163 Pages • 73,070 Words • PDF • 760.7 KB
Uploaded at 2021-09-24 17:16
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
Klaus-Peter Wolf
Morderca z Fryzji Wschodniej
Inspektorat policji w mieście Aurich, jak również opisane w tej książce krajobrazy, promy, budynki i restauracje rzeczywiście odnaleźć można we Fryzji Wschodniej. Lecz chociaż niniejsza powieść osadzona jest w realnie istniejącej scenerii, to jednak akcja i bohaterowie zostali przeze mnie wymyśleni. Ewentualne podobieństwa do rzeczywistych osób lub istniejących placówek czy organizacji są zatem czysto przypadkowe i nie były zamierzone. Wymyśliłem nawet Gimnazjum im. Hansa Bödeckera, ponieważ uważam, że we Fryzji Wschodniej już dawno powinno być gimnazjum jego imienia. Pamięci tego wielkiego człowieka dedykuję z wdzięcznością tę książkę
CZWARTEK 28 KWIETNIA, GODZ. 17.32 Ulf Speicher nie wiedział, że zostały mu tylko cztery godziny życia. Był raptem koniec kwietnia, ale w przejrzystym powietrzu słońce już przyjemnie łaskotało go w skórę. Małe kałuże rozsiane pośród osuchów1 połyskiwały, jak gdyby morze po swojej ostatniej wizycie pozostawiło za sobą dywan z diamentów. Mogło się zdawać, że trwa jeszcze odpływ, że z lądu da się z łatwością przejść na piechotę na wyspę Juist czy Norderney. Ale przypływ już wtłaczał wodę z powrotem do wydrążonych w dnie korytarzy zwanych prilami. Za niecałą godzinę, gdy słońce zajdzie za wyspą Juist, Morze Wattów stanie się dla turystów śmiertelną pułapką. Całkiem niedawno, ledwie przed kilkoma tygodniami, morze zabrało pewnego ojca rodziny, który bez przewodnika2 chciał się przedostać na piechotę z nadbrzeżnej miejscowości Norddeich na wyspę Norderney, gdzie umówił się z żoną i dziećmi w restauracji Oaza. Ulf Speicher lubił opowiadać takie historie. Na przykład o zatopionym mieście ukrytym pod łachami muszli. - Czasem w niedzielę, gdy wieje korzystny wiatr - mówił z przekonaniem - zdaje się, że słychać, jak biją zatopione kościelne dzwony. Opowiadał też o kobiecie, która po samą szyję utknęła w mule, nie miała odwagi się poruszyć, i podobno trzeba ją było wyciągać dźwigiem. I o szkolnej wycieczce, która wyruszyła na wędrówkę po osuchach ze swoim nauczycielem, a wróciła bez niego. Przywoływał te współczesne horrory z przymrużeniem oka. Mieszczuchy lubiły słuchać takich opowieści w czasie swojego urlopu nad morzem. Ulf Speicher był szczęśliwy, gdy czuł pod nogami wilgotne dno morskie, gdy muł przeciskał się między palcami u stóp. Czuł, że żyje pełną piersią, chociaż miał pięćdziesiąt pięć lat, brzuch w kształcie piłki i początki łysiny. Ale jeszcze nigdy w życiu nie zażywał tak intensywnego i satysfakcjonującego seksu jak właśnie w ostatnich latach. Nie żałował, że przeprowadził się z Frankfurtu właśnie tutaj: nad Morze Północne. Od kiedy zamieszkał na północnych rubieżach, jego życie zmieniło się radykalnie. Był teraz prezesem Stowarzyszenia Tęcza, które opiekowało się niepełnosprawnymi oraz ich rodzinami. Większość małżeństw rozpada się, gdy na świat przychodzi niepełnosprawne dziecko, bo często okazuje się ono zbyt dużym obciążeniem dla związku. Stowarzyszenie Tęcza Ulfa Speichera odciążało rodziny: matki mogły wreszcie zrobić sobie urlop i odprężyć się, wiedząc, że ich dzieci są pod dobrą opieką. Niejedna z nich miała wreszcie po raz pierwszy od wielu lat coś na kształt wolnego czasu i już z samej wdzięczności wdawała się z nim w romans. Ulf Speicher naprawdę nie miał powodów, żeby narzekać na swoje obecne życie. ODWRÓCIŁ SIĘ w stronę dwóch kobiet, które szły za nim. Nabrały rumieńców od morskiego powietrza i słońca. Nie potrafiły iść po przybrzeżnym mule tak szybko jak on. Te dwie kobiety z pewnością nie wyglądały na siostry. Aleksa Guhl, matka niepełnosprawnego dziecka, była raczej przy kości. Zupełnie odwrotnie niż jej siostra, Liane Rottland, która robiła wrażenie delikatnej i kruchej. Sfrustrowane mężczyznami i niepowodzeniami w małżeństwie zbliżyły się do siebie i we wzruszający sposób
troszczyły się wspólnie o umysłowo opóźnionego Markusa. Aleksa, której kąciki ust układały się w smutny grymas, Ulfowi Speicherowi podobała się bardziej. Z nią mógł sobie wyobrazić niejedną miłą chwilę w odosobnieniu. Musiał tylko jakoś pozbyć się jej chudej siostry. Wiatr przywiał do niego jej wołanie - właśnie utknęła w mule. Ulf Speicher tylko przez chwilę pomyślał o Jutcie Breuer, swojej partnerce życiowej. Ona na pewno w niczym mu nie przeszkodzi. Gdy się poznali przed kilku laty, od razu postawił warunek, że chce być niezależny i mieć osobne mieszkanie. To on ustalał w Stowarzyszeniu Tęcza godziny dyżurów, więc zawsze wiedział, co, gdzie i kiedy robi Jutta. Właśnie teraz odbywała wizytę domową i będzie zajęta przynajmniej do dwudziestej drugiej. Potem i tak już do niego nie przyjdzie, a co najwyżej wyśle mu SMS-a na dobranoc. ALEKSA GUHL i Liane Rottland z trudem szły pod wiatr wiejący od lądu, żeby przed przypływem dotrzeć na brzeg. Nie wpadały w panikę, bo dzięki obecności Ulfa Speichera czuły się bezpieczne. On jednak naciskał, by się pospieszyły. Ich kalosze ciągle utykały w mule. Miękkie dno morskie wydawało mlaskające odgłosy za każdym razem, gdy kobiety wyciągały z niego nogi. Brzmiało to wręcz nieprzyzwoicie. Jakby pożądliwie. Spojrzały na siebie. Nie miały odwagi głośno tego powiedzieć, ale obie pomyślały o tym samym: brzmiało to tak, jakby morze było głodne. Ulf Speicher kazał obydwu kobietom zdjąć kalosze i iść na boso tak jak on. W tej chwili do Norddeich, płynąc przez farwater, zawijał prom Frisia V. Wyglądało to, jakby jechał po mule na kołach. Nieco upiorne wrażenie: statek, który sunie po suchym lądzie. Ulf Speicher wykrzywił twarz w uśmiechu, gdy na burcie promu dostrzegł ogromne graffiti: Morze morduje. Napis w obramowaniu z trupich czaszek miał pewnie parę metrów wysokości. Wśród swoich pracowników miał kilku takich artystów graficiarzy, którzy w stowarzyszeniu odbywali zastępczą służbę wojskową. - Może to zrobił Kai? - pomyślał nie bez dumy. Ulf Speicher podniósł z wody muszlę, pokazał ją obydwu kobietom i demonstracyjnie wyjadł jej zawartość. Wiedział, że ten widok będzie je trochę brzydzić. Od razu uderzył w swoją zwykłą gadkę: Bardziej świeżych nigdzie się nie dostanie… Wyssał wnętrze muszli i z premedytacją rozgłośnie przełknął. Aleksa poczuła na plecach gęsią skórkę. Sposób, w jaki ten mężczyzna wysysał muszlę, miał w sobie coś zwierzęcego. A teraz schylał się po następną. Podał jej muszlę. Jej siostra cofnęła się z obrzydzeniem. - Chyba tego nie zjesz! Aleksa wzięła muszlę. Bo tu nie chodziło o jakiś owoc morza. Tu chodziło o coś innego. To było zaproszenie - zaproszenie do seksu. Wiedziała o tym, a Ulf Speicher wiedział, że ona wie. Chwyciła muszlę ustami i połknęła jej zawartość z lekkim uczuciem wstrętu. Ulf Speicher objął ją ramieniem i roześmiał się. Pogratulował Aleksie odwagi, a następnie zaprosił obie miłe panie do siebie do domu na wspólne jedzenie muszli. Liane oczywiście od razu pojęła, że to zaproszenie tak naprawdę wcale jej nie dotyczy. Ale ucieszyła się ze względu na swoją siostrę, która w ostatnich latach naprawdę nie miała łatwego życia, i postanowiła jej nie przeszkadzać. Mimo wszystko była jednak
nieco zdziwiona, że jej przyzwoita siostra ma zamiar wdać się w romans z mężczyzną, którego poznała dopiero dzisiejszego ranka. Liane grzecznie podziękowała za zaproszenie, mówiąc, że chce wrócić do pensjonatu, żeby trochę odpocząć, bo najwyraźniej - w czasie tej wędrówki przez Morze Wattów - nieco przeliczyła się z siłami. Gdy dotarli do stałego lądu, Ulf i Aleksa szli już obok siebie ręka w rękę jak świeżo zakochana para. Liane szła dobre dwadzieścia metrów za nimi, żeby im nie przeszkadzać. JAZDA Z NORDDEICH do Süderneuland trwała niecały kwadrans. Ulf Speicher dociskał gaz. W samochodzie nie rozmawiali. Aleksa była podenerwowana, jakby to był jej pierwszy raz. Była wdzięczna swojej siostrze, że tak naturalnie dała jej przyzwolenie na tę miłosną przygodę. Ulf Speicher zamieszkiwał połowę bliźniaka, sto dwadzieścia siedem metrów kwadratowych. Wystarczająco dużo miejsca dla niego i jego biblioteki liczącej prawie cztery tysiące książek. Dom spodobał się Aleksie. Zawsze o takim marzyła. Od czerwonych cegieł biła fryzyjska przytulność. Garaż otwierał się na pilota. Na jego bramie namalowana była głowa Johna Lennona nadnaturalnej wielkości. Aleksa się uśmiechnęła. Teraz wiedziała przynajmniej, jakiej muzyki słucha Ulf Speicher. W przedpokoju, jeszcze stojąc, od razu zaczęli się nawzajem rozbierać. Nie nadążali ze zdejmowaniem ubrań. Próbowała sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni rozbierała się do naga przed mężczyzną. Musiało to być co najmniej cztery, pięć lat temu, a skończyło się katastrofalnym związkiem. Po tym wszystkim jakoś z siebie zrezygnowała i spuchła jak drożdżowe ciasto. Jej siostra mówiła, że zbudowała wokół siebie ochronny pancerz pancerz z tłuszczu. Brzuch Ulfa i jego figura pluszowego misia ułatwiały jej sprawę. A on oznajmił chytrze, że nigdy nie działały na niego te na pół zagłodzone kobiety z kolorowych gazet i że bardziej podobają mu się rubensowskie kształty, prawdziwe kobiety - takie jak ona. Była mu wdzięczna za te słowa. Podczas, gdy Ulf Speicher delikatnie gładził jej wielkie piersi i czule je całował, kula przeznaczona, by zakończyć jego życie, została załadowana do lufy. NADKOMISARZ ANN Kathrin Klaasen głupio się z tym czuła, ale mimo to nie ustawała. Przyszedł teraz właściwy moment. Siedziała sama w biurze, a jej współpracownicy, Weller i Rupert, toczyli w korytarzu euforyczną rozmowę o awansie piłkarzy ręcznych z Aurich z ligi powiatowej do drugiej ligi. Ann Kathrin Klaasen musiała dwa razy wystukać na klawiaturze imię i nazwisko, bo za pierwszym razem napisała „Susanne” przez „i”. Takie literówki właściwie się jej nie zdarzały. Jej palce były narzędziami wyszkolonymi bardzo precyzyjnie. W przeciwieństwie do kolegów z pracy nauczyła się pisać dziesięcioma palcami i nie wisiała jak oni z dwoma palcami nad klawiaturą, przypominając orła wypatrującego zdobyczy. Bez trudu pisała w tempie trzystu uderzeń na minutę. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Susanne Möninghoff. Ann Kathrin tak naprawdę wcale się tego nie spodziewała. Przyjrzała się kobiecie pogardliwie. Zdjęcie musiało być sprzed kilku lat. A może ona naprawdę jest taka młoda? Miała długie falowane włosy
pofarbowane na brąz i rozmiar biustonosza co najmniej 85 B. Nic dziwnego. Hero był fanem kobiecych piersi. Niemal nie dostrzegał kobiet o mniejszym rozmiarze biustu. Ann Kathrin poczuła przypływ mdłości, a równocześnie narastało w niej dziwne uczucie triumfu. Tego to on z pewnością nie wiedział, że jego mała słodka Susanne była odnotowana w jej kartotece. Ann Kathrin postanowiła wydrukować jej dane. Spojrzała w stronę drzwi, jeszcze kilka sekund, a potem… Za późno. Rupert wszedł do biura jak ktoś, kto nie spodziewa się nikogo w pomieszczeniu. Prawą ręką chwycił się za krocze. Często nosił za ciasne slipy i ciągle je sobie poprawiał, gdy sądził, że nikt go nie widzi. Potrząsnął głową, żeby ukryć zażenowanie: - Najpierw robisz tu cyrk, żeby dostać urlop za swoje nadgodziny, a potem… Demonstracyjnie postukał palcem w swój zegarek. Wyglądało to tak, jakby chciał, by szybko zapomniała, gdzie dopiero co trzymał rękę. Ann Kathrin Klaasen wyjęła kartkę z drukarki. Złożyła ją i schowała do swojej czarnej torebki marki Esprit. Rupert stanął za nią, by móc zerknąć na ekran komputera. Jego nadmierna ciekawość pomogła mu już rozwiązać niejedną sprawę. Ale Ann Kathrin nie chciała pozwolić, by dzięki wychwalanemu przez wszystkich darowi dedukcji zgadł, co właśnie tutaj robiła. Coś, co wyglądało na sprawę czysto służbową, było ściśle prywatne i właściwie nie całkiem legalne. Szybko zamknęła program. Chyba nieco za szybko, bo Rupert był wyraźnie zdziwiony. - Twój urlop zaczął się już godzinę temu. Czego tu jeszcze szukasz? - Półtorej godziny temu - poprawiła go. Potem wstała i włożyła płaszcz. Musiała wyjść stąd jak najszybciej. W drzwiach natknęła się na Wellera. Trzymał pod pachą trzy tomy akt i próbował wcisnąć je Ann Kathrin. A ponieważ ta nie zareagowała, dokumenty spadłyby na podłogę, gdyby Weller w ostatnim momencie bohatersko ich nie uratował. Weller miał czerwone plamy na twarzy. Jego skóra reagowała na każdą stresującą sytuację. Pachniał nikotyną i zbyt ostrą wodą po goleniu. - Nie wyrobię się w terminie, żeby zbadać podstawy aresztowania. Ann, czy mogłabyś za mnie… Ann Kathrin demonstracyjne skrzyżowała ręce na piersi. Dała odpór. - Nie. Na pewno nie. W zasadzie to mnie tutaj w ogóle już nie ma. Zostawiła go tak, jak stał, i pognała przez korytarz na dwór. Weller popatrzył za nią nieco obrażony i machnął ręką, jakby wszelkie słowa nie miały już sensu. Z głębi biura dobiegło go wołanie Ruperta: - Odpocznij, Ann! Ann Kathrin czuła, że teraz, w inspektoracie policji, łatwo można było ją zranić. Uciekła stamtąd jak śmiertelnie ranione zwierzę. Zastanawiała się, czego się właściwie bała. Rupert i Weller byli miłymi kolegami z pracy. Czasem bywali nieco opryskliwi czy szorstcy w obejściu, ale to nie o to chodziło. Nie mogli jej zobaczyć w tym stanie. Ann Kathrin była bliska płaczu, a to mogło zniszczyć wizerunek twardej pani nadkomisarz, która zawsze miała nad wszystkim kontrolę - nieważne, czy to była praca, dom, rodzina czy wygląd.
SEKS Z ALEKSĄ GUHL przebiegał zupełnie inaczej, niż Ulf Speicher to sobie wcześniej wyobrażał. Gdy zrozumiała, jak bardzo mu się podoba, straciła wszelkie zahamowania i przejęła inicjatywę. Formułowała oczekiwania, żądała, by pieścił ją tu, a dotykał tam. Całkowicie przejęła reżyserię w tej grze. Już po chwili miał wrażenie, że jest uczniem, który wysłuchuje poleceń swojej nauczycielki. Zrobili sobie małą przerwę. On sam lubił przerywniki w postaci kawy czy lampki szampana, co pozwalało mu rozciągać zabawę na cały wieczór. Słońce właśnie zaszło za wyspą Juist. Musieli zapalić światło. Nagi Ulf Speicher poszedł do kuchni zaparzyć kawę. Nie wiedział, że jest obserwowany przez celownik optyczny i że w jego obiektywie stanowi wspaniały cel. Znacznik celownika wędrował po jego ciele - z brzucha przez pierś aż do głowy. W tym momencie do kuchni wśliznęła się Aleksa - także ona była nadal naga. Na zewnątrz ktoś przejechał pod oknem na rowerze. Aleksa za żadne skarby nie chciała, by ktoś zobaczył ją bez ubrania w kuchni Ulfa. Wyłączyła światło. W ten sposób uratowała Ulfowi życie. Na jedną godzinę. ANN KATHRIN KLAASEN prosto z pracy pojechała do Nessmersiel, żeby popatrzeć na zachód słońca. Potrzebowała czasu, by uporządkować myśli. Nie wiedziała, jak długo tak siedzi i gapi się na morze. W każdym razie już zaczęło się jej robić zimno. Zaparkowała swoje twingo przed kawiarnią Aggis Huus. Lubiła tu przyjeżdżać, gdy chciała sobie coś przemyśleć lub potrzebowała dla siebie nieco czasu. W sklepie obok zawsze musiała podejść do półki z książkami dla dzieci. Gdy jej syn był mały, miała dobrą wymówkę, by wrócić do domu z nowymi książkami obrazkowymi i historyjkami dla początkujących czytelników. Teraz było trudniej. Była świadoma swojej pasji. Tak, kochała książki dla dzieci. Książki dla młodzieży już jej tak nie interesowały. Hero oczywiście miał na podorędziu psychologiczną hipotezę. Jego zdaniem w ten sposób pielęgnowała w sobie małe dziecko. Twierdził, że czasem dziecko przejmowało nad nią kontrolę - jak lalkarz nad swoją marionetką. Nienawidziła, gdy tak z nią rozmawiał, a jednak wiedziała, że ma rację. Zdecydowała się na Czarodziejskie historie Ulricha Maske. Obrazek z czarodziejem na okładce przemawiał do niej. Jej ojciec zawsze kochał opowieści o czarodziejach, wiedźmach i elfach. Z książką usiadła w kawiarni Aggis Huus. Lubiła tutejszą domową atmosferę. Nawet obecność grupy turystów nie mogła zmienić faktu, że to nie była zwykła kawiarnia. Każdy gość czuł się tutaj trochę jak w domu. Zamówiła sobie bezalkoholowe piwo Jever i danie dnia: gęsty eintopf z kiełbasą. Właśnie takie jedzenie pasowało do tego miejsca. Ann Kathrin uważała, że tutaj nie powinno się serwować sushi czy podobnie wyrafinowanych specjałów, lecz właśnie solidny eintopf i domowe ciasto. Ann Kathrin mogła tu rozprostować nogi i przez moment poczuć się nieco pewniej. Tutaj świat był prosty i piękny. Całe zło, wszystkie problemy współczesnej cywilizacji zostały za drzwiami. Czekając na jedzenie, Ann Kathrin kartkowała swoją nową książkę dla dzieci, ale tak naprawdę wcale jej nie czytała. Wiedziała, że jeszcze coś ją dzisiaj czeka. Coś, przed czym najchętniej by uciekła. Gdy młoda kelnerka postawiła przed nią koszyk z chlebem i eintopf, Ann Kathrin natychmiast pojęła, że dzisiaj nic nie przełknie. Było jej głupio, że teraz nic nie zje. Nie
chciała obrazić kuchni. Przez chwilę siedziała przy swoim talerzu i wpatrywała się w niego. Nabiła kiełbasę na widelec, pokroiła na małe kawałki i zanurzyła w zupie ziemniaczanej, ale na koniec po prostu zapłaciła rachunek w ogóle nie spróbowawszy potrawy. W spojrzeniu kelnerki widać było pytanie: „Czy coś jest nie tak z naszym jedzeniem? A może przynieść pani coś innego?”. Ann Kathrin wyszła z Aggis Huus, zapewniając solennie, że zupa była wspaniała, ale ona musiała chyba złapać jakiegoś wirusa. Wsiadła do swojego zielonego twingo. Samochód był dla niej jak schronienie. Wbrew swoim przyzwyczajeniom wcisnęła przycisk zamykający wszystkie drzwi. To było jak ucieczka od zewnętrznego świata. Zupełnie niepotrzebna, a jednak dobroczynna w skutkach. Niech nikt jej tutaj nie przeszkadza. ZANIM URUCHOMIŁA SILNIK, przyjrzała się swojej twarzy w lusterku wstecznym. Nie, nie wygląda na swoje trzydzieści siedem lat. Wygląda o wiele starzej. Wygląda raczej na czterdzieści siedem. Tak, jeszcze niedawno sprawiała wrażenie o wiele młodszej - ledwie po trzydziestce. Zawsze uchodziła za młodszą, niż była w rzeczywistości. W okresie dojrzewania straszliwie ją to denerwowało. Inne kobiety w jej wieku próbowały zrobić coś ze sobą i zaczynały sypiać ze swoimi mężami częściej niż dotąd. Ale ona tak nie potrafiła. Coś w niej kompletnie zamarzło. Zaczęła nosić obszerne swetry i przestała chodzić do fryzjera. Rankiem szybko przeczesywała włosy szczotką i spinała je z tyłu klamrą. Przestała się malować. Tylko ciemne worki pod oczami tuszowała korektorem. Ann Kathrin wyłowiła z torebki wydruk. Powstrzymała odruch, by podrzeć kartkę na kawałki. Postanowiła przechować ją jako dowód w sprawie. Potem wyprowadziła samochód z parkingu i próbowała skupić się na jeździe. Czuła ogromne napięcie. Znała sposoby radzenia sobie ze stresem, ale nie zależało jej na tym, żeby się uspokoić. Potrzebowała wściekłości i siły, by przeprowadzić prawdziwą konfrontację. Tym razem nie da się omamić jego głosowi, łagodnemu jak zmiękczacz do ubrań. Tym razem przejdą do rzeczy. Najpierw jechała przez Störtebekerstrasse na północ, cały czas mając w zasięgu wzroku po prawej nadmorską groblę3. Potem jednak poczuła, że nie ma jeszcze siły potrzebnej do spodziewanego starcia. Przekonała siebie, że musi najpierw zaczerpnąć powietrza i pozwolić spokojnie zasnąć swojemu synowi Eike. On nie powinien dowiedzieć się o grożącym nieszczęściu. Skręciła więc w kierunku Hage i pojechała ku torfowiskom Meerhusener Moor. Tutaj na skraju obszaru chronionego zatrzymała samochód i w całkowitej niemal ciemności poszła na spacer w kierunku jeziorka Eversmeer. Najpierw nie czuła pod stopami twardego gruntu, ale później, gdy weszła głębiej na teren wokół jeziora Ewige Meer, droga wykonana z dębowych bali zaprowadziła ją pewnie ku ciszy torfowisk. W końcu dotarła do platformy widokowej nad jeziorem. Tutaj posiedziała przez chwilę bez ruchu. Potem podniosła się z głębokim westchnieniem, przeciągnęła, jak gdyby budziła się z długiego snu, i zdecydowała, że już wystarczy. Chętnie poszłaby dalej w głąb bagien, ale bezpieczniej było pozostać na drewnianych belkach. O tej godzinie nie mogła tu liczyć na żadną pomoc. Torfowisko potrafi być podstępne. Tak samo jako Morze Wattów.
KORZYSTNA POZYCJA do strzelania nadarzyła się, gdy Aleksa Guhl zapaliła dwie świeczki w salonie, a Ulf Speicher w świetnym humorze odkorkował butelkę wina. Aleksa nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czuła się tak swobodnie, w takiej harmonii ze sobą i swoim ciałem. Wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. Obydwoje zamarli i spojrzeli na siebie. Aleksa zrobiła rozczarowaną, wręcz przerażoną minę. Najbardziej bała się, że za chwilę stanie przed drugą kobietą: jego żoną lub życiową partnerką. Błyskawicznie zdała sobie sprawę, że w ogóle nie znała jego sytuacji życiowej. Wiedziała jedynie, że nazywał się Ulf Speicher. Że był dobrym człowiekiem o wielkim sercu dla niepełnosprawnych i ich krewnych oraz o wielkiej sile przebicia, która w tych trudnych czasach pozwalała mu na sterowanie organizacją taką jak Stowarzyszenie Tęcza i omijanie rafy cięć finansowych. Ulf Speicher położył palec na ustach, potrząsnął głową i zdmuchnął świeczki. W żadnym razie nie miał zamiaru otwierać drzwi. Nikomu. Niezapowiedziany gość pod drzwiami raz jeszcze załatwił Speicherowi krótkie odroczenie. ANN KATHRIN KLAASEN świadomie przekroczyła ograniczenie prędkości, jak gdyby sama musiała sobie udowodnić, że jest już gotowa na konfrontację. Po prawej mijała dworzec. Przed budynkiem czekała samotna taksówka. Taxi van Hülsen, 2-1-4-4. Palący fajkę taksówkarz kiwnął przyjacielsko głową. W poprzednim roku kilka razy odbierał ją z dworca, gdy późną nocą wracała pociągiem ze szkoleń w Hanowerze czy Oldenburgu. Do domu w miasteczku Norden najchętniej wracała własnym samochodem. Dworzec zawsze miał w sobie coś ponurego, gdy przetoczyły się już przez niego tłumy turystów. Przyklejony do zakurzonych szyb plakat obwieszczał, że kiedyś grało się tutaj w lotki i piło kawę. Teraz zdemontowano nawet automat, w którym latem można było kupić napoje i słodycze. Lecz jeśli wjechać do Norden samochodem drogą B72 prowadzącą do Bahnhofstrasse, wówczas miasteczko robi przychylne wrażenie. Zaraz przy wjeździe znajduje się sklep z ezoteryką. Na zewnątrz wisi szyld „Reiki”. Bez względu na to, co ten szyld oznacza, według Ann Kathrin robi o wiele sympatyczniejsze wrażenie niż na przykład reklama Marlboro. Po lewej i prawej stały wiatraki. Przejeżdżała między nimi jak przez bramę miasta. Widok tych wiatraków sprawiał, że od razu brała głębszy oddech, jak gdyby mogła już wyczuć zapach morza. A potem ta wielka butelka ze sznapsem marki Doornkaat. Na tę butelkę zawsze patrzyła bardzo uważnie. Inne miasta miały swoje pomniki z jeźdźcami. Z jakimiś królami czy generałami. A miasteczko Norden miało swoją butelkę Doornkaatu. Uśmiechnęła się do tego zielonego monstrum. Za każdym razem przypominało jej to, że Doornkaat był ulubionym sznapsem jej ojca. W zamrażalniku zawsze trzymał jedną butelkę. A obok dwa zamrożone kieliszki. - Doornkaat - oświadczał jej ojciec, jak gdyby obwieszczał głęboką prawdę filozoficzną - należy pić zimny. Zimny jak lód! A wszystko to ku ubolewaniu jej matki, gdyż wtedy nie posiadali jeszcze osobnej zamrażarki, lecz tylko małą półkę w lodówce, którą butelka Doornkaatu wypełniała do połowy.
