Enerlich Katarzyna - Wiatr od jezior

235 Pages • 88,681 Words • PDF • 1.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 09:14

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Pewnej listopadowej nocy 1998 roku Kamień miał kształt walca i w listopadowej pomroce był jedynym widocznym punktem odniesienia. Widać go było już z daleka, zwłaszcza o tej porze roku, kiedy ogołocone gałęzie drzew pozostawiały sporo wolnej przestrzeni. Kontury zbliżającej się ku polanie postaci były niewyraźne. Ciemne ubranie, na głowie kaptur, wysokie buty, być może gumiaki, bo teren był tu grząski. Ruchliwa latarka nie pasowała do sytuacji. Wydawało się, że tańczy beztrosko, podczas gdy wyrwana ze snu noc przyjmowała intruza do swoich trzewi. Gdzieś wysoko krzyknął puszczyk, broniący zaciekle swego terytorium. Siedział na jednej z gałęzi starego dębu i wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie podoba mu się obecność intruza. Postać nabrała kształtu dopiero na polanie, gdy krzaki zostały w tle. Był to wysoki szczupły mężczyzna. Coś za sobą ciągnął. Szamotanina w bezkształcie worka zdradzała walkę o życie. Mężczyzna nie zwracał na to uwagi. Kiedy zbliżył się do kamienia, odłożył podrygujący worek na bok. Rozprostował plecy. Rozejrzał się wokół. Sprawiał wrażenie, jakby zasłuchał się w głos puszczyka i chciał zapamiętać zarys drzew na ciemnogranatowym niebie. W tych stronach ludzie uważnie patrzyli na drzewa, chmury i wiedzieli, skąd wieje wiatr. Wiatr od jezior zawsze niósł coś nowego, co zmieniało bieg dotychczasowych spraw. Mężczyzna poczuł na policzkach zimną wilgoć. Zadudniło w gałęziach drzew i miękki kołowrót liści osunął się na ziemię. Wymacał w kieszeni kilka drewienek. Poczuł pod palcami ich przyjemną suchość. W dzieciństwie nauczył się rozpalać ogień od jednej zapałki. Ale teraz dla bezpieczeństwa miał przy sobie zapalniczkę. Ułożył z drzazg niewielki kopczyk, polał odrobiną benzyny z małej butelki. Pstryknęła zapalniczka. Nagły płomień strzelił w niebo jasnym grotem i łapczywie chłonął podpałkę. Mężczyzna zanurzył się w krzaki okalające polanę, odchylał namokłe od deszczu gałęzie szukając czegoś, co byłoby na tyle suche, by można to było dołożyć do ogniska. Najwyraźniej przygotował sobie wszystko już wcześniej. Pod gałęziami, przykryte dodatkowo płachtą, leżały niewielkie polana. Teraz zebrał je i zaniósł do ogniska. Szybko zajęły się płomieniem, zrobiło się jasno i przyjemnie, jak jesienią, kiedy ludzie z tych stron palą na kartofliskach wysuszone łęty. Mężczyzna potrząsnął workiem, który jakby trochę uspokoił się. Wypadło z niego coś żywego, co poruszało się teraz na mokrej trawie. Miało związane nogi i było zupełnie nieporadne. Puszczyk zrezygnował z pokrzykiwania i z trzaskiem silnych skrzydeł odleciał. Noc była cicha, dochodziły tylko przytłumione odgłosy lasu, jednak trudno byłoby określić, co się na nie składało. Poszumy były zbyt odlegle. Tu, nad

kamieniem, zapanowała nagła cisza, która aż brzęczała w uszach. Mężczyzna przyniósł też ze sobą czarny plecak. Dopiero teraz, w blasku ognia, można było go wyraźnie zobaczyć. Wyciągnął ze środka jakąś księgę. Przekartkował i znalazł pasek materiału, którym założone były strony. Nabrał powietrza w płuca, jak zwykle robi człowiek, mający do wypełnienia trudną misję. Znowu sięgnął do plecaka. Wyjął jakiś przedmiot zawinięty w kawałek materiału. Odłożył go na kamień, splótł nabożnie dłonie i szeptał do siebie. Potem odczytał coś z książki. Znów szeptał. Na jego twarzy pląsały cienie, kaptur nasunął się jeszcze bardziej, teraz jego skraj sięgał niemal nosa. Leżące na ziemi niewielkie zwierzę poruszyło się. Trawa odcisnęła się pod jego ciałem w obrys okręgu. Mężczyzna chwycił je za przednie kończyny i uniósł do góry. Teraz widać było wyraźnie. To była młoda sarna. Człowiek wciąż coś mamrotał. Otwarta księga leżała na kamieniu. Drugą ręką rozchylił materiał, którym zawinięty był leżący na kamieniu przedmiot. Chwycił go i uniósł do góry. W blasku ognia mignęło stalowe ostrze. Mężczyzna położył szamoczące się zwierzę na skale, przytrzymując je lewą dłonią. Nagle rozejrzał się z niepokojem. Puszczyk jednak wrócił. Słychać go było z tego samego drzewa, co poprzednio. Mężczyzna wolną prawą ręką nakreślił znak krzyża i ponownie sięgnął po nóż. Zwierzę szarpało się ostatkiem sił. Było wyraźnie osłabione, musiało zostać wcześniej złapane we wnyki, bo na jego sierści połyskiwały krople krwi. Mężczyzna jednym sprawnym ruchem podciął sarnie gardło. Ciemna ciecz rozlała się strugą po kamieniu. Sarna drgała w konwulsjach, z każdym ruchem uchodziło z niej życie. Głowa leżała bezwładnie, nienaturalnie przekrzywiona na bok. To trwało zaledwie kilka chwil, owo uciekanie zwierzęcego życia, a wraz z nim zwierzęcej duszy, o której mówi się, że nie istnieje. Widział ją tylko puszczyk na drzewie, jedyny świadek wydarzeń. Puszczyk wiedział, że nikt już tego, co się tu dzieje, nie powstrzyma i że musi dokonać się to, co sarnie było przeznaczone. Jego groźne pohukiwania nie zdały się na nic. Zwierzę na kamieniu znieruchomiało, skończyła się wreszcie jego ziemska męka, a grzechy ludzi zostały odkupione. Na jak długo jednak? Czy Bóg nie będzie domagał się coraz większych ofiar? Mężczyzna oblał truchło sarny benzyną i podpalił. Błysnęła jasna łuna, słychać było głośne skwierczenie. Ciało zwierzęcia płonęło teraz obok ogniska, czuć było swąd palonej sierści. Mężczyzna przeniósł jedno z rozżarzonych polan na kamień. – Takie ofiary macie składać codziennie przez siedem dni jako pokarm, jako ofiary spalane, jako miłą woń dla Pana: winny być składane oprócz codziennej ofiary całopalenia. To ja jestem panem przeznaczenia – powiedział sam do siebie,

a jego głos brzmiał pewnie, jakby przemawiał z ambony. Stał jeszcze chwilę nad ciałem sarny, po czym położył na ognisku mokre gałęzie. Ogień zasyczał i zgasł, pozostawiając tuman wilgotnej pary. Zwierzę na kamieniu płonęło dalej. Mężczyzna odszedł w las. Wkrótce dało się słyszeć dźwięk zapalanego silnika. Jakiś czas charczał i dopiero po chwili z dieslowskim klekotem zaskoczył. Terkot oddalał się, a wilgoć powietrza między drzewami wygłuszała hałas. Sarna nie płonęła zbyt długo, bo nagle z ciemnego nieba spadł deszcz i z cichym sykiem ugasił ogień. Przez chwilę czuć było jeszcze zapach dymu i swąd palonego ciała, jednak listopadowa ulewa spłukała i to. Ślady zostały zatarte, dopiero jasny dzień miał odkryć prawdę. Puszczyk wciąż donośnie krzyczał. Mimo iż intruz odjechał, wydawało się, że nad polaną pozostał jego cień. ===LUIgTCVLIA5tAm9PfkZ2QXJLaw14AmcLYAE1BkYhTC1EKAZlCmc=

Selbongen. Lata wcześniej, czyli na początku Selbongen to wieś-wyspa, rozpięta niczym pajęczyna między trzema jeziorami. Wokół więc dużo wody, jeśli ktoś chciałby suchą stopą przejść z jednego skraju wsi na drugi, musiałby trzymać się tylko jej środka, głównych ścieżek, nie zbaczając na polne drogi i żwirowe dukty, bo granice wsi nie wiedzieć kiedy zamieniają się w brzegi jezior Inulec, Płociczne i Głębokie. Nikt nie wie, kiedy pojawiła się nazwa Selbongen. Gdy jeszcze mieszały się tu jak w tyglu różne języki: niemiecki, polski i litewski, ludzie mówili o tym miejscu, że to Zalijas wangā. Tu, gdzie kończy się bór, czyli zalas. Ale byli też i tacy, co mówili, że nad Selbongen jakoś szczególnie czuwa Bóg Wód, że upatrzył sobie to miejsce, bo wody tu więcej niż lądu, więc i większe w ludziach poszanowanie dla tego żywiołu, w przeciwieństwie do tych mieszkających w wysuszonych, kamiennych miasteczkach na krańcach płytkich rzek i strumieni. Selbongen zaczęło się więc wtedy, kiedy bóg wód Perkun objawił się tu ludziom wraz z pierwszym białym szkwałem i z pierwszą burzą, co jasnym gromem przebiła serce starej lipie, stojącej na brzegu Głębokiego, a potem wraz z pierwszym utopionym w Inulcu rybakiem, pod którym załamał się lód, a ciało jego ofiarnie spłynęło sinobiałą obłą galaretą w głąb, do samego królestwa Perkuna. Mówią, że to mógł być rok 1540 albo ciut wcześniej. Leśna Rita, co mieszkała podobno jeszcze przed pierwszą wojną światową w chacie za wsią na Wygonie uważała, że to jednak było rok później, kiedy wybito słynny trojak Albrechta Hohenzollerna, bo podobno taką właśnie monetę znaleziono w korzeniach spalonej lipy. Czasy to już były w całej Europie chrześcijańskie, ale to nie dotyczyło ludu na tej wyspie, bo otaczające wieś z trzech stron jeziora zamykały ją na wszystko inne niż to, co ludzie, rodząc się w Selbongen, już zastawali. Z czwartej strony, od południa wsi ciągnęła się puszcza, z której do ludzi dochodziły co najwyżej ryki jeleni i wycie wilków, a nie religijne nowinki. Zatem Selbongen było dobrym schronieniem dla wodnych i puszczańskich bogów. Ilekroć rybacy wypływali na połów, modlili się do tych co ich strzegli, żeby burzy i wiatru na nich nie zsyłali znienacka. Jako pierwsi w okolicy nauczyli się poznawać po chmurach, że tego akurat dnia lepiej zostać w domu, łodzi dać odpocząć, sieci naprawić i ziemniaków pieczonych pojeść. Wiedzieli, który wiatr zapowiada biały szkwał i że wody jezior się wtedy zapienią niczym mleko, a te na Głębokim najbardziej. Pewnie byłoby tak do dzisiaj, gdyby ktoś nie odkrył, że wieś to miejsce niezwykle piękne i nie opowiedział o tym w książkach i gazetach. Wraz z powstaniem ceglanych gausthausów i zamiłowaniem do pieczonych w ziołach

ryb prosto z jezior, Selbongen zaludniło się ludźmi z wielkiego świata, różnojęzycznych i o różnorodnej kulturze, takich tłumów to nawet najstarsi rybacy we wsi nie widzieli. Spragnieni nowin ludzie szybko rozsmakowali się w tym wielkim świecie, który do nich przyszedł i o bogach puszczańskich oraz jeziornych zapomnieli. Jak gąbka chłonęli każde nowe słowo, każdą przyśpiewkę, każdy wzór na koszuli i przepis na obcy w smaku chleb. Wszystko co nowe znajdowało tu podatny grunt, ukorzeniało się jak podbiał i rosło w sercach, póki go kolejne nowe do imentu nie wykurzyło. Nikogo też nie dziwiło, że Selbongen wciąż się zmienia, że gausthausy coraz to według nowych planów powstają, a rybie zupy, czyli uchy, coraz to inny smak mają. Raz okna robili proste, raz łukowate, raz ewangelickie świąteczne piosenki było słychać, a raz katolicki anielski orszak wymknął się komuś w polu, bo ładny taki, melodyjny, choć nie na tę okazję przecież. Leśna Rita patrzyła przez okno swej chaty na Wygonie i twarz do jezior odwracała, żeby pachnącym trzciną wiatrem łzy osuszyć. Co się z tym światem porobiło, ludzie?! – załamywała ręce. Z trzech jezior, jak z trzech stron nawiało na tę wyspę dziwnych ludzi, wiatrem o zapachu mułu i muszli, z czwartej strony zaś wiatr przynosił z puszczy zapach grzybów i mchu. Leśna Rita, gdyby mogła do lasu by uciekła, ale starej chaty zostawiać na zatracenie nie chciała.

Selbongen, czerwiec 1929 Świt podchodził pod chaty. Niebo nabierało barw tego dziwnego kamienia, który mijało się na skraju wsi, gdy się już wchodziło w puszczę, a potem skręciło obok zarośli na polanie w kierunku dawnego pastwiska. Kamień był wielki, jakby porzucony tu przez złe siły. Żaden bowiem człowiek nie miałby sam takiej mocy, by go tu przetoczyć. Domostwa stały nieco dalej, przycupnięte przy drodze, trzymając się jej nietrwałych granic, tak łatwo zacieranych przez rwące potoki po licznych w tym roku ulewach. Świat Selbongen powoli wychodził z cienia, a wraz ze wschodzącym za chmurami słońcem obrysy drzew i domów wyostrzały się, czarne kłębowiska okazywały się przydomowymi krzewami, obsypanymi kwieciem. Nocne mary i złe sny odchodziły za horyzont lasu aż do następnej nocy, a pierwszy kogut piał jak zwykle w zagrodzie Konietzów. Po chwili podchwytywały ten ton inne koguty, a ostatni, u Morsztynów, stary już i ospały, nawet nie wskakiwał na płot, tylko wychodził leniwie na środek podwórka z jasną plamą porannego słońca pośrodku i odzywał się ochryple, niczym człowiek wyrwany nagle ze snu i zapytany o słowa modlitwy. Agata Bajohr z chaty na Wygonie wstała już dawno, zbudzona złym snem. Zajrzała do synów, którzy spali w jednym łóżku pod wspólną pierzyną. Ich zarumienione twarze nawet teraz, w półmroku, odcinały się wyraźnie od bieli powłoczki na poduszce. Światło wczesnego poranka padające przez niewielkie okno rozniecało dziwną fluorescencję, którą ona, Agata, bardzo o tej porze dnia lubiła. Wszystko było jeszcze takie zimne i monochromatyczne, a jej zawsze najbardziej podobały się odcienie szarości i kobaltu, dlatego lubiła siadać na tych dziwnych kamieniach, co je mijała, kiedy szła na pastwisko, choć ludzie mówili, żeby tego nie robiła. Dotykała ich porowatej powierzchni, przesuwała palcami po tej niebieskości i zachwycała się barwą, jakby była malarką uliczną. Chłopcy spali niczym niewzruszeni, nie niepokoiło ich baczne spojrzenie matki ani ochrypłe pianie za oknem. Posapywali cichutko i ani myśleli jeszcze rozstawać się z tą krainą, po której błądziły teraz ich dusze. Agata naciągnęła pierzynę na ich drobne ramionka i poczuła nagle miękkość w piersiach i brzuchu, gdzie jeszcze niedawno kołysała te dwa istnienia. Macierzyństwo zaczyna się w piersiach, a potem dopiero pojawia się w sercu. W izbie obok rozległo się szuranie. To obudził się jej mąż, pewnie zaraz wstanie. Jedyne w ciągu dnia chwile samotności właśnie się kończyły. Nie zdążyła nawet wyjść z domu na trawę, mokrą o tej porze. Lubiła stawiać bose stopy na zielonej darni, wspominać dzieciństwo i młodość spędzone w Sensburgu.

W Selbongen mieszkała od niedawna. – Pójdę do krów – mruknął wysoki mężczyzna, wchodząc do dziecięcej izby. Drapał się po rozczochranych włosach. Stał przed nią w kalesonach, w których troki lekko się poluzowały i widać było fragment ciemnego podbrzusza. Rzuciła okiem, ale zaraz odwróciła wzrok, zawstydzona. Syknęła, by był ciszej. – Dzieci pobudzisz. – I dobrze, niech za młodu uczą się wstawania rano do roboty. – Daj im jeszcze pospać. Odwrócił się i wyszedł z chaty, pewnie do wychodka. Bruno. Jej mąż. Codzienność od sześciu lat i pewnie na kolejne lata. Ciotka Rebeka powtarzała jej, że kiedyś go pokocha, więc ona czekała na tę miłość. Czas jednak płynął, a uczucie nie nadchodziło. Widać, nie było zapisane w jej gwiazdach. Synowie Agaty, krew z jej krwi i ciało z jej ciała, Johann i Manfred, dorastali na tej surowej mazurskiej ziemi pozbawieni całkowicie tego, co zwykle mieli ludzie w miastach. Z dala od książek, wygód i dostatku, fotografa, kina, sklepów kolonialnych, skocznej muzyki oraz ślazowych cukierków, które tak chętnie smakowali ich rówieśnicy w Sensburgu czy Nikolaiken. Chłopcy nawet o takich zbytkach nie słyszeli. Dla nich Selbongen kończyły się i zaczynały na znajomych domach – ich własnym, Konietzów, Morsztynów i Skowronków, a dalej świat już nie istniał, jakby zaginał się i spadał w przepaść. Agata Bajohr, odkąd wyszła za mąż, również nie ruszała się poza własne gospodarstwo. Zajęta była opieką nad dziećmi, bo taki miał być porządek w jej życiu. Mąż sam jeździł na targ i w interesach, jeśli było trzeba, a ona odnajdowała się w roli matki i gospodyni, poświęcając temu swoje tęsknoty i niejasne przeczucie, że coś może ją omijać. Jedynie w niedzielę szła do kaplicy na nabożeństwo. Przez wiele lat czuła się nieswojo we własnym domu, co był już puszczańskim progiem. Ludzie nazywali to miejsce Wygonem, bo podobno kiedyś było tu wiejskie pastwisko, aż jakaś Leśna Rita chatę sobie zbudowała, a krowy pędziła dalej, bo jej przeszkadzały. Mleka nie piła, mięsa krowiego nie uznawała, a że ludzie mówili, że duchy puszczańskie i jeziorne się w niej poplątały, to woleli ze złymi mocami nie zadzierać. Nazwa Wygon pozostała, a domy stały tu jak we wsi, tylko rzadziej i drzew także mniej było. Dopiero kawałek dalej drzewa puszczańskie się zaczynały, a między nimi polany. Czasem na tych polanach ktoś krowy swoje wypasał, zawsze z daleka od chaty Rity, żeby uroku na zwierzynę nie rzuciła. Rita dawno już nie żyła, ale chata po niej została i Agacie czasem matyjaśnie się robiło w sercu, gdy myślała, że po tej podłodze tamta leśna kobieta stąpała. Bruno za nic miał te jej myśli, do roboty wstawał rano, a wieczorem padał

w pościel jak nieżywy, więc go Leśna Rita tyle co brud na klumpach obchodziła. Agata i Bruno wstąpili do nowego kościoła siedem lat temu, w 1922 roku. Poznali się na jednym ze spotkań, zasłuchani w słowa misjonarzy, którzy przybyli tu z Niemiec. W miejscu, gdzie odbywały się spotkania, kilka lat później ludzie zbudowali kaplicę. Misjonarze byli dość osobliwi: jeden chudy jak tyczka, drugi krągły jak pączek, a tutejszy kupiec Fritz Fisher nie odstępował ich na krok, jakby w obawie, że powiedzą coś nie tak. O Fritzu mówiło się, że zna wielki świat, o wiele większy niż ten, co jest za domem Morsztynów lub Konietzów. Że wie, co jest za wsią, za Sensburgiem, a nawet w obcobrzmiącym Berlinie. To stamtąd wrócił z pokaźnym majątkiem. Prowadził tam sklep kolonialny. Handlował tkaninami, nieznanymi przyprawami, herbatą i kawą, które Niemcy chętnie kupowali, bo smakowały egzotycznymi krajami. Któregoś dnia w jego sklepie zjawił się młody, szczupły, jasnowłosy człowiek, ubrany w nienaganny, dobrej jakości wełniany garnitur. Fritz czuł szacunek do ludzi dobrze ubranych, sam także starał się, by jego strój niczego nie mówił o jego prostym pochodzeniu. Człowiek ów przeglądał najpierw kupony delikatnych materiałów, sięgając po te ciemniejsze. Sprawdzał, czy zwinięte w dłoni wracają do poprzedniego stanu i czy włókna są dość śliskie, by nie czepiały się do nich odrobiny kurzu, po czym odezwał się nagle: – Upadek Adama nastąpił, aby ludzie mogli przyjść na świat, i ludzie przychodzą na świat, aby mogli osiągnąć szczęście. Stojący za ladą Fritz spojrzał na niego znad okularów i wyciągnął rękę, by poprawić zmięty materiał. – Znaczy, że co? Młodzieniec wyciągnął niewielką, czarną książkę, o której Fritz najpierw pomyślał, że to Biblia, i wręczył mu ją. Kupiec skwapliwie sięgnął po pismo i przekartkował je. – To nie Biblia? – zdziwił się podnosząc wzrok znad pierwszej strony, przesuwając okulary na czubek nosa. – Nie. Ale to równie ważna księga. Tak jak dwóch naocznych świadków może zaświadczyć o tym samym fakcie, tak Księga Mormona i Biblia zaświadczają o Chrystusie – odparł młodzieniec ze szczerym uśmiechem. – Ma pan zatem przed sobą Księgę Mormona. – Ja czytam tylko Biblię – Fritz odłożył księgę na ladę, jakby zniechęcony. – To nic nie szkodzi. Tak jak jedząc jabłka, może pan jeść również gruszki. Oba owoce są zdrowe i smaczne. Młody człowiek na wszystko znajdował odpowiedź, co Fritza początkowo zaniepokoiło. Nie był przyzwyczajony do takiej konwersacji. Pochodził z dalekich, smaganych wiatrem Prus Wschodnich i tam jedyną logiką było przywiązanie do ziemi i wszystko, co z tego wynikało. Fakt, że znalazł się w Berlinie i teraz

właśnie, w tamtym momencie pomyślał o rodzinnych stronach, tylko ową regułę potwierdzało. Nie wyzbył się całkiem domowych tradycji, jak i nie wyzbył się pierwotnej wiary, w której był wychowany. Jednakże lata w wielkim świecie sprawiły, że jego chód stał się lżejszy, jakby miał przymocowane do butów nowe resory, horyzonty nieco poszerzyły się, sny nabrały świeżego powietrza, a myśli nie krążyły wyłącznie wokół problemu przeznaczenia, cierpienia i kary za grzechy. – Nigdy nie słyszałem o Księdze Mormona. – Po to tu właśnie jestem. Żeby pan usłyszał – młody człowiek drapał paznokciem niewielką łuskę po starej olejnej farbie. Fritz odnowił tę ladę sam, papierem ściernym, chcąc, by do klientów bardziej przemawiały słoje dębowego drewna, a nie szafirowy kolor, pod którym ukrył je poprzedni właściciel. Widać odnowił nie dość dokładnie. Kawałek farby nagle odprysł i spadł na podłogę. Młody człowiek nie miał już żadnego punktu zaczepienia. Schował dłonie za plecami. Stał wyprostowany jak struna, na tyle nieśmiały jednak, by nie wiedzieć, co zrobić z rękami. Fritz pokręcił głową, jednak nie wyprosił klienta. A nawet rozmawiał z nim jeszcze dłuższą chwilę. Młodzieniec przyjechał do Berlina z Ameryki, pochodził jednak z niemieckiej rodziny i wrócił na pewien czas do ojczyny swoich przodków. Jego niemiecki był nieskazitelny, co zdziwiło Fritza, bo nawet on, bądź co bądź pochodzący z Prus Wschodnich, miał wrażenie, że mówi po niemiecku nie dość twardo, jakby tamta ziemia nadała jego wymowie niepożądanej miękkości, która zdradzała go na każdy kroku. Bowiem w jego stronach mieszali się różni ludzie, przybyli z Rosji, Polski, Czech i to oni mówili z tym dziwnym akcentem, śmiesznie budowali głoski, a jednak słuchało się ich tak, jakby człowiek zmęczony opadał na miękki piernat. Ich mowa miała ciepłą barwę, a jego była stalowoszarym dźwiękiem, jak toczące się ze zbocza ostre granity. Obie palety barw z czasem połączyły się w ludzkich językach i tak rosyjska mowa zesztywniała i nabrała rozkazującego tonu, a niemiecka miała teraz wygładzone kanty i brzmiała jak poezja. Tu, w Berlinie, ludzie pytali czasem skąd pochodzi. Wstydził się wtedy, że przyjechał z jakiejś nieznanej wsi na Masuren i mówił, że jest z Breslau, choć akcent ludzi stamtąd był zupełnie inny, ale pytający często o tym nie wiedzieli. Potakiwali głowami. Był przecież jednym z nich. Ten młody człowiek mówił zaś tak, jak powinien. Jego nikt by nie spytał, skąd przybył, choć dom rodzinny zostawił na innym kontynencie. Może to właśnie sprawiło, że Fritz nabrał do tamtego czegoś coś w rodzaju szacunku, jakby pochylał głowę przed jego wiernością rodzinnej ziemi. „Taki człowiek na pewno nie jest głupi” – pomyślał. A on nie lubił obracać się wśród ludzi nieświatowych i nieświadomych. Zaproponował więc młodzieńcowi łyk wody i pozwolił, by mówił dalej.

Usiedli na niebieskim, sfatygowanym szezlongu, który pozostał tu wraz z szafirowym odcieniem obić i tapet, i pili wodę z wysokich kryształowych szklanek. Młody człowiek formułował zwięźle myśli, a jego mowa o Bogu była tak jasna, jakby ktoś nagle przesunął wysokie wzgórze, osłaniające szczelnie przed słońcem, i promienie zajrzały do najciemniejszej rozpadliny. Zostawił mu tę księgę z obietnicą rychłej ponownej wizyty i wyszedł ze sklepu, niczego nie kupując. Fritz, jako kupiec wolał, kiedy ludzie kupowali i przez dwa dni boczył się nawet trochę na młodzieńca, bo uważał, że z grzeczności mógł kupić choćby odrobinę herbaty, jednak jakoś owo rozczarowanie się w nim rozwiało. Był wciąż pod urokiem tamtego, jego mowy i miękkości w ciele, jednak do podarowanej księgi z początku nie zajrzał. Któregoś dnia Fritza nieznośnie rozbolał ząb. Najlepszym panaceum na to był spirytus. Oczywiście miał tylko przepłukać ząb, ale niechcący napił się go, a przełykając poczuł, że gardło najpierw go lekko pali, a potem ciało leniwieje i łagodnieje. Postanowił, że tego dnia skończy wcześniej, bo gdzieś wywietrzała jego zawodowa obowiązkowość. Zabrał księgę, którą schował pod ladą, zamknął sklep, na drzwiach wywiesił kartkę, tłumacząc się złym samopoczuciem i schował się na zapleczu. Miał tam stary fotel po jakimś subiekcie, który już dawno umarł. Fotel był brązowy, na solidnych drewnianych nogach i stał pod oknem, niegdyś przy biurku. Biurko jednak zostało gdzieś przeniesione i został po nim tylko szary ślad na ścianie. Fritz usiadł wygodnie, rozłożył egzemplarz na kolanach i kartkował księgę, dziwiąc się jednocześnie, że taka podobna do Biblii. Jak tamta była podzielona na księgi, lecz nosiły one inne nazwy: Księga Nefiego, Księga Jakuba, brata Nefiego, Księga Mormona, Księga Almy… Imiona brzmiały obco, nie było wśród nich znanych mu Izajasza, Jeremiasza, Rut czy Hioba, a jednak zaczął czytać z rosnącą ciekawością. Od początku opowieść wydała mu się dość spójna i przyjazna, dzięki czemu nie czuł żadnej niestosowności czy lęku przed grzechem, że oto poznaje innego Boga. Bóg z Księgi Mormona wydawał mu się tym samym Bogiem, co Bóg z Biblii. „Rzeczywiście, można zjeść przecież i jabłko, i gruszkę” – pomyślał. Po kilku dniach wiedział już, że Jezus po śmierci objawił się na kontynencie amerykańskim, tam nauczał i głosił ewangelię, jak wtedy, jeszcze przed śmiercią w Jerozolimie. Pomyślał: skoro tak, może ten sam Jezus objawi się kiedyś i w rodzinnym Selbongen, do którego zamierzał na początku następnego roku wrócić z pokaźnym majątkiem i zainwestować w podobny sklep kolonialny w Sensburgu. Rozmarzył się nawet, gryząc obsadkę pióra. Musiał podzielić się ze swoją żoną radosną nowiną, że być może przywiezie ze sobą jeszcze jeden skarb – nową

wiarę – i dzięki temu Selbongen stanie się sławne na całe Prusy, a może nawet na całą Europę, i kto wie, czy nie pojawi się tam, jeśli nie Jezus, to przynajmniej jakiś prorok. Miałoby to duże znaczenie dla interesów, bo on, kupiec, wolał, gdy coś pobudzało ludzką ciekawość. Za ciekawością zawsze idą pieniądze. Z niepokojem czekał na młodzieńca, który obiecał przecież wrócić. Codziennie odwracał głowę słysząc dzwonek u drzwi, który obwieszczał każdego wchodzącego. Młodzieniec wciąż jednak nie przychodził. Dnie wydłużały się, robiło się gorąco, ludzie wyjeżdżali na urlopy, a ci co zostali, jakby mniej chętnie zaglądali w ciągu dnia do sklepu. Dopiero wieczorem zjawiały się jakieś przepocone kucharki, zmęczone upałem matki z rozczochranymi dziećmi czy mężczyźni w roboczych strojach, z krążkami wilgoci pod pachami. Jakiś miesiąc później w sklepie zjawił się inny młodzieniec. Był nieco postawniejszy, mniej schludny i jakby zakłopotany. W jego niemczyźnie lekko słychać było angielski akcent. Napomknął, że jego znajomy, który był tu wcześniej, nie mógł wrócić, bo został wysłany na misję do Włoch, a on przychodzi w zastępstwie. Fritz popatrzył na niego zdziwiony i podrapał się w głowę. Zgłębił już Księgę Mormona niemal w całości i nawet zdążył zapomnieć swój pierwszy entuzjazm wywołany zawartymi w niej opowieściami, rzekł więc tylko, że szkoda, bo tyle czekał. Chciał oddać Księgę, ale nagle zrobiło mu się jej żal. Gdy już leżała na ladzie, zapytał nieśmiało: – Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej. Twarz gościa pojaśniała. Oto kolejna osoba chce wejść na dobrą, świetlistą drogę ku zbawieniu. Usiedli na tym samym szezlongu i rozmawiali, a Fritzowi przestał nawet przeszkadzać ten angielski akcent. Kiedy się żegnali, młodzieniec poprosił jeszcze o szpulkę czarnych nici i igłę, co ostatecznie przekonało kupca do niego. I tak zaczęła się wędrówka Fritza ku nowej wierze. Młody misjonarz z angielskim akcentem nazywał się Frank Schmidt i przedstawił go kilku osobom. Na spotkaniach poznał takich jak on, spragnionych nowych wieści i nadziei, których łączyło dziwne przeczucie, że stary świat chyli się ku upadkowi. Był rok 1921 i trzydziestodwuletni Hitler właśnie został wodzem Niemieckiej Partii Robotników. Wtedy, w czerwcu, samozwańczy Führer przebywał w więzieniu za zakłócanie porządku publicznego, a w jego głowie już rodził się plan utworzenia Oddziałów Szturmowych, które zajęłyby się walką z opozycją, mordowaniem przeciwników i pogromem Żydów. Siedział w więzieniu przez miesiąc i miał dość czasu, by zaplanować sieć partyjnych bojówek. Obmyślał również swoją książkę, która stałaby się biblią narodowych socjalistów, jej słowa z wolna osadzały się w nim. Narodziły się kilka lat później, w 1924 roku podczas

jego pobytu w kolejnym więzieniu, tym razem w Landsbergu. Ludzie przeczuwali koniec starego świata, a złym wieściom nie było końca. Przesączały się sobie znanymi źródłami do różnych krajów, gdzie czekali na nie ludzie w oświetlonych słońcem piaszczystych wioskach i w zacienionych przez dachy kamienic miasteczkach. Ulice wielkich miast wyglądały tak samo i w Breslau, i w Königsbergu, i w Warszawie, a jednak czuło się, że coś zaczyna się dziać i za chwilę okrutna prawda dotrze pod dachy i strzechy, do kin, sklepów kolonialnych i do salonów fryzjerskich. Zaś Niemcy, którzy nie rozumieli i nie zaakceptowali faszyzmu, czuli się niczym przerażone mrówki w zrujnowanym mrowisku. Po roku Fritz, gnany jakimś niepokojem, powrócił na rodzinne Mazury, a w podróży towarzyszyli mu wychudzony po powrocie z podroży Bruder Frank Schmidt i okrągły jak beczka śledzi Bruder Max Klimke, którego niedawno poznał. – Będzie dobrze, zobaczycie – zapewniał ich przez całą drogę Fritz, pomagając, na ile mógł, w trudach podróży. Karmił ich imbirem i cynamonem, by rozjaśnić im umysły i zlikwidować bóle głowy, płukał usta szałwią, gdy bolały ich zęby, oddawał własne skarpetki, gdy ich własne, przeprane kawałkiem mydła w jakiejś rzece, nie wyschły. Bracia Frank i Max w takiej podróży jeszcze nigdy nie byli. Kiedy dotarli do Selbongen, rozejrzeli się wokół i zobaczyli skromną, choć czystą wieś, zbudowaną przy drodze, nieco rozciągniętą na boki piaszczystymi drożynami, z pastwiskami i ogrodami. Na płotach wisiały garnki, w studniach przeglądało się słońce. Bracia spojrzeli na siebie. Nauczeni, by nie narzekać i we wszystkim widzieć wolę Bożą, zachowali dla siebie uwagi o biedzie, jednak miało się wrażenie, że obaj zatęsknili za amerykańskimi lub choć berlińskimi wygodami. Znalazł się dla nich pokój u Konietza, a żona Fritza ugotowała im kapustę z mięsem, by pojedli domowego. Nikt jeszcze nie wiedział, co to za zacni panowie przybyli z Fritzem, skoro jednak byli w garniturach, musieli to być ani chybi jacyś ważni ludzie. Już na początku wzbudzili wielką ciekawość, a Fritz zacierał ręce, bo spieszno mu było do ogłoszenia swoim sąsiadom dobrej nowiny. Na pierwsze spotkanie na polance, poza kilkoma starymi kobietami nikt więcej nie przyszedł, bo akurat były żniwa. Trzeba było się spotkać dopiero kiedy skończą się polowe prace, a przez ten czas Frank i Max przechadzali się w spiekocie dni, niszcząc przy tym eleganckie garnitury. Ktoś ze wsi przyniósł płócienne stroje, a żona Fritza zaniosła je do Konietzów z prośbą o przekazanie. Na drugi dzień Frank i Max byli już ubrani jak swojacy, choć początkowo niezbyt dobrze się z tym czuli. Patrzyli przepraszająco spod słomkowych kapeluszy, najlepszych na te upały, jakby dla ludzi w Selbongen miało to jakieś znaczenie, co na sobie noszą panowie z dalekiego świata. Kiedy były żniwa, każdy pochylał się raczej do ziemi niż patrzył w górę; równie dobrze mogliby przechadzać się nago

i nikt by pewnie tego nie zauważył. Bardziej ludzie dziwili się, że panowie nie chcą pomóc w robocie; kręcili głowami na widok ich wydelikaconych dłoni i szeptali kpiąco: – Temu Antałkowi to by się przydało na polu porobić. Pan Tyczka też by się do czego nadał. To byli przecież prości ludzie. Jednak ani Antałek, ani Tyczka do roboty się nie kwapili. Spacerowali po wsi, a czasem, we wtorek lub piątek, jeździli z Fritzem do Sensburga na targ, a potem wracali stamtąd zmęczeni i senni. Kładli się spać dość wcześnie, jeszcze przed żoną Konietza, ale to akurat było dobre, bo niepotrzebnie nafty nie palili. Dopiero po żniwach nastał czas, żeby wreszcie opowiedzieć o dobrej nowinie. Ludzie we wsi, zmęczeni robotą w polu, chętnie siadywali na trawie albo na kamieniach i chłonęli wszystko chętnie i łapczywie. Nic nie musieli robić, tylko słuchać i patrzeć przy tym w niebo. Wkrótce czekała ich znowu praca, więc chcieli nieco odetchnąć… Przesuwali w swojej wyobraźni widmo tej mordęgi, jak wiatr przesuwał miękkie obłoki nad ich głowami i robili wszystko, by zatrzymać czas. To, co mówili tamci, było lekkie, ciepłe i przyjemnie przepływało przez ich myśli. Już przestali ich nazywać Tyczką i Antałkiem. Mówili teraz o nich Bruder Schmidt i Bruder Klimke. A tamci opowiadali tak pięknie, aż niejednej gospodyni łza się w oku zakręciła. Agata, jeszcze panienka, przyjechała wtenczas na spotkanie ze swoją ciotką Rebeką z Sensburga, Żydówką, która po śmierci męża poszukiwała sposobu na nowe życie. Przeczytała o spotkaniu z misjonarzami w „Sensburger Zeitung” i natychmiast wybrała się na nie, zabierając siostrzenicę, młodziutką, o nieco pospolitej urodzie. Przyznać trzeba, że miała w tym jakiś interes, bo liczyła, że może Agata pozna tam jakiegoś bogatego gospodarza, który chciałby ją za żonę. Matce Agaty obiecała na łożu śmierci zajmować się dziewczyną, jednak czas opieki znacząco się przedłużył, a Rebeka coraz bardziej martwiła się o przyszłość swoją i dziewczyny. Przyjechały do Selbongen starym powozem sąsiada, szybko znalazły polanę, gdzie miało się odbyć spotkanie z misjonarzami i zajęły miejsce nieco z boku, zostawiając te lepsze mieszkańcom wioski. Bracia głosili ewangelię przez trzy dni. Wyjaśniali podobieństwo Księgi Mormona do Biblii, używali tamtego porównania o jabłku i gruszce i przedstawili mieszkańcom Selbongen tak piękny i barwny świat, że wszyscy siedzieli zasłuchani i przekonani, że oto ich życie ma szansę zmienić się na lepsze. Kiedy przychodził czas chrztu, ludzie gromadzili się na brzegu jeziora. Brat, który chrzcił, miał na sobie białą szatę, podobnie jak ten, który miał być ochrzczony. Biel obiecywała im czystość i połączenie z Bogiem. Obaj wchodzili do wody. Chrzest przez całkowite zanurzenie miał oczyścić z grzechu i przygotować na nowe życie. Brat wypowiadał rytualną formułę, a ludzi, którzy z brzegu

przyglądali się temu, ogarniało głębokie wzruszenie. Potem przychodził czas na konfirmację. Białe szaty były ściągane, a wierny przygotowywany na obrzęd nałożenia rąk i nadanie Ducha Świętego. Niejeden po tym obrzędzie odczuwał niewiarygodną bliskość ze Stwórcą. Jako pierwsi nową wiarę przyjęli Konietz i Morsztyn, a dopiero po nich żona samego Fritza, co było do końca życia dla niego ujmą, bo wydawało mu się, że żona zaraz po nim powinna iść w jego ślady. Do nich dołączali kolejni, nawet Rebeka z Sensburga zastanawiała się nad chrztem mormońskim, kiedy jednak przyszło co do czego, zrezygnowała mówiąc, że ona sobie jeszcze na swojego Mesjasza poczeka. Nie miała natomiast nic przeciwko temu, by Agata przystąpiła do wspólnoty, bo jej ojciec i tak był ewangelikiem, więc w dziewczynie nie płynęła czysta żydowska krew, a może z czasem ta nowa wiara będzie jej się opłacać? Nie wychowywała Agaty według ścisłych zasad, nie zawsze zapalała szabasowe świece, choć świetlistą Chanukę obchodziła z radością. Być może to przez wspomnienia z dzieciństwa, kiedy płonęły kolejno zapalane świece, a wszystko, co się wtenczas jadło, smakowało odświętnie. W tłumie słuchaczy Agatę wyłowił przystojny czarnowłosy Bruno Bajohr i gdy tylko na niego spoglądała zdziwiona, uśmiechał się serdecznie. Uśmiechy te szybko zauważyła Rebeka, popychając Agatę w stronę mężczyzny. Ta nie za bardzo chciała. Spoglądała na niego z wyraźnym dystansem. Był od niej sporo starszy, co było widać, ale zdaniem ciotki, to niczemu nie przeszkadzało. Nie miała zamiaru w tej sprawie ustąpić i wreszcie między jednym spotkaniem a drugim zagadnęła do mężczyzny, niby od niechcenia: – Biedna sierota z tej mojej siostrzenicy. Miała wspaniałych rodziców, jednak zmarli bardzo młodo i tak oto dziewczyna sama została i na przeznaczenie czeka. Dla Bruna sytuacja była więc jasna i kilka dni później, zaraz po chrzcie w Inulcu, oświadczył się Agacie. Chciał nie chciał, musiała iść za niego, bo ciotka ją do tego zachęcała. Przed ślubem młoda kobieta również przyjęła chrzest mormoński i tak oto Bajohrowie byli pierwszym, zawartym w nowej wierze małżeństwem w Selbongen. Na to, by wziąć ślub w prawdziwej świątyni nie mieli dość pieniędzy, bo musieliby jechać w daleką podroż do jakiegoś Salt Lake City, ale misjonarze powiedzieli, że to wystarczy, że ich świecki ślub tu, na miejscu, zostanie pobłogosławiony. Nie od razu wtedy wszyscy ze wsi się ochrzcili, szczególnie, że nie podobało się to okolicznym pastorom. I temu z Ukty, i temu z Nikolaiken, i temu z Hoverbeck[1], aż na końcu zareagował również ten z Sensburga – zorganizował nawet spotkania misyjne, ale frekwencja było gorsza, niż przy poprzednich takich spotkaniach. „Wszystko przez te niespokojne czasy. Mówią, że będzie wojna i ludzie, jak

te owce, szukają pasterza. Nie wiedzą, że pasterz nie zawsze wie, jak trafić nocą do owczarni” – rozmyślał pastor z Sensburga, Kargeta. Przekonany, że on sam wie, jak trafić, zniechęcał ludzi do nowej wiary, ile tylko mógł. Jednak choć ludzie go szanowali, a jego brat był dyrektorem szkoły parafialnej w Aweyden[2], nawet on niczego nie wskórał i tak oto po upływie dwóch lat prawie całe Selbongen przeszło na mormońską wiarę. Pochrzcili się wszyscy w Inulcu albo w Głębokim i zaczęli żyć według nowych zasad. Na ślubie Agaty z Brunem stawili się wszyscy jak jeden mąż, a po ślubie i zakończeniu dzieła misjonarze wrócili do Ameryki, wezwani przez tamtejszych przełożonych. Prezydentem gminy kościoła wybrany został Manfred Morsztyn. Poparli go przez podniesienie ręki prawie wszyscy wierni. – To przecież nasz sąsiad, poczciwy Manfred. Co dzień widzisz go jak pracuje na swoim polu, jak doi krowy czy pielęgnuje ogród, a tu, przed nami, stoi jako kapłan. On poprowadzi naszą gminę. – Oczy starszej kobiety, sąsiadki Agaty, wypełniły się łzami wzruszenia. Stały obok siebie podczas wyboru prezydenta. Wokół panowała pełna skupienia cisza. – Ci, którzy chcą poprzeć brata Morsztyna jako prezydenta gminy, proszeni są o okazanie tego przez podniesienie ręki – uroczysty ton, jakim przemawiał przybyły z Konigsberga prezydent wschodniopruskiego dystryktu Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich wyrwał je z zadumy. Obie chciały krzyknąć: „Oczywiście”, ale nie wypadało tego zrobić. Podniosły więc ręce do góry. Kilka lat później prezydenta Morsztyna zastąpi Konietz. Dla Agaty jej zaślubiny były smutną uroczystością, bo zrozumiała, że tym samym nagle zgasła nadzieja, że w jej życiu wydarzy się coś pięknego. Poza tym niepokoiły ją doniesienia, że w nowej wierze jej mąż może mieć kilka żon, ale misjonarze zapewniali, że teraz już się tak nie dzieje. Bruno był dla niej czuły tylko przez pierwsze dni: – Tylko ty się liczysz – szeptał jej do ucha, zadowolony, że będzie komu pomagać w obejściu, bo nowa wiara nie zwalniała przecież z pracy. Dumny był ze swojej młodej żony, a głowę miał wypełnioną szczęściem i dalekosiężnymi planami. I tak Bruno Bajohr jednego dnia stał się najpopularniejszym gospodarzem we wsi, bo jako pierwszy zawarł ślub w nowej wierze i nawet redaktor z „Sensburger Zeitung” przyjechał, by zrobić z nim wywiad. Agata najbardziej na świecie bała się nocy poślubnej, do której sumiennie przygotowywała ją własna ciotka. – Czego będzie chciał, to mu daj i nie kryguj się, bo swoje lata masz i czas najwyższy. Każda z nas to przechodzi i jakoś żyje. A jak dzieciaki ci się potem z tego urodzą, to dobrze, bo męża na zawsze do siebie przywiążesz.

„Wolałabym tych dzieci nie mieć i nie przywiązywać Bruna do siebie” – przemknęło jej przez myśl, ale potem przypomniała sobie o posłuszeństwie i ważności małżeństwa i odsunęła te niezdrowe wyobrażenia. Po ślubie poszli do domu Bruna. Agata przebrała się w bawełnianą koszulę, którą dostała od ciotki i czekała na niego w łóżku, patrząc, jak jeszcze krząta się po domu, jak dolewa nafty do lampy i niucha tabakę. Ta tabaka nie podobała się misjonarzom i namawiali go, by przestał jej używać, ale on kręcił tylko głową i mówił, że nie od razu to zrobi, że może kiedyś, ale teraz nie, bo musi się z nową wiarą oswoić. Wreszcie wszedł do izby, a Agata chciała to już mieć za sobą więc odkryła kawałek pierzyny, jakby zapraszająco. Zdjął co tam miał na sobie, został tylko w śmiesznych kalesonach i koszuli, a i te potem ściągnął pod kołdrą i nagle jej oczom ukazał się wyprężony członek, nie za duży, ale i tak wystarczająco dziwny, by nagle na jego widok krzyknęła. Roześmiał się tylko z zadowoleniem, bo to go ostatecznie upewniło w tym, że pannę wziął całkiem czystą, choć on sam doświadczenie z kobietami miał spore i znany był z tego na całą wieś. Pasował mu do czasu ten kawalerski stan, ale teraz chciał się ustatkować. Pomógł jej ściągnąć koszulę przez głowę i położył całkiem nagą i zawstydzoną na łóżku. Ocenił jej figurę – tu i ówdzie była zaokrąglona, biodra miała szerokie, co bardzo w kobietach cenił, piersi trochę małe, ale po dzieciach na pewno się zmienią. Klepnął ją po brzuchu, jakby zaakceptowawszy niewielką fałdkę i rozłożył jej białe, dość szerokie uda. Krępowała się bardzo, bo był nieco w tym wszystkim obcesowy, kiedy przyglądał się z ciekawością jej najwstydliwszej części ciała, ale kiedy zaczął ją pieścić delikatnie palcem, skrępowanie nieco ją opuściło. Pieścił ją wciąż, a ona doświadczała czegoś nieznanego i odpływał powoli ten cały wstyd. Jej ciało poddawało się jego zabiegom; patrzyła w sufit i myślała, że ciotka nie miała racji mówiąc, że małżeńskie pożycie jest dość dla kobiety nieprzyjemne. Był ciepły wieczór, maciejka za oknem pachniała mdląco, krowy ryczały na pobliskich pastwiskach. W tych odgłosach poczuła się bezpiecznie, otuliły ją jak ciepły sweter. I jeszcze ta dziwna pieszczota i głowa jej męża między udami. Przyglądała się temu ze zdziwieniem, ale i z podnieceniem, bo widok był czymś zupełnie nowym. Nagle poczuła lekki ból brzucha i coś jakby rodzaj prądu, przenikającego lędźwie i uda. Miała wrażenie, że zaraz tam, na dole, eksploduje. A potem zrobiło się jej dobrze i spokojnie, zniknął gdzieś tamten przyjemny ból i wrażenie rozpierania. Miała wrażenie, że wszystko wokół ucichło. Jej ciało było rozgrzane i miękkie. Uniosła głowę z poduszki i spojrzała na Bruna, która patrzył na nią

z wyraźnym zadowoleniem. Widziała jego twarz i ciemne włosy na swoim łonie. – Teraz ja. Leż spokojnie. Wiem, co trzeba robić, bo z niejedną już to robiłem. Trochę ją zabolało to wyznanie w takiej chwili, ale odsunęła tę myśl. Potrzeba całkowitego podporządkowania jemu była nawet nęcąca; miała wrażenie, że wręcz podniecająca. Jeszcze całkiem nie ostygła, był w niej wciąż dziwny żar, który już dogasał, jednak tak bardzo chciała w tamtej chwili pozwolić mu na to, by poczuł to samo co ona. Położył się na nią i powoli zaczął w nią wchodzić. Coś w środku zabolało, ale nie było to nie do zniesienia. Bruno pchnął mocniej i wtedy coś się w niej rozluźniło. Poruszał się miarowo w przód i tył, a ona nie bardzo wiedziała, co ma robić. Patrzyła na jego owłosioną pierś i poddawała się temu rytmowi. Za którymś razem wreszcie zatrzymał się i krzyknął głośno, po czym stoczył się na bok i odetchnął. – Jak ci się to podobało, moja żono? Czy się spisałem? Uśmiechnęła się do niego, nie umiejąc rozmawiać o tych sprawach. Przyłożyła dłoń do łona i poczuła wilgoć, a potem zauważyła krew na prześcieradle. Ku swojemu zdziwieniu, polubiła te ich zbliżenia. Czekała na każdy wieczór, żeby usiadł między jej nogami i pieszczotą doprowadzał do rozkoszy, sam potem zaspokajając się w niej. Kiedy ciotka po jakimś czasie spytała ją o noc poślubną, odpowiedziała, że była bardzo przyjemna. Tamta pokręciła tylko głową mówiąc, że nie lubi, kiedy Agata kłamie. Więc Agata milczała i nie była już skłonna do zwierzeń. W ciągu dnia Bruno był wymagający i krzykliwy, nie znosił sprzeciwu, łagodniał dopiero w łóżku. Zmieniał się wtedy całkowicie, by wraz z porannym pianiem kogutów stać się znowu szorstkim mężczyzną. Nie rozumiała, dlaczego nie może być wciąż taki sam. Agata szybko zaszła w ciążę i już po dziesięciu miesiącach od ślubu, w 1924 roku urodziła pierwsze dziecko. Syna. Bruno szalał ze szczęścia, a dla niej połóg okazał się wytchnieniem od ciężkiej pracy, którą aż do porodu musiała codziennie wykonywać. Dziecku nadali imię Johann, po ojcu Bruna. Agata była nareszcie matką. Marzenie jej ciotki ziściło się, a przysięga dana siostrze na łożu śmierci została wypełniona do końca. Rebeka odczuła ulgę i jednocześnie pomyślała, że od teraz może już żyć własnym życiem. Przyjeżdżała w odwiedziny do siostrzenicy rzadko, nie chcąc zajmować młodych swoją osobą. A że sama miała już pięćdziesiąt cztery lata i wiedziała dobrze, że kobiecość w niej zgasła bezpowrotnie, postanowiła jeszcze trochę pożyć. Odziedziczyła po rodzicach sady za miastem, które teraz wynajęła rodzinie Krassowskich, staroobrzędowcom z Wojnowa, miała też mieszkanie na parterze i cały warsztat

krawiecki na piętrze w jednej z kamienic niedaleko Ratusza, te również wynajęła. Pieniądze postanowiła zainwestować w zupełnie nowy interes. Zauważyła, że mąż Agaty wąchał tabakę, którą sprowadzał gdzieś z daleka, chyba nawet z Allenstein, i przyszedł jej do głowy pomysł, by założyć sklep z tabaką. Nawiązała liczne kontakty, gdyż była dość przedsiębiorcza, i już po roku uruchomiła w Sensburgu całkowicie nowy magazyn. Było tam wszystko, czego dusza zapragnie, czyli: wciórko, co tla dusza zapragnie – jak mówili Warmiacy, którzy przyjeżdżali tutaj na zakupy. Wtedy jeszcze był w Sensburgu zwyczaj organizowania targów w każdy wtorek i piątek i w te dni robiło się tu rojno i gwarno, ale najbardziej ludzi na targ przyciągała ta Rebekowa tabaka, zwana przez niektórych tubaką. Ci, którzy jej zażywali, nazywani byli zażywokami. Tabaczany interes szedł jak po maśle. Kiedyś jednak sanitarna komisja znalazła w tabace zbyt dużą ilość tartego szkła, co miało podobno wzmacniać jej ostrość. Było to jednak zabronione i przedstawiciele komisji zarządzili konfiskatę. Towar w ilości kilku cetnarów, ku wielkiemu niezadowoleniu Rebeki, zakopano. Zwęszyła – a język jest tu czuły i trafny – ten temat od razu „Sensburger Zeitung” i rozpisywała się na swoich łamach o tym incydencie, wychwalając ironicznie władze pruskie za dbałość o nosy, i tak oto tym razem Rebeka znalazła się na łamach pisma. Sklep musiała zamknąć, bo komisja sanitarna wciąż ją nawiedzała i szukała dziury w całym, ale przez lata z rozrzewnieniem wspominała czasy, kiedy to każdy szanujący się Warmiak miał swoją własną tabakierę. Wykonana była przeważnie z drzewa wiśniowego i lipowego, ale zdarzały się też rogowe. Niektórzy używali zwykłego krowiego rogu, a w czasach późniejszych widywało się nawet takie popielniczki. Najczęściej jednak mieli dwie tabakiery – jedną codzienną, drugą odświętną, którą to chwalili się w niedzielę albo na odpuście w jakiejś okolicznej wsi. A potem przyszła wojna i stary świat zginął, ale to już zupełnie inna historia. [1] Baranowo. [2] Nawiady.

Selbongen, lato 1929 Lato tego roku było bardzo burzowe. Mormońskie Selbongen cały swój dobytek ofiarowało boskim wyrokom. Kiedyś pewnie by się modlili do boga burz Perkuna, żeby gniewem w jeziora nie uderzył i wód groźnych nie wylał, lub białego szkwału nie nasłał, teraz jednak Bóg inny nad nimi czuwał i wiatr od jezior uspokajał. Co się zdarzy, to się zdarzy – mówili, gdy spotykali się na wiejskiej drodze. Więcej pokory mieli w sobie, bo nie tylko Biblią, ale i Księgą Mormona się podpierali, więc ich ufność podwójna się stała. Pomagali sobie w usuwaniu licznych szkód wywołanych przez potoki, przywracali do poprzedniego stanu liczne wyrwy po ulewach, na nic to jednak było, bo burze ciągle wracały. Któregoś dnia spaliła się nawet stodoła u Konietzów i wtedy stary Konietz powiedział, że piorun dwa razy nie uderza w to samo miejsce i że od dziś jego zagroda jest bezpieczna. Gdy więc tylko przychodziły burze, ludzie chronili się u niego, zapalali po staremu świece i stawiali je w oknach. Modlili się nowym sposobem, własnymi słowami, ale słowa dawnych modlitw wracały czasem na ich usta i mieszały się w nich jak ziarna zebrane z różnych pól i wymłócone razem na klepisku. Agata jedna zostawała w domu z synkami. Johann miał pięć lat, Manfred trzy. Nie chciała ich prowadzać do obcych, bo uważała, że najlepiej im będzie we własnym gospodarstwie, z matką. – Na pewno nic się nam tu nie stanie – mówiła mężowi, ilekroć pytał, dlaczego nie pobiegli do Konietzów, gdy przyszła burza. I miała rację. Któregoś dnia piorun znowu uderzył w dom Konietzów. Spłonął cały dach, a ludzie, co byli w środku, mało nie zginęli. Patrzyli potem z ukosa na Agatę, jak na czarownicę jakąś i od tamtej pory odnosili się do niej z respektem. Konietz zaś komentował głośno: – Piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce. Jeśli jednak uderzy, to na pewno zrobi to po raz trzeci. I przeniósł chałupę bliżej wsi. Ludzie, oczywiście, pomagali mu ją zbudować, a synowie Bajohrów plątali się im między nogami, gdy ich ojciec tymczasem zakładał z innymi więźbę. Agata niechętnie włączała się w te dodatkowe obowiązki. Wykręcała się pracą w ogrodzie i obejściu. I tym, że miała małe dzieci. I tak ją we wsi nazywali czarownicą albo wiedźmą, a ona nie zamierzała nikomu się tłumaczyć. Czego nie zrobi i tak będzie źle. Była harda i dumna, poszła w swoją matkę, tak mawiała czasem ciotka Rebeka. Zatem nie, nie pójdzie do Konietzów pracować przy budowie ich domu. I tak już dość, że Johann i Manfred nieustannie tam biegają. A ona ma dużo roboty u siebie. W czerwcu 1930 roku chałupa Konietzów już stała. Zeszłoroczne burze

odeszły w niepamięć, a na miejscu spalonego domu ktoś ze wsi posadził dąb. W tym samym roku zbudowana została kaplica. To była wielka sprawa. Niektórzy zapamiętali to wydarzenie do końca swego życia.

Mrągowo, grudniowy dzień 1998 Od kilku dni prognozy pogody stały się tematem dnia, telewizja i radio bez przerwy nadawały komunikaty. Nagły atak zimy jeszcze przed świętami zaskoczył wszystkich. „Zima zapowiada się długa i śnieżna” – mówił w wiadomościach jakiś góral, podobno specjalista od tych spraw i obserwator przyrody. Ponoć właśnie z takiej obserwacji można odczytać najwięcej, a potem dopiero z kierunku wiatru i rodzaju chmur. Na razie zapowiedzi sprawdzały się. Którejś nocy nad Mazurami zawisła ciężka, śniegowa zasłona, przygnana tu wiatrem z północnego wschodu i wystarczyła tylko ta jedna noc, by zasypać cały region białym puchem. Wcześniej ludzie łudzili się, że zima będzie taka, jak w poprzednim roku, kiedy to nie zdążyli nawet wyciągnąć łopat do śniegu i sanek dla dzieci, jednak ta jedna noc rozwiała ich złudzenia. Telefony do spółdzielni i straży miejskiej rozdzwoniły się, zewsząd słychać było narzekania i ponaglania, jakby zima była czymś zupełnie niesłychanym, jakby nikt się jej wcale nie spodziewał, jakby ludzie odsunęli na bok wszystkie o niej myśli, jakby miała się nigdy nie wydarzyć. Tym razem jednak wydarzyła się i przypominała tę w trzydziestym, kiedy to mówiło się, że liczne burze i białe szkwały na Mazurach były zapowiedzią takiej właśnie zimy, bo rok od samego początku był chimeryczny, a każda pora roku wydawała się jakaś nadzwyczajna. Przypominała też tę w czterdziestym piątym, kiedy to całe Prusy Wschodnie uciekały, opętane wolą przeżycia, przez biały żywioł do nowej ojczyzny. A teraz zaczynało się mówić znad tych łopat i martwych silników, że to wszystko przez nadchodzące millennium, bo kto wie, czy wraz z rokiem dwutysięcznym nie skończy się świat? Biały puch spowodował martwotę na świecie i paraliż dosłownie każdej, nawet najmniejszej uliczki. Karetki przywoziły potłuczonych ludzi, taksówkarze pomagali uruchamiać akumulatory, a sąsiedzi wyciągali wzajemnie swoje auta z zasp, znajdując gdzieś w piwnicach i garażach stare linki. Mrągowo obudziło się tego dnia całkiem zmarznięte. Wąskie uliczki stopniowo wypełniały się ludźmi, ale wciąż jeszcze przypominało zapomnianą prowincję na rubieżach kraju. Położenie miasta na północnym-wschodzie i jego niewielka odległość od Rosji sprawiały, że ludzie ze środka lub południa kraju mówili na to miejsce polska Syberia. Tu zimy zawsze były dłuższe, a wiatry dokuczliwsze, jakby miasto i inne jemu podobne na Mazurach zbudowane zostały naprzeciwko gigantycznych wywietrzników. Podobno istnieje sposób na zbudowanie bezpiecznej klimatyzacji. Wystarczy do elektrycznego wiatraka, włączanego w domach i biurach w czasie upałów,

przymocować w taki sposób zmoczoną w bardzo zimnej wodzie ścierkę lub pieluchę by puścić powietrze przez nią. Tak właśnie działo się w tych stronach. Jakby nieustannie pracował gigantyczny wiatrak, powodujący migreny i bóle w kościach na zmianę pogody. Anna jechała drogą z Mrągowa do Sorkwit. Patrzyła przed siebie nieco zmęczonym od bieli wzrokiem. Ta barwa towarzyszyła jej od rana. Na krajowej szesnastce auta jechały powoli, kierowcy obawiali się zmienionych warunków drogowych. Niektórzy wciąż jeszcze mieli letnie opony. Co jakiś czas można było zobaczyć jakieś auto sterczące z rowu, a wtedy wszyscy zwalniali jeszcze bardziej. – Kiedy wreszcie powstanie normalna droga do Olsztyna? – wymruczała poirytowana tą ślimaczącą się jazdą. Tyle się ostatnio mówiło o obwodnicy. Gdyby były po dwa pasy ruchu w jedną i drugą stronę, ruch rozładowałby się, a ona nie tkwiłaby w kolejnym korku, bo ktoś nie może podjechać pod górkę po śliskiej nawierzchni. Jej kilkuletnia vitara, zwana potworem błotnym, nie znała takich trudności i zawsze dowiozła Annę tam, gdzie miała dowieźć, choćby to była rozjechana droga w środku lasu. I to jeszcze pod górę. O dwunastej w szkole w Sorkwitach miał rozpocząć się konkurs wiedzy o ziemi mrągowskiej. Anna była jurorką. Nie mogli rozpocząć bez niej, a już wiedziała, że na pewno się spóźni. Gdyby nie te auta z przodu, dawno byłaby na miejscu. Ciąg samochodów wreszcie ruszył. Jeszcze kilka zakrętów i wyłonią się Sorkwity. Była prawie na miejscu. Hejnał w radiowej Jedynce obwieścił południe. – Na szczęście spóźnię się tylko odrobinę – wymamrotała do siebie. Minęła starego opla zawalidrogę. To przez niego ten korek. Opel stał teraz z boku, przed nim widać było rozjechane koleiny. „Pewnie ma całkiem łyse opony” – pomyślała. Na wjeździe do Sorkwit minęła patrol policji. Lubili stać w tym miejscu – łapali tych, którzy jechali z prędkością większą niż pięćdziesiąt na godzinę. Gdyby postawili w tym miejscu fotoradar, nie byłby potrzebny patrol, a dwaj policjanci mogliby zająć się innymi sprawami. Jednak takie nowinki nieczęsto pojawiały się w małych mazurskich miejscowościach na wschodnich rubieżach kraju. Wreszcie dotarła na miejsce. W drzwiach szkoły stał dyrektor i spoglądał z niepokojem na parking. – Już myśleliśmy, że panią zasypało – pomachał do niej ręką na powitanie. – Nic się nie stało, tylko korki na drodze. Wie pan, jak to jest na tej szesnastce. – Wiem. Aż strach pomyśleć, co będzie za kilka lat. Samochodów wciąż przybywa, a nie ubywa. Jeśli nie powstaną nowe drogi niedługo całkiem się zakorkujemy. Anna weszła na salę pełną młodych ludzi w galowych strojach.

Przypomniała sobie czasy swojej podstawówki. Też brała udział w takich konkursach wiedzy o regionie, za pomoc naukową mając tylko starą monografię Mrągowa, wydaną w socjalistycznych czasach. Teraz młodzi mieli więcej książek, prasę, dyktafony do nagrywania rozmów. Pojawiło się też nowe medium – Internet, ale na razie nie każdy miał do niego dostęp i nie wszystko można było w nim znaleźć. Ona używała już Internetu w redakcji, ale szefowa wciąż powtarzała, że rachunki za korzystanie z niego są zbyt wysokie i że „łączymy się tylko w wyjątkowych sytuacjach”. Jego zaletą była możliwość wysyłania tekstów tak zwaną pocztą elektroniczną. Wystarczyło załączyć plik i połączyć się z modemem. W kilka sekund tekst trafiał do odbiorcy. Nie trzeba było faksować, co pociągało za sobą konieczność przepisywania. Szkoda, że nie wszystkie redakcje, z którymi współpracowała, korzystały z tej wygodnej nowinki. Na przykład warszawski „Tygodnik Budowlany” wciąż nie miał poczty elektronicznej, a oni przeważnie zamawiali długie teksty. Musiała wysyłać je więc faksem, a gdy zepsuł się aparat w redakcji, trzeba było jechać na pocztę. Teraz zastanawiała się nad treścią notatki z konkursu i czy zdąży ją oddać jeszcze przed zamknięciem numeru. Jeśli nie, materiał pójdzie za tydzień, jednak do „Gazety Olsztyńskiej”, regionalnego dziennika, koniecznie musi trafić jeszcze dziś. Do trzeciej trzeba wysłać tekst, więc jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z planem, nazwiska zwycięzców ukażą się w prasie już nazajutrz. Trudniej będzie ze zdjęciami, bo przecież trzeba je jeszcze wywołać. Wprawdzie zaprzyjaźniony fotograf potrafi uciąć kawałek kliszy, nawijając pozostałą część filmu na rolki w aparacie, jednak to zawsze trochę czasu zabierze. Zdjęcia i pełen tekst o zwycięzcach ukażą się zatem w tygodniku „Głos Mrągowa” dopiero za tydzień. Konkurs potrwał dwie i pół godziny. Trójka zwycięzców przeszła do następnego, rejonowego etapu. Anna podpisała dyplomy i pogratulowała młodym ludziom wiedzy. Potem poprosiła dyrektora szkoły o możliwość skorzystania z komputera. Napisała notatkę o konkursie i wysłała ją mailem do „Gazety Olsztyńskiej”. Dopiero po tym wszystkim pożegnała się i wsiadła do auta. W myślach układała sobie plan na resztę wieczoru i kolejny dzień. W tym miesiącu święta. Marzyła o tym, by spędzić je w domu, pod kołdrą, z jakąś dobrą książką. Czytała coraz mniej. Z pracy wracała zmęczona i nie miała już ochoty patrzeć na litery. Czasem słuchała muzyki, zdarzało się, że szła na spacer. Bezruch przed komputerem nie sprzyjał formie. Kiedyś była bardziej wysportowana, a teraz dokuczał jej kręgosłup i bolała szyja. Jak tak dalej pójdzie, jeszcze przed czterdziestką będzie przedwcześnie podstarzałą, ledwo chodzącą starą panną, na którą nikt już nie zwróci uwagi. Miała ten rodzaj urody, który sprawiał, że trudno było o niej powiedzieć, że jest piękna. Jednak koledzy z pracy mówili jej czasem, że jest atrakcyjna, nawet

gdy o to nie dba. A co by było, gdyby jej się chciało! Ona rozumiała to jako chęć wbicia ją w żakiety, minispódniczki i szpilki, na co nie miała najmniejszej ochoty. Lekko piegowata twarz, szczupła, o odrobinę męskich rysach. Włosy barwy nijakiej, mysio-kasztanowe, proste i długie, niekłopotliwe, kiedy były związane w zwykły kucyk. Drobna i niska, gdy szła stawiała kroki tak szybko, że ledwo można było za nią zdążyć. Tkwiły w niej całe pokłady energii, potrafiła zrobić generalne porządki w ciągu kilku godzin, gdy inni potrzebowali na to kilku dni. Ruchliwa i wiecznie czymś zajęta, nie zawsze miała czas, by wyprasować koszulę lub spodnie i z charakterystyczną dla siebie nonszalancją nosiła je pogniecione, czasem nawet bez guzika. Jej koleżanki były bardziej kobiece, zakładały z dumą sukienki podkreślające szerokie biodra, gdy ona wciąż donaszała te same dżinsy. Miała za to zdolność pisania i myślenia jednocześnie. Kiedy robiła notatki, w głowie był już gotowy artykuł i nigdy nie zastanawiała się nad tytułem, bo on pojawiał się niemal od razu, w momencie postawienia pierwszej litery na kartce. Kiedy koledzy z redakcji głowili się nad wstępem, ona kończyła już tekst, niemal nic nie poprawiając, skupiając się na kolejnych pomysłach. Była spostrzegawcza. Zapamiętywała szczegóły prawie mimochodem, co potem przydawało się w trakcie pisania. Reportaże wychodzące spod jej ręki nasycone były detalami, a kiedy bohaterowie czytali potem o sobie, często oddzwaniali pytając, jak to możliwe, że zauważyła w ich mieszkaniu figurkę jakiegoś pieska, że zapamiętała tytuły książek, leżący pod stertą gazet notes czy zapach dochodzący z kuchni. Z tego co widziała powstawały w jej głowie obrazy, a potem odtwarzała je, jakby oglądała film. Chciała pokazać czytelnikowi całość. Dlatego najbardziej lubiła pisać długie, pełne szczegółów reportaże, wchodząc w świat tych, których opisywała tak ściśle, jakby stawała się częścią ich otoczenia. Wyobrażała sobie, co robią, gdy wstają rano, o czym myślą, kiedy patrzą przez swoje okna i w jaki sposób ten widok nastraja ich na resztę dnia. Jak spędzają wieczory i czy dobrze czują się ze sobą. To właśnie pisanie o ludziach było jej pasją, choć czasem obowiązki wymagały, by relacjonować jakieś narady czy konkursy, proza jej zawodu. Bez tej pracy nie wyobrażała sobie życia. Wiedziała, że znalazła swoje miejsce na ziemi i całkowicie się temu poświęciła. Miała przy tym dziennikarską intuicję i potrafiła zjednać swoich rozmówców. Sprawiała, że ich języki rozwiązywały się jak po kieliszku wina, a jej łapczywe notowanie było tylko niczemu nieprzeszkadzającym tłem. Wciąż miała wrażenie, że towarzyszy jej szczęście i że wszystkie sprawy toczą się tak, by zakończyły się dobrze. Jeśli coś było nie tak, znaczyło to tylko, że coś musiało się jeszcze wydarzyć. Jej optymizm nieco odstraszał mężczyzn, bo przeważnie trafiała na takich, którzy woleli narzekać, a o jej uśmiechu mówili, że jest głupawy i nieuzasadniony. Poza tym nie rozumiała przymusu, że w związku wszystko trzeba robić wspólnie, na przykład chodzić razem do kina, a ona akurat

lubiła samotne wieczory przed dużym ekranem, kiedy jeszcze w Mrągowie było kino. Czasem wystarczyło jakieś głupstwo i Anna nagle traciła zainteresowanie dotychczasowym partnerem i po prostu przestawała się do niego odzywać. Uznała, że nie jest zwierzęciem stadnym. Polubiła więc swoją samotność i widziała jej dobre strony, kiedy obserwowała kolejne koleżanki wychodzące za mąż i rodzące dzieci. Obawiała się, że zapragnie ich po trzydziestce, a wtedy może być za późno, jednak tę myśl odsuwała od siebie możliwie jak najdalej. Zaczął padać gęsty śnieg. – Teraz to dopiero będą warunki na drodze – jęknęła. Przejechanie zaledwie jedenastu kilometrów zajmie jej z pewnością dobre pół godziny. W redakcji pewnie nie będzie już nikogo, chyba, że szefowa zostanie dłużej. Dziś wtorek, zatem zamykany jest kolejny numer „Głosu”, który ukaże się w najbliższy czwartek. Materiału było dość i bez problemów da się wszystko rozmieścić na szpaltach. Zatem konkurs zostanie na następny tydzień, a ona może wrócić prosto do domu. Zadowolona z wolnego popołudnia i wieczoru, skręciła za torami w lewo, kierując się w stronę osiedla Mazurskiego. Minęła osiedle Brzozowe, gdzie kiedyś mieszkała jej koleżanka z klasy, Ela. Jednak po urodzeniu dzieci wyfrunęła z rodzinnego gniazda i kontakt się urwał. Anna od dwóch lat mieszkała sama, wynajmowała niewielką kawalerkę na czwartym piętrze. Kiedy jej ojciec zakochał się w poznanej w sanatorium pani Gerdzie uznała, że czas wyprowadzić się z rodzinnego domu na Laskowej i zejść mu z oczu. Co prawda pani Gerda mieszkała w Strzelcach Opolskich i przyjeżdżała bardzo rzadko, ale to jeszcze bardziej frustrowało starszego pana. Bywał wtedy przykry i wybuchowy. A gdy już pani Gerda się zjawiała, jej towarzystwo nie sprawiało Annie najmniejszej przyjemności. Postanowiła więc wynająć niewielkie mieszkanie w oddanym właśnie do użytku dość nowoczesnym bloku i żyć na własny rachunek. Zaparkowała pod budynkiem. Ledwo znalazła wolne miejsce. Miała wrażenie, że aut z miesiąca na miesiąc przybywa coraz więcej. Niedługo mogło zabraknąć miejsca dla mieszkańców. Poszła jeszcze do sklepu mieszczącego się po sąsiedzku i zrobiła zakupy. Gdy dotarła do siebie, było już ciemno. Na klatce wysiadło światło, więc licząc schody wspinała się po piętrach. Mieszkała na ostatnim. Zawsze, gdziekolwiek była, liczyła schody, taki już miała nawyk. W blokach zazwyczaj było ich pomiędzy piętrami dziewięć. Padające przez okna światło latarń oświetlało poręcz, a ona sunąc dłonią po jasnej smudze, wchodziła coraz wyżej i wyżej. W ciemności mieszkania natychmiast rzuciła jej się w oczy mrugająca automatyczna sekretarka. Nacisnęła przycisk.

– Aniu, tu Bożena Skorupska. Bardzo proszę o pilny kontakt… Anna znała numer do pani Bożeny – dyrektorki mrągowskiego Domu Dziecka – na pamięć. Nie miała wątpliwości, że kobieta mimo późnej pory będzie jeszcze w pracy. Spędzała tam zdecydowanie więcej czasu niż w domu. Wiodła równie samotne życie, co Anna, tyle tylko, że była wdową. Coś musiało się wydarzyć. Pani Bożena nie miała zwyczaju dzwonić na wieczorne pogawędki. Jeśli już, to w czasie pracy, by na przykład zaprosić na Wigilię w Domu Dziecka. Odsłuchała nagranie jeszcze raz. W głosie pani Bożeny wyczuła smutek. Może nawet zdenerwowanie. Była pewna, że intuicja jej nie zawodzi. Jednak postanowiła, że najpierw musi coś zjeść. Jeśli jej przeczucia okażą się trafne i usłyszy za chwilę złe nowiny, lepiej wysłuchać ich z pełnym żołądkiem. W lodówce miała z poprzedniego dnia zupę kalafiorową. Wyciągnęła garnek i postawiła na ogniu. Ukroiła kromkę lekko czerstwego chleba. Zupa zagrzała się szybko. Anna usiadła przy niedużym, starym stole i jadła, parząc sobie usta. Kilka kropli upadło na obrus. Starła je rękawem swetra. Wstawiła naczynia do zlewu. Wybrała numer Domu Dziecka i po chwili usłyszała głos pani Bożeny: – Dobry wieczór. Słucham. – Tu Anna Sołowiecka. Dzwoniła pani do mnie. – Ach, tak. Wydarzyło się nieszczęście. Marta nie żyje. Marta! Marta Graj! Przyjaciółka Anny od podstawówki. Wychowanka Domu Dziecka. – Jak to nie żyje?! – Policja mówi, że popełniła samobójstwo. Znaleźli ją w jej własnym łóżku. Ciało było już w stanie rozkładu. – Ale jak to możliwe? – głos Anny wszedł na wysokie rejestry, a żołądek ścisnął się boleśnie. – Aniu, tak mi przykro… – Ale co się tak naprawdę wydarzyło?! – To nie jest rozmowa na telefon. Przyjedź. Czekam na ciebie w biurze. „Od początku wiedziałam, że wydarzyło się coś złego” – Anna pomyślała mechanicznie, zakładając czarną puchówkę. Kiedy wybiegła na ulicę, śnieg padał grubymi płatami. – Niebo dostało łupieżu – usłyszała za swoimi plecami. To sąsiadka. Otrzepywała parasol z białej warstwy wchodząc na ganek przed klatką schodową. – Taka pora roku – burknęła niegrzecznie Anna. Nie chciało jej się wdawać w rozmowy, a już na pewno nie o pogodzie. Nie miała na nią wpływu, więc dlaczego tym się przejmować? Mimo że to już nic nie zmieniało, czuła, że powinna jak najszybciej spotkać się z dyrektorką Domu Dziecka. Marta… To przecież

niemożliwe, że popełniła samobójstwo! To jakiś potworny, zły sen. Zaskoczona jej nieuprzejmością sąsiadka pokiwała tylko głową. Pewnie pomyślała coś o dzisiejszych czasach i młodych ludziach, którzy nawet nie potrafią paru słów zamienić z własnym sąsiadem. Zatrzasnęła za sobą drzwi. Anna odśnieżyła vitarę rękawem kurtki i wsiadła do środka. Ruszyła, pokonując niewielką zaspę, która od jej przyjazdu zdążyła się już utworzyć na krawężniku. Lubiła to silne mruczenie kół, pokonujących każdą przeszkodę. Pani Bożena czekała na nią w swoim biurze. Ubrana była w szary, nieco już znoszony kostium, widać, że nie zdążyła nawet wpaść na chwilę do domu, by się przebrać w coś wygodniejszego. Pewnie jak zwykle zamierzała tu nocować. Za jej gabinetem znajdowało się niewielkie pomieszczenie, gdzie stało rozkładane łóżko i komoda z lampką nocną, obok jakaś książka i stare radio – to była jej samotnia. Twarz kobiety była blada, dłonie drżały. Nieczęsto otrzymuje się takie wiadomości, jak ta. – Pani Bożenko… – Anna od razu przywarła do niej na powitanie, nie ściągając nawet puchówki. Czuła, jak starsza pani drży. Chwilę stały blisko siebie, po czym Anna rozluźniła ramiona i stanęła przed dyrektorką, patrząc w jej smutną, pomarszczoną twarz. Zza okularów widać było powiększone, zaczerwienione oczy. Najwyraźniej dyrektorka opłakiwała swoją byłą wychowankę. – Kochana, usiądź, zrobię ci herbaty. Nastawiłam już wodę. Może chcesz jakąś kanapkę? Mam jeszcze ze śniadania – Skorupska jakby otrząsnęła się nagle i zaczęła pełnić rolę gospodyni – Dziękuję, dopiero co jadłam. Pani Bożena nasypała po kilka listków herbaty do dwóch kubków i usiadła na brzegu fotela. – Marta popełniła samobójstwo. Podobno zażyła jakieś tabletki. Tak mówi policja – powiedziała głucho. – Czy zostawiła jakiś list? – Nic. Przynajmniej nie leżał na wierzchu. Te tabletki to podobno niebolesna śmierć. – Kto ją znalazł? – spytała Anna. – Listonosz. Przyszedł do niej z jakąś przesyłką. Czekała na nią od kilku dni. Prosiła, że gdy wreszcie przyjdzie, by podpisał za nią i doręczył przy okazji. Tak, by nie musiała jeździć na pocztę. Że to coś ważnego. Czasem tak się robi z zaufanym listonoszem. Nie widział jej jakiś czas, a oczekiwana przesyłka leżała od kilku dni. Przyjeżdżał parę razy, ale Marty wciąż nie mógł zastać. Pytał o nią. Nikt nie wiedział, co się z nią dzieje. Wczoraj zauważył, że okno od jej sypialni jest nieznacznie uchylone, przymknięte na taki mały ogranicznik. Wezwał sąsiadów, pukali do drzwi, a potem wzięli skądś drabinę i przystawili pod okno.

Udało im się jakoś je otworzyć i dostać do środka, a kiedy weszli, zobaczyli, że Marta leży w łóżku, jakby spała. Wezwali policję i pogotowie. Nie żyła od dłuższego czasu. W środku panował niemożliwy do zniesienia fetor, mimo uchylonego okna. Po ustaleniu tożsamości policja skontaktowała się ze mną. Ktoś bowiem musiał zająć się pogrzebem, a z danych Marty wynikało, że nie ma żadnej rodziny. Anna piła herbatę i próbowała ułożyć sobie jakoś w myślach to, co przed chwilą usłyszała. Czuła intuicyjnie, że coś jest nie tak, że coś się w tej relacji nie zgadza. Rozejrzała się po gabinecie. Niewiele się tu zmieniło od czasów, gdy bywały tu razem z Martą. Do pani dyrektor przychodziło się jak do dobrej cioci. Marta spędziła całe życie w Domu Dziecka, jako niemowlę podrzucona pewnej lutowej nocy na plebanię. Omal nie zamarzła, bo kocyk, którym była owinięta, okazał się niewystarczająco ciepły. Był sześćdziesiąty ósmy rok. Lekarze, gdy zbadali dziewczynkę, uznali, że ma zaledwie trzy tygodnie. Musiała więc urodzić się w styczniu. Marta nigdy nie poznała swojej prawdziwej daty urodzenia, dwudziesty pierwszy stycznia był jedynie przybliżoną datą, ustaloną przez urzędników. Nadano jej imię Marta. Może komuś się po prostu spodobało? W tamtych czasach niewiele było Mart, uważano to imię za niemieckie, a ludzie, którzy tu przyszli po wojnie, chcieli zapomnieć niemiecką i mazurską przeszłość tych ziem. Twarde imiona – te wszystkie Helgi, Marty, Erny i Irminy nie były zbyt popularne. To był czas Agnieszek, Barbar, Małgorzat i Iwon. Podobno nawet ktoś poszukiwał rodziców Marty, ale bez powodzenia. W mieście panowała bieda, opieka społeczna była w powijakach i tak naprawdę, porzucona dziewczynka nikogo nie obchodziła. To, że trafiła niemal od razu do Domu Dziecka, było naturalną drogą. Szybko stała się ulubienicą personelu, jak to bywa w przypadku bardzo ładnych dzieci. Gdy dorosła do szkoły, uczyła się dobrze, co jeszcze bardziej podnosiło jej notowania w placówce. I właśnie wtedy poznała Annę. Wychowawczyni posadziła je w jednej ławce. Zaprzyjaźniły się, a rodzice Anny zaakceptowali znajomość z sierotą. Dom Dziecka – obszerny budynek zbudowany w pięćdziesiątym roku – stał niemal na początku ulicy Wileńskiej. To był główny trakt prowadzący przez niewielką dzielnicę domków, stojących wzdłuż ulicy niczym pudełka, pozostałe po dawnych mieszkańcach. Ci, którzy zamieszkali w nich po wojnie, w większości pochodzili z pierwszych transportów repatriacyjnych ze Wschodu i na pamiątkę pozostawionych daleko małych ojczyzn poszczególne ulice ponazywali sentymentalnymi, dobrze kojarzącymi się im nazwami: Wileńska, Nowogródzka, Wiejska. Tylko nazwa niewielkiego placu – bo wszystko tu było niewielkie – została narzucona odgórnie, przez całkiem nowych urzędników. Plac Karola Marksa. Mieszkańcy woleliby jakąś inną nazwę, może bardziej swojską, jakiś plac Mickiewicza, Pana Tadeusza albo choćby Syrokomli, jednak w tym przypadku

decyzja nie należała już do nich. Dom Anny stał zaledwie o jedną przecznicę od Domu Dziecka i dziewczynki mogły się spotykać niemal codziennie. Tak zaczęła się największa, a właściwie jedyna przyjaźń w życiu Anny, przerwana jej wyjazdem na studia. Marta została w Mrągowie i od razu poszła do pracy. Nie mogła studiować, bo musiała się już sama utrzymywać i może dlatego patrzyła na Annę, przyjeżdżającą do domu na niektóre weekendy, z zazdrością. Ona tymczasem pracowała w pobliskim sklepie spożywczym i wiedziała, że wkrótce musi wyprowadzić się z Domu Dziecka. Była już dorosła. I tak pani Bożena trzymała ją dłużej niż było można. A potem jeszcze pomogła w znalezieniu mieszkania. W zasadzie pomysł podsunął jej jakiś radny z gminy Sorkwity. Pewna rodzina wyprowadziła się z mieszkania w starym pałacu w Rybnie. Należało ono kiedyś do tamtejszego PGR, ale odkąd państwowe gospodarstwa rolne przestały istnieć, przypadło Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Pani Bożena po prostu wsiadła w autobus i pojechała do siedziby Agencji w Sorkwitach. Nikt nie wie, jakich argumentów użyła, by przekonać jej szefa, że wolne mieszkanie powinna dostać sierota z Domu Dziecka, znaleziona wiele lat temu na mrągowskiej plebanii. Ostatecznie Marta wprowadziła się w osiemdziesiątym ósmym do Rybna i odtąd tam już mieszkała. Pracowała w miejscowym sklepie, rzadko kiedy zaglądając do Mrągowa. Jakiś czas potem dostała etat w lokalnej bibliotece, gdzie pracowała aż do… Aż do śmierci. Zbyt wczesnej i tajemniczej. Kiedy Marta przeniosła się do Rybna, Anna studiowała. Ich kontakt w naturalny sposób się rozluźnił. Anna parę razy pojechała do Marty, a nawet u niej nocowała, ale potem tylko wysyłały do siebie od czasu do czasu okolicznościowe życzenia. – Czy Marta miała jakieś problemy? Długi? Może była chora? Musiał być jakiś powód, dla którego to zrobiła – Anna chciała jak najwięcej dowiedzieć się o dawnej przyjaciółce. – Myślisz, że to nie było samobójstwo? – zdziwiła się dyrektorka. – Nie wierzę, że się zabiła. Może ktoś jej w tym pomógł? – Anno, takie rzeczy dzieją się w książkach lub filmach, ale nie u nas na Mazurach. Tu nie morduje się ludzi. I to gdzie? W Rybnie? Tam jest może paru pijaków, bijących swoje żony, ale na pewno nie ma morderców, w to nie wierzę. Trzeba teraz zastanowić się, co zrobić z jej mieszkaniem. Właśnie po to cię poprosiłam. Policja już zakończyła wszystkie czynności i zwrócili się do mnie, żebym znalazła kogoś bliskiego, kto pomoże usunąć rzeczy Marty z mieszkania i przygotuje je dla kolejnego najemcy. Agencja chce je od połowy lutego komuś wynająć, to normalne w tego typu sprawach. Ja zupełnie nie mam na to czasu. Mogłabyś się tym zająć? Kiedyś byłyście sobie bliskie. Pamiętasz, jak spisałyście dla zabawy testamenty, tytułując się w nich siostrami?

