Rozdział 1
1995 Nie sposób go było nie zauważyć. Choćby dlatego, że zdecydowaną większość zgromadzonych gości stanowiły kobiety. Oprócz niego na sali obecny był tylko jeden mężczyzna, który najwyraźniej śmiertelnie się nudził i co jakiś czas dawał wyraz swemu zdegustowaniu i zniecierpliwieniu. Małe było jednak prawdopodobieństwo, że to krytyk literacki bądź recenzent, który nie omieszka w jakimś periodyku zdać niepochlebną relację z wieczoru autorskiego – tacy bowiem jeszcze ani razu nie zaszczycili swoją obecnością żadnego z dotychczasowych wieczorów autorskich Reginy. Znacznie bardziej możliwe było inne wytłumaczenie obecności niezadowolonego jegomościa – najprawdopodobniej z takich czy innych względów był zmuszony towarzyszyć jednej z przybyłych kobiet. A teraz, nerwowo spoglądając na zegarek, zapewne modlił się w duchu, by wieczorek się wreszcie skończył. Kto wie… Może myślami był już w swoim ulubionym fotelu, przed telewizorem, w oczekiwaniu na transmisję meczu, filmu lub czegokolwiek, byle nie tu, w gronie kilkunastu czytelniczek zapatrzonych w młodą autorkę i ściskających w dłoniach egzemplarz jej ostatniej powieści. Przy czym, podobnie jak Regina, zerkał
co i rusz na tego drugiego – na oko znacznie od niego młodszego mężczyznę, który usadowił się w kącie przy oknie. Tak jakby zadawał sobie w duchu pytanie, co z kolei zmusiło tamtego do marnowania czasu w podobny sposób i w podobnym towarzystwie. Niewykluczone też, że czerpał pociechę z obecności tamtego. Przynajmniej było ich dwóch… Zawsze to coś. Jednak siedzący pod oknem, w pewnym oddaleniu od pozostałych chłopak nie odwzajemniał niczyich spojrzeń… Poza spojrzeniami Reginy. Nie zwracał uwagi na resztę zebranych; najwyraźniej zdecydowana przewaga kobiet nie robiła na nim żadnego wrażenia. Niewykluczone zresztą, że wcale nie odnotował tego faktu. Nie spuszczał oka z Reginy, jednakże nic nie wskazywało na to, by słuchał uważnie czytanych przez nią fragmentów powieści. Regina była tego niemal na sto procent pewna, choć osąd swój opierała wyłącznie na intuicji – nie na racjonalnych dowodach. Potem, gdy nadeszła pora na zadawanie pytań, dzielenie się spostrzeżeniami – młody człowiek milczał. Podobnie zresztą jak i ten drugi mężczyzna, który coraz bardziej ostentacyjnie spoglądał to na zegarek, to na siedzącą obok zażywną kobietę w średnim wieku. Większość pań także jednak milczała, dialog podjęły trzy, potem dołączyła jeszcze jedna, po około dwudziestu minutach temat wydawał się już wyczerpany. Reginy bynajmniej to nie dziwiło, przyzwyczaiła się do podobnej reakcji czytelniczek, większość z nich czuła się zbyt onieśmielona, być może dlatego, że sama autorka także nie miała pomysłu na rozruszanie towarzystwa. Regina zdawała sobie z tego sprawę, wiedziała też – przynajmniej teoretycznie – że w dużej mierze inicjatywa należała do niej. To ona powinna zainicjować dialog, przecież wiedziała, jak to zrobić i nie raz z powodzeniem ratowała w ten sposób niezręczną sytuację. Jednak nie
tym razem. Młody mężczyzna coraz bardziej ją intrygował, zaczynał wręcz drażnić – w jego spojrzeniu dostrzegła bowiem jakby… ironię, może nawet zniesmaczenie. Nie mogła się łudzić, nie był fanem jej twórczości. Podobnie zresztą jak ten drugi – tyle że swoją dezaprobatę okazywał w nieco inny sposób. Dlaczego jednak w ogóle się tu pojawił? Czyżby, podobnie jak tamten, towarzyszył jednej z kobiet? Nie można było tego wykluczyć, Regina czuła jednak, że chodzi tu o coś innego. I że z pewnością dowie się wszystkiego po zakończeniu tego spotkania. Dlatego też nie starała się na siłę przedłużać imprezy. Zdziwiła się, gdy na zakończenie wśród ustawionych w kolejce po podpis egzemplarza osób zobaczyła i tego młodego mężczyznę. Czyżby jednak jakiś recenzent? Stał na końcu, zmusiła się więc, by nie odwzajemniać jego spojrzenia i skoncentrować się na podchodzących paniach. – Płakałam jak dziecko… Boże, dawno już tak nie płakałam przy książce. Co innego film… Tam przecież widzę bohaterów. A jednak ta książka podziałała na mnie jak film. – Słucham? – Regina wlepiła wzrok w stojącą właśnie przy jej stoliku kobietę w ciemnozielonej sukni w grochy. Zaraz też uśmiechnęła się z zażenowaniem. – Bardzo panią przepraszam… Czytelniczka odniosła się jednak z wyrozumiałością do rozkojarzenia Reginy. Wyglądało zresztą na to, że dopiero teraz, gdy miała okazję pomówić z autorką w cztery oczy, zebrała się na odwagę, by podzielić się swoimi spostrzeżeniami. – A jednak nie mogę pani darować, że uśmierciła pani Jonatana – zaświergotała. – I to w momencie, gdy on i Jasmina mogli być wreszcie razem. Dlaczego wszystkie pani książki kończą się tak smutno? Czy chociaż jedna nie mogłaby być… jakby trochę weselsza?
– Wszystkie? – Regina nie mogła powstrzymać uśmiechu. – To dopiero moja trzecia powieść. Zanim czytelniczka zdobyła się na odpowiedź, wtrącił się jegomość, który przez niemal cały czas dawał do zrozumienia, jak bardzo się nudzi. Teraz dosłownie wyrósł przy nich obu, jak spod ziemi. – Naprawdę musisz zawracać pani głowę? – warknął. Bez wątpienia bowiem przypominało to warknięcie. – Spójrz, która godzina – dodał, podtykając zmieszanej kobiecie zegarek pod nos. – Od przynajmniej piętnastu minut powinienem być w domu. Po co tu w ogóle przychodziłeś? – Regina z trudem powstrzymała się przed wypowiedzeniem pytania na głos. Zamiast tego uśmiechnęła się promiennie. Żal jej było zaczerwienionej ze zdenerwowania i wstydu kobiety, ale to oczywiście nie był jedyny powód, dla którego powściągnęła nerwy. – Nie zawraca mi pani głowy – zwróciła się miłym tonem do zawstydzonej czytelniczki. – Temu między innymi służą tego typu spotkania. Aby wymieniać się uwagami i porozmawiać o książkach. A co do zakończenia… Tak mi po prostu w duszy gra – dodała i niemal w tej samej chwili żałowała, że nie ugryzła się w język. Głupiej odpowiedzieć już nie mogła. Ale to wina tego naburmuszonego kretyna, który poganiał żonę (może siostrę, licho wie, ale Regina podejrzewała, że tych dwoje to jednak małżeństwo). Ten zresztą, słysząc jej odpowiedź, przewrócił demonstracyjnie oczami, tym samym dając do zrozumienia, co myśli o autorce. – No tak… Oczywiście… Pani przecież wie lepiej – podchwyciła skwapliwie coraz bardziej zdenerwowana kobieta. Na jej pucołowatej twarzy pojawiły się kropelki potu. Zerknęła przepraszająco najpierw na pisarkę, potem na męża. – Ja tylko tak… Bo to widzi pani, tyle smutku
i kłopotów w życiu, że czasem człowiek chciałby się od tego oderwać i przynajmniej poczytać o innych sprawach. Dawne czasy, piękne suknie, wielka, romantyczna miłość. Szczęśliwa miłość – dodała i zamilkła. Tak jakby zdała sobie sprawę, że powiedziała jednak trochę za dużo i niepotrzebnie. – Więc po co ślęczysz i beczysz nad czymś takim? – sarknął mężczyzna, wskazując z niesmakiem na książkę. Żona nie odpowiedziała, tylko cicho westchnęła i podniosła się z krzesła. Regina także nie znalazła już żadnych słów, a po prawdzie to i niezbyt intensywnie ich szukała. Przez krótką chwilę odprowadzała wzrokiem osobliwą parę, a gdy tylko tamtych dwoje zniknęło w drzwiach, zerknęła na kolejną osobę, która stanęła przy jej stoliku, i w jednej chwili poczuła, że robi jej się gorąco. To był ten młody mężczyzna, którego obecność tak ją zaniepokoiła i zaintrygowała. Od początku miała nieodparte wrażenie, że nie przywiodła go tu ciekawość jej twórczości. Teraz, gdy ponownie napotkała jego wzrok, pozbyła się co do tego resztek wątpliwości. I to niezależnie od faktu, że trzymał w rękach egzemplarz jej powieści, nie tej ostatniej wprawdzie, która tak wzburzyła poprzednią czytelniczkę, lecz pierwszej, debiutanckiej, do której Regina była najbardziej przywiązana i którą uważała za najlepszą z dotychczasowych trzech. – Dla kogo przeznaczona jest ta książka? – Takie pytanie zadawała wszystkim, którzy prosili ją o dedykację i autograf. Tym razem jednak głos jej zadrżał. Co za idiotka ze mnie, pomyślała ze złością, facet gotów snuć najróżniejsze przypuszczenia. – Czy to ma być imienna dedykacja? – dodała na wszelki wypadek. – Tak. Proszę napisać: „Dla Karoliny” – usłyszała w odpowiedzi.
Dla Karoliny… No cóż, przemknęło jej przez głowę, zanim zapanowała nad tą myślą. – Mam nadzieję, że lektura przypadnie pani Karolinie do gustu – odparła, oddając książkę. Tym razem jej głos brzmiał naturalnie. Prawie naturalnie. Zdobyła się nawet na nieśmiały uśmiech. – Już ją czytała – odpowiedział, również się uśmiechając. Był to jednak dziwny uśmiech. Taki, co to wykrzywia wargi, lecz nie sięga oczu. Te bowiem wciąż patrzyły na nią chłodno, uważnie. – Chciała jednak mieć podpis autorki – dodał. – Ach tak… – Nie była pewna, co mogłaby jeszcze dodać. Całą jej erudycję diabli wzięli. Ponownie poczuła zaniepokojenie. – Czytała też dwie pozostałe pani powieści – kontynuował. – Ta jednak jako jedyna przypadła jej do gustu. Miała pustkę w głowie, zmusiła się jednak do uśmiechu. Odniosła wrażenie, że słowa młodego człowieka usłyszało kilka obecnych jeszcze na sali, choć już zbierających się do wyjścia osób. Mężczyzna nie czekał na jej odpowiedź, tylko skłoniwszy głowę, wyszedł. Zamieniła jeszcze parę słów z bibliotekarkami, które taktownie nie skomentowały opinii młodego człowieka, chętnie za to udzieliły informacji à propos tamtych dwojga, z którymi Regina rozmawiała wcześniej. Zgodnie z jej przewidywaniami, istotnie, było to małżeństwo z prawie trzydziestoletnim stażem. – To Wierniccy, mieszkają w Smagorzewie, po drugiej stronie jeziora, dziesięć kilometrów stąd – wyjaśniała z widocznym upodobaniem jedna z pań bibliotekarek, sprzątając kilka krzeseł stojących na środku pomieszczenia. Druga z pań porządkowała jakieś dokumenty i wynosiła na zaplecze paczkę z tymi egzemplarzami, które nie doczekały się nabywcy. Obie spieszyły się już do domów. Regina postanowiła towarzyszyć im,
dopóki nie zamkną biblioteki. Po pierwsze – do odjazdu autobusu miała jeszcze czterdzieści minut. Po drugie – niezręcznie jej było wychodzić, gdy obie panie jeszcze do niej zagadywały. Jak by na to nie patrzeć, okazały jej dużo życzliwości, organizując wieczór autorski. W dodatku wywiązały się z tego zadania wzorowo. Lipniewo było niewielkim mazurskim miasteczkiem i dlatego początkowo Regina podchodziła z dużym dystansem – oględnie rzecz ujmując – do idei tego spotkania. Była pewna, że okaże się ono porażką, bo nikt nie przyjdzie – stało się jednak inaczej. Obecność kilkunastu osób – wyraźnie przejętych pań i dwóch sceptycznie nastawionych panów – zaskoczyła ją, a sama liczba gości była wystarczającym powodem do zadowolenia. I to pomimo zachowania obydwu mężczyzn. – Nie przypuszczałam, że moje książki są tutaj aż tak dobrze znane – zagadnęła. – A dlaczego by nie? Tutejsze kobitki lubią czytać, zwłaszcza jesienią i zimą, gdy roboty w obejściu trochę mniej i wieczory coraz dłuższe. Ale nawet wiosną i latem starają się tu zaglądać – odparła bibliotekarka, sprawdzając, czy wszystkie okna zostały domknięte. – Te, które mieszkają w samym miasteczku, mają do nas trochę bliżej, a i czasu na czytanie więcej niż gospodynie w okolicznych wsiach, ale jedne i drugie pytają o nowości. I chętnie przychodzą na spotkania z autorami, nie pani pierwsza nas odwiedziła. Gorzej to wygląda w przypadku facetów – dorzuciła pogardliwie. – Nie czytają, a jeśli nawet, to niewiele, inne rozrywki im w głowie. Zresztą sama pani widziała i słyszała. – To także miejscowi? To znaczy ci dwaj? – zająknęła się Regina. Z jednej strony wolała nie analizować na nowo irytującego zachowania chłopaka (bo ten drugi, starszy, w gruncie rzeczy niewiele ją obchodził), z drugiej jednak nie potrafiła zwalczyć w sobie ciekawości.
Ale w zamian za to otrzymała odpowiedź właśnie na temat państwa Wiernickich. W dodatku odpowiedź wykraczającą poza zadane pytanie. – Wiernicka to dobra i miła kobieta. Haruje jak wół, gospodarstwo duże, ale czwórka dzieci już odchowana. Nikt nie pamięta, by usłyszała od swojego chłopa chociaż jedno dobre słowo. – I dlaczego tak to pokornie znosi? – burknęła Regina, zanim zreflektowała się, że nie powinna w taki sposób komentować spraw, które do niej nie należą. W dodatku takim tonem. Obie bibliotekarki popatrzyły na nią pobłażliwie, a potem wymieniły między sobą znaczące spojrzenie. – A co innego mogłaby zrobić? Może w wielkim mieście pewne sprawy inaczej się rozwiązuje i ocenia, ale tu, u nas… – Wiem, przepraszam – wtrąciła z nutką zniecierpliwienia Regina. Przecież w gruncie rzeczy Wierniccy wcale jej nie obchodzili. Nie oni. – Zresztą w wielkim mieście też z tym bywa różnie. A kim był ten drugi… Ten… – zająknęła się. – Ten młody piękniś? – podchwyciła bibliotekarka i ponownie zerknęła na koleżankę. Tym razem z pewnym rozbawieniem. Regina z wściekłością poczuła, że znowu się czerwieni. – Nieważne – odparła i to znowu zabrzmiało jak burknięcie. W dodatku jak burknięcie nadąsanej małolaty. Idiotka ze mnie, pomyślała i marzyła już tylko o jednym – by jak najszybciej stąd umknąć. Tyle że przynajmniej na razie nie wypadało tego robić. – Nie mamy pojęcia, co to za jeden – wyjaśniła, jak gdyby nigdy nic, druga z bibliotekarek. – Początkowo myślałyśmy, że to jakiś pani znajomy. Że przyjechał tu z panią. – Gestem wskazała na drzwi i wszystkie trzy opuściły pomieszczenie.
Pomimo że zegar w korytarzu wybił godzinę dwudziestą, na zewnątrz wciąż było widno. Ciepły majowy wieczór przesycony był wilgocią po niedawnym deszczu. Z pobliskich drzew dobiegały trele ptaków. Czyżby słowiki? – zastanowiła się zupełnie bezwiednie Regina. – Nie znam go – odparła na głos, choć to stwierdzenie było już niepotrzebne. – W takim razie musiało mu bardzo zależeć na spotkaniu z panią – uśmiechnęła się znacząco bibliotekarka. – Nie wiem czemu. Dość jasno dał do zrozumienia, co myśli o moich książkach – odparła nonszalancko Regina, choć na wspomnienie słów nieznajomego ponownie poczuła ukłucie w mostku. – Przecież wyjaśnił, o co mu chodziło i dlaczego w ogóle tu przyjechał – przypomniała obojętnym tonem druga z bibliotekarek. – Chodziło mu o dedykację dla jakiejś… Jak jej tam… Karoliny. Tak przecież powiedział. Te słowa podziałały na Reginę jak kubeł lodowatej wody. A przy okazji ostatecznie odebrały jej ochotę nie tylko na kontynuowanie tematu, ale i całej rozmowy. Poczuła znużenie, a czekały ją jeszcze dobre trzy godziny podróży. Zapragnęła spokoju i samotności. Dobrze, że za chwilę pożegna się z tymi kobietami i powędruje na przystanek. Dobrze, że jest tak ciepło i widno. I tak ładnie wokół. Przypomniała sobie poprzedni wieczór autorski, który miał miejsce pod koniec października w innej małej miejscowości – już samo to wspomnienie wystarczyło, by z większym dystansem spojrzeć na dzisiejsze przykrości. Tym bardziej że spotkanie było naprawdę udane. Tamci dwaj dziwacy nie powinni jej tak irytować. Pokrzepiona tą myślą raz jeszcze podziękowała obu kobietom za zorganizowanie wieczoru i zapewniwszy je solennie, że trafi na przystanek i dalej poradzi sobie sama, pożegnała się i ruszyła przed siebie.
– Do Warszawy zajedzie pani w środku nocy – zafrasowała się jeszcze na koniec jedna z pań. – Nie wracam dziś do Warszawy – uśmiechnęła się na odchodnym Regina. – Jadę nad morze, do Sobieszewa. – Ach… To bardzo miło. Zwłaszcza przy takiej pogodzie. Mały urlop? – Tak jakby. Jadę do babci. Skinęła im głową i raz jeszcze przyjęła życzenia szczęśliwej podróży, po czym odetchnęła pełną piersią. Sama myśl o tonącym w morzu zieleni domu w Sobieszewie i o babci czekającej z ciepłą kolacją podziałała na nią niczym najskuteczniejszy preparat na znużenie. Babcia z pewnością nie zmruży oka, zanim nie zobaczy jej w progu domu. I nieważne, czy to dwunasta w nocy, czy druga nad ranem – na pewno postawi przed nią talerz gorącej zupy, a może też inne smakołyki. Bezwiednie przyspieszyła kroku, jakby sam fakt wcześniejszego przybycia na przystanek mógł spowodować wcześniejszy odjazd autobusu do Iławy, a potem pociągu do Gdańska. Zamyślona, niemal podskoczyła, gdy tuż obok niej niespodziewanie zatrzymał się elegancki samochód. Cofnęła się, bo drzwi samochodu się otworzyły, i znieruchomiała, kiedy wysiadł z niego nieznajomy chłopak z biblioteki. – Przepraszam, możemy zamienić kilka słów? – zapytał, ale tym razem ton jego głosu brzmiał inaczej niż wcześniej – uprzejmie i bez cienia ironii. – Co się stało? Jakiś problem z książką? – Regina ponownie poczuła dławiący niepokój. Dobry nastrój sprzed kilku sekund należał już do przeszłości. Mężczyzna się uśmiechnął, jakby próbował dodać jej otuchy albo przynajmniej ją uspokoić. – Tak, chodzi o książkę. Tyle że nie o tę.
– A zatem… o którą? – Rozejrzała się niepewnie, ale w zasięgu wzroku nie było żywego ducha. – Właśnie o tym chciałem porozmawiać – mówił spokojnie, łagodnie. Na pewno dostrzegł jej niepokój. – Na rynku jest przyjemna knajpka. Może przycupniemy tam na chwilę? Co takiego? W tym momencie nie wierzyła własnym uszom. Potrząsnęła głową. – Czekam na autobus. Nie mogę go przegapić – rzekła, zdając sobie sprawę, że nie zabrzmiało to wystarczająco stanowczo. Mimo wszystko ciekawość ponownie dała o sobie znać. – O której przyjedzie? – Mężczyzna wciąż uśmiechał się życzliwie. Z całą pewnością nie przypominało to tego sztucznego grymasu, jakim uraczył ją w bibliotece. Pewnie dlatego zdecydowała się odpowiedzieć. – Za dwadzieścia minut. Wolałabym nie oddalać się od przystanku i nie spóźnić się potem na pociąg do Gdańska. – Jedzie pani do Gdańska? W jego tonie było coś, co ją zastanowiło, a jednocześnie nakazało zachować czujność. Nie powinna zmieniać swoich planów dla tego zupełnie jej obcego, zagadkowego człowieka, który pojawił się tu nie wiadomo skąd, teoretycznie po to, by zdobyć jej podpis, lecz przy okazji wypowiedział kilka mało przyjaznych słów, teraz zaś, ni z tego, ni z owego proponował rozmowę w knajpce. – Tak – odpowiedziała lakonicznie na jego ostatnie pytanie. – Jadę do Gdańska. – Miała nadzieję, że ton jej głosu zniechęci go do kontynuowania konwersacji. – Czy w takim razie mógłbym odprowadzić panią na przystanek? – zaproponował. – Nie sugeruję podwiezienia, możemy się tam przejść – dodał żartobliwie, spostrzegłszy konsternację na jej twarzy.
– Nie wiem, o co panu chodzi. – Potrząsnęła głową. – Nie wiem… Kim pan właściwie jest? – Oczywiście. Nazywam się Marek Dobrowolski, ale nie sądzę, by moje nazwisko cokolwiek pani mówiło. W porównaniu z panią jestem zupełnie anonimowym osobnikiem. – I przyjechał pan tu, aby porozmawiać ze mną o moich książkach? – Nadal nie była pewna, czy powinna mu zaufać, ale ruszyła pomału przed siebie, udzielając mu tym niejako milczącej zgody na towarzyszenie jej. – O książce – sprostował. – A którą konkretnie książkę ma pan na myśli? – Zdobyła się na spokojniejszy, bardziej swobodny ton. – Pewnie tę pierwszą, tę, która jako jedyna podobała się tej pani Karolinie, czy tak? Zabrzmiało to jednak zbyt prowokacyjnie, w pewnym sensie nawet kokieteryjnie. Szkoda tylko, że ta refleksja nawiedziła ją, gdy wypowiedzianych słów nie można już było cofnąć. Odniosła przy tym niejasne wrażenie, że jej towarzysz jakby trochę zesztywniał. – Nie. – Teraz on stanowczo potrząsnął głową. – Nie myślałem o żadnej z nich. Jak dotąd napisała pani trzy, nie mylę się, prawda? Tym razem usłyszała lekką, lecz niekoniecznie skrywaną kpinę w jego głosie. Przyspieszyła kroku. – Proszę mnie zostawić w spokoju. Nie wiem, o co panu chodzi. Nie wiem, czego pan ode mnie chce, i nie potrzebuję tego wiedzieć. – Spokojnie. – Bez trudu za nią nadążał. – Proszę się tak nie napinać. Myślę o pani czwartej powieści. – Czwartej powieści? – powtórzyła bezwiednie, nie zwalniając kroku. Dlaczego ta ulica była pusta? Oby chociaż na przystanku czekali jacyś ludzie!
– Tak. O tej, którą dopiero pani napisze. O niej właśnie chciałbym porozmawiać. – Proszę ode mnie odejść. – Chyba zamierza pani kontynuować swoją pisarską karierę… – To nie pana sprawa. Jeśli pan zaraz nie odejdzie… To co? To co wtedy? Nawet nie wiem, czy gdzieś tu w pobliżu jest posterunek policji, zastanawiała się spanikowana. – Mam dobry pomysł na fabułę. Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć… – Jeśli ma pan taki pomysł, niech pan sam spróbuje napisać. – Ja? Nie mam za grosz talentu! – roześmiał się. – O mnie ma pan identyczne zdanie – sarknęła. – Niczego takiego nie powiedziałem – zaoponował. – Pani książki nie są w moim guście, ale to wszystko. – Wystarczająco dużo, by nie proponować mi realizacji własnego pomysłu. – Udało się pani zadebiutować. Dostrzeżono panią. Wiele czytelniczek jest zachwyconych. Przekonałem się o tym na własne oczy. – To samo można powiedzieć o innych autorach. – Ale moja propozycja pasuje do pani. Zwolniła, spostrzegłszy przystanek. Niestety zupełnie pusty, w dodatku stojący w pewnym oddaleniu od najbliższych posesji. Uznała wobec tego, że bezpieczniej będzie zatrzymać się u wylotu ulicy. – Nie podejmuję się realizacji cudzych pomysłów – rzekła z naciskiem. – Gdy zabraknie mi własnych, po prostu dam sobie spokój z pisaniem. – Ale na razie ma pani jakieś zobowiązania wydawnicze? – zauważył na pół żatrobliwie. – Powtarzam: to nie pana sprawa.
– Dobrze. Rozumiem, że nie wyraziłem się jasno. Nie chodzi mi o fikcyjną, zmyśloną przeze mnie fabułę. Raczej o coś w rodzaju biografii. Może w konwencji fabularyzowanej. Ale o postaci jak najbardziej autentycznej. Choć zupełnie zapomnianej. Czy to już wygląda lepiej? Nie żartował, nie kpił. Przestał się też uśmiechać, spoważniał. Patrząc na niego, Regina zdała sobie sprawę, że wierzy w każde jego słowo. Mimo to… – Nigdy nie myślałam o pisaniu biografii. To… To oznacza ciężką harówę, chciała dodać, ale szczęśliwie tym razem ugryzła się w język. Trzeba wykonać research, na który nie miała czasu. A po prawdzie także ochoty i cierpliwości. Przebijanie się przez morze korespondencji, umawianie się na spotkania, wizyty w archiwach i czytelniach. Poruszanie się po omacku w tak delikatnej dziedzinie, jaką były prawa spadkobierców, pozyskiwanie zgód na ujawnienie różnych faktów. Ewentualne pretensje, ba… groźby procesu. To jak chodzenie po polu minowym albo i gorzej. Nie, zdecydowanie nie. W tym gatunku, jaki do tej pory uprawiała, czuła się znacznie bezpieczniej i swobodniej. Patrzył na nią tak, jakby czytał w jej myślach. – To niełatwe, wiem – rzekł. – Ale czy nie warto? – Wyraźnie się zawahał, jakby szukał odpowiednich słów. Jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że to, co miał jeszcze do dodania, może ją urazić. Wreszcie jednak podjął decyzję. Zaryzykował. – Proszę mi wybaczyć, ale nie wierzę, by zadowalało panią pisanie wyłącznie mało odkrywczych romansów – dorzucił. Regina była niemal pewna, że w ostatniej chwili powstrzymał się, by zamiast „romansów” nie powiedzieć „romansideł”. Jednak nawet ta bardziej oględna forma dotknęła ją do żywego. Smagnęła jak bat.
– Czemu nie, skoro takie właśnie książki dobrze się sprzedają? – fuknęła w nagłym przypływie irytacji. Zaraz zresztą pożałowała tej swojej nadmiernej szczerości. Tym bardziej że Dobrowolski z pewnością usłyszał nutkę goryczy w jej głosie. Nie miała jednak zamiaru mu się tłumaczyć ani niczego wyjaśniać. Z nikim nie lubiła poruszać tego tematu, a gdy już ktoś coś napomknął w owej kwestii, zaraz zaczynała mówić o czymś innym. Trudno, by robiła wyjątek dla tego zupełnie jej obcego człowieka, do którego w dodatku od początku czuła awersję. – Taki argument… – uśmiechnął się z powątpiewaniem – do mnie nie przemawia. – Nie musi – natychmiast odbiła piłeczkę. Z ulgą dostrzegła zbliżającą się do przystanku parę młodych ludzi. Zerknęła na zegarek; do przyjazdu autobusu zostało jeszcze około pięciu minut. Oczywiście o ile nie będzie jakiegoś opóźnienia, bo za to nie można było ręczyć. – A w ogóle nie rozumiem całej tej sytuacji, pan wybaczy. Tej rozmowy. Dlaczego nie zaproponuje pan tego innemu pisarzowi? Takiemu, którego pan naprawdę ceni. Pana tłumaczenie, jakoby ten pomysł „pasował” do mnie, jakoś mnie nie przekonuje. O mnie ma pan przecież nie najlepsze, oględnie mówiąc, zdanie. Raczej spodziewał się tego pytania – dostrzegła to w wyrazie jego oczu. I chyba nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć. Albo nie chciał. Tak czy owak, jedynie wzmogło to jej podejrzliwość. Na chwilę zapanowało między nimi milczenie. Młodzi ludzie podeszli już do przystanku, ale stanęli z drugiej strony wiaty. Na horyzoncie zamajaczyła sylwetka autobusu. Marek Dobrowolski sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyciągnął coś, co przypominało portfel.
– Proszę. – Pokazał jej mały bilecik. – Moja wizytówka. Adres, telefon… Gdyby jednak zmieniła pani zdanie, proszę się skontaktować. Zapewniam, że nie chciałem pani urazić. Nie taki był mój zamiar. Ale dobrze byłoby o tym wszystkim porozmawiać na spokojnie, w bardziej komfortowych warunkach… – Ponownie się zawahał, zanim dodał: – I bez zbędnych emocji. Zupełnie bezwiednie wzięła od niego wizytówkę, wobec czego nie wypadało już jej zwracać. – Dziękuję. – Nie znalazła pomysłu na inną odpowiedź. – Proszę. I mam nadzieję, że do zobaczenia. Tym razem jego uśmiech był tak uroczy i promienny, że postarała się o bardziej pogodny i nieco życzliwszy wyraz twarzy. Potem, już w autobusie, gdy na nowo wszystko analizowała, stopniowo odzyskiwała spokój. Nie było przecież powodu do niepokoju. Niczego mu nie obiecała, wręcz przeciwnie – dała nawet niedwuznacznie do zrozumienia, że nie jest zainteresowana jego dość zaskakującą propozycją. Wciąż nie miała pojęcia, jakimi motywami się kierował, co wydawało jej się mocno podejrzane, ale ostatecznie nie znał jej adresu ani numeru telefonu, słowem – nie miał możliwości jej odszukać. Chyba że przyjedzie na jej kolejne spotkanie autorskie, ale aż do jesieni niczego takiego nie miała w planach. A do tego czasu niewykluczone, że on da sobie z tym spokój. Zrozumie, że naprawdę nie była zainteresowana. Tak czy inaczej, wątpliwe, by jednak szukał zawzięcie sposobów, by ją odnaleźć. Czy jednak na pewno? Czytała gdzieś o podobnych przypadkach. Czytelnik próbował wywrzeć na ulubionego autora jakiś nacisk, a nawet wpłynąć na fabułę powieści czy też plany wydawnicze. Sprawa stanęła na ostrzu noża, i to w jak najbardziej dosłownym znaczeniu, bo w końcu zaangażowała się w to policja i sądy.
Ależ ja jestem głupia, przywołała się zaraz do porządku, po pierwsze to było chyba w Stanach Zjednoczonych, w każdym razie na pewno nie u nas. U nas ludzie mają dość własnych, całkiem przyziemnych problemów i bardzo wątpliwe, by w najbliższym czasie miało się to zmienić. A poza tym… A poza tym, jak sobie poniewczasie przypomniała, tamta afera też była fikcją. Wątkiem jakiejś kryminalnej powieści, a może i filmu. Tak, raczej chodziło o film. Ona, Regina Nałęcz, naprawdę niczym się nie wyróżniała. Nie na tle szeregu innych, podobnych do niej pisarek. Wobec tego dlaczego ten dziwak zwrócił się ze swoją propozycją właśnie do niej? Nie, dość już! – zawyrokowała. Grunt to nie dać się zwariować, nie popaść w paranoję. Wygrzebała z plecaka książkę i postanowiła zagłębić się w jej treść. To był jak dotąd jedyny skuteczny środek, by odgonić dręczące myśli. W pociągu do Gdańska lektura istotnie pochłonęła ją bez reszty.
Rozdział 2
Odkąd sięgała pamięcią, uwielbiała spędzać wakacje w domu swojej babci, w Sobieszewie. Lubiła tę urokliwą nadmorską miejscowość, ale prawda była taka, że równie dobrze czułaby się w każdym miejscu świata, gdzie osiedliłaby się babcia. To właśnie z jej powodu, zarówno w przeszłości, jak i obecnie, Regina tak chętnie spędzała tu wolny czas, niemal wszystkie ferie, wakacje szkolne i studenckie, długie weekendy. Ani w przeszłości, ani obecnie nie czuła potrzeby wyjazdu w jakiekolwiek inne miejsce na świecie. Z nikim nie rozmawiało jej się tak dobrze jak z babcią, emerytowaną bibliotekarką, a w przeszłości nauczycielką języka polskiego i historii w podstawówce. To właśnie babcia Krystyna nauczyła ją kochać książki. Regina zawsze uważała ją za jedną z najbardziej oczytanych osób, jakie znała. W dodatku umiała pięknie opowiadać, nawet najbardziej banalne wydarzenie przedstawiała w tak frapujący sposób, że słuchało jej się z rozdziawionymi ustami. Czasem Regina zastanawiała się nawet, czy wszystkie te zdarzenia faktycznie miały miejsce. Czy przynajmniej niektóre z nich nie były wytworem wyobraźni babci Krystyny, zainspirowanej dodatkowo literaturą. Tyle że dla Reginy nie miało to większego znaczenia. Podobnie jak fakt, że podczas tygodni spędzanych każdego lata w Sobieszewie nie mogła liczyć na towarzystwo rówieśników. Z żadnym
z młodych mieszkańców tej uroczej miejscowości, jak i sąsiednich miasteczek i ośrodków, nie zdołała się zaprzyjaźnić ani choćby zakolegować na tyle, by organizować wspólne rozrywki. W dodatku wcale jej to nie przeszkadzało. Pod tym względem stanowiła przeciwieństwo swojego starszego, przyrodniego brata Sławka i ciotecznego rodzeństwa, które składało wizyty babce tak rzadko, jak się tylko dało, w dodatku z widocznym gołym okiem ociąganiem. Ojciec Reginy, doktor Stefan Nałęcz, który zawsze był przywiązany do matki, nie ukrywał zadowolenia, że jego córka zachowywała się zupełnie inaczej niż tamci. Dawno już jednak poniechał stawiania jej za przykład Sławkowi, co kiedyś było na porządku dziennym. W pewnym momencie wszelkie próby zawstydzenia syna, a także wymówki, że w przeciwieństwie do siostry chłopak niemal w ogóle nie interesuje się babką – ustały. Regina, która rzecz jasna lubiła być chwalona i stawiana za przykład, starała się zrozumieć ojca. Zapewne nie chciał zaogniać stosunków z synem – Sławek był owocem jego pierwszego małżeństwa i choć nieczęsto gościł w nowym domu ojca, odnosił się grzecznie do jego drugiej żony, matki Reginy, a poza tym okazywał sympatię młodszej siostrze. Doktor Nałęcz doszedł więc w pewnym momencie do wniosku, że nie warto naruszać owego status quo, zwłaszcza w czasie, gdy chłopak dorastał i coraz częściej dawał do zrozumienia, że nie pozwoli, aby ktokolwiek cokolwiek mu narzucał. A w taki właśnie sposób reagował, gdy ojciec przypominał mu o babce Krystynie. Dlatego Stefan Nałęcz uznał, że lepiej dać sobie z tym spokój. Regina nie rozumiała powodów takiego zachowania brata względem babci, instynktownie jednak wolała o nic nie pytać. Podświadomie przy tym zgadywała, że mogło to mieć związek ze śmiercią dziadka Romana, dziesięć lat temu. Choć z drugiej strony nadal nie rozumiała, na czym oparła swoje podejrzenia. Nie potrafiła sobie na przykład wytłumaczyć,
dlaczego Sławek lub ktokolwiek z rodziny miałby odczuwać jakąś szczególną żałobę. Przecież starszy pan już wiele lat wcześniej opuścił swoich bliskich. Trzydzieści lat temu zostawił żonę i dzieci. Wyjechał do Anglii i tam po pewnym czasie związał się z inną kobietą. Ojciec Reginy miał wtedy dwadzieścia jeden lat i nigdy nie wybaczył swojemu „staremu” tej zdrady – bo tak to zawsze konsekwentnie nazywał. Jego trzy lata młodsza siostra Anka nie była już jednak tak kategoryczna w swoich ocenach. Nigdy nie ukrywała, że tęskniła za ojcem, a gdy wreszcie napisał, jako jedyna z rodziny nie tylko odpowiedziała na jego list, ale nawet kilka lat później skorzystała także z zaproszenia i pokonując rozmaite problemy i procedury paszportowo-wizowe, jakich ludowa ojczyzna nie szczędziła swoim obywatelom, pojechała do niego w odwiedziny. Bardzo też nalegała, aby przyjechał na jej ślub, ale wymówił się jakąś kontuzją. Ciotka Anka zawsze jednak twierdziła, że dziadek uciekł się do tej wymówki, bo bezbłędnie odgadywał, że jego obecność na uroczystości zważyłaby atmosferę. Domyślał się, że zarówno była żona, jak i syn, a zapewne także niektórzy członkowie dalszej rodziny, nie chcieli go tam widzieć, tym bardziej jego nowej żony, i nie można było wykluczyć, że dawaliby temu wyraz w każdy możliwy sposób. Z kolei Stefan Nałęcz utrzymywał, że siostra zaraziła potem swoją niechęcią do matki własne dzieci, a następnie także jego syna. Nigdy nie podejrzewał, by w przypadku Sławka była to sprawka jego pierwszej żony, choć i ona (jednak z innych przyczyn) nie przepadała za teściową. Uważał, że to siostra wywarła taki wpływ na chłopaka, nie pozostawało więc mu nic innego, jak cieszyć się, że przynajmniej Regina okazywała tak wielkie przywiązanie jego matce. Regina próbowała mu wprawdzie dać kiedyś do zrozumienia, że ciotka Anka nigdy nie próbowała nastawiać jej przeciwko babce, więc bardzo
wątpliwe, by robiła to w przypadku Sławka – ojciec wiedział jednak swoje. Jakby w ogóle nie brał pod uwagę najprostszego wytłumaczenia, czyli faktu, że skoro rozwiódł się ze swoją pierwszą żoną, to i kontakty Sławka z babką Krystyną siłą rzeczy uległy rozluźnieniu. Tym bardziej że podobno wcześniej także nie były zbyt silne. Tak przynajmniej wytłumaczyła to sobie Regina. Nie miała za to najmniejszych wątpliwości, że ciotka przyczyniła się do niechęci własnych dzieci wobec swojej matki. Wprawdzie Regina nigdy ich o to nie zapytała (nawet nie potrafiła sobie wyobrazić takiej rozmowy), nie poruszała też tego tematu z samą Anną Sobieraj, ale tu sprawa wydawała się jak najbardziej oczywista. Choć w dalszym ciągu nie potrafiła odgadnąć powodów, dla których ciotka przyjęła taką, a nie inną postawę. Na przykład dlaczego, w przeciwieństwie do starszego brata, Anna Sobieraj nie tylko nie opowiedziała się jednoznacznie po stronie ich matki, ale zawsze demonstrowała duże przywiązanie do ojca? Przecież to on ich wszystkich porzucił. I dlaczego przez całe lata utrzymywała ciepłe, przyjazne stosunki z jego drugą żoną, podczas gdy Stefan nawet nie chciał o niej słyszeć? Nie, Regina nie zadała tych pytań ciotce, nie rozmawiała też o tym z innymi krewnymi i powinowatymi. Uznała, że już nie warto tego dociekać. Najlepiej nie jątrzyć na nowo starych i raczej zabliźnionych przez upływ czasu ran. Mimo to te niezadane pytania nie pozwalały o sobie zapomnieć. Nie dawały spokoju, choć nie były podyktowane żadną ciekawością. Regina myślała o tym raczej z obawą. Nieproszone pytania wracały przy niemal każdej refleksji dotyczącej rozproszonej po całej Polsce rodziny. Choć potrafiły o sobie przypomnieć także w sytuacjach, gdy Regina akurat zajęta była czym innym. Jak na przykład tego majowego wieczora, gdy przesiadając się z jednego środka lokomocji w drugi, przemierzała północną Polskę w drodze do domu babci Zawistowskiej.