Ann Kathrin rzadko piła sznapsa, ale jeśli już, to tylko zmrożonego na lód Doornkaata. Butelkę i kieliszki trzymała w tym samym miejscu lodówki co dawniej jej ojciec. I kiedy, dokładnie jak on niegdyś, stojąc przed lodówką nalewała sobie kieliszek i wychylała go, za każdym razem mówiła: - Twoje zdrowie, tato. „Jak masz kłopot, kolego, to se walnij jednego!” - to powiedzonko, wypowiadane z ironicznym uśmiechem, było aluzją do ojcowej przeszłości w robotniczym środowisku Zagłębia Ruhry i należało do wielu często cytowanych przez niego mądrości życiowych. On, który musiał mieć w życiu cholernie dużo kłopotów, nigdy nie zaczął pić. Wytrwale i odważnie toczył swoją życiową walkę aż do końca. Jeśli więc stała przed lodówką z zamrożonym kieliszkiem przy ustach, to zwykle dlatego, że musiała utopić jakiś problem, gdyż wcześniej zbyt dużo musiała przełknąć i zbyt długo zaciskać zęby, a w środku niemal eksplodowała. Błogie ciepło alkoholu za każdym razem wypełniało ją całą. Otrząsała się potem i wzdychała, jak gdyby chciała wyrzucić z siebie wszelkie złe fluidy, które po takim dniu przyklejały się do niej jak błoto do butów. To był dla niej wręcz rytuał. Zawsze odstawiała kieliszek na lodówkę, na wysokości oczu, jak zwykł to robić jej ojciec. Lubiła przyglądać się kieliszkowi, na którym ciepło jej palców zostawiło ślady. Stała zwykle przez chwilę bez ruchu i przyglądała się, jak w pokojowej temperaturze kryształki lodu roztapiały się w krople, które pełzły w dół powoli, jak srebrne ślimaki. To była chwila jej medytacji. Za każdym razem po odbyciu tego rytuału znowu była gotowa stawić czoło światu. Ann Kathrin Klaasen - wojowniczka. Ann Kathrin Klaasen - nieustraszona. Prawdopodobnie w taki sposób również dzisiaj mogłaby wziąć się w garść. Ale właśnie tego nie chciała. To nie był ten dzień, aby zalewać troski i łapać równowagę. Dzisiaj chciała rozstrzygnięcia. A dopiero potem może kieliszek sznapsa. Może… Jej dom znajdował się na północy Norden, w tak zwanej Dzielnicy Zbożowej. W linii prostej od morza dzielił ich niecały kilometr. Minęła ulicę Kornweg i skręciła w Haferkamp. Im bliżej była celu, tym szybciej biło jej serce. Księżyc wisiał prawie nad samym dachem jej domu, jak gdyby wszechświat chciał wskazać jej drogę. Swoje twingo skierowała na duży podjazd domu numer 13 przy ulicy Distelkamp. Wiatr się zmienił. Miała wrażenie, że główki tulipanów na klombie przed domem kłaniają się jej na powitanie. Zaparkowała przed garażem. Samochód Hero był już w środku. Przez głowę przemknęła jej myśl, że będzie postępować dokładnie tak, jak gdyby miała zaaresztować mordercę. Jego garaż został właśnie odcięty. Nie mógł teraz uciec samochodem. Niebezpiecznemu przestępcy trzeba najpierw zamknąć wszystkie drogi odwrotu. Zgodnie z jej doświadczeniem najwięksi twardziele poddawali się, gdy nie widzieli już żadnej szansy ucieczki. Chociaż Ann Kathrin Klaasen wysiadła przed samymi drzwiami do domu, nie dostała się do środka przez główne wejście, lecz przez garaż. Światło zapalało się tam automatycznie. Zajrzała od strony kierowcy do granatowego renault megane należącego do Hero, wyjęła z torebki swój notatnik i spisała stan licznika. Obwąchała fotel pasażera. Nie, nie wyczuła tam obcych perfum. Jednak cyfry na liczniku powiedziały jej wystarczająco dużo. Ann Kathrin rozprostowała się i poprawiła na sobie ubranie. Odchrząknęła jak
śpiewaczka operowa, która przed wielkim występem obawia się, że głos ją zawiedzie. Dopiero wtedy weszła do środka. Wzięła głęboki oddech i ruszyła, by zmierzyć się z awanturą. Wzdłuż wybrzeży Fryzji Wschodniej ciągnie się tzw. Morze Wattów, czyli akwen wód przybrzeżnych odsłanianych całkowicie w czasie odpływów. Morze Wattów obejmuje wody przybrzeżne od Holandii aż po Danię, a w roku 2009 zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Dno morskie odsłaniane w czasie odpływów nazywane jest „wattami” lub „osuchami”. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć] Po osuchach można wędrować i w czasie odpływów przechodzić na piechotę na pobliskie wyspy, jednakże turystom zaleca się wędrówki z licencjonowanym przewodnikiem, który orientuje się w godzinach przypływów oraz w topografii prilów, czyli korytarzy wyżłobionych w dnie przez wodę, które w czasie przypływu stają się w krótkim czasie rwącymi rzekami. [wróć] Groble, o których mowa, to wały oddzielające Morze Północne od lądu. [wróć]
CZWARTEK 28 KWIETNIA, GODZ. 21.32 Ulf Speicher zapalił światło i poszedł raz jeszcze do kuchni, by przynieść następną butelkę wina. To światło wystarczyło, by śmiercionośna kula trafiła w cel. O, super. Tak. Teraz cię mam. Nie narobisz już więcej szkód - ani w moim życiu, ani w życiu innych ludzi. Dobranoc, ty zakłamany wieprzu. Wreszcie cię mam… Palec wskazujący zbliżył się do cyngla. ALEKSA LEŻAŁA na sofie z zamkniętymi oczami i wyobrażała sobie, jak wyglądałoby jej życie, gdyby została u Ulfa. Gdyby zamieszkała z nim w tym domu. Dla niego Markus nie byłby z pewnością żadnym problemem. Jeśli w ogóle istniał mężczyzna, który potrafił obchodzić się z niepełnosprawnymi dziećmi, to był to właśnie Ulf. A dom był wystarczająco duży. Poza tym nic nie trzymało jej w Oberhausen. Straciła już dawno i przyjaciół, i pracę. Lepszą opiekę dla Markusa z pewnością znajdzie tutaj, we Fryzji Wschodniej. Aleksa zastanawiała się, czy może właśnie teraz jest bliska tego, by się na nowo zakochać. Coś na zewnątrz huknęło. Brzęku szyby nie słyszała. Ale potem coś z potężną siłą zwaliło się na podłogę. Zdziwiona podniosła się i przeszła do kuchni. Zobaczyła, że na posadzce leży Ulf - z okrągłą dziurą w czole. Wtedy zaczęła krzyczeć tak, jak jeszcze nigdy w swoim życiu nie krzyczała. Numer jeden. W PRZEDPOKOJU stała torba na sportowe rzeczy. Sztruksowa kurtka Hero wisiała na wieszaku. Niech naiwna małżonka myśli, że znowu był na treningu piłki ręcznej. Ann Kathrin otworzyła torbę tak cicho, że Hero w salonie nie mógł usłyszeć odgłosu otwieranego zamka błyskawicznego. Oglądał właśnie boks w telewizji. Obmacała ubrania. A potem zjawiła się w salonie jak anioł zemsty. Oparła się prawą ręką o framugę drzwi w taki sposób, że Hero nie mógł jeszcze dostrzec jej lewej ręki, w której trzymała jego torbę. Starała się mówić przyjaznym, wyrażającym zainteresowanie głosem, ale ledwo była w stanie ukryć drżenie, które zapowiadało nadchodzącą burzę: - Jak tam, skarbie? Jak było na treningu? Wygraliście? Hero Klaasen odłożył pilota, spojrzał przelotnie w jej stronę, a potem z powrotem wbił oczy w ekran telewizora. Miał na sobie swoją ulubioną koszulę. Białą w niebieskie paski z niedbale podwiniętymi rękawami. Włosy miał jeszcze wilgotne po kąpieli. Machnął ręką z uśmiechem: - Ech… - Czyli przegraliście? Kiwnął głową, jakby to, po pierwsze, nie miało znaczenia, a po drugie, jakby było oczywiste, po czym wziął do ręki pilota i podkręcił dźwięk. W przerwach między rundami walk bokserskich lubił słuchać wskazówek trenerów, którzy przemawiali do
swoich umęczonych podopiecznych. Ann Kathrin zamachnęła się i wrzuciła do salonu torbę, która poszybowała i upadła na kanapę. Prawie trafiła go w głowę. - Co ty wyprawiasz? Z triumfalnym milczeniem przeszła obok niego, otworzyła torbę i wysypała przed nim jego rzeczy na podłogę. Wszystko było dokładnie złożone, więc nieużywane. Koniuszkami palców, zupełnie jakby dotykała jakiejś obrzydliwie wybrudzonej szmaty, chwyciła jego koszulkę z numerem „4” i powąchała. - Kiedyś mój dzielny sportowiec na każdym meczu był cały mokry z wysiłku. A dzisiaj ubrania pachną, jak gdyby właśnie wróciły z pralni. Trafiony. Jasne przeprowadzenie dowodu. Z tego numeru tak łatwo się nie wywinie. Przewrócił oczami i spojrzał na sufit, prosząc niebiosa o wybaczenie jej przerażającej głupoty. Potem podniósł obie ręce do góry jak ktoś, kto chce się poddać, i powiedział: - Mój Boże, tak, przyznaję się! Wcale nie pojechałem na trening. Byłem w domu i oglądałem telewizję. Potrzebuję tego. Boks mnie odpręża. Natychmiast poważnie potraktowała jego wymówkę, zrobiła dwa kroki w kierunku telewizora i położyła na nim dłoń. Spojrzała na Hero, jakby chciała dać mu szansę, by się przyznał, zanim udowodni mu winę. - To pudło jest włączone od jakichś pięciu minut. Inaczej byłoby ciepłe. Hero skoczył na równe nogi. Podniósł pilota do góry jak broń i wyłączył telewizor. - Czego pani chce, pani komisarz? O co jestem oskarżony? Czy potrzebuję adwokata? Ann Kathrin uznała, że udowodniła mu winę, i postawiła mu teraz już tylko jedno naprawdę ważne pytanie: - Dlaczego mi to robisz? Wzruszył ramionami i udawał, że nie ma pojęcia, o czym mówi. Czuła jednak, że w gruncie rzeczy jest przestraszony. Próbował jeszcze wypracować sobie przekonującą pozycję, którą mógłby zająć. Przeczuwał, że ona wszystko wie, ale miał nadzieję, że jeszcze uda mu się uniknąć kary. - Co ci robię? - Co takiego ma twoja mała przyjaciółeczka, czego ja nie mam? Było jej trudniej wydusić z siebie to zdanie, niż mogłaby przypuszczać. Czuła, że przy słowach o „małej przyjaciółeczce” do jej lewego oka napłynęła łza. A w żadnym razie nie chciała się poryczeć. Najgorsze byłoby teraz to, gdyby on zaczął ją pocieszać. - Nie mam żadnej małej przyjaciółeczki. Ann Kathrin zaczęła chodzić tam i z powrotem. Jej salon był o wiele większy niż pokój przesłuchań w komisariacie, ale zachowywała się w nim dokładnie tak, jak robiła to w czasie przesłuchań. Trzy kroki, w tył zwrot, trzy kroki, w tył zwrot. Przy każdym drugim kroku rzut oka na podejrzanego. Starała się referować na zimno dowody tak, jak była do tego przyzwyczajona jako nadkomisarz: należało skonfrontować podejrzanego z faktami, aby pojął, jak bezsensowna jest obrona, i przyznał się. - To trwa już od pół roku. Myślisz, że tego nie widzę? Hala sportowa jest oddalona od nas o dwa kilometry. A ty za każdym razem jedziesz trzydzieści siedem kilometrów tam i z powrotem. Dzisiaj też. Hero patrzył na nią skonsternowany.
- Sprawdzasz mój licznik? - Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - To jest chore! - Chore? To są fakty! Hero potrzebował teraz nieco dystansu. Podczas gdy Ann Kathrin zaznaczyła swój rewir w salonie - robiąc trzy kroki, w tył zwrot, trzy kroki - on poszukał schronienia w najbardziej oddalonym od niej kącie pokoju i oparł się o regał z książkami. Wskazał na nią palcem: - To jest po prostu nie do zniesienia! Kiedy zaczniesz wreszcie akceptować siebie taką, jaka jesteś? Wtedy nie będziesz już musiała kontrolować ani mnie, ani swojej wagi. Jego słowa podziałały na nią jak środek wymiotny. Poczuła, że wściekłość podchodzi jej do gardła jak stęchła zupa rybna, którą żołądek wypycha w górę, by pozbyć się trucizny. - Nie pozwolę, by pan psycholog zrobił sobie ze mnie pacjentkę. Jestem twoją żoną! Na koszuli Hero pod pachami pokazały się plamy potu. Próbował wytrzymać jej spojrzenie. - Ach tak? Nie pozwolisz robić z siebie pacjentki? To dlaczego ja ciągle czuję się jak na przesłuchaniu? - A więc wcale mnie z nią nie zdradzasz? Hero chciał odpowiedzieć. Wziął głęboki oddech. Najchętniej coś znaczącego. Coś, co pozbawiłoby ją impetu. Ale brakowało mu dobrego argumentu. Potrzebował jednej, może dwóch sekund, by się zastanowić. Ale ona nie dała mu tego czasu. - Prawdopodobnie jest tylko jedną z twoich pacjentek - dorzuciła z drwiną pacjentek, która w ramach terapii zakochała się w tobie. Wiem oczywiście, że to zwykła projekcja. I że z perspektywy czysto profesjonalnej jest to, by tak rzec, element terapii. Przecież już wiele razy mi to tłumaczyłeś. Z jednej strony te słowa ugodziły go, ale z drugiej strony zyskał znowu nieco gruntu pod nogami. Takie kłótnie nie były niczym nowym. - Ja mam zasadniczo do czynienia z kobietami, a ty w swojej pracy z mężczyznami jęknął. - Mamy tu sobie chyba niewiele do zarzucenia. Mężczyźni wolą wyładowywać swoją frustrację i zranienia i często popełniają z tego powodu przestępstwa, podczas gdy kobiety często kierują swoją agresję przeciwko sobie, popadają w anoreksję albo… O nie, tego Ann Kathrin nie chciała teraz wysłuchiwać. Żadnych wykładów. Nie teraz. - Czy ona jest tak bardzo zagrożona samobójstwem? - wpadła mu w słowo. - Bo niby po co w ostatnim miesiącu dzwoniłeś do niej siedemnaście razy? Hero nie mógł w to uwierzyć. Zrobił gwałtowny wydech. Podczas gdy Ann Kathrin nadal utrzymywała swój krok na trzy takty i czuła przy tym, jak od nóg do jej ciała napływa poczucie pewności, on podszedł do kredensu, wyjął szklankę i pognał z nią do łazienki. Z konieczności Ann Kathrin przerwała swoje profesjonalne krążenie po pokoju i podążyła za swoim mężem. Napełnił właśnie szklankę wodą z kranu i wypił ją jednym haustem. Twarz w okolicy nosa całkiem mu zbladła. Bał się, że zaraz wysiądzie mu krążenie. Odstawił gwałtownie szklankę na brzeg umywalki. - Kontrolujesz też moje rozmowy telefoniczne! - wrzasnął. - Czy myślisz, że nie umiem czytać rachunków? - skontrowała. - Przecież każda rozmowa jest tam osobno zaznaczona. Ich syn Eike obudzony przez kłótnię rodziców pojawił się właśnie w piżamie.
Gumka w jego pasiastych spodniach była urwana i musiał przytrzymywać je ręką, żeby nie zjechały mu z pupy. - Mamo, tato, co się dzieje? - Widzisz? Teraz jeszcze obudziliśmy małego. Pisze jutro klasówkę z matmy, do której cały tydzień razem się uczyliśmy… Eike zjawił się w dogodnym momencie dla Hero. Ann Kathrin próbowała przyjąć stanowczą postawę i podparła się rękoma pod boki. - Ach tak, teraz więc jeszcze będę winna, jeśli zawali klasówkę? - Mamo, tato! - Eike podbiegł do rodziców. Miał już trzynaście lat, ale ciągle nie potrafił radzić sobie z ich kłótniami. Najchętniej objąłby teraz obydwoje, ale stali naprzeciw siebie z tak wrogimi minami, że od razu poczuł: to się nie uda. Ann Kathrin spojrzała na syna. Był blady. Ale nie umiała go teraz oszczędzić. - Twój tata ma przyjaciółkę. Nazywa się Susanne Möninghoff. Hero stanął przed chłopcem, jak gdyby musiał go ochronić przed własną matką. - Proszę, Ann. Nie wciągaj w to chłopca. To jest sprawa tylko między nami. Nie spodobał się jej sposób, w jaki stanął przed ich synem w pozie obrońcy. W tej pozie przypisywał jej rolę tego złego. Nigdy nie uderzyła swojego dziecka, przez wszystkie te lata nigdy nie omsknęła jej się ręka. Więc dlaczego miałaby to zrobić teraz? Jeśli w ogóle, to wyłącznie Hero mógłby się spodziewać kilku policzków. Ale on lubił zachowywać się tak, jakby - przynajmniej w sferze emocji - musiał chronić syna przed nią. Lubił odgrywać dobrego dorosłego. Gdy wracała późno ze służby, on oczywiście już dużo wcześniej przygotował obiad. Sprawdzał jego zadania domowe. Pomagał w nauce. Gdy zawodził transport publiczny, woził syna, aby zdążył na wszystkie swoje zajęcia. - O nie, to w żadnym razie nie jest coś tylko między nami dwojgiem! - zaoponowała Ann Kathrin. - Myślisz, że jego to nie dotyczy, że nasze małżeństwo może się rozpaść w drzazgi? Teraz sobie wszystko wyjaśnimy. Albo ją zostawisz, albo się stąd wyprowadzisz. Decyduj. Hero odwrócił się do niej plecami i przytulił Eike. Próbował uzyskać przewagę, zachowując spokój i mówiąc wyraźnie ciszej niż ona: - Chyba nie oczekujesz, że po czternastu latach małżeństwa dzisiaj wieczorem po prostu… - Właśnie że tak! - ryknęła, by sprowokować jego reakcję. Ale on wciąż próbował zyskać na czasie. Teraz stanął obok Eike i znowu spojrzał na żonę: - A jeśli się rozstaniemy, to co będzie z nim? Ann Kathrin wpatrywała się w męża z mieszaniną surowości i pogardy w oczach: - Eike nie jest już dzieckiem. Może sam zadecydować. Potem zwróciła się do syna. Jej głos złagodniał, ale wciąż słychać było w nim zdenerwowanie: - Nie bój się, Eike. Do niczego cię nie zmuszamy. Możesz dalej tutaj mieszkać i widywać tatusia, jak często zechcesz. Eike uwolnił się z objęć ojca. - Ale ja… Nie był w stanie mówić dalej. Jego dolna warga drżała. Łzy płynęły mu po policzkach.
Wyrozumiałym głosem terapeuty, może nieco zbyt profesjonalnie, Hero powiedział: - Nic się nie martw, chłopcze. Nie będziemy teraz robić nic pochopnie. Wszyscy jesteśmy nieco zdenerwowani. Jutro świat będzie wyglądał inaczej. I wymierzył Ann Kathrin tak energiczny cios spojrzeniem, że aż się otrząsnęła. Poczuła nagle, że ma w gardle kluchę. - Czego właściwie chcesz? - syknął. - Jasności! Chcę jasności! I to jeszcze dzisiaj wieczorem! - usłyszała swój krzyk. Nagle dobiegł ich dźwięk z oddali, jak gdyby z zupełnie innego świata. On pierwszy domyślił się, co to było: dzwoniła jej komórka. Odgadła to z jego spojrzenia, którym mówił: „O proszę. Typowe. Właśnie w takiej sytuacji”. I ten wyrzut: „Nigdy nie masz dla nas czasu”. Ann Kathrin sięgnęła pod sweter i wydobyła komórkę zza paska od spodni. Nie sprawdzając, kto do niej dzwoni, otworzyła klapkę i powiedziała jasno i wyraźnie: - Nie, nie teraz. Potem zatrzasnęła klapkę i chciała schować komórkę z powrotem pod swetrem. Ale telefon natychmiast ponownie zadzwonił. Jej mąż i syn wymienili znaczące spojrzenia. Jęknęła, odwróciła się plecami do obu i znowu otworzyła klapkę. - Przecież powiedziałam, nie… Ale sam głos Ruperta wystarczył, by drugi raz nie przerwała rozmowy. Coś się zdarzyło. Coś dramatycznego. Ann Kathrin poszła z telefonem w stronę kuchni, żeby nikt jej nie przeszkadzał. Trup to nie było codzienne wydarzenie. Morderstwo było wystarczającym powodem, by przerwać urlop, nawet jeśli dopiero co się rozpoczął. Trup zrelatywizował też ich kłótnię. Ann Kathrin musiała teraz ponownie przeobrazić się w panią nadkomisarz. Poczuła nawet coś na kształt ulgi. W domu wszystko już zostało powiedziane. Karty leżały odkryte na stole, a ona miała powody, by się teraz wycofać, a później z nowymi siłami przejść do następnej rundy. - Dobrze, zaraz będę. Chciała wrócić do męża i syna, ale oni stali już obok siebie w drzwiach kuchennych. - Przepraszam. Musimy niestety przenieść naszą rozmowę na… - Widzisz? - Hero klasnął w dłonie. - Tak jest zawsze. Jeśli to prawda, że w kropli wody odbija się całe morze, to ta sytuacja pokazuje stan naszego małżeństwa. Pojawiasz się nagle, robisz koszmarne zamieszanie i zanim cokolwiek się wyjaśni, już cię nie ma, a my dwaj zostajemy z tym kramem. - Przepraszam pana bardzo, panie psychologu - Ann Kathrin przyjęła piłeczkę i mocno skontrowała - ale nie mam z moimi mordercami żadnej umowy, w której byłoby napisane, że muszą przestrzegać godzin moich dyżurów. Moi klienci nie są również zobowiązani do odwołania spotkania z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem, gdy nie mogą przyjść. Przesłuchanie nie jest też ograniczone do pięćdziesięciu minut i nie jest opłacane przez kasę chorych. Przechodząc, dotknęła Eike i pogłaskała go po głowie. - Idź spać. Pospieszę się. Pogadamy jutro rano. Kocham cię i przepraszam. Gdy zamknęła za sobą drzwi, przez chwilę oparła się o nie plecami i wzięła głęboki oddech. Z domu dobiegł ją głos Hero: - Dziękujemy za miły wieczór, pani komisarz! Było czarująco - jak zawsze.
ANN KATHRIN ciągle jeszcze była zbyt wzburzona i zbyt zajęta swoimi problemami, by móc się teraz poświęcić wyjaśnianiu morderstwa. Wciąż przepełniała ją uraza oszukanej żony, która czuje, jak bardzo boli to, że ma rację. Konfrontacja wcale nie potoczyła się tak, jak tego oczekiwała, a jednak była z siebie dumna, że tym razem nie dała się zbyć. Gdy myślała o Eike, jej wściekłość na Hero narastała. Przeciągał syna na swoją stronę, przywiązywał go do siebie, wykorzystywał jak broń w ich małżeńskiej wojnie. Czasem Eike patrzył na nią jak Hero. Twarz skierowana do dołu, lekko zażenowane spojrzenie. Jego ciemnobrązowe oczy potrafiły patrzeć na nią tak, jakby chciał powiedzieć: „Mnie nie nabierzesz” i „Już dawno cię przejrzałem”. Ann Kathrin Klaasen pojechała do bliźniaka w Süderneuland. Podróż była zbyt krótka, by mogła przetrawić kłótnię z Hero i poświęcić się nowej sprawie wolna od prywatnych trosk. Już po kilku minutach była na miejscu. Osiedle było podobne do tego, na jakim sama mieszkała. Całkiem nowe budynki jedno- i dwurodzinne, czerwona cegła, zadbane klomby przed domami. Także tutaj kwitły już pierwsze tulipany i krokusy. W świetle reflektorów widziała białe kwiaty na gruszach. Każdy dom zbudowany był w innym stylu, ale wszystkie razem tworzyły harmonijną całość. Spokojna idylla. Piękne miejsce do mieszkania. Nie musiała szukać numeru domu. Przed bliźniakiem parkowały już dwa wozy policyjne z pulsującymi na niebiesko kogutami. Grupa umundurowanych funkcjonariuszy z Norden pilnowała miejsca przestępstwa. Poza tym byli tam też jej koledzy z Aurich, z sekcji zabezpieczania śladów. Wokół klombu przeciągnięta była czerwono-biała taśma broniąca dostępu osobom postronnym. W świetle reflektorów Ann Kathrin dostrzegła bramę garażu. Uśmiechała się do niej ogromna twarz Johna Lennona, wypełniająca cały wjazd, a otaczało ją obramowanie wykonane jakby z żałobnej krepy. Rupert i Weller byli już w środku. Najwyraźniej długo się wcześniej zastanawiali, czy odwołać Ann Kathrin z urlopu, gdyż ich droga z Aurich na miejsce zbrodni była o wiele dłuższa niż jej droga z domu. Prawdopodobnie podjęli decyzję dopiero, gdy zobaczyli ciało. Ann Kathrin ostrożnie weszła do domu. Zaraz za drzwiami wejściowymi na podłodze leżała bielizna. Ann Kathrin rzucił się w oczy biustonosz w sporym rozmiarze, a nieco dalej męskie slipy. W środku zastała typowe mieszkanie urządzone w stylu Ikei. Niezbyt biedne, niezbyt bogate, ale gustownie urządzone. Dużo książek, kilka ręcznie malowanych akwarel na ścianach. Rupert stał przy drzwiach jak ochroniarz, który musi pilnować, by do obszaru zarezerwowanego dla VIP-ów nie wszedł nikt nieuprawniony. Parter domu zajmowało otwarte, przestronne pomieszczenie. Kanapy i sofy oddzielały miejsce do pracy od reszty wnętrza. Przy regałach z segregatorami stało duże biurko, a jednak gabinet nie robił wrażenia nudnego biura, gdyż grzbiety segregatorów oklejone były zdjęciem Morza Północnego zrobionym w czasie przypływu i przy dobrej pogodzie. Razem wyglądały jak puzzle. Zdjęcie ciągnęło się przez wszystkie segregatory, gdyż było to ujęcie panoramiczne. Między literami E i L widać było wyspę Juist. Zajmowała ona trzy segregatory i osiem liter. Wszystko w tym pomieszczeniu było wykonane i zmontowane własnymi rękami
i z wielką pieczołowitością. Jego mieszkaniec musiał się tu bardzo dobrze czuć. Weller stał przy oknie. Przyglądał się kilku kawałkom szkła, które znalazły się w wazonie. Na liściach, wyrastających z długich łodyg, na kształt świeżego śniegu osadziły się odłamki szkła, małe jak drobinki kurzu. Dopiero teraz Weller odwrócił się do Ann Kathrin Klaasen i powiedział: - Przykro mi, że musieliśmy przerwać twój urlop, ale sama widzisz… Machnęła ręką i nie podjęła tematu. W obliczu morderstwa jej prywatna sytuacja stawała się nieistotna. Była już teraz w pełni panią nadkomisarz. Zdziwiła się, jak szybko się to stało. Morderstwo miało pierwszeństwo. Bez dwóch zdań. Weller pierwszy spojrzał w twarz swojej koleżance. - Co z tobą? Przecież to nie twój pierwszy nieboszczyk. - Ja… ja dzisiaj jeszcze prawie nic nie jadłam. - Ann Kathrin Klaasen potrząsnęła głową. Nie całkiem jej uwierzył. Potrafiła przecież głodować całymi dniami, a nigdy tak nie wyglądała. Ona nazywała to „zdrowotnym postem”, a on - „manią odchudzania”. - Kłopoty w domu? Ann Kathrin nie sądziła, że wolno było mu zadać takie pytanie. W żadnym wypadku nie miała zamiaru opowiadać mu o swym nieudanym małżeństwie. Spojrzała na zegarek. Była dwudziesta druga trzydzieści. Od godziny szesnastej miała urlop. - Bierzmy się za to, panowie. Rupert skinął głową. - Co wiemy? - spytała rzeczowo. To pytanie dobrze podziałało na Ruperta. W takich sytuacjach potrzebował właśnie rzeczowości. Gdy Weller referował sprawę, Ann Kathrin oglądała zwłoki. Denat, leżąc na kuchennej podłodze, robił niepokojąco spokojne wrażenie. Oczy miał na wpół otwarte. Nie było w nich strachu. Ten mężczyzna umarł, niczego nie podejrzewając. Kula tak szybko położyła kres jego życiu, że jego umysł nie pojął, co się stało. - Strzelec musiał stać za domem. Kula najpierw przebiła szybę w tym miejscu, a potem trafiła pana Speichera w głowę. To właściciel domu. Ulf Speicher. - Ten Ulf Speicher? - zapytała Ann Kathrin. - Tak, ten Ulf Speicher - potwierdził Weller. Ann Kathrin często widywała zdjęcia tego mężczyzny w gazecie, jednakże nie był na nich nagi i oczywiście nie miał też dziury w czole. Nigdy nie spotkała go osobiście, ale dwa razy przekazała pieniądze na jego stowarzyszenie. Za pierwszym razem całą sumę zebraną podczas imprezy gwiazdkowej w pracy - na jednomyślną prośbę wszystkich współpracowników, a drugi raz, by wesprzeć projekt tworzenia miejsc pracy dla osób niepełnosprawnych we Fryzji Wschodniej. - Zadzwoniła do nas Aleksa Guhl. - Jego partnerka? - Raczej nie. - Weller spojrzał wymownie i odchrząknął. - To tutaj wygląda raczej na przerwany znienacka jednorazowy numerek. Ona jest obok w salonie. Jest jeszcze w szoku. Właśnie dostaje środki uspokajające. Rupert pochylił się nad Ulfem Speicherem. - Ma szminkę na fiucie. Albo to ślady krwi. Jak myślicie? Ann Kathrin gwałtownie się odwróciła i przeszła do salonu.
- Co jest? - zapytał Rupert. - Znowu powiedziałem coś nie tak? - Wiesz przecież, jaka ona jest - wzruszył ramionami Weller. ANN KATHRIN znała doktora Waldemara Billa. Od kiedy została jego pacjentką, przestała chorować. Kazał jej odświeżyć szczepienia ochronne i każdego roku zalecał szczepienie przeciw grypie. Ucieszyła się na jego widok. Jego obecność pomogła także uspokoić się Aleksie Guhl, która miała rozczochrane włosy, bose stopy, a na sobie męski szlafrok w białoniebieskie paski z wielkim napisem „Sauna”. Doktor Bill właśnie zrobił jej uspokajający zastrzyk, który już upośledzał jej zdolność mówienia. Mówiła powoli i niepewnie, przeciągając wyrazy. Poczuła ulgę, gdy pojawiła się policjantka. Aleksa nie chciała wcześniej rozmawiać z Rupertem czy Wellerem, nawet nie chciała ich poprosić o to, by pozwolili jej się ubrać. Jej bielizna leżała jeszcze w przedpokoju, a ona nie miała siły, by tam pójść, podnieść ją z podłogi i przebrać się w łazience. Bo wtedy musiałaby przejść obok kuchni. Obok zwłok. Czuła, że obydwoje zostali ukarani za tak piękne rżnięcie. Jak gdyby to było niedozwolone: tyle szczęścia i przyjemności naraz. Teraz bała się, że zostanie ośmieszona, oceniona i osądzona. Chciała, żeby była przy niej siostra. - A więc była pani tutaj w domu w chwili przestępstwa? - zapytała Ann Kathrin tak rzeczowo, jak tylko potrafiła. Aleksa Guhl kiwnęła głową bez słowa. - Czy widziała pani mordercę? Aleksa potrząsnęła głową. - Gdzie dokładnie znajdowała się pani w chwili popełnienia przestępstwa? Aleksa spojrzała na mężczyzn w pomieszczeniu. Ann Kathrin natychmiast zrozumiała, ale zanim cokolwiek powiedziała, Waldemar Bill pożegnał się, a Rupert z Wellerem również wyszli z pokoju. - Ja… my… - Nie, nie była w stanie tego powiedzieć. Ann Kathrin uznała, że i tak zna odpowiedź, więc zapytała: - Czy od dawna utrzymywała pani stosunki seksualne z panem Speicherem? - O, Boże, strasznie mi wstyd! - Aleksa Guhl ukryła twarz w dłoniach. - Dopiero dzisiaj go poznałam. Mieszkam razem z siostrą w ośrodku wypoczynkowym Groot Plaats. - W Norddeich? - dopytała się Ann Kathrin. - Przy Deichstrasse - uściśliła Aleksa Guhl - prawie przy samym morzu. W Ann Kathrin zakiełkowało podejrzenie. Wyobraziła sobie, że zazdrosny mąż obserwuje przez okno, jak jego żona zdradza go z Ulfem Speicherem. W bagażniku samochodu ma broń. Może jest myśliwym albo kimś ze związku strzeleckiego. W porywie zazdrości zabija znienawidzonego gacha swojej żony. - Czy jest pani zamężna? - Nie, jestem rozwiedziona. - A pan Speicher? Może pani wie, czy miał żonę? - W każdym razie nie nosił obrączki. Zatem nie znali się na tyle długo, by wiedziała, czy on był żonaty - pomyślała Ann Kathrin. W dzisiejszych czasach tak to szybko idzie… Poczuła, jak wzbiera w niej
wściekłość, zupełnie jak gdyby Hero zdradzał ją nie z Susanne Möninghoff, lecz z Aleksą Guhl. - Czy coś się pani rzuciło w oczy? Czy powiedział pani, że się czegoś boi? Czy w drodze do domu byliście śledzeni? Aleksa Guhl spojrzała na nią, jak gdyby te pytania zupełnie ją przerastały. Potem odpowiedziała, jak gdyby wróciła z dalekich stron: - Ktoś dzwonił do drzwi. - Kiedy? - Chyba pół godziny przedtem, zanim… - Czy pan Speicher otworzył? Potrząśnięcie głową. - Nie. Byliśmy zupełnie cicho. Nie chcieliśmy żadnych gości. Proszę, czy mogę już iść? Chcę wrócić do mojej siostry. - Funkcjonariusz może panią zaraz odwieźć. Czy to pani ubrania leżą w przedpokoju? Teraz Aleksa Guhl najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Nie miała nawet odwagi kiwnąć głową. Oby ten koszmar już się skończył - myślała. - Jeszcze jedno: czy słyszała pani samochód? To spokojna okolica - pewnie słychać, gdy przejeżdża auto. - Mieliśmy włączoną muzykę - Beatlesów. - Zatem podsumuję: była pani z ofiarą w jednym pomieszczeniu, ale nic pani nie słyszała ani nie widziała. Potem pani zadzwoniła do nas. - Tak, tak było. Ann Kathrin domyślała się, ile trudu kosztuje tę kobietę, by pójść teraz do przedpokoju po swoją bieliznę. Heiko Reuters, policjant z sekcji zabezpieczania śladów, trzymał właśnie w ręku biustonosz. Ann Kathrin przywołała go krótko do porządku: - Nie sądzę, żebyśmy tutaj w mieszkaniu znaleźli wskazówki prowadzące do sprawcy. Ale chcę mieć wszystko z tego, co jest na zewnątrz: każdy odcisk buta, każdy niedopałek papierosa, każdą nitkę z ubrania. Kto wie, ile czasu morderca spędził przed domem. Wyjęła koledze bieliznę z ręki i podała Aleksie Guhl, a ta z wdzięcznością zabrała ją i zniknęła w łazience. Aleksa Guhl zrezygnowała z podwiezienia przez policję. Wolała zamówić sobie taksówkę. ANN KATHRIN zaczęła wydawać polecenia: - Potrzebna będzie lista wszystkich wychodzących i przychodzących rozmów telefonicznych z ostatnich dwóch tygodni. - Już się robi. Kopnąłem w zadek typka z telekomunikacji. Tym razem nie będziemy musieli czekać do końca miesiąca - odpowiedział Weller nie bez dumy w głosie. Ann Kathrin mimowolnie popadła w swój automatyzm. Trzy kroki. W tył zwrot. Trzy kroki. Wellera doprowadzało to do białej gorączki, ale milczał. Wiedział, jak bardzo była dokładna. Czasem w miejscu przestępstwa dostrzegała rzeczy niedostrzegalne dla innych i potrafiła znaleźć między nimi związek, który wszystkim umknął. Wziął swoją komórkę i wyszedł do przedpokoju. - Potrzebujemy analogicznych przypadków - powiedziała Ann Kathrin.