Anna pamiętała doskonale. Pamiętała też wiele innych momentów i teraz przesuwały się w jej pamięci niczym w kalejdoskopie, bez żadnego chronologicznego związku. Spojrzała na dyrektorkę. Siedziała przed nią, zerkając na zegarek. W Domu Dziecka było już po kolacji, ale Skorupska miała zwyczaj spotykania się z wychowankami przed snem. Siadali w świetlicy w kręgu, czytali jakiś fragment książki albo opowiadali, jak minął im dzień. Wtedy też podawała wszystkie informacje, przypominała dzieciom o szkolnych apelach czy wyjazdach na klasowe wycieczki. To były ważne spotkania i nie mogła się na nie spóźnić. Anna zauważyła jej napięcie i niemal natychmiast wstała. Sięgnęła po kurtkę. – Dobrze. Zajmę się tym. Obiecuję. Pojadę tam jutro. – To jest klucz od mieszkania Marty – dyrektorka położyła go na blacie biurka. Pożegnały się. Życzyły sobie „dobranoc”, choć obie wiedziały, że tej nocy nie będą spały spokojnie. Anna wracała przez wyludnione miasto. Zimowe wieczory to czas, kiedy Mrągowo pustoszeje i człowiek ma wrażenie, że znalazł się nagle na końcu świata. Mazurskie rubieże mają to do siebie, że milkną po sezonie, jakby ktoś zamknął za ludźmi niewidzialną bramę. Anna lubiła ten stan. Puste uliczki uspokajały ją. Śnieg padał nieustannie, warstwa białego puchu coraz bardziej wygłuszała miasto. „Jak tak dalej pójdzie, miastu grozi jutro całkowity paraliż” – pomyślała. W siedemdziesiątym dziewiątym to dopiero była zima. Nikt nie czekał, aż ktoś odśnieży chodnik – ludzie sami brali łopaty i w czynie społecznym zgarniali śnieg. Nawet ona, takie małe dziecko, pomagała. A potem brały z Martą farby plakatowe i malowały na śnieżnych bandach różnokolorowe wzory. To miasto było tak samo puste, jak teraz jej wspomnienia. Nie ma już w nich Marty. Jakby ktoś wymazał ją gumką, po cichu i znienacka. Tak trudno było w to uwierzyć. Miała teraz kilka tygodni na uporządkowanie spraw po dawnej przyjaciółce. Postanowiła zrobić to jak najszybciej. Im dłużej będzie zwlekać, tym bardziej będzie bolało. Tacie powie dopiero jutro. Nie będzie go teraz niepokoić. Dobrze pamiętał Martę, przecież był czas, że prawie u nich mieszkała. Wszystkie święta, a nawet niektóre wakacje spędzały razem. Do czasu wyjazdu Anny na studia były po prostu nierozłączne, dopiero potem pojawiły się jakieś drobne niesnaski, aż wreszcie zapadło milczenie, przerywane życzeniami urodzinowymi lub okazjonalnymi telefonami. „A przecież mogło być inaczej” – myślała teraz. Mogły przecież wciąż się przyjaźnić, jak na początku. Jednak to Marta odsunęła się od niej. Jakby zazdrościła jej studiów dziennikarskich, a po nich dobrej pracy w zawodzie. Bo przecież to Marta zawsze marzyła o tym, że będzie pisać, tymczasem szczytem osiągnięć okazała się praca w bibliotece, musiała przyjąć od losu to, co jej dawał. Przez drogę przebiegł mały rudy piesek. Anna ledwo wyhamowała. Nie

miała pewności, czy go nie potrąciła, bała się jednak zatrzymać, by nie narazić się na kolejne zdenerwowanie. Po chwili zobaczyła pieska w lusterku, biegnącego dziarsko po drugiej stronie chodnika. Odetchnęła z ulgą. Nie reaguje tak, jak powinna. Ta sprawa z Martą zupełnie ją rozbiła. Skręciła w drogę na osiedle Mazurskie. Chodniki były puste, czasem przemknęła gdzieś przygarbiona, ciemna postać z parasolem, mającym ochronić od białego, gęstego śniegu. Opadał teraz na chodniki grubą warstwą i unosił się w świetle latarń. Było tak pięknie. Zbyt pięknie, by chcieć rozstawać się z życiem. Anna analizowała wszystko jeszcze raz. Każdy, kto nosi się z zamiarem odebrania sobie życia, w pewnym momencie podświadomie zaczyna szukać pomocy u kogoś, kto mógłby go od tego odciągnąć, kto tchnąłby w jego myśli nadzieję i zapobiegł nadchodzącej katastrofie. Nagle coś przyszło jej do głowy. Może Marta zostawiła jednak jakiś list, ale przeznaczony specjalnie dla niej? Ukryła go w swoim domu tak, by nie znalazła go policja ani ci, którzy znajdą ciało? Weszła do pustego mieszkania, zdjęła zaśnieżone buty i odwiesiła na wieszak kurtkę. Klucze Marty położyła na kuchennym stole. Usiadła na krześle, nie zapalając nawet światła. Patrzyła przez okno na oświetlone latarniami niebo. Śnieg kłębił się coraz mocniej, czerwona kreska na termometrze kurczyła się. Wskazywała minus dziesięć, co oznaczało, że w nocy temperatura spadnie jeszcze bardziej. Póki nie przestanie padać, nikt nie weźmie się za odśnieżanie chodników i ulic. Anna pomyślała, że może to i lepiej, że zima sparaliżuje świat. To pozwoli jej prawdziwiej przeżyć żałobę po Marcie. Zadzwonił telefon. To była Krystyna Fedorowicz, redaktor naczelna „Głosu Mrągowa” i jej szefowa. – Dobrze, że odebrałaś. Mam uwagę do twojego tekstu o tym potrąceniu na Warszawskiej. Podobno ta kobieta zmarła, a ty napisałaś, że ciężko ranną odtransportował śmigłowiec do Olsztyna. Czy mogłabyś jakoś to sprawdzić? – Skąd wiesz, że zmarła? – Anna próbowała zebrać myśli. – Była sąsiadką naszej czytelniczki. – Zaraz zadzwonię na pogotowie. Mam tam koleżankę, może coś wie. Jeśli naczelna dzwoni dopiero teraz, to znaczy, że numer jeszcze nie został wysłany do druku. Pewnie znów Robert albo Kryspin nie wyrobili się ze swoimi tekstami. Wybrała numer na pogotowie. – Tu Anna Sołowiecka z „Głosu Mrągowa”… Nic nie wiedzieli. Musiała szukać informacji gdzie indziej. Szpital Wojewódzki. To tutaj została przewieziona potrącona kobieta. Poszukiwanie informacji oderwało ją trochę od myśli o dawnej przyjaciółce. Wreszcie udało jej się uzyskać połączenie z pogotowiem w Olsztynie, po nitce do kłębka dotarła do pielęgniarki, która potwierdziła informację o zgonie.

– Ranna zmarła dwie godziny temu. Obrażenia były bardzo poważne. Bycie dziennikarką otwierało wiele drzwi. Mogła uzyskiwać informacje, na których jej zależało, bo ludzie woleli współpracować z dziennikarzami. Wystarczyło tylko przedstawić się, powiedzieć, że jest się z gazety. Oddzwoniła do redakcji. – Zgadza się. Szpital wojewódzki potwierdził. Ta kobieta jednak zmarła. – Dzięki. Muszę dokonać zmiany w twoim tekście. – Jasne. – Zatem za godzinę wysyłamy. Robert jak zawsze spóźnił się ze swoim wywiadem. Podobno dyktafon mu się zepsuł i musiał jeszcze raz łapać tego swojego rozmówcę. Robert. Świeżo po studiach, wiecznie roztrzepany i beztroski. Wciąż w niedoczasie, potrafił nie pracować przez pół tygodnia, na ostatnią chwilę wpadając do redakcji, by napisać zaległe teksty. Ona, Anna, przychodziła tam codziennie, choć wcale nie musiała. Pracowała systematycznie, na koniec zostawiając najdłuższe teksty, których pisanie sprawiało jej prawdziwą przyjemność. – Dziennikarz pracuje na ulicy – powtarzała wciąż ich szefowa. Była kobietą po pięćdziesiątce, ale wyglądała na starszą. Miała rude farbowane włosy i krzykliwy makijaż. Nosiła kolorowe, bijące w oczy stroje, które na jej pełnej figurze wyglądały czasem zabawnie. Anna nieraz zastanawiała się, co Fedorowicz chce swoim strojem powiedzieć ludziom, którzy na nią patrzą. Była niczym wielobarwny, potężny ptak, torujący sobie drogę nawet tam, gdzie nie było przejścia. Pisała do gazet jeszcze w czasach PRL i zawsze powtarzała, że jest po starej dobrej szkole dziennikarskiej. Los rzucił ją z Warszawy do Mrągowa. Jak mówiła, przyjechała tu za mężem, który założył pod Mrągowem tartak. Była wymagająca, bezkompromisowa i miała nos do tematów. Wyczuwała, kiedyś ktoś chciał wykorzystać kontakty z prasą do swoich interesów, a kiedy sprawa była naprawdę ważna. Nikomu jeszcze nie udało się jej zmanipulować, ludzie po prostu się jej bali. Mówiło się, że ma znajomości w dawnych kręgach politycznych, ale to specjalnie Anny nie interesowało. Czuła do niej coś w rodzaju respektu, połączonego z pewnym rodzajem partnerstwa. Była nieoficjalnie prawą ręką szefowej, mimo iż nie zgodziła się na stanowisko sekretarza redakcji. Pracę w „Głosie Mrągowa” dostała kilka lat temu, od razu po studiach, dzięki niej mogła w miarę godnie żyć i jeszcze coś odłożyć. Spłacała kredyt, który wzięła na kupno samochodu. Planowała, że kiedy już go spłaci, weźmie następny i wyjedzie w podróż do wymarzonej Norwegii. Dodatkowo pisała codziennie do dziennika, który miał tego samego co ich tygodnik wydawcę, jednak tam stawki były dwa razy wyższe. Dlatego właśnie nie chciała awansować. Musiałaby więcej czasu spędzać w biurze i nie miałaby kiedy

pisać dla innych redakcji. Starała się być w „Głosie Mrągowa” codziennie, a już na pewno na środowych odprawach, kiedy to wspólnie planowali kolejny numer. Pracowała nawet w weekendy, jeśli była taka potrzeba, ale nie narzekała, gdyż w ten sposób powroty do pustego domu stawały się znośniejsze. I tak nikt na nią nie czekał. Czasem odwiedziła ojca, czasem jakąś napotkaną na ulicy koleżankę. Kiedyś był jeszcze Jacek, ale to już przeszłość. Poczuła silny głód i mimo późnej godziny postanowiła coś zjeść. Trzy kromki z gotowanym jajkiem i pozbawionym smaku pomidorem uspokoiły nieco rozedrgany żołądek. Przypomniał jej się nagle pełen soku smak ogrodowych pomidorów, zbieranych co roku przez ojca. Pachniały słońcem i ziemią oraz tym zielonym aromatycznym sokiem, wypływającym z ułamanych łodyżek. Pomidory, które można było kupić w sklepach od niedawna również zimą, w smaku były jedynie wilgotne i lekko kwaśne, i nie miały nic wspólnego z tymi wyhodowanymi latem. Anna kupowała je z przyzwyczajenia, za każdym razem jednak, kiedy jadła owoc, obiecywała sobie, że to ostatni raz. Pozmywała naczynia. Woda szumiała, a lepka piana od płynu do naczyń przyjemnie lgnęła do jej dłoni. Sąsiedzkie odgłosy powoli wyciszały się. Ktoś wlewał wodę do wanny i monotonny szum niósł się rurami do pozostałych łazienek w bloku. Ludzie szykowali się do snu. Gdzieniegdzie słychać było gadanie telewizora. Pośród codziennie takich samych dźwięków, mówiących o bliskości innych ludzi, Anna poczuła się nagle samotna. Miejsce po Marcie było niczym wyrwa. To kolejna bliska jej osoba, która odeszła. Trzy lata temu zmarła mama Anny i ona jeszcze się z tym nie uporała. Czy w ogóle można się pogodzić z taką stratą? Ciepła kąpiel z garścią zielonej soli lekko ją zrelaksowała. Przyjemnie było ułożyć ciało na dnie wanny i zanurzyć się w wodnej rozkoszy. Po dziesięciu minutach wyszła z wody i wytarła się szorstkim ręcznikiem. Była taka szczupła, niektórzy mówili, że nie powinna już bardziej chudnąć. Jej mama była taka sama. Widać odziedziczyła po niej figurę. Piżama pachniała lekko potem, jednak postanowiła założyć ją jeszcze ostatni raz. Jutro musi zrobić pranie. Zadzwoniła naczelna: – Numer wysłany, widzimy się jutro rano, musimy pogadać o pomyśle na nowy cykl artykułów. O dziewiątej? Odpowiedziała, że pasuje. Spotka się, omówią najbliższy numer, a potem pojedzie do mieszkania Marty i rozpocznie swoją misję. Chciała jak najszybciej wykonać to, co do niej należało. Sen nie nadchodził. Śnieg padał i padał, wygłuszał cały świat wokół. Nawet turkot wieczornego pociągu z Olsztyna do Mrągowa nie był tak donośny, jak zwykle. Usiadła na stojącym pod oknem łóżku, wsłuchując się w zewnętrzne dźwięki. Położyła łokcie na parapet i patrzyła przez okno na przejeżdżające

wagony. Tylko w nielicznych świeciło się światło. Sylwetki ludzi były niewyraźne – padający śnieg zamazywał wszystkie kontury.

Mrągowo, grudniowa środa 1998 Nagły atak zimy sparaliżował miasto. Stało się więc tak, jak przewidziała Anna. Kiedy zaraz po przebudzeniu wyjrzała przez okno, zobaczyła zaspy, sięgające ludziom niemal do kolan. Musiało przestać padać dopiero niedawno, bo osiedlowe sprzątaczki dopiero zaczynały swoje zmaganie z żywiołem. Zaangażowały do tego mężów i dzieci, którzy krzątali się teraz wzdłuż chodników. Pomyślała, że chętnie by im pomogła w pracy, ale zegarek bezlitośnie wskazywał wpół do ósmej. W nocy długo nie mogła zasnąć, za to kiedy koło pierwszej przyszła wreszcie oczekiwana senność, wydawało się, że czas na wypoczynek skrócił się do sekundy. Pamiętała tylko, że zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, na świecie było już jasno. Nie słyszała nawet porannego pociągu do Olsztyna, który zwykle budził ją po szóstej. Szybki prysznic, włosy jak zwykle w kucyk, lekki makijaż. Poranne czynności, które wchodzą w krew i robi się je machinalnie. Być może są na świecie ludzie, którzy delektują się każdą chwilą, ale Anna do nich nie należała. Kiedy tuszowała rzęsy, myślami była już gdzie indziej. Odśnieżała samochód, jechała do redakcji. Kiedy pomyślała, że potem musi stawić czoła zupełnie innym wyzwaniom, zrobiło się jej nieprzyjemnie. Jechała wolno, na osiedle nie dotarł jeszcze pług. Drogi zasypane były śniegiem, czasem musiała przedzierać się przez większe zaspy, które pozostały po odśnieżonych samochodach. Niebo było jasnoniebieskie, co wróżyło pogodę przez cały dzień. Dziś nie powinno padać. Anna pomyślała, że świat jest taki piękny, ale już nie dla wszystkich. Od dwóch lat nie brała urlopu, a o wakacjach latem nie mogła nawet marzyć. W sezonie w Mrągowie i okolicach działo się najwięcej i trzeba być na miejscu. Wprawdzie był to również czas praktyk dziennikarskich i ich redakcyjny zespół rozrastał się o kolejnych adeptów zawodu, jednak młodzi ludzie potrzebowali przecież opiekuna. Nie można ich było rzucić od razu na głęboką wodę. A Fedorowicz uważała, że Anna najlepiej ich przygotuje. Wciąż dokądś biegła, spieszyła się. Zawód dziennikarki, który sobie wybrała, bardzo do niej pasował, ale jednocześnie niszczył ją. Nie pozwalał skupić się dłużej na niczym, bo wciąż był nowy temat, z którym musiała się zmierzyć. Codziennie się coś działo i nie było możliwości popracowania na zapas a potem odpoczynku. Gdyby wybrała sobie pracę w biurze, mogłaby porządkować papiery we własnym rytmie. Tymczasem policjant, lekarz i dziennikarz wciąż byli w pracy. Ta myśl towarzyszyła jej nawet podczas prywatnych spotkań. Ludzie niekiedy mówili takie ciekawe rzeczy, aż w jej oczach zapalały się błyski zainteresowania. Kiedy zauważali to, zastrzegali od razu: – Tylko nie napisz o tym!

Te słowa denerwowały ją, odbierała je jako brak zaufania. Anna zajechała na kompletnie zaśnieżony parking. Zaklęła pod nosem widząc, że ludzie porzucali samochody w zupełnie przypadkowych miejscach, jakby nie obowiązywał ich w związku z opadami śniegu żaden porządek. Jakby byli jedyni na tym ciasnym parkingu. W pracy, jak zwykle w środę, czekało ją planowanie kolejnego numeru i narada z naczelną. Anna ciekawa była nowych pomysłów, którymi szefowa będzie chciała zachęcić ludzi do kupowania gazety. Nakład nie był wysoki, tygodnik utrzymywał się głównie z reklam, jednak jakoś udawało się z niego wyżyć. Wiedziała, że spora w tym zasługa Fedorowicz, która była operatywna i nie obawiała się podejmowania trudnych tematów. To właśnie dzięki temu ludzie kupowali „Głos Mrągowa” ciekawi tego, co wydarzyło się w minionym tygodniu. Chleb, z którego przygotowała sobie kanapki do pracy, był już suchy i mało apetyczny. Gorąca herbata dymiła na biurku. Anna zadzwoniła do ojca. Musi mu przecież powiedzieć o Marcie. – Tato. Nasza Marta nie żyje. Popełniła samobójstwo. Powiedziała nasza, jakby Marta należała do rodziny. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki sapnął ze zdenerwowania. – Tato, ja nie wierzę, że ona tak po prostu to zrobiła. – Niczego o niej nie wiesz. Przecież nie spotykałyście się już tak często, jak kiedyś. Mieszkała w tym Rybnie, prawda? – Tak, ale… – Aniu, lepiej pogódź się z tym. Widać był jakiś powód. Ludzie czasem mają dość życia. Może zawiodła się w miłości, a może po prostu… Nie widziała sensu, nie miała planów, nie potrafiła się od czegoś uwolnić. To nie jest takie proste. Nie zajmuj się tym. Życia jej nie zwrócisz. A może po prostu coś jej strzeliło do głowy? Ojciec miał zawsze jasne i klarowne zdanie na każdy temat i wypowiadał je z pełną stanowczością, nawet jeśli przy tym ranił drugą osobę. Anna poczuła irytację. Niepotrzebnie do niego zadzwoniła. Chciała tylko upewnić się, że jest blisko, że wciąż jeszcze ma kogoś ważnego. Tymczasem, jak zwykle zdenerwował ją swoją oschłością i brakiem zrozumienia. Nawet nie okazał współczucia. Gdyby mama żyła, byłoby inaczej… Ojciec żył z całkiem przyzwoitej emerytury, nie musiała mu pomagać. Czasem robiła zakupy i nigdy nie godziła się, gdy chciał jej oddawać pieniądze, choć on za każdym razem chciał je zwracać mówiąc, że nie będzie go utrzymywać. Brat Witek od lat mieszkał za granicą, wiódł własne życie i nie interesował się tym, co tu zostawił wyjeżdżając zaraz po maturze. Prowadził bar w Danii, w Odense, mieście Christiana Andersena i zachowywał się, jakby kompletnie nie pamiętał o swych korzeniach. Annę bardzo to bolało. Brat nie był w kraju od śmierci mamy, nawet nie dzwonił, wysyłał tylko kartki na święta. Bała się, że i one przestaną kiedyś

przychodzić. To na nią więc spadł ciężar zawożenia ojca do lekarza, gdy była taka potrzeba, albo doglądania go w codziennych sprawach. Nie był już młody, a śmierć mamy sprawiła, że podupadł na zdrowiu. W ostatnim czasie stał się bardzo krytyczny i to wobec wszystkiego, a to Annę bardzo drażniło. „Jest stetryczałym malkontentem” – powtarzała w myślach, choć czasem zastanawiała się, jaka ona będzie w jego wieku. Może taka sama jak on? Ojciec nieustannie krytykował ją za to, że wyprowadziła się od niego. Wiedziała, że gdyby została, musiałaby stać się z czasem gospodynią domową, a do tego nie chciała dopuścić. Poza tym była przecież jeszcze ta Greta, która zjawiała się co jakiś czas i panoszyła jak u siebie. Marta czuła się dobrze tylko w wynajmowanej kawalerce, którą mogła urządzić, jak chciała. Mimo iż nie stać jej było na nowe meble, a lodówkę i pralkę też odkupiła używane od koleżanki, to jednak cieszyła się, że mogła zamknąć za sobą drzwi i nie zajmować się sprawami innych, kiedy zmęczona wracała do domu. Czasem nawet odłączała domofon i telefon, by nikt nie przeszkadzał jej w uprawianiu ciszy – jak mówiła. Potrzebowała jej jak powietrza. Zlewające się w jeden szum odgłosy za oknem uspokajały ją. Marta była u niej zaledwie kilka razy, i to na samym początku, gdy tylko tu się wprowadziła. Robiły sobie czasem takie babskie spotkania. Nieraz piły wino, a czasem tylko herbatę i zagryzały chlebem smażonym na jajku. Zdarzało się, że Marta wpadała do Mrągowa po sprawunki, najczęściej służbowo, kiedy robiła zakupy do biblioteki w tutejszej księgarni. Zawsze wcześniej zapowiadała się, czasy spontanicznych odwiedzin w dawnym domu na Laskowej odeszły bezpowrotnie w przeszłość. Anna jeździła do Marty częściej, zwłaszcza wtedy, w osiemdziesiątym ósmym, gdy przyjaciółka wyprowadziła się z Domu Dziecka. Miały wtedy jej mieszkanie tylko dla siebie, planowały nawet, że kiedyś zamieszkają w nim razem. Pokoje w Rybnie miały wysokie sufity – kiedyś był to pałac i pomieszczenia odziedziczyły dawne gabaryty – inne, niż osiedlowe. Obie marzyły, że zbudują tu kiedyś antresolę i na górze zamieszka Anna. Nigdy jednak nie udało się zrealizować tych planów. Anna miała swoje życie i wolała zostać w Mrągowie, a Marta wiodła swoje na odległej o dwadzieścia kilometrów wsi, dzieląc czas między pracę a biblioteczne imprezy, organizowane po godzinach. Anna przypomniała teraz sobie, że Marta zawsze lubiła poznawać przeszłość miejsca, w którym teraz żyła i często jej o tym opowiadała. Kiedyś Rybno nazywało się Ribben. Powstało na zachodnim brzegu jeziora Piłakno, o którym ludzie ze wsi mówili, że jest miejscem niezwykłym. W epoce żelaza było tu podobno osiedle nawodne o drewnianej zabudowie. Niedaleko odkryto cmentarzysko kurhanowe. Spopielone ciała chowano w popielnicach, kurhany stały w kamiennych kręgach. W jednym z pobliskich lasów odkryto również kamień, na którym podobno składane były ofiary ze zwierząt. Takich kamieni w okolicy jest kilka. O tym w lesie między Rybnem a Borowem mniej się

pamięta, a jednak ludzie ze wsi mówią na niego Święty Kamień, zaś miejsce, gdzie stoi, nazywają Lisim Jarem. Marta zawsze opowiadała Annie, że nad tą wsią unosi się jakaś tajemnica, jakby duchy przeszłości, i nawet jeśli postawi się tu trzy kościoły, to i tak nie przegna się pogańskich wierzeń. One zostają na wieki. Dotyczyło to zresztą całych Mazur. Jej zdaniem, pogaństwo mieszało się z chrześcijaństwem tak ciasno, że nie można było odróżnić granic. Ludzie świętowali Noc Świętego Jana dwudziestego pierwszego czerwca, w Przesilenie Letnie, kiedy to tak naprawdę odprawiana była Noc Kupały. Albo odwrotnie – dwudziestego czwartego czerwca paliły się na obrzeżach wsi i nad rzekami ogniska Kupalnocki. Pogańskie kamienie ofiarne mylili z tymi, stawianymi na rozstajach dróg już w czasach chrześcijańskich, by wskazać właściwą drogę albo wierzyli, że na nich objawiła się Najświętsza Panienka. Anna uśmiechała się, gdy słuchała tych opowieści i obiecywała sobie, że kiedyś napisze o Rybnie pełen tajemnicy i magii reportaż, wciąż jednak brakowało jej na to czasu i nie miała jakiegoś punktu zaczepienia. Marta tymczasem z zapamiętaniem śledziła przeszłość tego miejsca. Ustaliła, że już w 1391 roku wspomina się Rybno w starych księgach i dwieście lat później również, kiedy to w 1526 roku starosta z Szestna, Jerzy Mangmeistre, sprzedał 36 włók ziemi w Rybnie. W XV wieku powstał tu kościół ewangelicki, po którym pozostała kamienna chrzcielnica, jeden z najwspanialszych zabytków regionu. Sam kościół kompletnie zniszczony, został odbudowany w 1855 roku. W tej wsi zawsze zamieszkiwało wielu Polaków, o wiele więcej niż Niemców. Na przykład w latach 1901-1903 na wszystkich 2770 parafian Polaków było 2170. We wsi działała również gorzelnia, zupełnie jak w niedalekim Pustnicku (późniejsze Pustniki). W XIX wieku zbudowany został dwór, zwany też pałacem, z kompleksem czworaków dla pracowników. I właśnie te obiekty weszły potem w skład PGR, jednego z wielu powstałych na naszej ziemi. Po latach budynek, bardzo już wtedy zniszczony, przeszedł w ręce Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa i ta wynajmowała go ludziom, których nie stać było na własne mieszkania albo którzy kiedyś pracowali w PGR. Marta stała się więc kolejnym najemcą mieszkania, które było niewielką tylko częścią podzielonego pałacu. Wchodziło się do niego po szerokich kamiennych schodach, przez zatęchłą klatkę schodową, w której zawsze gromadziły się roje much. Po lewej stronie było mieszkanie Marty, po prawej wejście do dawnego biura PGR. Tu znajdowała się cała księgowość i jedyny we wsi aparat telefoniczny, z którego można było zamawiać międzymiastowe. Teraz wnętrze biura było opustoszałe i ponure, stare meble stały zakurzone, a biurkom brakowało krzeseł. Dało się to zobaczyć przez wysokie, pozbawione firanek okna. W pozostałych trzech ścianach pałacu również znajdowały się drzwi, prowadzące

do klatek schodowych lub mniejszych mieszkań; wszystko zostało podzielone tak, by mogło tu mieszkać jak najwięcej ludzi. Tam, gdzie były schody do mieszkania Marty, znajdowało się kiedyś główne wejście do pałacu. Docierało się do niego szeroką piaszczystą aleją prowadzącą przez park. Po obu stronach rosły wysokie drzewa, ale dalej po prawej był zarośnięty teraz staw i ogrodowa altana, gdzie zapewne przed wojną spędzano latem mnóstwo czasu, przy wtórze rechoczących żab. Po jej ściankach piął się gęsty winobluszcz i zacieniał dokładnie tę ukrytą w gęstwinie kryjówkę. Jesienią przebarwiał się na czerwono i wtedy właśnie demaskował altanę, bo każdy zwracał uwagę na krzykliwy kolor wąskich liści. Anna pamiętała, że żab było tam po prostu zatrzęsienie, bo teren był podmokły i zacieniony. Urządzały sobie tak głośne koncerty, że dźwięki docierały przez otwierane na noc okna do mieszkania. Anna do dziś pamięta ten wilgotny, ziemisty zapach, który uderzył ją w nos, kiedy zjawiła się w tej części parku po raz pierwszy. Zapach był wyczuwalny nawet, choć znacznie słabiej, gdy szło się pałacową aleją. Prowadziła najpierw do głównego budynku, a potem rozwidlała się i wiodła do zabudowań PGR i zlewni mleka. Kiedy przyjechały tu po raz pierwszy, Annie nie spodobało się to miejsce. Marta patrzyła na nie inaczej, bo miał to być jej pierwszy, i jak się okazało, ostatni dom. Dla Anny widok zaniedbanego pałacu był raczej przykry, denerwował ją dominujący zaduch pełen lepkiej wilgoci. – Zimą tu musi być nie do zniesienia – pozwoliła sobie nawet na taką uwagę. Marta spojrzała na nią pytająco: – Ale dlaczego? – Nie czujesz, jak śmierdzi stęchlizną? – Mnie to nie przeszkadza. – To przez ten park. Zamieszkasz niemal w jego środku. Będzie tu ciemno i zimno. – Może kiedyś wytną parę drzew. – Może. Jeśli nie, zapleśniejesz razem z tym budynkiem. Nie takiej reakcji spodziewała się Marta. Do końca ich pierwszej wizyty pozostała smutna. Anna szybko to wyczuła i próbowała poprawić jej nastrój, chwaląc wysokie okna i sufity, bo dzięki nim wpada do mieszkania więcej słońca i powietrza, drewniane okiennice, które wstawiono kiedyś od wewnątrz, zamykane na ozdobne haczyki czy przestronną łazienkę, gdzie pośrodku stała bardzo długa wanna. Anna nigdy nie widziała tak obszernej wanny. Marta zadomowiła się w nowym miejscu nadspodziewanie szybko. Dyrektorka Domu Dziecka załatwiła dla niej meble, dywany i zasłony. Jak się jej to udało, nie wiadomo do dziś. Były to przecież czasy raczej biedne, mimo że nie trzeba już było stać w ciągłych kolejkach, jak we wcześniejszych latach.

Porozstawiały te meble i razem wieszały zasłony. Anna nawet kilkakrotnie nocowała u Marty, jeśli uciekł jej ostatni autobus, ten po dwudziestej, jadący ze Szczytna do Mrągowa. Cieszyło je przywracanie porządnego wyglądu bardzo zaniedbanemu miejscu. Najgorsze było malowanie, ale i temu, przy pomocy kolegów z dawnej podstawówki, dały radę. Marta szorowała podłogowe deski wodą z szarym mydłem, a Anna układała na segmencie nieliczne książki oraz porcelanowe figurki piesków, jeszcze z czasów przedwojennych. Te figurki do nowego mieszkania podarowała Marcie mama Anny. Po dwóch tygodniach mieszkanie w pałacu w Rybnie lśniło czystością, meble pachniały fornirem, a firanki były sztywne, bo wypłukane w roztworze wody z solą. Początkowo jeździła do Anny niemal co weekend. Jesienią wyjazdów było więcej, bo tamtejsze lasy obfitowały w grzyby, więc znów „jeździło się do Marty”. Rodzice Anny brali starego fiata i pakowali kosze, a w Rybnie czekał na nich sobotni lub niedzielny obiad. Anna wspomina do dziś tamte chwile z wielkim sentymentem. Człowiek miał czas na wszystko, nawet na to niespieszne chodzenie po lesie. Gdy Anna wróciła do Mrągowa po studiach, Marta stała się niemal samotniczką, doskonale radzącą sobie w wiejskich realiach. Sama jeszcze nigdy nie zakochała się, ale z ciekawością wysłuchiwała opowieści Anny o kolejnych chłopakach i narzeczonych. Marta nie poznała nikogo, kto stałby się jej prawdziwie bliski, za to z pasją poświęciła się pracy na rzecz wsi. To ona organizowała wszystkie choinki, dożynki, konkursy czytelnicze i wiedzy o Rybnie, a pani sołtys z radością zrzucała na nią wszelkie takie obowiązki. Prowadziła wiejskie imprezy i festyny, planowała wycieczki do Mrągowa, rejsy statkiem w Mikołajkach czy wyprawy do lasów koło Kadzidłowa. Dała się poznać lokalnej społeczności jako działaczka, mówiło się, że takiej bibliotekarki można tylko gminie pozazdrościć. Anna widziała, jak chętnie przyjaciółka poświęca się zwłaszcza wiejskim dzieciom. Rodzice często o nie mało dbali, niektórzy codziennie pili, zapominając nawet o kupnie zimowych butów dla swoich pociech. Marta organizowała wtedy różne zbiórki odzieży, ale nie zapominała też o zabawkach. Robiła loterie fantowe, których wyniki często fałszowała. Jeśli bowiem wiedziała, że dzieci z jakiejś rodziny nie mają śniegowców na zimę, udawała, że właśnie one wygrały trzy pary nowiutkich butów prosto od producenta. Taka właśnie była Marta. Annie ten obraz nie pasował do tego, co się teraz wydarzyło. Marta po prostu nie mogła zabić się bez żadnej przyczyny. Zbyt poświęcała się dla innych, by tak egoistycznie odebrać im siebie. A przy tym bardzo kochała życie. Od dyrektorki dowiedziała się, że prokuratura wykluczyła udział osób trzecich i umorzyła śledztwo. Ich zdaniem było to zwykłe samobójstwo. Marta leżała we własnym łóżku, a blistry po tabletkach znaleziono na nocnej szafce. Na

ciele nie znaleziono żadnych obrażeń, nikt jej na pewno nie krępował i nie bił. Pogrzeb Marty, którym zajął się Dom Dziecka, miał odbyć się w najbliższy piątek. Czyli za dwa dni. Klepsydry już wisiały na tablicach w kościołach w Mrągowie i Rybnie. Skromna stypa miała odbyć się w stołówce Domu Dziecka, pani Bożena serdecznie zapraszała na nią Martę i jej ojca, jako osoby Marcie najbliższe. – Jeśli mogłabyś powiedzieć parę słów, byłabym ci bardzo wdzięczna – powiedziała jeszcze przez telefon. Mowa pogrzebowa. Czy to nie przerastało możliwości Anny? Co innego napisać tekst, a co innego wygłosić. Musiała się nad tym zastanowić. Do pracy zabrała w ostatniej chwili termos z gorącą herbatą. Dziś może nawet nie mieć czasu na zaparzenie jej, bo przecież po pracy chce jechać od razu do Rybna. Klucz do mieszkania leży na dnie torebki, Anna zabrała ze sobą również ładowarkę do telefonu. „Muszę jak najwięcej zrobić dziś w pracy, żeby wcześniej wyjechać” – postanawia. Jeszcze niedawno Marta cieszyła się każdym porankiem… Budziła się rano i szła do tej swojej biblioteki. Pewnie jak co roku o tej porze już przygotowywała z dziećmi świąteczne ozdoby. Planowała święta. Bez niej biblioteka w Rybnie będzie bardzo pusta. Anna poczuła nagle potrzebę rozprostowania kości. Bolały ją plecy i nadgarstki. Wstała i podeszła do okna. Zza drzew prześwitywało jezioro Czos, którego brzegi wiły się wzdłuż głównych ulic miasta. Ludzie tutaj przyzwyczaili się do życia wśród jezior. Mrągowo otoczone jest wodą niemal ze wszystkich stron. Powietrze tu jest wilgotne i rześkie, a niczym niezatrzymywane wiatry często szaleją w podniebnych hołubcach. Mówi się potem w telewizji, że wichry znów nawiedziły tę ziemię, wyrywając drzewa z korzeniami i niszcząc dachy domostw. Wiatr od jezior jest dwojaki. Latem potrafi być wybawieniem od upałów. Najczęściej jednak zapowiada coś gorszego, co nastąpi zaraz po nim. Zniszczenia. Anna patrzyła przez dłuższą chwilę na wodę. Potem wróciła do biurka. – Mamy komplet. Wszystkie szpalty reklamowe sprzedane – z triumfem poinformowała sekretarka, Irena Kołyszko, pełniąca jednocześnie funkcję specjalistki od marketingu. Była to postawna, energiczna kobieta koło czterdziestki. Zapobiegliwa, pracowita, nigdy jeszcze nie spóźniła się do pracy, swoje obowiązki wykonywała bardzo rzetelnie. Potrafiła rozmawiać z klientami jak nikt w redakcji, a do ich zespołu wprowadzała mnóstwo spokoju. Ciepła i serdeczna, wciąż otrzymywała dowody sympatii w postaci czekoladek, kaw i ciastek. Zawsze zostawiała je w redakcji, częstując zespół, co znacznie podnosiło jej notowania. Anna aż klasnęła w dłonie. – Świetnie się spisałaś!

– Ale nas zasypało, co? Moja taksówka miała spore opóźnienie – zmieniła temat Irena. Mieszkała na osiedlu Brzozowym, nieco poza centrum, na obrzeżach parku miejskiego. Miasto nie rozbudowywało się już w tę stronę i osiedle, mimo iż złożone z bloków wybudowanych w latach siedemdziesiątych, przypominało dobrze zadbany przydomowy ogródek. Drzewa, krzewy, murki i ławki dla odpoczywających – nic tu się nie zmieniało. Latem drogę do pracy mogła pokonać bardzo łatwo, zimą jednak zejście z wysokiego wzgórza, na którym leżało jej osiedle, nie było takie proste. Pewnie dlatego wolała zamówić taksówkę. Fedorowicz godzinę temu wyszła z redakcji i teraz zjawiła się cała zaróżowiona od emocji. Najwyraźniej spotkanie w ratuszu udało się. Szybko zwołała mininaradę i przedstawiła wszystkim kilka nowych pomysłów, które miały wpłynąć na wzrost sprzedaży pisma. Trzy lata temu jedną z takich nowinek okazało się robienie zdjęć nowo narodzonym dzieciom w mrągowskim szpitalu, oczywiście za zgodą rodziców. Pomysł okazał się trafiony w dziesiątkę. Rodzice i rodziny dzieci chętnie kupowali tygodnik z uwiecznioną na łamach pociechą. Prowadzenie rubryki zawsze przypadało w udziale najmniej doświadczonemu dziennikarzowi. Nie wymagało wiele umiejętności zawodowych. Trzeba było zrobić zdjęcia, zapisać imię wraz z nazwiskiem matki i dziecka oraz jego wagę, długość i datę urodzin. Publikacja wymagała pisemnej zgody rodziców, specjalne druki brało się z redakcji. Obecnie rubrykę tę prowadziła Aneta Pierse, początkująca dziennikarka, specjalizująca się w ulicznych sondach i relacjach z imprez w domu kultury. Szefowa tym razem miała również coś nowego dla Anny. Pisanie o czworonożnych pupilach. – To na pewno spowoduje, że kolejni czytelnicy kupią naszą gazetę. Jeśli znajdą w niej zdjęcia swojego zwierzaka, będą chcieli zachować ją na pamiątkę. Zatrzymuj więc właścicieli psów, wypytuj ludzi o to, czy mają kota lub inne nietypowe zwierzę. Żółwie i małpy mile widziane. Anna przytaknęła, choć myślami była tego dnia raczej nieobecna. Nie uszło to uwagi szefowej. – Coś się stało? – zapytała. – Nie, dlaczego? – Jesteś taka zamyślona. – Mam kilka ważnych spraw, które jak najszybciej muszę rozwiązać. – Rozumiem. Nie powiesz, jakie to sprawy? Anna streściła krótko ostatnie wydarzenia. Fedorowicz westchnęła: – Przyjmij moje wyrazy współczucia i trzymaj się. Telefony wciąż dzwoniły. Gdzieś pękła od mrozu rura, w starym tartaku znaleziono przemarzniętego bezdomnego, który trafił do szpitala. Chyba uda się go uratować, ale warto podjechać na miejsce wydarzenia i zrobić ostrzegawcze fotki.

Do pękniętej rury miała pójść Aneta, do tartaku podjedzie ona, Anna. Fedorowicz zaplanowała im cały dzień, sama zaś zamknęła się w swoim pokoju. Czekała na ważnego gościa. Miał być nim któryś z miejskich radnych. Chciał porozmawiać o podejrzanych zwolnieniach w zakładzie gospodarki komunalnej. Fedorowicz lubiła takie wyzwania. Kiedy czuła, że gdzieś kroi się afera, zapominała o tym, że jest naczelną i niczym ciekawski reporter węszyła wokół sprawy. Imponowała jasnością osądów i umiejętnością podejmowania decyzji. Czasem, oczywiście, popełniała błędy, ale szła dalej, nie rozpamiętując ich zanadto. Zabrali z biurka notatki i rozeszli się do swoich boksów z komputerami. Każdy miał jeszcze coś do zrobienia, nim wyjdzie w teren. Anna układała sobie w głowie tekst o bezdomnym, który omal nie zamarzł. Zastanawiała się też, jakie zdjęcia powinna zrobić, by były poruszające. Umówiła się z Anetą, że podjadą razem do tartaku, Anna zrobi potrzebne zdjęcia, a potem odda aparat Anecie i ta zajmie się pękniętą rurą na ulicy Polnej. Stary tartak mieścił się na Mrongowiusza, a Polna była jej odnogą, więc to rozwiązanie było najbardziej praktyczne. Obie zbierały się do wyjścia, kiedy w redakcji znów zadzwonił telefon. Fedorowicz wychyliła głowę ze swojego gabinetu: – Jeśli do mnie, to wyszłam. Proszę mi teraz nie przeszkadzać. I trzasnęła drzwiami. Telefon odebrała Anna. – Dzień dobry, czy tu redakcja „Głosu Mrągowa”? – Tak, Anna Sołowiecka przy telefonie. – Mam pewną sprawę… Wolałbym jednak zachować anonimowość, to dość nietypowa historia. Anna nabrała powietrza w płuca. Znała te nietypowe sprawy. Przeważnie chodziło po prostu o rozprawienie się z nielubianym sąsiadem, zwykły donos. Jednak tym razem było inaczej. – Wybrałem się wczoraj na spacer do lasu, na Wygonie za Zełwągami. Jest tam takie miejsce, może kilometr od wsi, niewielka polana z kamieniem. Proszę sobie wyobrazić, chciałem na chwilę usiąść, żeby odpocząć, ale było pełno śniegu, to go zgarnąłem. I wie pani, co zobaczyłem pod śniegiem?! Zabite i spalone zwierzę! Nie wiem jakie, nie można tego rozpoznać. Może ten temat was zainteresuje? Anna słuchała uważnie. Spalone zwierzę na kamieniu. W myślach już zaczęła się zastanawiać, jakie służby powinny się tym zająć. Policja, straż leśna, weterynarz? Do kogo zadzwonić w tej sprawie? – Jest pan tego pewien? – Najzupełniej. To może być temat na pierwszą stronę. Są też chyba ślady krwi. To zwierzę leży w tym miejscu już od jakiegoś czasu. Wszystko było ukryte

pod śniegiem. – Czy zadzwonił pan na policję? – Nie, no skąd! Żeby mnie potem ciągali po komisariatach jako świadka? Bardzo dziękuję! Dzwonię do was, jeśli chcecie mieć temat. Ja wolałbym pozostać anonimowy. – Jednak uważam, że powinien pan najpierw zadzwonić na policję. Ale skoro już zadzwonił pan do nas… Mógłby mi pan wytłumaczyć, jak tam dojechać? – Nie będę nigdzie dzwonił. Albo o tym napiszecie, albo nie, wasza sprawa. Jadąc drogą z Mrągowa do Mikołajek dojedzie pani do Zełwąg i jak będzie taki ostry zakręt w lewo, to trzeba skręcić w prawo i dalej już prosto, do wsi. Jechać dalej na tak zwany Wygon, jest tam nawet tabliczka, ktoś ją po wojnie postawił. Zacznie się las, i jak pójdzie się na wprost to trafi pani na niewielką polanę i na środku będzie duży kamień. – Jest pan mieszkańcem Zełwąg? – Wolałbym pozostać anonimowy, już mówiłem. – No tak, oczywiście. Dziękuję za sygnał. Mężczyzna odłożył słuchawkę. Anna chciała go jeszcze o coś zapytać, ale już nie zdążyła. W słuchawce zapadła głucha cisza. To, co usłyszała, było zastanawiające. Skinęła dłonią na Kryspina i Anetę i zapukała do szefowej. Usłyszała krótkie: proszę. Weszła. Opowiedziała o tym, o czym mówił mężczyzna. – Jesteś pewna, że ten gość wie, co mówi? – zapytała Krystyna. – To znaczy? – To znaczy, czy to nie był jakiś głupi żart. – Nie sądzę. Mówił z dużym przekonaniem. – Ale się nie przedstawił. – Takie jego prawo. – Jednak jest przez to niewiarygodny. – Niby tak, ale sama wiesz, że ludzie czasem wolą pozostać anonimowi. – Nie chciał zadzwonić na policję – zastanawiała się szefowa. – Znaczy, może mieć coś do ukrycia. A co, jeśli to on podpalił zwierzę i teraz tylko czeka, aż media zaczną o tym mówić? Może sprawia mu przyjemność wywoływanie zamętu? Nudzi mu się? Nasza publikacja będzie tylko wodą na jego młyn. – A co jeśli to prawda i wybrał się tylko na spacer? Spalone zwierzę w lesie to coś dziwnego. Przyznaj, że o czymś takim jeszcze nie pisaliśmy – broniła sprawy Aneta. – Fakt. Jeśli puścilibyśmy to najpierw do dziennika, może poszłoby nawet na pierwszą stronę. – No właśnie. To może być ciekawy temat – Anna pozwoliła dojść do głosu dziennikarskiej intuicji.

– Jak chcesz, to się tym zajmij, ale najpierw bezdomny. I pamiętaj, by temat nieco okrążyć. Policja, służby leśne, sanitarne i wypowiedzi mieszkańców. Niech to będzie dobry tekst. A teraz już idźcie, potrzebuję jeszcze kilku minut. Zaraz przychodzi ten radny, a ja mam jeszcze niespisany wywiad. To właśnie było w Krystynie niezwykłe. Potrafiła się zorganizować i pracowała na równi z innymi. Mimo funkcji menedżerskiej, nigdy nie rozstała się do końca z zawodem. Anna i Aneta wyszły z redakcji i wsiadły do auta. – Z tym spalonym zwierzęciem to ci dopiero historia, co? – zagadnęła Anna. – Niesamowita. Chcesz, to mogę z tobą pojechać. – Szczerze mówiąc, wolałabym sama. Potem opowiem ci wszystko. Zresztą, przeczytasz w gazecie – roześmiała się. Aneta skinęła głową. – Anka, ile ty masz lat? – spytała nagle. – Trzydzieści, a co? – Dobrze wyglądasz. – Dziękuję. – Trzydzieści lat. Nie wyobrażam sobie, że kiedyś będę miała aż tyle. Ja mam dopiero dwadzieścia trzy. – Dożyjesz i moich… – zażartowała Anna, konstatując w myślach, że pewnie ona także kiedyś patrzyła na trzydziestolatków jak na starców. Optyka zmieniała się z upływem czasu. Przypomniała sobie dawne marzenie, żeby kiedyś, w jakiejś nieuchwytnej jeszcze przyszłości, wyprowadzić się na wieś i uprawiać róże. Nie wiedziała, skąd właściwie wziął się ten pomysł, ale róże wydawały się jej bardzo dobrym powodem do tego, by po prostu cieszyć się spokojem. Marzyła o tym, że kiedyś jej życie wejdzie na bardziej, niż teraz, obliczalne tory i że jej dni upodobnią się do siebie. Tymczasem na razie każdy dzień zaczynał się i kończył inaczej, niż to sobie zaplanowała, przez co nieustannie czuła się jak na równi pochyłej. Hodowla zapewniłaby jej stabilizację, tylko czy dałoby się z tego wyżyć? Czy mogłaby zajmować się kwiatami zawodowo? Jechały ulicą Mickiewicza. Stąd było już blisko do starego tartaku. Jakiś samochód ślizgał się, boksując na lodzie. – Za dużo gazu, trzeba spokojniej – zawyrokowała Anna, omijając auto. Zjechała na swój pas i skręciła w prawo. Dotarły do niewielkiego parkingu, za którym trzeba było przejść przez starą bramę, by dotrzeć do przedwojennego jeszcze tartaku. Gdy przedsiębiorstwo powstało, nosiło nazwę „Daniel”, od nazwiska właściciela. Dawna tabliczka w języku niemieckim, wisząca na budynku biurowca głosiła, że był to: tartak parowy i wytwórnia tarcicy, sprzedaż hurtowa drewna, firma budowlana, sprzedaż hurtowa materiałów budowlanych. Realizacja wszelkiego rodzaju prac naziemnych i podziemnych, a właścicielami byli

A. Vorwig i H. Daniel. Nie wiadomo, jakie mieli imiona, tabliczka o tym nie informowała. Można się było do nich dodzwonić na numer 21, a następcą w tartaku był Christian Jorrens, mistrz ciesielski i murarski. Być może Jorrens jedynie dzierżawił tartak, kiedy właściciele nie chcieli już go prowadzić. Teraz pozostał po przedsiębiorstwie piękny, dobrze zachowany budynek biurowy, w którym mieszkali ludzie, oraz ruiny samego tartaku, z wysokim kominem, widocznym z wielu miejsc w mieście. To właśnie w tych ruinach często gromadzili się bezdomni. Słyszało się o nich zwłaszcza zimą, gdy szukali miejsca, gdzie mogli czuć się bezpiecznie. Zajmowali wówczas zniszczone pomieszczenia, obijali ściany kołdrami i starymi materacami, znajdowanymi gdzieś na śmietniskach. Udawało się im przeżyć zimę w tych podłych warunkach, i woleli to, niż pobyt w ośrodku pomocy, gdzie nie wolno pić alkoholu i trzeba żyć zgodnie z ustalonymi przez innych ludzi zasadami. Tu byli wolni. Cena wolności bywała jednak wysoka – omal nie przypłacił jej życiem człowiek przewieziony do szpitala. Anna szła wzdłuż pozbawionej tynku ściany, szukając miejsca, gdzie mogli ukryć się jacyś ludzie. – To tutaj – powiedziała na głos, ciągnąc za sobą przestraszoną Anetę. Dziewczyna pierwszy raz w życiu zobaczyła, w jakich warunkach mogą wegetować ludzie i najwyraźniej nie był to dla niej przyjemny widok. – Niemożliwe. Jak można tak żyć? – wyszeptała. – A jednak. Wiele lat temu odkryłam w lesie kurną chatę bezdomnego, miał na imię Mirek. Sam ją zbudował z takich właśnie płyt i kołder. Mieszkał tam przez wiele lat. Nawet nie sam, bo z jakimś kumplem. Żyli z rent. Któregoś dnia kolega przytargał żelazny piecyk. Postanowili się ogrzać. Był mróz, wypili butelkę wódki i zasnęli. Nie widomo kiedy ten ich niby dom zaczął się palić. Być może jakaś iskra spadła na legowiska. Kolega zdążył wybiec, ale Mirek został w środku. Spłonął żywcem, a tamten stał za drzewem kompletnie pijany i trząsł się jak galareta, gdy na miejsce przyjechali strażacy, wezwani przez narciarza, który przypadkowo przebiegał tamtędy na biegówkach. Ten co przeżył zapił się potem latem na promenadzie. Ale wtedy, udało mi się z nim porozmawiać. Płakał jak dziecko, nie zdążył jeszcze wytrzeźwieć i nie umiał dobrze ocenić sytuacji. Wciąż krzyczał, żeby ratować Mirka. I że to przez niego się stało, bo przyniósł piecyk. Mirek leżał zwęglony, widziałam nawet co z niego zostało. Straszny widok. Czy wiesz, że spalony człowiek wygląda jak plastikowy manekin? Aneta popatrzyła na nią zdziwiona: – Nigdy nie będę taka, jak ty. – To znaczy jaka? – No, odważna. Nie boisz się? Jak mogłaś w ogóle tam pojechać i patrzeć na zwęglone zwłoki? Ja bym w życiu nie dała rady. – Jeśli czegoś nie przeżyjesz, to o tym dobrze nie napiszesz. My,

dziennikarze, jesteśmy naprawdę jak hieny. Bazujemy na tym, co najbardziej dotyka ludzi, by opisywać to w sposób rzetelny i prawdziwy. Musisz się do tego przyzwyczaić albo zmienić zawód. – Myślałam, że takie rzeczy dzieją się tylko w wielkich miastach, ale nie u nas. – Tutaj również wiele się dzieje, trzeba tylko się o tym dowiedzieć. I po to są właśnie informatorzy. Nawet, jeśli chcą pozostać anonimowi, jak ten dziś. – Nie boisz się, że kiedyś coś ci się stanie? – Nie zastanawiam się nad tym, poza tym u nas nie ma mafii, morderców ani obłąkanych. Przynajmniej ja na ten temat nic nie wiem. Weszły do pomieszczenia. To z niego bezdomni uczynili swoje legowisko. Było nawet okno, ale zabili je kawałkiem dykty, by chronić się przed wiatrem i śniegiem. Dodatkowo ocieplili ściany kołdrami. Drugi kawał dykty, którą się odstawiało i zastawiało, służył za drzwi. W środku panował półmrok – światło dzienne wsączało się tylko przez niewielkie szczeliny w dykcie. Wewnątrz panował zapach niemytych ciał i moczu. W kącie walały się butelki po różnych alkoholach. Było nawet kilka po denaturacie. „To już koniec człowieczeństwa” – pomyślała Anna, kopiąc jedną z nich. Robiła zdjęcia – uwieczniała butelkę z denaturatem i brudne kołdry piętrzące się pośrodku. Nagłe usłyszały czyjeś kroki. Jak szuranie po kamieniach, kroki były ciężkie i niemiarowe. W prześwicie pojawiła się jakaś postać. Ubrany w gruby, brudny płaszcz mężczyzna tachał ze sobą jakieś reklamówki. Kiedy odstawił jedną z nich na ziemię, wysypał się spleśniały chleb. – Pewnie z pomocy społecznej, co? – przetarł oko brudnym palcem. Cały był zarośnięty, jedno oko chyba go piekło, bo było mocno zaczerwienione. – Nie, jesteśmy dziennikarkami i przyszłyśmy o was napisać. Podobno dziś do szpitala trafił jeden z waszych kolegów, omal nie zamarzł na śmierć – odezwała się Anna. Aneta stała obok. Miała napiętą twarz i widać było, że woli milczeć. – Na co mi te dziennikarze tutaj. I tak nie wypędzicie nas! Musimy gdzieś mieszkać! – mężczyzna podniósł głos. – Spokojnie, nikt nie chce was wypędzać. Dziś rano trafił do szpitala pański kolega, prawda? O mało nie zamarzł. – Tak, to Zyga. Dobry kolega. Mówiłem mu, żeby nie wychodził w nocy, tylko tu sikał, ale on wyszedł, a potem widać zasnął na mrozie. – To nie stało się tutaj? – Skąd. Żeśmy go potem wciągli do środka we dwóch, z Kazikiem, i on już nie dychał. Myślelim, że po chłopie. Poszedł Kazik na ulicę i kogoś poprosił, żeby na pogotowie zadzwonił, a jak przyjechali, to powiedzieli, że tylko wyziębiony jest i że na nogi chłopinę postawią i kazali się pilnować jeden drugiego, skoro już tu mieszkamy. I że lepiej do ośrodka. A ja mówię, że jaki ośrodek, skoro tam jak

w więzieniu! – Pić nie można, co? – zagadnęła Aneta z kąta. – O właśnie! Co to za życie! Jedyne co dobre, to te picie nam zostało. I nie wiedzieć kiedy, nawiązała się całkiem sensowna rozmowa. Mężczyzna miał na imię Wacek i mieszkał na ulicy już kilka lat. – Żona z domu pognała, bo żem pił na umór. Teraz to się jej nie dziwię, bo rację mogła mieć, tyle tego, że długo nie pożyła, bo zaraz raka wątroby dostała, a Kazik powiedział, że ja piłem, a jej wątroba wysiadła. Jak mnie pognała, to żem zaraz tu kumpli spotkał, tego właśnie Kazika i Zygę, co kiedyś w peberolu pracował. A Kazik to był nawet kierowcą w pekaesie, ale też pił i raz wypadek spowodował po pijaku, dziecko na przejściu przejechał i od wtedy zaczął chlać na całego, żeby to wszystko zapomnieć. Wiedzą panie, jak to jest. Co roku na grób tego dzieciaka idzie, kwiaty kładzie i pije za jego duszę. To wrak człowieka. Nawet sobie myślę, że lepiej, jakby to dziś Kazik tam w te krzaki poszedł i zamarzł, bo by mu już było łatwiej, a nie Zyga. Ja to mam jakiś cel w życiu, bo jak ta moja żona umarła, to się zacząłem starać o mieszkanie po niej, co miała socjalne. Jakby się udało je jakoś wydębić, to byłoby gdzie mieszkać, a nie w tej norze jak dzikus. Ale sprawa się ciągnie i kto ją tam wie, jak się skończy. Listy ślą na adres mojego kolegi, ale już dawno u niego nie byłem, to może nawet odpisali w sprawie tego mieszkania, a ja nic nie wiem. Anna dyskretnie notowała opowieść Wacka, a Aneta stała z boku i rozgrzewała się, tupiąc w miejscu. Czekała tylko by dostać aparat i zniknąć z tego miejsca. Nie mogła zrozumieć, że Anna chce w ogóle z takim człowiekiem rozmawiać. Tymczasem Anna robiła kolejne zdjęcia. O dziwo, nawet jej rozmówca zgodził się pozować, z dumą ustawił się przed zasłoniętymi dyktą drzwiami budynku. Wreszcie oddała aparat koleżance i machnęła do niej, że jest wolna. Aneta szybko zniknęła za ruinami, wyraźnie ciesząc się, że może iść do szpitala. Tam czekały na nią ciepłe, pachnące noworodki i ich mamy, marzące o tym, by pochwalić się swymi maleństwami całemu światu. Nie powiedziała nawet „do widzenia”. Tymczasem pan Wacek rozgadał się na dobre. – Gdyby nam tu trochę jeszcze kołder i czegoś ciepłego ludzie podrzucili, to by my przeżyli zimę bez problemu. Czasem jakieś jedzenie ktoś da, a czasem się coś znajdzie. Pani patrzy, ile chleba tym łabędziom na Magistrackim ludzie wysypują. Toć to się marnuje! Te łabędzie tego nie przeżrą. Pani patrzy – pokazał na resztki spleśniałego pieczywa. Jezioro Magistrackie znajdowało się w samym centrum miasta, tuż za ratuszem. To było ulubione miejsce spacerowiczów. Małe dzieci bały się rozłożystych wiekowych wierzb, otaczających brzeg jeziora, myślały, że to

czarownice. Jezioro od lat okupowały łabędzie i kaczki. Miały tu nawet drewniane domki, z których korzystały zwłaszcza zimą. Zadbało o nie miasto. Anna pomyślała z ironią, że bardziej dba się o te łabędzie, niż o bezdomnych. – Wody się zagrzeje, namoczy ten chleb we wrzątku i jedzenie będzie jak ta lala – zacierał brudne dłonie z czarnymi jak węgiel paznokciami. Anna spoglądała na niego ze współczuciem. Poczuła, że w jej głowie już powstaje artykuł. Dopytała jeszcze o kilka drobiazgów i pożegnała się. Miała pomysł, jak pomóc bezdomnym. Nie napisze zwykłego reportażu, a zorganizuje dla nich akcję pomocową. Pożegnała się z panem Wackiem i wróciła do redakcji. Była dziennikarką i mogła zmienić ludzkie życie. To wystarczająca motywacja, by napisać naprawdę dobry tekst. W biurze panowała cisza. Kryspin i Aneta byli jeszcze w terenie, Irena pracowała nad makietą reklam, a szefowa siedziała zamknięta u siebie. – Przyniosłaś ze sobą jakiś dziwny zapach – powiedziała Irena, nie podnosząc głowy znad makiety. – Przepraszam, byłam przecież w dziwnym miejscu. Usiadła do komputera i zaczęła szybko spisywać to, co zapamiętała z rozmowy. Notatki były mizerne, nie chciała zbyt ostentacyjnie notować przy panu Wacku, żeby nie czuł się jak na przesłuchaniu. Po godzinie szkielet tekstu był gotowy. Nosił tytuł „Bez domu i sensu” i mówił o sytuacji bezdomnych w mrągowskim tartaku. Postanowiła, że jeszcze zadzwoni na policję, a także do opieki społecznej i zbierze od nich potrzebne informacje. Może mają jakieś statystyki? I tak najważniejszymi bohaterami będą pan Wacek i jego kolega, ten który leżał w szpitalu. Wiedziała, że z nim także musi porozmawiać! Nie zamierzała tego odkładać, postanowiła więc zaraz wybrać się do szpitala. Tam porozmawiała z przełożoną oddziału, wyjaśniła, dlaczego przychodzi i wreszcie dostała się na szpitalny oddział uzbrojona w zielone jednorazowe kapcie. Pielęgniarka wskazała jej łóżko, na którym leżał bezdomny. Był czysty i ogolony, miał bladą twarz i przymknięte oczy. Nie spał. Przywitała się z nim i powiedziała, że jest z miejscowej gazety. Początkowo nie był zbyt rozmowny, ale to jej wcale nie dziwiło. Oddychał ciężko, a jednak zareagował uśmiechem, gdy Anna przekazała mu pozdrowienia od kolegi Wacka. – Niech mu pani powie, żeby się nie martwił i że niejedną flaszkę jeszcze wypijemy razem. Anna obiecała, że tak właśnie mu powie i zapytała o samopoczucie. – Trochę mi jeszcze słabo, ale chyba mnie odratowali. Nic nie czułem. Nic! Pani sobie wyobraża? – Ktoś tu pana odwiedził? – A kto miał przyjść, jak ja już rodziny nie mam, a moich chłopaków to tu

nie wpuszczą. Ano kiedyś to żem mieszkał w Zełwągach, tam mielim gospodarkie, ojcowiznę. Syn tam teraz mieszka, ale on nie chce mnie widzieć. Moja matka zmarła, a ja się tułam po świecie. Żona już dawno z innym do Niemiec wyjechała, to nawet nie wie, gdzie ja jestem. Do syna czasem paczkę wyśle i tyle ja o niej wiem. Syn się do mnie nie przyznaje, ale po tym wszystkim, co dziś się stało, to chyba się do niego pierwszy odezwę. Pójdę do opieki po nowe ubranie, niech mnie wyelegantują, dadzą na bilet i pojadę do Zełwąg. Bo nie może tak być, żebym ja rodzonego dzieciaka na oczy już nie zobaczył. Tego żem się bał najbardziej, jak mnie odratowali! Anna patrzyła w pooraną zmarszczkami twarz mężczyzny. Miała barwę popiołu. Zapach papierosów i stęchlizny unosił się wokół niego, mimo że był świeżo wykąpany. Ten zapach przechodził przez pory w jego skórze. Mężczyzna dygotał. Dłonie trzęsły mu się jak w febrze. Pomyślała, że to brak alkoholu. Przydałyby się jakieś leki na uspokojenie. – Jaką szkołę pan skończył? – wyrwało jej się nagle pytanie. Potrzebowała tej wiedzy do obrazu bezdomnego. – Technikum mechaniczne. Jestem mechanik. Robota była, ale jakoś tak wyszło… wie pani. – Wiem. – Spać mi się chce już, nie ma co gadać po próżnicy – powiedział nagle. Wstała. Pożegnała się z Zygą i życzyła szybkiego powrotu do zdrowia. Wyszła z sali na palcach. Przy drzwiach odwróciła się. Mężczyzna już spał. Od pielęgniarki usłyszała, że następnego dnia ma wyjść do domu. Do domu… ujrzała przed oczami norę w starym tartaku. Wyszła na dziedziniec szpitala. Na elektrycznych przewodach siedziały dwubarwne kawki. Z dołu wyglądały jak śmieszne przecinki na tle zasypanych śniegiem gałęzi. Stroszyły pióra, odpędzając od siebie zimno. Komenda policji mieściła się w pobliżu szpitala, na tej samej ulicy. Anna idąc przyglądała się przechodniom, stroszyli się tak samo jak ptaki. Opatuleni w czapki i szaliki, wyglądali na dwa razy większych. Zaokrąglone plecy, czerwone nosy i delikatne pochylenie do przodu, jakby w tej pozycji docierało mniej zimna. Na komendzie niemal wszyscy ją znali, jeszcze z czasów, gdy była z Jackiem. Kojarzyli ją jako jego dziewczynę, niektórzy zapewne sądzili, że nawet narzeczoną. Tymczasem w ich związku zabrakło czegoś, czego nawet ona, Anna, nie umiała nazwać. Może oboje nie byli gotowi na to, by być ze sobą codziennie? Kiedyś, gdy miała urodziny, zrobił jej dziwny prezent. Zamówił stolik w restauracji i dał jej niewielkie pudełeczko, takie, w jakim wręcza się pierścionki. Przestraszyła się, że zaprosił ją do restauracji, żeby się jej oświadczyć, a tego wcale nie chciała. Spojrzała na niego badawczo, jakby chcąc wyczuć jego zamiary. Otworzyła pudełko drżącymi dłońmi, odsuwając jak najdalej absurdalną myśl o zaręczynach.

W środku, na połyskliwym atłasie, w miejscu, gdzie powinien znajdować się pierścionek, leżał, zwinięty w rulonik, karnet na basen. Anna odetchnęła z wyraźną ulgą i przyjęła prezent z radością. Często chodzili razem popływać, zwłaszcza zimą, kiedy wysuszona skóra domagała się wilgoci, a ciało sztywniało w sezonowym bezruchu. Policjant na dyżurce patrzył zamyślony przez okno i sprawiał wrażenie, że gdyby tylko mógł, opuściłby choćby zaraz miejsce pracy i wyszedłby na zewnątrz zrobić coś innego niż zwykle. Ulepiłby bałwana lub upadł na plecy prosto w miękki śnieg i zrobił orła. Kiedy zobaczył Annę, leniwie przeniósł na nią wzrok, jak robi niezadowolone dziecko, któremu przeszkadza się w oglądaniu świata. Chciał ją od razu skierować do rzecznika prasowego, jednak tym razem poprosiła o kontakt z osobą, z którą może porozmawiać o sytuacji bezdomnych. – A, to pewnie przez tego zamarzniętego rano, co? – Właśnie. – Wieści szybko się roznoszą. – Całe szczęście, bo gdybym czekała na sygnał z policji, to pewnie bym jeszcze się nie dowiedziała! – roześmiała się i pchnęła drewniane, dwuskrzydłowe drzwi. Żeby wejść, trzeba było nacisnąć przycisk. Zamek otwierał się z cichym brzęczeniem. Jednak Anna miała na te drzwi własny sposób, podpatrzony kiedyś u pewnego policjanta. Wystarczyło podważyć języczek dowolnym kluczem, by otworzyły się same, bez potrzeby naciskania przycisku w dyżurce. Parę razy już tak weszła do komendy, gdy w dyżurce siedział znajomy policjant i akurat był zajęty. Lubiła widzieć w zakurzonej szybie jego zdezorientowaną minę. Szła długim korytarzem i nagle, szukając właściwego numeru na drzwiach, wpadła na kogoś. – Oj, przepraszam, szukam… – Anka? Co tu robisz? Spojrzała do góry. Policjant był wysoki. – Jacek? – We własnej osobie. Dawno się nie widzieliśmy. – Ano dawno. Anna policzyła w pamięci miesiące. Tak, to już pół roku, jak się rozstali. Patrzyła na jego miedziane włosy i niebieskie oczy zastanawiając się, czy zmienił się przez ten czas. Jego widok ucieszył ją, ale tak, jak się można ucieszyć na widok dawnego serdecznego kolegi z klasy. On zaś wyglądał, jakby się spieszył. Zresztą, zawsze sprawiał wrażenie, że nie ma dla niej czasu, a ona go po prostu nie egzekwowała, zajęta własnymi sprawami. Telefony między nimi konsekwentnie milczały. Teraz spotkali się po raz pierwszy od pamiętnej rozmowy u niej w domu, kiedy to Jacek obiecał, że pojadą latem na wspólne wakacje. I wtedy zadzwoniła jego komórka, musiał nagle wracać do pracy.

– Znaleziono trupa na ulicy Roosevelta – powiedział tylko, żegnając się. A potem już się u niej nie pojawił. I nigdzie razem nie pojechali. – Co u ciebie? – zapytał, uśmiechając się jakoś sztucznie. – W porządku. Pracuję i żyję sobie jakoś. A co u ciebie? – zrewanżowała się. – Ja jak widzisz, też pracuję. Dziś mamy mnóstwo roboty. Co chwila jakieś stłuczki i wypadki. Ta zima jest nieznośna. – A to dopiero początek. – Mam jeszcze sporo papierkowej roboty i dwa przesłuchania. Jacek Diele pracował w wydziale kryminalnym. Został policjantem jak jego ojciec, chociaż ten wolałby, żeby syn wybrał inny zawód. Na przykład został leśnikiem. Tymczasem Jacek w tajemnicy przed ojcem złożył papiery do policyjnej szkoły w Szczytnie i nie zamierzał z tych planów rezygnować. Jego ojca, Jana Diele, kiedyś nawet zastępcę komendanta, wszyscy jeszcze pamiętali w mrągowskiej komendzie i teraz patrzyli na młodego policjanta o miedzianych włosach jak na jego godnego następcę. Tymczasem Jacek ani nie był tak cichy i małomówny jak ojciec, ani nie miał takich planów, by kiedyś kierować komendą. Niestety, nie miał również takiej intuicji, jak Jan i kiedy przeszedł do wydziału kryminalnego, mówiło się, że dostał się tam po znajomości. Annie trudno to było ocenić, bo wtedy jeszcze nie znała Jacka, ale miała wrażenie, że byli lepsi od niego. – Szukasz kogoś? – Tak, chcę porozmawiać o bezdomnych. Podobno mam iść do gabinetu numer osiem. – Zgadza się. Chodź, odprowadzę cię. Doszli do wskazanego pokoju. Otworzył przed nią drzwi i zawołał do wnętrza: – Wojciechu, piękna pani do ciebie. Spojrzał na nią jeszcze raz, pożegnał się i zamknął drzwi, gdy tylko przekroczyła próg. Policjant okazał się spokojnym, choć nieco powolnym mężczyzną, którego znała z widzenia. Odpowiedział precyzyjnie na jej pytania, po czym przeprosił, bo właśnie skończył się jego czas, a musiał pilnie udać się na spotkanie z komendantem. Podziękowała i wyszła. Tym razem na korytarzu nie spotkała nikogo. Nacisnęła przycisk, sygnalizując, że chce opuścić komendę, jednak dyżurny najwyraźniej nie kwapił się z otwarciem drzwi. Wyciągnęła z kieszeni kluczyk od samochodu i znanym sobie sposobem podważyła język zamka. Drzwi puściły z cichym sapnięciem. Przez szybę dyżurki złowiła pełne zaskoczenia spojrzenie policjanta, perorującego z kimś przez telefon. Machnęła mu ręką na pożegnanie. Następnie udała się do ośrodka pomocy społecznej. On również znajdował się niedaleko, na ulicy Królewieckiej, która biegła prostopadle do Wolności, czyli

tej, przy której mieściła się komenda. W tym mieście wszędzie było blisko, dzięki czemu szybko dało się załatwiać sprawy. Wprawdzie ostatnio coraz więcej budowano również na obrzeżach, ale najważniejsze instytucje wciąż zgromadzone były w ścisłym centrum. W ośrodku przyjęła ją Małgorzata Boltz, siwowłosa, krótko ostrzyżona i bardzo energiczna kobieta, która ubierała się tak, jakby właśnie wróciła z Indii z najnowszą, wielobarwną kolekcją. To ona zwykle udzielała Annie informacji na wszelkie tematy i dziennikarka miała wrażenie, że kobieta jest nieformalnym rzecznikiem ośrodka. Okazało się, że również w kwestii bezdomnych ma całkiem sporą orientację, z pamięci podała szacunkowe dane o ich liczbie i miejscach pobytu. Tartak był jednym z nim, ale nie jedynym, przebywali również w zrujnowanym ośrodku wypoczynkowym w Tymnikowie, kilometr za Mrągowem. Anna, póki nie zajęła się tym tematem, nie zdawała sobie sprawy ze skali zjawiska. Oczywiście, zdarzało jej się i to wielokrotnie mijać bezdomnych, nie zastanawiała się jednak, dokąd właściwie idą te pochylone do przodu, poszarzałe na twarzach osoby, opatulone w kilka warstw za dużych ubrań, ściągniętych w pasie sznurkami i ciągnące za sobą jakieś wózki, lub niosące reklamówki z wytartymi napisami. – Polska jest krajem, w którym widać wielkie różnice. Z jednej strony ludzie w luksusowych limuzynach, z drugiej zaś mieszkająca w ruinach biedota – Anna wypowiedziała głośno słowa, które nagle wydały się jej odkrywcze, choć najwyraźniej dla Małgorzaty Boltz takie nie były, bo tylko odwróciła ku niej łagodną, pokrytą nielicznymi zmarszczkami i niemal naturalną, zmatowioną tylko pudrem twarz, po czym wolno powiedziała: – Świata pani nie zmieni. Oni są tam często na własne życzenie. Wszystko przez alkohol. Nie wyobrażają sobie bez niego życia. Z niejednym już się tu borykaliśmy. Pani sobie nawet nie wyobraża, jacy potrafią być ludzie. My chcemy im pomóc, a oni… – machnęła ręką. Na palcu miała tylko obrączkę, na przegubie cienką bransoletkę z czarnych koralików. W dłoni trzymała ołówek i zakreślała nim jakieś dane z tabelki. W tej chwili do pokoju weszła wysoka, zgrabna blondynka, ubrana zgodnie z najnowszymi trendami mody. Jej makijaż był krzykliwy, a paznokcie krwistoczerwone, jakby przed chwilą zanurzyła je we wnętrznościach jakiegoś zwierzęcia. Przyniosła herbatę. Anna wyczuła między kobietami silny dysonans. Małgorzata była jakby przeniesiona z innego wymiaru, niemal po hipisowsku barwna i naturalna, pogodzona z tym, że przedwcześnie posiwiała i nie robiąca z tego dramatu, blondynka zaś podkreślała na każdym kroku fakt, że biuro jest tak samo dobrym miejscem, żeby pokazać własną młodość, jak wybieg pełen modelek. Blondynka pochyliła się, stawiając filiżankę. Spod jej króciutkiego sweterka wyłoniła się opalona w solarium talia. Anna wzdrygnęła się nagle z zimna.

Wyszła z ośrodka z dokładnym planem w głowie. Miała już pomysł na to, jak napisze ten reportaż o bezdomnych i jak wykorzysta zdobyte dziś informacje. Postanowiła wrócić do redakcji dalszą drogą, wąską ścieżką nad jeziorem. Ludzie chodzili tu na spacery, wyprowadzali psy, co aktywniejsi wybierali to miejsce, żeby biegać. Stąd też widać było łagodną panoramę miasta. Wiatr od jezior już ustał, a chmury niosące śnieg nagle się rozwiały. Niebo się przetarło, niosąc nadzieję, że ta ostra zima z pierwszym śniegiem trochę się wyciszy. Zabudowana przedwojennymi kamienicami główna ulica Królewiecka wyglądała stąd zupełnie inaczej. Budynki piętrzyły się wzdłuż jej osi, wyznaczając dokładnie granice. Nie wszystkie były jeszcze odnowione. Te pokryte liszajem grzyba, pozbawione tynku wyglądały jak szare przerywniki, nieładne i szorstkie, gotowe by za chwilę się rozpaść. Wokół nich skupiały się niższe garaże i przybudówki. Jakieś chlewiki z dawnych czasów, bo kiedyś prawie każdy hodował tu świnie albo drób, zasypane były teraz śniegiem. Podobno władze miasta chciały zlikwidować te rudery, wychodząc z założenia, że szpecą krajobraz i niszczą widok na miasto od strony jeziora. Niektóre rzeczywiście były zaniedbane i niepotrzebne. Na co komu dziś w środku miasta chlewy i gołębniki? Zdarzały się jednak i te lepiej zachowane, a one miały swój urok. Latem, oplecione dzikim winem albo fiołkowymi glicyniami tyle mówiły o mieszkających tu ludziach. Miłośnicy kwiatów mieli obok swych domów zaciszne altany z pergolami, a ci ze smykałką do wszelkich robót coś w rodzaju przydomowych warsztatów. Mówiło się, że wszystko to będą musieli wkrótce rozebrać, bo powstało na terenie miejskim i często nielegalnie. Niezadowoleni mieszkańcy przychodzili do redakcji skarżyć się na te plany, choć wiedzieli, że niewiele mogą w tej sprawie zrobić. Miasto miało inny pomysł na zagospodarowanie tego terenu. Alejkę wyłoży się kostką brukową, a w miejsce altan i przybudówek powstaną trawniki, skwery czy też planowane już od dawna budki z pamiątkami. Część terenu można sprzedać – znajdą się chętni, by postawić hotel lub jakiś ładny nowoczesny dom. Anna myślała o tym, patrząc na pokryte śniegiem budynki. Być może za rok niektórych już nie będzie. Oby tylko ocalały wiekowe drzewa, które rosły tu jeszcze wiele lat przed wojną. Oby nikt nie odważył się ściąć tych niemych świadków historii, które widywała na starych pocztówkach jako cienkie badylki, ogrodzone byle jakim płotkiem z listewek. Wiatr przenikał jej ciało, wdzierał się pod sweter mimo ciepłej kurtki. Zgłodniała. Na szczęście zabrała do pracy kanapki, jak wróci to je zje. Potem pojedzie do Zełwąg, a raczej na Wygon, by sprawdzić, co wydarzyło się na polanie za wsią, a stamtąd do Rybna, do mieszkania Marty. Pamiętała, że z okolic Zełwąg można dotrzeć do Rybna nieco mniej uczęszczaną drogą, choć istniało ryzyko, że będzie jeszcze bardziej zasypana, może nawet nieprzejezdna. Bezpieczniej chyba jechać przez Mrągowo. W redakcji była tylko szefowa i Irena, więc panowała względna cisza. Anna

zjadła kanapkę, popiła herbatą, którą Irena od razu zaparzyła widząc, jaka zmarznięta wchodzi do redakcji. Siadła do komputera, by napisać teksty o bezdomnych, o wczorajszym konkursie i kilka innych, do których zebrała już wcześniej informacje. Ciepło, cisza i w tle mruczący komputer. Skupiona, pracowała przez dwie długie godziny ani na chwilę nie odrywając się od klawiatury. Nikt nie dzwonił i nie przeszkadzał jej w pracy. Pomysł zorganizowania akcji pomocy dla bezdomnych z tartaku i z Tymnikowa podobał jej się coraz bardziej. Ludzie na pewno mają jakieś zbędne kołdry, koce, poduszki i ciepłe ubrania. Jasne, że tymi sprawami zajmuje się ośrodek pomocy, ale oni mają na głowie jeszcze innych potrzebujących. Punkt zbiórki rzeczy można zrobić w redakcji, a potem ona osobiście zawiezie je potrzebującym. Szefowej pomysł się spodobał, wyraziła też zgodę, by na jakiś czas korytarz redakcji stał się niewielkim magazynem. Kiedy napisała pozostałe teksty, właściwie była już wolna. Na szczęście aparat fotograficzny wrócił już do redakcji, bo bez niego nie było sensu jechać do Zełwąg. Ruszyła wczesnym popołudniem, kierując się od razu na Mikołajki, na drogę krajową numer szesnaście. Szosa była już względnie odśnieżona i nie musiała przedzierać się przez zwały śniegu, jak na osiedlowych uliczkach. Koła mieliły zasolone śnieżne błoto, kierowcy jechali ostrożnie. Nawet za miastem, już za skrętem pod wiaduktem, nie przyspieszali jak zwykle. Droga była kręta i dość wąska, ogrodzona po bokach śnieżnymi bandami, pozostawionymi przez pługi. Anna włączyła radio. Mijane miejscowości były o tej porze roku wyludnione. Gwar panował tu tylko w sezonie. Teraz, o tym, że w przydrożnych domach toczy się jakieś życie, zaświadczały jedynie dymy z kominów. Snuły się nad dachami. Zawinięte w chochoły krzewy, nagie drzewa i zasypane chodniki opowiadały o tym, że mazurska zima nastała na dobre, a miejscowi zupełnie jak jeże czy niedźwiedzie zapadają w sen zimowy, z którego obudzą się dopiero po pierwszych roztopach. Zełwągi. Pamiętała z opisu nieznanego rozmówcy, że należy w samym środku wsi skręcać nie w lewo na Mikołajki, ale zjechać w drogę na prawo, a potem jechać prosto na Wygon, lasem aż do polany. Tak też zrobiła. Mijała jakieś zabudowania, których im bliżej lasu, tym było mniej. W pewnej chwili wydało jej się, że pod szarym, pozbawionym chmur niebem jest całkiem sama. „To chyba ten Wygon” – pomyślała, widząc zaledwie kilka domów, rozrzuconych na białej płaszczyźnie. Trudno sobie nawet wyobrazić, czy tą płaszczyzną są pola uprawne, czy zwykłe zdziczałe łąki. Jej vitarka dobrze radziła sobie z nierozjeżdżonym jeszcze śniegiem. Mężczyzna, który dzwonił, mówił, żeby kierować się w stronę lasu, a potem w lewo, na polanę. Minęła drewnianą, starą tabliczkę z napisem WYGON. Więc to na pewno tu. Coś jakby dzielnica Zełwąg, wyludniona jeszcze bardziej niż sama wieś. Tuż za nią piętrzyła się puszcza,

gałęzie pokryte śniegiem ciążyły wyraźnie w dół, miało się wrażenie, że za chwilę dotkną dachu auta. Anna dojechała do pierwszych rozstajów. Stały tu betonowe drogowskazy, jednak były tak zasypane śniegiem, że nie można było wyczytać, dokąd kierują. To musi być tutaj. Zatrzymała auto przed czymś, co mogło z daleka przypominać polanę. Zauważyła ślady ludzkich butów, lekko przykryte już śniegiem. Pewnie tędy szedł człowiek, który potem zadzwonił do redakcji. Rozejrzała się wokół. Kompletne bezludzie, choć całkiem niedaleko wsi. Annie zdawało się, że świat skończył się na granicy z ostatnimi domami na Wygonie, a tutaj były tylko jakieś jego orbity. Mimo bajeczności otaczającego ją krajobrazu, poczuła niepokój. Może dlatego, że nie wiedziała kto dzwonił do redakcji. Przemknęło jej przez myśl, że może stać teraz za którymś z drzew i ją obserwować, chcąc się upewnić, czy na pewno przyjechała. Obecnie to na niej spocznie obowiązek powiadomienia policji, jeśli to co mówił rozmówca okaże się prawdą. Żałowała, że nie ma śniegowców, a jedynie sznurowane buty za kostkę. Śniegu było tu dwa razy więcej niż w mieście i Anna, chcąc dotrzeć co celu, musiała wstawiać nogi w ślady kogoś, kto szedł tu przed nią. Dotarła wreszcie do polany. Nieskazitelna biel pokrywała wszystko niczym czyściutka pierzyna. Zauważyła zgromadzone centralnie kamienie. A może to były kopce z mchu i wrzosów? Pod jednym z drzew zwróciło jej uwagę jakieś zachwianie w tym białym krajobrazie. Pod ścianą lasu pojawiło się jakby kłębowisko śnieżne, i właśnie do tego miejsca prowadziły ślady. Anna miała już pewność, że dobrze trafiła. Szary kamień. Ktoś, kto tutaj dotarł przed nią, już go odśnieżył, teraz pokrywała go tylko cienka warstwa puchu. Widać było dokładnie wzory śnieżynek – każda inna, żadna niepowtarzająca się. „Są zupełnie jak chwile – pomyślała Anna. – Na każdą z nich czekasz całe życie i żadna nie jest taka sama.” Na kamieniu spoczywało ciało zwierzęcia. Sądząc po rozmiarach i szczupłych pęcinach, mogła to być sarna. Leżała na kamieniu z nienaturalnie wygiętą szyją, pewnie więc ktoś poderżnął jej gardło. Pod śniegiem widać było ciemną plamę, najpewniej była to zaschnięta i zamarznięta już krew. Po śmierci zwierzę zostało spalone, widać było ślady ognia na sierści. Anna nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego. A przecież była w różnych miejscach i oglądała niejedno. Praca dziennikarza bywała nieprzewidywalna. Zdarzało jej się znaleźć w sytuacjach tak dramatycznych, że wracała potem do domu wytrącona z równowagi, ale nigdy poruszona tak jak teraz. Kto przyciągnął tu bezbronne zwierzę i zadał mu śmierć w tak bestialski sposób? Jakim trzeba być człowiekiem, żeby robić takie rzeczy?! Sztywnymi z zimna palcami wyciągnęła z torby aparat. Był w dotyku lodowaty i nieprzyjemny. Zrobiła kilka zdjęć, starając się oddać klimat tego

dziwnego miejsca, otoczonego starymi drzewami. Oczyściła kamień. Miał kształt walca, a gdyby umieścić go w płytkim stawie, wyglądałby pewnie jak hipopotam w błotnistej kałuży. Rzadko widuje się tak wielkie kamienie. Pośrodku miał niewielkie wgłębienie, jakby czaszę. To zauważyła dopiero, kiedy całkiem oczyściła powierzchnię. Wyciągnęła telefon komórkowy. Trzeba zawiadomić policję. Jej informator najwyraźniej bał się kontaktu ze stróżami prawa, pozostawiając decyzję redakcji. Być może były tu jeszcze jakieś ślady? A może człowiek, który tego dokonał, zostawił coś, co pomogłoby go zidentyfikować? Butem przesuwała śnieg, rozgarniając go aż do wysuszonych liści. O dziwo, był tu zasięg. Połączyła się z komendą prawie natychmiast. Poinformowała o tym, co zastała na polanie. Kiedy się rozłączyła, poczuła się jakoś dziwnie, mając wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Potem jednak uświadomiła sobie, że tak działa na nią panująca w tym miejscu cisza, która była czymś w rodzaju obecności. Przesuwała butem po śniegu, przeczesywała okolice kamienia. Odkryła ślad po niewielkim ognisku i wywnioskowała, że ktoś jego płomieniami doświetlał sobie miejsce sarniej kaźni. Pewnie był tu pod osłoną nocy, bo wtedy trudniej o jakiegokolwiek świadka. Ten ktoś dobrze wiedział, że na polanie znajduje się wielki kamień i przyszedł specjalnie właśnie tutaj. Już gdzieś słyszała o takich kamieniach i ich roli, ale teraz nie mogła odszukać w pamięci, kto i kiedy jej o tym opowiadał. Czy był to ktoś miejscowy? Tutejsi ludzie znają się, kojarzą każdy kamień i każde drzewo w okolicy, a czasem widzą więcej, niż można przypuszczać. Może więc powinna popytać na Wygonie lub w samych Zełwągach? Na samą myśl o prywatnym śledztwie ścierpła jej skóra. Niech lepiej zajmie się tym policja. Machinalnie przesuwała butem, zgarniając śnieg. Jej umysł nastawiony był teraz na wymyślanie tytułu do reportażu. Zastanawiała się, jak go napisze, od czego zacznie. Od telefonu? Czy od informacji, że drogowskazy w puszczy całkiem zasypało? Chciała już wracać, gdy nagle błysnęło jej coś kolorowego, leżącego w śniegu. Jakiś obrazek. Schyliła się, by go podnieść. Zamarzł pod śniegiem, a jednak dał się ostrożnie wyprostować. Był to rodzaj tekturowej zakładki do książki. Widać było na niej twarze młodych ludzi, wyciągających ręce ku niebu. Na białym tle widniały czerwone litery: Anielski patrol wkracza do akcji. Czas rozpocząć misję. Odruchowo schowała zakładkę do torby. Idąc do auta planowała już dalszą trasę. Uznała, że jednak pojedzie do Rybna prosto stąd, ale najpierw zajrzy jeszcze do kilku gospodarstw na Wygonie i zapyta, czy nikt nie zauważył czegoś niepokojącego oraz czy we wsi nie mieszka ktoś, kto ma skłonność do dręczenia zwierząt. Może jakiś myśliwy albo kłusownik? Tę sarnę trzeba było przecież

w jakiś sposób zniewolić. Pewnie nastawił na nią sidła. Rozejrzała się jeszcze raz niespokojnie i, upewniwszy się, że poza nią nikogo tu nie ma, wsiadła do auta. Gdy wyjechała z puszczy i znalazła się na skraju wsi, zauważyła przy jednym z domów mężczyznę. Odśnieżał podwórko. Zatrzymała się przy ogrodzeniu i zapytała, czy nie zna kogoś, kto nastawia sidła. Mężczyzna pokręcił głową. Zapytał, o co chodzi. Odpowiedziała, że którejś nocy ktoś zabił w lesie sarnę. – Pani, a mało to saren zabitych w lasach leży? Albo na drogach? – A może zauważył pan jadący tędy nocą samochód? – A mało to razy ktoś tędy sobie jeździ? Choćby na Klon albo na Lisiny? Dlaczego to panią tak interesuje? – Jestem dziennikarką z „Głosu Mrągowa” i zadzwonił do nas w tej sprawie czytelnik. – „Głos Mrągowa”? No tak, czytam was, czytam. Ale czy nie macie już innych tematów, niż zajmowanie się jakąś sarną? – machnął ręką i wrócił do odśnieżania. Kobieta, wyrzucająca śmieci do kontenera kilka domów dalej, okazała się rozmowniejsza. Zainteresowała się nawet zabitą w środku lasu sarną na tyle, żeby zaprosić Annę na ganek. Był pozbawiony drzwi, a pod ścianą z kolorowych szybek stała stara ławka, przykryta wełnianą derką. Usiadły na niej obie. – Ta sarna leżała na kamieniu. Miała poderżnięte gardło – powiedziała Anna. – Taki duży ten kamień? Na polanie? – Tak. Właśnie taki. Rzadko kiedy widzi się podobne głazy. – Mówią o nim Święty Kamień. Jakem była jeszcze młoda, to ktoś mi to powiedział. Chodziło się tam kiedyś palić ogniska na Świętego Jana. A jakże. To były czasy! – Nie wie pani, skąd taka nazwa? – Mówili ludzie, że dziwne rzeczy się tu dawniej działy i stąd nazwa święty. Ale dokładnie to nie wiem. Czasem ludzie tam chodzą i zdjęcia sobie robią z tym kamieniem. Bywa, że pytają mnie o drogę, to im odpowiadam. „Jak niewiele wiem o ziemi, na której mieszkam. Nie miałam pojęcia, że jest tu jakiś kamień, do którego przyjeżdżają nawet turyści” – pomyślała Anna. – A dużo ludzi tu przyjeżdża i pyta o ten kamień? – Nie aż tak dużo, ale czasem się ktoś zatrzymie i zagadnie, to porozmawiam. Parę razy w lato jacyś warszawiacy, a raz to nawet Niemce jakieś były i pytały. Po polsku mówili, więc pewnie jacyś stąd. – Od dawna tu pani mieszka? – Od siedemdziesiątego trzeciego. Dom był wolny, w gminie się dowiedziałam, to przeszłam tu z Surmówki.