Gdy po skończonym wieczorze autorskim opuściła wreszcie Lipniewo i dotarła do Gdańska, czekała ją jeszcze jedna przesiadka, tym razem w kierunku Sobieszewa. Wprawdzie wuj Władysław proponował, że przyjedzie po nią na dworzec swoim samochodem, ale grzecznie odmówiła. Nie miała przecież żadnej pewności, czy któreś z wcześniejszych połączeń jej nie zawiedzie i czy pociąg nie będzie miał opóźnienia. Nie chciała narażać Zawistowskiego na niepotrzebną stratę czasu. A poza tym… Władysław Zawistowski od siedmiu lat był mężem babci Krystyny. Jednakże pojawił się w jej życiu, a poniekąd i życiu reszty rodziny, znacznie wcześniej, to znaczy odkąd zamieszkał na sąsiedniej posesji. Miało to miejsce kilka lat po rozwodzie Krystyny i Romana Nałęczów. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze tytułowała go „wujkiem”, tak to jakoś wyszło, sama już nie umiała powiedzieć dlaczego. Miły, bezpretensjonalny, samotny, a do tego bardzo pracowity proponował niekiedy sąsiadce pomoc przy naprawach bądź innych pracach, jakich nie brakuje w domu i na posesji, a które wymagały męskiej ręki. Zwłaszcza gdy Stefan wyjechał na studia do Warszawy. Potem zaś, gdy Krystyna została w Sobieszewie zupełnie sama – zarówno syn, jak i córka osiedli w dwóch różnych częściach Polski, jedno w stolicy, drugie w Krakowie – Zawistowski stał się niemal stałym bywalcem w jej domu. Bynajmniej jednak nie domownikiem. I bez tego cała miejscowość kojarzyła ich ze sobą. Władysław był wdowcem, jego jedyny syn zdołał spełnić swoje wielkie marzenie i wyrwał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie poślubił Amerykankę i oczywiście nie zamierzał już wracać. Krystyna była rozwódką, formalnie rzecz ujmując, nie było przeszkód, by zawarła kolejne małżeństwo. Tym bardziej że żadne z dzieci ani wnuków nie miało wobec tego pomysłu żadnych obiekcji. Anka, która od dawna trzymała wyraźny dystans wobec matki, dawała niedwuznacznie do zrozumienia, że
ewentualne decyzje matrymonialne Krystyny niewiele ją obchodzą. Jej mąż tym bardziej do niczego się nie wtrącał, podobnie rzecz się miała z synową Krystyny. Co zaś się tyczy Stefana Nałęcza, kilkakrotnie na wpół żartobliwie, na wpół jednak zupełnie poważnie dawał do zrozumienia matce, że chętnie by jeszcze zatańczył na jej weselu. Ona jednak nie dawała się wciągnąć w żadną zobowiązującą rozmowę na ten temat. – Być może twojej matce nie wystarczy tylko ślub cywilny – zasugerowała kiedyś też pół żartem, pół serio Halina Nałęcz, matka Reginy. – Być może, podobnie jak moi rodzice i wielu innych ludzi, uznaje wyłącznie powagę ślubów kościelnych. Wobec tego wciąż uważa się za żonę twojego ojca. – Na litość boską, co to za rozumowanie! – sarknął w odpowiedzi Stefan, ale Regina natychmiast spostrzegła, że nie zlekceważył uwagi żony. Niewykluczone zresztą, że od dawna myślał podobnie, tyle że nie wyrażał swoich podejrzeń w głos. Regina cieszyła się w duchu, że babcia nie była obecna przy tej rozmowie. Sama jednak żywiła wobec całej tej sprawy uczucia dość ambiwalentne. Z jednej strony lubiła Zawistowskiego, nie miała mu nic do zarzucenia. Był bardzo przyjazny, otwarty, życzliwy; znała go od lat i dobrze się czuła w jego towarzystwie. W miarę upływu czasu także i ona dostrzegała oczywiste zainteresowanie Zawistowskiego osobą jej babki. Zainteresowanie bezsprzecznie wychodzące poza zwykłą sympatię okazywaną wieloletniej najbliższej sąsiadce, wykraczające nawet poza przyjaźń, która bez wątpienia ich łączyła. Pomagał jej z taką radością, jakby w ten sposób spełniał największe marzenie swojego życia. Zawsze mogła na niego liczyć. Krystyna wielokrotnie zapraszała go na obiady, częstowała mniej lub bardziej udanymi wypiekami własnej roboty, choć w jego ocenie
zawsze smakowały wyśmienicie. Mieli też sobie mnóstwo do powiedzenia. Łączyło ich bowiem wiele zainteresowań, w tym te najważniejsze, czyli literatura i muzyka klasyczna. Regina nie miała więc wątpliwości, że Władysław byłby bardzo dobrym mężem dla jej babci. Przynajmniej w jesieni życia Krystyna miała szansę na to, aby zaznać więcej osobistego szczęścia. By – mówiąc bez ogródek – być kochaną zupełnie bezwarunkowo. Z drugiej jednak strony… Regina musiała przyznać sama przed sobą, że była zazdrosna o babcię. Oczywiście bez dziecinnej histerii, oczywiście w pewnych granicach. Niemniej… Mąż jest przecież kimś więcej niż przyjacielem. Życzliwy sąsiad, nawet częsty gość, to jednak nie domownik. W przeciwieństwie do rodziców (ciotka, kuzyni i Sławek podchodzili dość obojętnie do całej sprawy), Regina snuła podejrzenia, że jednak w ustalonym od lat rodzinnym układzie wiele się zmieni. Kto wie, może nawet jej relacje z babcią ulegną pewnej… modyfikacji? Nie były to radosne przypuszczenia, w pewnym sensie wstydziła się ich sama przed sobą, co z tego jednak, skoro nie dawały jej spokoju? Dlatego nawet gorąco sobie życzyła, by podejrzenia matki w sprawie stosunku babki do ważności ślubów cywilnych odzwierciedlały prawdę. Toteż wiadomość o śmierci dziadka Romana poważnie ją zaniepokoiła. Nie rozpaczała po zmarłym, widziała go zaledwie jeden raz. Nie rozpaczał też jej ojciec. Szczerze powiedziawszy, w domu niewiele się o tym mówiło, choć pojechali wszyscy na pogrzeb do Krakowa – tam, gdzie dziadek spędził ostatnie po powrocie z Anglii trzy lata swojego życia. Babka nie była obecna na ceremonii i Regina wcale się temu nie dziwiła. Za to przez kilka kolejnych miesięcy czekała w napięciu, czy w nowej sytuacji babcia nie zdecyduje się jednak na ślub z Władysławem. Szóstym zmysłem odgadywała, że pozostali członkowie rodziny myśleli o tym samym. Kiedy jednak nic takiego w ciągu następnego roku nie nastąpiło,
pewnego razu nie wytrzymała i postanowiła zagadnąć Krystynę o to wprost, choć przecież wcześniej w ogóle sobie nie wyobrażała, by mogła się na to zdobyć. W odpowiedzi babka roześmiała się i wzruszyła ramionami. – Nie wiem, co wam wszystkim strzeliło do głowy! Takiej starej babie jak ja nie śluby i amory w głowie. Jaka tam ze mnie panna młoda! Regina nie postrzegała Krystyny jako staruszki – w jej przekonaniu babcia prezentowała się bardzo dobrze – była też pewna, że ten osąd podzielali inni ludzie. Odetchnęła jednak z ulgą, słysząc tak zdecydowane zaprzeczenie wszelkich plotek i domysłów. Będzie tak, jak do tej pory – pomyślała z zadowoleniem. – Przecież tak jest dobrze. Pewnie dlatego, gdy trzy lata później Krystyna zmieniła jednak zdanie i zgodziła się przyjąć oświadczyny Władysława, jej wnuczka niemal oniemiała z zaskoczenia. Szybko się jednak zorientowała, że tylko ona była taka zdumiona. Zarówno rodzina, jak i znajomi przyjęli to małżeństwo jako najbardziej oczywistą rzecz pod słońcem. Ona, Regina, potrzebowała jednak czasu, by się przyzwyczaić. By zaakceptować. Nie przestała lubić wujka Władysława, ale przez dwa pierwsze lata trzymała się od niego na dystans. Co siłą rzeczy oznaczało także dystans wobec babci. W tym czasie jej wizyty w Sobieszewie były tak samo krótkie i sporadyczne jak odwiedziny Sławka i kuzynów. Unikała wtedy jakiejkolwiek okazji zostania sam na sam z Krystyną, a tym bardziej z jej mężem. Nie miała ochoty na wysłuchiwanie wyjaśnień, na żadne bardziej osobiste zwierzenia i rozmowy. Potem jednak… jej przeszło. Wystarczyła jedna rozmowa z Władysławem. W dodatku nie jakieś zapewnienia z jego strony, przekonywanie jej do zmiany nastawienia czy tym podobne bzdury. Po prostu ni z tego, ni z owego zaczął z nią rozmawiać o książce, którą właśnie trzymała w dłoniach. Uznała, że skoro już ją zaskoczył, nie wypadało uciec,
a gdy skończyli wymieniać spostrzeżenia na temat tej powieści, wzięli się za omawianie innych lektur i nowości wydawniczych, by wreszcie zacząć gawędzić także na tematy niezwiązane z literaturą. – Pamiętaj, że to wciąż także twój dom. Jesteś u siebie – dodał jakby od niechcenia na odchodnym. Zapamiętała. A raczej odkurzyła te słowa w pamięci. W każdym razie nie miała już potem problemów z odwiedzinami w Sobieszewie, a obecność wuja Władysława przestała ją uwierać. I nie tylko dlatego, że będąc stale zajętym gdzieś w obejściu lub w miasteczku, dawał żonie i jej wnuczce możliwość długiego przebywania sam na sam, czyli dokładnie tak, jak to bywało w przeszłości. Nawet gdy kręcił się w pobliżu, w niczym Reginie nie przeszkadzał. A jego obecność przy wspólnym stole czy też… w sypialni babci uznała ona wreszcie za kwestię zupełnie naturalną. Niemniej zawsze dawała do zrozumienia, że nie oczekuje od niego względów ani pomocy. Na przykład odbierania jej z Dworca Głównego w Gdańsku. – Ale dlaczego? – spytała kiedyś z pewnym żalem w głosie Krystyna. – Wiesz, że Władysław traktuje cię tak, jakbyś była jego prawdziwą wnuczką. Zwłaszcza że z własnymi wnukami prawie nie ma kontaktu. Na dobrą sprawę ani oni go nie znają, ani on ich. Rad by był, gdybyś traktowała go jak rodzonego dziadka. Przecież nim nie jest – chciała wtedy zaprotestować Regina. – Nie zastąpię mu rodzonych wnuków. Nawet ty nie możesz tego ode mnie wymagać. Rzecz jasna powtrzymała się przed wypowiedzeniem tej myśli na głos. Doskonale zdawała sobie sprawę, że babka poczułaby się zraniona, a za nic nie chciała się do tego przyczynić. Postanowiła jednak, że nie będzie traktowała jej męża jak swojego dziadka, bo przy wszystkich swoich
niewątpliwych zaletach – nie był nim. Wystarczy jej dobry wujek – tak jak do tej pory. Było już zupełnie ciemno, gdy dotarła wreszcie do Sobieszewa. Dom babci stał na skraju lasu, ale prowadziła do niego szeroka droga, wzdłuż której znajdowały się inne zabudowania, dlatego nie obawiała się samotnej wędrówki. Zresztą nigdy nie bała się spacerować po Sobieszewie – ani za dnia, ani w nocy. Znała tu każdy skrawek ziemi, każdy zaułek. A poza tym nawet teraz, pomimo późnej pory w oknach mijanych domów tu i ówdzie wciąż paliły się światła. Z daleka dobiegał krzyk mew i zapach morza. Nawet w szumie drzew słychać było przyjazną, swojską nutę. Regina zatrzymała się na moment i powiodła rozmiłowanym wzrokiem po ciemnych konturach pobliskiego lasu. Jak zwykle większość ulicznych latarni nie działała. Jak zwykle… Ale co z tego? Westchnęła. Mój Boże, znów tu była. Jej miejsce na ziemi, jej przystań. Nic i nikt tego nie zmieni. Wystarczyło, że otworzyła skrzypiącą furtkę – Zawistowscy nie zamknęli jej na klucz, spodziewając się przyjazdu Reginy – a w progu domu pojawiła się Krystyna. – Dzięki Bogu, już jesteś. Dlaczego, na miłość boską, uparłaś się, by Władek po ciebie nie wyjeżdżał? – Regina usłyszała ten sam refren, co zazwyczaj. Bez tych słów rytuał powitania nie byłby kompletny. Z uczuciem wzruszenia i ulgi wkroczyła do środka.
Rozdział 3
– Wyglądasz na zmęczoną. Chyba powinnaś trochę zwolnić z tymi wieczorami autorskimi i przestać tyle pracować. Słysząc tę uwagę, Regina uśmiechnęła się pod nosem. Czyżby babcia, wbrew oczywistym faktom, postanowiła uważać ją za rozchwytywaną autorkę światowych bestsellerów? Reginie nie chciało się jednak wyjaśniać, jak w rzeczywistości sprawy się mają. A do tego była głodna. Uznała więc, że pozostawi słowa babci bez komentarza i będzie się rozkoszować wyśmienitą zupą jarzynową z kurczakiem. Jak się jednak miało okazać, to wuj Władysław wziął na siebie wszelkie wyjaśnienia. – Przecież jako poczatkująca pisarka musi robić, co w jej mocy, by zostać zauważoną na rynku wydawniczym. Nigdy nie było z tym łatwo, jak podejrzewam, ale w obecnych czasach jest z pewnością jeszcze trudniej. – Poczatkująca pisarka?! – Krystyna nie posiadała się z oburzenia. – Mówisz tak, jakby Regina była debiutantką, a przecież wydała już trzy powieści. I może poszczycić się naprawdę pochlebnymi recenzjami. Zganiony Władysław poniechał dalszej dyskusji i tylko wymieniwszy nad stołem rozbawione spojrzenie z Reginą, wrócił do swojej gazety. – Powiedzcie lepiej, co ciekawego wydarzyło się od mojej ostatniej wizyty – zagaiła Regina. Nie żeby była jakoś szczególnie zainteresowana
lokalnymi nowinkami, w każdym razie nie o tej porze, gdy marzyła już o swoim pokoiku na górze i wygodnym łóżku. Po prostu chciała zmienić temat. Być może dlatego, że ponownie stanął jej przed oczami Dobrowolski i znów przywołała w pamięci jego opinię na temat swojej twórczości. – Tutaj? – Babka wzruszyła ramionami, odbierając pusty talerz z rąk dziewczyny. W jego miejsce postawiła następny, z drugim daniem. – Tu, chwalić Boga, niewiele się dzieje. Przynajmniej przed sezonem, bo potem… no cóż, bywa różnie. Żyjemy sobie spokojnie, nie wyłączając starego Wawrzona, który już od trzech lat wybiera się na tamten świat, zwodząc przy tym całą rodzinę. – Ładną ma rodzinę… – parsknęła Regina, zanim zdała sobie sprawę, że mogła sobie darować tę uwagę. Na szczęście babka skwitowała jej słowa jedynie wzruszeniem ramion. – Nie opowiesz o tym dzisiejszym spotkaniu? – zapytała ni z tego, ni z owego, i to w takim momencie, gdy Regina była pewna, że ma już ten temat z głowy, przynajmniej na razie. Westchnęła w duchu, uznała jednak, że lepiej co nieco opowiedzieć. W przeciwnym wypadku Krystyna z pewnością nabierze nie wiadomo jakich podejrzeń. – Pojechałam na zaproszenie gminnej biblioteki w Lipniewie. To takie miasteczko, jakieś trzydzieści kilometrów na południe od Iławy. – Przecież wiem, gdzie byłaś. – Babka prawie weszła jej w słowo. – Powiedz lepiej, jak przebiegło spotkanie. Wszystko zostało zorganizowane, jak trzeba? Przyszło dużo ludzi? O co cię pytali? I tak w ogóle… Jaka była atmosfera? No, przecież dobrze wiesz, co mnie interesuje. – Daj jej spokój, nie widzisz, że jest ledwo żywa ze zmęczenia? – wtrącił jakby od niechcenia Władysław, pozornie nadal zaabsorbowany gazetą.
– Ach nie, nie jest ze mną tak źle – roześmiała się trochę sztucznie Regina. Odniosła bowiem wrażenie, że babka zaczęła jej się dość wnikliwie przyglądać. A niewykluczone, że wuj także. – A co do tego spotkania… Było bardzo miłe. Uwielbiam atmosferę małych miasteczek. Wcale nie są tak senne, jak przynajmniej ostatnio zwykło się uważać. I na frekwencję też nie można narzekać. W tamtejszych bibliotekach pracują ludzie z powołania. Starają się, jak mogą. To przecież centra kultury w takich miejscowościach. Zresztą sama to wiesz, babciu. Krystyna, która była emerytowaną bibliotekarką, nie dała się złapać na ten lep. – Bywa różnie – skwitowała. – W takim razie do tej pory miałam szczęście. – Przydałoby się jakieś spotkanie w dużym mieście. – No cóż… Ja dużo lepiej się czuję w tych niewielkich. – Do pewnego stopnia było to przecież prawdą. – Ale rozgłos zdobywa się w dużych ośrodkach. Regina przewróciła oczami. Czasami miała dość dobrych rad, nie tylko tych udzielanych przez babcię Krystynę. Reszta rodziny i niektórzy znajomi także, nie wiedzieć czemu, uważali się za ekspertów od promocji. – Duże ośrodki nie są mną zainteresowane – przyznała. Wprawdzie jeszcze parę sekund wcześniej nie miała w ogóle ochoty na drążenie tego tematu, skoro jednak już to zrobiła, nie było powodu, by nie dorzucić jeszcze paru groszy: – Po prostu wolą organizować spotkania autorskie uznanych twórców. Tak to już jest. Zresztą nie narzekam – dodała, żeby nie dopuścić do szybkiej riposty. – Każdy powinien się trzymać swojej miary. Poza tym dobrze się czuję, robiąc to, co do tej pory. – Nie chciałabyś napisać czegoś… bardziej ambitnego? – zagadnęła po dłuższej chwili Krystyna.
– W jakim celu? – Regina skrzywiła się gorzko, nie odrywając wzroku od talerza. – Dla kogo? – Jesteś niesprawiedliwa – wzruszyła ramionami babka. – Przesadzasz. – Przede wszystkim jest paskudnie zmęczona – odezwał się ponownie Władysław, który uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy. – Za nią długi dzień. Nie ma sensu… – Ja przesadzam? – Regina nawet na niego nie spojrzała. Wbrew temu, co wuj Władysław próbował zasugerować i co jeszcze parę minut temu było też jej życzeniem, postanowiła jednak odbić piłeczkę. Słowa babki ponownie przypomniały jej to, co wydarzyło się dziś w Lipniewie. – Przesadzam, tak? A jakiego typu książki cieszyły się największym zainteresowaniem w tutejszej bibliotece? W tej, w której do niedawna pracowałaś? I kto je wypożyczał? – Przesadzasz – powtórzyła Krystyna. Tym razem ton jej głosu zabrzmiał niczym nauczycielskie napomnienie. Jak by nie patrzeć, zanim została bibliotekarką, pracowała w szkole. I znana była z tego, że potrafiła zapanować nad najbardziej rozdokazywaną czeredą. – A tak w ogóle skąd w tobie tyle goryczy? Coś poszło nie tak? Regina zaklęła w duchu. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że przesadziła. Z pewnością też pozwoliła sobie na to, czego na ogół starała się unikać – na okazanie goryczy. Postanowiła wziąć się w garść. – Chyba masz rację – zwróciła się do Władysława. – Jestem cholernie zmęczona. Wyruszyłam z Warszawy o szóstej rano. Wczoraj późno się położyłam spać. Z jednej strony lubię podróżować, ale z drugiej te wszystkie połączenia i przesiadki mogą niekiedy przyprawić o zawrót głowy. – Przydałby ci się samochód – zauważyła Krystyna, sprzątając ze stołu.
Przynajmniej zmieniła temat, pocieszyła się w duchu Regina. Bo poza tym ta ostatnia uwaga zasługuje jedynie na wyśmianie. – Tak, zapewne – odgryzła się. – Może za kilkadziesiąt lat będzie mnie na to stać. – Powinnaś się usamodzielnić. No tak, kolejna dobra rada. Usamodzielnienie w jej przypadku było mniej więcej tak samo możliwe do zrealizowania jak kupno własnego samochodu. Nie miała jednak ochoty na rozpoczynanie kolejnej dyskusji. Babcia pod wieloma względami tak mądra i doświadczona, czasami zdawała się nie dostrzegać, że czasy, które teraz nastały, miały się nijak do lat jej młodości. – Tak – odparła wobec tego. – Pomyślę o tym. Podniosła się i skierowała na schody wiodące na poddasze. – Pościeliłam ci już łóżko. W łazience wiszą czyste ręczniki. – Dziękuję – uśmiechnęła się Regina. Spojrzenie babki było znowu takie, do jakiego przywykła i które od lat ją uspokajało – ciepłe, kochające, zatroskane. Nie martw się o mnie, chciała odpowiedzieć wnuczka, ale dała temu spokój. Będzie jeszcze okazja i na takie rozmowy, ale nie dzisiaj. – Dobranoc – rzekła wobec tego i pocałowała starszą panią w policzek. Potem skinęła jeszcze głową Władysławowi i czując na plecach ich wzrok, powoli opuściła kuchnię. Na poddaszu odetchnęła z ulgą. Tu z kolei powitał ją jej stary pokoik, w którym od lat prawie nic się nie zmieniło. Stare, ale porządne i funkcjonalne meble, falująca na wietrze firanka, uchylone okno, pelargonia na parapecie, na zewnątrz zaś rozłożysta, obsypana teraz majowymi kwiatami jabłoń – to wszystko przywoływało pamięć
o dzieciństwie, a zarazem pozwalało choć na pewien czas poddać się ułudzie, że czas się cofnął. A przynajmniej, że zwolnił swe obłędne tempo. Zapatrzona w księżyc, zasłuchana w szum morza – z tej strony domu można je było bez trudu usłyszeć, zwłaszcza w nocy, gdy wokół panowała niczym innym niezmącona cisza – poczuła, że całe napięcie, stres, a nawet zmęczenie stopniowo odpływają w siną dal. Ale w tym akurat nie było niczego niezwykłego – odkąd sięgała pamięcią, zawsze tak reagowała na to miejsce. Mogłabym tu zostać na resztę mojego życia, pomyślała, mogłabym… A jednak wciąż coś ją powstrzymywało przed tą decyzją. – Nie ma sensu, abyś snuła takie plany. – Taka była reakcja matki, gdy kilka tygodni temu Regina podzieliła się z nią podobną myślą. Regina nie mogła oprzeć się pokusie, aby się trochę nie podroczyć. – A dlaczego nie? – odparła nonszalancko. – Co byś tam robiła? – Wyglądało na to, że Halina Nałęcz poważnie potraktowała słowa córki. I wydawała się nimi bardzo zaniepokojona. – Wychowałaś się w wielkim mieście. W Warszawie masz dużo większe możliwości zatrudnienia, kariery. Nadmorski kurort jest idealny na wakacje, ale to wszystko. Zresztą… Nie wiem, dlaczego w ogóle przypominam ci o tym wszystkim. Sama powinnaś brać to pod uwagę. Przede wszystkim powinnam pamiętać, że z zadziwiającą łatwością wpadasz w panikę, a każdy pomysł najpierw rozpatrujesz pod kątem jego wad, nie zalet – zirytowała się w duchu dziewczyna. – A poza tym w ogóle nie znasz się na żartach i nie potrafisz zdobyć się na odrobinę luzu. Na głos odpowiedziała jednak co innego. – A nie przyszło ci do głowy, kochana mamo, że być może nie jestem zainteresowana robieniem kariery, przynajmniej w twoim i ojca rozumieniu?
– Wystarczy, że nie ponaglam, byś wreszcie zajęła się poszukiwaniem pracy – skrzywiła się matka. – A już kilka miesięcy temu skończyłaś studia. Wypadałoby poważnie pomyśleć o przyszłości. – Przecież myślę – odparła niechętnie Regina, bo jej odpowiedź nie do końca była zgodna z prawdą. Choć całkowicie się z nią nie mijała. – To twoje pisanie… – Matka pokiwała głową. – Owszem, jesteśmy z ciebie dumni – dodała pospiesznie, zauważywszy grymas na twarzy córki. – To naprawdę wspaniałe i bardzo się cieszymy, że zostałaś zauważona, ale… Przecież sama wiesz… Rzadko który autor osiąga taki sukces, by zdołał się z tego utrzymać. Trzeba mieć jeszcze jakieś stałe źródło dochodu, tak na wszelki wypadek. Dobrą pracę albo… zaradnego męża. Ot i nieszczęście – skwitowała w myślach Regina. – Bo w moim przypadku brak widoków na jedno i na drugie. Oto prawdziwa zmora spędzająca sen z oczu mojej biednej mamie. Teraz była głównie zła na siebie samą. Powinna się domyślić, do czego może doprowadzić ta rozmowa. Powinna ją w tym momencie zakończyć – w jakikolwiek sposób, pod byle pretekstem – a mimo to nie oparła się pokusie, by nie dorzucić kolejnej uwagi. – W Sobieszewie mogłabym robić to samo, co tutaj – rzekła z niewinną miną. – To znaczy mam na myśli pisanie. Miałabym tam idealne warunki. I na wszelki wypadek, jak to ujęłaś, postarałabym się o jakiś stały etat. Choćby w tej bibliotece, w której pracowała babcia. Dobrze mnie tam znają, a niewykluczone, że obecna bibliotekarka już niedługo także przejdzie na emeryturę. Albo w Gdańsku… Tam możliwości jeszcze więcej. Zaledwie to powiedziała, niemal sama zapaliła się do tego pomysłu. Choć pojawił się zupełnie spontanicznie, wcześniej w ogóle go nie
rozważała. Ostudził ją głos ciotki Anki, przypadkowo obecnej przy rozmowie. – I, jak rozumiem, zamieszkałabyś tam z babką i Władysławem, tak? – rzuciła niby od niechcenia, sięgając przy tym po kolejnego papierosa. – Lepiej się zastanów. Czym innym jest wpaść do nich od czasu do czasu z wizytą, a czym innym na stałe zamieszkać z moją matką. A mówię to ja, która tego doświadczyłam – dodała z ironią. Regina oczywiście obruszyła się na ciotkę, ale nie zdołała znaleźć przekonującej odpowiedzi. I jak dotąd nie zmieniła miejsca zamieszkania. A może jednak… – rozmarzyła się teraz, gdy znowu znalazła się w swoim sobieszewskim pokoiku. – Zostać tu na stałe. Nie wracać już do Warszawy. Zagrać na nosie kochanej rodzince. Dopiero by oniemieli. Cholera, choćby dla tego jednego… Może warto tak zrobić? Z tą myślą zasnęła.
Rozdział 4
– Chciałabyś zamieszkać tu na stałe? Pracować w miejscowej bibliotece? – roześmiała się Krystyna, gdy kilka dni później podczas popołudniowego spaceru brzegiem morza wnuczka napomknęła jej o potyczce słownej z matką. Regina spostrzegła jednak, że śmiech ten jedynie maskował zaskoczenie babki. – A co? Nie cieszysz się? – odparła żartobliwie. – Może się boisz, że zakłócę ci małżeńską idyllę? – Co też ty mówisz – żachnęła się Krystyna. – Dobrze wiesz, jak bardzo jestem szczęśliwa za każdym razem, gdy cię widzę. Możesz z nami siedzieć, ile zechcesz, tyle że… Nie jestem pewna, czy to dla ciebie właściwe miejsce na resztę życia. Ja też nie jestem tego pewna, pomyślała Regina. Zaraz jednak ponownie ubawiło ją spostrzeżenie, że w tym momencie babka patrzyła na nią z taką troską, jak kilka tygodni temu matka. A przecież obie prezentowały zupełnie odmienne typy osobowości i raczej za sobą nie przepadały. – Boże, jaki piękny dzień – westchnęła Regina, pozostawiając na razie bez odpowiedzi słowa Krystyny. Ciepłe majowe popołudnie ściągnęło nad morze sporą liczbę spacerowiczów. Zaczynał się weekend, nic więc
dziwnego, że ludzi było dziś więcej niż w środku tygodnia. Dominowali zresztą przyjezdni, miejscowych Regina rozpoznawała bez trudu. – Nie zawsze jest tu tak pięknie. – Trzeźwy ton głosu babki wybudził ją z zamyślenia. – Przez większą część roku tutejsza rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. – Nie tylko tutejsza rzeczywistość – odburknęła Regina. – Oczywiście. Ale do tutejszych listopadów i grudniów, że tak to określę, trzeba być przyzwyczajonym. – Tobie się to udało – uśmiechnęła się pod nosem Regina. – Przecież też nie jesteś autochtonką. Wychowałaś się w Warszawie, tam spędziłaś dzieciństwo, młodość i nie tylko. Na Wybrzeże przeniosłaś się dopiero… – zająknęła się zmieszana – później. Bo miałaś nadzieję, że to uratuje twoje małżeństwo z dziadkiem – dopowiedziała w duchu. Taką wersję zdarzeń przekazała jej ciotka. Babka nigdy nie chciała o tym mówić i Regina zawsze pilnowała się, by nie poruszyć tego tematu, dlatego teraz poczuła się niepewnie. Na wszelki wypadek odwróciła twarz w kierunku morza, byle tylko nie patrzeć babce w oczy. Ta jednak w żaden sposób nie dała po sobie poznać, by słowa wnuczki ją poruszyły. – Ja od początku miałam tutaj zajęcie. Co ja mówię: zajęcie! Roboty od groma, początkowo nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Dwoje dzieci, dojazdy do pracy do Gdańska. Przecież wtedy jeszcze pracowałam w szkole. Nie miałam czasu na nudę. Przez pierwsze dwa lata nie miałam nawet czasu zwrócić uwagi na zmieniające się pory roku. – Dajesz mi do zrozumienia, że ja jednak śmiertelnie bym się tu nudziła. – Regina podjęła rękawicę. – Bo nie mam dzieci ani żadnej pracy na głowie. O mężu wolała nie wspominać.
– Przyznam, że coś w tym jest – odparowała spokojnie Krystyna. – Poza tym, nie gniewaj się, że to powiem, ale mogłabyś poszukać jakiegoś stałego zajęcia. Posady ze stałą pensją. Rozumiem, że jest z tym teraz trudno, ale skoro skończyłaś studia, mogłabyś jednak spróbować poszukać czegoś dla siebie. Z tego, co mi wiadomo, do tej pory nie podjęłaś takiego wysiłku. – To nie tak – zaczerwieniła się Regina. – Zgłosiłam swoją kandydaturę w trzech miejscach, ale mnie nie chcieli. Nie dość przekonująco wypadła podczas rozmowy kwalifikacyjnej w jednym z tych miejsc. Nie przygotowała się, plątała, w rezultacie sama sobie wydała się nieciekawa. W dwóch pozostałych nawet nie odpowiedziano na jej pisemne zgłoszenie. Po prawdzie niespecjalnie się wtedy zmartwiła. Głowę miała nabitą marzeniami o pisaniu. Pierwsza powieść, napisana jeszcze na czwartym roku studiów, niosła ją jak na skrzydłach, pomysł gonił pomysł, najchętniej w ogóle nie wstawałaby od maszyny do pisania. Dopiero potem przyszło otrzeźwienie, gdy wysyłany do kolejnych wydawnictw egzemplarz zwracano jej albo bez słowa, albo z krótką odmowną odpowiedzią, co najwyżej okraszoną kilkoma miłymi słowami otuchy. I kto wie, czy naprawdę nie zajęłaby się poważnie szukaniem stałej posady, nawet w szkole (o czym do tej pory nawet nie chciała słyszeć), gdyby w końcu, w dodatku zupełnie niespodziewanie, z kolejnego wydawnictwa nie przyszła tak długo oczekiwana, upragniona i wymodlona odpowiedź pozytywna. Gdyby to było fizycznie możliwe, Regina pofrunęłaby wtedy w obłoki. Radość dosłownie zapierała jej dech w piersiach. Uwierzyła, że sława jest w zasięgu ręki. Gdzie jej tam była w głowie praca w szkole albo w bibliotece! I nawet gdy przekonała się, że rzeczywistość nie wygląda tak różowo, a dwie kolejne powieści pisało jej się dużo trudniej niż tę pierwszą (sama zresztą czuła, że wypadły znacznie
słabiej), wciąż jeszcze wierzyła, że uda jej się stworzyć coś wielkiego, pasjonującego. Arcydzieło! Absorbująca etatowa praca zawodowa na pewno by jej to utrudniła, a może nawet uniemożliwiła. Krystyna znała te argumenty – Regina poczęstowała ją nimi zaraz po tym, gdy przyjęto do druku jej debiutanckie dzieło – teraz jednak, kiedy wnuczka je przypomniała, przyjęła je z dużo większym sceptycyzmem niż poprzednio. – Niewykluczone, że pisałabyś dużo lepiej, gdybyś była bliżej realnego życia – zauważyła. Nigdy nie owijała w bawełnę, szkoda jej było na to czasu. – Zawsze byłam zdania, że najbardziej interesujący pisarze to ci, którzy nie chowali głowy w piasek przed codziennością i potrafili twardo stąpać po ziemi, a nie jedynie bujać w obłokach. – Wielu twórców musiało wysłuchiwać podobnych uwag od rodziny, a mimo to największe dzieła tworzyli ci, którzy pozostali sobą – odparła sarkastycznie Regina, choć musiała przyznać, że zabrzmiało to co najmniej naiwnie. Najoględniej rzecz ujmując. Oczywiście babka natychmiast jej to wytknęła: – Podaj konkretny przykład. Słucham. – Teraz poczułam się jak uczennica, której nauczycielka nie pozostawiła już żadnych złudzeń co do oceny – odbiła piłeczkę. Innej odpowiedzi nie znalazła. – Przynajmniej szczerze mi powiedziałaś, co sądzisz o moich książkach. Ledwo to powiedziała, natychmiast wróciło wspomnienie wieczoru autorskiego w Lipniewie. Słowa Marka Dobrowolskiego. I on sam, we własnej osobie. – Nie zaperzaj się tak. Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Ja po prostu wciąż czekam na to zapowiadane przez ciebie arcydzieło. – Głos babki po raz kolejny sprowadził ją na ziemię.