- Facetów, którzy zostali zastrzeleni w czasie stosunku? - zapytał Rupert. - Nie. Myślałam raczej o przypadkach, gdy ktoś z zewnątrz strzelał do wnętrza domu. - Ann Kathrin nie lubiła, gdy był taki sarkastyczny. - Jeszcze o niczym takim nie słyszałam. - Jasne! - Rupert zaczął notować. Majtki go cisnęły. Próbował w niezauważalny sposób podciągnąć je do bardziej wygodnego położenia. Ann Kathrin spojrzała na niego przyzwalająco. Wiedziała, że uspokoi się dopiero, gdy chwyci się za krocze. I wreszcie to zrobił. Jego twarz się odprężyła. Nie umiał jasno myśleć, gdy miał przygniecione jaja albo cisnęła go gumka. - Trzeba wypytać sąsiadów. Może ktoś widział sprawcę. Musimy zabezpieczyć ślady na drzwiach. Może na dzwonku znajdują się odciski palców. Czy sprawca przyjechał samochodem? Mógł strzelać z zaparkowanego pojazdu. Albo i z roweru. Założę się, że wieczorem na tym osiedlu nie ma zbyt dużo obcych samochodów. Kto tu nie mieszka albo nie przyjeżdża z wizytą, nie ma tu czego szukać. Na tej ulicy ani nie zrobisz zakupów, ani nie pójdziesz do knajpy. Ann Kathrin Klaasen nauczyła się już, że najpierw trzeba pozbierać fakty, zanim zacznie się spekulować, dlatego swoje wnioski zachowała dla siebie. Ale tak naprawdę nie potrafiła panować nad strumieniami swoich myśli. Jej umysł tworzył związki tam, gdzie być może wcale ich nie było. Zatrzymała się i ruszyła wzdłuż jednego z regałów. Czasem książki mówią o człowieku więcej niż wszystkie wyciągi z jego konta. Ulf Speicher interesował się chorobami. Kilka książek o raku. Zdrowe odżywianie. Pedagogiczna literatura fachowa. Piosenki Beatlesów. Profilaktyka uzależnień. Powieści historyczne Tilmana Röhriga. - Mam przeczucie, że ta sprawa będzie nas długo zajmować! - jęknęła Ann Kathrin. Mogę chwilowo zapomnieć o urlopie. Czuła przy tym jakąś szczególną satysfakcję. Tak, właściwie było jej całkiem na rękę, że jest teraz potrzebna. W pracy czuła się ważna. A to w tej chwili znaczyło dla niej więcej niż rozmyślania o nieudanym małżeństwie. Z dworu wrócił radosny Weller. Zamknął swoją komórkę i powiedział: - Wiemy już, kto dzwonił do drzwi. To Kai Uphoff z Lütetsburga. Dwadzieścia dwa lata. Rozpoznała go sąsiadka, nazywa się Doris Raab. Nauczycielka z Gimnazjum imienia Hansa Bödeckera. Zdawał u niej maturę. Jest całkowicie pewna, że to był on. Znamy go. To graficiarz. Maże po pociągach, blokach w Emden, w Aurich, w… - Czy istnieje jakiś związek między zmarłym a tym Kaiem Uphoffem? - zapytała Ann Kathrin Klaasen. - Tak, Kai odbywa służbę zastępczą w Stowarzyszeniu Tęcza. Rupert chciał sobie właśnie wetknąć w usta papieros bez filtra. Oczywiście nie wolno mu było tutaj palić. Wprawdzie uważał to za przesadę, ale trzymał się przepisów. - No, to złożymy temu chłoptasiowi wizytę - zdecydowała Ann Kathrin. POJECHAŁA ZA RUPERTEM i Wellerem. Chciała być kilka minut sama w samochodzie. Złościła się, że Weller coś zauważył. Przecież to nie jest twój pierwszy nieboszczyk. RODZICE KAIA UPHOFFA zaadaptowali dla syna strych. Drzwi otworzył ojciec w piżamie. Wyglądał jak ktoś, kto przy nocnych wizytach najpierw wyciąga broń,
a dopiero potem otwiera drzwi. Ale uprzejmie wpuścił policję do środka. Za drzwiami nie trzymał śrutówki. Nie, syna nie ma w domu. Jest u swojej dziewczyny w Hage. Mimo to Ann Kathrin Klaasen poprosiła, by wolno jej było zobaczyć jego pokój. Był to rodzaj pracowni z miejscem do spania. Bloki rysunkowe i rolki tapet walały się wokoło. Wszędzie pisaki, farby, puszki z farbą w sprayu. Wcześniej wypróbowywał tutaj motyw z promu Frisia V we wszystkich rozmiarach, czcionkach i kolorach - tyle że były to jeszcze szkice, a nie graffiti malowane sprayem. Rupert i Weller nie od razu się połapali, za czym rozgląda się Ann Kathrin. Czy sądziła, że znajdzie tutaj broń lub amunicję? Brali udział w poszukiwaniach, chociaż Weller uznał, że żaden człowiek nie może być tak głupi, by we własnym pokoju pozostawić wyraźne wskazówki dowodzące morderstwa. Ale Ann Kathrin Klaasen znalazła coś innego, co wprawiło ją w osłupienie. Kai Uphoff malował nie tylko sprayem. Malował także farbami akrylowymi: obrazy rozpłatanych zwierząt. Połówki świniaka na haku. Noże, które rozcinały mięśnie. Jego ojciec stał spokojnie w pomieszczeniu i obserwował komisarzy. Nie pytał, czy mają nakaz przeszukania. Coś takiego mogli szybko załatwić. A on chciał być pomocny, bo wiedział, że syn niejedno dotąd przeskrobał. To cholerne graficiarstwo… - Chłopak pracował podczas wakacji w rzeźni - skomentował niepytany o rysunki. Źle mu to zrobiło. Jest zbyt wrażliwy na coś takiego. Dusza artysty. Czy znowu narobił głupstw? Nabazgrał coś? Obiecał, że z tym skończy. Ale to jest jak uzależnienie. Potrzebuje terapii. - Nie dlatego tu jesteśmy. - Ann Kathrin Klaasen spojrzała na zatroskanego ojca. Czy zna pan Ulfa Speichera? - Oczywiście, mój syn odbywa u niego służbę zastępczą. - Ulf Speicher został zamordowany. - O Boże, ale nie sądzicie chyba, że… - Pan Uphoff cofnął się, jakby ktoś do niego wystrzelił. Rupert znalazł nagie zdjęcia młodej kobiety. Pięćdziesiąt, a może nawet i sto ujęć. We wszystkich pozycjach. Poświęcił tym zdjęciom wiele uwagi. - Mój syn nie ma z tym nic wspólnego! - pan Uphoff doszedł już do siebie. - Mój syn i pan Speicher dobrze się rozumieli. Kai nie tylko pracował dla niego w Tęczy, ale robił też dla niego całkiem legalne graffiti. - Jak mam to rozumieć? - Zrobił graffiti na jego bramie garażowej - powiedział pan Uphoff nie bez dumy. - John Lennon? - Tak, właśnie tak. - O resztę zapytamy go sami. - Weller uznał, że zobaczyli już wystarczająco dużo. Pan mówił, że gdzie on jest? - U swojej dziewczyny. - Czy to ona? - Rupert wziął pierwsze zdjęcie z brzegu. Ojca jakby sparaliżowało. Ann Kathrin zastanawiała się, co jej kolega chciał osiągnąć. Czy był po prostu niedyskretny, czy też miała to być jakaś szczególnie sprytna prowokacja? - Nazywa się Kira Sassmannshausen i mieszka w Hage. - Wiem - powiedział Rupert. - Na zdjęciach z tyłu jest pieczątka z jej adresem. Mieli
zamiar to sprzedawać, czy co? Ann Kathrin chciała jakoś z tego wybrnąć: pożegnała się z panem Uphoffem i opieczętowała drzwi do pokoju Kaia. Poprosiła ojca, by nie wchodził do środka i niczego nie dotykał. Gdy już byli na ulicy, zauważyła, że Rupert trzyma jeszcze zdjęcia w ręku. - Musiały ci się chyba bardzo spodobać - zaśmiał się Weller. Rupert już miał wrócić i oddać zdjęcia, ale Ann Kathrin uznała, że to niestosowne. Zaproponowała, by oddać je owej młodej kobiecie, którą przedstawiały. Oczywiście za pokwitowaniem. U KIRY SASSMANNSHAUSEN w Hage Kaia Uphoffa już nie było. Kira była blada, jak gdyby długo nie spała i niezdrowo się odżywiała. Była bez wątpienia kobietą ze zdjęć. Także ona mieszkała jeszcze u swoich rodziców, więc w ich obecności Rupert nie chciał przekazać jej fotografii. Miał przynajmniej jeszcze tyle taktu. Jej matka od razu wszystko wygadała: zadzwonił pan Uphoff i chciał rozmawiać z synem. Właściwie to Kai chciał nocować u Kiry, ale po tym telefonie od razu wyszedł. Nawet butów sobie porządnie nie zasznurował. Ann Kathrin zarządziła obławę - nie mógł uciec daleko. EIKE KLAASEN leżał na łóżku. Nie mógł znieść na sobie dotyku kołdry. Na bose stopy wciągnął buty do biegania. Ręce skrzyżował za głową i wbił wzrok w buty. Chciał mieć poczucie, że w każdej chwili może stąd uciec. Wyobrażał sobie drogę rowerową na grobli nad morzem, gdzie tak często biegał z ojcem. Lubili razem trenować. Jego ojcu, Hero, krople potu spływały po twarzy, podczas gdy on, Eike, jeszcze nawet nie poczuł zmęczenia. Lubił tę spoconą twarz ojca. To rozemocjonowane, kumplowskie spojrzenie, gdy wołał, motywując bardziej siebie samego niż Eike: „Nie leń się, chłopaku! Nie ma to jak kondycja!”. Eike miał twarz mokrą od łez. Nienawidził, gdy rodzice się kłócili. W prawej ręce trzymał włącznik swojej nocnej lampki. Mechanicznie wciskał go, by po chwili znowu wyłączyć światło. Jasno. Ciemno. Jasno. Ciemno. Na dole awanturowali się rodzice. Przy każdej zmianie głosu Eike przełączał lampkę. Gdy słyszał matkę, wyłączał światło. Gdy zaczynał jego ojciec, włączał. Czasem wpadali sobie w słowo. Wtedy szybka zmiana między jasnym a ciemnym sprawiała, że światło w pokoju migotało mu przed oczami. Słyszał, jak matka krzyczy: - To mnie obraża! To mnie rani! Czuję się, jakby ktoś mnie kroił żywcem! Nie wytrzymam już tego! Wynoś się! Także odpowiedzi ojca już od dłuższego czasu nie były utrzymane w jego zwykle ugodowym, rzeczowym tonie pod hasłem: „Przecież o wszystkim możemy spokojnie porozmawiać”. Być może dlatego, że wiedział, iż to doprowadza Ann Kathrin do wściekłości, zamiast ją uspokoić. A może dlatego, że on też był naprawdę zdenerwowany. Eike nigdy nie był pewny intencji ojca, bo ten bardzo rzadko zachowywał się zgodnie ze swoimi uczuciami. Swoimi reakcjami chciał zwykle coś osiągnąć. Robił coś tak a nie inaczej tylko po to, żeby innych do czegoś skłonić. Jego matka nazywała to manipulacją. Jego ojciec z kolei uważał swoje działanie za przemyślane i dojrzałe, o wysokiej wartości dydaktycznej. - I tak muszę się stąd wynieść. Duszę się tutaj! Ciągle się wszystkiego czepiasz.
Nigdy nie zostawisz człowieka w spokoju! Twoja żądza kontrolowania zabiera mi tlen! wrzeszczał Hero Klaasen, a Eike był pewny, że ojciec nienawidzi siebie za to, że tak się dał ponieść emocjom. - Co tam robisz? - Pakuję się. Chyba widzisz. - Masz, łap za telefon. Zadzwoń do niej i powiedz, że z nią kończysz. Skończ z nią teraz, przy mnie. Wtedy powiem: było, minęło. Wtedy będziemy mogli jeszcze raz spróbować. Jestem gotowa raz jeszcze ci przebaczyć, jeśli… - A ja tobie nie! - wrzasnął ojciec. - Mam już tego potąd! Potąd! - Chłopiec i ja… damy sobie radę bez ciebie… - Głos matki przeszedł w falset. Przy tym zdaniu Eike wyłączył lampkę i tak ją zostawił, bo usłyszał kroki na schodach. Matka wbiegała bez tchu po stopniach. Eike naciągnął kołdrę na swoje nogi w butach i odwrócił się do ściany. Ann Kathrin otworzyła drzwi. Wiązka światła z korytarza wpadła do pokoju i oświetliła łóżko. Matka po cichu podeszła do łóżka i popatrzyła na syna. Miała lekko świszczący oddech byłej palaczki. Rzuciła palenie jakieś pięć, sześć lat temu, a jednak jej płuca nadal jeszcze odgrywały się za złe traktowanie w przeszłości. Ucieszyła się, że Eike śpi. Chciała, by jak najmniej ucierpiał z powodu tych przykrych wydarzeń. Pogłaskała go po włosach, prawie ich nie dotykając. Tylko kilka nastroszonych, naelektryzowanych włosków połaskotało wnętrze jej dłoni. Ann Kathrin nie była pewna, czy Eike naprawdę przysnął czy jedynie udawał. - Kocham cię, mój mały - powiedziała po cichu, zanim zamknęła za sobą drzwi. Ann Kathrin nie była w stanie spać z mężem w jednym pokoju. Przygotowała sobie posłanie w salonie na szerokiej sofie. Położyła się twarzą do okna. W ten sposób mogła patrzeć na gwiazdy. Teraz w domu zapanował spokój. A w niej wzbierał płacz. Mąż nie musiał już czynić jej wyrzutów. Sama je sobie robiła. Wszystko psuję, jestem głupią krową, myślała. Kiedy po raz ostatni zrobiłam się dla niego na bóstwo? Kiedy go uwodziłam, pokazałam mu, że go kocham? Rano jadę wypoczęta i w dobrym humorze do pracy, rozsiewam tam moją dobrą energię, jestem miłą i szanowaną pracowniczką. Ale jakie robię na nim wrażenie wieczorem? Mam rozładowane baterie, jestem kompletnie wykończona. Nie mam siły na nic więcej niż trochę telewizji. A potem zwykle zasypiam przy nocnym filmie. Wspominała początki ich związku, gdy czasem przez cały weekend w ogóle nie wychodzili z łóżka i kochali się znowu i znowu aż do zupełnego wyczerpania. Zrobiło się jej smutno, gdy zaczęła porównywać to do okazjonalnych numerków, które wykonywali teraz, żeby mieć to za sobą, bo przecież dobre małżeństwo tego wymaga. Miała wrażenie, że jest teraz kimś innym. Ile razy, gdy leżała obok niego wieczorem z kołdrą naciągniętą aż pod brodę, pytała go: „Masz jeszcze ochotę?”. I tak leżeli obok siebie, każde ze swoimi potrzebami, niewypowiedzianą wściekłością, sfrustrowani i bezradni. Ann Kathrin przypomniała się Aleksa Guhl, która poszła z Ulfem Speicherem do łóżka od razu, tego samego dnia, gdy go poznała. To było takie żałosne. Coś takiego nigdy nie zdarzyło się Ann Kathrin. Ale po chwili opanowało ją uczucie, że być może coś w życiu przegapiła. Wstała i otworzyła okno. Na osiedlu było tak cicho, że zdawało się jej, że słyszy
morze. Wiatr wiał z zachodu i czesał korony drzew rosnących przy torach kolejowych. Ostatni pociąg przejeżdżał tutaj o dwudziestej trzeciej piętnaście. Pierwszy poranny pociąg jechał dopiero po wschodzie słońca. Zostawiła otwarte okno. NA RÓŻOWEJ BIBULE jedno pod drugim starannym pismem zapisane było sześć nazwisk. Ulf Speicher, na samej górze, był przekreślony. Drugi w kolejności był Kai Uphoff. Karabin trafił z powrotem do szafy: na swoje miejsce obok innych karabinów. Spisał się. Bardzo dobry karabin. Precyzyjny i śmiercionośny. Teraz już dowiedzieli się, że ktoś się im dobiera do skóry. Może będą próbowali dać nogę. Kolejny atak musiał nastąpić szybko. Nie mogą zaznać spokoju i nie mogą się dowiedzieć, kto przekreśla ich plany. Jeszcze dzisiejszej nocy miał umrzeć następny na liście. KAI UPHOFF nie wiedział, dokąd jechać. Pedałował w kierunku Lütetsburga. Ruch był niewielki, a gdy z naprzeciwka jechał jakiś samochód, Kai zeskakiwał z roweru i szukał schronienia na poboczu drogi, jakby był mieszkańcem któregoś z domów przy ulicy. Co powiedział jego ojciec? Że zamordowano Ulfa Speichera? Może ojciec był pijany? A może coś źle zrozumiał? Kryminalni byli u niego z powodu jego graffiti na Frisia V. Ale to było nielogiczne. Przecież już wcześniej do wszystkiego się przyznał. Dlaczego mieliby go zabierać w środku nocy? Gdy zadzwoniła komórka, myślał najpierw, że to dzwoni Kira. Ale wtedy usłyszał inny, bardzo dobrze znany mu głos. - Czego chcesz o tej godzinie? - zapytał i zaraz pożałował swojego zgryźliwego tonu. Osoba na drugim końcu linii prosiła go o pomoc. Błagała, żeby przyjechał nad groblę. W Norden. Za lotniskiem. Nie zapytał, dlaczego o tej późnej porze ma pojechać w tak odosobnione miejsce. W głosie było coś tak błagalnego, że nie dopuszczało sprzeciwu. Ta osoba czegoś się bała. Czy znała mordercę? Kai przestawił przerzutkę na piąty bieg i pognał w kierunku lotniska. Zostało mu jeszcze dokładnie siedemdziesiąt minut życia. Przez cały dzień była naprawdę ładna pogoda, ale teraz, około północy, zaczął nagle padać grad. Opady trwały zaledwie kilka minut, ale to wystarczyło, by ubranie Kaia całkowicie przemokło. Kiedyś leciał już z tego lotniska w Norddeich razem z Ulfem Speicherem na Juist. To było latem. Cały lot trwał niecałe pięć minut i mieli cudowny widok na Morze Wattów. Kai natychmiast zrozumiał uwielbienie Ulfa Speichera dla tej wyspy. - Juist - powiedział wtedy Speicher - jest jak Karaiby, tyle że bez tych cholernych palm. Gdy Kai dotarł do grobli, było ciemno jak w grobie. Oparł rower przy ogrodzeniu i otworzył drucianą furtkę prowadzącą na pastwisko dla owiec. Pobiegł schodami na kraniec grobli i rozejrzał się. Wiedział, że nie jest sam i czuł obecność jakiejś osoby. Ale jej nie widział. W mokrym ubraniu od razu poczuł przenikliwy chłód wiatru. Nie będzie tutaj tak stał i czekał. Nie da robić z siebie głupka. Zwykle na łące pasło się tutaj jakieś dwieście owiec. Ale ten szelest za nim nie pochodził od nich. Kai odwrócił się. Ostrze miecza przecięło powietrze i roztrzaskało mu czaszkę.
Numer dwa. PAULA WINTERA zbudził krzyk w chwili, gdy nazwisko Kaia Uphoffa zostało wykreślone z listy na różowej bibule. W pierwszej chwili Paul Winter nie wiedział, czy mu się to śniło, czy naprawdę słyszał krzyk. Potem uświadomił sobie, że to jego córka Jenny. Obok niego w łóżku przeciągnęła się jego żona - Lioba: - Pójdziesz do niej? Otumaniony snem odpowiedział jedynie „mhm” i, nie zapalając światła, pewnym krokiem lunatyka poszedł do pokoju dziecięcego. Jenny była cała spocona. Jej głos brzmiał ochryple i niezdrowo. Dał jej do picia wody i przyniósł termometr. Mała płakała. - Śniło mi się coś strasznego - powiedziała. Ciemna chmura połknęła jakoby ich dom i wszystkich zjadła. Paul Winter wiedział, że jego córka ma bujną wyobraźnię. Chociaż była już w pierwszej klasie, nadal żyła w wymyślonych światach, rozmawiała ze swoimi misiami, jak gdyby były żywe, a sny i fantazje brała za rzeczywistość. Miała lekko podwyższoną temperaturę, więc Paul Winter nie martwił się. Mała zwykle reagowała gorączką na chorobę. Czasem dwie noce z rzędu miała temperaturę i nic nie jadła. W ten sposób udawało jej się zwalczyć prawie każdą infekcję. Najchętniej znowu położyłby się spać, jednak Jenny mocno się w niego wtuliła. Czuł, że ona naprawdę się boi. Zażądała, by zamknął okno, żeby chmura nie weszła do środka. Wziął ją na ręce, owinął w miękki koc i zaniósł do okna. Otworzył je i wpuścił trochę świeżego powietrza. Trzymała się jego szyi dwoma rękami tak mocno, że z trudem oddychał. Lioba nazywała Jenny córeczką tatusia. Gdy Jenny miała jakiś problem albo była chora, było pewne, że pobiegnie do ojca, podczas gdy ich dziewięcioletni syn Tobiasz w podobnych sytuacjach szedł do matki. I tak podzielili swoje dzieci między siebie. Oczywiście Paul Winter każdemu powiedziałby bez mrugnięcia okiem, że kocha obydwoje dzieci tak samo. Ale to nie była prawda. Czuł się bardziej odpowiedzialny za Jenny niż za Tobiasza. Być może - myślał - nie wstałby tak ochoczo w nocy, gdyby chodziło o Tobiasza, a nie Jenny. Gdy zamykał okno, wiedział już, że tę noc spędzi w łóżku Jenny. Oparła głowę na jego piersi. Już jako niemowlę zasypiała w ten sposób, gdy nic innego nie pomagało. Słyszała bicie jego serca, i to ją powoli usypiało. Gdy trochę podrosła, zaczął jej też opowiadać różne historie. A ona zawsze chciała słuchać wciąż tych samych opowieści i absolutnie nie lubiła zmian. Musiała wiedzieć, jak historia się skończy. Dzięki temu była w stanie znieść napięcie. Najbardziej lubiła historie o smokach, rycerzach i piratach, które dla Tobiasza były raczej nudne. Jego interesował kosmos i najchętniej w sobotnie wieczory razem z mamą oglądał w telewizji serial kryminalny Tatort. Z poduszką wciśniętą pod głowę Paul Winter opowiedział córce historię o smoku, którego bolały zęby. Żaden dentysta nie miał odwagi podejść bliżej, by mu pomóc, bo smok był znanym ludożercą. Tylko mała dziewczynka o imieniu Jenny poczuła litość dla smoka i pomogła mu, bo sama była niedawno u dentysty z powodu fatalnego bólu zęba i przecież wcale tego dentysty nie zjadła. We wszystkie historie, jakie opowiadał Paul Winter, wplatał imiona swoich dzieci
i ich kolegów. Dzieci to uwielbiały. Wtedy jego opowieści były dla nich o niebo ciekawsze. Mieli wrażenie, że sami przeżywają wszystkie te przygody. Jenny zasnęła na jego piersi. Słyszał jej miarowy oddech. Nadal była spocona. Leżał więc wciąż bez ruchu. Paul Winter był kościelnym organistą, chociaż już dawno stracił wiarę w Boga. A jednak nie uważał, że życie po prostu kończy się w chwili śmierci. To wydawało mu się takie banalne. Nieustannie zadawał sobie pytanie, co dzieje się z duszą człowieka, gdy ciało rozpada się w ziemi na proch. Nie przypuszczał, jak blisko był odpowiedzi na te pytania. KOLEJNYM NAZWISKIEM na różowej liście było nazwisko Paula Wintera. Woda z kranu opłukała ostrze miecza. Krew spłynęła do odpływu. Jak łatwo było zabijać. Uwalniało to głowę, dawało jasność. Działało prawie jak aspiryna po nocy pełnej alkoholu i nikotyny. Broń do następnego ataku zostanie wybrana starannie. Żadnych powtórek. Każdy atak musi różnić się od poprzedniego.
PIĄTEK 29 KWIETNIA, GODZ. 6.20 Ann Kathrin Klaasen nie potrzebowała budzika, bo nie potrafiła spać w jasnych pomieszczeniach. Gdy przez otwarte okno pokoju dziennego wpadło wystarczająco dużo światła, obudziła się. Była przemarznięta. Kołdrę miała wilgotną. Tulipany w ogrodzie nie otworzyły jeszcze zamkniętych główek, ale świergot ptaków zapowiadał słoneczny dzień. Miała w ustach nieprzyjemny smak i cieszyła się, że może w samotności porządnie wyszczotkować sobie zęby w łazience. Najchętniej wzięłaby teraz prysznic, ale najpierw chciała przygotować śniadanie. Nie wiedziała dokładnie, dlaczego to robiła. Być może była to próba pojednania. Najchętniej wszystko by cofnęła - przekręciła koło czasu do okresu, gdy Eike miał siedem, osiem lat, a oni postanowili kupić ten dom przy ulicy Distelkamp. Do czasu, gdy sadzili grusze i wiśnie, które wtedy sięgały jej ledwie do piersi i przez pierwsze lata tak marnie rosły na tej wschodniofryzyjskiej glebie. Trzepaczką zmieszała jajka z mlekiem. Ekspres do kawy wypluwał właśnie ostatnie krople do filtra i wydawał przy tym bulgoczące odgłosy. Cały świat miał już dzisiaj lepsze ekspresy. Maszynki do robienia espresso, które wydają dźwięki jak ekspresy w restauracjach. Nawet u niej w pracy Weller wstawił już taką maszynkę. Zajmowała trzy razy więcej miejsca niż stara, ale za to można było przez naciśnięcie guzika wybrać sobie: kawę latte, kawę macchiato i espresso. Zupełnie normalną kawę też robiła, nawet jeśli nie zawsze najlepszą. Nie, ona stanowczo wolała ten stary ekspres do kawy, który po prostu podgrzewał wodę i wlewał ją do filtra. Być może dlatego, że jego odgłosy przypominały jej dom rodzinny. Śniadanie u mamy, domowy dżem z malin i rokitnika. Być może w kwestii kawy była tak samo konserwatywna jak jej matka? Dobrze jeszcze pamiętała, jak matka broniła się przed kupnem ekspresu przelewowego. Twierdziła, że świeżo zaparzona kawa: wrząca woda nalana własnoręcznie bezpośrednio do filtra, smakuje po prostu lepiej. W tych nowych maszynach - mówiła matka - woda nie jest wystarczająco gorąca. Poza tym te maszyny zużywają za dużo kawy. Ann Kathrin uśmiechnęła się. Gdy myślała o swojej matce, przypominała sobie zawsze drobne zdarzenia. Jak matka parzyła kawę. Jak wypróbowywała nowe żelazko parowe. Jak wyjmowała z pieca babkę i obsypywała ją cukrem pudrem. Pamiętała swoją matkę jako gospodynię domową. Oczywiście wiedziała, że matka pracowała zawodowo. Była nauczycielką w szkole podstawowej. W pierwszych latach jej życia matka poszła na urlop, by móc zajmować się dzieckiem. To było coś, na co Ann Kathrin nie umiała się zdecydować. Za bardzo utożsamiała się z tym, co robiła. I obawiała się, że utraci tożsamość, gdy zrezygnuje z pracy lub ją ograniczy. Zastanawiała się, czy zaparzyć herbatę. Hero wziąłby to za ofertę zawarcia pokoju. Więc postanowiła tego nie robić. Herbata nie była jedynie ofertą zawarcia pokoju, lecz dawała mu jeszcze sporą płaszczyznę do ataku. Hero był koneserem herbaty. Potrafił rozpoznać smak co najmniej trzydziestu jej gatunków. Niektórych mieszanek oferowanych w sprzedaży w ogóle nie uznawał za herbaty wschodniofryzyjskie. Wszystko, co było czymś perfumowane, z wanilią, kokosem czy mango, prowokowało go do głośnych narzekań na upadek kultury w Niemczech. Kto - zamiast ostrożnie
i powoli nakładać śmietanę do filiżanki w kierunku odwrotnym do wskazówek zegara wlewał do niej po prostu chude pasteryzowane mleko, a potem mieszał je łyżeczką, ten w jego opinii zniżał się do poziomu barbarzyńcy. Czasem piła z nim herbatę, by zrobić mu przyjemność. Wypijał co najmniej trzy filiżanki. Nazywał to „świętym prawem mieszkańca Fryzji Wschodniej”. Słyszała to tak często, że gdy on nalewał sobie trzecią filiżankę, a ona słyszała już pękanie kandyzu zwanego kluntje w gorącej herbacie, czasem go ubiegała i mówiła: - Tak, wiem, trzy filiżanki to święte prawo mieszkańca Fryzji Wschodniej. Ale mnie mocna herbata za bardzo szkodzi na żołądek. On wtedy potrząsał głową. Brzmiało to dla niego jak obraza. Ann Kathrin stała obok dzbanka. Czy ma mu teraz zaparzyć herbatę czy też w ten sposób wystawi się na jego krytykę, bo coś z pewnością zrobi źle z jego punktu widzenia? Nagle poczuła, że ta cała wschodniofryzyjska herbata obdarzała go władzą. Mógł bowiem decydować, czy ma ją pochwalić czy pognębić. O nie, niech sam sobie zrobi tę przeklętą herbatę! Eike pił kawę - tak jak ona. Z dużą ilością mleka i brązowym, karmelizowanym cukrem. Ann Kathrin odgarnęła sobie kosmyki z czoła. Na górze zaskrzypiały schody. Usłyszała szeptanie. Otworzyła drzwi od kuchni. Stanęli przed nią Eike i Hero, ubrani do wyjścia, każdy z dużą torbą w ręku, a Hero miał jeszcze swój plecak, zupełnie jak gdyby wybierał się na urlop. Oczywiście dobrze wiedziała, że nie chodziło tutaj o urlop. Tych dwóch miało miny łatwe do zinterpretowania. Ale broniła się przed tym. Nie chciała w to uwierzyć i pokryła wszystko uśmiechem, który jednak nie bardzo się jej udał. Wskazała ręką na stół nakryty do śniadania i próbowała nie wpaść w złość, lecz zachować spokój. - Dzień dobry. Zrobiłam jajecznicę z krewetkami. Nie podążyli za jej zapraszającym gestem. Stali nadal w progu, wymieniając spojrzenia. Eike przełknął ślinę. Dla niego ta sytuacja była boleśniejsza niż dla dorosłych. Czuł się winny wobec swojej matki. Stopniowo, chociaż jej mózg się wzbraniał, do Ann Kathrin zaczęło docierać, co się dzieje. Potrząsnęła głową, zanim Eike zaczął mówić. Ułatwiło mu to wyduszenie z siebie słów, bo najwyraźniej ona już wszystko wiedziała. - Mamo, nie bądź zła, ale ja idę z tatą. Ann Kathrin odwróciła się, by Eike nie zobaczył jej bólu. Przygryzła grzbiet dłoni. Wzięła głęboki oddech, odwróciła się ponownie do syna i próbowała możliwie najlepiej ukryć swoje uczucia. Ale miała łzy w oczach. - Jasne, dryblasie - powiedziała, jak gdyby to wszystko nie było żadnym problemem. - Jeśli to ci bardziej odpowiada… potrafię to zrozumieć - zaśmiała się. - Dwóch mężczyzn razem to nie jest zły pomysł. A tata ma przecież o wiele więcej czasu, by się tobą zajmować. Ja… Hero cieszył się, że nie robi scen. Ale nie chciał dać jej teraz okazji do długich przemówień. - Zamieszkamy najpierw u Susanne - oświadczył. To imię trafiło Ann Kathrin jak policzek. Najchętniej uderzyłaby teraz męża albo go kopnęła. Zamiast tego pochyliła się nad Eike i pogłaskała go po włosach.