– Czyli ten kamień to nie jest jakaś wielka atrakcja turystyczna i w przewodnikach pewnie nic na ten temat nie znajdę… – zastanawiała się głośno Anna. – Ja tam nie wiem, co jest w przewodnikach, ale pewnie jakby o nim coś więcej pisali, to i ludzi byłoby więcej. „Nie mogłam lepiej trafić” – pomyślała Anna. Była na tropie ciekawej historii i postanowiła ją rozwiązać. Lubiła to podniecenie, które pojawiało się zawsze w takich sytuacjach. Teraz już gotowa była poruszyć niebo i ziemię, by dowiedzieć się, kto to zrobił i dlaczego. Miała dziennikarski instynkt i przeważnie jej nie zawodził. Napisze naprawdę dobry tekst, a czytelnik będzie miał wrażenie, jakby czytał o wydarzeniach nie z tego świata! Zdecydowała, że czas ruszać dalej. Tamten mężczyzna miał rację – jeździło tędy sporo samochodów, bo za lasem były jakieś pozapominane przez świat osady i niewielkie wioski. Trudno więc zwracać baczną uwagę na wszystkich przejeżdżających tamtędy, zwłaszcza nocą, kiedy to raczej się śpi, a nie patrzy przez okno albo płot. Wjechała na szesnastkę i skierowała się w stronę Mrągowa. Jednak przed wiaduktem skręciła w lewo w drogę numer pięćdziesiąt dziewięć na Piecki. Kiedy pojawił się kierunkowskaz na Krzywe, skręciła w boczny zjazd. I tu znowu sprawdziło się auto z napędem na cztery koła. Tak, jak przeczuwała, boczne drogi nie zawsze były odśnieżone, a jeśli już, to niedokładnie. Śnieg piętrzył się w koleinach, a pod nim połyskiwał lód. Jechała wolniej, kierując się na Krzywe i mijając Kolonię Krzywe. Zakręt za zakrętem, niebezpieczne oblodzenia, bo gdzieś tu przecież był brzeg jeziora Krzywe. Rzeczywiście, jezioro prześwitywało między drzewami, objawiając się tylko białą płaszczyzną, nieskażoną śladem ludzkich stóp. Ciągnęła się aż do linii drzew i to one wskazywały, gdzie jest kres zamarzniętej wody. Tu droga była jeszcze bardziej śliska, bo od wody ciągnęła wilgoć i zamarzała błyskawicznie, co sprawiało, że przejazd nie należał do najprzyjemniejszych. Za to wiosną i latem musiało być pięknie. Regularny brzeg jeziora i malownicza kładka, która mogłaby służyć za element pleneru do fotograficznych sesji, pewnie przyciągały wrażliwych na mazurskie widoki. Jednak o tej porze roku ani kładka, ani brzeg nie zachęcały do spacerów. Zamarznięte jezioro tchnęło chłodem i wyglądało, jakby prosiło, by je zostawić w spokoju. Do Rybna dotarła mocno po południu, już lekko zmierzchało. Nagle poczuła, że jest strasznie głodna, uświadamiając sobie, że nie zadbała o obiad. Przyrządzenie go w mieszkaniu Marty wydało jej się trochę nie na miejscu, chyba jednak nie miała innego wyjścia. Tutaj śnieg zasypał wszystkie chaty i drogi. Zima w tym rejonie była bardzo uciążliwa, a śnieg wciąż leciał z nieba niczym biały proszek. Tylko kilkanaście kilometrów od Mrągowa i jaka różnica w pogodzie! Anna jechała niespiesznie

przez Grabowo, o wiele wolniej, niż pozwalały na to znaki. Mijała znajome domy, potem szkołę, w której była parę razy przy okazji imprez okolicznościowych. Następnie wyjechała na drogę, która nagle rozwidlała się, ona skręciła w prawo w stronę Borowa, a wreszcie już prosto przez północną część Puszczy Piskiej, aż do samego Rybna. Puszcza Piska rozciągała się w tej okolicy na dziesiątki kilometrów, zaczynała jeszcze przed Borowem, kończyła natomiast w okolicy Kolna. Poprzecinana krętymi drogami oplatała liczne jeziora, jeśli ktoś by spojrzał na mapę, to zobaczyłby zieloną plamę na niemal połowie obszaru od Mrągowa na południe. Graniczyła ze Szczytem na zachodzie i Piszem na wschodzie, kończąc się na niewielkim Kolnie, które nie wchodziło już administracyjnie w skład województwa warmińsko-mazurskiego. Można więc powiedzieć, że Puszcza Piska była ponadwojewódzka. Jej główną arterią jest droga na Ruciane Nida. Jeśli ktoś chce poznać puszczę, nie może nie zobaczyć tej miejscowości. Da się tutaj dotrzeć i z lądu, i z wody, dlatego w sezonie spotyka się tłumy tych, którzy znajdują w tym miejscu letni przystanek. W miejscu, gdzie teraz jechała Anna, puszcza była inna, jakby spokojniejsza, rozciągała się po obu stronach drogi, zapewniając latem liczne jagodniki, a jesienią obfitość grzybów. Tylko gdzieniegdzie wydawała się nieprzebyta; wszak był to jej początek, coś jakby północny przyczółek albo zapowiedź tej czarniejszej i gęstszej puszczy, która pokrywała okolice jezior Mokre i Nidzkie. Tam nawet jeziora puszczańskie były głębsze i większe. Tutejszej puszczy towarzyszyło jedynie niewielkie Piłakno, dość tajemnicze, otoczone w całości lasami między Borowem a Maradkami, objęte od lat strefą ciszy. U jego brzegów rosną rzadko spotykane rośliny, jest też ostoja dla ptactwa i zwierząt. Królami tego miejsca są żurawie. Anna przypomniała sobie, że kiedyś czytała w jakiejś książce o kurhanowym cmentarzysku i miejscu dawnych pochówków, które tu kiedyś odkryto. Może miało to coś wspólnego z tajemniczym kamieniem za Zełwągami? Wreszcie wjechała do Rybna. Minęła katolicką kaplicę, a potem wiejski sklep, w którym przed laty pracowała Marta. Niedaleko, na rozwidleniu dróg była biblioteka. W lewo jechało się na Szczytno, a w prawo do pałacu. Trzeba minąć osiedle drewnianych domków jednorodzinnych i skręcić w lewo, prosto w parkową aleję. Nic się nie zmieniło. Anna próbowała odszukać w pamięci, kiedy tu była po raz ostatni, ale nie potrafiła sobie tego dokładnie uświadomić. Na pewno przyjechała jeszcze po śmierci mamy, więc mniej niż trzy lata temu. Pomyślała ze smutkiem, że wszystko zlewa się jej jakby w jedną całość, spotkania, rozmowy, przeżycia, i że stanowi jednie tło dla codzienności, a nie jej esencję. Czy na tym właśnie polega życie? Miała trzydzieści lat i czuła wyraźnie, że jej dni stają się coraz krótsze, noce mijają dając tylko odpoczynek i liczy się jedynie tu i teraz. Zaparkowała przed pałacem i wysiadła z auta. Z bagażnika wyciągnęła torbę.

Były w niej worki, żeby spakować rzeczy po Marcie. Miała też kilka kartonów, które woziła ze sobą na wypadek większych zakupów. Najtrudniejsze było przed nią. Trzeba wejść do środka i oddychać tym powietrzem, którym oddychała jeszcze tak niedawno Marta. Obejrzeć i zebrać jej rzeczy, wytrzeć odciski palców, pozamiatać włosy. Wedrzeć się w jej intymność. Trzy lata minęły od czasu, gdy pakowała rzeczy zmarłej mamy. Ojciec postanowił wyrzucić część mebli, jakby od razu chciał zbudować wokół siebie większą przestrzeń życiową, a tymczasem, w licznych szafkach i komódkach wciąż leżały przedmioty, należące do jego żony. Nie chciał ich nawet oglądać, nie delektował się ich dotykiem w długie zimowe wieczory, po prostu polecił córce szybkie ich uprzątnięcie. Anna wolałaby, żeby zrobił to za nią jej brat, Witek, ale na niego nie mogła liczyć. Zaraz po pogrzebie wrócił do Danii, zabierając ze sobą na pamiątkę tylko stary obrus, wystany kiedyś przez mamę w dużym sklepie o swojskiej nazwie „Miś”, w samym centrum Mrągowa. Każdy w inny sposób radzi sobie z żałobą. Ojciec zawsze był krytyczny i oschły i nie zmieniła tego nawet śmierć bliskiej osoby. Anna była jedyną, która mogła się tym zająć. Zabrała więc wszystko, co mogła zabrać, sporą część oddając do Domu Dziecka, ośrodka pomocy społecznej albo na różne loterie do domu kultury. Trafiły tam ubrania, książki, porcelanowe pieski, bursztynowe figurki, bransoletki z masy perłowej i nieotwarte perfumy „Pani Walewska”. Dla siebie zatrzymała kilka drobiazgów, które kojarzyły jej się z dzieciństwem, a resztę upchnęła na strychu przekonując ojca, że powinny tam pozostać, w starej szafie jeszcze po dawnych niemieckich mieszkańcach tego domu. Prosiła, żeby nie pozbywał się wspomnień tak od razu, bo może kiedyś żałować. Ojciec machnął ręką i odrzekł, że niech już wszystko tam zaniesie, ale on zaglądać na strych na pewno nie będzie. Na dworze było już prawie ciemno. Kiedy tu jechała słońce zaszło za ciemny horyzont lasów. Trochę żałowała, że dotarła tak późno, bo w kobaltowym zmierzchu wszystko wyglądało inaczej, nie tak, jak zapamiętała z czasów przyjazdów do Marty. Pałac od tej strony miał wygląd opustoszałego. Z tego, co pamiętała, więcej ludzi kwaterowało po przeciwnej stronie budynku, tu było tylko biuro, mieszkanie Marty oraz dwa okna gabinetu dawnego dyrektora PGR. Klucz zachrobotał w drzwiach twardo, jakby był rzadko używany, i po chwili Anna weszła do środka. Pierwsze, co poczuła, to nieprzyjemny zaduch. Kaloryfery grzały nazbyt mocno i w pomieszczeniach było wręcz gorąco. Otworzyła okno już w przedpokoju. Stara stolarka, okna dubeltowe, pomalowane na biało, między szybami wata, będąca czymś w rodzaju uszczelnienia. Farba olejna łuszczyła się z ram, opadając całymi płatami na parapet. Mroźne powietrze wpadło do środka, wyganiając przykrą woń. Weszła do salonu. Byłby większy, gdyby nie to, że z jego części wygospodarowana została niewielka, lecz ustawna kuchnia, oddzielona ścianą.

Anna otworzyła kolejne okno. Tu ramy były w lepszym stanie. Widać Marta niedawno je odnowiła. Anna przeszła przez salon do drugiego pokoju. Ten był większy i spełniał funkcję sypialni a zarazem pokoju do pracy. Marta miała dużo książek, które czytała nałogowo. Na jednej ze ścian stał spory regał wypełniony tomami. Obok wygodny fotel i lampa. Przebiegła wzrokiem po tytułach. Machinalnie wyciągnęła jakiś egzemplarz. Melchior Wańkowicz Na tropach Smętka. Stara płócienna okładka, z plamami od kawy lub herbaty. Odłożyła na miejsce. Rozejrzała się. Kiedy ostatnim razem była u Marty, panował tu większy porządek i wszystko wydawało się takie „zamieszkałe”. Teraz pokój zrobił wrażenie opustoszałego. Przed nią najgorsze. Musi tam spojrzeć. Łóżko. To na nim znaleziono Martę. Leżała tutaj nieżywa od kilku dni, ciało zaczynało się rozkładać i nawet zimne powietrze wpadające przez lekko uchylone okno nie zatrzymało tego procesu. Podeszła bliżej. Zwykłe drewniane dwuosobowe łóżko z lat osiemdziesiątych, z półokrągłym wezgłowiem. Spały na nim razem, gdy Anna zostawała na noc. Ona zawsze kładła się od ściany, budząc się czasem z plecami wciśniętymi w wiszącą nad łóżkiem słomiankę. Teraz słomianki nie było. Ściana wydawała się pusta i chłodna, a łóżko nieco od niej odsunięte, jakby sypiał tu ktoś jeszcze, kto wolał po przebudzeniu wstać z łóżka po swojej stronie. Zerwała kołdrę. Prześcieradło było poplamione. Dlaczego go stąd nie zabrali, kiedy znaleźli ciało? Wzdrygnęła się, składając je. Poczuła mdłości. Materac też był poplamiony. Wyszarpnęła go i postawiła na ziemi. To było śmiertelne łóżko jej przyjaciółki. Złożyła pościel i wrzuciła ją do worka na śmieci. Najgorsze miała za sobą. Najbardziej bała się właśnie tego, co zrobi, gdy je zobaczy, gdy unosząc kołdrę poczuje jeszcze ten zapach… Usiadła na podłodze i rozpłakała się. Wszystko ją bolało. Nerwy, niewyspanie i zima, sącząca się z każdego kąta. Wiatry, śniegi, nieprzychylny świat. Miała wszystkiego dosyć. Zadzwonił telefon. Aż podskoczyła. Dzwoniła Fedorowicz. – Czy ten tekst o zabitym zwierzęciu w Zełwągach zdążysz napisać na jutro? – Postaram się – wysapała z trudem. W tej chwili nie miała ochoty na żadne rozmowy. – Świetnie. Dziennik chce to na jedynkę. Wiesz chyba, jak honorowane są pierwsze strony. Sporo zarobisz. Pisz. Zaklepałam ci miejsce. – Dziękuję. – Zatem tak się umawiamy. My go potem puścimy również do tygodnika. Do dziennika ma być góra tysiąc znaków, z dobrym zdjęciem, później zrobisz z tego dla nas jakiś fajny reportaż na rozkładówkę. Kiedy szefowa rozłączyła się, Anna odetchnęła z ulgą i wytarła pot z czoła.

Jak tu gorąco. Po co tak grzać? Kotłownia była pod drugiej stronie budynku, jako palacz pracował jeden z sąsiadów. Dorabiał w ten sposób do renty. Przetarła zmęczone oczy. Musi się rozejrzeć. Marta połknęła tabletki nasenne – tak mówi policja. Podobno potwierdziła to również sekcja zwłok. Pusty blister z tabletkami znaleziono przy jej łóżku. Spojrzała na stolik. Nie było na nim żadnych śladów. Stała tylko lampka nocna, pasująca bardziej do biura, z czarnym kloszem. Anna zajrzała pod łóżko. Poza kłębkami kurzu niczego nie znalazła. Wyniosła pościel i materac na klatkę schodową. Wyrzuci to jutro, jak zlokalizuje pojemnik na śmieci. Teraz, po ciemku, będzie to raczej trudne. Łóżko zostawi, może się przydać nowym najemcom. Tylko umyje je dokładnie i przetrze pastą do drewna. Znalazła pod wanną gumowe rękawice i środki czystości. Nabrała wody do wiadra. Kotłowało w rurach, kiedy ją puszczała. Woda była gorąca, niemal wrząca. Wyszorowała dokładnie łazienkę. Panował tu taki nieład, jakby Marta od dłuższego czasu nie sprzątała. Pod sufitem wisiały gęste i wypełnione kurzem pajęczyny, w koszu na brudne rzeczy leżały ubrania i zmiana pościeli, co świadczyło o tym, że Marta dawno nie robiła prania. Anna nastawiła pralkę i już po chwili maszyna zaczęła nabierać wodę. Kurki od wody pokryte były szarym kamieniem, Annie nie chciało się walczyć z nim. Baterię przetarła więc tylko, doprowadzając do jako takiego połysku, umyła lustro, sedes, kafelki, podłogę. Spojrzała na wielką wannę. Nagle nabrała ochoty na kąpiel w jej obszernym wnętrzu. „Zrobię to po pracy” – postanowiła. Zawsze, kiedy przyjeżdżała do Marty, kąpała się u niej. Sypała do wody pachnącą sól i leżała w cieple, delektując się ciszą i lenistwem. Po godzinnej pracy łazienka wyglądała o wiele lepiej. Anna przeszła do sieni. Stała w niej duża szafa na ubrania. Pod oknem jeden pomocnik na buty, krzesło, łyżka do butów zawieszona na gwoździu. Proste i funkcjonalne sprzęty, te same od lat. Widać było, że jej przyjaciółka wiodła raczej skromne życie. Malowała tylko ściany, zmieniała zasłony, wypełniała mieszkanie modnymi dodatkami, nadawała mu przytulny charakter za niewielkie pieniądze. Anna postanowiła włączyć radio, cisza wydała jej się nieznośna, muzyka ożywiła mieszkanie, świeże powietrze sprawiło, że nagle zrobiło się czyściej i przyjemniej. Duch Marty został wypuszczony. Przymknęła okna, zaciągnęła zasłony. Głód, który czuła już wcześniej, ale o którym zapomniała po wejściu do mieszkania przyjaciółki, wrócił ze zdwojoną siłą. Poszła do kuchni. Wieczorna audycja w „Trójce” na moment skupiła jej uwagę. Muzyka lat osiemdziesiątych. Znajome piosenki młodości, do których tańczyło się na sobotnich dyskotekach, organizowanych przez dom kultury. Odbywały się w kawiarni Orbita. Wnętrze obite boazerią, z ciężkimi rudymi storami, zakurzonymi obrazami na ścianach, pozostałymi po jakimś amatorskim wernisażu. Razem chodziły na te dyskoteki,

pożyczały sobie bluzki i spodnie, na włosach malowały pioktaniną fioletowe pasemka. Gdy padał deszcz, z włosów spływała im na ubranie wrzosowa smuga. Na szczęście plamy spierały się bez żadnego problemu. Ich pierwsze tańce z chłopakami, którzy szybko jednak wybierali dziewczyny bardziej wyzwolone. One obie nie dawały się im mocno przytulać, obie były zawsze nieśmiałe w takich kontaktach. Otworzyła lodówkę. Znalazła w niej cztery jajka, masło, ser, jakieś konserwy. Niewiele. Usmażyła jajecznicę na znalezionej w szafce kuchennej starej patelni. Zjadła bez chleba, bo spleśniał w chlebaku i musiała go wyrzucić. Zagryzła kawałkiem zeschłego sera. Popiła herbatą i wróciła do pracy. Teraz w radiu leciała audycja o popkulturze, przysłuchiwała się bez większego zainteresowania, ale miło było, że jakiś dźwięk ożywiał to osierocone mieszkanie. Postanowiła zająć się kuchnią, na pewno dziś nie uda się jej sprzątnąć wszystkiego, ale przynajmniej zrobi wstępną segregację. Na pierwszy ogień poszły szafki. Po otwarciu tej pod zlewem poczuła przykry zapach, najprawdopodobniej z kubła na śmieci. Wystawiła go na środek kuchni. Przykra woń buchnęła jeszcze mocniej. Wiedziała jednak, że jego zawartość powie jej sporo o ostatnich godzinach życia przyjaciółki. Wysypała kubeł na zaścieloną gazetami podłogę, a następnie wrzucała śmieci do niego z powrotem. Do gumowych rękawic przyklejały się fusy i spleśniałe obierki, szkielet i skóra wędzonej makreli. Znalazła też plastikowy kubeczek z łyżeczką w środku, papierową torebkę po cukrze, opakowanie od masła, butelkę po szamponie, karton po soku pomarańczowym, kilka zwiniętych zużytych podpasek i pojedyncze spalone zapałki. Jej uwagę przykuły zgniecione bilety autobusowe. Kilka relacji Rybno–Mrągowo, a kilka Mrągowo–Zełwągi. Porównała daty z kalendarzem ściennym, wiszącym w kuchni. Marta podróżowała głównie w weekendy. W piątek po południu wyjeżdżała z Rybna do Mrągowa, a potem jechała do Zełwąg. Ciekawe po co? Anna wyprostowała się i schowała bilety do notesu. Mimo że ich stosunki nie były już tak serdeczne jak kiedyś, jednak fakt, iż Marta bywała tak często w Mrągowie i ani razu nie zadzwoniła, żeby się spotkać, wydał jej się bardzo dziwny. Jakby nie chciała, by ktoś o tych wyjazdach wiedział. Pytana, kiedy się zobaczą, Marta wciąż wykręcała się tym, że ma mało czasu i rzadko bywa w mieście, tymczasem z biletów wynikało, że było wręcz przeciwnie. Anna próbowała sobie przypomnieć, od kiedy przyjaciółka nie potrafiła znaleźć dla niej czasu. Czy to zaczęło się rok temu, czy dwa lata? A może jeszcze dawniej? Żeby dowiedzieć się czegoś więcej, powinna o nią zapytać kierowniczkę biblioteki. Ta znała Martę od lat. Może będzie potrafiła wyjaśnić, co działo się w życiu młodej kobiety i skąd te częste podróże? Nagle, fakt znalezienia spalonych zwłok zwierzęcia zabitego na wielkim kamieniu, wydał się Annie

złowróżbnym zbiegiem okoliczności. Czy był to tylko zwykły przypadek, czy miał jakiś związek z Martą? Jej wzrok padł na plastikowy blister po tabletkach. Przeczytała nazwę: Stilnox. Obok leżało opakowanie po nich, rozmoczone przez długie leżenie wśród śmieci i rozpadające się w palcach. Wyciągnęła ze środka ulotkę informacyjną. Czytała wskazania: krótkotrwałe leczenie bezsenności. Dawkowanie: dawkę i częstotliwość stosowania określa lekarz. Preparat należy przyjmować bezpośrednio przed udaniem się na spoczynek. Zaleca się stopniowe odstawianie leku. Zalecany czas stosowania leku wynosi od kilku dni do 2 tygodni (maksymalnie – 4 tygodni). Nie stosować u dzieci. Uwaga! W trakcie leczenia nie należy spożywać alkoholu. Alkohol nasila działanie nasenne zolpidemu. Aby leczenie było skuteczne i jak najbardziej bezpieczne należy przestrzegać zaleceń lekarza prowadzącego. Na ulotce była też informacja o tym, że opakowanie zawiera 20 sztuk tabletek, czyli dwa blistry. Przed sobą miała jeden. Drugi zapewne leżał na nocnej szafce i znalazła go policja. Czuła, że natychmiast musi zadzwonić do pani Bożeny. – Pani Bożenko, nie za późno? Mam jedno pytanie. Nie przeszkadzam? – zaczęła. – Tak kochana, słucham, akurat oglądam jakiś film na Jedynce. – Mówiła pani, że policja znalazła przy łóżku Marty jakieś tabletki. – Tak, Anusiu, znalazła. – Czy wie pani coś więcej? – Zwykłe opakowanie. Podobno brakowało pięciu sztuk. – A jak ten lek się nazywał? – Nie pamiętam nazwy, ale chyba coś na S. – Stilnox? – Być może, a dlaczego pytasz? – Czy jest pani pewna, że brakowało tylko pięciu? – Tak powiedzieli policjanci. Połknęła pięć tabletek i położyła się do łóżka. Wszystko na to wskazuje. – Dziękuję, to na razie wszystko. Będę dzwonić, jakby co… – Aniu, a dlaczego pytasz? – Przeglądam rzeczy Marty i coś mnie zaniepokoiło. – Rozumiem. Uspokój się, takie sytuacje naprawdę się zdarzają i nie wszystko musimy rozumieć. Może miała swoje powody. – Nie mogę pogodzić się z tym, że nie napisała ani słowa. Może znajdę w mieszkaniu jakiś list, jakiś ślad. Cokolwiek. – Nie potrzebujesz pomocy? – Nie. Poradzę sobie. Marta nie miała zbyt wielu rzeczy. Dobranoc pani Bożeno.

Czy można umrzeć po pięciu tabletkach? To raczej wątpliwe. Chyba, że popiła je alkoholem. Anna wyciągnęła notes z torebki i zanotowała swoje uwagi. Dziennikarski nawyk. Jednak Marta nigdy nie piła alkoholu. Tak przynajmniej było w czasach, kiedy one się spotykały. Może później zmieniła swoje zwyczaje? Anna sięgnęła po kubeczek. Powąchała. Nie poczuła choćby najsłabszej woni alkoholu. Ale na jego dnie coś zauważyła. Jakby biały proszek. Ledwo zauważalny osad. Wzięła w palce łyżeczkę. Był na niej ten sam osad, co w kubeczku. Dziwne. Jakby była w nim przygotowana jakaś mikstura. Powąchała raz jeszcze. Osad był zupełnie bez zapachu. Pośliniła palec i dotknęła proszku. Posmakowała. Gorzki. Zdecydowanie przypominał lekarstwo. A jeśli to resztki rozrobionej z wodą tabletki Stilnoksu? Zastanawiające. Kiedy rozpuszcza się w wodzie lekarstwa? Gdy ktoś ma trudności z przełykaniem albo… gdy chce ukryć ich obecność! Miesza się je najpierw, a potem miksturę wlewa do czegoś. Na przykład do wina albo soku pomarańczowego! „Coś tu jest zdecydowanie nie tak” – pomyślała. Marta nie rozcieńczyłaby przecież dziesięciu tabletek i nie popijałaby ich roztworem z kolejnych pięciu. Gdyby chciała się zabić, połknęłaby od razu piętnaście. A może ktoś jej podał śmiercionośny napój, a pozostałe tabletki położył na szafce po to, by wyglądało, że je zażyła?! Włożyła opakowanie po tabletkach, kubeczek i łyżeczkę do woreczka foliowego. Miała na rękach gumowe rękawiczki, więc nie zostawiła odcisków palców. Postanowiła przekazać to policji. Wstawiła kubeł pod zlew. Śmieci wyrzuci następnego dnia. Trzeba szukać dalej. Jeśli nie dowodów, to przynajmniej jakiegoś listu, znaku, który zostawiła dla niej Marta. Czuła, że musi tu być coś ważnego, wystarczy tylko dobrze patrzeć. Zerknęła na zegarek. Zrobiło się późno. Pomyślała, że będzie lepiej, jak tu przenocuje. W planach miała przecież poranną wizytę w bibliotece, gdzie pracowała Marta. Za oknem znów zaczął sypać śnieg, z pewnością drogi zrobią się nieprzejezdne. Powrót w taką pogodę do domu, a potem ranna jazda z powrotem o wczesnej porze nie były dobrym rozwiązaniem. Przecież nie raz tu nocowała, Marta na pewno nie miałaby nic przeciwko temu. Przed snem zjadła jeszcze jabłko – zauważyła, że jego słodki smak wieczorem działa na nią usypiająco. I wreszcie wymarzona kąpiel w wyszorowanej wannie, w łazience pachnącej czystością. Idąc do łazienki spojrzała przez okno. Przez chwilę zdawało się jej, że za jednym z drzew przed schodami do pałacu stoi jakiś człowiek. Początkowo myślała, że to tylko ciemny kontur postaci, ledwie zauważalny za pniem drzewa, jednak wyraźnie o innej fakturze. Latarnia oświetlała to miejsce zbyt słabo. Kiedy spojrzała drugi raz, kształt zniknął.

Grube płaty zacierały wszystkie ślady istot tego świata. Anna zatrzasnęła okiennicę, zamykając ją na haczyk. Perspektywa gorącej kąpieli rozładowała obudzone w niej napięcie.

Selbongen, lato 1938 Tego lata na Mazurach wciąż padał deszcz. Lało już wiosną, kiedy na poczerniałych gałęziach drzew zaczęły pojawiać się zielone punkciki – znak, że soki zaczęły krążyć, a zima powoli opuszczała te strony. Niemal codzienny zimny prysznic z nieba rozpuszczał kryjące się jeszcze gdzieniegdzie zaspy i nawisy śniegu. W domu Bajohrów panował niepokój. Ostatni rok nie należał do udanych, jeśli chodzi o plony, a ten też nie zapowiadał się dobrze. Siano leżało zbite w stogach, a ludzie przepowiadali, że i lata dobrego nie będzie, wszystko zgnije w polu i na ogrodzie. – I gdzie jest ten twój Bóg? – pytała Bruna Agata, zmęczona życiem na wsi. Z rozrzewnieniem wspominała czasy, kiedy mieszkała z ciotką Rebeką w Sensburgu. Nie musiała ciężko pracować ani martwić się o jutro. Od ślubu jej kontakt z ciotką niemal się urwał. Agata wiedziała tylko tyle, że ciotka arenduje sady jakiejś Soni, starowierce z Wojnowa, i prowadzi sklep z tytoniem. Bruno bardzo się na to oburzał, choć jeszcze do niedawna sam żuł tytoń i nabijał nim fajkę. – Najważniejsza jest czystość życia. Używki to dzieło szatana – powtarzał z namaszczeniem. – Ona tylko je sprzedaje – broniła ciotki Agata. – Więc szkodzi nie tylko sobie, ale i innym – ucinał krótko rozmowę. Natomiast sady uprawiane przez ciotkę i im pomagały przeżyć, bo pod koniec lata otrzymywali przez umyślnego skrzynki pełne zimowych jabłek. Tamta starowierka wiosnę i lato spędzała w sadach, jesienią zaś wszystko sprzedawała, a na ten czas przeprowadzała się ze swoim synem Grzegorzem do mieszkania Rebeki w Sensburgu. Wynajmowała niewielki pokoik, by mieć bliżej na targowisko. Gdy sprzedała wszystkie jabłka, wracała na zimę do Wojnowa i odpoczywała aż do następnej wiosny. Agata czasem zazdrościła Soni, że uprawia sady a nie ogród i pola. Nie musiała się martwić deszczami, które niszczyły jej pracę, no i po zabiegach pielęgnacyjnych na drzewkach miała potem wolną zimę, gdy tymczasem Agata musiała jeszcze kisić kapustę, drzeć pierze, usuwać zgniłe ziemniaki z kopców i zajmować się codziennym obrządkiem w gospodarstwie. Jej marzeniem było przespać całą zimę pod ciepłą pierzyną! Ich wyganiał z łóżek świt, a zapędzał do nich z powrotem gęsty mrok. Latem dzień był dłuższy, każda chwila wypełniona pracą, więc nie było czasu na porządny odpoczynek. Bruno nie miał litości nawet dla synów. Johann, starszy, wstawał do pracy chętniej, natomiast młodszy Manfred lenił się i leżał w łóżku, aż w progu zjawiał się zachmurzony ojciec. O tak, Agata wolałaby żyć jak Sonia,

a już najbardziej jak ciotka Rebeka! Patrzyła przez okno na podtopione łąki i pola i modliła się o odrobinę słońca oraz o to, by dobry wiatr od jezior przegnał wreszcie te ciężkie deszczowe chmury. Któregoś dnia przyszła do nich Konietzowa i powiedziała, że do wsi sprowadzili się jacyś nowi. Odkupili dom i starą stolarnię po zmarłym niedawno sąsiedzie. – Dziwni jacyś są. Na szczęście mieszkają trochę dalej od nas – mówiła Konietzowa, a Agata kiwała tylko głową. Jej myśli krążyły gdzie indziej i to wcale nie wokół dylematów sąsiadki ani tego Boga, którego polubiła, choć nie pokochała, ale tego nie powiedziała na głos. Mąż Konietzowej był już bowiem oficjalnie prezydentem gminy i takie słowa mogły wywołać niepotrzebne poruszenie. Konietzowa zauważyła, że coś jest nie tak. Dopytywała więc z wyraźną troską w głosie: – Czy ty mnie w ogóle słuchasz, moja Agato? – Tak, choć przyznam, że trochę się zamyśliłam. – Widzę właśnie, że jesteś całkiem nieobecna. Coś cię dręczy? – Dusza mnie boli – wyszeptała Agata. – I jestem pełna złych przeczuć. Te pola zlewane deszczem, te ciągłe chmury na niebie i ani drobiny słońca nie wróżą nic dobrego. To niechybnie znaki z nieba, że idzie jakieś zło, jakiego się nie spodziewamy. – Bzdury gadasz, Agato. Dla Konietzowej świat był uporządkowany i wszystko podlegało boskim wyrokom. Sensem jej życia była praca, służenie mężowi i czytanie Księgi Mormona na przemian z Biblią. Od kiedy mąż został prezydentem gminy, chodziła dumna jak paw, roztaczając wokół siebie aurę kobiety z misją. Nawet owo określenie „moja Agato” było naszpikowane wyższością i koniecznością pochylenia się nad wiernymi. Agatę to dość irytowało. Chcąc zmienić temat zapytała, jak się mieszka w nowym domu. – Och, wspaniale! – klasnęła w dłonie Konietzowa. – To cudownie mieszkać tuż obok kaplicy! A ci nowi to podobno sprowadzili się z gór. Nie wiem jakich, ale jak ktoś dobrowolnie przenosi się z gór nad wodę, to musi być doprawdy dziwnym człowiekiem. Chcieć tak całkiem zmienić życie i odrzucić co było na początku, to całkiem niepojęte! Bo przecież inaczej żyje się w górach, a inaczej nad wodą. Taki nigdy swojego nowego sąsiada nie zrozumie. Zobaczysz, przez tych ludzi będą jeszcze kłopoty, moja Agato. Moim zdaniem, powinni zostać tam, skąd przyszli. Ciekawam, dlaczego nie mogli zostać u siebie i jaką religię wyznają? Kilka dni później Agata spotkała tych nowych w sklepie. To był sklep ze wszystkim. Było i mydło, i herbata, i cukier, i igły do szycia, a można też było kupić i bochen dobrego chleba, co go wypiekała Morsztynowa. Selbongen z roku na rok robiło się coraz bardziej samowystarczalne i ludzie z rzadka jeździli na

zakupy do Nikolaiken albo Sensburga. Nowi kupowali całkiem sporo, od pasty do butów po cukier. Wszyscy patrzyli na nich z zaciekawieniem, bo po wsi rozniosło się już, że to jacyś innowiercy. Nie odzywali się do nikogo, za nic mając tutejsze stosunki. Podobno zapowiadali, że uruchomią przedwojenną starą stolarnię i będą robić rzeczy wręcz niesłychane, ale ludzie nie wierzyli w to wszystko, bo ślina ludzka, jak wiadomo, każde słowo zniesie. Agata spotkała tych nowych akurat, gdy wychodziła ze sklepu, więc zaraz zawróciła, niby to czegoś zapomniała. Wyglądali dość zwyczajnie. Byli swoim przeciwieństwem. Ona drobna, skulona w sobie i jasnowłosa, on rosły, wręcz gruby, czarnowłosy. Przyszły z nimi dzieci: około dziesięcioletni syn i mała, może pięcioletnia dziewczynka. Kobieta wyglądała na chorą, chyba miała gorączkę i widać było, że chodzenie sprawiało jej dużą trudność. On jakby tego nie zauważał. Wydawał sklepowej polecenia i podawał wszystkie towary żonie, a ona pakowała je do toreb. Robiła to powoli, czasem szarpnęła któreś z dzieci za ramię, choć wcale nie były niegrzeczne. „Rzeczywiście dziwni ludzie” – pomyślała Agata. Zakupów robią jakby na miesiąc, co znaczy, że nie chcą się często we wsi pokazywać. Ta kobieta jakaś biedna, wystraszona, a dzieci trzymane krótko, szarpane, popychane – analizowała ich zachowanie. Ona nie tak traktowała swoich synów. Kochała ich nad życie, byli dla niej jakby części jej własnego ciała. Co bolało ich, bolało również i ją. Nigdy nie potraktowałaby ich tak, jak ta nowa sąsiadka. A może tamta chciała tylko przypodobać się mężowi, pokazać, jak potrafi utrzymać dyscyplinę? Nowi zbierali się już do wyjścia, gdy Agata nie wytrzymała i podeszła do kobiety. Uważała, że powinna się przedstawić i przynajmniej spróbować nawiązać sąsiedzką znajomość. – Jestem Agata Bajohr, mieszkam na końcu wsi, ostatni dom po prawej. Wystarczy spytać o Chatę Leśnej Rity. Gdyby potrzebna była jakaś pomoc, to bardzo proszę, zachodźcie. Kobieta spojrzała na nią zaskoczona i podziękowała skinieniem głowy, spoglądając z niepokojem na męża. – Czego ona chce? – spytał tamten nieuprzejmie, nie zważając, że Agata stoi obok. – To nasza sąsiadka, chciała się przedstawić – wyszeptała żona. – Z nikim nie zamierzmy tu przestawać, a już na pewno nie z takimi… Chciał powiedzieć coś więcej, Agata wyraźnie usłyszała to w jego głosie. Pewnie chodziło mu o to, że są mormonami. Już nie raz spotykała się z taką reakcją, ale misjonarze i prezydent gminy zawsze tłumaczyli, że prześladowania zdarzają się i są to próby, na jakie wystawia ich Bóg, by sprawdzić siłę wiary. – Jesteście ważnymi świadkami Pana – słyszała ciągle i w takim duchu

starała się wychowywać dzieci. By były silne w wierze. Wiara. Trzymała się jej i myślała sobie, że biblijny Bóg Ojciec jest jednym z wielu bogów we wszechświecie, ale za to najważniejszym na ziemi. Mówił o tym brat Konietz, mówili misjonarze. Czuła jednak, że przechodzi kryzys i że ta wiara uchodzi z niej jak powietrze z przedziurawionej opony. Została w niej tylko nadzieja, że kiedyś będzie w życiu lepiej, i że warto mieć marzenia. W jej sercu od lat panował bałagan, jakby nic nie było na swoim miejscu. Być może to przez niespokojnego ducha Leśnej Rity, który tłukł się pod belkami domu? Wciąż prześladowało ją przeczucie, że ten świat, w którym teraz żyje, już niedługo ulegnie całkowitemu zniszczeniu. Nikt jeszcze nie wie, na czym ono będzie polegać, ale na pewno coś się stanie… Oby tylko bolało jak najmniej. Oby to były tylko złe przeczucia. Kiedy wracała do domu, zerwał się ciepły, południowy wiatr i rozwiał jej schowane pod chustką włosy. Poczuła ich łaskotanie na ramionach. Siedzący na drzewie kopciuszek zaterkotał śmiesznie, jak drewniana zabawka.

Rybno, grudniowy dzień 1998 Zgrabiałe z zimna dłonie schował do kieszeni. Jak na złość zapomniał rękawic. Czapka uszanka, jeszcze po ojcu, chroniła dobrze głowę i zakrywała część twarzy. Czuł się w niej bezpiecznie. Na pewno nikt go tu nie pozna. Palce piekły i bolały, były irytująco sztywne. Jak długo można stać w parku, trzęsąc się z zimna? Światła w oknie wciąż się paliły. Ktoś, kto był w środku, nie zamierzał chyba stamtąd prędko wychodzić. Najprościej byłoby wspiąć się po schodach, stanąć na tarasie i zajrzeć przez okno w sieni. Stamtąd widać całe mieszkanie. Bał się jednak, że ktoś go zauważy. Wolał obserwować z daleka. Z parku wystarczyło przejść kilkanaście kroków, żeby bezpiecznie schronić się w gęstwinie drzew rosnących przed wejściem do pałacu. Klucz do tamtego mieszkania leżał na dnie kieszeni. Wyszedł za ogrodzenie i znalazł się na drodze. Był teraz jedyną ciemną plamą na śniegu. Przeklęta latarnia. Że też musi świecić tak mocno! Musi coś z tym zrobić! Szedł pewnym krokiem, niczym spóźniony przechodzień. Kiedy znalazł się w pobliżu drzew, spojrzał jeszcze raz w okna mieszkania. We wszystkich było światło. Jakaś kobieta weszła do sieni. Widział ją jak na dłoni, bo zasłony nie były zaciągnięte. Podeszła do okna. W ostatniej chwili zdążył uskoczyć w bok i ukryć się za pniem starego klonu. Może coś zauważyła, bo przez chwilę stała jeszcze w oknie, robiąc sobie z dłoni coś w rodzaju osłony na oczy i przykładając do szyby. Nagle sięgnęła do okiennic i zatrzasnęła je nerwowo. Tym samym stracił ostatnią szansę obserwowania jej. Jeśli ona tu zostanie na noc, dziś na pewno nie uda mu się wejść do środka. Jak mógł popełnić takie głupstwo?! Wszystko przez tego palacza! Niech go piekło pochłonie! Kąpiel przyniosła Annie odprężenie, o jakim marzyła od kilku dni. Umyła włosy. Szampon ładnie pachnął choć był prawie przeterminowany, data na opakowaniu świadczyła o tym, że musiał stać tu już długo. Trudno, nie było nic innego. Za to mydło było zwykłe, szare w kostce. Przekręcała je w dłoniach i patrzyła, jak zmydlają się jego ostre krawędzie. Marta musiała być tu tak strasznie samotna. Dlaczego nie związała się z nikim? Ona, Anna, miała już kilku narzeczonych, poważne związki i miłosne rozczarowania za sobą, ale nigdy nie słyszała od Marty, że tamta się wreszcie zakochała. A przecież była o wiele od Anny ładniejsza. Miała kręcone blond krótkie włosy w wiecznym nieładzie, drobną figurę, jasną, niespaloną słońcem twarz i delikatne piegi. Wciąż wyglądała jak dziewczyna. Nawet gdy pożyczały od siebie ubrania, na Marcie wszystko leżało lepiej. Potrafiła zamotać fantazyjnie

chustkę, przekrzywić na bok czapkę i już wyglądała oryginalnie. Była po prostu ładna. Może zbyt ładna, a jej uroda robiła wrażenie takiej porcelanowej, nieskazitelnej? Tymczasem to Anna, pospolitsza przecież od niej, wciąż zmieniała chłopaków i zakochiwała się. Rzadko o tym rozmawiały. Marta zawsze kwitowała swoją samotność z uśmiechem: widać nie spotkałam jeszcze swojej miłości. Czekam na mężczyznę idealnego. Nie ma już Marty, a te chwile są ostatnimi spędzonymi w jej mieszkaniu. „Postaram się, by były takie, jakby ona była tu ze mną. Przez pamięć o niej” – pomyślała Anna, nurkując pod wodą, by spłukać pianę z włosów. Tamtego wieczoru jeszcze trochę pracowała, opatulona w jasny szlafrok Marty, pachnący perfumami o mocnej nucie frezji. Te perfumy znalazła na półce w łazience. Miały piękne opakowanie, musiały być dość kosztowne. Pomyślała, że to jedna z nielicznych rzeczy, jakie zabierze po Marcie. Będzie pachniała jak ona. Wyciągała z szuflad i półek kolejne przedmioty i pakowała do kartonów i worków. Znalazła nierozpakowane zestawy szklanek, magnetofon, magnetowid ukryty głęboko w szafce, kolekcję kaset wideo i magnetofonowych, równo ułożone firanki i zasłony. Zamierzała to wszystko zawieźć do ośrodka pomocy społecznej. Na pewno komuś się jeszcze przydadzą. Problem miała z ubraniami. Większość z nich była zbyt sfatygowana i niemodna, by je nosić albo oddać. Tylko biała, w męskim stylu koszula z dużym kołnierzem, sweter w norweski wzór z kapturem i skórzana marynarka wyglądały w miarę porządnie. Były też dżinsy w niezłym stanie, płaszcz zimowy do kostek z ładnie wywiniętym golfem i długi, aż do kolan, robiony na drutach czarny sweter. Odłożyła na kupkę ubrania, które jej się spodobały, a resztę spakowała do worka. Sweter w norweski wzór był wyjątkowo piękny. Było dobrze po dziesiątej, kiedy znów poczuła głód. Jej organizm najwyraźniej domagał się porcji węglowodanów. Machnęła ręką na późną porę. Znalazła w szafce trochę mąki, nalała do niej wody, rozbiła jajko i usmażyła trzy naleśniki. Posmarowała je dżemem dyniowym domowej roboty. Słoik był podpisany na wieczku: Kochanej Siostrze Marcie smacznego, przykrytym na wierzchu płócienną serwetką. Pewnie Marta nawet nie zobaczyła tego napisu. Siostrze Marcie? Marta nie miała siostry. Chociaż one tak czasem o sobie mówiły. Być może więc Marta miała jeszcze jakąś przyjaciółkę, z którą łączyły ją podobne relacje? Dżem był przepyszny. Z wyraźną nutą pomarańczy i odrobiną chili. Zjadła wszystkie naleśniki i teraz wybierała łyżeczką dżem ze słoika, rozkoszując się smakiem. Wreszcie najedzona poszła sobie pościelić. Będzie spać na rozkładanej kanapie w salonie. W schowku znalazła kołdrę i poduszkę, w komodzie czystą, choć mocno zużytą zmianę pościeli.

Kiedy zasypiała, spłoszony czymś puszczyk zerwał się z gałęzi i krzyknął przeraźliwie. Drgnęła, jednak cisza, jaka po tym nastąpiła, pozwoliła jej zasnąć niemal natychmiast.

Selbongen, dziesiąty listopada 1938 Dzień był mglisty i dość ciepły, jak na tę porę roku. Pod wieczór, gdy już zrobiło się całkiem ciemno, pod dom Bajohrów podjechał jakiś powóz. Siedziało na nim dwóch mężczyzn, zakutanych w za duże płaszcze. Agata wybiegła na podwórze, zaniepokojona nagłą wizytą. Czuła, że nie wróży ona nic dobrego. Trzymała w dłoni starą latarnię, jeszcze po Leśnej Ricie. Od zawsze wisiała w sieni. Wystarczyło nalać do niej trochę nafty. Doświetlała nią twarze przybyszów. Tego wieczoru była w domu sama. Wszyscy dorośli mężczyźni z wioski zebrali się w kaplicy. Być może modlili się za amerykańskich misjonarzy. Goście weszli na ganek, jasne światło ukazało ich twarze. W jednej z nich rozpoznała… ciotkę Rebekę! – Co się stało, ciociu?! – Agata przypadła do niej, widząc na jej twarzy ból i zaschnięte łzy. – Tylko tyle… Tylko tyle – pokazywała na małą walizkę leżącą na wozie. – Co tylko tyle, ciociu? – Tylko tyle udało mi się zabrać. – Niech pani tak nie mówi, uratowała pani siebie. Życie jest najważniejsze – odezwał się ochryple nieznajomy mężczyzna, który ją tu przywiózł. Oboje byli zmarznięci i zdenerwowani. Agata otworzyła drzwi do ciepłej izby i puściła gości przodem. Wciąż nie rozumiała, co się wydarzyło. Johann i Manfred siedzieli przy stole i grali w karty. Kiedy zobaczyli przybyszy, natychmiast zgarnęli karty, przykryli blat obrusem i usiedli na szlabanku pod ścianą, ustępując starszym miejsca. Ciotkę Rebekę znali słabo, widzieli ją zaledwie parę razy. Nigdy jednak nie wyglądała tak strasznie, jak tego dnia. Kryształowa Noc. Tak potem nazwano to, co się wydarzyło w nocy z dziewiątego na dziesiąty listopada w Sensburgu i innych okolicznych miasteczkach, w dużych miastach niemieckich i austriackich. Dla Żydów to wtedy zaczęła się wojna. We wsi nikt nie wiedział o żydowskim pochodzeniu Agaty. Dla nich była po prostu mormońską żoną. Teraz stała przed nią jej żydowska ciotka Rebeka, potrzebująca pomocy. Próbowała kojarzyć fakty, ale oderwanie od życia publicznego i skupienie się na gospodarstwie domowym sprawiło, że Agata nie miała orientacji w bieżących wydarzeniach. – Słyszeliśmy na nabożeństwach o jakiejś wojnie, ale to chyba nie o to chodzi? – spytała. – Nic nie rozumiesz. Dziś w nocy zgotowali nam, Żydom, pogrom. Już od jakiegoś czasu dało się wyczuć, że jesteśmy niemile widziani, przeczuwałam, że

wkrótce wydarzy się coś złego. Bojkotowano nasze sklepy, interesy nie szły tak dobrze, jak kiedyś. Ludzie omijali nas z daleka, rzucali kamieniami. Mieliśmy coraz mniej spokoju. Zamknęłam sklep, a towar sprzedałam za śmieszną cenę Wojthalerowi, kupcowi z Allenstein[3]. Przepisałam moje sady, sklep i dom na Sonię, że niby wszystko jest teraz jej. To uczciwa i dobra kobieta. Wiedziałam, że będzie źle, ale tego co się dziś stało nie spodziewałam! Co za czasy! Tak nas potraktować, całe życie mieszkaliśmy razem! Nie wiem, co z nimi wszystkimi teraz będzie?! Z krawcem Sznajderem, z lekarzem Rofem, z adwokatem Horowicem? Co z moimi koleżankami Marylą, Noemi, Aniką? Świat się kończy, moja droga, nas już nie ma. Rebeka łkała bezgłośnie, jej ramiona dygotały. Dopiero teraz Agata zauważyła, jak bardzo ciotka się zestarzała i zmizerniała, a jednak mimo kiepskiego stanu wciąż była zapobiegliwa i nawet w obliczu zbliżającego się niebezpieczeństwa potrafiła zadbać o swoje interesy. Słuchała z przejęciem opowieści przerywanej łapczywym pochłanianiem gorącej kartoflanki, którą zaraz podała gościom. Tej nocy niemieccy żołnierze ruszyli na żydowskie domy, tłukąc kolbami karabinów okna. Szyby leciały na bruk z głośnym jękiem, a gromadzone przez lata żydowskie kryształy dzieliły ich los. Wszędzie słychać było niemieckie rozkazy, niczym krakanie czarnych wron opadających na zbudzonych ze snu ludzi. Wybiegali w pomiętych piżamach, rozczochrani i wystraszeni, dzieci płakały, trzymając się kurczowo matek. Dom Rebeki stał na końcu ulicy, pomiędzy domami szacownych niemieckich kupców i tylko dlatego do niej dotarli na końcu. Miała trochę czasu, by założyć na siebie kilka warstw ciepłych ubrań i zabrać trochę rzeczy do walizki. Stare rodzinne albumy, dokumenty, pieniądze, biżuterię i jakieś srebra – wszystko, co mogło przedstawiać jakąś wartość. Wypędzili ją w noc, przestraszoną i zdezorientowaną, i wtedy traf chciał, że ktoś wybiegł na ulicę i głośno krzyknął coś do żołnierzy. Rebeka nie pamięta, kto to był i co mówił, ale tamci pobiegli w drugą stronę, a ona wykorzystała ten moment i schroniła się w bramie przy Hitlerstrasse. Dotarła schodami do zaprzyjaźnionego sąsiada, kupca Piwnika. Przerażony wpuścił ją niechętnie do środka. Choć sprawiał wrażenie, że najchętniej zatrzasnąłby jej drzwi przed nosem. Dała mu plik banknotów w zamian za pomoc w ucieczce. I w ten sposób ciotka Rebeka stała się jedną z czterech osób ocalonych z pogromu. Kiedy ona dobijała targu z kupcem Piwnikiem, Niemcy spędzili sensburgskich Żydów na plac koło synagogi[4], na Gartenstrasse, tylko przecznicę od Ratusza. Rozpalili wielkie ognisko, w które wrzucali ich święte księgi i dobytek. A zgromadzonym obok Żydom kazali na to wszystko patrzeć. Łuna była taka, że odbijała się w wodzie i unosiła nad miastem. Rebeka też ją widziała i płakała, myśląc, że tamci płoną żywcem. Piwnik poczęstował ją herbatą, wciąż nie do

końca świadomy, jak bardzo sam ryzykuje. Okazuje się, że czasem lepiej nie wiedzieć. Niewiedza dodaje sił, podczas gdy wiedza je odbiera. Jego odwaga zostanie potem wynagrodzona, bo Piwnik przeżyje wojnę i dokończy żywota w małym miasteczku pod Hamburgiem, dokąd trafi dopiero w latach siedemdziesiątych, w ramach akcji łączenia rodzin. Kiedy ogień przed synagogą dogasł i wszystkie spalone przedmioty zostały opłakane, żołnierze zapakowali przerażonych Żydów do kilku ciężarówek i wywieźli w nieznanym kierunku. Mówiło się wtedy, że pojechali do gęstych lasów koło Borowen[5], ale nikt tego na pewno nie wiedział. Z Kryształowej Nocy w Sensburgu ocalało czworo Żydów. Ciotka Rebeka, przygarnięta przez Piwnika, i rodzina Konnów. Konn miał żonę i dorastającą córkę, był sędzią w Sensburgu i mieszkał dalej od centrum, w budynku dwurodzinnym obok torów. Sąd przydzielił mu mieszkanie służbowe niedaleko dworca, a więc już na obrzeżach miasta. Rodzina zdążyła uciec, zanim Niemcy tam dotarli, bo ktoś ostrzegł szanowanego sędziego. Zdemolowali tylko mieszkanie, podpalili meble oraz togę i łańcuch Konna. Schronienia Konnom udzieliła rodzina Olbrachtów z dużego domu przy ulicy prowadzącej do Karwen[6], niemal za miastem. Tu byli bezpieczni, jednak nie chcieli narażać swoich dobroczyńców. Którejś nocy uciekli i ślad po nich zaginął. Córka Olbrachtów, Jutta, szukała ich najpierw w dawnym mieszkaniu, ale znalazła tylko ów sędziowski łańcuch, który zabrała na pamiątkę po dawnych sąsiadach. Toga sędziego Konna spłonęła doszczętnie. Rebekę przywiózł do Selbongen stary Piwnik. Przebrał ją za mężczyznę, by w razie czego mówić, że są kupcami bławatnymi i jadą na targ do Nikolaiken. Zapakowali nawet na wóz bele materiałów, a pomiędzy nimi ukryli niewielką walizkę Rebeki, z kosztownościami i pieniędzmi. Podróż przebiegła spokojnie, choć Piwnik niemal nie zszedł na serce. Agata rozgrzewała go po podróży ciepłą herbatą. Pytał o wódkę i papierosy, ale Agata tłumaczyła, że oni, mormoni, nie używają takich rzeczy. Kręcił głową ze zdziwieniem, bo nigdy o mormonach nie słyszał. Po kolacji wrócił z kaplicy Bruno. Pozwolił Piwnikowi przenocować. W nocy naradzał się długo z bratem Konietzem, co zrobić z ciotką Rebeką. Jedynym wyjściem było wysłanie jej do Ameryki. Mogłaby udawać jedną z nawróconych. Do tego czasu miała pozostać ukryta w domu Bajohrów i nikt nie mógł się o niej dowiedzieć. To było bardzo nieostrożne, ale do tutejszych mormonów nie dotarło jeszcze, że kiedyś ludzie będą ginąć za to, że ukrywają Żydów. Może to i lepiej, że o tym nie wiedzieli, bo dzięki temu ocalili życie ciotce Rebece i wywiązali się z obowiązków niesienia pomocy bliźniemu swemu. Udało się nawiązać kontakt z dawnymi mieszkańcami z Zełwąg, którzy na początku lat dwudziestych wyjechali do Ameryki, a teraz obiecali, że wezmą do

siebie Rebekę. W połowie następnego roku udało się ciotce załatwić wyjazd do Gdyni, a stamtąd popłynęła statkiem do Nowego Jorku. Za bilet zapłaciła osiemset czterdzieści trzy złote, co nawet dla niej, dość zamożnej, było sporym wydatkiem[7]. Dotarła do Salt Lake City i żyła w mormońskiej społeczności, służąc w kościele – sprzątała kaplicę i ozdabiała ją na liczne uroczystości, organizowała religijne festyny i akcje dobroczynne, które dzięki jej sprytowi i smykałce do interesów zawsze wypadały wspaniale, jednak w głębi duszy pozostała Żydówką, której świat skończył się tamtej listopadowej nocy trzydziestego ósmego roku. – To dobrze, że wydałam Agatę za Bruna. Mormoni to dobrzy ludzie. Bardzo mi pomogli – powtarzała. Nigdy nie znaleziono ciał sensburgskich Żydów. Jeśli to prawda, że zostali zabici w okolicy Borowen, to świadkiem tego jest już tylko Puszcza Piska, a zwłaszcza jej tajemnicza północna część, do której wprawdzie wtedy nie dotarły jeszcze wilki, ale na pewno dotarli źli ludzie. Dom i sady Rebeki przejęła rodzina Soni i dzięki temu nie stały się po wojnie częścią skarbu państwa, jak pozostałe mienie żydowskie. Sklep zaś spłonął doszczętnie w czterdziestym piątym, kiedy do miasta weszła Armia Czerwona, która niszczyła wszystko, co się tylko dało. Spłonęło wtedy wiele kamienic w centrum, również sklep Piwnika, a największa pustka została po hotelu Mazovia, jednym z najbardziej okazałych budynków w mieście. Po wojnie Sonia odszukała w Zełwągach rodzinę Bajohrów, ale nie mogła porozumieć się z siostrzenicą Rebeki, Agatą. Może po prostu zjawiła się za wcześnie? To, co się stało z życiem tej kobiety w czterdziestym piątym, na zawsze ją zmieniło. Wtedy dobra po ciotce niewiele ją obchodziły. Niech je sobie Sonia zatrzyma. [3] Ten kupiec miał w przedwojennym Olsztynie sklep z najlepszą tabaką. [4] Obecnie cerkiew prawosławna przy ulicy Roosevelta. [5] Obecnie Borowo. [6] Obecnie Karwie. [7] Robotnik w latach 30. w Polsce zarabiał 73 gr./godz. Nawet jeżeli w Prusach Wschodnich zarabiał 2 razy lepiej (a cena biletu na statek była raczej zbliżona, bo to konkurencyjny rynek) to i tak wychodzi na to, że bilet kosztował ekwiwalent ponad 550 godzin, czyli po ówczesnej normie 48 godz./tyg. – 11,5 tygodnia pracy. Dużo. Intensywna w XIX w. emigracja członków kościoła po latach 20. istotnie przyhamowała: miały na to wpływ zarówno amerykańskie

przepisy, jak i pewna zmiana w zakresie rozwoju kościoła – budowa lokalnych kongregacji. Dynamika emigracji członków kościoła z Europy w latach 30. spadła do ok. 200-300 osób rocznie (głównie było to łączenie rodzin), co było związane także z Wielkim Kryzysem w USA. Za: www.historycy.org.

Selbongen, sierpniowe dni 1939 roku Ludzie pewnie mają rację. Będzie wojna. Niemcy stali się niebezpieczni, z tym swoim nacjonalizmem, chęcią posegregowania ludzi na lepszych i gorszych. Mówił o tym Konietz w swoich kazaniach i błagał współwyznawców o modlitwę. Wszyscy pamiętali jeszcze Kryształową Noc w Sensburgu i wiedzieli, że to dopiero początek, a nie koniec. Agata bała się o rodzinę. Miała przecież dwóch synów. Johann skończył piętnaście, Manfred trzynaście lat. Byli jeszcze za mali, by iść do wojska, ale to się tylko tak mówi. Kto mógł wiedzieć, co będzie dalej? Mormoni nie uznawali przemocy, ale przed wojną nie da się uciec. W niedzielę rozmawiali pod kaplicą, a za to środek tygodnia był doskonałym czasem na robienie sprawunków. Nic więc dziwnego, że w środę sąsiadów można było spotkać właśnie pod sklepem. Wszyscy bez przerwy rozprawiali o tej wojnie. Agatę bardzo to irytowało. Jeszcze ją tu naprawdę ściągną. Zazdrościła ciotce, że jest już bezpieczna, ale gdy tylko myślała o dalekiej Ameryce, strach chwytał ją za gardło. Jej miejsce było tu, w Selbongen, w chacie Leśnej Rity, przy boku męża, którego wprawdzie nie pokochała, ale czuła do niego przywiązanie. Jednak nie tylko wojna zajmowała ludzi. Dużo gadali o tym, że podobno mormoni w Ameryce biorą sobie po kilka żon. Był to nawet temat jednego ze spotkań wspólnoty, ale Konietz twardo stał na stanowisku, że tak robią tylko odstępcy, bo już od 1890 roku praktyka została zmieniona. Nie wiedział o tym chyba ten Jeremiasz Pollack z końca wsi, i kiedy zjawiał się w sklepie, dogadywał mężczyznom, że źle pilnują swoich żon, bo te chodzą po wsi z sąsiadami. Usłyszała to raz Agata i odpowiedziała, że to nieprawda i że ona ma jednego męża, a jej mąż jedną żonę. Pollack zwiesił wielką głowę i zaśmiał się: – Chciałbym, jak wy, mieć dwie stare, albo i trzy nawet. A tak to muszę tę jedną pilnować, chuchro takie bele jakie. Przysłuchiwał się temu jego syn, spojrzał zdziwiony na ojca i spytał: – Mają po kilka żon? A dzieci mają kilka mamuś? – Tak ludzie mówią, a co ludzie mówią, to musi być prawda. Żyją z nimi pod jednym dachem, robią im dzieciaki i wszystko się w ich domach miesza, jak w kotłach. Nie to co u nas. W naszym kościele… Dziecko niewiele rozumiało, a Agata pospiesznie zatykała uszy, słysząc te słowa. O jakim kościele mówił Pollack? Jaka jest ta jego wiara, która pozwala maltretować żonę i okłamywać własne dzieci? Modliła się codziennie o szczęście dla swojej rodziny, czasem czytała książkę o mormońskim proroku Józefie Smith’cie, którą dostała od Konietzowej, i słowa Proroka: Zatem w tym jest życie wieczne – aby poznać jedynego mądrego i prawdziwego Boga; a wy musicie nauczyć się, jak samemu być bogami oraz

królami i kapłanami Boga […], przechodząc od jednego małego stopnia do drugiego, od małego uprawnienia do wielkiego, od łaski do łaski, od wyniesienia do wyniesienia, aż osiągniecie zmartwychwstanie zmarłych i będziecie zdolni do zamieszkania w żarze wieczności i zasiadania w chwale jak ci, którzy zasiadają na tronach, mając wieczną moc. Książka była stara i podniszczona. Czytała o wielkiej naradzie w niebie, o podążaniu za Jezusem i jego przyjściu na świat, o tym, że ich kościół nazywa się Kościołem Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich i uznała, że to dobra nazwa. Przeczuwała bowiem, że to naprawdę są dni ostatnie. Nie wiedzą o tym jeszcze ani ci ludzie pod sklepem, ani pojawiający się w wiosce domokrążcy. Tamtej środy wróciła ze sklepu pełna niespokojnych myśli. Pobiegła do domu i mocno przytuliła pomagających w ogrodzie synów. Spojrzeli zdziwieni jej zachowaniem. Już dorastali, mieli nawet pryszcze na nosie i takie okazywanie uczuć krępowało ich. Rozejrzeli się, czy nikt tego nie widział i wrócili do pracy. Agata została sama, siadła na zagonie z burakami i rozpłakała się, ocierając łzy wierzchem dłoni. Oczy zaprószyła piaskiem, coś zabolało pod powieką. Agata potarła je jeszcze bardziej i po chwili miała oczy już całkiem czerwone, spuchnięte i wyglądała niczym biały królik, co go kiedyś z Brunem za domem hodowali w małej klatce. Wstała z zagonu, otrzepała spódnicę. Musi coś zrobić, bo inaczej zwariuje. Gdyby można było uciec z tego świata do innego. Gdyby świat był wielkim domem z kilkoma izbami, mogłaby po prostu zmienić niewygodną izbę i zamknąć za sobą drzwi. Może powinna napisać do ciotki Rebeki, zabrać rodzinę i pojechać do niej? Tej nocy nie mogła spać. Dotknęła ją dojmująca samotność. Mąż już dawno chrapał, zmęczony robotą. Synowie też w swoich łóżkach, posapywali tak głośno, że słychać było aż tutaj. Agata leżała pod kocem, bo na pierzynę było za ciepło, a i tak czuła pot pod piersiami. Drapała się, a brud rolował się na niej i wchodził pod paznokcie. Nie myła się dziś na noc, nie miała już siły, a teraz całe ciało ją swędzi i nieprzyjemnie pachnie. Pomyślała, że dawno się z Brunem nie kochali. Czy to możliwe, że odwrócił się od niej, bo tak się zaniedbała? Miała czasem wrażenie, że mąż jej już nie chce. Nie była atrakcyjna dla niego? Fakt, ciało przestało być tak sprężyste, i nie miała tyle czasu, co kiedyś, by dbać o siebie. Konietzowa była inna – zawsze elegancka, na noc zakładała papiloty, a ona, Agata, tylko zaplatała warkocz i wiązała go cienką tasiemką. Może gdyby porządnie wyprała ubrania, albo nawet sprawiła sobie nowe, pojechała do fryzjera do Nikolaiken i zaczęła się codziennie myć, to Bruno by znów ją chciał? Te kobiece spekulacje przerwał podejrzany szelest. Usłyszała czyjeś kroki na drodze. Tu, za ich domem kończył się bruk i zaczynała piaszczysta droga,

prowadząca do puszczy. Wygon jest już końcem świata, skoro nawet bruku dalej nie pociągnęli. Wstała po cichu, zaciekawiona odgłosami. Podeszła do okna. Krzew bzu zasłaniał drogę, ale spomiędzy gałęzi wyraźnie widziała czarną sylwetkę. Po wzroście, gabarytach i charakterystycznym zgarbieniu poznała, że to sąsiad, Jeremiasz Pollack. Szurał gumowcami, jakby były za duże. Co robił w lesie o tej porze? Otworzyła okno i wciągnęła powietrze. Było ciepłe, mimo nocy, a przecież w sierpniu powinno już być chłodniej. Pachniało maciejką. Jej zapach nie był tak intensywny, jak w lipcu, wciąż jednak dało się wyczuć ten charakterystyczny słodki, migdałowy aromat. Agata wdychała go z przyjemnością, relaksując się, jednak nagle do jej nozdrzy dobiegła inna woń. Nie, to nie była woń. Raczej duszny fetor przypalonych włosów i krwi, zmieszany z zapachem ognia. Jej serce przyspieszyło. Pollack! Musiał coś złego zrobić tam, w lesie! Wyjrzała przez okno. Pollacka pochłonęła już gęsta ciemność, bo księżyc zasłoniły gęste chmury. Agata sięgnęła po chustę i owinęła się nią. Zabrała ze sobą latarnię. Wybiega z domu, chcąc wołać za sąsiadem, ale ten rozpłynął się jak cień. Jeśli zacznie krzyczeć, obudzi całą wieś. Postanowiła pójść do lasu. Może puszcza płonie i ogień podejdzie zaraz pod domy? Czy Pollack to podpalacz?! Pochłonęła ją ciemna czeluść puszczy. Księżyc malał po pełni i nie doświetlał już leśnych ostępów, na szczęście ścieżka była szeroka, a zapach dymu snuł się po niej jak drogowskaz. Agata już wie, że to nie pożar, bo zapach jest jakiś inny, jakby Pollack upiekł na ogniu mięso. Doszła już do pierwszych rozdroży, oznaczonych kamiennym drogowskazem na Biebern[8]. Popatrzyła w lewo, gdzie wyraźnie widać było niewielką łunę. Znalazła dość odwagi, by skręcić i wbiec w gęste chaszcze. Przedzierała się przez krzaki, czując, jak kolce malin i jeżyn ranią jej ciało. Jakiś krzew smagnął ją po twarzy. Policzek zapiekł, jakby ktoś uderzył szpicrutą. Syknęła i złapała za bolesne miejsce. Poczuła pod palcami wilgoć. Krew. Otarła ją wierzchem dłoni, rozmazując po policzku. Chusta została gdzieś na krzakach, teraz Agata szła już w samej koszuli, zadzierając ją wysoko, by nie podrzeć. Dotarła do sporej polany, tej z szarym kamieniem na samym środku. Kamień był dziwny, walcowaty, ludzie we wsi nazywali go Świętym, ale ona mówiła Diabelski. Podeszła bliżej. Na kamieniu coś się paliło. Obok ktoś rozpalił ognisko, na którym żarzyły się grube konary. To od nich zapalił się suchy krzew i stąd ta łuna. Krzew jednak dogasał, a ogień nie rozprzestrzenił się. Las był bezpieczny. Agata odłamała sporą gałąź pierzastego świerku i zgasiła dogasający pożar, przyduszając płomienie. Wróciła do kamienia. Ogień tlił się jeszcze i Agata zobaczyła wyraźnie, że leży na nim zwęglone ciało jakiegoś zwierzęcia. To mogła

być sarna. Z kamienia spływała krew. Czuć było zapach benzyny. Pollack najpierw zabił, a potem podpalił to niewinne zwierzę! Tylko dlaczego? Ten ogień również dogasiła gałęzią. Polanę spowiła ciemność. Smród dymu drażnił w nosie, Agacie zebrało się na wymioty i rozbolała ją głowa. Na szczęście kilka dni wcześniej padało i las nie był wysuszony na wiór. Gdyby pożar poszedł dalej, strach pomyśleć, co mogłoby się stać. Co powinna teraz zrobić? Opowiedzieć o wszystkim prezydentowi? A może pojechać do leśnika Gołembiewskiego? Przyświeciła latarnią. Znalazła w krzakach zgubioną chustę. Postanowiła wrócić do domu i spróbować zasnąć. Rano wróci i pochowa to nieszczęsne zwierzę, zanim kruki i lisy rozwłóczą ciało po lesie. A po wszystkim zastanowi się, co robić dalej. W oddali krzyczał puszczyk. Zerwał się z gałęzi i przeleciał z cichym szelestem nad jej głową. Zadrżała. Latarnia zgasła, wokół zapanowała złowroga ciemność, na szczęście wzrok szybko przyzwyczaił się do niej. Mąż nie obudził się, dzieci również nie. Nikt nie zauważył jej nieobecności. Jak dobrze. „Tej nocy już nie zasnę” – pomyślała, obmywając się w misce z wodą. Z lasu przyniosła ze sobą zapachu dymu i spalonej krwi, nie mogła tak położyć się do łóżka. Mydło pachniało rumiankiem i wypadało z rąk, ale jakoś, po omacku, udało się jej zmyć z siebie kurz i zapach. Wytarła się ręcznikiem wiszącym przy drzwiach. Wyszła boso przed dom, chlusnęła wodą z blaszanej miednicy prosto na podwórko. Popiła wody z metalowego kubka i dopiero teraz poczuła, jak całe napięcie powoli z niej schodzi. Wsunęła się bezszelestnie do łóżka. Po chwili zrobiło jej się ciepło i zasnęła niemal natychmiast, śniąc o tym, że zbiera w puszczy czerwone poziomki. Nazajutrz był czwartek. Bruno zawsze w czwartki jeździł z chłopcami do Nikolaiken po ryby, została więc w domu całkiem sama. Musiała wrócić do puszczy, zobaczyć w świetle dziennym, co się tam właściwie stało i pochować to nieszczęsne zwierzę. Przez chwilę przyszło jej do głowy, że może to był tylko zły sen? Zapięła guziki letniej sukienki, stopy wsunęła w chodaki i poszła po szpadel. Na pytanie, dokąd idzie, miała przygotowaną odpowiedź – wykopać z lasu jałowiec, żeby posadzić go u siebie pod płotem. Choć to nie była pora na sadzenie krzewów, ale nie mogła znaleźć lepszego pretekstu. Szła brzegiem ścieżki, na której widoczne były wczorajsze ślady gumiaków Pollacka. Dotarła na miejsce, przez nikogo niezauważona. Oceniła zniszczenia i zdziwiła się, że jej samej udało się ugasić całkiem spory pożar. Niedaleko wykopała dół; ziemia była tu miękka i pokryta mchem, i wepchnęła doń ciało sarny. Zsunęło się z cichym szelestem. Zasypała je ciemną ziemią, zagarnęła na wierzch mech i lekko go udeptała. Wyprostowała się i wtedy poczuła na swoich plecach czyjś wzrok. Nie miała

żadnych wątpliwości, ktoś za nią stał. Poczuła wilgotny strach, podchodzący mdłą falą do gardła. Powoli odwróciła się. Jeremiasz Pollack patrzył na nią lodowato. „Co ta krowa tu robi?!” – myślał mężczyzna. Przyszedł tylko, żeby sprawdzić, czy wszystko spłonęło i czy ofiara się dokonała. To było jedyne miejsce, jakie znał, gdzie pogańskie plemiona składały swoje ofiary, jest to więc miejsce przez krew tamtych ofiar w pełni uświęcone. A teraz stoi tu ta głupia baba i wszystko psuje! Tylko on wiedział, jak naprawić toczący się ku katastrofie świat, a jedyną metodą było składanie ofiar. Dziś w nocy złożył swoją pierwszą krwawą ofiarę, zrobił to za tych głupich ludzi ze wsi, którzy nieustannie modlą się, a żyją niezgodnie z przykazaniem miłości. Patrzą przecież na niego jak na diabła, a w Biblii jest napisane, że trzeba kochać bliźniego swego. Nie kochają go, nie kochają jego żony i jego dzieci, żyją według dziwnych praw, zatem musiał za nich złożyć ofiarę. Na razie jest nią sarna, ale kto wie, do czego będzie musiał posunąć się wkrótce. Jeśli będzie trzeba. Pismo mówi przecież: Jeśli okaże się prawdą, że taką obrzydliwość popełniono pośród ciebie, mieszkańców tego miasta wybijesz ostrzem miecza, a samo miasto razem ze zwierzętami obłożysz klątwą. Cały swój łup zgromadzisz na środku placu i spalisz ogniem – miasto i cały łup jako ofiarę ku czci Pana, Boga twego. Zostanie ono wiecznym zwaliskiem, już go nie odbudujesz[9]. On nosi swój kościół w sobie i nikt go nie zmusi do przejścia na inną wiarę. Tej religii uczy swoje dzieci i one też będą budowały kościół w sobie, niosąc zbawienie ludzkości. To oni należą do owych biblijnych sprawiedliwych, którzy ocalą świat. Jeśli przyjdzie wojna, oddzieli ziarno od plew, a on, Jeremiasz Pollack, stanie na czele zbawionych. Wyznaje tylko swoją wiarę i to samo ma robić również ona, ta chuda kobieta, wzięta z łaski za żonę, bo nikt jej nie chciał. To krzyż, który on dźwiga – brzydka, leniwa żona. Nieustannie się go boi, on wyczuwa zapach jej strachu. Działa na niego jak pierwsza krew. Ma wtedy ochotę ją zabić. Ma też ochotę zabić tę nieznośną córkę Ewę, która wciąż go szpieguje. Jedynie syn Jan jest prawdziwym dzieckiem Kapłana. Kiedyś będzie taki jak on. Każdy musi nieść swój krzyż, każdy musi mieć swój oścień. Ci we wsi są głupcami i nie wiedzą nawet, że ściągają na siebie boży gniew. Pismo mówi: Jeśli cię będzie pobudzał skrycie twój brat, syn twojej matki, twój syn lub córka albo żona, co na łonie twym spoczywa albo przyjaciel tak ci miły, jak ty sam, mówiąc: «Chodźmy, służmy bogom obcym», bogom, których nie znałeś ani ty, ani przodkowie twoi – jakiemuś spośród bóstw okolicznych narodów, czy też dalekich od jednego krańca ziemi do drugiego – nie usłuchasz go, nie ulegniesz mu, nie spojrzysz na niego z litością, nie będziesz miał miłosierdzia, nie będziesz taił

jego przestępstwa. Winieneś go zabić, pierwszy podniesiesz rękę, aby go zgładzić, a potem cały lud. Ukamienujesz go na śmierć, ponieważ usiłował cię odwieść od Pana, Boga twojego, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Cały Izrael, słysząc to, ulęknie się i przestanie czynić to zło pośród siebie[10]. Jeśli trzeba będzie, to wszystkich ich pozabijam, złożę w ofierze tak samo, jak tamtą sarnę! I teraz ta baba ze wsi, co patrzyła na mnie w sklepie spode łba i co moją żonę chciała do siebie zbliżyć po to tylko, by przekabacić na swoją wiarę. Nie są mi potrzebni ani oni, ani ta ich łaska. Noszę swój kościół w sobie i jeśli trzeba będzie, pociągnę za sobą innych ludzi. To mówi Pan, czyli ja, Prorok. Jeremiasz, którego imię sam sobie nadałem! Pollack poczuł przypływ gniewu. Wydawało mu się, że zaraz wystrzeli z niego jak pocisk i trafi prosto w tę babę. Podszedł wolno do niej. Patrzyła na niego przerażona i nie miała siły wydusić z siebie najlżejszego choćby krzyku. Wyciągnął do przodu dwa palce, by zanurzyć je w otwartych do granic możliwości gałkach ocznych i oślepić na zawsze to ciekawskie babsko, ale Agata okazała się szybsza. Kopnęła go w przyrodzenie i z dzikim wrzaskiem rzuciła się do ucieczki. Biegła, gubiąc chodaki i wrzeszcząc na cały las: – Wariat! Obłąkaniec! Chciał mi wydłubać oczy! Ludzie, ratunku!!! Słyszał to, zwijając się z bólu i wściekłości. Jej głos niósł się po lesie. Wydawała mu się śmieszna, wręcz żenująca. Nie gonił jej, na razie ofiarował jej wolność, ale tylko do czasu. A jeśli ta wariatka rozpowie we wsi o tym, co widziała? Drgnął na tę myśl. Wyobraził sobie jej twarz, przypomniał, jak wyglądała i jak patrzyła na niego. Nagle poczuł, że jednego jest pewien. Ona nigdy o tym nie rozpowie; za bardzo się boi. Jest niczym zastraszona mysz, ukryta w kącie stodoły. Taka nigdy nie szuka pomocy u innych myszy, tylko siedzi znieruchomiała i udaje, że jej nie ma. Roztrzęsiona i zapłakana Agata dotarła do domu. Szpadel został w lesie. Musi po niego wrócić, ale dopiero jak będzie miała pewność, że Pollacka już tam nie ma. Usiadła na przyzbie i oddychała ciężko. Pójdzie na komisariat. Tylko co im powie?! Czy policja zajmie się jakimś pomyleńcem akurat teraz, kiedy wszyscy mówią o wojnie? Mają ważniejsze sprawy. Może Pollack dostanie powołanie do wojska i zniknie jej z oczu? Jakie diabli go tu nadali, do ich spokojnej wsi?! Weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi i zasłoniła okna. Wyjrzała zza zasłonek na drogę. Nikogo. Pollack pojawił się po dobrej godzinie. Kiedy przechodził obok jej domu, spojrzał w okno, jakby wiedział, że patrzy na niego. Pokazał gest podrzynania gardła. Wiedziała, co to znaczy. Lepiej dla niej, jeśli będzie milczała. Nie pójdzie na komisariat, ani do leśnika Gołembiewskiego. Wróci do

kuchni. Wszystko musi być jak zawsze. Ugotuje kartofle i kapustę. Mąż i synowie wrócą zaraz z rybami. Trzeba będzie je sprawić i uwędzić. Potem zrobi pranie i rozwiesi na sznurze. Słońce je wysuszy, a pościel będzie pachniała wiatrem, gdy złoży ją w komodzie. Jakby „to” w lesie nigdy się nie wydarzyło. A potem przyjdzie wojna i wszystko zatrze. Uświadomiła sobie, że wygląda tej wojny jak zbawienia. [8] Bobrówko. [9] Księga Powtórzonego Prawa (Piąta księga Starego Testamentu) 13, 13-19 [10] Księga Powtórzonego Prawa (Piąta księga Starego Testamentu) 13, 7-12