– Dlaczego mi dokuczasz? – spytała nadąsana Regina. – Ja – tobie? Nie zachowuj się jak mała dziewczynka. Obiecałaś mi kiedyś arcydzieło i ja ci uwierzyłam. Kochanie, masz prosty wybór: albo stworzysz coś naprawdę dobrego, a twoje wydawnictwo porządnie to wypromuje, albo weź się do jakiejś innej pracy. Spróbuj uniezależnić się od rodziców. Nie możesz bez końca być ich małą córeczką. – Mówisz tak, jakbyś nie znała realiów życia – oburzyła się Regina. – Przy moim wykształceniu nigdy nie znajdę takiej posady, która pozwoli mi utrzymać się bez pomocy rodziców. Chyba że podobnie jak matka zechcesz mnie teraz namawiać na poszukiwanie kandydata na męża. No cóż, muszę cię zmartwić, kochana babciu. Nigdy nie miałam powodzenia, piękna byłam tylko w twoich oczach, ewentualnie w oczach rodziców. Tak czy owak, o niezależności mogę tylko pomarzyć. – Ja też nie byłam piękna – odparła gniewnie Krystyna, co nie do końca było prawdą. Pomimo że nigdy nie mogła poszczycić się tak zwaną klasyczną urodą ani regularnymi rysami twarzy, miała jednak w sobie to coś, co pozwalało nazywać ją kobietą atrakcyjną. Teraz, już jako starsza kobieta, zwracała na siebie uwagę. Jej wciąż gęste, ciemne, spięte klamrą włosy tylko gdzieniegdzie przetykała siwizna. Oczy zachowały wyrazistość i bystrość spojrzenia. Największy jednak atut jej urody stanowiła sylwetka. Krystyna była wysoka i choć zdecydowanie zbyt szczupła, niemal kanciastej budowy, chodziła wyprostowana niczym dziewiętnastowieczna dama w gorsecie. Nigdy się nie garbiła. Jej sposób poruszania się znamionował kobietę silną, pewną siebie, a zarazem bardzo dystyngowaną. – A poza tym co to za gadanie, że nie znam realiów życia – kontynuowała ostrym tonem babka. – Nawet twoja ciotka nie wysuwała wobec mnie podobnych oskarżeń. Myślisz, że w pierwszych dwóch
dekadach PRL-u żyło się w luksusach? Wygodniej niż teraz? Czego was w tych szkołach uczą, skoro młodzi mają tak mizerne pojęcie o przeszłości! – Przepraszam, ja tylko… – Regina ponownie spiekła raka. – A i dzisiejszą rzeczywistość też dobrze znam, nie bój się. Nie zamknęłam się w kokonie. I wiem, że jeśli teraz, jako młoda osoba, nie weźmiesz się za swoje życie, nie zdecydujesz, co z nim dalej robić, to później będzie jeszcze gorzej. – Wiem. To była prawda. Wiedziała. Niewiele to jednak zmieniało. Dlatego wolała oddalać od siebie podobne myśli i decyzje. I nagle, jakby tknięta jakimś impulsem, opowiedziała Krystynie o Lipniewie i o zadziwiającej propozycji jednego z uczestników spotkania autorskiego. – Co wiesz o tym człowieku? – spytała babka. – Pytasz o jego nazwisko? Dał mi wizytówkę. Mam ją w pokoju, ale… – Daj spokój. Nie jesteś małą dziewczynką i nie musisz pokazywać mi wizytówek ludzi, którzy nawiązali z tobą kontakt. – Nic więcej o nim nie wiem. Nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać. Zresztą nie ma o czym mówić. – Machnęła ręką. – Dlaczego? Regina wzruszyła ramionami i spojrzała zaskoczona na babkę. Tymczasem ta, najwyraźniej nic sobie nie robiąc ze zdumienia wnuczki, podeszła spokojnie do leżącego konaru i usiadła na nim z cichym westchnieniem ulgi. – Chyba już jestem za stara na takie dalekie wędrówki. Pamiętam, że na samym początku, gdy tylko tu zamieszkałam, też się męczyłam zbyt forsownymi spacerami. Ale wtedy to była kwestia złych, wielkomiejskich przyzwyczajeń, a nie wieku. Zresztą później nabrałam wprawy
w długodystansowym chodzeniu. Cóż, jak widać, nic nie jest dane raz na zawsze. – Uważasz, że propozycja tego człowieka ma jakiś sens? – spytała Regina, całkowicie ignorując ostatnią uwagę Krystyny. Usiadła obok babki i podążyła spojrzeniem za jej wzrokiem, utkwionym w spokojnej, jakby przyglądającej się słońcu tafli morza. – Trudno powiedzieć. Ty przecież też nie wiesz, o co mu dokładnie chodziło. Czy raczej, o kogo konkretnie. O czyją biografię. Może warto by się tego dowiedzieć? – No wiesz, babciu, zdumiewasz mnie. Przecież zawsze mnie ostrzegałaś przed podejrzanymi, obcymi osobnikami. – Na miłość boską, to było lata temu – zirytowała się Krystyna. – Wtedy, gdy byłaś jeszcze dzieckiem. Niedługo skończysz dwadzieścia pięć lat. Bądź ostrożna, ale to nie oznacza, że masz się obawiać każdej obcej osoby i z góry posądzać ją o złe zamiary. – Nie posądzam go o złe zamiary – żachnęła się Regina – ale to jednak dziwne. – Może – odparła po namyśle Krystyna. Podniosła się i wskazała gestem, że czas wracać do domu. – Niczego ci nie sugeruję. Rób tak, jak uważasz. Ruszyły przed siebie w milczeniu, trzymając się pod rękę. Z oddali słychać było krzyk mew i ujadanie psa bawiącego się na plaży z dwoma małymi chłopcami. Regina bezwiednie ich obserwowała, jej myśli krążyły wokół zupełnie innych spraw. Gdy wraz z Krystyną znalazły się w pobliżu wydm, za którymi znajdowało się wyjście na prowadzącą do lasu drogę, ponownie zwróciła się do babki: – Ty na moim miejscu skontaktowałabyś się z tym człowiekiem, prawda, babciu?
– Nie zadawaj takich pytań. – Krystyna pokręciła głową. – Sama musisz wiedzieć, czego właściwie chcesz. – Wiem. Ale jednak odpowiedz, proszę cię. Krystyna zatrzymała się, by wytrzepać piasek z sandałów. – Na twoim miejscu spróbowałbym zmienić styl pisania – oświadczyła wreszcie ostrożnym tonem. – Zresztą, o ile się nie mylę, nie raz dawałam ci to do zrozumienia. „Naprawdę zadowala panią pisanie takich książek?” – słowa tamtego mężczyzny zadźwięczały w głowie Reginy tak wyraźnie, jakby młody człowiek stanął tuż obok. Dziewczyna odruchowo zrobiła krok w tył. – No cóż, babciu – rzekła głuchym i wbrew rozsądkowi dość urażonym tonem. – Ty nigdy nie bałaś się nowych wyzwań w życiu. Krystyna wychwyciła ten dość dwuznacznie brzmiący ton i choć mogła wypomnieć wnuczce, że przecież sama prosiła o radę, więc nie powinna się teraz obrażać – nie zrobiła tego. Przeciwnie – jej twarz jakby poszarzała, jakby się zamknęła. – Czasami się bałam. Jak każdy – odparła cicho, tak jakby chciała w ten sposób stłumić nagłe napięcie, wzruszenie w głosie. – Ale kiedy uważałam, że powinnam podjąć jakieś działanie, robiłam to. I nie odwzajemniając dłużej spojrzenia wnuczki, ruszyła pospiesznie przed siebie.
Rozdział 5
Zadzwoniła do niego dopiero w połowie września. Do tego czasu niejednokrotnie wracała myślami do spotkania w Lipniewie, a potem do rozmowy z babką. Ani jedno, ani drugie nie dawało jej spokoju, dlatego zwlekała, a gdy wreszcie podjęła decyzję, że wbrew nie najlepszym przeczuciom skontaktuje się jednak z Dobrowolskim, okazało się, że gdzieś zawieruszyła jego wizytówkę. Nie zmartwiło jej to jednak, wręcz przeciwnie – poczuła nawet ulgę. I bardzo dobrze, pomyślała. Przeznaczenie. Widocznie tak miało być. Najpewniej przy robieniu jakichś porządków w torebce wyrzuciła kiedyś i tę karteczkę. W czerwcu znalazła za to zatrudnienie w bibliotece Akademii Medycznej. Gwoli ścisłości, nie było to bynajmniej rezultatem jej własnej zaradności, a raczej efektem starań ojca. Ona sama nie miała nic wspólnego z tą uczelnią, skończyła przecież studia na Uniwersytecie Warszawskim, ale doktor Nałęcz z miejsca storpedował jej obiekcje i wątpliwości. – Nie marudź – rzekł tonem niedopuszczającym sprzeciwu. – Skończyłaś bibliotekoznawstwo. Masz przygotowanie, nauczyłaś się chyba prowadzić katalogi i jako tako archiwizować. I tylko o to chodzi. Przecież nikt ci nie każe przeprowadzać badań klinicznych. Powinnaś być
wdzięczna, zamiast stroić fochy. Zwłaszcza że sama nie potrafiłaś niczego sensownego sobie znaleźć. Nie protestowała więc dłużej i nawet podziękowała, choćby po to, aby ojciec nie rozpoczął swojej starej śpiewki. A mianowicie, że od początku był przeciwny jej edukacyjnym wyborom. Przed laty krzywił się, gdy po podstawówce złożyła dokumenty do liceum ogólnokształcącego na profil humanistyczny. Co ci z tego przyjdzie, gderał. Żadnych perspektyw, na pajdę chleba nie zarobisz. Miał nadzieję, że córka pójdzie w jego ślady, wybierze profil biologiczno-chemiczny, potem złoży egzaminy wstępne na Akademię Medyczną. Podobne plany miał także wobec Sławka, nie upierał się jednak, gdy syn wybrał elektronikę na politechnice. Jak by nie patrzeć, to też porządne wykształcenie, z perspektywami. Ale humanistyka? – jak mawiał z nieskrywaną ironią. Nie te czasy. I żeby chociaż w grę wchodziły jakieś nauki społeczne, czy też – jeszcze lepiej – języki obce! Ale o tym nie mogło być mowy. Nauki społeczne w ogóle Reginy nie interesowały, nie miała też zdolności lingwistycznych ani dobrej pamięci. Godziny korepetycji nie sprawiły, by nauczyła się sprawnie posługiwać jakimkolwiek językiem obcym. Nawet gdyby przy dużej dawce szczęścia dostała się na anglistykę czy germanistykę, nie przebrnęłaby pierwszego semestru. Regina dobrze to wiedziała, jej rodzice także, dlatego nie nalegali. Dziwiła się jednak, dlaczego ojciec tak upierał się przy profilu biologiczno-chemicznym i studiach medycznych. Do takich przedmiotów miała nie więcej zdolności niż do języków obcych, co zresztą doktor Nałęcz także przyjął w końcu do wiadomości. Nie znaczyło to jednak, że w pełni pogodził się z wyborem córki, czyli z bibliotekoznawstwem, a potem polonistyką. I nie zmieniał tego fakt, że dotąd zawsze chlubił się przed znajomymi, że jego córka uwielbiała książki i była nad wiek oczytana. Znajomi tylko kiwali głowami, wzdychając przy tym, że ich dzieci traktują
czytanie jako jeden z najbardziej przykrych obowiązków, bez mała karę Bożą. Czym innym jest jednak miłość do literatury, a czym innym zarabianie na życie. Późniejsze niemrawe próby znalezienia przez Reginę pracy zdawały się jedynie potwierdzać wcześniejsze przewidywania jej ojca. Nie traktował też poważnie jej własnych literackich planów, i nawet gdy kolejne jej książki wychodziły na światło dzienne, studził euforię, jaka udzieliła się reszcie rodziny i znajomym. Oczywiście był dumny z osiągnięć dziewczyny – zawsze to podkreślał i Regina nie miała co do tego żadnych wątpliwości – zarazem jednak jako pierwszy dawał jasno do zrozumienia, że w dzisiejszych czasach zajmowanie się literaturą to raczej jedynie sympatyczne hobby, niekiedy nawet dość kosztowne, które nie zwalnia z konieczności szukania stałego zatrudnienia. Nawet jeśli zdobyte wykształcenie nie daje szans na godziwe wynagrodzenie, o usamodzielnieniu już nie wspominając, dodawał z przekąsem. Poszła na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy w bibliotece Akademii Medycznej, co poniekąd było czystą formalnością, skoro ojciec „szepnął słówko” swojej dawnej koleżance, obecnej kierowniczce placówki, a następnie złożyła stosowne dokumenty i rozpoczęła karierę zawodową. Wbrew obawom, jakie wcześniej żywiła, dość szybko wdrożyła się do pracy w medycznej bibliotece. Nie zaharowywała się bynajmniej na śmierć, nie miała problemów z wygospodarowaniem czasu wolnego. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że powinna zacząć pracować nad fabułą kolejnej powieści – ponieważ jednak żaden sensowny pomysł nie przychodził jej do głowy, odkładała to na bliżej nieokreśloną przyszłość. Zakolegowała się za to z niektórymi pracownikami uczelni, tak że w sumie była dość zadowolona, choć oczywiście o dobrych zarobkach mogła co najwyżej pomarzyć.
Na wizytówkę Dobrowolskiego natknęła się zupełnie przez przypadek, kiedy już niemal wcale o niej nie myślała – karteczka wypadła zza zakładki książeczki ubezpieczeniowej. Jak się tam znalazła? Na to pytanie Regina nie potrafiła odpowiedzieć, a po prawdzie uznała też, że nie warto tym sobie zawracać głowy. Niezbyt dobrze pamiętała moment, gdy Dobrowolski podał jej karteczkę, ale zaraz potem wskoczyła do autobusu i choć przez znaczną część podróży myślała o jego propozycji, w ogóle nie analizowała, gdzie właściwie schowała tę wizytówkę. To miało miejsce na początku maja, teraz był wrzesień, minęło zatem dobrych kilka miesięcy. Dobrowolski zapewne zdążył już porzucić nadzieję, aby bohaterka wieczoru autorskiego z Lipniewa kiedykolwiek jeszcze miała się do niego odezwać. Niewykluczone zresztą, że wcale już tego nie żałował, a nawet, że w ogóle przestał o tym myśleć. I kto wie – może nawiązał kontakt z innym pisarzem? To bardzo prawdopodobne. W każdym razie Regina wcale by się temu nie dziwiła. Wszystko przemawiało za tym, aby w ramach porządków pozbyć się także tego skrawka papieru – Regina jednak tego nie zrobiła. Pomyślała o przeznaczeniu. Możliwe, że powinna nawiązać kontakt z Dobrowolskim. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że jego wizytówka się znalazła? Następnego dnia, ściskając w dłoni kartonik, wybrała zapisany na nim numer. Wolała to zrobić w miejscu pracy; w domu znacznie trudniej było o swobodną rozmowę telefoniczną. Tym bardziej że jej treść z pewnością zainteresowałaby rodziców, zwłaszcza co do matki nie można było mieć cienia wątpliwości. Wóz albo przewóz, pomyślała, przystawiając ucho do słuchawki. Inaczej nie przestanie o tym myśleć. Facet na pewno się zdziwi, gdy ją usłyszy, ale to nic. Zawsze przecież może przerwać połączenie, jeśli sytuacja okaże się dla niej… żenująca. A może go nie będzie w domu? Wtedy Regina uzna to za znak, aby dać sobie z tym wszystkim spokój.
Jednak odebrał, po trzecim sygnale. Natychmiast rozpoznała go po głosie. – Dzień dobry… Przepraszam… To znaczy ja… – zaczęła i natychmiast przeklęła w duchu własną bezmyślność i niezdarność. Powinna była ułożyć sobie wcześniej, co powie, zamiast teraz jąkać się jak nieprzygotowana do lekcji uczennica. Czuła, że pali ją twarz, a po plecach płynie strużka potu. Przyszło jej do głowy, aby po prostu zrejterować i pospiesznie odłożyć słuchawkę, zaraz jednak uznała, że powinna spróbować wziąć się w garść. Powinna zachować się jak dorosła osoba, a nie smarkula. – Mówi Regina Nałęcz – podjęła, choć jej głos wciąż drżał ze zdenerwowania. – Nie jestem pewna, czy pan sobie przypomina… – Ależ oczywiście, że sobie przypominam. Bardzo się cieszę, że panią słyszę. Miała wrażenie, że usłyszała niewielkie napięcie w jego głosie, ale oczywiście to mogło być tylko złudzenie. Bo przecież, w gruncie rzeczy, to ona była zdenerwowana. W każdym razie starał się być miły, temu nie mogła zaprzeczyć. – Przypuszczam, że już zdążył pan zwątpić w to, czy jeszcze się odezwę. – Regina czuła, że słuchawka w jej dłoni robi się mokra i śliska, wobec tego bezwiednie ścisnęła ją jeszcze mocniej. – Od początku nie miałem tej pewności. Chyba nie najlepiej przeprowadziłem naszą poprzednią rozmowę. Potem zdałem sobie sprawę, że bardziej panią przestraszyłem, niż zachęciłem do ponownego kontaktu. Czy słyszał, jak waliło jej serce? Nie, to chyba niemożliwe. Choć z drugiej strony… Kto wie? Idiotka ze mnie i tyle, ofuknęła się w myślach. – Pomyślałam, że mogłabym… – Przez chwilę szukała odpowiednich słów. Nie znalazła. Zamiast tego znów zaczęła się plątać: – Wtedy
w Lipniewie mówił pan… o jakiejś zbeletryzowanej biografii. – Tak. Mam rozumieć, że byłaby tym pani jednak zainteresowana? – Nie wiem. To znaczy… – Przełknęła ślinę i zaraz spanikowała, że mógł to usłyszeć. – Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Przynajmniej udało mi się dokończyć zdanie, skonstatowała z ironią. – Naturalnie. To zrozumiałe. Ale to raczej rozmowa nie na telefon. Jest pani teraz w Warszawie? – Tak – odparła cicho. A ponieważ nie była pewna, czy ją usłyszał, powtórzyła nieco głośniej: – Tak. – Czy miałaby pani czas w tym tygodniu? – Czemu nie? – Starała się sprawiać wrażenie pewnej siebie i opanowanej, ale nie do końca jej się to udało. Głos wciąż ją jednak zdradzał. – Najwcześniej o piętnastej, bo w tym tygodniu pracuję do czternastej. W przyszłym mam popołudniową zmianę i będę zajęta do późnego wieczora. A zatem, gdyby to panu odpowiadało, kiedy i gdzie moglibyśmy się spotkać? – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Nie, to nie ze mną się pani spotka – odparł lekko, jak gdyby nigdy nic. – Z moją matką. Potrzebowała dobrej chwili, aby przetrawić tę wiadomość. Przez moment czuła się tak, jakby ktoś wylał na nią wiadro lodowatej wody. A czego się spodziewałaś, idiotko? – strofowała się w myślach. – Dlaczego wiecznie jesteś czymś zaskoczona? – Wiem, że dałem pani numer mojego telefonu i miała pani prawo przypuszczać, że chodzi o rozmowę ze mną… Najwyraźniej zorientował się w jej nastroju i właśnie dlatego szybko zaprzeczyła: – Nie, skądże znowu. Niczego nie przypuszczałam. Będzie mi miło poznać pana mamę.
Nawet kłamać, cholera, nie potrafię. Była pewna, że i tak to odgadł. Dziękowała Bogu, że Dobrowolski przynajmniej nie widział teraz jej twarzy, czerwonej i spoconej ze wstydu. – Ona najlepiej wprowadzi panią w temat. I od dawna była pani ciekawa. Spodobały jej się pani książki. – Tylko jedna. – Nie mogła się oprzeć, by mu tego nie przypomnieć. Roześmiał się z wyraźnym przymusem. – To niezupełnie tak – rzekł. – Proszę sobie nie brać do serca wszystkiego, co wtedy w Lipniewie mówiłem. Nie byłem w najlepszej formie, za to w fatalnym nastroju. On także jest zdenerwowany, stwierdziła z pewną satysfakcją, a przynajmniej czuje się niezręcznie. To ostatnie spostrzeżenie dodało jej pewności siebie. – Szkoda, że już wówczas nie podał mi pan telefonu do swojej mamy. Tak chyba byłoby prościej. – Pewnie tak. Ale sytuacja była szczególna. Mama przebywała wtedy w szpitalu, była świeżo po operacji. Nie wiedzieliśmy, jak długo potrwa rekonwalescencja. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli podejmę się pośrednictwa. Tak na wszelki wypadek, gdyby jednak zdecydowała się pani zadzwonić zaraz po naszej rozmowie w Lipniewie. – A teraz mama czuje się już lepiej? Jest w domu? Chyba nie chodzi o wizytę w szpitalu? Cała sprawa ponownie zaczynała się komplikować, a przez to zniechęcać do dalszych działań. W tym momencie Regina szczerze pożałowała, że zadzwoniła. W dodatku nie bardzo mogła się teraz wykręcić. Nie wypadało. – Tak. Jest już w domu i cieszy się z każdej wizyty. A spotkanie z panią na pewno szczególnie ją uraduje. Może być pani tego pewna.
Tym bardziej nie mogę się teraz wycofać, przynajmniej na razie. Odwiedzę tę kobietę. Tyle mogę zrobić, postanowiła. Do wizyty doszło dwa dni później. Regina przybyła na miejsce dwadzieścia minut przed czasem, a ponieważ uznała, że nie wypada w taki sposób zaskakiwać gospodyni, krążyła bez celu po ulicy, co chwilę zerkając na zegarek. Ubrała się dzisiaj wyjątkowo starannie, co oczywiście nie uszło uwadze matki. – Cóż to, jakaś uroczystość w pracy? – spytała Halina, przypatrując się ładnej, granatowej sukience, którą córka włożyła na siebie tego ranka. Miała prawo do wyciągania najprzeróżniejszych, najdalej nawet sięgających wniosków, Regina musiała jej to przyznać. Zazwyczaj bowiem matka widywała ją ubraną w dżinsy i dobrane do nich, zależnie od pory roku, bluzy, swetry, względnie T-shirty. I marynarki, jeśli istniały jakieś bardziej uroczyste okoliczności. – Raczej małe, koleżeńskie spotkanie po pracy – odparła z pozorną obojętnością dziewczyna. – Wrócę trochę później. – Ależ oczywiście – odparła z zadowoleniem matka. Z trudem maskowała narastającą ciekawość. – Zawsze uważałam, że za dużo siedzisz w domu. Ja w twoim wieku stale gdzieś wychodziłam, miałam mnóstwo przyjaciół i znajomych. Jasne. W rezultacie wychodziłaś nawet mnie. W zasadzie powinnam być ci za to wdzięczna, pomyślała Regina, jednak zaraz się zawstydziła. Matka miała przecież jak najlepsze intencje. Nie ona jedna zresztą uważała, że Regina nie powinna unikać towarzystwa rówieśników i spędzać całego wolnego czasu w domu. Albo w Sobieszewie – jak zaraz dodałaby ciotka Anka. Potem, w pracy, przyszło jej do głowy, że może przesadziła ze strojem. Podświadomie zgadywała jednak, w czym tkwi przyczyna jej skrępowania
i niezadowolenia. To pewnie przez to, że zawsze chodzę w spodniach – uznała. – I na co dzień czeszę się w ten przeklęty koński ogon. Bo tak mi najwygodniej. Dlatego czuję się dzisiaj jak kretynka – zżymała się w duchu. Tego dnia bowiem nie związała włosów, więc wciąż opadały na jej twarz. Podchwyciła przy tym kilka zaintrygowanych spojrzeń ze strony koleżanek, żadna jednak o nic jej nie spytała. Pewnie snują różne domysły, oczywiście te z gatunku romantycznych. Ciekawe, jak by zareagowały, gdybym powiedziała, dokąd się wybieram. I w jakim celu, zastanawiała się. Jak do tej pory nikomu w pracy nie zwierzyła się, że opublikowała trzy powieści. A szanse na to, by koledzy dowiedzieli się o tym z innych źródeł, były znikome. Nie należała przecież do grona najbardziej rozpoznawalnych celebrytów i nic nie zapowiadało, by cokolwiek w tej kwestii miało się zmienić. Wreszcie, dziesięć minut po godzinie piętnastej przycisnęła guzik domofonu w kamienicy, gdzie mieszkała Dobrowolska, po czym pchnęła otwierające się drzwi. Na drugim piętrze wyszła z windy i rozejrzała się po ponurym korytarzu. Znajdowały się tu cztery mieszkania, ale zanim wypatrzyła odpowiedni numer, drzwi jednego z nich się otworzyły i wychyliła się z nich głowa starszej, siwej kobiety. – Przepraszam, ja do pani Dobrowolskiej. – Regina wykrzywiła twarz w uśmiechu, równocześnie czując, że znowu zaczyna się denerwować. – Tak. Proszę tutaj – odparła tamta, bacznie jej się przyglądając. Bez cienia uśmiechu. – Dzień dobry, dziękuję pani za zaproszenie – podjęła Regina zdeprymowana tak pełnym rezerwy przywitaniem. Zaniepokoił ją oschły ton kobiety. I wyraz jej twarzy, pozbawiony nawet pozorów serdeczności. Poza tym wyglądała na starszą, niż ją sobie Regina wyobrażała. Oczywiście
mogła przecież urodzić syna już w nieco bardziej zaawansowanym wieku, niewykluczone też, że Marek Dobrowolski miał starsze od siebie rodzeństwo. Bardziej zaskakiwać mógł jej ubiór – miała na sobie stary i trochę poplamiony fartuch, a na głowie chustkę. A przecież spodziewała się gościa, na którego – wedle opinii syna – tak czekała. Bynajmniej na to nie wyglądało. I nie chodziło tu tylko o jej strój, to w jakiś sposób można by jeszcze wytłumaczyć. Reginę zastanawiała jej z trudem tłumiona, a jednak wyraźna niechęć. Ta kobieta nie chciała jej tu widzieć… albo żywiła wobec jej wizyty spore obiekcje. A zatem dlaczego Dobrowolski do tego doprowadził? O co w tym wszystkim chodziło? Zaraz jednak zagadka się wyjaśniła. – To nie ja panią zapraszałam – oznajmiła tamta, jakby odgadując myśli gościa. – Pani Dobrowolska jest u siebie w pokoju. Proszę, niech pani wejdzie dalej. – Dziękuję – odparła Regina, nawet nie starając się ukryć ulgi w głosie. W tym samym niemal momencie w progu najbliższego pokoju stanęła inna kobieta, która podpierała się dwiema kulami. – Bardzo się cieszę, że panią widzę – przemówiła niskim, miłym głosem. – Kiedy syn mi powiedział, że jednak pani do niego zadzwoniła, w pierwszej chwili nie chciałam mu wierzyć. Byłam pewna, że żartuje. Zanim nieco zmieszana Regina zdążyła otworzyć usta, by cokolwiek odpowiedzieć, wtrąciła się pospiesznie ta, która wpuściła ją do mieszkania. – Co to ja znowu widzę! Przecież doktor wyraźnie mówił, że po zastrzyku i lekarstwie powinna pani poleżeć przynajmniej pół godziny w łóżku! Dziecka już by szybciej człowiek upilnował niż pani! – Nic mi będzie, jak zrobię trzy kroki w tę i z powrotem. – Dobrowolska machnęła ręką. – Nie mogę przecież leżeć lub dla odmiany siedzieć przez większość dnia. Od tego na pewno sił mi nie przybędzie.
– Nie mówię, że przez większość dnia, ale zastrzyk to jednak zastrzyk. Nigdy pani do końca nie wydobrzeje, jak się nie będzie doktora słuchała. – Dobrze, już dobrze. Niech no lepiej pani Maria z łaski swojej przygotuje nam herbaty i ciasta. A może zjadłaby pani coś bardziej treściwego? – Ostatnie, pełne troski pytanie Dobrowolska skierowała do Reginy. – Przekąsiłam coś w pracy, dziękuję – skłamała dziewczyna. Po pierwsze – nie nastawiała się na tego typu poczęstunek (choć pora istotnie była obiadowa). Po drugie – krytyczne spojrzenie, jakim obrzuciła ją pani Maria, chyba każdemu odebrałoby apetyt. – Przyniosę ten sernik – westchnęła wobec tego Maria. – A może wolałaby pani kawę od herbaty? – To pytanie było skierowane do gościa. – Tak. To znaczy wolałabym kawę – wykrztusiła Regina. Wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ubrana w gospodarski fartuch kobieta odnosi się do niej z zupełnie dla niej niezrozumiałą dezaprobatą. Maria zresztą już nie odpowiedziała, tylko raz jeszcze westchnąwszy, poczłapała do kuchni. A Dobrowolska, wciąż się uśmiechając, wskazała końcem jednej ze swoich kul, by udały się do pokoju. – Pani Maria chyba nie jest zadowolona z mojej wizyty – podjęła nieśmiało Regina. Dobrowolska wzruszyła ramionami, ale pełen ciepła uśmiech nie schodził jej z twarzy. – Najchętniej rozpięłaby nade mną parasol ochronny i weszłaby mi na głowę, gdybym jej na to pozwoliła. Ale to bardzo dobry człowiek, a jej pomoc w mojej obecnej sytuacji jest nieoceniona. – Pani syn wspominał mi, że kilka miesięcy temu przeszła pani operację.
– Tak. W maju. A dwa tygodnie temu drugą, na kręgosłup. Niedawno wyszłam ze szpitala, wypisali mnie na moją prośbę i pod warunkiem, że będę stosować się do wszystkich zapisanych zaleceń. Szczerze powiedziawszy, Maria dozoruje mnie znacznie bardziej rygorystycznie niż personel medyczny w klinice. – Gdybym wiedziała, że dopiero przeszła pani drugą operację, z pewnością nie niepokoiłabym pani dzisiaj – stropiła się Regina. Przynajmniej wyjaśniła się zagadka niechęci Marii. – Wątpię, bym szybciej doszła do siebie, gdybym całymi godzinami tylko leżała, gapiąc się w sufit, lub dla odmiany siedziała w fotelu przy oknie. I gdyby dozowano mi czas odwiedzin moich przyjaciół. – Dobrowolska usiadła ostrożnie na kanapie i wskazała gościowi miejsce. – Całe życie otaczali mnie ludzie. Mnóstwo ludzi. Od dzieciństwa. W szkole, w pracy, wszędzie. Nie jestem typem samotnika. Nigdy nie byłam i nie stanę się nim tylko dlatego, że ostatnimi czasy zdrowie mi się trochę posypało. Z wyglądu trochę przypominała Marka. Była bez wątpienia atrakcyjna, nawet choroba i problemy z poruszaniem się nie zmieniły tego stanu rzeczy. I wyglądała zaskakująco młodo jak na dorosłego, sądząc po jego wyglądzie, dwudziestoparoletniego syna. Niewykluczone zatem, że była mniej więcej rówieśnicą Haliny Nałęcz – a wyglądała od niej dużo młodziej, i to pomimo faktu, że matka Reginy była sprawna, zdrowa i nie brakowało jej pieniędzy na fatałaszki i drogie kosmetyki. Dobrowolska miała długie, spięte klamrą ciemne włosy, pełne życia brązowe oczy, wyraziste, regularne rysy twarzy, a do tego piękny uśmiech. Sprawiała wprawdzie wrażenie osoby zbyt wątłej i delikatnej, co jednak w żadnej mierze nie ujmowało jej uroku. – Nie mogłam być na pani wieczorze autorskim, choć bardzo tego chciałam – zagaiła, przerywając przedłużającą się chwilę milczenia. –
Dlatego wysłałam tam syna. – Chyba nie był tym zachwycony – wtrąciła Regina. – Nie chodziło o panią. Bardziej o misję, którą mu powierzyłam. – O biografię – uśmiechnęła się zdawkowo Regina. – Biografię? – Zdumienie nie było udawane. Zanim jednak padły słowa wyjaśnienia, do pokoju wkroczyła Maria, niosąc tacę ze smakołykami. – Zaraz przyniosę kawę – mruknęła. – Wszystko naraz się nie zmieściło. – Najlepiej cały dzbanek. Też bym się napiła – rzekła przymilnie Dobrowolska. – Co takiego?! Mowy nie ma! – Maria uniosła ręce w geście najwyższej zgrozy. – Picie kawy jest szkodliwe dla kości. Doktor mówił… – Doktor mówił, że jedna filiżanka dziennie mi nie zaszkodzi. Na miły Bóg, jeszcze nie umarłam! Nie będę sobie odmawiać wszystkich przyjemności – zaprotestowała Dobrowolska. – No dobrze, pani wola. Pani tu rządzi, ja pracuję. Tylko żeby mi nikt potem nie wypomniał, że nie ostrzegałam. – Nikt pani niczego nie wypomni – uspokajała Dobrowolska, ale nie ugładziła tym Marii, która z chmurną miną opuściła pokój, by za chwilę wrócić z dzbankiem kawy i dwiema filiżankami. – Znamy się od wieków, bez niej nie raz przepadłabym z kretesem – oznajmiła Dobrowolska, gdy wreszcie zostały z Reginą same. – Pomagała mi opiekować się Markiem, zwłaszcza gdy po śmierci męża musiałam wrócić do pracy. Aby związać koniec z końcem, pracowałam na dwa etaty. Był taki czas, gdy mój synek właśnie ją traktował jak matkę. Nie mnie. Nie mogłam mieć o to pretensji ani do niego, ani do niej. Proszę się częstować. Ja naleję kawy. Bez obaw, nie straciłam władzy w rękach.
Kawa, trzeba przyznać, była wyśmienita, co zresztą Regina zaraz przyznała na głos. Po czym umilkła, patrząc wyczekująco na gospodynię. Tamta bez trudu odgadła, w czym rzecz. – Syn wspominał, że chodzi o biografię? – spytała cicho. – Tak. Nie powiedział jednak, o czyją konkretnie biografię chodzi. Choć może po prostu nie zdążył tego powiedzieć, nie dałam mu szansy, spieszyłam się do autobusu. – Tak naprawdę nie myślałam o biografii. – Tym razem Dobrowolska nie odwzajemniła spojrzenia gościa. Przestawiała na stole dzbanek i paterę z ciastem. – Mój syn pewnie nie do końca mnie zrozumiał. Może jak zwykle bujał myślami wokół własnych spraw. Na przykład rozważał zagadnienie sztucznej inteligencji i takich tam. Jest programistą. Nie mogę też wykluczyć, że to ja wyraziłam się nie dość precyzyjnie. Czasem, niestety, mi się to zdarza. – Nie chodzi o biografię? – powtórzyła jak echo Regina. Ulga walczyła w niej z dezorientacją. – Nikt nie wydałby takiej biografii. A jeśli nawet, to – jak sądzę – mało kto skusiłby się na jej kupienie i przeczytanie. – A zatem… – Regina była coraz bardziej zaciekawiona. – Mam inny, być może lepszy pomysł. – Dobrowolska zrobiła półobrót w tył, wysunęła szufladę ze stojącej za stołem komody i wyjęła stamtąd przewiązane sznurkiem niewielkie pudełko. – Co to jest? – Proszę otworzyć. Śmiało, nie trzeba się bać! – roześmiała się, dostrzegłszy podejrzliwość na twarzy Reginy. W środku znajdował się plik arkuszy zapisanych gęstym drukiem. – Maszynopis mojej matki – wyjaśniła Dobrowolska. – Jej niedokończona powieść. Pod spodem znajduje się też kilka wierszy. Przed
wojną wydała jeden tomik wierszy i jeden zbiorek opowiadań. Na wierzchu znajdowało się imię i nazwisko: Jolanta Karolina Wołyńska. Dla Karoliny… – przypomniała sobie Regina i poczuła chłód przesuwający się wzdłuż ciała. Tak brzmiała dedykacja, której zażyczył sobie w Lipniewie Marek Dobrowolski. Potem wyjaśnił, że chodziło mu o matkę. A może jednak… nie tylko o nią. Regina nie mogła oprzeć się temu spostrzeżeniu. – Nie znajdzie pani tego nazwiska w antologii polskich pisarzy i poetów – kontynuowała Dobrowolska spokojnym i przynajmniej pozornie wypranym z wszelkich emocji tonem. – Nie zdążyła zdobyć sławy. Zaledwie ją dostrzeżono. Wybuchła wojna i to położyło kres jej planom. A po wojnie… – W tym momencie głos na moment jej drgnął. – No cóż, wszystko na nowo się skomplikowało, choć z innych powodów. Chyba się pani orientuje, jaki wówczas zapanował klimat wokół pisarzy i innych artystów. Zarówno tych znanych, jak i tych dopiero, że tak powiem, wschodzących. – Tak, wiem. – Regina skinęła głową. Wbrew wcześniejszym obiekcjom zdała sobie sprawę, że opowieść Dobrowolskiej zaczyna ją interesować. – Ma pani na myśli socrealizm? – To było czysto retoryczne pytanie. – Tak, socrealizm – potwierdziła cicho Dobrowolska. – Paskudne czasy – westchnęła. – Tak… – Regina nie miała pojęcia, co jeszcze mogłaby dodać. – Zaraz po wojnie mama zaczęła pisać powieść – podjęła Dobrowolska. – To było jeszcze przed nałożeniem kagańca na kulturę i literaturę. Ale… – Urwała. – Nie udało się – domyśliła się Regina.
– Nie dokończyła tej książki – rzekła głucho Dobrowolska. – Brakuje zakończenia. Z ulicy przebiegającej przy kamienicy dobiegł głośny dźwięk klaksonu, czemu towarzyszył ostry pisk hamulców. Obie kobiety drgnęły i mimowolnie, jak na komendę, skierowały wzrok na okno. Żadna z nich się jednak nie podniosła, by wyjrzeć na zewnątrz. – Dlaczego nie skończyła? – spytała cicho Regina. W tonie głosu jej rozmówczyni było coś, co do głębi ją poruszyło. – Zmieniła zdanie? Nie wierzyła, że uda jej się wydać tę książkę? A może sama zdała sobie sprawę, że fabuła nie mieści się w socrealistycznej konwencji? – Była coraz bardziej zainteresowana. – Nie dokończyła jej pisać, bo przedwcześnie zmarła – padła zaskakująco szorstka odpowiedź. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Z ulicy także nie dochodził już żaden hałas. Widocznie uczestnicy wcześniejszego zajścia dali sobie spokój z wywoływaniem awantury. – Bardzo mi przykro – odważyła się wreszcie odezwać Regina. Ponownie nie miała pojęcia, co mogłaby jeszcze dodać. I nadal nie wiedziała, czego od niej oczekiwano. Zaczęła się niepokoić. Ten pokój, siedząca obok niej chora kobieta i to wszystko, czego zdążyła się od niej dowiedzieć, sprawiło, że Regina poczuła się jak w pułapce. Zrobiło jej się duszno i już miała zaproponować uchylenie okna, ale w tej samej chwili Dobrowolska przerwała milczenie. – Chciałabym zaproponować pani dokończenie tej powieści – rzekła z uroczystą powagą w głosie. – Byłoby mi miło, gdyby się pani tego podjęła.
Rozdział 6
I co ja mam teraz zrobić? Jak to się dzieje, że podobne historie przytrafiają się właśnie mnie? – Zadumana Regina omal nie przeoczyła przystanku, na którym powinna wysiąść z autobusu. Z trudem przepchnęła się do wyjścia i odetchnęła dopiero na ulicy. Chłodne wieczorne powietrze podziałało na nią orzeźwiająco. Powinnam była odmówić. Od razu, bez zbędnej zwłoki, dumała, zbliżając się do bloku, w którym mieszkała razem z rodzicami. Dobrowolska przyjęła ze zrozumieniem jej wahanie i obiekcje. Nie musi się pani decydować od razu, powiedziała, proszę się namyślić. Ale to przecież dobra propozycja. I zaraz ponownie dodała, że byłaby bardzo wdzięczna, gdyby Regina podjęła się tego zadania. – Nie powinnam… To przecież nie moja powieść. To tak, jakbym… ukradła czyjąś własność – broniła się Regina. Sama jednak zdawała sobie sprawę, że robiła to za mało zdecydowanie. – Nic podobnego. Ma pani naszą zgodę. Moją i mojego syna. Jestem gotowa udzielić jej na piśmie, jeśli zajdzie taka konieczność. – Dlaczego ja? Pytanie najwyraźniej nie zaskoczyło Dobrowolskiej. Wyglądało na to, że była na nie przygotowana, bo nie zwlekała z odpowiedzią. Choć
z rozmysłem i bardzo starannie dobierała słowa – Regina natychmiast to wyczuła. – Przyszło mi to do głowy, gdy czytałam pani książkę. Tę pierwszą. Potem sięgnęłam po dwie następne, ale ta pierwsza… Trudno mi to racjonalnie wytłumaczyć, ale gdy ją czytałam, pomyślałam o matce. Miałam zaledwie osiem lat, gdy ją straciłam. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym o niej rozmawiać, wspominać ją. Ojciec zmarł, zanim się urodziłam. A dzięki pani książce przynajmniej kilka razy miałam wrażenie, jakby ona sama stawała mi przed oczami. Bohaterka pani powieści bardzo mi ją przypominała. – Oczy Dobrowolskiej zwilgotniały, otarła je wierzchem dłoni. – Miło mi to słyszeć – odparła poruszona tym wyznaniem Regina. – Mimo wszystko… – Ma pani wyczucie epoki, o której pani pisze – kontynuowała Karolina Dobrowolska. – Mam tu na myśli nie tylko niezbędną wiedzę merytoryczną, lecz także zastosowane przez panią środki stylistyczne, a przede wszystkim bardzo wiarygodne pod względem psychologicznym sylwetki bohaterów. Spokojnie, upomniała się w duchu Regina, uważaj na takie komplementy. Pamiętaj, że ta kobieta ma wobec ciebie bardzo konkretne oczekiwania. – Wciąż mówimy tylko o jednej z moich książek? O tej pierwszej? – Nie mogła powstrzymać się przed tą uwagą. Dobrowolska zrozumiała aluzję, ale nie wyglądała na zmieszaną. – Wszystkie przypadły mi do gustu – rzekła. – Ale nie ukrywam, że ta pierwsza była w mojej opinii najlepsza. Nie tylko w twojej opinii, przemknęło przez myśl Reginie. Być może na tamtej książce powinnam była poprzestać.
