. – Poznaj, proszę, to jest Belgarath. Na pewno o nim słyszałeś. Ambasador szeroko otworzył oczy. Potem schylił głowę. – Mój dom należy do ciebie – rzekł z szacunkiem. – Czy możesz wprowadzić mnie do Rana Borune? – Pan Wilk przysiadł na ławie obok paleniska. – Bez trudu. – To dobrze. Muszę z nim porozmawiać, a nie chcę robić zamieszania.

432

Barak przedstawił pozostałych, a jego kuzyn kłaniał się uprzejmie wszystkim po kolei. – Zjawiliście się w Tol Honeth w burzliwym okresie – powiedział, gdy formalności dobiegły końca. – Arystokracja Tolnedry zlatuje się do miasta jak stado kruków do krowiego ścierwa. – Słyszeliśmy to i owo w drodze na południe – przyznał Silk. – Naprawdę jest tak źle? – Prawdopodobnie gorzej. – Grinneg podrapał się za uchem. – Zmiana dynastii trafia się kilka razy w ciągu epoki. Borune’owie są u władzy już ponad sześćset lat. Inne rody z entuzjazmem oczekują zmiany. – Kto ma największe szanse zdobycia tronu po Ranie Borune? – zapytał pan Wilk. – W tej chwili najlepszy byłby chyba wielki książę Kador z Tol Vordue – odparł ambasador. – Ma więcej pieniędzy niż pozostali. Oczywiście, Honethowie są jeszcze bogatsi, ale mają siedmiu kandydatów i ich skarby rozkładają się zbyt cienką warstwą. Inne rody właściwie się nie liczą. Borune’owie nie mają nikogo odpowiedniego, a Ranitów nikt nie traktuje poważnie. Garion starannie odstawił piwo na podłogę obok stołka. Nie było dobre i czuł się trochę oszukany. Jednak po połowie kufla uszy go bardzo piekły, a czubek nosa trochę zdrętwiał. – Vorduańczycy, których spotkaliśmy w drodze, twierdzą, że Horbici używają trucizny – rzekł Silk. – Jak oni wszyscy. – Grinneg się skrzywił. – Horbici są tylko mniej dyskretni. Mimo wszystko gdyby Ran Borune umarł jutro, kolejnym imperatorem byłby Kador. Pan Wilk zmarszczył czoło. – Nigdy nie radziłem sobie dobrze z Vorduańczykami. Nie mają prawdziwie imperialnej postawy. – Stary imperator wciąż cieszy się niezłym zdrowiem – dodał Grinneg. – Jeśli wytrzyma jeszcze rok czy dwa, Honethowie pewnie zdecydują się na jednego kandydata: tego, który przeżyje. Wtedy wykorzystają wszystkie swoje pieniądze i mogą wygrać. Ale to wymaga czasu. Sami kandydaci trzymają się na ogół z daleka od miasta. Są niezwykle ostrożni, więc zabójcy mają poważne kłopoty. – Roześmiał się i łyknął piwa. – Zabawni

433

ludzie. – Możemy od razu iść do pałacu? – dopytywał się pan Wilk. – Najpierw musimy się przebrać – orzekła ciocia Pol stanowczo. – Znowu, Polgaro? – W spojrzeniu Wilka było cierpienie. – Nie narzekaj, ojcze. Nie pozwolę, żebyś nas zawstydzał, idąc do pałacu w łachmanach. – Nie włożę tej szaty – oznajmił z uporem. – Dobrze – zgodziła się. – Nie byłaby odpowiednia. Na pewno ambasador pożyczy ci płaszcz. W ten sposób nie będziesz się rzucał w oczy. – Jak sobie życzysz. – Wilk westchnął zrezygnowany. Gdy się przebrali, Grinneg wezwał oddział groźnie wyglądających Chereków, służących mu jako gwardia honorowa. Pod taką eskortą podążyli szerokimi ulicami Tol Honeth w stronę pałacu. Garion, wciąż zdumiony bogactwami miasta i trochę senny po wypitym piwie, jechał spokojnie obok Silka i usiłował nie gapić się na wielkie domy i bogato ubranych Tolnedran, kroczących z godnością w jaskrawym blasku słońca.

434

Rozdział XVI Pałac imperatora stał na wysokim wzgórzu w samym centrum Tol Honeth. Składał się nie z jednego, lecz z wielu mniejszych i większych budynków. Wszystkie wzniesiono z białego marmuru. Otaczały je ogrody i trawniki, gdzie cyprysy rzucały przyjemny cień. Cały kompleks zamykał wysoki mur zwieńczony ustawionymi w równych odstępach posągami. Legioniści przy bramie natychmiast rozpoznali ambasadora Chereku i posłali po jednego z szambelanów, siwowłosego urzędnika w brązowym płaszczu. – Muszę widzieć Rana Borune, lordzie Morinie – oświadczył Grinneg, gdy tylko zsiedli z koni na marmurowym dziedzińcu za bramą pałacu. – To sprawa wyjątkowej wagi. – Oczywiście, lordzie Grinnegu – zgodził się siwowłosy. – Jego imperialna wysokość zawsze chętnie widzi osobistego przedstawiciela króla Anhega. Niestety, jego wysokość właśnie odpoczywa. Z pewnością zdołam zaaranżować wizytę dziś po południu, najdalej jutro rano. – Sprawa nie może czekać, Morinie – powiedział z naciskiem Grinneg. – Musimy natychmiast porozmawiać z imperatorem. Obudź go. Lord Morin nie krył zdziwienia. – To nie może być aż tak pilne – stwierdził z przyganą. – Obawiam się, że jest. Szambelan ściągnął wargi i przyjrzał się im po kolei. – Znasz mnie i dobrze wiesz, że nie prosiłbym bez powodu – dodał Grinneg. Morin westchnął. – Mam do ciebie zaufanie. No dobrze, chodźmy. Twoi żołnierze niech zaczekają tutaj. Grinneg dał gwardzistom dyskretny znak, po czym cała grupa

435

ruszyła za lordem Morinem przez rozległy dziedziniec do kolumnowej galerii wzdłuż jednego z budynków. – Co z nim? – zapytał Grinneg, gdy szli między rzędami kolumn. – Zdrowie mu dopisuje – odparł Morin. – Ale usposobienie ma coraz gorsze. Ostatnio Borune’owie całymi stadami rezygnują ze stanowisk i wracają do Tol Borune. – W obecnej sytuacji to rozsądne posunięcie. Podejrzewam, że sukcesji towarzyszyć będzie pewna liczba nagłych zgonów. – Zapewne. Ale jego wysokość nie jest zachwycony, gdy porzucają go członkowie rodziny. Przystanął przed łukowo sklepioną bramą. Dwaj wyprężeni legioniści w inkrustowanych złotem pancerzach trzymali wartę. – Zostawcie tu broń. Jego wysokość jest nieco wrażliwy na tym punkcie. Z pewnością rozumiecie. – Oczywiście. – Grinneg wyjął spod płaszcza ciężki miecz i oparł go o ścianę. Poszli za jego przykładem. Oczy Morina rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy Silk wyjął trzy różne sztylety ukryte w rozmaitych zakamarkach ubrania. Znakomite wyposażenie, palce szambelana poruszyły się w gestach tajnej mowy. Niespokojne czasy, wyjaśniły niedbale dłonie Silka. Lord Morin uśmiechnął się lekko, po czym wprowadził ich do ogrodu. Trawa była tu równo przystrzyżona, woda szemrała cicho w fontannach, a krzaki róż starannie przycięto. Stare drzewa owocowe strzelały pączkami, gotowe zakwitnąć w słonecznym cieple. Wróble ćwierkały głośno na gałęziach. Grinneg i pozostali szli za Morinem krętą marmurową ścieżką w głąb ogrodu. Ran Borune XXIII, imperator Tolnedry, był niskim staruszkiem, zupełnie łysym i odzianym w płaszcz koloru złota. Spoczywał na szerokim fotelu w oplecionej winoroślą altanie, karmiąc nasionami jaskrawego kanarka, który siedział na poręczy. Imperator miał cienki, podobny do dzioba nos i jasne, przenikliwe oczy. – Powiedziałem, że chcę być sam, Morinie – rzucił ostrym tonem, odrywając wzrok od kanarka. – Stokrotnie przepraszam, wasza wysokość. – Szambelan

436

pokłonił się nisko. – Lord Grinneg, ambasador Chereku, pragnie przedstawić sprawę najwyższej wagi. Przekonał mnie, że nie może czekać. Imperator popatrzył na Grinnega. Oczy miał złośliwe, niemal podstępne. – Widzę, Grinnegu, że broda już ci odrasta. Ambasador zarumienił się mocno. – Powinienem wiedzieć, że wasza wysokość słyszał już o moim nieszczęściu. – Wiem o wszystkim, co się dzieje w Tol Honeth, lordzie Grinnegu – burknął imperator. – Chociaż kuzyni i bratankowie uciekli ode mnie jak szczury z płonącego domu, wciąż mam tu kilku wiernych ludzi. Co cię napadło, żeby zdobywać tę kobietę Nadraków? Myślałem, że Alornowie gardzą Angarakami. Grinneg chrząknął zawstydzony i rzucił okiem na ciocię Pol. – To miał być taki żart, wasza wysokość. Myślałem, że ośmieszę ambasadora Nadraków. Zresztą jego żona jest piękną kobietą. Nie wiedziałem, że trzyma pod łóżkiem nożyczki. – A wiesz, przechowuje twoją brodę w złotym puzderku. I pokazuje wszystkim przyjaciółkom. – Zła kobieta... – Grinneg westchnął żałośnie. – Co to za jedni? – Imperator wskazał palcem stojących na trawniku kilka kroków za ambasadorem. – Mój kuzyn, Barak, i jego przyjaciele. To oni chcieli z tobą rozmawiać. – Jarl Trellheimu? – zdziwił się władca. – Co cię sprowadza do Tol Honeth, panie? – Przejeżdżałem tędy, wasza wysokość. – Barak pokłonił się niedbale. Ran Borune przyjrzał im się z uwagą, jakby dopiero teraz ich zauważył. – To z pewnością książę Kheldar z Drasni – stwierdził. – Który w pośpiechu opuścił Tol Honeth po swej poprzedniej wizycie... udając akrobatę w wędrownym cyrku, o ile mnie pamięć nie zawodzi, a policja deptała mu po piętach. Silk skłonił się nisko. – I Hettar z Algarii. Człowiek, który próbuje w pojedynkę wyludnić Cthol Murgos.

437

Hettar pochylił głowę. – Morinie, dlaczego otoczyłeś mnie Alornami? – zapytał imperator surowo. – Nie lubię Alornów. – To właśnie ta sprawa wielkiej wagi, wasza wysokość – wyjaśnił przepraszająco Morin. – I jeszcze Arend? Mimbrat, jak przypuszczam. – Ran Borune zmarszczył brwi. – Według opisów, jakie słyszałem, może to być jedynie baron Vo Mandor. Ukłon Mandorallena był wystudiowany i pełen gracji. – Wzrok twój bystry jest nad podziw, wasza wysokość, skoro bez trudu rozpoznałeś każdego z nas. – Nie każdego – sprostował władca. – Nie znam Sendara ani tego rivańskiego chłopca. Myśli Gariona zawirowały nagle. Barak powiedział mu kiedyś, że najbardziej przypomina Rivanina, ale wśród zawieruchy wydarzeń zapomniał o tej przypadkowej uwadze. I teraz imperator Tolnedry, który jak widać miał niesamowitą umiejętność wnikania w prawdziwą naturę rzeczy, także rozpoznał w nim Rivanina. Spojrzał szybko na ciocię Pol, ale ją pochłaniało studiowanie pączków na krzaku róży. – Sendar to Durnik – wyjaśnił pan Wilk. – Kowal. W Sendarii ten pożyteczny zawód uznawany jest za coś w rodzaju szlachectwa. Chłopiec to mój wnuk, Garion. Ran Borune spojrzał na starca. – Mam wrażenie, że powinienem cię znać. Jest w tobie coś takiego... – Urwał zamyślony. Siedzący na poręczy fotela władcy kanarek zaśpiewał nagle. Wystartował w powietrze i pomknął prosto do cioci Pol. Wyciągnęła palec, a jaskrawy ptaszek wylądował na nim, odchylił główkę do tyłu i śpiewał w ekstazie, jakby jego małe serduszko pękało z zachwytu. Słuchała go z uwagą. Miała na sobie błękitną suknię z wykwintnymi koronkami przy staniku i krótką sobolową pelerynkę. – Co robisz z moim kanarkiem?! – zawołał imperator. – Słucham go – odparła. – Jak go skłoniłaś do śpiewu? Od miesięcy nie mogę go namówić na żadną piosenkę. – Nie traktowałeś go dostatecznie poważnie.

438

– Kim jest ta kobieta? – zapytał imperator. – To moja córka, Polgara – odparł pan Wilk. – Zawsze dobrze rozumiała ptaki. Imperator roześmiał się nagle. – Daj spokój – rzucił sceptycznym tonem. – Nie sądzisz chyba, że w to uwierzę. Wilk spojrzał na niego z powagą. – Jesteś pewien, że mnie nie znasz, Ranie Borune? – spytał łagodnie. W pożyczonym od Grinnega bladozielonym płaszczu wyglądał prawie jak Tolnedranin... Prawie, ale niezupełnie. – To chytra sztuczka – stwierdził władca. – Dobrze grasz swoją rolę i ona też, ale nie jestem już dzieckiem. Dawno przestałem wierzyć w bajki. – Szkoda. Obawiam się, że od tej pory twoje życie stało się nieco puste. – Wilk spojrzał na wypielęgnowany ogród, na służbę, fontanny i osobistą gwardię imperatora stojącą dyskretnie wśród klombów. – Nawet z tym wszystkim, Ranie Borune, życie bez odrobiny cudowności jest nudne i stęchłe – rzekł ze smutkiem. – Sądzę, że odrzuciłeś zbyt wiele. – Morinie, poślij po Zereela – rozkazał Ran Borune. – Rozstrzygniemy to od razu. – W tej chwili, wasza wysokość. – Szambelan skinął jednemu ze sług. – Mogę odzyskać kanarka? – W głosie władcy zadźwięczała płaczliwa nuta. – Oczywiście. – Ciocia Pol podeszła do fotela bardzo ostrożnie, by nie przestraszyć trelującego ciągle ptaszka. – Czasami zastanawiam się, o czym one tak śpiewają. – W tej chwili opowiada mi o dniu, kiedy nauczył się latać. To dla ptaka bardzo ważny dzień. Wyciągnęła rękę, a kanarek przeskoczył na palec imperatora. Wciąż śpiewał, patrząc błyszczącym oczkiem na twarz Rana Borune. – Zabawne urojenie. – Starzec uśmiechnął się, obserwując migotanie słonecznych promieni na powierzchni wody w fontannie. – Ale obawiam się, że nie mam dość czasu na takie zabawy. W tej chwili cały naród wstrzymuje oddech. Oczekuje mojej śmierci. Wszyscy myślą chyba, że umierając natychmiast,

439

najlepiej przysłużyłbym się Tolnedrze. Niektórzy zadali sobie nawet trud wspomożenia mnie w tym dziele. Tylko w zeszłym tygodniu schwytaliśmy w pałacu czterech zabójców. Borune’owie, własna rodzina, porzucają mnie w takim tempie, że ledwie wystarcza ludzi do zarządzania pałacem, nie mówiąc już o imperium. O, jest Zereel. Chudy mężczyzna o krzaczastych brwiach, w czerwonym płaszczu pokrytym magicznymi symbolami, podszedł szybkim krokiem i skłonił się nisko. – Wzywałeś mnie, wasza wysokość? – Poinformowano mnie, że ta kobieta jest Polgarą Czarodziejką – wyjaśnił imperator. – A ten starzec to Belgarath. Bądź tak miły, Zereelu, i sprawdź ich listy uwierzytelniające. – Belgarath i Polgara? – Mężczyzna się skrzywił. – Wasza wysokość raczy żartować. To mitologiczne imiona. Tacy ludzie nie istnieją. – Sama widzisz. – Ran Borune zwrócił się do cioci Pol. – Nie istniejesz. Wiem to z najpewniejszego źródła. Zereel sam jest magiem. – Doprawdy? – Jednym z najlepszych. Oczywiście, większość jego sztuczek to tylko zwinność palców, jako że cała magia jest czczym wymysłem. Ale bawi mnie, a siebie traktuje z całą powagą. Działaj, Zereelu, ale spróbuj uniknąć tego okropnego smrodu, jaki się zwykle pojawia. – To nie będzie konieczne, wasza wysokość – zapewnił Zereel. – Gdyby byli magami, rozpoznałbym ich w mgnieniu oka. Mamy specjalne sposoby porozumiewania. Ciocia Pol uniosła brew. – Sądzę, że powinieneś przyjrzeć się dokładniej, Zereelu. Czasami można coś przeoczyć. Zrobiła drobny, niemal niedostrzegalny gest i Garionowi wydało się nagle, że słyszy delikatny szum. Mag spoglądał nieruchomo w pustą przestrzeń przed sobą. Oczy wyszły mu z orbit, a twarz pokryła śmiertelna bladość. Padł do przodu, jakby nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. – Wybacz, lady Polgaro – wychrypiał. – To zapewne ma wywrzeć na mnie wrażenie, domyśliłem się –

440

rzekł imperator. – Widywałem już takie oszołomienie, a umysł Zereela nigdy nie był przesadnie silny. – Zaczynasz mnie nudzić, Ranie Borune – odparła ciocia Pol z przekąsem. – Naprawdę powinieneś jej uwierzyć! – odezwał się cienkim, piskliwym głosikiem kanarek. – Ja poznałem ją od razu... oczywiście, jesteśmy bardziej spostrzegawcze niż wy, stworzenia pełzające po ziemi. Dlaczego nie latasz? Na pewno byś potrafił latać, tylko spróbuj. I wolałbym, żebyś nie jadł tyle czosnku. Okropnie potem pachniesz. – Wystarczy na razie – uciszyła go ciocia Pol łagodnie. – Później mu to wszystko powiesz. Imperator drżał gwałtownie, spoglądając na ptaka takim wzrokiem, jakby widział żmiję. – Może po prostu zachowujmy się tak, jakbyśmy wszyscy wierzyli, że Polgara i ja jesteśmy tymi, za kogo się podajemy – zaproponował pan Wilk. – Przekonywanie cię może nam zabrać cały dzień, a nie mamy aż tyle czasu. Są pewne sprawy, o których muszę ci powiedzieć. To ważne niezależnie od tego, kim jestem. – Na to mogę przystać. – Ran Borune wciąż dygotał i wpatrywał się w kanarka. Pan Wilk splótł ręce za plecami i spojrzał na stadko rozkrzyczanych wróbli siedzących na gałęzi pobliskiego drzewa. – Zeszłego roku, wczesną jesienią – zaczął – Zedar Apostata dostał się do sali tronowej w Rivie i ukradł Klejnot Aldura. – Niemożliwe! – Ran Borune nagle zesztywniał. – W jaki sposób? – Nie wiemy. Kiedy go dogonię, może mi wyjaśni. Jestem jednak przekonany, że dostrzegasz wagę tego faktu. – Naturalnie. – Alornowie i Sendarowie dyskretnie szykują się do wojny. – Wojny? – powtórzył zszokowany imperator. – Z kim? – Z Angarakami, oczywiście. – Co Zedar ma wspólnego z Angarakami? Przecież mógł działać na własną rękę. – Nie jesteś chyba aż tak naiwny – zauważyła ciocia Pol. – Zapominasz się, pani! Gdzie jest teraz Zedar?

441

– Dwa tygodnie temu przejechał przez Tol Honeth – odparł Wilk. – Jeśli zdoła przekroczyć granicę któregoś z królestw Angaraków, zanim go dopadniemy, Alornowie wyruszą. – A z nimi Arendia – dodał Mandorallen stanowczo. – Król Korodullin także został powiadomiony. – Chcecie zniszczyć cały świat! – protestował imperator. – Możliwe – przyznał Wilk. – Ale nie możemy pozwolić, by Zedar dotarł z Klejnotem do Toraka. – Natychmiast wyślę emisariuszy – oświadczył Ran Borune. – Trzeba uspokoić sytuację, zanim wymknie się spod kontroli. – Już na to za późno – wtrącił Barak posępnie. – Anheg i pozostali nie mają ochoty na tolnedrańską dyplomację. – Twój naród, wasza wysokość, nie cieszy się najlepszą opinią na północy – dodał Silk. – Zawsze macie kilka umów handlowych w rękawie. Za każdym razem, gdy Tolnedra podejmuje się mediacji w jakimś sporze, koszta są wyjątkowo wysokie. Nie przypuszczam, żebyśmy raz jeszcze mogli sobie pozwolić na wasze usługi. Chmura przesłoniła słońce i w cieniu ogród nagle wydał się chłodny. – Cała sprawa jest rozdmuchana nad miarę – oświadczył imperator. – Od tysięcy lat Alornowie i Angarakowie kłócą się o ten bezwartościowy kamień. Czekaliście tylko na okazję, żeby skoczyć sobie do gardeł, a teraz zyskaliście pretekst. No cóż, przyjemnej zabawy. Póki jestem imperatorem, nie pozwolę wmieszać Tolnedry w te spory. – Nie będziesz mógł siedzieć sobie z boku, Ranie Borune – rzekła ciocia Pol. – Dlaczego nie? Klejnot w ogóle mnie nie obchodzi. Proszę bardzo, wyniszczajcie się nawzajem, jeśli macie ochotę. Kiedy wszystko się skończy, Tolnedra pozostanie. – Wątpię – mruknął Wilk. – W twoim imperium roi się od Murgów. Mogą was podbić w tydzień. – To uczciwi kupcy. Przybywają w uczciwych interesach. – Murgowie nie mają żadnych uczciwych interesów – odparła ciocia Pol. – Są w Tolnedrze, ponieważ zostali wysłani tutaj przez najwyższego kapłana Grolimów. – Przesada – upierał się Ran Borune. – Cały świat wie, że ty i

442

twój ojciec żywicie obsesyjną nienawiść do wszystkich Angaraków. Ale to już inne czasy. – Cthol Murgos wciąż jest rządzone z Rak Cthol – przypomniał Wilk. – A tam panem jest Ctuchik. Ctuchik się nie zmienił, nawet jeśli świat jest już inny. Kupcy z Rak Goska mogą wydawać się cywilizowani, ale tańczą, jak im Ctuchik zagra, a on jest uczniem Toraka. – Torak nie żyje. – Jesteś pewien? – zagadnęła ciocia Pol. – Widziałeś jego grób? Rozkopałeś go i obejrzałeś kości? – Rządzenie państwem jest bardzo kosztowne – mówił imperator. – Potrzebuję podatków, jakie płacą Murgowie. Mam agentów w Rak Goska i wzdłuż całego Południowego Szlaku Karawan. Będę wiedział, gdyby Murgowie szykowali jakiś ruch przeciwko mnie. Jestem trochę podejrzliwy, bo wszystko to może być wynikiem wewnętrznego rozłamu Bractwa Czarodziejów. Wy macie swoje własne motywy. Nie pozwolę, by Tolnedra była pionkiem w waszych walkach o władzę. – A jeśli zwyciężą Angarakowie? – spytała ciocia Pol. – Jak chcesz sobie poradzić z Torakiem? – Nie boję się Toraka. – Spotkałeś go kiedyś? – wtrącił Wilk. – Oczywiście, że nie. Posłuchaj, Belgaracie, ty i twoja córka nigdy nie byliście przyjaźnie nastawieni do Tolnedry. Po Vo Mimbre traktowaliście nas jak pokonanego przeciwnika. Wasze informacje są ważne i przemyślę je tak, jak na to zasługują. Jednak polityka Tolnedry nie może zależeć od uprzedzeń Alornów. Nasza gospodarka opiera się między innymi na handlu wzdłuż Południowego Szlaku Karawan. Nie pozwolę, by zapanował tu chaos tylko dlatego, że wy przypadkiem nie lubicie Angaraków. – Zatem jesteś głupcem – stwierdził Wilk zimno. – Byłbyś zaskoczony, gdybyś wiedział, ilu ludzi tak właśnie sądzi – odpowiedział Ran Borune. – Może z moim następcą będziecie mieć więcej szczęścia. Czy zostanie nim Vorduańczyk, czy Honeth, może nawet uda się wam go przekupić. Ale Borune’owie nie przyjmują łapówek. – Ani dobrych rad – dokończyła ciocia Pol.

443

– Tylko wtedy, gdy nam to odpowiada, lady Polgaro. – No cóż, zrobiliśmy chyba wszystko, co możliwe – uznał Wilk. Spiżowa furtka na tyłach ogrodu otworzyła się z trzaskiem i wpadła do środka dziewczyna o ognistych włosach. Jej oczy rzucały groźne błyski. Garion sądził, że to dziecko, gdy jednak podbiegła bliżej, dostrzegł, że jest starsza. Choć była niewysoka, jednak jej krótka zielona tunika bez rękawów odsłaniała kończyny zdradzające większą dojrzałość. Gdy ją zobaczył, poczuł niezwykły wstrząs... coś jakby – chociaż nie całkiem – rozpoznanie. Z chmury jej włosów opadały na plecy długie, starannie uczesane loki. Miały kolor, jakiego chłopiec jeszcze nie widział: głęboka lśniąca czerwień, jakby rozświetlona wewnętrznym blaskiem. Złocista skóra w cieniu drzew zyskiwała niemal zielonkawy odcień. Dziewczyna była w stanie niebezpiecznie bliskim wybuchu wściekłości. – Dlaczego jestem tu więźniem? – zwróciła się do imperatora. – O czym ty mówisz? – zdziwił się Ran Borune. – Legioniści nie chcą mnie wypuścić z pałacu. – Ach. – Westchnął. – O to chodzi. – Dokładnie o to. – Wykonują moje rozkazy, Ce’Nedro. – Tak mi powiedzieli. Każ im przestać. – Nie. – Nie? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Nie? – Wzniosła głos o oktawę. – Co ma znaczyć to: nie? – Jest zbyt niebezpiecznie, żebyś teraz chodziła po mieście – próbował ją uspokoić imperator. – Bzdury! Nie mam ochoty siedzieć w tym dusznym pałacu tylko dlatego, że boisz się własnego cienia. Potrzebuję paru rzeczy z targu. – Poślij kogoś. – Nie chcę nikogo posyłać! – krzyknęła. – Chcę iść sama! – Ale nie pójdziesz – odparł stanowczo. – Możesz poświęcić czas na naukę. – A ja nie chcę się uczyć. – Wybuchnęła płaczem. – Jeebers to zadufany dureń. Nudzi mnie. Nie mam zamiaru tu siedzieć i dyskutować o historii czy polityce. Chcę się rozerwać. – Przykro mi.

444

– Proszę cię, tatku! – Chwyciła połę jego złocistego płaszcza i skręciła w drobnych paluszkach. – Proszę... – Rzucone spod rzęs spojrzenie mogłoby stopić kamień. – Wykluczone – oświadczył imperator, unikając jej wzroku. – Mój rozkaz pozostaje w mocy. Nie wolno ci opuszczać pałacu. – Nienawidzę cię! – krzyknęła i zalana łzami wybiegła z ogrodu. – To moja córka – wyjaśnił Ran Borune przepraszająco. – Nie wyobrażacie sobie, co to znaczy mieć takie dziecko. – Och, ja świetnie sobie wyobrażam. – Pan Wilk obrzucił wzrokiem ciocię Pol. – No, dalej. – Spojrzała na niego wyzywająco. – Powiedz to, ojcze. Jestem pewna, że nie zaznasz spokoju, póki nie powiesz. – Zapomnijmy o tym. – Wilk wzruszył ramionami. Ran Borune przyjrzał im się w zamyśleniu. – Przyszło mi do głowy, że korzystając z okazji, moglibyśmy przedyskutować pewne drobiazgi – stwierdził, mrużąc oczy. – Co masz na myśli? – Cieszysz się wśród Alornów niejakim autorytetem. – Niejakim – przyznał ostrożnie Wilk. – Gdybyś ich poprosił, na pewno zgodziliby się przeoczyć jeden z najbardziej absurdalnych punktów traktatów z Vo Mimbre. – Który? – Nie ma chyba potrzeby, żeby Ce’Nedra jechała do Rivy? Jestem ostatnim imperatorem dynastii Borune’ów i kiedy umrę, ona nie będzie księżniczką Tolnedry. W tej sytuacji wymagania traktatów właściwie jej nie dotyczą. Zresztą to i tak nie ma sensu. Linia królów Rivy wygasła trzynaście wieków temu, więc na Dworze Rivańskiego Króla nie będzie czekał żaden narzeczony. Sami widzieliście, że Tolnedra jest teraz niebezpiecznym miejscem. Do szesnastych urodzin Ce’Nedry pozostał jeszcze rok czy coś koło tego i data jest powszechnie znana. Jeśli będę musiał ją wysłać do Rivy, połowa zabójców imperium zaczai się za bramami pałacu, czekając, by tylko wyszła. Wolałbym nie podejmować takiego ryzyka. Gdybyście porozmawiali z Alornami, mógłbym pójść na pewne ustępstwa w sprawie Murgów: ograniczenie prawa przyjazdu, obszary zamknięte i tego typu rzeczy.

445

– Nie, Ranie Borune – odparła ciocia Pol stanowczo. – Ce’Nedra pojedzie do Rivy. Nie zrozumiałeś chyba, że traktaty z Vo Mimbre to nie zwykła formalność. Jeśli twojej córce przeznaczone jest, by została żoną króla Rivy, żadna siła nie powstrzyma jej od stawienia się w sali tronowej Rivy w wyznaczonym dniu. Rady mojego ojca dotyczące Murgów to tylko sugestie... dla twojego dobra. Co zdecydujesz w tej kwestii, twoja sprawa. – Sądzę, że wyczerpaliśmy możliwości dalszej rozmowy – stwierdził imperator ozięble. Dwaj poważnie wyglądający urzędnicy wkroczyli do ogrodu i zamienili kilka słów z Morinem. – Wasza wysokość – odezwał się z szacunkiem siwowłosy szambelan. – Minister handlu pragnie poinformować, że wynegocjował znakomitą umowę handlową z delegacją z Rak Goska. Panowie z Cthol Murgos okazali daleko idące zrozumienie. – Cieszę się niepomiernie. – Ran Borune spojrzał znacząco na pana Wilka. – Przedstawiciele Rak Goska chcieliby przed wyjazdem złożyć ci wyrazy szacunku – dodał Morin. – Z radością przyjmę ich tutaj. Morin odwrócił się i kiwnął głową dwóm urzędnikom czekającym przy bramie. Ci z kolei przekazali informacje ludziom stojącym na zewnątrz. Brama ogrodu stanęła otworem. Zjawiło się pięciu Murgów. Zrzucili kaptury swych czarnych szat z szorstkiej materii. Rozpięte poły ukazywały lśniące w słońcu kolczugi. Kroczący na czele Murgo był trochę wyższy od pozostałych, a jego dumna postawa dowodziła, że przewodniczy delegacji. Wir obrazów i niejasnych wspomnień zalał umysł Gariona. Spoglądał na pooraną bliznami twarz wroga, którego znał przez całe swoje życie. Poczuł lekkie szarpnięcie tej niewidocznej, ukrytej więzi między nimi. To był Asharak. Coś dotknęło umysłu Gariona, na próbę tylko – nie owa potężna siła, którą skierował na niego Murgo w mrocznym korytarzu pałacu Anhega w Val Alorn. Amulet pod tuniką stał się bardzo zimny, choć równocześnie wydawał się rozpalony.