Grudzień 1998, czwartek Anny Nic nie będzie takie, jak było… Ta myśl była pierwszą po przebudzeniu. Anna otworzyła oczy wraz ze wschodem słońca. Usiadła na łóżku zdziwiona, że spała tak dobrze i nie obudziła się ani razu. Zwykle na nowym miejscu nie mogła spać, kręciła się i wierciła. Powoli docierało do niej, że jest w mieszkaniu Marty, powracała świadomość rzeczywistości. Przypominała sobie wczorajsze wydarzenia. Jej umysł, wypoczęty po nocy, zapełniał się myślami jak pusta beczka deszczówką. Jutro pogrzeb. Najgorszy dzień w tym roku. Najgorszy dzień, od kiedy odeszła mama. Nic już nie będzie takie jak było. Rzeczywistość wsiąkała w każdą szczelinę mechanizmu obronnego, który nakazywał jej odsuwać jak najdalej złe myśli. Jednak nie dało się. Uporczywie wracały. Wstała. Poszła do łazienki. Usiadła na sedesie i patrzyła na swoje rozgrzane bose stopy. Weszła do wanny, zaciągnęła plastikową zasłonkę. Szybki prysznic postawił ją na nogi. Już ubrana, weszła do sypialni Marty. Coś nie dawało jej spokoju. Podeszła do regału z książkami i nagle zauważyła coś, na co wcześniej nie zwróciła uwagi. Księgozbiór Marty był zdominowany przez jeden rodzaj książek. Otóż, większość z nich była o tematyce religijnej. Marta nigdy nie przejawiała większego zainteresowania tą sferą życia i dlatego to odkrycie całkowicie wytrąciło Annę z równowagi. W jej życiu coś się musiało wydarzyć. Dawna Marta nie kupiłaby tylu książek o Bogu i zbawieniu! Nerwowo kartkowała wyciągane na chybił trafił pozycje. Zbawienie, pokuta, miłość, grzech – te słowa pojawiały się w tytułach najczęściej. Natrafiła nawet na trzy różne wydania Biblii, co już całkowicie ją zaskoczyło. W tomach tkwiły maleńkie zakładki, a niektóre wersety podkreślone zostały ołówkiem. Jaki był ten Bóg Marty? Anna rozejrzała się po mieszkaniu. Nie zauważyła żadnych przedmiotów kultu, krzyżyka nad drzwiami, figurki Maryi za szybą, różańca w pudełeczku, książeczki do nabożeństwa i innych, naprowadzających na ślad katolicyzmu. Marta była ochrzczona w tej właśnie wierze. O jej religijności świadczyły tylko te książki, niektóre bardzo ładnie wydane, krzyczące feerią barw o zbawieniu, a ludzie przedstawieni na okładkach byli młodzi i piękni. To kojarzyło się jej ze Świadkami Jehowy, o których pisała kiedyś reportaż, ale z tego, co pamiętała, nie byli chrześcijanami, bo nie uznawali Jezusa jako Mesjasza. Książki Marty zaś mówiły o zbawieniu, Jezusie i sprawiały wrażenie, że pochodzą z różnych odłamów kościoła. Znalazła stopki wydawnicze. Nie myliła się. Były tu wydawnictwa katolickie, ewangelickie, zielonoświątkowe, mormońskie i adwentystów. Być może Marta czytała wszystko co jej wpadło w ręce

i interesowała się tym bardziej religioznawczo, niż jako osoba wierząca? Sięgnęła po jedną z książek w śliskiej okładce, ta wypadła jej z rąk i spadła na ziemię. Z wnętrza wysunęła się biało-czerwona zakładka. Zobaczyła na niej uśmiechnięte twarze młodych ludzi, pod spodem biegł wyraźny napis, który wydał jej się dziwnie znajomy: Anielski patrol wkracza do akcji. Czas rozpocząć misję. Zaraz, zaraz. Gdzieś już się z tym hasłem spotkała. Oczywiście! Taką samą zakładkę znalazła tam w lesie, przy spalonej sarnie! Zajrzała do torebki. Wysuszony już skrawek papieru leżał na dnie torby. Zakładki były identyczne! To nie mógł być zbieg okoliczności. Choć to wydawało się kompletnie niewiarygodne, Marta musiała mieć coś wspólnego ze spaloną w Zełwągach sarną. Tyle, że kiedy zwierzę na Wygonie płonęło, Marta przecież już nie żyła. Jednak zakładka świadczyła o jakimś powiązaniu. Przed Anną leżały również bilety autobusowe do Zełwąg. Dlaczego jeździła tam tak często? Czyżby życie Marty kryło jakąś mroczną tajemnicę? Odłożyła książkę. Powinna robić te porządki uważniej, skoro półki, szafki, a nawet zwykły kubeł na śmieci zaczynają wreszcie coś mówić o Marcie. Znalezioną zakładkę odłożyła na parapet. Teraz dokładniej przeglądała księgozbiór, szukając kolejnego śladu. Niektóre książki były naprawdę dziwne, ale nie wszystkie wyglądały na przeczytane. Jej uwagę przykuła jedna z nich, cienka i niepozorna, mówiąca o… poligamii. Jej tytuł brzmiał: Poligamia w Piśmie Świętym, a wewnątrz było aż gęsto od biblijnych cytatów. Kartkowała książkę, ale niczego nie znalazła. Po chwili odstawiła ją i przebiegła wzrokiem po kolejnych tytułach. Nic szczególnego nie zwróciło jej uwagi. Na kolejnym regale stały pozycje z literatury pięknej, cały Wańkowicz, sporo książek Marii Nurowskiej, Małłka, Dostojewskiego, Kafki i kilku nieznanych jej autorów. Była literatura polska i zagraniczna, uporządkowane alfabetycznie. Marta była przecież bibliotekarką. Anna postanowiła zebrać fakty i zanotować swoje przemyślenia. W rogu strony swego notatnika zapisała datę. Wypunktowała wszystko, co ją poruszyło. Plastikowy kubeczek i łyżeczka, na dnie biały, nie do końca rozpuszczony proszek. Opakowanie po tabletkach. Bilety autobusowe. Takie same zakładki – znaleziona w lesie i tu, w książce Marty. Jak to wszystko powiązać? Komu o tym powiedzieć? Czy powinna pójść z tym na policję? Jutro miał odbyć się pogrzeb Marty. A co, jeśli okaże się, że Marta nie popełniła samobójstwa? Marta zawsze żyła tak, jakby od samego początku wiedziała, którą drogę ma wybrać, by była najlepsza. Nie miała rodziców, ale miała wewnętrzny drogowskaz. W klasie była wzorem i nigdy nie sprawiała żadnych kłopotów. W środy zakładała wymagany galowy strój, na początek roku obowiązkowo czerwony krawat. Wkuwała na pamięć „Elegię o śmierci Ludwika Waryńskiego”, bo szkoła nosiła

jego imię. Brała udział w konkursach recytatorskich, wiedzy o przyjaźni polsko-radzieckiej i w akcjach niewidzialnej ręki, organizowanych przesz szkolny hufiec ZHP. Anna nie dawała się tak podporządkować i dziwiło ją, że Marta wszystko bezkrytycznie akceptuje. Dla niej czerwony krawat był tylko twarzową ozdobą pod kołnierzykiem białej koszuli, a pochód 1-majowy stratą czasu. To Marta nieraz namawiała ją, by jednak na niego poszły, ubrane regulaminowo, bo przecież będzie sprawdzana obecność i mogą mieć nieprzyjemności. Marta wciąż się czegoś bała. Bała się też niemal wszystkich dorosłych, zwłaszcza tych, od których w jakiś sposób zależała. Jedynie pani Bożena i matka Anny nie przerażały jej. Garnęła się do nich chętnie. Bywały chwile, gdy Anna była wręcz zazdrosna o przyjaciółkę. – To ja jestem twoją córką! – krzyczała ze złością do mamy, gdy ta kolejny raz kupowała Marcie nowe zimowe buty. Z czasem zrozumiała powody, dla których jej dobra mama otoczyła opieką również przyjaciółkę. – Jesteśmy prawie siostrami. Udokumentujmy to i spiszmy na siebie testamenty, tak dla zabawy – powiedziała w dniu osiemnastych urodzin Marta. Wyrwała dwie kartki z bloku listowego i dyktowała, co mają pisać. Ja, Marta… Ja, Anna. Cały swój majątek przekazuję… – Od teraz jesteśmy prawdziwymi siostrami – powiedziała Marta, a Anna dopiero teraz to sobie uświadomiła. Że zawsze miała to, czego Marta nigdy mieć nie będzie. Że rodzina to nie tylko tu i teraz, ale i jakaś ciągłość. Późniejsza przynależność do czyichś rzeczy, choćby to były tylko książki, ubrania, notatki i legitymacje. Że nie chodzi w tym wszystkim o majątek i o to, co na koncie, ale o zwykłą opiekę nad tym, co było kiedyś dla tej drugiej osoby ważne. Marta w ten symboliczny sposób chciała po prostu zostawić komuś swój świat. Testamenty zdeponowały u pani dyrektor. Być może jeszcze gdzieś tam leżą na dnie jej biurka, w starej niebieskiej kopercie? Tamta niewinna zabawa nabrała teraz zupełnie innego wymiaru. Anna nagle zrozumiała intencje przyjaciółki. Tak, bez wątpienia wtedy była dla Marty najważniejszą osobą. Zapasy żywnościowe w kuchni kończyły się. Anna zaparzyła jedynie zwietrzałą kawę i zjadła ocalały w lodówce jogurt. Czarny napar smakował bardziej opakowaniem niż kawą, jogurt był za słodki. Wyrzuciła pusty pojemnik do kubła. Niechcący potrąciła wiszącą na wieszaku zmiotkę i ta wylądowała obok pojemnika. Zatrząsnęła drzwiczki od szafki i umyła kubek. Odstawiła go na suszarkę. Sięgnęła po sweter w norweski wzór. Pasował na nią doskonale. Zabrała swoje rzeczy, również woreczek z kubeczkiem i łyżeczką. Wygładziła pościel na kanapie. Wyszła na zewnątrz, starannie zamykając drzwi. Po nocnej śnieżycy świat był znów zasypany i mało przyjazny. Zrobiło się jeszcze zimniej niż poprzedniego

dnia. Anna pomyślała, że świat zastygł w zdziwieniu, jakby pamiętał, że przecież tak niedawno było lato. Śnieg skrzypiał pod butami, ktoś wyszedł z pałacu i odśnieżał drogę, unosząc na szufli lekki puch. Anna wsiadła do auta. Silnik zapalił od razu. Spojrzała jeszcze w okna Marty. Ciemne i osierocone, z nieruchomymi firankami niczym szare bramy, zaryglowane przed intruzami. Kilkaset metrów dalej szosa rozwidlała się, a znak pierwszeństwa przejazdu od strony Mrągowa nakazywał szczególną ostrożność. Wypadki zdarzały się tu jednak często, bo bywało, że kierowcy zapatrzyli się na piękny kościół po lewej stronie drogi. Należał kiedyś do gminy ewangelickiej, mieszkańcy byli głównie tego wyznania. Zbudowany w 1855 roku ze zwykłego kamienia polnego, wyglądał na o wiele starszy, a ciężka sylweta przypominała romańską. Wciąż przyjeżdżali tu ludzie, zainteresowani losami świątyni w dawnym Ribben, szukali też jakiejś tablicy z czasów pierwszej wojny, ale ta już dawno zaginęła i nikt nie wiedział, co się z nią stało. Wtedy turyści kierowali swoje kroki do pałacu, gdzie mieszkała Marta. Określenia „pałac” zaczęto używać tutaj, we wsi. Regionalni historycy mówili o tym miejscu „dziewiętnastowieczny dworek”, ale choćby nie wiem jak się starali, ludzie nazywali go pałacem. Biblioteka mieściła się niemal naprzeciwko kościoła, w powojennym, zbudowanym tylko na chwilę i byle jak budynku, zwanym kwadraciakiem. Wszyscy wtedy myśleli, że i tak niedługo wrócą tu Niemcy, nie było więc sensu budować czegoś na trwałe, jak ten solidny kamienny kościół. Lepiej pozostawić po sobie brzydkie „tymczasówki”, żeby nie było żal ich opuszczać. Może właśnie dlatego w tych stronach powstawały budynki niezgrabne, niepasujące do zwartej mazurskiej zabudowy Ribben, do tych polnych kamieni i szachulców, świadczących o niezwykłej dbałości i zamiłowaniu do piękna tych, którzy tu kiedyś mieszkali. Zdobienia na ścianach, gzymsach, czerwona, równo ułożona cegła, być może nawet z podmrągowskiej Rotenfelde, którą po wojnie przemianowano na Czerwonki – to nieliczne pokryte teraz kurzem i wysmagane wiatrem pamiątki po lepszych czasach. Dziś mało kto już tak dba o detale. Nie tylko w dawnym Ribben, ale i w całych dawnych Prusach. Anna dostrzegała coraz częściej plastikowe okna w starych murowanych ścianach, pasujące jak kwiatek do kożucha. Zamurowane dawne wejścia do przedogródków, które nagle przestały być potrzebne, bo i ludziom nie chciało zajmować się kwiatami. Wybite szybki na słonecznych niegdyś werandach, w których wieszano latarnie dla gości i przechodniów, na ich powitanie albo by rozjaśnić im drogę. Przewrócone ławeczki ustawione zawsze od południowej strony, na których dawni mieszkańcy siadywali w słońcu i zapadali w letni letarg, wsłuchując się w brzęczenie pszczół. Płoty, o które dbano, by były pionowe. Przez nikogo niepilnowane, kładły się teraz pokotem, jakby nieznana siła

kazała im się pokłonić nieznanym czasom. Ale były też dobre strony współczesności. Katolicka kaplica z 1928 roku wciąż gromadziła co niedziela swoich wiernych, las w Kozłowie nadal obfitował w grzyby, które trzeba było zbierać, bo ściółka leśna po to właśnie wydaje owoce, by je oddać i nie jest ważne, dla kogo to robi. Droga przez Karczewiec jak prowadziła tak prowadzi nad jezioro Piłakno i na obrzeża Puszczy Piskiej i żadna wojna, ani to co po niej, tego nie zmieniły. „Krajobraz jest istotniejszy niż wszystko inne”, pisała pochodząca z Prus hrabina Marion Dönhoff i miała rację. Anna patrzyła na wieś oczami człowieka współczesnego i nie widziała już tych szczegółów, które być może dostrzegał tylko duch tej ziemi. Szła więc żwirową ścieżką w kierunku biblioteki, nieświadoma wszystkich tych historii, które doprowadzają zawsze do dnia dzisiejszego. Weszła do wygłuszonego książkami, dobrze ogrzanego wnętrza i rozejrzała się wokół. Przy biurku siedziała dość niska, korpulentna starsza kobieta. Chyba próbowała połączyć się z Internetem, bo modem, stojący pod biurkiem, skrzeczał zabawnie. – Dzień dobry – Anna wyszła z mroku korytarza. Bibliotekarka obrzuciła ją roztargnionym wzrokiem. – Dzień dobry. Znów coś nie łączy. Zwariować można. Próbuję już trzeci raz. Pani przyszła się zapisać? Bo nie znam. – Nie. Jestem… to znaczy byłam koleżanką Marty, nazywam się Anna Sołowiecka i chcę porozmawiać z kimś, kto ją tutaj znał. – Ach, koleżanka Marty! Straszna historia. Co też jej strzeliło do głowy?! – wykrzyknęła bibliotekarka, zrywając się z fotela. Podała Annie rękę i pod nosem burknęła swoje nazwisko. Anna nie dosłyszała go, wstydziła się jednak poprosić o powtórzenie. – No właśnie. Też tego nie rozumiem, podobnie jak pani. Pani jest zapewne kierowniczką? – Anna uśmiechnęła się do niej. Postanowiła już na początku zjednać sobie tę kobietę. Jeśli jej się to uda, być może usłyszy od niej coś interesującego. – Mówi pani, że jest jej koleżanką? Wszyscy tu w Rybnie przeżywamy tę stratę. – Nawet siostrą przyrodnią, można powiedzieć – Anna postanowiła wzmocnić swoją pozycję. – Ach, tak. To była podobno sierota… – Tak, ale byliśmy jej rodziną zastępczą. – To musi być dla was straszna strata. Taka młoda, ładna i dobra. Skromna, cicha, odpowiedzialna. Oddana pracy – wspominała bibliotekarka. – W ostatnich latach rzadziej się widywałyśmy, chciałabym dopytać co się u niej działo, no i zabrać, jeśli można, jej rzeczy. Muszę pozamykać wszystkie sprawy, jutro jest pogrzeb Marty. No właśnie, czy pani o tym wie?

– Tak, wiem, oczywiście, wybieramy się na niego. Będzie od nas sporo ludzi. Msza na dwunastą, prawda? – upewniła się kierowniczka. – Tak, pogrzebem zajął się Dom Dziecka. Jutro o dwunastej w kościele świętego Wojciecha. Dobrze, że będą mieszkańcy Rybna, jej znajomi. Byłoby jej miło. Tyle lat mieszkała tutaj… – I nasze czytelniczki wybierają się na pewno. Przepadały za Martą, taka była oczytana i wszechstronna, zawsze im doradzała w wyborze książek. Dało się z nią porozmawiać na każdy temat. Kierowniczka zamilkła i zamyśliła się, jakby zanurzyła się we wspomnieniach. Patrzyła przez okno. Drogą przejechał autobus do Rozóg, potem jakiś ciągnik, unosząc za sobą niebieskawy dymek. – Pani kierownik… – Anna przerwała tę nagłą ciszę. Kobieta spojrzała się na nią pytająco. – Czy zwróciła pani w ostatnim czasie na coś szczególnego uwagę, jeśli chodzi o Martę? – To znaczy? – Jakaś zmiana zachowania? – Hm… – kobieta zamyśliła się. Trwało to dłużej niż powinno i Anna tym samym zyskała pewność, że coś jednak wzbudziło jej niepokój. – Aż tak bardzo to nie. Ale jest coś, co mnie zaniepokoiło. Marta miała jakieś problemy zdrowotne, dwa lata temu była nawet na kilkumiesięcznym zwolnieniu lekarskim, ale nie chciała o tym nikomu mówić. Mieliśmy tu panią z Sorkwit na zastępstwie, dojeżdżała przez ten czas. Ale potem Marta wróciła i chyba wszystko było jak dawniej. – Po powrocie zachowywała się normalnie? Na nic się nie skarżyła? – dopytywała Anna. – Raczej nie skarżyła się. Ale była osłabiona, wie pani, jak to po chorobie. Trochę spuchnięta na twarzy, włosy wtedy obcięła jeszcze krócej, prawie na chłopaka. A jak zapytałam dlaczego, to odpowiedziała, że po chorobie jej wypadły. Była jakaś cichsza jak wróciła, smutniejsza. Jakby coś ją dręczyło. Ale to chyba normalne, gdy ma się kłopoty ze zdrowiem, prawda? – A może odwiedzała ją pani, kiedy była na tym zwolnieniu? Czy coś wtedy mówiła, zachodziła tutaj? – Właśnie nie. Ani razu do mnie nie zaszła. Poszłam kiedyś do pałacu, ale drzwi były zamknięte, w domu nikogo. Sąsiedzi mówili, że wyjechała, więc pomyślałam, że może do szpitala czy coś, nikt nic nie wiedział. – Nie rozumiem. Marta chorowała i nikt jej tu nie widywał? – No właśnie. Może wysłali ją do sanatorium, czy coś takiego… Anna zamyśliła się. Dwa lata temu. Rok po śmierci mamy. To musiało być wtedy, kiedy kontakty między nimi wyraźnie ostygły. Anna myślała, że miało to

związek z przeżywaną przez nią żałobą. Tymczasem przyczyna tkwiła gdzie indziej. – Jakieś dwa lata temu była na zwolnieniu… – powtórzyła na głos. – Tak, i to na pewno ponad pół roku. Oj, może nawet dłużej. Musiałabym sprawdzić. W każdym razie myśleliśmy, że już do nas nie wróci. A jedna pani to nawet opowiadała, że Marta ma raka i leczy się w jakiejś klinice. „Coś bym chyba wiedziała – pomyślała Anna. – O tym na pewno by mi powiedziała.” Wersja z rakiem odpada. – Czy mogę zabrać rzeczy Marty z jej biurka? – spojrzała pytająco. Bibliotekarka wciąż próbowała połączyć się z Internetem. Modem brzęczał, jakby ktoś grał na grzebieniu, trzaski na łączach próbowały przedrzeć się przez niewidzialną zaporę, jednak kolejny raz próby spełzły na niczym. – Do diaska! Nie sprawdzę dziś tej poczty! A miałyśmy dostać wytyczne z wojewódzkiej! – kobieta wykrzyknęła niezadowolona. Anna patrzyła na nią pytająco. – Ach, rzeczy Marty. Tak, oczywiście. Proszę zabrać. Jej biurko stoi tam, pod oknem – wskazała ręką i wróciła do komputera. Miejsce pracy Marty wyglądało jak każde inne. Na blacie stał przybornik na długopisy i ołówki, zszywacz, dziurkacz i pudełeczko z pinezkami. Monitor komputera odwrócony był tyłem do okna. W szufladzie panował porządek. Cała Marta. Mówiła o sobie, że z zamkniętymi oczami może włożyć rękę do szuflady i znaleźć to, czego potrzebuje. I tak było naprawdę. Jakieś dokumenty, notatki, karty do katalogu, klej, nożyczki. – Marta prowadziła u nas „Dokumenty Życia Społecznego”. To taki katalog artykułów o naszym regionie i miejscowościach. Korzystali z niego głównie przyjezdni – kierowniczka widać zrezygnowała z prób nawiązania internetowej łączności i postanowiła zająć się gościem. Zdjęła z regału pokaźny segregator i podała go Annie. – To jest właśnie DeŻeteS. Może pani przejrzeć, dużo jest o Rybnie i okolicach. Anna przekartkowała segregator. Przyznać trzeba, że prowadzony był wzorowo. Każda publikacja oznaczona datą i tytułem pisma, w którym się ukazała. Artykuły miały różnorodną tematykę. „Tajemnice jeziora Piłakno” – jej uwagę przykuł tytuł z jakiegoś kolorowego pisma. „Człowiek z Lasu Kozłowskiego” – kolejny artykuł, tym razem z jakiegoś pisma podróżniczego, o mężczyźnie, który zamieszkał w… drzewie. Przebiegła wzrokiem tekst. To była naprawdę niesamowita historia. Przewracała kartki i próbowała pobieżnie przeczytać każdy artykuł. Było ich jednak za dużo. Musiałaby wypożyczyć ten tom do domu, a to chyba niemożliwe. – Czy mogę kilka z nich skserować? – zapytała. Kierowniczka spojrzała na

nią pytająco. – No tak, bo widzi pani, jestem jednocześnie dziennikarką „Głosu Mrągowskiego” i być może kiedyś napisalibyśmy coś więcej o Rybnie i okolicach. Ten katalog jest bardzo ciekawy – wytłumaczyła swoje nim zainteresowanie. – Ach, tak. Dziennikarka i koleżanka Marty w jednym. To bardzo miło! Czy nie nazywa się pani Anna Sołowiecka?! Tak mi się wydawało, że skądś panią znam! – Tak, to ja. A skąd mnie pani kojarzy? – Gdzieś już się poznałyśmy. Ale to było dawno temu. Może na letnim festynie wiejskim? – Nie, nigdy nie byłam tu na festynie. – A na otwarciu nowej strażnicy w Rybnie? – To możliwe. Pamiętam, że przyjechałam na otwarcie. Pan Zygmunt mnie zaprosił. Wciąż jest komendantem? – Tak, nic się nie zmieniło. To dobry szef dla tutejszej straży. Na uroczystość zaprosił ją wtedy sam Zygmunt Popielarski. Pamiętała wszystko jak dziś. Zjawiło się mnóstwo ludzi. Był miejscowy proboszcz, który poświęcił budynek. Władze gminy z obietnicą dofinansowania nowego wozu bojowego. Po uroczystości odwiedziła Martę. Nocowała u niej. Musiało to być ponad dwa lata temu. Bibliotekarka miała dobrą pamięć. – Że też mnie pani zapamiętała… – Tak, rozmawiała pani z naszymi władzami i nawet mnie zagadnęła o to, czy mi się podoba nowa strażnica. Byłam wtedy szczuplejsza i miałam dłuższe włosy, mogła mnie pani nie poznać. Ja mam pamięć do twarzy. Tylko nie od razu skojarzyłam. Poza tym wie pani, jak to jest, nie zawsze człowiek ma śmiałość zapytać, a jeszcze ten Internet. Anna kartkowała segregator. Zaznaczała żółtymi karteczkami teksty, które ją zainteresowały. „Dziwne kręgi kamienne nad jeziorem Piłakno” – kolejny artykuł, który zwrócił jej uwagę. Marta znalazła go w jakimś piśmie historycznym. Zanotowała na marginesie numer i datę wydania. Jej równe pismo było wyraźne, mimo iż do segregatora trafiała kopia. Anna zatarła z zadowolenia ręce. „Te teksty mogą zawierać dobre pomysły na artykuły” – pomyślała. Pójdzie ich tropem, dotrze do ciekawych rozmówców i napisze po swojemu. Już widziała zdziwienie w oczach szefowej. Krystyna ceniła przede wszystkim samodzielność, lubiła, kiedy dziennikarze sami szukali tematów, a nie czekali tylko na kolegium redakcyjne i gotowe propozycje. Kierowniczka podała Annie niewielki karton. – To na rzeczy Marty. Nie będzie tego wiele, więc powinien wystarczyć. Była minimalistką. – Tak, zauważyłam. Żyła raczej skromnie.

– Zwłaszcza ostatnio. Chodziła w tych samych ubraniach, nic nowego sobie nie kupowała. Miała tylko jeden kubek i od lat tę samą torebkę. Jakby na coś odkładała, a przecież była samotna i całą pensję mogła wydać tylko na siebie. „Zauważyła to samo, co ja” – pomyślała Anna. Nie powiedziała jednak tego na głos. Kierowniczka była przedstawicielką lokalnej społeczności. Rybno na pewno żyło teraz śmiercią młodej bibliotekarki i każdy sobie chętnie przekazywał wiadomości z nią związane. Anna wiedziała, że również jej wizyta będzie jeszcze dziś głośno dyskutowana, a tym bardziej wszystko, co tu powiedziała. Jeśli wda się w dyskusję z kierowniczką, usłyszy o tym cała wieś. W śmierci Marty było coś niepokojącego, dlatego też nie chciała w takim miejscu jak biblioteka drążyć tego tematu. Wzięła karton z rąk kierowniczki i opróżniła biurko, bez segregowania wrzucając wszystko do środka. Kobieta w tym czasie kserowała zaznaczone żółtymi karteczkami artykuły, zadowolona, że „Głos Mrągowa”, a może i „Gazeta Olsztyńska” niedługo napiszą o Rybnie, Kozłowie i okolicach. Jak każda bibliotekarka lubiła, kiedy gazety pisały o jej małej ojczyźnie. – Jeśli coś się pani przypomni o Marcie, to proszę do mnie zadzwonić. Będę wdzięczna za każdy sygnał. Jestem to winna mojej przyjaciółce – Anna podała bibliotekarce wizytówkę. – Nie omieszkam – kierowniczka uśmiechnęła się na pożegnanie. Anna już miała wyjść, zdjęła nawet kurtkę z wieszaka, nagle jednak odwróciła się, jakby coś sobie przypomniała i zapytała niedbale: – A nie wie pani czy Marta często wyjeżdżała na weekendy? Bibliotekarka zmarszczyła czoło, jakby szukała czegoś w pamięci. – A wie pani… Muszę przyznać, że czasem przychodziła do pracy już spakowana. Nie szła do domu, tylko prosto na autobus. Ale czy wyjeżdżała na całe weekendy, to nie wiem. – Skoro była spakowana? To może jednak tak? – Anna nie przestawała się uśmiechać. – Być może. Miała taką czerwoną podręczną torbę. Wzięła ją też na naradę, kiedyśmy pojechały obie do Opola. – O której wychodziła na ten autobus? – Wydaje mi się, że zostawała trochę po pracy. A pracowała do szóstej. – O której jest autobus z Rybna do Mrągowa? – Osiemnasta dwadzieścia siedem. – Czy wyjeżdżała w każdy piątek? – W każdy nie. Znaczy się, od jakiegoś czasu prawie w każdy, ale kiedy ostatnio, to nie pamiętam. – Nie pytała jej pani nigdy, dokąd jeździ? – Jakże by nie! Spytałam od razu, ale mówiła, że do znajomych i już. No to więcej o to nie pytałam. Gdyby chciała, to sama by powiedziała.

– Dziękuję. Anna wyszła na zewnątrz i odetchnęła mroźnym powietrzem. Po wysokiej temperaturze w bibliotece przyjemnie było trochę ochłodzić twarz. „Muszę odtworzyć ostatnie miesiące z życia Marty” – myślała gorączkowo. Upewniła się tylko, że przyjaciółka wyjeżdżała dość często z Rybna, być może na weekendy, o czym świadczyła spora torba na bagaż. Wracała pewnie w niedzielę wieczorem, kiedy Rybno było już całkowicie uśpione, zwłaszcza jesienią i zimą, i mało kto zauważał, że wysiadała z autobusu. Anna pomyślała, że musi jeszcze coś sprawdzić, żeby upewnić się, czy jej podejrzenia są słuszne. Teraz jednak czas było jechać do redakcji. Robiło się dość późno. Był czwartek, więc właśnie ukazał się najnowszy numer ich tygodnika. Fedorowicz zapewne siedzi przy biurku i przegląda efekt całotygodniowych starań zespołu. Nie będzie zadowolona, jeśli Anna się spóźni. Jakiś rudy kot przebiegł jej drogę. Przyhamowała i kot zniknął w krzakach po drugiej stronie drogi. Zawsze marzyła o tym, żeby mieć kota. Mama miała jednak uczulenie i nie było nawet o tym mowy. Gdyby ojciec był inny, mogłaby z nim mieszkać w ich domu na Laskowej i sprawić sobie czworonoga. Tam było spokojnie i cicho. Kot miałby prawdziwy raj. Pomagałaby ojcu w prowadzeniu gospodarstwa, bo z tym nie radził sobie najlepiej. Jednak w ostatnim czasie ojciec stał się ogromnie krytyczny i apodyktyczny, a ona nauczyła się żyć sama i nikt nie próbował już urządzać jej życia. Ojciec miał nieznośny zwyczaj wywierania presji na kimś, kto postępował inaczej niż on, jakby to tylko on posiadał monopol na właściwe życie. A tymczasem wcale tak nie było. Jak inni, popełniał błędy, a jednym z głównych było związanie się z panią Gretą, w której Anna widziała zagrożenie. Pani Greta lubiła wygodne życie, do czego przyzwyczaiła ją emerytura po zmarłym mężu wojskowym, i kiedy przyjeżdżała do ojca, ten zupełnie wariował i zachowywał się jak nastolatek. Ciągle wycieczki, wyjazdy, obiady w restauracjach – to na pewno sporo go kosztowało. Natomiast do pomocy pani Greta nie garnęła się. To Anna prała i prasowała ojcu ubrania, przyjeżdżała też myć okna, a Greta, siedząc w ulubionym fotelu mamy, wydawała kolejne polecenia, co jeszcze trzeba zrobić. Po dwóch, trzech tygodniach, kiedy wyjeżdżała, Anna musiała jeszcze przez dwa dni robić porządki po wizycie kłopotliwego gościa. Ojciec natomiast stawał się wtedy marudny i opryskliwy, nieustannie dzwonił do Strzelec Opolskich, a w ostatnim czasie zapisał się na kurs komputerowy dla emerytów, kupił sobie sprzęt i pisał do Grety pierwsze, nieporadne maile. Annę bardzo to bolało. Z dzieciństwa pozostały jej ciepłe wspomnienia, kiedy to rodzice pracowali, brat uczył się w Giżycku i przyjeżdżał tylko na weekendy, a ona miała swój pokój i cały dom z niewielkim ogródkiem tylko do swojej dyspozycji. Teraz to już nie

było jej miejsce, stare ślady zostały zatarte. W redakcji czekali tylko na nią. Panował rozgardiasz. Po tym, jak tylko czytelnicy kupili gazetę i dowiedzieli się o akcji pomocy dla mrągowskich bezdomnych z tartaku, już z samego rana, jak na rozkaz, pojawili się pierwsi ofiarodawcy i korytarz w redakcji zamienił się w składzik kołder, śpiworów, koców i ciepłych ubrań. Piętrzyły się wielobarwną tęczą od samych drzwi. – Nareszcie jesteś! – krzyknęła Fedorowicz na widok Anny. – Tego chyba nikt się nie spodziewał! Zjawili się skoro świt! – Wspaniale. Co znaczy siła mediów. Nasi bezdomni nie zamarzną! Zaraz to wszystko zabieram i zawiozę, trzeba zrobić miejsce na następne – Anna aż klasnęła w dłonie. Porozmawiała z szefową, wypiła herbatę i z pomocą Kryspina Oleszuka zapakowała przyniesione rzeczy do bagażnika. W tartaku był tylko pan Wacek. Leżał na szarym materacu, przykryty dwiema dziurawymi kołdrami. Palił papierosa tak nieostrożnie, że Anna spoglądała z lękiem, czy od ognika nie zajmie się zaraz cała kołdra. – Muszę pilnować, żeby nikt tu nam nie wchodził, co nie trzeba – tłumaczył się, ale widać było, że jest tak skacowany, że nie ma siły zrobić kroku. Pewnie jego koledzy poszli do miasta zdobyć coś do jedzenia i picia, a on dochodził do siebie. „Dziwne to życie” – pomyślała Anna, jednocześnie starając się nie ferować wyroków. Wyładowali rzeczy z auta i zanieśli do budynku. Pan Wacek zmierzył wszystko wzrokiem i tylko burknął „dziękuję” i że wszystko się przyda. Kiedy jednak Anna wychodziła, widziała, że miał łzy w zaczerwienionych od kaca i zimna oczach. – Jak jeszcze coś doniosą, to przywiozę. – A kto to w ogóle dał tyle rzeczy? – Ludzie z miasta. Odpowiedzieli na nasz apel w gazecie. – A może by teraz coś do jedzenia? Anna pokiwała głową. Rzeczywiście, o tym nie pomyśleli. Nie napisali nic o jedzeniu, a przecież ci ludzie wciąż byli głodni. Zbierali zapleśniały chleb rzucony łabędziom. Zabrała więc Kryspina, podjechali do najbliższego marketu, zapakowała na wózek kilka zgrzewek mleka, karton chlebów i paczkowane próżniowo kiełbasy, jakieś konserwy i kilka opakowań kawy i herbaty. Zapłaciła przy kasie i podała Kryspinowi, by zaniósł to do auta. Patrzył na nią zdziwiony, ale nie sprzeciwiał się. Sprawunki zawieźli do tartaku. Pan Wacek nie posiadał się z radości. – Niech wam Bóg wynagrodzi. O ile w ogóle jest – machał do nich na pożegnanie. Wracali do redakcji. Anna czuła coś w rodzaju zadowolenia, które jest o wiele większe, kiedy się daje, niż kiedy otrzymuje. Nie mówili o tym, co się

stało. Pewne rzeczy lubią ciszę. Gdy tylko wrócili, szefowa zawołała ją do siebie. – Ktoś chciał się z tobą skontaktować. Mówił łamanym polskim, prosił o kontakt z Anną Sołowiecką i podał numer komórki. Oddzwoń, bo to może być coś ważnego. Na imię ma Bernard. Anna zabrała kartkę z zapisanym numerem i wsunęła ją do kieszeni dżinsów. – I jeszcze jedna prośba. Aneta ma dziś jechać na obrady rady gminy. Jak myślisz, poradzi sobie? Może ty z nią pójdź? – Przykro mi, ale wtedy nie wywiążę się z moich obowiązków, a mam ich sporo, jeśli chcemy oddać nowy numer na czas. Ze mną nikt nie chodził… – Fakt, ale ona jest taka nierozgarnięta. – Trudno, musi się nauczyć. – Ten twój tekst o spalonym zwierzęciu idzie dziś do dziennika. Musisz go skończyć jak najszybciej. I zostaw aparat, bo będzie potrzebny Kryspinowi. Potem wywołamy wszystkie zdjęcia. – Właśnie. Mam do napisania ważny tekst do dziennika, a ty wysyłasz mnie na sesję rady gminy. – Masz rację, niech Aneta się uczy. Idź pisać. – Kryspin! – zawołała Anna. – Jak już zrobisz te swoje zdjęcia, pójdź proszę do zakładu fotograficznego i poproś, żeby ucięli kliszę i wywołali również moje. Potrzebuję na już. Poproś o zeskanowanie i wysłanie do redakcji. Normalny dzień redakcyjny. Telefony dzwoniły, faks mruczał, radio grało stare przeboje. Rejwach nie pozwalał Annie skupić się, pomyślała, że bardzo chciałaby mieć do pracy oddzielne pomieszczenie, z dala od wszystkich. Próbowała zebrać myśli, zaglądała do notatek, przeglądała teksty, które już napisała i poprawiała je. Ruszyła z pisaniem dopiero, gdy Kryspin i Aneta wyszli, Krystyna Fedorowicz zajęła się swoimi obowiązkami za zamkniętymi drzwiami i w całej redakcji nareszcie zapanowała cisza. Czasem przyszedł ktoś z drobnym ogłoszeniem lub reklamą, ale przejmowała go Irena. Ona również zawiadywała wciąż znoszonymi do redakcji darami dla bezdomnych. Praca pochłonęła Annę tak bardzo, że zapomniała o kartce z numerem telefonu. Około południa tekst był skończony, cyzelowała go jeszcze, cieszyła się wypowiedziami strażnika leśnego i komendanta policji – porozmawiała z nimi telefonicznie. Wynikało z nich, że takie czyny są karalne. Dostała mailem zeskanowane fotki przedstawiające krwawą ofiarę. Na zdjęciu wyglądało to jeszcze straszniej. Zwęglone szczątki wyraźnie odbijały się od szarego tła. Czy czytelnicy nie uznają, że zdjęcie jest zbyt drastyczne? Ale jak inaczej pokazać to, co widziała wczoraj w lesie? Zdążyła wysłać tekst do druku. Jutro się ukaże. Była bardzo ciekawa reakcji mieszkańców.

Zerknęła na zegarek, dochodziła druga. Uświadomiła sobie, że od rana nic nie jadła, poszła więc do sklepu na rogu i kupiła gotową kanapkę. Odgrzała ją w tosterze na zapleczu, usiadła przy niewielkim stoliku i rozkoszowała ciepłym smakiem sera i warzyw, gdy do pomieszczenia weszła Fedorowicz. – Nie zadzwoniłaś do tego człowieka? – spytała poirytowana. – Zupełnie zapomniałam! – Anna uderzyła się ręką w czoło. – No to sam przyszedł to ciebie. – Mogę przynajmniej dokończyć kanapkę? – zapytała. – Jasne, kończ. Facet czeka przy twoim biurku. Tylko się nie zdziw. – Dlaczego? – Przekonasz się sama – uśmiechnęła się tajemniczo szefowa i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Anna usłyszała jeszcze krótkie: – Pani Sołowiecka zaraz przyjdzie. Kanapka nie smakowała już tak, jak wcześniej. Ktoś na nią czekał i cały nastrój spokojnego posiłku prysł. Pojawił się pośpiech. Anna gryzła i połykała coraz większe kawałki, zastanawiając się, kiedy taki tryb życia przysporzy jej kłopotów w postaci wrzodów żołądka. Jadała w pośpiechu i nieregularnie, to pewnie dlatego była taka szczupła, wręcz chuda. Ubrania wisiały na niej jak na wieszaku. Dojadła ostatni kęs, zgarnęła okruchy i wrzuciła do zlewu. Przepłukała talerzyk, wytarła dłonie w ścierkę i wyszła z pomieszczenia socjalnego. Spojrzała w kierunku biurka. Obok niego siedział… najprawdziwszy Murzyn! Czarny jak heban, z granatowym wręcz odcieniem skóry. Miał smukłe palce, którymi postukiwał leciutko o blat biurka. Ubrany w białą kurtkę i jasnobłękitne dżinsy wyglądał jak przybysz z innego świata. Był młody, na pewno jeszcze przed trzydziestką. – Anna Sołowiecka – przedstawiła się, siadając za biurkiem. Starała się opanować drżenie dłoni, by przybysz nie zauważył jej zmieszania. – Co pana do mnie sprowadza? – Nazywam się Bernard Mulunda Mayingo Bajohr – odezwał się mężczyzna, wstając na jej widok z krzesła. – I sprowadza mnie pewna historia. – Dlaczego akurat do mnie? – Mam przodków w pewnej wiosce niedaleko Mrągowa i szukam kogoś, kto mógłby mi pomóc… Recepcjonistka w hotelu wymieniła nazwisko Sołowiecka. – Jeśli tylko będę w stanie. W jakiej wiosce, jeśli mogę wiedzieć? – Jeszcze przed wojną to było Selbongen, a teraz Ze… Zew… – dukał, aż wreszcie udało mu się powiedzieć: – Zelwągen. – Może Zełwągi? – poprawiła go, czując jednocześnie nieracjonalny strach, zaniepokoił ją ten kolejny zbieg okoliczności. Od kilku dni Zełwągi prześladują ją. Najpierw spalona sarna, potem bilety znalezione w kuble na śmieci Marty i teraz Murzyn, który zjawia się nie wiadomo skąd, siedzi przed nią i duka łamaną

polszczyzną nazwę miejscowości! – Tak, właśnie, Zełwągi! – pstryknął palcami zadowolony. – W takim razie proszę mi dokładnie opowiedzieć, jaka to historia, panie Bernardzie – Anna usiłowała zachować spokój. – Nazywam się Bernard Mulunda Mayingo – poprawił ją mężczyzna. – Na pewno od razu nie zapamiętam, więc może będę pana nazywała po prostu Bernard? Tak na początek? – uśmiechnęła się do niego. – W kraju mojego ojca imię znaczy więcej, niż pani myśli. Bernard to imię staroniemieckie i oznacza mężczyznę silnego jak niedźwiedź. Mulunda to imię nadane mi przez ojca, urodzonego w Katandze i znaczy tyle, co dobry przyjaciel, a Mayingo to nazwisko mojego ojca oraz wujka, który je nosił i zmarł tego dnia, kiedy ja się urodziłem. Słowo to znaczy „zaokrąglać kanty”. A przyjechałem z Ameryki na ziemię moich przodków, by odszukać śladów rodziny. – Rozumiem – Anna pokiwała głową. – Ale jak ja mogłabym panu pomóc? – Pomyślałem, że może mogłabyś napisać o mnie. – Wyraźnie forma „pani” nie przyszła mu nawet do głowy. Od początku rozmowy nie użył jej ani razu. – Ludzie to przeczytają, może komuś coś się przypomni i dzięki temu odnajdę rodzinę, co mi się tu gdzieś zawieruszyła? – Nie wystarczy pojechać tam i po prostu popytać mieszkańców? – No właśnie nie. Czy nie widzisz koloru mojej skóry? W Ameryce uprzedzili mnie, że w Polsce nie przepada się za obcymi. Poradzili, bym znalazł sobie kogoś w rodzaju białego pomocnika. Takiego adwokata, rozumiesz mnie? Anna uśmiechnęła się na te słowa: – To opinia mocno przesadzona. Nie uciekamy na widok czarnoskórych. Jak widać, siedzimy spokojnie rozmawiając. Ale oczywiście, że pomogę. Lubię takie rodzinne historie. To naprawdę mógł być ciekawy temat. Dziennikarski instynkt podpowiadał Annie, że potrafi zrobić z tego materiał, o którym się nie zapomina od razu po przeczytaniu. Siedzi oto przed nią prawdziwy Murzyn i szuka swoich mazurskich korzeni. Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie! Przeszłość tej ziemi pociągała ją coraz bardziej, choć zdawała sobie sprawę, że wciąż ma zbyt małą wiedzę. W swoich dociekaniach opierała się na historiach, przekazach i opowieściach ludzi, którzy albo byli świadkami tamtych czasów, kiedy to historia zatoczyła koło, a mały czarnowłosy człowieczek przewrócił ład w całej Europie, albo przybyli na tereny Prus Wschodnich już po wojnie, albo dzisiaj, przywożąc wspomnienia swoich bliskich, jak ten tutaj Bernard Mulunda, którego w myślach zaczęła już nazywać Benek. Benek opowiedział jej, co sam zapamiętał z opowieści rodzinnych, ale w jego przekazie było dużo luk. Anna notowała, starając wyobrazić sobie czasy, o których mówił. Jego babka wyjechała do Stanów już po wojnie. Wcześniej

wyjechał stąd jakiś wuj. Tak naprawdę nie wiedział kogo i gdzie szuka, bo przodkowie wcześnie zmarli. Jego ojciec pochodził z Katangi. Pamiętał, że w rodzinie było nazwisko Skowronek. Bernard jest sierotą. Jego wiedza pochodziła z przekazanych tuż przed śmiercią opowieści matki i babki. Wiedział tylko, że ma szukać rodziny w Zełwągach i że być może wszyscy już umarli. Naprawdę potrzebował pomocy. W zamian obiecał współpracę przy pisaniu ciekawego reportażu o powracającym na Mazury czarnoskórym Amerykaninie, mówiącym łamaną polszczyzną. Kiedy pożegnał się i wyszedł, Anna wstała by rozprostować kości. – Co tu tak cicho? – spytała Irenę, klikającą na klawiaturze. – Jest sesja rady miejskiej i urodziły się kolejne dzieci, więc Aneta robi te tematy, Kryspin poszedł na wywiad ze sportowcami roku, a szefowa jest u siebie, ale zaraz wychodzi i już dzisiaj nie wróci. Ja też muszę wyjść wcześniej. Moja córka źle się poczuła, wybiorę się z nią do lekarza – wyjaśniła Irena, chowając rzeczy do szuflady w biurku. Anna wyjrzała przez okno. Zapadł już zmrok. Tak szybko kończą się grudniowe dni. Historia Benka zaciekawiła ją. Przejrzała notatki. O rodzinie w Zełwągach usłyszał od zmarłej niedawno matki, to jej śmierć była dla niego bodźcem do odnalezienia rodziny. A tak się akurat złożyło, że firma wysłała go w sprawach zawodowych do Polski. Szkoda byłoby zmarnować okazję. – Podobno ktoś z mojej rodziny pochowany jest gdzieś w środku wsi. Matka mi mówiła, że jakiś kuzyn leży koło kaplicy. Mam nadzieję, że dobrze zapamiętała. – Anna podkreśliła te słowa. Grób koło kaplicy to ważna wskazówka. Ludzie mogą pamiętać, kto został pochowany w takim nietypowym miejscu. Benek wyjechał teraz na cztery dni do Warszawy. Umówili się, że w tym czasie Anna spróbuje coś ustalić, popyta ludzi ze wsi. Nagle bolesna myśl przebiegła jej przez głowę. Jutro pogrzeb Marty. Powinna porozmawiać z Jackiem. Poczekała, aż wszyscy z redakcji wyjdą i sięgnęła po telefon. Wybrała numer komendy. Poprosiła o połączenie z Jackiem Diele. – Chciałam z tobą porozmawiać o pewnej sprawie. Moglibyśmy się spotkać? – Oczywiście, tylko w najbliższe dni pracuję do późna. Mamy mnóstwo roboty. Był napad na stację paliw w Bagienicach i chyba jesteśmy na tropie jednego ze sprawców. O co chodzi? – Trudno mówić o tym przez telefon. – W kilku słowach. Resztę opowiesz, jak się zobaczymy. – Moja przyjaciółka podobno popełniła samobójstwo. Ale mnie się wydaje, że ktoś jej w tym pomógł… Posługiwała się skrótami. To nie była komfortowa sytuacja, bo trudno mówić o takich sprawach do ebonitowego przyrządu, powinno się patrzeć prosto w oczy. Na szczęście Jacek nie przerywał i nie zadawał żadnych pytań. Dopiero,

gdy skończyła, odpowiedział spokojnym głosem, ale Anna od razu poznała, że nie stanie po jej stronie: – Nie masz żadnych dowodów, że ktoś Marcie w tym dopomógł. Jutro jest jej pogrzeb. Sekcja zwłok wykazała obecność dużej ilości środków nasennych we krwi. Nie możemy ani wstrzymać pogrzebu, nie mamy też żadnych podstaw, by wszczynać dochodzenie. – Nie zostawiła żadnego listu, ona tak by się nie zachowała. – Takie rzeczy naprawdę się zdarzają. Czy wiesz, że osiemdziesiąt procent samobójców nie zostawia żadnego listu? – Co mogło być motywacją? – Najczęściej motywacją jest pewnego rodzaju zemsta. – Zemsta? – Tak, na najbliższych. Samobójstwo to krzyk człowieka o pomoc. Jeśli uda się go odratować i właściwie zinterpretować intencje, czasem to coś zmienia. Jeśli zaś nie, to piętno decyzji pozostaje na zawsze na najbliższych. W ten sposób ten człowiek mści się na nich za coś. Że nie rozumieli, że nie byli blisko, że lekceważyli. Powodów jest mnóstwo. Liczy się to, żeby im pokazać, jak bardzo byli dla niego niedobrzy. Oczywiście, to nie jest jedyny z powodów, ale niestety bardzo częsty. – Nie widzę tu związku ze mną. Marta sama odsunęła się ode mnie. – Mogła rozumieć to inaczej. A może była chora? – Też o tym myślałam. – Niczego nie możesz już zmienić. Co najwyżej spokojnie spakuj jej rzeczy i wysprzątaj mieszkanie. I zachowaj ją w dobrych wspomnieniach. Anna rozłączyła się, mruknąwszy zdawkowe pożegnanie. Jacek miał rację. Wciąż obracała się wokół domysłów, a nie faktów. Dla Marty niczego już zrobić nie może. Jutro jest pogrzeb. Dziś pojedzie jeszcze raz do Rybna i dokończy to, co wczoraj zaczęła. Im szybciej upora się z tą robotą, tym lepiej. Schowała notatki z rozmowy z Benkiem do biurka i spakowała rzeczy do torby. I wtedy zadzwonił ojciec. – Źle się czuję – oznajmił. – W jakim sensie? – Anna westchnęła, myśląc, że jeszcze tego jej brakowało. – Głowa mi pęka, mam wysoką temperaturę i bardzo kaszlę. – Przeziębiłeś się. Pewnie znów chodziłeś bez czapki. Nie jesteś już młodzieniaszkiem, a te twoje niezdrowe nawyki… Gdyby mama żyła… – Anna zdała sobie sprawę, że mówi do niego jak żona, a nie córka. – Pewnie masz rację, ale wiesz, jak to jest. Mądry Polak po szkodzie. – Przyjadę do ciebie po pracy. Ale najpierw powinieneś jechać do lekarza. – Nie jestem w stanie. Czuję się naprawdę słabo. – Dobrze, zaraz wezwę wizytę domową i postaram się przyjechać. Wykąp

się i załóż świeżą piżamę. – Mogłabyś mi jeszcze ugotować coś na obiad, jak przyjdziesz? Od wczoraj nic nie jadłem. – Oczywiście. Nie mam innego wyjścia. Nie dość, że musi uporządkować sprawy po Marcie, to jeszcze zadbać o zdrowie ojca. Znowu pomyślała, że w jej przypadku posiadanie kota byłoby szaleństwem. Zadzwoniła do przychodni, numer był zajęty. Oczekując, przeglądała swoje notatki. Kilka krótkich informacji, tych mniej ważnych, pójdzie na tak zwany pasek. Od stu do dwustu znaków, tyle tylko, by czytelnik dowiedział się, co działo się przez tydzień na ziemi mrągowskiej. Miała kilka takich informacji: pobór krwi na placu Rocha, otwarcie wystawy batiku jakiejś artystki z Wejsun o wdzięcznym nazwisku Jerominek, apel o usuwanie sopli z dachów, termin zbiórki starych mebli oraz sprzętu RTV i AGD organizowanej przez zakład usług komunalnych. Ważniejsze informacje pójdą na podwał, czyli na dolną część strony. Sprawa krwawego odkrycia na Wygonie w Zełwągach na pewno stanie się tematem numeru. Dojdą jeszcze teksty Kryspina i Anety, Krystyna też na pewno coś napisze. Kolejny numer zapowiada się więc całkiem nieźle. Ludzie lubili czytać ich tygodnik. Ale najlepszą sprzedaż miał wtedy, gdy na pierwszej stronie była tak zwana krew. Wykupowali wówczas egzemplarze w kioskach i marketach, i wydzwaniali do redakcji ze swymi uwagami. Wreszcie udało jej się dodzwonić do przychodni. Zamówiła wizytę domową. Pani doktor Kwiatkowska, lekarka ojca, zapisała adres, spytała o objawy i zapewniła, że będzie u pana Sołowieckiego w przeciągu godziny, bo akurat wyjeżdża na wizyty. Anna postanowiła więc zamknąć wcześniej redakcję i prosto z pracy pojechać na Laskową, by ugotować choremu obiad. Przed wyjściem postanowiła sprawdzić pocztę mailową. Przyszło kilka ofert na książki i płyty, zaproszenie z redakcji w Olsztynie na najbliższe szkolenie i jeden list od czytelnika. Przeczytała go uważnie: „Szanowna Redakcjo, informuję uprzejmie, że ktoś dokonał podpalenia w lesie nad jeziorem Piłakno, w okolicy tak zwanych kamiennych kręgów, blisko starego cmentarzyska. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że trzy gołębie, które tam spłonęły, miały ukręcone głowy, co widać wyraźnie, bo na kamieniach pozostały ich resztki. Odkrycia dokonała ekipa płetwonurków, która miała nad brzegiem zimowe szkolenie i zauważyła ogień. Należę do tej właśnie ekipy. Ugasiliśmy ogień, który na szczęście nie wywołał pożaru, ale widać, że są to działania celowe. Proszę o interwencję. Jan Mokrzycki.” Niebieska łuna monitora oświetlała jej twarz niczym nocna lampka. Patrzyła nieruchomo na litery, jakby przez chwilę nie mogła zrozumieć tego, co przeczytała. „Co się na tym świecie wyrabia?” – pomyślała. Kolejne tajemnicze podpalenie,

ledwie wczoraj była w Zełwągach. Tym razem to nie sarna, lecz gołębie. To już drugi przypadek w ciągu dwóch zaledwie dni. Zmarszczyła czoło. Coś ją zastanowiło. Zaraz, zaraz. Kamienne kręgi nad jeziorem Piłakno, niedaleko Lisiego Jaru. Czy nie o nich znalazła wycinek w „Dokumentach Życia Społecznego”, znalezionych na biurku Marty? Przejrzała plik kartek, które wręczyła jej kierowniczka biblioteki. Tak! Zgadza się, jeden z artykułów dotyczył właśnie tych kamiennych kręgów nad jeziorem Piłakno. Obok znajdowało się stare cmentarzysko. Przeczytała cały tekst i już wiedziała, że sprawca nieprzypadkowo wybrał te właśnie miejsca do składania krwawych ofiar. W artykule znalazła wyraźne wskazówki jak dojechać w tamto miejsce. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po plecach. Chyba ma do czynienia z jakimś religijnym szaleńcem. Znajdzie go, choćby nie wiem co. Ale musi dowiedzieć się czegoś więcej o miejscach krwawych kultów. Na to pytanie odpowie jej na pewno dyrektor mrągowskiego muzeum. Z tego co pamiętała, interesował się również archeologią, gdyż był z wykształcenia historykiem i brał udział w niejednych okolicznych wykopaliskach. Zadzwoniła do niego. Odebrał od razu. Przedstawiła się. – W czym mogę pani pomóc? – zapytał grzecznie, ale w jego głosie słychać było zmęczenie i zniecierpliwienie. – Chcę zapytać o kamienne kręgi na naszej ziemi. Tam, gdzie składano ofiary. – Och, tych miejsc jest bardzo wiele. O które konkretnie chodzi? – Na przykład nad jeziorem Piłakno. – Tak, to miejsce dawnego kultu. Składano tam ofiary ze zwierząt, a wyżłobionymi otworami spływała ich krew. – Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. – Proszę zatem przyjść, pokażę kilka fotografii, ale muszę je odszukać. Czy jeszcze jakiś krąg panią szczególnie interesuje? Może zajrzę do materiałów i przygotuję się. – W lesie za Zełwągami jest owalny głaz. Na nim również zauważyłam wyżłobienia. – Tak, wiem, że tam się znajduje, choć osobiście nigdy go nie widziałem. Dlaczego to panią interesuje? – Wszystko panu opowiem, jak się spotkamy. Chcę tylko wiedzieć, czy tamten kamień miał podobne przeznaczenie. – Z tego co pamiętam, to chyba tak, jeśli mówimy o tym samym kamieniu. W każdym razie, dziś w domu przejrzę materiały na ten temat i jutro zapraszam do siebie na kawę i miłą pogawędkę. – Dziękuję, zatem do zobaczenia. Przejrzała jeszcze raz artykuł o kamiennych kręgach nad jeziorem Piłakno:

„Kamienny krąg leży w lesie niedaleko cmentarzyska nad jeziorem Piłakno. Miejsce to odkrył 100 lat temu Bogumił Rychter, nauczyciel z pobliskich Sorquiten, czyli obecnych Sorkwit. Nazwano je Heidengericht (niem. pogański sąd). Krąg ma średnicę 20 metrów. Granice wyznaczają kamienie zwane do dziś strażnikami. Uważa się, że zagadkowa grupa głazów była najprawdopodobniej miejscem kultu pruskich Galindów. Pośrodku kamiennego kręgu stoi kamień, zwany ołtarzem ofiarnym. Jeszcze w latach 20. ubiegłego wieku obiekt zbadano i ogrodzono, a mieszkańcy doskonale pamiętali o tym, co skrywa w tym miejscu puszcza. Dzisiaj dawnym ołtarzem Galindów niepodzielnie włada przyroda. Miejsce zarosło krzakami i spodoba się komuś, potrzebującemu odosobnienia. Brak już niektórych głazów z kręgu, ale zachowały się największe, ułożone w jego centrum, zachowała się też ludzka pamięć, że kiedyś te głazy tu były. Jeden z autochtonów, pan Erich, mieszkający w starej chacie za Borowskim Lasem, doskonale to miejsce pamięta i właśnie to on nam o nim opowiedział. Najciekawszy jest tzw. stół ofiarny. Jest to płaski głaz długości 2,3 m i szerokości 1,2 m. To właśnie na nim składano ofiary bogom, być może po nich, wyżłobionymi tunelami, spływała krew ofiarnych zwierząt, a kto wie czy nie pojmanych jeńców, których życie poświęcano w podzięce za pomyślność w walce? Namawiamy do odwiedzenia tego tajemniczego miejsca. Będzie to dla każdego wyzwanie i prawdziwa wyprawa odkrywcza.” Osoba, która zabiła sarnę i gołębie i ułożyła je na głazach, na pewno miała świadomość, do czego dawniej służyło to miejsce. Anna czuła, że jest na tropie jakiejś mrocznej historii, tylko jeszcze nie złapała wszystkich nitek. Dziennikarska intuicja podpowiadała jej, że ofiary w jakiś sposób są powiązane z Martą. Zamknęła notes, odłożyła kserokopie. Na dziś wystarczy. Resztą zajmie się jutro, teraz musi przygotować dla ojca obiad. Na Laskową dotarła pół godziny przed zapowiedzianą wizytą lekarską, zdążyła więc tylko w pośpiechu sprzątnąć kuchnię i pokój, w którym leżał ojciec, oraz nastawić zupę jarzynową ze znalezionej w zamrażalniku mrożonki. Zrobiła mu jeszcze jajecznicę. Ojciec jadł bez apetytu i widać było, że czuje się rzeczywiście źle. Bardzo ją to zmartwiło. Do tej pory nigdy się nie zastanawiała nad tym, że może go po prostu zabraknąć. Skoro niedawno odeszła mama, uznała rezerwuar cierpień za wykorzystany. Doktor Kwiatkowska zjawiła się z lekkim opóźnieniem. Jak zawsze energiczna i rozgadana zbadała chorego i stwierdziła zapalenie oskrzeli. Przepisała leki i nakazała dbanie o pacjenta, bo stan mógł się pogorszyć. – Oby nie zrobiło się z tego zapalenie płuc – powiedziała, wypisując na kartce zalecenia. Anna już kroiła ojcu czosnek, który chciała mu podać zaraz po wyjściu lekarki. Potem dosmaczyła zupę, wykupiła leki i przygotowała kolację. – Zupa gotowa, jak wystygnie, wstaw ją do lodówki, na talerzu masz kanapki

na dziś i na rano. Przykryłam je ściereczką, żeby nie obeschły. Wpadnę jutro po południu, a ty dbaj o siebie i pij dużo – przytuliła do siebie szczupłe ciało ojca. Pokrojony czosnek dodała do miodu, wymieszała z sokiem z cytryny, dosypała pieprz cayenne i postawiła miksturę przy łóżku. – Może przeprowadź się do mnie. Zostałabyś ze mną przez najbliższe dni – wyjęczał chory. – Nie dam rady, wiesz przecież o Marcie. Muszę wysprzątać jej mieszkanie, a jutro pogrzeb. Zajdę do sąsiadki i poproszę, żeby do ciebie zajrzała. Całuję, trzymaj się, staruszku. Pokiwał tylko głową i nim wyszła, już spał. Zamknęła drzwi na klucz, zastukała do sąsiadki, która na szczęście była w domu i obiecała do niego zaglądać, po czym pojechała na zakupy. W mieszkaniu Marty nie było już prawie nic do jedzenia, więc jeśli zamierzała znów spędzić tam noc, musiała coś ze sobą przywieźć. Potem wpadła do siebie, by przebrać się i zabrać rzeczy na noc. Być może uda się jej rano załatwić jeszcze jedną sprawę. Bowiem kilka godzin po odwiedzinach biblioteki w Rybnie zadzwoniła jej kierowniczka i podpowiedziała, że na temat wyjazdów weekendowych Marty może więcej powiedzieć pan Zygmunt Popielarz, komendant Ochotniczej Straży Pożarnej. Jest kierowcą autobusu i czasami zabierał Martę. Podczas jazdy kierowca rozmawia z pasażerem, zwłaszcza, jeśli go zna. To mógł być dobry trop. Zabrała ze sobą środki czystości, worki na śmieci i kartony, które udało się jej zdobyć w sklepie i około dziewiętnastej zamknęła własne mieszkanie na klucz. Na szczęście śnieg już przestał padać, mróz wciąż jednak trzymał, a skulone psy, wypuszczone na dwór przez swoich właścicieli, wyjątkowo niechętnie drobiły kroki wzdłuż osiedlowej ulicy. „One też najwyraźniej mają dosyć” – pomyślała Anna, naciągając czapkę na uszy. Jej osiedle zbudowano pod koniec lat osiemdziesiątych na nieco podmokłych terenach. Z dzieciństwa pamiętała, że było tu kilka bagienek i stawów, otoczonych zaroślami, z gęstą rzęsą pływającą na powierzchni wody. Kilka z nich łączyły rowy, w których wciąż stała gęsta, lepka woda o zgniłym zapachu. Wzdłuż rosły żółte kaczeńce, które wiosną przykrywały porudziałą po zimie trawę. Dzięki żółtym kobiercom to miejsce było najpiękniejsze właśnie wiosną. Latem bajorka i stawy wysychały i odsłaniały pokryte glonami śmieci, które ludzie notorycznie do nich wrzucali. Stare ubrania, połamane krzesła czy zepsute radioodbiorniki wynurzały się na powierzchnię, niczym ponure łodzie podwodne. To nie był budujący widok. Bagnisty rodowód osiedla dawał o sobie znać zwłaszcza wtedy, gdy padały deszcze. Ziemia robiła się wtedy miękka, na obrzeżach wręcz grząska. Przyroda pokazywała wszem i wobec, że człowiek nigdy nie zmieni do końca jej praw. Anna jechała pustą, ciemną drogą. Radio grało cicho, czy raczej mruczało

w tle. Układała sobie w myślach plan następnego dnia. Jeśli dyrektor muzeum potwierdzi wersję, że kamień na Wygonie również służył krwawemu kultowi, będzie miała pewność, że ma do czynienia z religijnym fanatyzmem. Kiedy dotarła na miejsce, zauważyła na podjeździe ślady opon. Nie ona je zostawiła, bo po jej wyjeździe śnieg jeszcze ciągle padał i dawno je zasypał. A te ślady były świeże. Kiedy podeszła bliżej, na schodach ujrzała ślady męskich, dużych butów, lekko tylko zasypane białym puchem. Nie mógł to być listonosz, bo ten wiedział przecież, że Marta nie żyje. Nie miał tu czego szukać. Zaraz, zaraz. Listonosz. Przecież pani Bożena mówiła, że to właśnie on dokonał ponurego odkrycia. Miał jakąś przesyłkę do Marty i próbował ją dostarczyć. „Że też nie pomyślałam o tym wcześniej!” – zirytowała się sama na siebie. Powinnam była się z nim spotkać i poprosić o tę paczkę. Może to będzie jakiś ślad? Podobno bardzo jej na niej zależało. Poza tym ktoś, kto zamawia coś pocztą, nie planuje jednocześnie się zabijać. Czekają ją więc trzy rozmowy: z dyrektorem muzeum, kierowcą autobusu oraz z listonoszem, który ma swój rejon w Rybnie. Tylko w takim razie, do kogo należą ślady prowadzące do mieszkania Marty i wychodzące z niego? Weszła do środka. Znów panował tu prawdziwy gorąc. Powinna pójść do palacza i zapytać, czy mógłby nieco zmniejszyć temperaturę. Grzejniki nie miały żadnej regulacji. Pozostało tylko wietrzenie. Zdjęła buty, postawiła je w sieni. Nagle zauważyła na podłodze mokrą plamę, jakby ktoś przyniósł na butach śnieg i ten rozpuścił się, pozostawiając trochę wody z piachem. Ktoś tu był podczas jej nieobecności! Obejrzała dokładnie zamek w drzwiach. Nie miał żadnych śladów majstrowania przy nim. Drzwi zostały otworzone kluczem. Przez kogo? Poczuła się nieswojo. Przedmioty w salonie leżały tak, jak je zostawiła. Zajrzała do kuchni. Znów mokra plama. Tym razem przy zlewie. Coś ją olśniło. Otworzyła szafkę, w której stał kubeł na śmieci. I nagle poczuła zimy pot na czole. Śmieci były rozgrzebane. Wieczorem jadła przed snem jabłko i obierki z niego powinny leżeć na wierzchu. Nie było ich. Już wiedziała. Ktoś szukał kubeczka i plastikowej łyżeczki. To nie był przypadek. Drążącą dłonią sięgnęła po telefon i wybrała numer do Jacka. – Ktoś tu był! – krzyknęła do słuchawki. – Gdzie? – W mieszkaniu Marty. – Są jakieś ślady włamania? – Żadnych, ale wiem, że był. Są ślady na śniegu i mokra plama w sieni. Ktoś otworzył drzwi kluczem.

– To jeszcze żadne dowody. Plama wody mogła być od twoich butów. – Jacek, nie zaczynaj, proszę. Jestem pewna, że ktoś tu był. Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? Poza tym grzebał w śmietniku. – No, tego mi nie wmówisz, że odróżniasz położenie śmieci w kuble? – Właśnie tak. Miałam je dziś wyrzucić, bo wczoraj zapomniałam. Wieczorem jadłam jabłko. Obrałam je, bo miało twardą skórkę. Nie ma tych obierzyn, na wierzchu są za to śmieci z dna. – Jesteś kompletnie szalona. – A ty kompletny niedowiarek. – Anka, takie rzeczy dzieją się w filmach albo książkach. Nie w życiu. I na pewno nie w Rybnie. – Już to słyszałam. Co z ciebie za policjant, że cię to wcale nie interesuje?! – Muszę trzymać się dowodów. – To są dowody! – To jest twoja wyobraźnia. Jesteś dziennikarką i musisz mieć wyobraźnię. Ja jestem policjantem i muszę mieć dowody. – Nie wierzysz mi… – Rzeczywiście, nie bardzo, ale jeśli cię to uspokoi, to mam pewien pomysł. Masz ze sobą aparat fotograficzny? – Mam. Ktoś znów złożył ofiarę ze zwierzęcia, tym razem nad jeziorem Piłakno, muszę tam zajechać jutro z rana. – Świetnie. To wyjdź teraz przed dom i zrób zdjęcia tych śladów na śniegu. Jeśli ma cię to oczywiście uspokoić. – Dobry pomysł. Zaraz tak zrobię. – Wracając od tych krwawych ofiar, to akurat jest bardzo niepokojące. No i po prostu przestępstwo. – Nareszcie mówisz jak policjant. – Zawsze mówię jak policjant, tylko ty nie zawsze się z tym zgadzasz. – W wielu innych rzeczach też się nie zgadzaliśmy – odpowiedziała ironicznie. – Dlatego nie jesteśmy już razem. Rozmowa nie zakończyła się przyjemnie, ale Anna tylko wzruszyła ramionami. Miała na głowie ważniejsze sprawy niż to, co pomyśli sobie o niej Jacek. Trzeba jednak przyznać, że podsunął jej całkiem dobry pomysł. Zrobi zdjęcie tych śladów na schodach. To zdecydowanie musiały być męskie buty. Duże i ciężkie, z wyraźnym śladem. Odcisk był charakterystyczny i przypominał haft krzyżykowy, na obcasie zaś widać było poziomą kreskę i biegnące wzdłuż niego prostopadłe krzywizny. Całość wyglądała jak szaszłyk. Zrobiła kilka zdjęć z lampą błyskową. Nasłuchiwała. W parku panowała

gęsta ciemność, a cisza była wręcz złowroga. To nie był przyjazny świat. Na pewno przez tę zimę. Zima odbiera wszelką normalność, burzy porządek i sprawia, że wszystkie sprawy nie są takie, na jakie wyglądają. Wróciła do mieszkania Marty, przebrała w wygodny dres i zabrała się za sprzątanie. Niepokoiła ją jeszcze sprawa domniemanej wizyty, ale w końcu uznała, że nie powinna się przejmować. Rzeczywiście, nie miała przecież żadnych dowodów. Być może Marta dała komuś klucze, by opiekował się jej mieszkaniem i po prostu przyjechał coś sprawdzić. A te obierki… mogło się jej coś zdawać. Albo osunęły się na dno. Wróciła do przeglądania zawartości szafek i komody. Kartony i worki stopniowo wypełniały się rzeczami po Marcie. Wystawiała je do sieni. Pomyślała, że trzeba będzie załatwić jakąś przyczepkę, żeby wszystko to wywieźć. Teraz stały w określonym porządku. Trochę do oddania, trochę dla niej. Niektóre ręczniki, obrusy i zasłony mogła przecież wziąć. Marta na pewno nie miałaby nic przeciwko temu. Koło dwudziestej pierwszej Anna zgłodniała i postanowiła zrobić sobie przerwę. Przy okazji zadzwoniła do ojca. – Tato, jak się czujesz? – Nie najgorzej. Trochę mi się poprawiło, ale wciąż nie mam siły. Mogłabyś mi kupić jutro jakieś owoce i soki? – Jasne, przywiozę na pewno. Sąsiadka była u ciebie? – Była. Przyniosła trochę ziemniaków i kotlet, to zjadłem, a raczej tylko podzióbałem. – Będę jutro, to cię nakarmię. Pomyśl, czego jeszcze potrzebujesz. Siedziała na kanapie i patrzyła przed siebie. Nagle coś przykuło jej uwagę. Choć wciąż rozmawiała z ojcem, myślami była już gdzie indziej. Naprzeciwko niej, na ścianie salonu wisiał obraz. Duży, w ciężkiej drewnianej ramie. Przedstawiał kobietę z kołowrotkiem. Przędła jasną cienką nić. Obraz nie był jednak namalowany, lecz misternie wyhaftowany krzyżykiem. Anna zauważyła pod dolnym rogiem obrazu uskok, jakby złuszczył się kawałek tapety. Z innego miejsca nie było to widoczne, jedynie z tego, gdzie przez przypadek przysiadła, w prawym rogu kanapy. Pożegnała się z ojcem, nie pamiętając o czym z nim rozmawiała, i podeszła do obrazu. Z bliska zobaczyła wyraźniej. Lekko odchylony pasek tapety. Zdjęła ciężką ramę. Jej oczom ukazała się pewna nierówność, coś jakby dziura przykryta tapetą. Zaczepiła za jej róg i pociągnęła. Tapeta odeszła z cichym trzaskiem odsłaniając niewielki otwór w ścianie. – To niesamowite – wyszeptała. – Tajemna skrytka Marty!

Zaczęło się w sierpniu 1938 roku – Podobno Niemcy wypowiedzą wojnę Polsce – zaczął przy śniadaniu Bruno. Była upalna niedziela, wszystko toczyło się na wolniejszych obrotach niż w zwykły dzień. U kowala panowała cisza, nikt nie podkuwał koni, a majstrowie z obejścia obok w święty dzień zeszli z dachu. Agata odetchnęła z ulgą. Jeśli to prawda, to może ten zły człowiek, Jeremiasz Pollack, dostanie powołanie do wojska i zniknie z jej życia – wciąż tak się pocieszała. Nie potrafiła zapomnieć wydarzeń w lesie ani nienawistnych oczu Pollacka. Wydawało jej się, że ujrzała wtedy samego diabła. Poszła do ogrodu po kapustę. Obrodziła w tym roku pięknie. Opryskała ją wywarem z bylicy piołunu i pomogło. Żarłoczne gąsieniczki bielinka kapustnika nie zjadły jej, jak to zdarzało się wcześniej. Zioła, rosnące na łąkach i w lasach, to nie tylko lekarstwo, ale i najlepsze sposoby na walkę z intruzami w ogrodzie. Pomidory pięły się na kijkach, podlewane gnojówką z pokrzyw, a wywar z czosnku i pieprzu cayenne, przywiezionego kiedyś przez Bruna ze sklepu kolonialnego w Sensburgu, pomógł zwalczyć wszelkie zarazy. Z roku na rok Agata doświadczała coraz bardziej, że czuje otaczający ją świat i moc roślin nie ma już dla niej tajemnic. Nigdy się tego nie uczyła, a i we wsi nie było nikogo takiego, kto by ją tego uczył. Samo do niej przychodziło, jakby już się kiedyś z tym zetknęła i teraz tylko czerpała ze swojej podświadomości, z pamięci, z której nie zdawała sobie sprawy. Tymczasem to duch Leśnej Rity unosił się nad jej ogrodem, gdy podlewała warzywa, stał u wezgłowia łóżka, gdy spała i czuwał nad jej krokami, gdy chodziła piaszczystą drogą do lasu. Zapewniał jej długowieczność, choć okupioną gorzkimi łzami. Zapewnił też spokój i ciszę, ale dopiero, gdy przeminą wszystkie burze. Kapusta była duża i ciężka, a kiedy nożem odcinała jej łodygę, chrzęściło przyjemnie i młode liście kruszyły się pod palcami. Ani śladu gąsienic. Bylica piołun, znaleziona na granicy dawnego pastwiska i młodego zagajnika, pokazała swoją moc nie tylko w leczeniu żołądkowych rewolucji. Tyle tej kapusty w tym roku, tyle innych warzyw na zagonach. „Przecież tego wszystkiego nie zjemy” – pomyślała Agata. Oświeciło ją, jakby ktoś błysnął w jej kierunku małym lusterkiem, skupiającym słoneczne promienie. Skoro może być wojna, powinna pojednać się z tymi, o których zapomniała albo których zaniedbała. Różnie może być, bo przecież koleje losu niewiadome, jak i niewiadome to, na czyją szalę się ta wojna przechyli, ale w zanadrzu trzeba zawsze mieć dobrych ludzi wokół siebie. Nie miała własnej rodziny, bo ciotka Rebeka od roku żyła w Ameryce i tam na czele mormońskiej gminy organizowała festyny i akcje dobroczynne, ale tu,

w Selbongen, na drugim końcu wsi jest ktoś jeszcze, z kim mogłaby się podzielić warzywami, a kogo wymazali z pamięci rodzinnej, jak wymazuje się napis kredą na murze. Była to Jadwiga Skowronek, siostra Bruna. Jedyna siostra męża, z którą dawno zerwał kontakt i nie widywali się wcale, choć mieszkali w jednej wsi. Podobno była nieślubnym dzieckiem matki Bruna i jej pochodzenie osnute było tajemnicą. Była rówieśnicą Agaty. Po śmierci rodziców nie doszli z Brunem do porozumienia w sprawie majątku – jego zdaniem Jadwiga zawłaszczyła sobie część Wygonu, szczególnie najlepsze pastwiska pod lasem, i tego Bruno nie mógł jej darować. Nie poszedł do sądu, jednak gniew podsycał w sobie całymi latami, nie witając się z nią nawet, gdy spotykał ją w sklepie. Ten spór rozgrywał się na oczach całej wsi, która z czasem podzieliła się na dwa obozy: za Jadwigą i za Brunem. Jadwiga urodziła dwoje dzieci, Ericha i Helgę, a potem zaniemogła na jakąś chorobę kobiecą i lekarz w Sensburgu wytrzebił ją, jak wytrzebia się kotkę, żeby nie miała więcej kociąt. Erich był dwa lata młodszy od małego Manfreda i nie rozumiał, że ich rodziny są zwaśnione. Razem paśli krowy, czasem w wiklinowych koszykach na sznurkach podawali w czworakach majstrom jedzenie, kiedy ci we wsi remontowali dachy domów. Helga Skowronek patrzyła na nich z respektem, przynależnym starszemu rodzeństwu, nawet ciotecznemu, a kiedy trochę podrosła, częściej niż Erich zadawała pytania o przyczynę rozłamu w rodzinie. Matka tłumaczyła jej, że się wujek pogniewał już dawno za tę ziemię na Wygonie, a mała z czasem przestała pytać. Biegała po tych samych polach, co Johann i Manfred, tak samo pilnowała kaczek i kur, choć wolała towarzystwo spokojniejszych koleżanek z sąsiedztwa. Jednak kiedy mijała wujka Bruna, nawet nań nie podnosiła wzroku, bo uważała, że skoro się z mamą pokłócił, to jest całkiem obcym człowiekiem. Obie rodziny chciał kiedyś godzić prezydent Konietz, powołując się na miłosierdzie i Księgę Mormona, pełną przecież miłości do bliźniego, ale nigdy mu się to nie udało. Życie jednak z czasem pogodzi i tych najbardziej zatwardziałych. Mąż Jadwigi zginie na wojnie, a syn ukryje się gdzieś w lesie, by przeczekać ten apokaliptyczny czas. Helga wyrośnie na piękną kobietę. Jadwiga umrze w osiemdziesiątym pierwszym, kilka dni po ogłoszeniu stanu wojennego, z ostatnią myślą w lekko pomieszanym umyśle, że właśnie wybuchła trzecia wojna światowa, a ona nie ma nawet dobrego płaszcza, by wyprawić syna do wojska. W jej oczach Erich, ten pięćdziesięciotrzyletni kawaler będzie wciąż małym synkiem, o którego trzeba dbać. Córka w latach siedemdziesiątych wyjedzie do Ameryki, do tamtejszych mormonów i zostanie tam na zawsze, zostawiając matce po sobie pewną pamiątkę. Na ojcowiźnie Skowronków dojdzie kiedyś do kolejnych rodzinnych konfliktów, a jeden ze Skowronków straci nawet dach nad głową. Zanim jednak się to wszystko stanie, jest wciąż sierpień 1939 roku i Agata

postanawia w tajemnicy przed własnym mężem odwiedzić jego rodzoną siostrę Jadwigę. Wycina trzy dorodne kapusty i pakuje do ogromnego kosza, dokłada wydobyty ze spiżarni słoik miodu i kawałek obsuszonej kiełbasy i, korzystając z nieobecności męża i synów, opłotkami, by jej nie spotkali na drodze, kieruje się do domu na drugim końcu wsi, tuż nad jeziorem Inulec. Jadwiga tamtego dnia wyszła do ogrodu. Wprawdzie nie pracowała, bo wszak był dzień święty, ale od wyrwania kilku wilków, czyli dzikich pędów pomidorów, jeszcze nikt nie umarł. Łamała więc cienkie gałązki i rzucała na ziemię, bo podobno pomidory lubią być we własnym sosie, czyli z porzuconymi wokół pędu głównego liśćmi i wilkami. Kapusta w tym roku nie obrodziła. Zjadł ją w całości bielinek. Oj, nie będzie co kisić na zimę. Poza tym zjadłoby się młodej kapusty z koprem. Trzeba będzie kupić któregoś dnia na targu w Nikolaiken kilka główek. Widok Agaty zdziwił ją tak, że zamiast wilka złamała główny pęd. – Dzień dobry, Jadwigo – przywitała się z nią bratowa. – Dzień dobry, niech Bóg wam sprzyja, Agato – odpowiedziała tamta. Przybyła podała jej kosz z wiktuałami, na widok których Jadwiga bardzo się ucieszyła, zwłaszcza z tej kapusty, bo to jakby Agata w myślach jej wyczytała. Nie kleiła się im ta pierwsza rozmowa. Najpierw było o tych pomidorach, co to latoś obrodziły aż nadto, bo i lato wyjątkowo dla przyrody łaskawe. Potem o kapuście, co jednym się udała, a drugim nie, i o dzieciach, co tam u nich słychać. A Johann to, a Manfred tamto, a Erich to już to, a mała Helga jeszcze nie, ale za to coś innego tak. Jak to matki, co się lubią dziećmi pochwalić, jakby potrzeba było wzajemnie sobie zazdrościć. Oderwała się nawet Jadwiga od pomidorów, wycierając palce w fartuch, choć na niewiele się to zdało, bo sok z gałązek zachodzi na dłoniach na długie godziny i trzeba go potem czyścić octem. Po jakimś czasie dopiero Agata przyznała się, po co tak naprawdę przyszła do Jadwigi. – Ludzie mówią, że wojna idzie. Niemcy wypowiedzą ją Polsce. Nie nasza ta wojna, ale wiadomo, że blisko się będzie działa i na wszelki wypadek chciałam się z tobą pojednać i zapewnić, że w razie czego rodziną jesteśmy. Popłakała się Jadwiga i słowa na początku wypowiedzieć nie mogła, dopiero potem, jak łzy obeschły, przytuliła Agatę do siebie. Poczuły nawzajem swoje miękkie, pełne piersi, swoje łona, co dały życie dzieciom, więc nieco powiększone, nabrzmiałe, jak ziemia, co porodziła i zaorana, nad miedzę się wypiętrza i czeka, czy jeszcze może się na coś przydać. Poczuły pszeniczny zapach swoich włosów, bo żniwa dopiero co minęły i jeszcze się w powietrzu ten zapach unosił jak wróżba dostatku. Stały tak połączone w uścisku i jakby miłość na nie spłynęła, tak silna, że gotowe były dać ją sobie nawzajem. I wtedy właśnie Agata pomyślała, że

najszczęśliwsza by była, gdyby mogła z tą miękką i podatną na pieszczoty Jadwigą przeżyć całe życie, mieszkając z nią razem i codziennie widząc ją obok siebie, zamiast Bruna. Nie chciał jej już Bruno od lat, mówiąc, że przeszły mu te małżeńskie wyskoki, tylko od czasu do czasu zaspokajając się w niej, ale nie dbając już o to, by i ona cokolwiek miłego poczuła. Tamte lata, gdy była spełnioną kobietą, minęły. Zaszumiało jej więc w głowie od tej pszenicznej czułości, jakby sama w sobie była celem bez względu na płeć. Odsunęły się od siebie dopiero wtenczas, gdy zjawił się w ogrodzie Erich, mówiąc, że ojciec go wysłał po ogórki na mizerię. Patrzył zdumiony na matkę i tę kobietę, o której mówili we wsi, że jest jego ciotką, po czym zakręcił się na pięcie i pobiegł do domu. Ojcu powiedział, że ogórki zaraz matka przyniesie, zachowując ten niecodzienny widok dwóch wtulonych w siebie kobiet tylko dla siebie. Od tamtego dnia Jadwiga i Agata stały się przyjaciółkami. Siostrami. Przeczuwały, że łączy je coś więcej, czego nie można było nazwać zwykłym pokrewieństwem po mężu i bracie. To było coś, co Agata nazywała wszechświatem, gdy gładziła jasne włosy Jadwigi, leżącej na rozgrzanym rżysku. Obiecana wojna nadeszła. Jeremiasz Pollack rzeczywiście poszedł na wojnę i nie było już po nim żadnego znaku życia. Mówiło się, że pewnie zginął pod jakimś dużym miastem, o nazwie tak obcobrzmiącej, że nikt nie potrafił jej nawet wymówić. Z niepokoju o niego umierała żona i dwoje dzieci, a Agata miała wrażenie, że wymodliła sobie tę wojnę, choć przecież nie była to dobra intencja. Jej mąż Bruno nie poszedł do wojska, bo tuż przed wybuchem wojny dopadła go dziwna choroba nóg, której nabawił się po żniwach. Któregoś dnia po prostu zasłabł, przewrócił się i nigdy więcej już nie wstał. Zaległ na łóżku i kazał się obsługiwać, i wtedy Agata zrozumiała, że nie ma już męża, tylko podopiecznego. We wsi prawie nie było mężczyzn. Mąż Jadwigi też dostał powołanie do wojska. Dobrze, że minął czas żniw, bo kobiety z Selbongen by chyba sobie nie poradziły. Już teraz martwiły się, jak to będzie przyszłego lata. Zimę jakoś przeżyją, bo na jesieni grzyby obrodziły. Buraków, ziemniaków i kapusty też sporo z pól się zebrało, więc było co jeść, ale do pracy przecież mężczyzna potrzebny. Zostali tylko starcy, niedorośli synkowie, więc która mogła, załatwiała parobka skąd się dało, i jakoś się kobiety na następy rok przygotowywały. Bo może ta wojna potrwa tylko do następnego lata tylko? Agata poczuła nagle, że świat wokół niej usycha i biednieje. W sklepie towarów jakby mniej, a gdy któregoś dnia pojechała do Sensburga, zobaczyła, że wszystko jest jakieś inne. Starowierka Sonia pilnowała arendy, a że uczciwa była, ani przez myśl jej nie przeszło, żeby majątek po Rebece sobie zawłaszczyć. Miała więc Agata jakieś z tego pieniądze, składała je w sensburgskim banku, choć

pewnego dnia pomyślała, że może lepiej byłoby to trzymać w obejściu pod klepiskiem. Wybrała więc wszystko i zakopała w stodole, miejsce zaznaczając szarym kamieniem. Miała potem z czego żyć w trudniejszych czasach. Rebeka nie pisała, a może tylko listy wolniej teraz przez kontynenty wędrowały, cóż jej mogło się jednak tam stać w tej krainie mlekiem i miodem płynącej? Mimo tego wszystkiego Agata czuła, że wszystko wokół niej kruszy się i pod tą fasadą kryje się nieznany jej ból. Starszy syn Agaty, Johann, nagle zakochał się i to akurat w ten niespokojny czas. Agata bała się, że będzie chciał się żenić, a przecież nie powinno się tego robić w wojnę. Wciąż musieli wspierać wojsko. Nie podobało się to ani Agacie ani innym kobietom we wsi, bo przecież to była wojna Niemców, a nie ich – mormonów z Selbongen. Raz wojskowi zabrali jej krowę, raz przyjechali po zboże i kury. Agata nie miała zamiaru stracić wszystkiego co miała, wymyśliła więc z Jadwigą drobny fortel. Krów i tak już nie miały, ale po podwórku wciąż jeszcze chodziły kury. Rosoły i jajecznice, może nie często, ale wciąż jeszcze bywały na ich stołach. Poprosiły o pomoc starego kowala i jego synów. Przedstawiły im swój pomysł i tak mormońskie gospodarstwa wzbogaciły się o wielkie, kute skrzynie, do których kobiety zamykały swój kurzy dobytek i spuszczały na sznurach do jeziora, a nawiedzającym ich żołnierzom mówiły, że w obejściu nie ma już niczego. Kiedy zagrożenie mijało, wyławiały z jeziora skrzynie i wypuszczały ptactwo na podwórko. Czasem jakiś wędrowiec albo ciekawski z daleka widział, jak mormońskie kobiety zanurzają te swoje skrzynie do jeziora, i tak powstała legenda o skarbach mormońskich. Ileż to ludzi po wojnie przyjeżdżało nad zełwągskie jeziora i szukało tutejszych skarbów! Śmiała się z tego Agata, co jako jedyna we wsi została i wciąż pamiętała ten wojenny fortel. Dali się na niego nabierać również Rosjanie, co tu przyszli w czterdziestym piątym i wieś całą niemal roznieśli na strzępy. Oni również szukali czegoś, co można ze sobą zabrać. Ale kur w całych Selbongen nie znaleźli. Jednak dla Agaty czterdziesty piąty był najgorszym w życiu czasem, wtedy to skończył się jej dotychczasowy świat i wszystkie niepokoje i złe przeczucia spełniły się. Stało się to pewnego styczniowego dnia, a troski i łzy spadły na nią jak złe czarne ptaki. Nim się to jednak stanie, Agata z Jadwigą zbliżą się do siebie bardziej, niż można było pomyśleć. Odkryją tajemniczą kobiecą wzajemność w cielesności, choć dobry prezydent Konietz grzmiał przecież z mównicy, że tylko kobieta i mężczyzna mają prawo doświadczać małżeńskich rozkoszy. To coś było jednak w nich silniejsze niż przykazania, a każdy człowiek ma jakieś słabości. Agata czerpała z tej wzajemności siłę. Bruno wciąż leżał w pokoju za kuchnią, a w połowie wojny lekarz z Sensburga wydał diagnozę, że to był wylew i że chory nigdy już nie stanie na nogi. Agata wynosiła męża na słońce i zostawiała go w wiklinowym fotelu, a sama znikała gdzieś mówiąc, że idzie do lasu po

jagody. Niezadowolony i gorzkniejący z dnia na dzień Bruno nawoływał co chwila synów, by pilnowali matki. Synowie mu tłumaczyli, że matka chodzi tylko do tej ciotki, co ją wyklął. Bruno uspokajał się wtedy, nie wspomniał jednak siostry i nigdy nie pojednał się z nią. Zmarł w listopadzie czterdziestego czwartego, kończąc tym samym swoje ciche pod koniec życie, choć prezydent Konietz, który go żegnał, mówił, jak bogato je Bruno przeżył. Agata płakała nad grobem męża, odczuwając jednak coś w rodzaju ulgi. Była czterdziestoczteroletnią wdową. W domu mieszkał z nią starszy syn Johann, młodszy Manfred był zaś na wojnie. Nie przyjechał nawet na pogrzeb ojca, gdyż listy nie dotarły. Coraz częściej mówiło się, że wojna zmierza ku końcowi. „Oby tylko Manfred wrócił, cały i zdrowy” – myślała Agata wieczorami. O niego bała się najbardziej, tymczasem całe zło przyszło do niej z innej strony. W styczniu na Prusy Wschodnie napłynął wraz ze wschodnim wiatrem wielki niepokój. Wojna się skończyła! Armia Czerwona wkraczała z wielkim impetem na tę ziemię, a tutejsza ludność nie wiedziała, co teraz z nimi będzie. Wojna zaczynała ich dotykać bezpośrednio. W Selbongen nie było już prawie mężczyzn, kobiety same zabiegały o codzienne przetrwanie swoich rodzin. Johann, który był jedynym gospodarzem i utrzymywał rodzinę, a od dwóch lat miał też żonę, pochodzącą z Wojnowa prawosławną Zoję i bliźniaczki: Ałbenę i Leokadię, pomagał również Konietzowi w pracy duszpasterskiej i dzięki temu udało mu się nie pójść do wojska. Poza tym miał słabe serce, co teraz, w tych niespokojnych czasach, nagle bardzo się przydało. Miała więc Agata przy sobie swego pierworodnego, szczęśliwa jak mało która matka w Selbongen, miała też spokojną i dobrą synową oraz dwie ukochane wnuczki. Tamtego strasznego, kończącego wszystko dnia, Johann poszedł do kaplicy. Dach przeciekał i Konietz, coraz starszy już, potrzebował jego pomocy. Akurat nie padał śnieg i można było pracować na dachu. Od dwóch dni była odwilż i podłoga w kaplicy zrobiła się całkiem mokra. Żona Konietza wycierała ją i podstawiała wiadra, a Konietz z Johannem naprędce łatali dach, obiecując, że na wiosnę poprawią. Styczeń tamtego roku był bardzo humorzasty. Raz mróz, raz roztopy. Ludzie we wsi gadali, że luty na pewno skuje lodem, ale już marzec będzie wiosenny. Nie sprawdziły się jednak ich prognozy, bo odwilż, która pomogła łatać dach kaplicy, była ostatnią, aż do marca. Potem nastały ciężkie, wręcz syberyjskie mrozy, śnieg zasypał wszystkie drogi, a te okazały się przecież w czterdziestym piątym najważniejsze. Ktoś zawołał, że we wsi pojawili się Rosjanie. Johann siedział właśnie na dachu od strony ulicy i jadł gorącą kapustę, podaną mu na sznurku w wiklinowym koszyku przez żonę Konietza. Konietz był z drugiej strony i głośno stukał młotkiem.