- Nie jestem na ciebie zła, Eike, zupełnie nie. Oczywiście szanuję twoją decyzję, nawet jeśli mnie ona bardzo zasmuca. Eike próbował uniknąć jej spojrzenia, ale mu się to nie udało. Gdy popatrzył na swoją mamę, która starała się być dzielna, natychmiast łzy napłynęły mu do oczu. - Zawsze byłeś samodzielny, a to dobrze, mój synku. W końcu masz to po mnie, co? powiedziała i pocieszająco poklepała go po policzku. Dłużej tego nie wytrzyma. Nie chciała dać ponieść się emocjom przy synu. Uszczypnęła Eike w policzek i popchnęła w stronę drzwi. - Dzisiaj nikt cię nie odwiezie do szkoły. Mój dryblas pojedzie dzisiaj autobusem. W porządku? Hero potrząsnął głową, ale Eike potaknął: - Tak, tak, mamo. Na pewno chcecie jeszcze porozmawiać. - Odbiorę cię o wpół do drugiej! - krzyknął Hero za synem. Eike był już za drzwiami. Ann Kathrin zamknęła za nim i odwróciła się do Hero. Jej twarz miała teraz całkowicie odmienny wyraz. Gniew zyskał przewagę nad smutkiem. Czuła, że krew ją zalewa. Trzęsła się z oburzenia. Podeszła do Hero, a on cofnął się dwa kroki. Przez chwilę odczuł lęk przed jej fizyczną bliskością, jak gdyby mogła wykorzystać swoje umiejętności walki wręcz, żeby go zaatakować. - To jest największa podłość, jaką mi zaserwowałeś! - wrzasnęła. - Zmanipulowałeś go i nastawiłeś przeciwko mnie za pomocą swoich psychologicznych trików! - Palcem wskazującym kłuła go w pierś, jak gdyby był to nóż, który chciała w niego wbić. - I nie zabierzesz go do tej Susanne! Wymówiła to imię z obrzydzeniem, ze wstrętem. Wzięła z wieszaka swoją torebkę i wyjęła z niej kartkę, którą wydrukowała sobie wtedy w biurze. - Ona ma zły wpływ na moje dziecko! - wrzasnęła. - Na coś takiego nie pozwolę! Możesz się zadawać, z kim chcesz, ale mojego syna do tego nie wciągniesz! Hero liczył się z różnymi rzeczami, ale nie z tym. - Zwariowałaś? - popukał się w czoło. - Dwa zarzuty z powodu posiadania narkotyków. - Ann Kathrin podetknęła mu kartkę przed oczy. Hero wykrzywił twarz. Najpierw spojrzał na sufit, potem w dół, jak gdyby wstydził się za swoją żonę, a bynajmniej nie za kochankę. Potrząsnął głową. - Proszę, Ann! To było lata temu. Kilka gram haszyszu. Chodziła jeszcze do średniej szkoły. Dzisiaj nikt już o tym nie pamięta. To… - Oczywiście ją bronisz! No jasne! Zawsze myślałeś fiutem! - Znowu postukała palcem w kartkę. - Ucieczka z miejsca wypadku… Wyrwał jej z ręki kartkę i użył jej teraz jako dowodu oskarżenia przeciw żonie. - Czy nie widzisz, co ty wyprawiasz? Posłużyłaś się informacją z policji, żeby… Zgniótł kartkę w ręku i rzucił nią w żonę jak kamieniem. - Ach rób, co chcesz! Ann Kathrin skrzyżowała ręce na piersi i oparła się o regał z książkami. Trafiła go. Wielki psycholog i znawca ludzi, Hero Klaasen, wyszedł z siebie. Przynajmniej troszeczkę. Hero zbierał przez chwilę siły, a potem zaatakował: - Tak, ona jest twoją konkurentką. Tak, jest w łóżku rewelacyjna! To chciałaś usłyszeć? Ale zrozum wreszcie, że tymi swoimi metodami śledczymi jedynie się
ośmieszasz. Jest twoją rywalką, ale nie jest kryminalistką. Ma stałą pracę i wspaniale rozumie się z Eike. Lepiej zapytałabyś o to jego, a nie policyjny komputer. Ann Kathrin nie mogła inaczej. Wymierzyła mężowi policzek. Nie przyszło mu nawet do głowy, by podnieść ręce i się obronić. Bezradnie stał tam i dotykał palcami miejsca na twarzy zupełnie, jak gdyby nie mógł w to uwierzyć. To się jeszcze nie zdarzyło. Przez wszystkie te lata nie zdarzyło się ani razu. EIKE STAŁ pod drzwiami i patrzył na zegarek. Było o wiele za wcześnie. Nie mógł teraz iść do szkoły. Nie jechał jeszcze żaden autobus. Eike słyszał kłótnię rodziców. Teraz zapukał. Być może tych dwoje potrzebuje go, by przestać. Ann Kathrin otworzyła drzwi. Spojrzała na syna, jak gdyby nigdy w życiu go nie widziała. Był jak zjawa z innego świata. - Mamo, mam jeszcze całe pół godziny. Poza tym nie jadłem śniadania i… - zająknął się. - Tak, tak, masz rację - zgodziła się z nim. - Przepraszam. Jestem zupełnie nieprzytomna. Przecież zrobiłam dla ciebie jajecznicę. Lecz właśnie minął ją pędem Hero. Wybiegł na dwór do Eike, chwycił go za rękę i pociągnął za sobą: - Zjemy u Susanne. To zdanie trafiło ją jak odpowiedź na jej policzek, a ona była świadoma, że powiedział to z takim właśnie zamiarem. Chciała jeszcze zawołać za Eike, ale coś ją powstrzymało. Nie wolno jej było stawiać go przed tą okrutną decyzją. Niech spokojnie idzie ze swoim ojcem. W życiu nie są najważniejsze takie skrajne sytuacje - wmawiała sobie. Życie to codzienność. Eike wróci do niej, kiedy gruchanie zakochanej pary zacznie działać mu na nerwy. A ci będą pewnie zadowoleni, że mogą się go pozbyć, by w końcu poświęcić się swoim miłosnym igraszkom. Zazdrość pełzła przez jej wnętrzności jak pasożyt, którego połknęła, a który zaczął ją właśnie zżerać od środka. ANN KATHRIN nie pojechała z Norden do Aurich drogą B72 sugerowaną przez drogowskaz. Za Norden skręciła w lewo w kierunku na Berumerfehn i pojechała trasą przez miejscowości Westermoordorf i Grossheide. Nauczyła się od swojego ojca, że często łatwiej jest dojechać do celu bocznymi drogami niż oznakowaną autostradą. Jak wiele mówi o człowieku jego zachowanie w ruchu drogowym - pomyślała. Zwykle ta droga nie była bardzo uczęszczana, ale dzisiejszego ranka jechała za ciężarówką. Transport mebli - firma Janssen. To była jej Fryzja Wschodnia. Pola po horyzont i żadnych płotów. Lubiła te soczyste łąki, na których mlecze jaśniały jak małe słoneczka. O tej porze roku krajobraz miał barwę głębokiej żółci. Nie próbowała wyprzedzać ciężarówki z meblami, tylko opuściła szybę, rozkoszowała się pędem zimnego powietrza i błądziła wzrokiem po polach rzepaku. Cudowny ten żółty kolor! Ann Kathrin wciągnęła powietrze i wyobraziła sobie, że wącha kwiatek mlecza. Pojawiły się wspomnienia z dzieciństwa. Jak bawiła się na takich łąkach ze swoim ojcem - późną wiosną. Zrywali dmuchawce i zdmuchiwali małe parasolki z łodyg. Jej ojciec
zapewnił ją, że każda parasolka stanie się nowym kwiatem. Pilnie, jak gdyby było to jej zadanie, a wręcz, jakby została do tego stworzona, starała się, by dmuchawce nigdy nie wyginęły. Gdy teraz spoglądała na pola, czuła, że odniosła zwycięstwo. Zaparkowała swoje twingo w kolorze żaby w galerii handlowej Carolinenhof i szybkim krokiem przemierzyła alejki. Musiała jeszcze zrobić sobie jakąś przyjemność. Kupiła kanapkę: z kiełbasą, serem, pomidorem i liściem sałaty. Nie, nie zjadła na miejscu, tylko kazała ją sobie zapakować. Włożyła bułkę do swojej czarnej torby i natychmiast o niej zapomniała. Można było tu parkować przez pierwsze półtorej godziny za darmo, a potem każda rozpoczęta godzina kosztowała 50 centów. Ale to jej na szczęście nie dotyczyło. Miała kartę parkingową. Mogła oczywiście postawić samochód na dziedzińcu inspektoratu policji, ale dzisiaj uznała to za niestosowne. Czasem przyglądano się jej dziwnie, jak gdyby komisarz policji nie miał prawa jeździć twingo. Myśl o tym, że miałaby tym samochodem ścigać przestępców, była oczywiście nieco zabawna. Ale twingo było jej prywatnym samochodem. Nie goniła w nim bandytów po całej Fryzji Wschodniej. W ogóle jej życie jako komisarza policji przebiegało dotąd o wiele mniej spektakularnie niż w jakimkolwiek odcinku serialu kryminalnego Tatort. Gdyby sfilmowano moje życie - zastanawiała się nieco zazdrosna o swoich telewizyjnych kolegów po fachu - to czy widzowie w ogóle trzymaliby moją stronę? Czy jestem kimś, z kim się można utożsamić? Gdy tylko weszła do inspektoratu, podetknęła swoją kartę chipową pod czytnik, aby zarejestrować godzinę przyjścia. Wsiadła do windy i pojechała na drugie piętro. Kiedy szła korytarzem do biura, w powietrzu wyczuła dziwną nerwowość, jak gdyby zdarzyło się coś istotnego. Coś, co wkrótce zwróci oczy narodu na Aurich. - Ani śladu Kaia Uphoffa. Null ouvert z ręki - tego wyrażenia często używał Weller, namiętny gracz w skata. - Jakby go ziemia pochłonęła. Ale daleko nie ucieknie. Ma najwyżej pięćdziesiąt euro w kieszeni. Założę się, że przyszpilimy go jeszcze dzisiaj u jakiegoś znajomego. Albo stawi się u nas dobrowolnie. Przyjdzie z adwokatem czy coś w tym stylu. Gdy Weller to mówił, Rupert machinalnie bawił się zdjęciami na swoim biurku. - Myślę, że to nie ten graficiarz - powiedziała Ann Kathrin z przekonaniem. Zostawił na promie Frisia V tyle odcisków palców, że wszystko mamy w kartotece. Morderca Ulfa Speichera był na pewno o wiele ostrożniejszy. - No, nie wiem. Kai Uphoff zostawił odciski palców także w miejscu przestępstwa. Na dzwonku. A potem jeszcze dał drapaka. - Zgadza się. To mu raczej nie pomaga. Weller czuł, że jego koleżanka miała w domu poważne kłopoty. Jej irytacji nie dało się wyjaśnić morderstwem. Postanowił, że dzisiaj wieczorem zaprosi ją na kolację. Nie chciał iść z nią do jakiejś restauracji. Uznał, że przyjemnie byłoby, gdyby coś ugotował, a potem z nią i z Rupertem omówił całą sprawę raz jeszcze w spokoju. W tej właśnie chwili przyszedł meldunek z Norddeich. Znaleziono ciało młodego mężczyzny. Jego twarz jest zdeformowana, jak gdyby ktoś próbował obciąć mu głowę. Ale miał przy sobie portfel z dokumentami. Może tu chodzić o niejakiego Kaia Uphoffa z Lütetsburga. ANN KATHRIN widziała już wiele zwłok. Nigdy nie był to budujący widok. Ale na
tych zwłokach przez całą noc żerowały mewy. Trudno było powiedzieć, co wyrządziło jego twarzy większą szkodę: broń czy dzioby padlinożerców. - Mamy dwa ciała - powiedziała Ann Kathrin. - Obydwaj mężczyźni znali się. Obydwaj należeli do Stowarzyszenia Tęcza. Teraz obejrzymy sobie cały ten biznes.
PIĄTEK 29 KWIETNIA, GODZ. 9.43 Paul Winter zatopiony w myślach rysował ludziki w swoim notatniku. On, jego czterech współpracowników oraz trzech mężczyzn odbywających służbę zastępczą w Stowarzyszeniu Tęcza nie miało pojęcia o śmierci szefa. Gazety nie zdążyły o tym jeszcze napisać. Czekali na niego, ale krzesło Ulfa Speichera było puste. Ludwig Bongart poczuł z tego powodu ulgę. Męczył go szef, który zawsze jest w biurze pierwszy. Skręcił sobie papierosa. Gdy polizał bibułkę, prawa ręka mu zadrżała. Przy jego prawej nodze stała teczka z listami, które przyniósł na swoją obronę. Wiedział, że coś się przeciw niemu szykuje, i nie chciał tylko bezradnie czekać. Sprawę trzeba było ostatecznie wyjaśnić. Caro Schmidt, wolontariuszka, odbywała w stowarzyszeniu swój „dobrowolny rok społeczny”. Właśnie robiła na drutach rękawiczki. Sala narad nie była tylko jak zwykle zapchana grubymi segregatorami. Wszędzie stały teraz jeszcze kartony z pluszowymi zabawkami, stare lampy i książki. Trwały przygotowania do pchlego targu. Josef de Vries popijał herbatę i rozglądał się po całym towarzystwie. Powietrze w sali było gęste. Paul Winter siedział jak na rozżarzonych węglach. Nie miał w ogóle ochoty zajmować się teraz wewnętrznymi sporami i zawiściami. Chciał wrócić do swojej córki. Nie zawiózł Jenny do szkoły, bo ciągle jeszcze miała gorączkę. Teraz była pewnie z jego żoną u lekarza. Chciałby tam z nimi być. Lioba nie znosiła widoku krwi. Robiło jej się słabo już na samą myśl o strzykawce. Paul Winter wyobraził sobie, że właśnie jego córka pociesza swoją mamę, a nie odwrotnie. Od lat towarzyszył dzieciom we wszystkich wizytach w przychodni. Jego córka go potrzebowała, a on, chociaż był tutaj wolontariuszem, musiał czekać na swojego szefa, który pracował na pełen etat. I to go wkurzało. Zaraz powie parę słów na ten temat. Tak sobie postanowił. Jutta Breuer również nie wiedziała, gdzie podziewa się Ulf Speicher. Oficjalnie Jutta nie była drugą szefową, lecz zupełnie normalną członkinią zespołu, ale ponieważ każdy wiedział, w jakiej była relacji z szefem, więc w naturalny sposób miała szczególną pozycję. Czasem zdawało się, że gdy wypowiadała polecenia, pochodziły one bezpośrednio od szefa. - Zacznijmy, nawet jeśli Ulfa jeszcze nie ma. Czas nagli. Przeszła od razu do frontalnego ataku. Ludwig spodziewał się tego. Spoglądała na niego swoim jastrzębim wzrokiem i do niego z premedytacją kierowała wszystkie słowa. Zdanie po zdaniu. - Naprawdę nie chcę cię urazić, Ludwig. Wszyscy potrafimy docenić twoje zaangażowanie. Ale w odniesieniu do Sylvii utraciłeś wszelki profesjonalny dystans. Drżenie jego rąk nasiliło się. Trzymał je pod stołem, żeby reszta tego nie zobaczyła. Na szczęście Paul stanął po jego stronie: - Profesjonalny dystans? Ludzie, czego wy się spodziewacie?! On tu tylko odbywa służbę zastępczą. - Bez takich ludzi już dawno nie byłoby żadnych stowarzyszeń - przytaknął mu
Bernd Simon. Jutta przyznała mu rację. Starała się zachować rzeczowy ton. - Jednak postanowiliśmy już wcześniej, że Sylvia będzie pod opieką wyłącznie kobiecego personelu. - Świetnie! Proszę bardzo! - Teraz Ludwig Bongart nie wytrzymał. - To jeszcze sama dawaj jej lekcje gitary. Będę szczęśliwy, kiedy będę miał ją z głowy! Mam wszystkiego potąd! Już tego nie wytrzymam. Podniósł torbę i wysypał ją na stół. Listy popłynęły w poprzek blatu. Dwa spadły na podłogę. Nikt się nie schylił i nikt nie dotknął tych różowych i błękitnych liścików z serduszkami na wierzchu. - Za sześć tygodni zostanę ojcem, a ta Sylvia ciągle pisze do mnie listy miłosne! Moja przyjaciółka jest coraz bardziej zdenerwowana. Myślicie, że sprawia mi to frajdę? NA PARTERZE nowoczesnego biurowca znajdowała się księgarnia. Ann Kathrin i Weller weszli do budynku. Za nimi wpadł jakiś młodzieniec i pognał w górę po schodach. To był Tim Gerlach. Ann Kathrin i Weller wsiedli do windy. - Lista odznaczeń Ulfa Speichera jest długa - powiedział Weller. - Ten człowiek spodziewał się raczej krzyża zasługi od państwa aniżeli mordercy. Stowarzyszenie mieściło się na trzecim piętrze. W windzie znajdowała się jego wizytówka: Tęcza Pomagamy osobom niepełnosprawnym i ich rodzinom Tim Gerlach dotarł na górę przed nimi. Wzbudziło to w Wellerze szczególny szacunek. Chciałby być tak samo sprawny. Do drzwi przyczepione były kolorowe litery z kartonu, najwyraźniej namalowane przez dzieci, a potem wycięte. Układały się w słowo „Tęcza”, przy czym w środku brakowało jednej litery. Drzwi były tylko przymknięte. Tim Gerlach popchnął je. Drzwi odskoczyły, bo za nimi stało pod ścianą kilka skrzynek. Tim Gerlach wbiegł do środka. - Wysadzę ten cały interes w powietrze! Nie zadzierajcie ze mną! Nie ze mną! wrzasnął. Z poczuciem, że przyszli w odpowiednim momencie, Ann Kathrin i Weller podążyli za młodzieńcem do środka. Ten otwierał właśnie drzwi do sali posiedzeń. Ze swojego miejsca Ann Kathrin Klaasen dobrze widziała Juttę Breuer, która krzyknęła na Tima Gerlacha: - To jest zebranie zespołu! Teraz nie przyjmujemy interesantów. Ale Tima Gerlacha nie zatrzymała, tylko jeszcze bardziej rozwścieczyła. - Posłuchaj, ty głupia cipo, Sylvia nie da ci się już więcej wodzić za nos! Ja przejmę nad nią opiekę prawną. Zrozumiałaś? - Ależ oczywiście. Ty przejmiesz opiekę prawną - zadrwiła Jutta Breuer i pochyliła się ku niemu przez stół. - A właśnie że tak! - Tim Gerlach kierował swój palec wskazujący na każdego
z osobna jak broń gotową do strzału. - I nikt z was, błazny, mi w tym nie przeszkodzi! Ludwig Bongart dostrzegł w tym szansę, by pozbyć się piętna oskarżonego. Podniósł się i stanął wyprostowany przed Timem Gerlachem. - Wynoś się, Tim! Mamy tu coś do omówienia. Naprawdę nie mamy czasu na twoje głupstwa. Tim Gerlach odepchnął Ludwiga Bongarta, tak że ten potknął się o własne krzesło i znowu na nim usiadł. - Zamknijcie wszyscy mordy! Jeśli nie zostawicie Sylvii w spokoju, sprowadzę tu gliny! Przecież położyliście już łapę na setkach tysięcy. Myślicie, że jestem ślepy? Jego emocjonalne wystąpienie zaburzyło porządek obrad. Jutta Breuer chciała odzyskać panowanie nad zgromadzeniem. Zaczęła się wpatrywać w Tima Gerlacha, próbując go storpedować wzrokiem. Czasem jednym ostrym spojrzeniem udawało się jej przywołać do porządku swoich pracowników odbywających w stowarzyszeniu służbę zastępczą. Ale Tim Gerlach pozostał niewzruszony. Chwycił ją za ramiona i potrząsnął: - Czek był bez pokrycia. Wiesz, na jakiego głupka wyszedłem? - ryknął. Jutta Breuer potrafiła być opryskliwa i surowa dla swoich pracowników. Ale nie była przyzwyczajona do fizycznej konfrontacji. Od razu wyparowała z niej cała energia. Ludwig Bongart pospieszył jej na ratunek. Tym razem był szybszy. Wcisnął się między Juttę a Tima, a potem dwa razy zamachnął się w kierunku jego głowy. Pierwszy cios był raczej podobny do uderzenia w policzek, ale drugi był twardy i dało się słyszeć głuchy dźwięk, jak gdyby coś pękło w głowie Tima Gerlacha, który się zachwiał. - Ej, ej, ej! Już naprawdę wystarczy. - Ann Kathrin Klaasen podtrzymała go od tyłu. Chciała się jakoś uwolnić od Tima i próbowała go gdzieś ułożyć, ale pomieszczenie było zbyt ciasne. - Dzień dobry. Nazywam się Ann Kathrin Klaasen - wyjaśniła, rozglądając się po sali. - Jestem z policji kryminalnej z Aurich. A to mój kolega Weller. - Już dawno powinniście byli przyjść. - Tim Gerlach otworzył oczy i pokiwał głową z zadowoleniem. - Skończcie wreszcie z tym horrorem! Jutta Breuer była blada jak kreda. Jej usta zwęziły się i odpłynęła z nich krew. Nie mogła uwierzyć, że do jej biura naprawdę przyszła policja. - Policja? Czy to on was wezwał? - Wskazała na Tima Gerlacha. Ann Kathrin Klaasen potrząsnęła głową. - Musimy państwa niestety poinformować, że wasz szef, Ulf Speicher, wczoraj wieczorem został zastrzelony w swoim mieszkaniu. Ann Kathrin zarejestrowała widoczne, pełne niedowierzania przerażenie na twarzach zgromadzonych. Szczególnie mocno dotknęło to Juttę Breuer. Natychmiast zrobiło się jej słabo. Kurczowo trzymając się stołu, z trudem wydusiła: - Ulf zastrze… czy jest pani pewna? Caro Schmidt podbiegła do Jutty Breuer i wyjęła z torebki buteleczkę z kroplami. - Mój Boże, Jutto! - Młoda dziewczyna objęła Juttę Breuer. Weller wyciągnął Tima Gerlacha z pomieszczenia. - Myślę, że my we dwóch porozmawiamy sobie tu obok. Głośno, kierując się raczej do całej reszty, a nie do Wellera, Tim Gerlach wykrzyknął triumfująco: - Opowiem wszystko! Wszystko! Weller spojrzał przelotnie na Ann Kathrin. Z biegiem czasu nauczyli się
porozumiewać ze sobą wzrokiem. W ten sposób ona dała mu teraz zgodę na taką metodę działania. TIM GERLACH wyrzucał z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego. Siedział okrakiem na biurowym krześle, czasem odpychał się nogą, a krzesło okręcało się kilka razy w kółko. Weller chodził po pokoju, przysłuchiwał się i czytał napisy na grzbietach segregatorów. Przyglądał się także otwartym kartonom i co chwila podnosił z nich jakieś przedmioty. A potem zaczął kartkować w książce kucharskiej pod tytułem: Potrawy, którymi zaimponujesz każdemu. - To banda kryminalistów, panie komisarzu. Udają świętoszków, więc nikt się niczego nie domyśla. - A co dokładnie robią? - zapytał Weller. - Z zewnątrz wygląda to na całkiem szlachetne przedsięwzięcie. Pomagają zupełnie bezinteresownie biednym niepełnosprawnym… - Tim Gerlach roześmiał się, jak gdyby właśnie opowiedział dowcip. - A co robią w rzeczywistości? - podjął temat Weller. - W rzeczywistości? Naprawdę nie ma pan pojęcia, co się tutaj wyprawia? - Nie - odpowiedział Weller. - Oświeć mnie. - Kładą łapę na pieniądzach niepełnosprawnych! Tim Gerlach wstał i zaczął przemawiać jak nauczyciel do ucznia: - Wychodzą z założenia, że oni i tak nic z nimi nie zrobią, no bo przecież są stuknięci. CARO GŁASKAŁA JUTTĘ BREUER po ręce i przytulała ją. - Tak, możesz sobie wyobrazić, że my też nie możemy tego pojąć - to Ludwig Bongart do kogoś dzwonił. - Właśnie Ulf… nikt tego tutaj nie rozumie. To jakiś koszmar. Pozostali pracownicy zajmowali się swoim szokiem i swoim smutkiem. - Musi to pani zrozumieć, pani komisarz. Ulf Speicher jest… był… dla nas wszystkich… - odezwał się Paul Winter. Ann Kathrin Klaasen wyjęła z torby notatnik. Starała się na początek robić uspokajające wrażenie. - Nie znam pana jeszcze. Kim pan jest? - Nazywam się Paul Winter. Jestem nauczycielem muzyki. Pracuję tutaj jako wolontariusz. Mój brat miał Downa… - A kto z państwa pracuje tutaj na etacie? Jutta Breuer pozbierała się i wydmuchała nos. Wyprostowała plecy i usiadła. Obie stopy postawiła obok siebie, a dłonie oparła na kolanach. - Ja jestem tutaj zatrudniona na stałe. - Pani nazwisko? - Jutta Breuer. Magister pedagogiki specjalnej. - Proszę mi powiedzieć, o co chodziło przed chwilą temu młodemu mężczyźnie? - Ma pani na myśli Tima Gerlacha? - odezwała się ostrym tonem Jutta Breuer. - To całkiem cwany typek. Próbuje przekabacić Sylvię Kleine. Zaszło to już tak daleko, że chciała mu podarować na urodziny samochód. Za szesnaście tysięcy euro! I Jutta Breuer spojrzała na Ann Kathrin Klaasen, by sprawdzić, jak zareaguje na tę kwotę. Ponieważ jednak nie mogła zbyt wiele wyczytać z jej twarzy, powtórzyła:
- Szesnaście tysięcy euro! - A wy do tego nie dopuściliście? - zapytała Ann Kathrin. - Tak, można to tak ująć. - Jutta Breuer roześmiała się gorzko. - Sylvia wygląda zupełnie normalnie, ale ma umysł dziewięcio-, dziesięciolatki. - Oraz głód miłości dorosłej kobiety - powiedział pod nosem Paul Winter. - Jest żądna miłości i uznania mężczyzn. - Jutta Breuer spojrzała na niego z naganą. Mężczyźni lecą na jej seksualną bezpośredniość. Wyzyskują ją finansowo i seksualnie. Ann Kathrin zanotowała nazwisko Sylvia Kleine. Postanowiła sama z nią porozmawiać. - Czy pan Speicher był waszym szefem? Rozejrzała się po sali. Nikt nie odpowiedział. - A więc wolicie państwo porozmawiać ze mną indywidualnie? - zapytała Ann Kathrin. Od razu wszyscy chcieli coś powiedzieć, ale Jutta Breuer przerwała to machnięciem ręki. - Dowie się pani tak czy tak. Ulf i ja byliśmy parą. Teraz zupełnie się rozkleiła. Jeśli zrobiła to na pokaz, to była bardzo dobrą aktorką. - Kochaliśmy się - powiedziała i wybuchnęła płaczem, jak gdyby dopiero w tej sekundzie dowiedziała się, że on już nie żyje. ANN KATHRIN dobrze to znała. Gdy ktoś dowiadywał się o nagłej śmierci bliskiej osoby, która dopiero co cieszyła się życiem, to reakcja często następowała z opóźnieniem. Czasem ludzie zaczynali sprzątać, śmiać się, opowiadać dowcipy i dopiero chwilę później ich mózg rejestrował, że nieszczęście naprawdę się wydarzyło. Ludwig Bongart odsunął od ucha komórkę. - Bez Ulfa Speichera tego wszystkiego tutaj w ogóle by nie było. Był dla mnie… wzorem. - A czy ktoś z państwa ma jakieś podejrzenia, kto mógłby zabić pana Speichera? zapytała Ann Kathrin. Cisza pełna zakłopotania. Po chwili Ludwig Bongart podszedł do wielkiego regału z IKEI. Wyciągnął stamtąd jakiś karton i celowo upuścił go na stół z pewnej wysokości. Rozległ się głośny huk. Karton leżał teraz między wszystkimi tymi listami miłosnymi. - To listy z groźbami - powiedział, sięgnął do kartonu, wyjął kilka listów i znowu upuścił, a potem powiódł po nich wzrokiem - wszystkie oczywiście anonimowe. Na regale przewróciło się właśnie kilka segregatorów, które wcześniej opierały się o karton. Ludwig wziął dwa z nich i również rzucił na stół. - Chociaż wiele z nich ma także nazwisko i adres. To są raczej skargi. Te z adresami wpięliśmy do segregatorów. Pozostałe wylądowały w kartonie. - Odpowiadacie państwo na takie listy? - Ann Kathrin Klaasen otworzyła pierwszy segregator. - No, jasne! - zadrwił Ludwig. - Nie mamy przecież nic innego do roboty. Jeśli żona piekarza czuje się zagrożona, bo jej wnuk gra z naszym Holgerem w karty, wtedy musimy ją uspokoić. Prawdopodobnie jej wnuk jedynie wyciągnął od Holgera całe jego kieszonkowe… - przerwał i zapytał niepewnie - mogę wyjść do ubikacji? - Oczywiście. - Ann Kathrin kiwnęła głową. W drodze do toalety Ludwig minął Wellera i Tima. Weller dostrzegł wściekłe
spojrzenia, które ci dwaj wymienili. - Na tę chwilę to wszystko - zwrócił się Weller do Tima. - Myślę, że będziemy mieli jeszcze pytania do pana i wtedy się odezwiemy. Tim ruszył niepewnie do drzwi. Weller ciągle jeszcze trzymał w ręku książkę kucharską. Zatrzymał Ludwiga przed toaletą. - Co to jest? - zapytał, wskazując na skrzynki wypełniające pomieszczenie. - To są darowizny na nasz pchli targ. Organizujemy go co roku. W tym roku świętujemy dziesięciolecie naszego stowarzyszenia. Siódmego maja. Ludwig spróbował teraz minąć Wellera, ale Weller go zatrzymał. - Jak mam sobie wyobrazić waszą pracę? Co robicie tutaj przez cały dzień? - To jest nauka samodzielnego życia. - Tak? A jak coś takiego wygląda? - Dzisiaj na przykład - Ludwig spojrzał na zegarek - zakupy. - Co? Zakupy? - No tak, nasi podopieczni mają trudności z planowaniem wydatków. Niektórzy nie potrafią nawet przeczytać napisu na puszkach. Zapewniamy całkiem prostą, praktyczną pomoc życiową. Weller uważał to zasadniczo za coś dobrego, a nawet był pod wrażeniem. - Jeszcze coś? - zapytał Ludwig. - Tak. Po pierwsze chciałbym kupić tę książkę, a po drugie, jeśli to nie jest dla pana kłopotem, to może kupiłby pan też coś dla mnie, jeśli i tak idzie pan na zakupy? - Jasne, człowieku! - Ludwig Bongart się uśmiechnął. - Nie ma problemu. Ale książki nie może pan kupić. Chętnie za to oddamy ją panu za mały datek. Weller wyjął z kieszeni pięćdziesiąt euro i podał je Ludwigowi. Ten gwizdnął przez zęby. - To za książkę i zakupy - rozczarował go Weller. Ludwig przyglądał się ze zdziwieniem, jak Weller wypisuje składniki jednego z przepisów. Potem podał mu kartkę. - Mam panu przywieźć cały ten kram, czy sam pan to sobie odbierze? - No tak, hmm… zrobiłby to pan dla mnie? - W porządku. Gdzie pan mieszka? - zapytał Ludwig. OBOK W SALI POSIEDZEŃ Ann Kathrin Klaasen nie miała wyjścia i musiała zdetonować drugą bombę. - Niestety mamy jeszcze jednego zabitego. Czy mówi coś państwu nazwisko Kai Uphoff? Paul Winter doznał zapaści krążenia. Uczucie mdłości pojawiło się z zaskoczenia. Próbował jeszcze chwycić się brzegu stołu, ale potem uderzył twardo o podłogę. Paul Winter miał jeszcze dokładnie dwanaście godzin życia przed sobą. ANN KATHRIN KLAASEN przeszła przez ulicę Fischteichweg przed inspektoratem policji i ulicą Marktpassage poszła prosto do hali targowej „Markthalle”, mijając po drodze cukiernię, przed którą na zewnątrz siedzieli już uczniowie i popijali colę. Nie znała w Aurich lepszego miejsca, gdzie można było szybko zjeść coś dobrego. W hali targowej sprzedawano świeżo wyciskany sok i ciastka, którym Ann Kathrin rzadko była
w stanie się oprzeć. I był tam Włoch, który na kilkumetrowej ladzie wystawiał swoje antipasti. A ona lubiła obejrzeć jedzenie, zanim je kupiła. Przed halą targową stała rzeźba, obok której jak dotąd przechodziła bezrefleksyjnie. Maciora karmiąca swoje trzy małe. Prosiaczki, o ryjkach śmiejących się niemalże po ludzku, robiły radosne wrażenie. Zaraz obok ze ściany hali wystawał kawałek statku wikingów, jak gdyby właśnie wbił się w budynek. Dzieci lubiły się po nim wspinać. Na zewnątrz przy filiżance kawy latte siedziały całe rodziny i zażywały łagodnego wiosennego słońca. Ann Kathrin zatrzymała się. Z jakiegoś powodu nie mogła minąć tych trzech prosiaczków i ich karmiącej matki. Ta rzeźba napawała ją głębokim smutkiem. Przypomniała jej, że jako matka zawiodła. Jej syn wyprowadził się razem z ojcem. W pierwszych tygodniach karmiła Eike piersią. Potem przestawili się na butelkę. To było bardziej praktyczne, szczególnie że od razu wróciła do pracy na pół etatu. Nie potrafiła siedzieć w domu w charakterze karmiącej matki. Z jakiegoś powodu nie była do tego stworzona. Zamiast tego zapakowała za kratki bandę włamywaczy nękających Fryzję Wschodnią, a dwa tygodnie po narodzinach syna aresztowała pijaka, który poharatał twarz swojej żony rozbitą butelką po piwie. Długi czas wierzyła, że jej syn jest dumny z matki pracującej zawodowo i to na dodatek matki z tak fascynującym zawodem. Lubił razem z nią oglądać Tatort, szczególnie że pojawiało się tam coraz więcej policjantek. Gdy Lena Odenthal rozwiązała jakąś trudną sprawę, Eike często mówił do niej: - To zupełnie jak ty, mamo. Tyle że Lena Odenthal w filmie nie miała dziecka i nie była też w stałym związku. Prawdopodobnie scenarzyści dokładnie wiedzieli, dlaczego. Widok rzeźby i wspomnienia sprawiły, że głód znowu jej minął. Wypiła tylko na stojąco szklankę świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. NERWOWOŚĆ DAŁO SIĘ odczytać ze wszystkich twarzy. Zwykle opanowany prokurator Scherer cały w środku wibrował. Bezpośrednio po naradzie służbowej zaplanowano konferencję prasową. Rupert rozpiął górny guzik od koszuli. Zrobiło mu się gorąco. Miał już za sobą przygotowania do tej narady. A może przyczyną była tylko obecność Rieke Gersemy, rzeczniczki prasowej, która usadowiła się na parapecie obok hibiskusa. Roślina - uradowana wiosną - wystawiła na pokaz trzy dorodne czerwone kwiaty. Rieke miała nogi aż po pachy i chętnie je pokazywała. Gdy stała, jej spódnica kończyła się krótko nad kolanem, ale teraz, gdy siedziała, Rupert bez problemu mógł ją sobie wyobrazić na okładce jakiegoś kolorowego magazynu. Ann Kathrin Klaasen dostrzegła reakcję Ruperta na ich koleżankę i przez chwilę ponownie zapłonęła w niej zazdrość. Przed oczami pojawiły się jej obrazy Susanne Möninghoff, ubranej w wyzywającą spódniczkę mini, która zakłada nogę na nogę i rozkoszuje się spojrzeniem Hero. Kiedyś Ann Kathrin wspólnie z mężem wyszukiwała czasem w katalogu elegancką bieliznę i potem ją dla niego wkładała. Nazywali to „pokazem mody” i pili wtedy chłodnego szampana ze świeżymi truskawkami. Potem kochali się ze sobą radośnie i swobodnie. Jak dawno to było? Czy celebrował teraz takie wieczory ze swoją Susanne? Ann Kathrin zrobiło się niedobrze. - Muszę się napić wody - mruknęła i wstała, by ją sobie przynieść.