446

– Wasza imperialna wysokość... – Asharak podszedł, uśmiechając się chłodno. – Jesteśmy zaszczyceni prawem przebywania w twej boskiej obecności. – Pokłonił się; zabrzęczała kolczuga. Barak chwycił prawe ramię Hettara. Mandorallen przesunął się lekko i przytrzymał lewe. – Radość mnie ogarnia, że znowu cię widzę, godny Asharaku – odparł Ran Borune. – Powiedziano mi, że umowa została zawarta. – Korzystna dla obu stron, wasza wysokość. – To najlepsze umowy. – Taur Urgas, król Murgów, przesyła ci pozdrowienia – rzekł Asharak. – Jego królewska mość gorąco odczuwa potrzebę umocnienia przyjaznych stosunków między Cthol Murgos i Tolnedrą. Ma nadzieję, iż pewnego dnia będzie mógł nazwać waszą wysokość swym bratem. – Szanujemy pokojowe intencje i legendarną mądrość Taura Urgasa. – Imperator uśmiechnął się złośliwie. Asharak rozejrzał się; jego czarne oczy nic nie wyrażały. – A więc, Ambarze – zwrócił się do Silka – fortuna bardziej ci sprzyjała od dnia, gdy spotkaliśmy się w kantorze Mingana w Darine. Silk rozłożył ręce w geście niewinności. – Bogowie byli łaskawi... przynajmniej większość z nich. Asharak uśmiechnął się z przymusem. – Znacie się? – zapytał imperator nieco zdziwiony. – Mieliśmy okazję się spotkać, wasza wysokość – potwierdził Silk. – W innym królestwie – dodał Asharak. Patrzył prosto na pana Wilka. – Witaj, Belgaracie. – Sztywno skłonił głowę. – Witaj, Chamdarze – odpowiedział starzec. – Dobrze wyglądasz. – Dziękuję. – Chyba tylko ja jestem tu obcy – poskarżył się imperator. – Chamdar i ja znamy się już od bardzo dawna – wyjaśnił pan Wilk. Ze złośliwym błyskiem w oku spojrzał na Murga. – Jak widzę, twoja niedawna niedyspozycja już minęła. Asharak skrzywił się gniewnie i popatrzył na swój cień, jakby

447

chciał się upewnić, że wciąż tam jest. Garion przypomniał sobie, co mówił Wilk po ataku Algrothów... coś o cieniu powracającym „okrężną drogą”. Z nieznanych powodów wiadomość, że Murgo Asharak i Grolim Chamdar są tą samą osobą, nie zaskoczyła go szczególnie. Jak złożona melodia, odrobinę wypadająca z rytmu, nagłe złączenie tych dwóch wydawało się właściwe. Wiedza zaskoczyła w jego umyśle niby klucz w zamku. – Kiedyś będziesz mi musiał pokazać, jak to robisz – mówił Asharak. – To interesujące doświadczenie. Chociaż mój koń dostał histerii. – Przekaż koniowi wyrazy ubolewania. – Dlaczego mam wrażenie, że słyszę tylko połowę konwersacji? – zapytał Ran Borune. – Wybacz, wasza wysokość. Prastary Belgarath i ja odnawiamy właśnie dawną wrogość. Rzadko mamy okazję do wymiany minimalnych choćby uprzejmości. Odwrócił się i złożył ukłon przed ciocią Pol. – Lady Polgaro, jesteś piękna jak zawsze. – Przyglądał jej się świadomie znaczącym wzrokiem. – I ty nie zmieniłeś się wiele, Chamdarze. – Wyraz twarzy cioci Pol był obojętny, ton głosu spokojny, niemal uprzejmy, Garion jednak znał ją dość długo i natychmiast zrozumiał, że rzuciła Grolimowi w twarz śmiertelną obelgę. – Czarująca. – Asharak westchnął ze słabym uśmiechem. – To lepsze niż przedstawienie w teatrze! – zawołał z zachwytem imperator. – Wszyscy wręcz ociekacie złośliwością. Żałuję, że nie mogłem zobaczyć pierwszego aktu. – Pierwszy akt był niezwykle długi, wasza wysokość – stwierdził Asharak. – I czasem nużący. Jak pewnie zauważyłeś, własna chytrość wodzi czasem Belgaratha na manowce. – Jestem pewien, że nadrobię te niedostatki. – Pan Wilk uśmiechnął się lekko. – Obiecuję ci, Chamdarze, że ostatni akt będzie wyjątkowo krótki. – To groźba, starcze? Sądziłem, że zgodziliśmy się na poprawne stosunki. – Nie pamiętam, żebym się zgadzał na cokolwiek. – Wilk zwrócił się do imperatora. – Sądzę, że opuścimy cię już, Ranie

448

Borune. Za twoim przyzwoleniem, naturalnie. – Oczywiście – zgodził się władca. – Cieszę się, że mogłem cię poznać... choć i tak w ciebie nie wierzę. Mój sceptycyzm jest wszakże teologicznej, nie personalnej natury. – To miło – zapewnił Wilk i nagle uśmiechnął się szelmowsko. Ran Borune wybuchnął śmiechem. – Niecierpliwie wyglądam naszego kolejnego spotkania, Belgaracie – oznajmił Asharak. – Na twoim miejscu bym się nie spieszył – ostrzegł pan Wilk i na czele przyjaciół opuścił ogród imperatora.

449

Rozdział XVII Gdy wyszli za bramę pałacu, było już wczesne popołudnie. Rozległe trawniki zieleniły się w ciepłym wiosennym słońcu, a lekki wiatr poruszał gałęziami cyprysów. – Chyba nie mam ochoty na dłuższy pobyt w Tol Honeth – oświadczył pan Wilk. – Wyjeżdżamy więc natychmiast? – zapytał Mandorallen. – Muszę jeszcze coś załatwić. – Wilk mrużył oczy przed słońcem. – Barak i jego kuzyn pójdą ze mną. Wy wracajcie do domu Grinnega i czekajcie. – Po drodze zatrzymamy się na głównym placu targowym – uprzedziła ciocia Pol. – Muszę kupić parę rzeczy. – To nie jest wyprawa na zakupy, Pol. – Grolimowie już wiedzą, że tu jesteśmy, ojcze. Nie ma sensu przekradać się jak złodzieje, prawda? – Jak chcesz, Pol. – Westchnął. – Wiedziałam, że mnie zrozumiesz. Pan Wilk bezradnie pokręcił głową, po czym odjechał w towarzystwie Baraka i Grinnega. Pozostali ruszyli ze wzgórza pałacowego w stronę miasta. Po obu stronach szerokich ulic u stóp wzniesienia stały wspaniałe domy; każdy z nich był właściwie pałacem. – Bogacze i arystokracja – stwierdził Silk. – W Tol Honeth człowiek jest tym ważniejszy, im bliżej pałacu mieszka. – Zaiste często jest to prawda, książę Kheldarze – zauważył Mandorallen. – Bogactwo i pozycja zwykle w zbliżeniu do siedziby władzy szukają potwierdzenia. Przez ostentację i bliskość tronu ludzie mali unikają spojrzenia na własną nikczemność. – Nie mógłbym tego lepiej wyrazić – przyznał Silk. Główny plac targowy Tol Honeth był ogromnym polem

450

zastawionym barwnymi budkami i straganami, gdzie sprzedawano prawie wszystkie towary świata. Ciocia Pol zsiadła z konia, pozostawiając go pod opieką jednego z gwardzistów Grinnega, po czym ruszyła od straganu do straganu, kupując – jak się zdawało – wszystko, co znalazło się w zasięgu wzroku. Silk krzywił się boleśnie, ponieważ to on płacił za zakupy. – Możesz z nią porozmawiać? – zwrócił się błagalnie do Gariona. – Zrujnuje mnie. – A skąd ci przyszło do głowy, że mnie posłucha? – Przynajmniej spróbuj. Niedaleko środka placu stało trzech bogato odzianych kupców i kłóciło się zawzięcie. – Chyba oszalałeś, Haldorze – przekonywał zapalczywie pierwszy, chudy mężczyzna z zadartym nosem. Twarz miał czerwoną, a oczy niebezpiecznie wychodziły mu z orbit. – Honethowie dla własnego zysku obedrą całe imperium. – A czy Kador z Vorduańczyków będzie lepszy? – zapytał grubas nazwany Haldorem. – To ty oszalałeś, Radanie. Jeśli posadzimy Kadora na tronie, zgniecie nas pod stopą. Bywają ludzie, którzy są aż nazbyt imperialni. – Jak śmiesz?! – krzyknął Radan, a jego zalana potem twarz pociemniała jeszcze. – Wielki książę Kador to jedyny możliwy kandydat. Głosowałbym na niego, nawet gdyby mi nie zapłacili. – Wymachiwał dziko rękami, a jego język jakby potykał się o wypowiadane szybko słowa. – Kador to świnia – wycedził Haldor. Obserwował Radana z uwagą, ciekaw, jakie ta opinia wywarła wrażenie. – Arogancki, brutalny wieprz, który ma tyle praw do tronu co kundel. Jego pradziad wkupił się do rodu Vordue i wolałbym raczej żyły sobie przeciąć, niż chylić kark przed potomkiem złodziejaszka z rynsztoków Tol Vordue. Oczy Radana niemal wyszły z czaszki, gdy usłyszał wykalkulowane obelgi Haldora. Kilka razy otwierał usta, jakby chciał przemówić, ale wściekłość chyba unieruchomiła mu język. Posiniał na twarzy i zdawał się chwytać powietrze zakrzywionymi palcami. Nagle zesztywniał i wygiął się w łuk. Haldor obserwował go z kliniczną niemal obojętnością. Ze zduszonym krzykiem Radan padł na plecy. Ręce i nogi mu

451

dygotały w silnych drgawkach, piana wystąpiła na usta, konwulsje stały się jeszcze bardziej gwałtowne. Zaczął uderzać głową o kamienie bruku, a zgiętymi palcami sięgnął sobie do gardła. – Zdumiewająca moc – odezwał się trzeci z mężczyzn. – Gdzie to znalazłeś, Haldorze? – Jeden z przyjaciół odwiedził niedawno Sthiss Tor. – Haldor z zaciekawieniem przyglądał się drgawkom Radana. – Najpiękniejsze w tym wszystkim, że środek jest całkiem nieszkodliwy, dopóki się nie zdenerwujesz. Radan nie wypiłby tego wina, gdybym nie spróbował pierwszy, by wykazać, że nic mu nie grozi. – Zażyłeś tę samą truciznę? – zapytał mężczyzna ze zdumieniem. – Jestem zupełnie bezpieczny. Moje emocje nigdy nie przeważają nad rozsądkiem. Drgawki słabły. Radan piętami wybijał szybki rytm na bruku. Zesztywniał, westchnął chrapliwie i skonał. – Została ci choć odrobina tego specjału? – spytał zamyślony przyjaciel Haldora. – Sporo bym zapłacił. Haldor wybuchnął śmiechem. – Chodźmy porozmawiać na ten temat... przy szklanicy wina. Przyjaciel spojrzał zaskoczony, potem również się zaśmiał, choć nieco nerwowo. Odeszli razem, pozostawiając ciało na bruku. Garion patrzył ze zgrozą na nich i na zwłoki o sinej twarzy i groteskowo poskręcanych kończynach, leżące pośrodku targowego placu. Tolnedranie mijali je obojętnie. – Czemu nikt nic nie robi? – zapytał. – Boją się – wyjaśnił Silk. – Jeśli okażą zainteresowanie, mogą być uznani za wspólników. W Tol Honeth politykę traktuje się bardzo poważnie. – Chyba należałoby zawiadomić władze. – Durnik był blady i mówił drżącym głosem. – Jestem pewien, że ktoś już o tym pomyślał – odparł Silk. – Idźmy stąd. Nie chcę, żebyśmy zostali wmieszani w takie sprawy. Wróciła ciocia Pol. Towarzyszący jej dwaj Cherekowie z gwardii Grinnega nieśli stosy pakunków i obaj wyglądali na mocno

452

zakłopotanych. – Co tu robicie? – spytała Silka. – Właśnie obserwowaliśmy element tolnedrańskiej gry politycznej. – Wskazał zwłoki. – Trucizna? Silk przytaknął. – Dość dziwna. Nie działa, dopóki ofiara się nie zdenerwuje. – Athsat. – Ciocia Pol pokiwała głową. – Słyszałaś już o niej? – Jest dość rzadka i bardzo kosztowna. Nie sądziłam, że Nyissanie zdecydują się na jej sprzedaż. – Nadchodzi oddział legionistów – wtrącił Hettar. – Będą chcieli przesłuchać świadków. Powinniśmy się stąd oddalić. – Dobry pomysł. – Silk ruszył szybko przed siebie. W pobliżu rzędu domów na obrzeżach placu ośmiu potężnych mężczyzn niosło lektykę zakrytą ciężkimi zasłonami. Gdy się zbliżyli, szczupła dłoń wysunęła się wolno zza kotary i dotknęła ramienia jednego z tragarzy. Cała ósemka zatrzymała się natychmiast i ustawiła lektykę na ziemi. – Silku! – dobiegł z wnętrza kobiecy głos. – Co porabiasz w Tol Honeth? – Bethra? – zdziwił się Silk. – To ty? Kotary rozsunęły się, odsłaniając hojnie wyposażoną przez naturę kobietę, półleżącą na czerwonych satynowych poduszkach. Jej ciemne włosy były starannie zakręcone wokół sznurów pereł wplecionych w warkocze. Różowa jedwabna suknia przylegała do ciała, złote pierścienie i bransolety lśniły na palcach i ramionach. Piękno twarzy odbierało dech w piersiach, a spod długich rzęs spoglądały figlarne oczy. Była w tej kobiecie jakaś nadmierna dojrzałość, oszałamiająca aura zepsucia. Garion sam nie wiedział, czemu zarumienił się nagle po uszy. – Sądziłam, że wciąż uciekasz – odezwała się kpiąco. – Ludzie, których posłałam za tobą, byli zawodowcami. Silk wykonał ceremonialny ukłon. – Rzeczywiście, byli całkiem dobrzy – przyznał z uśmiechem. – Nie aż tak dobrzy, ale zupełnie nieźli. Mam nadzieję, że nie są ci już potrzebni. – Zastanawiałam się, dlaczego nie wrócili. Powinnam się

453

domyślić. Chyba nie potraktowałeś całej tej sprawy zbyt osobiście? – Ależ skąd, Bethro. To część naszej profesji, nic więcej. – Wiedziałam, że zrozumiesz. – Westchnęła. – Musiałam się ciebie pozbyć. Rujnowałeś cały mój plan. Uśmiechnął się złośliwie. – Wiem – oświadczył z dumą. – I po tym wszystkim, przez co musiałaś przejść... i to z ambasadorem Thullów, kto by uwierzył. Skrzywiła się z niesmakiem. – Co się z nim stało? – zapytał Silk. – Poszedł zażyć kąpieli w Nedrane. – Nie wiedziałem, że Thullowie tak dobrze pływają. – Wcale nie tak dobrze, zwłaszcza z dwoma solidnymi głazami przywiązanymi do nóg. Wszystko popsułeś, więc nie był mi już potrzebny. Wolałam, żeby w pewnych kręgach nie wspominał o niektórych sprawach. – Zawsze byłaś ostrożna, Bethro. – Nad czym teraz pracujesz? – zaciekawiła się. – Trochę nad tym, trochę nad owym. – Wzruszył ramionami. – Sukcesja? – Och, nie. Nie jestem taki głupi, żeby się w to mieszać. Po czyjej jesteś stronie? – Chciałbyś wiedzieć, co? Rozejrzał się czujnie. – Potrzebuję pewnych informacji, Bethro... Jeśli możesz mi ich udzielić, naturalnie. – O czym? – W tym mieście aż roi się od Murgów. Jeśli nie pracujesz akurat dla nich, byłbym wdzięczny za wszystko, co wiesz na ten temat. – A ile byłbyś skłonny zapłacić? – zagadnęła żartobliwie. – Może nazwiemy to zawodową przysługą? Uśmiechnęła się rozbawiona. – Dlaczego nie? Lubię cię, Silku. Myślę, że polubię jeszcze bardziej, jeśli będziesz mi winien przysługę. – Będę twoim niewolnikiem – obiecał. – Kłamca. Zastanawiała się chwilę.

454

– Murgowie nigdy specjalnie nie interesowali się handlem – powiedziała. – Ale kilka lat temu zaczęli się pojawiać dwójkami i trójkami, a od ostatniego lata z Rak Goska przybywają całe karawany. – Sądzisz, że chcą wpłynąć na wybór kandydata? – Tak uważam. W Tol Honeth nagle zaczęło krążyć mnóstwo czerwonego złota. Mam go całe skrzynie. – Widzę, że nie idzie na marne. – Silk się uśmiechnął. – Istotnie. – Postawili na jakiegoś konkretnego kandydata? – Nie mogłam tego ustalić. Wydaje się, że są podzieleni na dwie frakcje. Dość mocno ze sobą konkurują. – To może być podstęp. – Nie przypuszczam. Moim zdaniem antagonizm wynika z rozdźwięku między Zedarem a Ctuchikiem. Każda ze stron chce zdobyć wpływ na następnego imperatora. Sypią złotem, jakby lali wodę. – Znasz takiego, który nazywa się Asharak? – Ach, ten – mruknęła. – Wszyscy Murgowie się go boją. W tej chwili wydaje się, jakby pracował dla Ctuchika, ale odnoszę wrażenie, że prowadzi własną grę. Ma w kieszeni wielkiego księcia Kadora, a aktualnie właśnie Kador jest najbliższy tronu. To gwarantuje Asharakowi bardzo mocną pozycję. Nic więcej nie wiem. – Dziękuję, Bethro – rzekł z szacunkiem Silk. – Długo zostaniesz w Tol Honeth? – spytała. – Niestety, nie. – Szkoda. Miałam nadzieję, że mnie odwiedzisz. Moglibyśmy porozmawiać o dawnych czasach. Nie mam zbyt wielu przyjaciół... ani takich słodkich wrogów jak ty. – Nie rozumiem dlaczego. – Silk zaśmiał się sucho. – Nie przypuszczam, żebym umiał pływać lepiej od thullijskiego ambasadora. Jesteś niebezpieczną kobietą, Bethro. – I nie tylko na jeden sposób – odparła, przeciągając się zmysłowo. – Ale twemu życiu nic z mojej strony nie grozi... Już nie. – Toteż nie o życie się obawiam. – A to już całkiem inna sprawa – przyznała. – Nie zapominaj,

455

że jesteś mi winien przysługę. – Nie mogę się doczekać okazji spłacenia długu – zapewnił zuchwale. – Jesteś niemożliwy! – Zaśmiała się, skinęła na tragarzy, a ci unieśli lektykę na ramiona. – Do zobaczenia, Silku. – Do widzenia, Bethro – odpowiedział, kłaniając się nisko. – Absolutnie obrzydliwa – oświadczył Durnik zduszonym z oburzenia głosem, gdy tylko lektyka się oddaliła. – Dlaczego pozwala się takiej kobiecie przebywać w mieście? – Bethra? – zdziwił się Silk. – To najbardziej fascynująca i inteligentna kobieta w Tol Honeth. Mężczyźni przybywają z całego świata, by spędzić z nią godzinę czy dwie. – Za odpowiednią cenę, naturalnie – burknął Durnik. – Źle ją oceniasz, Durniku. Rozmowa z nią jest prawdopodobnie cenniejsza niż... – chrząknął zmieszany i spojrzał na ciocię Pol. – Doprawdy? – Głos Durnika ociekał sarkazmem. – Miły Durniku! – Silk śmiał się głośno. – Kocham cię jak brata, ale jesteś potwornie pruderyjny. Wiesz o tym? – Daj mu spokój, Silku – przerwała ciocia Pol stanowczo. – Lubię go dokładnie takiego, jaki jest. – Chciałem go tylko udoskonalić, lady Polgaro. – Barak miał rację co do ciebie, książę Kheldarze. Jesteś bardzo złym człowiekiem. – To kwestia obowiązku. Dla dobra ojczyzny poświęcam swe co delikatniejsze uczucia. – Oczywiście! – Chyba nie przypuszczasz, że to lubię? – Zmieńmy temat – zaproponowała. Wkrótce po ich powrocie w rezydencji ambasadora zjawili się Grinneg, Barak i pan Wilk. – I co? – zapytała Wilka ciocia Pol, gdy tylko wszedł. – Pojechał na południe. – Na południe? Nie skręcił na wschód, do Cthol Murgos? – Nie. Chce pewnie uniknąć spotkania z ludźmi Ctuchika. Szuka jakiegoś spokojnego miejsca, żeby przekroczyć granicę. Albo kieruje się do Nyissy. Może ma umowę z Salmissrą. Musimy jechać za nim, żeby się przekonać. – Na targu spotkałem starą przyjaciółkę – poinformował go

456

Silk. – Mówi, że Asharak wtrąca się do spraw sukcesji. Podobno zdołał kupić wielkiego księcia Vordue. Jeśli Vorduańczycy zdobędą tron, będzie miał w garści Tolnedrę. Pan Wilk w zamyśleniu podrapał brodę. – Wcześniej czy później trzeba będzie coś z nim zrobić. Zaczyna mnie już męczyć. – Zatrzymajmy się tu na dzień czy dwa – zaproponowała ciocia Pol. – Załatwimy to raz na zawsze. – Nie – zdecydował Wilk. – Chyba lepiej nie robić takich rzeczy w mieście. Będzie sporo hałasu, a Tolnedran bardzo irytują sprawy, których nie rozumieją. Jestem pewien, że Asharak da nam inną możliwość, w jakimś bardziej odludnym miejscu. – Czyli wyjeżdżamy natychmiast? – upewnił się Silk. – Zaczekamy do świtu – odpowiedział Wilk. – Prawdopodobnie zechcą nas śledzić, ale na pustych ulicach będzie im trochę trudniej. – Porozmawiam z kucharzem – oświadczył Grinneg. – Tyle przynajmniej mogę zrobić, posłać was w drogę po solidnym posiłku, byście łatwiej znieśli trudy podróży. Poza tym, oczywiście, jest baryłka piwa, którą trzeba dokończyć. Pan Wilk uśmiechnął się szeroko, dostrzegł jednak, że ciocia Pol z przyganą marszczy brwi. – Szkoda, żeby zwietrzało, Pol – wyjaśnił. – Kiedy otworzy się baryłkę, trzeba ją wypić możliwie szybko. Wstyd marnować takie dobre piwo, prawda?

457

Rozdział XVIII Nazajutrz opuścili dom Grinnega przed świtem. Przebrali się do podróży, wymknęli przez tylną bramę i ruszyli bocznymi uliczkami, które Silk zawsze potrafił znaleźć. Niebo na wschodzie się rozjaśniało, gdy stanęli przed masywną spiżową bramą na południowym krańcu wyspy. – Kiedy otworzycie wrota? – zapytał pan Wilk jednego z legionistów. – Już niedługo, gdy tylko będzie wyraźnie widać drugi brzeg. Wilk stęknął. Poprzedniego wieczoru był solidnie podchmielony i od rana cierpiał na ból głowy. Zsiadł z konia, podszedł do juków i napił się wody z bukłaka. – Wiesz co? To chyba nie pomoże – stwierdziła ciocia Pol złośliwie. Postanowił nie odpowiadać. – Mam wrażenie, że czeka nas cudowny dzień – oświadczyła wesoło, spoglądając najpierw na niebo, potem na otaczających ją mężczyzn, którzy siedzieli ciężko w siodłach, demonstrując światu godne litości cierpienie. – Jesteś okrutna, Polgaro – powiedział ze smutkiem Barak. – Powiedziałeś Grinnegowi o tym statku? – zapytał Wilk. – Chyba tak – jęknął Barak. – Pamiętam, że coś takiego mówiłem. – To ważne. – O co chodzi? – zapytała ciocia Pol. – Pomyślałem, że może dobrze by było, gdyby jakiś statek czekał na nas u ujścia Leśnej Rzeki. Jeśli trzeba będzie podążyć do Sthiss Tor, lepiej tam dopłynąć, niż brnąć przez bagna północnej Nyissy. – Bardzo dobry pomysł – pochwaliła. – Jestem zdumiona, że przyszedł ci do głowy... biorąc pod uwagę twój stan ostatniej

458

nocy. – Moglibyśmy porozmawiać o czymś innym? – zapytał błagalnym tonem. Robiło się coraz widniej, wreszcie z wieży strażniczej padł rozkaz otwarcia bramy. Legioniści zdjęli żelazną sztabę i rozsunęli wielkie wrota. Silk z Mandorallenem u boku ruszyli przodem, minęli potężny portal i przekroczyli most nad ciemnymi wodami Nedrane. Do południa oddalili się czterdzieści kilometrów od Tol Honeth i pan Wilk w pewnym stopniu odzyskał dobrą formę, choć jego oczy nadał silnie reagowały na słońce. Krzywił się też boleśnie, gdy jakiś ptak zaśpiewał zbyt blisko. – Jacyś jeźdźcy za nami – poinformował Hettar. – Ilu? – spytał Barak. – Dwóch. – Może zwyczajni podróżni – uznała ciocia Pol. Dwie postacie na koniach wyłoniły się zza zakrętu i zatrzymały. Rozmawiały chwilę, po czym, zachowując ostrożność, podjechały bliżej. Tworzyły dziwną parę. Mężczyzna nosił zielony tolnedrański płaszcz, niezbyt odpowiedni do konnej jazdy. Miał wysokie czoło, odstające uszy i starannie zaczesane włosy kryjące łysinę. Był bardzo chudy. Jego towarzyszka sprawiała wrażenie dziecka ubranego w podróżny płaszcz z kapturem. Na twarzy zawiązała chustę dla ochrony przed kurzem. – Witajcie wszyscy – pozdrowił ich uprzejmie Tolnedranin. – Witajcie – odpowiedział Silk. – Ładna pogoda jak na tę porę roku. – I owszem – zgodził się Silk. – Zastanawiałem się – mówił chudzielec – czy nie macie odrobiny wody, którą zechcielibyście się podzielić? – Oczywiście. – Silk spojrzał na Gariona i skinął ręką na juczne konie. Chłopiec ściągnął cugle, został w tyle i odczepił z juków skórzany bukłak. Obcy wyjął drewniany korek i starannie wytarł ustnik. Podał wodę swojej towarzyszce. Ta zdjęła z twarzy chustę i spojrzała na bukłak bezradnie. – W ten sposób, wasza... ehm... pani. – Mężczyzna odebrał jej bukłak, podniósł w obu rękach i wypił trochę. – Rozumiem – odparła dziewczyna.

459

Garion przyjrzał się jej z uwagą. Głos był jakby znajomy. Nie była dzieckiem, choć miała bardzo drobną budowę. W twarzy dostrzegł zarozumiałość i drażliwość. Niemal na pewno gdzieś już ją widział. Tolnedranin oddał jej bukłak. Wypiła trochę wody, krzywiąc się na żywiczny posmak. Włosy miała fioletowoczarne, ale ciemne plamy na kołnierzu płaszcza sugerowały, że nie jest to naturalny kolor. – Dziękuję, Jeebers – powiedziała, gdy skończyła pić. – I tobie dziękuję, panie – dodała, zwracając się do Silka. Garion przymknął oczy. W umyśle zaczynało mu narastać straszliwe podejrzenie. – Daleko jedziecie? – zapytał Silka chudzielec. – Spory kawał. Jestem Radek z Boktoru, drasański kupiec. Podążam na południe z ładunkiem wełnianych tkanin z Sendarii. Zmiana pogody załamała rynek w Tol Honeth, więc postanowiłem spróbować szczęścia w Tol Rane. Leży w górach i pewnie wciąż jest tam zimno. – Wybrałeś niewłaściwą drogę – poinformował obcy. – Trakt do Tol Rane biegnie bardziej na wschód. – Miałem problemy na tym trakcie – skłamał Silk gładko. – Bandyci, sam rozumiesz. Myślałem, że bezpieczniej jechać przez Tol Borune. – Co za zbieg okoliczności – oświadczył chudzielec. – Moja uczennica i ja także podążamy do Tol Borune. – Istotnie – przyznał Silk. – Niezwykły przypadek. – Może jechalibyśmy razem? Silk spojrzał z powątpiewaniem. – Dlaczego nie – zdecydowała ciocia Pol, zanim zdążył odmówić. – Niezwykleś łaskawa, szlachetna pani – podziękował Tolnedranin. – Jestem mistrz Jeebers, członek Towarzystwa Imperialnego, nauczyciel z zawodu. Słyszeliście może o mnie? – Chyba nie, niestety – odparł Silk. – Choć to nic dziwnego, jako że jesteśmy obcy w Tolnedrze. Jeebers był nieco zawiedziony. – Zapewne masz rację. – Westchnął. – A to moja uczennica, lady Sharell. Jej ojciec to baron Reldon, wielki kupiec. Towarzyszę lady do Tol Borune, gdzie chce odwiedzić krewnych.

460

Garion wiedział, że to nieprawda. Imię nauczyciela potwierdziło te podejrzenia. W drodze Jeebers paplał z ożywieniem. Chwalił się swą rozległą wiedzą i poprzedzał każdą wypowiedź wzmiankami o ważnych ludziach, którzy jakoby polegali na jego radach. Był męczący, ale chyba nieszkodliwy. Uczennica jechała obok cioci Pol, prawie się nie odzywając. – Sądzę, że pora na postój. Musimy coś zjeść – oświadczyła po kilku kilometrach ciocia Pol. – Czy ty i twoja uczennica, mistrzu Jeebers, zechcecie nam towarzyszyć? Chętnie podzielimy się z wami prowiantem. – Nie mogę odmówić tak wielkodusznej propozycji – odparł nauczyciel. – Serdecznie dziękujemy. Zatrzymali konie przed małym mostkiem nad strumieniem i odprowadzili je w cień kępy wierzb, niezbyt daleko od drogi. Durnik rozpalił ogień, a ciocia Pol zaczęła wypakowywać swoje garnki i kociołki. Uczennica mistrza Jeebersa pozostała w siodle, póki nauczyciel nie podszedł, by pomóc jej zsiąść. Bez entuzjazmu patrzyła na lekko podmokły grunt przy strumieniu. Potem spojrzała władczo na Gariona. – Chłopcze! – zawołała. – Podaj mi kubek wody. – Tutaj płynie strumień – pokazał palcem. Przyglądała mu się zaskoczona. – Ale przy brzegu jest błoto – zaprotestowała. – Rzeczywiście, na to wygląda. Demonstracyjnie odwrócił się do niej plecami i odszedł, by pomóc cioci Pol. – Ciociu – odezwał się po kilku chwilach walki z własnymi myślami. – Tak, kochanie? – Myślę, że lady Sharell nie jest tym, za kogo się podaje. – Tak? – Nie jestem całkiem pewien, ale sądzę, że to księżniczka Ce’Nedra... ta, która przyszła do ogrodu, kiedy byliśmy w pałacu. – Wiem, skarbie. – Wiesz? – Oczywiście. Mógłbyś podać mi sól?