Znowu rozrzewniła się w duchu na samo wspomnienie entuzjazmu, z jakim pisała swoją pierwszą powieść. Niestety zabrakło go przy dwóch kolejnych. Zastąpił go stres, by nie wypaść gorzej. I świadomość konieczności dotrzymania terminu, wynikającą z warunków umowy wydawniczej. – Jednak najważniejsze jest to, że pani pierwsza książka osadzona jest w tych samych realiach i epoce, co powieść mojej matki. Zresztą proszę się o tym przekonać. Może ją pani zabrać do domu, przeczytać i wszystko sobie dokładnie przemyśleć. Regina nie była pewna, czy naprawdę ma ochotę na taką lekturę. Czy nie będzie to strata czasu. Zwłaszcza że w zasadzie podjęła już decyzję – nie miała zamiaru kończyć książki, która była pomysłem innego autora. A jednak nie zdobyła się na kategoryczną odmowę. Mało tego – obiecała, że zabierze maszynopis do domu i zapozna się z jego treścią. Uznała, że nie wypada postąpić inaczej – jak by na to nie patrzeć, sama przecież zadzwoniła do Marka Dobrowolskiego, a następnie przyjęła zaproszenie jego matki. Nie wypadało więc od razu odmawiać. Dobrowolskiej najwyraźniej zależało, aby ktoś przynajmniej przeczytał niedokończone dzieło jej matki. Przeleżało przecież tyle lat gdzieś w rodzinnych szpargałach i na pewno wiele dla niej znaczyło. Regina zdecydowała więc, że przynajmniej rzuci nań okiem. A potem wróci do mieszkania Dobrowolskiej, wygłosi kilka komplementów i grzecznie odmówi. Do tego czasu wymyśli jakąś sensownie brzmiącą wymówkę. Chowając do torby maszynopis, od razu na wszelki wypadek zastrzegła, że niczego nie obiecuje. – Oczywiście – przytaknęła z uśmiechem Dobrowolska. – Sama przecież powiedziałam, że musi to pani przemyśleć. – Ponownie sięgnęła do szuflady i wydobyła stamtąd fotografię. – Niewiele mam pamiątek po
niej, większość gdzieś się zawieruszyła. To najlepsze ze zdjęć, które ocalały. – Rzeczywiście – przyznała Regina, odsuwając na bok talerzyk. Jakby się bała, że pobrudzi fotografię. – Wyjątkowo wyraźne zdjęcie… Zwłaszcza jak na tamte czasy. I pięknie wykonane. – To dlatego, że matka była wyjątkowo fotogeniczna – stwierdziła Dobrowolska i trudno było odmówić jej racji. Ze zdjęcia patrzyła ładna, uśmiechnięta dziewczyna, a w jej dużych ciemnych oczach – chyba ciemnych, bo trudno było to stwierdzić na podstawie czarno-białej fotografii – czaił się wyraz zabawnej, uroczej przekory. Na głowie miała fantazyjny kapelusz z kwiatami, spod którego opadały długie, pozwijane w pierścienie loki. Chyba była brunetką – tak przynajmniej zakładała Regina. – Jest pani do niej podobna – rzekła, uznając, że sprawi to przyjemność gospodyni. Szczerze powiedziawszy, nie była jednak tego pewna. – Może trochę. – Dobrowolska przez chwilę nie odrywała oczu od fotografii. – Chyba moja babka też tak raz powiedziała… – Zamilkła, po czym ponownie otworzyła szufladę, jakby czegoś w niej jeszcze szukała. To ostatnie wyznanie zaskoczyło Reginę. Do tej pory była prawie pewna, że Dobrowolska oprócz syna nie miała innej rodziny, do takiego przynajmniej wniosku można było dojść na podstawie jej wcześniejszych wspomnień. A tymczasem, zupełnie nieoczekiwanie okazało się, że był ktoś jeszcze. – Miała pani babcię? – zagadnęła zaintrygowana. – Zamieszkała z nią pani po śmierci matki? – Nie. Kiedyś… raz jeden… mnie odwiedziła – odparła spokojnie, niemal obojętnie Dobrowolska. – Niedługo potem, gdy po śmierci matki
zostałam umieszczona w sierocińcu. Więcej jej nie widziałam, ale przez kilka lat na Boże Narodzenie przysyłała mi prezenty. – Ach… – zmieszała się Regina. – Przepraszam… – Była pewna, że spokój, z jakim gospodyni udzieliła tej informacji, był pozorny. Musiał być pozorny. Trudno sobie wyobrazić, aby było inaczej. A jednak twarz Karoliny nie wyrażała żadnego wzruszenia. Może faktycznie pogodziła się z przeszłością? – Ależ nie ma za co. Nie stanowiłam wyjątku. W tamtych powojennych latach sierocińce były pełne dzieci – rzekła uprzejmie, a potem zaproponowała dodatkową porcję kawy. Albo – dla odmiany – herbatę. Wyglądało na to, że Dobrowolska starała się jednak opanować nagłe wzruszenie. Mrugnęła nawet do dziewczyny, dając jej w ten sposób do zrozumienia, że wszystko jest już w porządku. Stare dzieje, i tyle. Czasem tylko odzywa się ta przeklęta zadra, ale tak to jest z tymi, które utknęły kiedyś zbyt głęboko, by można je było usunąć. To sprawiło, że Regina się rozluźniła i ponownie zerknęła na zdjęcie. Aby zatrzeć nie najlepsze wrażenie wywołane wspomnieniem o matce Wołyńskiej, postanowiła zadać pytanie dotyczące samej pisarki. Przed wojną wydała jakieś opowiadania i wiersze. Po wojnie podjęła nieudaną próbę napisania i opublikowania powieści. Co działo się wtedy w jej życiu? Kiedy urodziła córkę? Kim był ojciec dziecka? Naraz te pytania wydały się Reginie bardzo ważne, choć przecież dopiero co postanowiła, że znajomość z Dobrowolską potraktuje jako niezobowiązujący epizod w życiu i nie przystanie na jej propozycję. Mimo to sama postać Jolanty Wołyńskiej coraz bardziej ją intrygowała. – A co pani mama robiła podczas wojny? Okupacji? – spytała ostrożnie. Dobrowolska uśmiechnęła się lekko i wzruszyła ramionami.
– To, co większość ludzi – odparła takim tonem, jakby dawała dziewczynie do zrozumienia, że nie warto drążyć tematu. – Po prostu starała się przeżyć. Regina uznała zatem, że nie będzie już zadawać żadnych bardziej osobistych pytań. Zresztą powinna już zakończyć wizytę. Nie było wprawdzie późno, niemniej gospodyni także nie nalegała, by gość pozostał trochę dłużej. Dobrowolska pewnie była zmęczona – kilka razy zmieniła pozycję na fotelu, może chciała się położyć? Pożegnały się w tym samym pokoju, w którym rozmawiały. Dobrowolska nie odprowadzała gościa do drzwi wyjściowych, zastąpiła ją w tym Maria, która nie odzywała się do dziewczyny, zaledwie skinęła głową i mruknęła coś na pożegnanie. Przypominała teraz surową i niezadowoloną dozorczynię internatu, która niechętnie widziała na swoim terenie obce osoby. Regina była niemal pewna, że gdy wyszła wreszcie z kamienicy, starsza pani obserwowała ją z okna. Niewykluczone, że odprowadziła ją wzrokiem aż do rogu ulicy. A może i dalej – jakkolwiek absurdalnie zabrzmiałoby takie przypuszczenie. W każdym razie nawet wówczas, gdy Regina pokonywała kolejne stopnie schodów bloku, w którym mieszkała, wciąż czuła na plecach nieprzyjazne spojrzenie tamtej. Być może właśnie dlatego torba, w której znajdował się maszynopis Wołyńskiej, ciążyła jej na ramieniu niczym stukilowy ciężar.
Rozdział 7
Po powrocie do domu starała się odpowiadać wymijająco na pytania zaintrygowanej matki. Wreszcie, przyparta do muru, rzuciła ze zniecierpliwieniem, że miała spotkanie z koleżankami z pracy. W małej pizzerii, ot i wszystko. – A zatem nie jesteś głodna – stwierdziła Nałęczowa, nawet nie starając się ukryć rozczarowania w głosie. – Nie wiem, w jakim celu robiłaś taką wielka tajemnicę z tego swojego popołudniowego wyjścia. Mogłaś powiedzieć, że wybierasz się do pizzerii. Nie stałabym wtedy dwie godziny nad garami, skoro ojciec wróci późno i także będzie już najedzony. – Przecież uprzedziłam cię, że po pracy wybieram się na spotkanie. Przykro mi, że się nie dogadałyśmy w kwestii obiadu – wzruszyła ramionami Regina. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. I nie tylko w sprawie obiadu, pomyślała, jednak tę refleksję zostawiła dla siebie. Poniewczasie zresztą uznała, że mogła sobie darować zmyślanie historyjki o pizzerii. Wystarczyło już samo kłamstwo o spotkaniu z koleżankami. Ale nie mogła się z niego wycofać – mama natychmiast nabrałaby nie wiadomo jakich podejrzeń.
Jako dziecko była zadowolona, że matka nie pracowała zawodowo. Halina Nałęczowa pożegnała się ze stanowiskiem recepcjonistki w jednej ze spółdzielni lekarskich, gdy tylko urodziła Reginę. Jej zawodowa „kariera” trwała niewiele ponad rok – taki był skutek uboczny romansu z jednym z lekarzy, dorabiających w tej samej spółdzielni do szpitalnej pensji. Ona traktowała tę posadę tymczasowo, dopiero co zdała maturę, lecz nie dostała się na studia. Zamierzała zatem uzupełnić materiał i lepiej przygotować się do przyszłorocznych egzaminów wstępnych na Akademię Medyczną, a miała przy tym nadzieję na dodatkowe punkty kwalifikacyjne za pracę w spółdzielni lekarskiej. Jednakże zauroczenie, a następnie płomienny romans z żonatym mężczyzną, wreszcie ciąża – przekreśliły te plany. Stefan Nałęcz zdecydował się wtedy na rozwód, po czym poślubił swoją młodą kochankę, która od tej pory poświęciła się wyłącznie wychowaniu córki i prowadzeniu domu. Nie podjęła już pracy zawodowej, zresztą nawet nie próbowała jej szukać, i nic nie wskazywało na to, by żałowała dawnych planów i ambicji. Zdaniem jej siostry i matki – kilkanaście lat temu Regina przypadkowo podsłuchała rozmowę ciotki i babki Marianny – było to w gruncie rzeczy najlepsze, co mogło spotkać Halinę. Nie miała bowiem szczególnych zdolności, wątpliwe, by dostała się na studia, zwłaszcza tak oblegane przez kandydatów jak medycyna. A nawet gdyby jakimś cudem prześlizgnęła się przez sito egzaminacyjne – cuda przecież się zdarzają – to i tak nie dałaby rady przebrnąć przez pierwsze kolokwium, nie wspominając o sesji. Jej jedyną szansą było złapanie odpowiednio ustawionego faceta – tak przynajmniej brzmiał werdykt najbliższych krewnych Haliny. Przy czym babka zaraz dodała, że tego typu szansa nie jest prezentem danym raz na zawsze i równie łatwo, jak przyszła, może zostać utracona. Choćby przez następną „recepcjonistkę”, „ pielęgniarkę”, „ lekarkę” czy Bóg jeden wie, kogo
jeszcze. Tego typu okazji w życiu doktora Stefana nie brakowało. Pod tym względem przypominał zresztą własnego ojca, choć przecież, paradoksalnie, z tego samego powodu tak go nienawidził. Na Reginie słowa ciotki i babki zrobiły duże i zdecydowanie negatywne wrażenie. Do tego stopnia, że kompletnie straciła serce zarówno do jednej, jak i drugiej. Przeraziła ją myśl, że rodzice mogliby się rozstać, że jej matka podzieliłaby los pierwszej żony ojca, zaś ona sama na własnej skórze doświadczyłaby tego, przez co przeszedł Sławek. Po latach, gdy Regina nabrała już pewnego dystansu do tamtej podsłuchanej rozmowy, zastanawiała się czasem, co było decydującym czynnikiem, że małżeństwo jej rodziców wciąż trwało. Czy pomimo ewidentnych różnic w wykształceniu, upodobaniach i charakterach byli faktycznie do siebie tak bardzo przywiązani? Czy też godzili się na niekiedy daleko idące kompromisy, bo nie mieli już ochoty na zmianę układu? Może ojcu zwyczajnie nie chciało się po raz kolejny od początku budować życia – w końcu ile razy można to robić? Zaś matka zgodziłaby się na każde ustępstwo, byle tylko nie stracić tej bezpiecznej przystani, jaką było małżeństwo z dobrze sytuowanym lekarzem. I po prostu uznała, że nie ma alternatywy. W każdym razie nie zdobyła się na to, by szukać innych rozwiązań. Nawet wtedy, gdy jej mąż bywał rzadkim gościem w domu, a ona coraz częściej – i na coraz dłużej – zostawała sama. Te refleksje sprawiły, że Regina pogłaskała matkę po ramieniu i zapewniła, że ugotowany przez nią obiad z pewnością się nie zmarnuje. Można go przecież zjeść na kolację. Może to być nawet wcześniejsza kolacja, dodała. – Mam nadzieję, że spotkanie się udało – uśmiechnęła się udobruchana Halina. – Nie narzekam.
– Przyszły same dziewczyny? – podjęła ostrożnie matka. Zaczyna się, westchnęła w duchu Regina. Przez chwilę szczerze pożałowała, że nie powiedziała prawdy o Karolinie Dobrowolskiej i jej zadziwiającej propozycji. Może szczerość przyniosłaby jakiś pozytywny skutek. Może Halina udzieliłaby jej dobrej rady, tak przecież powinno być w relacjach między rodzicami a dziećmi. Między matką a córką. Tymczasem one z różnych powodów nie potrafiły się na to zdobyć, każda z nich znalazła sobie innych powierników, czy raczej powierniczki, a w miarę upływu lat szanse na pełną otwartość zmalały niemal do zera. Dlatego i tym razem Regina zdecydowała się trzymać wcześniej zmyślonej wersji. W gruncie rzeczy nie było to przecież groźne i nie miało znaczenia. – Przecież w tej bibliotece pracują głównie dziewczyny. – Wykrzywiła wargi w sztucznym uśmiechu. – W bardziej lub mniej zaawansowanym wieku. – Może więc należałoby poszukać innej pracy? – zasugerowała nadspodziewanie figlarnie matka. Regina wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty wdawać się w podobne, prowadzące donikąd dywagacje. – Tak jest dobrze – mruknęła i skierowała się tam, gdzie od lat miała swój bezpieczny azyl. Do własnego pokoju. Wątpiła, by cokolwiek miało się w tej kwestii zmienić. Chyba że jednak wyprowadziłaby się do Sobieszewa. Do tamtego azylu na poddaszu. Czego jej więcej było trzeba? Na co jeszcze mogła liczyć? Czym prędzej zdjęła z siebie elegancką sukienkę – czuła się przy tym tak, jakby zrzucała obcą i niewygodną skórę – włożyła spodnie i luźną koszulę. Zwinęła włosy w węzeł nad karkiem i nareszcie poczuła się sobą. Z westchnieniem ulgi padła na kanapę, po czym leniwie wyciągnęła rękę w kierunku rzuconej na podłogę torby. Szczerze powiedziawszy, wolałaby
poczytać inną książkę, choćby jedną z tych, które znała już prawie na pamięć. Na przykład Dumę i uprzedzenie czy Dziwne losy Jane Eyre. Przynajmniej odpoczęłaby jej przy tym głowa. Zresztą mogłaby też odświeżyć sobie lekturę Anny Kareniny. Słowem – jakąkolwiek dobrą, sprawdzoną klasykę. Od biedy zresztą sięgnęłaby nawet i po literaturę współczesną – na zapoznanie się z dziełem Wołyńskiej nie miała jednak żadnej ochoty. Skoro jednak obiecała Dobrowolskiej, że zapozna się z zawartością maszynopisu, wypadało przynajmniej rzucić nań okiem. Zrobi to, a potem zadzwoni do tej kobiety i jakoś jej wyjaśni, że nie jest zainteresowana jej propozycją. Na dobrą sprawę od samego początku była tego pewna. Dobrowolskiej sprawi to pewnie przykrość, ale trudno. Dla osłody można rzucić parę komplementów pod adresem dzieła jej matki. I to wszystko, nie wdawać się w żadne dodatkowe wyjaśnienia ani dyskusje. Tyle powinno wystarczyć. Jolanta Karolina Wołyńska. – Regina przez moment szukała w pamięci, czy kiedyś nie obiło jej się o uszy to nazwisko. Mimo wszystko brzmiało jakoś znajomo, ale co w tym dziwnego? Większość nazwisk, o ile nie wszystkie, gdzieś się słyszało, powtarzały się od lat. Jednak z pewnością nie natknęła się na choćby najmniejszą wzmiankę o tej kobiecie w jakiejkolwiek antologii literatury okresu międzywojennego, o powojennej nie wspominając, w żadnym pamiętniku ani liście. A przecież sporo czytała. Z drugiej jednak strony „sporo” nie znaczy „wszystko.” Z westchnieniem wzięła do ręki pierwszą stronę – na szczęście były ponumerowane, dzięki czemu uniknie się bałaganu podczas lektury. A zatem Rozdział 1. Ano zobaczymy, mruknęła w duchu Regina. Właściwie od początku wiedziałam, że to nie mogło się udać. Dlaczego więc w to brnęłam? Bo byłam nieostrożna? Samolubna? Naiwna? Bo wierzyłam, że jakoś to będzie? Bo nie potrafiłam zdobyć się na
stanowczość? Bo nie wyobrażałam sobie, że mogłabym tak po prostu ustąpić? Na dobrą sprawę każda z tych odpowiedzi była prawdziwa. Dlaczego zatem nie wykrzesałam z siebie koniecznej energii, by walczyć o własne szczęście? Bóg jeden wie, że tego chciałam. A jednak… W końcu przychodzi taka chwila, że trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Przestać się łudzić. To nie jest tak, że wystarczy chcieć i można zostać władcą świata. Że wystarczy sięgnąć, bo do odważnych świat należy. Czasem po prostu jest tak, że nie można wygrać. I wtedy trzeba już tylko godnie odejść. O matko, skrzywiła się Regina, co to ma być? Grafomania w najczystszej postaci. Im szybciej się z tym upora, tym lepiej. A następnym razem będzie ostrożniejsza w nawiązywaniu nowych znajomości. *** – Dzień dobry. Mówi Regina Nałęcz. Czy rozmawiam z panią Karoliną Dobrowolską? Oczywiście bez większego trudu zorientowała się, że głos osoby, która odebrała telefon, należał do tej konkretnie kobiety, uznała jednak, że grzeczniej będzie, jeśli wyrecytuje całą formułkę. – Ach, to pani. Bardzo się cieszę, że panią słyszę. Codziennie o pani myślałam. Ten miły w brzmieniu ton nie ułatwiał Reginie zadania. Podjęła już przecież decyzję, przygotowała sobie nawet zawczasu jak najbardziej dyplomatyczną formułkę, ale czuła, że będzie to znacznie trudniejsze, niż pierwotnie przewidywała. W głosie Dobrowolskiej wyczuwało się nadzieję, o ile nie pewność, że jej propozycja zostanie przyjęta. A tymczasem czekało ją rozczarowanie.
– Proszę się nie gniewać, ale wolałabym nie podejmować się pracy nad dokończeniem powieści pani mamy – rzekła nieśmiało, może nawet zbyt pokornym tonem. Jakby się czuła winna. Zresztą, może rzeczywiście tak się czuła? – Myślę, że lepiej będzie, jeśli podejmie się tego jakiś inny pisarz – dorzuciła chyba zbyt pospiesznie. Na moment w słuchawce zapanowała cisza. – Nie podobała się pani jej książka. – Milczenie przerwała wreszcie Dobrowolska. W dodatku nie zabrzmiało to jak pytanie, ale odgadnięcie smutnej prawdy. – Dlaczego? – dorzuciła, zanim Regina zdobyła się na znalezienie jakiejś oględnej, pokrętnej, ale w miarę wiarygodnej wymówki. Bo ma rozwlekłą fabułę, pretensjonalne dialogi i grafomańską narrację, chciała odpowiedzieć. I współczesny czytelnik to odrzuci. Nawet starsze panie, które przecież na ogół z nostalgią sięgają po romanse napisane w latach ich młodości, tej książki raczej nie zdzierżą. Nawet jeśli kilku przedwojennych recenzentów rzeczywiście napisało parę ciepłych słów o wierszach i opowiadaniach Wołyńskiej, to jednak napisanie w miarę dobrej powieści najwyraźniej przerosło jej możliwości. Gdyby ją skończyła, to pewnie żadne ówczesne wydawnictwo i tak by jej nie przyjęło do druku. W każdym razie dzisiaj odrzucą to wszyscy wydawcy. A ona nie może sobie pozwolić na podobną stratę czasu i… pieniędzy. Tego jednak nie mogła powiedzieć na głos. Na pewno nie córce Jolanty Wołyńskiej. – To niezupełnie tak… – zaczęła ostrożnie, starannie ważąc w myślach każde słowo. – Sama fabuła jest dość pomysłowa. – Boże, dlaczego jest tak często zmuszana do oczywistych kłamstw? Dlaczego nie potrafi się przed tym skutecznie bronić? – Problem w tym, że styl jest dość archaiczny – kontynuowała rozpaczliwie. – Niekiedy przeładowany niepotrzebnymi opisami. Co zaś się tyczy dialogów… – Przez dłuższą chwilę szukała
w miarę oględnego określenia. Daremnie. Zdobyła się zatem na odwagę. – Oczywiście zdaję sobie sprawę, że akcja toczy się w dość odległej przeszłości, niemniej… – Niemniej jest to nie do przełknięcia przez dzisiejszych czytelników – podchwyciła domyślnie Dobrowolska. – Nawet tych rozmiłowanych w klasyce. No cóż, w pewnym sensie zwłaszcza dla nich, przemknęło Reginie przez myśl, ale zachowała to spostrzeżenie dla siebie. – Dobrze mnie pani zrozumiała – rzekła wobec tego. – Ależ proszę pani, przecież ja zdaję sobie z tego sprawę. – Głos Dobrowolskiej brzmiał swobodnie, niemal wesoło. – A fakt, że autorka była moją matką, nie sprawił, bym wyzbyła się wszelkiego krytycyzmu wobec jej książki. – Ja… – zaczęła zmieszana Regina, ale zaraz uzmysłowiła sobie, że właściwie nie bardzo wie, co miałaby jeszcze dodać. Na szczęście Dobrowolska nie oczekiwała tego od niej, tylko kontynuowała swoją myśl: – Powinnam była od razu wyjaśnić pani kilka kwestii. Otóż ma pani prawo do daleko idącej swobody. Może pani przerobić te dialogi, zmienić opisy, wprowadzić bardziej współczesny język z zachowaniem oczywiście pewnych realiów pasujących do przeszłości. Podarowałam pani tylko pomysł. Zależy mi wyłącznie na zachowaniu głównego wątku tej powieści. Resztę rozwinie pani według własnej inwencji. Może pani zastosować inne środki stylistyczne. Nie będę się wtrącać. Dobrze mnie pani zrozumiała? Nie. Nie mam pojęcia, o czym do mnie, kobieto, mówisz, żachnęła się w duchu Regina. – Przecież sama pani stwierdziła, że fabuła jest pomysłowa – dodała Dobrowolska, jakby zorientowała się w wątpliwościach rozmówczyni.
Regina stwierdziła, że powinna uważać nie tylko na nowe znajomości, ale i na każde słowo. – Tu nie chodzi tylko o zakończenie przeze mnie tej powieści – uchwyciła się kolejnej wątpliwości. – Kilka wątków zostało zaledwie zasygnalizowanych. Szczerze mówiąc, nie wszystko jest w niej dla mnie zrozumiałe. Na dobrą sprawę należałoby ją napisać od początku, po swojemu. A nie jedynie wykombinować efektowne zakończenie. – To proszę tak zrobić. To będzie pani powieść. Przecież to pani nazwisko znajdzie się na okładce – dodała Dobrowolska z naciskiem. Takie postawienie sprawy wyjaśniało przynajmniej jeszcze jedną wątpliwość. Tę dotyczącą praw autorskich. A zatem także wynagrodzenia. Choć może na wszelki wypadek wypadałoby poruszyć także i te sprawy? Już się zastanawiała, od czego miałaby zacząć, gdy Dobrowolska i tym razem ją uprzedziła. Jakby odgadła, w czym rzecz. – To pani praca i wszelkie prawa, w tym finansowe, należą do pani. Tym bardziej że napisze to pani od początku do końca zupełnie sama. Ja tylko zasugerowałam pomysł. Proszę jedynie, aby zachowała pani postacie głównych bohaterów. A także łączące ich relacje. Może mi to pani obiecać? – Nie wiem… – wymamrotała Regina. Zaskoczyły ją wyjaśnienia Dobrowolskiej, sposób, w jaki przedstawiała całą kwestię. Nie było o tym mowy podczas spotkania. To stawiało całą sprawę w nieco innym, korzystniejszym świetle. Dlatego, zamiast zdecydowanie odmówić, jak to przecież pierwotnie zamierzała uczynić – Regina się zawahała. – Potrzebuje pani więcej czasu do zastanowienia? – Nie. – Reginę zaskoczyła jej własna stanowczość w głosie. Nie chciała jednak na nowo deliberować nad całą sprawą. Nie było sensu. Już wiedziała, że ustąpi, że zmieni swoją wcześniejszą decyzję. Dobrowolska inaczej jednak pojęła jej słowa.
– A zatem odmawia pani? – spytała cicho, z rozczarowaniem w głosie. Ten pełen żalu ton ostatecznie przekonał Reginę. – Wręcz przeciwnie – oświadczyła pogodnie. – Zgadzam się. Zaniepokoiła ją nagła cisza, jaka zapanowała po jej słowach po drugiej stronie linii. Zaczęła nawet podejrzewać, że doszło do jakichś zakłóceń, które przerwały rozmowę. – Halo, słyszy mnie pani? – spytała na wszelki wypadek. – Tak, tak. Wszystko w porządku. – W głosie Dobrowolskiej słychać było wzruszenie i niewątpliwą ulgę. Wyglądało na to, że naprawdę nie była pewna decyzji Reginy. – Nawet pani nie wie, jak się cieszę. A gdyby zechciała mnie pani odwiedzić, porozmawiać, to proszę się nie wahać. Będzie pani zawsze mile widziana w moim domu.
Rozdział 8
– Lubię patrzeć zimą na morze. Podoba mi się nawet bardziej niż latem. Regina oderwała wzrok od wzburzonej tafli morza i osłaniając kapturem twarz, uśmiechnęła się do ciotki. – Ja lubię na nie patrzeć o każdej porze roku – odparła wesoło. – Każda z nich sprawia, że morze wygląda inaczej, lecz wciąż pięknie. Gdybyś przypatrzyła mu się wiosną… – Nie zaczynaj znowu z tą poetycką retoryką – prychnęła Anna, ale w tonie jej głosu nie było wrogości. Jeśli już, to raczej zniecierpliwienie. – Przypomnę ci, że widziałam je także wiosną, latem i jesienią. Przecież mieszkałam tu przez kilka niezapomnianych lat. – Wiem. – Regina z trudem stłumiła głośny wybuch śmiechu. Kochała ciotkę Ankę, choć na wiele spraw patrzyły zupełnie inaczej. Kochała ją, pomimo że nie pojmowała z trudem maskowanej niechęci Anny do babki Krystyny i dystansu, jaki od dawna istniał między tymi dwiema kobietami. Miedzy matką a córką. Anna przyjeżdżała do Sobieszewa jedynie wtedy, gdy już żadną miarą nie mogła tego uniknąć. Gdy nie wypadało postąpić inaczej. Zazwyczaj dwa razy w roku. Stałym, niejako uświęconym terminem były święta Bożego Narodzenia. Sobierajowie przyjeżdżali na Wybrzeże dzień przed Wigilią, a wracali do Krakowa
drugiego dnia świąt. Wujek Kazik, mąż ciotki, nie miał już rodziców ani rodzeństwa, więc nie istniał żaden powód, by Sobierajowie wymawiali się od przyjazdu. Nawet jeśli ich dzieci, Patrycja i Grzesiek, z roku na rok coraz bardziej otwarcie demonstrowali swoją niechęć wobec tego obyczaju. Z rok młodszą od siebie kuzynką Regina jak dotąd nie potrafiła znaleźć wspólnego języka. Nie tylko dlatego, że Patrycja, jako studentka czwartego roku prawa na UJ-ocie, miała inne zainteresowania i priorytety. Zamierzała poszukać zatrudnienia w jakiejś dobrze prosperującej kancelarii prawnej, zdobyć tam doświadczenie, by potem otworzyć własne biuro. Temu marzeniu podporządkowała wszystkie inne i gotowa była je spełnić, nie przebierając w środkach. I babka Krystyna pewnego razu, nie owijając w bawełnę, powiedziała na głos, co myśli o niektórych pomysłach młodszej wnuczki. Ją samą zaś nazwała zarozumiałą pannicą, która wygłasza żenujące, a zarazem denerwujące farmazony, obnażając przy tej okazji własną ignorancję i brak życiowego doświadczenia. Połajanka dotknęła Patrycję, wówczas jeszcze studentkę pierwszego roku, do żywego, i to do tego stopnia, że dopiero pod naciskiem ojca zgodziła się przyjechać w najbliższe święta do Sobieszewa. Od tamtego czasu odwiedzała babkę zaledwie raz w roku, nie ukrywając niezadowolenia z tego faktu. Siedząc z resztą rodziny przy świątecznym stole, zaledwie skubała potrawy, na ogół złowrogo milczała, a odzywała się tylko wtedy, gdy nie miała już innego wyjścia. Czyli wtedy, gdy musiała odpowiedzieć na skierowane do niej pytanie. Przy czym robiła to w sposób tak lakoniczny, jak tylko było to możliwe. Nie ukrywała, że gdy tylko zacznie pracować, usamodzielni się i pójdzie na swoje, to najpewniej jej noga już nie postanie w Sobieszewie. Czy wobec tego warto było udzielać jej w przeszłości reprymendy, skoro przyniosło to tak przykre w skutkach konsekwencje? – zapytała kiedyś Regina babkę. Krystyna wzruszyła
wówczas ramionami i odparła, że gdyby zaszła taka potrzeba, powtórzyłaby własne słowa. Z niczego się nie wycofuje. Skoro Anka i Kazimierz nie potrafili bądź nie chcieli przemówić własnej córce do rozumu i wpoić jej zasady, jakimi powinien kierować się uczciwy, porządny człowiek, to przynajmniej ona, jako babka, musiała to zrobić. Innego wyjścia po prostu nie było. Nieco inaczej rzecz się miała z Grzesiem. Młodszy od Patrycji o dwa lata, był spokojnym, wrażliwym i zamkniętym w sobie chłopakiem. Regina lubiła go, choć o bliskiej przyjaźni i w tym przypadku nie mogło być mowy. Podobnie jak jego starsza siostra nie był specjalnie wylewny ani rozmowny i tak jak to było w jej przypadku, nie lubił przyjeżdżać do Sobieszewa. Nie czuł się związany z babką ani z resztą rodziny, niemniej, w przeciwieństwie do Patrycji, miał w sobie coś ujmującego i sympatycznego. Gdy Regina zapytała go kiedyś, jaka właściwie jest w jego przypadku przyczyna rzadkich odwiedzin na Wybrzeżu, najwyraźniej się speszył. – Czy ja wiem… – mruknął, zaczerwieniwszy się jak piwonia. – Tak jakoś. Z Krakowa to kawał drogi… A poza tym… Sama przecież wiesz, jak jest. Odkąd pamiętam, mama nie lubiła tu przyjeżdżać. Może dlatego i ja nigdy nie czułem się najlepiej w tym miejscu. Nie chodzi o miejsce, ale o babcię, rozgniewała się w duchu Regina. Postanowiła jednak nie okazywać urazy, nie zbeształa ciotecznego brata. W niczym by to przecież nie pomogło, a skutek zapewne byłby taki sam jak w przypadku jego siostry. A poza tym… powiedział prawdę. To była świadoma robota ciotki Anki. To jej należała się nagana, ale i w tym przypadku niewiele by to dało. Wobec tego Regina zmusiła się do uśmiechu. – Ale za to lubiliście odwiedzać dziadka Romana… – zagadnęła go, zanim dokładniej przemyślała sobie te słowa. Czy tego chciała, czy nie,
zabrzmiały jak wymówka. Tak w każdym razie zrozumiał ją kuzyn. W jego oczach zamigotało coś osobliwego. – Oczywiście wiem, że on mieszkał bliżej Krakowa – dodała pospiesznie, zbyt pospiesznie, i tym samym popełniła kolejny błąd. – To znaczy… Odkąd zdecydował się wrócić z Anglii… – Dziadek był fantastycznym człowiekiem. Uwielbiałem z nim rozmawiać. Szczery, nieskrywany entuzjazm w słowach Grzesia, niemal poraził Reginę. Przez moment nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. – Gdybyś dał szansę naszej babci, przekonałbyś się, że też jest wspaniałą osobą – wydusiła wreszcie. Grześ nie spuszczał z niej wzroku, tak że wciąż widziała w jego oczach ten zastanawiający i zarazem niepokojący wyraz. – A ty? Dlaczego nie dałaś szansy dziadkowi? Dlaczego do niego nie przyjechałaś? Pytał o ciebie jeszcze przed śmiercią. Mówił… – Na chwilę głos go zawiódł, ale przynajmniej odwrócił głowę i przestał jej się przyglądać. Regina czuła, że w przeciwnym wypadku chybaby tego dłużej nie zniosła. Nie pojechałam do dziadka, bo mój ojciec sobie tego nie życzył, odpowiadała, lecz tylko w myślach. A potem, gdy byłam już starsza… nie mogłam się na to zdobyć. Nie czułam już takiej potrzeby; zresztą w gruncie rzeczy wcześniej także jej nie czułam. Tak więc jesteśmy kwita, braciszku. Ty kochałeś dziadka, ja babcię. Tak nas wychowano. Być może zresztą nie dało się kochać obojga, nie w takiej sytuacji, w jakiej znalazła się nasza rodzina. Przykro mi, niepotrzebnie pytałam. Zaraz jednak ponownie porwał ją gniew. Nie, to jednak nie to samo, buntowała się. Dziadek zostawił żonę i dzieci. Wyjechał do Anglii, związał się z inną kobietą. Babcia musiała na nowo budować swoje życie, ale było
jej trudniej niż jemu. Mimo to poradziła sobie. Zasługuje, jeśli nie na miłość, to przynajmniej na szacunek. A ciotka nie tylko, że nie okazywała matce tego szacunku, to jeszcze zaraziła swoją niechęcią własne dzieci. Regina jednak i tym razem ugryzła się w język. – Dlaczego? – Pytanie kuzyna zabrzmiało teraz jak skarga. – Nie wiem – mruknęła. – Tak jakoś… Od tamtej przeprowadzonej kilka lat temu rozmowy żadne z nich nie zainicjowało ponownie tematu. Teraz jednak, gdy pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia Regina wybrała się z ciotką nad morze, przypomniała sobie wyraźnie każde wypowiedziane wówczas słowo. I to dokładnie w tym momencie, gdy Anna Sobieraj stwierdziła z przekąsem, że dobrze pamięta widok morza o każdej porze roku, bo spędziła tu przecież kilka niezapomnianych lat życia. Z pewnością nie były to dobre wspomnienia – ton wypowiedzi ciotki nie pozostawiał żadnych wątpliwości. W odpowiedzi Regina roześmiała się, bo nigdy nie umiała się długo gniewać na ciotkę. Mimo to poczuła w sercu znajome ukłucie. – Przyjedziecie tu na Wielkanoc? – spytała cicho, ale zgodnie z jej przewidywaniami ciotka potrząsnęła przecząco głową. – Myślę, że wpadnę tu dopiero na początku września – wyjaśniła Anna. – W zeszłym roku tak zrobiłam i doszłam do wniosku, że to dobry termin. Przynajmniej wtedy jest już po sezonie, więc jako tako da się tu wytrzymać parę dni. – Zerknęła na bratanicę. – A kiedy to z kolei ciebie, moja panno, mogę się spodziewać w Krakowie? Pamiętasz jeszcze, jak do mnie trafić? – Wiesz, że to nie takie proste. – Regina uśmiechnęła się smętnie pod nosem. – Domyślam się, skoro tyle czasu u nas nie byłaś. No cóż, w takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak rozrysować ci na kartce drogę z dworca
kolejowego do naszego mieszkania. – Nie w tym rzecz. – Teraz z kolei Regina wzruszyła ramionami. – Sama wiesz, jak jest, na wszystko brakuje czasu. Co dopiero mówić o wizytach na drugim końcu Polski. W tej wymówce kryło się ziarno prawdy. Tak naprawdę jednak chodziło o co innego, i każda z nich o tym wiedziała. – Nieraz ubolewałam nad tym, że ty i moje dzieciaki wyrastaliście jak obcy sobie ludzie. O Sławku już nawet nie wspominając. Co ty powiesz? – skrzywiła się Regina. – I ciekawe, kto ponosi winę za ten stan rzeczy? Oczywiście stawianie takich pytań na głos nie miało sensu, mimo to ciotka jakby je usłyszała i postanowiła się do nich odnieść. – Wiem, że oboje ze Stefanem ponosimy za to odpowiedzialność, ale… – Nie ma sensu ponownie tego wałkować – przerwała jej Regina. Nie zdołała przy tym zapanować nad wyraźnie słyszalnym zniecierpliwieniem w głosie, dlatego zaraz dodała trochę łagodniej: – A poza tym wcale nie jest tak źle, jak to przedstawiłaś. Po prostu… – Po prostu jest fatalnie. – Anna zgrabnie weszła jej w słowo. – Przyjedź do Krakowa. Nie byłaś u mnie od… dziesięciu lat. – Zawiesiła głos, Regina odgadła dlaczego. – Zobaczę, co się da zrobić. W każdym razie dziękuję za zaproszenie. Nie było przecież sensu dyskutować na ten temat ani poddawać go dokładniejszej analizie. – Przyjedź, to sobie pospacerujemy, zajrzymy tu i tam, pogadamy – kontynuowała jak gdyby nigdy nic Anna. – Chyba najwyższy czas to zrobić. – Pogadać możemy także i tutaj – odparła Regina, bezskutecznie siląc się na beztroski i wesoły ton. Tak naprawdę czuła ucisk w sercu.