Przy każdym krześle leżały już przygotowane ołówki i papier. Na środku stołu stała kawa w termosach. Z tyłu Rupert przygotowywał komputer wyposażony w joystick. Porządkował właśnie kilka wydruków z Internetu. Miał swoją własną teorię i chciał ją dzisiaj zaprezentować. Weller miał przy sobie książkę kucharską. - Ulf Speicher zginął na miejscu - zaczął referować Rupert. - Był to pojedynczy strzał wycelowany w niego z odległości piętnastu metrów. Sprawca stał obok kubła na śmieci. Prawdopodobnie nawet się o niego oparł, ale nie znaleźliśmy żadnych dających się wykorzystać śladów ubrania. Był to z pewnością wytrawny strzelec. Przypuszczalnie precyzyjna broń - badanie balistyczne jest jeszcze w toku. Łuska naboju została niemalże nienaruszona. Nabój przebił czoło Ulfa Speichera i wyleciał z tyłu głowy. Przypuszczalny kaliber to… Prokurator Scherer uderzył otwartą dłonią w stół. Jak gdyby tylko czekał na sygnał, żeby eksplodować, wpadł teraz Rupertowi w słowo: - Człowieku, przyłóż się trochę! Dostaję wysypki, gdy słyszę słowo „przypuszczalny”. Mamy precyzyjne kryminalistyczne metody śledztwa! By załagodzić sytuację, Ann Kathrin przejęła pałeczkę: - Ulf Speicher długo pracował w Urzędzie ds. Młodzieży i w Urzędzie ds. Społecznych we Frankfurcie. Nie chciał zaśniedzieć w urzędach i założył Stowarzyszenie Tęcza, działające na obszarze Fryzji Wschodniej, aby osobom potrzebującym pomagać w sposób niebiurokratyczny. Prokurator Scherer potrząsnął głową. Słowa Ann Kathrin tylko go rozdrażniły. Nie zważając na to, ciągnęła: - Jako szef Speicher z pewnością nie był łatwy. Wiele wymagał od swoich podwładnych. W szczególny sposób bezpardonowo walczył o prawa niepełnosprawnych. To nie zawsze było proste w obecnych czasach oszczędności i cięć. Takim stowarzyszeniom chętnie redukuje się środki. Prokurator Scherer bujał się na swoim krześle w przód i w tył. Już ledwo się powstrzymywał. Mimo to Ann Kathrin Klaasen mówiła dalej: - Speicher był skonfliktowany praktycznie ze wszystkimi urzędami. Wielu miało motyw. Na przykład rodzice, którzy twierdzą, że Speicher zabrał im dziecko, żeby skasować dodatek pielęgnacyjny, który dotąd dostawali. Inni w podobnej sytuacji powiedzą, że zabrał dziecko z patologicznego domu rodzinnego i objął je profesjonalną opieką. Dawni podwładni nienawidzą go, bo jako szef wymagał od nich o wiele za dużo. Przed sądem pracy toczy się jeszcze proces. Zaskarżyła go też jakaś grupa spadkobierców. Twierdzą, że położył łapę na spadku i przejął go na rzecz swojej „podejrzanej organizacji”. - Ależ, Ann… - Inspektor Ubbo Heide, bezpośredni przełożony Ann Kathrin Klaasen, nie zgodził się z tym. - To są motywy nienawiści i konfliktu. Ale morderstwa? - Będziemy musieli dokładniej przyjrzeć się temu kręgowi osób. - Nie jestem pewny - włączył się Rupert - czy rzeczywiście odnajdziemy mordercę w otoczeniu Ulfa Speichera. Sprawca mógł wyszukać swoją ofiarę przypadkowo - zaczął kartkować w swoich wydrukach z Internetu. - Wszyscy pamiętamy snajperów z Waszyngtonu. Dwóch mężczyzn zabiło dziesięcioro ludzi. Uderzali prawie codziennie. Potem, w Wirginii Zachodniej, w sierpniu 2003 roku, były trzy ofiary. Ten fenomen rozprzestrzenia się… jak wirus.
- Snajper szaleniec we Fryzji Wschodniej? - Ubbo Heide przewrócił oczami. - Tego by nam jeszcze brakowało! Co za tym przemawia? Czy są jakieś twarde fakty? Czy też tylko przypuszczenia? Ann Kathrin uważała wywody Ruperta za całkowicie bezpodstawne. One jedynie odwracały uwagę od sedna. Na dodatek to prosta droga, by w krótkim czasie pojawiła się tutaj komisja specjalna z Hanoweru. Nie rozumiała Ruperta. - No więc - kontynuował niezrażony - najpierw mamy człowieka, który został zastrzelony z dużej odległości. Zgodnie z naszą wiedzą taki snajper szybko atakuje ponownie. Podnieta jest krótkotrwała, a uderzenie adrenaliny gwałtowne. Uczucie wszechmocy nie trwa zbyt długo w codziennym życiu. Znowu jest się zwykłym szarakiem z sąsiedztwa, a nie panem życia i śmierci. Każde upojenie niesie już w sobie pożądanie kolejnego… Ann Kathrin chciała zabrać głos, ale Ubbo Heide wpatrywał się z pełnym skupieniem w Ruperta. - Czy są jakieś przesłanki dla tego typu przestępstw w Niemczech? - zapytał. - Nie, w Niemczech nie - Rupert wstał. - Ale popatrzcie na to. Podszedł do komputera i włączył przygotowany uprzednio pokaz. Natychmiast rozpoczęła się gra. Na ekranie pojawiła się broń, potem pomieszczenia, korytarze. Ludzie, których można było zastrzelić. Rupert zaprezentował grę. Inni stanęli wokół niego i się przyglądali. - Teraz! - powiedział Weller i Rupert strzelił. Tyle że chybił. Za chwilę zastrzelono jego. - Cholera! Ale tam w pomieszczeniu już wiele razy mi się nie udało. Nie widać, kto czai się za parkanem. Ann Kathrin trąciła go. Nie chciała, by kompromitował siebie i jej zespół. - O co chodzi? To całkiem legalna gra. Dostałem ją na Gwiazdkę. - Tak, oczywiście to jest jakiś problem. W Internecie są setki wpisów. Fora dyskusyjne, relacje o snajperach z Wehrmachtu i… Ubbo Heide przerwał: - To przecież tylko gra. - Tak, dla setek tysięcy. Ale potem jeden świruje i robi to na poważnie. Dla takiego Internet to obóz treningowy i inspiracja w jednym. Prokurator Scherer kiwnął głową. - Wyjątkowo muszę panu przyznać rację. Mamy do czynienia ze snajperem. To będzie duże, doniosłe śledztwo. Ann Kathrin potrząsnęła głową: - Pan wybaczy. Mamy dwóch zabitych. Druga ofiara nie została zastrzelona, lecz zabita przy grobli, przypuszczalnie mieczem lub maczetą. Prokurator Scherer machnął ręką. - Nie mamy żadnych wskazówek, że między tymi dwoma przypadkami istnieje związek. Może tu chodzić o dwóch różnych sprawców. - Dwa morderstwa w jeden wieczór, tutaj, u nas, we Fryzji Wschodniej? - Podwójność wydarzeń jest z pewnością myląca, ale proszę nie zapominać, droga koleżanko, że chodzi tutaj o dwa całkowicie odmienne sposoby zabijania. - Ale między ofiarami istnieje związek. Obydwie pracowały w Stowarzyszeniu Tęcza.
- Poprosimy o wsparcie kolegów ze Stanów. W końcu nie mamy w tym względzie żadnego doświadczenia. - Prokurator Scherer poluzował krawat. Ann Kathrin była rozczarowana. Dała to swoim kolegom wyraźnie do zrozumienia: - No, pięknie. Ale zanim dostaniemy pomoc międzynarodową, będziemy dalej sprawdzać jego otoczenie. Proste „dwa razy dwa”. Kto miał motyw? Kto korzyści? Na komputerze gra trwała dalej. - Tu jest jeszcze więcej fajnych rzeczy! - Rupert trącił Wellera. - Wolisz strzelać do Irakijczyków jako amerykański żołnierz czy uwalniać zakładników? - Rupert, dość. - Ann Kathrin położyła rękę na ramieniu Ruperta. Poprosiła panów z powrotem do stołu i zreferowała, co wie o sprawie Kaia Uphoffa. - Był aresztowany jako graficiarz, który zamalował prom Frisia V. Jakieś półtorej godziny przed śmiertelnym strzałem w Ulfa Speichera najprawdopodobniej zadzwonił do jego drzwi. Także przy jego zwłokach nie odkryto żadnych śladów. Musiał mieć przy sobie komórkę, ale dotąd jej nie znaleziono. Widzę tu wyraźne paralele. Nie tylko to, że obydwaj mężczyźni zostali zamordowani krótko jeden po drugim i obydwaj pracowali w Stowarzyszeniu Tęcza. Chodzi też o to, że oba morderstwa wyglądają niemal jak egzekucje. Coś prawie rytualnego. Za każdym razem ofiara była tropiona, podsłuchiwana, obserwowana, a potem atakowana. Za każdym razem ofiara nie miała szans obrony - ani przed kulą, ani przed mieczem. I jeszcze coś… Ten związek dopiero teraz jej się nasunął. Pomyślała o kobiecych aktach na zdjęciach i przypomniała sobie martwego Ulfa Speichera leżącego nago na podłodze w kuchni. Bez zastanowienia stwierdziła: - Obydwie ofiary miały najwyraźniej bogate życie erotyczne. Jeden z mężczyzn został zastrzelony w czasie seksu, drugi wracał właśnie od swojej przyjaciółki, z którą raczej nie odmawiał różańca… Prokurator się skrzywił, wydymając drwiąco kąciki ust. - Ależ proszę! Czy chce nam pani teraz wmówić, że we Fryzji Wschodniej grasuje oszalały morderca, który nie może znieść szczęścia zakochanych i dlatego zarzyna mężczyzn? - Nie, nie chcę. Szukam tylko związku. - Nie, pani nie szuka. Pani ten związek teraz konstruuje, pani nadkomisarz roześmiał się prokurator Scherer - a to coś całkiem innego. Ann Kathrin dostrzegła wymianę spojrzeń między Ubbem Heidem, Rupertem i prokuratorem. Czy to tutaj było ukartowaną grą? Czy tych trzech próbuje ją wysiudać z tej sprawy? Czy o to chodziło? Ruszyła zdecydowanym krokiem do drzwi. - Teraz muszę przesłuchać świadka - oświadczyła. Rieke Gersema podniosła ręce w obronnym geście: - Chwila, chwila. Zaraz idziemy na konferencję prasową. Co mam tam powiedzieć? Ann Kathrin spojrzała prowokacyjnie na Wellera. On powinien pójść razem z nią. Potem zwróciła się złośliwie do Ruperta i wskazała na Rieke Gersemę: - We dwoje na pewno dobrze to wyjaśnicie, prawda? WELLER PROWADZIŁ. Ann Kathrin siedziała obok i kartkowała dokumenty w jednym z segregatorów, które zabrała ze Stowarzyszenia Tęcza. Weller nie miał odwagi odezwać się do niej. Czuł, że ciągle jeszcze gotuje się ze złości z powodu
zachowania Ruperta. Ann Kathrin tak gwałtownie przewracała kartki, że jedną z nich wyrwała z segregatora. - Mój Boże! On nie miał złych intencji - jęknął Weller. - To jest tylko jedna z teorii. Chyba wolno mu było ją przedstawić? Ann Kathrin nic nie odpowiedziała. Nagle przyszedł jej do głowy pewien trop. - No jasne! Wiesz, dlaczego nie możemy znaleźć tej komórki? Sprawca ją zabrał. - Ale, Ann. Nikt nie zabija człowieka, żeby mu ukraść komórkę. - Oczywiście że nie. Ale sprawca z mieczem w dłoni nie czekał przy grobli na przypadkową ofiarę. On wezwał ją tam telefonicznie. Weller zahamował samochód i zjechał na pobocze. - To znaczy, że ostatni telefon był od mordercy. - Stawiam na to moją miesięczną pensję. Weller dzwonił już na komisariat. Ann Kathrin niezrażona mówiła dalej: - Kira Sassmannshausen ma jego numer komórki. Musimy tylko sprawdzić jego rozmowy telefoniczne. Przyciśnij ich tam. Potrzebujemy tego natychmiast. Poza tym powinni postarać się zlokalizować komórkę. Jeśli ma kontakt z którąkolwiek stacją przekaźnikową, znajdziemy sprawcę w ciągu godziny. Weller uśmiechnął się. Czasem była po prostu cholernie dobra. Podczas gdy podawał niezbędne dane do centrali, ona rozwijała swoją teorię: - Kai Uphoff musiał umrzeć przypuszczalnie dlatego, że widział mordercę. Być może opowiedział coś Kirze Sassmannshausen. Morderca pojechał potem do mieszkania Uphoffa. I wiesz, dlaczego nie załatwił go strzałem z zewnątrz przez okno jak Ulfa Speichera? Weller zastygł w milczeniu, po czym głośno przełknął ślinę. - Bo morderca nie mógł znaleźć dobrej pozycji do strzału. Pokój Uphoffa jest na górze pod dachem. W pobliżu nie rośnie żadne wysokie drzewo. Morderca musiałby wspiąć się na któryś z dachów domów naprzeciwko, żeby mieć wolną przestrzeń do strzału. U Kiry Sassmannshausen sytuacja była dokładnie taka sama. Morderca musiał go wywabić, a potem… - Potem mógł go ciągle jeszcze zastrzelić przy grobli - wtrącił Weller. - Po co ten miecz? Ann Kathrin musiała przyznać, że nie wie. Zażądała, by Weller jechał dalej - do Georga Kohlhammera. Chciała z pewnością przeprowadzić właśnie to przesłuchanie. - Posłuchaj tego - i przeczytała Wellerowi, co było napisane w jego skardze: - „Jeśli w wyniku Pańskiego idiotycznego zachowania naraża Pan czterdzieści miejsc pracy w regionie, nie powinien się Pan dziwić, gdy dotknięte tym rodziny przyjdą Panu podziękować. I nic Panu nie pomoże Pana kretyńskie utajnienie numeru telefonu. Przekazałem już moim pracownikom Pański służbowy i prywatny numer telefonu, żeby wiedzieli, do kogo mogą się zwrócić, gdy będą chcieli rozładować swój gniew”. Weller jechał teraz na granicy dopuszczalnej prędkości. - To nosi znamiona obrazy i zniesławienia. To wcale nie jest skarga. On tu formułuje całkiem konkretne groźby. - No tak. Grozi swoim adwokatem. To nie jest niezgodne z prawem. - Krowa, która głośno ryczy, mało mleka daje. Kilka minut później odnaleźli w Hage poszukiwany budynek. Wyglądał na całkiem zwykły bar szybkiej obsługi. Sześć czy siedem miejsc stojących przy oknie, bar. Ann
Kathrin uśmiechnęła się: - A zatem to jest przedsiębiorstwo z czterdziestoma miejscami pracy. - Jestem ciekawy tego typka… - Weller wysiadł i zamknął samochód pilotem. Za barem stał Georg Kohlhammer we własnej osobie, mimo że przy frytkownicy pracowały jeszcze dwie młode pracownice. Dwie uczennice jadły na stojąco swoje frytki, dla trzeciej Kohlhammer pakował właśnie pół kurczaka, gdy Ann Kathrin Klaasen i Weller weszli do baru. Kohlhammer miał różową twarz i wyłupiaste oczy. Cierpiał na nadciśnienie, ale przestał brać tabletki, bo obniżały potencję. - Dzień dobry, nazywam się Ann Kathrin Klaasen, jestem z policji kryminalnej w Aurich. A to mój kolega Weller. Kohlhammer wielce uradowany wytarł sobie zatłuszczone ręce w fartuch, a potem wyciągnął rękę ponad barem. Ann Kathrin uścisnęła ją, aczkolwiek bez entuzjazmu. Najchętniej natychmiast umyłaby sobie ręce. Ten facet w całości budził w niej odrazę. - No, wreszcie! Wreszcie policja kryminalna wzięła się za tę sprawę. Byłem już bliski utraty wiary w państwo prawa. Georg Kohlhammer spojrzał ku swoim dwóm pomocnicom. - Poradzicie sobie, prawda, dziewczęta? Mogę się na was zdać? Czy mogę państwu coś zaproponować? - Odwrócił się znów do pary policjantów. - Z pełnym żołądkiem lepiej się rozmawia. Filiżaneczkę kawy, wódeczkę, pyszny wiedeń po sznycelsku czy…? - zaśmiał się z własnego żartu. - Czy może raczej mój słynny szyszłak? Niektórzy nazywają go też szaszłykiem. Młode kobiety za barem wymieniły się zdenerwowanymi spojrzeniami. Znały to. To był ten rodzaj gawędziarza. Sto razy dziennie opowiadał ten sam dowcip - i to siedem dni w tygodniu. Weller spojrzał na obydwie kobiety. Kohlhammer oczywiście to zauważył. - Elfi, pan komisarz tak ci się przygląda. Może wolałby jednak delikatny kotlet z piersi, cha, cha! - Dziękuję, już jedliśmy. - Ann Kathrin Klaasen przerwała ten występ. - Ja właściwie jeszcze nie… - Weller zezował w stronę kiełbasek na grillu. - Proszę za mną na zaplecze. - Kohlhammer otworzył przejście za bar. - Tam możemy spokojnie porozmawiać. A WIĘC tak urządza sobie wnętrze mężczyzna, któremu brak jakiegokolwiek zmysłu estetycznego, myślała Ann Kathrin. Na ścianach plakaty z dziewczynami, wielkie pluszowe fotele, przenośny, ponadwymiarowy radiomagnetofon. Georg Kohlhammer rozparł się na sofie, zajmując ją prawie w całości. Opowiadał wylewnie i zdawał się nie zauważać, jak nieprzyjemne wrażenie robi na pani komisarz. Weller usiadł naprzeciwko, podczas gdy Ann Kathrin chodziła po pokoju i rozglądała się. Notatki na ściennym kalendarzu, pocztówki - badała wszystko. Weller wziął na siebie prowadzenie rozmowy, ale prawie nie musiał zadawać pytań. Kohlhammer dostał słowotoku, jakby poczuł przymus zwierzania się: - Wszystko zaczęło się właśnie tutaj. Ten interes należał do moich rodziców. Gdy umarł ojciec, ja wszystko rozkręciłem. Mamy teraz dwanaście filii, cztery samochody i osiem namiotów na imprezy piwne. - A co zarzuca pan Stowarzyszeniu Tęcza, jeśli można wiedzieć?
Kohlhammer zaśmiał się drwiąco. Podniósł ręce do sufitu, jak gdyby tam wisiały zarzuty, a on musiał jedynie po nie sięgnąć i je zaprezentować. Było ich tak wiele, że nie wiedział, od którego zacząć. - No więc, moja matka, tak, ona jest szurnięta. Dała się omamić Speicherowi. On zabiera mi stąd połowę forsy, nasyła mi rewidentów i… w ostatnim miesiącu miałem zaszczyt przekazać mu osiemdziesiąt tysięcy euro. - Stowarzyszeniu czy osobiście panu Speicherowi? - Ach, niech pan przestanie! - wybuchnął Kohlhammer. - Wszystko mi jedno, czy włoży mi pan forsę w lewą czy w prawą kieszeń na dupie. - A pan? Czy został pan wydziedziczony? - E, nie… To byłoby przynajmniej jakieś wyjście. Z tym dałoby się coś jeszcze zrobić. Ale nie! To tutaj ma stać się zakładem integracyjnym. - Zakładem jakim? - dopytał Weller, który naprawdę nie miał pojęcia, o czym mówi Kohlhammer. - Mają tutaj powstać chronione miejsca pracy dla ludzi od Speichera. Czy wyobraża pan sobie, że ktokolwiek kupi kiełbaskę od takiego śliniącego się idioty? Bo ja nie! - Pan Speicher chciał zatem, żeby pan zatrudnił niepełnosprawnych? - Weller spróbował wszystko to podsumować. - Przecież ja nie mogę tutaj niczego zrobić bez tego Speichera! - Kohlhammer machnął ręką. - Nie mogę wziąć żadnego kredytu, nie mogę się rozwijać, nie mogę inwestować. Mogę tylko tyrać i oddawać mu forsę. Ann Kathrin Klaasen zdjęła ze ściany fotografię, na której widać było Kohlhammera z bratem, ojcem i matką. - Czy to pański brat? - spytała. Kohlhammer kiwnął głową. - I to w jego imieniu pan Speicher zarządza majątkiem? - zapytała Ann Kathrin Klaasen. - Majątkiem! - wrzasnął Kohlhammer. - To brzmi tak, jak gdyby pieniądze pracowały na człowieka. Ale jeszcze nigdy nie widziałem pracujących pieniędzy. To zawsze robią faceci tacy jak ja, którzy tyrają do upadłego. - Najwyraźniej kocha pan Tajlandię, nieprawdaż? - Ann Kathrin Klaasen wskazała ręką na kilka pocztówek przyczepionych pinezkami do tablicy korkowej. - Tak. Co roku jeżdżę tam na urlop. Do Pattayi. To chyba nie jest zabronione. Kohlhammer przyjął natychmiast postawę obronną. Znał kobiety takie jak Ann Kathrin Klaasen. Atakowały go, uważały jego podróże do Tajlandii za podejrzane. Używały słów typu „dziwkarz”. Dla takich kobiet cała Tajlandia to był jeden wielki burdel. - Co pan robił wczoraj między godziną dwudziestą pierwszą a północą? - Czemu pani pyta? - O tej porze został zamordowany Ulf Speicher, a niedługo potem Kai Uphoff, jego pracownik odbywający służbę zastępczą. Kohlhammer oniemiał. Stracił oddech. Błyskawicznie zdał sobie sprawę, że jest podejrzany. Zazwyczaj w każdej sytuacji miał na podorędziu jakieś zgrabne powiedzonko, ale teraz na kilka sekund stracił cały rezon. Potrzebował chwili, by się pozbierać. A potem wypalił: - Speicher nie tylko mnie wodzi na sznurku. Sylvię Kleine też wyzyskują,
a Pfeifferów zrujnował. Trzy domy dwurodzinne. Kilka mieszkań wakacyjnych. Sklep obuwniczy. Na wszystkim położył łapę. - Gdzie pan był wczoraj między dwudziestą pierwszą a północą? - Ann Kathrin spokojnie powtórzyła swoje pytanie. - Tutaj. Za barem. Do dwudziestej trzeciej. - I ma pan na to świadków? - No jasne! - Klepnął się po udach. - Moje dziewczyny i cały tłum klientów. Weller rozważał, czy jeśli chodzi o zamordowanie Kaia Uphoffa, Kohlhammer nadal może być brany pod uwagę. Ten facet z pewnością dobrze sobie radził z wielkimi nożami rzeźnickimi. - A potem? - zapytał Weller. - Potem rozwiozłem towar po naszych filiach. Pięćdziesiąt kilo cebuli, czterysta kiełbasek, tysiąc dwieście sznycli. Co wieczór kasuję w tych budach pieniądze i odnawiam zapasy. Dla ludzi pracujących - takich jak ja - wszystko tak naprawdę rusza dopiero po zakończeniu pracy. Wtedy zaczyna się księgowanie. Trzeba zaspokoić wymagania państwa. Bo każdy ma mnie z góry za oszusta podatkowego. Przecież kiedy sprzedaję hamburgera, nie zawieram wcześniej umowy z klientami, a oni nie dostają ode mnie rachunku z wyszczególnionym VAT-em. Wszystko, co dzisiaj opłacane jest gotówką, jest dla państwa podejrzane. I właśnie w tę trąbkę dął Speicher. Nieustannie nasyłał mi na kark kontrolerów. A ci patrzą mi na ręce, ile towaru kupuję w hurtowni, a potem wyliczają, ile musiałem wyciągnąć ze sprzedaży. Już dwa razy ta świnia nasłała na mnie kontrolę z urzędu skarbowego. Ktokolwiek go zastrzelił, zrobił dobry uczynek. Czysta nienawiść tego człowieka miała w sobie coś fascynującego dla Ann Kathrin Klaasen. A on wcale się nie krył ze swoim uczuciem. Jak wiedziała z doświadczenia, tak zachowywali się tylko ludzie, którzy byli niewinni, lub przestępcy kierujący się swoimi przekonaniami. Fanatycy religijni. Terroryści. Nagle zrobiło się jej bardzo gorąco. To uczucie rozprzestrzeniało się od żołądka poprzez całe ciało. A co, jeśli chodziło tutaj o zabicie czołowego działacza walczącego o prawa niepełnosprawnych we Fryzji Wschodniej? Zadzwoniła jej komórka. Instynktownie po nią sięgnęła. Rupert miał pierwsze wyniki z laboratorium. Przeczytał je: - Pocisk jest zachowany w całości. Chodzi o niecodzienny kaliber. 7,9 milimetra. - 7,9? Jesteś pewny? - Tak. Skład chemiczny jest także nietypowy. W raporcie z laboratorium napisane jest: Nabój nazywano „osiemdziesiąt osiem”. Można powiedzieć, że od kiedy ten nabój wszedł w użycie, zakończyła się epoka nabojów ołowianych, a zaczęto używać nabojów w osłonach stalowo-miedzianych. Było to w roku 1888. Stąd nazwa naboju. Wyszła na zewnątrz z komórką przy uchu. Stanęła przed barem i obserwowała przez szybę ruch w środku. - Rupert, człowieku, to się robi coraz bardziej kuriozalne. Historyczna broń? - Ann Kathrin nie mogła w to uwierzyć. - Tak, posłuchaj tego: Karabin i naboje były produkowane jeszcze na początku XX wieku, a potem zostały zastąpione przez karabin 98. Na granicy Prus Wschodnich posługiwano się nim jeszcze w latach dwudziestych. To mógłby być gorący trop. Wzięła głęboki oddech i postarała się, by w jej głosie nie było słychać gniewu czy złośliwości.
- Dalej uważasz, że może tu chodzić o snajpera? Snajpera, który posługuje się historyczną bronią? To najwyraźniej nonsens. - Tak, czegoś takiego jeszcze nie było. Dziwi mnie, że ta broń w ogóle wypaliła. Jeśli ktoś chce kogoś zabić, nie używa przecież stuletniego karabinu. - Amunicja musiałaby zatem pochodzić z lat dwudziestych. - To się nie trzyma kupy. - Może jednak tak - dla kogoś, kto popełnia kolejny mord za pomocą miecza. - Sądzisz, że to jakiś maniak broni, który zbiera stare modele? - Musimy się dowiedzieć, kto posiada jeszcze takie rzeczy. Stowarzyszenia, kolekcjonerzy, giełdy i tak dalej. Powęsz wszędzie. - Jasne. Możesz na mnie polegać. W głosie Ruperta pobrzmiewała szczególna wdzięczność za to, że nie potraktowała go teraz ostrzej. Czuł się jak zdrajca tylko dlatego, że w czasie narady wyraził swoje własne zdanie. Obydwoje zwlekali z zakończeniem rozmowy. - Błędy są nieuniknione - dodał Rupert. - No jasne. Jak się ma sprawa z telefonem? - Nie mamy jeszcze informacji. - Nie gódź się na to. Nie odpuszczaj i naciskaj. Mam dziwne przeczucie, że ta sprawa jeszcze się nie skończyła i że nasz morderca już wyszukał sobie kolejną ofiarę. - Masz jakieś podstawy, by tak sądzić? - Tak. To taki dyskomfort w okolicy żołądka. - Ann Kathrin przyłożyła lewą dłoń kilka centymetrów poniżej pępka i przycisnęła. - Lepiej nie pisz tego w raporcie. Usłyszała, jak za jej plecami Weller żegna się w barze. Zamknęła oczy i przez chwilę zastanawiała się, jakim człowiekiem był Ulf Speicher. Czy był tym draniem, którego widział w nim Georg Kohlhammer i wielu innych również? Czy występował konsekwentnie w obronie praw niepełnosprawnych, czy też wykorzystywał jedynie ich sytuację, by się wzbogacić i zyskać wpływ na kilka dobrze prosperujących przedsiębiorstw rodzinnych? Wróciła do samochodu. Być może - myślała - odpowiedź na wszystkie moje pytania znajduje się w segregatorach w Stowarzyszeniu Tęcza. ANN KATHRIN postanowiła, że obejrzy sobie tę Sylvię Kleine. Weller kierował samochodem i jadąc przez jej osiedle, przyglądał się zazdrosnym okiem tamtejszym wygodnym domom. W niemiły sposób przypominało mu to o jego własnym ciasnym mieszkaniu. Rupert odezwał się z nowymi wynikami. Ann Kathrin uśmiechnęła się zadowolona, bo jej przypuszczenia się potwierdziły. Ostatnie połączenie przychodzące na komórce Kaia Uphoffa zostało wykonane o godzinie 22.49 z publicznej budki telefonicznej naprzeciwko poczty. No i proszę. Sprawca stamtąd zwabił go na lotnisko, zaczaił się tam na niego, a potem zabił. Komórkę także znaleziono. Leżała jakieś dwieście metrów od miejsca zbrodni - na łące obok ścieżki rowerowej w kierunku Norden. Sprawca najwyraźniej wyrzucił ją, biorąc duży zamach. Ale telefon dalej działał i wysyłał sygnały. - To znaczy, że sprawca albo uciekł rowerem, albo chce, żebyśmy tak właśnie myśleli i dlatego tam wyrzucił komórkę - zastanawiała się na głos Ann Kathrin. - Ale równie dobrze mógł on tam wylądować prywatnym samolotem, lecąc przykładowo z Juist,
dokonać morderstw, a potem stamtąd odlecieć. - Taki lot musiałby zostać zarejestrowany - wtrącił Weller. - Pewnie, że tak. Ale wyćwiczony pilot może tam wystartować na ślepo, jeśli zna tę trasę. To są małe maszyny. Nie ma kontroli, żadnej policji. W nocy lotniska nikt nie pilnuje. Sprawca mógł bez trudu zabrać broń do samolotu. - Ale maszyny, które stamtąd startują, nie mają z pewnością dużego zasięgu. Chodzi mi o to, że sprawca musiałby być gdzieś w pobliżu. Na Juist? Na Norderney? Musiał sobie z pewnością wyszukać jakieś małe, niestrzeżone lotnisko. - Tak, ale równie dobrze mógł polecieć do Holandii czy do Belgii, a nas zostawić w przekonaniu, że przemieszczał się rowerem. Ann Kathrin podziękowała Rupertowi i zatrzasnęła klapkę telefonu. Weller gładził się po brodzie. - Jeśli to, co opowiadał nam Kohlhammer, jest prawdą, to rzeczywiście chodzi o duże pieniądze. I mogę sobie wyobrazić, jak bardzo wkurzające musi być coś takiego. Masz swoją firmę i nie jesteś panem interesu. Ze wszystkiego, co zarabiasz, musisz oddawać połowę i nieustannie ktoś cię poucza. Tak czują się niektóre ofiary rozwodów. Skąd właściwie wiemy, że nie mamy tutaj do czynienia z profesjonalistą? - Myślisz, że ktoś zlecił zawodowemu zabójcy sprzątnięcie Speichera? W porządku, coś takiego mogę sobie wyobrazić - powiedziała Ann Kathrin. - Ale co z Kaiem Uphoffem? - Sama o tym mówiłaś. Mogło być i tak, że Kai został zabity, bo widział mordercę. - Owszem - zgodziła się - ale skąd ten historyczny karabin? - Ktoś chce nas nabrać na swoje triki - zawyrokował Weller. - To taka sama sytuacja jak z telefonem. Chce nas naprowadzić na fałszywy trop. Mówię ci, to jakiś profesjonalista z Amsterdamu czy Brukseli. W dzisiejszych czasach wynajmujesz takiego za dziesięć, dwadzieścia tysięcy. Przyjeżdża, załatwia swoją sprawę i już go nie ma. Historyczny karabin, miecz - wszystko po to, by nas zająć. Bawi się z nami i robi z nas głupków. DOM, W KTÓRYM mieszkała Sylvia Kleine, wyglądał jak willa Śmiesznotka Pippi Pończoszanki. Zarośnięty, dziki ogród. Na werandzie, na ogrodowej huśtawce siedział ogromny pluszowy miś. Na stole przed misiem znajdowała się miska z cukierkami i lizakami, których starczyłoby na spory kinderbal. A na łące pasł się koń. W ogrodzie znajdowały się rozmaite zabawki - wszystkie nowe i nowoczesne. Tylko karuzela ze starymi powozami i drewnianymi konikami odcinała się wyraźnie od reszty. Rzadki kolekcjonerski okaz, który powinien raczej trafić do muzeum zabawek, aniżeli stać bez ochrony na tej łące, uznała Ann Kathrin. Weller wsadził ręce do kieszeni i się rozejrzał. - Tutaj mieszkają sami bezrobotni - powiedział. Ann Kathrin spojrzała na niego zirytowana. Co on gada? Weller od razu odpowiedział na jej nieme pytanie. - A jak myślisz? Czy pracą ludzie mogą zarobić tyle pieniędzy? - My dwoje chyba nie - uśmiechnęła się blado - ale inni jak najbardziej. Weszli do ogrodu przez otwartą bramę. Ann Kathrin schyliła się i przyjrzała wielkiej zielonej żabie z plastiku, która przewracała oczami, skakała tam i z powrotem i tryskała wodą. Weller zainteresował się raczej modelem Ferrari, zabawką, którą mali
Schumacherzy naprawdę mogli jeździć. Przypuszczalnie ta zabawka była droższa niż rzęch, którym prywatnie jeździł Weller. - Brakuje tylko Pana Nilssona - powiedziała Ann Kathrin. - Kogo? - nie zrozumiał Weller. - Pippi Pończoszanka! Willa Śmiesznotka? Łapiesz? Weller potrząsnął głową. Miał dwoje dzieci, ale czytanie książek to była domena jego żony. Jego byłej żony. Gdy wracał do domu, dzieci zwykle już dawno spały. Ann Kathrin chciała zadzwonić do drzwi, ale drzwi same się otworzyły. Przeciskał się przez nie kot. Ann Kathrin podniosła go do góry. - Czy to Pan Nilsson? - zapytał Weller. - Weller, człowieku! - prychnęła Ann Kathrin. - Pan Nilsson był małpką. Jakie książki czytałeś w dzieciństwie? Ponieważ Ann Kathrin trzymała kota na rękach, Weller wyręczył ją i nacisnął guzik dzwonka. Ale dzwonek był albo wyłączony albo zepsuty. Weszli po prostu do środka razem z kotem. Stanęli w czymś w rodzaju holu wejściowego. Pachniało bożonarodzeniowymi wypiekami. Ann Kathrin zawołała: - Dzień dobry! Pani Kleine?! Rozejrzała się. Wnętrze urządzono tu kiedyś z wielkim smakiem i za wielkie pieniądze. Jeszcze to było widać, choć teraz leżały tu gazety dla nastolatków, a na podłodze ktoś grał tu wcześniej w domino, bo kostki leżały jeszcze rozsypane na dywanie. Obok stały puste puszki po coli. Między tym wszystkim widać było fotel zarzucony stertą ubrań. Na wierzchu leżała bielizna, jak gdyby rozbierała się tutaj jakaś kobieta. - Pani Kleine? - zawołała raz jeszcze Ann Kathrin. - Teraz nie mogę. Jestem w kuchni - odpowiedź dobiegła z jednego z tylnych pomieszczeń. Ann Kathrin poszła w kierunku, skąd dobiegł głos. Wtedy obok Wellera otworzyły się drzwi od łazienki. Wyszedł stamtąd Tim Gerlach. Biodra obwiązane miał wielkim puszystym ręcznikiem. - Pan tutaj? - zatrzymał go Weller. ANN KATHRIN podążyła za zapachem do kuchni. W korytarzu na ścianach wisiały zdjęcia z łódkami i wędkarzami, którzy dumnie prezentowali przed obiektywem wielkie ryby. Sylvia Kleine klęczała przy piekarniku. Miała na sobie krótką spódniczkę i prążkowane rajstopy we wszystkich kolorach tęczy. Na spódnicy fartuch. Długie blond włosy upięła za pomocą kilku klamerek wysoko na głowie. Na rękach miała grube rękawice kuchenne, żeby się nie poparzyć, i wyjmowała właśnie z piekarnika blachę do pieczenia. Leżały na niej bożonarodzeniowe pierniczki w kształcie choinek i serduszek. Sylvia była zachwycona swoim dokonaniem. - Zrobiłam pierniczki! O tej porze roku zwykle ich przecież nie ma! Sylvia wyjęła blachę i opuściła ją z hukiem na ceramiczną płytę kuchenną. - Dzień dobry. Nazywam się Ann Kathrin Klaasen. Jestem z policji kryminalnej, z wydziału zabójstw. Ann Kathrin wyjęła swoją legitymację, ale Sylvia w ogóle na nią nie spojrzała. Była wpatrzona jedynie w swoje pierniki. Zdjęła rękawiczki i dotknęła jednego z nich palcem,
ale był jeszcze za gorący. Ann Kathrin opuściła kota na podłogę. - Lubisz koty? - zapytała Sylvia Kleine. Ann Kathrin kiwnęła głową. Kot podbiegł do Sylvii, a ona pogłaskała zwierzę. - Jesteś dobra - powiedziała i nie było jasne, czy miała na myśli kota czy Ann Kathrin Klaasen. - Ma pani mnie na myśli? Sylvia kiwnęła głową. Długie, sterczące włosy podskoczyły przy tym w dół i w górę. Sylvia miała piękną, proporcjonalną twarz i obfite usta, które Ann Kathrin przypominały Julię Roberts. - Skąd pomysł, że jestem dobra? - Willi daje się dotykać tylko dobry ludziom. - Sylvia pogłaskała kota. - On jest nieufny. Ann Kathrin widziała przed sobą piękną młodą kobietę o wielkim seksapilu, ale miała wrażenie, że rozmawia z dzieckiem. - Przychodzę do pani, bo… być może już pani to wie. Ulf Speicher został zastrzelony. Sylvia odwróciła się do Ann Kathrin plecami, wzięła łopatkę i podniosła pierwszy pierniczek z blachy. - Każdy już to wie - powiedziała w sposób przesadnie dorosły. - Jutta do mnie dzwoniła i Tim też mi już to powiedział. Odwróciła się do Ann Kathrin i zaproponowała jej pierniczek: - Chcesz spróbować? Są jeszcze gorące! Ann Kathrin wzięła jedno piernikowe serce i jedną choinkę i podmuchała. - Hmm, pachną wspaniale. Sylvia Kleine ucieszyła się z pochwały. - Moja babcia mnie tego nauczyła. Ona umiała nawet upiec bożonarodzeniową struclę. Zrobiła gest, żeby pokazać, jak wspaniałe było to ciasto, i oblizała wargi. W kuchni zjawił się Weller z Timem Gerlachem. - Spójrz, kogo tu mamy, Ann. - Tim pomieszkuje trochę u mnie. Kłóci się ze swoimi rodzicami - powiedziała Sylvia i pociągnęła Tima do siebie, z dala od Wellera, jak gdyby chciała go obronić. Tim Gerlach spojrzał triumfująco na Wellera, potem także wziął sobie pierniczek. Odgryzł mały kawałek, resztę rzucił z powrotem na blachę i odezwał się zrzędliwie w stronę Sylvii: - Nie ma niczego konkretnego? Zaraz spojrzała na niego z poczuciem winy i splotła palce u dłoni. Sprawiała teraz wrażenie uczennicy, która nie odrobiła zadania domowego i szuka usprawiedliwienia. Nagle jej twarz się rozjaśniła. - Przecież możemy zadzwonić do Pizza-Express - zaproponowała. - Niech będzie. - Tim kiwnął głową. - Zjecie z nami? - Sylvia zaprosiła wszystkich, jak gdyby to było oczywiste. - Mają tam całkiem dobre makarony. Ja najbardziej lubię spaghetti aglio oglio. Ann Kathrin rzuciła Wellerowi spojrzenie, a on w lot je zrozumiał. - Sądzę, że pan Gerlach i ja porozmawiamy sobie obok. - Weller wyciągnął rękę w kierunku Tima Gerlacha.