461

– To nie jest niebezpieczne, że ona jedzie z nami? – Raczej nie. Jakoś sobie poradzimy. – Będzie sprawiać mnóstwo kłopotów. – Księżniczki imperium powinny sprawiać mnóstwo kłopotów, kochanie. Kiedy jedli aromatyczny gulasz, który Garion uznał za znakomity, ale dziewczynie niezbyt smakował, Jeebers poruszył temat nękający go chyba od chwili spotkania. – Mimo wysiłków legionów drogi nigdy nie są do końca bezpieczne – oświadczył. – Samotna podróż niesie wielkie ryzyko. Lady Sharell powierzono mojej opiece. Jestem za nią odpowiedzialny. Zastanawiałem się więc, czy nie moglibyśmy jechać z wami. Nie będziemy sprawiać kłopotu i chętnie zapłacimy za jedzenie. Silk spojrzał szybko na ciocię Pol. – Oczywiście – odparła. Silk nie krył zdumienia. – Nie wiem, czemu nie mielibyśmy podróżować razem – mówiła dalej. – Zmierzamy przecież do tego samego miejsca. Silk wzruszył ramionami. – Jak sobie życzysz. Garion wiedział, że ten pomysł jest błędem tak poważnym, że aż grożącym katastrofą. Jeebers nie nadawał się na towarzysza podróży, a jego uczennica, wedle wszelkich znaków, wkrótce będzie nie do wytrzymania. Była przyzwyczajona do wszechobecnej służby i bez zastanowienia wydawała rozkazy. Garion łatwo się domyślił, od kogo będą oczekiwać ich wypełniania. Wstał i poszedł do kępy wierzb. Łąki były bladozielone w wiosennym słońcu, a drobne białe chmurki płynęły leniwie po niebie. Oparł się o drzewo i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie miał zamiaru zostać służącym... nieważne, kim jest rozkapryszona dziewczyna. Chciałby znaleźć sposób, by zademonstrować to stanowczo już na samym początku, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. – Chyba straciłaś rozum, Pol – usłyszał spomiędzy drzew głos pana Wilka. – Do tej pory Ran Borune wysłał na poszukiwanie wszystkie legiony. – To moja dziedzina, Stary Wilku – przypomniała ciocia Pol. –

462

Nie mieszaj się. Potrafię tak wszystko zorganizować, by legiony nam nie przeszkadzały. – Nie mamy czasu, żeby ją niańczyć. Przykro mi, Pol, ale ta mała to istny potwór. Sama widziałaś, jak się zachowywała wobec ojca. – Niewielki to trud, by przełamać złe nawyki – odparła lekceważąco. – Nie prościej będzie zaaranżować jakoś jej powrót do Tol Honeth? – Już raz uciekła. Jeśli ją odeślemy, ucieknie znowu. Lepiej będę się czuła, mając tę małą imperialną wysokość pod ręką. Kiedy nadejdzie czas, nie chcę przekopywać całego świata, by ją znaleźć. – Niech będzie, jak chcesz, Pol. – Wilk westchnął. – Naturalnie. – Tylko trzymaj tego bachora z daleka ode mnie – uprzedził. – Zgrzytam zębami na jej widok. Czy ktoś jeszcze wie, kim ona jest? – Garion wie. – Garion? Zaskoczyłaś mnie. – Dlaczego? Jest bardziej spostrzegawczy, niż wygląda. W pełnym już mieszanych uczuć umyśle Gariona pojawiła się całkiem nowa emocja. Zainteresowanie cioci Pol Ce’Nedrą zabolało go mocno. Z pewnym zawstydzeniem uświadomił sobie, że jest zazdrosny o dziewczynę. W ciągu kilku najbliższych dni okazało się, że obawy Gariona nie były bezpodstawne. Przypadkowa wzmianka o farmie Faldora ujawniła księżniczce jego dawne stanowisko w pomywalni. Bezlitośnie wykorzystywała tę wiedzę i zmuszała go do wykonywania codziennie setek drobnych, głupich poleceń. Co gorsza, przy każdej próbie oporu ciocia Pol przypominała stanowczo, że powinien się zachowywać grzecznie. Nic dziwnego, iż stał się zgryźliwy. Im dalej podążali na południe, tym bardziej rozwijała księżniczka opowieść o przyczynach wyjazdu z Tol Honeth. Zmieniana codziennie historia z każdym kilometrem była mniej prawdopodobna. Z początku Ce’Nedrze wystarczała prosta wersja odwiedzin u krewnych. Potem rzucała groźne wzmianki o

463

ucieczce przed małżeństwem z brzydkim kupcem. Później jeszcze groźniejsze o spisku, który zawiązano, by ją porwać dla okupu. Wreszcie, dla ukoronowania swych wysiłków, wyznała im, że to porwanie miało motywy polityczne i było częścią szeroko zakrojonego planu przejęcia władzy w Tolnedrze. – Okropna kłamczucha, prawda? – zagadnął Garion ciocię Pol, gdy byli sami. – Tak, kochanie – przyznała. – Kłamstwo jest sztuką. Dobre kłamstwo nie powinno być tak wyszukane. Ta mała potrzebuje jeszcze praktyki, jeśli chce zrobić karierę w tej dziedzinie. Wreszcie, po dziesięciu dniach od wyjazdu z Tol Honeth, dostrzegli w słońcu mury miasta Tol Borune. – Nadeszła pora, by się rozstać – oświadczył Jeebersowi Silk z niejaką ulgą. – Nie odwiedzicie miasta? – Raczej nie. Nie mamy tam żadnych interesów, a normalne wyjaśnienia i przeszukania zajmują czas, że nie wspomnę o wydatkach na łapówki. Okrążymy Tol Borune i po drugiej stronie wjedziemy na trakt do Tol Rane. – W takim razie możemy jechać z wami jeszcze kawałek – wtrąciła szybko Ce’Nedra. – Moi krewni mieszkają w posiadłości na południe od miasta. Jeebers przyglądał się jej zdumiony. Ciocia Pol ściągnęła wodze i unosząc brew, spojrzała na dziewczynę. – To chyba dobry moment, żebyśmy pomówili poważnie – oświadczyła. Silk popatrzył na nią i skinął głową. – Panienko – zwróciła się do dziewczyny ciocia Pol, gdy już zsiedli z koni – nadszedł czas, byś wyznała nam prawdę. – Powiedziałam prawdę – zaprotestowała Ce’Nedra. – Daj spokój, dziecko. Twoje opowieści były bardzo zajmujące, ale chyba nie sądzisz, że ktoś w nie uwierzył? Niektórzy z nas już wiedzą, kim jesteś, ale naprawdę uważam, że powinnaś wyznać to otwarcie. – Wiecie? – Ce’Nedrze zadrżał głos. – Oczywiście, kochanie. Powiesz sama, czy ja mam to zrobić? Księżniczka posmutniała.

464

– Powiedz im, kim jestem, mistrzu Jeebers – poleciła cicho. – Naprawdę uważasz, że to rozsądne, pani? – spytał lękliwie nauczyciel. – I tak już wiedzą. Gdyby chcieli nas skrzywdzić, dawno by to zrobili. Możemy im zaufać. Jeebers nabrał tchu, po czym przemówił formalnym tonem: – Mam zaszczyt przedstawić jej imperialną wysokość, księżniczkę Ce’Nedrę, córkę jego majestatu Rana Borune XXIII i klejnot rodu Borune’ów. Silk gwizdnął zdumiony i szeroko otworzył oczy. Pozostali również byli zaskoczeni. – Sytuacja polityczna w Tol Honeth stała się zbyt niepewna i groźna, by pobyt jej wysokości w stolicy był bezpieczny – kontynuował Jeebers. – Imperator powierzył mi misję przewiezienia jej w tajemnicy do Tol Borune, gdzie członkowie rodziny Borune’ów ochronią ją przed spiskami i machinacjami Vorduańczyków, Honethów i Horbitów. Z dumą wyznaję, że zdołałem godnie wypełnić tę misję... z waszą pomocą, oczywiście. Wspomnę o tej pomocy w raporcie. Poświęcę wam odnośnik, a może nawet cały dodatek. Barak w zadumie szarpał brodę. – Księżniczka imperium wędruje przez pół Tolnedry pod ochroną jedynie swego nauczyciela? – zdziwił się. – I to w czasach, kiedy mordują się i trują na ulicach? – Istotnie, nieco ryzykowne – przyznał Hettar. – Władca twój osobiście misją ową cię obarczył? – zapytał Jeebersa Mandorallen. – To nie było konieczne – odparł nauczyciel sztywno. – Jego wysokość wielce sobie ceni moją mądrość i dyskrecję. Wiedział, że wymyślę bezpieczne przebrania i bezpieczny sposób podróży. Księżniczka zapewniła mnie o jego całkowitym zaufaniu. Wszystko to trzeba było uczynić w absolutnej tajemnicy. Dlatego przybyła do moich komnat w środku nocy, by przekazać polecenia. I dlatego opuściliśmy pałac, nikomu nie mówiąc, że... Umilkł i ze zgrozą wpatrywał się w Ce’Nedrę. – Możesz powiedzieć mu prawdę, kochanie – poradziła księżniczce ciocia Pol. – Sądzę, że i tak już się domyślił. Ce’Nedra dumnie uniosła brodę.

465

– Rozkazy pochodziły ode mnie, Jeebers – oświadczyła. – Ojciec nie miał z tym nic wspólnego. Jeebers zbladł śmiertelnie i zachwiał się na nogach. – Co to za idiotyzm, ta ucieczka z pałacu? – huknął na dziewczynę Barak. – Cała Tolnedra pewnie już cię szuka, a my jesteśmy w samym środku. – Delikatniej – upomniał wielkiego Chereka Wilk. – To wprawdzie księżniczka, lecz wciąż jeszcze mała dziewczynka. Nie strasz jej. – Ale pytanie jest słuszne – wtrącił Hettar. – Jeśli nas złapią w towarzystwie księżniczki imperium, wszyscy poznamy lochy Tolnedry. – Zwrócił się do Ce’Nedry. – Masz jakieś wytłumaczenie, czy to tylko głupia zabawa? Wyprostowała się dumnie. – Nie jestem przyzwyczajona, by sługom tłumaczyć moje postępowanie. – Widzę, że trzeba będzie wyjaśnić pewne nieporozumienia – mruknął Wilk. – Odpowiedz, kochanie – poradziła ciocia Pol. – Nieważne, kto pyta. – Ojciec uwięził mnie w pałacu – stwierdziła Ce’Nedra, jakby to wszystko wyjaśniało. – To było nie do zniesienia, więc uciekłam. Jest jeszcze coś, ale to sprawa polityki. Nie zrozumiecie. – Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak wiele potrafimy zrozumieć, Ce’Nedro – powiedział Wilk. – Jestem przyzwyczajona, by mówiono do mnie „pani” – odparła kwaśnym tonem. – Albo „wasza wysokość”. – A ja jestem przyzwyczajony, by mówiono mi prawdę. – Myślałam, że ty tu dowodzisz – zwróciła się do Silka. – Pozory mylą – odparł chłodno. – Na twoim miejscu bym odpowiedział. – Chodzi o stary traktat – wyjaśniła. – Nie ja go podpisywałam, więc nie widzę powodu, żebym miała go przestrzegać. W dniu szesnastych urodzin powinnam się stawić w sali tronowej Rivy. – To wiemy – rzucił niecierpliwie Barak. – W czym problem? – Nie pojadę tam i tyle – oznajmiła Ce’Nedra. – Nie popłynę do Rivy i nikt mnie do tego nie zmusi. Królowa z Lasu Driad jest moją krewną i udzieli mi schronienia.

466

Jeebers częściowo przyszedł do siebie. – Coś ty narobiła?! – zawołał przerażony. – Podjąłem się tego, bo miałem nadzieję na nagrodę, nawet awans. A ty wepchnęłaś mi głowę pod topór, idiotko! – Jeebers! – krzyknęła zszokowana. – Może zjedziemy z drogi – zaproponował Silk. – Mamy sporo do omówienia, a na trakcie ktoś pewnie nam przeszkodzi. – Niezły pomysł – przyznał Wilk. – Poszukamy jakiegoś spokojnego miejsca i rozbijemy obóz na noc. Zdecydujemy, co trzeba zrobić, i zaczniemy od razu rano. Dosiedli koni i ruszyli przez pola w stronę linii drzew znaczącej krętą, polną drogę oddaloną mniej więcej o półtora kilometra. – Może tam? – Durnik wskazał potężny dąb przy ścieżce. Na gałęziach zieleniły się już pierwsze liście. – Niezłe miejsce – rzekł Wilk. W cieniu pod rozłożystym dębem panował przyjemny chłód. Droga biegła między niskimi kamiennymi murkami porośniętymi mchem. Niedaleko dostrzegli przełaz i ścieżkę, która wiła się do pobliskiego stawu migocącego w słonecznym blasku. – Rozpalimy ogień za tym murkiem – powiedział Durnik. – Nie będzie go widać z drogi. – Nazbieram chrustu. – Garion zauważył zalegające pod drzewem suche gałęzie. Mieli już ustaloną procedurę rozbijania obozu. W ciągu godziny stały namioty, płonęło ognisko, konie były napojone i spętane. Durnik, który zauważył sporo wiele mówiących kręgów na powierzchni stawu, rozgrzał w ogniu żelazny gwóźdź i starannie przekuł go w haczyk. – Co to będzie? – zapytał Garion. – Dobrze byłoby na kolację zjeść kilka świeżych ryb. – Wytarł haczyk o skórzaną tunikę, odłożył na bok i szczypcami wyjął z ogniska drugi gwóźdź. – Chcesz spróbować szczęścia? Garion uśmiechnął się szeroko. Barak, który siedział nieopodal, rozczesując splątaną brodę, spojrzał na nich z zazdrością. – Pewnie nie będziesz miał czasu, żeby zrobić jeszcze jeden haczyk? – zapytał.

467

– To zajmie tylko parę minut – rzekł Durnik ze śmiechem. – Będzie potrzebna przynęta. – Barak wstał szybko. – Gdzie masz łopatę? Wkrótce we trzech poszli przez pole do stawu, wycięli kilka pędów na wędki i zasiedli do poważnych łowów. Ryby, jak mogło się wydawać, były wygłodniałe i całymi ławicami atakowały robaki na haczykach. Gdy zachodzące słońce zabarwiło niebo różem, na trawie leżały rzędem ze dwa tuziny dorodnych pstrągów. Wrócili do obozu. Ciocia Pol z uwagą obejrzała ich zdobycz. – Bardzo ładne – pochwaliła. – Ale zapomnieliście je oczyścić. – Och. – Barak westchnął boleśnie. – Myśleliśmy, że... no, sama rozumiesz... my je złapaliśmy, więc... – Urwał. – Mów dalej – poprosiła lodowatym tonem. Barak znów westchnął. – Chyba będzie lepiej, jeśli je oczyścimy – stwierdził żałośnie. – Sądzę, że masz rację – przyznał Durnik. Niebo stało się ciemnoczerwone, zapadł zmrok i pojawiły się pierwsze gwiazdy, gdy wreszcie zasiedli do kolacji. Ciocia Pol usmażyła pstrągi na chrupki, złocisty brąz i nawet nadąsana księżniczka nie miała powodu do narzekań. Kiedy skończyli, znów zajęli się problemem Ce’Nedry i jej ucieczki z Tol Honeth. Jeebers wpadł w nastrój tak głębokiej melancholii, że prawie nie uczestniczył w dyskusji, a Ce’Nedra oznajmiła stanowczo, że jeśli nawet odwiozą ją do Borune’ów w mieście, ucieknie znowu. Nie doszli do żadnych wniosków. – Cokolwiek zrobimy, będą kłopoty – podsumował Silk ponuro. – Jeśli oddamy ją rodzinie, na pewno zechcą nam zadać kilka trudnych pytań. A ona niewątpliwie wymyśli jakąś barwną historyjkę, która przedstawi nas w możliwie najgorszym świetle. – Porozmawiamy o tym rano – zaproponowała ciocia Pol. Jej spokojny głos dowodził, że podjęła już decyzję, choć nie zdradziła jaką. Krótko przed północą uciekł Jeebers. Wszystkich obudził tętent końskich kopyt, gdy przerażony nauczyciel pędził w stronę murów Tol Borune. Silk stał w niepewnym blasku dogasającego ogniska. Twarz miał gniewną.

468

– Czemu go nie zatrzymałeś? – spytał Hettara, który trzymał straż. – Tak mi polecono. – Algar spojrzał wymownie na ciocię Pol. – To rozwiązuje nasz jedyny poważny problem – stwierdziła. – Ten uczony tylko uprzykrzałby nam podróż. – Wiedziałaś, że chce uciec? – zdziwił się Silk. – Oczywiście. Pomogłam mu podjąć decyzję. Pojedzie prosto do Borune’ów i spróbuje ratować skórę, informując, że księżniczka na własną rękę uciekła z pałacu i jest teraz z nami. – Musicie go zatrzymać! – zawołała dźwięcznie Ce’Nedra. – Gońcie go! Sprowadźcie z powrotem! – Po tylu perswazjach, jakich potrzebował, żeby odejść? – zapytała ciocia Pol. – Nie bądź głupia. – Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? – Ce’Nedra była oburzona. – Zapominasz chyba, kim jestem. – Młoda damo – odezwał się uprzejmie Silk. – Byłabyś zdumiona, gdybyś usłyszała, jak mało obchodzi Polgarę to, kim jesteś. – Polgara? – Ce’Nedra zachwiała się lekko. – To Polgara? Mówiłeś przecież, że jest twoją siostrą. – Skłamałem – wyznał Silk. – To jedna z moich wad. – Nie jesteś zwyczajnym kupcem – oskarżyła go dziewczyna. – To książę Kheldar z Drasni – wyjaśniła ciocia Pol. – Pozostali pochodzą też z wysokich rodów. Na pewno rozumiesz, że twój tytuł nie robi na nas wrażenia. Mamy własne, więc wiemy, jak mało są warte. – Jeśli ty jesteś Polgarą, to on... – Księżniczka spojrzała oszołomiona na pana Wilka, który usiadł na najniższym stopniu przełazu i wciągał buty. – Tak – potwierdziła ciocia Pol. – Nie wygląda, prawda? – Co robicie w Tolnedrze? Chcecie użyć czarów, by wpłynąć na sukcesję tronu? – A po co? – Pan Wilk wstał. – Tolnedranie zawsze myślą, że ich polityka trzęsie całym światem, ale świat wcale się tak bardzo nie przejmuje, kto zasiądzie na tronie w Tol Honeth. Jesteśmy tu w sprawie o wiele ważniejszej. – Spojrzał w ciemność, w kierunku Tol Borune. – Jeebers zmarnuje trochę czasu na przekonanie ludzi w mieście, że nie jest wariatem.

469

Mimo to lepiej już jedźmy. Sądzę, że powinniśmy unikać głównego traktu. – Żadna trudność – uspokoił go Silk. – Co ze mną? – chciała wiedzieć Ce’Nedra. – Chciałaś się dostać do Lasu Driad – powiedziała ciocia Pol. – Jedziemy w tamtą stronę, więc zostaniesz z nami. Zobaczymy, co powie królowa Xantha, kiedy już tam będziemy. – Mam więc uważać się za więźnia? – Księżniczka jeszcze bardziej się usztywniła. – Jeśli tylko poprawi ci to nastrój... – Ciocia Pol obejrzała ją krytycznie w migotliwym blasku ognia. – Na razie muszę coś zrobić z twoimi włosami. Czego użyłaś do farbowania? Wyglądają okropnie.

470

Rozdział XIX Przez kilka dni jechali szybko na południe. Często podróżowali nocą, by uniknąć konnych patroli legionistów przeczesujących okolicę w poszukiwaniu Ce’Nedry. – Może należało zatrzymać Jeebersa – mruknął Barak, gdy po raz kolejny ukrywali się przed żołnierzami. – Zaalarmował każdy garnizon stąd aż do granicy. Lepiej było go zostawić w jakimś odludnym miejscu albo co. – To „albo co” zabrzmiało jakoś dziwnie ostatecznie. – Silk uśmiechnął się złośliwie. Barak wzruszył ramionami. – To by rozwiązało problem. Silk roześmiał się głośno. – Naprawdę nie powinieneś pozwalać, żeby twój miecz o wszystkim myślał za ciebie. To jedna z cech, które u naszych kuzynów z Chereku uważamy za najmniej chwalebną. – A my uważamy ową nieodpartą chęć do wygłaszania złośliwych uwag, która od czasu do czasu ogarnia naszych drasańskich braci, za równie mało godną pochwały – odciął się Barak. – Pięknie powiedziane – pochwalił Silk z ironicznym podziwem. Jechali czujnie, zawsze gotowi ukryć się lub uciekać. Całkowicie polegali na niezwykłych zdolnościach Hettara. Ponieważ patrole zawsze poruszały się konno, wysoki Algar o jastrzębiej twarzy umysłem badał otoczenie, szukając koni. Dzięki temu odpowiednio wcześnie wiedzieli o zagrożeniu. – Jak to jest? – zapytał go Garion pewnego pochmurnego ranka, gdy podążali opuszczoną, porośniętą zielskiem drogą, którą znalazł dla nich Silk. – Znaczy, jak to jest, kiedy się słyszy myśli koni? – Nie sposób dokładnie opisać – odparł Hettar. – Zawsze to

471

potrafiłem, więc nie umiem sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się ich nie słyszy. W umyśle konia jest jakby zjednoczenie, rodzaj... przynależności. Jakby myślał „my” zamiast „ja”. Dlatego, jak przypuszczam, konie z samej swej natury należą do stada. Kiedy cię już poznają, uważają za towarzysza z tego samego stada. Czasem zapominają nawet, że nie jesteś koniem. Przerwał nagle. – Belgaracie! – zawołał. – Zbliża się patrol. Są tuż za tamtym wzgórzem. Dwudziestu albo trzydziestu. Pan Wilk rozejrzał się szybko. – Mamy czas, żeby dotrzeć do tamtych drzew? – Wskazał gęsty klonowy zagajnik mniej więcej osiemset metrów przed nimi. – Jeśli się pospieszymy. – No to galopem! – rozkazał Wilk. Spięte konie skoczyły do przodu. Wjechali pod drzewa w tej samej chwili, gdy o szerokie liście uderzyły pierwsze krople wiosennego deszczu, a zanosiło się już od świtu. Zeskoczyli z siodeł i prowadząc wierzchowce za sobą, przecisnęli się przez zaporę sprężystych młodych drzewek. Tolnedrański patrol pojawił się na szczycie wzgórza i zjechał w płytką kotlinę. Dowodzący nim kapitan ostrymi komendami rozesłał legionistów. W małych grupkach ruszyli w obie strony zarośniętą drogą. Kilku obserwowało okolicę ze szczytu następnego wzniesienia. Oficer i cywil w szarym płaszczu podróżnym trzymali się z tyłu, jadąc wolno obok drogi. Kapitan z niechęcią ocierał z twarzy drobne kropelki deszczu. – Czeka nas mokry dzień – stwierdził. Zeskoczył na ziemię i owinął się karmazynowym płaszczem. Jego towarzysz także zsiadł z konia i stanął w takiej pozycji, że ukryci wśród klonów zobaczyli jego twarz. Garion poczuł, że Hettar nagle zesztywniał. Ten człowiek był Murgiem. – Tutaj, kapitanie! – zawołał, prowadząc konia pod osłonę rozłożystych gałęzi młodych drzew na skraju zagajnika. Tolnedranin skinął głową i podążył za nim. – Miałeś czas, by rozważyć moją propozycję? – zapytał Murgo. – Myślałem, że to tylko spekulacje – odparł oficer. – Nie wiemy nawet, czy cudzoziemcy są w tym rejonie. – Mam informacje, że kierują się na południe. Możesz być

472

prawie pewien, że są w twoim sektorze, kapitanie. – Ale nie ma gwarancji, że ich znajdziemy. A gdyby nawet, to, co proponujesz, będzie bardzo trudne. – Kapitanie, przecież chodzi o bezpieczeństwo księżniczki – tłumaczył cierpliwie Murgo. – Jeśli wróci do Tol Honeth, Vorduańczycy ją zabiją. Wszak czytałeś dokumenty, które ci dostarczyłem. – Wśród Borune’ów będzie bezpieczna – upierał się kapitan. – Vorduańczycy nie odważą się przyjść po nią do południowej Tolnedry. – Borune’owie mogą tylko odesłać ją do ojca. Ty też nazywasz się Borune, kapitanie. Czy byłbyś nieposłuszny imperatorowi z własnego rodu? Oficer zastanawiał się. – Jej jedyna nadzieja przetrwania to Horbici – naciskał Murgo. – A jakie mam gwarancje, że będzie u nich bezpieczna? – Najlepsze ze wszystkich: politykę. Horbici czynią wszystko co w ich mocy, by zablokować drogę do tronu wielkiemu księciu Kadorowi. On chciałby zobaczyć księżniczkę martwą, Horbitom oczywiście zależy, aby pozostała żywa. To jedyny sposób, by zapewnić jej bezpieczeństwo. A przy okazji staniesz się człowiekiem bogatym, kapitanie. – Znacząco brzęknął pełną sakiewką. Legionista wciąż nie był przekonany. – Powiedzmy, że podwoimy stawkę... – Głos Murga był niemal pieszczotliwy. Oficer głośno przełknął ślinę. – To tylko dla jej bezpieczeństwa, prawda? – Oczywiście. – I nie zostanę zdrajcą rodu Borune’ów? – Jesteś patriotą, kapitanie – zapewnił go Murgo z zimnym uśmiechem. Ciocia Pol mocno ściskała ramię Ce’Nedry, kiedy siedziały razem schylone między drzewami. Dziewczyna była czerwona z wściekłości, oczy jej płonęły. Później, gdy legioniści i ich przyjaciel Murgo odjechali, księżniczka wybuchnęła. – Jak oni śmieli! – krzyczała. – I to dla pieniędzy!

473

– Miałaś przykład tolnedrańskiej polityki – stwierdził Silk, kiedy wyprowadzali konie z zagajnika. – Przecież on był członkiem mojej rodziny! – Tolnedranin jest lojalny przede wszystkim wobec swojej kiesy – dodał Silk. – Dziwię się, że wasza wysokość jeszcze tego nie odkryła. Kilka dni później wjechali na szczyt wzgórza i zobaczyli Las Driad, ciągnący się niby zielone pasmo wzdłuż horyzontu. Wiatr przepędził chmury i słońce świeciło jasno. – Kiedy wjedziemy w las, będziemy bezpieczni – powiedziała księżniczka. – Legiony nie będą nas tam ścigać. – A co je powstrzyma? – zdziwił się Garion. – Układ z driadami. Czy ty o niczym nie wiesz? Garion poczuł się urażony. – W pobliżu nie ma nikogo – zameldował panu Wilkowi Hettar. – Możemy jechać albo czekać zmierzchu. – Przejedziemy – zdecydował Wilk. – Mam już dość zabaw z patrolami. Galopem ruszyli ze wzgórza w stronę lasu, który wyrastał przed nimi. Nie było żadnego pasa krzaków, zwykle znaczącego granicę między polami a lasem. Po prostu nagle zaczęły się drzewa. Kiedy tam wjechali za Wilkiem, nastąpiła zmiana tak nagła, jak gdyby weszli do budynku. W niewiarygodnie starym lesie wielkie dęby szeroko rozkładały konary, przesłaniając niebo. Na ziemi, chłodnej i porośniętej mchem, prawie nie było normalnego leśnego poszycia. Garion miał wrażenie, że wszyscy są bardzo mali obok ogromnych drzew. Wszelkie dźwięki wydawały się przytłumione. Powietrze stało nieruchomo, wokół słyszeli brzęczenie owadów, a z góry śpiewy ptaków. – Dziwne. – Durnik rozejrzał się dookoła. – Nie widzę żadnych śladów drwali. – Drwali? – Ce’Nedra była wstrząśnięta. – Tutaj? Nie śmieliby wejść między drzewa. – Ten las jest nietykalny, Durniku – wyjaśnił pan Wilk. – Ród Borune zawarł układ z driadami. Od trzech tysięcy lat nikt tutaj nawet nie dotknął drzewa. – Niezwykłe miejsce. – Mandorallen spojrzał wokół siebie, nieco

474

zaniepokojony. – Zdaje mi się, że obecność jakąś tu wyczuwam... obecność nie do końca przyjazną. – Ten las żyje – oświadczyła Ce’Nedra. – I niezbyt lubi obcych. Ale nie martw się, Mandorallenie, póki jesteś ze mną, nic ci nie grozi. – Była zadowolona z siebie. – Jesteś pewien, że patrole nie wjadą tu za nami? – Durnik zwrócił się do pana Wilka. – Przecież Jeebers wie, dokąd zmierzamy, i z pewnością poinformował o tym Borune’ów. – Borune’owie nie naruszą układu z driadami – zapewnił go Wilk. – Z żadnego powodu. – Nie widziałem jeszcze układu, którego Tolnedranin by nie ominął, gdyby widział w tym jakąś korzyść. – Silk pozostał sceptyczny. – Ten układ jest inny – wyjaśnił Wilk. – Driady oddały jedną ze swych księżniczek młodemu arystokracie z rodu Borune. Została matką imperatora Pierwszej Dynastii Borune’ów. Ich fortuna związana jest ściśle z tym układem. Nie narażą jej. Bez względu na przyczynę. – A co to właściwie jest driada? – zapytał Garion. Niezwykłe wrażenie istniejącej w lesie świadomości skłaniało do mówienia o czymkolwiek, by przerwać niepokojącą ciszę. – Jest ich niewielka grupka – powiedział Wilk. – Dość łagodne. Zawsze je lubiłem. Nie są ludźmi, naturalnie, ale to nie takie ważne. – Ja jestem driadą – oznajmiła Ce’Nedra dumnie. Garion spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Technicznie rzecz biorąc, ma rację – tłumaczył Wilk. – Linia driad trwa po żeńskiej stronie rodu Borune. To jeden z powodów, dla których Borune’owie tak pilnie przestrzegają układu... Gdyby go złamali, wszystkie żony i matki spakowałyby rzeczy i odeszły. – Wygląda jak człowiek. – Garion przypatrywał się księżniczce. – Driady są tak blisko spokrewnione z ludźmi, że różnice są właściwie nieistotne. To pewnie tłumaczy, że kiedy Torak rozbił świat, nie popadły w obłęd jak inne potwory. – Potwory! – oburzyła się Ce’Nedra. – Wybacz, księżniczko – przeprosił Wilk. – To nazwa Ulgosów, określająca nieludzi, którzy poparli Gorima na Prolgu, kiedy spotkał się z bogiem ULem.