– Nie bardzo – skrzywiła się ciotka. – W domu mojej matki trudno mi się skupić. Zawsze miałam wrażenie, że tam nawet ściany i podłogi mają uszy. Nadal nie potrafię pozbyć się tego przekonania. A tu, na plaży, jest zimno i wieje jak cholera. – Opatuliła się szczelniej płaszczem i zawróciła na pięcie. – Chodźmy już stąd, zanim wszystko się ze mnie wytrzęsie. – Przecież dopiero co mówiłaś, że lubisz patrzeć na morze zimą – roześmiała się Regina. – Przez pół godziny, nie dłużej. Na litość boską, idziesz czy nie? Opowiadaj, co tam u ciebie. – Ostatnie pytanie rzuciła, gdy przemierzały już leśną ścieżkę za wydmami. Było tu zdecydowanie zaciszniej i cieplej niż na plaży, tak że ciotka zsunęła nawet kaptur z głowy i odetchnęła pełną piersią. – U mnie? – Regina wzruszyła ramionami. – Nic. Co ma niby być? Pracuję, jakoś sobie radzę. – Pracujesz nad kolejną książką? – W kwietniu ukazała się moja najnowsza powieść – przypomniała Regina. Tak naprawdę nie miała ochoty na kontynuowanie tego tematu. – Przecież wiem, kiedy się ukazała – rzekła nieco pobłażliwie Anna, po czym niepodziewanie dodała: – Kupiłam ją, jak tylko zobaczyłam w księgarni. Podobnie jak poprzednie. Ale zapytałam, czy zaczęłaś pisać następną, czwartą powieść. Czy masz już nowy pomysł? Plany? – Powiedzmy, że tak – mruknęła Regina. Na ogół lubiła rozmawiać o swoich książkach i planach wydawniczych. Wiedziała też, że ciotkę zawsze to interesowało, niemniej tym razem nie miała ochoty na kontynuowanie tematu. Wolała też nie pytać o wrażenia Anki po przeczytaniu ostatnio wydanej, to znaczy tej trzeciej powieści. Miała przeczucie, że nie były najlepsze, podobnie jak spora część recenzji. Tak naprawdę Regina nie miałaby nic przeciwko temu, aby jej „dzieło” zniknęło
wreszcie z księgarń i aby krytycy lub entuzjaści – tacy mimo wszystko też byli – w końcu o nim zapomnieli. – Rozumiem, że na razie nie chcesz mówić o najnowszym projekcie? – domyśliła się ciotka. – To tajemnica? – Nie, niezupełnie – zawahała się Regina. – Po prostu do końca nie wiem, co mi z tego wyjdzie i dlatego wolę nie zapeszać. – Zapeszać? Nie wiedziałam, że jesteś zabobonna – zażartowała Anna. – No dobrze, już dobrze. Nie będę naciskać, jeśli nie chcesz o tym rozmawiać. – Czasami przychodzą takie dni, że nie mam ochoty tego kontynuować – westchnęła Regina, wpatrując się w wierzchołki drzew. Nie było mrozu ani śniegu, dlatego grudzień wydawał się bardziej ponury niż zazwyczaj. I pewnie ta szaruga spowodowała, że zdecydowała się wyrazić na głos coś, do czego nigdy dotąd otwarcie by się nie przyznała. A już na pewno nie wobec takiej osoby jak ciotka Anka – silnej, energicznej, twardo stąpającej po ziemi. – Nie masz ochoty kontynuować książki, nad którą właśnie pracujesz? – zainteresowała się Anna. – To daj sobie z nią spokój i zacznij pisać coś innego. Tak to jest, gdy tego typu porad udziela osoba spoza branży, uśmiechnęła się pod nosem Regina. – To nie takie proste, skoro już się zobowiązałam – odparła niechętnie, zdając sobie sprawę, że ciotka czeka na odpowiedź. – A poza tym nie chodzi nawet o tę konkretną książkę. Ostatnio coraz częściej przychodzi mi do głowy, że całe to pisanie tak naprawdę nie ma sensu. Ojciec od dawna wyraża ten pogląd, mama chyba też. Wiem, że i ty tak czasem myślisz – dodała, choć przecież Anna ani razu nie dała jej tego do zrozumienia.
– Twoja debiutancka książka bardzo mi się podobała – rzekła po dłuższej chwili milczenia ciotka. – Byłam wzruszona i dumna z ciebie. Nadal jestem – dorzuciła. Regina zatrzymała się i zapatrzyła na powoli oddalającą się postać Sobierajowej. Były tu tylko dwie, na tej leśnej ścieżce, pośród tej grudniowej szarugi i ciszy, którą przerywał dobiegający z oddali szum morskich fal i patyków pękających pod stopami. – Dziękuję – szepnęła. Wiedziała, że Anna była szczera, nie wciskałaby jej pustych komplementów. – Kolejne twoje powieści były także niezłe – zawahała się Anna, odwracając się do bratanicy. – Ale… Jak by to powiedzieć… – Wiem. Niczego nie musisz mi tłumaczyć. – Regina skinęła głową. – Nie musisz ich na siłę chwalić, aby mnie oszczędzić, ale daruj mi też krytykę. Mimo wszystko nadal nie najlepiej ją znoszę. – Zastanowiła się. – Ta czwarta powieść mogłaby być dla mnie szansą, by przełamać kryzys, niemoc twórczą. Ale nie jestem pewna, czy dam radę. Czuję zmęczenie i zniechęcenie do wszystkiego. – Gdzieś słyszałam albo czytałam, że to dopada każdego twórcę – odparła krzepiąco Anna, poklepując bratanicę po ramieniu. Ujęła ją pod rękę, skłaniając do podjęcia marszu. – Daj sobie trochę luzu, odpocznij. I powtórzę po raz kolejny: przyjedź do Krakowa. Choćby tylko na weekend. Kto wie, może i twórcza wena wtedy wróci? – dodała niby żartem, ale w jej oczach była zastanawiająca powaga. – To nie takie proste, ciociu. – Jak niemal wszystko w życiu. Nie martw się, niech tylko zaświeci słońce, a na wiele spraw spojrzysz z większym optymizmem. Najważniejsze, że, o ile dobrze zrozumiałam, masz pomysł na nową fabułę. – Ale nie ja na niego wpadłam.
Nagle, pod wpływem impulsu, który ją samą zaskoczył, Regina podjęła decyzję. – Jeśli naprawdę masz ochotę tego słuchać, opowiem ci o niej – rzekła. – O tej czwartej powieści. Ale obiecaj, że gdy tylko zaczniesz się nudzić, gdy tylko będziesz miała dość, dasz mi to do zrozumienia. Po czym dostrzegłszy w oczach Anny zachętę, zaczęła mówić. Nie przyspieszały kroku, choć grudniowa szarówka stopniowo przekształcała się w zimowy mrok.
Rozdział 9
Dwa miesiące później spełniła prośbę ciotki. Przyjechała do Krakowa i już podczas pierwszej przechadzki nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie była tu od kilku dekad, a przecież od ostatniej wizyty minęło zaledwie dziesięć lat. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że to był czas szczególny, w tym okresie dokonała się tak zwana transformacja i dotyczyła ona wszelkich dziedzin życia politycznego, społecznego i gospodarczego. Że zmiany te – zarówno pozytywne, jak i negatywne – można było dostrzec gołym okiem, a szarzyznę lat osiemdziesiątych zastąpiły nowe realia, co było dostrzegalne zwłaszcza w dużych aglomeracjach, choć nie omijały też mniejszych ośrodków. Regina zdawała sobie jednak sprawę, że jej nastrój i wrażenia były uwarunkowane jeszcze innymi czynnikami. Nie odwiedziła Krakowa od lat, bo w jej rodzinie panowały takie, a nie inne stosunki. Bo w Krakowie zamieszkała ciotka Anka, a zrobiła to dlatego, by znaleźć się jak najdalej od matki. Stefan Nałęcz nie zaaprobował decyzji siostry, a sytuacja zaostrzyła się, gdy na początku lat osiemdziesiątych z Anglii wrócił jego ojciec, który wraz z żoną zamieszkał niedaleko córki. Od tego momentu rodzeństwo właściwie przestało się ze sobą kontaktować. W tym okresie Regina przyjechała do Krakowa tylko raz, w towarzystwie matki, na uroczystość Pierwszej Komunii Świętej Grzesia. Halina Nałęcz
zdecydowała się przyjąć zaproszenie szwagierki tylko dlatego, że Stefan przebywał wtedy za granicą. Był potem bardzo niezadowolony z decyzji żony – Regina wciąż pamiętała wymówki, jakie jej robił, gdy wrócił z delegacji. To właśnie podczas tamtej uroczystości miała okazję poznać dziadka, nie nawiązali jednak ze sobą bliskiej relacji. Po pierwsze zabrakło na to czasu. Po drugie… była zbyt stremowana i zdenerwowana całą sytuacją, by wyjść naprzeciw usilnym próbom starszego pana, który faktycznie robił, co mógł, by wciągnąć ją do rozmowy. Nie spotkali się już więcej, a rok później Regina przyjechała na jego pogrzeb. Od tego czasu nie była już w Krakowie ani razu. Dlatego teraz, po tak długiej nieobecności, odkrywała to miasto na nowo, podziwiając jego urodę i chłonąc atmosferę jak ktoś, kto odwiedzał dawno niewidzianą ojczystą ziemię. Wciąż chciała zobaczyć więcej i więcej, ciągle czuła niedosyt, nie zważała na zmęczenie. Ciotka najwyraźniej cieszyła się jej entuzjazmem, w pewnym jednak momencie oznajmiła, że nie da rady już zrobić ani jednego kroku. – Może usiądziemy na tamtej ławce? – zaproponowała zdyszana. – Chyba że wolałabyś się napić kawy. Znam przyjemną kafejkę na Floriańskiej. Co ty na to? – Niech będzie ławka. Tam, na słońcu – zdecydowała Regina. – Piękna pogoda, po prostu wymarzona – westchnęła ciotka, gdy już usiadły. – Pomyśleć, że to dopiero koniec lutego. Czasami nawet w kwietniu nie bywa tak ciepło. Cieszę się, że wreszcie przyjechałaś. – Trąciła żartobliwie bratanicę. – Już zaczęłam tracić nadzieję, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Grzesiek i Patrycja też są z tego zadowoleni. Mam nadzieję, że to zauważyłaś. – Pewnie, że tak – zgodziła się Regina. Szczera radość kuzynów nieco ją zresztą zaskoczyła. Nie łączyły ich przecież bliskie relacje.
Umilkły i zapatrzyły się w gromadkę nastolatków, która przeszła obok, głośno się śmiejąc i wygłupiając. – Ta nasza rodzina… Przetrącona jak rzadko która – uśmiechnęła się z przekąsem ciotka. – Każdy w innym końcu Polski, a bywało, że dalej. Wiem, że twój ojciec obwinia o to przede wszystkim mnie. – Nie przypominam sobie, by coś mówił – odparła niechętnie Regina. Do pewnego stopnia nie mijała się zresztą z prawdą, ojciec faktycznie od dawna nie poruszał tego tematu. – Miło mi to słyszeć – uśmiechnęła się Anna. Regina nie miała jednak cienia wątpliwości, że ciotka jej nie uwierzyła. Ale przynajmniej porzuciła temat i wystawiła twarz do słońca. – A jak tam twoja czwarta powieść? Pewnie już zmierzasz ku końcowi? – zagadnęła. – Dobrze by było – mruknęła Regina. – Myślałam, że sprawia ci to choć trochę przyjemności – zauważyła komicznie ciotka. – Główna bohaterka nie wzbudza sympatii. – A powinna? – Podobno większość czytelniczek tak woli. – Nie ja. Regina rzuciła szybkie spojrzenie na ciotkę, ta jednak wciąż miała zamknięte oczy i twarz zwróconą w stronę słońca. – Ojciec miał jednak co do ciebie rację – roześmiała się dziewczyna, a kiedy Anna otworzyła jedno oko, aby na nią spojrzeć, dodała: – Twierdził, że nawet gdyby ktoś cię zamordował i ciało wrzucił do Wisły, popłynęłabyś do Krakowa zamiast do Gdańska. – No cóż – mruknęła Anna. – W pewnym sensie miał rację. Wybrałam Kraków.
– Bohaterka, którą wykreowała Wołyńska, nie wzbudziłaby nawet twojej sympatii – podjęła po chwili Regina. – To dziewczyna z zacnego domu, dla której rodzice ponieśli cały szereg wyrzeczeń, aby zapewnić jej jak najlepsze wykształcenie. A ona naraziła ich na wstyd i zgryzotę, wdając się w romans ze swoim pracodawcą. Z żonatym mężczyzną, ojcem rodziny. – A więc to tak? Wtedy, w grudniu, nie chciałaś mi zdradzić tych wszystkich szczegółów. Mówiłaś o propozycji Dobrowolskich, ale twierdziłaś, że nie będziesz mi opowiadać fabuły, bo i tak wprowadzisz do niej pewne zmiany. – Zapamiętałaś ich nazwisko – podchwyciła Regina. Była trochę tym zaskoczona, ale widoczne zainteresowanie ciotki ją rozczuliło. Miała niejasne przeczucie, że rodzice nie byliby zachwyceni, gdyby dowiedzieli się o propozycji Dobrowolskiej. Dlatego na wszelki wypadek nie pisnęła im słówka na ten temat. Nawet z babką Krystyną nie wracała już do tej kwestii – od czasu rozmowy, którą przeprowadziły jeszcze w maju, zaraz po wieczorze autorskim w Lipniewie, minęło kilka miesięcy i wiele wskazywało na to, że starsza pani zdążyła już zapomnieć o sprawie. Z całej rodziny wtajemniczyła jedynie ciotkę, a instynkt wciąż jej podpowiadał, że zrobiła dobrze. – Zapamiętuję nazwiska – odparła niezobowiązującym tonem Anna. – To jedno ze skrzywień zawodowych starej belferki. Ale wróćmy do tej twojej bohaterki. Mam rozumieć, że zdecydowałaś się jednak nie wprowadzać większych zmian do fabuły? – To nie takie proste, jak początkowo myślałam. Gdybym zmieniła osobowość bohaterki, niewiele by zostało z pierwowzoru książki. Nie mam sumienia tego zrobić. A poza tym… Sam jej pomysł nie jest wcale taki zły. Mam na myśli główny wątek.
– Ja też uważam, że wielobarwni, niejednoznaczni bohaterowie są znacznie ciekawsi od tych kryształowych nudziarzy. – Uwspółcześniłam język. Poprawiłam dialogi. Skróciłam opisy i monologi. Chyba udało mi się oczyścić fabułę z jej największego grzechu, czyli grafomaństwa. Ale nadal nie wiem, jak zakończyć tę historię. Ślubem czy rozstaniem. – A może pogrzebem? – westchnęła teatralnie ciotka i przewróciła zabawnie oczami. – Czyim pogrzebem? – No nie wiem. Kochanki, wiarołomnego męża albo jego żony. – Oj, ciociu. Babcia ma jednak rację, że jesteś niepoprawna. – Regina poderwała się z ławki. – Wstawaj, idziemy dalej. A tak między nami mówiąc, naprawdę nie żal ci zdradzonej żony i dzieci? – Pewnie, że żal – odparła już spokojnie Anna. – Wszystkich mi żal. I dlatego wspomniałam o tym pogrzebie. Wbrew pozorom wcale nie żartowałam. Takie dramaty często kończą się tragicznie. W każdym razie zawsze ktoś cierpi. Nie ma happy endu. Tę uwagę Regina zostawiła bez komentarza. Zamyślona, nawet nie zauważyła, że doszły do przystanku tramwajowego. – Dokąd teraz pojedziemy? – spytała. – Mam nadzieję, że jeszcze nie do domu? – dodała na wszelki wypadek. – Mamy jeszcze trochę czasu – odparła ciotka, nie odwzajemniając jej spojrzenia. – Pojedziemy na cmentarz. – Na cmentarz? – powtórzyła jak echo Regina i dopiero w tym momencie zrozumiała zamiary Anny. – Tak. Zajmie nam to wprawdzie trochę czasu, ale chyba nie masz nic przeciwko? – Zabrzmiało to niemal jak wymówka. – Oczywiście, że nie – wymamrotała zaczerwieniona dziewczyna.
– Tak myślałam. – Ciotka wreszcie spojrzała jej prosto w oczy i uśmiechnęła się łagodnie. – Czas najwyższy… *** Roman Mikołaj Nałęcz ur. 22 września 1924 roku, zm. 23 lipca 1984 roku. Brigitte Rogertson-Nałęcz ur. 4 maja 1936 roku, zm. 21 lipca 1990 roku. – Dopiero kilka lat temu, w dodatku przez przypadek, dowiedziałam się, że druga żona dziadka była Francuzką, nie Angielką. – To była pierwsza myśl, jaka przyszła Reginie do głowy, gdy wpatrywała się w napis na nagrobku. Rozejrzała się wokół. Grób znajdował się w zacisznej części cmentarza Rakowickiego, w otoczeniu starych pomników. Rosnące wokół wysokie drzewa można było porównać do surowych wartowników pilnujących, by nikt nie zakłócał spokoju zmarłych i nie rozpraszał panujących tu powagi i dostojeństwa. – Cały czas myślałam, że dzieliła ich dużo większa różnica wieku – dodała. – Tu i tam obiło mi się o uszy, że… – Przerwała, pomstując w duchu na własną bezmyślność. Mogła sobie darować tę uwagę. – Tak, wyobrażam sobie, co na ten temat gadał mój szanowny braciszek, o matce już nawet nie wspomnę. – Anna pogardliwie wydęła wargi. – Nie pamiętam, aby babcia kiedykolwiek o tym mówiła – zaprotestowała gwałtownie Regina. – A ojciec… – Tu już musiała trochę spuścić z tonu. – Ojciec coś kiedyś napomknął, że dziadek ożenił się z dużo młodszą kobietą.
W istocie doktor Nałęcz nie poprzestał na tak stonowanym sformułowaniu, ale, rzecz jasna, lepiej było nie powtarzać ciotce jego słów. Ona zresztą i bez tego domyśliła się prawdy. – Na jego miejscu uważałabym na to, co mówi o pewnych sprawach i ludziach – sarknęła Anna. – Zwłaszcza że sam ma to i owo za uszami. Wybacz, że musiałam o tym przypomnieć. – Nie trzeba mi niczego przypominać – odcięła się dziewczyna i ponownie zapadła dłuższa cisza. Przerwała ją Anna. W jej głosie nadal wyczuwało się napięcie i zdenerwowanie, ale bez wątpienia dokładała wszelkich starań, by brzmiał on łagodniej i spokojniej. – Pierwszy mąż Brigitte był brytyjskim pilotem, stąd to angielskie nazwisko. Dla niego opuściła Francję, choć zawsze za nią tęskniła. Po jego śmierci zamierzała nawet wrócić do ojczyzny, ale… – Wiem. Poznała dziadka Romana. Na jakimś wernisażu w Londynie. Anna pochyliła się nad pomnikiem, aby przesunąć na bok donicę z bratkami, stojącą zbyt blisko zapalonego, dużego znicza. Potem wyprostowała się i spojrzała na Reginę. – Twój dziadek nie zostawił dla niej rodziny. Poznał ją dopiero wtedy, gdy definitywnie rozstał się z twoją babką i wyjechał z Polski. Taka była kolejność zdarzeń i powinnaś o tym pamiętać. – Co nie zmienia faktu, że zostawił żonę i dzieci na pastwę losu – odparła zaczepnie Regina. W tym momencie gorzko pożałowała, że zgodziła się wsiąść do tramwaju i przyjechać na cmentarz. Miała ochotę odwrócić się na pięcie i biec z powrotem na przystanek. Z trudem nad sobą zapanowała, by naprawdę tego nie zrobić. – Nieprawda. – Ciotka pokręciła głową. Mówiła jednak spokojnie, najwyraźniej postanowiła nie dać się sprowokować. – Nie porzucił mnie
i Stefana. Pisał do nas, zależało mu na kontakcie z nami. – Nie po raz pierwszy mówiła o tym w taki sposób. – To tylko słowa – westchnęła Regina. Postanowiła jednak odpuścić. Wiedziała, że nie przekona ciotki, skoro ta już od wielu lat interpretowała zdarzenia z przeszłości po swojemu. Anna była ślepa i głucha na inne argumenty. Trudno, podobno wielu ludzi na tym świecie tak właśnie się zachowuje. – Przecież w końcu zdecydował się wrócić – dodała głucho Anna, a zarówno ton, jak i słowa sprawiły, że Regina postanowiła jednak podnieść rękawicę. – Wrócił do kraju, nie do rodziny. Przecież przywiózł ze sobą… tamtą kobietę. – Swoją drugą żonę – poprawiła ją Anna, a jej głos ponownie, choć na krótko, zabrzmiał ostrzej. – Brigitte była jego żoną, przyjmij to wreszcie do wiadomości. Nie jesteś już dzieckiem, więc nie upieraj się jak dziecko. To chyba oczywiste, że skoro postanowił wrócić do Polski, zabrał ją ze sobą. – To tylko potwierdza moją tezę, że wrócił jedynie do kraju, nie do rodziny. Patrząc na rozpłomienioną twarz Anny, można się było domyślać, jakie słowa przebiegały jej teraz przez głowę. Regina była tego jak najbardziej świadoma, a zarazem gotowa do konfrontacji. Choćby tu, właśnie w tym miejscu. Bo niby dlaczego nie? – W moim przekonaniu jedno nie przeczy drugiemu – odpowiedziała sztywno ciotka. – Jak możesz tak mówić?! – warknęła Regina. – Nie zamierzał wracać do porzuconej wcześniej żony. Przywiózł tę drugą. Wiem, co chcesz teraz powiedzieć. Że wrócił do dzieci. Wielka mi łaska! Ty i mój ojciec byliście już dorośli! Samodzielni! Mieliście własne rodziny. Nie było go z wami,
gdy byliście jeszcze bardzo młodzi! Jakieś głupie listy nie mogły go wam zastąpić! Wiesz, co tak bardzo mnie wkurzało przez te wszystkie lata? Że w ogóle nie doceniałaś babci Krystyny, choć to ona wzięła na siebie cały ciężar utrzymania i wykształcenia ciebie i mojego taty. Ty jednak zachowywałaś się tak, jakbyś miała do niej o coś żal, jakąś cholerną pretensję. – Zaczerpnęła tchu. Na moment zawahała się, czy wystrzelić jeszcze ten ostatni pocisk, ale uznała, że jednak to zrobi. Trudno, najwyżej ciotka obrazi się i też zacznie krzyczeć. Może się pokłócą, może zresztą już dawno należało to zrobić zamiast kurtuazyjnie omijać niewygodne tematy. Ale nawet jeśli potem nie pozostanie już nic innego, jak pakować się i natychmiast wracać do Warszawy – trudno. To i tak lepsze niż stać dłużej nad tym grobem i dostosowywać się do pomysłów i nastrojów ciotki. – Uważałaś, że to babcia jest winna rozpadowi własnego małżeństwa, wyjazdowi dziadka, a nawet rozpadowi naszej rodziny? Bo tak się czasem zachowywałaś! – dorzuciła. – Szanowałam ją i podziwiałam – odparła szeptem Anna, gdy już Regina zaczęła wątpić, czy doczeka się jeszcze jakiejś odpowiedzi. – Kogo? Babcię? – prychnęła drwiąco dziewczyna. – Bardzo osobliwie to okazywałaś. – Mówię o Brigitte. – Lekki uśmieszek przemknął po wargach Anny, zanim znowu spoważniała. – Potrafiła kochać, poświęcić się, zapomnieć o sobie. Zgodziła się zamieszkać w obcych krajach, bo tego pragnęli obaj jej mężowie. Myślisz, że gdy na początku lat osiemdziesiątych przyjechała do Polski, było jej lżej niż innym żyjącym tu kobietom? Stała w kolejkach i użerała się z codziennością jak niemal każda z nas. I ani razu nie wypomniała tego mojemu ojcu. Nie skarżyła się, że gdyby zostali w Anglii, żyłaby w nieporównywalnie lepszych warunkach. Po jego śmierci
wyjechała do Francji, ale potem, gdy sama śmiertelnie zachorowała, w ostatniej woli zażyczyła sobie, aby pochować ją tutaj… Obok niego. – Nie mam ochoty słuchać twoich peanów na jej cześć – zdenerwowała się Regina. – Ani w ogóle rozmawiać na jej temat. – Tak jakbym ponownie usłyszała Stefana. Przed laty powiedział niemal słowo w słowo to, co ty teraz. – Anna z rezygnacją pokręciła głową. – To dopiero wspólnota genów! – zadrwiła. – Chodźmy stąd. – To była jedyna odpowiedź, na jaką Regina się zdobyła. Przeszła jej ochota na dyskusję z ciotką. Tym bardziej na większą awanturę. Ostatnia uwaga Anny jakby wyssała z niej wszystkie siły. – Dobrze, chodźmy stąd – zgodziła się ciotka. Aż do samej bramy cmentarza nic do siebie nie powiedziały. Przez ten czas Regina zdążyła już ochłonąć, a nawet odezwało się w niej poczucie winy. Zachowała się głupio, robiąc ciotce wyrzuty, w dodatku tego rodzaju. Przecież Anna była zawsze dla niej miła i pomogła jej w kilku sprawach. Przeczytała napisane przez Reginę książki i to jej, jak dotąd jedynej w rodzinie osobie, Regina zwierzyła się z okoliczności, jakie towarzyszyły mozolnemu tworzeniu „czwartej powieści”. W dodatku wydawała się szczerze zainteresowana fabułą, a jej uwagi, choć mogły zaskakiwać, z pewnością nie były tuzinkowe. Niepotrzebnie tak na nią napadłam, kajała się w duchu Regina, rzucając na ciotkę ukradkowe spojrzenia. Zachowałam się jak smarkata w tak zwanym trudnym wieku. Wypadało przeprosić, nie było co się nad tym dłużej zastanawiać. Tyle że to nie takie łatwe, skoro wstyd i duma nie chcą na to pozwolić. Przynajmniej nie tak od razu. Opuściły cmentarz odprowadzane obojętnym spojrzeniem kobiety, która przy samej bramie sprzedawała znicze i kwiaty.
– Ciociu… – zaczęła nieporadnie Regina, ale Anna nie dała jej dokończyć. – Czy dlatego nie możesz przekonać się do bohaterki swojej najnowszej powieści, że przypomina ci ona Brigitte? – spytała niespodziewanie. Kompletnie oszołomiona Regina aż przystanęła. – Co takiego? – wydukała. – Nic, nieważne. – Anna miała teraz taką minę, jakby nagle pożałowała tego, co przed chwilą powiedziała. – Lepiej się pospieszmy, bo zanim dojdziemy do przystanku, uciekną nam wszystkie tramwaje. Ale na horyzoncie nie było widać ani jednego tramwaju. – Nawet mi to do głowy nie przyszło – odparła Regina, gdy wreszcie wydobyła z siebie głos. – To, co powiedziałaś, jest bez sensu. – Wiem – padła niechętna odpowiedź. – Ja w ogóle nie zaprzątam sobie głowy drugą żoną dziadka – oburzyła się ponownie Regina. – I gdybyś mnie tu nie przywiozła, byłoby tak nadal. – To też wiem. – Tym razem niechęci w głosie ciotki towarzyszyła gorycz. Regina nie zamierzała tak tego zostawić. – A poza tym sama przecież powiedziałaś, że Brigitte Rogertson nie rozbiła małżeństwa dziadka. A moja bohaterka jednak to zrobiła. To mimo wszystko robi jakąś różnicę, prawda? – dodała drwiąco. Zza zakrętu wreszcie wyłonił się tramwaj. Wsiadły do środka razem z gromadką innych osób i zajęły dwa wolne miejsca na początku wagonu. Promienie słoneczne odbijały się od zakurzonych okien, ogrzewając szyby, a przez to całe wnętrze pojazdu. To zresztą sprawiło, że Reginie zaczęły się kleić oczy i niewątpliwie zapadłaby w drzemkę, gdyby nie otrzeźwiły jej słowa ciotki.
– A zatem, jak rozumiem, zdecydowałaś już, jak zakończyć powieść. Twoja niesympatyczna bohaterka rozbije małżeństwo swojego kochanka. – Być może – odparła niechętnie Regina. Nie miała teraz ochoty na rozprawianie o książce, jej myśli krążyły przecież wokół zupełnie innych spraw. Z drugiej jednak strony ponownie ujęło ją tak otwarcie wyrażane zainteresowanie ciotki. – Jesteś tego pewna? – spytała cicho Anna. – Jesteś pewna, że taki był jej zamysł? – Czyj zamysł? – zdumiała się Regina i w tym samym momencie odgadła odpowiedź. – Mam na myśli Jolantę Wołyńską – podpowiedziała jednak ciotka. – Nie mam pojęcia, co ona zamierzała – odparła chłodno Regina. Zainteresowanie ciotki przestało jej się podobać. Jej uwagi wydały się niepokojące, nagle poczuła się niepewnie, jakby ktoś próbował ją osaczyć. – Nikt tego nie wie, nawet jej córka – dodała. – Zresztą to bez znaczenia. Dobrowolska dała mi wolną rękę. Pomysł, z którym mogę zrobić, co zechcę. – Oczywiście. Rzuciłam jedynie luźną uwagę, nic więcej. – Anna ponownie wyglądała przez okno, a jej spojrzenie było zupełnie obojętne. I właśnie wtedy – nagle – Regina zrozumiała, co przed chwilą tak ją zaniepokoiło w słowach ciotki. A nawet wydało się mocno podejrzane. – Zapamiętałaś jej nazwisko? – spytała zaskoczona. – Nazwisko Wołyńskiej? Czy ja w ogóle je wcześniej przy tobie wymieniałam? Wtedy, w grudniu, wspomniała o Dobrowolskiej – to akurat dobrze pamiętała, bo nawet potem, gdy już była sama, zastanawiała się, czy zrobiła dobrze, wymieniając jej nazwisko Annie. Nazwisko Wołyńskiej chyba jednak wtedy nie padło. Choć z drugiej strony… Nie dałaby za to głowy. Tak czy inaczej, Anna po raz kolejny wykazała się bardzo dobrą pamięcią.
– Oczywiście, że je wymieniałaś – uśmiechnęła się ciotka. – Skąd bym je w przeciwnym wypadku znała? A poza tym, jak już mówiłam, zapamiętywanie nazwisk to skutek uboczny mojego zawodu.
Rozdział 10
Nie spała dobrze tej nocy. Czy przyczyną tego stanu rzeczy był wyjątkowo trudny w odbiorze film, na który wybrała się w towarzystwie kuzynów, czy mocna kawa, jaką potem wypili w kawiarence przy Rynku Głównym, czy niedające o sobie zapomnieć słowa ciotki? Pewnie każda z tych okoliczności miała wpływ na jej samopoczucie. Patrycja od razu zawyrokowała, że po atrakcjach, jakie sobie zafundowali, z pewnością żadne z nich nie zmruży oka. – Mów za siebie – wzruszył ramionami Grześ. – Ja tam mogę wypić nawet pięć filiżanek, jedna za drugą, a i tak zasnę jak kamień. Jednak dobrze, że jutro niedziela. Nie trzeba się zrywać z samego rana na zajęcia. – Mnie też jest wszystko jedno – odparła Patrycja. – Mam mnóstwo rzeczy do przeczytania, stale brakuje mi czasu, więc mogę zarwać noc. – Zerknęła na zamyśloną Reginę. – Ale tobie przydałoby się przekimać choć trochę. O której masz jutro pociąg do Warszawy? – O piętnastej czterdzieści. – Regina wybudziła się z zamyślenia. – No tak. A mama nie dała ci dzisiaj chwili wytchnienia. Z nią tak zawsze. Kiedy mamy gościa spoza Krakowa, matula wychodzi z założenia, że biedak o niczym innym nie marzy, jak tylko o zwiedzaniu miasta, w dodatku cały boży dzień. Nie bój się, nie będę cię wypytywać, jakim
zabytkowym szlakiem cię poprowadziła. Na pewno masz już tego dość. Ja bym miała. – Przewróciła oczami. – Podobno byłyście na cmentarzu Rakowickim – odezwał się cicho Grześ. – Tak – potwierdziła Regina. Nie patrzyła na kuzyna. Lakoniczność jej odpowiedzi skutecznie zniechęciła go do dalszych pytań. Za to Patrycja nieznacznie się skrzywiła. – Coraz częściej mam ochotę się stąd wyprowadzić – rzekła ponuro. – Czasem żałuję, że nie zdawałam na uniwersytet w Warszawie. Potrzebuję się stąd wyrwać, coraz częściej myślę, że atmosfera wielkiego, anonimowego miasta zdecydowanie bardziej by mi odpowiadała. – Ja wolę Kraków. – W głosie jej brata wyczuwało się wyraźną urazę. – Zastanawiam się, dlaczego mama się uparła, aby zamieszkać właśnie tutaj. – W świetle tego, co przed chwilą powiedział Grześ, słowa Patrycji zabrzmiały niemal prowokacyjnie. Tak to zresztą zrozumiał i podjął rękawicę. – Pewnie dlatego, że chciała zamieszkać jak najdalej od babci Krystyny i wuja Stefana – odparł zaczepnie, ale zmieszał się, podchwyciwszy spojrzenie Reginy. Ta jednak się roześmiała. Ku swemu zdumieniu poczuła, że opada z niej napięcie i zmęczenie. Kiedy ostatni raz rozmawiała z kuzynami tak otwarcie? Czy to ogóle kiedykolwiek miało miejsce? Tyle ich dzieliło – nie tylko odległość na mapie Polski, choć bez wątpienia ona także przyczyniła się do tego, że nie wytworzyły się między nimi żadne bliższe więzy. Nie była to wszakże przyczyna jedyna i wszyscy troje zdawali sobie z tego sprawę. Okazało się jednak, że mimo wielu niesprzyjających im okoliczności podjęli próbę odczarowania niełatwej przeszłości, chcieli
i potrafili ze sobą rozmawiać, poszli razem do kina, na kawę. I całkiem nieźle czuli się w swoim towarzystwie. – Jeśli o to chodzi, to ciocia mogła wybrać każde inne miasto – rzekła wesoło, odnosząc się do uwagi Grześka. – Wybrali z waszym ojcem Kraków, bo oboje zakochali się w tym mieście. – Bo to rodzinne miasto dziadka Romana – Patrycja zgrabnie weszła jej w słowo, nawet się przy tym nie zająknąwszy. – A mama zawsze miała nadzieję, że on wróci do Polski. No i nie myliła się. Ale dość już o tym – zakomenderowała, podchwyciwszy ich spojrzenia. – Jeśli zaraz nie zagęścimy ruchów, ucieknie nam ostatni tramwaj i będziemy galopować do domu na piechotę. Wtedy, jestem pewna, nawet Grześkowi minie miłość do Krakowa. Patrycja ma rację, dumała potem Regina, gdy zaprzestała wreszcie bezsensownego przewracania się z boku na bok w łóżku. Trudno, niewykluczone, że nieprzespana noc była jej dziś jednak przeznaczona. Być może powinna wcześniej przewidzieć, że takie będą skutki przyjęcia zaproszenia ciotki. Nie była tu przecież tyle lat. A i wtedy, przed laty, przyjechała na krótko, raptem na kilka godzin. Na pogrzeb dziadka. Zapatrzyła się w nieprzeniknioną ciemność za oknem. Akurat w tej części ulicy, przed kamienicą, w której mieszkało wujostwo, nie było ani jednej święcącej się latarni. Być może należało zasłonić okno, ale skoro wcześniej o tym nie pomyślała, teraz nie chciało jej się wychodzić z łóżka. Zresztą ciemność jej nie przygnębiała ani nie przerażała. Choć wprawiała w dość szczególny, trudny do zdefiniowania nastrój. Dziadek Roman… Od wielu lat już o nim nie myślała. A już na pewno nie w taki sposób jak ciotka i cioteczne rodzeństwo. Dziadek był dla niej pojęciem abstrakcyjnym, na dobrą sprawę nie miała żadnych, szczególnie dla niej ważnych, wspomnień z nim związanych. Co powiedział kiedyś
Grześ? Że dziadek chciał to zmienić? Że o niej pamiętał? Jakoś tak to zabrzmiało. Ale nawet jeśli rzeczywiście tak było – to co z tego? Co to zmieni? Nawet gdyby stał się cud i los ponownie podarował jej możliwość spotkania i rozmowy z dziadkiem, to co by sobie powiedzieli? Czy jakiekolwiek wyjaśnienia mogłyby podważyć bezsporny fakt, że to dziadek przyczynił się do rozbicia ich rodziny? Ciotka z sobie tylko znanych powodów może patrzeć na to inaczej, podobnie jej dzieci, ale nie ona, Regina. Niepotrzebnie w ogóle mówiłam jej o mojej czwartej powieści, pomyślała nagle, zupełnie spontanicznie. Tak niespodziewana refleksja zdumiałą ją samą, a jednak nie potraktowała jej jako szczególne objawienie. Musiała drzemać w zakamarkach jej umysłu przynajmniej od kilku godzin, a może i wcześniej. Ciotka zawsze interesowała się planami wydawniczymi bratanicy, ale nigdy w tak zaangażowany sposób, jak to miało miejsce w przypadku tej czwartej książki. Zapamiętała każdy szczegół, z którym zaznajomiła ją Regina, każde nazwisko. Jak mogłam być tak nieostrożna, by wymienić nazwisko Wołyńskiej, żachnęła się ponownie. A fakt, że nie potrafiła sobie przypomnieć, w którym momencie wspomniała o Jolancie, tym bardziej ją zaniepokoił. Muszę uważać na takie rzeczy, upomniała się. Do tej pory, w przypadku żadnej z wcześniejszych powieści, nie omawiała ich fabuły z nikim, nawet z babką Krystyną. Powinna była trzymać się tej zasady, zamiast ulegać szczególnym nastrojom, jak wtedy, podczas spaceru w Sobieszewie, w towarzystwie Anny. Zwłaszcza w jej towarzystwie – choć Regina sama przed sobą nie potrafiła logicznie uzasadnić, czemu akurat osoba ciotki wydała jej się teraz szczególnie niepokojąca. Czy dlatego, że Anna była wyjątkowo wnikliwym i spostrzegawczym obserwatorem, a do tego znała się na ludziach? To bez wątpienia jak najbardziej pozytywne cechy,
a jednak… mogły też budzić ambiwalentne uczucia u postronnych. I do tego Anna wyraziła swoje wątpliwości co do obmyślonej przez Reginę fabuły. A konkretnie – zakończenia powieści. Nie wyraziła tego wprawdzie w jakiś szczególnie nachalny sposób, niemniej dała do zrozumienia, że Wołyńska mogła to zaplanować inaczej. A to przecież, do ciężkiej cholery, jednak moja książka i nikomu nic do tego! – oburzyła się ponownie Regina. I w ogóle na jakiej podstawie ciotka wysnuła to swoje przypuszczenie? To oczywiście bardzo miłe, że tak się tym wszystkim przejęła, ale przekroczyła pewne granice. I nie zmienia tego fakt, że potem wycofała się ze swojego pomysłu, w każdym razie nie upierała się przy nim. I nie próbowała przekonywać do niego bratanicy. Tego jeszcze brakowało, pomyślała Regina. Wpatrując się w ciemności za oknem, solennie sobie obiecała, że nie da się już ciotce sprowokować do żadnego wyznania na temat powieści. Nawet do najmniejszej wzmianki. Wystarczy, że dała się wmanewrować w rozmowę na temat dziadka Romana i jego drugiej żony. Nie mogła wprawdzie zaprotestować przeciwko pomysłowi odwiedzenia grobu tych obojga – nie wypadało odmówić – jednak niepotrzebnie wdała się w dyskusję na cmentarzu, dając ciotce wyśmienitą wręcz okazję do wyłuszczenia swoich racji w kwestiach dotyczących rodzinnej przeszłości. I do wspomnień. Wspomnień, których Regina ani nie potrzebowała, ani nie chciała słuchać. W ponurym nastroju wracała następnego dnia do Warszawy. Oczywiście rodzice natychmiast spostrzegli, że nawet jak na swoje zwyczaje była dość markotna i wyciszona, a jej próby nadrabiania miną wydały im się jeszcze bardziej podejrzane. – Jesteś zmęczona? Źle się czujesz? – zaniepokoiła się Halina Nałęczowa. – Od początku cię ostrzegałam, że to nie najlepsza pora na
takie podróże. Mogłaś odłożyć ją do wiosny, gdy jest cieplej i dni są dłuższe. – Było słonecznie i dość ciepło – odparła Regina. – Nie ma żadnej pewności, że w kwietniu byłaby lepsza pogoda. – Każdemu by się zwarzył humor po wizycie u Sobierajów – skomentował doktor Nałęcz, sięgając po gazetę. – Mają ciasne mieszkanie, w którym w dodatku króluje bezustanny chaos. Anka nigdy nie dbała o porządek. – Oni wszyscy są zajęci od rana do wieczora. Ciotka pracuje w szkole, a potem prowadzi różne kursy – przypomniała dość ostro Regina, bo choć ją także irytował bałagan w domu Sobierajów, to nigdy nie lubiła słuchać komentarzy ojca na ten temat. Nie wyglądało jednak na to, by miał ochotę na dyskusje z córką. A jej emocjonalna odpowiedź nie zrobiła na nim szczególnego wrażenia. – Ale, jak rozumiem, w weekend nie pracowali i mogli zająć się należycie swoją krewną – rzucił niby mimochodem, nie podnosząc przy tym wzroku znad gazety. – Wuj pracował nad jakimś nowym projektem, ale ciotka i kuzyni zorganizowali mi pobyt, jak należy. Nie nudziłam się nawet przez chwilę. I zupełnie nie przeszkadzał mi fakt, że znowu nie mieli czasu na posprzątanie mieszkania – odparła zaczepnie. – Szczerze powiedziawszy, w ogóle nie zwracałam na to uwagi. – Skoro ci to nie przeszkadzało… – Ojciec uśmiechnął się półgębkiem. – Odgrzeję dla ciebie kolację – wtrąciła się pospiesznie Halina. – Nie trzeba, mamo. – Regina złagodziła ton. Niepotrzebnie okazała takie rozdrażnienie. – Nie jestem głodna. Wujostwo zaprosili mnie na obiad do restauracji. Ale chętnie napiję się herbaty, a potem odpocznę. Jestem zmęczona po podróży, to wszystko.