Johann zaniepokojony zszedł na dół, wołając prezydenta. Ten jednak wolał pozostać na dachu. Nie dopuszczał, że coś się może stać. Machnął tylko chłopakowi na pożegnanie. Johann skierował się w prawo, w stronę domu. Chciał jak najszybciej dotrzeć do matki i żony, może ostrzec je, jednak pechowo natrafił na kilku żołnierzy. Szli od Morsztynów, brukowaną drogą, z karabinami na plecach. Zobaczyli młodego chłopaka i przywołali go gestami. Johann pożałował wtedy, że zszedł z tego dachu, bo może by go nie zauważyli. Wystraszony podszedł do nich. Chcieli papierosów, których Johann nie miał. Łamanym rosyjskim tłumaczył im, że nie pali, bo nie pozwala mu na to jego wiara. – Jestem mormonem – mówił. – My nie możemy palić papierosów. Nigdy nie paliłem. Rosjanie zarechotali i zaczęli go szarpać, ale on spokojnie ich przekonywał, że niczego nie wskórają. Wtedy nagle jeden, wyraźnie poirytowany, być może na silnym nikotynowym głodzie, wycelował lufę w głowę chłopaka i strzelił. Patrzył na to wszystko Konietz, ukryty za kominem. Widział, jak mózg Johanna rozbryzguje się na resztkach rozmoczonego śniegu, jak chłopak pada na ziemię, patrząc jasnymi oczami w niebo. Rosjanie podeszli do trupa, przeszukali mu kieszenie i upewniwszy się, że naprawdę nie miał przy sobie papierosów, postali chwilę nad nim i oglądali jego buty. Akurat zaniepokojona wieściami ze wsi Agata szła z Zoją i córeczkami do Johanna. Niosły chleb i kawałek kiełbasy. Nie wiedziały, że Johann już nie żyje, że leży pod kaplicą w tej ciemnej brei, a jego mózg, pełen dobrych myśli i miłości do rodziny, właśnie wsiąka w czarną ziemię. Szły ku swemu przeznaczeniu. Za zakrętem zobaczyła leżącego w kałuży krwi Johanna. Poznały go po płaszczu. Nad nim stali żołnierze. Jeden z nich ściągał mu buty, reszta rechotała. Agata bez zastanowienia podbiegła do nich wrzeszcząc w rozpaczy, za nią Zoja z córeczkami. W połowie drogi Zoja upadła, zemdlała. Agata próbowała ją postawić na nogi i uspokajała zapłakane córeczki, co nie spodobało się Rosjanom. Zaczęli okładać kobiety kolbami karabinów. Zoja zaczęła krzyczeć. Zagrozili, że je zabiją, jeśli nie zamilkną, po czym dwóch z nich rzuciło je na ziemię obok zabitego Johanna, podwinęli im sukienki, rozszarpali bieliznę i rozpięli rozporki. Zaczęli je gwałcić na oczach całej wsi. Pobrudzone ciemną ziemią dłonie Zoi dotykały zimnych palców męża, kiedy kładł się na niej kolejny żołnierz. Żołnierze zmieniali się, krew z naderwanych łon wsiąkała w ziemię. Zoja straciła przytomność i już jej było wszystko jedno. Agata leżała obok niej, gwałcona i bita, czując, jak z bólu zbiera się jej na wymioty. Tak bardzo chciała w tamtej chwili stracić przytomność. Kątem oka widziała swoje wnuczki, jak stały na skraju drogi wtulone w kogoś, kto zasłonił im oczy i uszy. Dziękowała temu komuś w myślach. Kiedy ostatni żołnierz się zaspokoił, ruszyli dalej, na Wygon.

Chleb i kiełbasę zabrali. Kiedy wstała, czuła, że krew leje się z niej ciepłym strumieniem, jak wtedy, gdy rodziła synów. Była rozerwana aż do uda, potrzebowała lekarza. Podźwignęła się i doczołgała do Zoi. Ta leżała nieruchomo, ale żyła. Agata doczołgała się do stygnącego już ciała syna. Upadła na nie z jękiem, całując głowę i dłonie, brudząc sobie usta zakrzepłą krwią własnego dziecka. Jakaś stara kobieta podniosła wreszcie Zoję i zabrała ją i córeczki do swojego domu. Konietz, który przeżył tylko dzięki temu, że schował się na dachu za kominem, płakał podobno cały tydzień. Tamtego dnia świat Agaty skończył się i już nigdy nic nie było takie same. Jakaś siła zmąciła jej umysł do tego stopnia, że ludzie zaczęli o niej mówić wariatka. Zawieźli ją do lekarza. Zszył ją naprędce, a blizna bolała ją potem przez całe życie. Johanna pochowano koło kaplicy w wykopanym przez Konietza grobie. Nie było nikogo, kto by przewiózł zwłoki na cmentarz. A może po prostu nikt tego nie chciał zrobić? Może ludzie woleli, by młody Bajohr został pochowany tam, gdzie zginął, na pamiątkę krwawych czasów? Ilekroć wracały do Agaty myśli o synu, zrywała się z krzykiem w nocy, spocona a jednocześnie lodowata, ogarnięta przejmującą pustką. Z czasem pustka ta wydrążyła tunel do jej umysłu. Pewnego poranka, kiedy świt wstawał wyjątkowo piękny i dostojny, jakby ktoś go specjalnie na widok ludzki wystroił, zrozumiała, że nie ma to już dla niej żadnego znaczenia. Do tej pory piękno przyrody otwierało w jej sercu tamę, przez którą płynęły łzy wzruszenia. Tym razem ani na ów wschód nie spojrzała, ani też nie poczuła charakterystycznego drżenia w całym ciele. Jakby ktoś w jej głowie wyłączył nagle całą czułość dla świata. Rozumiała, że stało się to po to, by mniej bolało. Pogodziła się z tym, a ukojenia szukała w ramionach Jadwigi. Od tej pory bratowa stała się najbliższą jej osobą. Obiecały sobie, że będą ze sobą na dobre i na złe. Selbongen przetrwało, ale wieś już nigdy nie była taka jak kiedyś. Ci, co przeżyli apokalipsę, wracali do swoich domów. Budynki stały zniszczone, opustoszałe, a ludzie powoli godzili się z tym, że już nic w Selbongen nie będzie jak dawniej. W starej stolarni u Pollacków też panował smutek. Jeremiasz nie dał znaku życia przez całą wojnę, a teraz ludzie szeptali, że już pewne nigdy nie wróci. Za to któregoś dnia wrócił z wojny Morsztyn. Opowiadał, że był w Niemczech i widział Pollacka na ulicy z jakąś młodą kobietą. Jednak ludziom stąd trudno w to było uwierzyć, bo przecież gdyby żył, na pewno dałby jakiś znak żonie i dzieciom. Po ponad roku wrócił do rodzinnej wsi Manfred, a kiedy dowiedział się, że nie ma już ojca i brata, coś w nim pękło. – Wyjadę do Ameryki. Nie chcę tu mieszkać. Mamy tam przecież ciotkę Rebekę. Jedź ze mną, mamo. Ale Agata nie chciała nigdzie jechać, choć wiedziała, że zostanie sama.

Bowiem Manfred zamierzał zabrać ze sobą również bratową i córeczki. Zoja wciąż była w traumie po tym, co się wydarzyło i pozwoliła mu o sobie zadecydować. Agata nie wyobrażała sobie jednak, że mogłaby opuścić ziemię, w której pochowany jest jej syn. Przeszłość tak pokręciła jej w umyśle, że nie odczuwała już strachu i bólu, bo nie mogło się już stać nic straszniejszego. Codziennie chodziła na jego grób. Syn śnił się jej często, rozmawiała z nim. – A co będzie, jeśli on mnie w tej Ameryce nie znajdzie? – pytała Manfreda, a on zaniechał przekonywania jej. Uświadamiał sobie każdego dnia, że nie jest dla matki tak ważny, jak zabity brat, i że od tej pory sam musi decydować o swoim życiu. Porządkował więc życie przed wyjazdem. Nawiązał kontakt z ciotką Rebeką i z czasem pojawiły się okoliczności na tyle sprzyjające, by można było uwierzyć w powodzenie tego planu. – Ty też możesz jechać z nami, mamo. Czy dobrze się zastanowiłaś? – spytał po raz ostatni Manfred, ale Agata tylko pokręciła głową. – Ktoś tu musi zostać, mój synu. Ktoś musi być przy Johannie. – Johann nie żyje, mamo. – Żyje. W moim sercu żyje cały czas. Nic się nie zmieniło. W tym czasie do przyjazdu na Mazury przygotowywał się niejaki Ezra Taft Benson, misjonarz z Salt Lake City, pobłogosławiony jako misjonarz na Europę przez Prezydenta Kościoła, Davida Omana McKay’a. Później sam Ezra stanie na czele Kościoła Mormońskiego. Wystarał się o pozwolenie na wyjazd, co nie było łatwe w czasach powojennego zamętu w Europie. I choć został pobłogosławiony na podróż już 28 stycznia 1946 roku, dopiero latem udało mu się dotrzeć do Warszawy, skąd miał pojechać na Mazury. Z domu zabrał ze sobą zielony notes. Obiecał żonie zapisywać każdy dzień, by po powrocie odtworzyć po kolei wszystkie chwile tej dziwnej podróży, której nieco się obawiał. W tym właśnie czasie Manfred pakował swoje rzeczy, by być przygotowanym do podróży. Agata nie odczuwała niczego poza smutkiem, że zostanie sama. – Gdyby coś się działo, wracajcie. Rodzina powinna trzymać się razem – powtarzała. Manfred powiedział jej, że prędzej ona przyjedzie do nich, niż oni tu wrócą. Agata pokręciła głową: – Zatem możemy się już więcej nie zobaczyć.

Berlin, 1946 rok

W tym samym czasie Jeremiasz Pollack, dawny mieszkaniec Selbongen, powołany do wojska w trzydziestym dziewiątym, szedł wieczorem pustą ulicą koło dworca w Berlinie. Dłonie trzymał w kieszeniach, głowę pochylił lekko do przodu, niemal nie widział drogi spod ronda kapelusza. Wtedy, w Selbongen, nigdy takiego kapelusza nie miał. Wciąż były inne wydatki. Jan i Ewa, jego dzieci, kosztowały go tak wiele. Nie mógł sobie pozwolić na zbytki. Zresztą, gdzie by wtedy chodził w takim kapeluszu? Natomiast misjonarze mormońscy zawsze byli elegancko ubrani, nawet gdy szli zapyloną wiejską drogą do kaplicy. Wtedy właśnie postanowił, że kiedyś im dorówna. Że będzie głosił swoją ewangelię w równie eleganckim ubiorze. Wojna się skończyła. Nareszcie. Naturalna selekcja. Przydało się światu to oczyszczenie ze złych myśli, lęgnących się w głowach niepotrzebnych ludzi. Teraz jest ich mniej, ale za to są wybrańcami. Jeremiaszowi udało się przeżyć ten czas. Nie kontaktował się z rodziną podczas wojny, gdyż nie wiedział, czy w ogóle chce do niej wracać. Była przy nim teraz inna kobieta, Eliza. Łączyły ich nie tylko uczucia, ale i wspólne tajemne sprawy. Został kasjerem w banku, prowadził nowe życie. Nie tęsknił za dawnym. „Jestem wciąż za Niemcami i chcę służyć mojemu krajowi. Faszyzm miał swoją szansę, ale tylko niektórzy potrafili go wykorzystać. Pozostanę na zawsze po tej stronie. Trzeba tępić tych, którzy nie mają żadnej wartości, którzy są w życiu niepotrzebni i grzeszą. Wrócę do Selbongen i nauczę mojego syna, jak być Kapłanem Księgi. Jan ma już osiemnaście lat. Zatem wrócę tam już niedługo” – myślał.

Rybno, grudzień 1998 Spojrzała na zegarek. Była dwudziesta druga. Za oknem widać było tylko przejmującą biel, jakby świat poza nią nie znał żadnych innych odcieni i barw. W takich chwilach myślała o tym, czy biel byłaby taka sama, gdyby mogła o niej opowiedzieć komuś bliskiemu? Czy zauważałaby tak samo monochromatyczność zimy, gdyby miała męża i dwoje dzieci i właśnie nastawiała kolejną pralkę z ich ubraniami? Tymczasem, zamiast poświęcać się rodzinie, znalazła skrytkę Marty, a w niej drewnianą skrzynkę, coś w rodzaju starodawnego kuferka. Anna postawiła go na stole. Był zakurzony, przetarła go wilgotną ściereczką. Obejrzała też dokładnie skrytkę. Musiała zostać zrobiona już dawno. Nie był to naprędce wykonany otwór w ścianie, lecz specjalnie wzmocniony metalową konstrukcją tajemny schowek, być może jeszcze z czasów właścicieli pałacu. Marta zmyślnie przykryła go tapetą, by nikt nic nie zauważył, a następnie powiesiła jeszcze duży obraz. Jednak w jednym miejscu tapeta nieznacznie się odkleiła, co dało się zauważyć dopiero pod pewnym kątem. Poza kuferkiem, w skrytce nie było nic więcej. Zamek w kuferku ustąpił niemal od razu. Na wierzchu leżała… flanelowa pieluszka! Gdy Anna wyciągnęła ją, odkryła też kilka równo ułożonych pieluszek tetrowych, kaftaniki i koszulki niemowlęce, kilka par śpioszków, czapeczkę, smoczek, grzechotki i inne niemowlęce akcesoria. To było coś w rodzaju niemowlęcej wyprawki. Na dnie leżał kocyk z wyhaftowanym imieniem Adaś. Czy to znaczy… Czy to znaczy, że Marta spodziewała się dziecka?! Ubranka wyglądały jednak na używane. Pieluszki też. Rozwinęła kocyk. Wypadły z niego zdjęcia. To, co zobaczyła na pierwszym z nich, sprawiło, że zaschło jej w gardle, a serce zaczęło szybciej bić. Pożałowała teraz tych wszystkich chwil, które po prostu zmarnowała. Tak. To najlepsze określenie. Zamiast być bliżej Marty, jej jedynej przyjaciółki i niemal przyrodniej siostry, ona po prostu marnowała swój czas na samą siebie, na pielęgnowanie i tak z góry skazanego na niepowodzenie związku z Jackiem! Teraz już nic nie wróci, nie będzie jak dawniej. Marty już nie ma. Została po niej tylko tajemnica, którą Anna powoli odkrywa. Na zdjęciu widniała zmęczona, choć uśmiechnięta twarz Marty. W ramionach trzymała… dziecko. Zawinięte w ten sam kocyk z napisem Adaś, spało smacznie w jej ramionach. Sposób, w jaki Marta tuliła dziecko do siebie i jak patrzyła na nie – z tym

lekkim, dojrzałym uśmiechem – nie budził żadnych wątpliwości. To było dziecko Marty! Tak może patrzeć tylko matka! Było jeszcze coś. Obrzęknięte mlekiem piersi. Marta miała na sobie obcisłą bluzkę i widać było wyraźnie rozmiar jej biustu. Marta urodziła syna. Co się z nim stało? Trzeba go odnaleźć! Nagle Anna poczuła, że pamięć chce jej koniecznie coś przypomnieć. Na tym zdjęciu było coś, co ją zaniepokoiło. Czuła, jakby w głowie miała już gotową odpowiedź, jednak musiała trafić na jej ślad. Gdzie zrobione zostało to zdjęcie? Za plecami Marty wyraźnie widać było półkę z książkami. Zaraz, zaraz. Czy to nie jest ta sama półka, która stoi w jej sypialni? Anna poszła tam i przebiegła oczami po grzbietach książek. Nie, to na pewno nie była ta półka. Wyglądała podobnie, nieco jednak różniła się od tej na zdjęciu. Ale książki… Tak! Już wie! Na zdjęciu, w tle, za plecami Marty stoją książki. Jedna z nich, Biblia w czarnej oprawie, jest dokładnie po środku. Odruchowo spojrzała na półkę Marty. Stała na niej taka sama Biblia – czarna solidna oprawa i złocone litery. Powróciły do niej słowa kierowniczki biblioteki o tym, że Marta niedawno chorowała. Nie było jej dość długo w pracy. Ludzie myśleli, że ma raka i leczy się gdzieś w tajemnicy. Teraz wszystko stało się jasne. Marta wtedy właśnie była w ciąży i urodziła syna. Ukryła ten fakt przed wszystkimi. A przebywała tam, gdzie stał podobny regał, a na nim taka sama, jak u niej w domu, czarna Biblia. Anna była podniecona odkryciem, miała pewność, że jej myśli idą w dobrym kierunku. Odłożyła pierwsze zdjęcie i sięgnęła po następne. Przedstawiało ogród, jabłoń i oparty o nią kamień. W oddali widać było kolejne drzewo, znacznie mniejsze od tego na pierwszym planie, z dużym szyldem, odwróconym napisem w drugą stronę. Szyld był w kształcie strzałki, której grot coś wskazywał. Jaka szkoda, że nie można zobaczyć, co. Kadr kończył się właśnie w tym miejscu. To musiał być ślad. To zdjęcie miało znaczenie, Marta po coś je tu schowała. Anna odwróciła je i z ulgą stwierdziła, że tym razem widnieje na nim data. Wrzesień 1996. Ponad dwa lata temu. Wszystko zaczynało łączyć się w całość. Załóżmy, że oba zdjęcia wykonane zostały mniej więcej w tym samym czasie. Jeśli więc na jednym była data wrzesień 1996, to być może drugie jest też z tego mniej więcej okresu. Kierowniczka biblioteki. Na pewno ma w domu telefon. Musi natychmiast z nią porozmawiać, nie może z tym czekać do jutra. Nie zapamiętała jednak jej nazwiska. Na pewno ktoś z sąsiedztwa będzie ją znał. Założyła kurtkę i buty, zamknęła dom na klucz. Zeszła ze schodów. Skierowała się w lewo i obeszła pałac,

bo najbliżsi sąsiedzi mieszkali po drugiej stronie budynku. Minęła ukryte za krzakami kontenery na śmieci, co odnotowała w pamięci. Po drugiej stronie pałacu znajdowało się wejście do wąskiej klatki schodowej. Weszła do środka i zapaliła światło. Na pierwszych od prawej drzwiach zauważyła wizytówkę Mieczysława Smolińskiego. Obok wisiała ręcznie napisana karteczka: W sprawach pilnych numer telefonu do palacza 22-97. Zatem palacz mieszkał tutaj. Świetnie się składa. Zapyta go przy okazji, czy nie szkoda mu węgla. Nacisnęła dzwonek przy drzwiach. Zaterkotał nieprzyjemnie. Po chwili w progu zjawił się starszy, łysawy mężczyzna w piżamie i szlafroku. Anna przedstawiła się i wyjaśniła, że jest przyjaciółką jego zmarłej sąsiadki i właśnie sprząta w jej mieszkaniu. Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. Widać było, że wieści o Marcie szybko się rozniosły. – W czym mogę pani pomóc? – zapytał. – Muszę pilnie skontaktować się z kierowniczką biblioteki, czyli szefową Marty. Znalazłam w domu jakieś dokumenty z pracy – skłamała Anna. Mężczyzna podrapał się w resztkę włosów na czubku głowy. – Barbara Jasińska. Tak się nazywa. Numer do niej znajdzie pani w książce telefonicznej, tak z pamięci to pani nie powiem. – A ma pan może książkę telefoniczną? – Gdzieś tu powinna być… – westchnął, jakby niezadowolony, że ktoś mu przeszkadza w samotnym wieczorze. Obok grał telewizor, niebieskawa łuna sączyła się na przedpokój. Sięgnął do niewielkiej komódki, pogrzebał chwilę w szufladzie i znalazł to, czego szukał. Anna przekartkowała strony, znalazła wykaz abonentów w Rybnie i spisała numer do Jasińskiej Barbary z ulicy Kościelnej. – Pan jest tu palaczem? – zagadnęła nagle, chowając karteczkę. – Tak. – Nie żałuje pan węgla… – A co, za gorąco? – Ciągle muszę wietrzyć, nie da się w tym mieszkaniu wytrzymać. Myślę, że w pozostałych mieszkaniach jest podobnie. Kaloryfery są słabe, nie mają regulatorów… – Wezmę to pod uwagę – mruknął, wyraźnie niezadowolony za zwrócenie mu uwagi. – Dobrze, to dziękuję za pomoc i wracam do sprzątania. Czeka mnie jeszcze sporo pracy. Mieszkanie muszę zdać za kilka tygodni do agencji. – To będą nowi sąsiedzi? – Na pewno. Już odchodziła, kiedy nagle palacz zapytał:

– A ten pan pani też pomaga? Anna spojrzała na niego zdziwiona. – Jaki pan? – No ten, co tu czasem bywał. – Nic nie wiem o żadnym panu. Jak wyglądał? – Wysoki, chudy, z czarną brodą. Widziałem go u niej w zeszłą niedzielę. Zaszedłem do pani Marty spytać, czy kaloryfery już grzeją, bo miałem jakąś awarię. Otworzył mi drzwi. Anna zastanowiła się. – O której to było? – Koło piątej po południu. – Znał go pan? – Widziałem może dwa, trzy razy. Pewnie jakiś jej facet albo przyjaciel? Skąd mam wiedzieć. Powiedziałem mu, że ja do pani Marty, a on na to, że jest chora i przywiózł jej lekarstwa. Sprawdził te kaloryfery. Były lekko ciepłe. Potem zachodziłem jeszcze raz, ale było już ciemno, pewnie spała. Nie otworzyła mi. Kto by pomyślał, że wkrótce strzeli jej coś tak głupiego do głowy! Taka młoda i ładna! Wszyscyśmy ją tu lubili. „Nie otworzyła, bo może już nie żyła” – pomyślała Anna. – Dziękuję bardzo za pomoc, panie Smoliński – Anna pożegnała się. Zastanowiło ją to, co powiedział palacz. Ktoś tu był w niedzielę. Smoliński widział go. Wysoki, chudy, z czarną brodą. Prawdopodobnie był ostatnim człowiekiem, który oglądał Martę żywą. Podobno była chora. Anna wróciła do mieszkania, zamknęła dokładnie drzwi. Usiadła przy kuchennym stole. Usiłowała połączyć wszystko, czego dowiedziała się do tej pory. Wyciągnęła notes, zrobiła notatki, schowała za okładkę zdjęcia Marty. Potem wyniosła wszystkie śmieci do kontenera w krzakach w szczycie budynku. Coś nie dawało jej spokoju. Martwą Martę znalazł listonosz w środę w południe. Leżała w łóżku, obok na szafce zostały tabletki nasenne. Przyjechała policja, potem prokurator. Podobno Marta nie żyła już od jakiegoś czasu. W niedzielę był u niej mężczyzna z czarną brodą. Czy można przypuszczać, że to do niego należały ślady na schodach? Czy mógł mieć klucz od mieszkania Marty, skoro opiekował się nią w chorobie? I wreszcie pytanie najważniejsze: czy to on był ojcem dziecka Marty? I co się stało z małym Adasiem? Może został oddany do adopcji? Zadawanie pytań nie doprowadzi jej do prawdy. Jednak notowanie myśli może w tym pomóc. Zapisała więc wszystko w notesie, rysując nawet coś w rodzaju grafu i łącząc strzałkami poszczególne hasła. Zadzwoniła do bibliotekarki i przedstawiła się. Przeprosiła za późną porę, ale chciała jeszcze o coś dopytać. Jasińska potwierdziła to, co powiedziała podczas ich

spotkania. Marta na jakiś czas znikła. Oficjalnie od lutego była na zwolnieniu lekarskim, ale nikt jej w Rybnie nie widział. Poszła więc plotka, że jest w jakiejś klinice albo w sanatorium, w każdym razie leczy się, bo kiedy przyniosła zwolnienie wyglądała na chorą. Potem kolejne L-4 dosyłała pocztą. Było to na pewno dwa lata temu i na prawie cały rok trzeba było załatwiać zastępstwo za Martę. – Pani Basiu, jeszcze jedno pytanie – Annie coś nagle przyszło do głowy. – Słucham? – Powiedziała pani, że Marta dosyłała kolejne zwolnienia pocztą. Czy ma pani gdzieś jeszcze tamte koperty? – Hm… Musiałabym poszukać. Zwykle je wyrzucam, nie trzymam zbędnych papierów, ale jutro się upewnię. – Będę wdzięczna. – Chodzi pani o stempel pocztowy? – Tak. A dokładnie o to, z jakiej miejscowości były wysyłane. – Poszukam jutro, może jakaś się zawieruszyła. Przyznam, że nie zwracałam na to uwagi. Anna rozłączyła się. Koperty, w których Marta wysyłała zwolnienia lekarskie, powiedziałyby dużo o miejscu jej pobytu. Mogłaby to być miejscowość, w której było tamto mieszkanie z egzemplarzem Biblii w czarnej okładce na półce z książkami. Miała niemal pewność, że były to Zełwągi… Kolejny telefon wykonała do dyrektorki Domu Dziecka. Było już późno, ale Anna znała przyzwyczajenia pani Bożeny i wiedziała, że ta nie chodzi spać przed północą. – Dobry wieczór. Tu Anna. Nie obudziłam? Pani Bożenko, mam jeszcze jedno pytanie. Kiedy dokładnie listonosz znalazł ciało Marty? – chciała się tylko upewnić, czy na pewno dobrze zapamiętała. – Koło południa w środę, kiedy przyszedł do niej z przesyłką. – Gdzie jest teraz ta przesyłka? – Nie wiem, w tym zamęcie nawet nie spytałam. Pewnie u listonosza albo zwrócona do nadawcy. – Co stwierdzono podczas sekcji zwłok? – Obecność w organizmie środków nasennych. Zadajesz pytania jak policjant. Nadal uważasz, że jej śmierć jest podejrzana? – Pani Bożenko, chcę tylko połączyć wszystko, co wiem o Marcie – odparła Anna wymijająco. Postanowiła na razie nie mówić nic o tajemnej skrytce w ścianie i jej zawartości. – Kiedy dokładnie Marta zmarła? – Lekarz powiedział, wnioskując po rozkładzie ciała, że zgon nastąpił mniej więcej dwa dni wcześniej. Być może w poniedziałek nad ranem.

– To znaczy, że równie dobrze w nocy z niedzieli na poniedziałek? – Tego nie da się określić jednoznacznie, na pewno jednak Marta leżała w swoim łóżku około dwóch dni. Na to wskazywał rozkład ciała. Biorąc pod uwagę temperaturę w mieszkaniu… – Hm… To by się zgadzało – powiedziała na głos Anna. – Pani Bożenko. Jeszcze coś. Ostatnie dwa lata w życiu Marty. Czy coś pani o nich wie? – Niezbyt. Rzadko dzwoniła, a już w ostatnim czasie wcale. – W ostatnim czasie, czyli kiedy dokładnie? – Czy ja wiem… To na pewno było jeszcze przed naszym remontem. Zadzwoniła zapytać, co u mnie, to jej powiedziałam, że planujemy duże zmiany. Ale nie oddzwoniła już później by spytać, czy wszystko się udało. – Kiedy był ten remont? – Rozpoczął się w marcu dziewięćdziesiątego szóstego i trwał do końca roku. – Czyli Marta dzwoniła przed tą datą? – Tak. Myślę, że w lutym. – Była taka jak zawsze? – Myślę, że weselsza niż zwykle. Pomyślałam nawet, że się zakochała. Spytałam ją o to, ale odpowiedziała tylko, że jest taka szczęśliwa, jak jeszcze nigdy nie była. – Dziękuję pani Bożenko, ma pani rację. Powinniśmy już iść spać. Późno. Dobrej nocy. – Odpocznij, połóż się i nie męcz głowy pytaniami, bo to Marcie życia nie zwróci. Jutro pogrzeb. Musimy pożegnać ją godnie. Tak, jak na to zasłużyła. Anna zakończyła rozmowę. Postanowiła coś zjeść. Zabrała z domu jakieś kanapki i pomidora, który był blady i pozbawiony smaku. Mimo to zjadła wszystko, opierając się o zlew i nawet nie kładąc jedzenia na talerzyk. Gryząc, zastanawiała się nad tym, co powiedziała pani Bożena. Marta była radosna i szczęśliwa. Być może zakochana. Dlaczego nie zadzwoniła do niej, by jej o tym powiedzieć, tylko przysłała, jak zwykle, świąteczną kartkę? Właśnie. Marta zawsze wysyłała świąteczne kartki. Anna wpadła nagle na pewien pomysł. Jeśli ma je jeszcze w domu, to na pewno na tej wielkanocnej jest jakiś stempel pocztowy! Jeśli więc Marty nie było w tym czasie w domu, to na pewno wysłała ją z miejsca, gdzie wówczas była! Porządkowała myśli, przeglądając jeszcze raz zawartość kuferka. Ubranka były starannie złożone, ale na pewno nie całkiem nowe. Przyłożyła je do nosa, powąchała. Wyraźnie czuła delikatny zapach proszku do prania. Nagle coś przyszło jej do głowy. Jeszcze raz sięgnęła po zdjęcie Marty z małym Adasiem i porównała kaftanik, w który był ubrany, z tymi, które leżały w skrzynce. Nie miała żadnych wątpliwości. To ten sam kaftanik, w niewielki regularny wzorek w słoniki.

Śpioszki były inne, ale to o niczym nie świadczyło. Mogły się przecież zniszczyć albo Marta je komuś oddała, bo dziecko z nich po prostu wyrosło. Te na zdjęciu miały czerwone szeleczki. W skrzynce zaś wszystkie były białe. Odłożyła ubranka na bok. Zdjęcie zawinięte było w kocyk tak, jak zawija się dziecko. Dla Marty musiało to mieć szczególnie znaczenie. W tym przejawiła się jej tęsknota za dzieckiem. Z jakiegoś powodu Marta nie była blisko niego, więc zawinęła w kocyk zdjęcie. Kiedy się urodziło? Marta była na zwolnieniu niemal cały rok. Jeśli więc przypuszczenia są słuszne, zaszła w ciążę na początku roku. Jaka szkoda, że na zdjęciu z dzieckiem nie ma żadnej daty. Jest tylko na tym drugim, na którym z kolei nie ma żadnej postaci, tylko dwa drzewa, kamień i jakiś szyld. No i fragment ogrodu. Ale to niczego nowego do sprawy nie wnosi. Do łóżka położyła się koło północy. Spała twardym snem, jakby nie dotyczyły jej te wszystkie ponure przypuszczenia i jakby nie było wokół świata, pełnego trosk, którymi musiała zajmować się w ciągu dnia. Rano z przyjemnością skonstatowała, że palacz wziął do serca jej uwagę o nazbyt gorących kaloryferach, bo w mieszkaniu wreszcie zapanowała znośna temperatura. Nie trzeba było nawet bardzo wietrzyć. Pewnie dlatego tak dobrze spała, bo pot nie spływał po niej, jak poprzedniej nocy. Wstała, wzięła szybki prysznic. Spojrzała na zgromadzone w przedpokoju pakunki. Na wierzchu stał kuferek. To, co miało trafić do niej, zabierze już dziś. Jak dobrze, że ma całkiem pojemne auto. Po cięższe rzeczy przyśle się jakiś transport i już niedługo mieszkanie Marty opustoszeje. Póki jeszcze mogła, chciała nacieszyć się tym miejscem, w którym kiedyś obie były bardzo szczęśliwe. Miała ze sobą ciemne ubranie. Czarne spodnie i płaszcz w tym samym kolorze. Ciężki, wełniany, nienowy, wciąż jednak dobry i elegancki. Dostała go kiedyś od mamy i wtedy nie myślała, że będzie go nosić głównie na takie uroczystości, jak dzisiejsza. Zaniosła rzeczy i kuferek do auta. Zwinęła papier po wczorajszych kanapkach i wrzuciła do śmietnika. I nagle wszystko stało się jasne! Ta myśl zmroziła ją! Że też nie przyszło jej to do głowy wcześniej! Ten mężczyzna nie tylko ma klucz od mieszkania Marty, ale… Ale był tu wczoraj i szukał czegoś w kuble na śmieci. A ona domyślała się, czego. Nie, to niemożliwe. Ma zbyt wybujałą wyobraźnię. Jacek ma rację, takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Jeszcze raz sprawdziła, czy wszystko ze sobą zabrała. Starannie wytarła podłogę, by w razie czego zauważyć ślady butów. Zabrała z sieni pozostałe worki i kartony, zapakowała do auta. Wróciła do mieszkania, jeszcze raz wytarła podłogę

do sucha, a ścierkę do podłogi położyła, złożoną w kwadrat, w widocznym miejscu. Przyszła jej do głowy dziwna myśl. W zagięcie ścierki włożyła paznokieć, który złamała, gdy wynosiła worki. Jeśli będzie nadal w tym samym miejscu, gdy wróci, znaczy, że nikogo tu nie było i nikt nie próbował zatrzeć za sobą śladów. Wyjechała na drogę. Minęło ją kilka aut. Niebieska mazda wpadła w lekki poślizg, ale kierowca szybko zareagował i uniknął lądowania w rowie. Nie zauważyła jednak, że ta sama niebieska mazda zatrzymała się później na poboczu. We wstecznych lusterkach widziała tylko rosnące wzdłuż drogi ogołocone z liści drzewa. Tymczasem kierowca wyszedł z auta i ruszył przez park w stronę pałacu. Nie chciał podjeżdżać pod budynek, by nie zostać zauważony. Numer rejestracyjny terenówki, która od dwóch dni tu przyjeżdżała, znał już na pamięć. Hanna na pewno znajdzie sposób, by ustalić imię i nazwisko kobiety, która ma klucze od mieszkania. Pamiętał, że miała być dziś u fryzjera. Tyle razy jej mówił, żeby przestała się obcinać tak krótko. I jeszcze ten jasny blond! Czy farbowanie włosów przystoi czystej kobiecie? Czyż naturalność nie uświęca jej? Dobrze pamiętał słowa ojca i dziadka: Uświęćcie się więc i bądźcie świętymi, bo Ja jestem święty. Ja, Pan, Bóg wasz! Będziecie strzec ustaw moich i wykonywać je. Ja jestem Pan, który was uświęca! Bądź dla Niego święty, bo On jest święty Pan, co oddzielił cię od innych narodów, abyś był Jego[11]. Szedł ostrożnie, przedzierając się przez krzaki, aż dotarł do alejki, która zaprowadziła go prosto do pałacu. Naciągnął głębiej kaptur na głowę i szalik na twarz, po czym przez nikogo niezauważony wszedł po schodach do mieszkania. Przekręcił klucz w zamku. Trzeba jeszcze raz wszystko dobrze przeszukać. Musiała gdzieś to schować. No i kubeczek. Jedyny ślad, jaki po sobie zostawił. Jak mógł być tak nieostrożny! Wszystko przez tego palacza. Zauważył, że wniósł na butach sporo śniegu i błota. Trzeba zatrzeć po sobie ślady. Ostatnio chyba zapomniał. Szmata do podłogi leżała obok, wytarł więc od razu. Wytarł też dokładniej buty i dopiero wtedy wszedł do salonu. Zajrzał dosłownie wszędzie. Starał się każdą rzecz odstawiać na to samo miejsce. Musi jeszcze sprawdzić kontener na śmieci na zewnątrz. No i jeszcze tamto. Marta mówiła mu kiedyś, że gdzieś to schowała, ale nie chciała powiedzieć, gdzie. Co za głupia kobieta! Wyciągnął telefon, wystukał jakiś numer. – Hanno, mam wielką prośbę. Ustal mi proszę do kogo należy numer rejestracyjny NMR G1010. Mam porysowane auto i ktoś widział, że zrobiła to jakaś kobieta. Zanotował numer. Znajdę ją. Zawsze trzeba ponosić odpowiedzialność za swoje czyny. I nie zapomnij o pogrzebie naszej siostry! Mimo tego, co zrobiła, powinniśmy ją godnie pożegnać. Muszę wiedzieć, kim jest to babsko, które ma klucz do mieszkania Marty.

Ktoś bliski, o kim mi nie powiedziała. Ach, ta Marta i jej obrzydliwe tajemnice! Wyszedł z mieszkania, zamykając starannie drzwi na klucz. Przez nikogo niezauważony wrócił przez park i wsiadł do niebieskiej mazdy. Tymczasem pani Basia czekała już na Annę z kawą. Rozlała ciemny płyn do identycznych filiżanek i serdecznie zaprosiła dziennikarkę do stolika. Miała dla niej dobre wiadomości. Jedna ze starych kopert ocalała, bo schowała w niej hasła do komputera. List ze zwolnieniem Marty nadany był w poniedziałek 29 kwietnia 1996 roku na poczcie w Zełwągach. Anna udała, że ją to nie zdziwiło – nie chciała zbytecznie wzniecać niepokoju. Poprosiła bibliotekarkę o kopertę – chciała ją zatrzymać ze względów sentymentalnych. Bibliotekarka kiwnęła głową i podała cukier. Wypiły kawę, porozmawiały jeszcze chwilę i Anna pożegnała się. Naczelnik tutejszej OSP był jednocześnie kierowcą autobusu. Anna znalazła jego dom w głębi wsi, niedaleko strażnicy. Zadbany, o jasnej elewacji. Latem musiało tu być pięknie, choć nieco dziko. Do furtki prowadziła odśnieżona ścieżka, wzdłuż której rosły świerki. W obejściu krzątała się jakaś kobieta. Przedstawiła się jako żona pana Zygmunta. – Jestem dziennikarką z Mrągowa. Nazywam się Anna Sołowiecka. Chciałabym porozmawiać z pani mężem. – Dobrze powołać się na pracę w redakcji. Każda ciekawość jest wtedy uzasadniona. – Tak, kojarzę to nazwisko. Znamy tu panią. Maria Popielarz – podała jej rękę gospodyni, ściągając futrzaną rękawiczkę. – Mąż w pracy. Dziś wraca koło siedemnastej, ale mogę dać do niego numer telefonu, to pani zadzwoni i się z nim umówi. Anna zapisała numer w notesie i podziękowała. – Mąż będzie na pewno w domu, a ja jadę dziś na pogrzeb naszej bibliotekarki, a potem zostaję u siostry na noc. – Też będę na tym pogrzebie. – Doprawdy? Znała ją pani? – Była moją przyjaciółką. – To straszne. Co też jej strzeliło do głowy?! Taka miła dziewczyna. – Znała ją pani dobrze? – Tyle, o ile. Jak to ludzie w małej miejscowości. Wszyscy się znamy. Pamiętam ją jeszcze ze sklepu, jak pracowała za ladą. Nie dawała nikomu na zeszyt, to i chłopy jej nie lubili, jak jakiś na piwo nie miał. Ale szefowa była z niej zadowolona. Ani razu nie miała manka. Jakaś taka była ta nasza Marta sprytna i pracowita. Potem, gdy już pracowała w bibliotece, to przychodziłam do niej książki wymieniać. Jak przyprowadziłam mojego synka, zawsze się z nim bawiła. A ostatnio to tak jakoś dziwnie patrzyła i żartowała nawet: zabiorę cię mamusi, zabiorę. Lubiła zajmować się dziećmi, czytelnictwo wśród najmłodszych wzrosło.

Konkursy robiła i zajęcia podczas ferii zimowych. Będzie nam jej brakowało. Podejście miała. Podobno z Domu Dziecka była? Jeśli to prawda, to pewnie dlatego tak dziecko chciała mieć. Anna przytaknęła. Tymczasem Maria Popielarz rozgadała się: – Raz nam coś przychorowała, na zwolnienie poszła, to już nawet mój synek się dopytywał, gdzie jego pani jest. Długo jej nie było, dobry rok, to wtedy ani konkursów, ani ferii, ani półkolonii nie uświadczył. Dzieciaki siedziały przed telewizorami. Aż wreszcie wróciła. Teraz to nie wiem, jak będzie. Jasińska wszystkiego nie udźwignie. Przyjdzie jakaś nowa, uczyć ją będzie trzeba od początku. Oj, bardzośmy tę śmierć pani Marty przeżyli. Wieniec mamy od sołectwa, i z OSP będą chłopaki, i z biblioteki wieniec też, i z parafii, bo choć nie chodziła do kościoła, to Biblię jak z pamięci recytowała, a i o Bogu dużo mówiła, więc pewnie innego wyznania była, ale w obliczu Boga to wszyscy równi. Pół wsi na pogrzeb się wybiera. Ja to myślę, że problemy pewnie jakieś miała, skoro ją do tego kroku pchnęły. Anna już chciała wracać, gdy nagle coś sobie przypomniała. Listonosz! Pani Marta na pewno będzie to wiedziała. – A kto jest u was listonoszem? – Listonosz to u nas jeździ koło południa, ale on jest z Borowa. Ma na imię Zenon, to go na pewno pani namierzy. A po co on pani? – Artykuł chcę napisać o liderach lokalnej społeczności. Listonosz to w sumie taki lider, prawda? – Ach, no tak. Jak naczelnik OSP – odpowiedziała pani Maria, uśmiechając się do niej ze zrozumieniem. Anna spojrzała na zegarek. Musiała się zbierać. Pogrzeb o trzynastej, nie zdąży teraz zajechać do Borowskiego Lasu. Wybierze się tam później. Czeka ją jeszcze rozmowa z dyrektorem muzeum. Co ma zrobić ze swoimi wątpliwościami? Ludzie w Rybnie tak szybko pogodzili się ze śmiercią Marty, że sama zaczynała wierzyć w to, że przyjaciółka przeżyła po prostu jakieś załamanie. Ale dowie się przynajmniej, co było w tamtej przesyłce. Dyrektor muzeum nie powiedział jej w zasadzie nic nowego, a jedynie upewnił ją, że tajemnicze kamienie służyły składaniu ofiar. Rozwodził się dość długo nad klimatem panującym w Lisim Jarze i nad tym, jakie piękne widoki są w tym miejscu. Zapisała kilka spostrzeżeń, doprecyzowała jego wypowiedź, którą planowała umieścić w artykule. Po spotkaniu zajechała do ojca z zakupami. Przywiozła trochę warzyw, masło i pieczywo. Konserwy widziała ostatnio w szafce, a sąsiadka miała robić lżejsze zakupy. Tym razem okazało się jednak, że pani Greta stanęła na wysokości zadania

i gdy tylko usłyszała o jego chorobie, postanowiła przyjechać, by zająć się ojcem. – Zobaczymy, co wyniknie z tej opieki. Żebym tylko nie musiała doglądać was obojga – rzuciła Anna z przekąsem. – Moim zdaniem bardziej można polegać na sąsiadce niż na niej. – Zmień nastawienie. Greta to złota kobieta. – O tak. Zaiste. Cała obwieszona złotem, jak choinka. – Anka! Machnęła tylko ręką. Drażnił ją i tyle. A już to uwielbienie ojca dla Grety było wprost nie do zniesienia. Czyżby po prostu była zazdrosna? Dotarła do redakcji spóźniona. Kolejne kołdry i koce zapełniały redakcyjny korytarz. Postanowiła, że zawiezie je jadąc do listonosza. Szefowa wysunęła głowę z gabinetu z informacją, że czarnoskóry Bernard dzwonił w jakiejś pilnej sprawie. Anna uznała jednak, że oddzwoni później. Teraz nie miała ochoty się tym zajmować. Najpierw musiała sprawdzić ponure odkrycie w lesie, opisane w mailu. Zapakowała z pomocą Kryspina kołdry i ciepłe ubrania i wyjechała z redakcyjnego parkingu. Nie zauważyła niebieskiej mazdy, skręcającej z ulicy Królewieckiej. Mazda wjechała na parking, kierowca zatrzymał się i patrzył za oddalającą się terenówką. W tartaku, czyli zaimprowizowanej siedzibie mrągowskich bezdomnych, był tylko Zyga. Wyszedł już ze szpitala. Leżał na nowym legowisku i wyglądał na trzeźwego. Anna serdecznie się z nim przywitała. O dziwo, w pomieszczeniu, w którym się znajdował, było dość ciepło. Zauważyła w kącie pomieszczenia żelazny piecyk z wypuszczoną za okno rurą. – Ja już wyszłem ze szpitala. A to nowy nabytek – powiedział. – Po publikacji w waszej gazecie ktoś nam to przyniósł i zostawił. Nawet nie ma komu podziękować. Może pani to zrobi w naszym imieniu? – Oczywiście, panie Zygmuncie. Jak się pan czuje? – Pilnuję tutaj, sił jeszcze nie mam tyle, reszta poszła do ośrodka pomocy wykąpać się i coś zjeść. Z miasta pewnie coś i mnie przyniosą… – Nie myślał pan, żeby zmienić swoje życie? – Na jakie? Pani, co mi zostało z tego życia? – Przecież pan jeszcze niestary. – Ale roboty nie ma. – Szukał pan? – Parę razy byłem w pośredniaku, ale co z tego. Mechaników nie trzeba. – Może kurs by jakiś pan zrobił? – Za stary jestem, niczego się nie nauczę. Głowa nie ta. – Ile pan ma lat? – Czterdzieści osiem.

– To chyba pan sobie żartuje z tą starością. Rodzina powinna panu pomóc. – Głowy synowi zawracać nie będę. A poza tym kawał drogi do Zełwąg. Może pójdę kiedy na okazję. Nagły przebłysk w pamięci. Zaraz, zaraz. Zupełnie o czymś zapomniała! Przecież już wcześniej ktoś jej o tym mówił, ale wtedy nie zwróciła uwagi. – Mówi pan, że pochodzi z Zełwąg? Mężczyzna skinął głową. Przypomniała sobie. Gdy była tu pierwszy raz, pan Wacek opowiedział jej w kilku zdaniach historię Zygi, którego właśnie zabrali do szpitala. Że też to przegapiła! A gdyby to on pomógł odnaleźć rodzinę tego dziwnego przybysza ze Stanów? Skoro jest dawnym mieszkańcem, to może coś pamięta? – Mógłby mi pan o tym miejscu opowiedzieć? – Co tu jest do gadania? Mieszkałem kiedyś tam, a teraz na ojcowiźnie syn rządzi, a ja stary w tej norze. – Ale coś pan musi pamiętać? – Ano trochę się pamięta… I zaczął swoją opowieść. A ona starała się zanotować wszystko. Jego matka, Helga Pastuszewska, urodziła się w 1930 roku. Miała lat dwadzieścia, kiedy on przyszedł na świat. Życie nie było łatwe, bo we wsi źle się działo. Niemal wszyscy byli wtenczas zżytymi ze sobą mormonami, ale część nigdy nie zmieniła wyznania. Kiedy zaczął naukę w szkole w Mrągowie, bywało, że patrzyli na niego, jak na dziwaka. Matka zawsze mu powtarzała, że jest lepszy od innych dzieci i by szedł wytyczoną przez Boga drogą. Buntował się trochę, jak każdy nastolatek, nawet szkołę sobie wybrał inną, niż chciała matka. Ona wolała, by poszedł do liceum i zdał maturę, ale on chciał zostać mechanikiem. Pamięta jak przez mgłę, że matka odwiedzała jakąś ciotkę na końcu wsi. Miała na imię Agata. Ale on nigdy u niej nie był. Podobno zdziwaczała na starość, bo coś się strasznego w jej życiu wydarzyło. Matka mu nie powiedziała, co to takiego było. Brat matki, Erich, do dziś gdzieś żyje, bo o jego śmierci pewnie by słyszał. Uczył się na mechanika, jak chciał. Młody był jeszcze, kiedy matka mu powiedziała, że wyjeżdżają z kraju. Jakoś tak się stało, że wszyscy mormoni ze wsi uciekali, jakby dość mieli życia w tym miejscu. To były lata siedemdziesiąte. On nie chciał wyjeżdżać, obiecał, że zostanie na miejscu i zadba o dom. Wtedy jeszcze nie pił i trzeźwo myślał. Został z babką Jadwigą i zawsze mówił, że matka zrobiła jej taki prezent, że zostawiła swojego syna. Matka wyjechała ze wszystkimi ze wsi. No, prawie wszystkimi. Została na przykład ta ciotka Agata. Część mieszkańców wybrała do życia Niemcy, a część wyemigrowała do Stanów. Do ciotki nie zachodził. Przez głowę mu nie przeszło, żeby ją odwiedzać. Matka mu tego nie przykazała na wyjezdnym.

A potem babcia Jadwiga zmarła. Wuj Erich wyprowadził się już dawno. Zygmunt ożenił się. Na początku wszystko się układało, ale potem było z roku na rok coraz gorzej. Robotę miał zawsze, a że fuchy zdarzały mu się coraz częściej, bo ludzie kupowali sobie coraz więcej samochodów, to i trafiały się okazje do wypitki. Nie pamiętał już słów matki o tym, czym jest wiara dla mormona, nie pamiętał nawet, że jest mormonem. Urodził mu się syn, trzeba było na rodzinę zarobić. Imał się wielu zajęć, wyremontował dom, pobudował garaż i dokupił ziemi. Próbował nawet krowy hodować, ale żona nie garnęła się do takich obowiązków. Wtedy już pił na dobre i wolał towarzystwo wódki, niż najbliższych. Ot i tyle. Żona się z nim rozwiodła, wyjechała do Niemiec, do jakiejś ciotki, syn przejął wszystko, a on został bez dachu nad głową. I tak się kończy historia Zygi Pastuszewskiego. Życie ludzi w latach siedemdziesiątych na Mazurach nie było łatwe. Niektórzy przybyli tu po wojnie, bo ich rodziny zostały wyrwane z korzeniami w czterdziestym piątym. Z kolei ci, którzy byli stąd, nigdy nie odnaleźli się w nowym porządku, w tym socjalizmie, jaki zafundowała im władza. Nigdy też ci nowi nie zżyli się z tą ziemią tak, jak ich poprzednicy. I wciąż ta ziemia była niczyja, bez dobrego gospodarza. Ich życiorysy często były smutne, wypełnione rozczarowaniem. Tak właśnie stało się z Zygą. Ci, z którymi zżył się od dzieciństwa, nagle wyjechali z wioski. W ciągu jednej chwili stracił tożsamość, również religijną, oraz rodzinną przynależność. Miotał się między decyzją o pozostaniu i wyjeździe do nowej ojczyzny. Wybrał to pierwsze, skazując samego siebie na samotność, z którą sobie nie poradził. Nagle przestał być w oczach Anny biednym alkoholikiem, brudnym i bezdomnym. Stał się człowiekiem zagubionym w nowym porządku, jaki nastał po wojnie. Ileż jest ofiar tego czasu? A ci wszyscy, którzy pracowali w PGR? Czyż w równym stopniu nie są ofiarami systemu? Czy nie dlatego mazurska wieś i małe miasteczka rozpiły się, bo mieszkańcy nie potrafili odnaleźć się w nowym świecie? Alkohol stał się ucieczką i ostoją dla zagubionych ludzi. – Panie Zygmuncie, jeśli pan będzie chciał, to spróbujemy panu pomóc – zadeklarowała nagle, nie mając jeszcze na ową pomoc pomysłu. – E tam, pomóc. Syn mnie już pod dach nie przyjmie, za dużo złego ode mnie otrzymał. Jestem jak ten śmieć. Jedyne, co chciałbym, to spotkać jeszcze raz swojego wujka, znaleźć go. Tego Ericha. On już staruszek, ale może jeszcze przed śmiercią by chciał ze mną pogadać. Tyle mi może pani pomóc. – Pomogę panu, ale muszę mieć więcej danych. Gdzie on może teraz mieszkać? No i jak ma na nazwisko? – Mieszkać, to nie wiem, gdzie mieszka. A na nazwisko miał Skowronek. Anna zadrżała. Skowronek? To niemożliwe!

Przecież Benek szuka rodziny Skowronków! Ależ… co za zbieg okoliczności! Wszystko zaczynało się składać, a rodzinna układanka wypełniała się brakującymi klockami. – Być może znajdę pana wujka szybciej, niż pan myśli. I nie tylko wujka – powiedziała tajemniczo. Nie chciała uprzedzać faktów, musiała jeszcze sprawdzić wszystko w swoich notatkach, ale miała niemal całkowitą pewność, że Amerykaninowi chodzi o tę właśnie rodzinę. – Byłoby miło z pani strony. Choć już pani nam tu sporo pomogła. Ten piecyk to też zasługa gazety. Że pani napisała. Są jednak wokół dobrzy ludzie. Anna pożegnała się pośpiesznie z Pastuszewskim i wsiadła do auta. Miała już jakiś trop. Erich Skowronek był spokrewniony zarówno z nim, jak i z Murzynem, co było oczywiście dość dziwne, jednak prawda bywa niezwykła. Musi teraz odnaleźć Ericha, bo skoro żyje, to na pewno gdzieś jest zameldowany. Tak byłoby najłatwiej. No chyba, że popyta ludzi ze wsi. Teraz jednak czekała ją jeszcze próba odnalezienia listonosza, pana Zenona. Z tym nie było większych problemów. Anna powiedziała po prostu, że czeka na przesyłkę i że podobno listonosz był, ale jej nie zostawił. Podała przy tym dane Marty. Pani w okienku dość szybko ustaliła numer telefonu do listonosza, mówiąc, że teraz trudno będzie go złapać, bo jest w rejonie, ale do domu, w Borowie, na pewno dotrze wieczorem. Świetnie się składało. Zajedzie do niego po drodze, gdyż Borowo było ostatnią wsią przed Rybnem. No, po drodze oczywiście sprawdzi tajemnicze kręgi w pobliskim lesie. A po wszystkim zajedzie do pana Zygmunta, kierowcy autobusu i spyta o wyjazdy Marty. Wróciła do redakcji. Krystyna podała jej kilka nowych tematów, Anna zanotowała daty spotkań na następny tydzień. Potem oddzwoniła do Benka, który wciąż był w Warszawie, a okazało się, że chciał po prostu zapytać, czy coś wiadomo w sprawie jego zagubionej rodziny. – Poniekąd tak, ale muszę coś jeszcze ustalić – odparła wymijająco, nie chcąc go zrażać wieściami, że być może jeden z jego kuzynów jest bezdomnym alkoholikiem, o ile oczywiście potwierdzi się zbieżność nazwisk. Najpierw chciała to dokładnie sprawdzić. Zjadła zakupioną w sklepie obok kanapkę i popiła gorącą herbatą. Za godzinę pogrzeb Marty, a ona wciąż w kompletnej rozsypce. Dręczyły ją złe przeczucia, ale nie miała się z kim nimi podzielić. Jedyną osobą, z którą o tym rozmawiała był Jacek, ale on jej nie słuchał i mówił jak bezduszny policjant. Oczekiwał twardych dowodów. Na przykład śladów włamania, których nie było. Chmury nad Mrągowem wyraźnie przecierały się. Wychodziło nieśmiało słońce rozjaśniając brzegi białych kłębów na niebieskim tle. Poprawa pogody

wyraźnie ożywiła przechodniów. Pobudzeni do spacerów, wyszli z domów. Przeważnie dokądś się spieszyli, ale zdarzali się i tacy, którzy w słońcu widzieli obietnicę wiosny i przystawali na widok kogoś znajomego, by na chwilę rozjaśnić twarz uśmiechem. Wiatr od jezior ucichł, trzciny zastygły w miejscu, niewzruszone. Ciężka od legend i tajemnic ziemia trwała w zimowym letargu, jednak na jej powierzchni tętniło zwykłe, ludzkie życie. Anna nie spodziewała się, że na pogrzeb Marty przyjdzie aż tyle ludzi. Mimo iż zabierała ze sobą do grobu wiele tajemnic, a jedną z nich było tajemnicze dziecko, Anna wciąż wierzyła, że uda jej się je rozwiązać. W zimnym starym kościele z czerwonej cegły nagle zabrakło pustych miejsc. Po lewej stronie zebrali się mieszkańcy Rybna, Anna rozpoznała wśród nich bibliotekarkę, żonę komendanta OSP i palacza Mieczysława. Stali w gronie ludzi, z którymi dobrze się znali, widać było, że przyjechali razem. Przed nimi pysznił się dumnie wieniec z białych róż i rachitycznej gipsówki, ozdobiony czarną szarfą. Anna patrzyła na nich i myślała o tym, ilu nowych ludzi z kręgu przyjaciółki poznała w ciągu ostatnich dni. Mszę odprawiał proboszcz, a Anna obserwowała zebranych w kościele ludzi. Nagle spostrzegła znajomą urzędniczkę, Hannę Gołotę. Często zachodziła do niej z zapytaniami o mieszkania socjalne. Kobieta pracowała w wydziale gospodarki komunalnej i burmistrz odsyłał Annę właśnie do niej. „Dziwne – pomyślała – nawet pani Hania znała Martę. Nie chodzi się przecież na pogrzeby nieznajomych.” – Widzisz te tłumy? – z zamyślenia wyrwał ją głos pani Bożeny. Kiwnęła głową i znowu automatycznie rozejrzała się. Czarno-szary tłum stał wzdłuż ławek, wpatrzony w ołtarz. Wszyscy stali się jedną, bezimienną masą. Anna nie rozróżniała twarzy, widziała tylko ludzkie głowy, jakby wycięte z kremowego papieru wycinanki. Przez moment wydawało jej się, że zza kościelnego filaru wychylił się jakiś mężczyzna w czarnym płaszczu, ale kiedy znowu podniosła wzrok, już go tam nie było. Zobaczyła go ponownie na cmentarzu. Stał za pobliskimi nagrobkami, jakby w cieniu zasypanych śniegiem krzyży. Pożegnanie nad grobem było krótkie. Sporo osób obecnych w kościele zrezygnowało z pójścia na cmentarz, została więc tylko garstka ludzi. Była również Hanna Gołota. Jej obecność ponownie zdziwiła Annę. Kiedy stała nad mogiłą, żegnając się jednocześnie z panią Bożeną, zauważyła kątem oka, że mężczyzna w czarnym płaszczu zbliżył się do Hanny i odeszli razem w kierunku parkingu. Zatem musieli się znać. Zadawała samej sobie pytania. Przeczuwała związek tych dwojga z Martą. Może to jest jakiś ślad?

Ostatecznie pani Bożena nie zorganizowała żadnej stypy. Marta nie miała przecież rodziny. Kogóż mieli na nią zaprosić? Anna poczuła głód i po drodze z cmentarza skręciła na światłach w stronę budynku policji. Od kilku lat działa tu dość prężnie jadłodajnia z bogatą ofertą obiadów „jak w domu”. Mieszkańcom kojarzyła się poprzez sąsiedztwo dość dziwnie, więc nazwali ją „Barem na dołku”. Przychodzili tu chętnie całymi rodzinami. Bywało, że stołowali się tylko tutaj i jedli swoje obiady w towarzystwie policjantów, którzy mieli wykupiony abonament. Anna też czasem tu zachodziła, gdy chciała zjeść szybko i smacznie. Zamówiła pierogi z kapustą i grzybami. Jadła je powoli, przekrawając widelcem miękkie, pulchne ciasto. Czuła jakiś niepokój. Coś nie było tak, jak powinno. Pogrzeb Marty tylko ją w tym upewnił. Zadzwoniła do Jacka i poprosiła o spotkanie. Wyjaśniła, że jest na dole, w barze. Zszedł od razu i zamówił zupę. Opowiedziała mu o swoich obawach. – Aniu, to o niczym nie świadczy. Nie znasz jej życia i kogo znała. A że ktoś ma klucze od jej mieszkania? Nie możemy ścigać jakiejś osoby tylko dlatego, że Marta mu ufała. Poza tym, dziś odbył się pogrzeb i niech jej ziemia lekką będzie. – Jacek, a jeśli to morderstwo? – bała się nawet wymówić to słowo. – Nic na to nie wskazuje. Sekcja zwłok wykazała… – To jeszcze nic. Historia zna takie przypadki. – Demonizujesz. – Może i tak. A wracając do tej spalonej sarny… Czy wiesz, że pojawił się kolejny przypadek w lesie koło Borowa? Dostałam maila od jakiegoś płetwonurka, który był na miejscu. – To również powinnaś zgłosić. – Oczywiście, ale najpierw tam pojadę. Bo może to tylko fałszywy alarm. – Widzę, że bawisz się w dziennikarkę śledczą. Nie znałem cię od tej strony. W zasadzie, w takiej sytuacji nie powinienem z tobą rozmawiać – zaśmiał się. Annę uderzyła jakaś sentymentalna nuta w jego głosie. Poczuła nagły rumieniec na twarzy i odłożyła widelec na brzeg talerza. – Ludzie się zmieniają, Jacku. Dopiero potem uświadomiła sobie, że zabrzmiało to jak chęć powrotu do tego co było. Nie taką miała intencję. Szybko zmieniła więc temat: – A co u ciebie? Rozmawiali jeszcze chwilę. Jacek musiał wracać do pracy. Odniósł talerz po swojej zupie i pierogach Anny do okienka, pożegnał się z bufetową, musnął Annę w policzek i poszedł na górę. Została sama. Spojrzała na zegarek. Zbliżała się trzecia, zaraz zacznie się zmierzchać. Jeśli chce cokolwiek jeszcze zobaczyć w kamiennym kręgu koło Borowa, powinna jechać. Zadzwoniła do szefowej, że dziś już jej nie będzie i że zobaczą się w poniedziałek. Zaniosła do auta torbę

z rzeczami, które spakowała wcześniej. Zakupy zrobi w sklepie w Rybnie. Słońce skryło się za chmurami i po południowym spektaklu białych chmur na scenie nieba nie było już śladu. Znów zrobiło się chłodno, szaro i nieprzyjemnie, i tylko śnieg rozjaśniał drogę, którą jechała Anna. Przy jednym ze zjazdów do lasu zatrzymała się. Z tego, co pamięta, to właśnie tędy powinna jechać od kamiennego kręgu nad jeziorem Piłakno. Ale uznała, że zasadne byłoby znalezienie bazy płetwonurków i odszukanie Jana Mokrzyckiego, autora maila. Swoją drogą należy mu chyba zwrócić uwagę, że powinien był sam zawiadomić policję. Z drugiej jednak strony, wtedy być może nigdy nie dowiedziałaby się o krwawym znalezisku. Wydawało się jej, że zbłądziła, choć tabliczki kierujące do ośrodka, w którym stacjonowali płetwonurkowie, wisiały dość często. Nagle przestały się pojawiać, ale wtedy za zakrętem wyłonił się budynek. To był właśnie ośrodek, w którym przebywał Jan Mokrzycki. Ponieważ była pora obiadu, wszyscy zgromadzili się w stołówce. Recepcjonistka zawołała kierownika, który bez trudu wskazał Mokrzyckiego. Stołówka była ciemna, wyłożona boazerią. Płetwonurek siedział w rogu sali pod oknem i kroił schabowego, przed nim stała szklanka z piwem. Schabowy był tłusty i słabo wysmażony, jednak mężczyzna jadł z dużym apetytem. Anna przedstawiła się, powiedziała w jakiej sprawie przyjechała i usiadła naprzeciwko. Mężczyzna zaproponował jej coś do picia. Zgodziła się na kompot i po chwili wrócił ze szklanką pełną różowej, mętnej cieczy. Kompot smakował jak w czasach dzieciństwa. Domem i bezpieczeństwem. – Jeśli to dla pana nie kłopot, może pojedzie pan ze mną w tamto miejsce? Obawiam się, że mogę nie trafić. – Oczywiście, tylko pozwoli pani, że skończę obiad. Jestem bardzo głodny. – To widać. Je pan z dużym apetytem. Mężczyzna spojrzał na nią z uwagą. Miał wysportowaną sylwetkę, opaloną twarz pełną drobniutkich zmarszczek i ładne, równe zęby. Był bardzo wysoki, szpakowaty i widać było po nim, że prowadzi sportowy styl życia. Pewnie pasował mu strój płetwonurka. Kiedy pił piwo, jego wyraźnie zarysowana grdyka przemieszczała się śmiesznie wzdłuż szyi. Anna zauważyła, że szyję ma również lekko pomarszczoną, z niedogolonym zarostem. Wreszcie skończył i odniósł naczynia, również jej szklankę po kompocie. Sięgnął po kurtkę z wieszaka w holu i wyszedł za Anną do auta. – To niepojęte. – Co? – zapytała, wyrwana z zamyślenia. – To, co znalazłem w lesie. Ktoś te gołębie zabił skręcając im karki, a potem podpalił. Jakim trzeba być człowiekiem bez serca?! Pojechali leśną drogą. Annie przyszło nagle do głowy, że jest bardzo

nieostrożna. Przecież wcale nie zna tego Mokrzyckiego, a jednak jedzie z nim do lasu, daleko od siedlisk ludzkich, do serca puszczy. Mógłby jej teraz zrobić nie wiadomo co i nikt by się o tym nie dowiedział. Uznała jednak tę myśl za kompletnie absurdalną Droga stawała się coraz węższa, auto strącało śnieg z gałęzi i podskakiwało na nierównościach. Szczęśliwie Mokrzycki okazał się całkiem sympatyczny i rozmowny. Chwalił napęd na cztery koła i to, jak auto Anny radzi sobie w tych trudnych warunkach. Dotarli do Lisiego Jaru. Było dokładnie tak, jak opisał to dyrektor muzeum. Z daleka było widać tylko ciemny przesmyk, ale kiedy podjechali bliżej, ich oczom ukazała się mroczna rozpadlina, jakby przed laty pękła tu ziemia i zabliźniła się sosnami i bukami. Bukowe orzeszki chrupały pod kołami, słychać było ich cichy szelest, jakby pękały ślimacze muszelki. Było tu ciemno i nieprzyjemnie. Jar mijało się w drodze do kamienia. Anna poczuła nagle nieprzyjazną energię tamtego miejsca. – Moją osobówką byśmy tu nie dojechali – mówił. Zza drzew, naprzeciwko Lisiego Jaru, widać było już białą, rozległą płaszczyznę. Brzeg jeziora, w pobliżu którego mieli znaleźć kamienny krąg. Wysiedli pozostawiając auto na skraju drogi, dalej już musieli przedzierać się na piechotę. Anna sprawdziła, czy na pewno zabrała ze sobą aparat. Niezatarte ślady butów prowadziły ich w głąb lasu. To tędy musiał iść Mokrzycki, ale przed nim ten, który złożył ofiarę z gołębi. Śnieg osypywał się z gałęzi. Wreszcie dotarli do polany. W oddali widać było już zamarzniętą płaszczyznę jeziora. Kamienie na polanie stały w równym kręgu, śnieg na nich stopił się od ognia rozpalonego pośrodku, wystawały z ziemi jak nagie pniaki. W centrum stał szary głaz, a na nim leżały trzy ptaki z przekręconymi o dziewięćdziesiąt stopni główkami. W zasadzie była to jedynie pozostałość po nich. O tym, że to gołębie, świadczył najmniej spalony ptak, identycznej wielkości jak pozostałe. Miał szaro-białe upierzenie. Anna poczuła się dziwnie. – Niedawno w lesie za Mrągowem znalazłam nadpaloną sarnę – rzekła jakby do siebie. – Naprawdę?! Więc to kolejna taka sprawa? – zawołał Mokrzycki. Anna zrobiła zdjęcia, a płetwonurek obchodził polanę. Anna też po chwili zabrała się za poszukiwanie śladów. Tym razem, niestety, nic nie znalazła. – Zawiadomię policję. Już prowadzą dochodzenie w tej wcześniejszej sprawie – rzekła do Mokrzyckiego, który wyłonił się zza drzew. – Wygląda to tak, jakby ktoś składał ofiarę – powiedział. – Też o tym myślałam. W poprzednim miejscu znalazłam zakładkę

o tematyce biblijnej. Tam wszystko wyglądało bardzo podobnie, tyle tylko, że ofiarą była sarna. Wracali przez las tą samą drogą. W samochodzie panowała cisza. Wrócili do ośrodka. Mokrzycki obiecał, że jeśli trzeba, będzie świadkiem na policji. Podała mu swój numer telefonu. Zapisał na serwetce i pożegnali się. Anna wróciła do auta. Teraz czekała ją jeszcze wizyta u listonosza w Borowie. Ze znalezieniem go nie powinna mieć kłopotu. Wieś była nieduża i na pewno wszyscy się tam znali. Już przy pierwszych zabudowaniach zobaczyła jakąś kobietę, która przy starym płocie wieszała szarą szmatę. Zapytana, od razu pokazała, gdzie mieszka listonosz. Drewniany dom przy zjeździe na lewo. Dach widać było z daleka. – Pan Zenek mieszka tam – wskazała dłonią kierunek. – Niech uważa, bo pies ostry lubi tam biegać. Chyba, że go Zenek zamknął. Anna zaparkowała przed wskazanym domem. Budynek był stary i zaniedbany. Drewno czarne i niekonserwowane, miało się wrażenie, że jedna ściana jest lekko krzywa. Weszła po kamiennych schodkach i zapukała do drzwi. Otworzył mężczyzna w czarnym golfie. Był w butach, więc dopiero wrócił albo dokądś się wybierał. Okazało się, że to pierwsze. – Dopiero co wróciłem z pracy. W czym mogę pomóc? Anna przedstawiła się. Tym razem nie wykorzystała swojej pozycji dziennikarki, zainteresowanej liderami lokalnej społeczności, a po prostu powiedziała, że jest spadkobierczynią Marty. Mężczyzna skojarzył jej przyjaciółkę od razu: – Nie codziennie znajduje się martwą kobietę w łóżku. Od poniedziałku chciałem jej przekazać tę przesyłkę. Ja pani Marty dokładnie nie widziałem, bo nie byłem tam, ale co się nadenerwowałem, to moje. – Ta przesyłka. Ma ją pan? – Tak, a bo co? – Chciałabym ją odebrać. Myślę, że jako spadkobierczyni mam do tego prawo. – Pewnie tak. Nie wiedziałem, co mam z nią robić, to ją spakowałem do torby i zabrałem do domu. Czekałem, aż się sytuacja wyjaśni. Jutro miałem ją odesłać nadawcy. – W takim razie po problemie. – No i dobrze. Mnie to obojętne – machnął ręką i zaszurał do domu. Anna wiedziała, że oboje nie postępują tak, jak powinni. Listonosz na pewno łamie przepisy, a ona kłamie, że jest spadkobierczynią. Sytuacja była jednak wyjątkowa i postanowiła nie dzielić włosa na czworo. Oczekując na listonosza, rozejrzała się po wnętrzu. Było tu ciemno i nieprzyjemnie. Panował zapach dawno niewietrzonego domu i starego,

słodkawego kurzu. Żarówki były słabe, jakby gospodarz oszczędzał na prądzie. Meble stare i zniszczone, pewnie jeszcze po rodzicach. Wszystko to wprawiało ją w ponury nastrój. Zenon wyglądał na starego kawalera, żyjącego dość skromnie. Wiedziona ciekawością chciała właśnie zajrzeć do kuchni, by upewnić się, że jego kawalerska kuchenka to jedynie płyta elektryczna i maleńka szafka, kiedy wyszedł z pokoju. Niósł w rękach niewielką paczkę, którą oddał Annie. Widać było, że bardzo chce pomóc. – Bardzo miła kobieta była – dodał wyjaśniająco. – Panią też znam. Jest pani dziennikarką z „Głosu Mrągowa”. Mam zaufanie do takich ludzi. Bywała u nas pani na wiejskich festynach. Robię to tylko dla pani i dla Marty, ale mam nadzieję, że mogę liczyć na dyskrecję. Mógł liczyć. – Może napije się pani kawy? – zagadnął. Pokręciła głową. Tak bardzo chciała dowiedzieć się, co jest w środku paczki, że nie zamierzała zwlekać z powrotem do mieszkania Marty. A przecież czekała ją jeszcze wizyta u kierowcy autobusu. – Może innym razem. – Trzymam panią za słowo. – Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł. Do widzenia. „Dość niechlujny, ale za to szczery” – pomyślała, wsiadając do auta. Listonosz stał w oknie i machał do niej, a ona podśmiewała się z niego w myślach. To nie było w porządku. Paczkę od listonosza wrzuciła na tylne siedzenie. Nie zauważyła, że spadła na podłogę z cichym pacnięciem i podczas hamowania wsunęła się pod fotel pasażera. Kiedy Anna dotarła do Rybna, było już całkiem ciemno. Zaparkowała przed domem naczelnika OSP. Na podwórku stało nieznane jej auto, pewnie należące właśnie do pana Zygmunta. Otworzył jej drzwi osobiście. Otrząsała śnieg z butów, co skomentował: – Ależ proszę się nie przejmować, to wiejski dom, tu nie ma takiego porządku, co tam u was w mieście. Weszła do środka. Gospodarz zaproponował herbatę. Zgodziła się chętnie, bo choć mróz zelżał, wzmógł się za to wiatr i w powietrzu czuć było zimną wilgoć. Marzyła o kąpieli w wielkiej wannie Marty i o tym, żeby wreszcie odpocząć po trudach dnia. Fotel, ciepła herbata i jakaś dobra książka wydały jej się w tej chwili szczytem szczęścia. Piła herbatę w przytulnej kuchni i rozglądała się po wnętrzu. Estetyka lat osiemdziesiątych, dosłownie wszędzie czerwone dodatki: zasłonki, ścierki, kubeczki, podkładki pod talerze. Poza tym proste, drewniane, widać, że ręcznie robione meble, jasna boazeria i chodnik ze ścinków – to wnętrze sprawiało, że poczuła się bezpiecznie. Na parapecie siedział czarny kocur. Błyskając zielonymi

oczami sprawiał wrażenie prawdziwego gospodarza tego miejsca. Rozmowa kleiła się raczej słabo i toczyła się głównie wokół działalności OSP. Maria Popielarz najwyraźniej zapowiedziała mężowi wizytę dziennikarki. Kiedy Anna wyczuła, że Popielarz już się rozgadał, zadała mu pytanie o wyjazdy Marty. – Tak, jeździła, i to dość często, do Mrągowa tym wieczornym kursem po osiemnastej! To panie się znały? – Och, Marta była moją przyjaciółką. Prawie zastępczą siostrą. – No proszę… – Ciekawe, po co tam jeździła… – Anna zawiesiła głos. Z doświadczenia wiedziała, że użycie na początku zdania słowa „ciekawe” i nadanie mu tajemniczego tonu skłania rozmówców niemal natychmiast do kolejnych wyznań. – No, jeździła do faceta – odpowiedział bezceremonialnie. – Miała faceta? – Annę aż zatkało, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. – Przystojny? – Taki normalny. Wysoki i szczupły, raczej niewyględny. Odbierał ją czasem z przystanku. Jak go nie było, to przesiadała się na inny autobus. – Dokąd? – Anna chciała się tylko upewnić. – Na ten wieczorny do Mikołajek, na dwudziestą pięć. Widziałem, jak schodziła na stanowisko obok. Poza tym rozmawialiśmy przecież podczas podróży. Nie mogliśmy siedzieć ze sobą jak obcy. – Mówiła, po co tam jeździ? – Że do rodziny, ale szybko pokapowałem, że na pewno kogoś tam ma. A potem ten facet zaczął po nią wychodzić. Czasem był z kobietą, to żem się zastanawiał, czy to na pewno jej facet, ale raz podsłuchałem rozmowę, bo żem poszedł po walizkę dla jakiejś kobieciny z Rozóg. I ona, ta kobieta, mówiła do niej siostro, to chyba jakaś rodzina rzeczywiście była. – Jak ona wyglądała, ta jej siostra? – A, bo ja wiem? Normalna taka, chudawa blondynka. Czy ładna, to nie wiem, kwestia gustu. Ale po co to pani? – Wie pan, jak to jest – Anna próbowała zamaskować emocje. Domyślała się, kim może być kobieta, o której mówił, jednak nie potrafiła tego złożyć w całość. Musi się co do tego upewnić. – Jak się jest dziennikarką, to wszystko człowieka interesuje. – Ano tak – przytaknął Popielarz. – Tylko niech pani o tym nie pisze. – Ależ skąd! – żachnęła się udawanie. – Tylko o liderach lokalnej społeczności. „Jak to dobrze, że mam zawód, usprawiedliwiający każdą ciekawość – pomyślała. – Naprawdę będę musiała o nim napisać.” Sięgnęła po aparat i zrobiła kilka zdjęć. Pozował chętnie.

Wyszła od niego po dobrej godzinie. Kiedy podchodziła do furtki, usłyszała głośne szczekanie psa. Ujadał, patrząc w stronę drogi. Spojrzała tam zaniepokojona i nagle zauważyła ciemną postać, kręcącą się przy tylnych drzwiach jej auta. Podbiegła podenerwowana, a za nią zaniepokojony pies Popielarza. – Halo, co się tam dzieje? Postać zerwała się do biegu. Zauważyła, że ten ktoś miał nasunięty na głowę kaptur. Pies oszczekał głośno intruza, pobiegł nawet za nim, ale było już za późno i nieznany człowiek wsiąkł w ciemność niczym woda w suchy grunt. Podeszła do auta. Drzwi od strony pasażera były niedomknięte. W drzwiach miała latarkę. Sięgnęła po nią i przyświeciła. Nic nie zginęło. Torby leżały, jak je zostawiła. Najwidoczniej nie zamknęła auta. Ten człowiek musiał jednak czegoś szukać. „Może paczki?” – przyszło jej nagle do głowy. Przyświeciła sobie latarką. Gdzie ona jest? Nagle dostrzegła szary karton pod siedzeniem pasażera. Musiał zsunąć się w czasie jazdy i zatrzymać na metalowej konstrukcji fotela. Schowała paczkę do torby. Pies Popielarzy nareszcie przestał szczekać. Ruszyła. Najpierw skierowała się w lewo, tam, gdzie zniknęła ciemna postać, jednak nikogo już nie widziała. Pusta droga, ledwie oświetlona lampami z okien podwórka i dopiero na końcu latarnia. Zawróciła i zajechała do pobliskiego sklepiku na zakupy. Była ostatnią klientką. Ekspedientka bardzo już chciała wyjść, bo wręcz poganiała ją wzrokiem. Anna poprosiła tylko o chleb, ser i jajka. Kiedy skręcała w drogę prowadzącą do pałacu, poczuła, że ma już tylko siłę na gorącą kąpiel i kolację. Była głodna, zmarznięta i zmęczona. Weszła do środka, ściągnęła buty i powiesiła kurtkę. – Dziś za wiele nie posprzątam – powiedziała do siebie, odkręcając kurki w wannie. Woda lała się silnym, ciepłym strumieniem. Anna chwilę słuchała przyjemnego szumu i analizowała wszystko, co się w ostatnim czasie wydarzyło. Ktoś kręcił się przy jej aucie. Miała prawie pewność, że szukał paczki. Trzeba zajrzeć, co jest w środku. Ale najpierw kąpiel. Gorąca woda usunęła z niej zmęczenie i przywołała świeże myśli. Jakby ktoś cofnął magnetofonową taśmę aż do poranka. Poczuła się świeżo i dobrze, a kiedy jeszcze zjadła dwie kanapki z serem i popiła gorącą herbatą uznała, że jest w niebie i żadna siła nie może jej stamtąd wyrwać. Założyła szlafrok Marty. Ładnie pachniał. To był przyjemny kwiatowo-pudrowy aromat. Szlafrok miał już swoje lata, Anna pamiętała go jeszcze z dawnych czasów. Dlaczego Marta nie kupiła sobie nowego? Wciąż zastanawiał ją minimalizm przyjaciółki, graniczący z ubóstwem. Stare meble, wyszczerbione talerze, znoszone ubrania. Jakby nie zarabiała albo pieniądze przeznaczała na coś innego… Sięgnęła po paczkę.