475

– Czy wyglądam jak potwór? – Hardo potrząsnęła głową. – Może to nie najlepiej dobrane określenie. – Westchnął. – Wybacz. – Potwory, widzieliście! – fukała gniewnie Ce’Nedra. Wilk wzruszył ramionami. – O ile pamiętam, niedaleko stąd płynie strumień. Zatrzymamy się tam i zaczekamy, aż wiadomość o naszym przybyciu dotrze do królowej Xanthy. Nie należy wkraczać na terytorium driad bez zgody królowej. Sprowokowane, mogą być bardzo nieprzyjemne. – Mówiłeś, że są łagodne – przypomniał Durnik. – W granicach rozsądku. Nieroztropnie jest w samym środku lasu narażać się osobom, które potrafią rozmawiać z drzewami. Niemiłe rzeczy mogą się wtedy przytrafić. – Zmarszczył brwi. – To mi przypomniało, abyś lepiej schował swój topór. Driady bardzo nie lubią toporów... i płomieni. W sprawie ognia naprawdę tracą rozum. Musimy rozpalać ogniska możliwie małe, tylko do gotowania. Wjechali pod gigantyczny dąb nad strumieniem szumiącym na omszałych kamieniach. Zsiedli z koni i rozbili brązowe namioty. Po jedzeniu Garion kręcił się bez celu. Wilk drzemał, a pozostałych Silk namówił na grę w kości. Ciocia Pol usadziła księżniczkę na pniu i czyściła jej włosy z fioletowej farby. – Jeśli nie masz nic do roboty, Garionie – powiedziała – to może się wykąpiesz? – Kąpiel? – zdziwił się. – Gdzie? – Na pewno znajdziesz w strumieniu jakieś rozlewisko. – Ostrożnie namydlała włosy Ce’Nedry. – Mam się kąpać w zimnej wodzie? Przeziębię się! – Jesteś zdrowym chłopcem, kochanie, ale strasznie brudnym. Idź się umyć. Spojrzał na nią spode łba i podszedł do stosu juków po czyste ubranie, mydło i ręcznik. Potem, burcząc coś gniewnie przy każdym kroku, pomaszerował w górę strumyka. Gdy tylko znalazł się sam wśród drzew, jeszcze silniej odczuł, że jest obserwowany. Nie było to nic konkretnego, nic szczególnego. Miał wrażenie, że same dęby wiedzą o jego obecności i przekazują sobie tę wiadomość jakimś sposobem roślinnej komunikacji, którego nie mógł zrozumieć. Zresztą nie

476

wyczuwał w nich żadnej groźby, jedynie wytężoną uwagę. Spory kawałek od obozowiska natrafił na niewielkie jeziorko, do którego wodospadem wpadał strumień. Woda była niezwykle czysta; widział wyraźnie kolorowe kamyki na dnie i kilka dużych pstrągów, które czujnie mu się przyglądały. Zanurzył ręce w wodzie i zadygotał. Rozważał pewne oszustwo – kilka chlapnięć, odrobina mydła na najbardziej brudne miejsca. Po namyśle jednak zrezygnował. Ciocia Pol nie uzna niczego prócz pełnej kąpieli. Westchnął i się rozebrał. Pierwszy szok był straszny, ale po kilku minutach przekonał się, że jakoś wytrzyma. Wodospad dostarczał wygodnej metody spłukiwania mydła i po chwili Garion uznał, że kąpiel jest całkiem przyjemna. – Okropnie hałasujesz – odezwała się Ce’Nedra, spokojnie obserwująca go z brzegu. Natychmiast zanurkował na samo dno jeziorka. Jednakże, jeśli ktoś nie jest rybą, nie może w nieskończoność siedzieć pod wodą. Nim minęła minuta, podpłynął do powierzchni i wystawił głowę, dysząc ciężko i plując. – Co ty wyprawiasz? – Ce’Nedra miała na sobie krótką białą tunikę bez rękawów oraz sandały z rzemykami oplatającymi jej smukłe łydki i zawiązanymi pod kolanami. W ręku niosła ręcznik. – Idź sobie – jęknął Garion. – Nie bądź głupi. – Usiadła na kamieniu i zaczęła rozwiązywać sandały. Miedziane włosy miała mokre, opadające gęstymi pasmami na ramiona. – Co ty robisz? – Chcę się wykąpać. Długo tam będziesz siedział? – Znajdź sobie inne miejsce. – Zaczynał już dygotać, ale uparcie kulił się pod wodą, wystawiając tylko głowę. – Kiedy tu mi się podoba. Jaka woda? – Zimna. – Szczękał zębami. – Ale nie wyjdę, dopóki tam stoisz. – Nie bądź dziecinny. Pokręcił głową zdecydowanie. Twarz płonęła mu rumieńcem. Ce’Nedra westchnęła ciężko. – No dobrze. Nie będę patrzeć, ale uważam, że jesteś głuptas. W łaźniach w Tol Honeth nikt w ogóle się nie przejmuje takimi

477

rzeczami. – Nie jesteśmy w Tol Honeth – zauważył. – Odwrócę się tyłem, jeśli ma ci to poprawić humor – ustąpiła, podniosła się i stanęła plecami do jeziorka. Nie ufając jej całkowicie, Garion wyczołgał się na brzeg i wciąż ociekając wodą, szybko wciągnął bieliznę i pończochy. – Już! – zawołał. – Teraz możesz sobie zająć jezioro. – Wytarł ręcznikiem twarz i włosy. – Wracam do namiotów. – Lady Polgara mówiła, że masz zostać ze mną – oświadczyła, spokojnie rozwiązując pasek tuniki. – Ciocia Pol mówiła, że co? – Nie mógł uwierzyć. – Masz tu ze mną zostać, żeby mnie bronić – wyjaśniła. Chwyciła skraj tuniki, szykując się, by ją zdjąć. Garion odwrócił się natychmiast i uparcie wpatrywał w drzewa. Płonęły mu uszy, a dłonie nieznośnie drżały. Zaśmiała się srebrzyście, potem usłyszał krótki pisk, gdy weszła do zimnej wody. – Podaj mi mydło – poleciła. Odruchowo pochylił się, by je podnieść, i pochwycił przelotny obraz księżniczki stojącej do pasa w wodzie. Mocno zacisnął powieki. Podszedł do brzegu tyłem, nie otwierając oczu, i niezgrabnie wysunął za siebie dłoń z mydłem. Zaśmiała się znowu i wyjęła mu je z ręki. Po chwili, która wydawała się wiecznością, Ce’Nedra zakończyła kąpiel, wytarła się starannie i ubrała. Przez cały czas Garion miał oczy zamknięte. – Wy, Sendarowie, macie dziwne poglądy – stwierdziła, gdy siedzieli razem na słonecznej polance nad brzegiem. Czesała włosy barwy głębokiej czerwieni; pochyliła lekko głowę i przesuwała grzebieniem przez gęste, wilgotne pasma. – Łaźnie w Tol Honeth są otwarte dla wszystkich, a w zawodach sportowych zawsze występuje się bez ubrań. Nie dalej jak zeszłego lata wygrałam z dwunastoma dziewczętami na Imperialnym Stadionie. Pierwsza przybiegłam do mety. Widzowie byli zachwyceni. – Wyobrażam sobie – odparł Garion oschle. – Co to jest? – Wskazała amulet wiszący na jego nagiej piersi. – Dziadek podarował mi go na ostatnie Zaranie.

478

– Pokaż. – Wyciągnęła rękę. Pochylił się. – Zdejmij, żebym mogła obejrzeć. – Nie powinienem. Pan Wilk i ciocia Pol mówili, że w żadnym razie nie wolno mi go zdejmować. Przypuszczam, że jest w nim jakiś czar. – Dziwny pomysł – mruknęła, oglądając amulet z bliska. – Oni chyba nie są naprawdę czarodziejami? – Pan Wilk ma siedem tysięcy lat. Znał boga Aldura. Widziałem, jak sprawił, że w ciągu kilku minut z gałązki wyrosło drzewo, a skały stawały w ogniu. Ciocia Pol jednym słowem uleczyła ślepą kobietę i potrafi zamieniać się w sowę. – Nie wierzę w takie rzeczy – oznajmiła Ce’Nedra. – Musi być jakieś inne wytłumaczenie. Garion wzruszył ramionami, po czym wciągnął lnianą koszulę i brązową tunikę. Potrząsnął głową i przeczesał palcami wilgotną czuprynę. – Okropnie je potargałeś – stwierdziła z przyganą. – Zaczekaj. – Podniosła się i stanęła za nim. – Ja to zrobię. – Wsunęła mu we włosy grzebień i zaczęła rozczesywać je starannie. – Masz ładne włosy jak na chłopca. – To tylko włosy – stwierdził obojętnie. Chwilę pracowała w milczeniu, potem ujęła dłonią jego podbródek i przyjrzała się krytycznie. Raz czy dwa musnęła palcami włosy po bokach, by ułożyć je we właściwy sposób. – Teraz lepiej – zdecydowała. Znowu usiadła na trawie, splotła dłonie na kolanie i spojrzała na migotliwe jeziorko. – Garionie... – Tak? – Jak to jest, kiedy się dorasta jako całkiem zwyczajna osoba? Wzruszył ramionami. – Zawsze byłem całkiem zwyczajnym chłopcem. Nie mam żadnego porównania. – Wiesz, o co mi chodzi. Opowiedz o miejscu, gdzie się wychowałeś, co tam robiłeś i w ogóle. Powiedział jej więc o farmie Faldora, o kuchni i kuźni Durnika, o Doroonie, Rundorigu i Zubrette.

479

– Kochasz tę Zubrette, prawda? – spytała tonem niemalże oskarżycielskim. – Myślałem, że tak, ale tyle się wydarzyło od dnia, kiedy opuściliśmy farmę, że czasem nawet nie mogę sobie przypomnieć, jak wyglądała. Zresztą uważam, że doskonale mogę się obejść bez miłości. Na ogół wywołuje straszne cierpienia. – Jesteś niemożliwy – stwierdziła Ce’Nedra, a potem uśmiechnęła się do niego. Płomienna chmura rozjaśnionych słońcem włosów okalała jej twarzyczkę. – Być może – przyznał. – A teraz ty mi powiedz, jak to jest, kiedy się dorasta jako bardzo wyjątkowa osoba. – Nie jestem taka znowu wyjątkowa. – Jesteś księżniczką imperium – przypomniał. – Moim zdaniem to niezwykła cecha. – Ach, to. – Zachichotała. – Wiesz, odkąd dołączyłam do was, prawie zapomniałam, że jestem księżniczką imperium. – Prawie – powtórzył z uśmiechem. – Ale niezupełnie. – Nie – zgodziła się. – Niezupełnie. – Znowu spojrzała na jezioro. – Na ogół życie księżniczki jest okropnie nudne. Wszystkie te ceremonie i etykieta... Musisz siedzieć i słuchać przemówień albo przyjmować ważne wizyty. Dookoła stale są strażnicy. Czasami wymykałam się, żeby być sama. Wściekali się. – Zachichotała znowu, potem się rozmarzyła. – Powróżę ci – powiedziała. – Umiesz wróżyć? – zdziwił się. – Tylko na niby. Moje służące i ja bawiłyśmy się w to czasami. Obiecywałyśmy sobie wysoko urodzonych mężów i mnóstwo dzieci. Ujęła jego dłoń. Srebrzyste znamię było wyraźnie widoczne na czystej skórze. – Co to jest? – Nie wiem. – Chyba nie jakaś choroba? – Nie. Zawsze miałem ten znak.. Przypuszczam, że ma to jakiś związek z moją rodziną. Ciocia Pol nie chce, żeby ludzie widzieli, więc stara się go ukrywać. Nie wiem dlaczego. – Jak można coś takiego ukryć?

480

– Wyszukuje mi takie zajęcia, że na ogół mam bardzo brudne ręce. – Dziwne – stwierdziła. – Ja też mam znamię, tuż nad sercem. Chcesz zobaczyć? Chwyciła za wycięcie tuniki. – Wierzę ci na słowo. – Garion zarumienił się wściekle. Roześmiała się dźwięcznie i srebrzyście. – Jesteś dziwnym chłopcem, Garionie. Zupełnie niepodobnym do wszystkich, jakich znałam. – To pewnie byli Tolnedranie – zauważył. – Ja jestem Sendarem, a przynajmniej tak zostałem wychowany. Muszą być jakieś różnice. – Mówisz tak, jakbyś nie był pewien, kim jesteś. – Silk uważa, że nie jestem Sendarem. Mówi, że nie jest pewny, skąd się wywodzę, i że to bardzo dziwne. A on natychmiast potrafi rozpoznać każdego. Twój ojciec sądził, że jestem Rivaninem. – Skoro lady Polgara jest twoją ciotką, a Belgarath dziadkiem, pewnie jesteś czarodziejem – zgadywała Ce’Nedra. – Ja? – roześmiał się. – Głupi pomysł. Zresztą czarodzieje nie są rasą, jak Cherekowie, Tolnedranie czy Rivanie. To raczej coś w rodzaju zawodu... jak prawnik albo kupiec... tyle że nie ma żadnych nowych. Wszyscy czarodzieje żyją od tysięcy lat. Pan Wilk mówił, że chyba ludzie się jakoś zmienili i dlatego nie przybywa nowych czarodziejów. Ce’Nedra oparła się na łokciu i spojrzała na Gariona. – Garionie... – Tak? – Chciałbyś mnie pocałować? Serce mu zabiło mocno. I wtedy gdzieś z bliska odezwało się wołanie Durnika. Przez jedną, gorącą chwilę Garion nienawidził swego starego przyjaciela.

481

Rozdział XX – Pani Pol mówi, że powinniście już wracać do namiotów – oznajmił Durnik, wchodząc na polankę. Na jego szczerej, prostej twarzy malował się wyraz lekkiego rozbawienia. Ze zrozumieniem spoglądał na parę młodych. Garion zarumienił się i był zły na siebie za ten rumieniec. Ce’Nedra natomiast nie okazywała śladu zmieszania. Wstała i strzepnęła trawę z tuniki. – Czy driady już przybyły? – zapytała. – Jeszcze nie. Wilk sądzi, że już niedługo nas znajdą. Od południa zaczyna się zbierać na burzę i pani Pol uważa, że powinniście wracać. Garion spojrzał na niebo. Na południu dostrzegł ścianę czarnych chmur, przesłaniały czysty błękit, sunąc wolno ku północy. Zmarszczył brwi. – Nie widziałem jeszcze takich chmur. A ty, Durniku? Kowal podniósł głowę. – Dziwne – przyznał. Garion złożył dwa mokre ręczniki i wszyscy ruszyli w dół strumienia. Chmury zakryły słońce, nagle zrobiło się bardzo ciemno. Wrażenie czyjejś przenikliwej świadomości, którą wyczuwali od chwili wejścia do lasu, pozostało, teraz jednak pojawiło się jeszcze coś. Ogromne drzewa kołysały się niespokojnie, jak gdyby między szeleszczącymi liśćmi przelatywały miliony krótkich wiadomości. – Boją się – szepnęła Ce’Nedra. – Coś napawa je lękiem. – O czym mówisz? – zdziwił się Durnik. – Drzewa... boją się czegoś. Nie wyczuwasz tego? W górze ptaki zamilkły nagle. Powiał chłodny wiatr, niosąc ohydny zapach stęchłej wody i gnijących roślin. – Co tak śmierdzi? – Garion rozejrzał się nerwowo.

482

– Na południu leży Nyissa – wyjaśniła Ce’Nedra. – Tam są głównie bagna. – Tak blisko stąd? – Nie. – Zmarszczyła lekko brwi. – Jakieś dwieście osiemdziesiąt kilometrów albo i więcej. – Zapach może dochodzić z takiej odległości? – Nie przypuszczam. – Durnik zastanawiał się chwilę. – W Sendarii na pewno nie. – Jak daleko do namiotów? – spytała Ce’Nedra. – Mniej więcej osiemset metrów. – Może pobiegniemy? Durnik pokręcił głową. – Grunt jest nierówny, a bieg przy takim świetle – niebezpieczny. Ale możemy iść trochę szybciej. Maszerowali w zapadającym zmroku. Wiatr dął mocniej, a drzewa drżały i gięły się pod jego uderzeniami. Niezwykły lęk coraz silniej przenikał cały las. – Coś się tam rusza – szepnął Garion, wskazując ciemne pnie na drugim brzegu strumienia. – Nic nie widzę. – Ce’Nedra rozejrzała się uważnie. – Tam, zaraz za tym drzewem z wielkim białym konarem. Czy to driada? Niewyraźny kształt przemknął w półmroku między pniami. Było w nim coś przerażającego. – To nie jest driada – stwierdziła Ce’Nedra z obrzydzeniem. Durnik podniósł odłamany konar i chwycił go oburącz jak maczugę. Garion rozejrzał się szybko, dostrzegł inny konar i także się uzbroił. Następna figura przeszła od drzewa do drzewa, tym razem bliżej. – Musimy zaryzykować – zdecydował Durnik. – Biegnijcie, ale ostrożnie. Sprowadźcie pozostałych. A teraz pędem! Garion chwycił Ce’Nedrę za rękę i pognali wzdłuż brzegu. Potykali się często. Durnik zostawał coraz bardziej w tyle; wymachiwał groźnie maczugą. Postacie zbliżały się teraz ze wszystkich stron. Garion poczuł pierwsze fale paniki. Wtedy Ce’Nedra krzyknęła. Jedna z postaci uniosła się nagle

483

zza niedużego krzaka tuż przed nimi. Była wielka i niekształtna, zupełnie pozbawiona twarzy. Dwa otwory w miejscu oczu patrzyły bezmyślnie, gdy napastnik, kołysząc się, sięgał ku nim na wpół uformowanymi rękami. Figura była koloru ciemnoszarego błota, a do całego jej oślizgłego ciała przywarł zgniły, cuchnący mech. Garion bez namysłu pchnął Ce’Nedrę za siebie i rzucił się do ataku. Pierwszy cios maczugi trafił potwora w bok; konar zanurzył się w ciele bez widocznego efektu. Jedna z wyciągniętych rąk musnęła twarz chłopca i Garion cofnął się z obrzydzeniem przed tym oślizgłym dotykiem. Rozpaczliwie machnął konarem, trafił napastnika w przedramię i ze zgrozą zobaczył, że ręka pęka w łokciu i odpada, ruszając się ciągle, a potwór sięga, by ją podnieść. Ce’Nedra krzyknęła znowu i Garion obejrzał się szybko. Następny błotny potwór dwiema rękami chwycił księżniczkę w pasie. Wyrywała się, ale uniósł ją i już się odwracał, kiedy Garion uderzył z całej siły, mierząc nie w głowę czy grzbiet, ale w kostki. Błotny stwór z odłamanymi stopami padł na plecy, jednak nie wypuścił dziewczyny. Garion skoczył do przodu, odrzucił maczugę i sięgnął po sztylet. Materia stwora okazała się zadziwiająco odporna: w glinie, która nadawała mu kształt, były pędy i martwe gałązki. W gorączkowym pośpiechu odciął jedno ramię i spróbował wyrwać księżniczkę, lecz druga ręka wciąż trzymała ją mocno. Niemal szlochając z bezsilności, Garion zaczął odcinać ramię. – Uważaj! – wrzasnęła Ce’Nedra. – Z tyłu! Obejrzał się i zobaczył, że sięga ku niemu pierwszy błotny potwór. Poczuł zimny uścisk na kostce. Ręka, którą właśnie odciął, podpełzła i chwyciła go za nogę. – Garionie! – zabrzmiał gdzieś w pobliżu grzmiący głos Baraka. – Tutaj! – zawołał chłopiec. – Szybciej! Coś zatrzeszczało w krzakach i wielki rudobrody Cherek wyskoczył z mieczem w ręku. Tuż za nim biegli Hettar i Mandorallen. Potężnym cięciem Barak odrąbał głowę pierwszego stwora. Poleciała w powietrzu i wylądowała z obrzydliwym pluskiem kilka kroków dalej. Bezgłowy potwór odwrócił się i

484

machał rękami na oślep, próbując schwycić napastnika. Barak zbladł wyraźnie. Odrąbał obie wyciągnięte ręce, lecz postać wciąż szła naprzód. – Nogi! – zawołał Garion. Schylił się i uderzył w glinianą rękę trzymającą go w kostce. Barak machnął mieczem. Błotny potwór upadł, lecz jego odcięte nogi pełzły w stronę Chereka. Pojawili się inni błotni ludzie. Hettar i Mandorallen atakowali ich mieczami, w powietrzu fruwały grudy żywej gliny. Barak pochylił się i wyrwał ramię trzymające Ce’Nedrę. Potem szarpnięciem postawił ją na nogi i pchnął do Gariona. – Wracajcie do namiotów! – rozkazał. – Gdzie Durnik? – Został w tyle, żeby ich zatrzymać. – Pójdziemy mu pomóc. Uciekajcie! Księżniczka dostała histerii i Garion musiał wlec ją do obozu. – Co się dzieje? – spytała ciocia Pol. – W lesie są potwory! – Garion pchnął do niej Ce’Nedrę. – Są z błota i nie można ich zabić. Dostały Durnika. Wskoczył do namiotu i po sekundzie wynurzył się z mieczem w ręku i płomieniem w oczach. – Garionie! – Ciocia Pol próbowała się wyrwać z uścisku szlochającej księżniczki. – Co ty wyprawiasz? – Muszę pomóc Durnikowi. – Zostań tutaj. – Nie! – zawołał. – Durnik to mój przyjaciel. – Wymachując mieczem, pognał na pole walki. – Garionie! Wracaj natychmiast! Nie słuchając, pędził już przez mroczny las. O sto kroków od namiotów szalał chaos. Barak, Hettar i Mandorallen systematycznie rąbali na kawałki pokrytych śluzem błotnych ludzi, a Silk coraz to przyskakiwał; jego krótki miecz pozostawiał wielkie dziury w grubych ciałach potworów. Garion rzucił się do walki; w uszach mu dzwoniło, a umysł opanowała jakaś porywająca euforia. I nagle byli przy nich pan Wilk i ciocia Pol, a za nimi Ce’Nedra, drżąca i o poszarzałej twarzy. Oczy Wilka płonęły; zdawał się wznosić, gdy koncentrował swą wolę. Wyciągnął przed siebie rękę dłonią do góry.

485

– Ogień! – rozkazał; grot błyskawicy z trzaskiem wystrzelił z jego dłoni w wirujące nad głowami chmury. Ziemia zadrżała od uderzenia gromu. Garion zachwiał się, ogłuszony mocą huku, jaki rozległ się w jego umyśle. Ciocia Pol podniosła ramię. – Woda! – zawołała potężnym głosem. Chmury otwarły się i deszcz chlusnął tak gęsty, jakby samo powietrze zmieniło się w wodę. Błotni ludzie rozpływali się w grzmiącej ulewie. Z jakąś ponurą fascynacją Garion obserwował, jak rozpadają się na mokre bryły śluzu i gnijących roślin, jak kołyszą się i nikną, niszczeni potopem. Barak ostrzem miecza dłubał w bezkształtnej bryle gliny, która była niedawno głową jednego z napastników. Rozpadła się, odsłaniając zwiniętego węża. Gad uniósł łeb, jakby chciał atakować, i Barak rozciął go na połowy. Kolejne węże pojawiały się, gdy deszcz rozmywał kryjące je błoto. – Ten. – Ciocia Pol wskazała gada koloru mętnej zieleni, który próbował uwolnić się z gliny. – Podaj mi go, Garionie. – Ja? – Chłopiec poczuł dreszcz odrazy. – Ja to zrobię. – Silk podniósł rozwidloną gałąź i przygwoździł nią głowę węża. Potem ostrożnie pochwycił mokrą skórę na karku. – Przynieś go tutaj – poleciła ciocia Pol, ocierając mokrą twarz. Silk uniósł węża, a gad nerwowo wysunął rozwidlony język i patrzył przed siebie nieruchomymi oczami. – Co to ma znaczyć? – odezwała się ciocia Pol. Wąż zasyczał. Potem świszczącym szeptem odpowiedział: – To, Polgaro, jest sprawa mojej pani. Silk zadrżał i mocniej zacisnął palce, gdy ociekający wodą wąż przemówił. – Rozumiem – odparła ciocia Pol. – Zaniechajcie poszukiwań – syczał wąż. – Moja pani nie pozwoli wam iść dalej. Ciocia Pol roześmiała się pogardliwie. – Nie pozwoli? Twoja pani nie ma takiej władzy, by mi czegokolwiek zabraniać.

486

– Moja pani jest królową Nyissy – wysyczał. – Tam jej władza jest absolutna. Drogi węży różnią się od dróg ludzi, a moja pani jest królową węży. Na własne ryzyko przekroczycie granicę Nyissy. Jesteśmy cierpliwi i nie czujemy lęku. Będziemy na was czekać tam, gdzie najmniej będziecie się tego spodziewać. Nasze ukąszenie to tylko mała ranka, trudna do zauważenia. Ale jest w nim śmierć. – Dlaczego Salmissra interesuje się tą sprawą? – zapytała ciocia Pol. Wąż wysunął ku niej język. – Nie zechciała mi tego zdradzić, a ciekawość nie leży w mej naturze. Przekazałem wiadomość i odebrałem już nagrodę. Teraz czyń ze mną, co zechcesz. – Doskonale. – Ciocia Pol chwilę patrzyła na węża. Gęste krople deszczu ściekały po jej twarzy. – Zabić go? – Silk twarz miał ściągniętą obrzydzeniem, a trzymające gada palce zbielały z wysiłku. – Nie – odparła spokojnie. – Nie warto tracić tak sprawnego posłańca. – Wbiła w węża kamienne spojrzenie. – Powrócisz z pozostałymi do Salmissry i powiesz, że jeśli znowu spróbuje się wtrącać, przyjdę po nią. Najgłębsze bagno w Nyissie nie ukryje jej przed mym gniewem. – A moja nagroda? – Nagrodą jest twoje życie. – To prawda – syknął wąż. – Przekażę wiadomość, Polgaro. – Puść go, Silku – poleciła ciocia Pol. Schylił się, uwolnił głowę węża i zaraz odskoczył. Gad zerknął na niego i odpełzł. – Chyba wystarczy tej ulewy, Pol. – Pan Wilk wytarł twarz. Ciocia Pol niedbale skinęła dłonią i deszcz ustał, jakby wiadro wylało się do końca. – Musimy znaleźć Durnika – przypomniał Barak. – Został za nami. – Garion wskazał występujący już z brzegów strumień. Zimny strach zaciskał mu piersi. Bał się tego, co mogą znaleźć. Z trudem panował nad nerwami, prowadząc przyjaciół między drzewa. – Kowal to dobry towarzysz – stwierdził Mandorallen. – Zaiste, nie chciałbym go utracić.

487

Głos rycerza był dziwnie przytłumiony, a jego twarz zdawała się niezwykle blada w słabym świetle. Jednak ręka trzymająca miecz nie drżała. Tylko oczy zdradzały niepewność, jakiej Garion jeszcze u niego nie widział. Woda kapała wokół nich z mokrych gałęzi. – To było gdzieś tutaj. – Garion rozejrzał się uważnie. – Nie widzę żadnych śladów. – Tutaj jestem – dobiegł z góry głos Durnika. Krył się wysoko na potężnym dębie i patrzył na nich. – Poszli już? – Ostrożnie schodził po śliskim pniu. – Deszcz spadł w samą porę – powiedział, zeskakując na ziemię. – Trudno było dłużej bronić przed nimi tego drzewa. Szybko i w milczeniu ciocia Pol objęła dzielnego kowala, a potem, jakby zakłopotana tym gestem, zaczęła mu robić wymówki. Durnik cierpliwie znosił te słowa. Na jego twarzy pojawił się niezwykły wyraz.

488

Rozdział XXI Tej nocy Garion spał niespokojnie. Budził się często, drżąc na wspomnienie dotyku człowieka z błota. Lecz w odpowiednim czasie noc – jak wszystkie noce – dobiegła końca i zaświtało. Drzemał jeszcze, przewracając się pod kocami, aż Ce’Nedra przyszła go obudzić. – Garionie, śpisz? – zapytała cicho, dotykając jego ramienia. Otworzył oczy. – Dzień dobry. – Lady Polgara mówi, że powinieneś już wstawać. Ziewnął, przeciągnął się i usiadł. Spojrzał za klapę namiotu i zobaczył, że słońce świeci już jasno. – Uczy mnie gotować – oświadczyła z dumą Ce’Nedra. – To ładnie. – Garion odsunął z oczu kosmyk włosów. Przyglądała mu się chwilę. Jej twarz wyrażała powagę, a w zielonych oczach lśniła determinacja. – Garionie. – Tak? – Wczoraj byłeś bardzo dzielny. Wzruszył ramionami. – Dzisiaj pewnie za to oberwę. – Za co? – Ciocia Pol i dziadek nie lubią, kiedy próbuję być dzielny. Dla nich wciąż jestem dzieciakiem i nie chcą, żeby coś mi się stało. – Garionie! – zawołała ciocia Pol od niewielkiego ogniska, nad którym gotowała śniadanie. – Potrzebuję chrustu! Westchnął i odrzucił koc. Wciągnął buty, przypasał miecz i ruszył do lasu. Pod drzewami wciąż było mokro po wczorajszej ulewie, i trudno było znaleźć suche drewno. Szukał wytrwale, wyciągał gałęzie spod leżących pni i skał. Milczące drzewa obserwowały go, ale

489

dzisiaj były jakby mniej nieprzyjazne. – Co tam robisz? – dobiegł z góry dźwięczny głos. Podniósł głowę i sięgnął do rękojeści miecza. Na konarze wprost nad nim stała dziewczyna ubrana w tunikę, pas i sandały. Miała kasztanowe włosy, szare, błyszczące ciekawością oczy i bladą skórę, której zielonkawy odcień zdradzał, że jest driadą. W lewej ręce trzymała łuk, prawą napinała cięciwę. Strzała mierzyła prosto w Gariona. Ostrożnie odsunął dłoń od miecza. – Zbieram chrust – wyjaśnił. – Po co? – Jest potrzebny mojej cioci na ognisko. – Ognisko? – Twarz dziewczyny pociemniała. – Bardzo małe – zapewnił pospiesznie. – Do gotowania. – Tutaj nie wolno palić ognisk – oznajmiła surowo. – Musisz to powiedzieć cioci Pol – odparł Garion. – Ja tylko robię, co mi każą. Dziewczyna gwizdnęła i zza pobliskiego drzewa wysunęła się druga. Również miała łuk. Jej włosy były niemal tak rude, jak włosy Ce’Nedry, a skóra także miała delikatny odcień koloru liści. – To mówi, że zbiera chrust – zameldowała pierwsza. – Na ognisko. Myślisz, że powinnam to zabić? – Xantha kazała nam sprawdzić, co to za jedni – odparła z namysłem rudowłosa. – Jeśli się okaże, że nie mają tutaj nic do roboty, możesz to zabić. – No dobrze – zgodziła się kasztanowowłosa z wyraźnym rozczarowaniem. – Ale nie zapominaj, że ja to znalazłam. Kiedy przyjdzie pora, ja to zabiję. Garion poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Rudowłosa gwizdnęła i zza drzew wynurzyło się kilka uzbrojonych driad. Wszystkie były drobne, a ich włosy miały barwy czerwieni i złota, przywodzące na myśl kolory jesiennych liści. Otoczyły Gariona i przyglądając się mu, chichotały i paplały. – To jest moje. – Kasztanowowłosa driada zeszła z drzewa. – Znalazłam to, a Xera mówi, że będę mogła to zabić. – Zdrowo wygląda – zauważyła inna. – I jest chyba oswojone.