Tim próbował stroić fochy, ale bez większego skutku. - Na pewno chcesz się ubrać, prawda? - powiedział do Tima Weller i wypchnął go przed sobą za drzwi. - Czy mieszka tu pani całkiem sama? - zapytała Ann Kathrin. - Nie - odpowiedziała Sylvia - przecież Jutta się mną opiekuje. A do tego dwa razy w tygodniu przychodzi sprzątać pani Cremer. - Czy to dom pani rodziców? Sylvia natychmiast posmutniała. - Moi rodzice… - Nie miała odwagi dokończyć, mocno zacisnęła wargi i wykrzywiła usta. Usiadła i ścisnęła kolana. - Czy oni nie żyją? - zapytała Ann Kathrin. Sylvia kiwnęła głową. Potem skoczyła na równe nogi. W mgnieniu oka znowu poweselała, jak gdyby przechodziła z jednego stanu świadomości w inny. Rozwarła ramiona i obróciła się. - To należało do mojego dziadka i mojej babci. Cały dom i wszystko. Byli bardzo kochani. Teraz wszystko należy do mnie. To tutaj i kilka domów, rzeźnia… ale tam nie chodzę. Bo… ponieważ jestem… Ann Kathrin widziała, jak Sylvia próbowała sobie przypomnieć słowo „wegetarianka”, żeby prawidłowo je wymówić. Ale jej się to nie udało. Więc zrobiła gest, jak gdyby chciała zwymiotować. - No więc, nie jem mięsa - roześmiała się. Wyraz twarzy Sylvii znowu się zmienił. Zrobiła tajemniczą minę i przywołała Ann Kathrin do siebie: - Jeśli jesteś z policji, to czy mogłabyś mi pomóc? - Więc potrzebuje pani pomocy? - I to jak. Jestem… to znaczy, nie chcę, żeby dalej opiekowała się mną Tęcza. A już szczególnie Jutta. - A dlaczego nie? - Bo oni chcą wyrzucić stąd Tima. I ja też mam już tutaj nie mieszkać. Ale to jest mój dom i moje pieniądze! - zaczęła krzyczeć. - Jutta powiedziała w banku, żeby przestali mi dawać pieniądze. Ej, do diabła, to podłe, to takie podłe! To przecież moje pieniądze. Mogę z nimi robić, co chcę! TIM GERLACH ubierał się w pokoju gościnnym. Najwyraźniej to do niego należała sportowa torba, bo w niej były jego ubrania. Ale tuż obok torby leżały nowe dżinsy i skórzana kurtka. Markowe ciuchy, jeszcze z metkami. W kącie leżały stare trampki Tima. W nich musiał tu przyjść. Wyglądały, jakby nosił je co najmniej rok bez przerwy. Obok stały jego nowe kowbojki. - To ona kupiła ci te nowe ciuchy? - Weller rozsiadł się wygodnie. - Jakieś wątpliwości? - Można to też widzieć tak: uwiłeś tu sobie gniazdko. A Ulf Speicher ze swoim stowarzyszeniem popsuł ci szyki. - Ejże - zaprotestował Tim Gerlach - ona mnie kocha. To nie jest zakazane. - Jasne. I ty też ją kochasz. - Chyba mnie pan nie podejrzewa, że to ja ustrzeliłem tego starego capa? - Tim się roześmiał. - On zaszkodził innym jeszcze bardziej niż mnie, ten obłudny drań!
- Dziwne - powiedział Weller - coś takiego już dzisiaj słyszałem. A gdzie byłeś wczoraj między dwudziestą pierwszą a północą? - Tutaj! - Tim Gerlach nie bez dumy wskazał łóżko. - Spałem. A rano ruszyłem do Tęczy. Resztę już pan zna. Tam się przecież spotkaliśmy. - Byłeś sam w tym łóżku czy masz na to świadków? - Byłem sam - odpowiedział Tim jakby ze skruchą. - Cały wczorajszy wieczór kłóciliśmy się z Sylvią. Wie pan, jakie są kobiety. - Nie, nie wiem - Weller potrząsnął głową. - Opowiedz mi o tym! Tim wszedł w swoje kowbojki. Jęknął i przewrócił oczami. - Ona chciała przez cały wieczór grać w domino i oglądać filmy. - A ty? - A wie pan, co ona ogląda? - Tim syknął zirytowany. - Czarnoksiężnika z Oz! Trzy szalone zera1! Kapitana Haka! A najchętniej oczywiście stare odcinki Pippi Pończoszanki. - Pippi Pończoszanki? - Tak, Pippi Pończoszanki. Dobrze pan usłyszał. - I teraz chcesz mi powiedzieć, że z tego powodu się pokłóciliście? Przecież dobrze wiesz, co z nią jest! Co chcesz z nią oglądać? Milczenie owiec? No więc - o co poszło? Dlaczego się pokłóciliście? Powiedz mi spokojnie całą prawdę. Moja koleżanka w kuchni z pewnością wypytuje twoją przyjaciółkę dokładnie o to samo. I możesz mi wierzyć, że Sylvia wszystko jej opowie. Tim Gerlach kopnął swoje stare trampki. Jeden z nich poszybował przez pokój. - Najpierw opowiada, że mnie kocha, daje mi w prezencie samochód, ja zamawiam furę i… - I nie można zrealizować czeku? - No właśnie. Czy nie można nic z tym zrobić? Przecież to wywłaszczenie! Coś takiego jest zakazane w tym państwie. - Nie załamuj się, chłopcze! - Weller nie mógł powstrzymać szyderczego uśmiechu. W tych świetnych ciuchach na pewno wyrwiesz na dyskotece nową lalę. Tim kiwnął głową, jak gdyby to była oczywistość. - A ona kupi ci jeszcze większy samochód. Przy odrobinie szczęścia może jeszcze jacht i dom nad morzem - dodał Weller ze złośliwą satysfakcją. Wstał i wyszedł z pokoju. - Dupek! - syknął Tim. - Miej się na baczności, mały! - Weller odwrócił się do niego. - Mogę cię teraz zabrać i zatrzymać na czterdzieści osiem godzin. Dopiero potem zapytam sędziego, czy dobrze zrobiłem. W TYM CZASIE Ann Kathrin poszła z Sylvią Kleine do salonu. Także tutaj wisiały wielkie zdjęcia łodzi i wędkarzy. Część pomieszczenia wyglądała jak sala baletowa. Wzdłuż całej ściany ciągnęły się lustra i drążek. Teraz ze zwieszoną głową stała przy nim Sylvia. Zaraz obok ustawione były całkiem normalne meble salonowe, jakby ktoś siadywał tutaj w fotelu i przyglądał się ćwiczeniom Sylvii. A Sylvia po prostu zdjęła spódnicę i zaczęła ćwiczyć w swoich kolorowych rajstopach. Ann Kathrin, patrząc na nią, ciągnęła dalej rozmowę. Całkowicie naturalnie dostosowała się do poziomu Sylvii, nie dając jej przy tym do zrozumienia, że sama jest mądrzejsza. Miała nadzieję, że dzięki temu Sylvia się otworzy.
- Świetnie to pani robi. - Tak? Naprawdę tak myślisz? - Widać, jaka jest pani sprawna dzięki baletowi. Ma pani sprężyste nogi i wyćwiczone ciało. - Ty też tańczysz? - Nie, ale chodzę na siłownię do klubu fitness. - Czy do tego waszego klubu chodzą i mężczyźni i kobiety? - zapytała Sylvia, wykonując swoje ćwiczenia rozciągające. - Jasne - odpowiedziała Ann Kathrin. - U nas, w szkole baletowej, są tylko dziewczyny - Sylvia wyglądała na rozczarowaną - poza Andreasem. On jest chłopcem. Ale to gej. Weller pojawił się w salonie i przez chwilę zafascynowany przyglądał się Sylvii, potem postukał palcem w zegarek, żeby pokazać Ann Kathrin, że chętnie skończyłby już pracę. Ona podniosła się z fotela. Gdy Sylvia Kleine dostrzegła w lustrze, że Ann Kathrin chce już iść, podbiegła do niej i przytrzymała ją: - Proszę, zostań jeszcze. - Nie da rady, bo… eee… muszę iść teraz na siłownię. - Proszę, zabierz mnie ze sobą. - Sylvia uwiesiła się na ramieniu Ann Kathrin jak małe dziecko. Ann Kathrin przypomniała sobie słowa swojego ojca: Jeśli świadek mówi, nie przerywaj mu, póki czujesz, że jest autentyczny. Najbardziej przerażające zeznania podawane są w codziennej sieczce. Większość ludzi ma potrzebę mówienia. Pozwól im na to. W ten sposób rozwiązałem większość spraw. Być może to właśnie była taka sytuacja. Być może była blisko rozwiązania tej sprawy. Być może wszystko kręciło się wokół tej młodej kobiety. Ann Kathrin przyjrzała się Sylvii. A ona przepełniona radosnym oczekiwaniem podskoczyła kilka razy w powietrzu i klaskając w dłonie, zawołała: - Proszę, proszę, chcę iść z tobą! - Okej. Właściwie… czemu nie? Sylvia natychmiast z powrotem włożyła spódnicę. - Muszę jeszcze tylko nakarmić mojego kota. Willi! Willi! - zawołała i wyszła z pokoju. - Naprawdę zabierasz ją na siłownię? - Weller nie mógł uwierzyć. - Czemu nie? - Ann Kathrin wzruszyła ramionami. - Nie możesz jej przesłuchiwać jak normalnego świadka. Może bardziej na miejscu byłby psycholog? - Wydaje mi się, że ona mnie polubiła i że chce mi coś opowiedzieć. - Bez wątpienia coś ci opowie - powiedział Weller krytycznie - ale czy uważasz, że ona jest przydatna jako świadek? To wszystko tutaj nic nie wnosi. - Na ile milionów ją wyceniasz? - Ann Kathrin rozejrzała się po pokoju. - Na dwa? Trzy? - W każdym razie na wystarczająco wiele, by popełnić morderstwo - Weller musiał przyznać jej rację i spojrzał w stronę drzwi, by upewnić się, czy nie są podsłuchiwani. Po Timie Gerlachu nie było śladu. - Jeśli temu szczeniakowi uda się wziąć z nią ślub, wtedy to on dostanie prawo rozporządzania jej majątkiem i będzie mógł robić z pieniędzmi, co chce.
- Tak - przytaknęła Ann Kathrin - a w tym przeszkadzał mu tylko Ulf Speicher. - Zabieramy go? - Każdy sędzia to podważy - powiedziała Ann Kathrin. - Potrzebujemy twardych dowodów. Sylvia wbiegła w podskokach do pokoju. Towarzyszył jej zapach świeżo otwartego opakowania z kocią karmą. - Spakowałam już moje rzeczy na siłownię - zawołała i zwróciła się do Wellera: - Też z nami idziesz? Potrząsnął głową i spojrzał na swoją koleżankę. - Jeśli chcesz, nie ma sprawy - powiedziała Ann Kathrin, wykonując zapraszający gest. - E, nie. Tym razem nie. Chciałem cię tak naprawdę zaprosić na kolację. - Ty mnie? - zdziwiła się Ann Kathrin. - Tak. Chciałem coś dla nas ugotować. - Nie wiedziałam, że w ogóle umiesz gotować, Weller. - Umiem kilka rzeczy, które by cię zadziwiły. Ann Kathrin widziała już rozczarowaną minę Sylvii. Potrząsnęła głową. - Przed siłownią nie lubię jeść. Czuję się potem zbyt ociężała. - Nie ma sprawy. - Weller machnął ręką. - Wiesz, co teraz zrobię? Ann Kathrin spojrzała na niego pytająco. - Zaczyna się na „faj”, a kończy na „rant”. Sylvia nie rozumiała, co miał na myśli, a Ann Kathrin nie uznała tego żartu za śmieszny. - Chodź, idziemy. - Sylvia wzięła Ann Kathrin pod rękę. Ann Kathrin miała poczucie, że musi ochronić tę dziewczynę. Wydawała się jej taka krucha. Jak małe dziecko, które radośnie pluska się w basenie pełnym rekinów, nie zauważając, że jest już otoczone przez krwiożercze bestie. GDY WELLER OTWIERAŁ DRZWI do swojego domu, zza rogu wyjechał właśnie na rowerze Ludwig Bongart. Miał na bagażniku skrzynkę z zakupami. - Naprawdę mieszka pan tam, gdzie psy szczekają dupami! - jęczał już z daleka Ludwig. - Jechałem tutaj prawie czterdzieści minut. - O, bardzo dziękuję, że zrobił pan dla mnie zakupy. - Tak, nie mam nic innego do roboty. Przecież odbywam służbę zastępczą. Weller zaprosił młodego mężczyznę do środka, a ten postawił skrzynkę na stole w kuchni. - Pomidorki koktajlowe, sok z limetki, świeże papryczki chilli, mozzarella… - zaczął wyliczać Ludwig Bongart. - Brakuje jeszcze czarnuszki, świeżej kolendry i fig… - Weller zajrzał do książki kucharskiej. - Jasne - prychnął na niego Ludwig - i wielkiego, zdechłego konia! Człowieku, ja tylko odbywam służbę zastępczą. Nie jestem galernikiem. Jak pan myśli, gdzie robimy zakupy z naszymi podopiecznymi? Przecież nie w delikatesach. - Ale jak ja teraz zrobię tę sałatkę? - Weller potrząsnął głową i wskazał na przepis. Tutaj: „Sałatka Jutrzenka”. - Czy w pańskim wieku trzeba robić takie show, żeby poderwać kobietę?
Weller cofnął się o krok. - Jestem smakoszem - bronił się. - Jasne, a ja neurochirurgiem. Muszę już jechać. Kobiety w ciąży nie mogą zbyt długo czekać. Mam nadzieję, że i bez tego zrobi pan swoją sałatę. ANN KATHRIN KLAASEN uczęszczała do klubu fitness „Butterfly” już od dwóch lat. Na początku abonament wcale się jej nie zwracał - chodziła tam zbyt nieregularnie. Wiele razy miała zamiar wypowiedzieć umowę, ale ćwiczenia dobrze jej robiły na kręgosłup. Trening na przyrządach pomagał jej zwalczać stres, a ponadto mogła się potem odprężyć w saunie. Ann Kathrin od razu zauważyła spojrzenia mężczyzn. Żaden nie pozostał nieczuły na urodę i seksapil Sylvii. Sylvia miała na sobie obcisłe, różowe body i srebrne spodnie z lateksu. Jej dziecięco swobodny sposób poruszania się fascynował mężczyzn. Jeden z nich nawet upuścił z wrażenia sztangę. Ciekawe, czy ona widzi, jakie robi wrażenie zastanawiała się Ann Kathrin. Czy rozgrywa to świadomie, czy jednak jest tak niewinna, jak się wydaje? Ann Kathrin chciała wyjaśnić Sylvii działanie pierwszego urządzenia, na którym sama lubiła ćwiczyć plecy, ale natychmiast pojawili się chętni do pomocy panowie, którzy zaczęli korygować ułożenie rąk Sylvii i gorliwie troszczyli się o to, by miała wyprostowaną sylwetkę i nie ćwiczyła ze zbyt dużym obciążeniem. Ann Kathrin bez wątpienia była kobietą atrakcyjną. Ale od kiedy tutaj ćwiczyła, nigdy nie otoczył ją wianuszek mężczyzn, by wyjaśnić jej działanie urządzeń. - Dziękuję, same sobie poradzimy. Trenuję tu od dwóch lat. Wiem, jak to działa. Ann Kathrin uważała dotąd tutejszych mężczyzn za dość powściągliwych i cieszyła się, że może ćwiczyć w spokoju. Była zdziwiona reakcją, jaką wywołało pojawienie się Sylvii Kleine. Czegoś takiego jeszcze w tym klubie nie widziała. Gdy Sylvia zapytała Kurta Mięśniaka, czy może dotknąć jego muskułów, ten prawie pękł z dumy i nawet się zarumienił. Natychmiast wyprężył się w pozie kulturysty i pozwolił, by Sylvia obmacała jego mięśnie. Gdy minęła godzina, Ann Kathrin ucieszyła się, że wreszcie może wyjść. Czy to we mnie jest jakiś problem? - pytała samą siebie. - Czy jestem nadwrażliwa, bo mąż mnie zdradza, czy jednak ta dzisiejsza sytuacja jest czymś niezwykłym? ANN KATHRIN odwiozła Sylvię Kleine do domu. Gdy Sylvia już po raz drugi zaproponowała jej przejście na „ty”, Ann zgodziła się. Sytuacja, w której tamta zwracała się do niej na „ty”, a ona do niej na „pani”, była na dłuższą metę nie do utrzymania. - On powiedział, że ma na imię Kurt. Myślisz, że to prawda? - Jasne, że tak. Dlaczego miałby kłamać? Sylvia się zastanawiała. Najwyraźniej przypominała sobie liczne kłamstwa mężczyzn. Zagryzła dolną wargę. Tak mocno gryzła ją zębami, że musiało to boleć. - Chłopaki dużo kłamią. Najpierw obiecują człowiekowi wszystko, a potem… Zawsze tylko biorą, a potem uciekają. - Miałaś już wielu chłopaków? - zapytała Ann Kathrin. Sylvia spojrzała na swoją nową przyjaciółkę, jak gdyby chciała coś wyczytać z jej twarzy. A potem odpowiedziała pytaniem: - A ty?
- Miałam jednego czy drugiego. I miałam… to znaczy, mam męża. Od prawie piętnastu lat. - A Tim mówi, że jestem nimfomanką - roześmiała się Sylvia i dumnie wypięła piersi. Ze sposobu, w jaki to mówiła, Ann Kathrin wyczuła, że Sylvia zupełnie nie rozumie znaczenia słowa. - On nie miał niczego miłego na myśli, Sylvia. - Ależ skąd - Sylvia potrząsnęła głową - bo ja zawsze jestem… jak nimfa - taka delikatna dla mężczyzn. Dlatego tak powiedział. - Jesteś delikatna dla mężczyzn? Tak, wierzę, że tak jest. A co takiego robisz? - Rozpieszczam ich. - No tak, to na pewno podoba się mężczyznom. A jak ich rozpieszczasz? - Ann Kathrin chciała dobrze zrozumieć Sylvię. Sylvia potarła się w zamyśleniu po udach. - Patrzę zawsze bardzo dokładnie, czego mężczyźni chcą najbardziej. A potem to robię - ciągnęła z dumą - robię wszystko! Naprawdę wszystko! - Czy robiłaś też coś dla pana Speichera? - Ann Kathrin prawie straciła oddech. - Nie, dla niego nie. - Sylvia potrząsnęła głową i roześmiała się. - On jest przecież stary! - A więc dla kogo? - Dla Kurta bym wszystko zrobiła. I dla twojego chłopaka też. - Masz na myśli mojego kolegę Wellera? - No jasne. On jest przecież wspaniały. Czy nie? Ann Kathrin wyminęła nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. - Mężczyźni cię wykorzystują, Sylvia. Sylvia poluzowała pasy bezpieczeństwa i skuliła się na fotelu pasażera jak dziecko. Położyła głowę na kolanach Ann Kathrin. - Myślisz, że tego nie wiem? Mężczyźni potrafią być tacy podli. Ann Kathrin zdjęła prawą rękę z kierownicy i położyła na głowie Sylvii. - Nie powinnaś dawać Timowi samochodu. On cię potem tak czy tak zostawi. Sylvia Kleine milczała przez chwilę. Potem powiedziała: - Hmm, to samo mówiła Jutta. A co myślisz o Ludwigu? - Tym, co odbywa służbę zastępczą? - Tak, o Ludwigu Bongarcie. Ann Kathrin chciała zdjąć rękę z głowy Sylvii, ale ona przytrzymała ją. Sylvia potrzebowała teraz bliskości, tak jak kiedyś przytulania potrzebował Eike. Gdy mówiła dalej, Ann Kathrin walczyła ze łzami. Przez krótką chwilę nie panowała nad swoimi uczuciami. Z jednej strony ta sytuacja bardzo ją wzruszała, z drugiej strony pragnęła powrotu syna. - A czy Ludwig Bongart nie ma ciężarnej przyjaciółki? - zapytała. Nastrój Sylvii natychmiast się zmienił. Odepchnęła rękę Ann Kathrin, jak gdyby nagle jej dotyk stał się dla niej niemiły. Usiadła prosto, podciągnęła nogi i z wściekłością kopnęła w schowek pod deską rozdzielczą. - Wiem, wiem! Wszystko jest zawsze takie skomplikowane! Ann Kathrin odstawiła Sylvię Kleine do domu i teraz jadąc samotnie, rozpłakała się w głos i tak mocno uderzyła w kierownicę, że przez moment obawiała się, że zaraz
otworzy się poduszka powietrzna. Na szczęście zostało jej to oszczędzone. NIE, NIE chodziło o Hero. Niech idzie do diabła! Ann Kathrin była zdruzgotana decyzją Eike, który postanowił zostać z ojcem, nawet jeśli jego decyzja była logiczna i słuszna. Jawiły się jej obrazy: widziała oczy Eike wypełnione łzami, gdy urodzinowa korona zsunęła mu się z głowy. Krnąbrnie skrzyżował ręce na piersi i wydął usta. Nie, on w swoje urodziny nie ma zamiaru nic zrozumieć. Właśnie skończył osiem lat i zaprosił swoich najlepszych kolegów. Co go obchodziło podpalenie dyskoteki na Norderney? Organizowanie zabaw w rycerzy i wyścigów z jajkiem na łyżce po osiedlu przejął wtedy Hero. A gdy Ann Kathrin wróciła do domu, było ciemno, goście już sobie poszli, a Eike spał głębokim, twardym snem. Takich sytuacji było wiele. Zbyt wiele. Ten zawód po prostu nie tolerował życia rodzinnego. Nic dziwnego, że w policji jest tak mało kobiet. Wysoki jest w niej także odsetek rozwodów. A kryzysów małżeńskich jeszcze wyższy. Mężczyźni cierpią z tego powodu tak samo jak kobiety, a jednak w ich przypadku to coś innego: coś bardziej akceptowanego przez społeczeństwo. Zresztą, co ją obchodzi społeczeństwo? Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ten cholerny zawód kosztował ją miłość syna. Na koncie miała dwieście osiemdziesiąt jeden nadgodzin. To siedem tygodni urlopu. Siedem tygodni, które była winna rodzinie. BŁĘKITNY FORD FOCUS zahamował z piskiem opon. Kierowca zatrąbił. Nic się nie stało, błotniki minęły się o dobre pół metra. Ale mogło być gorzej. To, że wszystko dobrze się skończyło, na pewno nie było zasługą jej umiejętności szybkiego reagowania. Ann Kathrin usłyszała, jak kierowca krzyknął coś o „babie za kierownicą” i że powinna stracić prawo jazdy. Kilka metrów dalej zjechała na pobocze. Obok pasły się krowy w czarno-białe łaty. Przez chwilę zazdrościła im ich prostego życia. Przejrzystych ról. Jasnych granic. Braku wyboru według zasady: „właściwie powinnam zrobić jedno, ale to drugie jest teraz ważniejsze” czy też: „najchętniej robiłabym coś innego, ale nie mam na to wcale czasu”. Stała obok swojego auta na poboczu i przygryzała wargi. Właściwie Sylvia Kleine miała rację. Dlaczego życie zawsze musi być tak skomplikowane? Od kiedy na świecie był Eike, ciągle miała wyrzuty sumienia. Zaniedbywała albo jego, albo pracę. Próbowała wszystko pogodzić. Ale sama przy tym traciła siły i w końcu zatraciła siebie. Teraz po raz pierwszy przyznała się przed sobą: już nie dawała rady. Tak, zazdrościła swojej przyjaciółce Ulrike, która po urodzeniu córki sześć lat spędziła w domu, a dopiero potem, gdy Sandra poszła do szkoły, zaczęła pracę na pół etatu, żeby się realizować, a może tylko po to, żeby być wśród ludzi. Ann Kathrin ruszyła w drogę do domu. Tym razem jechała z nadnaturalnie szeroko otwartymi oczami, jakby się bała, że zaraz zaśnie ze zmęczenia. Postanowiła uważać na ruch na drodze. Nie chciała znowu ryzykować wypadku. Mimo to po krótkiej chwili powróciła do instynktownej jazdy i prawie nie zwracała uwagi na to, co się dzieje na drodze. Nigdy tego nie dostrzegała, ale teraz nagle zobaczyła całkiem wyraźnie: Hero i jej ojciec mieli wiele wspólnego. Jej ojciec był zapalonym bokserem amatorem. Często zabierał ją ze sobą na treningi i na walki. Prawdopodobnie wolałby mieć syna, bo w tamtym czasie boks kobiet był jeszcze całkowicie nieznany. Czasem z tego powodu kłócił się z matką, której nigdy nie podobało się, że wciąga dziecko w tak brutalny sport.
Ale ojciec wcale nie uważał boksu za coś brutalnego. Dla niego był on czymś na kształt gry w szachy przy pełnym zaangażowaniu ciała. Ale tego jej matka zupełnie nie rozumiała. Hero też był fanem boksu. Sam go nie uprawiał, ale żeby zobaczyć na żywo walkę o mistrzostwo świata, wstawał czasem o trzeciej w nocy i siadał przed telewizorem. Czy wyszłam za Hero, bo był taki jak mój ojciec? - zastanawiała się. Spokojny, szukający porozumienia, lojalny… Ale zaraz zagotowała się w niej wściekłość. Lojalny - akurat! Hero nie pierwszy raz zdradził ją ze swoją pacjentką. Jechała zbyt szybko. Ale zanim jeszcze skręciła w Flökershauser Weg, wiedziała, że spotka męża i syna. Czuła ich obecność. Przy wjeździe do garażu stał granatowy renault megane z otwartym bagażnikiem. Hero wyniósł z domu skrzynkę z książkami i wrzucił ją do samochodu. W środku znajdowało się już kilka toreb i skrzynek. Ann Kathrin stłumiła w sobie pragnienie wjechania w samochód Hero, żeby w końcu wrócił do rzeczywistości i żeby pokazać mu, co najlepszego narobił. Ale potem postarała się tak zaparkować swoje twingo, żeby znowu nie wyglądało na to, że chce odciąć mężowi drogę ucieczki. Zanim wysiadła, rzuciła krótkie spojrzenie we wsteczne lusterko. Nie chciała wyglądać na wściekłą, ale nie była w stanie nic na to poradzić. Hero powitał ją ze sztuczną uprzejmością. Lubił szermierkę. Głębokie, bolesne cięcia. - Och, już wracasz do domu? Czyżby kryminaliści okazali się zbyt nudni? Eike wytaszczył z domu zbyt ciężką skrzynkę. Ann Kathrin wykorzystała szansę i podtrzymała jego ręce, jak gdyby chciała pomóc synowi. - Uważaj, Eike. To dla ciebie o wiele za ciężkie. - Nie, zostaw, mamo. - Eike nie chciał pomocy. Strząsnął jej ręce i się oswobodził. Wbrew jego woli pomogła mu umieścić skrzynkę w bagażniku. Na wierzchu leżała konsola do Playstation, którą podarowała mu na Boże Narodzenie. Wyjęła zabawkę i pogłaskała ją w zastępstwie, jak gdyby głaskała swojego syna. Patrzyła przy tym na niego. Zastygł, ale nie odwzajemnił jej spojrzenia. - Czy ona naprawdę jest taka miła - ta nowa przyjaciółka taty? Eike przytaknął. Ann Kathrin poczuła rozdarcie. Było mu ciężko, ale trzymał stronę ojca. - Dawno już o tym wiedziałeś? - zapytała Ann Kathrin. Znowu przytaknął. Odwróciła się od niego i ugryzła w grzbiet dłoni. - Dlaczego nigdy mi nic nie powiedziałeś? Przecież jestem twoją matką. Zamiast odpowiedzieć cofnął się do domu. Ruszyła za nim. - Eike! W korytarzu nagle odwrócił się do niej. - A co ty w ogóle o mnie wiesz? Przecież i tak nie masz nigdy czasu! A potem wbiegł po schodach do swojego pokoju. Ann Kathrin chciała pobiec za nim, ale z góry właśnie schodził Hero i zatrzymał ją na schodach. - Zostaw go. Jemu i tak jest już ciężko. On tylko próbuje zgrywać twardziela. Nie przeszkadzaj nam, bo i bez tego jest trudno. Trzeba czasem odpuścić. Mięśnie na jej plecach nagle zesztywniały. Jej kark był jak z drewna. Tylko z największym trudem mogła przekrzywić głowę na bok. Sprawiało jej to taką trudność, że miała wrażenie, iż zaraz usłyszy skrzypienie. Ale na szczęście nic takiego się nie stało.