Rozcięła nożem brzegi kartonu, sklejone szarą taśmą. Środek był wypchany gazetami, wyciągała je i odkładała na stół. W środku kolejny karton. Otworzyła go bez trudu. W środku był… dyktafon. Dyktafon? Spodziewała się książki, może płyty z muzyką. Tymczasem dyktafon?! Po co Marcie dyktafon? To sprzęt dla dziennikarzy, a nie bibliotekarzy. Kto kupuje dyktafon? Ktoś, kto chce zarejestrować czyjąś wypowiedź. Może Marta chciała zapisywać na taśmie opowieści dawnych mieszkańców, skoro tak bardzo fascynowała się problematyką lokalną? Prowadziła przecież bardzo skrupulatnie „Dokumenty Życia Społecznego”. Była jeszcze druga ewentualność. I im intensywniej o niej myślała, tym bardziej skłaniała się do tej drugiej wersji. Po chwili była prawie całkiem pewna. Marta chciała kogoś nagrać! Może kogoś, kto ją szantażował lub chciał skrzywdzić. A jeśli tak było, na pewno nie popełniła samobójstwa. Osoba, która planuje samobójstwo, nie kupuje dyktafonu. Marta miała jakąś tajemnicę i dzieliła ją z kimś. Nagle stała się dla tej osoby niewygodna. Szantażowano ją. Czy to wszystko miało jakiś związek z zawartością tajemniczej skrytki?! Skrzynka z dziecięcymi ubrankami stała teraz w mieszkaniu na osiedlu Mazurskim. Anna sięgnęła po telefon. Musi zadzwonić do Jacka, musi mu to wszystko opowiedzieć. Nie odebrał. Spróbuje potem jeszcze raz. Przypomniała sobie o zastawionej na intruza pułapce. Szmata do podłogi i ukryty w niej paznokieć. Jeśli ktoś wszedł do mieszkania pod jej nieobecność, to chciał zatrzeć ślady. Poszła do przedpokoju. Szmata była złożona, ale paznokieć leżał obok jej kapci… Nie zamierzała zostawać tu ani minuty dłużej. Spakowała rzeczy. Jeśli ktoś tu wraca, to znaczy, że czegoś szuka. Zamknęła mieszkanie i zeszła po tarasowych schodach, czujna jak kot. Nie zauważyła nikogo. Wokół panowała cisza, zza drzew widać było światło ulicznych latarni. Park przy pałacu wydawał się być spokojny. Jutro musi wymienić zamki w mieszkaniu Marty, jeśli chce tam jeszcze przyjeżdżać, zwłaszcza że trochę do roboty zostało. Musi też odszukać mężczyznę, który wychodził po Martę na przystanek. I poprosić Jacka o pomoc. Sprawą powinna zająć się policja. Reflektory omiatały drogę, na zakrętach musiała uważać, bo na tej trasie zwierzęta często wychodziły na szosę. Nie raz widziała błyszczące oczy w zaroślach, bywało, że majestatyczna postać jelenia pojawiła się nagle na poboczu. Zające i koty często same wskakiwały pod koła, jakby zdezorientowane światłami i trzeba było wtedy hamować z piskiem opon. Do domu wróciła po dziesiątej. Wysiadła z auta, zabierając rzeczy

i upewniając się jeszcze, że zamknęła drzwi. Rozejrzała się. „Zaczynam popadać w paranoję” – pomyślała. Ten ktoś na pewno nie wie, gdzie mieszkam. Ludzie z blokowisk giną między piętrami, a ich nazwiska nie zawsze są na domofonie. Ktoś spacerował z psem. Podchodząc bliżej poznała, że to sąsiad z klatki obok. Jakiś mężczyzna szedł do garażu za domem. Grupka młodzieży siedziała na huśtawkach. Poczuła dym papierosowy. Weszła do klatki i zatrzasnęła za sobą drzwi. W chwili gdy znalazła się w mieszkaniu zadźwięczał telefon. To był Jacek. – Dzwoniłaś do mnie… – Tak, bardzo przepraszam, ale chciałabym z tobą porozmawiać. Pewnie pomyślisz, że mam paranoję. – Zapewne chodzi ci o Martę i twoje prywatne śledztwo? – w jego głosie brzmiało pewne zniecierpliwienie. – Tak. Wydaje mi się, że pojawiły się nowe okoliczności… Jacek westchnął głośniej i w tej chwili do jej uszu dobiegł kobiecy głos: „Misiu, kto dzwoni?” Przełknęła ślinę. Misiu? Pozwolił do siebie mówić per „misiu”? – Chyba teraz nie bardzo możesz… – odezwała się po chwili. Chciała, by wiedział, że usłyszała. – Nie… To znaczy… – Pogadamy jutro, nie ma sprawy. Wracaj do swojej dziewczyny. Dopiero potem zrozumiała, że zachowała się jak zazdrosna była kochanka. Przecież Jacek miał prawo związać się, z kim chciał. „Jesteś głupia, zaraz pomyśli, że ci na nim zależy” – zganiła się w myślach. Była zła na siebie. Zagotowała wodę i zaparzyła sobie melisę. Wiedziała, że może mieć problemy z zaśnięciem. Przebrała się w piżamę i szlafrok. Poszła do sypialni i włączyła komputer. Słaba lampka oświetlała klawiaturę i rzucała jasną smugę na monitor. Postanowiła sprawdzić pocztę. Modem zaczął hałasować, a w ciszy mieszkania dźwięk ten wydał jej się wyjątkowo nieprzyjemny. W skrzynce był tylko jeden mail od Mokrzyckiego: Bardzo dziękuję za Pani dzisiejszą obecność, która rozjaśniła mi mój mocno zorganizowany pobyt na kursie. Będę wdzięczny za przesłanie mi publikacji, odnośnie naszego odkrycia lub ewentualne powiadomienie mnie o niej, gdyż z wielką radością nabędę tygodnik na pamiątkę. Załączam serdeczności, Jan Mokrzycki. Odpisała krótko i dość oszczędnie: Również dziękuję za dzisiejsze spotkanie. To bardzo miło, że znalazł Pan dla mnie czas. Anna Sołowiecka. Wysłała maila i rozłączyła się. Odszukała kuferek Marty i razem z dyktafonem oraz plastikowym kubeczkiem zawinęła w worek na śmieci i schowała na dno skrzynki z ziemniakami stojącej pod zlewem. Jeszcze raz sprawdziła czy zamknęła wszystkie zamki. W myślach podziękowała

właścicielowi, że wstawił drzwi antywłamaniowe. Zaczynała się bać. Mimo lęku spała dość dobrze. Obudziła się o trzeciej, co zdarzało jej się jednak dość często. Pamięta, jak jej mama powtarzała, że najtrudniejsza jest właśnie trzecia nad ranem. Nawet diabeł wtedy zasypia i zostaje się samemu we wszechświecie – mówiła. Anna w dzieciństwie nie wierzyła w te słowa, z czasem jednak przekonała się, że coś w tym było. Nie tylko ona miała problemy ze snem o tej właśnie godzinie. Również biegające po osiedlu psy właśnie wtedy głośniej szczekały, jakby chcąc przegnać tajemnicze widziadła w krzakach lub między drzewami. Na pewno nie był to czas spokoju. Jednak tym razem udało się jej zasnąć znowu niemal od razu. Obudziła się po siódmej wypoczęta i dziwnie spokojna. Dobrze się czuła wśród znajomych kątów, książek i mebli, w ciepłej, flanelowej pościeli. Pod prysznicem rozbudziła się całkiem i zaczęła na nowo analizować to, co ją spotkało w ciągu ostatnich kilku dni. I jeszcze ten Benek. Lada dzień wróci z Warszawy. Przydałoby się zająć jego historią. Musi pojechać do Zełwąg i popytać o Bajohrów, a tym samym może uda jej się spotkać kogoś, kto znał Martę i spotykał ją we wsi. Do kogoś przecież musiała przyjeżdżać? Zaczynała się właśnie szara zimowa sobota. Za oknem świat był ponury i nieprzyjazny. W nocy nagle przyszła odwilż i kapało z dachu wprost na balkon Anny. Czyżby do świąt śnieg miał zniknąć? Usmażyła chleb na jajku. Smak dzieciństwa. Pamiętała, jak jadały go razem z Martą, gdy ta nocowała u nich w domu. Boże, jakie to dawne i piękne czasy! Wspomnienia wróciły nagle wraz z sycącym smakiem potrawy. Jadła powoli, popijając herbatą z miodem i cytryną. Przypomniała sobie wczorajszą rozmowę z Jackiem i ten kobiecy głos. Misiu… Rozstali się, bo ich związek był letni. Nawet w łóżku nie było tak, jak jej zdaniem powinno. Skąd więc uczucie zazdrości? Podsumowała wszystko, czego dowiedziała się w sprawie Marty. Siedząc przy kuchennym stole przeglądała notatki. Zauważyła, że jest sporo wątpliwości. Zaczynała się obawiać, że upiera się przy jakiejś wersji, a sprawy zapewne wyglądają zupełnie inaczej. Przypomniała sobie coś jeszcze. Ta urzędniczka, blondynka. Pani Hania. Co ona robiła na pogrzebie Marty? Czy były koleżankami? Wracała potem do auta z mężczyzną, który w kościele krył się za filarem. Wysoki i szczupły, miał czarną brodę. Czy to ten sam, który wychodził na przystanek po jej przyjaciółkę? Wiedziała już, że na Jacka nie może liczyć. Postanowiła przeprowadzić dochodzenie sama, a w stosownym momencie powiadomić policję. I tym samym udowodnić, że miała rację. W takich sprawach nie wiadomo, czego się szuka, póki się tego nie odnajdzie. Pociągnęła oczy kreską, leciutko potuszowała rzęsy. Naturalny wygląd był jej atutem. Unikała ostrego makijażu, przyjemność sprawiało jej jedynie kupowanie

dobrych perfum. Rozczesała sięgające do ramion szaro-kasztanowe włosy i związała je w kucyk. Sięgnęła po kurtkę, wcisnęła na głowę wełnianą czapkę. Zabrała niezbędne rzeczy – notes, aparat fotograficzny i telefon, jeszcze przed wyjściem wrzuciła do torby jabłko. W powietrzu czuło się odwilż. Ze wszystkich rynien kapała woda i dało się to słyszeć na opustoszałym w sobotni poranek podwórku. Jakby na osiedlu pojawiły się nagle liczne wodospady, szemrzące w tej samej tonacji. Woda spływała z szelestem na chodniki, sople znikały w oczach, jednak zmarznięta od tylu dni ziemia nie wchłaniała jeszcze wilgoci i pod nogami tworzyły się szkliste kałuże. Ziemia zrobiła się miękka, gdyby teraz wszystko zamarzło… Anna uśmiechnęła się na tę myśl. Przypomniała nagle sobie, jak któregoś zimowego dnia gołoledź tak zmroziła miasto, że razem z Martą nie były w stanie dotrzeć na czas do szkoły. Przewracały się co kilka kroków, wreszcie ostatnie kilkadziesiąt metrów pełzały po chodniku od latarni do latarni, bez skutku próbując się podnieść. Spóźniły się wtedy na lekcję, jednak nic się nie stało, bo ich nauczycielka, pani od biologii, również wtedy nie dotarła na czas. Z trawnika zerwały się z głośnym skrzekiem czarno-białe sroki. Przestraszyła je. Zajęte były rozdziobywaniem nieudanego naleśnika, wyrzuconego przez okno, i skupiły się teraz wokół niego, głodne i zaborcze. Po chwili znów walczyły o kawałki placka, rozdeptując wokół siebie rozmiękły śnieg. Jechała ostrożnie, nie chcąc rozchlapywać wody na przechodniów, których na chodnikach pojawiało się coraz więcej. Przejechała ulicą Brzozową, minęła park, do którego ze swojego osiedla miała dość blisko, potem przecięła ruchliwą drogę na Olsztyn i wjechała w ulicę wzdłuż torów. Wciąż jeszcze jeździły tu pociągi, jednak znacznie rzadziej niż niegdyś, a budynki kolei z roku na rok niszczały, jakby nikt nie chciał już myśleć o drobnych naprawach ani remontach. Okazały niegdyś dworzec i przedwojenne budynki z czerwonej cegły stawały się powoli reliktem przeszłości. Ludzie kupowali coraz więcej samochodów; wszyscy uznali, że koleje to przeżytek, choć jeszcze kilka lat temu wydawało się to nie do pomyślenia i miasta mające dworce uważały się za lepsze. Na Trójce leciał krakowski raper Karramba. Rytm muzyki dość jej odpowiadał, choć nie mogła oprzeć się wrażeniu, że od pewnego czasu muzyka ewoluuje w nowym kierunku. Jakże była inna od tych przyjemnych dla ucha, znanych jej z młodości piosenek Modern Talking, od popularnych piosenek do tańca w wykonaniu Natalii Kukulskiej, ponadczasowego Dżemu, klimatycznej Edyty Bartosiewicz, Kai czy Renaty Przemyk, aż wreszcie od Spice Girls, czyli czegoś dla młodszych słuchaczy. Dotarła do Zełwąg szybciej niż myślała. Ruch na drodze okazał się znacznie mniejszy niż w dni powszednie. Pierwsze kroki skierowała oczywiście do sklepu. Wiejski sklep od zawsze był miejscem, w którym wszyscy wiedzą o wszystkich

i wszystkim. Dobrze się stało, bo trafiła akurat na sobotnią kolejkę po chleb i świeże wędliny. W sklepie pachniało jedzeniem, ludzie z siatkami i koszykami rozglądali się po półkach, a ona weszła pewnym krokiem i przywitała się głośno. Zapytała o Skowronków i już po chwili usłyszała pierwsze wspomnienia o nich i o mormońskiej historii wioski. [11] Księga Kapłańska 20, 26.

Selbongen, powrót Jeremiasza, 4 sierpnia 1946 Był postarzały i jeszcze bardziej wychudły, ale o wiele szczęśliwszy. Miał ze sobą tylko niewielką walizkę i czarny parasol. Na głowie berliński kapelusz. Mimo upału, ubrany był w elegancki czarny garnitur, o jakim kiedyś mógł tylko pomarzyć. Miał za sobą koszmarnie długą i męczącą podróż. Z dworca w Sensburgu przywiózł go jakiś mężczyzna, jadący do Nikolaiken. Co za wspaniały zbieg okoliczności! W domu pewnie zdziwią się na jego widok i będzie musiał tłumaczyć swoje długie milczenie, ale ważne było tylko to, że miał do wypełnienia misję. „Muszę przekonać moją pierwszą żonę, by pozwoliła mi zabrać do Niemiec syna Jana. Jest już dorosły, na pewno będzie chciał ze mną pojechać” – myślał, patrząc na mijane krajobrazy. Lekko przysnął. Zapach spoconego konia i dojrzałych pól jakoś go rozleniwiły. Kojarzyły mu się z życiem, które tu pozostawił i napełniały melancholią. Poczuł się bezpiecznie. Obudziło go nagłe szarpnięcie. – Selbongen! – zawołał mężczyzna. Jeremiasz przetarł oczy. Znajdował się pośrodku wsi. Nic tu się nie zmieniło, wszystko było jak dawniej, choć sama wieś wydawała się jakby mniejsza. Widać przyzwyczaił się do berlińskiego rozmachu. – Szkoda, że przysnąłem. Będę teraz musiał iść kawałek na piechotę. Mój dom to ten pierwszy jeszcze przed wsią – powiedział do woźnicy i sięgnął do kieszeni. Tamten wzruszył ramionami i przyjął kilka monet za fatygę. Pogonił konia i pojechał dalej, w tym samym leniwym tempie. Jeremiasz rozejrzał się. Stał oto przed sklepem, który wciąż był w tym samym miejscu co niegdyś, jednak ludzi żadnych nie widział. Usiłował sobie przypomnieć twarze i nazwiska dawnych sąsiadów, ale bezskutecznie. Pamiętał tylko tamtą wścibską babę, którą spotkał wtedy w lesie. Mieszkała na końcu wsi. Wszystko inne jakby z niego wywietrzało. W ogóle nie planował tego powrotu, jednak potrzebował syna. Druga żona wciąż nie dała mu dziecka. Myślał już o tym, żeby wziąć sobie trzecią, ale nie był aż taki bogaty. Posada w banku, mimo iż pewna, nie zapewniała zbyt dużych dochodów. Nagle usłyszał hałas. To jakiś samochód warczał na zapylonej drodze. Odwrócił się. Wielki jeep bez dachu jechał prosto na niego. Na wszelki wypadek skrył się za drzewem i stamtąd obserwował sytuację. Nawet do Niemiec dochodziły słuchy, co zrobili w czterdziestym piątym Rosjanie na Mazurach. Gwałcili, palili, zabijali. Podobno również w Selbongen. Jeśli tak było w rzeczywistości, nic dziwnego, że wieś wydaje się być wyludniona.

Nagle na drodze pojawiła się tamta kobieta, ta sama, która nakryła go wtedy w lesie. Teraz była postarzała, chudsza i bardzo zmieniona na twarzy. Oczy miała dziwne, jakby nieruchome, wpatrzone w ziemię. Jeep był już całkiem blisko. Kobieta zaczęła uciekać. „Wariatka” – pomyślał. Samochód zatrzymał się i z kabiny wyskoczył dostatnio ubrany mężczyzna. Zawołał za nią po angielsku. Kobieta zakryła uszy i biegła dalej, udając, że nie słyszy. Teraz z jeepa wyskoczył kolejny mężczyzna. Ten znał niemiecki. Wołał za nią, a do Jeremiasza docierały strzępy zdań. Mężczyzna wołał, żeby się nie bała, bo oto przyjechał do nich apostoł Ezra Benson. Kobieta przystanęła i spoglądała na nich nieufnie. Wreszcie zawróciła i podeszła bliżej. Tłumaczyła o licznych napadach, o splądrowanych domach i zabitych ludziach. Płakała. Mówiła o zabitym synu. Jeremiasz przysłuchiwał się temu zza drzewa. Myślał tylko o karze boskiej, jaka dotknęła tę wieś. Misjonarze mormońscy. To nie spodobało się Jeremiaszowi. Będą nauczać i zapewniać, że ich wiara jest najlepsza, nie wiedząc o tym, że tylko w świętych Księgach jest prawda, a nie w ich Księdze Mormona. Prawda jest również w nim. Co wieczór spotykał się z Panem. Brał ołówek do ręki i zapisywał na kartce to, co Pan mówi do niego. Wierzył głęboko, że przez jego palce płynie boskie przesłanie. Poczekał, aż przybysze znikną na drodze wraz ze znienawidzoną sąsiadką i wyszedł z ukrycia. Rozgrzaną słońcem drogą poszedł w kierunku swojego dawnego domu, swojego dawnego życia. Widział go nastoletni Erich. Pomyślał tylko: ojciec Jana wrócił z wojny. Dziś w ich domu będzie wielka radość. Jan był jego najlepszym kolegą. Kiedyś, przed wojną, robili w lesie dziwne rzeczy, o których nie mówił nawet matce. Jan zapewniał, że tak ma być, bo tego chce od nich Bóg. Mimo iż Erich postanowił, że już nigdy więcej nie pójdzie z Janem do lasu, cieszył się na powrót jego ojca.

Selbongen, 4 sierpnia 1946, dom Konietzów Po pierwszym spotkaniu z władzami tutejszego kościoła, Ezra Benson poczuł nagle silne zmęczenie. Wspominał tę dziwną podróż, w którą wysłał go Bóg. Łapał się na tym, że momentami bardzo chciał już wracać do siebie, do Ameryki. Najbardziej przerażała go międzykontynentalna odległość. Nigdy nie był tak daleko od domu. To zupełnie co innego, niż pojechać z misją do Kanady, a nawet do Ameryki Południowej. Z drugiej strony wiedział, że na tym polega jego praca. Misja, posłannictwo, wola Boża. Obiecał żonie, że w miarę możliwości będzie zapisywał każdy dzień swojej podróży. Kiedy więc pożegnał się z gospodarzami po sutej kolacji, zamknął drzwi izby, w której go ulokowali na czas pobytu, wyciągnął czarny notes i pióro, rozłożył gładkie kartki i zaczął zapisywać to, co przeżył w ciągu kilku ostatnich dni. Swój pamiętnik pisał od momentu, kiedy został powołany do tej podróży[12]: Poniedziałek, 28 stycznia 1946 roku. Nasz założyciel i prezydent Smith wybrał mnie na Przewodniczącego Misji Europejskiej i pobłogosławił mnie. Pamiętam jego słowa. Powiedział wtedy, że nie ma niczego, czego nie mógłbym osiągnąć z pomocą Boga, jeśli tylko wypełnię swoją część. W liście od niego przeczytałem, że to błogosławieństwo, które mi daje, będzie odczuwalne przez innych i ci, których napotkam na swojej drodze, będą mieli pewność, że towarzyszy mi siła, która nie pochodzi od człowieka. Kiedy w noc noworoczną zastanawiałem się, co też rok czterdziesty szósty mi przyniesie, nie myślałem jeszcze, że pójdę taką drogą. Teraz już wiem i mówię: Pójdę bez strachu, wiedząc, że jest to boskie dzieło i że Bóg będzie mi w tym pomagał. Zatem wyruszyłem w podróż, która ma trwać sto pięćdziesiąt dni, przebiegać przez całą Europę i mam odwiedzić podczas niej sto dwa miasta w trzynastu państwach, w tym kilka z nich to państwa okupowane kiedyś przez Niemców. Przed podróżą ostrzegano mnie, że drogi w Europie są zbombardowane i zniszczone przez bomby, mosty wysadzone w powietrze, a linie telefoniczne i telegraficzne nie działają. Co najważniejsze, jedzenia było podobno niewiele i wszystkie miejsca w pociągach i samolotach zostały przeznaczone tylko dla personelu wojskowego. Od początku ta dziwna podróż przez Europę wydawała mi się wyzwaniem, ale i koszmarem. Przez kilka miesięcy prosiłem o pozwolenie, żeby wjechać do zniszczonej wojną Polski, jednak powtarzające się wysiłki w polskiej ambasadzie pozostały bezowocne. Pomagał mi w tym mój brat i przyjaciel Fred Babbel, który pełnił funkcję sekretarza naszej misji.

Benson na chwilę przerwał pisanie. Dobrze pamiętał tamten dzień. Byli bliscy załamania, bo organizacyjnie nic nie szło tak, jak powinno. Babbel chciał już rezygnować, choć wiedział, że narazi się tym samemu Smithowi. On, Ezra, nie poddawał się. Wiedział, że robi dobrze i że idzie właściwą drogą. Babbel na początku mu tego nie okazywał, dopiero wtedy, gdy podróż była już niemal przygotowana, przyznał cicho: – Współczułem ci głęboko i rozumiałem, że razem byliśmy postawieni przed zadaniem, które wydawało się nie do wykonania. Po medytacji, podczas której żaden z nas się nie odzywał, powiedziałeś wtedy cicho, ale stanowczo: pozwól mi modlić się w tej intencji. Zapamiętałem te słowa i zobaczyłam ciebie jako człowieka wielkiej wiary. Po trzech godzinach stanąłeś w moich drzwiach i powiedziałeś z uśmiechem na twarzy: spakuj torby i walizki, jedziemy do Polski dziś rano. Początkowo nie uwierzyłem twoim słowom, jednak widziałem cię otoczonego blaskiem i uwierzyłem. Na wspomnienie tej rozmowy Ezra uśmiechnął się. Pamiętał dobrze tamte trzy godziny modlitwy, kiedy poczuł na czole pot. Otrzymał wtedy dar języków, czyli glosolalii, i kiedy zaczął modlić się w dziwnym języku, być może aramejskim, uwierzył w swoją moc. Tego właśnie potrzebował. Tak, dobrze to wszystko pamięta. Jakoś dostali się do Berlina. Tam stacjonował generał wysokiej rangi w polskiej misji wojskowej, który powiedział, że dwa tygodnie potrwa załatwienie polskich wiz. Ezra nie chciał o tym nawet słyszeć. Nie wyobrażał sobie siedzenia w Berlinie tyle czasu, w oczekiwaniu na cud. Poprosił o telefon. Na szczęście linie telefonicznie działały. To był cud. Tyle o tym może powiedzieć. Szczegóły tej rozmowy woli zostawić w tajemnicy. Dość, że dwa dni później mieli już wszystkie dokumenty, aby wjechać do Polski. Ezra uśmiechnął się tajemniczo. Nie wszystko powinno zostawać we wspomnieniach. Są rzeczy, które woli zachować dla siebie. I zaczął pisać dalej: Wstałem rano. Poranna modlitwa podtrzymała mnie na duchu. Pojechaliśmy po śniadaniu na lotnisko. Była zła pogoda. Wiatr, deszcz. Już myśleliśmy, że nie wystartujemy, jednak udało się. Był to niezbyt wygodny lot, wszystko trzęsło. Bardzo źle się czułem. Nigdy wcześniej nie podróżowałem w takich warunkach. To był samolot pocztowy i miał miejsce dla ośmiu tylko pasażerów, reszta to przesyłki. Nic więc dziwnego, że przebiegała w trudnych warunkach.

Jakoś dotarliśmy do Warszawy. I tu wielkie zdziwienie. Po przylocie nasz samolot nie mógł wylądować, bo okazało się, że na pasie startowym stoją jakieś ciężarówki, chodzą po nim chłopi i krowy. Nikt nie przejmował się nami, nie było żadnej łączności. Krążyliśmy więc nad ziemią pokazując, że chcemy wylądować i by zniknęli z naszego pasa. Niestety, nie dało się z nimi porozumieć. Ludzie na dole nie chcieli ustąpić, być może się nas bali, więc odlecieliśmy jeszcze pięć mil i zawróciliśmy, po czym wylądowaliśmy na nierównym polu. Wyszło nam naprzeciw kilku strażników czy żołnierzy z bronią maszynową. Mieliśmy ogromne trudności z językiem. Nikt nie chciał mówić po niemiecku, a mieliśmy ze sobą osobę znającą ten język. Angielskiego nie rozumieli. Wreszcie udało nam się jakoś dogadać. Dokumenty okazały się w porządku i udało nam się wydostać poza teren lotniska. To był już wielki krok do przodu. Cieszyliśmy się jak dzieci. W Warszawie był tylko jeden hotel, i tak częściowo zburzony, nosi nazwę Polonia. Dostaliśmy jakiś wieloosobowy pokój i mieszkaliśmy w nim z siedmioma innymi mężczyznami, a większość z nich to byli dziennikarze. Floro moja, nie wyobrażasz sobie miejsca, w którym się znalazłem. Kiedy chodzi się po mieście, dolatują zapachy najbardziej mdlące, od śmieci, trupów w ruinach i od brudu. Ponieważ brak tu wszelkich urządzeń sanitarnych, ludzie spotykani na ulicach są brudni i chorzy, kalecy są dosłownie wszędzie, czuję się bezradnie w środku tego wszystkiego, chce się po prostu uciec lub zamknąć się w swoim hotelowym pokoju. Albo wrócić do domu. Do normalnego świata. Kilka mil chodziłem dziś po tej Warszawie. To dumne niegdyś miasto, ze wszystkich europejskich stolic zostało najbardziej zburzone. Ulice są tak pełne śmieci, że nie można przejść bez ich omijania, ludzie tu chodzą boso i w łachmanach, wielu z nich żebrze. Początkowo dawałem pieniądze każdemu, kto był w potrzebie, ale wkrótce zorientowałem się, że nie jestem w stanie wszystkim pomóc! Musiałem odmawiać. Świata nie zmienię. Pierwszy raz poczułem tak skrajną bezradność. Brakuje jedzenia. Owoce, warzywa, poszukiwane tu papierosy i przede wszystkim jakieś narzędzia do prostych napraw są na wagę złota. Można je spotkać na straganach po prostu na ulicy, można też kupić od wszechobecnych domokrążców, ale ceny są zbyt wysokie i większość nie może sobie na nie pozwolić. Wielu napotkanych prosiło mnie o amerykańskie papierosy. Kosztują tu dwa i pół dolara za paczkę! W okolicy nie ma żadnych służb. Na każdym kroku widać okrucieństwo wojny. Wciąż odczuwam coś w rodzaju depresji i myślę, jak można w takim miejscu żyć? Chce się stąd uciec! Kiedy chodzimy po ulicy nakarmieni, z pieniędzmi

w kieszeniach, dobrze ubrani i z przypinkami USA, to wszyscy na nas patrzą i odwracają od nas głowy. Jak mamy takim ludziom mówić o Bogu? Pierwszy raz przechodzę załamanie. Nigdy do nich nie dotrzemy, tak jak okropieństwa wojny nigdy nie będą dokładne opowiedziane. Środa 31 lipca 1946 roku, Warszawa Droga Floro! Dziś rano widziałem się z przedstawicielami ambasady, odbyłem też konferencję z polskim ministrem sprawiedliwości. Choć tłumacz nie tłumaczył dobrze, porozumieliśmy się jakoś. Powiedział on, że przyjmie nas z otwartymi ramionami, jeśli zdecydujemy się założyć w Polsce misję i zadeklarował, że Polska chce po wojnie pełnej wolności religijnej. Poprosił mnie, abym określił nasze oczekiwania i powiedział coś o naszej wierze, praktyce oraz o samej organizacji Kościoła, co też uczyniłem i obiecałem wysłać mu po powrocie do Ameryki Księgę Mormona i inne książki. Czwartek 1 sierpnia, Warszawa i Wrocław Podróżujący ze mną Bracia Gasser i Babbel odjechali wczoraj wieczorem pociągiem do Wrocławia. W planie jest organizacja misji właśnie tam. Zostałem w Warszawie sam, bo miałem jeszcze inne sprawy do załatwienia. Miałem dotrzeć do Wrocławia dzień później. Planowałem podróż samolotem. Niestety, biuro podróży LOT i agencje podróżne nie były w stanie zarezerwować dla mnie miejsca, więc wypożyczyłem jeepa z kierowcą i pojechałem wcześniej na lotnisko, by kupić bilet na miejscu, choć ludzie mówili, że to graniczy z cudem. Porozmawiałem z jakimś kierownikiem, który znał trochę angielski. Bóg dotknął jego serca i kierownik obiecał mi, że znajdzie dla mnie jakieś wolne miejsce. Udało się! Dali mi drewniany stołek, postawili go przy jednej ze ścian. Nie miałem żadnych pasów bezpieczeństwa, spadochronów i niczego, co powinienem mieć, ale nie było to takie ważne. Pewien polski dżentelmen nalegał, żebym zamienił się z nim miejscami. Nie chciałem. Kiedy okazało się, że wszelkie opory są na nic, zgodziłem się wreszcie i pan usiadł na moim stołku. Rozmawialiśmy, oczywiście. Mówiłem, po co jadę do Wrocławia i jaki jest cel mojej podróży do Europy. Pomyślałem, że ludzie, którzy przeżyli wojnę, są w stanie bardziej rozumieć innych i być pomocnymi. Dotarliśmy do Wrocławia. Na zielonym trawiastym pasie startowym znaleźliśmy się po półtoragodzinnej podróży. Tym razem nie było na nim żadnych krów ani chłopów. Wylądowaliśmy bez problemów. Braci nie było na lotnisku, choć

umawialiśmy się, że wyjadą po mnie, więc podszedłem do grupy mężczyzn, zajętych rozmową i spytałem, czy ktoś mówi po angielsku. Jeden z nich powiedział, że jest dziennikarzem, mówi trochę po angielsku i spróbuje mi pomóc. Powiedziałem, że chcę dotrzeć do centrum; na szczęście miałem przy sobie adres filii naszej misji. Dziennikarz napisał mi polską nazwę ulicy zamiast dawnej niemieckiej, przedstawił mnie merowi miasta, który był z nim na lotnisku, i zaprosili mnie do swojego auta. Było tak stare, że wyglądało jak zabytkowe, na dodatek nie całkiem sprawne i biegi od czasu do czasu omykały się. Nawet obawiałem się z nim jechać. Zawiózł mnie ten dziennikarz pod adres filii, gdzie zostaliśmy ciepło przywitani przez obcych mężczyzn. Było ich ośmiu. Rozejrzałem się po tym miejscu. Misja mieściła się w zrujnowanym budynku, nikt tu nie znał angielskiego. Udało mi się zrozumieć, że bracia byli nieobecni, ale mieli wrócić o czternastej. Widać zapomnieli o tym, że obiecali być po mnie na lotnisku. Czekałem na nich. Niestety, nie wrócili na czas. Szukaliśmy na ulicy kogoś, kto zna angielski, i z pomocą listonosza trafiliśmy wreszcie na kobietę, która zgodziła się tłumaczyć. Potem odwiedziłem UNRRĘ i redakcję dziennikarza, który zabrał mnie z lotniska. Wróciłem do misji. Trwało właśnie spotkanie z pięćdziesięcioma Świętymi Braćmi w wierze. Wreszcie pojawili się moi zagubieni towarzysze podróży. Na spotkaniu dowiedzieliśmy się o warunkach, w jakich żyją polscy mormoni, daliśmy im kilka rad i wsparliśmy ich, na ile mogliśmy. Daliśmy im też pieniądze i materiały, po czym wróciliśmy pieszo trzy mile do naszego hotelu. Nawiązaliśmy współpracę z redakcją dziennikarza, który przywiózł mnie z lotniska. Obiecał, że w jego piśmie zamieszczane będą ogłoszenia, promujące naszą działalność, jak również takie, które mają za zadanie zlokalizowanie wszystkich naszych członków, byśmy mogli im udzielić pomocy, jeśli chcieliby zostać w tym kraju albo wyjechać do Niemiec. Piątek 2 sierpnia, Wrocław, Katowice i Warszawa Spotkaliśmy się w hotelu z braćmi z Wrocławia. Odbyliśmy z nimi małą konferencję. Po niej poszedłem do ratusza i chociaż korytarze pełne były ludzi, domagałem się spotkania z merem. Pamiętał mnie z lotniska. Kiedy usłyszał, że to ja, natychmiast skierowano mnie do jego biura, choć początkowo sekretarka nie chciała mnie wpuścić. Mer zapewnił nas, że będzie z nami w pełni współpracował, dając naszym ludziom specjalną pomoc w przygotowaniu do wyjazdów i noclegi, hotele – jeśli będą takie potrzebne. Przedstawiłem go prezydentowi naszej wrocławskiej filii, który dojechał do nas, i przekazałem imienną listę naszych członków.

Sobota 3 sierpnia, Warszawa Wróciliśmy w piątek do Warszawy. Zmęczeni po podróży zasnęliśmy prawie natychmiast. Wstałem późno, bo aż o dziewiątej, i zaraz po konferencji z ambasadorem Lane miałem bardzo przyjemną wizytę u polskiego, odważnego zresztą przywódcy demokratycznego, Stanisława Mikołajczyka. Zapewniał o swojej pełnej współpracy i powiedział, że akceptuje naszą misję. Potem rozmawiałem z nowym ministrem pomocy społecznej, który też obiecywał, że pomoże naszej misji i że będzie starał się zaspokoić nasze potrzeby. Niedziela 4 sierpnia, Selbongen Pojechaliśmy do Selbongen. Zajęło nam to całą niedzielę, by tam dotrzeć. Po drodze złapały nas dwie burze, a nasz jeep nie ma dachu. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że nazwa miejscowości, w której od tylu lat są mormoni, została zmieniona do Zelback, ponieważ Polacy pozmieniali wszystkie nazwy w okolicy. Na drodze we wsi nikogo nie było, dopiero kiedy zbliżyliśmy się do małej kaplicy, zobaczyliśmy niestarą kobietę, która na nasz widok zaczęła uciekać. Ludzie tu byli prześladowani, a domy plądrowane. Być może dlatego tak się zachowywała. Zatrzymaliśmy jeepa i wyskoczyliśmy z niego, machając rękami. Kiedy zobaczyła, że jesteśmy cywilami, zawróciła i wtedy dopiero nas rozpoznała, musiała wiedzieć wcześniej, że przyjdziemy. Wykrzyknęła: och, to bracia, nareszcie przybyli! Podbiegła do nas ze łzami w oczach i zaprowadziła nas do domu przewodniczącego filii, niejakiego Konietza. Myślę, że nigdy nie widziałem tylu łez, wylanych przez małą grupę ludzi, co tego dnia. Rozniosła się wieść po całej wsi i ludzie zaraz przyszli nas powitać. Potem mieliśmy nabożeństwo. Zakończyliśmy je, ale ludzie nie mieli zamiaru wracać i jeszcze raz chcieli nas słuchać. Zapytałem: – Czy nie odbyliście już dziś waszego nabożeństwa? Odpowiedzieli: – Tak, ale to było spotkanie z prezydentem i sakrament, ale teraz, skoro jesteście już sami, to chcemy mieć następne tylko z wami. Była piąta po południu, zaczęliśmy to spotkanie o szóstej, a wcześniej rozesłaliśmy naszych członków, żeby powiadomili Świętych. W ciągu kilku minut przekazano okrzyki z domu do domu, że bracia przybyli i niemal natychmiast pojawili się ludzie. Wkrótce okazało się, że otoczyło nas ponad pięćdziesiąt osób, bardzo szczęśliwych. Nie minęło pięć minut, a już ponad stu członków i przyjaciół zgromadziło się na szybko zwołanym spotkaniu, żeby dać swoje świadectwo,

i śpiewać, i modlić się. Jak tylko się skończyło, członkowie zawołali jednym głosem: – Zacznijmy jeszcze jedno spotkanie! Widziałem w tych ludziach wielką potrzebę modlitwy. Jaki wspaniały duch nam towarzyszył! Zabrali mnie na drugą stronę kaplicy i pokazali niewielki kopczyk. To był grób młodego człowieka, który został zatrzymany przez żołnierzy, którzy zażądali, żeby dał im papierosy. W tamtych czasach miały większą wartość niż pieniądze, były środkiem wymiany. Kiedy żołnierze spytali tego brata o nie, on powiedział, że nie ma żadnych papierosów. Był przecież dobrym Świętym Ostatniego Dnia. Myśleli, że nie mówi im prawdy. Zabili go na oczach innych ludzi. Wysłuchaliśmy najbardziej poruszających opowieści o podłych uczynkach rosyjskich żołnierzy. Kobiety i małe dziewczynki były gwałcone, przypadki były też takie, że aż dziesięciu żołnierzy, jeden po drugim, wymuszało stosunki z młodymi dziewczynkami, a w niektórych przypadkach rodzice patrzyli na to wszystko pod bronią! Nigdy w całym życiu nie słyszałem takich strasznych historii! Floro, żyjemy w naprawdę dobrym świecie! Słyszeliśmy też, że mężowie byli mordowani z zimną krwią na oczach żon. Ach, Floro, tak bardzo chcę już do ciebie wrócić. Odłożył pióro. W domu Konietza panowała cisza. Chyba wszyscy poszli spać. On, jako jedyny, ma pojedynczy pokój. Jego bracia pochrapywali obok za ścianą. Słyszał ich spokojne oddechy. Tak śpią ludzie sprawiedliwi i w prawdzie. [12] Wolne tłumaczenie zapisków Ezry Bensona, nadesłanych przez Marcina Kulinicza. Przetłumaczyła Anna Badyoczek.

Ameryka – Selbongen, 1946-1972 Kilka miesięcy później Ezra zdał sobie sprawę, że tamten wyjazd do Polski był istnym cudem, bo sytuacja polityczna tak bardzo się zmieniła, że następnego niepodobna było zorganizować. Niemal jednocześnie z misjonarzami z Selbongen wyjechało do Ameryki kilka osób, by rozpocząć za granicami kraju nowe życie. Kiedy okazało się, że to było dobre wyjście, chcieli ściągnąć do siebie rodziny. Nie wszystkim się to jednak od razu udało. Niektórzy pojechali tam dopiero po siedemdziesiątym drugim, a byli i tacy, jak Agata Bajohr – ta sama, która pierwszego dnia od nich uciekała – którzy zostali na Mazurach. Pisał wtedy w pamiętniku: Nie wracam do Polski, władze nie dały mi zgody, polscy wojskowi byli przeciwni. Powiedzieli mi, że nie powinienem był w ogóle podróżować po Polsce, kontaktując się jednocześnie z niemieckimi Świętymi, i nie mają pojęcia, jak mi się to wtedy udało. Kiedy rozmawiałem z polskim przyjacielem stojącym na czele misji wojskowej, powiedział mi, że urzędnicy w Polsce są zaskoczeni, że podróżowałem po kraju bez zatrzymania i są z mojej bytności bardzo niezadowoleni. Ambasador podobno powiedział im, że miałem dużo szczęścia. A ja wiem, że Bóg to sprawił. Podczas pobytu w Polsce okazano nam wiele życzliwości, a urzędnicy państwowi, których odwiedziliśmy, byli serdeczni i zapraszali nas na rozmowy. Wolność religijna jest przecież prawem i ludzie walczyli, żeby ją utrzymać. Polacy kochają wolność poglądów i zachowań, ale tak długo byli zdominowani przez religię i politykę, że boją się wyrażać swoje poglądy otwarcie. Podczas naszych wizyt i spotkań z przywódcami polskiego rządu było jasne, że Polacy są zdeterminowani i że chcą mieć w przyszłości wolność religijną. Wypowiadali się wyraźnie i byli usatysfakcjonowani, że konkordat między Rzymem i polskim rządem został zerwany i że wszystkie religie będą równe w całym kraju. Zachęcali do otwierania misji i byłem zadowolony, że kilku z nich znało nawet program naszego Kościoła. Byli trochę rozczarowani, że praktycznie wszyscy członkowie naszego kościoła w Polsce to Niemcy, bo mieli złe wspomnienia z wojny. Wracamy z Polski z silnym wrażeniem, że teraz będzie właściwy czas, żeby założyć regularną misję w tym kraju. Ludzie tam wydają się głodni czegoś, co zaspokoi ich pragnienia i wielu z nich okazuje rozczarowanie dominującym kościołem katolickim. Wielu też czeka, żeby wyjść naprzeciw ich potrzebom, pomimo że kościół wciąż ma duży wpływ na życie polityczne narodu. Na koniec jeszcze coś napiszę. Kiedyś sam Churchill powiedział: Od Szczecina nad Bałtykiem po Triest nad Adriatykiem żelazna kurtyna opadła na

Europę. Poza tą linią są wszystkie stolice starych państw centralnej i wschodniej Europy: Warszawa, Berlin, Praga, Wiedeń, Budapeszt, Belgrad, Bukareszt i Sofia – wszystkie te znane miasta i ludzie je zamieszkujący znajdują się teraz w tym, co muszę nazwać sowiecką strefą, i wszystkie są przedmiotem opresji w takiej czy innej postaci. Nie tylko wpływu sowieckiego, ale coraz bardziej wzrastającej w wielu przypadkach kontroli z Moskwy. Na pewno drugi raz już nie pojadę do Polski. Nie uda mi się to. Zbyt wszystko się zmieniło. Kilka lat później, na dziesięć lat przed wyjazdem mormonów z Zełwąg, Ezra, analizując sytuację polityczną Polski, a jednocześnie próbując zrozumieć liczne naciski na pomoc w emigracji do Ameryki, powiedział w jednym z wywiadów radiowych: Jest październik sześćdziesiątego drugiego roku. Wspominam pewien czas. Po zakończeniu drugiej wojny światowej, kiedy byłem prezydentem misji europejskiej, odwiedziłem Stanisława Mikołajczyka w Warszawie. Był on przywódcą Polaków kochających wolność i byłym premierem polskiego rządu na wygnaniu. Miałem nadzieję kontynuować prace misyjne w Polsce, ale chociaż Mikołajczyk był przywódcą bezdyskusyjnej większości, musiał uciekać z Polski, żeby ratować swoje życie przed podstępnie wkraczającym policyjnym państwem komunistycznym. Rozmawiałem też z naszym ambasadorem w Polsce, Arturem Bliss Lane, który powiedział mi o niewłaściwym kierunku amerykańskiego rządu, który sprzedał Polaków komunistom. W końcu, kiedy nie mógł już tego dłużej wytrzymać, Lane napisał książkę. Zatytułował ją: Widziałem Polskę zdradzoną. W ten sposób opowiedział o wszystkim. W siedemdziesiątym drugim większość mieszkańców Zełwąg wyjechała do Ameryki, tylko niektórzy wybrali Niemcy jako swoją nową ojczyznę. Potem, przez kilka kolejnych lat, wyjeżdżali kolejni mormoni w ramach łączenia rodzin. W latach osiemdziesiątych dołączyła do nich pani Ewa, młoda nauczycielka historii, bardzo lubiana przez uczniów. Na miejscu pozostało niewielu z nich. Najstarsza, Agata Bajohr, wciąż mieszka w swojej chacie pod lasem. Ma prawie sto lat, dobrą pamięć i końskie zdrowie. Ludzie stąd mówią, że przy życiu utrzymują ją chyba jakieś czary. Być może to dlatego, że Agata Bajohr mieszka w chacie Leśnej Rity, która uważana była we wsi za wiedźmę. Agata Bajohr na pewno niejedno pamięta…

Zełwągi, grudzień 1998 Starsza kobieta, jedna z tych, które robiły zakupy w sklepie, zaprosiła Annę do siebie. – Herbaty sparzę, co tam będę pamiętała, to opowiem. Anna poszła za nią. Kobieta mieszkała dwa domy za sklepem, przy bocznej drodze. Nazywała się Helena Mróz i żyła tu od powojennych czasów. – Z Wilna żeśmy przybyli, za mąż tu wyszłam, we wiosce, ale mormonów to jeszcze dobrze pamiętam, bo dwadzieścia lat mieszkali tutaj, zanim prawie wszystkie wyjechali do Kanady albo Niemiec. Minęły kaplicę. – Teraz to katolicka, ale kiedyś, za moich młodych czasów, to była mormońska. Tam jest grób, wie pani? A nazwisko Skowronek to kojarzę, żyli tu tacy jeszcze przed wojną. Trochę za wsią, w tamtą stronę, nad jeziorem – pokazała ręką na lewo. – Opowiem o nich, jak do domu dojdziemy. – A ten grób, co pani mówi, to czyj? – Johann Bajohr tam leży, młody chłopak, co go Ruscy, jak tu weszli, o papierosy poprosili. Nie miał, bo nasi mormoni nie mieli żadnych używek. Nie uwierzyli i zabili. To dzieciak był takiej Agaty, co mieszka na końcu wsi. Trochę zmysły postradała, nie powiem, ale kto by nie postradał? Podobno ją jeszcze ruskie zgwałcili. Ją i synową, żonę Johanna, co biegła na pomoc, a dzieciaki tego zabitego, bliźniaczki, stały i na to wszystko patrzyły, zanim ich ludzie nie zabrali z widoku. Potem prawie wszyscy wyjechali. – Co za koszmarna historia. Chciałabym zobaczyć ten grób. Weszły po betonowych schodach. – Tam. To mogiła tego chłopaka. Pamiętamy o nim, znicze stawiamy wszyscy ze wsi. Kto tylko przypomni. Ta jego matka prawie z domu nie wychodzi, ale jak się do niej pójdzie, to zawsze znicz da, żeby i od niej zapalić. I gada, że grobu pilnuje. Grób był otoczony starymi tujami. Niewidoczny od ulicy, ze skromną, betonową płytą, bez żadnych napisów i ozdób. Obok rosły jakieś krzewinki, wyglądały jak przekwitłe jesienią marcinki, ale trudno było mieć pewność. Nadgniłe pędy wystawały z trawy. – To ona nie wyjechała z tamtymi? – Ano nie. Cała jej rodzina wyjechała, synowa i wnuczki, i syn młodszy, tylko ona tu została. Ona już pod setkę będzie, ale jak się jej o co zapyta, to wszystko z tamtych lat pamięta. Więcej o tych paninych Skowronkach powie, bo to była jakaś jej rodzina. Ja to tyle tylko wiem, gdzie mieszkali, nigdy jednak do nich nie chodziłam, ale ona to pewnie i wie, kto tam od nich jeszcze żyje. A na co to

pani? – Do naszej redakcji zgłosił się Amerykanin, co korzeni swoich szuka. Teraz wyjechał na kilka dni do Warszawy, ale niedługo wraca, a ja mu obiecałam, że pomogę, rozpytam we wsi i może coś o tym napiszę. Tego, że Amerykanin ma czarną skórę, na wszelki wypadek nie powiedziała. Doszły do domu Mrozowej. Niewielki, z cegły, trochę zaniedbany. Otoczony niewielkim ogrodem, szło się wąskim chodnikiem do drzwi. Gospodyni weszła pierwsza, otwierając furtkę z zardzewiałego haczyka. – Tędy pani idzie, pies nie gryzie. Jak na zawołanie wypadł z budy mały rudy piesek i obszczekał Annę, widać jednak było, że jest niegroźny i raczej szczeka dla zabawy. W sieni pachniało kiszoną kapustą i starymi butami. Zapach nie należał do przyjemnych. Anna nabrała powietrza dopiero w pokoju. Tutaj panował nieprzyjemny chłód, jakby Mrozowa zimą nie paliła i dla oszczędności mieszkała w innej części domu. Krzesła stały przy stole równo, serweta położona nienagannie, a jej zagięcia idealnie pasowały do stołowych kantów. Na środku flakon z plastikowymi makami, w rogu pod oknem wielki stojak z asparagusem, który rozrósł się do gigantycznych rozmiarów. Pokój wyglądał na nieużywany. – Pani siada, herbatę przyniosę. – Może do kuchni przejdziemy, tam bardziej swojsko? – A to jak już pani sobie chce. Możemy i do kuchni. Anna z radością wyszła z lodowatego pomieszczenia. W kuchni, po drugiej stronie sieni, panowało przyjemne ciepło. Pod płytą buzował ogień. Usiadła na wysłużonym, rozchwianym krześle i oparła łokcie na stole. – Tu jest o wiele lepiej – uśmiechnęła się do Mrozowej i wyciągnęła notes. Po chwili herbata pojawiła się na stole, bo wielki czajnik stał na płycie i był gorący. Herbata smakowała bardzo dobrze, inaczej niż u niej w domu. Pewnie to zasługa dobrej wody, zagotowanej na ogniu w wielkim, miedzianym czajniku. Mrozowa opowiadała chętnie, ale raczej o latach swojej młodości. O tym, jak mormoni tu gospodarzyli i jak jeden drugiego wspierał. – Nie było tak, że jakiś nie miał roboty lub cierpiał biedę. Jeden drugiemu pomagał. Nie powiem, nawet jak kto nie był mormonem, bo po wojnie to przyjechali innego wyznania, to oni i tak we wszystkim pomagali. Robotni byli, o żony i dzieci dbali, zawsze czyści i niepijący. Tacy sąsiedzi to skarb. Różnie o nich gadali, jak wszędzie, ale ja to złego słowa na nich nie powiem. Każden jeden ma prawo mieć swoją wiarę, byle na drugiego nie szczekał. – Mormoni mają po kilka żon. Tak czytałam. A ci z Zełwąg też je mieli? – Gdzie tam im do kilku żon! Zabronione mieli, sami to mówili, bo ludzie co i rusz pytali, ile żon w domu. Ci nasi mieli po jednej żonie, dopiero jak zmarła, to drugą brali, żeby pomoc w obejściu była.

Anna notowała z zapałem. – To i Skowronki byli mormonami? – No tak, bo do wojny to wszyscy tutaj tacy byli. Mówię, że dopiero po wojnie ludzie się wymieszali. Benek nie mówił nic, że jest mormonem. Ale też nie poruszali kwestii wyznania. Herbata rozgrzała ją bardzo i rozochociła do dalszej rozmowy, która teraz zeszła na inne tematy. Nagle Anna wpadła na pewien pomysł. Być może był dość ryzykowny, ale warto spróbować. Wyciągnęła z torebki zdjęcie Marty, które nosiła w portfelu i pokazała Mrozowej. – A tę kobietę pani zna? Mrozowa przypatrywała się długo ładnej, młodej twarzy. – Coś mi świta. Czeka pani… Taka kudłata… Ale to niemożliwe. Drapała się za uchem, jakby chciała skupić myśli. Podeszła do kredensu, znalazła jakieś stare ciasteczka. – Wie pani co… – wreszcie odezwała się, wykładając ciasteczka na talerzyku. – Spotykałam ją czasem w sklepie… A kto to dla pani w ogóle jest? Anna wyczuła w tonie Mrozowej chłód. Pomyślała, że jeśli powie jej teraz, że zmarła przyjaciółka, to Mrozowa może całkiem zamilknąć i powiedzieć, że o zmarłych mówi się tylko dobrze. – Taka jedna znajoma. Podobno tu przyjeżdżała – starała się powiedzieć to bardzo obojętnie. – No to nie chcę obgadywać, ale ona przyjeżdżała do domu tego dziwaka z końca wsi. – Jakiego dziwaka? – A… Taki tam – machnęła tylko ręką i zamilkła. Anna poczuła się nagle jak intruz. Piła herbatę. Zapadło niezręczne milczenie. Kobieta nagle zaczęła wykręcać się od rozmowy. – Do znajomej byłam umówiona. Anna wstała więc i podziękowała za herbatę. Zachowanie Mrozowej całkowicie się zmieniło, gdy tylko spytała o Martę. O co tu chodzi? Postanowiła znaleźć starą Agatę, o której opowiadała tamta. To nic, że podobno postradała zmysły. Anna wiedziała z doświadczenia, że taki człowiek czasem powie więcej niż ten „normalny”, który bezustannie kontroluje swoje słowa i emocje. Jak Mrozowa. Brukowaną drogą jechał jakiś ciągnik. Kierujący nim mężczyzna podskakiwał śmiesznie na wysłużonym fotelu. Anna machnęła do niego ręką. – Gdzie tu mieszka taka starsza pani? Agata ma na imię. – Chodzi pani o Bajohrową? A to tam, na końcu drogi po prawej stronie. Na Wygonie. Ostatni dom we wsi.

Anna pamiętała starą chałupinę tuż pod lasem. Postanowiła przejść się na piechotę. Trzeba przyznać, że ta historia z mormonami bardzo jej się spodobała. Być może idąc tą samą brukowaną drogą, którą oni wtedy chodzili, poczuje nagle ducha tamtych czasów, kiedy wieś należała do zupełnie innych ludzi. Mijała domy, ale wiele z nich już było nowych. Widać, że zbudowano je na podzielonych działkach. Mijała też opuszczone zagrody. Stały z zakurzonymi firankami w oknach, jakby ich właściciele wyjechali do miasta, do wygodniejszego życia, albo po prostu umarli. Kilka przerobiono na gospodarstwa agroturystyczne, o tej porze opustoszałe. „Latem musi tu być pięknie” – pomyślała. Już z daleka widziała starą chałupinę, którą pamiętała z poprzedniej tu wizyty, kiedy jechała Wygonem do lasu. Wtedy jednak chałupa nie wydawała się jej aż taka stara i pochylona do ziemi. Kiedy podeszła bliżej, miała wrażenie, że ściana frontowa przy najmniejszym podmuchu wiatru przewróci się i odsłoni wnętrze domu. Całość ogrodzona była drewnianym płotem, w niektórych miejscach przewróconym. Ot, taka wiejska rozwalicha na końcu wsi. Jak to możliwe, że ktoś tu wciąż jeszcze mieszka? Niewielkie okna zasłonięte były pożółkłymi firankami. Na parapetach stały bujne aloesy. Drzwi wejściowe były wąskie, farba na nich łuszczyła się i odpadała wielkimi płatami na drewniany próg. „Nieczęsto tu się zamiata” – pomyślała Anna. Zapukała. Po dłuższej chwili usłyszała szuranie stóp i zgrzyt zardzewiałego zamka. Na progu ukazała się przeraźliwie chuda i niska kobieta z twarzą jak suszona śliwka. Długi haczykowaty nos i wąskie usta zapadnięte do środka w sposób zdradzający, że ich właścicielka nie ma zębów i nawet nie nosi protezy, nadawały jej wygląd czarownicy z bajek dla dzieci. – Czego? – zapytała niegrzecznie, a właściwie wymamrotała, ledwo otwierając usta. – Ja do pani Agaty Bajohr. – To ja – kobieta popatrzyła na nią mglistymi, lekko niebieskimi oczami. – Nie znam pani. Czego chce? – Jestem dziennikarką i piszę reportaż o dawnych mieszkańcach tej wsi – Anna postanowiła podać przyczynę pojawienia się tu możliwe jak najogólniej. – No, słucham. – Pani podobno mieszka tu od zawsze? Ludzie we wsi tak mówią. Może pani zechciałaby ze mną porozmawiać? – Do gazety? – Tak. – A do jakiej? – Do „Głosu Mrągowa”. – A, to dobrze, bo do „Trybuny Ludu” to nie. Anna już miała powiedzieć, że czasy „Trybuny Ludu” dawno minęły, ale

kobieta machnęła tylko ręką i wpuściła ją do środka. Weszły do pomieszczenia, pełniącego funkcję kuchni i sypialni. Panował tu nieład, wszędzie stały meble z różnych czasów, leżały poduszki, książki, gazety, ubrania. Widać było, że staruszka ma tu swój azyl, niczego nie chowa, wszystko odkłada, gdzie popadnie. Anna ledwo znalazła sobie miejsce, by przysiąść na starym, obitym skajem taborecie. – To „Sensburger Zeitung” jeszcze działa? – zapytała Agata Bajohr podejrzliwie. Anna przez chwilę zastanowiła się, co jej odpowiedzieć i nagle przypomniała sobie, że przed wojną w Mrągowie wychodziła lokalna gazeta o tej nazwie. Widać staruszka pamiętała ją z tamtych czasów! Niesamowite! – Owszem, działa – zabrzmiało to tak, jakby była to wciąż ta sama redakcja, mimo upływu lat. – No patrzcie, tyle lat… Wywiad był w nim kiedyś z nami. Z mężem moim i ze mną. – Ooooo… Naprawdę? Pamięta pani o czym? – Jak mam nie pamiętać, jak to pierwszy i jedyny wywiad był. Toć my mormoni byli jedni z pierwszych i o nas gazeta napisała. – Ma pani jeszcze ten numer? – Anna zaciekawiła się publikacją. To byłoby wspaniałe, zobaczyć archiwalny numer gazety, której nazwę odziedziczył tygodnik, w którym obecnie pracowała. – Gdzieś pewnie jest, musiałabym poszukać – staruszka machnęła ręką, jakby chciała pokazać, że w tym bałaganie pewnie nieprędko znajdzie tę gazetę. Rozejrzała się niepewnie i nagle odrzekła: – Albo może jest na strychu. Sama tam nie wlezę. Kiedy indziej się pani dowie. Herbaty zrobię. Staruszka podeszła do starej gazowej kuchni. Zapaliła ogień rosyjską zażigałką z lat siedemdziesiątych. Aż dziwne, że ta dziwna, chrobocząca zapalniczka wciąż działała. – Co panią interesuje? – zapytała, stawiając przed Anną kubek z herbatą. Torebka naciągała szybko i już po chwili napar był ciemnobrązowy. – Jeszcze będzie parzyć? – zagadnęła Agata. – Nie, już wystarczy – Anna wyciągnęła woreczek. – To położy tu, na talerzyk, będzie na drugi raz – staruszka wskazała naczynie ze stertą zużytych torebek. – Czy znała pani Skowronków? – zaczęła Anna, patrząc na nią z rozbawieniem. – A dlaczego pyta właśnie o nich? – staruszka spojrzała na nią z ukosa. – Do naszej redakcji przyszedł pewien Amerykanin, szukający swoich korzeni i to on o nich pytał. Podobno mieszkali tu przed wojną. A ja pomyślałam

sobie, że to dobry powód opowiedzenia o Zełwągach i o tutejszych mormonach. Agata Bajohr spojrzała na nią uważnie. Wargi poruszały się, jakby ssała cukierek. Zmarszczki wokół ust pogłębiły się i wyglądało to bardzo zabawnie. Podobnie zachowywały się małe szympansy, widziane kiedyś przez Annę w ogrodzie zoologicznym. – No, znałam – powiedziała przeciągle. – Nawet dobrze. Nad jeziorem mieszkali. – No właśnie, bo ten Amerykanin… – To nawet moja rodzina była, przez męża. Z Jadwigą byłyśmy jak siostry, a nasi mężowie byli braćmi rodzonymi – dodała Agata. – Naprawdę?! Co za zbieg okoliczności! To można powiedzieć, że również pani jest daleką krewną tego Amerykanina?! Agata siedziała jednak niewzruszona, jakby w jej wyobraźni pojawiały się teraz obrazy z dawnych lat. Już wróciła do niej pulchna i ciepła Jadwiga, zakazany owoc, który wciąż zrywała z drzewa przeznaczenia. Kochała ją bardziej niż własnego męża, ale mniej niż dzieci. Jeśli chodzi o miłość, Jadwiga była tak pośrodku. Wróciły wspomnienia ziołowego zapachu jej włosów, czystego ciała, wyszorowanego mydłem o zapachu kwiatów i pudru, lnianej koszuli, wysuszonej na słońcu. Ukradkowe spotkania na sianie, wyrzuty sumienia, świadomość grzechu, ale i rozkoszy, wszystko to jeszcze dziś wywoływało w niej nutę wzruszenia. Wiedziała, że przeżyła swoje życie najpiękniej, jak umiała. Korzystała z niego pełnymi garściami, bez względu na to, co myślała o własnej grzeszności. I nie żałowała. Chwile spędzone z Jadwigą były wspaniałe. Zmarła w osiemdziesiątym pierwszym. Kto wie, ile to już lat minęło. Jakie to wszystko dziwne. Pamięta, kiedy Jadwiga odeszła, a nie wie, który teraz rok. – Który to mamy rok? – zapytała nagle, spoglądając nieprzytomnym wzrokiem na Annę. Ta, zaskoczona, odpowiedziała automatycznie: – Dziewięćdziesiąty ósmy. Końcówka. – To ile będzie od osiemdziesiątego pierwszego? – Siedemnaście. – Ano właśnie – pokiwała głową. – Siedemnaście lat już jej nie ma. – Kogo? – spytała Anna. – Jadwigi. Mojej Jadzi. Znaczy Skowronkowej. I zaczęła opowiadać, nie pytając w ogóle o tego Amerykanina, jakby o nim zupełnie nie myślała i jakby wspomnienia odrywały się od niej niczym ptaki, spłoszone przez kogoś i podrywające się do lotu. Jej opowieść rozpięła się niczym nić pajęcza; zaplotła się na mormońskich chatach we wsi, na ogrodzie za domem Jadwigi, na mogiłce syna pod kaplicą, na tajemniczym lesie za wsią, na brukowanej drodze we wsi…

Nie o wszystkim powiedziała. Kiedy bowiem zaczęła mówić, jak kładli wszyscy ten bruk, nagle przypomniało się jej, że na tym samym bruku, w czterdziestym piątym, położyli się na nią tamci źli ludzie. Tego nie mogła wspominać. Bolało prawie tak samo jak śmierć Johanna. I choć miała świadomość, że ludzie we wsi wiedzą, co się wtedy wydarzyło, wydawało jej się, że jeśli ona o tym nie będzie mówić, to jakby tego nigdy nie było. – Synowa wyjechała do Ameryki, zabrała dziewczynki. Potem jeszcze pisali, i syn z rodziną też, ale teraz coraz rzadziej. Synowa wyszła drugi raz za mąż za jakiegoś kanadyjskiego lekarza, bogata jest, choć już stara pewnie jak nie wiem co. – A wnuczki? – Te od Johanna to nauczycielkami zostały, Ałbena i Leokadia. Obie wybrały ten sam zawód. A te od Manfreda, dwa chłopaki rok po roku, to już sama nie wiem co robią, bo ciągle tylko kombinują, ale najlepiej wychodzi im handel. Niespokojne duchy, w żydowską ciotkę Rebekę. „Nie boi się przyznać do żydowskich korzeni” – pomyślała Anna. To oznaka, że Agata nie wie nawet, że w Polsce nie brakuje antysemitów i że ludzie niechętnie mówią dziś o takim pochodzeniu. Postanowiła o tym nie pisać, choćby po to, by nie sprowokować złych zachowań w stosunku do tej starej kobiety. Staruszka dobrze pamiętała dawne czasy, ale obecnych najwyraźniej nie rozumiała. Jej wyobraźnia krążyła wokół świata jej najbliższego. Domu z rozwalającym się płotem, pobliskiego lasu, wspomnień o rodzinie. Dalej nie sięgała. Nawet „Sensburger Zeitung” według niej wciąż wychodził, tylko teraz w polskim wydaniu. I niech tak zostanie. – Mówiłaś o jakimś Amerykańcu – zagadnęła nagle, zwracając się nagle na ty. – No tak. Przyjechał tu szukać swoich korzeni i mówi, że Skowronki to jego rodzina. – Skoro tak, to musi być ktoś od Jadzinej córki, Helgi. Helga urodziła się w trzydziestym roku, wyszła za mąż bardzo młodo za Pastuszewskiego. Syna miała z nim, a jak urósł, to go tu zostawiła z Jadwigą. Szybko owdowiała. Bieda była, dzieciakowi chciała pomóc, to do Ameryki pojechała. Tam za mąż wyszła i już do Polski nie wróciła, a ten dzieciak jej został z babką na ojcowiźnie. Co się z nim dzieje, to nie wiem, bo wszelki słuch o nim zaginął. To musi być od Helgi ktoś, ten Amerykaniec, co przyjechał. Nic dziwnego, że szuka korzeni i znaleźć nie może, bo mało kto ich już tu pamięta. Ile on ma lat? – Młody. Po dwudziestce. – A, to jeszcze inaczej. To będzie nie dzieciak Helgi, a wnuk, czyli prawnuk Jadwigi. I kto by pomyślał? Helga pieniądze dzieciakowi słała całe lata, ale potem już nie wiem, bo jak Jadwiga umarła, to się te więzy rodzinne zerwały. Ciekawe

czy ta Helga jeszcze żyje? – Benek, to znaczy ten Amerykanin mówił, że jego matka zmarła niedawno. To babka pewnie też… Skoro szuka i wypytuje. Babki by się przecież spytał, gdyby żyła. – No racja. To i Helgi nie ma, i jej dzieci, skoro tak. Ciekawe czy ten pierwszy syn Helgi jeszcze żyje… Młode ludzie teraz umierają, tylko ja żyję i żyję – zamyśliła się Agata. Milczała chwilę i nagle jakby ocknęła się ze wspomnień. – To ten Amerykanin to pewnie chciałby poznać rodzinę Skowronków? – No tak. Po to właśnie przyjechał. I ja w jego imieniu… Reportaż napiszę o tym. – Przyprowadź go kiedy do mnie, jak będzie chciał. Ja to daleka rodzina, ale brat jego babki, Erich, do dziś żyje i mieszka w Borowie. Chałupę po dawnych mieszkańcach kupił, co do Niemiec wyjechali, i sobie tam siedzi, stary kawaler. Anna notowała imiona i nazwiska, ale coś nie dawało jej spokoju. Jakby niektóre z nich już słyszała. Zaraz, zaraz. Staruszka mówiła coś o pierwszym dziecku Helgi. Tamto nazwisko… Wydawało się jej jakieś znajome. – Pani Agato, a tamten pierwszy syn Helgi, co go zostawiła, jak wyjechała do Stanów… Że może żyć jeszcze… Jak pani mówiła, jakie to nazwisko było? – Toć mówiłam, że Helga za Pastuszewskiego poszła, ale zmarł młodo na raka i zostawił ją z dzieciakiem. Taka bieda była u nich, że piszczało i przez tę biedę właśnie wyjechała. – A imienia tego syna to pani nie pamięta? – Anna nagle zaczęła kojarzyć fakty. – O ile mnie pamięć nie myli… Józef… Nie… Józef to był u nas w sąsiedztwie. Jakoś tak… Mieczysław… – A może Zygmunt? – zapytała Anna. – Tak! Toć mówię, że Zygmunt. Na końcu języka miałam! Anna klasnęła z radości w dłonie. – To niemożliwe! Zygmunt Pastuszewski?! – No tak, tak się nazywał ten jej pierwszy syn. A co to takiego niezwykłego? Znasz go? – Chyba wiem, co on teraz porabia… – rzekła Anna tajemniczo. – Ale muszę to jeszcze sprawdzić. Po jej wyjeździe został na ojcowiźnie w Zełwągach, tak? – No tak. – I teraz co się dzieje z tym domem? – Jego syn tam podobno gospodarzy. – Pani Agato, a jego żona? – Tego Zygmunta? Dawno wyjechała do Niemiec. I została tam na zawsze. – Zatem wszystko się zgadza! Poznałam przez przypadek tego pana i nie mam dobrych wieści. Niewiele brakowało, a byśmy mówiły o nim w czasie

przeszłym. Opowiedziała Agacie o bezdomnym mężczyźnie, który kilka dni temu omal nie zamarzł, o swojej dziennikarskiej akcji pomocowej, o kołdrach i kocach i jedzeniu, jakie zawozi bezdomnym. Nie zauważyła, kiedy w oczach staruszki nagle pojawiły się łzy. – Nie do wiary… Czyli chcesz mi powiedzieć, że pierworodny wnuk Jadwigi Skowronek tuła się po świecie i je spleśniały chleb, który ludzie wyrzucili dla łabędzi? To niemożliwe! – Możliwe, pani Agato. Nie dalej jak wczoraj rozmawiałam z nim. – Masz mi go tu natychmiast sprowadzić. I tego Amerykańca też. Czas odbudować naszą rodzinę. Jeszcze się z synem Zygmunta policzę, póki żyję, że ojca na poniewierkę zesłał. Nikt tego do tej pory nie zrobił, to ja się tym zajmę – powiedziała nagle stanowczo. – Aha – dodała jeszcze. – I tego z Borowa masz mi znaleźć. Ericha. Nasze kontakty urwały się już dawno temu. Skoro jużeś się w tę sprawę wplątała, to teraz musisz nam wszystkim pomóc. Chyba niebo mi ciebie zesłało! Mnie już niedużo zostało na tym świecie, a latać za nimi wszystkimi przecież nie będę. Może uda się pod koniec życia rodzinę rozłączoną połączyć? W staruszkę jakby wstąpiło nowe życie. Anna obiecała pomoc. Przy niej wybrała numer do Benka, ale nie odbierał. Już chciała wyjść, zadowolona ze wszystkiego, co się tu dowiedziała i ze złożoną obietnicą, że osobiście przywiezie bezdomnego Zygmunta, gdy nagle coś się jej jeszcze przypomniało. Wyciągnęła z torebki zdjęcie Marty. – A ją pani zna? Staruszka przyglądała się fotografii przez chwilę, po czym oddała z powrotem. – Nie znam jej, pierwszy raz ją widzę, ale wydaje mi się, że ona już nie żyje… – mówiąc to, jakby otrząsnęła się z czegoś. Anna poczuła zimny dreszcz na plecach. – Skąd pani wie? – A… Mam czasem takie przeczucia. Nie wiem, skąd. Szukasz jej? – Nie. To moja przyjaciółka. Zmarła kilka dni temu. Podobno często przyjeżdżała do Zełwąg. Myślałam, że ją pani widziała. – Dziecko, ja już od lat nie wychodzę z domu. Zakupy przynoszą mi sąsiedzi. Ale może ta stara Helena Mróz będzie wiedzieć. Ona wciąż chodzi po wsi i ozorem miele. Wszędzie jej pełno. – Byłam już u niej. – I co? – Jak zobaczyła to zdjęcie, to nie chciała mi nic więcej powiedzieć. I nagle

zaczęła się dokądś spieszyć. – Dziwna sprawa. Mrozowa się nigdy nie spieszy. Nie ma dokąd. W sklepie pytałaś? – Nie. – To jeszcze w sklepie zapytaj. Tam wszystko wiedzą. – O tym akurat się dziś przekonałam – zaśmiała się Anna. To był dobry dzień. Udało się odszukać rodzinę Benka i zupełnie niespodziewanie na jaw wyszły jego powiązania z bezdomnym Zygmuntem, którego kilka lat temu wyrzekł się rodzony syn. Może była to szansa dla mężczyzny. Może wraz z tą sprawą znajdzie w sobie dość chęci, by przynajmniej spróbować zmienić swoje życie? Poznają się tu wszyscy, w tej rozwalającej się chałupce starej Agaty. Bo Benek ma prawo ich poznać. Co za niesamowita historia. Idąc w kierunku sklepu nie zauważyła, że w oknie ceglanego domu stoi za firanką Mrozowa i patrzy na nią z nieskrywaną niechęcią, mrucząc pod nosem: – Pewnie to jakaś kolejna… Że też nikt… Splunęła niewidoczną śliną przez lewe ramię i usiadła ciężko przy stole. Rozłożyła na stole krzyżówkę i z mozołem wpisywała kolejne słowa. Anna wierzyła, że wizyta w wiejskim sklepie okaże się owocna. Poczekała na moment, aż wszyscy klienci wreszcie wyjdą i sklepowa zostanie sama za ladą. Kiedy wzięła się za porządkowanie bułek, układając je w równych rzędach, Anna pokazała jej zdjęcie Marty. – To moja znajoma. Widywała ją pani? Sprzedawczyni spojrzała na zdjęcie i skinęła głową. – A i owszem, robiła tu czasem zakupy. Anna czuła, że kobieta chciała powiedzieć coś więcej. – Kiedy? – No, normalnie. Rano zwłaszcza. – A w jakie dni tygodnia? – spytała Anna trzeźwo. – Bo ja wiem… W soboty kupowała sporo pieczywa i gazetę z programem, to na pewno. – Czy widywała ją pani na przykład w środy? – W środy mamy dostawę mąki z młyna. Hm… Niech pomyślę. Wie pani, że chyba nie? W środy raczej nie było jej tutaj. Na pewno w soboty i niedziele. Robiła spore zakupy. Cztery bochenki chleba. A o co chodzi? Pani jest z policji? – Nie, to moja znajoma. Piszę artykuł o ludziach związanych z Zełwągami. Do „Głosu Mrągowa”. Takie lokalne sprawy, wie pani – odpowiedziała zdawkowo. – Jakby do artykułu, to by pani nie pytała, czy ją znam. Bo i po co? Poszłaby pani do niej i by ją sama zapytała. Coś więc musiało się wydarzyć. Sklepowa nie była głupia, ale też nie mówiła całej prawdy. Patrzyła na Annę spod zmrużonych powiek i skubała kosmyk, który wysunął się jej spod

ochronnego, mało twarzowego czepka. – Szukam osób, które ją znają. Po prostu. Gdyby pani jednak coś się przypomniało, to zostawię moją wizytówkę. Już była przy drzwiach, kiedy sklepowa zawołała ją. – Pani poczeka – machnęła dłonią, wołając ją na zaplecze. Anna poszła za nią, torując sobie drogę między skrzynkami pełnymi warzyw. Magazyn był ciasny i upchany skrzynkami pod sufit. Anna usiadła na tej z butelkami po piwie, a sklepowa na worku z burakami. – Pani posłucha – zaczęła tajemniczo. – Nie wiem, po co pani ta wiedza, ale chcę, żeby pani wiedziała, że ta znajoma to niezły numer jest. Zadaje się z takim nieciekawym typem u nas we wsi. On mieszka w zabudowaniach po starej stolarni, podobno ma ten dom jeszcze po dziadku. Nigdy nie pracował, z czego żyje, to nie mam pojęcia, do sklepu prawie wcale nie zagląda. Nie chcę nic mówić, ale mam wrażenie, że był na jej utrzymaniu. I nie tylko na jej… Trzask otwieranych drzwi przerwał ten zapowiadający się ciekawie wywód. Sklepowa poderwała się z worka i ruszyła w kierunku drzwi. – Niech ta pani znajoma na niego uważa – powiedziała, kręcąc kółko na czole, jakby dawała jej do zrozumienia, że mężczyzna, o którym mowa, ma nierówno pod sufitem. Anna wyszła z pomieszczenia. Liczyła na to, że wrócą do rozmowy, ale sklep znów zapełnił się ludźmi. Sobota, zakupy na weekend. Nic dziwnego. – Będę mogła jeszcze do pani kiedyś zajść? – spytała wychodząc. Teraz nie było sensu dalej rozmawiać. – Naturalnie, ale ja już wszystko powiedziałam. Anna czuła jednak, że to nie było wszystko. Spytała przypadkowego przychodnia, jak dojechać do starej stolarni. Spojrzał na nią dziwnie, ale wskazał kierunek. Za wsią po prawej. Wsiadła do auta i ruszyła w tamtą stronę. Zjechała z głównej szosy i znalazła się na wąskiej, zasypanej śniegiem drodze, prowadzącej do rozległej olszyny. Panowała tu cisza, bo od szosy dzieliło ją już ponad trzysta metrów, a śnieg wygłuszał hałas niczym wata. Pamiętała, co mówiła sklepowa. I że nakreśliła kółko na czole. Jeśli to prawda, że mężczyzna jest nieobliczalny i że właśnie z nim związana była Marta, powinna uważać. Szkoda, że nie ma z nią Jacka. Wjechała w olszynę i z daleka już zobaczyła spore, choć zniszczone zabudowania. Więc to tutaj przyjeżdżała co weekend jej przyjaciółka? Zaraz, zaraz, ale co powiedziała tamta sklepowa? Że Marta kupowała w soboty cztery bochenki chleba? Zastanawiające. Dwie osoby w dwa dni nie mogły zjeść go aż tyle. Marta wracała pewnie w niedzielę wieczorem, więc mężczyzna zostawał tu sam. Dla kogo był dodatkowy chleb? Jeśli kupowała go tak dużo, więc pewnie i innych

produktów też. Jaka szkoda, że nie dopytała o to. Teraz wszystko zaczynało się łączyć w jakąś całość. Być może to mężczyzna, na wspomnienie którego sklepowa zakreśliła kółko na czole, miał klucze do mieszkania Marty, skoro ona przyjeżdżała tutaj, do niego. Anna wysiadła z auta i postanowiła przejść się na piechotę w stronę zabudowań. Nie chciała zwracać niczyjej uwagi, a liczyła, że coś jej wpadnie w oko. Ludzie na wsiach wpatrywali się przez okna w każdy przejeżdżający pojazd, a tak może uda jej się przejść niezauważoną. Szła dalej olszyną, podchodząc pod zabudowania. Zbliżała się, kryjąc za nieregularnymi kępami, poprzecinanymi od czasu do czasu grubymi pniami dębów i klonów, była już całkiem blisko. Odkryła, że w miejscu najbardziej zasłoniętym od drogi i zabudowań stoi drewniana szopa z zakratowanym okienkiem, zamknięta na kłódkę. Skryła się za tą szopą i patrzyła na podwórko. Było to świetne miejsce do obserwacji. Latem, kiedy olszyna puszczała liście, mogła to być również znakomita kryjówka. Widziała rozległe podwórko z domem po prawej stronie i prostopadle dobudowaną do niego stodołą. Całość była w kształcie litery L. W sąsiedztwie stodoły rozciągała się spora przestrzeń, być może jakiś ogród, i dopiero za nią znajdował się kolejny budynek, jakby drewutnia. „Jaka szkoda, że nie mam lornetki” – pomyślała, widząc, że drzwi od domu otworzyły się. Na schody wyszła kobieta w kapturze na głowie. Kurtkę miała za dużą, chyba męską, sięgała jej do połowy ud. Nagle zawiał wiatr i zerwał jej kaptur z głowy. Anna ujrzała bardzo krótkie, blond włosy. Już je u kogoś widziała… Tak, to przecież Hanna Gołota, urzędniczka, której obecność zdziwiła ją na pogrzebie Marty! Co ona tutaj robi? Hanna szła po drewno. Nie mogła być więc gościem. Goście raczej nie są wysyłani z koszem do drewutni. Drzwi od domu znów otworzyły się i pojawił się na progu wysoki, szczupły mężczyzna w czapce i szaliku. Chronił się przed wiatrem tak bardzo, że twarz miał niemal całą zasłoniętą. Jednak sylwetka wydawała się jej znajoma. „To mężczyzna z kółkiem na czole” – tak go nazwała w myślach, wracając do tego, co powiedziała jej o nim sklepowa. Zatem Marta musiała znać ich oboje. Dlatego byli na jej pogrzebie. Ten mężczyzna jest zapewne mężem urzędniczki i Marta przyjeżdżała do nich często w gości. Pogłoski, że rzekomo utrzymywała męża pani Hani, mogą być zatem wiejskimi plotkami, które wzięły się z tego, że czasem wysyłali Martę po zakupy, co przecież się zdarza. A może… Marta miała z nim romans? Anna nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Postanowiła wrócić do domu i spokojnie sobie wszystko przemyśleć. Odwróciła się i wróciła wydeptaną ścieżką do auta. Radio nadawało stare przeboje, wtórowała głośno wykonawcom, mocno fałszując. Śpiewanie nie było jej mocną stroną, jednak sprawiało jej wręcz

pierwotną przyjemność. Po drodze zajechała do ojca. Miał się już lepiej. Pani Gerta co prawda już wyjechała, ale mieszkanie było czyste i wywietrzone. Ojciec usmażył sobie jajecznicę i poczęstował Annę. Siedzieli przy kuchennym stole jak kiedyś, gdy mieszkali jeszcze razem i nawzajem przyrządzali sobie posiłki. Wtedy czasem dołączała do nich Marta – ona również lubiła jajecznicę w wykonaniu ojca Anny. Na stole stała wtedy jedna duża patelnia, wszyscy trzymali widelce i jedli, zagryzając chlebem, a potem skórkami wybierali resztki jajecznicy z patelni. Anna pomyślała, że kiedyś przyjdzie taki czas, że zabraknie ojca, smaku jego jajecznicy i wszystkiego, co było kiedyś takie ważne. Popatrzyła na zgarbione, drobne plecy, na rozciągnięty brązowy sweter. Wstała i dotknęła jego dłoni. Była szorstka i sucha. – Kocham cię, tato – powiedziała nagle. Spojrzał na nią zdziwiony, nieprzyzwyczajony do takich sytuacji. – Też cię kocham, córeczko. Powinna się wyspać, poleżeć z jakąś dobrą książką, obejrzeć film. W poniedziałek zaczynał się nowy pracowity tydzień. Jutro spróbuje dokończyć sprzątanie w mieszkaniu Marty, ale przede wszystkim wymieni zamek w drzwiach. Nie zamierzała już ani chwili spędzić tam wiedząc, że ktoś nieoczekiwanie może wejść do środka. Poprosi o pomoc Jacka, miał smykałkę do majstrowania. Tego nie powinien jej odmówić. Przy okazji opowie mu o wszystkim, czego się w międzyczasie dowiedziała, może jednak odezwie się w nim policjant i zajmie się wreszcie tą sprawą. Wróciła do domu wypełniona spokojem i miłością. Mówi się, że dzieci nie doceniają rodziców, póki ci nie odejdą. Właśnie dziś to do niej dotarło. Kiedyś przyjdzie taki czas, że zostanie sama. Brat był zbyt daleko, by myśleć o nim jak o kimś, na kim można się wesprzeć. Zostanie sama. Bez najbliższej osoby, bez przyjaciółki, nawet bez kota. Obleciał ją lekki strach. Umówiła się z Jackiem. Obiecał pomóc przy zamku. Poprosił, by jutro po niego zajechała, bo sam miał auto w naprawie. Mieszkał w centrum, w jednej z kamienic naprzeciwko Ratusza. Wynajmował tam mieszkanie po zmarłej kilka lat temu kobiecie. Rodzina nie chciała go sprzedawać, bo lokalizacja była bardzo atrakcyjna. Z okien widać było Ratusz, ale nie to było największą atrakcją tego miejsca. W salonie był półokrągły wykusz, który był czymś w rodzaju oszklonej mini werandy. Gdy jednak patrzyło się na kamienicę z zewnątrz, miejsce to wyglądało jak stylowa wieżyczka, wieńcząca narożny budynek. Mówiło się nawet, że to kamienica z wieżyczką. Przed wojną mieszkał tu mrągowski rabin. Kiedy jeszcze była razem z Jackiem, lubiła przychodzić do tego mieszkania, wspinać się starymi, pachnącymi wilgocią i kurzem kamiennymi schodkami, iść długim korytarzem, jakże innym niż te na nowoczesnych osiedlach. Jednak kiedy

wchodziło się do mieszkania Jacka, wszystko nagle się zmieniało, bo było tam nowocześnie, panował całkowity minimalizm. Niewiele mebli, w sypialni materac zamiast łóżka, jasne ściany i brak zasłon w oknach, żadnych bibelotów i niepotrzebnych ozdób, zbierających tylko kurz. W południe na ratuszowej wieży grały kuranty i nigdzie tak pięknie nie brzmiały, jak właśnie tam, w tym mieszkaniu, gdy otworzyło się okno i patrzyło na ruchliwą ulicę poniżej. A potem zadzwonił telefon. To był Benek. – Ania, dzwoniłaś? Benek. – Tak, mam dla ciebie dobre wiadomości – powiedziała zadowolona z siebie. – Znalazłam twoją rodzinę, znaczy się kogoś z rodziny. Na pewno dalszą kuzynkę… – wieści o bezdomnym Zygmuncie postanowiła zostawić na koniec. – Jestem szczęśliwy ci bardzo – mówił łamaną polszczyzną. – Ja już w niedzielę wieczorem, czyli jutro, będę w hotelu w Mrągowie. Zobaczyłem się tu z braćmi. Jutro jeszcze spotkanie sakramentalne rano i wracam. – Z braćmi? Masz braci w Warszawie? – spytała zdziwiona. Jeśli ma braci, to dlaczego szuka rodziny? – Och, braćmi w wierze! Należę do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Dziś mam jeszcze spotkanie sakramentalne i wracam na Mazury. I możemy się spotkać – mówił z wyraźnym amerykańskim akcentem, ale świetnie sobie radził z polskim. – Kościół Dni Ostatnich? Czy to czasem nie mormoni? – Tak, dokładnie. Skoro moja rodzina jest z Zeł… Zełwąg. A coś z tym nie okey? – Nie, wszystko w porządku – odpowiedziała. Umówili się z Benkiem w niedzielę wieczorem w restauracji „Stara Chata” w samym centrum. Podobno dawali tam najlepsze jedzenie w mieście, a Anna chciała po prostu zjeść coś dobrego, ładnie podanego i po wrażeniach minionego tygodnia zwyczajnie odreagować. Resztę soboty spędziła na lenistwie, którego bardzo potrzebowała. Zajęła się gotowaniem, słuchała radia, poszła na spacer, wróciła i znów gotowała, czytała i sprzątała. To był jej dzień. Odsuwała niespokojne myśli i wypełniała się pięknymi. W nocy spała dobrze i rano czuła się tak wypoczęta, jakby wróciła z tygodniowych wakacji. Jacek czekał na nią na schodach sklepu, mieszczącego się na parterze kamienicy, dokładnie pod jego mieszkaniem. Wyglądał o wiele lepiej niż wtedy, gdy spotkała go na komendzie. W ręku trzymał małą skrzynkę z narzędziami. – Miałem w domu wkładkę do zamka, więc nie musisz się o nic martwić. – Wspaniale. Już chciałam jechać do taty. Zwrócę ci pieniądze. – Nie trzeba. Nie wygłupiaj się. To drobiazg. Zaprosiła go gestem do auta. Wskoczył zwinnie, zdjął czapkę i rozpiął

kurtkę. Anna patrzyła na drogę, Jacek rozglądał się. Mówił coś o prowincji, wyludnionym Mrągowie i sezonie turystycznym, a potem z kolei ona opowiadała mu o swojej pracy i tematach, nad którymi teraz pracuje, aż płynnie przeszła do sprawy spalonych zwierząt. Spytała, jakie są jej losy. – Pewnie zostanie umorzona. Brak sprawcy. Nie sądzisz chyba, że znajdziemy tego człowieka? Musielibyśmy postawić w lasach patrole. – Z tego, co zdążyłam zauważyć, ten ktoś robi to w miejscach, gdzie stoją kamienie ofiarne. – To niewiele zmienia. Nie będziemy szukać przecież teraz tych kamieni. Jak to sobie wyobrażasz? Anka, jeśli mamy złodziei samochodów, a teraz pojawili się kolejni, i na przykład takiego oszołoma z lasu, to chyba bardziej musimy się skupić na tym pierwszym. – Ty nie jesteś dobrym policjantem – roześmiała się, patrząc na niego zaczepnie. – Bo nie jestem idealistą? Bo mówię, jak jest? Wciąż jest nas za mało, nie możemy być wszędzie i zajmować się wszystkim. – A tak w ogóle, co u ciebie? – zapytała, zmieniając temat. Mówił o pracy, szkoleniach i konferencjach, na które jeździł, o samochodzie, co wciąż się psuje, o ciotce z Syberii, która po latach pierwszy raz przyjedzie do Polski. Anna miała wrażenie, że Jacek tak kieruje rozmową, żeby przypadkiem nawet nie zahaczyć o życie prywatne i kobietę, którą usłyszała w tle, gdy rozmawiali. – Dobrze, że mimo wszystko zostaliśmy przyjaciółmi – powiedziała prowokacyjnie, kiedy wjechali już na drogę prowadzącą do pałacu. – Nie inaczej – odparł na wpół oficjalnie, a jednak wyczuła w jego głosie jakieś ciepło. Rozejrzał się wokół. Nigdy nie byli razem u Marty, nie znał jej prawie, widział tylko kilka razy. – Opowiadaj, na jakim tropie teraz jesteś – roześmiał się, idąc za nią po schodach. – Ty nie traktujesz mnie poważnie. – No, niezbyt. Wybuchnęli śmiechem. Anna udała, że go lekko szturcha, a on podchwycił jej łokieć i zaczął łaskotać. Przepychali się i śmiali na przemian. Anna poczuła się jak kiedyś. Stała teraz przed nim, mierzwiła mu włosy, a on naciągnął jej czapkę na oczy. „Było nam ze sobą dobrze” – pomyślał, ale ona tego nie mogła usłyszeć. Weszli do mieszkania, Jacek obejrzał zamek i wziął się od razu do roboty. Anna poszła do kuchni zaparzyć herbatę. Znalazła jakieś stare ciastka w puszce, wysypała kilka na talerzyk. Spróbowała jedno. Smakowało wybornie. To były

ręcznie robione ciastka z maszynki, smak jej dzieciństwa. Nie mogła się powstrzymać i sięgnęła po kolejne. Były maślane i bardzo kruche. Postanowiła wysypać wszystkie. Przechyliła puszkę i wtedy zobaczyła, że oprócz ciastek na jej dłoń wypadło coś jeszcze. Był to terminarz z ubiegłego roku, w którym Marta prowadziła jakieś zapiski. Anna skwapliwie schowała go do torebki. Postanowiła, że przeczyta go, jak tylko wróci do domu. Teraz czas na ciastka. Zalała herbatę w dwóch różnych kubkach, wysypała trochę cukru na spodeczek – pamiętała, że Jacek słodził. – A właściwie to dlaczego ty zmieniasz zamek, skoro i tak wkrótce musisz zdać to mieszkanie? – usłyszała nagle jego głos. – Rozmawialiśmy już o tym. Wydaje mi się, że ktoś ma klucze do tego mieszkania. Nocuję tu czasem, gdyż tak lepiej mi zorganizować te porządki. Teraz, gdy jej już nie ma, nikt poza mną nie musi już tu przychodzić. Po kwadransie zamek w drzwiach był zmieniony, a stary wrzucony do kubła na śmieci. Siedzieli w kuchni, zegar na ścianie tykał głośno. Postawiła przed Jackiem ciastka i herbatę. – Są naprawdę smaczne. Nie zdziwię się jak zjemy wszystkie. – Trudno, taki ich los – roześmiał się i rozgryzł pierwsze. Uniesione do nieba oczy wskazywały wielkie zadowolenie. – Ciastka z maszynki. Jak kiedyś… – westchnął. – Tak, właśnie. Jak kiedyś. Nie zostali w mieszkaniu zbyt długo. Jacek miał jakieś umówione spotkanie. Możliwe, że z tamtą kobietą. Anna poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Złapała się na tym, że powracają do niej wspomnienia. Ich wyjazd ostrą zimą do Sztutowa, kiedy to po raz pierwszy widzieli morze skute lodem. Tego widoku nie da się zapomnieć. Wędrówki po Pieninach, zdobyte Trzy Korony. Wilno, przespacerowane wzdłuż i wszerz. Wszędzie smaki i zapachy jedzenia, drzew, mokrej ziemi albo mrozu i soli. „Tamtych chwil już nie ma, przeminęły jak wszystko. Jest tylko życie tu i teraz” – myślała, patrząc na przesuwający się tunel lasu, poczerniałe pola i dachy niewielkich domów w mijanych wsiach. Jacek też milczał. Wysiadł pod domem, musnął ją w policzek na pożegnanie, a na koniec odwrócił się i pomachał dłonią. Zachowywał się tak, jakby chciał jej coś powiedzieć, ale nie wiedział, od czego zacząć… Nawet zapomniała mu podziękować. Benek, czyli Bernard Mulunda Mayingo czekał na nią tak jak się umówili, w „Starej Chacie” o szóstej po południu. Miał na sobie obszerny sweter, którego biało-czerwone wzory kontrastowały z jego ciemną, wręcz granatową twarzą. Anna łowiła spojrzenia ludzi, siedzących przy sąsiednich stolikach. Rasizm czy zwykły niepokój na widok innego koloru skóry? Anna nie próbowała nawet sobie tego tłumaczyć, choć przyznawała sama przed sobą, że wpatrywanie się w niemal

błękitne białka w ciemnej otoczce powiek wzbudzało również w niej rodzaj lęku. Opowiedziała mu o jego dalekiej krewnej, która do dziś żyje w Zełwągach. Przyznał, że sam by jej pewnie nie znalazł, bo nigdy nic o niej nie słyszał. – Zatem moja decyzja, żeby cię poprosić o pomoc, była słuszna. W moim kraju gazety wiele znaczą. Kreują rzeczywistość, zachęcają ludzi do poznawania prawdy. Pomyślałem, że również i u was mają podobne znaczenie – tłumaczył. Anna uspokajała go. – Nie tłumacz się. Twoje zlecenie okazało się dla mnie przyjemnością i ciekawą przygodą, no i najważniejsze, że udało mi się odszukać jeszcze jednego twojego krewnego. Niestety, jego sytuacja życiowa nie jest najlepsza, można by powiedzieć, że żadna. Nie wiem, jak on zareaguje na wieści o tobie, ale myślę, że powinieneś coś wiedzieć. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Zacznijmy od początku. Jeden z nich, Zygmunt Pastuszewski, czyli z tego, co udało mi się ustalić, pierwszy syn twojej babki Helgi, co tu został z twoją prababką na ojcowiźnie, mieszka w Mrągowie… – Naprawdę? – ucieszył się. – Czy możemy do niego pójść? Znasz jego adres? – W zasadzie można powiedzieć, że nie ma adresu. – To znaczy? – Jest bezdomnym alkoholikiem i mieszka w rozwalającym się budynku dawnego tartaku. – Nie żartuj… Patrzył na nią badawczo, jakby oczekiwał, że zaraz roześmieje się i powie, że to jakiś żart. Jednak Anna patrzyła na niego uważnie. – To, niestety, prawda. – Chcesz powiedzieć, że ktoś z mojej rodziny jest bezdomny? – Właśnie tak. – Mimo iż ma tu rodzinę? – Trochę sobie na to zapracował. Sam się do tego przyczynił. Jest alkoholikiem. Wszystko przepijał. Żona od niego odeszła, dawno temu wyjechała do Niemiec. Syn został na ojcowiźnie, ale wyparł się ojca. Pewnie nie chciał z nim żyć pod jednym dachem. – Ale mimo wszystko nie można człowieka skazywać na takie życie! Jak można było do tego dopuścić?! Co to za rodzina? – wykrzyknął wzburzony, aż trzy panie siedzące przy sąsiednim stoliku spojrzały w ich kierunku z zainteresowaniem. – Nie poradzisz… W niektórych sytuacjach, gdy ktoś nie chce, żeby mu pomóc, nie dasz rady tego zrobić.