490

Może lepiej to zatrzymać? Czy to samiec? – Sprawdźmy – zaśmiała się inna. – Jestem samcem – oświadczył chłopiec, rumieniąc się mimowolnie. – Szkoda to zmarnować – stwierdziła inna. – Może zatrzymamy to na trochę, a potem zabijemy? – Jest moje – powtórzyła z uporem pierwsza driada. – Kiedy będę chciała je zabić, to zabiję. Władczo chwyciła Gariona za ramię. – Poszukajmy innych – zaproponowała ta, którą nazywały Xerą. – Palą ogniska, a nie możemy przecież na to pozwolić. – Tylko jedno, nieduże – zapewnił Garion nerwowo. – Zabierzcie to – rozkazała Xera i ruszyła w stronę obozu. Wysoko w górze drzewa mruczały coś do siebie. Ciocia Pol czekała spokojnie, gdy dotarli do polany, gdzie stały namioty. Nie zmieniając wyrazu twarzy, spojrzała na otaczające Gariona driady. – Witam, drogie panie – powiedziała. Driady zaczęły szeptać między sobą. – Ce’Nedra! – zawołała ta, którą zwały Xerą. – Kuzynka Xera! – odpowiedziała Ce’Nedra i objęły się serdecznie. Pozostałe driady wyszły nieco dalej na polanę, spoglądając na ognisko. Ce’Nedra szybko wytłumaczyła Xerze, kim są, a Xera skinęła na pozostałe, by podeszły bliżej. – To chyba przyjaciele – oznajmiła. – Zabierzemy ich do mojej matki, królowej Xanthy. – Znaczy, że nie mogę tego zabić? – spytała z irytacją kasztanowowłosa driada, wskazując małym paluszkiem na Gariona. – Obawiam się, że nie – odparła Xera. Driada odeszła, gniewnie wydymając usta, a Garion odetchnął z ulgą. Wtedy zza namiotu wynurzył się pan Wilk i z szerokim uśmiechem popatrzył na grupkę driad. – To Belgarath! – krzyknęła jedna z nich i podbiegła do niego z radością. Zarzuciła mu ręce na szyję, pociągnęła jego głowę w dół i wycisnęła na wargach głośny pocałunek. – Przyniosłeś nam

491

cukierki? Starzec przybrał stateczny wyraz twarzy i zaczął przeszukiwać swe liczne kieszenie. Słodycze pojawiały się i zaraz znikały, gdy otaczające go driady wyrywały mu łakocie z rąk. – Masz dla nas jakieś nowe opowieści? – zapytała jedna z nich. – Bardzo wiele. – Wilk z chytrą miną podrapał się po nosie. – Ale powinniśmy zaczekać na wasze siostry. Też chciałyby je usłyszeć, prawda? – Chcemy jedną tylko dla nas. – A co mi dacie za tę specjalną opowieść? – Pocałunki – zaproponowały bez namysłu. – Pięć pocałunków od każdej z nas. – Mam wspaniałą opowieść – targował się Wilk. – Wartą więcej niż pięć. Powiedzmy: dziesięć. – Osiem. – Dobrze. Osiem to słuszna cena. – Widzę, że już tu bywałeś, Stary Wilku – zauważyła z przekąsem ciocia Pol. – Odwiedzam je od czasu do czasu – przyznał uprzejmie. – Te słodycze są dla nich niezdrowe. – Odrobina na pewno nie zaszkodzi, Pol. A tak bardzo je lubią. Driada za słodycze zrobi niemal wszystko. – Budzisz niesmak – stwierdziła. Driady wokół pana Wilka wyglądały niemal jak ogród pełen wiosennych kwiatów... Wszystkie prócz kasztanowowłosej, która schwytała Gariona. Stała nadąsana nieco z boku i bawiła się grotem strzały. Wreszcie podeszła do chłopca. – Nie myślisz przypadkiem o ucieczce? – spytała z nadzieją. – Nie – zapewnił gorąco. Westchnęła rozczarowana. – I pewnie nie zechcesz nawet spróbować...? Zrobiłbyś mi przysługę... – Przykro mi. Znowu westchnęła, tym razem z goryczą. – Nigdy nie mam żadnej zabawy – poskarżyła się i odeszła do pozostałych. Z namiotu wyłonił się Silk. Poruszał się wolno i ostrożnie. Kiedy driady już się do niego przyzwyczaiły, wyszedł Durnik.

492

– One są jak dzieci, prawda? – stwierdził Garion, zwracając się do cioci Pol. – Takie sprawiają wrażenie – odparła. – Ale są o wiele starsze, niż wyglądają. Driada żyje tak długo jak jej drzewo, a dęby są długowieczne. – A czy są driady chłopcy? – zapytał. – Widziałem tylko dziewczęta. – Nie ma driad chłopców. – Ciocia wróciła do gotowania. – Więc jak...? To znaczy... – zawahał się. Czuł, że uszy stają mu w ogniu. – W tym celu chwytają zwykłych mężczyzn. Podróżnych. – Aha. – Rozważnie porzucił ten temat. Kiedy zjedli śniadanie i starannie zalali ogień wodą ze strumienia, osiodłali konie i ruszyli przez las. Pan Wilk szedł przodem, a małe driady otaczały go, ciągle się śmiały i mówiły jedna przez drugą jak rozbawione dzieci. Pomruk drzew nad nimi nie był już nieprzyjazny; jechali wśród powitalnego szelestu miliona liści. Późnym popołudniem dotarli na wielką polanę. W samym środku stał dąb tak ogromny, że Garion z trudem mógł uwierzyć, by coś tak wielkiego mogło być żywe. Tu i tam w omszałym pniu widział dziuple rozmiarów jaskini, a dolne konary były szerokie jak gościńce i ocieniały niemal całą polanę. Poczuł delikatne muśnięcie umysłu, jakby lekkie dotknięcie liścia na policzku. Nie przypominało to niczego, co w życiu odczuwał, ale także zdawało się go witać. Drzewo dosłownie roiło się od driad siedzących na gałęziach jak kwiaty. Ich śmiechy i dziewczęce wołania wypełniały powietrze niby ptasie trele. – Powiem matce, że już jesteśmy – oświadczyła Xera i ruszyła do dębu. Wszyscy zeskoczyli z siodeł i stali niepewni obok wierzchowców. Z góry obserwowały ich driady; szeptały do siebie i chichotały. Z nieznanych powodów otwarte, wesołe spojrzenia driad zawstydzały Gariona. Przysunął się bliżej cioci Pol i zauważył, że inni także zebrali się wokół niej, jakby podświadomie szukali obrony.

493

– Gdzie księżniczka? – zapytała. – Tu niedaleko, pani Pol – odparł Durnik. – Rozmawia z driadami. – Nie spuszczaj jej z oka. A gdzie mój ojciec, ten włóczęga? – Koło drzewa – poinformował Garion. – Driady chyba bardzo go lubią. – Stary głupiec – stwierdziła ciocia Pol posępnie. Po chwili z otworu w pniu, trochę powyżej pierwszych, szerokich konarów, wyłoniła się kolejna driada. Zamiast krótkiej tuniki, jak inne, miała na sobie miękką zieloną suknię, a jej włosy przytrzymywał wianek z czegoś, co przypominało jemiołę. Z wdziękiem zstąpiła na ziemię. Ciocia Pol wyszła jej na spotkanie, a pozostali szli z tyłu w dyktowanej szacunkiem odległości. – Droga Polgaro – odezwała się driada. – Tak wiele czasu minęło. – Mamy swoje obowiązki, Xantho. Objęły się przyjaźnie. – Czy przyprowadziłaś nam ich w darze? – spytała Xantha, patrząc z podziwem na stojących z tyłu mężczyzn. – Niestety, Xantho – ciocia Pol się roześmiała. – Chętnie bym ci ich podarowała, ale obawiam się, że jeszcze będą mi potrzebni. – Trudno. – Królowa westchnęła z udawanym żalem. – Zjecie z nami kolację, oczywiście? – Z radością. Ale czy najpierw możemy chwilę pomówić? Odeszły na stronę i rozmawiały cicho. Tymczasem driady wynosiły z dziupli drzewa pakunki i woreczki, szykując bankiet na trawie pod szerokimi konarami. Posiłek, jaki przygotowały, wyglądał przedziwnie. Zwykłe pożywienie driad składało się chyba wyłącznie z orzechów, owoców i grzybów, wszystko to przyrządzane na surowo. Barak usiadł i spojrzał ponuro na proponowane dania. – Bez mięsa – mruknął. – Ale i tak rozgrzewa krew – pocieszył go Silk. Barak łyknął podejrzliwie z kubka. – Woda – oznajmił z niesmakiem. – Przyjemna odmiana, raz pójdziesz do łóżka trzeźwy – zauważyła ciocia Pol, siadając obok nich.

494

– To na pewno niezdrowe – odparł. Ce’Nedra zajęła miejsce w pobliżu królowej. Chciała z nią porozmawiać, a że nie miała okazji, by zrobić to na osobności, przemówiła wreszcie przy wszystkich. – Chcę prosić o pewną łaskę, wasza wysokość. – Proś, dziecko – powiedziała z uśmiechem Xantha. – Nic wielkiego, naprawdę drobiazg – zapewniła Ce’Nedra. – Potrzebuję schronienia na kilka lat. Mój ojciec z wiekiem traci rozum. Muszę pozostać z dala od niego, póki nie odzyska rozsądku. – Jakież są na to dowody, że Ran Borune stał się nierozumny? – Nie wypuszcza mnie z pałacu i upiera się, żebym na szesnaste urodziny wyjechała do Rivy – wyjaśniła oburzona księżniczka. – Kto słyszał o czymś podobnym? – A dlaczego chce cię wysłać do Rivy? – Chodzi o jakiś głupi traktat. Nikt już nawet nie pamięta powodów. – Jeśli to traktat, musi być dotrzymany, kochanie – pouczyła ją królowa łagodnie. – Nie pojadę do Rivy – oznajmiła Ce’Nedra. – Zostanę tutaj, dopóki nie minie dzień moich szesnastych urodzin. – Nie, moja droga – odparła królowa stanowczo. – Nie zostaniesz. – Co?! – Ce’Nedra była wstrząśnięta. – My także mamy swój traktat. Umowa z rodem Borune’ów jest aż nadto wyraźna. Nasz las będzie nietykalny tak długo, jak długo wszystkie żeńskie potomkinie księżniczki Xorii pozostaną z Borune’ami. Twoim obowiązkiem jest trwać przy ojcu i posłusznie wypełniać jego wolę. – Ale jestem driadą – szlochała Ce’Nedra. – Moje miejsce jest tutaj. – Jesteś także człowiekiem. I twoje miejsce jest przy ojcu. – Nie chcę jechać do Rivy! To poniżające! Xantha spojrzała na nią surowo. – Nie bądź głupim dzieciakiem. Twoje obowiązki zostały jasno określone. Masz je jako driada, jako Borune i jako księżniczka imperium. Twoje niemądre zachcianki nie mają tu znaczenia. Jeśli traktat wymaga, byś pojechała do Rivy, musisz jechać.

495

Ce’Nedra umilkła i siedziała nadąsana, a królowa zwróciła się do pana Wilka. – Wiele dziwnych wieści krąży po świecie – powiedziała. – Niektóre dotarły nawet tutaj. Sądzę, że w krainach ludzi dzieje się coś ważnego, co może odmienić także nasze życie w lesie. Chyba powinnam wiedzieć, o co chodzi. Wilk przytaknął z powagą. – Powinnaś – zgodził się. – Klejnot Aldura został wykradziony z Dworu Rivańskiego Króla przez Zedara Apostatę. Xantha na moment wstrzymała oddech. – Jak? Wilk rozłożył ręce. – Nie wiemy. Zedar próbuje dotrzeć z Klejnotem do królestw Angaraków. Kiedy się tam znajdzie, użyje mocy kamienia, by obudzić Toraka. – To nie może się zdarzyć – oświadczyła królowa. – Jakie podjęto środki? – Alornowie i Sendarzy gotują się do wojny. Arendowie obiecali pomoc, a Ran Borune został powiadomiony, choć nie złożył żadnych obietnic. Borune’owie bywają czasem kłopotliwi – spojrzał na nadąsaną Ce’Nedrę. – Więc wojna? – zapytała ze smutkiem królowa. – Obawiam się, że tak, Xantho. Ścigam Zedara wraz z innymi, których tu widzisz. Mam nadzieję schwytać go i odzyskać Klejnot, zanim dotrze z nim do Toraka. Przypuszczam, że jeśli mi się uda, Angarakowie i tak zaatakują Zachód. Z rozpaczy. Pewne starożytne proroctwa są już bliskie spełnienia. Wszędzie widać znaki i nawet zdeformowane zmysły Grolimów potrafią je dostrzec. – Sama widziałam niektóre z tych znaków, Belgaracie. – Królowa westchnęła. – Miałam nadzieję, że się mylę. Jak wygląda Zedar? – Jest bardzo podobny do mnie. Przez długi czas służyliśmy temu samemu mistrzowi, a to zostawia pewne ślady. – Ktoś taki przejeżdżał w zeszłym tygodniu przez północne regiony lasu i przekroczył granicę Nyissy – mówiła Xantha. – Gdybyśmy wiedziały, mogłybyśmy go zatrzymać. – Zatem jesteśmy bliżej, niż myślałem. Był sam?

496

– Nie. Miał przy sobie dwójkę sług Toraka. I małego chłopca. Wilk spojrzał zaskoczony. – Chłopca? – Tak. Mniej więcej sześcioletniego. Starzec zmarszczył czoło, a po chwili szeroko otworzył oczy. – Więc tak tego dokonał! – wykrzyknął. – Nigdy o tym nie pomyślałem. – Pokażemy ci, gdzie przekroczył rzekę graniczną – zaproponowała Xantha. – Muszę cię jednak ostrzec, że marsz tak dużej grupy może być niebezpieczny. Na tych bagnach Salmissra wszędzie ma oczy. – Mam już plan na taką okazję – zapewnił pan Wilk. Zwrócił się do Baraka. – Jesteś pewien, że okręt będzie czekał przy ujściu Leśnej Rzeki? – Będzie czekał – potwierdził Cherek. – Na Grinnegu można polegać. – To dobrze. Zatem Silk i ja podejmiemy trop Zedara, a pozostali popłyną rzeką do morza. Poprowadzicie okręt wzdłuż brzegu, potem w górę Rzeki Węża do Sthiss Tor. Tam się spotkamy. – Azali sądzisz, że rozsądny jest podział naszej grupy w miejscu tak niebezpiecznym jak Nyissa? – odezwał się Mandorallen. – To konieczne – stwierdził Wilk. – Ludzie węże czują się w swoich dżunglach jak w domu i nie lubią obcych. Silk i ja samotnie możemy podróżować szybciej i bardziej dyskretnie. – Gdzie wyznaczysz spotkanie? – spytał Barak. – Jest tam drasańska enklawa handlowa – odparł Silk. – Niedaleko portu Sthiss Tor. Kilku tamtejszych kupców jest moimi przyjaciółmi. Pytajcie o Radeka z Boktoru. Jeśli nas tam nie będzie, zostawimy wiadomość, gdzie nas szukać. – A co ze mną? – wtrąciła Ce’Nedra. – Myślę, że zostaniesz z nami – odpowiedziała jej ciocia Pol. – Nie ma powodu, bym jechała do Nyissy. – Pojedziesz, bo ja ci każę jechać. Nie jestem twoim ojcem, Ce’Nedro. Twoje dąsy nie złamią mi serca, a trzepotanie rzęsami nie robi na mnie wrażenia. – Ucieknę – zagroziła księżniczka. – Bardzo głupi pomysł – powiedziała ciocia Pol oschle. – Będę

497

musiała sprowadzić cię z powrotem, a nie będzie to przyjemne. Sprawy tego świata są zbyt istotne, by przywiązywać wagę do kaprysów jednej rozpuszczonej dziewczynki. Zostaniesz ze mną i w dniu szesnastych urodzin znajdziesz się na Dworze Rivańskiego Króla, choćbym miała cię tam zawieźć w łańcuchach. Mamy za wiele zajęć, by nadal ci nadskakiwać. Ce’Nedra zalała się łzami.

498

Rozdział XXII Nazajutrz, nim wstało słońce, a lekka mgła wciąż unosiła się pod konarami wielkich dębów, pan Wilk i Silk szykowali się do wyprawy przez bagna Nyissy. Garion siedział na kłodzie i posępnie obserwował, jak starzec pakuje prowiant. – Czegoś taki smutny? – zapytał go Wilk. – Wolałbym, żebyśmy się nie rozstawali. – To tylko parę tygodni. – Wiem. Ale i tak... – Garion wzruszył ramionami. – Opiekuj się ciocią, kiedy mnie nie będzie. – Wilk zawiązał sakwę. – Dobrze. – I nie zdejmuj amuletu. Nyissa to niebezpieczne miejsce. – Będę pamiętał – obiecał. – Bądź ostrożny, dziadku. Starzec spojrzał na niego z powagą; biała broda lśniła w zamglonym blasku poranka. – Zawsze jestem ostrożny, Garionie – zapewnił. – Robi się późno, Belgaracie! – zawołał Silk, prowadząc dwa konie. Wilk skinął głową. – Zobaczymy się za dwa tygodnie w Sthiss Tor – obiecał Garionowi. Chłopiec uścisnął go pospiesznie i natychmiast się odwrócił, by nie widzieć, jak odjeżdżają. Przeszedł przez polanę do miejsca, gdzie Mandorallen spoglądał w zadumie na kłęby mgły. – Rozstania budzą melancholię. – Rycerz westchnął. – To niejedyny problem, prawda, Mandorallenie? – Spostrzegawcze z ciebie chłopię. – Chyba coś cię dręczy? Przez ostatnie dwa dni dziwnie się zachowujesz. – Odkryłem w sobie niezwykłe uczucie, Garionie, i nie podoba

499

mi się ono wcale. – Tak? Co to jest? – Lęk – odparł Mandorallen krótko. – Lęk? Przed czym? – Przed glinianymi ludźmi. Nie wiem czemu, ale samo ich istnienie napełniło chłodem mą duszę. – Wszystkich nas przerazili, Mandorallenie – stwierdził Garion. – Nigdy dotąd się nie bałem – wyznał rycerz cicho. – Nigdy? – Nawet jako dziecko. Gliniani ludzie wzbudzili we mnie strach i rozpaczliwie zapragnąłem uciec. – Przecież nie uciekłeś. Zostałeś i walczyłeś. – Tym razem tak. Ale co się zdarzy następnym razem? Teraz, gdy lęk odnalazł drogę do mego ducha, któż wiedzieć może, kiedy znowu powróci? W rozpaczliwej godzinie, gdy misji naszej powodzenie zawiśnie na włosku, czy podły lęk nie położy swej zimnej dłoni na mym sercu i nie odbierze mi męstwa? Taka możliwość nęka moją duszę. Cierpię męki wstydu za swoją słabość i winę. – Wstydu? Bo okazałeś się człowiekiem? Jesteś dla siebie zanadto surowy, Mandorallenie. – Zbyt łaskaw jesteś, chłopcze, usprawiedliwiając mnie, lecz zawód, jaki sprawiłem, zanadto jest bolesny dla tak prostego przebaczenia. Walczyłem o doskonałość i sądzę, że byłem już bliski celu. Ta doskonałość jednakże, którą świat cały podziwiał, jest teraz skażona. I trudno mi uznać tę gorzką prawdę. – Odwrócił się i Garion ze zdumieniem dostrzegł łzy w jego oczach. – Zechceszli pomóc mi przywdziać zbroję? – Oczywiście. – Odczuwam głębokie pragnienie okrycia się stalą. Może wzmocni to me tchórzliwe serce. – Nie jesteś tchórzem – zaoponował Garion. Mandorallen westchnął smutnie. – Czas tylko może to okazać. Gdy nadeszła chwila odjazdu, Xantha przemówiła do nich raz jeszcze. – Życzę wam wszystkiego najlepszego. Pomogłabym wam,

500

gdyby to było możliwe, ale driadę łączą z jej drzewem więzy, których nie można rozerwać. Moje drzewo jest już bardzo stare i muszę się nim opiekować. – Spojrzała czule na widoczny w porannej mgle ogromny dąb. – Jesteśmy w niewoli u siebie nawzajem, ale to jarzmo miłości. Raz jeszcze Garion poczuł to samo lekkie dotknięcie umysłu, jakiego doświadczył wczoraj, gdy po raz pierwszy zobaczył gigantyczne drzewo. W tym muśnięciu było pożegnanie i coś, co wydawało się przestrogą. Królowa Xantha wymieniła zdziwione spojrzenia z ciocią Pol, po czym z uwagą popatrzyła na Gariona. – Kilka moich młodszych córek odprowadzi was do rzeki, która jest południową granicą naszego lasu – mówiła dalej. – Stamtąd będziecie już mieli prostą drogę do morza. – Nie zmieniła tonu, ale w jej oczach pojawiła się zaduma. – Dzięki ci, Xantho. – Ciocia Pol uścisnęła królową driad. – Gdybyś przekazała Borune’om wiadomość, że Ce’Nedra jest bezpieczna i podróżuje ze mną, imperator z pewnością by się trochę uspokoił. – Zawiadomię ich, Polgaro – obiecała Xantha. Dosiedli wierzchowców i podążyli za grupą sześciu driad, które przemykały wokół jak motyle, prowadząc ich na południe. Garion był przygnębiony i nie zwracał uwagi na okolicę. W milczeniu jechał krętą leśną ścieżką obok Durnika. Przed południem pod drzewami zaległ półmrok. Jechali w milczeniu przez posępny las. Przestroga, jaką usłyszał Garion na polanie królowej Xanthy, jakby odbijała się echem w trzeszczeniu konarów i szeleście liści. – Chyba pogoda się zmienia. – Durnik podniósł głowę. – Szkoda, że nieba nie widać. Garion przytaknął. Usiłował stłumić przeczucie bliskiego zagrożenia. Mandorallen w zbroi i Barak w kolczudze jechali na czele, a Hettar w skórzanej kurcie ze stalowymi krążkami zamykał kolumnę. Groźne przeczucie dosięgło chyba wszystkich, gdyż jechali czujnie; trzymając ręce blisko broni, rozglądali się na wszystkie strony. Nagle dookoła pojawili się tolnedrańscy legioniści. Wyłaniali

501

się z krzaków albo wychodzili zza drzew. Nie próbowali atakować; po prostu stali w swych lśniących napierśnikach, z krótkimi włóczniami gotowymi do walki. Barak zaklął, a Mandorallen ściągnął wodze rumaka. – Odstąpcie! – nakazał żołnierzom i groźnie opuścił lancę. – Spokojnie – ostrzegł Barak. Driady raz tylko spojrzały zdumione na żołnierzy, po czym zniknęły w mrocznym lesie. – Cóż sądzisz o tym, lordzie Baraku? – zapytał Mandorallen wesoło. – Nie może być ich więcej niż setka. Zaatakujemy? – Któregoś dnia będziemy musieli odbyć dłuższą rozmowę o pewnych sprawach – odparł Barak. Spojrzał przez ramię, dostrzegł zbliżającego się Hettara i westchnął. – No cóż, możemy chyba zaczynać. – Zaciągnął pasy tarczy i poluzował miecz w pochwie. – Dać im szansę ucieczki? – Miłosierna propozycja, lordzie Baraku – zgodził się Mandorallen. Na ścieżce pojawiła się grupa jeźdźców. Ich przywódcą był wysoki mężczyzna w błękitnym, lamowanym srebrem płaszczu. Napierśnik i hełm miał inkrustowane złotem. Kopyta jego kasztanowego ogiera wyrzucały w górę wilgotne liście. – Wspaniale – oświadczył, gdy podjechali bliżej. – Absolutnie cudownie. Ciocia Pol spojrzała na niego chłodno. – Czy legiony nie mają nic lepszego do roboty i dlatego napadają na podróżnych? – zapytała. – To mój legion, pani – odparł arogancko. – I robi to, co mu każę. Widzę, że jest wśród was księżniczka Ce’Nedra. – Gdzie i z kim podróżuję, to wyłącznie moja sprawa, wasza wysokość – oznajmiła wyniośle Ce’Nedra. – Nie powinno to obchodzić wielkiego księcia Kadora z rodu Vordue. – Twój ojciec się niepokoi, księżniczko. Cała Tolnedra cię szuka. Kim są ci ludzie? Garion, próbując ją ostrzec, marszczył czoło i kręcił głową, ale było już za późno. – Dwaj rycerze na czele naszej grupy to sir Mandorallen, baron Vo Mandor, i lord Barak, jarl Trellheimu. Algarski wojownik strzegący tyłów to Hettar, syn Cho-Haga, przywódcy wodzów

502

klanów Algarii. Ta dama... – Sama potrafię się przedstawić, kochanie – przerwała jej ciocia Pol gładko. – Chciałabym wiedzieć, co sprowadza wielkiego księcia Vordue tak daleko na południe Tolnedry. – Mam tutaj sprawy do załatwienia, pani – odparł Kador. – Jak widać. – Księżniczki szukają wszystkie legiony imperium, ale to ja ją znalazłem. – Zadziwiające, że Vorduańczyk tak bardzo pragnie pomóc w poszukiwaniach księżniczki Borune’ów – zauważyła ciocia Pol. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę odwieczną wrogość obu rodów. – Skończmy tę bezsensowną pogawędkę – powiedział Kador lodowatym tonem. – Kierujące mną motywy to tylko moja sprawa. – Z pewnością bardzo nieprzyjemna – dodała. – Chyba się zapominasz, pani. Jestem, kim jestem, ale ważniejsze nawet, kim się stanę. – A kim wasza książęca mość się stanie? – Będę Ranem Vordue, imperatorem Tolnedry – oznajmił. – Doprawdy? A co robi w Lesie Driad przyszły imperator Tolnedry? – Chroni swoje interesy. W tej chwili jest konieczne, by księżniczka Ce’Nedra znalazła się pod moją opieką. – Mój ojciec może mieć w tej sprawie coś do powiedzenia, książę Kadorze – wtrąciła Ce’Nedra. – Jak również w sprawie twoich ambicji. – Co powie Ran Borune, zupełnie mnie nie obchodzi. Jestem potrzebny Tolnedrze i żadna sztuczka Borune’ów nie odbierze mi korony imperium. Jasne, że zamysły starego, by poślubić cię Honethowi albo Horbicie, wzbudziły w tych rodach pewne nieuzasadnione pretensje do tronu. Mogłoby to skomplikować moje plany, ale zamierzam do tego nie dopuścić. – Żeniąc się ze mną? – spytała księżniczka pogardliwie. – Nie dożyjesz dnia ślubu. – Nie interesuje mnie driada na żonę – rzekł Kador. – W przeciwieństwie do Borune’ów, ród Vordue wierzy w zachowanie czystej i nieskażonej krwi. – Więc zamierzasz mnie więzić?

503

– Obawiam się, że to niemożliwe. Imperator wszędzie ma uszy. Prawdziwy pech, że uciekłaś akurat wtedy, wasza wysokość. Wiele mnie kosztowało wprowadzenie agenta do cesarskiej kuchni i zdobycie odpowiedniej ilości rzadkiej nyissańskiej trucizny. Zadbałem nawet, by ułożyć list z wyrazami współczucia do twojego ojca. – Wielka to uprzejmość z twojej strony. – Ce’Nedra wyraźnie pobladła. – Niestety, teraz zmuszony jestem użyć bardziej bezpośrednich metod – mówił dalej Kador. – Ostry nóż i kilka stóp ziemi położą kres twemu niefortunnemu udziałowi w politycznych rozgrywkach Tolnedry. Naprawdę bardzo mi przykro, księżniczko. Nic do ciebie nie mam, sama rozumiesz. Muszę jednak dbać o swoje interesy. – Plan twój, książę Kadorze, ma jedną niewielką skazę – wtrącił Mandorallen, starannie opierając lancę o drzewo. – Nie dostrzegam jej, baronie – odparł Kador zadowolony z siebie. – Błąd twój na tym polega, żeś zbyt pospiesznie wszedł w zasięg mego miecza – wyjaśnił Mandorallen. – Twa głowa jest już stracona, a człowiek bez głowy nie może nosić korony. Garion wiedział, iż zuchwałość rycerza bierze się po części z chęci wykazania, że już się nie boi. Kador spojrzał na Mandorallena z lękiem. – Nie zrobisz tego – rzekł bez wielkiej pewności. – Mamy zbyt dużą przewagę. – Tak myśląc, wykazujesz nieroztropność – stwierdził Mandorallen. – Jestem najtęższym z żyjących rycerzy i noszę zbroję. Żołnierze twoi kłaść się będą przede mną niby źdźbła trawy. Jesteś zgubiony, Kadorze. – Wydobył swój wielki miecz. – To musiało się zdarzyć – mruknął z przekąsem Barak do Hettara i także chwycił za broń. – Nie sądzę, byśmy na to pozwolili – odezwał się czyjś szorstki głos. Znajoma postać w czarnym płaszczu wyjechała na karym koniu zza pobliskiego drzewa. Przybysz wymruczał kilka słów i wykonał szybki gest prawą ręką. Garion wyczuł jakby pchnięcie i niezwykły huk. Miecz wyrwał się z dłoni Mandorallena. – Dzięki, Asharaku – rzekł z ulgą Kador. – Nie przewidziałem

504

tego. Mandorallen zdjął stalową rękawicę i masował rękę, jak gdyby otrzymał silny cios. Hettar zmrużył oczy, po czym jego twarz stała się dziwnie pozbawiona wyrazu. Czarny rumak Murga spojrzał na niego z zaciekawieniem, po czym niemal pogardliwie odwrócił głowę. – I co, Sha-Darze? – Asharak zaśmiał się, krzywiąc poznaczoną bliznami twarz. – Zechcesz spróbować jeszcze raz? Na twarzy Hettara malował się wyraz obrzydzenia. – To nie jest koń – rzekł. – Wygląda jak koń, ale to coś innego. – Owszem – przyznał Asharak. – Coś zupełnie innego. Możesz sięgnąć do niego myślą, jeśli masz ochotę, ale nie sądzę, żeby ci się spodobało to, co tam znajdziesz. Zeskoczył z siodła i podszedł do jeńców. Oczy mu płonęły. Przed ciocią Pol zatrzymał się i skłonił drwiąco. – Tak oto spotykamy się znowu, Polgaro. – Napracowałeś się, Chamdarze – odparła. Książę, który właśnie zsiadał z konia, sprawiał wrażenie zdziwionego. – Znasz tę kobietę, Asharaku? – On ma na imię Chamdar, książę – poprawiła ciocia Pol. – I jest kapłanem Grolimów. Sądziłeś, że kupuje jedynie twój honor, ale przekonasz się wkrótce, że sprzedałeś mu o wiele więcej. – Wyprostowała się w siodle, a białe pasemko włosów zajaśniało blaskiem. – Byłeś interesującym przeciwnikiem, Chamdarze. Chyba nawet będę za tobą tęskniła. – Nie próbuj tego, Polgaro – ostrzegł Grolim pospiesznie. – Trzymam dłoń zaciśniętą wokół serca chłopaka. Gdy tylko zaczniesz koncentrować wolę, on umrze. Wiem, jak bardzo jest dla ciebie ważny. Zmrużyła oczy. – Łatwo to mówić, Chamdarze. – Chciałabyś sprawdzić? – zakpił. – Zsiadać! – rozkazał ostro Kador, a legioniści zrobili krok do przodu. – Róbcie, co mówi – poleciła ciocia Pol spokojnie. – Długo trwał ten pościg, Polgaro – stwierdził Chamdar. – Gdzie jest Belgarath?