– Zaraz wstawię wodę… – Nie. Usiądź. Obejrzyj sobie jakiś film, poczytaj książkę. Nie musisz stale być w gotowości, by komuś usłużyć. Jestem tylko zmęczona, nie umierająca. Nie miała jednak wątpliwości, że jej zachowanie musiało zwracać uwagę i zapewne budzić niepokój. Nawet jeśli rodzice byli przyzwyczajeni, że od czasu do czasu ulegała różnym nastrojom. Humorom – jak czasem ironizował ojciec. Powinna była wejść do domu i normalnie do nich zagadać. A tak? Już sobie wyobrażała, jakie domysły snuły się im po głowach. Zakręciła gaz, gdy tylko czajnik zaczął gwizdać, i nalała wrzątku do filiżanki. Zwyczajem babki Krystyny zawsze piła herbatę z ładnych, eleganckich filiżanek – dwie takie dostała od niej w prezencie – nie ze szklanek. Z gorącym naczyniem ruszyła do swojego pokoju, ale w połowie drogi zmieniła zamiar i zawróciła do stołowego. Tak jak przypuszczała, matka ani nie oglądała telewizji, ani nie czytała książki, tylko patrzyła ze smutkiem w okno. Dla odmiany ojciec wciąż studiował gazetę, bądź – co bardzo prawdopodobne – udawał, że to robi. – Właściwie dlaczego nigdy nie opowiadałeś mi o dziadku? – zagaiła. Nawet jeśli jej słowa zaskoczyły doktora, bardzo umiejętnie nad tym zapanował. Lata pracy w szpitalu, stykanie się z najróżniejszymi reakcjami pacjentów, ich rodzin, a także kolegów, nauczyły go trzymania nerwów na wodzy i przybierania pokerowego wyrazu twarzy. – Wiedziałem, że tak będzie – westchnął. – Wystarczyło tylko, że tam pojechałaś. To było jasne, że moja siostrunia nie przepuści takiej okazji. – Jakiej okazji? Nie traktuj mnie, jakbym była dzieckiem! – Znowu pozwoliła sobie na ostrzejszy ton, a zaraz potem uprzytomniła sobie, że sama dała ojcu aż nadto powodów, by tak właśnie ją postrzegał i traktował.
Jak niezbyt mądre, za to dość humorzaste dziecko. – No więc dlaczego nigdy nie rozmawialiśmy o dziadku Romanie? – ponowiła pytanie. Tym razem znacznie spokojniejszym tonem. – Wiesz dlaczego. – Gwałtownym ruchem przerzucił kilka stron w gazecie, nie poświęcając im najmniejszej uwagi. – Kiedyś, przed laty ci to wyjaśniłem. A zatem to nie jest tak, że nigdy nie podjąłem tego tematu. – Oczywiście. Doskonale to pamiętam. Ale nie o to mi chodzi, nie o to pytam. – Zaczerpnęła tchu, modląc się w duchu o cierpliwość i panowanie nad emocjami. Czuła, że jeszcze chwila, a wyrwie ojcu tę cholerną gazetę, a wtedy trudno już im będzie podjąć rzeczową rozmowę. – Przecież musisz mieć też jakieś dobre wspomnienia z nim związane. Jakieś spacery, wspólne zabawy, rozmowy. W gruncie rzeczy wcale nie była tego pewna. Ona w zasadzie podobnych wspomnień z dzieciństwa nie miała. Ojciec był stale zajęty, dużo pracował, wyjeżdżał. Jej dzieciństwo było nierozerwalnie związane z matką i oczywiście z babką Krystyną, chciała jednak sprowokować ojca do… No właśnie – do czego? I po co? – Przypuszczam, że Anka uraczyła cię tego typu opowieściami – warknął. – Choć pewnie dwie trzecie z tego i tak zmyśliła. Wprawdzie stary wyniósł się z domu, gdy była już nastolatką, a nie małym dzieckiem, ale i tak większość tego, co teraz na jego temat opowiada, to wytwory jej wyobraźni, niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Skoro jednak chciała w nie uwierzyć, to uwierzyła. – Zaprowadziła mnie na cmentarz. – Nabrała powietrza. – Do jego grobu. Do ich grobu – należało powiedzieć. Dziadek nie spoczywał tam samotnie. Wolała jednak nie przeciągać struny, a poza tym nie było sensu
przypominać ojcu o tym, o czym z pewnością nie zapomniał. – No tak! – prychnął pogardliwie. – Pewnie powinienem okazać teraz ogromne zaskoczenie, ale z pewnością nie wypadłoby to zbyt wiarygodnie. – Rozumiem, że masz żal do dziadka, ale… Ale, do cholery, w przeszłości zrobiłeś przecież to samo co on. Albo prawie to samo! – Z trudem zapanowała nad pokusą, by rzucić mu te słowa w twarz. Nie mogła sobie jednak na to pozwolić w obecności matki. Halina Nałęcz miała zresztą taką minę, jakby i tak odgadła ten niewypowiedziany zarzut. Niewykluczone zresztą, że z ojcem było podobnie, bo w jego oczach na krótką chwilę pojawił się bardzo osobliwy wyraz, ale doktor Nałęcz także dokładał wszelkich sił, by nie dać po sobie niczego poznać. – Naprawdę nie jesteś w stanie niczego dobrego o nim powiedzieć? – spytała. Tym razem zrobiła to bardzo cicho. – Wobec tego, co zrobił, wszystko inne nie ma już znaczenia – odparł ostro ojciec. – Nie będę o tym mówił. Nie będę tracił czasu na gadki szmatki. Regina podchwyciła kątem oka, że po tych słowach Halina drgnęła i jakby skurczyła się w fotelu. – Tak – westchnęła dziewczyna. – Rzeczywiście, odkąd pamiętam, zawsze bardzo szanowałeś swój czas. Rozmowy ze mną i z mamą nie były dla ciebie niczym więcej jak niepotrzebną jego stratą. – Wystarczyły dwa dni! – Stefan cisnął gazetą o wypolerowany do połysku blat stołu. – Dwa dni pobytu u tamtej… abyś znowu zaczęła popadać w histerię i pleść farmazony! Nasłuchałaś się bzdur i teraz postanowiłaś mnie nimi uraczyć. Takie są skutki babskich utyskiwań. Chcesz powiedzieć, że nie poświęcałem ci dość czasu?! A kto ci załatwił pracę?! Gdyby nie ja, do tej pory szwendałabyś się bez celu, snując marzenia o wielkiej pisarskiej sławie.
– Dziękuję! – krzyknęła. – Dzięki, że zawsze we mnie wierzyłeś! – I nie zwracając już uwagi na rozpaczliwe gesty matki, która starała się ją zmitygować, odwróciła się na pięcie, żeby pobiec do swojego pokoju. Tu przynajmniej mogła postarać się uspokoić emocje i przemyśleć to i owo. Wzburzenie jednak nie mijało, a pospiesznie, w nerwach przełknięty łyk gorącej herbaty nie tylko jej nie pomógł, ale dodatkowo rozdrażnił. Mimowolnie rzuciła okiem na leżący na biurku maszynopis, ale i ten widok nie poprawił jej nastroju. Nie powinnam trzymać tego na wierzchu, przemknęło jej przez myśl. Wprawdzie co by nie mówić o rodzicach, nie mieli zwyczaju myszkować w jej rzeczach, ale maszynopis powinien leżeć ukryty na dnie szuflady, a nie na środku stołu. „Myślisz, że taki był jej zamysł?” – Przez moment Regina odniosła absurdalne wrażenie, jakby Anna stanęła obok niej i ponowiła swoje pytanie. Wrażenie to zniknęło niemal tak szybko, jak się pojawiło, niemniej ta chwila wystarczyła, by nią wstrząsnąć. Gdy ponownie zerknęła na maszynopis, gdy wzięła go do ręki, naszła ją refleksja, że być może wątpliwości ciotki miały jakiś sens. Może moja wersja tej powieści, a zwłaszcza jej zakończenie, jest zbyt trywialne? W gruncie rzeczy nie napisałam tego lepiej niż… Wołyńska. Zarzuciłam jej grafomanię, ale czy nie popełniłam tego samego grzechu? W ułamku sekundy po raz pierwszy pozwoliła sobie na refleksję, czy jednak to, co stworzyła Jolanta Wołyńska, przy wszystkich swoich stylistycznych i narracyjnych niedociągnięciach, nie wypadło mimo wszystko bardziej wiarygodnie. I to pod każdym względem – przede wszystkim zaś realiów epoki i psychologicznej wiarygodności wszystkich bohaterów, nie tylko tych pierwszoplanowych. Wołyńska pisała przecież o czasach, w których żyła, o rzeczywistości, na którą patrzyła własnymi oczami. I niewykluczone, że także o ludziach, których znała.
Czy to znaczy, że pisała… także o sobie? Ta nowa myśl sprawiła, że Regina zadrżała. Odłożyła na bok stary maszynopis i sięgnęła po swój własny, po czym przez dłuższą chwilę zupełnie bezrefleksyjnie wpatrywała się w obydwa. I nagle – co było przecież zupełnie irracjonalne – zapragnęła się dowiedzieć, jakie zakończenie przewidziała dla swojej powieści Jolanta. Czego nie zdążyła napisać? A może z jakiegoś powodu po prostu zrezygnowała z kontynuowania swojej pracy? Porzuciła marzenia o pisarskiej karierze? Niestety, Regina nie miała pojęcia, kto mógłby jej pomóc znaleźć odpowiedzi na te pytania.
Rozdział 11
Kilka dni później zadzwoniła do Dobrowolskiej. Liczyła się oczywiście z tym, że słuchawkę podniesie ta dziwna, a w każdym razie nieprzyjemna kobieta, która pomagała Karolinie prowadzić gospodarstwo domowe i – wiele za tym przemawiało – opiekowała się nią w chorobie, niemniej gdy tylko Regina usłyszała jej chropowaty głos, w pierwszej chwili miała ochotę natychmiast się rozłączyć. Niemal namacalnie poczuła, jak odpływa z niej resztka odwagi, a powzięte dopiero co postanowienie wydało jej się nie tylko nie do końca przemyślane, ale wręcz głupie. – Słucham? – powtórzyła wyraźnie już zniecierpliwiona Maria. Nie, do licha, nie będę truchlała ze strachu przed pomocą domową, zirytowała się nagle Regina. Ostatecznie nie do niej przecież dzwonię. Ona tam tylko pomaga, pracuje, ale moje zadanie to nie jej sprawa. – Mówi Regina Nałęcz – odezwała się wobec tego, ale własny głos wydał jej się irytująco piskliwy. – Chciałabym porozmawiać z panią Karoliną. Czy zastałam ją w domu? Ostatnie pytanie było czysto retoryczne. W gruncie rzeczy z góry zakładała, że Dobrowolska w dalszym ciągu nie opuszcza mieszkania. Wciąż przecież pamiętała, w jak marnej była kondycji, gdy widziały się
ostatnio. I dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że to było kilka miesięcy temu. – Pani Karolina wyjechała do sanatorium – padła chłodna odpowiedź. – Ach… A kiedy… – Wróci za dwa tygodnie. – No tak… Dziękuję pani za informację. – Regina nie była jednak pewna, czy jej odpowiedź została przyjęta do wiadomości. W tle własnych słów usłyszała odgłos odkładanej słuchawki. Dość szybko jednak uporała się z rozczarowaniem. Może to i lepiej, pomyślała. Planowała wprawdzie zapoznać Dobrowolską ze swoim pomysłem na zakończenie powieści i wbrew wcześniejszym ustaleniom poprosić jednak o jakieś sugestie, ale krótka wymiana zdań z gosposią Karoliny, a właściwie bezpardonowa odprawa ze strony tej kobiety, skutecznie ją do tego zniechęciły. W dodatku w miarę upływu kolejnych godzin zaczęła się zastanawiać nad innym rozwiązaniem. Choć oczywiście i w tym przypadku nie żywiła większej nadziei na sukces. Następnego dnia po pracy udała się prosto na Wydział Polonistyki, do tamtejszego lektorium. Bibliotekarka, pani Ela – tak zwracali się do niej zarówno studenci, jak i pracownicy – rozpoznała ją i uśmiechnęła się promiennie. – Miło zobaczyć stare twarze – zażartowała. – O ile pamiętam, przygotowywała się pani do obrony rok albo dwa lata temu. – Ponad rok temu – odparła wesoło Regina, wodząc tęsknym spojrzeniem po całym pomieszczeniu. – A przedtem przez pięć lat niemal stąd nie wychodziłam. – Zgadza się. Należała pani do tych, co to sumiennie przygotowywali się do każdych zajęć.
Owszem. I co mi z tego przyszło? Jak na tym wyszłam? – pomyślała smętnie dziewczyna. Jak na zawołanie przypomniała sobie tych kolegów i te koleżanki, którzy nie byli tak pilnymi studentami jak ona, za to teraz radzili sobie w życiu dużo lepiej od niej. Niektórzy zresztą dali sobie spokój zarówno z polonistyką, jak i z bibliotekoznawstwem, rzucili studia, a w zamian za to założyli własne firmy i nieźle prosperowali. Gdy tymczasem ona… Była na sto procent pewna, że pani Ela do tej pory nie natknęła się na żadną z jej powieści ani nawet nie słyszała, by Regina zajmowała się pisaniem. Może to i lepiej, skonstatowała ponuro. Wbrew pełnemu nostalgii nastrojowi, który ją nawiedził, postanowiła zachować pogodny wyraz twarzy. Szkoda, że lata studiów tak szybko minęły. To jednak były piękne czasy, pomyślała. – Przyszła tu pani kogoś odwiedzić czy zatęskniła za starymi kątami? – zagadnęła bibliotekarka. Mogły sobie pozwolić na rozmowę. O tej porze w czytelni było niewiele osób, które w dodatku zajęły miejsca w tyle sali. – Jedno i drugie – odparła zgodnie z prawdą Regina. – Pracuje pani? – Tak. Też w bibliotece. Na Akademii Medycznej. – Ach, więc jesteśmy w pewnym sensie koleżankami – zaśmiała się cicho pani Ela. – Namówiłabym panią do pracy na tutejszym wydziale, ale na razie nie mamy wakatu. – Proszę dać mi znać, gdy tylko takowy się pojawi – Regina powiedziała to żartobliwym tonem, choć w tym momencie myślała całkiem serio o takim projekcie. Wróciłaby, w pewnym sensie, do siebie.
– Obiecuję. – Z tonu pani Eli trudno było wywnioskować, na ile poważnie potraktowała ochoczy akces niedawnej studentki. – Może jednak lepiej byłoby rozejrzeć się za czymś lepiej płatnym i mniej jednostajnym? Pani jest jeszcze taka młoda. – Lubię pracę w bibliotece, a tutaj zawsze czułam się dobrze – ucięła Regina. Nie miała zamiaru słuchać kolejnej dobrej rady. Czemu wszyscy z góry zakładają, że każdy młody człowiek o niczym innym nie marzy, jak tylko o zrobieniu zawrotnej kariery w biznesie? Niezależnie od tego, czy ma ku temu jakiekolwiek predyspozycje, czy nie? Uznała zatem, że czas najwyższy wyłuszczyć najważniejszy cel swojej wizyty. – Pani Elu, czy w czytelni, wśród starych wydań znajdują się wiersze lub opowiadania niejakiej Jolanty Karoliny Wołyńskiej? – spytała. – Nie sądzę, by coś takiego znajdowało się w wypożyczalni, ale może w czytelni są jakieś egzemplarze, chociażby jeden. – Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie… – zastanowiła się bibliotekarka. – Jak rozumiem, nie chodzi o starodruki? Może dziewiętnasty wiek? – Okres międzywojenny. Ewentualnie pierwsze lata po wojnie. – Regina poczuła przyspieszone bicie serca, nie wiedziała jednak, czemu nawiedziły ją aż takie emocje. – Nazwisko coś mi mówi. – Pani Ela skierowała się do katalogu. – Ale to jeszcze niewiele znaczy. Nie należy do tych rzadko spotykanych i oryginalnych. – Nie odniosła znaczącego sukcesu, choć podobno w tamtych czasach kilku recenzentów wyraziło się o niej pochlebnie – wtrąciła Regina. – A ilu wyraziło się niepochlebnie? – uśmiechnęła się zawadiacko bibliotekarka. – To także jakiś sygnał, że zostało się w ogóle zauważonym. Najsmutniejszy jest los tych twórców, których nikt nie dostrzegł.
– Jej to podobno nie dotyczyło – rzekła Regina, choć zaraz musiała przyznać sama przed sobą, że na poparcie tej tezy ma tylko słowa Dobrowolskiej. Która nie musiała być i najpewniej nie była obiektywna, mimo że starała się stwarzać takie wrażenie. – Tutaj niczego nie ma – zawyrokowała pani Ela, zamykając kolejną szufladę z katalogami. – No cóż, nie jesteśmy przechowalnią zawiedzionych nadziei. – Ponownie uśmiechnęła się pod nosem. – Boże, jak to zabrzmiało! Niemal jak tytuł powieści, coś à propos… Nie wiem, w jaki sposób mogłabym pani pomóc czy cokolwiek doradzić. Może jakiś antykwariat? – Może pan Jurek mógłby pomóc – odezwał się młody człowiek, który niespodziewanie wychylił się zza regałów. Najpewniej pomocnik pani Eli, być może student, który dorabiał w wypożyczalni i czytelni. Regina nie zauważyła go wcześniej, dlatego w pierwszej chwili drgnęła wystraszona. On zaś, skinąwszy głową w geście przywitania, a może i przeprosin za wtrącenie się do rozmowy, dodał: – Parę razy znalazłem w jego antykwariacie kilka naprawdę znakomitych, a od dawien dawna niewznawianych pozycji. – Pan Jurek… – zastanowiła się bibliotekarka, ale wyraz sceptycyzmu nie ustępował z jej twarzy. – Nie zaszkodzi sprawdzić. Rzeczywiście, słyszałam kilka dobrych opinii o jego antykwariacie. Dopiero teraz, gdy Regina otrząsnęła się z zaskoczenia spowodowanego nieoczekiwanym pojawieniem się młodego człowieka, skojarzyła, o jakiego pana Jurka chodzi. Oczywiście! Pan Mołczanowski. Starszy, dystyngowany człowiek, który przez wiele lat pracował w wydziałowej bibliotece. Miał także etat na kierunku bibliotekoznawstwa. Wśród studentów miał ksywkę „Przedwojenny”, a w tym określeniu wyrażały się cały ich podziw i sympatia dla człowieka, który większość życia poświęcił książkom
i niektórym ich autorom, a w czasie wojny przechowywał wiele cennych pozycji, pomagał także przetrwać niektórym pisarzom. Podobnie rzecz się zresztą miała w pierwszych, niełatwych dziesięcioleciach Polski Ludowej. Potem zaś niejednokrotnie służył pomocą studenckiej braci, pomagając wyszukiwać różne pozycje, tworzyć bibliografie do prac semestralnych, rocznych i dyplomowych. Zawsze przyjazny, a ponieważ od śmierci żony został na tym świecie sam jak palec, tym bardziej łaknął kontaktów i rozmów z ludźmi. Twierdził, że będzie pracował do śmierci, bo praca jest jedynym, co mu jeszcze zostało, i ani myśli o emeryturze. Umrę wśród tych książek, zapewniał. Mimo tych deklaracji przeszedł jednak w końcu w stan spoczynku, choć różnie tu i ówdzie opowiadano o faktycznych przyczynach jego odejścia z biblioteki. Oficjalnym powodem był oczywiście jego wiek – siedemdziesiąt pięć lat – a zatem i tak znacznie przekraczający początek emerytury większości rodaków. W dodatku pan Jurek nie był już tak sprawny fizycznie jak do tej pory. O wspinaniu się na drabinki nie mogło być mowy, dostawał nawet zadyszki, gdy wchodził po schodach. Czasami trzęsły mu się ręce, nie mógł już utrzymać w dłoniach kilku grubych tomów, co i tak bardzo długo nie sprawiało mu najmniejszych problemów. Nieoficjalnie jednak napomykano o jakimś konflikcie z niektórymi wpływowymi pracownikami uczelni, którym pan Jurek miał to i owo do zarzucenia odnośnie do ich niezbyt chlubnej przeszłości. Regina była wtedy na drugim roku studiów i choć nie zdążyła poznać starego bibliotekarza tak dobrze, jak starsi koledzy, to nawet ona zauważyła, że odszedł w poczuciu żalu i bardzo niechętnie. Potem nie docierały już do niej żadne informacje na jego temat, sama zresztą także o niego nie pytała, zajęta swoimi sprawami, nauką i marzeniami o wydawaniu własnych książek. I oto teraz, zupełnie niespodziewanie, dowiedziała się, że pan Jerzy w dalszym ciągu starał się żyć aktywnie. I pracować. Tak jak zawsze lubił – wśród książek.
Prowadził antykwariat. Na samą myśl o tym od razu zrobiło jej się cieplej na sercu. A ponury, pochmurny dzień za oknem jakby pojaśniał. – Pan Jurek pracuje w antykwariacie? To wspaniała wiadomość – rzekła radośnie. – Ten antykwariat należy do niego – sprostował chłopak. – Sam go prowadzi. Ze wszystkim sobie dobrze radzi. Także z kwestiami papierkowymi nieodzownymi przy prowadzeniu własnej działalności. – Nie wiedziałam, że w dzisiejszych czasach prowadzenie antykwariatu może być jeszcze opłacalne. – On przynajmniej nie narzeka na brak klientów – odparł triumfalnie chłopak. Z tego, co mówił i w jaki sposób to mówił, jasno wynikało, że z całego serca kibicował staremu bibliotekarzowi. – Zapiszę pani jego adres. Będzie zadowolony. Zawsze się cieszy, gdy przychodzą do niego studenci albo w ogóle ludzie, którzy kiedykolwiek byli związani z naszą uczelnią. Choć oczywiście są i tacy, którzy za skarby świata tam nie pójdą – dodał znacząco. *** Natychmiast go rozpoznała. W ogóle się nie zmienił od czasów, gdy widziała go po raz ostatni, co zresztą nie było takie dziwne. Minęło przecież zaledwie pięć lat, a pan Jerzy należał do tego typu starszych ludzi, którzy z powodzeniem opierali się swojej metryce. Wciąż wysoki, wyprostowany, może tylko jeszcze szczuplejszy niż przed laty, podniósł się zza stołu, gdy tylko u drzwi zadźwięczał dzwoneczek sygnalizujący nadejście nowego klienta. Był już zupełnie siwy, co jednak nie tylko go nie postarzało, ale dodawało uroku i pewnego dostojeństwa. Jak zwykle miał na sobie porządnie wyprasowaną koszulę i marynarkę – ten strój zawsze wyróżniał go z grona młodszych współpracowników i nadawał eleganckiej,
zewnętrznej oprawy jego nienagannym manierom. Przedwojennym – jak powiadano. – Dzień dobry, w czym mógłbym pani pomóc? – zapytał, skłoniwszy się lekko. Przypatrywał jej się uważnie zza szkieł okularów, od razu jednak zorientowała się, że jej nie rozpoznał. Trudno się dziwić. Była przecież jedną z wielu studentek przychodzących do czytelni i wypożyczalni, w dodatku pan Jurek odszedł z uczelni, gdy Regina studiowała na drugim roku. Nie zdążył jej zatem dobrze poznać. Przez moment zastanawiała się, czy nie od tego zacząć rozmowę, ale po namyśle postanowiła, że najpierw wyłuszczy cel swojej wizyty. I ledwo to zrobiła, natychmiast spostrzegła nagłe poruszenie na jego twarzy. – Jolanta Wołyńska? – powtórzył cicho. – Mój Boże… A już się zastanawiałem, czy nie usunąć tych pozycji z katalogu i po prostu nie zabrać ich do domu. Tylko zajmowały miejsce, a jak pani widzi, i tak nie ma go tu za dużo. Przez tyle lat pies z kulawą nogą o nią nie zapytał. Regina w okamgnieniu poczuła się tak, jakby cała krew uderzyła jej do głowy. – A więc… – Na moment zabrakło jej tchu, potrzebowała paru sekund, by wydobyć głos z zaciśniętej krtani. – Rozumiem, że ma pan jej wiersze i opowiadania? – Tak się jakoś składa. – Dobrotliwy uśmiech na twarzy pana Jerzego świadczył o tym, że zapanował on nad wzruszeniem. A przynajmniej starał się dać to do zrozumienia. – To… To po prostu niesłychane – szepnęła. – Nie miałam pojęcia, gdzie tego szukać. Nawet w bibliotece polonistycznej nie było tych pozycji. Wprawdzie nie pytałam w BUW-ie, ale… – Na pewno i tam ich nie ma. – Pokręcił głową. Jego uważne spojrzenie teraz stało się bardzo przenikliwe. Można w nim było dostrzec zdumienie,
nawet zaskoczenie. – W żadnej bibliotece ich pani nie znajdzie. Jeśli już, to ewentualnie w bardzo nielicznych prywatnych zbiorach i… tutaj, w moim antykwariacie. – Jak to możliwe? – Nie zdołała powstrzymać się przed tym pytaniem. – Jak to możliwe, że właśnie tutaj… – Jak to możliwe, że po tylu latach przychodzi do mnie ktoś, kto pyta o te książki? – Natychmiast odbił piłeczkę, co świadczyło o tym, że był nie mniej poruszony od niej. – W dodatku tak młoda osoba jak pani? Skąd pani w ogóle wie o istnieniu tej autorki? To, proszę mi wybaczyć, trochę tak, jakby po wiekach odkryć i wykopać dawno pogrzebany relikt przeszłości. Regina zdawała sobie sprawę, że powinna była przewidzieć takie pytanie. Jednak decydując się na wizytę w antykwariacie pana Jerzego, raczej nie robiła sobie większych nadziei, że jej wyprawa skończy się sukcesem. Że faktycznie trafi tu na ślad Wołyńskiej. Chciała tu przyjść bardziej dla świadomości, że zrobiła, co w jej mocy, by czegoś się dowiedzieć o tamtej kobiecie. Teraz jednak musiała szybko podjąć kolejną decyzję. Mogła opowiedzieć o propozycji Karoliny Dobrowolskiej, o niedokończonej powieści Wołyńskiej, a także i o tym, czego ona sama, Regina, się podjęła. Uznała jednak, że poczeka z tymi wyjaśnieniami. Na razie roztropniej będzie udzielić odpowiedzi prawdziwej, ale nieodsłaniającej wszystkich szczegółów. – O istnieniu Jolanty Wołyńskiej dowiedziałam się przez przypadek – rzekła ostrożnie. – Ktoś wspomniał mi o jej tomiku wierszy i jakichś opowiadaniach. Podobno zwrócili na nią uwagę ludzie liczący się w polskim przedwojennym życiu literackim. Wiem, że po wojnie nie udało jej się wznowić dawnych kontaktów. Niczego już nie napisała. Przyznam, że zaintrygowało mnie to.
– Dlaczego? – spytał łagodnie i bardzo powoli starszy mężczyzna. Regina nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jego spojrzenie jakby prześwietlało ją na wylot. Nie ulegało wątpliwości, że doskonale zdawał sobie sprawę, iż nie powiedziała mu wszystkiego. – Dlaczego akurat jej przypadek tak panią zaintrygował? Przecież nie była jedyną, którą spotkał taki los. – Wiem. To był los całego tamtego pokolenia. A po wojnie… Wiadomo, socrealizm, z którym nie wszyscy chcieli się pogodzić. Nie wszyscy byli konformistami, choć nie mogli mieć wtedy żadnej nadziei, że cokolwiek zmieni się na lepsze. Za swoją niezłomność niektórzy z nich drogo zapłacili. W wielu przypadkach skutecznie zadbano, by zostali zapomniani. Oni i ich twórczość. A ja trafiłam na ślad jednej z takich autorek. I jeszcze raz zapewniam pana, że zupełnie przez przypadek. – Ależ nie musi mnie pani o tym zapewniać – uśmiechnął się. Wyglądało na to, że chyba uwierzył w jej wyjaśnienia. – Rzeczywiście tylko przypadek mógł sprawić, że dotarła pani do jakichkolwiek informacji na jej temat. – Tak naprawdę prawie nic o niej nie wiem… – Zawahała się. Nie wiedziała dlaczego, ale po raz kolejny nabrała przekonania, że w tej sprawie musi zachować rozwagę i ostrożność. – Nic oprócz tego, co panu powiedziałam i… że podobno zmarła młodo. Nie doczekała Października. Gdyby doczekała, to może miałaby szansę wreszcie zaistnieć. Tak jak niektórzy twórcy, którzy dopiero wtedy wyszli z cienia. – Raczej nie. – Mołczanowski niemal wszedł w jej ostatnie słowa. W dodatku jego odpowiedź zabrzmiała jak świst bicza w powietrzu. Regina mimowolnie zadrżała. – Dlaczego pan tak myśli? – spytała cicho.
Pan Jerzy rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby chciał się upewnić, że na pewno są tu sami, po czym zaprosił ją gestem, by usiadła. – Proszę chwilkę zaczekać – rzekł, pozostawiając jej pytanie bez odpowiedzi. – Zaraz znajdę dla pani te utwory. Regina podążyła za nim wzrokiem i nagle przyszło jej do głowy, że mogłaby zadać mu jeszcze jedno pytanie. Nie zadała go Dobrowolskiej, początkowo nie wydało jej się istotne, a potem nie miała już okazji, by to zrobić. Teraz jednak postanowiła zaryzykować. Choć oczywiście nie mogła mieć pewności, czy antykwariusz zna odpowiedź i czy w ogóle zechce jej udzielić. – Czy pan wie, co było przyczyną jej przedwczesnej śmierci? Chorowała? – Wpadła pod koła autobusu. – Boże drogi… – Regina impulsywnie zacisnęła dłonie. To zresztą pozwoliło jej zapanować nad sobą. – Tak. Nie wiem, czy ktokolwiek pani opowiadał, w jakich warunkach podróżowało się w pierwszych latach po wojnie. Tramwaje i autobusy były zatłoczone do tego stopnia, że niejednokrotnie ludzie niemal wisieli na zewnątrz, trzymając się wszelkich możliwych uchwytów. Bardzo łatwo było wtedy o wypadek, ale mimo ostrzeżeń śmiałków nie brakowało. Każdy wiedział, że następny tramwaj czy autobus będzie wyglądał podobnie, a wszyscy się spieszyli. Do pracy albo do domu. Po zakupy, po dziecko do przedszkola. Podobnie wyglądała podróż autobusami podmiejskimi. Z pociągami też nie było lepiej. – Podszedł do stołu i położył przed nosem zszokowanej dziewczyny dwa niewielkich rozmiarów woluminy. – To są dziełka, o które pani pytała. Przedwojenne wydania, proszę sprawdzić.
Ton jego głosu był nadal uprzejmy, ale brzmiał już zdecydowanie bardziej oficjalnie niż poprzednio. Niemal szorstko. – Wiem, że miała dziecko – szepnęła. – I matkę. – Zgadza się. Pomimo że nie była pewna, jak Mołczanowski zareaguje na jej następne pytanie dotyczące życia osobistego Wołyńskiej, Regina zebrała się na odwagę. – Dlaczego jej córka znalazła się w sierocińcu, skoro miała babkę? Pan Jerzy popatrzył na nią tak, jakby uznał jej pytanie za kompletnie pozbawione sensu. Spochmurniał, w jego spojrzeniu pojawił się chłód. W tym momencie zupełnie nie przypominał sympatycznego pana z biblioteki, który był gotów służyć pomocą każdemu studentowi. – Skąd mam to wiedzieć? – Przepraszam – wyjąkała spłoszona. – Po prostu… Sama nie wiem czemu, ale przyszło mi do głowy, że sporo pan o niej wie. Także o jej życiu prywatnym. Że pan ją osobiście poznał – chciała dodać, ale oczywiście nie ośmieliła się powiedzieć tego na głos. – Skąd mam wiedzieć, w jakim celu zadaje pani takie pytania? – zabrzmiało to tak, jakby kończył swoją wcześniejszą wypowiedź. Regina przełknęła ślinę. Zaschło jej w gardle, marzyła o szklance wody, ale wolała już o nią nie prosić. – Jak już panu mówiłam, zainteresowała mnie jej postać. Dowiedziałam się o niej… – Przez przypadek. Tak, pamiętam. – Na jego twarzy pojawił się ulotny cień uśmiechu. Zaraz zresztą zniknął. – Córka Wołyńskiej poprosiła mnie, abym zajęła się niedokończoną powieścią jej matki – oznajmiła wobec tego znużonym głosem. – To
znaczy, abym to właśnie ja napisała ją od nowa i… dokończyła. Dała mi w tej kwestii wolną rękę. Wyraz jego twarzy się nie zmienił, ale w oczach zamigotało jakieś światło. Po czym ponownie pojawił się w nich cień. – Dlaczego wybrała akurat panią? – Bo podobały jej się moje książki – odparła z niechęcią. Nie miała ochoty mówić o sobie i swoich dokonaniach. – Tak, jestem pisarką, ale nie sądzę, by pan kiedykolwiek o mnie słyszał. Nie przyszłam tu jednak reklamować moich książek, bez obawy. Myślę, że raczej nie przypadłyby panu do gustu. Ale Dobrowolskiej się spodobały. Powiedziała nawet, że jedna z nich pod pewnymi względami przypomina jej powieść matki. Tę niedokończoną. Mołczanowski nie dał po sobie poznać, czy uwierzył w te wyjaśnienia. Jej samej wydały się dość zagmatwane. Pewnie dlatego, że w gruncie rzeczy ona także do końca nie rozumiała intencji Dobrowolskiej. Niewykluczone, że właśnie dlatego pisanie tej czwartej powieści – jak ją stale w myślach nazywała – szło jej tak opornie, jak to nie miało miejsca w przypadku wcześniejszych książek. – Wobec tego to jej powinna pani zadać te wszystkie pytania – zauważył antykwariusz. – Jak dotąd widziałam się z nią tylko jeden raz. Byłam wtedy zbyt zaskoczona propozycją, by zdecydować się na bardziej osobiste pytania. A w trakcie pisania zorientowałam się, że jednak pewne informacje bardzo by mi się przydały. Niestety, kiedy kilka dni temu zadzwoniłam do jej domu, okazało się, że wyjechała do sanatorium. Pewnie mogłabym poczekać jeszcze te dwa, trzy tygodnie, ale nie w tym rzecz. Karolina Dobrowolska miała osiem lat, gdy straciła matkę i na długie lata znalazła się w sierocińcu. Przypuszczam, że wobec tego jej wspomnienia są… –
Przez chwilę bezradnie szukała odpowiedniego słowa, ale nie znalazła takiego, które nie zabrzmiałoby niezręcznie. – Są niekompletne, nie do końca obiektywne i wiarygodne – dokończyła zakłopotana. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że to, co wyznała, może nie zostać uznane za wystarczający powód jej zainteresowania życiem prywatnym zmarłej pisarki. – Skoro mam wskrzesić jej powieść, chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o niej samej – podjęła po chwili cicho, niemal pokornie. – Ale nie chcę nalegać. Jeśli ma pan jakieś zastrzeżenia, wątpliwości, to oczywiście przyjmuję je do wiadomości. Mołczanowski westchnął i usiadł na swoim krześle, naprzeciwko Reginy. Zapatrzył się w okno wystawowe i milczał. Pewnie chce, abym wreszcie sobie poszła – pomyślała smętnie dziewczyna. – Z tymi egzemplarzami albo i bez nich. Wszystko jedno, bylebym opuściła to miejsce. Rzuciła sceptyczne spojrzenie na stłoczone na półkach książki. Stare, pewnie w większości przypadków zapomniane, nieczytane od lat. Nikomu niepotrzebne do szczęścia, tak jak ten antykwariat, w którym oprócz nich obojga nikogo innego nie było. Przez cały ten czas, gdy tu siedziała, nie pokazał się ani jeden klient. Ten młody pomocnik pani Eli mocno przesadził, opowiadając o niesłychanym powodzeniu przedsięwzięcia pana Jerzego. Wspomnienie pani Eli i biblioteki wydziałowej do reszty rozbroiło nerwy Reginy. Powoli podniosła się z krzesła. – Studiowałam polonistykę i bibliotekoznawstwo – rzekła cicho. – Pamiętam pana, choć oczywiście nie wymagam, aby pan pamiętał mnie. Ale to pani Ela mnie tu przysłała. A właściwie jej młody współpracownik, może student. To on opowiedział mi o pana antykwariacie i zasugerował… Zresztą nieważne. Przepraszam, że zabrałam panu czas.