Widziała twarz Hero i w wyobraźni miała teraz na rękach rękawice bokserskie, stała z nim na ringu i zadawała mu cios. Słyszała słowa swojego ojca: Strzeż się zranionych przeciwników. Nikt nie jest groźniejszy od krwawiącego boksera, który czuje, że został trafiony. - Skończ z tym swoim psychologicznym gównem! - wrzasnęła. - Jeśli taki z ciebie wrażliwy, miły koleś, dlaczego próbujesz odebrać mi syna? Hero potrząsnął głową i położył palec na ustach. Jak gdyby Eike i tak wszystkiego nie słyszał. - Postanowiliśmy, że najlepiej będzie, jeśli najpierw zamieszkamy u Susanne, zanim Eike i ja nie znajdziemy czegoś własnego. Eike postanowił na razie zostać ze mną, póki nie zaczną się wakacje. Porozmawiajmy o wszystkim w spokoju. Na pewno jesteśmy w stanie dogadać się w każdej kwestii. Jego ton doprowadzał ją do wściekłości. Spojrzała na zegarek, jak gdyby stamtąd oczekiwała pomocy. - Teraz akurat nie mogę - powiedziała. To było jak boja ratunkowa, której się uczepiła. Musiała zyskać na czasie. Nie była teraz w stanie zacząć z nim rzeczowej dyskusji. Czego ona tu w ogóle szukała? - Przyjechałam tylko, żeby zabrać mój terminarz - usłyszała swoje słowa. Roześmiał się gorzko i przecisnął obok niej. Było to dla niego jak potwierdzenie, że podjął słuszną decyzję. Już nie chciał z nią być. Chciał być z Susanne. - Zapomnij! - syknął, mijając ją. PAULOWI WINTEROWI zostało jeszcze tylko siedemdziesiąt jeden minut życia. Nie przeczuwał zbliżającej się zguby. Pomimo zamordowania Ulfa Speichera i Kaia Uphoffa czuł się jeszcze całkiem bezpiecznie. Z kilkoma pomocnikami sprzątał ośrodek rekreacyjny Stowarzyszenia Tęcza. Ulrike Krämer, Nadja Gehlen, Tamara Pawłow i Rainer Kohlhammer, którzy byli upośledzeni psychicznie w stopniu lekkim, uchodzili w stowarzyszeniu za gwiazdy. Wolno im było we wszystkim pomagać i we wszystkim uczestniczyć. Pia Herrstein stała na drabinie i wkręcała w oprawki kolorowe żarówki. Ann Kathrin Klaasen przyglądała się ożywionym działaniom niepełnosprawnych i ich opiekunów. Musiała przyznać, że na pierwszy rzut oka nie była w stanie odróżnić wszystkich niepełnosprawnych od ich opiekunów. Sympatyzowała z tym stowarzyszeniem. Wewnętrznie utożsamiała się z jego celami. Integracja niepełnosprawnych w społeczeństwie, pomoc udzielana ich rodzinom - cóż za piękny cel. Mimo to podejrzewała jednak, że przyczyna dwóch morderstw tkwi właśnie tutaj. Rainer Kohlhammer spodobał się Ann Kathrin bardziej niż jego brat Georg. Wydał się jej taki radosny. Jego śmiech zjednywał sympatię. Dla niego świat był jednym wielkim żartem. Na koszulce miał napis: Jeśli chcesz się ze mną przespać, nic nie mów, tylko się uśmiechnij. Rainer był silny - silniejszy niż jego opiekunowie. Dumnie targał ze sceny ogromny wzmacniacz. - Dobrze wszystko schowaj, Rainer! - pouczała go Jutta Breuer. - Jak będziemy tu mieć noc czytania bajek dla dzieci, to na wszystko musimy być przygotowani. One dotykają każdej rzeczy, no i… - Jasne, już dobrze. Zostaw go! - wszedł jej w słowo Paul Winter. - On przecież ze
wszystkim sobie świetnie radzi. Jutta wrzasnęła na niego podenerwowana, że nie powinien z łaski swojej się wtrącać i niech robi, co do niego należy. - Co ty właściwie robiłaś, zanim trafiłaś do Tęczy? Pracowałaś w klubie sado-maso czy co? Rainer i Ludwig zaśmiali się z dowcipu. W tym samym momencie Paulowi Winterowi zrobiło się jej żal. Cokolwiek mówić, Jutta dopiero co straciła partnera życiowego. Mimo to był nią zirytowany. Zawsze z trudem znosił jej zrzędliwy charakter, a od jakiegoś czasu było coraz gorzej. Uważał, że miała w sobie coś z kobiety nienawidzącej mężczyzn. Teraz, gdy Ulf Speicher nie żył, ujawniło się to w całej okazałości. Jego głupia odzywka doprowadziła ją do szału. Bez słowa trzasnęła go w twarz. Rainer Kohlhammer odstawił głośnik i patrzył zdumiony. Również wszyscy inni zastygli przy swoich zajęciach. Paul przytrzymał Juttę, bo obawiał się, że może uderzyć jeszcze raz. W jej oczach było morze nienawiści. Miał ochotę też ją strzelić, ale się opanował. - Myślisz, że nie wiem, że wszyscy ją mieliście, świnie! - syknęła Jutta. - To nieprawda, Jutto! - zaprotestowała Pia, schodząc z drabiny. - Tylko się nakręcasz. - Ach, przestań! Sama mi to opowiedziała! - ryknęła Jutta, a jej oczy zwilgotniały. - Sylvia fantazjuje - łagodziła Pia, wypinając brzuch. - Ona żyje w swoim własnym świecie. Ledwo zaszłam w ciążę, natychmiast też chciała mieć dziecko z Ludwigiem. Jeśli zaczniemy to traktować poważnie, to… Jutta Breuer poczuła, że jest bliska kompromitacji. Z płaczem wybiegła na zewnątrz. - Musicie jej wybaczyć, ludzie - powiedział Ludwig. - Od śmierci Ulfa ma nerwy na wierzchu. Pia pocałowała swojego Ludwiga, a on pogłaskał ją po brzuchu. Ann Kathrin miała wrażenie, że Pia i Ludwig zrobili to demonstracyjnie ze względu na nią. - Podziwiam pani postawę. Inne kobiety oszalałyby z zazdrości - powiedziała do Pii. - Mogę polegać na moim Ludwigu - uśmiechnęła się Pia. Ann Kathrin kiwnęła do niej głową, a potem podeszła do Paula Wintera. - Czy mogę z panem porozmawiać? - Teraz? - Mogę też pana wezwać w późniejszym terminie, jeśli pan woli. - Nie, nie. Już dobrze. Oczywiście. Ann Kathrin i Paul Winter wyszli na dwór. Zaczęli przechadzać się tam i z powrotem przed ośrodkiem rekreacyjnym, dzięki czemu mogli zaglądać przez okna do oświetlonego wnętrza. Rainer Kohlhammer gonił Tamarę Pawłow. Ona trzymała w ręce kawałek ciasta, który on chciał zjeść. Uciekała z piskiem. - A więc, pani komisarz, czego pani ode mnie chce? - Czy utrzymuje pan stosunki seksualne z Sylvią Kleine? - A co to panią obchodzi? - Nie jestem wprawdzie z obyczajówki, ale… - Sylvia Kleine jest pełnoletnia. - Paul Winter podniósł palec wskazujący w pouczającym geście. - Z pewnością ma ciało dorosłego człowieka - przyznała Ann Kathrin. - Boże, chce mi pani zniszczyć życie? Mam żonę, dwoje dzieci. - Wskazał palcem na
ośrodek. - Tutaj jestem tylko wolontariuszem. Pracuję jako organista w kościele, rozumie pani? - Czy Ulf Speicher wiedział coś o pana relacji z Sylvią? - Na Boga, nie! I to coś zupełnie innego, niż pani myśli. Paul Winter odciągnął Ann Kathrin od drzwi. - A więc, co to jest? - Nie jestem takim facetem, jak pani myśli. To się zdarzyło raz, dwa razy. Ona jest zupełnie pozbawiona zahamowań - po prostu się przykleja do człowieka. Dotyka go wszędzie i… - A pan był oczywiście bezbronny. - Ann Kathrin pokiwała głową. Paul Winter zwinął prawą dłoń w pięść i ściskał ją, jakby szukał przeciwnika, którego mógłby powalić. Ale w zasięgu wzroku nie było nikogo. - Cholera, to wszystko brzmi teraz tak obrzydliwie… ale… ja nigdy czegoś takiego nie robiłem. Proszę tego nie rozpowiadać, dobrze? - Gdzie pan był w czwartek w nocy między dwudziestą pierwszą a północą? - Grałem w kościele na organach. - O tej godzinie? - To było wieczorne nabożeństwo. Od dwudziestej pierwszej do dwudziestej drugiej. - I są na to świadkowie? - Oczywiście. Pastor Rehm i kilku wiernych z parafii. Zaraz po nabożeństwie pojechałem do domu. Mogą to potwierdzić moja żona i dzieci. Gdy Ann Kathrin zostawiła go samego, Paul Winter nagle poczuł strach. To nie był strach przed zabójcą. Obawiał się, że straci rodzinę. I cześć. A być może nawet pracę organisty. PASTOR REHM był bardzo chętny do pomocy. Zaprowadził Ann Kathrin Klaasen do swojego kościoła. Nie było w nim teraz wiernych. Razem stanęli przed ołtarzem i spojrzeli w górę ku organom. - A więc widział ksiądz stąd, jak Paul Winter gra na organach? - zapytała krytycznie. Pastor przytaknął, ale dopiero po chwili zrozumiał treść jej pytania. Z tego miejsca nic przecież nie mógł zobaczyć. - No tak, słyszałem go. Raz przegapił początek utworu. - Czy ustalacie wcześniej, które pieśni będą śpiewane? - Ależ oczywiście. - A zatem teoretycznie Paul Winter mógłby także włączyć nagranie? - Teraz jednak poniosła panią fantazja. Przecież słychać, czy tam na górze rozbrzmiewają nasze wspaniałe organy czy nagranie. - Ktoś inny mógł grać zamiast niego. - Ann Kathrin potrząsnęła z namysłem głową. - No tak, teoretycznie tak. - A zatem nie widział ksiądz, jak Paul Winter przyszedł i wyszedł? Dopiero teraz pastor Rehm zrozumiał, że jego organista ma prawdziwe kłopoty. - Czy podejrzenia wobec pana Wintera są uzasadnione? - Nie możemy wykluczać żadnej ewentualności. Pastor Rehm się przeżegnał. ANN KATHRIN musiała to zrobić, chociaż wiedziała, że nie powinna. To było jak
przymus. Chciała zobaczyć dom, w którym mieszkali teraz jej mąż i jej syn. Pojechała tam prosto z kościoła. Zaparkowała auto na rogu, by nikt nie zobaczył go z okien. Najchętniej podjechałaby jeszcze bliżej, żeby obserwować sytuację z bezpiecznego schronienia w samochodzie. Sama siebie postrzegała jak ochroniarza. Próbowała patrzeć na to z perspektywy zawodowej. Ile nocy na początku swojej kariery spędziła z termosem w samochodzie pod drzwiami podejrzanego? Ale o co była podejrzewana pani Möninghoff? O to, że kocha jej męża? Ann Kathrin wahała się między dwoma tożsamościami, jakby to były dwie odrębne, niezależne od siebie osoby: policjantki, która miała do rozwiązania sprawę, oraz matki, która chciała sprawdzić, jak się powodzi jej dziecku. Ale jaka matka zakrada się potajemnie? Co powie, jeśli przypadkowo ją zobaczą? A może powinna zebrać się na odwagę i zadzwonić do drzwi? Dzień dobry, chciałam tylko sprawdzić, co z moim synem. Podobno istnieją kobiety, które zaprzyjaźniają się z nową ukochaną ich męża i wręcz razem spędzają urlop. Nigdy nie wierzyła w taki luz na pokaz. Chyba trzeba być podstarzałym hippisem, żeby umieć tak żyć. Ona była przepełniona zazdrością, niechęcią i nienawiścią. Tak, nienawiścią. Wyszła z samochodu i stanowczym krokiem mijała fasady domków jednorodzinnych z czerwonej cegły. Słońce kilka minut wcześniej zaszło za groblą. Przed garażem stały rowery należące do Eike i Hero. Ann Kathrin została zarejestrowana przez czujnik ruchu - na klombie przed domem zapaliła się lampka. Poczuła się jak przyłapana na gorącym uczynku. W domu Susanne Möninghoff paliło się już światło. Wielkie okno w salonie było jeszcze uchylone. Ann Kathrin mogła bez trudu zajrzeć do środka. Na zewnątrz słychać było śmiech - jasny, dźwięczny śmiech jej syna Eike. Salon wydawał się ciepły, chociaż otwarty kominek nie był rozpalony. Być może z powodu deseniu w żółte cętki na ścianach, a może licznych obrazów utrzymanych w naiwnym stylu, które zamieniały salon w rodzaj galerii, gdzie było wiele do zobaczenia. Być może Susanne Möninghoff sama malowała te obrazy? - pomyślała Ann Kathrin. Podobały jej się, co jeszcze bardziej ją złościło. Susanne Möninghoff stała pośrodku salonu i coś pokazywała, podczas gdy Hero i Eike przyglądali się jej z zachwytem. Hero siedział rozparty w fotelu, z nogami swobodnie założonymi jedna na drugą, tak że Ann Kathrin nabrała ochoty, aby wymierzyć mu policzek. Jak on się rozwalał na tym fotelu… jak gdyby to był jego dom, jego rodzina, jakby to faktycznie było jego miejsce. I śmiał się do tego całą gębą. Czy nie czuł, ile cierpienia spowodował? Susanne Möninghoff miała na sobie krótką granatową sukienkę i grube białe rajstopy z wełny. Wyciągnęła ramiona do sufitu, jak gdyby miała zrzucić coś z góry albo coś wylać na obydwu panów, a do tego podskakiwała przed nimi ze swoim wielkim biustem. Ann Kathrin ścisnął się żołądek. Ta Möninghoff w tych ciuchach wyglądała jak połączenie pensjonarki i prostytutki. Co ona tam wyprawiała? Na podłodze leżało kilka banknotów. Po dziesięć i dwadzieścia euro. Ann Kathrin wydawało się, że jej konkurentka w tej krótkiej sukience celowo wypina pupę przed oczami jej męża. Ale co gorsze: także jej syn miał w oczach ten migoczący blask. Czy ta lafirynda chciała uwieść nie tylko jej męża, lecz również i syna? Czy Hero nie ma pojęcia, co się tam wyprawia?
Ann Kathrin przeraziła się sama sobą. Uświadomiła sobie, co dopowiada do zachowań ludzi. Susanne Möninghoff znowu zaczęła podskakiwać i upuszczać banknoty. Kilka rzuciła na Hero i kilka na Eike. - Makler! Makler giełdowy! - zawołał Hero. - Nie - roześmiała się Susanne Möninghoff - zupełnie nie to! Teraz dopiero Ann Kathrin pojęła, co się tam dzieje. To była zabawa. Wcześniej często bawiła się tak z Hero, Eike i jego przyjaciółmi. W każde urodziny syna. Ktoś musiał coś pokazać, ale nie mógł nic powiedzieć. Inni musieli zgadnąć, jaki przedmiot czy osobę przedstawia. Kto odgadł, był następny w kolejce. Ale to, co teraz zobaczyła, wydało się jej jeszcze gorsze. Gdyby ona wyłącznie wywijała swoim tyłkiem przed ich oczami, to proszę bardzo. Ale czy ta głupia krowa miała prawo bawić się z jej rodziną w zabawy, które właściwie należały do niej? Jej palce prawie już dotykały dzwonka. Chciała wejść do środka i uświadomić im, że to świństwo. I od razu zawstydziła się, bo zdała sobie sprawę, że nic do niej nie należy. To nie była jej zabawa i to już nie był jej mąż. Ale ten chłopiec tam, to ciągle jeszcze był jej syn. Jego nie można było jej odebrać. Ona zawsze pozostanie jego matką, obojętnie, co się wydarzy. Susanne Möninghoff stała teraz bez ruchu, po czym rzuciła ostatnim banknotem w Hero. Dwadzieścia euro wylądowało na jego głowie. - Reflektor2! Jesteś reflektorem! - krzyknął Eike i się roześmiał. Susanne Möninghoff zaczęła klaskać. - Brawo, brawo! Nie wpadłbym na to - przyznał Hero. Ann Kathrin poczuła łzy dopiero, gdy kapnęły na jej dolną wargę. Szybko wytarła sobie twarz i wyniosła się stamtąd. Poczuła zawrót głowy. Muszę coś zjeść - pomyślała - muszę coś zjeść. Teraz, zaraz. Na szczęście miała jeszcze w torebce bułkę kupioną rano. Teraz ją wygrzebała. Papier śniadaniowy nasiąkł i przykleił się do bułki. Listek sałaty był już zwiędły, ale kiełbasa, ser i pomidor wyglądały w miarę znośnie. Ann Kathrin wbiła zęby w bułkę, oderwała spory kęs i połknęła go, chociaż jeszcze lepił się do niego papier. Czuła się przy tym jak zwierzę. Nie czuła teraz żadnego smaku. Chciała rozrywać coś zębami. Czuła swoje szczęki. Niewiarygodną żądzę żucia. Najchętniej ugryzłaby teraz Hero. PO WYJŚCIU z ośrodka rekreacyjnego Paul Winter wsiadał na rower, kipiąc z wściekłości. Jutta Breuer zamykała jeszcze budynek. Potem wcisnęła na głowę kask. Rower miała zabezpieczony zamkiem na kod, ale była tak zdezorientowana, że przez chwilę zapomniała kombinacji cyfr. To była ta sama kombinacja co przy jej karcie kredytowej i przy telefonie. - Wszystko psujesz, Jutta. Wszystko. Rozwalasz cały ten interes. Ulf Speicher by tego nie chciał. Błagam cię, Jutta, skończ z tym! - Tak, tak, wiem! - wrzasnęła na niego i zatoczyła koło rowerem. - To, czego mi brakuje, to facet, który mnie porządnie przeleci. Wszyscy tak myślicie, prawda? W obliczu tak spiętrzonych emocji Paul się wycofał. Jutta stanęła na pedały i gwałtownie ruszyła przed siebie. Nie chciała już dać mu szansy powiedzenia czegokolwiek. Świetnie, chodź tu. No chodź!
PAUL WINTER popedałował w przeciwnym kierunku. Gdy przejeżdżał obok kubłów na śmieci, dopadła go strzała. Przebiła mu szyję. Paul Winter upadł razem z rowerem. Dotknął strzały. Z tyłu z jego karku wystawał ostry koniec, z przodu widział piórka. Wiedział, że o tej porze mało kto tędy przechodzi. Co najwyżej miał szansę, że jutro rano znajdą go dzieci w drodze do szkoły. On i Jutta Breuer wyszli z ośrodka ostatni. Stamtąd nie mógł oczekiwać pomocy. Po raz pierwszy w życiu zaczął żałować, że nie ma komórki. W swej antycywilizacyjnej pysze bronił się przed posiadaniem urządzenia, przez które byłby stale dostępny i stale do dyspozycji. Paul wsparł się na ręce i podniósł. Musiał sam sobie pomóc. Próbował ruszyć w poprzek ulicy, by dotrzeć do najbliższego domu. Zrobił kilka chwiejnych kroków, ale po chwili upadł. Tam na ulicy ktoś stał. Paul próbował przywołać go ręką. W ciemności nie widział, kto tam stoi. Ale potem dostrzegł łuk, z którego wystrzelono do niego strzałę. Łuk został ponownie naciągnięty. Sprawca najwyraźniej chciał dokończyć swoje dzieło. Paul Winter udał martwego i przerażony czekał na kolejny grot strzały, który przebije jego ciało. Wydało mu się, że czuje już ból między ramionami. Ale druga strzała nie została wystrzelona. Manewr maskujący okazał się skuteczny. Nie miał odwagi się poruszyć. Leżał na łące, zdając sobie sprawę, że powoli się tu wykrwawi. Niecałe pięćdziesiąt metrów od najbliższego domu. Paul Winter zaczął się trząść i marznąć. Gdy uznał, że w końcu został sam, próbował krzyczeć, lecz nie mógł wydobyć głosu. Numer trzy. LIOBA WINTER była przyzwyczajona do czekania. Gdy jej mąż przebywał w Stowarzyszeniu Tęcza, wracał do domu często po północy. Zawsze akceptowała tę jego działalność wolontariusza. Na początku małżeństwa była przekonana, że Paul oczyszcza w ten sposób swoje sumienie, bo czuje się winny, że ma niedorozwiniętego psychicznie brata, podczas gdy on sam - wyposażony w perfekcyjny słuch - jest uzdolnionym muzykiem. Kilka jego kompozycji zakupił sam Urząd Muzyki Kościelnej. W wielu parafiach śpiewano jego pieśni na nabożeństwach młodzieżowych. Jeden niedorozwinięty, a drugi wybitnie utalentowany - co za mieszanka wybuchowa w rodzinie! Ale potem pojęła, że chodziło o coś jeszcze. Praca w stowarzyszeniu po prostu sprawiała mu przyjemność. Lioba była z nim na wielu festynach i czasem miała poczucie, że ludzie niepełnosprawni umysłowo wyprzedzają ją w czymś, a nawet że ona sama może się od nich czegoś nauczyć. Jeśli nie zapadali się w całkowitych psychicznych ciemnościach lub nie odgradzali się autystycznie od świata, to często byli zaraźliwie wesołymi i serdecznymi ludźmi. Rzadko kiedy śmiała się tak radośnie jak w czasie wspólnych zabaw z niepełnosprawnymi. Na początku Jenny trochę się bała, natomiast Tobiasz od razu bardzo polubił te zajęcia. Chętnie grał w piłkę nożną z dziećmi ze Stowarzyszenia Tęcza. Tutaj zawsze czuł się jak bohater - uchodził za kogoś szczególnego. Podziwianego zwycięzcę. Z prostego powodu: bo nie miał żadnego upośledzenia.
Ale dzisiejszej nocy Lioba chętnie miałaby Paula obok siebie. Po gwałtownej śmierci Ulfa Speichera i Kaia Uphoffa nie czuła się już bezpiecznie. Na wszystkim położył się cień. W żadnym wypadku nie chciała kłaść się do łóżka przed przyjściem Paula. Usiadła w salonie, w swoim ulubionym fotelu. Najpierw nerwowo kartkowała kolorowy magazyn, potem szukała ukojenia, słuchając swojego ulubionego autora. Książki Izzo kupiła sobie w czasie urlopu we Francji. Teraz włączyła sobie pierwszą płytę pt. Aldebaran, czytaną przez Dietmara Muesa. Miała nadzieję, że głos i tekst przeniosą ją do Marsylii, do świata Izzo, który tak bardzo kochała. Słuchała tego audiobooka już dwa razy wspólnie z Paulem. To był prezent na Gwiazdkę. Taki, z którego naprawdę się cieszyła. Ale tym razem głos Dietmara Muesa nie przeniósł jej z tego domu do portu, do utracjuszy, do rozedrganego świata portowych knajp. Zamiast tego w jej głowie przewalały się natarczywe myśli. Czy Ulf Speicher został zamordowany, bo był prezesem Stowarzyszenia Tęcza? I czy jej mąż będzie teraz kandydował na członka zarządu? W stowarzyszeniu było wielu, którzy lubili jej Paula. Za sprawą swej dobrowolnej pracy zyskał sobie sporo przyjaciół. Ludzie znali jego upór i jego poważne traktowanie spraw. Z pewnością wszyscy się teraz bali, że władzę nad stowarzyszeniem przejmie Jutta Breuer. Bez wątpienia trzeba jeszcze zaczekać do pogrzebu, ale potem musi się odbyć walne zgromadzenie. Krewni niepełnosprawnych, pracownicy - oni wszyscy muszą wybrać nowego prezesa. Jednak nawet jeśli Paul poświęcał wiele ze swojego wolnego czasu, to pracy w stowarzyszeniu nie dało się wykonywać przy okazji. Musiałby uznać, że jego wielka miłość: muzyka, to rzecz poboczna, musiałby w pełni poświęcić się stowarzyszeniu. Wiedziała, że zmagał się z tą myślą. I obawiała się, że wtedy on sam stanie się celem dla mordercy. Podczas gdy Lioba Winter rozważała tę sprawę i nie mogła się skupić na Aldebaranie, jej mąż tracił świadomość. ANN KATHRIN KLAASEN, nie zapalając światła, przemykała się po swoim domu, jak gdyby był cudzy. Jak włamywaczka, która boi się, że ją przyłapią. Rzuciła się na sofę, ale zaraz z niej wstała, poszła do kuchni, stamtąd do łazienki, ominęła sypialnię. Szukała miejsca, gdzie mogłaby znaleźć wytchnienie. Jakiegoś punktu, z którego powoli mogłaby znowu wziąć swój dom we władanie. Zastanawiała się, co robią inni ludzie, gdy wracają do domu. Parzą sobie kawę? Przygotowują coś do jedzenia? Ta myśl wydała się jej absurdalna. Przecież nie mogła teraz stać w kuchni, żeby obierać warzywa i siekać mięso - tylko dla siebie samej. Nie, to naprawdę nie leżało w jej naturze. Podeszła do odtwarzacza i przejechała po płytach koniuszkami palców, jak gdyby w ten sposób mogła przeczytać napisy. Ale nie włączyła żadnej z nich. Nie mogła się zdecydować na muzykę. Bała się, że każda piosenka będzie jej przypominać Hero i Eike. Bała się, że poniosą ją emocje, nie chciała być wydana na ich pastwę. Mimo to wzięła stary album ze zdjęciami, usiadła w klubowym fotelu i zaczęła kartkować strony. Jej ramiona były twarde jak kamień, a gdy opuszczała wzrok tylko nieco niżej, kark zaczynał boleć ją aż po nasadę włosów. Stopą nacisnęła włącznik lampy stojącej. Światło wytyczyło mały okrąg w pokoju w tym bezpiecznym kątku pragnęła pozostać. To były zdjęcia ze szczęśliwych czasów z małym Eike. Hero i Eike lepiący bałwana.