505

– Niedaleko. Jeśli zaczniesz uciekać już zaraz, może ci się uda, zanim wróci. – Nie. – Roześmiał się. – Wiedziałbym, gdyby był aż tak blisko. – Spojrzał z uwagą na Gariona. – Urosłeś, chłopcze. Już od dawna nie mogliśmy ze sobą rozmawiać. Garion patrzył na pooraną bliznami twarz wroga, czujny, ale – co dziwne – nie przestraszony. Walka między nimi, na którą czekał przez całe życie, miała się właśnie rozpocząć. Coś bardzo głęboko ukryte w jego umyśle mówiło, że jest gotów. Chamdar badawczo spojrzał mu w oczy. – Jeszcze nie wie, prawda? – zapytał cioci Pol. I znów się roześmiał. – Jak bardzo jesteś kobietą, Polgaro. Trzymałaś to przed nim w sekrecie dla samego sekretu. Już dawno powinienem ci go odebrać. – Zostaw go w spokoju, Chamdarze – nakazała. Nie zwracał na to uwagi. – Jakie jest jego prawdziwe imię, Polgaro? Powiedziałaś mu już? – Nie twoja sprawa. – Ależ moja. Czuwałem nad nim niemal tak troskliwie jak ty. Byłaś jego matką, ale ja byłem ojcem. Wspólnie wychowaliśmy wspaniałego syna... lecz wciąż chciałbym poznać jego prawdziwe imię. Wyprostowała się. – To zaszło już dość daleko, Chamdarze. Jakie są twoje warunki? – Żadnych warunków, Polgaro – odparł Grolim. – Ty, chłopiec i ja ruszamy do miejsca, gdzie Torak oczekuje chwili swego przebudzenia. Przez cały czas będę miał w ręku serce chłopca, więc bądź uległa. Zedar i Ctuchik zniszczą się wzajemnie w walce o Klejnot... chyba że Belgarath znajdzie ich pierwszy i sam pokona. Klejnot jednak mnie nie interesuje. Od samego początku szukam ciebie i chłopaka. – Czyli tak naprawdę wcale nie próbowałeś nas zatrzymać? – Zatrzymać? – parsknął Chamdar. – Próbowałem wam pomóc. Zedar i Ctuchik mają tu swoich podwładnych. Przeszkadzałem im i wprowadzałem w błąd na każdym kroku, byście tylko zdołali się przedostać. Wiedziałem, że wcześniej czy później Belgarath

506

postanowi samotnie ruszyć za Klejnotem. Gdy to nastąpi, będę mógł schwytać ciebie i chłopca. – W jakim celu? – Nadal nie rozumiesz? Gdy Torak się przebudzi, zobaczy narzeczoną i jego śmiertelnego wroga klęczącego przed nim w łańcuchach. Za tak królewski dar zostanę wyniesiony ponad wszystkich. – W takim razie pozwól odejść pozostałym. – Inni mnie nie interesują. Zostaną tutaj ze szlachetnym Kadorem. Nie przypuszczam, by uznał za wskazane pozostawienie ich przy życiu, ale to jego sprawa. Ja już mam wszystko, czego chciałem. – Ty świnio! – krzyknęła ciocia Pol z bezsilną złością. – Ty brudna świnio! Chamdar podszedł z uśmiechem i uderzył ją w twarz. – Naprawdę powinnaś panować nad językiem, Polgaro. Garion odnosił wrażenie, że umysł mu za moment eksploduje. Widział Durnika i pozostałych, trzymanych przez legionistów. Jego uznali za niegroźnego. Ruszył w stronę swego wroga, po drodze sięgając po sztylet. Nie w ten sposób! Usłyszał ten oschły głos w myślach. Istniał tam zawsze, lecz teraz utracił swą bierność i obojętność. Zabiję go! – oświadczył bezgłośnie Garion pod sklepieniami swego umysłu. Nie w ten sposób, ostrzegł znowu głos. Nie pozwolą ci. Nie nożem. Więc jak? Pamiętasz, co mówił Belgarath? Wola i Słowo. Nie potrafię. Nie umiem tego zrobić. Jesteś, kim jesteś. Pokażę ci. Patrz! Niewzywany, lecz tak wyraźny, jakby widział go w rzeczywistości, nadpłynął obraz boga Toraka cierpiącego w ogniu Klejnotu Aldura. Gorian widział topniejącą twarz i płonące palce. A potem twarz zmieniała się i odkształcała, aż stała się obliczem mrocznego strażnika, którego umysł, odkąd pamiętał, był połączony z jego umysłem. Patrzył na obraz Chamdara objętego straszliwym ogniem i czuł, jak wzbiera w nim moc. Teraz! – rozkazał mu głos. – Działaj!

507

To wymagało ciosu. Nic innego nie mogło ukoić wściekłości. Skoczył na uśmiechniętego drwiąco Grolima tak szybko, że żaden z legionistów nie zdążył go zatrzymać. Uderzył prawą ręką i w chwili, gdy dłoń dotknęła blizn na policzku, poczuł, że cała nagromadzona moc przepływa przez srebrzyste znamię. – Płoń! – rozkazał i zapragnął, by tak się stało. Chamdar odsunął się, zaskoczony nagłym atakiem. Jego twarz wyrażała gniew, lecz zaraz oczy rozszerzyły się w straszliwym zrozumieniu. Chwilę wpatrywał się w Gariona z absolutną grozą, potem wykrzywił się w agonii. – Nie! – krzyknął chrapliwie. Policzek zaczął mu dymić i kipieć w miejscu, gdzie uderzył srebrzysty znak. Smużki dymu unosiły się z czarnej szaty, jak gdyby ktoś rzucił ją na rozpalony piec. Chamdar krzyknął i zakrył twarz rękami. Palce mu zapłonęły. Krzyknął znowu i wijąc się, upadł na wilgotną ziemię. Nie ruszaj się! Tym razem głos cioci Pol rozbrzmiewał dźwięcznie w myślach Gariona. Chamdar miał już w ogniu całą twarz, a echo odbijało w mrocznym lesie jego wrzaski. Legioniści cofali się – byle dalej od płonącego człowieka. Garion poczuł mdłości. Odwrócił się. Nie osłabnij! – powiedział mu głos cioci Pol. – Kieruj na niego swą wolę! Mokre liście na ziemi żarzyły się i dymiły w miejscach, gdzie przetoczył się Chamdar, walczył z pochłaniającym go ogniem. Płomienie strzelały mu z piersi, a krzyki stawały się coraz słabsze. Ze straszliwym wysiłkiem stanął na nogi i błagalnym gestem wyciągnął do chłopca gorejące ręce. Nie miał już twarzy. Kłęby czarnego, tłustego dymu stały nisko przy ziemi. – Panie – wychrypiał. – Łaski! Litość obudziła się w sercu Gariona. Wszystkie lata ich tajemnego związku zaciążyły teraz na szali. Nie! – zabronił ostry głos cioci Pol. – Zabije cię, jeśli go teraz uwolnisz! Nie mogę – odpowiedział Garion. – Muszę to przerwać. Jak przedtem, zaczął koncentrować wolę. Czuł, że wzbiera w nim olbrzymia fala współczucia i żalu. Wyciągnął do Chamdara rękę i zogniskował myśli na uleczeniu. Garionie! – zabrzmiał głos cioci Pol. – To Chamdar zabił twoich

508

rodziców! Myśl powstająca w mózgu zamarła. Chamdar zabił Gerana i Ilderę. Spłonęli żywcem, jak on teraz płonie. Pomścij ich, Garionie! Podtrzymaj ogień! Cała wściekłość i gniew, jakie niósł w sobie od chwili, gdy Wilk opowiedział mu o śmierci rodziców, teraz rozpłomieniły umysł. Żar, który przed chwilą niemal wygasił, nagle był niewystarczający. Wyciągnięte współczująco ramię zesztywniało. Ogarnięty pasją uniósł je wyżej, dłonią do góry, a potem jego ręka stanęła w ogniu. Nie czuł bólu, nie odczuwał nawet ciepła, gdy jaskrawobłękitne płomienie strzeliły ze srebrzystego znamienia i objęły palce. Potem stały się jeszcze jaśniejsze, aż wreszcie nie mógł na nie patrzeć. Nawet wśród śmiertelnych cierpień Grolim Chamdar cofnął się przed tą gorejącą dłonią. Z rozpaczliwym, chrapliwym krzykiem próbował zasłonić zwęgloną twarz. Zatoczył się do tyłu, by jak płonący dom runąć na ziemię. Stało się! – napłynął znowu głos cioci Pol. – Zostali pomszczeni! A potem jej wołanie zadźwięczało donośnie w głębinach umysłu, wznosząc się w radosnej euforii. Belgarionie! – śpiewała. – Mój Belgarionie! Kador poszarzał na twarzy i dygotał cały. Cofał się ze zgrozą od wciąż rozżarzonego stosu, który jeszcze przed chwilą był Chamdarem. – Czary! – wykrztusił. – Istotnie – rzekła ciocia Pol chłodno. – Chyba nie jesteś jeszcze gotów do takiej rozgrywki, Kadorze. Przerażeni legioniści cofali się także, wytrzeszczając oczy z przerażenia. – Sądzę, że imperator potraktuje tę sprawę bardzo poważnie – oświadczyła im ciocia Pol. – Kiedy się dowie, że chcieliście zabić jego córkę, uzna to pewnie za osobistą obrazę. – To nie my – odezwał się jeden z żołnierzy. – To Kador. My tylko wykonywaliśmy rozkazy. – Może uzna takie usprawiedliwienie – mruknęła z powątpiewaniem. – Na waszym miejscu jednak wręczyłabym mu jakiś dar, który byłby dowodem lojalności... coś odpowiedniego w tej sytuacji.

509

Spojrzała znacząco na Kadora. Kilku legionistów natychmiast pojęło istotę rzeczy i dobywszy mieczy, otoczyli wielkiego księcia. – Co wy robicie? – zdumiał się Kador. – Sądzę, że w dniu dzisiejszym straciłeś coś więcej niż tylko tron – zauważyła ciocia Pol. – Nie możecie tego zrobić – oświadczył żołnierzom. Jeden z legionistów przyłożył do szyi księcia ostrze miecza. – Jesteśmy lojalnymi poddanymi imperatora, panie – rzekł groźnym tonem. – Zostałeś aresztowany za zdradę stanu i gdybyś stawiał opór, może wystarczy, jeśli dostarczymy do Tol Honeth twoją głowę... Chyba rozumiesz, co mam na myśli. Któryś z oficerów uklęknął przed Ce’Nedrą. – Wasza imperialna wysokość, w jaki sposób możemy ci służyć? Księżniczka, wciąż jeszcze blada i roztrzęsiona, opanowała się szybko. – Zawieźcie zdrajcę do mego ojca – powiedziała dźwięcznie. – Opowiedzcie, co się stało. Zameldujcie, że na mój rozkaz aresztowaliście wielkiego księcia Kadora. – Tak jest, wasza wysokość. – Oficer zerwał się na nogi. – Zakuć więźnia! – rozkazał, po czym znowu zwrócił się do Ce’Nedry. – Czy wasza wysokość życzy sobie eskorty w drodze? – To zbędne, kapitanie – odparła. – Zabierzcie zdrajcę sprzed moich oczu. – Jak wasza wysokość rozkaże. – Skłonił się głęboko. Na jego znak żołnierze odprowadzili Kadora. Garion przyglądał się znamieniu na dłoni. Nie pozostał żaden ślad po ogniu, który w nim płonął. Uwolniony przez żołnierzy Durnik spojrzał na chłopca, szeroko otwierając oczy. – Myślałem, że cię znam – szepnął. – Kim jesteś, Garionie, i jak tego dokonałeś? – Kochany Durniku. – Ciocia Pol czule klepnęła go w ramię. – Wciąż chcesz wierzyć tylko w to, co widzisz? Garion jest tym samym chłopcem, którym był zawsze. – A więc to ty? – Durnik popatrzył na ciało Chamdara i szybko odwrócił wzrok. – Oczywiście. Znasz przecież Gariona. To najzwyklejszy

510

chłopak na świecie. Lecz Garion wiedział, że jest inaczej. Do niego należała Wola i to on wypowiedział Słowo. Nic nie mów! – uprzedził w myślach głos cioci Pol. – Nikt nie może się dowiedzieć. Dlaczego nazwałaś mnie Belgarionem? – zapytał bezgłośnie. Ponieważ takie jest twoje imię. Teraz zachowuj się normalnie i nie męcz mnie pytaniami. Później porozmawiamy. Po czym jej głos umilkł. Pozostali czekali niepewnie, aż legioniści z Kadorem odjadą. A kiedy zniknęli, Ce’Nedra nie musiała już zachowywać książęcej postawy. Zapłakała. Ciocia Pol objęła ją mocno i pocieszała. – Zakopmy to. – Barak trącił lewą stopą szczątki Chamdara. – Driady mogą się obrazić, jeśli odjedziemy, a stos będzie jeszcze dymił. – Przyniosę łopaty – powiedział Durnik. Garion odwrócił się i wyminął Mandorallena z Hettarem. Ręce drżały mu mocno i był tak słaby, że z trudem mógł ustać na nogach. Nazwała go Belgarionem, a to imię brzmiało tak, jakby zawsze wiedział, że jest jego... jakby przez wszystkie, niezbyt liczne lata swego życia był niepełny... aż do tej chwili, gdy samo imię go dopełniło. Ale Belgarion był istotą, która Wolą i Słowem, i dotknięciem ręki potrafi zmienić ciało w żywy ogień. Ty to zrobiłeś! – oskarżył zimną obecność tkwiącą w zakątku umysłu. Nie – odparł głos. – Ja tylko pokazałem ci sposób. Wola, Słowo i dotyk należały wyłącznie do ciebie. Garion wiedział, że to prawda. Ze zgrozą wspomniał ostatnie błaganie swego wroga i gorejącą, rozjarzoną dłoń, która zdusiła rozpaczliwą prośbę o łaskę. Upragniona zemsta dopełniła się, ale jej smak był gorzki... gorzki... Kolana ugięły się pod nim. Upadł na ziemię i zapłakał jak dziecko ze złamanym sercem.

511

Część trzecia NYISSA

512

513

Rozdział XXIII Ziemia była wciąż taka sama. Drzewa się nie zmieniły, niebo także. Nadal trwała wiosna, gdyż podczas ich powolnej wędrówki nie nastało jeszcze lato. Jednak dla Gariona nic już nie miało być takie jak dawniej. Jechali przez Las Driad, brzegiem Leśnej Rzeki wyznaczającej południową granicę Tolnedry. Od czasu do czasu dostrzegał dziwne spojrzenia przyjaciół. Były pełne domysłów i spekulacji, a Durnik – dobry, poczciwy Durnik – zachowywał się prawie tak, jakby się Gariona bał. Tylko ciocia Pol była nieodmieniona, obojętna. Nie martw się tym, Belgarionie – zamruczał jej głos w umyśle chłopca. Nie nazywaj mnie tak – odpowiedział zirytowaną myślą. To twoje imię. Możesz się już do niego przyzwyczajać. Zostaw mnie w spokoju. Wtedy wrażenie obecności zniknęło. Po kilku dniach dotarli do morza. Niebo wciąż było zachmurzone, choć nie padało. Gdy wjechali na szeroką plażę u ujścia rzeki, wiał silny wiatr. Przybój huczał o brzeg, a piana bieliła szczyty fal. Za pasem przyboju kołysał się na kotwicy smukły, czarny okręt z Chereku. Nad nim roiło się od mew. Barak zatrzymał konia i osłonił oczy. – Wygląda znajomo – oświadczył głośno. Hettar wzruszył ramionami. – Dla mnie wszystkie są podobne. – Jest bardzo dużo różnic – rzekł nieco urażonym tonem Barak. – Jak byś się czuł, gdybym powiedział, że dla mnie wszystkie konie są podobne? – Pomyślałbym, że oślepłeś.

514

– To dokładnie tak samo. – Barak wyszczerzył zęby. – Jak damy im znać, że już jesteśmy? – zaciekawił się Durnik. – Już wiedzą. Chyba że są pijani. Żeglarze zawsze czujnie obserwują nieprzyjazny brzeg. – Nieprzyjazny? – Każdy brzeg jest nieprzyjazny, gdy na horyzoncie pojawia się okręt Chereków – wyjaśnił Barak. – Przypuszczam, że to taki przesąd. Statek zrobił zwrot i podniósł kotwicę. Wysunął wiosła niby długie, pajęcze nogi i niemal pobiegł przez spienione grzywacze w stronę ujścia. Barak sprowadził całą grupę nad rzekę, potem jechał wzdłuż szerokiego koryta, aż znalazł miejsce wystarczająco głębokie, by okręt mógł zacumować blisko brzegu. Żeglarze w futrach rzucili Barakowi cumę; wydawali się znajomi, a pierwszym, który zeskoczył na brzeg, był Greldik, stary przyjaciel. – Trafiłeś daleko na południe – zauważył Barak takim tonem, jakby rozstali się wczoraj. Greldik wzruszył ramionami. – Słyszałem, że potrzebujesz statku. Nic akurat nie miałem do roboty, więc pomyślałem, że popłynę i zobaczę, co kombinujesz. – Rozmawiałeś z moim kuzynem? – Z Grinnegiem? Nie. Mieliśmy rejs dla jakichś drasańskich kupców, z Kotu do portu w Tol Horb. Trafiłem na Eltega. Pamiętasz go chyba? Czarna broda, jedno oko... Barak przytaknął. – Powiedział, że Grinneg mu zapłacił, żeby wypłynął ci na spotkanie w tym miejscu. Przypomniałem sobie, że twoje stosunki z Eltegiem nie są najlepsze, więc zaproponowałem, że popłynę zamiast niego. – I zgodził się? – Nie. – Greldik szarpnął się za brodę. – Szczerze mówiąc, powiedział, żebym pilnował własnych interesów. – Nie dziwię się. Elteg zawsze był chciwy, a Grinneg zaproponował mu pewnie dużo pieniędzy. – Najprawdopodobniej. – Greldik się uśmiechnął. – Nie powiedział ile. – Jak go przekonałeś, by zmienił zdanie?

515

– Miał jakieś problemy ze statkiem. – Żeglarz mówił to z całkowicie nieruchomą twarzą. – Jakie problemy? – Wygląda na to, że pewnej nocy, kiedy on i cała załoga leżeli pijani, jakiś łajdak zakradł się na pokład i zrąbał maszt. – Do czego to dochodzi na tym świecie... – Barak pokręcił głową. – Tak samo pomyślałem – zgodził się z nim Greldik. – Jak to przyjął? – Obawiam się, że niezbyt dobrze. – Greldik westchnął smutnie. – Kiedy wychodziliśmy z portu na wiosłach, miałem wrażenie, że wymyśla przekleństwa na poczekaniu. Słychać go było przez spory kawał drogi. – Powinien bardziej nad sobą panować. Takie właśnie zachowanie psuje Cherekom opinię w portach całego świata. Greldik pokiwał głową, po czym stanął przed ciocią Pol i skłonił się grzecznie. – Pani, mój okręt jest do twojej dyspozycji. – Witam, kapitanie. Ile czasu trzeba, żebyś dopłynął do Sthiss Tor? – Zależy od pogody. – Spojrzał z ukosa na niebo. – Zapewne nie dłużej niż dziesięć dni. Po drodze wzięliśmy paszę dla waszych koni, ale od czasu do czasu musimy przybijać po wodę. – W takim razie lepiej ruszajmy. – Gdy tylko wejdziecie na pokład. – Spojrzał podejrzliwie na wprowadzane na okręt konie, ale Hettar poradził sobie bez większych trudności. Odbili od brzegu, wyminęli mieliznę u ujścia rzeki i dotarli na pełne morze. Załoga postawiła żagle i gnani sprzyjającym wiatrem ruszyli wzdłuż szarozielonych wybrzeży Nyissy. Garion zajął swe zwykłe miejsce na dziobie i siedział tam, patrząc tępo na wzburzone fale. Wciąż widział przed sobą płonącego człowieka. Zza pleców dosłyszał czyjeś kroki i wyczuł delikatny, znajomy zapach. – Masz ochotę o tym porozmawiać? – zapytała ciocia Pol. – O czym tu rozmawiać? – O wielu rzeczach.

516

– Wiedziałaś, że potrafię zrobić coś takiego, prawda? – Podejrzewałam. – Usiadła przy nim. – Były pewne oznaki. Chociaż nigdy nie można być pewnym, dopóki to się nie stanie po raz pierwszy. Znałam sporo ludzi, którzy posiadali wielkie możliwości, ale nigdy ich nie wykorzystali. – Szkoda, że ja tak nie postąpiłem – mruknął. – Nie miałeś chyba wyboru. Chamdar był twoim wrogiem. – Ale czy to musiało się stać w taki sposób? Musiał być ogień? – Ty zdecydowałeś. Jeśli ogień tak bardzo cię dręczy, następnym razem zrób to inaczej. – Nie będzie następnego razu – oświadczył. – Nigdy. Belgarionie – jej głos zabrzmiał szorstko w umyśle. – Natychmiast skończ z tym rozczulaniem się nad sobą. – Przestań – odpowiedział na głos. – Nie wchodź do moich myśli... i nie nazywaj mnie Belgarionem. – Jesteś Belgarionem – upierała się. – Chcesz tego czy nie, użyjesz jeszcze mocy. Gdy raz ją uwolniłeś, nie zdołasz ponownie uwięzić. Będziesz zagniewany, przestraszony, podekscytowany i skorzystasz z niej, nie myśląc nawet. Nie możesz z niej zrezygnować, jak nie możesz zrezygnować z używania jednej ręki. Najważniejsze teraz to nauczyć cię, jak nad nią panować. Nie można pozwolić, żebyś chodził sobie po świecie i jakimiś przypadkowymi myślami wyrywał drzewa albo spłaszczał góry. Musisz panować nad nią i nad sobą. Nie po to cię wychowałam, żebyś się stał potworem. – Za późno – odparł. – Już jestem potworem. Nie widziałaś, co zrobiłem? Cały ten żal nad sobą zaczyna być męczący, Belgarionie – rzekła w jego myślach. – W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Wstała. – Spróbuj dorosnąć, kochanie – powiedziała głośno. – Trudno jest uczyć kogoś, kto jest tak pochłonięty sobą, że nie słucha. – Nigdy już tego nie zrobię – oznajmił wyzywająco. Owszem, zrobisz, Belgarionie. Będziesz się uczył, będziesz ćwiczył i osiągniesz niezbędną dyscyplinę. Jeśli nie zechcesz uczynić tego z własnej woli, będziemy musieli poradzić sobie inaczej. Pomyśl o tym, kochanie, i podejmij decyzję. Ale nie zwlekaj. Sprawa jest zbyt ważna, by ją odkładać.

517

Wyciągnęła dłoń i lekko dotknęła jego policzka. Potem odwróciła się i odeszła. Ona ma rację. Wiesz o tym? – zapytał głos w jego umyśle. Ty się do tego nie wtrącaj – odparł Garion. W dniach, które nadeszły, starał się unikać cioci Pol. Nie mógł jednak uciec przed jej spojrzeniem. Gdziekolwiek się znalazł na okręcie, wiedział, że ona obserwuje go spokojnym, zamyślonym wzrokiem. Wreszcie, trzeciego dnia na pokładzie, z uwagą przyjrzała się jego twarzy, jakby spostrzegła coś po raz pierwszy. – Garionie, czemu się nie golisz? Zarumienił się wściekle i dotknął palcami brody. Rzeczywiście, był zarost: puszysty, miękki, raczej meszek niż szczecina, ale zarost bez wątpienia. – Osiągasz wiek męski, młody Garionie – stwierdził z aprobatą Mandorallen. – Nie warto się spieszyć z decyzją, Polgaro. – Barak pogładził swą bujną brodę. – Niech te włoski jeszcze trochę urosną. – Nie jesteś neutralny w tej kwestii, Baraku – zauważył Hettar. – Większość Chereków nosi chyba brody? – Nigdy brzytwa nie dotknęła mojej twarzy – przyznał Barak. – Ale w tym przypadku uważam, że nie ma się do czego spieszyć. Bardzo trudno jest przyczepić włosy z powrotem, jeśli Garion zdecyduje, że jednak wolałby je zachować. – Uważam, że są zabawne – oceniła Ce’Nedra. Zanim Garion zdążył ją powstrzymać, wyciągnęła rękę i dwoma małymi paluszkami pociągnęła za miękki puszek na jego brodzie. Skrzywił się i zarumienił znowu. – Ścinamy je – zdecydowała ciocia Pol. Durnik bez słowa zszedł pod pokład. Kiedy wrócił, niósł miskę, kawałek brązowego mydła, ręcznik i odłamek lustra. – To wcale nie jest trudne, Garionie. – Położył przyniesione rzeczy na stole przed młodym człowiekiem. Potem z pochewki u pasa wyjął starannie złożoną brzytwę. – Musisz tylko uważać, żeby się nie zaciąć. Nie spieszyć się: oto cały sekret. – Bądź szczególnie ostrożny w pobliżu nosa – dodał Hettar. – Mężczyzna bez nosa wygląda dziwacznie. Golenie przebiegało przy akompaniamencie wielu dobrych rad i

518

ogólnie rzecz biorąc, udało się całkiem dobrze. Większość ranek przestała krwawić już po kilku minutach i Garion był dość zadowolony, chociaż czuł się, jakby ktoś obrał mu policzki ze skóry. – O wiele lepiej – oceniła ciocia Pol. – Na pewno teraz przeziębi sobie twarz – prorokował Barak. – Daj już spokój – rzuciła groźnie. Za lewą burtą przesuwał się brzeg Nyissy – mur splątanych gałęzi z girlandami pnączy i długimi frędzlami mchów. Czasami wiatr się zmieniał i do statku docierał ohydny fetor bagien. Garion i Ce’Nedra stali razem na dziobie, obserwując dżunglę. – Co to jest? – Wskazał jakieś duże zwierzęta pełzające na błotnistym brzegu w pobliżu ujścia strumienia. – Krokodyle – wyjaśniła Ce’Nedra. – A co to jest krokodyl? – Wielka jaszczurka. – Są niebezpieczne? – Bardzo. Pożerają ludzi. Nigdy o nich nie czytałeś? – Nie umiem czytać – wyznał bez zastanowienia Garion. – Co?! – Nie umiem czytać – powtórzył. – Nikt mnie nigdy nie nauczył. – To śmieszne! – Nie moja wina – odparł zaczepnie. Spojrzała na niego w zamyśleniu. Od spotkania z Chamdarem sprawiała wrażenie niemal zalęknionej, a jej zakłopotanie wzmagał jeszcze fakt, że do tej pory nie traktowała go najlepiej. Początkowe założenie, że Garion jest tylko służącym, decydująco wpłynęło na ich późniejsze stosunki. Była jednak zbyt dumna, by przyznać się do błędu. Chłopiec słyszał niemal, jak w jej głowie kręcą się małe kółeczka. – Może byś chciał, żebym cię nauczyła? – zaproponowała. Nie mógł chyba oczekiwać wyraźniejszych przeprosin. – Długo to potrwa? – Zależy, jaki jesteś zdolny. – A kiedy moglibyśmy zacząć? Zmarszczyła brwi. – Mam tu kilka książek, ale potrzebne jest coś, na czym można

519

pisać. – Nie wiem, czy muszę umieć pisać – odpowiedział. – Na razie wystarczy mi czytanie. – To jest to samo, głuptasie. – Roześmiała się. – Nie wiedziałem. – Zarumienił się lekko. – Myślałem... – Przez moment zmagał się z tą ideą. – Właściwie chyba wcale o tym nie myślałem – dokończył niepewnie. – Czego potrzeba do pisania? – Najlepszy jest pergamin i kawałek węgla drzewnego. Wtedy można zmazać litery i pisać na nowo. – Porozmawiam z Durnikiem – postanowił. – Na pewno coś wymyśli. Durnik zaproponował płótno żaglowe i zwęglony patyk. Nim minęła godzina, Garion i Ce’Nedra siedzieli w osłoniętym kąciku na dziobie i pochylali głowy nad kwadratem płótna przybitego do deski. Dostrzegł stojącą niedaleko ciocię Pol. Obserwowała ich z zagadkowym wyrazem twarzy. Natychmiast znowu spuścił wzrok, powracając do dziwnie przyciągających uwagę znaków na płótnie. Kontynuowali naukę przez kilka dni. Garion miał zwinne palce, więc szybko opanował sztukę kreślenia liter. – Nie, nie – stwierdziła pewnego popołudnia Ce’Nedra. – Źle to napisałeś. Użyłeś nieprawidłowych liter. Masz na imię Garion, nie Belgarion. Z nagłym dreszczem spojrzał na kwadrat płótna. Imię było wypisane całkiem wyraźnie: „Belgarion”. Podniósł głowę. Ciocia Pol stała na swoim zwykłym miejscu i obserwowała go jak zawsze. Nie wtrącaj się do mojego umysłu, pomyślał gniewnie. Ucz się pilnie, skarbie – zachęcił jej głos. – Każda nauka jest pożyteczna, a ty jeszcze dużo musisz się nauczyć. Im szybciej się do tego przyzwyczaisz, tym lepiej. Potem uśmiechnęła się i odeszła. Następnego dnia okręt Greldika dotarł do ujścia Rzeki Węża. Marynarze zrzucili żagiel i wysunęli wiosła, szykując się do długiego rejsu pod prąd, do Sthiss Tor.

520

Rozdział XXIV Nie było czym oddychać. Zupełnie jakby cały świat zmienił się w ogromną, cuchnącą kałużę stęchłej wody. Rzeka Węża miała setkę ujść, a każda odnoga pełzła w ślimaczym tempie przez szlam wybrzeża, jakby chciała odwlec moment złączenia z niesfornymi falami morza. Trzciny rosnące w tym gigantycznym bagnie sięgały sześciu metrów i były gęste jak nici tkaniny. Kusząco szumiał wiatr w czubkach trzcin, lecz na dole zaginęła nawet myśl i pamięć o bryzie. Szlam parował i cuchnął w słońcu, które nie paliło, lecz gotowało. Owady zrywały się chmurami i atakowały każdy cal odsłoniętej skóry; kąsały i ssały krew bezlitośnie. Półtora dnia płynęli wśród trzcin, nim dotarli do pierwszych drzew, niewiele wyższych od krzewów. Gdy posuwali się wciąż dalej w głąb Nyissy, główne koryto rzeki zaczęło nabierać kształtu. Marynarze ociekali potem i przeklinali przy wiosłach, a okręt sunął wolno pod prąd, jak gdyby zmagał się z falą gęstego oleju, który lgnie do kadłuba niby obrzydliwy klej. Drzewa stały się wyższe, potem ogromne. Wielkie, poskręcane korzenie wysuwały się z przybrzeżnego mułu na podobieństwo groteskowo zniekształconych nóg, a pnie, olbrzymie jak warowne zamki, sięgały nieba. Liany rozwijały się z gałęzi, poruszały, skręcały w dusznym powietrzu jakby obdarzone własną, roślinną wolą. Kosmate strzępy szarego mchu opadały trzydziestometrowymi pasmami, a rzeka wiła się złośliwie szerokimi zakolami, czyniąc drogę dziesięć razy dłuższą. – Nieprzyjemne miejsce – burknął Hettar, z przygnębieniem patrząc z dziobu na zieloną od wodorostów powierzchnię wody. Zdjął skórzaną kurtę i lnianą koszulę, a jego umięśniony tors lśnił potem. Jak prawie wszyscy, miał skórę pokrytą zaczerwienionymi bąblami po ukąszeniach komarów.