– Niech pani usiądzie – odpowiedział cicho Mołczanowski. – Nie chciałem być nieprzyjemny, choć miała pani prawo tak to odebrać. Ale są takie sprawy… Gdy przychodzi do mnie ktoś, kogo nie znam, i zadaje pytania o tamte czasy i niektórych ludzi, od razu robię się podejrzliwy. Sporo przeszedłem, jestem już stary, a starzy ludzie w naszym kraju mają prawo być podejrzliwi. I nie przepadam za dziennikarzami, tak mi zostało z komuszych czasów i nic na to nie poradzę. A że poradzić nic na to nie chcę, to już inna sprawa. – Wziął mnie pan za dziennikarkę? – Niemal się roześmiała. – No cóż, w pewnym momencie zaświtała mi taka myśl w głowie. – Wreszcie ponownie się uśmiechnął. – Ale właściwie dlaczego? – Spoważniała. – Dlaczego przyszło panu do głowy, że jakikolwiek dziennikarz mógłby zadawać pytania na temat Jolanty Wołyńskiej? A zwłaszcza o okoliczności jej śmierci i spraw dotyczących jej najbliższej rodziny. Przecież nie odniosła sukcesu, nie zdobyła sławy. A dziś prawie nikt o niej nie pamięta. Mołczanowski oparł się wygodniej o krzesło i przetarł okulary. Regina domyślała się, że chciał w ten sposób zyskać na czasie. Babka Krystyna zachowywała się tak samo w podobnych okolicznościach. – Trzeba zacząć od tego, że jej ojciec nosił nazwisko Streicher – powiedział powoli, z namysłem pan Jerzy. – Jego rodzina miała niemieckie korzenie. Co w pewnym momencie, jak się pani zapewne domyśla, komplikowało sytuację. Dlatego, gdy tylko mogła, posługiwała się nazwiskiem rodowym matki. Wołyńska. Tak podpisywała swoje utwory przed wojną. A zwłaszcza po wojnie. Choć w gruncie rzeczy niewiele jej to pomogło.
Rozdział 12
Początkowo nie zwróciła uwagi na dźwięk telefonu. Wpatrując się w zapłakany deszczem świat za oknem, wodziła palcem po tomiku wierszy, który nabyła wczoraj w antykwariacie Mołczanowskiego. Od wczorajszego dnia przeczytała kilka wierszy Wołyńskiej. Mówiąc bez ogródek – nie rzucały na kolana. Podobnie jak jej niedokończona powieść. Wobec tego sięgnęła po zbiór opowiadań, ale nie robiła już sobie większych nadziei. Lecz tym razem czekała ją niespodzianka. Okazało się bowiem, że Wołyńska zdecydowanie lepiej radziła sobie z krótkimi formami prozatorskimi. Regina szczerze ją za to podziwiała, ponieważ zdawała sobie sprawę, że sama nie miała żadnych zdolności w tym kierunku. Minęło kilka sekund, zanim uporczywy sygnał telefonu dotarł wreszcie do jej świadomości. Do licha ciężkiego, czy nikt w tym domu nie podniesie wreszcie tej cholernej słuchawki?! Szarpnęła za klamkę i wyskoczyła do przedpokoju akurat w momencie, gdy dzwonienie ustało. Zza drzwi łazienki dobiegał jednostajny szum wody. Zajrzała do pokoju rodziców, ale nikogo tam nie było. Na ekranie telewizora przesuwały się jakieś egzotyczne pejzaże, ale dźwięk był ściszony.
– Kto dzwonił? – spytała matka, wychodząc z łazienki. Na świeżo umytych włosach miała zawiązany ręcznik. – Nie mam pojęcia, nie zdążyłam odebrać – mruknęła Regina. Przemknęło jej przez myśl, że mogła dzwonić babcia Krystyna, tak dawno już ze sobą nie rozmawiały. – Gdzie ojciec? Byłam pewna, że cały czas był w domu – spytała. – Wyszedł godzinę temu. Godzinę temu? Od obiadu siedziała w swoim pokoju i przeglądała maszynopis, a także zapiski Wołyńskiej. To prawda, że przez ten czas, aby lepiej się skupić, pracowała przy zamkniętych drzwiach, ale czy do tego stopnia odizolowała się od reszty domowników, że nawet nie usłyszała, jak ojciec wychodził z ich niewielkiego mieszkania? No cóż, westchnęła, najwyraźniej tak właśnie było. Ponownie skierowała się do swojego pokoju z solennym wewnętrznym postanowieniem, że wkrótce zadzwoni do Sobieszewa, gdy sygnał telefonu odezwał się ponownie. – Ja odbiorę. – Pospiesznie wyminęła matkę i podniosła słuchawkę. – Halo? W odpowiedzi usłyszała jednak głos, który z pewnością nie należał do babki. A także słowa, które kompletnie ją zaskoczyły. – Mówi Zofia Siedlecka. Czy mogę rozmawiać z panią Reginą Nałęcz? Regina natychmiast poczuła gwałtowne uderzenia serca. Nie spodziewała się tego telefonu, w każdym razie nie tak szybko. Przecież od jej wizyty w antykwariacie Jerzego Mołczanowskiego minęła raptem jedna doba. Obiecał jej wtedy, że postara się skontaktować ze swoją znajomą, niejaką panią Zofią Siedlecką. Niczego nie mogę obiecać, zastrzegł. Dawno już z nią nie rozmawiał, trochę rozeszły się ich drogi, każde z nich od dawna żyje swoimi sprawami. A poza tym oboje są emerytami
w zaawansowanym wieku, więc choć nie gonią ich żadne sprawy będące udziałem młodszych, zapracowanych ludzi i mają więcej czasu niż niegdyś, to jednak siły już nie te, a i ochota mniejsza, by spotykać się częściej. – Zresztą słyszałem, że Zofia miała jakieś kłopoty ze zdrowiem – rzekł antykwariusz. – Cóż dziwnego? W naszym wieku kłopoty ze zdrowiem przynajmniej przypominają człowiekowi, że jeszcze żyje – dodał z rezygnacją, choć sam z pewnością nie przypominał człowieka czekającego na swój koniec. Otóż Siedlecka była kiedyś w dość bliskiej komitywie z Wołyńską, zaznaczył. Podobno były nawet uważane za przyjaciółki. Potem wprawdzie ich drogi się rozeszły, takie to były czasy, ale z pewnością, gdyby tylko zechciała, mogłaby to i owo opowiedzieć o Jolancie. – Ale to nic pewnego – zastrzegł. – Może nie będzie zainteresowana takimi wspomnieniami. Może nie będzie miała ochoty na ich odgrzebywanie. Albo ma inne powody, aby milczeć. Ale, jeśli tak pani zależy, można spróbować się z nią skontaktować. Najwyżej odmówi. Regina odpowiedziała wtedy, że byłaby bardzo wdzięczna. Chętnie porozmawiałaby z Siedlecką. – Czy zna pan numer jej telefonu? – spytała. – Zadzwoniłabym do niej z zapytaniem, czy chciałaby ze mną porozmawiać. – Ja się tym zajmę – oznajmił zdecydowanie antykwariusz. – Tak będzie najlepiej. Jest dość nieufna wobec obcych. Stanęło więc na tym, że to Regina zapisała mu numer telefonu do domu, a także – na wszelki wypadek – do pracy. Nie robiła sobie jednak wielkich nadziei. Szczerze powiedziawszy, nie była nawet pewna, czy Mołczanowski spełni obietnicę. Dlatego, gdy usłyszała nazwisko dzwoniącej, w dodatku tak szybko, na moment zabrakło jej tchu.
– Halo, jest tam kto? Czy dobrze się dodzwoniłam? – Głos w słuchawce zdradzał lekkie zaniepokojenie i zniecierpliwienie. – Tak, wszystko w porządku – wydusiła wreszcie z siebie Regina. Trzymała słuchawkę tak mocno, aż zbielały jej palce. Na wszelki wypadek odwróciła się plecami do matki; była pewna, że wyraz twarzy zdradzał, jak bardzo jest poruszona. Choć jednocześnie sama się w duchu dziwiła, czemu reaguje aż tak emocjonalnie. Przecież chodzi tu tylko o kilka informacji na temat Wołyńskiej. A tymczasem, gdy tylko zaczynała się nią zajmować, nie potrafiła zachować spokoju. – Regina Nałęcz przy telefonie. Cieszę się, że panią słyszę – dodała już pewniej. – To wspaniale. – Siedlecka, przynajmniej przez telefon, nie sprawiała wrażenia nieufnej, schorowanej staruszki, jak ją scharakteryzował Mołczanowski. Wręcz przeciwnie, jej głos miał silne, stanowcze brzmienie. – Chętnie się z panią spotkam. Może gdzieś na mieście? Mogłabym wprawdzie zaprosić panią do domu, ale przyznam się szczerze, że uwielbiam gdzieś wyjść i usiąść przy filiżance dobrej kawy albo kieliszku wina. Stare narowy, przynajmniej tyle mi zostało z lat młodości. Co pani na to? Nie, z pewnością nie była typem schorowanej, zrezygnowanej i niechętnej obcym ludziom starszej pani. Witając się z nią w kawiarni na Nowym Świecie, Regina po raz kolejny dziwiła się opinii, jaką tej kobiecie wystawił Mołczanowski. Gdy tylko weszła do lokalu, zastanawiając się, jak rozpozna Zosię Siedlecką, prawie natychmiast dostrzegła uniesioną w powitalnym geście dłoń. Siedząca przy oknie starsza, starannie ubrana i umalowana kobieta dawała jej w ten sposób znak, że zaprasza ją do swojego stolika. – Przecież zapewniłam, że z pewnością panią rozpoznam, jeśli opisze mi pani swój wygląd – przypomniała wesoło, gdy tylko się przywitały.
– Jeszcze raz dziękuję, że zechciała się pani ze mną spotkać – rzekła wciąż trochę onieśmielona Regina. – Zwłaszcza że pan Jerzy, to znaczy pan Mołczanowski, nie dawał mi zbyt dużej nadziei… – Ach, Jurek… – Siedlecka machnęła dłonią. W wyrazie jej twarzy nie było jednak rozdrażnienia, a raczej życzliwa pobłażliwość. – Jemu wciąż się wydaje, że powinien mnie chronić. Mnie i kilkoro staruszków ze starej gwardii. – Chronić? Ale przed kim? – uśmiechnęła się mimowolnie Regina. – Przed światem zewnętrznym. Tym współczesnym, tak odmiennym od świata naszej młodości czy w ogóle tych lat, gdy nie byliśmy jeszcze starzy. Jaki ten świat był, taki był, nie zawsze dobry, czasami wręcz okrutny, ale dla nas pod pewnymi względami bardziej zrozumiały niż rzeczywistość, w której jesteśmy starzy. A stary człowiek, zdaniem Jerzego, jest dość łatwą ofiarą. Często zupełnie bezbronną. – Odniosłam wrażenie, że sam raczej nie zalicza się do takich bezbronnych osób – zauważyła żartobliwie Regina. – Oczywiście, że nie – mruknęła pozornie ponurym tonem Siedlecka. – Zawsze wierzył, że poradzi sobie niezależnie od okoliczności. Inna sprawa, że to prawda. Umilkły na chwilę. Obie przecież wiedziały, że wymiana uwag na temat Mołczanowskiego była zaledwie wstępem, preludium do właściwego tematu. Podszedł do nich kelner, co dało im dodatkowy czas, a kiedy wreszcie złożyły zamówienie, Siedlecka przejęła inicjatywę w rozmowie. – Przyniosła pani ten maszynopis? – spytała cicho. Bez śladu wcześniejszego żartobliwego tonu. – Tak. – Regina sięgnęła do torby, mimowolnie rzuciwszy okiem na sąsiednie stoliki.
Siedlecka dostrzegła jej spłoszone spojrzenie i niepewny wyraz twarzy. – Spokojnie, naprawdę nie zauważyłam, by ktoś mnie śledził, a teraz obserwował nas obie – stwierdziła, a w jej oczach ponownie pojawiły się weselsze błyski. – A mam wprawę w wypatrywaniu takich osobników, może być pani pewna. Regina zmusiła się do bladego uśmiechu. – Chodzi o to, że córka i wnuk Wołyńskiej nie upoważnili mnie do pokazywania innym osobom tego maszynopisu. Wiem, że obiecałam pani, że go dziś przyniosę, ale… – Pani obiekcje są zupełnie niepotrzebne, uprzedziłam przecież, że nie zabiorę go ze sobą do domu. – W przeciwieństwie do zarumienionej, zakłopotanej Reginy, mówiła pewnym, zdecydowanym tonem. – Jak wspominałam, widziałam już ten maszynopis. Jolanta mi go pokazała. Byłam pewna, że w ciągu tych lat zdążył zaginąć. I kiedy Jerzy powiedział mi o spotkaniu z panią… – Dłonie Siedleckiej lekko zadrżały, gdy przejęła z rąk Reginy plik kartek. – Mój Boże… – szepnęła. – To… To takie niesłychane. – Ale właściwie dlaczego… – zawahała się Regina. – Dlaczego przez tyle lat nie widziała pani tego maszynopisu? Mam rozumieć, że przez ten czas nie odwiedzała pani Dobrowolskiej? Ani razu? Przecież podobno była pani przyjaciółką jej matki – wyrzuciła z siebie. Zofia Siedlecka westchnęła. – Przyjaciółką? Na pewno nie. Raczej bliską znajomą. To ja wytyczyłam granice tej znajomości. Choć Jolanta nieraz dawała mi do zrozumienia, że chętnie zacieśniłaby nasze więzy. Według mnie Jola nie miała żadnych przyjaciółek. – Zastanowiła się. – Chyba lepiej dogadywała się z mężczyznami. Zresztą oni ją uwielbiali. Adorowali. Niejeden był gotów wszystko dla niej poświęcić.
– Jednak pan Jerzy właśnie panią nazwał jej przyjaciółką – odważyła się przypomnieć Regina. – Jurek naprawdę nie jest i nigdy nie był wyrocznią we wszystkich sprawach dotyczących jego znajomych. – Tym razem w głosie Siedleckiej dało się słyszeć wyraźne zniecierpliwienie. – Ale Wołyńska pokazała pani swoją niedokończoną powieść. A zatem chyba naprawdę uważała panią za kogoś bliskiego. – Przypuszczam, że jeszcze kilka innych osób widziało maszynopis. – Wyglądało na to, że Siedlecka starała się teraz studzić emocje. Zarówno Reginy, jak i własne. – Co do jednej z nich nie mam tu wątpliwości – dodała i na moment jej twarz pociemniała. – Ma pani na pewno na myśli jej męża, ojca Dobrowolskiej – domyśliła się Regina. – Nie był jej mężem. – Siedlecka z widocznym upodobaniem skosztowała przyniesionej kawy i przysunęła sobie talerzyk z wuzetką. – Zresztą nie żył już wtedy od kilku lat. – Zerknęła na stropioną twarz dziewczyny. – Jolanta była panną z dzieckiem. W tamtych czasach, sama pani rozumie, uważano to za skandal. Jej matka, delikatnie rzecz ujmując, nie skakała z radości z tego powodu. Przy sąsiednim stoliku rozległ się głośny śmiech. Niczym komentarz do tego, co właśnie usłyszałam, pomyślała Regina, choć przecież doskonale zdawała sobie sprawę z absurdalności podobnej refleksji. Mimo to obydwie odruchowo zerknęły w tamtym kierunku. Gromada młodych ludzi – zapewne studentów, sądząc z urywków rozmowy – nie zwracała na nie najmniejszej uwagi, zajęta sobą i jakimiś uczelnianymi ploteczkami. – Czy Jolanta Streicher, to znaczy Wołyńska… Czy ona powiedziała pani lub komukolwiek, jak zaplanowała dalsze losy bohaterów tej książki?
I jej zakończenie? Siedlecka sięgnęła po papierosa, po czym zapytawszy Reginę gestem, czy to jej nie przeszkadza i czy ewentualnie sama nie chciałaby się poczęstować, zapaliła. Przez krótką chwilę Nałęczówna patrzyła na nią jak urzeczona. Czekała na słowa starszej kobiety niczym na wskazówkę z Księgi Objawienia. – Nie mówiła o tym – odparła powoli Siedlecka. – Wątpię, by sama to wiedziała. Myślę, że czekała… – Czekała… – powtórzyła w zamyśleniu dziewczyna, gotowa uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Zachowanie Jolanty Wołyńskiej było dość typowe dla pisarza. Jakże często Regina sama nie wiedziała, jak poprowadzić losy swoich bohaterów! W takich przypadkach także… czekała. Na to, co podpowie jej wyobraźnia lub intuicja. – W gruncie rzeczy to jednak bez znaczenia – dodała po namyśle Siedlecka, a podchwyciwszy zdumione spojrzenie rozmówczyni, dodała, strzepując popiół do popielniczki: – Zwłaszcza gdy już wiemy, czym się to wszystko skończyło w jej przypadku. – Tak. – Regina skinęła głową, uznawszy, że wypada jakoś zareagować. – Wpadła pod autobus. Bardzo smutna historia. – Tak to pani powiedział Jurek Mołczanowski? – Siedlecka zgasiła resztki papierosa. – Owszem. Czy coś się nie zgadza?! – Regina poczuła przyspieszone bicie serca. Ponownie zaczęła się denerwować. – Ależ tak… – odparła spokojnie Siedlecka. – Wpadła pod autobus. Tylko zdaniem świadków nie wyglądało to na nieszczęśliwy przypadek. Zrobiła to umyślnie. Regina na moment odniosła wrażenie, jakby wszystkie głosy wokół nich przycichły. Jakby oprócz nich dwóch nikogo więcej nie było w tym
miejscu. – O Boże… Dlaczego? – Nie zdołała niczego więcej z siebie wydusić. Choć jednocześnie tysiące pytań cisnęły jej się na usta. – Być może odpowiedź znajduje się tutaj. – Siedlecka postukała znacząco w otwarty na ostatniej stronie maszynopis i popatrzyła smutno na oniemiałą dziewczynę. – W tej książce? – spytała zdumiona Regina i nagle zrozumiała. Nie była nawet zaskoczona; w pewnym sensie już jakiś czas temu sama zaczęła snuć podobne podejrzenia. Po raz pierwszy taka myśl przemknęła jej przez głowę wtedy, gdy po powrocie z Krakowa wpatrywała się w leżący na biurku skrypt. Pomyślała wówczas, że Wołyńska pisała o czasach i ludziach, których znała. Przedstawiła historię, którą być może widziała na własne oczy. Nie potrafiła znaleźć odpowiednich środków wyrazu, przez co jej fabuła wypadła dość topornie, niemniej pod pewnymi względami znacznie wiarygodniej, niż to zrobiła Regina, gdy podjęła się tego zadania. Po prostu opisała własną historię, swoje przeżycia. Powinnam to była dużo wcześniej zrozumieć, stwierdziła. – Bohaterka tej powieści to Wołyńska – szepnęła bardziej do siebie niż do swojej rozmówczyni. – Oczywiście. – Siedlecka wzruszyła ramionami. – Jest pani tego pewna? Czytała pani książkę? – Tylko fragment. Kilkanaście stron. Na więcej mi nie pozwoliła. „Zepsujesz sobie całą niespodziankę” – tak mi powiedziała. Wtedy jeszcze była pełna entuzjazmu wobec swojego pomysłu. Wówczas z rozbawieniem pomyślałam, że jej „niespodzianki” domyśla się połowa naszych znajomych, a reszta odkryje ją szybciej, niż ona się spodziewa. Jak mogła być tak naiwna i jednocześnie tak bezmyślna? Niestety nie powiedziałam tego na głos, czego do dziś żałuję.
– Dlaczego? – Pytanie wyrwało się Reginie zupełnie mimowolnie. W wyrazie twarzy Siedleckiej było jednak coś takiego, co ją zaniepokoiło. – Dlaczego? – Pani Zofia przeniosła spojrzenie za okno. – Bo powinnam była wybić jej z głowy pisanie tej powieści. Zniechęcić ją. A tego nie zrobiłam, nie chciałam się z nią kłócić. Wytłumaczyłam sobie, że i tak by mnie nie posłuchała. – Czyli, o ile dobrze zrozumiałam, uważa pani, że pisanie tej książki było błędem? – spytała zaintrygowana Regina, a jej zaniepokojenie wzrosło. O co tu chodzi? W co ja się, do licha, wpakowałam? – zastanawiała się gorączkowo. Osoba Wołyńskiej stawała się coraz bardziej zagadkowa, owiana jakąś mroczną, być może nawet niebezpieczną tajemnicą. – Tak, to też – odparła trochę niecierpliwie Siedlecka. – Nawet te kilkanaście przeczytanych stron pozwoliło mi stwierdzić, że książka nie jest dobrze napisana. Jolanta nie radziła sobie z takim gatunkiem jak powieść i lepiej by zrobiła, gdyby pozostała przy krótszej formie literackiej, jaką jest opowiadanie. Może w pewnym momencie zdała sobie z tego sprawę i postanowiła nie kończyć tej książki. A przy okazji wreszcie zrozumiała, że pisanie o tym, w co sama się wplątała, było jednak błędem. Skoro pogubiła się we własnym życiu do tego stopnia, że nie wiedziała, jak się w nim na nowo odnaleźć, to nie potrafiła również znaleźć odpowiedniego zakończenia dla swojej powieści. – Chodziło o to, że miała romans z żonatym mężczyzną? – Regina nie potrafiła ukryć rozczarowania w głosie. Jak dotąd nie zdołała rozbudzić w sobie sympatii do Jolanty Wołyńskiej, miała jednak nadzieję, że dowie się na jej temat czegoś bardziej godnego uwagi. I to pomimo owej książki, w której próżno by szukać jakiegokolwiek wątku, kryjącego w sobie treści
podejrzane dla peerelowskiej cenzury. Praktycznie nie zawierała żadnej pogłębionej refleksji. Romans z żonatym facetem – ot i cała sensacja! – Tak, proszę pani, o tym właśnie mówię – padła zaskakująco szorstka odpowiedź. Siedlecka rzuciła na Reginę ostre spojrzenie. Najwyraźniej nie spodobał jej się ton, jakim Regina zadała swoje pytanie. – To nie są sprawy, które wolno lekceważyć. Takie historie nigdy nie kończą się dobrze. Zawsze ktoś cierpi. Zawsze ktoś płacze. A czasem dochodzi do prawdziwej tragedii. Ale w przypadku Jolanty wiązało się to jeszcze z inną sprawą… – urwała. Najwyraźniej straciła ochotę, by dłużej uzasadniać swoje zdanie. Zapadła dłuższa chwila milczenia, przez co rozmowy przy sąsiednich stolikach sprawiały wrażenie głośniejszych. Wreszcie, zerknąwszy na zegarek, Zofia Siedlecka sięgnęła po torebkę. – Pójdę już – odezwała się znacznie łagodniejszym niż poprzednio tonem. – Miło mi było spotkać się z panią, odgrzebać stare wspomnienia. A przy okazji wyjść z domu. Za dużo w nim przesiaduję, nie to, co dawniej. Za młodu lubiłam towarzystwo, nie narzekałam na samotność, i to nawet w tych najgorszych, najtrudniejszych dla kraju czasach. Ale cóż, wykruszyło się moje towarzystwo, z różnych powodów. I nikt go już nie zastąpił. Regina zawahała się, ale ponownie zwyciężyła w niej ciekawość. – Ten mężczyzna, z którym była związana, to ojciec jej córki? – spytała bardziej po to, aby się upewnić. Przypomniała sobie scenę rozmowy bohaterki z matką. – Nie. Ojciec Karoliny nie żył już od kilku lat. Regina potrzebowała kolejnych kilku sekund, aby przemyśleć zarówno to, co właśnie usłyszała, jak i swoje następne posunięcie. – Przepraszam, że zabieram pani czas – rzekła ostrożnie. – Oczywiście zrozumiem, jeśli mi pani odmówi, ale… – Zdawało jej się, że w chmurnym
spojrzeniu Siedleckiej (czemu, na Boga, przypominało teraz wyraz oczu gosposi Dobrowolskiej?!) dostrzegła jednak coś jakby zachętę. – Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Skoro mam dokończyć tę powieść… Nagle pojęła, co tak ją w tym wszystkim niepokoiło. Dlaczego Dobrowolska zaproponowała mi coś takiego? Czy nie zdawała sobie sprawy, że pod kontrowersyjną postacią bohaterki kryje się jej matka? I dlaczego do tego zadania wybrała właśnie mnie? Czy powody, które mi podała, są prawdziwe? Czy kryje się w nich choćby ziarno prawdy? – zastanawiała się gorączkowo. – Czasu mam dość – odparła Siedlecka. – Tak dużo, że czasem nie wiem, co z nim począć. A zarazem wiem, że coraz mniej mi go zostało. – Zerknęła na Reginę. – Czy to nie paradoks? – Skinęła na przechodzącą kelnerkę. – Zapłaćmy i wyjdźmy na małą przechadzkę.
Rozdział 13
– Dobrowolska pokazała mi fotografię matki – zagaiła Regina, gdy usiadły na chwilę na ławce w ogrodzie Saskim. Tuż obok znajdowała się duża fontanna, nieczynna o tej porze roku. Niezdecydowana, kapryśna marcowa pogoda nie zachęcała do dłuższych przechadzek ani tym bardziej do przesiadywania na ławkach w parku, ale Regina nie protestowała przeciwko propozycji starszej pani. Gdy tylko zmęczona dłuższym spacerem Siedlecka napomknęła, by usiadły, Regina przystała na to bez słowa i dokładniej otuliła szyję szalikiem. Przez całą drogę z kawiarni cierpliwie słuchała wspomnień pani Zofii dotyczących lat jej młodości – i nie przerywała tych opowieści niecierpliwymi pytaniami o Jolantę Wołyńską. Rozumiała, że Siedlecka potrzebuje czasu, by przejść do właściwego tematu, a poza tym nie ulegało wątpliwości, że miała ochotę na wspomnienia, że rozmowa o dawnych przyjaciołach sprawiała jej przyjemność i była pewnego rodzaju remedium na obecne, samotne życie. Nie ukrywała, że właściwie nie ma już nikogo bliskiego. – Jakieś dalekie kuzynki w Zamościu. – Skrzywiła się lekko. – Oto cała rodzina, jaka mi została. Ale nie utrzymujemy bliskiego kontaktu. Najwyżej czasem zadzwonią, by zapytać, co u mnie słychać. A tak naprawdę, by zorientować się, czy stara ciotka jeszcze żyje. Nawet nie mam im tego za
złe. Brakuje nam wspólnych tematów do rozmowy – westchnęła. – Naprawdę bliscy mi ludzie już odeszli. Mój mąż, synowie, rodzeństwo… Rodzice dawno temu. Zostało troje czy czworo znajomych, tacy sami staruszkowie jak ja, ale – oprócz Jurka Mołczanowskiego – w znacznie gorszej formie. – Zapatrzyła się na fontannę i nie ulegało wątpliwości, że myślami była w dalekiej przeszłości. Regina uznała, że być może to właściwy moment, by ponownie zagadnąć o Wołyńską. Przyszło jej do głowy, że mogłaby wspomnieć o fotografii, jaką pokazała jej Dobrowolska. – Wołyńska była bardzo atrakcyjną kobietą – uśmiechnęła się – a do tego fotogeniczną. – Stropiła się, napotkawszy zagadkowe spojrzenie Siedleckiej. Może jednak zbyt szybko i zbyt nachalnie zmieniłam temat – pomyślała. – Może powinnam dać jej więcej czasu. Nie naciskać, bo nie byłoby dobrze, gdyby uznała, że jestem niecierpliwa i natarczywa. – Owszem. Mężczyźni ją uwielbiali – odparła powoli pani Zofia. Nie ulegało wątpliwości, że starannie analizowała każde swoje słowo. – Miała ogromne powodzenie, na pewno większe niż inne, na pierwszy rzut oka znacznie atrakcyjniejsze od niej kobiety. Bo ona sama w gruncie rzeczy nie była żadną klasyczną pięknością. Miała jednak w sobie dużo wdzięku, zwracała uwagę witalnością, bujnym temperamentem, a panowie, jak wiadomo, bardzo to lubią. Jak by to ująć… Nie narzekała na samotność. Poznałam ją kilka tygodni przed wybuchem wojny, ale wtedy nie miałyśmy ze sobą zbyt wiele wspólnego, mijałyśmy się. Tolek, mój świętej pamięci mąż, wspomniał mi, że Jolanta wydała jakiś tomik opowiadań czy wierszy, nie był dokładnie pewien. Pamiętam, że bardzo mnie to wtedy ubawiło. Przecież to duża różnica; opowiadania czy wiersze. Gdy zwróciłam mu na to uwagę, wzruszył tylko ramionami. „Nie w przypadku tej małej” –
oświadczył. Tak, dosłownie tak to ujął. Nic nie mogło mnie bardziej zaintrygować. Gdy wspominał o jakimś debiucie, o dobrze zapowiadającym się twórcy, na ogół słuchałam przez grzeczność i zbywałam wzruszeniem ramion. Ale Jolanta Karolina Wołyńska, bo tak podpisywała swoje utwory i tak się przedstawiała, bardzo mnie zaintrygowała. Do tego stopnia, że kupiłam jej dziełko. Co było nie lada wyzwaniem, bo musiałam się trochę nachodzić, by je znaleźć. Wcale nie dlatego, że egzemplarze tak szybko się rozeszły. Raczej dlatego, że pomimo kilku pozytywnych recenzji niewiele księgarń je zamówiło. I wcale się temu nie dziwiłam. Wiersze były, oględnie mówiąc, takie sobie. Równie dobrze mogła je napisać jakakolwiek egzaltowana nastolatka, potrafiąca oczywiście składać rymy. Znacznie bardziej przypadły mi do gustu jej opowiadania, choć i tu miałam zastrzeżenia. „Widzę, że połknęłaś haczyk” – roześmiał się Tolek. „Miałeś rację, to nic szczególnego – przyznałam. – Dziwię się, że znaleźli się tacy, którzy dostrzegli w tej dziewczynie talent”. Roześmiał się. „Zapewniam cię, że to, co w niej dostrzegli, nazywa się zupełnie inaczej”. No tak… – Pani Zofia rozejrzała się i podniosła z ławki, dając do zrozumienia, że mogą ruszać dalej. Regina, która zdążyła już zmarznąć, przyjęła ten fakt z ulgą. Miała jednak nadzieję, że Siedlecka bez dodatkowej zachęty będzie kontynuować swoją opowieść, i nie zawiodła się. – Po tym, co usłyszałam od męża, uznałam, że młoda autorka niedługo zniknie z naszego pola widzenia, jak wiele innych podobnych do niej dziewcząt, którym zamarzyła się sława i kariera, które uwierzyły, że naprawdę mają talent. Bo znaleźli się tacy, którzy z różnych powodów podsycali w nich tę wiarę. Oczywiście do czasu, czyli do pojawienia się nowej „gwiazdy”, na którą zwracali uwagę różni wpływowi protektorzy, a bynajmniej nie czynili tego bezinteresownie. Nieraz już miałam okazję to
obserwować. Jolanta Wołyńska nie była ani pierwszym, ani ostatnim takim przypadkiem. Domyślałam się, że czeka ją podobny los, że wkrótce i o niej wszyscy zapomną. Stało się to nawet szybciej, niż zakładałam, bo kilka tygodni później, we wrześniu, wybucha wojna; na naszych oczach rozpadał się nasz świat. Wszystkie dotychczasowe sprawy, problemy, intrygi z dnia na dzień stały się nieistotne. Niektórzy z nas zdołali opuścić kraj, inni zostali i starali się, każdy na swój sposób, stawić czoło okupacyjnej rzeczywistości. Jedni zaangażowali się w ruch oporu, inni woleli nie ryzykować i postarać się jakoś przetrwać. Ci drudzy zresztą imali się różnych sposobów, aby sobie poradzić. Już wtedy wobec niektórych snuliśmy pewne podejrzenia, ale na ogół nie mówiliśmy o tym głośno. W ten sposób pewne sprawy zostały ujawnione dopiero po wojnie, choć nie wszystkie. – Zawiesiła głos, jakby oczekiwała jakichś pytań ze strony Reginy, ta jednak milczała, choć coraz bardziej się niecierpliwiła. Dobrze, dobrze, nie potrzebuję teraz słuchać wykładu z historii. Interesuje mnie tylko Wołyńska, myślała, wiedziała jednak, że nie może ponaglać. To Siedlecka decydowała, w jakiej kolejności będzie przywoływała swoje wspomnienia, co w ogóle jeszcze powie. Zbyt nachalne pytania mogły ją tylko zniechęcić. – Podczas wojny straciłam Wołyńską z oczu. Przez dobrych kilka lat o niej nie słyszałam i szczerze mówiąc, zwyczajnie zapomniałam o jej istnieniu. Okupacja, bezustanny strach o siebie, o bliskich, potem powstanie, wreszcie… – Na moment jej głos się załamał. – Śmierć pierwszego dziecka. Kilka miesięcy po powstaniu urodziłam drugiego syna. Niestety też już nie żyje. – Nie czekała, aż Regina zdobędzie się na jakiś komentarz czy słowa współczucia, ale pospiesznie kontynuowała: – Z Jolantą zetknęłam się dopiero w czterdziestym szóstym roku, późną wiosną. Zupełnie niespodziewanie, podczas spaceru w Łazienkach. Ja
prowadziłam dziecięcy wózek, ona szła pod rękę z jakimś przystojniakiem. To był maj, podziwiałam kwitnące bzy i wtedy nagle ich zobaczyłam. Natychmiast ją poznałam. Zmieniła się, jakoś tak… wydoroślała. Nic dziwnego, nie była już tamtym nieopierzonym dziewczątkiem sprzed lat. Podobnie jak ja i cała reszta miała za sobą okupacyjne doświadczenie, przeżycia, choć wtedy jeszcze nie miałam pojęcia… jakie. Wciąż jednak wyglądała ślicznie i tak jak przed laty przyciągała spojrzenia. Jak już mówiłam, nie była klasyczną pięknością, ale patrząc na nią, miało się wrażenie, jakby ogólne powojenne ubóstwo w ogóle jej nie dotknęło. Przy czym nie chodziło o to, że była dużo lepiej ubrana czy umalowana niż reszta kobiet. Nic z tych rzeczy, miała na sobie prostą, wiosenną sukienkę w kwiaty. A jednak poruszała się tak, jakby była ubrana w kreację z jakiegoś paryskiego domu mody. To był ten szyk, ten wdzięk, który raz nabyty nie znika już do końca życia, bez względu na okoliczności. Nawet nie każda arystokratka to coś w sobie miała, a Jolanta jak najbardziej. Nie przypuszczałam, że mnie rozpoznała, dlatego zamierzałam minąć ją bez słowa, ale, ku memu zaskoczeniu, to ona mnie zatrzymała. Mało tego, zwróciła się do mnie po imieniu. *** – Jakim cudem mnie pani poznała? – Zofia nie potrafiła powstrzymać się od tego pytania. – Bez przesady, minęło raptem siedem lat, odkąd ostatni raz się widziałyśmy. Nie siedemdziesiąt – roześmiała się Jolanta. Ale za to jakich lat! – chciała odpowiedzieć Zofia, jednak powstrzymała się w ostatniej chwili. Jakoś nie miała ochoty na wspominanie wojny, okupacji. Nie w tym pięknym, majowym dniu, gdy bujna, soczysta zieleń wokół pozwalała choć na trochę oderwać spojrzenia i myśli od zniszczeń, z których wydobywała się Warszawa. W parku panowała beztroska
atmosfera, biegały rozkrzyczane dzieci i spacerowały zakochane pary. Jak choćby Wołyńska w towarzystwie wpatrzonego w nią młodego mężczyzny. – Ogromnie się cieszę, że panią widzę – oznajmiła wesoło Jolanta, choć w uszach Zofii zabrzmiało to trochę jak dziewczęcy szczebiot. – To pani synek? – Wskazała na dziecko. – Jak ma na imię? – Maciuś. W listopadzie skończy dwa lata – odparła Zofia, zastanawiając się, czy Jolanta nie dowiedziała się przypadkiem od kogoś o śmierci Krzysia, ich pierwszego synka. Wciąż nie była w stanie spokojnie o nim rozmawiać, nawet w gronie najbliższych, dlatego i teraz wolała o nim nie wspominać. – Moja Karolinka skończyła dwa lata w kwietniu. – Ton głosu Jolanty ponownie przypominał szczebiot. Ta wiadomość zaskoczyła Zofię, choć nie potrafiła powiedzieć, dlaczego. Przecież w ciągu ostatnich kilku lat Wołyńska miała prawo założyć rodzinę. Mimowolnie rzuciła okiem na wciąż milczącego młodego człowieka, co nie uszło uwadze Jolanty. – Spotkałam już kilkoro znajomych z naszej dawnej paczki – oświadczyła Wołyńska, zupełnie zmieniając dotychczasowy temat. Z naszej paczki? – zdumiała się Zofia. Czy ona naprawdę uważa, że była jej częścią? Co za tupet, pomyślała z niechęcią. Dostrzeżono ją, bo była bardzo młoda i pełna wdzięku, taka „milusia”, dodała zgryźliwie. Ale to wszystko, nic więcej. Nie było jednak sensu wyrażać na głos tej wątpliwości. Zamiast tego uśmiechnęła się i postanowiła czym prędzej się pożegnać. Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. – Czy pani mąż nie myśli o wznowieniu pracy dziennikarskiej? – zapytała Jolanta.