– A czy ktoś w ogóle próbował mu pomóc?! Anna opowiedziała od początku o tym, jak poznała Zygmunta Pastuszewskiego, jak znalazł się w szpitalu i omal nie umarł, jak zorganizowała akcję pomocy i że mieszkańców najwyraźniej poruszyła cała ta historia, bo zaktywizowali się zadziwiająco szybko. – Musimy do niego jechać – zadecydował, wstając natychmiast od stołu. Zimna herbata wylała się na talerzyk. – Teraz to raczej niemożliwe. Oni tam wszyscy już śpią, na dodatek zapewne nietrzeźwi. Tylko rano jest z nimi jako taki kontakt. Tak myślę. Poza tym pozwól, że ja do niego pójdę i przygotuję go na spotkanie z tobą. Czy możemy umówić się na czwartek? – Czekaj, czyli ten człowiek jest, można powiedzieć, moim wujkiem? – No, niezupełnie, ale przyjmijmy, że tak. – A Agata jest dalszą ciotką? I jego syn moim kuzynem? – No tak… – Jeszcze pozostał nam Erich Skowronek. Jeśli i jego odnajdziemy, będę bardzo szczęśliwy człowiek. – Szczęśliwym człowiekiem – poprawiła go z uśmiechem Anna. Benek do końca rozmowy był bardzo niespokojny. – Jak dobrze, że tu przyjechałem – mówił. – To znak od Boga. Muszę natychmiast pomóc Zygmuntowi, o ile to będzie oczywiście możliwe. Rodzina jest wyświęcona od Boga. Na tym polega świętość naszego życia i jego ważność w boskim planie. Rodzinę trzeba wzmacniać na każdym kroku. Anna słuchała go. Mówił jak kaznodzieja, a do niej zaczynały przemawiać te słowa. Ten człowiek był głęboko wierzącym mormonem, miał w swojej duszy całe dziedzictwo zełwągskiej ziemi i nie dzielił ludzi na bogatych i biednych, na pijanych lub trzeźwych. Pochylał się nad nimi, a zwłaszcza, gdy chodziło o rodzinę. Wróciła do domu wypełniona wiarą, że dobro na świecie istnieje i ma różne oblicza. Dziś objawiło się w czarnoskórym Bernardzie Mulunda Mayingo. Poranek w redakcji był pełen rejwachu. Wciąż dzwonili jacyś ludzie. Nieczystości po psach na miejskich trawnikach, zapalone sadze w kominie, przywiązany do barierki na molo, głodny i spragniony wilczur, uratowany przez jakiegoś przechodnia. Około dziewiątej Anna odebrała kolejny telefon. – Redakcja „Głos Mrągowa”, słucham? – Dzień dobry. Jestem mieszkanką Borowa. To już w zasadzie kolonia. To straszne, co się wydarzyło w lesie koło mojego pastwiska. Mam za domem paśnik dla saren, bo mieszkam tuż pod lasem. Chciałam jak zwykle zanieść siano dla zwierzyny, one, te sarny, już są ze mną oswojone. Było ciemno, zapadł wieczór, ale poczułam zapach dymu i jakby światło unosiło się nad pobliskimi drzewami.

Poszłam tam i zobaczyłam, że na polanie, na takim dużym kamieniu, co tam stoi, coś płonie. Bałam się podejść, uciekłam od razu, dopiero rano wzięłam ze sobą syna i poszliśmy razem. Ktoś spalił psa, czy może pani uwierzyć? Dużego takiego! Pisaliście ostatnio o tych spaleniach, to zadzwoniłam od razu do was. – Zgłosiła to pani na policję? – Nie, bo jak pisaliście, to chyba wy się tą sprawą zajmujecie. – Rozumiem. Anna zanotowała wskazówki, jak trafić na polanę. W Borowie skręcić w lewo i jechać na kolonię, aż do lasu. Kto to robił, jakie miał motywy? Anna nigdy wcześniej nie spotkała się z taką historią, nie miała żadnego doświadczenia w tego typu sprawach. Czuła mętlik w głowie, jakby za wiele spraw ją w ostatnim czasie absorbowało. Marta, tajemnicza skrzynka, terminarz, o którym zresztą zupełnie zapomniała, Benek, mormoni, choroba ojca. Kobieta po drugiej stronie słuchawki dodała coś jeszcze, co wywołało u Anny zimny dreszcz: – A wcześniej to widziałam, wie pani, Murzyna przez okno, jak szedł w tamtą stronę. U mnie pod domem stoi ostatnia we wsi latarnia, a że Aza zaszczekała, to podeszłam do okna. Czarniuśki taki, miał białą kurtkę i białą czapkę i wyglądało, jakby szedł człowiek bez twarzy. Pierwszy raz widziałam takie coś na oczy. Jakby zjawa szła. Przeżegnałam się, bo to licho nie śpi, a potem o nim zapomniałam. No i jak poszłam do tych saren, to już się tam paliło. Mówię pani, że to on to zrobił. Ten czarny antychryst! – Która to była godzina? – Czy ja wiem. Może koło ósmej… Tak, wiadomości wtedy leciały w telewizji, na pewno! Anna podziękowała za rozmowę i usiadła ciężko na fotelu. Wiadomość przygnębiła ją. Czy to możliwe, żeby Benek nocami podpalał w okolicznych lasach zwierzęta? To do niego zupełnie nie pasowało. Ale w takim razie, co robił pod oknem tamtej kobiety? Biała kurtka, biała czapka i czarna twarz – zbyt wiele szczegółów się zgadzało, by można było je zlekceważyć. Wszystko odbywa się podobnie. Jest las, odludzie, kamień ofiarny. Tych kamieni w tutejszych lasach można znaleźć całkiem sporo, zwłaszcza w puszczańskich lasach. Benek jest w Polsce już około tygodnia i właśnie wtedy zaczęły się zdarzać tajemnicze podpalenia. To oczywiście może być zbieg okoliczności, jednak trudno lekceważyć słowa kobiety. Kolejny akt spalenia zgłosiła policji. O Benku jednak na razie wolała nie wspominać. Poszła za to do czytelni i poprosiła o książki opisujące krwawe ofiary. Kierowniczka czytelni, Barbara Szymańska, podała jej grube tomiszcze pt. Ofiary rytualne. Annę przeraziła objętość, na szczęście jednak na końcu był skorowidz i to bardzo pomagało jej w pracy. Chciała też wypożyczyć jakąś książkę o mormonach,

ale w bibliotece niczego takiego nie mieli. Była dziś jedyną osobą w czytelni, pozostałe stoliki świeciły pustkami. To ją uspokajało i wyciszało, nie dzwoniły telefony i mogła skupić się na lekturze. Czytała o ofiarach i ich znaczeniu. Mijały kwadranse, a ona wciąż niewiele się dowiedziała. W książce było dużo informacji, ale nie takich, jakich szukała. Potrzebowała potwierdzenia składania ofiar w tekstach Biblii. Wreszcie w jednym z rozdziałów znalazła odniesienia do Księgi Kapłańskiej. Poprosiła kierowniczkę biblioteki o Biblię. Ta podała jej tom podobny do tego, który stał na półce w mieszkaniu Marty. Odszukała Księgę Kapłańską. Gdy przeczytała kilka wersów, wiedziała już, że znalazła to, czego potrzebowała. Pan wezwał Mojżesza i tak powiedział do niego z Namiotu Spotkania: «Mów do Izraelitów i powiedz im: Jeśli kto z was zechce złożyć dar z bydląt dla Pana, niech złoży go albo z cielców, albo z mniejszego bydła. [13] Czytała dalej: A jeżeli kto chce złożyć w darze ptaka jako całopalenie dla Pana, niech złoży w darze synogarlicę lub młodego gołębia. Kapłan przyniesie go do ołtarza, złamie mu główkę i zamieni go w dym na ołtarzu. Krew jego wyciśnie na ścianę ołtarza. Dalej było o ofierze przebłagalnej: Za grzech arcykapłana Pan tak powiedział do Mojżesza: «To powiedz Izraelitom: Jeżeli kto przez nieuwagę zgrzeszy przeciwko jednemu z przykazań Pana, zabraniających jakiejś czynności, to jest postąpi wbrew jednemu z przykazań: jeżeli ten grzech popełni namaszczony kapłan, tak że jego wina spada na lud, to złoży Panu jako ofiarę przebłagalną za grzech*, który popełnił, młodego cielca bez skazy. Przyprowadzi cielca przed wejście do Namiotu Spotkania, przed Pana, położy rękę na głowie cielca, i zabiją cielca przed Panem. Znalazła po chwili kolejny fragment, który najbardziej pasował do tego, co się stało wcześniej w Borowskim Lesie. Gołębie jako ofiara ubogich Jeżeli zaś ktoś jest tak ubogi, że nie może przynieść owcy, to jako ofiarę zadośćuczynienia za grzech, który popełnił, przyniesie dwie synogarlice albo dwa młode gołębie dla Pana, jednego jako ofiarę przebłagalną, drugiego jako ofiarę całopalną. Przyniesie ją kapłanowi, a ten ofiaruje najprzód tego gołębia, który jest przeznaczony na ofiarę przebłagalną. Ściśnie jego główkę przy karku, ale jej nie oddzieli.

Lektura pochłonęła ją całkowicie. Znajdowała coraz to makabryczniejsze fragmenty. Ktoś, kto pali zwierzęta na kamieniach ofiarnych, jest religijnym fanatykiem, dosłownym wyznawcą przekazu Starego Testamentu. W Biblii są przecież opisy rytualnych morderstw. Czy ten, kto zabija zwierzęta, nie zacznie zabijać ludzi, by w taki sam sposób wypełniać biblijne polecenia? Zaczęła podejrzewać Martę o fanatyzm, gdy znalazła w jej książce taką samą zakładkę jak ta z lasu. Miał ją ten ktoś, kto popełnił te okrucieństwa. Tylko dlaczego pies i sarna? W Księdze Kapłańskiej jest mowa o owcach, kozach, krowach, ale nigdy nie pojawiają się pies i sarna. Częścią wspólną jest jedynie gołąb, a właściwie gołębie, które miały ukręcone główki w taki sam sposób, jak nakazuje Księga. Czy za tymi zamęczonymi na śmierć zwierzętami naprawdę stoi jej nowy znajomy Benek? Jest przecież mormonem, dobrze zna Biblię… Zamknęła z trzaskiem książkę o rytualnych ofiarach, aż kierowniczka spojrzała na nią zaniepokojona. Musi pojechać do Borowa, do tamtego lasu koło paśnika dla saren i spotkać się z tamtą kobietą. To przestało wyglądać na głupie wybryki. W podmrągowskich lasach grasuje szaleniec, który składa krwawe ofiary ze zwierząt. Co będzie, jeśli zacznie robić to samo z ludźmi? Wróciła do redakcji. Był poniedziałek i trzeba było pomyśleć o materiałach do najbliższego numeru. Nic dziwnego, że naczelna zapytała, jak stoi z robotą i czy ma coś do dziennika. Pokręciła przecząco głową. – Mogę opisać ciąg dalszy naszej akcji z bezdomnymi. I pracuję nad dużym materiałem o korzeniach rodzinnych. – Chodzi o tego Murzyna? – Tak. – Zatem pisz, pisz. Bo wydaje mi się, że robisz wszystko, tylko nie to co powinnaś. Aha, dostaliśmy ciekawe zaproszenie z zakładu fotograficznego, tego koło dworca, na pokaz fotografii cyfrowej. – Jakiej? – Cyfrowej. Też nie wiem, o co chodzi, ale myślę, że chyba ktoś powinien tam iść. – Kiedy? – Jutro o drugiej. – Zapisz mnie. Chętnie się wybiorę – Anna chciała skupić się na łatwiejszych tematach, by odreagować ostatnie napięcia. Fedorowicz zapisała więc w kalendarzu przy odpowiedniej dacie jej imię. Anna usiadła do komputera. Usiłowała przypomnieć sobie, co przeczytała na zakładce, znalezionej wtedy w lesie. Może znajdzie coś na ten temat w Internecie? Czy treść tej zakładki można powiązać z mormonami? Połączyła się z siecią. To było chyba coś takiego: Anielski patrol wkracza do akcji. Zaczyna się misja? Wpisała zdanie do wyszukiwarki. Nic. Może to było

jakoś inaczej. Przypomniała sobie: Anielski patrol wkracza do akcji. Czas rozpocząć misję. Tym razem miała więcej szczęścia. Okazało się, że było to hasło promujące ewangelizację w domach i rodzinach. Organizował ją Kościół Domowego Kapłaństwa, ale czytając Anna miała wrażenia, że ma do czynienia raczej z sektą, a nie z Kościołem. Jeśli tak, to albo Murzyn nie jest mormonem, jak mówił, albo też to wcale nie on podpalił tego psa. Co w takim razie robił tam wczoraj wieczorem? Nie było żadnego innego, poza mailowym, adresu dziwnego Kościoła Domowego Kapłaństwa. Za to podany był numer konta, na jaki można wpłacać dobrowolne datki. Na stronie umieszczono piękne zdjęcia młodych ludzi, wpatrzonych w niebo. Naprzeciwko nich stał inny człowiek, równie młody i piękny, wskazujący dłonią do góry. Był niczym… kapłan! No właśnie! Kapłan, który przewodniczy składanej na kamieniu krwawej ofierze! Coś zaczynało się w jej głowie przejaśniać. Czy to możliwe, że człowiek, który robi takie rzeczy w podmrągowskich lasach, uważa się za takiego właśnie kapłana? Postanowiła wysłać maila na podany adres. Napisała w nim, że szuka swojej ścieżki duchowej i przypadkowo trafiła na nich w Internecie. Teraz musiała poczekać na odpowiedź, a w międzyczasie przyjrzeć się dokładnie Benkowi. Czy to on jest owym kapłanem, a jego opowieści o przynależności do kościoła mormońskiego są tylko zasłoną dymną? W każdym razie kobieta, która podrzucała sarnom siano do paśnika, zasiała w niej ziarno niepokoju. Resztę dnia w pracy spędziła na tworzeniu krótkich informacji. Liczyła napisane znaki, Olek rysował makiety kolejnych stron. Wróciła Aneta z porodówki i Kryspin ze spotkania w Ratuszu. Pod koniec dnia postanowiła przejść się do tartaku, by pomówić z Zygmuntem. Powinien wiedzieć, że do czwartku ma się jako tako ogarnąć. Bo na wtedy umówiła się z Benkiem. Kupiła po drodze chleb i kiełbasę, dodała do tego kilka pączków z cukierni i wrzuciła torbę z zakupami na tylne siedzenie. Zygmunt wciąż leżał na swoim barłogu, najwyraźniej jeszcze nie doszedł do siebie. Był lekko wcięty, jednak w miarę komunikatywny. Grzał się przy żelaznym piecyku, mieli trochę drewna. Pochwalił się, że wycięli dziko rosnącą olszynę w okolicach cmentarza. To nie było legalne, ale Anna nawet nie zareagowała zdziwieniem. W ich sytuacji trudno zastanawiać się nad praworządnością. Podała mu szarą torbę z jedzeniem i rozejrzała się w poszukiwaniu czajnika. Leżał w kącie, stary i poobijany, widać było, że znaleziony na śmietniku. – Herbaty panu zaparzę. – Nie mamy tu herbaty – uśmiechnął się. – To choć wody gorącej się pan napije.

– Pani stopi śniegu. Wody też nie mamy. Po kilku minutach woda zawrzała na piecyku. Podała mu wrzątek w jakimś wyszczerbionym kubku. Pił łapczywie, parząc popękane usta, zagryzając kanapkami przyniesionymi przez Annę. – Nikt tak o mnie nie dbał, tylko ostatnio w szpitalu. – To się może niedługo zmienić, jeśli pan tego zechce, panie Zygmuncie. I opowiedziała mu o jego odnalezionej rodzinie. O dalekiej kuzynce Agacie Bajohr, która wciąż jeszcze żyje i wszystko pamięta oraz o Benku, który przyjechał z Ameryki i szuka rodziny. – Ciotka Agata… – wróciły mu wspomnienia. – Coś o niej słyszałem, ale niespecjalnie utrzymywaliśmy kontakty. Wiem, że mieszkała w tej samej wiosce, jednak jak moja babcia zmarła, to jużeśmy o sobie pozapominali. O synu to nic nie wiem, wyrzekł się mnie. A ten Amerykaniec to kto to? Bogaty jakiś? Anna opowiadała mu o rodzinnych koligacjach i wyszło, że to całkiem bliska rodzina jest, ten Amerykaniec, i że to może być ciekawe, tak się spotkać po latach. – Podobny choć do mnie? – zapytał, po czym wziął jeszcze jeden łyk wody. – Niezbyt – roześmiała się Anna. – W czwartek się zobaczycie. Panie Zygmuncie, pójdzie pan w środę do opieki, wykąpie tam u nich, założy coś na siebie porządnego, ja poproszę znajomą, żeby wszystko przygotowała i pomogła. Nie zabiorę pana w takim stanie na spotkanie rodzinne. Niech się pan zgłosi do pani Małgorzaty Boltz, dobrze? – To się rozumie samo przez się! – wykrzyknął zadowolony i Anna miała wrażenie, że wieści o odnalezionej rodzinie bardzo go ucieszyły. Wróciła do redakcji podekscytowana. Po południu pojedzie do mieszkania Marty. Po zmianie zamków będzie się już tam czuła bezpieczniejsza, musi spakować resztę rzeczy i wszystko posegregować. Zadzwoniła do opieki, poprosiła panią Małgosię do telefonu i zdała jej relację z rozmowy z Zygmuntem. – Pani Aniu, nawet samochód wyślemy po tego pana, wykąpiemy, ubierzemy i odwieziemy z powrotem, niech się pani nie martwi. – Będę też miała sporo rzeczy z opróżnianego właśnie mieszkania. Czy je również mogę przewieźć do państwa? – O ile nadadzą się jeszcze do użytku, to jak najbardziej. Ale proszę się nie kłopotać. Wyślemy po nie samochód. Mamy przecież busa. – Oczywiście. Jest tam pościel, obrusy, firanki i zasłony, trochę sprzętu domowego i ubrań. Wszystko w niezłym stanie. Meble też są. Pralka, lodówka… – Wspaniale, każda rzecz się przyda. W Annę wstąpił nowy duch. Cieszyła się, że wkrótce zakończy porządkowanie mieszkania Marty i będzie mogła zdać klucze wcześniej, niż planowała. Wciąż nie znalazła tylko odpowiedzi na pytanie, co robią dziecięce ubranka w kuferku ze schowka i nie miała czasu, żeby zajrzeć do terminarza.

Wczoraj wypadło jej to z głowy, a dziś z kolei miała mnóstwo pracy. Spojrzy na to na spokojnie już w Rybnie, a po drodze skręci do Borowa, odszuka Ericha oraz spróbuje obejrzeć to miejsce w lesie przy paśniku. W razie potrzeby zawsze może o coś dopytać listonosza. Miała już przecież znajomego w Borowie. Wyszła z redakcji o trzeciej, odebrała zamówioną wcześniej pizzę, rzuciła ją na przednie siedzenie i jadąc, gryzła gorące kawałki ciasta. Była bardzo głodna, a nie zapowiadało się dziś na to, że znajdzie czas, by ugotować sobie obiad. W Borowie zatrzymała się na poboczu przy pierwszym napotkanym przechodniu. Miał naciągniętą na oczy wełnianą czapkę tak, że prawie nie widać było twarzy. Ubrany był w znoszony płaszcz z kołnierzem z nutrii, jaki Anna pamiętała jeszcze z czasów dzieciństwa. Jej ojciec nosił podobny, tylko w mniejszym rozmiarze. Szedł bardzo powoli, opierając się na drewnianej lasce. – Dzień dobry panu, szukam Ericha Skowronka, może pan wie, gdzie on mieszka? Mężczyzna spojrzał na nią uważnie, odchylając nieco ściągacz czapki. Na jego wąsach perliły się krople wody. – Ja jestem Skowronek. Czego trzeba? Jego dom stał przy bocznej drodze. Wystarczyło skręcić za wsią w lewo i już widać było starą, poniemiecką dachówkę. – Dawno pan tu mieszka? – zapytała Anna. – Wcześniej zajmowałem dom po staroobrzędowcach w Onufryjewie, ale był dla mnie za duży, a ci, co tu mieszkali, szukali z kolei większego domu. Tośmy się zamienili, ale całkiem niedawno, może kilka lat temu. To zapewne dlatego Zygmunt mówił, że Erich gdzieś przepadł. Nie miał pojęcia, gdzie się przeniósł. Mimo to zawsze dziwiły ją wszelkie zerwane więzy rodzinne i niechęć do ich podtrzymywania. Tak samo jak nie rozumiała własnego brata, który całkiem zapomniał o najbliższych. Kiedy opowiedziała mężczyźnie o tym, że ktoś z Ameryki go szuka, Erich Skowronek zadumał się. – No, pamiętam tych z Ameryki, pamiętam. Pojechali i tyleśmy ich widzieli. Nagle poprosił o podwiezienie do domu. – Jak pani chce, to coś tam opowiem. Pani znajoma tego z Ameryki? Skinęła głową. Po drodze opowiadał, że wracał od znajomego, grali w karty i czas minął nie wiedzieć kiedy. Dopiero gdy znajomy poczęstował go zupą spostrzegł, która jest godzina. – Niby człowiek nie ma obowiązków, ale do pieca trzeba dorzucić, bo koty pomarzną – powiedział z uśmiechem. Dotarli do domu. Był to niewielki betonowy budynek przy drugim skręcie w lewo i łatwo można było pomylić ten wjazd z wjazdem do domu listonosza. – Wracając do tej rodziny, to ja się od nich nie odwróciłem. Za młodszymi

ganiał nie będę. A z ciotką Agatą jakoś nigdy nam po drodze nie było, do matki przychodziła, ale zawsze miała swoje sprawy, a jak po śmierci syna postradała rozum, to już całkiem się urwało. Nie chciał człowiek patrzeć na to nieszczęście. – Byłam wczoraj u niej. Nie wygląda na osobę, która postradała rozum, wręcz przeciwnie. Rozmawia się z nią całkiem normalnie – zaprotestowała Anna, chociaż zdawała sobie sprawę, że Bajohrowa ma trochę zaburzoną świadomość czasu. – To i dobrze, bo już myślałem, że całkiem wariatka. Zresztą, zawsze była inna. – Dlaczego inna? Opowiedział jej o ziołach i trawach, które zbierała, o widzeniu złego w lesie i niechęci do wchodzenia do puszczy, o dziwnym przywiązaniu do grobu Johanna, jakby to wciąż był żywy człowiek, o tym, że za nic miała dostatnie życie w Ameryce, jakie wiódł Manfred z żoną oraz reszta ich rodziny. – Ja też tam nie chciałem jechać, ale ja to inna sprawa, bo czy tam, czy tu, to sam jestem, a tu choć znajome kąty, ale ona za synem powinna była się wybrać. Tym, co żyje, a nie trupa pilnować. – Pan też jest mormonem? – zagadnęła nagle, bo bardzo ją zainteresowała mormońska historia wsi. – Wszyscyśmy tu kiedyś byli mormonami, ale jak w latach siedemdziesiątych ludzie powyjeżdżali i nasz prezydent Konietz, co był aż do końca, też, tośmy ci, co zostali, nie mieli jak dalej brać udziału w spotkaniach sakramentalnych. Nie wiem, jak Agata, ale ja to już w nic nie wierzę, jakoś to we mnie wystygło, ale pamiętam, że lepiej mi się żyło, jak wiara była, niż teraz. Reszta, co wyjechała, to inaczej żyje, trzymają się razem, my od nich odstajemy, czuję się czasem jakoś gorszy, ale nikomu krzywdy przecież nie robię, a to, co miałem w sercu za młodego, mam do dziś. Księgę Mormona czytałem, ale i Biblię i inne święte księgi też i wiele sobie rzeczy w życiu potłumaczyłem jakoś. Na starość to się zmienia spojrzenie. Może i na lepsze. Annie coś nagle przyszło do głowy. Skoro te podpalenia były w okolicach, to może o nich wie? – A czy pan może słyszał o działającej gdzieś w pobliżu sekcie? – Sekcie? – spojrzał na nią zdumiony. – Ostatnio miały tu miejsca dziwne podpalenia zwierząt na kamieniach ofiarnych. Dwa w lasach w Zełwągach i Borowskim Lesie, jedno wczoraj w Borowie. Zauważyła, jak łyżeczka, którą mężczyzna sypał cukier do herbaty zadrżała. Białe kryształki spadły na obrus. Zgarnął je pomarszczoną dłonią i strząsnął po prostu na podłogę. – Nic mi o tym nie wiadomo.

Anna wiedziała jednak, że mężczyzna kłamie. Wypiła herbatę, zostawiła swój numer telefonu z prośbą, by byli w kontakcie. Umówili się na czwartek po południu w domu ciotki Agaty. Mężczyzna obiecał, że przyjdzie. Anna pożegnała się i poszła do auta. Kobieta, która zgłosiła podpalenie, mówiła coś o ostatniej we wsi latarni, przy pierwszym zjeździe w lewo. Tam też mieszkał listonosz. Anna wróciła do wsi i skręciła w drogę prowadzącą do jakichś pensjonatów. Minęła dom listonosza. Nie paliły się w nim światła. Pensjonatów nie było wiele, widać, że dopiero od niedawna mieszkańcy wsi przekonywali się, że warto pod wiejskie dachy przyjmować gości, jednak te, które już działały, wyglądały na zadbane. Teraz uśpione i opustoszałe, czekały na sezon, mimo to na pewno były niezłym źródłem dochodu dla ich właścicieli. Jadąc dalej drogą, dotarła do ostatniej latarni. Rozejrzała się na prawo i lewo widząc, że po obu stronach stoją domy. W którym mogła mieszkać tamta kobieta od paśnika? Po lewej dom był nowoczesny, kwadratowy, z dużym tarasem. Po prawej stał zwykły, wiejski budynek z dobudowaną stodołą. „To na pewno ten. Ta pani jest zapewne starszą osobą. Młodzi dziś nie zajmują się paśnikami dla saren” – pomyślała i zapukała do drzwi. Otworzyła jej siwowłosa, dość tęga kobieta z koczkiem na środku głowy, w fartuchu nałożonym na sfilcowany stary sweter w paski. – Dzień dobry, jestem z redakcji „Głosu Mrągowskiego”. Dzwoniła dziś pani do nas, prawda? Kobieta początkowo zdziwiła się tą wizytą, jednak Anna przypomniała jej, że przecież podała sporo danych. Gospodyni pokiwała głową, zarzuciła na siebie jakiś znoszony waciak, nałożyła na nogi kalosze i dziarsko przeszły po zaspach za dom. Przecięły na skos pastwisko, aż dotarły do skraju lasu i ukrytego pod gałęziami drzew paśnika. – Tu stałam, a to było tam – pokazała palcem. Ale gdy dotarły na miejsce, na kamieniu już niczego nie znalazły. Pozostały tylko resztki spalonej sierści i krwi. Ziemia wokół była zdeptana. – Skąd pani wie, że to był pies? – zapytała Anna. – A co to ja nie wiem, jak pies wygląda? No widać było, że pies i sierść jeszcze tu się walała jakaś. Czarny był, jakiś wioskowy kundel pewnie. Anna obeszła kamień przyglądając się wszystkiemu uważnie, zajrzała też w krzaki. Wokół pozostało tyle śladów męskich, dużych butów, że nie sposób było odróżnić, ile osób od wczorajszego dnia się tutaj pojawiło. Zatoczyła jeszcze większy krąg, przedzierając się przez gałęzie olszyn. Pełno było zadeptanych śladów, rozniesionego śniegu i zeschłych liści, tworzących grubą, twardą warstwę. Nie znalazła tu niczego, co przykułoby jej uwagę. Spojrzała w górę, na wysokie lipy i dęby. Jaka szkoda, że milczą.

Rozchylała niskie olszyny, wyrosłe tu niedawno jako samosiejki. Las tak niezwykle zajmuje sobą każdą przestrzeń. Las jest niezłomny. Pożegnała się z kobietą i wsiadła do auta, zatrzaskując głucho drzwi. Marzyła o spokoju. Wierzyła, że kiedyś pojawi się w jej życiu niczym wyczekiwane wiosną słońce. Zapragnęła nagle pójść zalaną słońcem uliczką miasteczka, kupić lody w pobliskiej budce, zamoczyć stopy w jeziorze i poczuć na twarzy przyjazny wiatr od jezior. Tymczasem wciąż jeszcze miała do załatwienia kilka ważnych spraw. Przede wszystkim musiała wrócić do Rybna. Starannie zamknęła drzwi na klucz, ponieważ jeszcze dziś chciała tu przenocować. Zabrała ze sobą resztę zimnej pizzy. Okazała się dostatecznie smaczna, by Anna zrezygnowała z podgrzewania. Gdy kończyła posiłek przypomniała sobie nagle o terminarzu. Tak, wreszcie powinna do niego zajrzeć. Terminarz zapisany był drobnym pismem Marty. Zmieniały się kolory tuszu w długopisie. Były w nim jakieś notatki, dotyczące wizyt u lekarza, fryzjera czy odbioru śmieci. Czytała je niechętnie, czuła, jakby wdzierała się w jakieś tajemnice, do których lektury nie była powołana. Pod datą 21 września znalazła krótki wpis ROCZNICA i narysowany obok krzyżyk. Oznaczało to chyba rocznicę czyjejś śmierci. Musiała być dla Marty ważna, skoro została zapisana. Kartkowała terminarz dalej, aż znalazła ciąg cyfr i liter: 6L3A4M8E2K9 i na końcu widniał ogromny wykrzyknik. Był też dopisek „nowy”. Co mógł znaczyć ten zapis? Próbowała zrozumieć go na różne sposoby. Odejmowała od siebie cyfry, dodawała je. Nic z tego. Nagle przypomniało się jej, że kiedy były dziećmi, podawały sobie na lekcjach zaszyfrowane wiadomości. Na przykład godzinę spotkania zapisywały w ten sposób: S1K4L3E0P, co znaczyło, że spotkają się pod sklepem o 14.30. Wystarczyło odczytać oddzielnie litery i cyfry, a z tych ostatnich ułożyć godzinę. To było proste! Marta posłużyła się tym samym sposobem i najprawdopodobniej zaszyfrowała sześciocyfrowy numer telefonu komórkowego. Teraz wystarczyło tylko odczytać oddzielnie litery. Te utworzyły słowo LAMEK. Co to mogło znaczyć? Z pewnością jest to numer do kogoś lub czegoś, co nosi taką nazwę. Może chodzi o firmę albo nawet nieznaną jej miejscowość? Pod numerem zaszyfrowanego telefonu znajdował się jeszcze jakiś dopisek, ale wyraźnie zrobiony był w innym czasie, bo ołówkiem i trochę innym charakterem pisma. Pismo ludzkie nie jest bowiem codziennie takie samo i tylko grafolog może odróżnić, czy to pismo tej samej osoby, choć wygląda na zupełnie inne, oraz czy zapis był robiony pod wpływem emocji. 1KRL 11, 1. Litery i same jedynki. Anna nagle zrozumiała, czego dotyczą. Podobne zapisy spotykała dziś w książce o obrzędach. To była informacja wskazująca na fragment z Biblii. Wstała i sięgnęła do jednego z kartonów, bo część książek już zdążyła spakować. Wyciągnęła opasły, czarny tom i zaczęła szukać w spisie treści. Co też mogło

pasować do skrótu 1KRL 11, 1? Jest! Pierwsza Księga Królewska! Na pewno chodziło o to. Odszukała w Biblii wskazaną księgę, rozdział jedenasty, pierwszy wers i przeczytała: Król Salomon pokochał też wiele kobiet obcej narodowości, a mianowicie: córkę faraona, Moabitki, Ammonitki, Edomitki, Sydonitki i Chetytki, z narodów, co do których Pan nakazał Izraelitom: „Nie łączcie się z nimi, i one niech nie łączą się z wami, bo na pewno zwrócą wasze serce ku swoim bogom”. Jednak Salomon z miłości złączył się z nimi, tak że miał siedemset żon-księżniczek i trzysta żon drugorzędnych. Jego żony uwiodły więc jego serce. Kiedy Salomon zestarzał się, żony zwróciły jego serce ku bogom obcym i wskutek tego serce jego nie pozostało tak szczere wobec Pana, Boga jego, jak serce jego ojca, Dawida. O co w tym wszystkim może chodzić? Fragment o żonach Salomona. Zaraz, zaraz… Przecież wielożeństwo dotyczyło właśnie mormonów. Trzeba się upewnić. Sięgnęła po telefon, bo poczuła, że musi natychmiast to sprawdzić. Zadzwoniła do Benka. Odebrał niemal od razu. – Właśnie oglądam w przewodnikach, co warto zobaczyć na mazurskiej ziemi, ale oczywiście nie przeszkadzasz, mów, co ci potrzeba? – Benek, czy u was, w waszej wiosce i w waszym kościele istnieje poligamia? – zapytała wprost, pamiętając o tym, że być może rozmawia z człowiekiem, który nocami składa ofiary ze zwierząt w pobliskich lasach. – Wśród mormonów są grupy, w których mężczyźni mają po kilka żon. Jednak w naszym kościele poligamia została zakazana. Rodzina jest wyświęcona przez Boga, a małżeństwo między jednym mężczyzną i jedną kobietą stanowi część Boskiego planu. Małżonkowie mają dbać o siebie i szanować się, a ci, którzy nie dotrzymują tego i źle traktują małżonka, pewnego dnia staną przed Bogiem i zostaną przez niego osądzeni. Znów przemawiał jak kapłan. Z czymś jej się to kojarzyło. Bo przecież nie był kapłanem, a jednak jego głos i wiedza mogły nasuwać przypuszczenie, że nim jest. – Benek, a co robiłeś wczoraj wieczorem, jak się rozstaliśmy? – spytała nagle, zmieniając temat i wybijając go jednocześnie z patetycznego tonu. – Nic takiego. Pojechałem do hotelu. „Nie mówi prawdy – pomyślała. – Po spotkaniu ze mną wcale nie pojechał do hotelu, tylko do Borowa. Widziała go tamta kobieta, w świetle ostatniej na drodze wiejskiej latarni.” Poczuła mdłości. Za dużo się ostatnio wokół niej działo dziwnych, wręcz niesamowitych rzeczy. Kiedy to wszystko się nareszcie skończy, wyjedzie na wakacje, choćby w środku mroźnej zimy. Przeglądała dalej terminarz Marty, dzień po dniu.

Znów nic nieznaczące zapiski i kolejny cytat biblijny, a raczej prowadzący do niego skrót. RDZ 4, 23n. Pod spodem znalazł się dopisek: PRZEZ NIEGO UMRĘ. Poczuła lęk. Sięgnęła po Biblię. Przeczytała spis wszystkich ksiąg. Do jakiej z nich pasuje RDZ? Tym razem nie szukała długo, to była pierwsza księga. Odszukała fragment z zapisków Marty: Lamek rzekł do swych żon, Ady i Silli: Słuchajcie, co wam powiem, żony Lameka. Nastawcie ucha na moje słowa: Gotów jestem zabić człowieka dorosłego, jeśli on mnie zrani, i dziecko – jeśli mi zrobi siniec! Jeżeli Kain miał być pomszczony siedmiokrotnie, to Lamek siedemdziesiąt siedem razy! Zatem Lamek to imię! To był jego numer telefonu. Co jednak znaczy dopisek PRZEZ NIEGO UMRĘ? Lamek zabija kogoś, kto go zrani. Zabija nawet… dziecko. Zaczynała łączyć wszystkie fakty. Ten dyktafon, który przyjaciółka kupiła przed śmiercią, listonosz, który nie zdążył z jego dostarczeniem… Albo chciała nagrać swoją ostatnią wolę albo… Anna poczuła na plecach zimnych dreszcz strachu. Albo jest tak, jak przypuszczała: Marta chciała kogoś nagrać. Kogoś, kto chciał ją skrzywdzić, szantażował ją! Po to właśnie kupuje się dyktafon! Chciała nagrać Lameka! Miała go podanego niemal na tacy. Marta zapisała jego numer telefonu. Ten człowiek był niebezpieczny, nosił biblijne imię, które miało się kojarzyć z kimś z Księgi Rodzaju. Musi znaleźć więcej informacji o tej postaci. Kim był w Biblii Lamek? Miał kilka żon i był mściwy. To na pewno. Przeleciała wzrokiem tekst w Biblii. Przed wskazanym przez Martę fragmentem znalazła rodowód Lameka: Potomkowie Kaina Kain zbliżył się do swej żony, a ona poczęła i urodziła Henocha. Gdy Kain zbudował miasto, nazwał je imieniem swego syna: Henoch. Henoch był ojcem Irada, Irad ojcem Mechujaela, a Mechujael ojcem Metuszaela, Metuszael zaś Lameka. Lamek wziął sobie dwie żony. Imię jednej było Ada, a drugiej – Silla. Ada urodziła Jabala; on to był praojcem mieszkających pod namiotami i pasterzy. Brat jego nazywał się Jubal; od niego to pochodzą wszyscy grający na cytrze i na flecie. Silla – ona też urodziła Tubal-Kaina; był on kowalem, sporządzającym wszelkie narzędzia z brązu i z żelaza. Siostrą Tubal-Kaina była Naama. Zaraz, zaraz… Lamek to człowiek o historycznym rodowodzie, według Biblii wywodzący się z rodu Kaina. Idąc tym tropem można przypuszczać, że był kimś ważnym, skoro jego syn to praojciec mieszkających w namiotach wędrowców i pasterzy… Czytała dalej. W rozdziale piątym, w wersetach od dwudziestego

ósmego do trzydziestego pierwszego znalazła kolejną wzmiankę o Lameku: Gdy Lamek miał sto osiemdziesiąt dwa lata, urodził mu się syn. A dając mu imię Noe, powiedział: «Ten niechaj nam będzie pociechą w naszej pracy i trudzie rąk naszych na ziemi, którą Pan przeklął». Lamek po urodzeniu się Noego żył pięćset dziewięćdziesiąt pięć lat i miał synów i córki. Umierając Lamek miał ogółem siedemset siedemdziesiąt siedem lat. Biblijny Lamek był zatem ojcem Noego, tego, który zbudował arkę i uratował siebie i niektóre zwierzęta przed potopem. Myślała intensywnie. Skoro Lamek był potomkiem Kaina, to, według Biblii, był również potomkiem… ADAMA! A na zdjęciu, znalezionym w kuferku Marty jest zdjęcie dziecka z wyhaftowanym na śpioszkach imieniem ADAM! Marta miała dziecko z Lamekiem! Anna wiedziała już, że musi odnaleźć tego człowieka. On może mieć związek ze śmiercią Marty oraz z tajemniczą zawartością kuferka, znalezionego w skrytce w ścianie. Dziecięce ubranka. Fotografie. Lamek, który zabija swoje dziecko, jeśli ono zrobi mu choćby siniec. To już nie jest zwykła zabawa w prywatne śledztwo. Lamek jest być może winien śmierci dziecka, a potem śmierci Marty. Lamek uważa się za biblijnego proroka albo kogoś w tym rodzaju. Lamek jest niebezpieczny. Musi w jakiś sposób ustalić, kim jest ów mężczyzna. Ma do niego numer telefonu. Nowy, więc musiał go w ostatnim czasie zmienić. Może zmieniał kilkakrotnie. Nie zadzwoni przecież i nie przedstawi się jako przyjaciółka Marty. Musi być jakiś sposób… Myślała intensywnie, szukała jakiegoś pomysłu. Patrzyła to na Biblię, to na telefon. Jeśli Lamek nosi biblijne imię, to znaczy, że zapewne ma coś wspólnego z religią. Zatem być może wysłanie do niego zaproszenia na spotkanie ewangelizacyjne okaże się skuteczne? Umówi się z nim i popatrzy z ukrycia, kim jest ów człowiek. Może nawet się z nim spotka i porozmawia o planach organizowania religijnych spotkań w Mrągowie? Plan wydawał się jej rozsądny. Lamek powinien złapać przynętę. Po chwili jednak dopadły ją wątpliwości. A co, jeśli zacznie ją wypytywać o biblijne zagadnienia? Przecież szybko okaże się, że wiedza na ten temat nie jest jej mocną stroną. Wypadnie w konfrontacji blado i na pewno Lamek zacznie coś podejrzewać. Nie, to nie był dobry pomysł. Po chwili jednak wymyśliła coś dużo lepszego. Coś, na co Lamek powinien się złapać. Wiedziała już, kogo będzie udawać, dzwoniąc pod ten numer telefonu. Postanowiła jednak, że zrobi to dopiero następnego dnia. Teraz już było za późno. Kartkowała dalej zapiski Marty, uważnie wczytując się w każdą stronę. Coraz lepiej poznawała ostatnie lata swojej przyjaciółki. Podejrzewała, że Marta wplątała się w toksyczny związek z mściwym człowiekiem, do tego wszystkiego

dochodziło jeszcze jakieś dziecko… Robiło się coraz mroczniej. Anna czuła, że Marta coś przekazuje jej zza grobu. Nie bała się jednak stanąć oko w oko z Lamekiem. Czuła, że musi to zrobić dla Marty. Wyciągnęła własny notes, przepisała numer do Lameka oraz numery biblijnych cytatów z terminarza. Wiedziała już prawie na pewno, że być może ów Lamek również przychodził do mieszkania Marty po jej śmierci. Ślady na schodach – ów charakterystyczny protektor, który wyglądał jak szaszłyk, to był on! Szukał czegoś, co tu pozostawił i co mogłoby policję naprowadzić na jego ślad! Rozmyślała o tym wszystkim jeszcze długo w nocy. Kiedy wreszcie zasnęła, przyśniła się jej Marta, mówiąca, że jest bardzo zakochana. Obudziła się po tym śnie rozkojarzona i przybita: Marta była po prostu zakochana w Lameku! Ledwie zdążyła do pracy. Głowa bolała ją od nadmiaru wrażeń. Czy Lamek wie już, kim ona jest? Jeśli pojawiał się tu podczas jej nieobecności, musiał wiedzieć, że ktoś bywa w mieszkaniu Marty. Strach, że mógł ustalić jej tożsamość, wprawił jej serce w lekkie drżenie. Musiała jednak zrealizować swój wcześniejszy plan. Zjawiła się w redakcji jako ostatnia. Fedorowicz spojrzała na nią krzywo. – Mam wrażenie, że od pewnego czasu żyjesz czymś innym niż praca. Anna milczała, bo wiedziała, że szefowa ma rację. Zajęła się więc obowiązkami, zajrzała do notatek. Napisała kilka rutynowych tekstów, odebrała parę telefonów, zapisała daty spotkań. Sięgnęła po wydruki próbne szpalt. Fedorowicz miała zrobić korektę. Przebiegła wzrokiem po rubryce z nowonarodzonymi dziećmi, którą prowadziła Aneta. Nagle zaświtała jej w głowie pewna myśl. Jeśli Marta urodziła dziecko w mrągowskim szpitalu, powinna znaleźć się w rubryce sprzed dwóch lat! Przecież to było takie oczywiste. Jak oparzona skoczyła na zaplecze, do archiwalnych numerów gazety. Znalazła te z września 1996 roku. Wertowała je pospiesznie. Żadnej wzmianki o Marcie. Sprawdziła miesiące wcześniejsze i późniejsze. Nic. Ani słowa. Chyba że Marta urodziła dziecko w innym szpitalu? Na przykład w Szczytnie? Znalazła w książce telefonicznej numer do tamtejszej redakcji. Oni także od dawna prowadzili podobną rubrykę. Poprosiła do telefonu znajomą dziennikarkę, z którą parę razy widziały się na szkoleniach. Powiedziała, że szuka wzmianki o swojej koleżance. Chce jej zrobić niespodziankę archiwalnym wycinkiem z prasy, bo swój gdzieś zagubiła. Po kwadransie miała odpowiedź. Żadna Marta Graj nie urodziła dziecka we wrześniu 1996 roku w Szczytnie. Zatem w którym szpitalu Marta urodziła swojego Adasia? Zadzwoniła do znajomej z urzędu stanu cywilnego. Podsłuchała ją Fedorowicz.

– Czy na pewno zajmujesz się zbieraniem materiałów do artykułu? – zagadnęła mimochodem, przechodząc na zaplecze, by wstawić wodę na kawę. – Tak, na pewno – przytaknęła Anna tak gorliwie, że szefowa chyba uwierzyła. Kiedy zniknęła za drzwiami, Anna podała do słuchawki dane Marty Graj. Znajoma po drugiej stronie przez chwilę wertowała dokumenty, po czym powiedziała ze spokojną pewnością: – Nie mamy tu zapisanego żadnego dziecka pani Marty. Anna nie rozumiała, o co chodzi. Czy to dziecko się w ogóle urodziło? A jeśli nie, to z jakim dzieckiem Marta jest na zdjęciu? Patrzy na nie z wielką miłością, to niemożliwe, by chodziło o dziecko jakiejś koleżanki. Poza tym, po co ukrywałaby zdjęcie i pieluszki? Anna czuła, że sprawy zaczęły posuwać się do przodu. Wiedziała coraz więcej o przyjaciółce, a jednocześnie miała wrażenie, że im dalej w las, tym więcej drzew. Marta miała wiele tajemnic, a ona je powoli odkrywała. Terminarz Marty. Tu kryły się odpowiedzi. Na pewno jest w nim jeszcze coś, czego nie zauważyła. Lamek. Musi go jakoś namierzyć. Wpadła na pewien pomysł. Sięgnęła po swój telefon i zadzwoniła pod numer z terminarza Marty. Trochę bała się tej rozmowy, ale miała szczęście, bo włączyła się automatyczna sekretarka, więc nagrała się: Jeśli nie chcesz, by odsetki od Twojego długu stały się wyższe niż sam dług, natychmiast skontaktuj się z nami. Firma Windykacyjna KURK potraktuje Cię ulgowo i dostaniesz korzystny plan spłaty ratalnej zaciągniętego długu, o ile oddzwonisz niezwłocznie. Trudno. Mogło być tak, że Lamek nie zaciągnął w ostatnim czasie żadnego długu, ale Anna wiedziała z doświadczenia, że wielu ludzi kupuje na raty i bierze niewielkie kredyty konsumpcyjne. Dlaczego Lamek miałby być inny? Z pewnością ryzykowała. Ale nawet jeśli nie miał tego typu zobowiązań, na pewno oddzwoni, choćby po to, by wyjaśnić nieporozumienie. Nikt nie lubi mieć kłopotów. A wtedy Anna umówi się z nim na spotkanie i ukryje w bezpiecznym miejscu, by sprawdzić, kto na nie przyszedł. Wzięła się do pracy. Wypełniała swoimi artykułami puste miejsca w gazecie, Olek łamał kolejny numer, pracowali w ciszy, co jakiś czas wymieniając się uwagami. Aneta i Kryspin pracowali w terenie, co jakiś czas wpadali, by przekazać sobie aparat fotograficzny. Anna niemal zapomniała o pokazie fotografii cyfrowej, na szczęście zdążyła zjawić się na czas. Właściciel zakładu fotograficznego, Andrzej Cudakiewicz, prezentował wraz ze swoją pracownicą niezwykłe możliwości fotografii cyfrowej. Nie potrzeba wywoływać filmów i robić odbitek, a potem skanować ich i umieszczać w gazecie. Wystarczyło zrobić zdjęcie, przenieść kartę do komputera i już się miało zdjęcie w tekście. „Musimy kupić coś

takiego do redakcji – myślała rozemocjonowana. – Trzeba koniecznie porozmawiać z szefową! Jak bardzo ułatwi to nam codzienną pracę!” To noszenie aparatu do fotografa, by odciął kawałek filmu i na szybko wywołał kilka zdjęć, bo już trzeba kończyć numer, było żmudne i kosztowne. Aparat cyfrowy jawił się jako świetlana przyszłość! Miała już wychodzić, kiedy zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się kobiecy głos. – Halo, czy to firma windykacyjna KURK? – Tak – powiedziała Anna niepewnym głosem. Dlaczego oddzwania kobieta? Przecież miał to być Lamek? Odpowiedź pojawiła się sama. – To pewnie w związku z ratami męża na wieżę stereofoniczną? – zapytał kobiecy głos. Bingo! Przynęta połknięta! Więc jednak miała rację sądząc, że Lamek może mieć jakieś długi! – Tak. Chodzi właśnie o tę sprawę. – Wszystko spłacamy regularnie. – Wystąpiły drobne nieścisłości w spłatach i w naszym systemie wyświetla się niewielka zaległość. – Ach, tak. A jakiej wysokości? – Niewiele. Osiemnaście złotych. – To rzeczywiście drobiazg. Jak mogę to uregulować? – Zanim pani to zrobi, musiałybyśmy się spotkać i podpisać aneks do umowy – Anna ciągnęła dalej, choć wiedziała, że to, co mówi, nie ma żadnego sensu. Firma windykacyjna nie podpisuje przecież żadnych aneksów do umów, zawieranych przez kredytobiorców. Ale tamta mogła o tym nie wiedzieć, a nawet jeśli zacznie się zastanawiać, wizja niewielkiego długu i bezbolesnego załatwienia sprawy na pewno stłumi wszelkie obawy. – Naturalnie, zatem jak się możemy zobaczyć? – Tak się składa, że jutro nasz przedstawiciel będzie w pobliżu – Anna celowo nie podała miasta, nie wiedziała bowiem, gdzie Lamek, czyli mąż tej kobiety, mieszka. – Wspaniale, to może ja opiszę, jak do nas trafić. Jutro od rana jestem w domu sama. Mąż wyjechał wprawdzie w delegację, ale upoważnił mnie do załatwienia tej sprawy. „Dobre i tyle” – pomyślała Anna. Zatem pozna żonę Lameka, która na pewno nie miała pojęcia o tym, że jej mąż był związany także z inną kobietą. – Maria Wiśniewska, Zełwągi siedem. Trzeba się kierować do zabudowań po starej stolarni, po lewej stronie jadąc od Mrągowa. Proszę mu powiedzieć, żeby nie wjeżdżał do wsi. A więc Lamek mieszka w Zełwągach, w budynku po starej stolarni. To tam

właśnie przyjeżdżała Marta na weekendy, do urzędniczki i jej męża. Być może tam właśnie się poznali. Dom jest duży, mogą w nim mieszkać nawet dwie lub trzy rodziny. Anna nie miała wątpliwości. Podobnie jest przecież w pałacu w Rybnie, gdzie również mieszka kilka rodzin. Ale dlaczego w ostatnim czasie wszystkie drogi prowadzą właśnie do Zełwąg? Zapisała w notesie szczegóły rozmowy i datę spotkania. Wszystko może się przydać, gdy już pójdzie z tym na policję. Bo, że to kiedyś zrobi, nie miała żadnych wątpliwości. Fedorowicz zainteresowała się fotografią cyfrową i możliwością kupienia na raty dość drogiego jednak aparatu cyfrowego. Kosztował ponad dwa tysiące. Umówiła się już z Cudakiewiczem na spotkanie, obliczając w myślach, jak bardzo zakup naruszy miesięczny budżet tygodnika. Jeśli jednak wyliczyć codzienne niemal cięcia filmu i koszty wywoływania odbitek, taka rzecz może się opłacać. Dobrze, że Anna poszła na to spotkanie. Być może to jest właśnie przyszłość fotografii. – Aneta mówiła, że wywoływała zdjęcia do tego numeru i są na dwóch z nich jakieś ślady na śniegu. Uznała, że chyba zostały zrobione przez pomyłkę i ich nie odebrała z zakładu – rzuciła na koniec, zamykając się w swoim gabinecie. Ach, przecież to zdjęcia śladów butów mężczyzny na schodach pałacu! Musi je natychmiast odzyskać, zanim je zniszczą. Zakład był niedaleko, po drugiej stronie ulicy, zarzuciła więc kurtkę i wybiegła na dwór. Minęła mężczyznę w kapturze, rozdającego na parkingu jakieś ulotki. Stał do niej tyłem. Jedną ulotkę wziął właśnie jakiś nastolatek i poszedł dalej, mijając ją. Zatrzymała go, bo ulotka wydała się jej nagle znajoma. – Przepraszam, mógłbyś mi to pokazać? – poprosiła. Chłopak spojrzał na nią zdziwiony i podał jej kolorową tekturkę. To była taka sama zakładka, jaką znalazła w lesie na Wygonie, a potem w domu Marty. Anielski patrol wkracza do akcji. Czas rozpocząć misję. Anna podniosła głowę i rozejrzała się wokół. Mężczyzny w kapturze już nie było. Oddała chłopakowi zakładkę po czym pobiegła do zakładu fotograficznego i poprosiła o odbitki. – Pani Aneta mówiła, że niepotrzebne, to wyrzuciłem – tłumaczył się właściciel. – Potrzebne, ale to moje prywatne. Zupełnie o nich zapomniałam – odpowiedziała Anna, płacąc za pogniecione, wyciągnięte ze śmietnika zdjęcia. Schowała je do notesu, przekładając nimi stronę, na której zapisała swoje spostrzeżenia o tajemniczych śladach na schodach pałacu. Wróciła do redakcji. Usiadła do pracy, czując jakiś dziwny niepokój. Ktoś w mieście rozdaje ulotki Anielskiego Patrolu. Szkoda, że nie udało się jej przejąć

jednej. Może na odwrocie był adres albo numer telefonu? Rozbolała ją głowa. Pomyślała, że to pewnie z głodu i zamówiła sałatkę. Dostawca przywiózł ją niemal natychmiast. Jadła bez apetytu, a naczelna patrzyła na nią uważnie. – Dobrze się czujesz? – Tak sobie… – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Wciąż przeżywasz śmierć tej swojej koleżanki? – Byłyśmy jak siostry… – Wiesz co… Może weź sobie kilka dni wolnego. Jutro przychodzi stażysta, będzie nas tu sporo. Nie mam sumienia patrzeć, jak znikasz w oczach. – To chyba dobry pomysł – zgodziła się od razu. Wypisała wniosek urlopowy i siadła do komputera, by skończyć wszystkie zaległe teksty, ten o kolejnym podpaleniu w lesie również. Spisała wypowiedzi policjanta i prokuratora, które nagrała wcześniej i sprawdziła jeszcze raz błędy. – Krystyna ma rację. Źle ostatnio wyglądasz. Jesteś niedospana i jeszcze bardziej zmizerniałaś. Wyglądasz jak szkielet – uśmiechnął się do niej Olek znad makiety. – Ode mnie to wszystko do tego numeru – powiedziała Anna, udając, że nie dosłyszała jego uwagi. – Jutro wysyłamy tygodnik. Muszę zadzwonić do łamacza i ustalić z nim wielkość fotografii w tym twoim tekście od spaleniach zwierząt. Swoją drogą ciekawe, kto to robi? Policja jeszcze nic nie ustaliła? – I pewnie nie ustali. Umorzą śledztwo. To niemal pewne. Anna pstryknęła palcami. Wydały suchy trzask, jakby łamały się cienkie kości. – Olek, mówisz, że źle wyglądam? – Widać, że coś cię trapi. – Odpocznę na wolnym. – I bardzo dobrze. Damy sobie bez ciebie radę i świat się nie zawali. Podobno jutro przychodzi jakiś praktykant. – Stażysta. Pewnie przyszły dziennikarz. Student. Ciekawe, jak tu sobie poradzi? – Już ja się nim zajmę – uśmiechnął się do niej z sympatią. Był jedynym w redakcji, któremu naprawdę ufała. Rozważny i inteligentny, mówił cicho i spokojnie, nigdy nie podnosił głosu. Przyszedł do redakcji z niedalekiego Kętrzyna, wynajął mieszkanie i po miesiącu ściągnął tu swoją żonę. Pracowała w szkole. Wiedli spokojne, ustabilizowane życie, o jakim Anna mogła tylko pomarzyć. „Chyba się starzeję – pomyślała. – Zaczynam chcieć gniazdować. Prowadzić spokojne, rodzinne życie. To niebezpieczne.” W domu włączyła płytę irlandzkiej instrumentalistki, która nazywała się

Eithne Patricia Ní Bhraonáin, a na którą w skrócie mówiło się Enya. Zaparzyła herbatę, usmażyła jajecznicę. Jutro o dziesiątej spotka się w Zełwągach z żoną Lameka, a w czwartek zapozna ze sobą członków rodziny Bajohr i Skowronków. Życie miewa jednak swoje jasne strony – może być panią swojego czasu aż do następnego poniedziałku. Zadzwonił Jacek. Pytał o nowy zamek. – Wszystko w porządku, nie zacina się, dziś tam spałam. Kończę już porządki, samochód z opieki zamówiony, niedługo wszystko z mieszkania Marty znajdzie nowych właścicieli. – Potrzebujesz jakiejś pomocy? – Nie, radzę sobie sama. – Gdybyś jednak zmieniła zdanie i potrzebowała się wygadać albo po prostu pobyć z kimś, to dzwoń. „To było miłe z jego strony” – pomyślała, wracając na fotel. Zapaliła świeczkę, wnętrze jej niewielkiego mieszkania zniknęło w mroku. Równie dobrze mógł to być obszerny apartament z jasnym, wychodzącym na morze tarasem. Zasnęła. Ocknęła się, gdy płyta już się skończyła. Słychać było tylko odgłosy ulicy. Przez okna widziała płatki śniegu wirujące w świetle latarni. Znów sypało. [13] Fragmenty z Księgi Kapłańskiej rozdziały od I do V.

Las w Dybowie – Zełwągi, grudniowa środa 1998 roku, około dzisiątej rano Tu nikt mnie nie znajdzie i nie zobaczy. Mogę złożyć ofiarę za grzechy najbliższych choćby w biały dzień. Jak dobrze, że dojrzałem do tego, co teraz robię. Już mnie nie trawią zgnilizna i grzech. Wyraźnie odczuwam na własnej skórze dobroczynny wpływ ofiar. Bóg mi wybacza, wybacza też moim bliskim. To dzięki mnie zmienia się na lepsze nasze życie, zasługujemy na życie wieczne. I na zbawienie. Dybowo. Ojciec mówił na nie Dommelhof. Podobno dziadek odkrył to miejsce. Latem ciągle się tu ktoś kręci, ale zimą panuje cisza i spokój. Wtedy, z ojcem, za pierwszym razem też tu byliśmy. Wtedy to była koza. Dziś o kozę trudniej, ale mam znów gołębia. Szamocze się biedak w worku i nie wie, że stanie się za chwilę częścią ludzkiego zbawienia. To dla niego wielki zaszczyt, że może godnie i w ważnej sprawie odejść z tego świata. Anna dojeżdżała do stolarni. I tym razem wolała zostawić auto w olszynie. Na podwórku panował bałagan, widać było ślady opon. Tak jak myślała, zapewne mieszkało tu kilka rodzin. Jedno auto nie zostawia tylu śladów. Zapukała do drzwi. Otworzyła jej kobieta, wyglądająca znajomo, jednak zachowywała się tak, jakby widziała Annę po raz pierwszy. – Pani jest z tej firmy windykacyjnej? – spojrzała podejrzliwie, przepuszczając w drzwiach. – Tak, ale chciałabym porozmawiać osobiście z mężem. Krystyna Nowak, firma Kurk – podała rękę, wymieniając nieprawdziwe nazwisko. – Maria Wiśniewska. Jakuba nie ma w domu. „Jakub. Jej mąż ma więc na imię Jakub. Wcale nie Lamek!” – przemknęło jej przez myśl. Niczego nie rozumiała. – Gdzie i kiedy mogę go zastać? – Teraz wyjechał. A czy ja nie mogę być? – Mąż musi podpisać. – No tak. Ale nie naliczycie odsetek? – Nie. Kontakt został nawiązany. Sprawę załatwimy polubownie. – To dobrze, bo mąż się łatwo denerwuje. Wie pani, jak to jest. Ludzie teraz zestresowani. Nawet nie wiedziałam, że ma jakieś zaległości. Anna była niemal pewna, że to ona spłaca jego długi. Zaprosiła ją przecież pod jego nieobecność, tak, jakby chciała ukryć fakt, że szuka go firma windykacyjna. Rozejrzała się po wnętrzu. Dałaby sobie głowę obciąć, że przy kominku stał ten sam kosz, z którym w sobotę wyszła po drewno jej znajoma urzędniczka, pani Hania. Jednak tym razem w mieszkaniu była inna kobieta. Anna nie mogła pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ją widziała.

– To można ustalić, gdzie i kiedy mogę spotkać pani męża? – Oczywiście, już do niego dzwonię. Pani poczeka w pokoju – rzekła drżącym głosem. Zaprosiła Annę do niewielkiego, skromnie urządzonego salonu i wskazała na fotel. Anna rozejrzała się i nagle jej wzrok spoczął na biblioteczce z książkami. Równo ustawione grzbiety, od największego do najmniejszego. Widok wydawał jej się znajomy. Nagle już wiedziała, to tutaj była Marta z dzieckiem. Na tle tego regału było zrobione tamto zdjęcie z dzieckiem. W takim razie Maria Wiśniewska musiała znać jej zmarłą przyjaciółkę. To odkrycie wprawiło ją w niepokój. „W co ja wdepnęłam?!” – przemknęło jej przez myśl. Na palcach przeszła do przedpokoju, z nadzieją, że podsłucha rozmowę telefoniczną. Drzwi były jednak zamknięte i dobiegały ją tylko strzępy słów. Już prawie zrezygnowała i chciała wrócić do salonu, kiedy usłyszała podniesiony głos Wiśniewskiej: – Lamek! Ja wszystko załatwię! Obiecuję! Nie miała już żadnych wątpliwości. Lamek to Jakub, mąż Marii Wiśniewskiej. Poczuła strach. Powinna jak najszybciej stąd wyjść. Nie ma chwili do stracenia! Chwyciła kurtkę, wiszącą na wieszaku w sieni i wybiegła na podwórko. Słyszała za sobą okrzyki Wiśniewskiej: – Niech pani poczeka, ja wszystko zapłacę! Ale Anna biegła, by jak najszybciej ukryć się w gęstej olszynie. Wreszcie stanęła ciężko dysząc. Patrzyła przez moment jak tamta stoi na ganku zdezorientowana i rozgląda się wokół. Pewnie dopiero teraz zauważyła, że na podwórku nie ma żadnego samochodu i że droga, prowadząca do domu, jest pusta. Anna trzęsła się ze zdenerwowania. Tak bardzo chciała wszystko zrozumieć. Niepotrzebnie tam poszła. Jeśli Wiśniewska wydała się jej znajoma, być może i tamta może ją skojarzyć. Powinna jednak dowiedzieć się, kim jest Lamek, czyli Jakub Wiśniewski, mąż Marii. Powinna zaczekać na niego, tu w tej olszynie. Już była gotowa na to, że zostanie aż do powrotu Lameka, gdy zadzwonił telefon. To była Fedorowicz. – Wiem, że wzięłaś urlop, ale zdarzyło się kolejne podpalenie i oczywiście zgłosili to do naszej redakcji. Widać ludzie uważają, że my zajmujemy się tą sprawą. Właśnie dzwonił ktoś z Dybowa koło Mikołajek, płonie spory kawał olszyny. Na miejscu jest straż pożarna i tamtejsza policja. Na kamieniu odkryli zwłoki zwierzęcia. Nie mogłabyś tam pojechać? Wiem, masz wolne, ale… – Gdzie dokładnie jest to Dybowo? – przerwała jej Anna. Nie musi teraz tłumaczyć, że jest właśnie pomiędzy Mrągowem a Mikołajkami. Szefowa wyjaśniła dokładnie, jak ma się kierować. Anna wsiadła do auta i wyjechała na drogę. Zmieniła plany. Dotrze do

Dybowa, potem wróci do redakcji, dopisze relację z tego, co tam zastanie i dopiero potem przyjedzie jeszcze raz do starej stolarni. Policja na pewno będzie robić na miejscu zdjęcia, poprosi ich o pomoc. Nie odmówią. Kojarzyła tamtejszego komendanta, Juliana Osękę. Kiedyś poznała go przy okazji pisania o pobiciu pewnego żeglarza. Mężczyzna zmarł po kilku dniach, a mikołajska policja prowadziła dochodzenie. To właśnie z komendantem kontaktowała się w tamtej sprawie. Redakcja opublikowała jego apel, gdy poszukiwali świadków zdarzenia. Dzięki częstym telefonom nawiązali dość dobrą relację. Pogoda wyraźnie zmieniała się, przestało padać, a z południa wiał cieplejszy wiatr. W Mikołajkach dopytała, którędy na Dybowo i po jakimś czasie udało się jej dotrzeć do pięknie położonej drogi, biegnącej wzdłuż jeziora Mikołajskiego. Trzciny na brzegu wyglądały jak śnieżne chochoły. Tafla była do połowy zamarznięta, pojawiały się jednak ciemne plamy wody, które czekały na wykonanie wyroku do końca. Jeśli jednak przyjdzie to wyczuwalne już w powietrzu ocieplenie, lodowa kara nie zostanie wykonana. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Dybowo leży na wysuniętym w jezioro Mikołajskie półwyspie. Brzeg zarósł tu lasem i jest jakby naturalną ochroną od wiatrów, wyjątkowo często nawiedzających to miejsce. Rozległe pola i łąki sprawiają wrażenie zupełnego odludzia, choć tak blisko stąd do Mikołajek. To nie jedyny półwysep w tej okolicy. Niedaleko jest Wierzba i Popielno, również odcięte od lądu wąską rynną Mikołajskiego i rozlewiskiem jeziora Śniardwy. Kiedy ludzie chcą się przemieszczać między półwyspami, zimą podróżują po lodzie, a o ciepłej porze używają promów. Jeśli te sposoby zawiodą, muszą nadkładać wiele kilometrów lądem, by dostać się do reszty świata. Po zapachu spalenizny poznała, że jest już blisko. Za zakrętem pojawiły się migające koguty i policyjny radiowóz wyłonił się zza zakrętu. Była na miejscu. Podjechała bliżej i od razu zobaczyła znajomego komendanta. Chwilę porozmawiali, opowiedziała mu o szalonym podpalaczu, który grasuje już od jakiegoś czasu i że ona, Anna, podejrzewa, że to rytualne krwawe ofiary, składane przez religijnego fanatyka. Tylko po co i w jakim celu? Julian Osęka patrzył na nią z niedowierzaniem. – Niemożliwe. Takie rzeczy dzieją się w filmach, ale nie w Dybowie. – A jednak. Wymieniła pozostałe miejscowości, w których doszło do podobnych incydentów. – O wszystkim wiedzą policjanci z Mrągowa. Wystarczy się z nimi skontaktować. Komendant coś zanotował i wrócił do radiowozu. Strażacy już dogasili

olszynę. Na wielkim kamieniu widać było zwęglone zwłoki jakiegoś zwierzęcia. Anna nagle poczuła, że ktoś się jej przygląda. Jakby czyjś wzrok miał zdolność przenikania przez grubą puchową kurtkę, przez włókna wełnianego swetra. Przebiegł jej dreszcz po plecach. Oczywiście! Przecież wśród tych gapiów, którzy tu wokół stoją, na pewno jest również on. Psychopatyczny podpalacz, który wmieszał się w tłum i być może odczuwa satysfakcję, że spowodował ten pożar, że z jego ręki zginęło nie tylko jakieś niezidentyfikowane zwierzę, ale również spłonął spory kawał olszyny. A w dodatku ogień mógł podejść pod ludzkie zabudowania. Rozejrzała się uważnie wokół. Gapie stali w kręgu. Byli w różnym wieku. Nie zauważyła jednak, by czyjekolwiek zachowanie odbiegało od normy. Nie, wśród nich na pewno nie ma sprawcy. Nie zauważyła jednak mężczyzny, ukrytego za starym grubym pniem dębu, który już dawno powinien być uznany za pomnik przyrody. Kiedy ona rozglądała się wokół, on to przewidział i schronił się za chropowatym pniem kucając, by nie znaleźć się na wysokości jej wzroku. Nagle przyszło mu do głowy, że już dawno powinien zwabić ją do swojej kryjówki. Tyle o niej wie. Być może Bóg domaga się kolejnej ofiary? Poczuł jednak pewność, że wkrótce sama do niego trafi. Żwir chrzęścił pod jego butami, gdy odchodził w przeciwnym kierunku, by jak najszybciej oddalić się od zamieszania, które wywołał. Ta olszyna zajęła się tak szybko, że ledwo udało mu się uciec. Wszystko przez południowy wiatr, który nagle dmuchnął w jego stronę. Wciąż czuł zapach palonej sierści i dymu z suchych gałęzi. Ale to była cena, którą płacił za zbawianie ziemi. Jego przodkowie nie żyli nadaremnie. Anna, mimo ciepłej kurtki, przemarzła. Miała wrażenie, że woń dymu przenika przez nią tak samo, jak nieznośna wilgoć potęgowana wiatrem. Zimą nawet południowy wiatr nie jest przyjemny, a tylko przynosi nieznośne uczucie, że człowiek traci miłe ciepło swojego wnętrza. Udało jej się załatwić zdjęcia z zajścia. Policjant obiecał wysłać je mailem na podany na karteczce adres. Anna podała swój, by je najpierw obejrzeć i potem odesłać wraz z napisanym tekstem do szefowej. Chociaż przebywała na urlopie, jednak postanowiła opisać to, czego była dziś świadkiem. Ludzie muszą wiedzieć, że w okolicy grasuje niebezpieczny człowiek i że powinni uważać chodząc po lasach. Nie musiała nawet sprawdzać, czy kamień w Dybowie, dawnym Dommelhof, jest dawnym kamieniem ofiarnym. Przypomniała sobie zapomnianą opowieść dawnej mieszkanki tej wsi. Podobno był tu kiedyś stary dwór, należący do rodziny Dommelhofów. Jej członkowie zniknęli w tajemniczy sposób pewnej nocy. Po prostu wyjechali, zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Mało kto

potem o nich pamiętał, a po jakimś czasie dwór także zniknął z powierzchni ziemi. Być może ludzie go po prostu rozebrali. Podobno w trzydziestym ósmym pojawił się w tych stronach jakiś wojskowy. Albo przypomniał sobie o dworze, albo był potomkiem Dommelhofów. Dość jednak, że poczynił wiele starań, by obowiązującą jeszcze wówczas nazwę Diebowen zmienić na Dommelhof. Udało się. Po wojnie zaś wieś stała się z kolei Dybowem, wracając do pierwszej, bardziej słowiańskiej wersji. O Dommelhofach znów słuch zaginął. Okoliczni mieszkańcy, opowiadając o dworze, wspominali też o kamieniu za wsią, co miał dwie misy ofiarne i kiedyś służył składaniu ofiar ze zwierząt. Przed wojną ludzie gromadzili się wokół niego w Noc Kupały. Palili ogniska, dziewczęta tańczyły. Wojna przerwała ich dziwne, niemal pogańskie, jak mówiła, obyczaje. Ten kamień od zawsze przyciągał wielu badaczy i kolekcjonerów tutejszych opowieści. Stał na wzgórzu, z którego roztacza się widok na jezioro Śniardwy. Piękne miejsce na wszelkie spotkania i uroczystości. Ktoś musiał o tym wiedzieć, skoro akurat je wybrał do złożenia kolejnej krwawej ofiary. W redakcji panował rejwach. Zadzwonili do niej z ośrodka opieki, że po południu bus przyjedzie po rzeczy Marty i żeby ktoś był na miejscu. Część przekażą do gminnego ośrodka i na pewno wszystko znajdzie nowych właścicieli. Irena przekazała jej te wszystkie informacje, śmiejąc się, że tak szybko wróciła z urlopu. Anna zabrała z biurka zapomniany notes i zapowiedziała, że wieczorem wyśle mailem tekst. Fedorowicz nie było, miała jakieś spotkanie w ratuszu. Wychodząc spojrzała jeszcze na wydruki korekty, leżące na biurku Ireny. Miała je przekazać szefowej. Na wierzchu leżała strona autorstwa Anety z rubryką o nowo narodzonych dzieciach. Tym razem była powiększona o wywiad z jedną z położonych… Marią Wiśniewską. Na zdjęciu pod artykułem zobaczyła twarz kobiety, u której dziś była! – Aneta, a co to za wywiad? – zapytała. – Szefowa zaproponowała, żeby po kolei przedstawiać personel oddziału położniczego. Zaczęłam od oddziałowej. Jest tu od niedawna, przeprowadziła się z Ełku. – Ta kobieta pracuje w szpitalu? – Tak. Bardzo miła. Wrażenie Anny potwierdziło się. To właśnie w szpitalu musiała spotkać Wiśniewską. Na szczęście tamta jej nie rozpoznała. Przeczytała wywiad. Oddziałowa mówiła o przychodzeniu dzieci na świat, o trudnych porodach, które czasem zdarzają się w domu i że nieraz trzeba pomóc takiej kobiecie na miejscu, a nie zawozić do szpitala, jeśli akcja porodowa rozpoczęła się na dobre. Opowiadała też o roli ojców w wychowaniu dziecka i namawiała do jak najdłuższego karmienia dziecka piersią. Standardowy wywiad o macierzyństwie.

Anna odruchowo poprawiła kilka błędów i odłożyła wydruk. – Anetka, znalazłam parę literówek. Pożegnała się i wyszła z redakcji. Zadzwoniła do Jacka. Był w pracy. Chciała opowiedzieć o dzisiejszym pożarze, ale chyba najbardziej zależało jej na tym, żeby go zobaczyć. Zaprosił ją do siebie na komendę. – Dziś mają zabrać rzeczy Marty. Jakoś nie mogę sobie z tym poradzić – powiedziała wchodząc do niedogrzanego, niewielkiego pokoju na piętrze. Jacek siedział przy biurku i ostrzył ołówek. Temperówka wydawała przyjemny, cichy trzask. Anna patrzyła na drewnianą sprężynkę, która wydłużała się coraz bardziej, aż wreszcie pękła bezgłośnie i spadła na serwetkę. Jacek zgarnął ją i wyrzucił do śmieci. – Siadaj, zrobię ci herbatę. Wyglądasz coraz mizerniej. Patrzyła, jak wyciąga saszetkę z wielkiej puszki bez żadnej nazwy i wzoru. „Być może jesteśmy lepszymi przyjaciółmi niż byliśmy partnerami? Może tak jest lepiej?” – pomyślała. Mówiła chaotycznie. Raz o dzisiejszym pożarze w Dybowie, raz o busie z opieki, a raz o Marcie. – Dalej więc prowadzisz to swoje śledztwo? – zapytał Jacek, rysując ołówkiem na papierze jakieś wzory. – Tak. Opowiedziała mu w skrócie, jak wiele rzeczy się w tym wszystkim nie zgadza i jak wiele ma wątpliwości. – Daj już sobie spokój. To cię zatruwa. Znikasz w oczach, wciąż jesteś jakby nieobecna. Ta twoja zmarła przyjaciółka zajmuje cię bardziej niż świat żywych wokół ciebie. – Mam dziwne przeczucia. Notuję to wszystko, żeby nie zapomnieć – wyciągnęła z torebki notes i postukała palcem w zieloną okładkę. Miała wrażenie, że spojrzał na nią badawczo. Siedzieli w ciszy i patrzyli na pojawiające się między chmurami słońce. Przebijało z rzadka przez chmury, więc zmierzch zapadał szybciej niż powinien. Jacek miał długie szczupłe palce, pokroił nimi jabłko na ćwiartki i podał Anie. Sięgnęła po nie z apetytem i nagle uświadomiła sobie, że poza śniadaniem jeszcze nic dzisiaj nie jadła. Wreszcie pożegnała się i ruszyła do Rybna. Kierowca z ośrodka już na nią czekał. Przyjechało z nim dwóch mężczyzn, powinni więc szybko się uwinąć. Anna weszła do mieszkania i wydała dyspozycje. Zabierali wszystko, co już było przygotowane, ona zaś robiła ostatnie porządki. Musi dziś skończyć, tak postanowiła. Odstawiała rzeczy, które chciała zachować dla siebie. Całkiem nowy czajnik elektryczny, dwa duże garnki, suszarkę do włosów. Mężczyźni nosili rzeczy, a ona wkładała pozostałe do kartonów. Już niedługo to się skończy. Odda

klucze. I nigdy już tu nie wróci. A zanim wprowadzą się nowi lokatorzy nikt się już tu nie dostanie, bo przezornie zmieniła zamek w drzwiach. Zwijała dywan w salonie. Był bardzo zakurzony. Marta rzadko go chyba trzepała. W nozdrza uderzał zapach kurzu i drewnianej wilgoci. W salonie zrobiło się całkiem pusto. Dywan też trafi do busa i pojedzie do kogoś, komu się jeszcze przyda. Pod dywanem leżała jakaś koperta, szara od kurzu. Anna sięgnęła po nią. W środku znajdowała się kartka z ręcznie napisaną notatką: ADAŚ ur. 1 września 1996, zm. 21 września 1996. Ogród przy Starej Stolarni, szary kamień pod jabłonią. Zrobiło jej się słabo. Już rozumiała, gdzie zrobione było zdjęcie, znalezione w skrytce. Marta zostawiła pod dywanem kolejny ślad, który miał doprowadzić do prawdy o jej śmierci. Czyżby od dawna podejrzewała, że może przez Lameka stracić życie? Ogród przy starej stolarni! Zatem tam znajduje się grób jej dziecka! Dziecka, które żyło niecały miesiąc! Dlaczego jego narodziny nie zostały nigdzie odnotowane? Kto przyjął poród? Czemu zmarło? Kamień pod jabłonią znaczył miejsce pochówku! Zaraz, zaraz… Dziś w wywiadzie z Wiśniewską przeczytała o domowych porodach. Że czasem trzeba pomóc matce na miejscu, bo to jest bezpieczniejsze, niż przewożenie do szpitala. Czyżby to był właśnie taki poród i odebrała go Wiśniewska? Zatem położna wie o wszystkim. Anna poczuła dreszcz na plecach. Stara stolarnia w Zełwągach skrywa więcej tajemnic niż się jej wydawało. Jak dowiedzieć się tego wszystkiego? Nie zadzwoni przecież do tej kobiety i nie spyta po prostu o dziecko pochowane pod jabłonią! Postanowiła, że jeszcze tego samego dnia tam pojedzie i zacznie to miejsce obserwować. Jeśli to konieczne, będzie tam wracać tak długo, aż znajdzie coś, czego szuka. Po dwóch godzinach bus wypełniony był po brzegi dorobkiem życia przyjaciółki. Resztę rzeczy Anna zapakowała do swojego auta. Doniczkowe kwiaty okryła słomianymi matami, które znalazła w jakiejś szafce, by nie przemarzły w drodze. Ostatnie spojrzenie na wnętrze mieszkania, w którym kiedyś były tak szczęśliwe. Anna przekręciła klucz w zamku tuż przed dziewiętnastą. Kiedy wsiadała do auta, puste okna patrzyły na nią ponuro. Silnik pracował miarowo, z głośnym klekotem odmierzając kolejne kilometry. Im stawał się cieplejszy, tym bardziej klekot cichł i przechodził w równomierną pracę. To uspokajało. Nagle zadzwonił telefon Anny. – Tu Erich Skowronek. Pamięta mnie pani? – Ależ naturalnie, że pamiętam. Jest pan czuły na wspomnienie. Właśnie o panu myślałam!