521

– To samo pomyślałem – zgodził się Mandorallen. Jeden z marynarzy podskoczył i kopnął w uchwyt wiosła. Coś długiego, oślizgłego i bezkostnego wpełzło niezauważone po piórze, z bezoką żarłocznością szukając żywego ciała. – Pijawka. – Durnik otrząsnął się, gdy obrzydliwy stwór z chlupnięciem wpadł z powrotem do wody. – Nie widziałem jeszcze takich wielkich. Mogła mieć trzydzieści centymetrów, może nawet więcej. – Lepiej tu nie pływać – stwierdził Hettar. – Nawet nie myślałem o pływaniu. – To dobrze. Ciocia Pol w lekkiej lnianej sukience wyszła z kabiny na rufie, gdzie Greldik z Barakiem na zmianę stawali przy rumplu. Opiekowała się Ce’Nedrą, która w okrutnym klimacie rzeki opadała z sił i więdła jak kwiat. Nie mogłabyś czegoś zrobić? – zapytał bezgłośnie Garion. Z czym? Z tym wszystkim. Rozejrzał się bezradnie. Co mam właściwie zrobić? Przynajmniej odpędź komary. Dlaczego sam nie spróbujesz, Belgarionie? Zacisnął zęby. Nie! To było jak niemy krzyk. To nie takie trudne. Nie! Wzruszyła ramionami i odeszła, pozostawiając go w rozterce. Minęły jeszcze trzy dni, nim dotarli do Sthiss Tor. Szeroki zakręt rzeki obejmował miasto zbudowane z czarnego kamienia. Domy były tu niskie i na ogół pozbawione okien. W samym środku miasta wznosiła się ogromna budowla; wyglądała dziwnie obco z niezwykle ukształtowanymi iglicami, kopułami i tarasami. Keje i nabrzeża wbijały się w mętną rzekę, a Greldik skierował okręt do jednego z nich, które sprawiało wrażenie o wiele większego od pozostałych. – Musimy się poddać kontroli celnej – wyjaśnił. – Koniecznie – zgodził się Durnik. Szybko załatwili sprawy na posterunku celnym. Kapitan Greldik oświadczył, że dostarcza do drasańskiej enklawy

522

handlowej towary Radeka z Boktoru. Potem wręczył urzędnikowi o wygolonej głowie brzęczącą sakiewkę i już bez następnych kontroli statek mógł płynąć dalej. – Jesteś mi za to winien, Baraku – oznajmił Greldik. – Popłynąłem tutaj z przyjaźni, ale pieniądze to całkiem inna historia. – Zapisz to gdzieś – odparł Barak. – Zajmę się tym, kiedy wrócę do Val Alorn. – O ile wrócisz do Val Alorn – zauważył żeglarz zgryźliwie. – Jestem więc pewien, że nie zapomnisz o mnie w modlitwach. Wiem, że i tak się za mnie modlisz, ale teraz będziesz miał silniejszą motywację. – Czy na całym świecie nie ma jednego nieskorumpowanego urzędnika? – odezwał się poirytowany Durnik. – Czy nikt nie wykonuje swojej pracy należycie, nie biorąc przy tym łapówek? – Świat by się skończył, gdyby któryś z nich spróbował – odparł Hettar. – Ty i ja jesteśmy zbyt prostoduszni i uczciwi dla takich spraw, Durniku. Zostawmy je innym. – To obrzydliwe. – Może masz rację – przyznał Algar. – Ale cieszę się, że celnik nie zajrzał pod pokład. Nie wiem, jak byśmy mu wytłumaczyli obecność koni. Marynarze wycofali statek na rzekę i powiosłowali do szeregu bogatych nabrzeży. Podpłynęli do zewnętrznego, wciągnęli wiosła i zarzucili cumy na czarne od smoły polery. – Nie możecie tu dobijać! – zawołał z brzegu spocony strażnik. – To tylko dla statków drasańskich. – Przybijam tam, gdzie mi się spodoba – uciął Greldik. – Wezwę żołnierzy – uprzedził strażnik. Chwycił za cumę i wyjął długi nóż. – Jeśli przetniesz linę, przyjacielu, zejdę na dół i obetnę ci uszy – zagroził Greldik. – Powiedz mu – zasugerował Barak. – Jest za gorąco na walkę. – Mój statek przewozi drasańskie towary – oznajmił strażnikowi Greldik. – Należą do człowieka imieniem Radek... chyba z Boktoru. – Och... – Strażnik odłożył nóż. – Dlaczego od razu nie powiedziałeś?

523

– Bo mi się nie podobało twoje zachowanie. Gdzie tu znajdę jakąś władzę? – Drobleka? Jego dom stoi przy tej ulicy, za sklepami. Ma na drzwiach godło Drasni. – Muszę z nim porozmawiać. Czy potrzebuję przepustki, żeby zejść z nabrzeża? Słyszałem dziwne rzeczy o Sthiss Tor. – Możesz poruszać się swobodnie w granicach tej dzielnicy – poinformował strażnik. – Przepustki potrzebujesz tylko wtedy, gdy chcesz przejść do miasta. Greldik burknął coś i zszedł pod pokład. Po chwili wrócił, niosąc kilka zwojów poskładanego pergaminu. – Chcesz porozmawiać z tym urzędnikiem? – spytał cioci Pol. – Czy sam mam wszystko załatwić? – Lepiej pójdę z tobą – postanowiła. – Dziewczyna śpi. Powiedz ludziom, żeby jej nie niepokoili. Skinął głową i porozmawiał chwilę ze swoim oficerem. Marynarze przerzucili trap i Greldik pierwszy zszedł na brzeg. Chmury płynęły im nad głowami, przesłaniając słońce. Po obu stronach biegnącej wzdłuż nabrzeża ulicy mieściły się sklepy drasańskich kupców. Między nimi chodzili apatyczni Nyissanie, przystając od czasu do czasu, by targować się ze spoconymi sprzedawcami. Nyissanie nosili luźne szaty z lekkiej, mieniącej się tkaniny i wszyscy golili głowy do gołej skóry. Garion zauważył z pewnym niesmakiem, że mają skomplikowany makijaż na powiekach, a wargi i policzki pokrywają różem. Mówili syczącymi, chrapliwymi głosami i zdawało się, że wszyscy seplenią. Ciężkie chmury całkiem zakryły niebo i ulica nagle wydała się ciemna. Dziesięciu prawie nagich mężczyzn naprawiało bruk. Brudne włosy i splątane brody wskazywały, że nie są Nyissanami, a kostki nóg mieli zakute w łańcuchy. Pilnował ich Nyissanin o wyglądzie okrutnika. Trzymał pejcz, a świeże rany i pręgi na ciałach robotników dowodziły, że często go używał. Jeden z tych żałosnych niewolników przypadkiem upuścił sobie na stopę kilka grubo ociosanych kamieni i ze zwierzęcym rykiem bólu otworzył usta. Garion zauważył z przerażeniem, że ma ucięty język. – Spychają ludzi do poziomu zwierząt – warknął Mandorallen,

524

a w jego oczach błysnął przerażający gniew. – Dlaczego ta kloaka nigdy nie została oczyszczona? – Raz – odparł Barak posępnie. – Kiedy Nyissanie zamordowali króla Rivy, Alornowie zaatakowali i zabili wszystkich, jakich znaleźli. – Wciąż jest ich zbyt wielu. – Mandorallen rozejrzał się niechętnie. Barak wzruszył ramionami. – To było trzynaście wieków temu. Przez tak długi czas nawet jedna para szczurów potrafi odtworzyć gatunek. Idący obok Gariona Durnik nagle głośno nabrał tchu i czerwieniąc się wściekle, spuścił wzrok. Nyissańska dama wysiadła właśnie z lektyki niesionej przez ośmiu niewolników. Miała na sobie bladozieloną suknię uszytą z materii tak delikatnej, że niemal przezroczystej. Niewiele pozostawiała domysłom i wyobraźni. – Nie patrz, Garionie – szepnął chrapliwie kowal. Wciąż się rumienił. – To kobieta zepsuta. – Zapomniałam o tym. – Ciocia Pol zmarszczyła czoło. – Może powinniśmy zostawić Gariona i Durnika na statku. – Dlaczego tak się ubrała? – zapytał Garion, obserwując prawie nagą damę. – Rozebrała, chciałeś powiedzieć. – Głos Durnika był zduszony z oburzenia. – Taki zwyczaj – wyjaśniła ciocia Pol. – Ma to związek z klimatem. Oczywiście, są też inne powody, ale teraz nie musimy ich omawiać. Wszystkie kobiety w Nyissie ubierają się podobnie. Barak i Greldik także obserwowali kobietę i uśmiechali się z uznaniem. – Zapomnijcie o tym – nakazała im ciocia Pol stanowczo. Nieopodal opierał się o ścianę Nyissanin z wygoloną głową. Patrzył na swoją dłoń i chichotał nieprzytomnie. – Widzę przez palce – oznajmił sycząco. – Zupełnie na wylot. – Pijany? – zdziwił się Hettar. – Niezupełnie – odparła ciocia Pol. – Nyissanie mają dość szczególne upodobania: liście, jagody, niektóre korzenie. Zmienia się ich percepcja. To poważniejsza rzecz niż pijaństwo spotykane wśród Alornów.

525

Inny Nyissanin wyminął ich, powłócząc nogami. Twarz miał bez wyrazu i szedł dziwnie nierównym krokiem. – Azaliż powszechny jest stan ów? – zapytał Mandorallen. – Jeszcze nie spotkałam Nyissanina, który nie byłby przynajmniej częściowo odurzony narkotykami – powiedziała ciocia Pol. – Dlatego trudno się z nimi rozmawia. Czy to nie dom, którego szukamy? – Wskazała solidny budynek po przeciwnej stronie ulicy. Gdy stanęli u drzwi, od południa dobiegł złowróżbny huk gromu. Drasański służący w lnianej tunice odpowiedział na stukanie, wprowadził ich do słabo oświetlonego przedpokoju i nakazał czekać. – Złe miasto – stwierdził Hettar cicho. – Nie rozumiem, z jakich powodów Alorn miałby tu przybyć z własnej woli. – Pieniądze – wyjaśnił kapitan Greldik krótko. – Handel w Nyissie przynosi wielkie zyski. – Są rzeczy ważniejsze od pieniędzy – mruknął Hettar. Do mrocznego pomieszczenia wkroczył potwornie gruby mężczyzna. – Więcej światła – warknął na służącego. – Nie musiałeś przecież zostawiać ich tutaj w ciemności. – Mówiłeś, panie, że od lamp jest bardziej gorąco – zaprotestował urażony sługa. – Wolałbym, żebyś się raz zdecydował. – Nieważne, co mówiłem. Rób, co mówię teraz. – Tutejszy klimat czyni cię niekonsekwentnym, Drobleku – oświadczył służący kwaśno. Zapalił kilka lamp i wyszedł, mrucząc coś pod nosem. – Drasanie to najgorsza służba na świecie – burknął Droblek. – Ale przejdźmy do interesów. Usadził swe cielsko na fotelu. Pot spływał strumieniami po jego twarzy i wsiąkał w wilgotny kołnierz jedwabnej brązowej szaty. – Nazywam się Greldik – oświadczył brodaty żeglarz. – Właśnie przybiłem do waszego nabrzeża z ładunkiem towarów należących do kupca Radeka z Boktoru. – Wręczył Drasaninowi zwoje pergaminu. Droblek podejrzliwie zmrużył oczy. – Nie wiedziałem, że Radek interesuje się handlem z

526

Południem. Sądziłem, że prowadzi interesy głównie w Sendarii i Arendii. Greldik obojętnie wzruszył ramionami. – Nie pytałem go. Płaci, żebym przewoził na swoim statku jego towary, nie żebym wypytywał o jego interesy. Droblek przyjrzał się im, a z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Potem poruszył lekko palcami. Czy wszystko tutaj jest tym, czym się wydaje? W drasańskiej tajnej mowie tłuste palce nagle nabrały zwinności. Czy możemy porozmawiać otwarcie?, zapytały palce cioci Pol. Jej gesty były pełne godności, niemal archaiczne. Garion dostrzegał w nich pewien formalizm, niewidoczny w znakach innych ludzi. Tak otwarcie, jak gdziekolwiek w tym siedlisku zarazy, odpowiedział Droblek. Masz dziwny akcent, pani. Jest w nim coś, co chyba powinienem pamiętać... Uczyłam się tej mowy bardzo dawno temu, wyjaśniła. Oczywiście wiesz, kim jest naprawdę Radek z Boktoru... – Oczywiście – oświadczył głośno Droblek. – Wszyscy wiedzą. Czasami nazywa siebie Ambarem z Kotu. Wtedy, kiedy załatwia interesy, które nie są legalne w ścisłym sensie tego określenia. – Może skończymy tę słowną szermierkę? – zaproponowała ciocia Pol spokojnie. – Jestem pewna, że otrzymałeś już instrukcje od króla Rhodara. Ta wymiana nic niemówiących zdań jest trochę nużąca. Twarz Drobleka pociemniała. – Przykro mi – oświadczył sztywno. – Potrzebuję jednak czegoś więcej tytułem weryfikacji. – Nie bądź idiotą, Drobleku – huknął na niego Barak. – Popatrz dobrze. Jesteś Alornem. Wiesz przecież, kim jest ta dama. Drasanin spojrzał na ciocię Pol i nagle szeroko otworzył oczy. – To niemożliwe – wystękał. – Może wolisz, żeby ci udowodniła? – zaproponował Hettar. Dom zadrżał od nagłego huku gromu. – Nie, nie – odrzekł pospiesznie, wciąż gapiąc się na ciocię Pol. – Po prostu nie przyszło mi do głowy... to znaczy, nigdy... – Zaplątał się beznadziejnie.

527

– Miałeś jakieś wieści od księcia Kheldara albo mojego ojca? – zapytała ciocia Pol ostro. – Ojca? To znaczy...? On też w tym uczestniczy? – Doprawdy, Drobleku – zirytowała się. – Czy ty nie wierzysz wiadomościom, które ci przysłał król Rhodar? Droblek potrząsnął głową jak człowiek, który próbuje uporządkować myśli. – Wybacz, lady Polgaro – przeprosił. – Po prostu mnie zaskoczyłaś. Nie sądziliśmy, że dotrzesz tak daleko na południe. – Z tego wynika, że nie dotarły tu żadne wieści od Kheldara ani od ojca? – Nie, pani. Ani słowa. Czy powinni tu być? – Tak mówili. Mieli albo tutaj na nas czekać, albo zostawić wiadomość. – W Nyissie bardzo trudno jest gdziekolwiek przesłać wieści – wytłumaczył kupiec. – Nie można polegać na ludziach. Książę i twój ojciec są może niedaleko, a ich posłaniec pobłądził w drodze. Kiedyś wysłałem gońca z informacją do miejsca oddalonego od miasta o czterdzieści kilometrów. Dotarła po sześciu miesiącach. Nyissanin, który miał ją przekazać, natrafił po drodze na kępę pewnych jagód. Odnaleźliśmy go siedzącego w samym środku tej kępy. Uśmiechał się. Mech go porastał. – Był martwy? – zapytał Durnik. Droblek wzruszył ramionami. – Nie, po prostu bardzo szczęśliwy. Jagody niezmiernie mu zasmakowały. Natychmiast zwolniłem go z pracy, ale się nie przejął. Chyba wciąż jeszcze tam siedzi. – Jak rozbudowana jest twoja siatka w Sthiss Tor? – drążyła temat ciocia Pol. Droblek ze skromną miną rozłożył pulchne dłonie. – Udaje mi się czasem natrafić tu czy tam na jakiś strzęp informacji. Mam kilku ludzi w pałacu i niższego urzędnika w ambasadzie Tolnedry. Tolnedranie są bardzo dokładni – uśmiechnął się złośliwie. – Taniej wypada, jeśli oni wykonują całą robotę, a ja kupuję informacje, które zdobyli. – Pod warunkiem że możesz uwierzyć w to, co ci mówią – zauważył Hettar. – Nigdy z góry nie przyjmuję niczego za dobrą monetę.

528

Tolnedrański ambasador wie, że kupiłem jego człowieka. Od czasu do czasu usiłuje podsunąć mi jakiś fałszywy trop. – Czy ambasador wie, że ty wiesz? – spytał Hettar. – Oczywiście. – Grubas się roześmiał. – Ale nie przypuszcza, iż jestem świadomy faktu, że on wie, że ja wiem. – Znowu się roześmiał. – To okropnie skomplikowane, prawda? – Jak większość drasańskich rozgrywek – stwierdził Barak. – Mówi ci coś imię Zedar? – zapytała ciocia Pol. – Słyszałem o nim, oczywiście. – Porozumiewał się z Salmissrą? Kupiec zmarszczył brwi. – Nie mogę potwierdzić. Nie słyszałem o tym, co jeszcze nie znaczy, że się nie kontaktowali. Nyissa to mroczne miejsce, a pałac Salmissry jest najbardziej mroczny w całym kraju. Nie uwierzylibyście, jakie rzeczy się tam dzieją. – Ja bym uwierzyła. I jeszcze w kilka, których nawet nie zacząłeś się domyślać. – Odwróciła się do pozostałych. – Chyba stanęliśmy w martwym punkcie. Nie możemy się ruszyć, dopóki nie dowiemy się czegoś o Silku i Starym Wilku. – Czy zechcecie skorzystać z gościny w moim domu? – zaprosił ich Droblek. – Zostaniemy raczej na statku kapitana Greldika. Jak sam powiedziałeś, Nyissa to mroczne miejsce. Jestem pewna, że tolnedrański ambasador kupił paru ludzi pracujących u ciebie. – Naturalnie – przyznał Droblek. – Ale wiem których. – Nie będziemy ryzykować. Wolimy unikać Tolnedran, mamy ku temu powody. Zostaniemy na pokładzie i postaramy się nie rzucać w oczy. Daj znać, gdy tylko książę Kheldar skontaktuje się z tobą. – To jasne. Ale i tak musicie zaczekać, aż przestanie padać. Posłuchajcie tylko. Ulewa bębniła głośno o dach. – Długo to potrwa? – odezwał się Durnik. Droblek wzruszył ramionami. – Zwykle około godziny. O tej porze roku deszcz pada każdego popołudnia. – Przypuszczam, że ochładza trochę powietrze. – Nie bardzo. Na ogół potem jest jeszcze gorzej. – Drasanin

529

otarł chustą pot z tłustej twarzy. – Jak możesz tu żyć? – zapytał kowal. Droblek uśmiechnął się ironicznie. – Otyli ludzie nie lubią podróży. Zarabiam bardzo dużo pieniędzy, a rozgrywka z ambasadorem Tolnedry pozwala zająć umysł. Nie jest tak źle, kiedy człowiek się przyzwyczai. Pomaga, jeśli często sobie to powtarzam. Potem siedzieli w milczeniu i nasłuchiwali bębnienia deszczu.

530

Rozdział XXV Przez następne dni pozostawali na statku Greldika, czekając na wiadomość od pana Wilka i Silka. Ce’Nedra odzyskała siły i wyszła na pokład ubrana w jasną tunikę driad, którą Garion uznał za odrobinę tylko skromniejszą niż suknie Nyissanek. Wyśmiała go jednak, gdy zasugerował, że powinna jeszcze coś na siebie włożyć. Z uporem, od którego miał chęć zgrzytać zębami, podjęła naukę czytania i pisania. Siedzieli razem w jakimś zakątku pokładu i męczyli się nad nudnymi księgami o tolnedrańskiej dyplomacji. Garion miał wrażenie, że nauka trwa całą wieczność, choć w istocie był zdolny i chłonął wiedzę wyjątkowo szybko. Ce’Nedra, zbyt bezmyślna, by go pochwalić, niemal bez tchu wyczekiwała na każdy błąd i wykorzystywała najdrobniejszą okazję, by wykpić ucznia. Bliskość dziewczyny i delikatna woń perfum rozpraszały go, pocił się od przypadkowych dotknięć dłoni, ramienia czy biodra, tak samo jak od upału. Oboje reagowali impulsywnie, ona była nietolerancyjna, a on uparty. Lepki, wilgotny żar sprawiał, że irytowali się łatwo i lekcje często kończyły się sprzeczkami. Pewnego ranka zobaczyli przy niedalekim nabrzeżu czarny nyissański statek z rejowym ożaglowaniem. Bryza niosła ku nim ohydny fetor. – Co tak cuchnie? – zapytał Garion jednego z marynarzy. – Statek niewolniczy – odparł Cherek ponuro. – Na morzu takie można wyczuć z trzydziestu kilometrów. Garion spojrzał na brzydki czarny statek i zadrżał. Barak z Mandorallenem spacerowali właśnie po pokładzie i stanęli przy relingu. – Wygląda jak płaskodenna łódka – stwierdził Barak pogardliwie. Był nagi do pasa, a jego potężny tors ociekał potem. – I cuchnie jak otwarty ściek. Przydałby mu się solidny pożar.

531

– Straszny to handel, lordzie Baraku. – Mandorallen westchnął. – Od niezliczonych stuleci Nyissa bogaci się na ludzkim nieszczęściu. – To drasańskie nabrzeże? – Barak zmrużył groźnie oczy. – Nie – rzekł Garion. – Marynarze mówili, że wszystko po tamtej stronie należy do Nyissy. – Fatalnie – mruknął potężny Cherek. Grupa ludzi w kolczugach i czarnych płaszczach wmaszerowała na nabrzeże, gdzie przycumowano niewolniczy statek. Zatrzymała się obok rufy. – Ojoj! – zawołał Barak. – Gdzie Hettar? – Pod pokładem – odparł chłopiec. – O co chodzi? – Trzeba na niego uważać. To Murgowie. Nyissańscy marynarze z ogolonymi głowami otworzyli klapę i rzucili w głąb ładowni kilka szorstkich poleceń. Na pokład wolno wychodzili ludzie. Każdy miał żelazną obrożę, a długi łańcuch spinał je razem. Mandorallen zesztywniał na moment i zaczął przeklinać. – Co się stało? – zapytał Barak. – Arendowie! – wykrzyknął rycerz. – Słyszałem o tym, ale zaprawdę nie chciałem wierzyć. – O czym słyszałeś? – Straszne pogłoski od kilku już lat krążą po Arendii – wyjaśnił blady z wściekłości Mandorallen. – Podobno niektórzy szlachcice się bogacą, sprzedając Nyissanom swych poddanych. – Wygląda, że to nie tylko pogłoski – zauważył Barak. – Spójrzcie tam! – warknął Mandorallen. – Widzicie godło na tunice tego człowieka? Ma herb barona Vo Toral. Sławna jest jego rozrzutność, nie sądziłem wszakże, że zaprzeda swój honor. Ogłoszę to publicznie, gdy tylko do Arendii powrócę. – A co ci z tego przyjdzie? – Będzie zmuszony mnie wyzwać. Jego krwią wykażę, że jest łajdakiem. – Poddany czy niewolnik... – Barak wzruszył ramionami. – Co za różnica. – Ci ludzie mają swoje prawa – przekonywał Mandorallen. – Pan musi o nich dbać. Taki obowiązek nakłada na nas rycerskie ślubowanie. Ta podła sprzedaż okryła cieniem honor każdego

532

arendzkiego rycerza. Nie spocznę, póki nie uwolnię niegodnego barona od jego haniebnego żywota. – Ciekawy pomysł – przyznał Barak. – Może się z tobą wybiorę. Na pokład wyszedł Hettar i Barak natychmiast stanął przy nim. Zaczął tłumaczyć coś cicho, trzymając mocno Algara za ramię. – Niech trochę poskaczą – rozkazał chrapliwie któryś z Murgów. – Chcę sprawdzić, czy który nie utyka. Potężny Nyissanin rozwinął długi bicz i zaczął zręcznie uderzać w nogi skutych ludzi. Niewolnicy podskakiwali rozpaczliwie. – Psiakrew! – zaklął Mandorallen. Zacisnął palce na relingu, aż zbielały kostki. – Spokojnie – ostrzegł Garion. – Ciocia Pol mówi, że nie powinniśmy się pokazywać. – To nie do zniesienia! – krzyknął rycerz. Łańcuch wiążący obroże był stary i przerdzewiały. Gdy jeden z niewolników potknął się i upadł, pękło ogniwo i nieszczęśnik stwierdził nagle, że jest wolny. Ze zwinnością zrodzoną z rozpaczy poderwał się na nogi, zrobił dwa szybkie kroki i skoczył z nabrzeża w mętne wody rzeki. – Człowieku, tutaj! – zawołał Mandorallen. Potężny Nyissanin z batem zaśmiał się szorstko i wskazał uciekającego niewolnika. – Patrzcie – powiedział. – Zatrzymaj go, durniu! – warknął jeden z Murgów. – Płaciłem za niego złotem. – Za późno. – Nyissanin spojrzał na niego z nieprzyjemnym uśmiechem. – Patrz. Płynący wrzasnął nagle i zniknął pod powierzchnią. Kiedy się wynurzył, jego ramiona i twarz pokrywały oślizgłe, długie na stopę pijawki, od których roiło się w tych wodach. Odrywał je, wyszarpując kawałki ciała. Murgowie wybuchnęli śmiechem. Umysł Gariona eksplodował. Chłopiec skoncentrował się i wyciągnął rękę w stronę nabrzeża, tuż obok ich statku. – Bądź tam! – powiedział. Miał wrażenie, że przepływa przez niego ogromna fala energii. Prawie nieprzytomny, zatoczył się na Mandorallena. Huk w

533

głowie ogłuszał. Nagle skręcający się i pokryty pijawkami niewolnik leżał na brzegu. Chłopiec poczuł nieznośne wyczerpanie; upadłby, gdyby nie Mandorallen. – Gdzie on zniknął? – Barak nadal obserwował spienioną powierzchnię rzeki w miejscu, gdzie był niewolnik jeszcze przed chwilą. – Utonął? Mandorallen bez słowa wskazał drżącą dłonią nieszczęśnika, który wciąż poruszał się słabo na drasańskim nabrzeżu. Barak spojrzał na niewolnika, potem znowu na rzekę. Zamrugał oszołomiony. Niewielka łódź z czterema Nyissanami u wioseł odbiła od tamtego nabrzeża i wolno płynęła w stronę okrętu Greldika. Na dziobie stał wysoki Murgo z zagniewaną twarzą. – Jest u was moja własność! – krzyknął przez dzielącą ich wodę. – Natychmiast oddajcie mi niewolnika. – Może tu przyjdziesz i sam go zabierzesz, Murgu? – odpowiedział Barak, puszczając ramię Hettara. Algar przeszedł na burtę, zatrzymując się tylko, by podnieść długi bosak. – Czy będę mógł odejść nienapastowany? – zapytał z powątpiewaniem Murgo. – Czemu nie zejdziesz na ląd? Przedyskutujemy tę sprawę – zaproponował Barak uprzejmie. – Naruszacie moje prawo własności. – Ależ skąd. Oczywiście, sytuacja prawna jest dosyć delikatna. To nabrzeże jest terytorium Drasni, a w Drasni niewolnictwo jest zakazane. Skoro tak, ten człowiek już do ciebie nie należy. – Sprowadzę ludzi – zagroził Murgo. – Jeśli trzeba, odbierzemy go siłą. – Obawiam się, że przyjdzie nam to uznać za inwazję na terytorium Alornów – ostrzegł z demonstracyjnym żalem Barak. – Pod nieobecność naszych drasańskich kuzynów będziemy właściwie zmuszeni podjąć odpowiednie kroki w obronie tego nabrzeża. Co o tym sądzisz, Mandorallenie? – Twoje rozumowanie wyjątkową odznacza się precyzją, panie – odparł rycerz. – Powszechny obyczaj nakłada na ludzi honoru moralny obowiązek obrony posiadłości krewniaków pod ich nieobecność.

534

– No właśnie – oświadczył Murgowi Barak. – Mój przyjaciel jest Arendem, więc w tej materii człowiekiem neutralnym. Musimy chyba przyjąć jego interpretację sporu. Marynarze Greldika wspinali się już po takielunku. Zwisali na linach jak wielkie, złośliwe małpy. Bawili się bronią i uśmiechali groźnie. – Jest jeszcze jeden sposób – stwierdził Murgo złowróżbnie. Garion poczuł, jak zaczyna tworzyć się moc. Słaby dźwięk rozbrzmiewał echem w jego głowie. Chłopiec wyprostował się, opierając dłonie o reling. Odczuwał potworną słabość, ale opanował się i spróbował zebrać siły. – Dość już tego – poleciła surowo ciocia Pol. Wyszła na pokład razem z Durnikiem i Ce’Nedrą. – Prowadziliśmy tylko dyskusję na tematy prawne – wyjaśnił Barak niewinnie. – Wiem, co robiliście – warknęła. Lodowatym wzrokiem spojrzała ponad wodą na łódź Murga. – Lepiej stąd odejdź – poradziła. – Muszę najpierw coś odebrać – odparł. – Na twoim miejscu bym się nie upierała. – Zobaczymy. Wyprostował się i zaczął mruczeć jakby do siebie, poruszając rękami w serii złożonych gestów. Garion poczuł, że coś go odpycha – prawie jak wiatr, choć powietrze było nieruchome. – Staraj się nie pomylić – przestrzegła ciocia Pol. – Jeśli zapomnisz choćby najdrobniejszy fragment, wszystko wybuchnie ci w twarz. Człowiek w łódce zamarł, a po jego obliczu przemknął wyraz niepokoju. Tajemniczy wiatr ustał. Murgo zaczął od nowa i całkowicie skoncentrowany kreślił w powietrzu jakieś wzory. – Tak się to robi, Grolimie. – Ciocia Pol lekko poruszyła dłonią, a Garion poczuł nagły podmuch, jakby odpychający go wiatr odwrócił się nagle i powiał w przeciwnym kierunku. Murgo zamachał rękami, potknął się i upadł na dno łodzi, która odpłynęła do tyłu, jak gdyby ktoś pchnął ją mocno. Grolim podniósł się na łokciu. Miał wytrzeszczone oczy i śmiertelnie bladą twarz. – Wracaj do swego pana, psie – rzuciła ciocia Pol jadowicie. –

535

Niech cię wychłoszcze za to, że nie opanowałeś należycie lekcji. Grolim przemówił nerwowo do Nyissan u wioseł. Łódź natychmiast zawróciła. – Dojrzewała nam tu śliczna mała bitwa, Polgaro – poskarżył się Barak. – Musiałaś wszystko popsuć? – Może byś wreszcie wydoroślał – rzuciła obojętnie. Potem spojrzała na Gariona; oczy jej płonęły, a biały lok nad czołem lśnił oślepiająco. – Ty głupcze! Najpierw nie chcesz słuchać żadnych instrukcji, a potem atakujesz jak wściekły byk! Czy masz pojęcie, jaki zgiełk wywołuje translokacja? Zawiadomiłeś o naszej obecności każdego Grolima w Sthiss Tor! – On umierał. – Chłopiec bezradnie wskazał leżącego na brzegu niewolnika. – Musiałem coś zrobić. – Był trupem już w chwili, kiedy dotknął wody – powiedziała. – Spójrz na niego. Niewolnik zesztywniał w śmiertelnym cierpieniu. Głowę miał wykręconą, ciało wygięte w łuk i szeroko otwarte usta. Nie żył. – Co mu się stało? – Garion poczuł nagle mdłości. – Te pijawki są jadowite. Ukąszeniami paraliżują ofiary, a potem karmią się nimi. Serce tego nie wytrzymało. Dla umarłego zdradziłeś nas przed Grolimami. – Żył jeszcze, kiedy to zrobiłem. Krzyczał o pomoc – protestował Garion. Był wściekły bardziej niż kiedykolwiek w życiu. – Nie można było mu pomóc – odparła lodowato, wręcz obcesowo. – Jesteś potworem – wycedził. – Czy ty nie masz uczuć? Pozwoliłabyś mu umrzeć, tak? – Nie sądzę, by była to odpowiednia chwila i miejsce na takie rozmowy. – Nie. To jest odpowiednia chwila, ciociu, właśnie ta. Nie jesteś nawet człowiekiem, wiesz? Odrzuciłaś swoje człowieczeństwo tak dawno, że nawet nie pamiętasz, kiedy to było. Masz cztery tysiące lat. Całe nasze życie przemija, gdy ty mrugniesz okiem. Jesteśmy dla ciebie zabawą, rozrywką na krótki czas. Dla własnej przyjemności manipulujesz nami jak kukiełkami. No więc ja nie chcę już być lalką w twoich rękach. Między nami wszystko skończone.