Zofia natychmiast zrobiła się czujna, co nie uszło uwadze tamtej. – Pamiętam niektóre przedwojenne teksty pana Antoniego, a zwłaszcza jego recenzje. – Wołyńska starała się przybrać uspokajający ton, zabrzmiało to jednak nazbyt przymilnie. – Choć nigdy nie zrecenzował moich wierszy ani opowiadań – dodała z niewinną minką. – Jeszcze się nie zdecydował – odparła ostrożnie Zofia. – Mamy teraz inne sprawy na głowie. – No tak, to zrozumiałe. – Jolanta skinęła głową i zerknęła na Maciusia, który pomału zaczynał się już niecierpliwić przedłużającą się rozmową dorosłych. – Rynek wydawniczy i prasowy dopiero się odradza, ludzie odnawiają kontakty. Nie wszyscy autorzy przeżyli wojnę, niektórzy wciąż przebywają za granicą, nie wiadomo, kiedy wrócą i czy w ogóle to zrobią. Nie wiadomo, jak to wszystko będzie teraz wyglądać, wobec tego trzeba podjąć jakąkolwiek pracę zarobkową, zwłaszcza gdy się ma rodzinę. – Dokładnie tak – odparła Zofia, zdecydowana zakończyć to spotkanie. Marudzący Maciuś mógł być w tej kwestii bardzo dobrym pretekstem. Zerknęła przy tym na towarzysza Jolanty z nadzieją, że ten wreszcie także da do zrozumienia, że czas się pożegnać. On jednak stał potulnie i ani jednym gestem nie dał po sobie poznać, że ta sytuacja w jakikolwiek sposób zaczyna go już niecierpliwić i irytować. Co za cielę, zdenerwowała się w duchu Zofia. Na jego miejscu Tolek już dawno zarządziłby odwrót. – Ja mam dokładnie ten sam dylemat – paplała w najlepsze Jolanta. – Dorabiam, gdzie tylko mogę, aby jakoś przetrwać. Ale myślę o wznowieniu twórczości. – To dobrze. Mam nadzieję, że się pani powiedzie – odparła obłudnie Zofia. – Ale teraz, jak sama pani widzi… – Wskazała desperacko na małego.
– Tak, oczywiście. Skąd ja to znam! Pani synek i tak jest bardzo cierpliwy, to prawdziwy aniołek. Ja za każdym razem, gdy muszę coś załatwić na mieście, szukam i błagam, kogo się tylko da, aby posiedział w tym czasie z moją malutką. Niepodobna zabrać ją gdziekolwiek. Czyżby? – skrzywiła się z sarkazmem Zofia. – Nawet na spacer do parku? Jakie to smutne, gdy dziecko znajduje się na końcu kolejki wszystkich pilnych spraw. Zawsze się oburzała, gdy spotykała na swojej drodze tego typu mamuśki. Opanowała jednak swoje oburzenie, gdy spostrzegła, że Jolanta uważnie ją obserwuje. Zmusiła się do uśmiechu. – Obiecuję, że gdy tylko się dowiem, że wydała pani nowe dzieło, z pewnością je zakupię – rzekła wesoło i nawet się nie zająknęła ani nie zarumieniła przy tym ewidentnym kłamstwie. – Pod jakim nazwiskiem mam go teraz szukać? – zapytała, zerkając znacząco na mężczyznę. Natychmiast spostrzegła cień, który szybko przesunął się po twarzy tamtej. – W dalszym ciągu będę wydawać pod nazwiskiem Wołyńska – usłyszała. – Oczywiście. – Zofia mimowolnie ponownie rzuciła okiem na mężczyznę, ale ku jej zdumieniu, odwrócił wzrok. Dopiero teraz ją tknęło, że Wołyńska nie przedstawiła ich sobie. Mniejsza z tym, uznała. W gruncie rzeczy nic mnie to nie obchodzi. – A zatem do widzenia. Życzę państwu wszystkiego dobrego. Poniewczasie pożałowała tego ostatniego zdania. Spostrzegła bowiem, że mężczyzna zaczerwienił się, niemniej skinął jej głową. Na Wołyńską już nie patrzyła, zaledwie prześlizgnęła się po niej wzrokiem i ruszyła szybko przed siebie. Przyszło jej do głowy, że będzie najlepiej, jeśli opuści park
i wszystkie jego wiosenne atrakcje. Nie miała zamiaru ponownie natknąć się w innej alejce na tę parę. Wieczorem opowiedziała Tolkowi o spotkaniu. Wyglądał na szczerze zainteresowanego. – Widziałaś Wołyńską? – Podniósł głowę znad klocków, z których układał wraz z synkiem mały domek. – I co? Jak teraz wygląda? – Powiedziałabym, że lepiej niż przed laty – odparła sarkastycznie. Nie wiedziała czemu, ale nie spodobało jej się to wyraźne podekscytowanie w jego oczach i głosie. Kiedy to na nią tak ostatni raz spojrzał? Nagle poczuła się bardzo nieciekawa i nieatrakcyjna. Pewnie, gdzie jej tam do takiej Wołyńskiej. W przeciwieństwie do tamtej nie podrzucała dziecka, komu się tylko dało, i nie miała czasu na staranny makijaż i uczesanie. Skądże znowu – w przeciwieństwie do beztrosko spacerującej po parku Jolanty, codziennie dźwigała wiadra z wodą z podwórza sąsiedniej kamienicy (w tej, w której mieszkali, studnia była nieczynna od czasów powstania), biegała na targ po zakupy, stała nad gorącą kuchnią, usiłując ugotować cokolwiek pożywnego, pochylała się nad starą balią, w której niemal codziennie musiała coś uprać, wskutek czego jej ręce były zniszczone i zaczerwienione po łokcie. Zdawała sobie sprawę, że urody jej od tego nie przybyło, ale jak dotąd nie zawracała sobie tym głowy. Kobiety, z którymi widywała się na co dzień, robiły mniej więcej to samo co ona i podobnie jak ona nie miały czasu na pielęgnowanie swych wdzięków. Z wyjątkiem Wołyńskiej. Bez wątpienia nie była jedyną, z którą życie obeszło się łaskawiej, ale to właśnie ją Zofia dzisiaj spotkała. – Nie była sama, towarzyszył jej mąż – dodała gniewnie. – Dziecko komuś podrzucili, aby im nie przeszkadzało. Podobno bardzo kłopotliwe. – Mąż? – zdumiał się Tolek, zaraz jednak skierował spojrzenie na synka, który domagał się kontynuowania budowy.
– Tak, mąż – kontynuowała, stawiając na stole wazę z zupą. Przy czym zrobiła to znacznie bardziej energicznie, niż należało. – Choć ona w dalszym ciągu przedstawia się nazwiskiem Wołyńska. – W dalszym ciągu naprawdę nazywa się Streicher – odparł Tolek, podnosząc się pomału z podłogi. Usiadł przy stole i sięgnął po talerz. – Nic podobnego – fuknęła. Nie potrafiła powstrzymać gniewu, gdy tylko przypomniała sobie szykowną, beztrosko spacerującą i paplającą Jolantę. – Nigdy nie posługiwała się tamtym nazwiskiem, a tym bardziej teraz, gdy wyszła za mąż. Dziwię się, że nadal przedstawia się jako Wołyńska, skoro wyszła za mąż, ale ostatecznie nic mnie to nie obchodzi. – Skąd wiesz, że wyszła za mąż? Od niej? – Zaczął spokojnie jeść, jak gdyby nigdy nic. Zawsze ze spokojem, by nie rzec z humorem, traktował jej gniewy i fochy. W tym momencie dotarło do niej, że właściwie Jolanta niczego takiego nie powiedziała. A towarzyszący jej mężczyzna zachowywał się co najmniej dwuznacznie. Tolek natychmiast spostrzegł jej wahanie. – Otóż to. Nie wyszła za mąż. Ale faktycznie ma dziecko – rzucił jak gdyby nigdy nic. Mrugnął do synka, który podszedł do niego z oczywistym zamiarem wdrapania mu się na kolana. – Skąd o tym wiesz? – spytała zdumiona nie tyle z powodu tych faktów, ile jego wiedzy na temat Jolanty. Nie obchodziło jej teraz nawet to, że z łyżki wazowej, którą trzymała w dłoniach, skapało na obrus kilka kropel zupy, tworząc tłuste plamy. W odpowiedzi wzruszył tylko ramionami, skupiając – przynajmniej pozornie – całą uwagę na Maciusiu. Chłopczyk, wielce zadowolony, siedział już na kolanach ojca. – Tu i ówdzie słyszałem. To żadna tajemnica.
– Pewnie. Tylko twoja zakopana w garach żona o niczym nie wie! – Nie posiadała się z oburzenia. – O niczym mi nie mówisz! Nic cię już nie obchodzę! – Nie miałem pojęcia, że akurat to cię zainteresuje – bronił się ze śmiechem, udając, że chowa głowę przed spodziewanym ciosem. Rozradowany tym Maciuś ochoczo mu zawtórował. – Zamierza wrócić do pisania – westchnęła Zofia. Złość jej minęła, gorycz pozostała. Nawet jeśli marzenia i plany Wołyńskiej nie miały większych szans na realizację, to sam fakt, że Jolanta w ogóle je miała i mówiła o nich z takim entuzjazmem i ogniem w oczach, budził jej irytację. – Już to widzę! – parsknął Tolek. – Chyba że nadal myśli, że wystarczy ładnie zakręcić bioderkami, aby znaleźć wpływowego opiekuna. Coś mi się jednak zdaje, że teraz, w zmienionych realiach, może być z tym znacznie trudniej niż przed laty. Takim babom zawsze się udaje, pomyślała ze złością, czemu zresztą zaraz dała wyraz. – A ja nie wykluczam, że może jej się poszczęścić – sarknęła. Wciąż zżymała się na taką niesprawiedliwość losu. *** – No i co? Poszczęściło jej się? – spytała Regina. Jak dotąd Jolanta nie wzbudziła jej sympatii. Dlatego nie zmartwiłaby się, gdyby Siedlecka zaprzeczyła. Ta jednak wykrzywiła wargi w bladym uśmiechu i skinęła głową. – Zależy, jak na to spojrzeć – rzekła. – W czterdziestym ósmym niespodziewanie został wznowiony jej przedwojenny tomik. Choć jedynie wiersze, nie opowiadania. Niemniej był to jakiś sukces. Nadchodziły nowe czasy, niedobre dla literatury. I raczej niechętnie traktujące ten rodzaj
poezji. Tego typu gatunek nie służył – zdaniem komunistycznej władzy – niczemu pożytecznemu, wręcz przeciwnie. Jeszcze w czterdziestym siódmym Bierut zapowiedział istną ofensywę w dziedzinie kultury. Oznaczało to faktyczną ingerencję we wszystkie aspekty życia umysłowego. W znacznym stopniu nawet sowietyzację. Kultura, sztuka, literatura miały pełnić funkcję propagandową, innej roli dla nich nie przewidywano. Twórcy, którzy nie wpisywali się w ten schemat, byli kompletnie bezużyteczni, ich twórczość zaś cenzura uważała za kompletnie bezwartościową, o ile nie szkodliwą ideologicznie. Zalecano czytanie takich dzieł jak Timur i jego drużyna czy też Jak hartowała się stal. Jeśli się chciało korzystać z przychylności władzy, mieć zapewnione nakłady i dobre umowy wydawnicze, należało pisać o przodownikach pracy i Nowej Hucie. Inna tematyka była traktowana jako ideologicznie podejrzana, bo trącąca zachodnim nihilizmem. Tymczasem w tomiku wierszy Wołyńskiej nie było żadnego propagandowego zacięcia. Ot słodkie rymy na temat piękna letnich obłoków, szumu morskich fal, zapachu kwiatów, coś tam o porywach serca. Pamiętam, że nawet się trochę dziwiliśmy, dlaczego w ogóle zostały wydane, ale Tolek, jak to on, wytłumaczył to w oczywisty sposób. Jednak udało jej się znaleźć wpływowego protektora, który wziął ją pod swoje skrzydła. Czyli, mówiąc bez ogródek, do swojego łóżka. Poza tym wiersze były tak marnej jakości, że na dobrą sprawę nie mogły stanowić żadnej konkurencji nawet dla topornej stylistyki poezji wpisującej się w nową ideologię. Na pewno nie mogły zaszkodzić trendom obowiązującym w literaturze. Dziwiłam się, że Jolanta była wobec nich tak bezkrytyczna. Tak czy inaczej, niczego więcej już jej nie wydano. – Dlaczego? Siedlecka wzruszyła ramionami.
– Może faktycznie dlatego, że nie pisała o piecach w Nowej Hucie? – zasugerowała Regina. – W każdym razie ona tak to tłumaczyła. Ja myślę, że niezależnie od kłopotów z cenzurą i wyjątkowo parszywych czasów była to kwestia braku talentu. Cenzura sprawiła jej raz prezent, czy też raczej uległa sugestiom kogoś, kto popierał Jolantę, ale na tym uprzejmości się skończyły. Tak właśnie podejrzewałam, ale oczywiście nie miałam serca podzielić się tymi spostrzeżeniami z Jolantą. Tak, właśnie wtedy zacieśniłyśmy naszą znajomość, głównie dlatego, że to jej na tym zależało. Od naszego przypadkowego spotkania w Łazienkach szukała sposobności, by ponownie się ze mną zobaczyć, a znalezienie mnie nie nastręczało żadnych trudności. I tak jakoś przylgnęła do mnie, choć ja nigdy nie zaufałam jej i nie zaakceptowałam na tyle, by traktować ją jak przyjaciółkę. Bałam się też, by nie weszła mi na głowę, stale przecież miałam coś do zrobienia. Całymi dniami zajmowałam się dzieckiem i domem. W dodatku Tolek krzywił się na tę znajomość. No cóż, przynajmniej przekonałam się, że nie musiałam być zazdrosna – uśmiechnęła się pod nosem. – Czego pani w niej nie lubiła? – spytała ostrożnie Regina, ale napotkawszy spojrzenie starszej kobiety, zarumieniła się. – To znaczy jeśli uważa pani moje pytanie za zbyt obcesowe… – Choćby tego, że ona dla odmiany miała mnóstwo czasu dla siebie. – Siedlecka nie zastanawiała się długo nad odpowiedzią. – Nie wiem, jak to robiła, skoro, jak twierdziła, dorabiała, gdzie się tylko dało. W każdym razie nie przymierała głodem i nieźle się ubierała, jak na tamte czasy i warunki. W dodatku miała dziecko, a jej matka podobno nie utrzymywała z nią kontaktów. Ponoć nie potrafiła się pogodzić z faktem, że została babcią nieślubnej wnuczki. Jolantę zresztą rzadko widywałam w towarzystwie córeczki. Zostawiała ją z sąsiadkami, potem upchnęła na
całe dnie w przedszkolu. Mała przebywała tam od otwarcia placówki aż do zamknięcia. Potem Wołyńska przeniosła ją do tak zwanego tygodniowego przedszkola, skąd dziecko było zabierane tylko na niedziele. Nie podobało mi się to, ale kiedy zwróciłam jej raz uwagę, odparła, że nie ma wyjścia, bo jest samotną matką. – Opowiadała o ojcu dziecka? – Kiedyś napomknęła, że zmarł, zanim urodziła się jego córka. Ale zaraz dała mi do zrozumienia, że nie chce więcej o tym mówić, więc dałam temu spokój. Dlatego nie wiem, na ile ważny był dla niej tamten związek. Chciałam wierzyć, że bardzo, ale znając Jolantę, nie mogłam niczego wykluczyć. Także tego, że był to jeden z jej licznych romansów. Może nawet nie żaden związek, a zwykła jednorazowa przygoda. Umiała się dobrze bawić. A mężczyźni, powtórzę to jeszcze raz, na ogół lubią takie pełne temperamentu kobiety. Ona w każdym razie bez trudu nawiązywała nowe znajomości. I żadnego z tych mężczyzn nie traktowała poważnie, do żadnego się nie przywiązywała… Do czasu. Zatrzymały się przed przejściem dla pieszych i czekały na zmianę świateł. Wzdłuż Marszałkowskiej, jak to w godzinach szczytu, ciągnął się sznur pojazdów. – Zakochała się? – Regina nie zrozumiała, czemu starsza pani przerwała. W dodatku w takim momencie. – Ukrywała dobrze tę nową znajomość, co było zastanawiające, bo jeszcze nigdy nie zachowywała się w taki sposób – podjęła po chwili pani Zofia. – W końcu oczywiście się zorientowałam, co w trawie piszczy, ale zajęło mi to dobrych parę miesięcy. W dodatku nie od razu odkryłam, że nie Jolanta, ale właśnie ten mężczyzna był zainteresowany utrzymaniem ich romansu w tajemnicy. W końcu jednak i to przestało być dla mnie sekretem. Jak też przyczyna tego stanu rzeczy. On był żonaty.
*** – Oszalałaś – powiedziała jej wtedy wprost. – Wiem – odparła Jolanta. W tym momencie Zofia zdała sobie sprawę, że rozmowa będzie trudna. Nie tylko dlatego, że ten człowiek miał rodzinę – z takimi przecież Jolanta także wcześniej romansowała i żadna z owych znajomości nie trwała długo ani nie miała tragicznego zakończenia. Tym razem sprawy wyglądały inaczej, zdecydowanie poważniej – co do tego nie można było mieć nawet cienia wątpliwości. I dlatego nie można było puścić tego płazem. Bez choćby próby ostrzeżenia. – Takie historie nigdy nie kończą się dobrze – oznajmiła Zofia. Postarała się, aby zabrzmiało to chłodno i surowo. – Nieważne – odparła Jolanta. I uśmiechnęła się w taki sposób, że Zofii aż ciarki przeszły po ciele. Równocześnie jednak poczuła wściekłość. – Nieważne? – zawołała – Bawi cię bycie tą drugą? Nie wyglądało jednak na to, aby ta uwaga zmartwiła lub uraziła Jolantę. Wręcz przeciwnie – kobieta wciąż promiennie się uśmiechała. – A nie przyszło ci do głowy, że nie jestem tą drugą? Że jestem pierwsza? – Pierwsza? – oburzyła się Zofia. – Jaka pierwsza? Przestań się łudzić. Oni nigdy nie odchodzą od swoich żon. Niewiarygodne, że muszę jej uświadamiać takie oczywistości. Właśnie jej, zżymała się w duchu. Przecież w tych sprawach Jolanta była zawsze realistką. Z pewnością nie traciła głowy. Jednak… nie tym razem. – Nieważne – powtórzyła Jolanta i wyglądała teraz tak, jakby zapaliły się w niej jakieś tajemnicze światła.
Tego już było dla Zofii zbyt wiele. Zrobiło jej się niedobrze. – I jak ty to sobie wyobrażasz? – syknęła przez zęby. – Jego żona i dzieci są nieważne? Tyle osiągnęła, że przynajmniej Jolanta przestała się uśmiechać. Już tak nie promieniała, wyraźnie spochmurniała. Co jednak nie znaczyło, że oddała pole i skapitulowała. – To nie twoja sprawa – rzekła oschle. – Nie proszę cię o radę. Nie przyszłam do spowiedzi. Wszystko jasne, rozzłościła się ponownie Zofia, bardziej zrozumiale nie mogła się wyrazić. – Jak sobie życzysz – odparła lodowato. – Od tej pory trzymajmy się od siebie z daleka. I bardzo dobrze, dopowiedziała w myślach. W gruncie rzeczy to ty przyczepiłaś się do mnie, a nie ja do ciebie. Odwróciła się na pięcie, by wreszcie odejść, ale Jolanta ponownie ją zatrzymała. – Przecież w razie czego tylko ja za to zapłacę. Tylko ja odpokutuję – rzuciła porywczo, niemniej znacznie łagodniejszym tonem niż poprzednio. – Niestety. Nie tylko ty – skrzywiła się na odchodnym Zofia. Jesteś nie tylko niemoralna, ale i głupia, chciała dodać, jednak powstrzymała się w ostatniej chwili. Nie zamierzała przedłużać tej rozmowy, choć spostrzegła, że Wołyńskiej bardzo na tym zależało. *** – Ale nie zerwałyście znajomości? – spytała cicho Regina. – No cóż, okazuje się, że to nie zawsze jest możliwe – ponownie westchnęła Zofia. – Choć istotnie przez dwa kolejne lata skutecznie jej unikałam. Przez jakiś czas żywiłam obawy, czy jednak nie przyjdzie jej do głowy mnie odwiedzić, a ja przecież nie mogłam spędzać całych dni poza
domem. Ale kiedy mijały kolejne tygodnie, miesiące, wreszcie lata, a ona nie pojawiała się w zasięgu mojego wzroku, uznałam, że nasza znajomość naprawdę się skończyła. W tym okresie usłyszałam o niej ze dwa, trzy razy. Ale jedynie na temat jej romansu, nie rozwoju kariery. Niczego nowego, jak już powiedziałam, nie wydała. To oczywiście mogło świadczyć o jej niezgodzie na wymogi, jakie stawiał literatom socrealizm, ale jakoś nie miałam wątpliwości, że w gruncie rzeczy chodziło o oczywisty brak talentu. W każdym razie, gdy wreszcie zupełnie przestałam o niej myśleć, nagle, ni z tego, ni z owego, ponownie się pojawiła. Pamiętam, że na jej widok dosłownie oniemiałam. Akurat robiłam pranie, jednocześnie doglądając Maciusia, gdy usłyszałam pukanie do drzwi. Jak się pani domyśla, nie byłam w nastroju do przyjmowania wizyt. A tu widzę ją w pełnej krasie. Jak zwykle starannie umalowaną, uczesaną i ubraną. Jak zwykle bez dziecka, za to z tym irytującym dziecinnym grymasem na twarzy. „Mogę wejść? – spytała i zaraz dodała: – Tamto już od dwóch lat skończone”. Tak jakby uznała, że od tej ostatniej wiadomości zależy moja gotowość do wpuszczenia jej do środka. Ani się spostrzegłam, a ponownie weszła do mojego życia. Tamtego dnia uznałam, że nie wypada zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie tak mnie wychowano. Zresztą, skoro, jak twierdziła, skończyła tamtą fatalną znajomość… No cóż, usiadłyśmy razem przy stole, zrobiłam herbatę. W kuchni stały tara i miska z praniem, Maciuś porozrzucał klocki po całym pokoju, ale trudno. Nie chciałam jej pytać o okoliczności zakończenia romansu i byłam wdzięczna, że sama też o tym nie mówiła. Rzuciłyśmy parę zdawkowych uwag, po czym zupełnie niespodziewanie powiedziała, że zaczęła pisać powieść. – Siedlecka nie patrzyła teraz na Reginę. Wodziła zamyślonym wzrokiem po przejeżdżających jeden za drugim samochodach, ale nie ulegało wątpliwości, że to nie one przykuwały jej uwagę. Tak jakby przeniosła się
myślami pięćdziesiąt lat wstecz i widziała tę samą ulicę, tyle że wyglądającą zupełnie inaczej. – Jakie wydawnictwo podpisało z nią umowę na powieść? – zdumiała się Regina. – Właśnie z nią? I w dodatku w tamtych czasach. – Żadne – odparła Siedlecka takim tonem, jakby stwierdzała najbardziej oczywistą rzecz na świecie. – Choć przyznam szczerze, że moja pierwsza reakcja była niemal dokładnie taka sama jak pani. – Ale przecież jej córka twierdziła, że matka dostała zamówienie na powieść. Dobrowolska chyba tak to sformułowała, w każdym razie Regina w taki sposób ją zrozumiała. Siedlecka wzruszyła jednak ramionami, dając w ten sposób do zrozumienia, co myśli o podobnych deklaracjach. – Nic podobnego – rzekła. – Jolanta od razu mi oznajmiła, że pisze tę powieść tak sobie. Z potrzeby serca, jak to mówią. „Jak to? – spytałam. – Czy to nie strata czasu?”. Popatrzyła wtedy na mnie, jakby miała przed sobą najbardziej prozaiczną osobę na tym świecie. No tak, uznałam wtedy z goryczą. Bo kogo we mnie widziała? Ona, ta wieczna romantyczka, wieczna dziewczyna, która zdawała się w ogóle nie dotykać ziemi? Widziała zaniedbaną, zapracowaną kurę domową. To spostrzeżenie nie usposobiło mnie do niej dobrze. „Kto wie? Może uda mi się kiedyś to wydać” – odparła. „Kiedy? – spytałam sarkastycznie. – Gdy nastaną lepsze czasy? A jeśli nie nastaną już nigdy?”. A ona na to, że wtedy, gdy pozna zakończenie. „Zakończenie czego? – ja na to. – Własnej powieści?”. „To nie zależy tylko ode mnie” – odparła i jakby w tej samej chwili uleciała z niej cała radość. Całe to światło, które tak ją zawsze opromieniało. Nagle stała się bardzo podobna do mnie i do innych zmęczonych codziennością kobiet. Natychmiast pojęłam, o co jej chodziło. Czy też raczej – o kogo. Wciąż myślała o tamtym człowieku. Żonatym, obarczonym rodziną
mężczyźnie. Nie musiałam już o nic więcej pytać. Było dla mnie jasne, że nie tylko nie pogodziła się z tym rozstaniem, ale gotowa była odzyskać kochanka. Oby ci się to nie udało, pomyślałam. – Kiedy pokazała pani ten maszynopis? – Regina gestem wskazała na torbę, do której z powrotem schowała niedokończoną powieść. – Kilka tygodni później, gdy ją odwiedziłam. Tak, tak… – westchnęła Siedlecka. – Nie tylko nie dałam rady odczepić się od niej, ale przyjęłam w końcu jej zaproszenie. Poszłam tam z Maciusiem, nie miałam go z kim zostawić. Wprawdzie mogłam umówić się na popołudniową wizytę i wtedy zająłby się nim Tolek, ale wolałam nie wspominać mężowi, kogo zamierzam odwiedzić. Nie ukrywałam przed nim, że wznowiłam kontakty z Jolantą, ale znając jego niechętny stosunek do tej kobiety, dałam do zrozumienia, że nasza znajomość ma raczej niezobowiązujący i zdawkowy charakter. Odwiedziny w jej domu by temu zaprzeczały. Poszłam więc z małym i okazało się, że wreszcie miałam okazję poznać jej córeczkę. Jolanta siedziała w domu z dzieckiem – i pewnie dzięki temu wydała mi się taka zwyczajna, swojska. Taka… – Zofia przez chwilę szukała odpowiedniego słowa, ale przestała się silić i przystała na takie, które najbardziej jej pasowało. – Taka normalna – dokończyła. – Dzieciaki świetnie się bawiły i w ogóle nie zawracały nam głowy. A ona pokazała mi swój maszynopis. Przeczytałam jeden rozdział. – Nagły powiew chłodnego wiatru sprawił, że obie się zatrzymały. Zofia poprawiła chustkę na szyi. – Nie zachwycił mnie pod względem literackim. Za to przeraził pod każdym innym. Nie miałam już wątpliwości. Jolanta wznowiła jednak tamtą znajomość. Była niepewna przyszłości, ale z pewnością zakochana. I pomimo pełnej świadomości tego, że postępuje niewłaściwie – szczęśliwa. „Jola, na miłość boską, to się źle skończy” – zawołałam. A ona znowu swoje: „Nieważne”. Tym razem nie przypomniałam jej już rodziny tego
człowieka. Wskazałam za to na Karolinkę: „A co z nią? To też nieważne?”. W odpowiedzi tylko się rozpłakała. A kilka miesięcy później skończyła pod kołami autobusu. Siedlecka nagle stanęła i wskazała na osiedle Za Żelazną Bramą. – Tu mieszkam – oznajmiła. – Może wejdzie pani do mnie? Napijemy się gorącej herbaty. Poczęstuję panią bigosem własnej roboty. Mój mąż i syn tak za nim kiedyś przepadali. – Jej oczy na moment się zaszkliły, ale zaraz się uśmiechnęła, nie pozwalając popłynąć wezbranym łzom. Regina nie miała serca jej odmówić, choć godzina już była późna i zdawała sobie sprawę, że matka pewnie zaczyna się niepokoić jej przedłużającą się nieobecnością. – Pani wie, kto to był? Czy kiedykolwiek go pani widziała? – spytała, gdy już weszły do małego mieszkania. Natychmiast spostrzegła zaskakującą zmianę w wyrazie twarzy Siedleckiej. Wyraźne zdenerwowanie, rozterkę w oczach. Niepewność. – Nie chciałam go poznać – rzekła cicho pani Zofia. – Nigdy jej nie nakłaniałam do żadnych zwierzeń. Bo to by oznaczało, że w jakimś sensie stałam się jej wspólniczką. – Rozumiem – odezwała się Regina, bo przyszło jej do głowy, że być może Siedlecka oczekuje od niej jakiejś reakcji. Zaraz jednak zorientowała się, że starsza pani chyba w ogóle nie zwróciła uwagi na jej odpowiedź. Zdawała się być nieobecna duchem, zupełnie pochłonięta przywoływaną teraz przeszłością. – Raz nazwała go porucznikiem. Mój porucznik, powiedziała miękko, ciepło, jakoś tak żartobliwie. Dlatego nie wiem, czy był nim naprawdę, czy tylko z jakiegoś sobie znanego powodu tak go nazwała – kontynuowała Zofia, a w jej oczach pojawiło się osobliwe światło. Zawahała się, jakby
dokonywała szczególnie trudnego wyboru, jakby wciąż nie była pewna podejmowanej właśnie decyzji. – Porucznik? – powtórzyła jak echo Regina. – Chyba miałam nadzieję, że jednak o niego nie zapytasz – odezwała się po chwili Siedlecka, a słowa te, kompletnie niespodziewane, wręcz zadziwiające, zbiły Reginę z tropu. I to nie tylko dlatego, że jej rozmówczyni po raz pierwszy zwróciła się do niej w tak bezpośredni sposób. – Słucham? – wyjąkała kompletnie oszołomiona. – Z jednej strony miałam nadzieję, że nie zapytasz o tego człowieka – powtórzyła łagodnie Zofia, z ledwo tajonym wzruszeniem w głosie. W taki sposób, w jaki mówi się do kogoś, kogo trzeba przygotować na jakąś niedobrą wiadomość. – Choć zarazem w głębi serca pragnęłam, abyś to zrobiła – dodała. – Czy to nie dziwne? Nawet bardzo dziwne, odpowiedziała jej bezwiednie i tylko w myślach Regina. Do żadnej innej refleksji nie była na razie zdolna. Bez słowa wpatrywała się w starszą kobietę. – Tak jak już wspomniałam, nie chciałam, aby Jolanta rozmawiała ze mną na jego temat. – W tonie głosu Siedleckiej pojawiło się nowe, trudne do zdefiniowania brzmienie. Jakby przełamywała własny wewnętrzny opór. – Na pewno domyślała się, że moje zdanie w tej kwestii nie zmieniło się ani na jotę i nie chcę nic więcej wiedzieć o tym mężczyźnie. Sama świadomość, jak się sprawy mają, wystarczała mi aż nadto. Nie nalegała. Pewnie także dlatego, że i jemu zależało na dyskrecji. Aż pewnego razu nie wytrzymała. To było wtedy, gdy widziałyśmy się po raz ostatni. Była w marnym nastroju, widziałam, że coś ją dręczy, i domyślałam się, że to ma związek z tym człowiekiem. Wiedziała, że nie może liczyć na żadne wsparcie z mojej strony. Nawet na to, że jej wysłucham. A jednak właśnie
wtedy próbowała wyrzucić coś z siebie, zwierzyć mi się. „Chciałabym, aby Romek wiedział…” – tak zaczęła, ale nie chciałam tego słuchać. „Muszę już wracać do domu” – odparłam i faktycznie poderwałam się z miejsca. Ścisnęła mnie wtedy za rękę, chciała mnie zatrzymać. Oczywiście mogłam się jej bez trudu wyrwać, ale spojrzałam w jej oczy… – Zofia zacisnęła dłonie i potrząsnęła głową. – Powiedziała, że napisała do niego, ale nie może wysłać tego listu, bo przecież nie ma żadnej pewności, czy nie wpadnie w ręce jego żony. A raczej, że jest to więcej niż pewne. Nie wyśle mu też listu do pracy… bo to niebezpieczne. Dosłownie tak to ujęła. A potem poprosiła, abym ja to zrobiła. Ten jeden, jedyny raz. Abym poszła do jego biura i dała mu ten list. „Wykluczone – zaprotestowałam. – Nie mieszaj mnie w to”. Lecz ona dalej swoje. „Znasz moje zdanie” – starałam się być kategoryczna, ale przyznam, że marnie mi to wychodziło. Widziałam błaganie w jej oczach… To było zbyt wiele. „Czemu sama do niego nie pójdziesz, skoro chcesz mu jeszcze coś wyjaśnić?!” – krzyknęłam. Odpowiedziała mi, że to niemożliwe. „Ze względu na jego żonę? – zakpiłam. „Obiecałam jej, że to koniec” – odpowiedziała. „Skoro jej obiecałaś, to przestań zawracać mu głowę listami! Te twoje obietnice… Już raz z nim przecież zrywałaś i co z tego wyszło?!” – krzyczałam. A ona wtedy, że tu chodzi o coś więcej. O jeszcze inne sprawy. I znowu swoje, że chciałaby, aby Romek o tym wiedział. Byłam wściekła, a mimo to… współczułam jej z całego serca. Oczywiście bezbłędnie to wyczuwała. Wiedziała, że się złamię i spełnię jej prośbę. Nie przypuszczała tylko, że stanie się to dopiero po wielu latach. – Romek? – powtórzyła Regina i w tym samym momencie odniosła wrażenie, jakby wokół zrobiło się zupełnie cicho. Przestały do niej docierać zwykłe odgłosy wielkiego miasta, choć za oknem znajdowała się przecież ruchliwa ulica.
– Potem, gdy wydobyto jej ciało spod kół autobusu i przeszukano torebkę, aby odszukać jakiś dokument pozwalający ustalić jej tożsamość, znaleziono przy okazji fotografię mężczyzny. Nigdy mi jej nie pokazała, to zresztą oczywiste, skoro nie chciałam o nim rozmawiać, a i jemu, jak sądzę, zależało na tajemnicy. Żadnej innej fotografii tego człowieka nie znaleziono później w jej mieszkaniu. Tę musiała stale nosić przy sobie. – Z kuchni dobiegł do nich nęcący zapach podgrzewanego bigosu. Zofia podniosła się, aby przygotować talerze, ale w progu pokoju odwróciła się i ponownie spojrzała na siedzącego nieruchomo gościa. – Zdjęcie miało na odwrocie dedykację – rzekła drżącym głosem. – Kochanej Joli – Roman. – Zofia się wyprostowała. W spojrzeniu, jakim obrzuciła Reginę, był smutek i współczucie. – Poznałam go kilkanaście lat później, w połowie lat sześćdziesiątych. Przyszedł do mnie, tu, do tego mieszkania, jak teraz… ty. Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo wstrząsnęła mną ta niespodziewana wizyta? Od razu go jednak rozpoznałam… po tamtym zdjęciu. Chciał porozmawiać o Joli. „Wiem, że była pani jej przyjaciółką” – powiedział. Nie sprostowałam, jak faktycznie miały się sprawy z tą przyjaźnią. I nie pytałam, skąd o mnie wiedział i dlaczego dopiero teraz przyszedł. Co go do tego skłoniło po tylu latach. Nie zadałam mu tych pytań, uznałam, że to bez znaczenia. „Zostawiła list do pana” – oznajmiłam. Tak, przez wszystkie te lata nie zdecydowałam się, aby po prostu wyrzucić tę kopertę. Jakoś nie mogłam się na to zdobyć. Ale listu nie czytałam, jakiekolwiek były wynurzenia Jolanty, nie kierowała ich przecież do mnie. I naprawdę nie byłam ich ciekawa. W zupełności mi wystarczyła nawet ta niewielka rola, jaką mi wyznaczyła. Lecz gdy patrzyłam, jak ten człowiek odklejał tę starą kopertę… Jak drżały mu dłonie… I to wzruszenie na jego twarzy… Poczułam trudną do opisania ulgę. Jakby ktoś zdjął ze mnie stukilowy ciężar. Tak, cieszyłam się, że prośba Jolanty wreszcie została spełniona. Że
to ja ją spełniłam. Nadal uważam, że zrobiłam to, co należało. Mimo wszystko… – Zakładam, że się pani przedstawił? – wyszeptała Regina. Na dobrą sprawę wiedziała, jaka będzie odpowiedź. Odgadywała ją szóstym zmysłem. A mimo to chciała ją usłyszeć. Musiała usłyszeć – bez dotychczasowych niedopowiedzeń i aluzji. – Nazywał się Roman Nałęcz. – Siedlecka rozłożyła ręce, jakby za coś przepraszała. – Ale nadal nie mam pojęcia, czy naprawdę był porucznikiem. O to także go nie zapytałam.
Okładka Karta tytułowa Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Karta redakcyjna
Spis treści:
Czwarta powieść. Tom 1 Wydanie pierwsze ISBN: 978-83-8219-069-4 © Agnieszka Janiszewska i Wydawnictwo Novae Res 2020 Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res. Redakcja: Wioletta Cyrulik Korekta: Emilia Kapłan Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
WYDAWNICTWO NOVAE RES ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia tel.: 58 716 78 59, e-mail:
[email protected] http://novaeres.pl Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl. Na zlecenie Woblink woblink.com plik przygotowała Katarzyna Rek