– Niemożliwe! – Tak! Przejeżdżam przez Borowo. – Proszę do mnie zajrzeć. Muszę o czymś pani powiedzieć. Topniejący śnieg utrudniał manewry, ale w miarę szybko udało się jej zakręcić wprost na drodze. O tej porze niemal nie było tu ruchu. Erich Skowronek stał już w drzwiach i machał do niej, kiedy pojawiła się na podjeździe. Wysiadła z auta, otrzepała z butów śnieg, a raczej błotnistą breję, i weszła do ponurej sieni. Pachniało gotowaną kapustą, najwyraźniej stary Skowronek pichcił bigos. – Pamięta pani, jak się mnie pytała o sektę? Wtedy, cośmy mówili o tym amerykańskim mormonie? – Pamiętam. Miała wrażenie, że wtedy nie powiedział jej całej prawdy. Czekała jednak na dalszy rozwój wypadków, z nadzieją, że sprawa jakoś się wyjaśni. Czyżby miało stać się to właśnie teraz? – Słyszałem dziś w radiu, że paliło się w Dybowie, w lesie, i że na kamieniu znaleziono jakieś zwierzę – zaczął. – To prawda. No proszę, to już się rozniosło po okolicy? Nawet w radiu o tym mówili? – Dziś w popołudniówce Radia Olsztyn. Dopiero co. Pomyślałem, że może mógłbym coś pani opowiedzieć, choć nie jestem pewien, czy to ma jakiś związek z tą sprawą. – Chętnie pana wysłucham. – Ale najpierw zaparzę herbatę. Nie mam z kim jej pić, więc niestety, musi pani u mnie trochę posiedzieć. – Wprawdzie miałam inne plany, ale zawsze mogę je zmienić – skinęła głową, rozpinając kurtkę. Pomyślała o Zełwągach. Cóż, pojedzie tam jutro. Szukała notesu, ale nie znalazła go w torebce. Przecież na pewno zabierała go z redakcji. Usiłowała przypomnieć sobie, gdzie go ostatni raz widziała i wreszcie skojarzyła, że wyciągała go u Jacka w biurze. Na pewno został na komendzie. Napisała sms z zapytaniem, nie chcąc telefonować. Jacek pewnie jest już w domu. Odpisał, że owszem, zostawiła notes i jutro po osiemnastej wpadnie do niej i przyniesie go. Wcześniej nie może, bo wyjeżdża rano na naradę do komendy wojewódzkiej. Umówili się na osiemnastą trzydzieści. Anna nieco się uspokoiła. Nie lubiła gubić rzeczy. Ten notes był dla niej bardzo ważny. Miała w nim wszystkie zapiski i spostrzeżenia, dotyczące sprawy Marty. Erich wniósł do pokoju tacę z herbatą. Szklanki były lekko niedomyte, z szarym osadem. Anna udawała, że tego nie widzi. – Może bigosem poczęstuję?

Anna uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna. – Chętnie. Po chwili wniósł dymiącą potrawę, w której zauważyła dużo grzybów. Taki sam bigos gotował kiedyś jej ojciec. Parzyła sobie usta jedząc łapczywie. Kapusta była wyjątkowo smaczna, wypełniona aromatem lasu. Zagryzała chlebem i słuchała monotonnego głosu gospodarza. Starszy pan sprawiał wrażenie, że musi się przed kimś po prostu wygadać. Po chwili poczuła, że jest jej dobrze. I że szczęścia nie trzeba szukać daleko. Czasem jest bliżej niż można pomyśleć. Ciepły piec i gorące jedzenie. Smak lekko czerstwego chleba. Herbata w niedomytej szklance, ale podana z serdecznością. To też jest szczęście.

Selbongen, lato 1939 Jan Pollack miał wątłe, chude ciało i wystraszone ciemne oczy. – W matkę takie ciemne – pokrzykiwał ojciec, przyglądając mu się niebieskimi jak jezioro Inulec w czerwcu tęczówkami. Ojciec był dziwny. Matkę traktował z góry i zawsze mówił do niej rozkazującym tonem. Czasem uderzał ją w twarz lub popychał. – Kto kocha, ten srogo karze – powtarzał na tyle często, by kilkuletni Jan zapamiętał te słowa na zawsze. Jan i jego młodsza o dwa lata siostra Ewa mieli być tylko posłuszni. Nie byli bici, a przynajmniej nie jako małe dzieci. Dopiero potem, jak już trochę podrośli, ojciec czasem ich szturchał albo szarpał zniecierpliwiony. Kiedy poszedł na wojnę, w domu zrobiło się całkiem inaczej. Spokojniej, choć biedniej. Matka zaczęła się nimi prawdziwie zajmować dopiero, jak zostali sami. Wcześniej była niczym kukiełka. Ubezwłasnowolniona – mówili o niej ludzie ze wsi i z czasem słowo to dotarło również do Jana. Nie wiedział dobrze, co ono znaczy, ale skoro było takie trudne, to ludzie musieli wiedzieć co mówią. Łatwe słowo łatwiej powiedzieć ot tak sobie, bez przemyślenia. Trudniejsze wymaga uwagi. Szkoda, że mieszkali aż pod lasem. Daleko było do rówieśników, a matka puszczała ich do wsi tylko pod nieobecność ojca. On zawsze pilnował, by wszyscy zajęci byli pracą. Mały Janek miał ręce zniszczone od noszenia węgla i krojenia pokrzyw dla kaczek. Mała Ewa płakała, gdy musiała doić krowę, tak bardzo bolały ją dłonie. Jan nie miał innych przyjaciół poza Erichem. Obaj urodzili się w dwudziestym ósmym i teraz mieli już po całe dziesięć lat. Z Janem Pollackiem, synem tego dziwnego człowieka, mało kto chciał się bawić, ale Erich był podobny do niego. Wycofany i zalękniony syn Jadwigi Skowronek, która wolała siedzieć w ogrodzie lub kaplicy, niż z nim rozmawiać. – Ty jesteś mormon – mówił Jan do niego. – Mój tata nie pozwala mi się z tobą bawić. – My tu prawie wszyscy mormoni. A ty nie? – dopytywał Erich, dziwiąc się, że coś może być inaczej niż u niego. – No nie. – A co ty jesteś? W jakiego Boga wierzysz? – U mnie w domu tata sam założył swój kościół. I mówi mi o Bogu. To Bóg mego taty. – Niemożliwe. Tak nie można. – Można, jak się jest kapłanem. A mój tata jest kapłanem.

– Chyba, że tak. Siedzieli na brzegu Inulca i wrzucali do wody kamyki. Odbijały się po równej, niezmąconej niczym tafli i z cichym pluskiem opadały na dno. „Nigdy już ich nie zobaczymy” – myślał mały Janek, analizując jednocześnie sprawy, związane z nieuchronnością i pożegnaniem na zawsze. Tę filozoficzno-religijną rozmowę obaj chłopcy zapamiętali na zawsze. „Jego ojciec jest kapłanem – myślał potem Erich. – Skoro tak, to musi mieć rację. Nasz prezydent Konietz też jest kapłanem i zawsze ma rację, a my musimy szanować go. Nikt na świecie nie zna tak Księgi Mormona i Biblii jak on. A ile jeszcze świętych pism! Ciekawe, czy ojciec Janka też jest taki mądry.” Według Jana, taki właśnie był. Może nawet mądrzejszy. Bo Konietz dostał już wszystko gotowe do prowadzenia, a ojciec Jana sam założył swój domowy kościół. „Domowe Kapłaństwo. Gdzieś już to spotkałam. Zaczynam coś kojarzyć…” – pomyśli pięćdziesiąt dziewięć lat później Anna Sołowiecka, siedząc z Erichem, mocno już starszym od tamtego dziesięciolatka, przy jego stole. Ale wtedy mały Janek wciąż jeszcze nie wie, że kościół jego ojca przetrwa wojnę i cały ten czas po niej. Mały Janek zjawił się któregoś dnia w obejściu Skowronków. – Chodź ze mną, zobaczysz, co robi mój tata, gdy jest kapłanem – szepnął mu do ucha, gdy ten wychylił się przez okno na umówiony sygnał: lekkie gwizdnięcie, coś, jakby odgłos kosa. Erich wybiegł niemal od razu, jak to każdy chłopiec – ciekawski wszystkiego. – Tylko nie zdradź mnie przed nim nigdy. Pamiętaj. Ojciec by mnie zabił. On nie raz mówi, że jakby trzeba, to by to zrobił. Zadałby śmierć własnej żonie lub dziecku, jeśliby taka była boża wola. – Co to za Bóg, który krzywdzi? Mój jest inny – wymamrotał przestraszony nieco Erich. Nie chciał, żeby jego przyjaciel umierał. – Mój Bóg jest taki. I koniec. Każdy ma swojego. Szli drogą w stronę puszczy. Minęli dom Bajohrów, ostatni we wsi, co znaczy, że byli już na Wygonie. Z przodu widzieli ciemną postać ojca Jana, Jeremiasza Pollacka. Szedł z jakimś workiem na plecach. Skradali się za nim pilnując sporego odstępu. Janek co chwila przytykał palec do ust. Im bardziej wchodzili w puszczę, tym lipcowe skowronkowe trele coraz ciszej dobiegały do ich uszu. Uszli może kilometr, a może więcej, dzieciakom trudno było zmierzyć ten odcinek. Ukryli się w chaszczach, gdy zobaczyli, że Pollack kieruje się do jakiejś polany. Przeczekali, aż dotrze na miejsce i dopiero wtedy ruszyli za nim, cały czas chowając się za drzewami – dwaj chłopcy drobnej budowy, dla których pień

starego drzewa był doskonałą kryjówką. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo. Wiedzieli, że nie wolno im nawet głośno odetchnąć. Jeremiasz Pollack wyciągnął zza pazuchy zniszczoną księgę i położył obok siebie na ziemi. Z worka wyjął butelkę i zapałki, a na koniec coś, co do tej pory nie ruszało się, ale teraz zaczęło się szamotać. To był gołąb z obwiązanymi sznurkiem skrzydłami. Erich wiedział, że u Pollacków hoduje się gołębie, więc to pewnie jeden z ich podopiecznych. Jeremiasz położył z boku wielkiego głazu kilka suchych gałązek. Miał też ze sobą kępki szarozielonego mchu. Podpalił wszystko. Zapłonęło od pierwszej zapałki. Następnie sięgnął po księgę. Otworzył na założonym kawałkiem papieru miejscu i odczytał fragment. Do uszu chłopców dotarły fragmenty o odkupieniu, krwawej ofierze, gołębiu i ogniu. Erich zapamiętał jeszcze takie słowa: Nakaż Aaronowi oraz jego synom, mówiąc: Oto prawo dotyczące całopalenia: Całopalenie będzie na palenisku na ołtarzu przez całą noc aż do rana i ogień ołtarza będzie w nim zapalony[14]. Patrzyli, jak Jeremiasz chwyta ciało gołębia i sprawnie przekręca mu główkę. Gołąb przez chwilę jeszcze poruszał się, jego patyczkowate nóżki drgały, po czym zastygł w bezruchu. I wtedy Jeremiasz wrzucił go do ognia. – Ofiara dokonana – powiedział głośno. Chwilę patrzył, jak ptak płonie, po czym odwrócił się i odszedł. Erich dygotał przerażony. – On zabił gołąbka! – pisnął, przecierając oczy ze zdumienia. Przestraszony cofnął się i wtedy nadepnął na jakąś gałązkę. Trzask zaniepokoił Jeremiasza. Rozejrzał się niespokojnie wokół i zawołał: – Halo, jest tu kto? Jan ukryty za drzewem dawał Erichowi rozpaczliwe znaki, żeby tamten był cicho. Pokazywał na szyję, jakby chciał mu dać do zrozumienia, że jak ojciec ich tu znajdzie, to poderżnie im gardła. Mężczyzna nasłuchiwał jeszcze chwilę, wreszcie uspokojony ciszą, ruszył z powrotem. Erich przerażony patrzył za odchodzącym Jeremiaszem. – To jest kapłaństwo mego ojca – powiedział Jan jakby z dumą. – Ale co ten gołąb mu zrobił?! – On nic, ale moja mama znów zdenerwowała tatę. Powiedział, że popełniła ciężki grzech, bo złamała jakiś post. Musiał więc złożyć ofiarę. – Czy twój ojciec zawsze składa ofiary, jak nagrzeszycie? – Staramy się nie grzeszyć, ale złamanie postu to sprawa poważna. – My mamy post tylko w niedzielę. To święta głodówka przed spotkaniem sakramentalnym. – Więc sam rozumiesz. – Ale u nas nikt nie składa krwawych ofiar. Nasz Bóg jest miłosierny. Na co

mu śmierć gołąbka? On nie jest niczemu winien. – Nie znasz się zupełnie na sprawach wiary. Wracali tą samą drogą, odczekawszy jakiś czas. Jeremiasz Pollack szedł szybko, z workiem za pazuchą. Nad lasem za nimi unosił się dym i dziwny swąd. Od tamtego dnia Erich zaczął bać się Janka. Nie chciał już wychodzić z nim na drogę ani nad jezioro. Bał się też Jeremiasza Pollacka, że ten kiedyś przyjdzie do niego nocą, ukręci mu głowę jak gołębiowi i spali go na stosie. Kiedy przyszła wojna, odetchnął. Mężczyźni w wieku Pollacka zabierani byli do wojska. Nie wiedział, że na wieść o wojnie, z tego samego powodu odetchnęła też jego ciotka Agata Bajohr, której Jeremiasz omal nie wydłubał oczu. Pięćdziesiąt dziewięć lat później Anna Sołowiecka omal nie zemdlała, kiedy usłyszała z ust Ericha Skowronka odpowiedź na pytanie, gdzie dokładnie mieszkał Jeremiasz Pollack. – W tym dużym domu z prawej strony przed wsią. Tam potem Jan Pollack miał swoją stolarnię. [14] Księga Kapłańska rozdz. 6, wers 9.

Mrągowo – Zełwągi, grudzień 1998 Wracała z wypiekami na twarzy. Miała już wszystko ułożone w głowie i pewność, że to nie Benek składa ofiary ze zwierząt. Wszelkie tropy prowadziły do starej stolarni. Dom musiał być wielorodzinny i tam z pewnością mieszkał także mężczyzna, który był sprawcą rytualnych podpaleń zwierząt. Przypominała sobie, co już wie na pewno. W tym samym domu mieszkała urzędniczka Hanna i położna Maria. Mieszkał też mąż Marii, Jakub. Jeśli był jej mężem, to zapewne nosił nazwisko Wiśniewski. Jeśli zaś fanatyk był potomkiem Jeremiasza Pollacka, prawdopodobnie miał na nazwisko Pollack. To będzie czwarty mieszkaniec tego domu. Czuła, że zaczyna boleć ją głową. Obie sprawy musiały się jakoś wiązać. Zakładka znaleziona w lesie była taka sama jak ta, znaleziona w mieszkaniu Marty. To by znaczyło, że Marta znała osobiście fanatyka, bo tak zaczęła nazywać go w myślach. Oczywiście, że musiała go znać, skoro tam często bywała i najprawdopodobniej to tam urodziła swojego syna, a poród odebrała Maria Wiśniewska. Marta bała się Lameka. Pisała, że przez niego umrze. Fragment z Księgi Rodzaju, mówiący o biblijnym Lameku, opisywał go jako zdolnego do wszystkiego, mściwego człowieka. Zatem fanatyk i Lamek musieli być do siebie podobni! I jeden i drugi doskonale znają Biblię. Skoro mieszkają w jednym domu, jest to więc niewykluczone. Coś jej przyszło do głowy i natychmiast wybrała numer telefonu. Odezwało się przeciągłe nosowe: – Haloo… – Panie Erichu, jeszcze jedno pytanie. Czy Jan miał brata? – Nie. Tylko siostrę. I potem miał syna. – Jak miał ten syn na imię? – Nie wiem. Nie utrzymywałem już z nim kontaktów. – Dziękuję. Spokojnej nocy. – Wzajemnie. Rozłączyła się. Czuła, że ta noc wcale nie będzie taka spokojna. Myśli galopowały jak dzikie konie. Zatem Lamek i fanatyk nie są braćmi. Muszą być więc naprawdę bliskimi przyjaciółmi… Który z nich jest kapłanem? Ślady na śniegu i przy aucie należały do któregoś z nich. Wróciła do domu. Zaparzyła melisę. Miała już dość tej całej historii, ale wiedziała już naprawdę dużo. Marta zostawiła jej sporo znaków. To ich właśnie szukał ktoś, kto dwa razy wszedł do mieszkania Marty. Ona jednak okazała się sprytniejsza. Jej pomysłowość w wynajdowaniu kryjówek była naprawdę duża! Niby coś było niemal na wierzchu, a jednak niewidoczne. Skrytka pod obrazem,

terminarz w puszce z ciastkami i koperta pod dywanem. Ten, kto bywał w mieszkaniu Marty, zapewne szukał głębiej. Tymczasem skrytki były na wyciągnięcie ręki. Można było na nie patrzeć i nie widzieć ich. Chodzić po dywanie, patrzeć na obraz, wyjmować puszkę z ciastkami. Dlaczego Marta musiała umrzeć? Anna czuła coraz większą pewność, że jej przyjaciółka została złożona w ofierze. Pójdzie z tym na policję, ale musi mieć twarde dowody. Wtedy chyba Jacek wreszcie jej uwierzy?! Zasnęła dopiero po północy, kompletnie wyczerpana. Rano nie mogła znaleźć sobie miejsca. Przeglądała jeszcze raz zawartość kuferka Marty. Zdjęcia, ubranka małego Adasia. Miała wrażenie, że dotyka jego grobu. Przez jakie piekło musiała przechodzić Marta? Zadzwonił telefon. To była pani Bożena. Pytała o losy mieszkania. – Zamknięte na cztery spusty, meble wywiezione. – Bardzo dobrze się spisałaś. Nie byłabym w stanie tego zrobić sama. – Przyznaję, że i mnie było ciężko. Zostawiłam część rzeczy dla Domu Dziecka. Książki, płyty, wieżę stereofoniczną. Myślę, że to wszystko się przyda. Podrzucę jeszcze dziś, mam wolny dzień. – Dziękuję, że o nas pomyślałaś. – Pani Bożenko, jak mogłabym nie pomyśleć. Przecież Marta spędziła u was dużą część swego życia! – Niedługo się nim nacieszyła, oj niedługo. Co jej strzeliło do głowy… Anna nie chciała wracać do swoich podejrzeń. Dyrektorka i bez tego miała wiele zmartwień. Opłakała jakoś Martę, zaczęła przyzwyczajać się do myśli, że taka była decyzja jej byłej wychowanki. Anna usiadła do komputera, napisała tekst o pożarze w Dybowie. Wysłała do szefowej. Wejdzie jeszcze do tego numeru, pójdzie też do dziennika. Zdjęcia okazały się bardzo fachowo zrobione i nadawały się do publikacji. Kolejna sprawa zamknięta. Potem pojechała do Domu Dziecka i z pomocą wychowanków zaniosła rzeczy po Marcie. Młodzież ucieszyła się z nowej wieży, bo ich sprzęt szwankował. Marta miała sporą kolekcję płyt, niektóre spodobały się również wychowankom. Skoro była już w okolicy, odwiedziła ojca. Czuł się zdecydowanie lepiej, siedział przy stole elegancko ubrany. – Greta przyjeżdża. Myślałem, że to ona. Postanowiła trochę się mną zająć. Anna pozmywała naczynia, które zgromadził w zlewie, sprawdziła mu temperaturę i ciśnienie. Obliczyła tabletki w blistrze – chciała sprawdzić, czy na pewno brał je regularnie. Ojciec czasem zapominał zadbać o siebie. Im robił się starszy, tym bardziej był niesforny. Patrzyła na jego siwe włosy, na oczy, utkwione w oknie, wypatrujące taksówki, która ma przywieźć jego ukochaną. Poczuła

zazdrość w sercu. Czy mama zaakceptowałaby jego związek? To takie trudne do zrozumienia. Chyba nigdy nie polubi tej pani Grety. Zawsze będzie dla niej rywalką. Dzień był naprawdę piękny. Mimo wczorajszej odwilży, chwycił lekki mróz i padał drobny śnieg. Zaścielał cienką warstwą chodniki i ulice, gromadził się na czapkach i kapeluszach. Zima wracała. Ludzie mieli nadzieję na białe święta. Postanowiła się przejść. Zaparkowała auto w centrum i wąskim chodnikiem poszła nad jezioro. Na molo ludzie karmili łabędzie i kaczki. Niektórzy robili zdjęcia. Okruchy chleba i pióra zaścieliły brzeg. Kuranty na ratuszowej wieży zagrały dwunastą. Samo południe, a ona tu stoi i patrzy, jak błękit nieba oplata kontur Ratusza, jak dęby piramidalne, rosnące na początku promenady prowadzącej do jeziora Czos, wcinają się wysoko w ten błękit. Poczuła na twarzy chłodny wiatr od jeziora i zapragnęła nagle zamienić się na chwilę w ten wiatr i unieść się wysoko, nad to miasto, zobaczyć je z innej perspektywy. Musi spojrzeć na tę sprawę z góry. Przestać myśleć tylko o Marcie. „Obie sprawy najwyraźniej się zazębiają, ale ja jeszcze nie znam wszystkich punktów stycznych” – pomyślała nagle, zapominając o wietrze, o błękicie i o zasypanym śniegiem dachu Ratusza. Pojedzie do Zełwąg, ukryje się w krzakach i będzie obserwować ten dziwny dom. Stara stolarnia kryje więcej tajemnic niż można przypuszczać. Zjadła obiad w pobliskim barze, kupiła kilka bułek, jabłko i butelkę wody mineralnej po czym pojechała do domu przebrać się. Włożyła ciepłe, narciarskie spodnie, wełniany sweter i puchową kurtkę. Nie powinna zmarznąć. Około wpół do drugiej ruszyła w kierunku Mikołajek. Do wpół do siódmej wieczorem zostało jej sporo czasu. Powinna bez problemu wrócić na spotkanie z Jackiem. Kiedy dotarła na miejsce, zaparkowała auto jak ostatnio, w lesie. Ukryła je za gęstwiną drzew tak, że samochód z drogi był niewidoczny. Prowadziły do niego tylko ślady na śniegu. Przedarła się przez krzaki, minęła niewielką szopę z zakratowanym okienkiem i schowała za przewrócony pień jakiegoś drzewa. Wokół panowała bezpieczna cisza. Tym razem przygotowała się lepiej. Wyciągnęła z torby lornetkę, którą pożyczyła od ojca. Pożyczyła to niewłaściwe słowo. Wiedziała, że mógłby się nie zgodzić, a przynajmniej zacząłby zadawać niewygodne pytania. Więc wzięła ją sobie, wychodząc z domu. Odniesie z powrotem przy najbliższej okazji. Dzień był dość pogodny, niebo momentami stawało się całkiem błękitne i nie było już takiego mrozu, jak jeszcze kilka dni wcześniej. Rozpuszczający się śnieg szeleścił przyjemnie pod butami, rozstępując się pod ciężarem stóp. Anna zbliżyła się w kierunku obejścia. Na razie nie było widać nikogo. Minuty mijały, dziwne podniecenie w brzuchu zaczynało ustępować nudzie

i spokojowi. Po pół godzinie zauważyła, że w oknie na parterze ktoś się pojawił. Nastawiła ostrość i spojrzała przez lornetkę. To była Maria Wiśniewska. Stała przy zlewie i zmywała naczynia. Po chwili podszedł do niej jakiś mężczyzna. Był dość wysoki, ale jego twarz kryła niezaciągnięta do końca firanka. Pochylił się nad kobietą i pocałował ją w usta. Trwał przez chwilę przy jej wargach, po czym odszedł od niej i zniknął w głębi domu. Maria Wiśniewska nadal zmywała. Coś mówiła, bo widać było, że gestykuluje. I znów dość długo nic się nie działo. Anna bawiła się trochę lornetką, oglądała za jej pomocą inne detale, obserwowała ptaki na niebie i zarysy saren na linii lasu za domem. W niedomkniętym garażu widać było kawałek auta, ale Anna nie umiała go rozpoznać. Przesuwała lornetką to w prawo, to w lewo, aż nagle zauważyła drewniany drogowskaz. Wcześniej go nie zauważyła, bo stał przy głównej drodze wjazdowej do domu, a kiedy ostatnio tu była, przeszła z olszyny boczną ścieżką. Patrzyła na niego i usiłowała przypomnieć sobie, gdzie już go widziała. Oczywiście. Miała niemal pewność, że drogowskaz, kierujący przybyszy na posesję, był tym ze zdjęcia, znalezionego w skrytce Marty. To tylko upewniło ją, że przybyła we właściwe miejsce. Grób dziecka Marty musiał znajdować się pod tamtą jabłonią z szarym kamieniem. Anna rozejrzała się wokół. Kawki i gawrony skrzeczały głośno, siedząc na górnych gałęziach drzew i tylko ich odgłosy przerywały panującą w tym miejscu ciszę. Usiadła na pieńku i patrzyła przed siebie. Mijały długie minuty, podczas których nic się nie działo. Wreszcie otworzyły się drzwi wyjściowe i na schodach pojawiła się Wiśniewska z tym samym koszem na opał, z którym widziała Hannę. To wszystko było jakieś dziwne. Czy oni mieszkają tu niczym w jakiejś komunie? I kiedy wreszcie pojawi się Pollack? Pamiętała, że dom był tak rozplanowany, że mogły w nim mieszkać dwie rodziny. Miał obszerną sień i drzwi do pokojów, ale kuchnia była tylko jedna. Czekała dalej. Była pewna, że Pollack musi się wreszcie pojawić. Przed trzecią na podjazd przed domem wjechało auto. Niewielki fiat, dość sędziwy, z głośno pracującym silnikiem. Wysiadła z niego… Hanna. Z wysiłkiem niosła ciężkie torby ze sprawunkami, po drodze z jednej z toreb potoczyły się na ziemię jabłka, wróciła po nie. W szparze między firankami Anna widziała, jak Wiśniewska wyjmuje to co druga kobieta kupiła. Po chwili w kuchni pojawił się znowu tamten mężczyzna, teraz obejmował myjącą ręce nad zlewem Hannę. Ją również pocałował. Anna przyglądała się temu ze zdziwieniem. Nie dość, że mieszkają razem, to jeszcze wyglądają na bardzo zaprzyjaźnionych. Dziwna sprawa i dziwne relacje. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziała. Nogi już cierpły jej od kucania, a pod puchową kurtkę wdzierał się chłód.

Wyciągnęła termos z herbatą i rozgrzewała się ciepłym płynem. Powoli zaczynało zmierzchać. To dobrze, może zapalą światła i będzie widać ich jak na dłoni. Chyba, że zasłonią okna. Na podwórko wyszła Hanna. Widać zapomniała czegoś z samochodu. Otworzyła drzwi i schowała to coś do kieszeni. Wróciła do domu. I znów zapanowała cisza. Anna obawiała się, że niczego już więcej nie zobaczy. Było już całkiem ciemno, a Pollack wciąż się nie pojawiał. Tamci zjedli obiad, co było widać po krzątaniu się i stawianiu naczyń na stół. Teraz zmywała Hanna. Po jakimś czasie ktoś zapalił światło w pokoju obok kuchni. Mężczyzna podszedł powoli do okna, by zasłonić roletę i wtedy Anna zobaczyła jego twarz. Tak, to był na pewno on! Mężczyzna, którego zauważyła na pogrzebie Marty! Stał za kościelnym filarem i wyglądał tak, jakby chciał się ukryć. A potem stał na cmentarzu z Hanną, wsiedli razem do auta. Ale nie do tego starego fiata, którym tu dojechała. Anna usiłowała przypomnieć sobie, jaki to był samochód, ale nie potrafiła. Pomyślała, że jeśli podejdzie bliżej, będzie mogła sprawdzić, jakie auto stoi w garażu. Przedzierała się przez krzaki aż dotarła do granicy lasu z działką. Zaszczekał jakiś pies. Nie zauważyła tu wcześniej żadnego czworonoga, nie widziała też żadnej budy. Szczekanie dochodziło z daleka, więc pomyślała, że może to pies w okolicy, w sąsiedztwie. Przecież musi tu być jakieś sąsiedztwo. Podczołgała się jak najbliżej garażu. Obok ciągnęły się budynki gospodarcze. To była chyba pozostałość po dawnej stolarni. Pies przestał szczekać, a to dodało jej pewności siebie. Zaraz będzie całkiem blisko, zostało jej tylko to przejście między drzewami. Półotwarty garaż był już w zasięgu jej wzroku, kiedy drzwi domu otworzyły się i ktoś wyszedł na ganek. W świetle lampy zauważyła, że to Hanna. Kobieta stanęła na schodach i rozglądała się wokół. Po chwili wróciła do środka. Anna przestraszyła się i wycofała do swojej kryjówki za szopą. Nie miała odwagi iść dalej, Hanna mogła w każdej chwili znów pojawić się na ganku. Była już z powrotem w okolicy szopy, zła na siebie, że stchórzyła. Mogła przecież zostać tam, blisko garażu! Teraz nie miała już odwagi tam wrócić. Bała się i postanowiła wracać do domu. Miała dość tego prywatnego śledztwa. Pollack chyba się już nie pojawi. Robiło się coraz później, a niedługo ma przecież przyjść Jacek. Wystarczy na dziś tej zabawy w detektywa. Nagle usłyszała za sobą jakiś szelest. Początkowo myślała, że to jakiś ptak zerwał się do lotu, ale szelest słychać było wyraźnie przy ziemi. Obleciał ją mokry strach. Dłonie natychmiast spociły się, a serce waliło tak głośno, że chyba słychać je było w całym lesie. Zerwała się na nogi i chciała pobiec w kierunku samochodu, ale już nie zdążyła. Jakaś siła ścisnęła ją niczym w obręczy i zatkała usta. Nie miała jak się bronić, majtała tylko śmiesznie nogami, kiedy ta siła niosła ją bezwładną w kierunku szopy. Była zupełnie oszołomiona i próbowała się bronić, ale wtedy

ktoś uderzył ją w twarz tak mocno, że wokół zapanowała ciemność. Ocknęła się po chwili ze zbolałym nosem i policzkiem. Bolało i to bardzo. Nie wiedziała, gdzie jest i co się z nią stało. Poczuła, że ma związane z tyłu ręce i zakneblowane usta. Pod językiem poczuła jakąś chropowatość. Kneblem była szmata. Rozglądała się niespokojnie, ale wokół panowała ciemność. Jednak ktoś stał nad nią i szturchał ją czubkiem buta. Męskiego buta. – Czego tu węszysz, suko? – warknął męski głos. Usiłowała coś powiedzieć, ale przecież nie mogła. Knebel w ustach dusił ją, kiedy próbowała poruszyć ustami. Pomyślała, że w tej sytuacji zadawanie pytań jest dość głupie. Mężczyzna był szczupły, ale silny. Bez trudu podniósł ją znów do góry i rzucił na stojącą w rogu szopy pryczę. Upadła na nią ciężko. – Myślisz, że nie wiem, kim jesteś? – zabrzmiał znów ten sam głęboki, niski głos. W innych okolicznościach uznałaby go za przyjemny, wręcz radiowy, jego właściciel nadawałby się do prowadzenia nocnych, mocno sensualnych audycji. Próbowała wypluć knebel, ale nie udawało jej się. Leżała w niewygodnej pozycji, nadgarstki piekły ją, kiedy nimi poruszała. Pod palcami wyczuła plastikową linkę, taką samą, na jakiej wiesza się pranie przed domem. Z doświadczenia wiedziała, że taka linka z czasem rozluźnia się, co znaczyło, że jeśli nie będzie się szamotać, a tylko delikatnie poruszać nadgarstkami, więzy powinny popuścić. Leżała więc bez ruchu i czekała na to, co stanie się dalej. Zaczynała się naprawdę bać. Ten mężczyzna jest bezwzględny i na pewno w jakiś sposób odpowiedzialny za śmierć Marty. Choć nie chciała tej myśli do siebie dopuścić, zaczynała rozumieć, że jest w poważnym zagrożeniu i że cała ta samotna wyprawa nie była dobrym pomysłem. Po co w ogóle zajęła się tym prywatnym śledztwem? Zbyt dużo było tu niejasności, a im bardziej o tym myślała, tym bardziej do niej docierało, że życia Marty już nikt nie zwróci, a ona ryzykuje teraz własnym. – Pożałujesz jeszcze tego, że jesteś taka ciekawska. Grzeszysz pychą – usłyszała męski głos. Jakby wyczytał w jej myślach. Musi teraz skupić się i znaleźć sposób, żeby się wydostać z szopy i uciec. Nie miała przy sobie torby i telefonu. Zostały na zewnątrz. Albo on je zabrał. Mężczyzna wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Gdy to robił, na chwilę odbiło się w nich jakieś światło, może z zabudowań, i Anna zauważyła, że od środka obite są blachą. Szopa okazała się więzieniem. Panowała w niej całkowita ciemność. Anna straciła poczucie czasu. Gdyby noc była z pełnią, przynajmniej słabe światło wpadałoby przez zakratowane okienko. Tymczasem księżyc najwyraźniej zawiódł, a może ukrył się za chmurami.

Dotarło do niej, że znalazła się w beznadziejnym położeniu. Na dodatek niczego nie rozumiała. To, co jakoś udało się jej już połączyć w całość, teraz rozpadło się na kawałki. Rozbolała ją głowa i brzuch. To pewnie z nerwów. Było jej słabo. Na dodatek zaczęła odczuwać ucisk na pęcherz. To tamta herbata, którą wypiła siedząc na kamieniu. Teraz tego żałowała. Wiedziała, że musi coś wymyślić, inaczej zrobi to po prostu w spodnie. Usłyszała kroki. Wracał. Przez zakratowane okienko zobaczyła błysk latarki. Otworzył drzwi szopy i stanął na progu. – Czas pogadać – powiedział zbliżając się do niej. Znów uniósł ją do góry jak kukiełkę i posadził na rozchwianym krześle, które przysunął do stołu. Sam usiadł na blacie i teraz Anna widziała go wyraźnie. Wyciągnął jej knebel z ust. – Czego tu szukałaś? – warknął. – Ja… Niczego… – Mów! Był zdenerwowany. Trząsł się cały, co świadczyło o tym, że i dla niego ta sytuacja nie była łatwa. Anna postanowiła to wykorzystać. – Szukam kogoś – zdecydowała się ułożyć niezobowiązującą historię, w której mógłby się pojawić jej czarnoskóry znajomy. – Kogo?! – warknął. – Pana Pollacka. – Po co ci on? – Bo… – jąkała się. Uświadomiła sobie, że przecież Benek nie był spokrewniony w żaden sposób z tą rodziną, ale już było za późno. – Bo ktoś z Ameryki przyjechał tutaj i szuka swojej rodziny. – Nie mam żadnej rodziny w Ameryce. Nigdy nie miałem i moja rodzina też nie! Anna słuchała go z uwagą. Skoro tak mówi, to znaczy, że… to on jest Pollack! Zatem to nie jest Jakub Wiśniewski, pseudonim Lamek, mąż Marii?! Kim jest więc ten mężczyzna?! Niczego już nie rozumiała. Głowa zaczynała ją boleć coraz bardziej, odbierając jasność myślenia. Bała się odezwać, żeby go nie zdenerwować. Póki udaje się jej go nie irytować, jest bezpieczna. Musi zachowywać się tak, by nie poniosły go nerwy. Może w tym czasie ktoś zjawi się wreszcie w szopie? Hanna, Maria? – Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek mnie szukał i nachodził mnie na moim terenie. Przekroczyłaś granice! Na dodatek kłamiesz. Myślisz, że nie wiem, kim jesteś? Anna zadrżała. – Pracujesz w redakcji, sypiałaś w mieszkaniu Marty, bezprawnie weszłaś w posiadanie wszystkiego, co po niej zostało.

– Jak to bezprawnie? Byłam jej najlepszą przyjaciółką. Ona nie miała rodziny! – Anna zdała sobie sprawę, że brzmi to jak usprawiedliwienie. – A skąd wiesz, że nie miała? – Wychowałyśmy się niemal razem. Nie miała rodziców ani rodzeństwa. Pani dyrektor Domu Dziecka… – prawie płakała. – Co ty możesz wiedzieć o Marcie?! Ona miała rodzinę i tobie nic do tego – przerwał jej. Anna zamrugała oczami. – Pan jest rodziną Marty? – niczego nie rozumiała. – A jeśli tak, to co? Przestaniesz wtykać nos w nieswoje sprawy? I tak już za dużo wywęszyłaś. Byłaś tu wczoraj i pytałaś o mnie. Myślisz, że nie wiem?! Żona mi opisała windykatorkę, która się tu zjawiła i od razu pomyślałem, że to ty. Czekałem tylko, aż pojawisz się znowu. Anna zamilkła. Była zaskoczona takim obrotem sprawy. On na nią czekał! On ją znał! A ona, naiwna, myślała, że nikt nie wie o jej prywatnym śledztwie. Wiedziała, że powinna jak najdłużej prowadzić z nim tę rozmowę, bo tylko to zwiększa jej szanse na wydostanie się stąd. Czas działał na jej korzyść, choć jeszcze nie wiedziała, w jaki sposób. W coś musiała jednak wierzyć. – Wiem, że nie jesteś ze mną szczera. Nie chodzi ci o żadne więzy rodzinne i o zaginionych przyjaciół. Nie kłam. Anna postanowiła zgadzać się z nim i ustępować. Nie może go zdenerwować. – Tak. Przyznaję. Nie chodzi o to. Marta w dzieciństwie była moją najbliższą przyjaciółką. Próbuję odtworzyć jej życie, poznać ludzi, z którymi była związana. I dowiedzieć się, dlaczego postanowiła umrzeć. To chyba nic złego – ton jej głosu stał się niemal błagalny. Starała się, by brzmiał łagodnie. – Jeśli by tak było, przyszłabyś tu normalnie, za dnia, i nie udawała windykatorki ani prywatnego detektywa. Kłamiesz! Nagle Anna zrozumiała, że on się czegoś bał. Niewątpliwie miał coś na sumieniu i usiłował ją wybadać, czy Marta nie zostawiła czasem w mieszkaniu jakichś pamiątek, które go obciążały. Poczuła niezachwianą pewność, że sumienie tego mężczyzny nie jest czyste. – Pewnie tak, ale nie wiedziałam, jak zostanę przyjęta. – A ja myślę, że znalazłaś w jej mieszkaniu coś, co sprawiło, że zaczęłaś węszyć… – Nieprawda! – wykrzyknęła i już wiedziała, że się pogrążyła. Nazbyt gwałtownie zareagowała. Zbyt szybko padło to zapewnienie. Lamek nie jest głupi. – Prawda, i zaraz powiesz mi o wszystkim, co wiesz – zbliżył się do niej i pogłaskał ją po twarzy. Odruchowo odchyliła głowę, jakby brzydził ją kontakt z jego ręką.

Nagle poczuła, że dłużej nie wytrzyma. Pęcherz bolał coraz bardziej. – Ładna jesteś – szepnął nagle, zmieniając ton głosu. – Jeśli chcesz, mogę znaleźć sposób, żebyś zaczęła mówić. – Muszę siku – wymamrotała. Spojrzał na nią zdziwiony. – To sikaj. – Gdzie? – Chodź – szarpnął ją i zwlókł z krzesła. Wyprowadził ją z szopy i wskazał pobliskie drzewo. Rozwiązał jej dłonie. Popchnął ją w tamtym kierunku. – Tu. – Mam to zrobić przy tobie? – Nie masz innego wyjścia. I nie kombinuj. Stał obok i trzymał ją za kurtkę. Musiała wyswobodzić się jakoś z grubych spodni. Płakała, kiedy wreszcie udało się jej kucnąć. Nigdy nie była przez nikogo tak upokorzona. Nigdy nie była w tak intymnej sytuacji z żadnym mężczyzną. Ocierała łzy, płynące po brudnych policzkach. Wrócili do szopy. Posadził ją na krześle i ponownie związał. Był zdenerwowany. Ręce mu drżały, najwyraźniej sytuacja, w jakiej się znalazł, przerastała go. Anna wiedziała, że to źle. Im bardziej sprawca traci opanowanie, tym bardziej staje się nieobliczalny. Jej szanse jako ofiary zaczęły wyraźnie maleć. Zaczął kaszleć. Anna pomyślała, że to pewnie z nerwów. Jest tak wykończony psychicznie, że dusi go w gardle. Nabrała powietrza. Trzeba zachować spokój, przecież nie może jej tu trzymać w nieskończoność. – Marta… była taką wspaniałą dziewczyną – zaczęła, chcąc odwrócić jego uwagę od ataku kaszlu. – Doprawdy? Wcale jej nie znałaś! – powiedział z ironią, przyglądając się Annie uważnie. – Lepiej powiedz, czego szukałaś w jej mieszkaniu? – syknął po chwili, szarpiąc ją za kurtkę. – Niczego, mówiłam już! Chciałam tylko posprzątać. To mieszkanie… Niedługo zamieszkają w nim nowi lokatorzy. – Nieprawda! Mów, co wiesz, bo inaczej… – zakaszlał znów i lekko zachwiał. – Co inaczej? – spytała hardo, jakby jego pogarszające się samopoczucie nagle dodało jej nowych siły. – Inaczej zobaczysz… Pożałujesz… Jak ona… – wykrzyknął nagle. – Jak ona?! Co jej zrobiłeś?! Jednocześnie próbowała stopniowo poluzować więzy. Czuła, że linka od bielizny zaczyna robić się odrobinę mniej napięta. Nadgarstki już tak nie bolały. – Ty suko! – kopnął w nogę od krzesła i Anna przewróciła się razem z meblem na podłogę. Padając na twarz rozcięła wargę. Krew spłynęła jej po ustach i brodzie. Pomyślała: pierwsza krew. To go na pewno rozwścieczy. Zapach

pierwszej krwi działał na zwierzęta podniecająco. A on był niczym zwierzę. Nie myliła się. Wybiegł z szopy. Zamknął za sobą drzwi. Leżała w ciemności, nie wiedząc, co ją czeka. Gdzie jest jej torba, telefon… Głowa bolała, aż zbierało się jej na wymioty. Nadgarstki piekły. Miała już dość. Wrócił po kwadransie. Miał całkiem obłąkane spojrzenie, twarz zupełnie zmienioną. Sprawiał wrażenie, że podjął w tym czasie jakąś decyzję i wracał teraz, przekonany o jej słuszności. Tymczasem więzy stawały się coraz luźniejsze. Pomyślała, że jeszcze chwilę, a wyzwoli się z nich. Patrzyła jednak przerażona w puste oczy Lameka. Musi z nim rozmawiać, za wszelką cenę musi z nim rozmawiać! – Jak długo tu będziemy? Nikt się o pana nie niepokoi? – wyszeptała, udając troskę. – Nie martw się o mnie, martw się o siebie… Za chwilę dowiesz się, że nie warto wtrącać się w nieswoje sprawy – warknął, sadzając ją z powrotem na krześle. – Marta… – Ona była grzeszną, niedobrą kobietą, rozumiesz?! – szarpnął ją za ramiona. – Nie rozumiem – zamrugała oczami. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki Biblię. Czarna okładka, złocone litery. Taki sam egzemplarz jaki widziała u Marty w mieszkaniu. Położył na stole i kartkował zawzięcie. Jego dłonie drżały, a on był jak w transie. Wreszcie znalazł to, czego szukał: – Jeśli cię będzie pobudzał skrycie twój brat, syn twojej matki, twój syn lub córka albo żona, co na łonie twym spoczywa albo przyjaciel tak ci miły, jak ty sam, mówiąc: «Chodźmy, służmy bogom obcym», bogom, których nie znałeś ani ty, ani przodkowie twoi – jakiemuś spośród bóstw okolicznych narodów, czy też dalekich od jednego krańca ziemi do drugiego – nie usłuchasz go, nie ulegniesz mu, nie spojrzysz na niego z litością, nie będziesz miał miłosierdzia, nie będziesz taił jego przestępstwa. Winieneś go zabić, pierwszy podniesiesz rękę, aby go zgładzić, a potem cały lud[15] – wychrypiał. Mrugała oczami, wiedziała już na pewno, że ma do czynienia z szaleńcem i to bardzo niebezpiecznym. Musi z nim rozmawiać i odwracać jego uwagę. Spróbuje jeszcze raz. – Marta… kim była dla ciebie? – zaczęła spokojnie. Chciała, by jej głos brzmiał terapeutycznie. – Musiałem ją zabić. Sprzeciwiła mi się. Już nie chciała służyć memu Bogu. To była zwykła jawnogrzesznica! – Kim była dla ciebie Marta?! Najczarniejszy scenariusz właśnie się sprawdzał. Wiedziała o tym od razu. Marta nie mogła sama odebrać sobie życia. Dlaczego nikt nie chciał w to

uwierzyć? – Była moją żoną i przysięgała mi posłuszeństwo! – krzyknął. Garaż od domu dzieliła spora odległość. A jego wnętrze obite było blachą. Była pewna, że jego krzyku nikt nie słyszy. – Jak to żoną?! – teraz i ona, Anna, krzyczała. Była zupełnie zdezorientowana. – Marta była moją żoną i przysięgała mi posłuszeństwo. I mojemu Bogu również. Byłem jej domowym kapłanem. – A kim jest Hanna? Też twoją żoną? – wydukała, starając się jakoś pokojarzyć wszystkie fakty. – To moja pierwsza żona! Ona jest mi posłuszna! – A Maria Wiśniewska? – ciągnęła dalej. – Moja druga żona również wie, co znaczy posłuszeństwo. Tylko Marta nie wiedziała, chciała ode mnie odejść, rozumiesz? Nie mogłem na to pozwolić! – głos mu się nagle załamał, wszedł na wysokie tony i zaczął skrzypieć jak nienaoliwione drzwi. „Co tu się dzieje… To jakiś dom wariatów” – myśli przebiegały przez głowę Anny jak błyskawice. Facet miał trzy żony i wmówił sobie, że musi zabić jedną z nich. Jaki ślub ich połączył? Czy był to rytuał, wymyślony przez niego samego? Próbowała kojarzyć wszystkie fakty, ale nigdy dotąd nie spotkała się z taką sytuacją. To dobry temat na reportaż, ale ona musiała walczyć o życie. Chciała wykorzystać, że Lamek nieco się uspokoił, wyraźnie wracał myślami do przeszłości. – Marta cię skrzywdziła? Nie miałam pojęcia… – postanowiła udawać, że gra w jego drużynie. Tylko w ten sposób mógł się uspokoić. – Pewnie, że nie miałaś pojęcia. Jesteś na pewno taka, jak ona! – Nie miałam z nią ostatnio kontaktu… – Tak się tylko mówi! – Mówię prawdę. Co zrobiła ci Marta?! – Chciała odejść. A nie miała prawa. To ja byłem jej mężem i kapłanem. To ja wiem, co mówi Pan. Bo Pan mówi przeze mnie! Anna patrzyła na niego przerażona. Ten człowiek był kompletnie obłąkany. – Opowiedz mi o tym… – Bóg mówi przeze mnie, pismem intuicyjno-mechanicznym. Codziennie spisuję jego wolę. On ma dla mnie przekazy. Jak zmienić świat na lepsze. Marta była grzesznicą. Nie pomogły krwawe ofiary, nie umiała się opamiętać. Była najgorsza… – wyrzucał z siebie słowa jak z automatu. – To dlatego składałeś krwawe ofiary na kamieniach? – od tego wszystkiego Annie zakręciło się w głowie. – Chciałem ocalić świat! – jego głos osiągnął już najwyższe rejestry, twarz

miał bladą i spoconą, a czarne zmierzwione włosy kontrastowały z białym czołem. – Nie wiedziałam, kim jesteś…. – Anna chciała, by czuł, że go rozumie i akceptuje, choć czuła tylko strach. – Musiała odejść, rozumiesz? – zapach jego ciała stał się nagle przykry. Pocił się bardzo i widać było, że cały drży. Tak, to mógł być jakiś religijny trans, w który powoli wchodził. Wiedziała, że musi to wykorzystać… – Co jej zrobiłeś? Czy było to zgodne ze słowami Biblii? – Wszystko było zgodne ze słowem Boga, który przemawiał do mnie. To mówi Pan Zastępów! – wykrzyknął i znów zaczął kartkować księgę. Znalazł jakiś fragment, a spomiędzy kartek wypadła znajoma już Annie zakładka. – Powiesz im: To mówi Pan Zastępów, Bóg Izraela: Pijcie i upijajcie się; wymiotujcie i padajcie, nie mogąc powstać wobec miecza, który poślę między was. Jeżeli zaś się zdarzy, że nie będą chcieli wziąć kubka z twej ręki, by pić, powiesz im: To mówi Pan Zastępów: Musicie wypić! Bo oto od miasta, na którym wzywano mojego imienia, rozpoczynam karę, a wy mielibyście pozostać nie ukarani? Nie ujdziecie kary, lecz raczej miecz powołam przeciw wszystkim mieszkańcom ziemi – wyrocznia Pana Zastępów[16] – grzmiał niczym kaznodzieja. Anna wreszcie zaczynała wszystko rozumieć. Plastikowy kubeczek i łyżeczka w śmietniku. Biała substancja na dnie. To on podał jej środki nasenne tak, że nawet o tym nie wiedziała. Przyszedł do niej i… – Napoiłeś ją czymś… By nie mogła ujść kary… – Napoiłem ją śmiercią! – wykrzyknął i położył twarz na blacie stołu, jakby to wyznanie zabrało mu resztkę sił. – A dziecko… Co z dzieckiem? – Anna nie ustępowała, widząc w tym jego wyczerpaniu jakąś nadzieję. Jeśli będzie miała dużo szczęścia, za chwilę wyzwoli się z więzów, a on może straci przytomność. To niebezpieczny, chory psychicznie człowiek. – Skąd wiesz o dziecku? – uniósł nagle głowę i spojrzał na nią uważnie. – Wiem… Zerwał się nagle i chwycił ją za kurtkę. Pożałowała swojej dociekliwości: – Skąd wiesz o dziecku, suko?! – Nie wiem… Uderzył ją w twarz. Policzek piekł mocno, czuła, że odbiły się na nim dokładnie wszystkie cztery palce jego prawej ręki. – Pewnie coś ci zostawiła?! Tak?! Jakiś pamiętnik? Dobrze go schowała, ta rozwiązła kurew! Anna płakała, a on krzyczał. Szopa wygłuszała wszystkie hałasy, a las wokół szumiał uspokajająco, jakby nic złego się nie działo… Puszczyk krzyknął po swojemu. Nad szopą unosiła się ciężka chmura, która zasłoniła księżyc. Las pociemniał i zastygł w śnieżnej ciszy. Gałęzie świerkowe zaglądały do szopy.

Wnętrze było słabo oświetlone świecą, na stole leżała latarka. Widać było kontury dwóch postaci. Jedna z nich siedziała na krześle, nienaturalnie przekrzywiona. On krzyczał, ona płakała. Trwało to dobrych kilka minut. Jeszcze raz ją uderzył, a potem znów kopnął w krzesło. Anna upadła, odchylając teraz głowę tak, by nie upaść na twarz. – Gotów jestem zabić człowieka, jeśli mnie zrani, i dziecko również – jeśli mi zrobi siniec! Jeżeli Kain miał być pomszczony siedmiokrotnie, to Lamek siedemdziesiąt siedem razy! – wołał, pochylając się nad nią. Znała doskonale ten fragment. Tyle zdążyła sama znaleźć. Obleciał ją blady strach To był obłąkany człowiek, zdolny do wszystkiego w imię swojej wiary! Po pół godzinie już wiedziała, że jej położenie jest beznadziejne. Lamek bał się widoku ludzkiej krwi, ale nie miał żadnych skrupułów w zadawaniu bezkrwawego cierpienia i śmierci. Z rzucanych przez niego słów wywnioskowała coś, o czym nawet bała się myśleć. Momentami mówił jak w transie i wtedy podawał fakty, które go pogrążały. Nie odróżniał dobrego od zła. To on zabił Adasia – dziecko swoje i Marty. To ona i jego pozostałe żony pochowały je w sadzie pod jabłonią. Marta była szantażowana i zastraszana przez niego. Groził, że wyda ją policji i wskaże jako morderczynię synka. Mówił o tym wszystkim chaotycznie, przeplatając własne wyznania cytatami z Biblii. Niektóre znał na pamięć, niektóre znajdował w wysłużonej księdze. Wypadały zakładki, zaginały się kartki, a on cały czas szukał potwierdzenia dla swoich czynów. Poród odebrała Maria Wiśniewska. Była położoną. Dziecko nigdy nie zostało zarejestrowane, nikt, prócz tej dziwnej rodziny, złożonej z męża i trzech żon, nie dowiedział się o jego istnieniu. To było jak scenariusz filmu. Wreszcie udało się jej poskładać wszystko w całość. Nagle usłyszała: – Teraz ty zginiesz, jak ona. Jesteś grzesznicą. Nie masz męża ani dzieci, wtrącasz się w nieswoje sprawy i okłamujesz mnie, Kapłana! „To jakiś zły sen” – myślała gorączkowo. Próbowała wyszarpnąć dłonie z więzów. Nagle zauważył jej próbę wyswobodzenia się. – Podła krowo! Myślisz, że mi uciekniesz i polecisz na policję?! Pociągnął za końce linki i z powrotem zacisnął więzy. Anna syknęła z bólu. – Możesz sobie wybrać śmierć. Albo pójdziesz w ślady swojej przyjaciółki, albo… Świat trzeba oczyszczać z grzechu! Wyciągnął z plecaka blister tabletek nasennych i sok pomarańczowy. Postawił karton na stole. Anna była pewna, że tabletki są identyczne, jak te w domu Marty. Sprawa była oczywista. Maria Wiśniewska, jego druga oddana żona, pracowała w służbie zdrowia. To ona przynosiła lekarstwa, których potrzebował. – Możesz wybrać! Albo po prostu zaśniesz albo poczujesz ostry czubek

parasola! Anna zamrugała oczami. Ostry czubek parasola?! O co mu chodzi?! Kątem oka zobaczyła Lameka, podchodzącego do szafy, stojącej w oddalonym od drzwi kącie szopy. Drzwi zamknięte były na kłódkę. Szarpał się z nią przez chwilę, widać, że zamek był już lekko zardzewiały. Wreszcie kłódka ustąpiła i drzwi od szafy otworzyły się. Lamek nerwowo przyświecił latarką. Wewnątrz znajdował się… sejf. Niewysoki, ale solidny, wyglądał na przedwojenny. Pomyślała nawet, że teraz już takich nie robią. Lamek otworzył go, używając jakiejś kombinacji cyfr. Drzwi zgrzytnęły. W sejfie stał oparty o ściankę… parasol. Wyciągnął go ze skrytki i potrząsnął nim. „Jak można zginąć od parasola?” – myślała gorączkowo. Nadgarstki pulsowały bólem, strach opanował całe jej ciało. Zaczęła się trząść jak galareta, nie mogła już wydusić słowa. – Pozwól, że zdecyduję za ciebie – mruknął, uśmiechając się złowrogo. Podniósł do góry parasol i wtedy zauważyła, że jego szpic jest wyjątkowo ostry, jakby ktoś go celowo przerobił. Bardziej przypominał z wyglądu dziwne urządzenie niż zwykły przedmiot do ochrony przed deszczem. Przyglądał mu się przez chwilę, ale wreszcie odstawił na miejsce. – Zdecydowałem. Tego nie jesteś godna. Podzielisz los swojej przyjaciółki… Patrzyła, jak powoli wyłuskuje tabletki z blistra i zgniata je na blacie. Potem wziął z półki brudny, zakurzony kubek i nalał do niego soku. Następnie wsypał biały proszek i zmieszał uważnie, żeby uzyskać doskonałą zawiesinę. Płakała. Tak bardzo nie chciała umierać. Marta musiała czuć to samo. [15] Księga Powtórzonego Prawa, 13, 7-12 [16] Księga Jeremiasza 25, 33.

Selbongen, powrót Jeremiasza w 1946 roku i co po nim nastąpiło Widział go idącego nastoletni Erich. Pomyślał tylko: ojciec Jana wrócił z wojny. Dziś w ich domu zapanuje wielka radość. Patrzył za nim, idącym w pyle drogi, w czarnym płaszczu. Ojciec Jana miał ze sobą tylko niewielką walizkę i czarny parasol, tak bardzo niepasujący do panującej od kilku tygodni pogody. Najwyraźniej przyjechał tylko na krótko, skoro nie przywiózł ze sobą porządnego bagażu. Erich wciąż miał w pamięci tamto zdarzenie w lesie. Bał się o Jana. We wsi mówiło się potem, że Pollack wrócił. Nikt jednak nie zajmował się ani tą rodziną, ani tym, co się potem z nimi działo. Po dwóch latach znikli. Zostawili dom zamknięty na klucz, ale przez okna widać było, że wszystko w nim pozostało. Meble, poduszki, narzuty. Nikt już nigdy nie zobaczył żony ani córki Pollacka. Domem zajmował się jakiś człowiek z lasu, regulował wszystkie płatności, a zimą palił w piecu. O jego właścicielach nic nie wiedział. Po prostu otrzymał takie zlecenie. A niemal dwadzieścia lat później, już w latach sześćdziesiątych, wrócił do starej stolarni dorosły Jan z żoną. U jej spódnicy plątał się mały, czarnowłosy chłopiec, Jakubek. Jan Pollack bardzo przypominał swojego ojca. Ci, którzy jeszcze pamiętali Jeremiasza, zobaczyli w nim nagle żywą jego kopię. Erich Skowronek, kiedy zobaczył go, stojącego w sklepowej kolejce, odwrócił się nagle na pięcie i wyszedł. To nie był ten Jan, z którym on się przyjaźnił. Erich miał wrażenie, że ojciec zaraził go tą samą dziwną chorobą, nakazującą mu zabijać bezbronne zwierzęta na kamiennych ołtarzach. Nie chciał mieć z nim nic wspólnego. To nie było zgodne z jego wiarą. Zresztą i tak niedługo potem wyprowadził się do Onufryjewa, do domu po bogatych staroobrzędowcach. W latach siedemdziesiątych niemal wszyscy mormoni z Zełwąg wyjechali za granicę. Nikt już nie pamiętał Jeremiasza Pollacka, rodziny Konietzów ani Ericha Skowronka. Nowi ludzie szybko zadomowili się i zaczęli rozmnażać, pokrywając nowym życiem stary świat. Kiedy Jan Pollack umierał, zdążył przekazać Jakubowi swoje obłąkanie, kilka tajemnic dziadka oraz tamten czarny parasol, z którym Jeremiasz w czterdziestym szóstym przyjechał z Niemiec. Jakub chełpił się przeszłością męskiej linii swojego rodu, o zmarłej przedwcześnie matce niemal nie pamiętając. „To ja będę największym w rodzie Kapłanem, to ja będę żył zgodnie z Księgą Królewską i innymi Księgami Starego Testamentu” – pomyślał, sam organizując ślub z zakochaną w nim, naiwnie jeszcze patrzącą na świat Hanną. Trzy lata później wprowadził do starej stolarni drugą żonę, Marię, zapoznaną na spotkaniu ich Zgromadzenia w Ełku, bardzo niezadowolony, że do tej pory ta pierwsza nie dała mu jeszcze potomka. Hanna rozpaczała, kiedy jej mąż Jakub,

który nagle kazał się nazywać Lamekiem, sapał głośno w pokoju obok, leżąc w noc poślubną na miękkim brzuchu drugiej żony. Znała dobrze to jego sapanie i czekała tylko na kończący je skowyt. Kiedy wreszcie nastąpił, poczuła, że poduszkę ma mokrą od łez, a jej serce jest rozerwane na części. Zbyt jednak kochała Lameka, żeby mu o tym powiedzieć. Na drugi dzień obcięła na krótko włosy i pomalowała na blond. Wiedziała, że to nie spodoba się Lamekowi, ale miało to dla niej wymiar symboliczny. Jakby ucięła samą siebie, swoje marzenia i swoją czystą, wyłączną miłość. Teraz była tylko cielesną ofiarą, składaną na ołtarzu łóżka. Tak mówił Pan. Wierzyła w to święcie. Po jego seansach z Panem odkrywała bowiem zapisane przez niego niechlujnie, niemal nieczytelne karteczki, które potem z mozołem przepisywała i umieszczała między kartkami Biblii. Była jego skrybą. Talmudystą jego ewangelii. To ją najbardziej przy nim trzymało. Nadzieja na zbawienie. Będąc żoną Kapłana, miała większe na nie szanse niż jej koleżanki w urzędzie. Wierzyła w każde jego słowo i nikomu o niczym nie mówiła. Maria Wiśniewska, druga żona Lameka i jej Siostra, jak się nawzajem nazywały, również nie dała mu potomka. Potem więc upatrzył sobie Martę, którą spotkał kiedyś na szpitalnym korytarzu. Odwiedzała chorą matkę przyjaciółki, była dla niej dobra jak córka. Pomyślał, że kiedy chora umrze, Marta nagle zostanie sama, a wtedy on wypełni tę nieznośną pustkę. „Jestem lepszy od tych mormonów” – myślał zawistnie o dobrych i pełnych ciepłej wiary dawnych mieszkańcach Zełwąg. Rozkochał w sobie Martę i stał się jej pierwszym mężczyzną. To była jej największa ofiara. Ona jedyna nie chciała na stałe zamieszkać w jego domu. Już to go irytowało, bo rodzina powinna trzymać się razem. Tłumaczyła się pracą. Dokładała jednak do rodzinnego budżetu i to więcej, niż musiała, i przyjeżdżała w każdy weekend do ponurego budynku po starej stolarni. Miał ją więc blisko w weekendy, a kiedy zaszła w ciążę, szalał z radości. Już widział w dziecku swojego następcę, większego niż on, jak Noe był większy od Lameka. Nie pomyślał jednak, że małe dziecko może tak bardzo irytować dorosłego mężczyznę. Nastawcie ucha na moje słowa: Gotów jestem zabić człowieka dorosłego, jeśli on mnie zrani, i dziecko – jeśli mi zrobi siniec! Jeżeli Kain miał być pomszczony siedmiokrotnie, to Lamek siedemdziesiąt siedem razy! – to krzyczało w nim na każdym kroku. Potem pętała go myśl, że Adam nie jest jego synem i nigdy nie przejmie po nim schedy. Cienka igła wkłuta w ciemiączko wystarczyła, by bezkrwawo pozbawić dziecko życia. – Jeśli nie będziesz mi posłuszna, wydam cię policji. Powiem, że to ty zamordowałaś Adasia – usłyszała Marta. Słowa te wysączyły się z jego ust jak jad i zatruły na zawsze jej serce. Chciała się od niego uwolnić, ale już nie mogła.

Maria i Hanna płakały, gdy pod osłoną nocy we trzy grzebały jasne jak marmur ciałko małego chłopca. Teraz wszystkie bały się Lameka jeszcze bardziej. Zrozumiały, że jest zdolny do wszystkiego.

Zełwągi, grudniowa noc 1998 roku, szopa koło starej stolarni Przez chwilę wydawało się jej, że słyszy jakiś szelest. Coś jakby ludzkie kroki, ale to było przecież niemożliwe. Obie żony Lameka siedziały w bezpiecznym domu, oglądały telewizję albo zajmowały się codziennymi pracami. Nie miały pojęcia, co robi ich mąż. Pewnie powiedział, że idzie do garażu albo do drewutni. Ona leżała tu sama, zdana na swojego oprawcę, który właśnie wlewał w jej usta śmiercionośny sok, zatykając nos. Aby oddychać, musiała przełykać. Patrzyła w jego ciemne, pełne dziwnego zapału, rozgorączkowane oczy. Nie miała już siły by wyzwolić się z więzów. Jej dłonie całkiem zdrętwiały, a przerażone ciało było ciężkie niczym kamień. Trzymał jej głowę uniesioną nad ziemią. Przełykała powoli, mając jeszcze nadzieję na cud. Nad jej głową, na blacie stołu, leżała otwarta Biblia. To były ostatnie obrazy, jakie miała zapamiętać. Ta blada, spocona twarz w konturze ciemnych włosów, zapach strachu i potu i Biblia, użyta w złych zamiarach. Próbowała nie patrzeć mu w oczy, dwa razy zakrztusiła się. Kiedy wypiła wszystko, odwrócił się do niej tyłem i nucił coś pod nosem. Był dziwnie spokojny. Za chwilę tabletki zaczną działać. To koniec. Co zrobi z jej ciałem? Zapewne zapakuje do samochodu i porzuci gdzieś w lesie. Albo wrzuci do jednego z trzech jezior. Może do Inulca, w którym przed wojną odbywały się mormońskie chrzty? Czy tam, dokąd pójdę, spotkam Martę? Szelest. A jednak wciąż żyła, skoro coś słyszała. Wydawał jej się coraz bliższy. Jakby wzmagał się wiatr. A może to tylko sarny podchodzą pod okno? Kręciło jej się w głowie, jedyne czego pragnęła to snu. Nie czuła już strachu ani bólu. Obojętniała. Lamek nie usłyszał tego szmeru. Znów targnął nim atak kaszlu. Zmysły Anny były jednak ostrzejsze. Wchodziła w inny wymiar, uwalniała się z niej dusza i przechodziła przez ścianę szopy, słysząc więcej, niż zwykli ludzie. Poruszała się w niej senna podświadomość. Jakiś krzyk. Łomot. Szarpnięcie. Coś spadło na ziemię. Znów krzyk. Policyjne syreny? Nie, to zapewne ten anielski orszak, o którym ludzie śpiewają na

pogrzebach.

Szpital w Mrągowie, grudzień 1998 – Jak się pani nazywa? Jasna postać patrzy na nią jakby zza mgły. Anielski orszak. Zatem dotarła na drugi brzeg Styksu, jest w wykafelkowanej na biało sali i niebawem spotka Martę. Gdzie jej torba i telefon? – Anna Sołowiecka. Postać oddycha z ulgą. Powieki zamykają się same. Nie wie, ile czasu tak tkwi w bezruchu. Znowu pochyla się nad nią jakaś postać. Słyszy głosy. Otwiera oczy. Ojciec. Jest jeszcze ktoś. Znajoma twarz. Złota poświata od podświetlonych blaskiem okna włosów. Jak on się nazywa? Szuka w pamięci. Jacek Diele. Skąd się wzięli po tej stronie Styksu? Już jest znacznie lepiej. Więc jednak to nie był Styks. Kilka dni pozostawała w śpiączce. Prawie tydzień. Odratowali ją, choć niewiele brakowało, by wysiłki lekarzy okazały się daremne. To Jacek Diele ją znalazł. Nie zastał jej w domu, a chciał zgodnie z obietnicą oddać notes. Wcześniej jednak dokładnie go przeczytał. Najpierw otworzył przez przypadek i tylko zerknął. Potem nie mógł się już oderwać. Wcześniej nie wierzył Annie, ale zapiski były bardzo skrupulatne. I okazały się cennym wskazówkami. Z notatek wynikało, gdzie mogła być teraz Anna – w starej stolarni w Zełwągach. Zapisała to wyraźnie: muszę wybrać się do starej stolarni w Zełwągach i wyśledzić Lameka. Intuicja podpowiedziała Jackowi, że Lamek może być niebezpieczny. W pewnym momencie dotarło do niego, że prywatne śledztwo Anny nie opierało się na urojeniach. Pojechał więc tam. Najpierw skręcił w złą stronę i musiał zawracać. To go bardzo zdenerwowało – coś mu bowiem mówiło, że liczy się każda minuta. Zaciskał palce nerwowo na kierownicy i klął pod nosem. Był zły na siebie, że zostawił Annę z tym wszystkim i że nie mogła na niego liczyć. Wreszcie znalazł właściwą drogę; w krzakach błysnęło jakieś światło. Początkowo myślał, że to sarnie oczy albo pozostawiony na rozstajach dróg odblask, ale potem zauważył, że w krzakach stoi jej terenówka. Szedł po jej śladach na śniegu. Kiedy zobaczył, że do miejsca, w którym spędziła dużo czasu, dochodzą inne ślady podobne do tych ze zdjęcia, zatkniętego za okładkę notesu, miał już najgorsze przeczucia.

Nie szedł w kierunku ukrytego za drzewami domu, ale świecąc punktową latarką skierował się na ścieżkę, która prowadziła go w gęste krzaki. Zauważył szopę. Wiedział już, gdzie znajdzie Annę i że prawdopodobnie grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Ten człowiek, Lamek, jak pisała o nim, mógł być nieobliczalny. Natychmiast ściągnął posiłki. Wytłumaczył, jak mają trafić. To jego kroki na leśnej ściółce słyszała tracącą przytomność Anna. Kopiąc w zamek, wyłamał drzwi. Nie wiedział, skąd miał tyle siły. Trzymał w ręku paralizator. Dziękował w myślach swojej przezorności. Kiedy bowiem znalazł się w szopie, Lamek był kompletnie zaskoczony. Szybko jednak zreflektował się i chciał sięgnąć po stojący w kącie parasol. Jacek go ubiegł. Od razu zauważył, że tamten sięgał po wydawało by się niewinny przedmiot, jak po broń, i zrozumiał, że nie może stracić ani chwili. Przyłożył bolce urządzenia do ciała mężczyzny. Wiedział, że jeśli ma go całkowicie unieruchomić, musi trzymać bolce najwyżej cztery sekundy. Jeśli pomyli się choć o jedną, napastnik umrze. Dopiero kiedy tamten leżał u jego stóp, ocenił sytuację. Na stole znalazł opakowanie po tabletkach. Podbiegł do Anny. Leżała na podłodze brudna i nieprzytomna, z kącika ust sączył się jakiś płyn. Tętno miała słabe. Zimny dreszcz przebiegł przez jego ciało. Oby nie było za późno. Sprowokował wymioty, wsadzając Annie dwa palce do gardła. Pomyślał nawet, że to była chyba najwyższa forma intymności. O wiele wyższa niż uprawianie z nią seksu w jego łóżku, w mieszkaniu po przedwojennym rabinie. Sparaliżowany mężczyzna ocknął się po kwadransie, ale był już związany sznurem do bielizny, z którego Jacek uwolnił Annę. Policja już jechała, a za nią pogotowie. Jacek udzielał ostatnich instrukcji, jak mają trafić, niespokojny wciąż wychodził na zewnątrz, aż wreszcie usłyszał jęczące koguty. Dopiero wtedy ze starej stolarni wybiegły dwie kobiety, przywołane hałasem. Wpadły do szopy i najpierw spytały o męża. Jacek patrzył na nie zdumiony, nie wiedząc, co ma im odpowiedzieć. Lekarz dyżurny rozpoznał w jednej z nich przełożoną oddziału położniczego, tak lubianą przez niego panią Marię. Kiedyś nawet podkochiwał się w niej, ale sprawiała wrażenie niedostępnej, więc zrezygnował. Dopiero w toku przesłuchania okazało się, że Jakub Polak, który już po wojnie spolszczył swoje nazwisko, praktykował poligamię, jako pobłogosławioną przez Stary Testament. Z żadną z trzech kobiet nie miał cywilnego ślubu, a połączył ich wymyślony przez niego rytuał. Zgodziły się na niego, bo wszystkie trzy były w nim zakochane. Grzechy najbliższej rodziny likwidował krwawymi ofiarami na kamiennych kręgach – specjalnych miejscach kultu, tak jak wcześniej jego dziadek Jeremiasz i ojciec Jan. To oni wskazali mu w dzieciństwie te miejsca – w Zełwągach, Borowskim Lesie i Dybowie. O ich przeznaczeniu wiedzieli od dawna.

Jakub Polak vel Lamek trafił najpierw na mrągowską komendę, gdzie został przesłuchany. Potem został zawieziony do aresztu w Szczytnie, jako podejrzany o kilka przestępstw. Znęcanie się nad zwierzętami, nielegalne posiadanie broni, a przede wszystkim dwa zabójstwa – syna Adama i Marty. Już wkrótce miał ruszyć jego proces, ale najpierw chciano go poddać badaniom psychiatrycznym. Obie żony, przez lata zastraszane i molestowane psychicznie, z czasem, pod wpływem uzdrawiającej rozmowy z pewnym kapelanem, zeznały wreszcie na jego niekorzyść. Opowiedziały o tym, jak któregoś wieczoru na oczach wszystkich trzech kobiet wbił w niezrośnięte ciemiączko igłę i noworodek zmarł. I że to zrobił on, a nie Marta, kolejna żona ich męża. Przerażone pochowały dziecko. Wskazały policji miejsce pochówku – pod kamieniem, niedaleko jabłoni. Ekipa ekshumacyjna wydostała spod ziemi niewielką skrzynkę. Wewnątrz znajdowały się szczątki dziecka w śpioszkach z czerwonymi szeleczkami… Wyznały też, że kiedy to wszystko się stało, zdruzgotanej Marcie poradziły, by zniknęła z ich życia. Na to jednak Polak vel Lamek nie chciał się zgodzić. Niszczył ją psychicznie, szantażował, groził śmiercią. Bała się odejść od Lameka. Wiedziała, że nie ma z nim szans, bo jeśli zrobi coś nie po jego myśli, on zgłosi na policję, że zabiła dziecko. Bała się również, że tak zmanipuluje Marią i Hanną, że zeznają przeciwko niej. Chciała się jednak bronić, więc postanowiła kupić dyktafon, by go nagrywać. Zaplanowała, że spotka się z nim i skieruje rozmowę na właściwe tory. Nie zdążyła. Tamtej niedzieli naprawdę była chora. Leżała w łóżku, kiedy się zjawił. Miał obłęd w oczach, najpierw kłócił się z nią, ale potem przyznał, że dojrzał już do tego, by mogła od niego odejść. Nie wiedziała jednak, że miał na myśli jej odejście z tego świata. Postanowił, że ona stanie się jego największą ofiarą, o wiele większą od tych, składanych ze zwierząt. Sarny łapał na sidła, na gołębie rzucał sieci, a psy zabijał tylko te, które wyglądały na bezdomne. Przyznał, że włamał się do auta Anny. Nie szukał niczego konkretnego. Po prostu zauważył, że drzwi są niedomknięte i postanowił przejrzeć jej rzeczy. Nie zauważył paczki, wsuniętej pod konstrukcję fotela. Nie miał pojęcia, że Marta kupiła dyktafon, chcąc nagrywać jego słowa. Niczego nie żałował. Uważa, że postąpił słusznie, a świat dzięki niemu stał się lepszy. To wszystko zeznał podczas przesłuchania na mrągowskiej komendzie. Po prostu rzeczowo odpowiadał na pytania. I jeszcze parasol. Należał przed laty do jego dziadka, Jeremiasza. Okazało się, że ten po wojnie został niemieckim szpiegiem, który działał najpierw w Berlinie, a potem w Polsce. Przez jakiś czas mieszkał na zachodzie, potem w okolicach Szczytna, a czarny parasol był tajemną bronią. Zamawiano takie

parasole pojedynczo w Stanach Zjednoczonych, ich szpic był przerobiony na swego rodzaju samopał z tłumikiem. Z pneumatycznego mechanizmu po naciśnięciu wystrzeliwało się maleńką kulkę, zawierającą silną truciznę. Trucizna była również specjalnie dobrana. Silniejsza od jadu kobry i cyjanku. Rycyna, uzyskiwana z nasion rącznika pospolitego, rosnącego na Bliskim Wschodzie oraz w południowej Europie. Kulka, wstrzelona w ciało wyzwala truciznę, która przemieszcza się w krwiobiegu i unieruchamia kolejne komórki. Śmierć następowała z powodu zatrzymania się akcji serca, spowodowanej zachwianiem równowagi elektrolitów. Zatrucie rycyną jest powolną, pełną męczarni śmiercią, poprzedzoną gorączką, biegunką, wymiotami, wysokim ciśnieniem i silnym odwodnieniem. Lamek okazał więc wiele łaski, wybierając dla swoich ofiar śmierć przez zwyczajne przedawkowanie Stilnoxu. Szpic parasola został użyty tylko raz, w połowie lat pięćdziesiątych. W Berlinie, na głównej ulicy umarła na dziwną chorobę pewna wychudzona kobieta. W kieszeni płaszcza miała tylko karteczkę: Pollack, Selbongen, Poland. Pochowana została na koszt państwa jako bezdomna, w niewielkiej mogile na cmentarzu za miastem. Dziś nikt już nie wie, gdzie jest ten grób. Podobno jej córka, Ewa, zmieniła tożsamość i nigdy nie dowiedziała się, co stało się z matką. Nikt nie wie też, gdzie jest teraz Ewa Pollack i czy w ogóle żyje. Nie chciała mieć nic wspólnego z obłąkanym ojcem i matką, która nie potrafiła żyć bez niego. Uciekła więc z domu, przedostała się do Szwecji i tam ślad się urywa. O narodzinach bratanka Jakuba nigdy się nie dowiedziała. Jeremiasz Pollak resztę życia przeżył u boku swojej drugiej, niemieckiej żony.

Marzec 1999, molo nad jeziorem Czos Anna stała na wyremontowanym niedawno molo i patrzyła na niewielką wyspę na jeziorze Czos. Kiedy była dzieckiem, rodzice zabierali ją tam pożyczoną od sąsiadów łódką. Czasem płynęła z nimi Marta. Ta wyspa kojarzyła się z Annie z utraconą tajemnicą dzieciństwa. Miała wrażenie, że im dłużej się wpatruje w jej nieregularny, ciemnoszary brzeg, tym bardziej ożywają we wspomnieniach ci, którzy odeszli. Mama i Marta… Tuż obok niej stał Jacek. Wtuliła się w jego kurtkę. To jemu zawdzięczała życie, do którego teraz drobnymi krokami wracała. Wciąż jeszcze walczyła z psychicznym załamaniem, a po nocach dręczyły ją koszmary. Śniło się jej, że jest więziona w ciasnej szopie, walczy o życie, chwyta oddech do zaciśniętych ze strachu płuc. Budziła się zlana potem i jęczała cicho, a nadgarstki paliły ją żywym ogniem na wspomnienie tamtego dnia. Za tydzień miała wrócić do pracy. Bała się tego, a jednocześnie w regularnym zajęciu widziała ozdrowienie. Dzięki jej staraniom Bernard poznał swoją rodzinę, mimo iż nie spotkała się z nimi wtedy, w czwartek, w chacie Agaty, a dawniej Leśnej Rity. Doprowadziła jednak sprawy tak daleko, że udało się im połączyć zerwane przez lata więzy. Syn Pastuszewskiego odmówił kontaktu z ojcem. Bernard postanowił zaopiekować się bezdomnym. Znalazł mu miejsce w ośrodku odwykowym i obiecał, że po terapii pomoże mu stanąć na nogi. Tamtego wieczoru, kiedy był posądzony o podpalenie psa, rzeczywiście wybrał się do w Borowa, by poszukać domu Ericha. Nie chciał jednak przyznać się do tego Annie, by nie odebrała tego jako brak zaufania do jej działań. Ericha jednak nie znalazł, bo już w pierwszym domu jakaś kobieta na jego widok zatrzasnęła drzwi. Wrócił więc do Mrągowa, niezadowolony i nieświadomy, że nazajutrz zostanie posądzony o spowodowanie pożaru i złożenie krwawej ofiary. Tymczasem pożar wzniecił Polak, który na drugi dzień wrócił w to samo miejsce i zabrał spalone ciało psa. Nie umiał wytłumaczyć, dlaczego to zrobił. Być może pies wydał mu się jednak niegodną ofiarą, bo w Biblii nie było o psach ani słowa. Postanowił po prostu wrzucić zwierzę do pobliskiego jeziora. Jan Mokrzycki sam kupił obiecany przez Annę tygodnik i chciał pogratulować artykułu, jednak nie mógł się do niej dodzwonić. Przyjechał więc do redakcji, a tam dowiedział się, że pani redaktor leży nieprzytomna w szpitalu. Przestraszył się, że stało się jej coś złego, w związku ze sprawą, o której pisał do redakcji. Poczuł nagle wyrzuty sumienia, że wciągnął tę drobną i bardzo miłą kobietę, której twarz utkwiła mu w pamięci, w jakąś nieczystą sprawę. Udał się do szpitala, jednak nie chciano mu nic powiedzieć, gdyż nie był najbliższą rodziną. Na szczęście udało mu się porozmawiać z jej ojcem, którego spotkał na korytarzu i ten

uspokoił go, że córka będzie żyła i już niedługo pewnie będzie mógł sam się z nią zobaczyć. Zadzwonił do niej kilka dni później i rzeczywiście porozmawiali. Zaproponował spotkanie, jednak ona odmówiła. Chcę odpocząć od wszystkiego, również od ludzi – usłyszał. Powiedział, że ją rozumie, choć było mu bardzo przykro. Zapewnił, że jeśli będzie potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, to jest w stanie zrobić dla niej naprawdę wiele. Owo naprawdę wiele zabrzmiało bardzo żarliwie. Teraz stała nad jeziorem, a Jacek przygarniał ją do siebie. Poczuł zapach mydła i wełny. Tak pachniał ciemnobrązowy szal, którym była opatulona. Spojrzała na policjanta już bez strachu, za to z wielką wdzięcznością. Nagle poczuła na twarzy ciepły wiatr od jezior. Niósł zapach zbliżającej się wiosny. Przelatujące żurawie krzyknęły o tym głośno i Anna nagle poczuła, że pierwszy raz od trzech miesięcy jest głodna. To był nieposkromiony głód życia.

Podziękowanie i słowa wyjaśnienia Jako że napisałam powieść, a nie reportaż, wiele faktów zmieniłam, zinterpretowałam po swojemu, a sporo z nich to po prostu wytwory mojej wyobraźni. W podobny sposób zmieniłam niektóre miejsca, przeniosłam je albo stworzyłam od nowa, jak na przykład Lisi Jar w lesie za Rybnem. Ci, którzy chcą się więc we wszystkim dopatrywać prawdy, zapewne się rozczarują. Podobnie nie ma sensu znajdowania prawdziwych odpowiedników głównych bohaterów. Książka powstała dzięki pomocy kilku osób, a na pierwszym miejscu bez wahania wymieniam Marcina Kulinicza z Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, który nie dość, że cierpliwie konsultował ze mną fragmenty dotyczące mazurskich mormonów, to jeszcze dostarczył mi angielską kopię pamiętnika Ezry Bensona. Pamiętnik ten przetłumaczyła moja serdeczna koleżanka, Anna Badyoczek, która przez wiele lat mieszkała w Ameryce i tam osobiście poznała mormonów, a na co dzień mieszka w pięknym domu za Borowem, więc ścieżki zarówno moich bohaterów, jak i tych, którzy mi pomagali w ich tworzeniu, łączą się ze sobą w sposób zaskakujący. Z problemem niemieckich nazw i przedwojennych realiów zwracałam się do Roberta Wróbla, kierownika Mrągowskiego Centrum Informacji Turystycznej, o kamieniach ofiarnych opowiadał mi Michał Bartkowski z Giżycka, a resztę dopowiedziała mi moja wyobraźnia.
Enerlich Katarzyna - Wiatr od jezior

Related documents

235 Pages • 88,681 Words • PDF • 1.6 MB

73 Pages • 32,074 Words • PDF • 936.1 KB

11 Pages • 1,131 Words • PDF • 174.8 KB

326 Pages • 100,489 Words • PDF • 1.1 MB

66 Pages • PDF • 5.4 MB

155 Pages • 72,967 Words • PDF • 2 MB

1 Pages • 248 Words • PDF • 36.3 KB

69 Pages • 20,693 Words • PDF • 749.4 KB

9 Pages • 7,864 Words • PDF • 139.4 KB