536

Prawdopodobnie posunął się dalej, niż zamierzał, ale gniew w nim wezbrał i słowa jakby wyrywały się same, zanim zdążył je powstrzymać. Patrzyła na niego z twarzą tak bladą, jakby ją nagle uderzył. Po chwili się opanowała. – Ty głupi dzieciaku – powiedziała głosem tym straszniejszym, że bardzo cichym. – Skończone? Między nami? Nigdy nie zdołasz pojąć, co musiałam uczynić, by sprowadzić cię na ten świat. Przez ponad tysiąc lat byłeś moją jedyną troską. Dla ciebie przeżyłam stratę i ból tak wielkie, że nigdy nie zdołasz zrozumieć, co te słowa naprawdę mogą znaczyć. Dla ciebie kilkaset lat żyłam w nędzy i ubóstwie. Dla ciebie oddałam własną siostrę, którą kochałam bardziej niż swoje życie. Dla ciebie przeszłam przez ogień i przez rozpacz dziesięć razy gorszą od płomieni. I ty myślisz, że to była zabawa? Jakaś bezcelowa rozrywka? Sądzisz, że wszystko, co robiłam dla ciebie przez tysiąc lat i więcej, przyszło mi bez trudu? Między nami nigdy nic się nie skończy, Belgarionie. Nigdy! Jeśli to konieczne, będziemy razem aż po kres dni. Nigdy nie będzie skończone. Zbyt wiele jesteś mi winien! Zaległa przerażająca cisza. Pozostali, zszokowani żarem słów cioci Pol, spoglądali najpierw na nią, potem na Gariona. Nie mówiąc nic więcej, ciocia Pol odwróciła się i zeszła pod pokład. Garion rozejrzał się bezradnie, nagle straszliwie zawstydzony i straszliwie samotny. – Przecież musiałem to zrobić, prawda? – zapytał, nie zwracając się do nikogo. Sam nie był pewien, o co właściwie pyta. Nikt mu nie odpowiedział.

537

Rozdział XXVI Po południu znowu napłynęły chmury, a grom zahuczał z oddali, gdy tylko deszcz lunął na parujące miasto. Popołudniowa burza zaczynała się chyba codziennie o tej samej porze i zdążyli się już do niej przyzwyczaić. Wszyscy zeszli na dół i piekli się w upale, a deszcz bębnił o pokład. Garion siedział sztywno, oparty plecami o dębową wręgę, i obserwował ciocię Pol. Upór miał wypisany na twarzy i oczy pełne zaciętości. Nie zwracała na niego uwagi i rozmawiała cicho z Ce’Nedrą. W luku stanął kapitan Greldik. Twarz i broda ociekały mu wodą. – Przyszedł ten Drasanin, Droblek – oznajmił. – Mówi, że ma ważną wiadomość. – Przyślij go do nas – poprosił Barak. Droblek przecisnął swe potężne cielsko przez wąski otwór. Był zupełnie przemoczony i stał, kapiąc wodą na podłogę. Wytarł twarz. – Pada – oświadczył. – Zauważyliśmy – odparł Hettar. – Otrzymaliśmy wiadomość – zwrócił się do cioci Pol. – Od księcia Kheldara. – Wreszcie! – Odetchnęła z ulgą. – On i Belgarath płyną w dół rzeki. O ile mogłem zrozumieć, będą tu za kilka dni, najwyżej tydzień. Posłaniec nie był zbyt dokładny. Ciocia Pol spojrzała pytająco. – Gorączka – wyjaśnił Droblek. – To Drasanin, więc można na nim polegać. Jeden z moich agentów na placówce handlowej w głębi kraju. Ale złapał jakąś zarazę, których pełno w tym cuchnącym bagnie. Teraz trochę majaczy. Mamy nadzieję, że za

538

dzień, może dwa zdusimy gorączkę i dowiemy się czegoś sensownego. Przybyłem tutaj, gdy tylko ogólnie zrozumiałem, o co chodzi w tej wiadomości. Myślałem, że będziecie chcieli wiedzieć jak najszybciej. – Jesteśmy ci wdzięczni za troskę. – Posłałbym służącego, ale w Sthiss Tor wiadomości często nie docierają na miejsce, a służba potrafi wszystko pokręcić. – Uśmiechnął się nagle. – Oczywiście, to nie jest prawdziwy powód. – Oczywiście. – Ciocia Pol odpowiedziała uśmiechem. – Grubi ludzie wolą siedzieć na miejscu i pozwalają, by inni chodzili, załatwiając ich sprawy. Jednak ton wiadomości króla Rhodara sugerował, że wasza misja jest może najważniejszą rzeczą, jaka w tej chwili dzieje się na świecie. Chciałem mieć w niej swój udział. – Skrzywił się. – Chyba wszyscy od czasu do czasu stajemy się dziecinni. – Jak poważny jest stan zdrowia posłańca? – zapytała ciocia Pol. Droblek wzruszył ramionami. – Kto to wie? Połowa chorób w Nyissie nie ma nawet nazw i właściwie nie potrafimy ich od siebie odróżnić. Czasami ludzie umierają bardzo szybko, czasami gorączka ciągnie się tygodniami. A czasem ktoś nawet wyzdrowieje. Możemy tylko dbać o wygodę chorego i czekać, co z tego wyniknie. – Pójdę tam zaraz. – Wstała. – Durniku, mógłbyś przynieść zieloną sakwę z naszych bagaży? Będę potrzebowała ziół. – Ryzykujesz, pani – ostrzegł Droblek. – Możesz się zarazić. To niezbyt rozsądne. – Nic mi nie grozi. Chcę porozmawiać z tym posłańcem, a wyleczenie go jest jedyną metodą uzyskania informacji. – Durnik i ja pójdziemy z tobą – zaofiarował się Barak. Spojrzała na niego z uwagą. – Eskorta na pewno ci nie zaszkodzi – przekonywał. – Jak chcecie. – Włożyła płaszcz i naciągnęła kaptur. – To może potrwać całą noc – uprzedziła Greldika. – W mieście są Grolimowie, więc niech marynarze uważają. Poślij na wachtę kilku trzeźwych. – Trzeźwych, pani? – powtórzył niewinnie.

539

– Słyszałam śpiew z kwater załogi, kapitanie – odparła chłodno. – Cherekowie nie śpiewają, jeśli nie są pijani. Lepiej zaszpuntuj na dzisiaj baryłki piwa. Możemy iść, Drobleku? – Oczywiście, pani. – Grubas posłał Greldikowi porozumiewawcze spojrzenie. Kiedy wyszli, Garion poczuł ulgę. Męczył go już wysiłek demonstrowania urazy w obecności cioci Pol. Znalazł się w trudnej sytuacji. Groza i odraza do siebie, jaką odczuwał od dnia, gdy w Lesie Driad skierował straszliwy płomień na Chamdara, były coraz silniejsze i wreszcie stały się nie do zniesienia. Z lękiem czekał każdej nocy, gdyż zawsze przeżywał taki sam koszmar. Co noc widział, jak Chamdar z twarzą zwęgloną wyciąga rękę i błaga: „Panie, łaski!”. I co noc widział straszny płomień, jaki trysnął z jego własnej dłoni w odpowiedzi na to błaganie. W ogniu spłonęła nienawiść, jaką niósł w sobie od Val Alorn. Zemsta była tak absolutna, że w żaden sposób nie mógł skryć się przed odpowiedzialnością. Rano wybuchnął gniewem raczej na siebie niż na ciocię Pol. Nazwał ją potworem, ale sam w sobie zobaczył potwora i go nienawidził. Przerażające wyliczanie jej poświęceń, a także pasja, z jaką mówiła – dowód, że słowa Gariona sprawiły jej ból – rozdzierały mu duszę. Wstydził się, wstydził tak bardzo, że nie śmiał patrzeć przyjaciołom w oczy. Siedział samotny, z pustym spojrzeniem, wciąż rozpamiętując słowa cioci Pol. Burza mijała i deszcz już osłabł. Drobne pluśnięcia kropel znaczyły mętną powierzchnię rzeki. Niebo się przejaśniało, a słońce opadło w kłęby chmur, barwiąc je gniewną czerwienią. Garion wyszedł na pokład, by w samotności zmagać się z niespokojnym sumieniem. Po chwili usłyszał za sobą lekkie kroki. – Pewnie jesteś z siebie dumny? – spytała Ce’Nedra zaczepnie. – Zostaw mnie w spokoju. – Nic z tego. Mam zamiar wytłumaczyć ci dokładnie, co wszyscy myślimy o twoim porannym wystąpieniu. – Nie chcę tego słyszeć. – Szkoda. Bo i tak ci powiem. – Nie będę słuchał. – Owszem, będziesz. – Chwyciła go za ramię i odwróciła twarzą

540

do siebie. Oczy jej płonęły wielkim gniewem. – To, co zrobiłeś, jest niewybaczalne. Twoja ciocia wychowywała cię od małego. Była dla ciebie matką. – Moja matka nie żyje. – Lady Polgara jest jedyną matką, jaką znałeś. I jak jej dziękujesz? Nazwałeś ją potworem. Oskarżyłeś, że nie ma uczuć. – Nie słucham cię! – zawołał Garion. Zakrył dłońmi uszy, choć wiedział, że zachowuje się jak małe dziecko. Księżniczka Ce’Nedra zawsze jakoś wyzwalała w nim to co najgorsze. – Zabierz ręce! – rozkazała dźwięcznym głosem. – Wysłuchasz mnie, choćbym miała krzyczeć. Przerażony, że naprawdę to zrobi, Garion opuścił dłonie. – Nosiła cię na rękach, kiedy byłeś mały – mówiła Ce’Nedra, jakby wiedziała, gdzie jest najczulszy punkt jego zranionego sumienia. – Obserwowała twoje pierwsze kroki. Karmiła cię i pilnowała. Pocieszała, kiedy się bałeś albo byłeś chory. Czy tak zachowuje się potwór? Czy wiesz, że ona stale na ciebie patrzy? Wystarczy, że się potkniesz, a niemal wyciąga rękę, by cię podtrzymać. Widziałam, jak cię przykrywa, kiedy śpisz. Czy tak wygląda ktoś, kto nie ma uczuć? – Mówisz o sprawach, których nie rozumiesz – odpowiedział. – Proszę, zostaw mnie samego. – Prosisz? – powtórzyła drwiąco. – Cóż za niezwykła chwila, że akurat teraz przypomniałeś sobie o grzeczności. Nie pamiętam, żebyś rano mówił „proszę”. Nie słyszałam ani jednego „proszę”. Zresztą „dziękuję” też nie. Wiesz, kim jesteś, Garionie? Rozpuszczonym smarkaczem. Tego już było za wiele. Żeby ta samolubna, uparta księżniczka śmiała jego nazwać rozpuszczonym smarkaczem? Tego nie mógł znieść. Rozwścieczony, zaczął krzyczeć. Większość słów była zupełnie niezrozumiała, ale sam krzyk poprawiał mu nastrój. Zaczęli od wzajemnych oskarżeń, lecz dyskusja szybko przeszła na przezwiska. Ce’Nedra chrypiała jak przekupka z Camaaru, a głos Gariona zgrzytał i ćwierkał na zmianę męskim barytonem i chłopięcym tenorem. Wygrażali sobie palcami i krzyczeli. Ce’Nedra tupała nogami, a Garion wymachiwał ramionami. Ogólnie rzecz biorąc, była to znakomita sprzeczka. Kiedy się skończyła, Garionowi poprawił się nastrój. Wywrzaskiwanie

541

obelg było niewinną rozrywką wobec strasznych rzeczy, jakie powiedział rano cioci Pol. Pozwoliło nieszkodliwie rozładować gniew. Pod koniec, jak zwykle, Ce’Nedra się rozpłakała i odbiegła, a on poczuł się nie zawstydzony, lecz jak dureń. Dąsał się jeszcze chwilę, mrucząc pod nosem wyjątkowo trafne obelgi, których nie zdążył wykorzystać, potem westchnął i w zadumie stanął przy relingu, by patrzeć, jak noc spowija ociekające wilgocią miasto. Choć nigdy by tego nie przyznał, nawet wobec siebie, był wdzięczny księżniczce. Ten absurdalny wybuch rozjaśnił mu umysł. Teraz widział wyraźnie, że winien jest cioci Pol przeprosiny. Zaatakował ją, pchany wyrzutami sumienia, próbując jakoś obarczyć ją winą. Tymczasem w żaden sposób nie mógł zrzucić z siebie odpowiedzialności. Pogodził się z tym i od razu poczuł lepiej. Zapadał mrok. Tropikalna noc była ciemna, a z bagiennych bezdroży dobiegał zapach gnijącej roślinności i stęchłej wody. Jakiś złośliwy owad wpełzł pod tunikę i zaczął gryźć między łopatkami, gdzie Garion nie mógł dosięgnąć. Nie było żadnego ostrzeżenia – najmniejszego dźwięku, zakołysania statku, poczucia zagrożenia. Ktoś chwycił go z tyłu za ramiona, ktoś zasłonił usta i nos wilgotną szmatką. Chciał walczyć, ale trzymające go ręce były zbyt silne. Próbował się wyrwać i wołać o pomoc. Szmatka pachniała dziwnie – duszącym jakby, przesyconym mdlącą słodyczą aromatem. Czuł senność i coraz słabiej stawiał opór. Raz jeszcze spróbował się uwolnić, a potem senność zwyciężyła i Garion osunął się w nieświadomość.

542

Rozdział XXVII Szli jakimś długim korytarzem. Garion wyraźnie widział kamienne płyty podłogi. Trzech mężczyzn niosło go twarzą w dół, a głowa kiwała mu się i podskakiwała boleśnie. Usta miał suche i wciąż czuł ten duszący, słodki zapach, jaki przesycał szmatkę, którą przycisnęli mu do twarzy. Podniósł głowę i spróbował się rozejrzeć. – Obudził się – oznajmił człowiek trzymający jego ramię. – Nareszcie – mruknął inny. – Za długo trzymałeś mu tampon przy twarzy, Issusie. – Wiem, co robię. Połóżcie go. Potrafisz ustać? – zapytał Issus Gariona. Był w brudnej i poplamionej szacie. Szczecina porastała jego ogoloną czaszkę, a długa blizna biegła od czoła do brody wprost przez pomarszczony, pusty oczodół. – Wstawaj – rozkazał syczącym głosem. Trącił Gariona nogą. Chłopiec spróbował się podnieść. Kolana mu drżały, więc podparł się ręką o mur. Kamienie były zimne i pokryte pleśnią. – Poprowadźcie go – polecił Issus dwóm pozostałym. Chwycili Gariona pod ręce i trochę niosąc, trochę ciągnąc, ruszyli wilgotnym korytarzem za jednookim. Dotarli do wielkiego pomieszczenia, które przypominało spory plac pod dachem. Masywne, rzeźbione filary podtrzymywały wysoki strop, a małe lampki oliwne zwisały na łańcuchach lub stały na kamiennych półkach w filarach. Garion dostrzegł ludzi w kolorowych szatach. Chodzili z miejsca na miejsce, pogrążeni w sennym otępieniu. – Ty – warknął Issus do pulchnego młodego człowieka o rozmarzonych oczach. – Powiedz Sadiemu, głównemu eunuchowi, że mamy chłopca. – Sam mu powiedz – odparł młodzieniec piskliwym głosem. – Nie przyjmuję rozkazów od takich jak ty, Issusie.

543

Issus zdzielił go w twarz. – Uderzyłeś mnie! – zawył pulchny młodzian, sięgając dłonią do ust. – Warga mi teraz krwawi... Widzisz? – Wyciągnął rękę, by pokazać krew. – Jeśli nie zrobisz tego, co kazałem, poderżnę twoje tłuste gardło – zapowiedział Issus chłodnym, obojętnym tonem. – Poskarżę Sadiemu, co tu wyczyniasz. – Proszę bardzo. A skoro już tam będziesz, powiedz mu przy okazji, że mamy tego chłopaka, którego chciała dostać królowa. Pulchny młody człowiek odszedł pospiesznie. – Eunuchy! – mruknął pogardliwie jeden z mężczyzn trzymających Gariona. – Są z nich pewne korzyści. – Drugi zaśmiał się chrapliwie. – Brać chłopaka – rozkazał Issus. – Sadi nie lubi czekać. Pociągnęli Gariona przez oświetloną halę. Kilku nędznie wyglądających mężczyzn o splątanych włosach i brodach siedziało skutych razem na podłodze. – Wody! Błagam! – wychrypiał jeden z nich. Issus zatrzymał się i popatrzył zdumiony. – Dlaczego on ciągle ma język? – zapytał pilnującego więźniów strażnika. – Nie mieliśmy czasu się tym zająć. – Znajdź chwilę. Jeśli któryś z kapłanów usłyszy, że on gada, wezmą cię na przesłuchanie. A to ci się nie spodoba. – Nie boję się kapłanów – odparł strażnik, ale nerwowo obejrzał się przez ramię. – Lepiej się bój – poradził mu Issus. – I napój te zwierzaki. Martwe nikomu nie przyniosą pożytku. Ruszył dalej, a za nim dwaj mężczyźni prowadzący Gariona. W zacienionym obszarze między dwoma filarami zatrzymał się znowu. – Z drogi – rzucił czemuś leżącemu w mroku. Stwór poruszył się niechętnie. Garion spostrzegł z odrazą, że jest to wielki wąż. – Wracaj na miejsce – polecił gadowi Issus. Wskazał słabo oświetlony zakątek, gdzie falowała jakaś gęsta masa. Wąż, który zagrodził im drogę, wysunął na Issusa język i wijąc się, odpełzł do kąta.

544

– Kiedyś cię któryś ukąsi, Issusie – ostrzegł jeden z mężczyzn. – Nie lubią, gdy się im rozkazuje. Issus lekceważąco wzruszył ramionami i poszedł dalej. – Sadi chce z tobą rozmawiać – oświadczył ze złośliwą satysfakcją eunuch, kiedy stanęli przed wielkimi, błyszczącymi drzwiami. – Powiedziałem, że mnie uderzyłeś. Jest z nim Maas. – Dobrze – burknął Issus. Pchnął drzwi. – Sadi! – zawołał. – Powiedz swojemu przyjacielowi, że wchodzę. Nie chciałbym, żeby popełnił jakąś pomyłkę. – On cię zna, Issusie – odpowiedział głos z pomieszczenia za drzwiami. – Niczego nie zrobi przez pomyłkę. Issus wszedł i zamknął drzwi za sobą. – Możesz już iść – oświadczył eunuchowi jeden z mężczyzn. Pulchny młodzieniec parsknął wzgardliwie. – Idę tam, gdzie pośle mnie Sadi. – I przybiegasz w podskokach, gdy tylko Sadi gwizdnie. – To sprawa tylko między nami. – Wprowadźcie go – polecił Issus, otwierając drzwi na powrót. Mężczyźni wepchnęli Gariona za próg. – Zaczekamy tutaj – oznajmił jeden z nich nerwowo. Issus zaśmiał się chrapliwie, kopnięciem zatrzasnął drzwi i pociągnął Gariona do stolika, na którym pojedyncza lampka oliwna migotała płomykiem tak małym, że niemal nie rozpraszał ciemności. Za stołem siedział chudy mężczyzna o martwym spojrzeniu. Długimi palcami gładził bezwłosą czaszkę. – Możesz mówić, chłopcze? – zapytał Gariona głosem o niezwykłej barwie kontraltu. Jego jedwabna szata nie była wielokolorowa, ale barwy głębokiej czerwieni. – Mógłbym dostać trochę wody? – spytał Garion. – Za chwilę. – Od razu wezmę swoje pieniądze, Sadi – poprosił Issus. – Gdy tylko się przekonam, że złapaliście właściwego chłopca. – Zapytaj, jak to ma na imię – rozległ się syczący szept zza pleców Gariona. – Zapytam, Maas. – Sadi zirytował się lekko. – Robiłem już takie rzeczy. – Za dużo czasu ci to zajmuje – odparł osobnik z tyłu szeptem. – Jak masz na imię, chłopcze? – Sadi zwrócił się do więźnia.

545

– Doroon – skłamał Garion. – Naprawdę strasznie chce mi się pić. – Uważasz mnie za głupca, Issusie? – spytał Sadi. – Myślałeś, że zadowoli mnie pierwszy z brzegu chłopak? – To jest chłopiec, którego kazałeś przyprowadzić – odparł Issus. – Jeśli miałeś błędne informacje, nie jest to moja wina. – Mówisz, że masz na imię Doroon? – upewnił się Sadi. – Tak. – Garion kiwnął głową. – Jestem chłopcem okrętowym na statku kapitana Greldika. Co to za miejsce? – Ja tu zadaję pytania, chłopcze. – To kłamie – dobiegł z tyłu syk. – Wiem, Maas – odpowiedział spokojnie Sadi. – Zawsze to robią na początku. – Nie mamy czasu na zabawy. Daj temu oret. Muszę natychmiast poznać prawdę. – Co tylko każesz, Maas. – Sadi wstał i zniknął w mroku za stolikiem. Garion usłyszał cichy brzęk i szum nalewanej wody. – Nie zapomnij tylko, że to twój pomysł, Maas. Kiedy ona się rozgniewa, nie chciałbym, żeby miała do mnie pretensje. – Ona zrozumie, Sadi. – Pij, chłopcze. – Sadi wynurzył się z ciemności i podał Garionowi gliniany kubek. – Ja... tego, dziękuję. Chyba jednak nie byłem spragniony. – Możesz wypić, chłopcze – zapewnił Sadi. – Jeśli odmówisz, siłą wleję ci płyn do gardła. Nie zaszkodzi ci. – Pij – nakazał syczący głos. – Lepiej rób, co mówią – poradził Issus. Bezradny Garion wziął kubek. Woda miała dziwnie gorzki smak i paliła w język. – O wiele lepiej. – Sadi zajął miejsce za stołem. – Mówisz więc, że na imię ci Doroon? – Tak. – Skąd pochodzisz, Doroonie? – Z Sendarii. – A z którego miejsca w Sendarii? – W pobliżu Darine na północnym wybrzeżu. – Co robisz na okręcie Chereków? – Kapitan Greldik był przyjacielem mojego ojca. – Z nieznanych

546

powodów Garion odczuł potrzebę udzielenia bardziej szczegółowych wyjaśnień. – Ojciec zawsze chciał mnie posłać na statek. Mawiał, że lepiej być marynarzem niż farmerem. Kapitan Greldik zgodził się nauczyć mnie wszystkiego, co jest potrzebne marynarzowi. Mówił, że się nadam, bo nie dostaję morskiej choroby, nie boję się wspinać po linach i jestem już prawie taki silny, że mogę utrzymać wiosło, i... – Mówiłeś, że jak ci na imię, chłopcze? – Garion... znaczy się... tego... Doroon. Tak, Doroon. I kiedy... – Ile masz lat, Garionie? – W ostatnie Zaranie skończyłem piętnaście. Ciocia Pol mówi, że ludzie urodzeni w Dzień Zarania mają szczęście, ale nie zauważyłem, żebym go miał więcej od... – Kim jest ciocia Pol? – Moją ciocią. Mieszkaliśmy na farmie Faldora, ale przyszedł pan Wilk i... – Czy ludzie nazywają ją jakoś inaczej, czy tylko ciocią Pol? – Król Fulrach mówił do niej: Polgaro. To było wtedy, kiedy kapitan Brendig zabrał nas do pałacu w Sendarze. Potem popłynęliśmy do pałacu króla Anhega w Val Alorn i... – Kto to jest pan Wilk? – Mój dziadek. Nazywają go Belgarathem. Kiedyś w niego nie wierzyłem, ale to chyba prawda, bo raz widziałem... – Dlaczego wszyscy opuściliście farmę Faldora? – Z początku nie wiedziałem, ale potem się okazało, że Zedar ukradł Klejnot Aldura z rękojeści miecza Rivańskiego Króla i musimy go odebrać, zanim Zedar doniesie go do Toraka i obudzi... – To jest ten chłopak! – szepnął syczący głos. Garion obejrzał się powoli. Pokój był trochę jaśniejszy, jak gdyby maleńki płomyk zaświecił mocniej. W rogu, unosząc ze zwojów cielska dziwnie płaską głowę z błyszczącymi oczkami, leżał bardzo duży wąż. – Możemy zabrać to do Salmissry – syknął. Opadł na podłogę i popełzł w stronę Gariona. Chłopiec poczuł na nodze dotyk zimnej, suchej głowy. Potem, choć jakaś część umysłu krzyczała ze zgrozy, stał nieruchomo, a łuskowate cielsko wspięło mu się na nogę i pełzło coraz wyżej, aż głowa węża znalazła się

547

naprzeciw jego twarzy, a drgający język dotknął nosa. – Bądź grzeczny, chłopcze – syknął mu wąż w samo ucho. Był ciężki, a zwoje grube i zimne. – Chodź ze mną, chłopcze. – Sadi powstał. – Co z moimi pieniędzmi? – chciał wiedzieć Issus. – Aha – rzucił Sadi niemal pogardliwie. – Pieniądze. Są w tej sakiewce na stole. Potem odwrócił się i wyprowadził Gariona z pokoju. Garionie – przemówił oschły głos, który od zawsze istniał w jego umyśle. – Słuchaj uważnie. Nic nie mów i nic po sobie nie pokazuj. Po prostu słuchaj. Kim ty jesteś? – zapytał bezgłośnie Garion, walcząc z mgłą ogarniającą myśli. Znasz mnie – odpowiedział głos. – Teraz słuchaj. Dali ci coś, co cię zmusza do spełniania ich woli. Nie walcz z tym. Rozluźnij się i nie stawiaj oporu. Ale... wyjawiłem im sprawy, o których nie powinienem mówić. Ja... Teraz to nie ma znaczenia. Rób tylko to, co ci powiem. Jeśli coś się wydarzy i zdaje się wyglądać niebezpiecznie, nie walcz. Ja się tym zajmę... ale nie potrafię zadziałać, jeśli będziesz stawiał opór. Musisz się rozluźnić, bym mógł zrobić to, co konieczne. Jeżeli nagle stwierdzisz, że robisz albo mówisz rzeczy, których nie rozumiesz, nie bój się i nie próbuj walczyć. To nie będą oni, lecz ja. Uspokojony Garion szedł posłusznie obok eunucha Sadiego. Na ramionach i torsie ciążyły mu zwoje węża Maasa, głowa gada muskała policzek. Wkroczyli do wielkiej sali, gdzie ciężkie kotary okrywały ściany, a kryształowe lampy oliwne migotały na srebrnych łańcuchach. Na końcu komnaty wznosił się olbrzymi kamienny posąg, którego górna część niknęła w półmroku pod stropem. Tuż przed nim chłopiec zobaczył niewysoką kamienną platformę zasłaną dywanami i poduszkami. Stała tam sofa, która była nie całkiem fotelem i nie całkiem kanapą. Na sofie leżała kobieta. Włosy, czarne jak skrzydło kruka, opadały luźno na jej ramiona i plecy. Głowę zdobiła przepięknie kuta, migocząca od klejnotów złota korona. Królowa była w białej

548

sukni, z najcieńszego muślinu, który nie zakrywał ciała, lecz zdawał się służyć jedynie za podkład dla klejnotów. Twarz miała niezwykle piękną, a oczy blade, prawie bezbarwne. Wielkie zwierciadło w złotych ramach stało na podstawie obok sofy, by królowa mogła podziwiać swe odbicie. Obok platformy klęczało kilkunastu eunuchów z ogolonymi głowami, w szkarłatnych szatach. Siedząc na piętach, spoglądali z pełnym czci zachwytem na kobietę i posąg. Na poduszkach przy sofie leżał leniwie młody człowiek, który nie miał ogolonej głowy. Jego włosy były starannie zakręcone, policzki uróżowane, a oczy wymalowane fantastycznie. Nosił tylko maleńką przepaskę biodrową, a twarz miał znudzoną i nadąsaną. Kobieta z roztargnieniem gładziła go po włosach. – Królowa ma gości – oznajmił śpiewnie jeden z klęczących eunuchów. – Ach! – zaśpiewali chórem pozostali. – Goście! – Bądź pozdrowiona, Wieczna Salmissro! – zawołał Sadi, padając na twarz przed platformą. – O co chodzi, Sadi? – zapytała. Głos miała wibrujący, o niezwykłej, głębokiej barwie. – Chłopiec, moja królowo – odparł Sadi, wciąż przyciskając czoło do posadzki. – Na kolana przed Wężową Królową! – syknął w ucho Gariona wąż. Zwoje zacisnęły się i chłopiec opadł na klęczki w miażdżącym uścisku. – Chodź tu, Maas – przywołała gada Salmissra. – Królowa przyzywa swego ukochanego węża – zaintonował eunuch. Gad zsunął się z ciała Gariona i popełzł do stóp sofy, sięgając na pół swej długości ponad kobietę. Potem opadł na jej ciało i wyginał się, dopasowując. Gdy głową sięgnął do twarzy, królowa czule go ucałowała, a gad długim rozwidlonym językiem przesunął po jej czole i policzkach, szepcząc coś do ucha. Salmissra leżała w splotach węża, słuchała syczącego głosu i spod ciężkich powiek spoglądała na Gariona. Wreszcie odsunęła gada na bok i wstała. – Witaj w krainie wężowego ludu, Belgarionie – powiedziała swym wibrującym głosem.

549

Imię, którego do tej pory używała tylko ciocia Pol, wywołało dziwny wstrząs. Chłopiec spróbował przepędzić mgłę ogarniającą jego umysł. Jeszcze nie – uprzedził oschły głos. Salmissra zstąpiła z platformy. Pod przejrzystą suknią jej ciało poruszało się z miękką gracją. Chwyciła Gariona za ramię i podniosła z kolan. Potem wolno dotknęła jego twarzy. Jej dłoń wydawała się bardzo zimna. – Śliczny chłopak – szepnęła jakby do siebie. – Taki młody. Taki ciepły. W jej wzroku błysnęło pożądanie. Gorzki napój Sadiego wciąż okrywał świadomość Gariona ciężką warstwą. Mimo że zdjęty lękiem, czuł dziwny pociąg do królowej. Kredowa skóra i martwe oczy były odpychające, a jednak wyczuwał wokół niej zachętę, obietnicę niewypowiedzianych rozkoszy. Odruchowo cofnął się o krok. – Nie lękaj się, Belgarionie – szepnęła. – Nie zrobię ci krzywdy... chyba że tego zażądasz. Twoje obowiązki tutaj będą bardzo przyjemne. Nauczę cię tego, o czym Polgara nawet nie śniła. – Zostaw go, Salmissro – rozkazał z irytacją młody człowiek na podwyższeniu. – Wiesz, że nie lubię, kiedy poświęcasz uwagę innym. W oczach królowej zamigotały iskierki gniewu. Zmierzyła młodzieńca zimnym spojrzeniem. – Co lubisz, a czego nie lubisz, Essio, właściwie już mnie nie obchodzi – oświadczyła. – Co? – Essia nie mógł uwierzyć. – Natychmiast rób, co ci mówię! – Nie, Essio. – Ukarzę cię – zagroził. – Nie, nie ukarzesz. To już mnie nie bawi, a twoje dąsy i humory stały się nudne. Odejdź. – Mam odejść? – W zdumieniu wytrzeszczył oczy. – Zwalniam cię. – Jak to? Przecież nie możesz żyć beze mnie. Sama mówiłaś. – Wszyscy czasem mówimy to, czego naprawdę nie myślimy. Arogancja spłynęła z młodego człowieka jak woda wylana z

550

wiadra. Przełknął ślinę i zadrżał. – Kiedy zechcesz, żebym wrócił? – Nie zechcę. – Nigdy? – Nigdy. Idź już i nie rób scen. – Co się ze mną stanie?! – krzyknął Essia. Wybuchnął płaczem, a farba wokół oczu spływała mu po policzkach groteskowymi smugami. – Nie męcz mnie. – Salmissra westchnęła. – Zbierz swoje rzeczy i odejdź. Już! Mam nowego małżonka. Wróciła na platformę. – K