Potem budujący zamek z piasku. Hero i Eike nad morzem. Dopiero teraz uderzyło ją, że jej na tych zdjęciach w ogóle nie widać. Czy to ona zrobiła wszystkie te zdjęcia, czy jej tam po prostu nie było? Odłożyła album na stół i pomasowała sobie kark. Ból stał się przez to jeszcze bardziej palący. Oglądanie tego albumu raczej jej zaszkodziło. Postanowiła znowu zabrać się do pracy. Wzięła przecież do domu dokumenty ze stowarzyszenia. Jeden z segregatorów położyła na albumie i otworzyła go. Większość podopiecznych Stowarzyszenia Tęcza była biedna i po kres swych dni zdana na pomoc socjalną. Tylko sześciu podopiecznych płaciło samodzielnie za swoje utrzymanie. W odniesieniu do całej reszty Stowarzyszenie Tęcza wystawiało rachunki urzędom pomocy społecznej oraz kasom chorych. Z tej szóstki troje pochodziło z rodzin, które osiągnęły górną granicę dochodów i dlatego same musiały łożyć na swoich krewnych. Rodziny te próbowały uniknąć kosztownego obowiązku, ciągle wysyłając nowe wyliczenia i zeznania podatkowe. Pozostałych troje uchodziło za naprawdę bogatych: Sylvia Kleine, Rainer Kohlhammer i Inga Traumin. W wypadku Rainera Kohlhammera i Ingi Traumin ich krewni spierali się ze Stowarzyszeniem o prawo do rozporządzania majątkiem. Sylvia Kleine nie miała już żadnych żyjących krewnych. Czy to mógł być powód dwóch morderstw? Czy chodziło o to, by przejąć kontrolę nad wielkim majątkiem? W wypadku Rainera Kohlhammera i Ingi Traumin o wiele sensowniej byłoby, gdyby zachłanni krewni zabili ich samych zamiast Ulfa Speichera, gdyż w ten sposób odzyskaliby pełną władzę nad majątkiem w wyniku normalnego trybu dziedziczenia. Ann Kathrin znalazła listy Ulfa Speichera kierowane do rodziców jego podopiecznych. Można było te listy czytać na dwa sposoby: albo próbował on uśpić ich czujność, żeby wyciągnąć im pieniądze z kieszeni, albo działał rzeczywiście w interesie niepełnosprawnych. List do dziadków Sylvii Kleine uznała za bardzo klarowny i logiczny. Przedstawiał w nim ich sytuację prawną: Sylvia będzie potrzebowała opieki przez resztę swojego życia, a za taką opiekę trzeba oczywiście płacić. Urząd pomocy społecznej przejmie jej majątek i przeznaczy go na opiekę, którą urząd i tak musiałby sprawować. Zamiast tego Speicher zaproponował dziadkom Sylvii, by wnieśli swój majątek do fundacji, która tworzyła miejsca pracy dla osób niepełnosprawnych. On już taką fundację założył i ta fundacja przejęłaby zobowiązanie, by zapewnić Sylvii Kleine oraz osobom z podobnym upośledzeniem miejsca pracy, mieszkanie oraz opiekę. Speicher sam chciał wybudować dwa hotele, które prowadzone byłyby wspólnie przez wysoko wykwalifikowany personel oraz osoby niepełnosprawne. Wskazywał także na podobne projekty, które realizowane były z powodzeniem w innych regionach, jak na przykład hotel przykatedralny w St. Gallen. Miał już nawet architektoniczne projekty obydwu hoteli. Pierwszy na Norderney zaplanowano na sześćdziesiąt łóżek, a drugi w Norddeich na czterdzieści dwa. Do tego własna piekarnia, dwie restauracje - ten człowiek planował stworzenie imperium. Ann Kathrin kartkowała dokumenty dalej i znalazła list od rodziny Rosenbohm. Przekazywali oni stowarzyszeniu swój dom i tym samym zapewniali swojemu dziecku z zespołem Downa miejsce pracy w piekarni. Pisali, że ten dom po ich śmierci tak czy owak zostałby zlicytowany. Po swojej śmierci powierzali swojego syna i swój cały majątek Stowarzyszeniu Tęcza. Najchętniej przekazaliby majątek osobiście Ulfowi
Speicherowi, gdyż uważali go za osobę nieskazitelną, ale on się nie zgodził. Czy był bohaterem na wschodniofryzyjskim froncie walki społecznej, czy najbardziej cwanym wyłudzaczem wszech czasów? Ann Kathrin czuła się zupełnie wyczerpana i przybita. Postanowiła zebrać siły na następny dzień i zatrzasnęła segregator. Tej nocy miała złe sny. Najpierw długo nie mogła zasnąć. Przewracała się na sofie w salonie, czuła, że miękka sofa wcale nie jest przychylna dla jej obolałych pleców. Podłożyła sobie więcej poduszek pod kark, a mimo to nie zdecydowała się pójść do sypialni. Nie, dzisiaj tego by już nie zniosła. Wielki księżyc wisiał na niebie i zaglądał przez okno. Podczas pełni zawsze była nieco niespokojna i nerwowa, ale dzisiaj czuła się wyjątkowo źle. Widziała swojego ojca jako zakładnika bandytów obrabowujących bank. Jeden z gangsterów przykleił taśmą izolacyjną wylot swojej lufy do szyi jej ojca. Palec trzymał na spuście. „Nie strzelać! Nie strzelać!”. Krzyki były tak głośne, że we śnie zakryła sobie uszy dłońmi. „Nie strzelać!”. Helikopter Czerwonego Krzyża wylądował na dachu banku. Podjechał samochód dostawcy pizzy. Pistolet wystrzelił i kula przeszyła szyję ojca. Samochód z pizzą eksplodował przed drzwiami. Widziała, jak startuje helikopter. Gdy wreszcie przybył oddział do zadań specjalnych i pogotowie ratunkowe, dla jej ojca było już za późno. Wykrwawił się. Helikopter Czerwonego Krzyża nie zabrał go ze sobą. ANN KATHRIN obudziła się mokra od potu. Chciała wziąć prysznic, ale wcześniej musiała napić się Doornkaata. Jak gdyby chciała uczcić swojego ojca, pobiegła do lodówki, nie zapalając światła. Wystarczyła lampka w lodówce. Wyjęła zieloną butelkę z zamrażarki. Jej palce prawie się do niej przykleiły. Obok kostek lodu i otwartej paczki ze szpinakiem leżały białe, zamarznięte kieliszki. Napełniła jeden z nich po brzegi. Ponieważ ręka jej trochę drżała, uroniła kilka kropel. Jedna z nich upadła na jej bosą prawą stopę. Sznaps wcale jej dzisiaj nie smakował. Czuć go było metalem, trochę miedzią. Ale ona chciała poczuć to palenie, gdy trunek spływał do gardła i wypełniał żołądek. Bardzo chciała zalać strachy z przeszłości, ale to się jej nie udało. - Na zdrowie, tato! - powiedziała, odstawiła kieliszek na lodówkę, zatrzasnęła jej drzwi mocniej, niż to było konieczne, i poszła do łazienki. Potrzebowała teraz gorącej wody, aby rozruszać swój sztywny kark oraz pozbyć się wszystkich tych wspomnień, które lepiły się do niej i próbowały wedrzeć się do niej jak zarazki. Wyobrażała sobie, jak to całe paskudztwo kłębi się na jej skórze. Malutkie wirusy i bakterie niewidoczne dla ludzkiego oka, a jednak obecne, o wielkiej trującej sile. Stała pod wodą, aż skóra jej poczerwieniała, a kłęby pary osiadły na kafelkach i lustrach jak wilgotna zasłona. Wzięła dwa duże ręczniki, żeby się owinąć. Białobrązowy ręcznik do sauny, który Eike podarował jej na Boże Narodzenie, i błękitny ręcznik kąpielowy, który miał tyle lat co Eike i był częścią rodziny, podobnie jak „lepszy” serwis obiadowy, który dostali w prezencie ślubnym, a którego używali tylko na Boże Narodzenie i szczególne okazje. Ten serwis nie nadawał się do mycia w zmywarce, złota obwódka powoli bladła, a oni już dawno kupili nowe naczynia - bardziej kolorowe, o wiele ładniejsze i bardziej przydatne na co dzień, ale nikt nie mógł się zdobyć na
wyrzucenie prezentu ślubnego. Pod wpływem nagłego impulsu otworzyła drzwi prowadzące z salonu na taras. Dobrze jej zrobiło, gdy poczuła pod stopami zimne płytki. Potem przeszła przez darń aż do żywopłotu. Zrobiła to całkiem świadomie - chciała poczuć źdźbła trawy pod podeszwami stóp. Ziemia była tutaj zawsze trochę wilgotna i lekko słona. Ann Kathrin wzięła głęboki oddech, powąchała kwiaty na gruszy i krok za krokiem zaczęła przechadzać się po ogrodzie pod osłoną ciemności - cały czas idąc blisko żywopłotu. Gdzieś daleko stąd ktoś grał na trąbce. W tym płaskim kraju nic nie przeszkadzało dźwiękom w ich swobodnym locie. Wydawało się jej, że gdzieś daleko słyszy pociąg. Być może był oddalony jeszcze o dwa, trzy kilometry, ale tory już wibrowały w nocnym powietrzu metalicznym dźwiękiem. Wiatr wiał od morza i chłodził jej rozgrzaną skórę. Czuła, że nikt jej nie widzi, i po prostu zrzuciła z siebie ręcznik do sauny. Rozłożyła ręce i spojrzała na niebo. Wielki i Mały Wóz łatwo można było rozpoznać w ich migoczącym przepychu. Obydwa gwiazdozbiory pokazał jej kiedyś ojciec. I nic poza tym. Być może nie znał innych. Już dawno postanowiła sobie, że dowie się więcej o gwiazdach. Teraz, gdy mieszkała tutaj i w bezchmurne noce mogła zobaczyć tak wiele na nieboskłonie - o wiele więcej niż w dużym mieście, teraz pragnęła wiedzieć o gwiazdach więcej. Nie chcemy umierać z wiedzą, jaką otrzymaliśmy od rodziców - myślała. Chcemy wiedzieć więcej. O wiele więcej. Albo pójść przynajmniej o krok dalej. Przeniknąć do głębi spraw, dalej niż oni. Za żywopłotem usłyszała odgłos rolety w sąsiednim domu. Ktoś albo ją delikatnie opuszczał, albo podnosił. Tych dwóch dźwięków nie potrafiła dokładnie odróżnić. Ale wizja, że ktoś stoi tam przy oknie i być może patrzy na rozgwieżdżone niebo - tak samo jak ona, wystarczyła jej, by podnieść ręcznik i szybko się nim opatulić. Mój Boże, myślała, co ja tutaj robię? Stoję w środku nocy naga w ogrodzie… ANN KATHRIN KLAASEN była obserwowana przez te same oczy, które widziały, jak nagi Ulf Speicher chodził po kuchni. Oczy, które spoglądały w przerażoną twarz Kaia Uphoffa. Oczy, które z satysfakcją stwierdziły, że strzała precyzyjnie przeszyła szyję Paula Wintera. ANN KATHRIN znowu położyła się spać w salonie. Po kąpieli i pobycie na dworze chciała, by jej naga skóra pooddychała. Puszysty, miękki koc miał przyjemny dotyk. Poczuła zapach proszku do prania. Przypomniało jej to dzieciństwo. Zawsze prała bieliznę tym samym proszkiem co jej matka. Można było kupić inne, lepsze, tańsze, bardziej ekologiczne detergenty, ale ona kochała ten zapach. Chyba zasnęła. Obudził ją jakiś dźwięk. Natychmiast ocknęła się przestraszona. Był to cichy brzęczący dźwięk, jak gdyby ktoś, kto chce być cicho, przez nieuwagę coś potrącił. Ktoś znajdował się na schodach w korytarzu na piętrze. Rozpoznała odgłos najwyższego stopnia, który skrzypiał inaczej niż pozostałe. Już na dworze czuła, że jest obserwowana. Kto strzela przez okno, by zabić człowieka, może też wejść do domu pani komisarz, by zobaczyć, czy ona jest już na jego tropie. Czyżby za bardzo zbliżyła się do zabójcy? Czy chciał ją sprzątnąć tak, jak to uczynił z Kaiem Uphoffem? Na co się zdecyduje? Na miecz czy na karabin? Padła na podłogę i poczołgała się do łazienki. Próbowała sobie wmówić, że we Fryzji Wschodniej mieszka wielu innych przestępców. Być może ten tutaj to był po prostu
włamywacz, a nie od razu podwójny morderca. Zamierzała chwycić za swój pistolet, ale ważniejsze było dla niej, by spotkać włamywacza w ubraniu. Piżama z pewnością leży obok prysznica. Inne rzeczy były w koszu na brudną bieliznę. Na drzwiach łazienki wisiał jej żółty szlafrok. To musi wystarczyć. Serce biło jej jak szalone, ale umysł pracował w pełni logicznie. Boso, w szlafroku i bezdźwięcznie ruszyła do szafy w korytarzu przy drzwiach wejściowych. Tam w górnej szufladzie znajdowała się jej służbowa broń: Heckler & Koch P2000. Na szafie leżała jej komórka. Wcześniej raz w roku Hero smarował wszystkie szuflady mydłem, by dobrze się otwierały. Być może po takich małych zaniedbaniach można rozpoznać, że ktoś stracił zainteresowanie dla małżeństwa i domu. Jego pasja po prostu osłabła, a szuflady otwierały się przecież dalej, nawet jeśli skrzypiały. Teraz Ann Kathrin przeklinała go za to. Ten dźwięk mógł ją zdradzić. Dobrze było trzymać broń w ręku, ale nie załadowała jeszcze pistoletu. Ten dźwięk z pewnością by ją zdradził, a włamywacz mógłby wpaść w panikę. Nigdy nie miała załadowanego pistoletu. W ten sposób nie mógł się zdarzyć żaden wypadek. Nie uważała za właściwe, by broń była stale załadowana. To powinno się robić tylko wtedy, kiedy ma się zamiar świadomie użyć kuli. Teraz czuła się z tego powodu potwornie bezbronna. Otworzyła klapkę komórki i zakryła świecący wyświetlacz rąbkiem szlafroka. Bała się, że światło może zostać zauważone piętro wyżej. Ten dom miał wiele okien. Wszędzie coś się odbijało. Nie chciała teraz podejmować ryzyka. Wybrała numer alarmowy. Stała zaraz przy drzwiach wyjściowych. Mogłaby wybiec na zewnątrz i zadzwonić do kolegów na dworze. A jednak coś trzymało ją w domu. - Mówi nadkomisarz Ann Kathrin Klaasen. W moim domu jest włamywacz. Distelkamp trzynaście w Norden. Proszę, koledzy, przyjedźcie natychmiast! - wyszeptała. Zamknęła komórkę, wsadziła ją do kieszeni szlafroka i chwyciła swojego Hecklera & Kocha w obie dłonie. Ann Kathrin wchodziła na górę, stawiając nogi co dwa stopnie. Wiedziała dokładnie, w jakich miejscach musi stanąć, żeby mniej skrzypiało. Ale zupełnie bez skrzypienia się nie dało. Z góry dochodziły ją dźwięki, jak gdyby ktoś przeszukiwał regał. Coś spadło na ziemię. Chyba książka. Jednym pchnięciem otworzyła drzwi do gabinetu męża i najpierw wycelowała pistolet w każdy kąt. Światło księżyca sprawiło, że pokój wyglądał dziwnie chłodno i pusto. Worek bokserski, na którym jego pacjenci często wyładowywali swoją wściekłość, chybotał. Pałki z pianki, za pomocą których pacjenci pozbywali się agresji, stały teraz przy ścianie, jakby z niej drwiły. Nieprzydatna broń w walce, która miała nastąpić. Coś w niej mówiło: Zaczekaj tutaj. Po prostu zaczekaj, aż zjawią się twoi koledzy. A jednak pani nadkomisarz w jej głowie czuła się obrażona pomysłem, że to koledzy aresztują włamywacza w jej własnym domu. To ona chciała przekazać im tego typka. Już nigdy nie poczuje się tutaj bezpiecznie, jeśli teraz ona sama, własnymi siłami, nie upora się z tą sprawą. Otworzyła drzwi kolejnego pokoju. Tym razem zapaliła światło - pokój znajdował się po stronie domu, do której nie wpadało światło księżyca. Tutaj też nic. Wtedy ponownie usłyszała jakiś dźwięk. Teraz już wiedziała. Zaraz wróciła na korytarz. Pod drzwiami pokoju Eike zobaczyła smugę światła. Pokój Eike - zatem to jest ktoś niezorientowany, pomyślała, bo kto szuka cennych
rzeczy w pokoju nastolatka? Okej, komputer, wieża, kilka gier komputerowych. A może to jakiś gang młodzieżowy… Kopnęła drzwi nogą, wpadła do pokoju i ryknęła: - Ręce do góry. Twarzą do ściany! Ta osoba stała do niej plecami, ale nie podniosła rąk, tylko zupełnie normalnie się do niej odwróciła. Ann Kathrin natychmiast zrozumiała swój błąd. Jej umysł wzbraniał się przed przyjęciem do wiadomości rozmiaru swojej porażki, gdy Eike powiedział: - Dobry wieczór, mamo. Miłe powitanie. Ann Kathrin nie od razu wiedziała, co zrobić z pistoletem. Chciała się go po prostu pozbyć. Rzuciła swoją służbową broń na łóżko Eike. Miał pod pachą kilka rzeczy: gry towarzyskie z „Barykadą” na czele. Pudełko wykrzywiło się i kilka drewnianych pionków upadło na podłogę. Chciała teraz już tylko przytulić swojego chłopca: - O Boże, Eike. Myślałam, że jesteś… - Przełknęła głośno ślinę. - …przestępcą. Rozumiem, mamo - Eike kiwnął głową - ale nie jest tak źle. Przyszedłem tylko po parę gier. - O tej godzinie? - Z wyrzutem potrząsnęła głową. Spojrzała na swój lewy nadgarstek, ale nie miała na nim zegarka. - Myśleliśmy, że masz nocną służbę z powodu tego głupiego morderstwa powiedział Eike. - Tata czeka na zewnątrz. Zaraz stąd idę. Schyliła się, by podnieść pionki. - Ale Eike, przecież jutro masz szkołę. Jak twój ojciec może kursować z tobą o tej porze w nocy? - Jutro mam wolne, mamo. - Eike potrząsnął głową z szyderczym uśmiechem. Dzień spotkań z rodzicami. To oczywiście jedynie spotęgowało jej zażenowanie. - Nie martw się, mamo - pocieszył ją - tato pójdzie na zebranie. Nie odebrała tego jak pocieszenia, ale jak przytyk. - Wiem - powiedziała - przecież zawsze chodzi. Eike próbował wyminąć matkę i wyjść z pokoju. - Nie przejmuj się, mamo. W końcu należę do najlepszych w klasie. Ann Kathrin najchętniej zatrzymałaby go u siebie. Było tyle do powiedzenia, do wyjaśnienia. Ta cała okropna sytuacja. - Eike, proszę… Potrząsnął głową. - Przykro mi, mamo. Nie chciałem cię przestraszyć. Przeciwnie. Chciałem wszystko załatwić spokojnie i po cichu, żeby ci nie przeszkadzać. Wzruszyło ją to. - Pomyślałeś, że będzie mi przykro, gdy dowiem się, że zabrałeś stąd swoje ulubione rzeczy. Chciałeś mi oszczędzić bólu, tak? Oczywiście wiedziałeś, że jestem w domu, przecież widziałeś mój samochód. Na dworze Hero uruchomił klakson. W ten sposób nie tylko dał do zrozumienia Eike, że ma się pospieszyć. Ann Kathrin doskonale zdawała sobie sprawę, co pan psycholog chce przez to powiedzieć. Kto krótko przed północą trąbi przed własnym domem, informuje tym samym swoich sąsiadów, że nie musi już przywiązywać wagi do dobrych relacji z nimi. - Mamo, muszę już iść. On nie ma już ochoty dłużej czekać. A wejść do środka też
nie chce. Chyba to rozumiesz. I Eike już zbiegał po schodach. Stała na górze i patrzyła za nim. Dopiero teraz zauważyła, że jej szlafrok jest w połowie odchylony. Stała tam, na pół naga, przed swoim synem z pistoletem w dłoni. Na zewnątrz Hero próbował wycofać samochód, ale już nie mógł tego zrobić. Właśnie zastawiły go dwa wozy policyjne z Norden. Funkcjonariusze wyskoczyli z samochodów i teraz również Hero musiał zajrzeć w lufy pistoletów. Ann Kathrin mocniej zawiązała swój szlafrok i wyszła na dwór, by wyjaśnić tę żenującą sytuację. Trzy szalone zera (oryg. „Drei tolle Nullen”) - serial telewizyjny na podstawie bestsellerowej serii książek dla dzieci pod tym samym tytułem autorstwa Klausa-Petera Wolfa. Serial jest znany również u nas, jego polską wersję nakręcono w 1999 roku. [wróć] Susanne wykorzystuje dwuznaczność słowa „Scheinwerfer” (w znaczeniu podstawowym: „reflektor”). „Schein” oznacza „blask”, „lśnienie”, a cząstka „-werfer” utworzona jest od czasownika „werfen” („rzucać”), stąd reflektor to po niemiecku urządzenie rzucające światło. Równocześnie słowo „Schein” oznacza w języku niemieckim „banknot”, więc „Scheinwerfer” można żartobliwie opisać jako urządzenie rzucające banknoty. Tłumaczka nie zdecydowała się na sformułowanie innej gry słownej w języku polskim, gdyż oznaczałoby to zbyt dużą ingerencję w opis sceny, a ponadto uznała, iż obecność banknotów w tej scenie jest kluczowa. [wróć]
SOBOTA 30 KWIETNIA, GODZ. 6.30 Ann Kathrin Klaasen długo jeszcze nie mogła zasnąć. Rano obudziła się zmęczona i rozbita. Przede wszystkim potrzebowała kawy. Z dużym kubkiem w ręce patrzyła na ogród i popijała gorący napój. Lubiła te wczesne godziny, zanim zaczynał się codzienny pośpiech. Przez oszklone drzwi w kuchni zobaczyła trzy kopce kreta. Najwyraźniej miała nowego lokatora. Przypomniała sobie książkę obrazkową o krecie Grabowskim1 - zawsze ją kochała, ale nie przepadała za kretami w ogrodzie. Otworzyła furtkę i wyszła na wilgotny trawnik - nadal boso i z kubkiem kawy w ręce. Na największym kopcu kreta połyskiwało błękitne piórko. Zupełnie jak gdyby Grabowski na swoim zamku umieścił flagę, by zawiadomić świat, że on tu teraz mieszka. Czasem wiatr przynosił do ogrodu pióra mewy, które zaczepiały się o żywopłot lub o drzewa. Ale takiego pióra jeszcze nie widziała. Nie wyglądało na prawdziwe. Było pofarbowane jak pióropusz jej syna, gdy przebierał się za Indianina. PROKURATOR SCHERER nic nie musiał mówić. Ann Kathrin i bez tego wiedziała, że odrzuci jej wnioski. Tęskniła za starym prokuratorem, u którego znajdowała wsparcie. Ten nowy był w gorącej wodzie kąpany. Chciał zrobić karierę i wszędzie dopatrywał się błędów, które mogłyby mu w tym przeszkodzić. - Nie, nie i jeszcze raz nie! - wrzasnął. - Co pani za głupoty wymyśla? Jeden z najbardziej szanowanych mieszkańców Fryzji Wschodniej zostaje zastrzelony, a pani chce zrobić przeszukanie w jego stowarzyszeniu, żeby skonfiskować dokumenty i zająć konta? Jakie to będzie miało skutki! Ann Kathrin spojrzała na swojego szefa. Ubbo Heide wprawdzie nie zadał jej ciosu w plecy, ale też nic nie powiedział, tylko niezauważalnie potrząsnął głową. Miała przyjąć do wiadomości, że z jej akcji będą nici. Wschodni Fryzyjczycy uchodzą za ludzi bardzo przyjaznych względem osób niepełnosprawnych. Prokurator podkreślał, że ta pomoc napędza Fryzji Wschodniej miejsca pracy. Tylko w Norden i okolicach powstało ponad sto stanowisk dla osób wykształconych w tym kierunku. Przykładowo on sam kupuje zasadniczo kwiaty w ogrodnictwie Birkenhof, bo tam znajdują się miejsca pracy chronionej dla osób psychicznie chorych. Ann Kathrin Klaasen swoją akcją tylko zaszkodzi dobremu imieniu Fryzji Wschodniej. Ona jednak nie chciała tak łatwo się poddać. Nadal wpatrywała się w szefa niewzruszonym wzrokiem. - Ale to chyba nie znaczy, że nie mogę dalej prowadzić śledztwa? - Ja też nie poprę twojego wniosku - jęknął Heide. - Czy ty, Ann, chcesz teraz zabrać temu człowiekowi jeszcze jego cześć? Udział w pogrzebie zapowiedzieli przedstawiciele wszystkich partii. To będzie wielka uroczystość żałobna. Biskup, Kościoły krajowe, ech… - Machnął ręką. Rupert zaczął porządkować papiery leżące przed nim, jak gdyby to coś miało zmienić. - Nie wiemy, o jakiego rzędu kwoty tutaj chodzi - raz jeszcze spróbowała uzasadnić
swoje stanowisko. - Myślę, że matka pana Kohlhammera dokładnie wiedziała, co robi, gdy przekazała Ulfowi Speicherowi prawo do zarządzania finansami swego umysłowo upośledzonego syna. Georg Kohlhammer z pewnością oszukałby tego chłopaka, w każdym razie nawet jego matka mu nie ufała. Podobno Georg Kohlhammer musiał niedawno zapłacić Stowarzyszeniu Tęcza osiemdziesiąt tysięcy euro. Tych pieniędzy Rainer Kohlhammer raczej nie otrzymał w postaci kieszonkowego. Musimy sprawdzić księgi stowarzyszenia, żeby dowiedzieć się, co się stało z tymi pieniędzmi. - To wszystko nie zaprowadzi nas ani trochę dalej - stwierdził stanowczo prokurator. - Nie podpiszę tego. Nie pozwolę wmontować się w żaden skandal. Ann Kathrin czuła, że Scherer nie chce jej dać najmniejszej szansy. Ale mimo to spróbowała raz jeszcze, mówiąc dobitnie: - Muszę wiedzieć, o jaką kwotę chodzi w wypadku Sylvii Kleine. Proszę zrozumieć, gdzieś w tych dokumentach może być ukryty motyw zbrodni. W odniesieniu do Kaia Uphoffa chodzi przypuszczalnie wyłącznie o próbę zatarcia śladów, bo przestępca mógł się czuć przez niego przyłapany. - Chciałbym państwu coś przeczytać - Weller spróbował jakoś wesprzeć swoją koleżankę. - Proszę posłuchać. List do dyrektora szkoły zawodowej. Ulf Speicher napisał go kilka dni przed śmiercią. Nie czekając na zgodę, Weller zaczął czytać: - Od miesięcy osoby upośledzone psychicznie i fizycznie są terroryzowane w autobusie szkolnym przez uczniów pańskiej szkoły, gdy jadą na swoje warsztaty. Jeśli nie ma pan żadnego wpływu na swoich uczniów, sam użyję wszelkich środków, jakie mam, by naszych podopiecznych uchronić przed atakami ze strony pańskich uczniów. Zgłosiłem już doniesienie o przestępstwie przeciwko kilku uczniom. Są to: Derk Abels, Stefan Garrelts, Uwe Niessen, Wilko Reeners. Proponuję rozpocząć w pańskiej szkole szeroką kampanię uświadamiającą na temat integracji osób niepełnosprawnych. Pracownicy Stowarzyszenia Tęcza są gotowi przeprowadzić pogadanki w klasach. Prokurator wydmuchał nos. Najwyraźniej cierpiał na katar sienny, a pierwsze pyłki były już w powietrzu. Jego głos zabrzmiał ochryple: - Zapytam jeszcze raz: co to ma być? - Prowadził walkę na wszystkich frontach - wyjaśnił Weller. - W szczególny sposób bezpardonowo walczył o prawa niepełnosprawnych. - Tak? I uważa pan, że z tego powodu ktoś go zabił? - Najchętniej sam bym pojechał tym autobusem i może zabrał jeszcze kogoś, żeby dokładnie przyjrzeć się sprawie - odpowiedział Weller. - Sądzę, panie Weller - prokurator Scherer odchrząknął - że w tej chwili powinien pan przeznaczyć wszystkie swoje siły na wyjaśnienie tej sprawy, zamiast zajmować się pobocznymi wojenkami. Weller przybity patrzył przed siebie. Teraz prokurator Scherer ostro zaatakował Ann Kathrin. - Prowadzi pani śledztwo w całkowicie błędnym kierunku. To wszystko to ślepa uliczka. W żadnym wypadku nie podpiszę zgody na przeszukanie. I proszę trzymać się z daleka od ksiąg stowarzyszenia. Ann Kathrin nie chciała tego zaakceptować i podniosła rękę. - Czy to jasne? - prychnął prokurator i przechylił się przez stół. Ubbo Heide próbował mediować:
- Musimy w tej sprawie postępować z najwyższą delikatnością - próbował skierować rozmowę na mniej niebezpieczne tory. - Czy jest jakiś główny podejrzany? Co o nim wiemy? - Tim Gerlach nie ma alibi, ale ma motyw - zaczęła referować Ann Kathrin. Stowarzyszenie Tęcza rzeczywiście psuje mu szyki. Bez takiej silnej osobowości jak Ulf Speicher mógłby przejąć kontrolę nad Sylvią Kleine i położyć łapę na wielkim majątku. W każdym razie ona próbowała kupić mu auto, a Stowarzyszenie Tęcza nie pozwoliło na to. Byliśmy świadkami jego występu w stowarzyszeniu. Z jednej strony trzeba przyznać, że trudno uwierzyć, by morderca zachowywał się w tak podejrzany sposób. Z drugiej strony może pomyślał, że przez taką akcję właśnie nie będzie się wydawał podejrzany. Kto w taki sposób przyszedł rozmówić się i oskarżyć Ulfa Speichera, ten nie mógł przecież wiedzieć, że Speicher nie żyje. Jednak mógł to być również świadomy, całkiem sprytny manewr. - Coś może w tym być - przytaknął Ubbo Heide. - On jest bez wątpienia przebiegłym łobuzem, ale nie robi na mnie wrażenia kogoś, kto z zimną krwią… - Fakty! Fakty! - przerwał prokurator Scherer. - Okej. Nie sprawdziliśmy jeszcze alibi Georga Kohlhammera. Twierdzi on, że Ulf Speicher brał pieniądze do kieszeni i w ten sposób zagroził czterdziestu miejscom pracy. - Dobrze - jęknął prokurator - dowiedzieliśmy się od pani wystarczająco dużo. Zatem podsumuję: nie mamy nawet porządnego podejrzanego. Najwyraźniej ta sprawa przerasta możliwości pani i jej kolegów. Sądzę, że powinniśmy powołać specjalistę. Zatem tu jest pies pogrzebany. Chciano jej odebrać tę sprawę. - Nasze dochodzenie dopiero się rozpoczęło… Proszę dać mi jeszcze przynajmniej dwadzieścia cztery godziny. - Po co? Żebyśmy się zbłaźnili przeszukaniem w stowarzyszeniu? Chce pani, żeby nam zarzucono, że z ofiar zrobiliśmy sprawców? Drzwi się otworzyły i chociaż było żelazną regułą, że narad tego typu się nie zakłóca, Rieke Gersema od razu zaczęła mówić, nie czekając na pozwolenie: - Kilka metrów od ośrodka rekreacyjnego Tęczy znaleziono Paula Wintera. Zamordowany. Strzałą, jeśli dobrze zrozumiałam. Tym samym narada się skończyła. Wszyscy pojechali na miejsce zbrodni. SKULONY W POZYCJI EMBRIONALNEJ, w ubraniu mokrym od rosy Paul Winter leżał w trawie. Najwyraźniej przeczołgał się dobre dziesięć metrów, zanim tutaj umarł. Świadczył o tym ślad krwi na trawie. To uczniowie znaleźli jego rower, który leżał na poboczu jezdni, a krótko potem jego zwłoki. Nie bez satysfakcji Ann Kathrin dostrzegła, że prokuratorowi Schererowi zrobiło się na ten widok niedobrze. Stała obok niego i spróbowała jeszcze raz: - Historyczna broń palna. Miecz. Strzała. Co będzie następne? Wszyscy trzej należeli do Stowarzyszenia Tęcza. Tam leży klucz do wszystkich naszych pytań. Prokurator odwrócił się i skierował się do służbowego samochodu, ale Ann Kathrin nie odpuszczała: - Czy mogę liczyć na pana poparcie? - Niech będzie - skinął głową. - Proszę robić, co należy.
ANN KATHRIN dokładnie obejrzała rower. Paul Winter nie mógł być bardzo rozpędzony, gdy trafiła go strzała. Z pewnością ruszył spod ośrodka, ale wrzucił już czwarty bieg. Sprawca musiał zatem być w stanie wystrzelić nocą strzałę do ruchomego celu. Nakazała ekipie zabezpieczającej ślady, by na dużym obszarze poszukała kolejnych strzał, chociaż była pewna, że nie znajdzie się ich więcej. To było dokładnie jak przy Ulfie Speicherze. Jeden strzał. Jedno trafienie. Morderca dokładnie wiedział, co robi, i panował nad swoim warsztatem. Przeszła powoli po drodze, po której musiał czołgać się Paul Winter. Czy morderca szedł obok swojej ofiary i przyglądał się jej w czasie agonii? Łąka nie zdradzała żadnych śladów nóg. Sprawca musiał zatem iść po asfalcie. Ile minęło czasu, zanim Paul Winter się wykrwawił? Kilka minut? Godzina? Kto tak bardzo nienawidził Paula Wintera? Czy sprawcy zależało, by Winter wiedział, kto był jego mordercą? Czy spojrzał mu w oczy? Nachyliła się do Paula Wintera, jak gdyby chciała to wyczytać z jego twarzy. Dokładnie przyjrzała się strzale i wtedy coś zamarzło w niej na lód, jak gdyby stalowa ręka chwyciła ją za serce: znała te piórka. Dokładnie takie piórko widziała dzisiaj rano. Na kopcu kreta w ogrodzie. Poczuła, że jest na skraju paniki. Morderca był blisko. Bardzo blisko. Wyobraziła sobie, jak stał ze swoim kołczanem pełnym strzał za żywopłotem i zaglądał do jej ogrodu. Wspomnienia przelatywały przez jej głowę obraz za obrazem: ona naga w ogrodzie. Gdzieś ktoś opuszcza rolety. A może podnosi? Czy to taki sam dźwięk? Czy zabójca mieszka naprzeciwko i może zaglądać na jej posesję? O nie! Prawdopodobnie te rolety uratowały jej życie. Ten morderca nie wydawał żadnych dźwięków. Przypomniała sobie to uczucie, że jest obserwowana, a przynajmniej wewnętrzny strach przed tym. To właśnie uczucie razem z dźwiękiem rolet kazało jej wrócić do domu. Czy on zaczaił się za żywopłotem? Przyglądał się jej nagiemu ciału? Czy wycelował w nią swoją strzałę? Czy miała być czwartą ofiarą? Czy w jego stylu było dokonanie dwóch morderstw jednej nocy w krótkim odstępie czasu? Ann Kathrin wciąż jeszcze klęczała przy zwłokach. Teraz próbowała wstać. Zawrót głowy sprawił, że się zachwiała. Z jednej strony najbardziej chciała teraz z kimś porozmawiać o tym, o czym właśnie myślała, z drugiej strony obawiała się powiedzieć o tym swoim kolegom. No bo jak miała zacząć? Stałam naga w ogrodzie, bo mój mąż i syn mnie opuścili, a zabójca się na mnie zaczaił? A co, jeśli wszystko okaże się jej wymysłem, a błękitne piórko na kopcu kreta pochodziło z indiańskiego pióropusza jej syna? Wyjdzie wtedy na histeryczną babę, która w sposób całkowicie nieprofesjonalny straciła nerwy. Na szczęście nie musiała wracać do inspektoratu policji własnym samochodem. Zabrała się z Wellerem. W czasie jazdy próbowała zacząć mówić, ale za każdym razem się powstrzymywała. TRZECIE MORDERSTWO wystarczyło, by inspektorat policji przekształcił się w dom wariatów. Nieustannie dzwonił telefon. Jeszcze nigdy w swoim życiu Rieke Gersema nie widziała w Aurich tylu dziennikarzy naraz. Zjechały ekipy telewizyjne z Hanoweru, Hamburga i Monachium. Także koledzy wydawali się wzburzeni. Nic
innego nie było już ważne. Każdy nagle miał swoją własną teorię i chciał użyć swoich ludzi w służbie sprawie. Miała zostać powołana komisja specjalna i nagle laboratorium zaczęło pracować z niespodziewaną szybkością. Niecałe czterdzieści minut później leżały już na stole wyniki, na które w normalnych warunkach Ann Kathrin musiałaby czekać tydzień czy nawet dwa. Ann Kathrin uczestniczyła w naradzie, jak gdyby siedziała pod szklanym kloszem. Piła już trzecią szklankę wody, ale wcale nie czuła się lepiej. Próbowała jakoś to przetrwać i zachować fason. Ale myślała tylko o jednym: o piórku. Muszę je zabezpieczyć. A jeśli wiatr już je zwiał? Strzała, która uśmierciła Paula Wintera, była angielskiej produkcji. Od dwóch lat strzały tego typu nie były już produkowane. Rynek podbił nowy model. Z tego modelu w Europie sprzedano dwanaście, piętnaście tysięcy sztuk - w sklepach branżowych, u sprzedawców broni, przez Internet oraz, co Ann Kathrin uważała za szczególnie oryginalne, w sklepach z zabawkami. - Błękitne pióra na końcu strzały nie są prawdziwe, lecz zrobione z tworzywa sztucznego. Mają stabilizować lot strzały. Strzała wiele nam mówi o jej właścicielu referował Rupert. - Była ona w użyciu już dużo wcześniej i z pewnością została wystrzelona kilkaset razy, zanim trafiła w swój ostateczny cel. - Zatem nasz strzelec długo trenował - stwierdziła Ann Kathrin. - Tak, widać to po wystrzępionych piórach. A grot strzały musiał się dziesiątki razy wbić w drewno, zanim po raz pierwszy trafił w ludzkie ciało. Także o mieczu, którym zabito Kaia Uphoffa, Rupert wiedział już teraz o wiele więcej. Ekipa zabezpieczająca ślady przekazała do analizy drobinki metalu wyjęte z ran zmarłego. Istniały trzy możliwe typy mieczy, które zostały wykonane z takiego stopu metalu. Rodzaj ran ciętych jeszcze bardziej zawęził wybór ostrza, tak że ostatecznie wchodziły w grę już tylko dwie marki mieczy dostępnych w handlu, z pomocą których z największym prawdopodobieństwem zadano śmiercionośne ciosy. Jedna nazywała się Merlin, druga Conan. Rupert miał już nawet przygotowane zdjęcia katalogowe tych mieczy. Obydwa były całkiem zwykłymi mieczami ozdobnymi, produkowanymi w masowych ilościach i przeznaczonymi raczej do ozdabiania ścian. Ale teraz Weller zakasował wszystkich dodatkową informacją, która wyraźnie sprawiła mu radość: - Zgadnijcie, kto ma świra na punkcie średniowiecza! Georg Kohlhammer! Jego wozy z przekąskami są obecne na każdym średniowiecznym festynie. Jest członkiem jakiegoś stowarzyszenia tradycjonalistów, jest tam skarbnikiem i pomaga przy organizacji turniejów rycerskich. To znaczy, że ma dostęp do całej tej broni, jest nią szczególnie zafascynowany i przypuszczalnie wystarczająco ześwirowany, żeby takiej broni użyć. Weller najchętniej od razu by zapuszkował podejrzanego, ale Ann Kathrin potrząsnęła głową. - To nie wystarczy. Jego adwokat natychmiast go wyciągnie. Prawdopodobnie we Fryzji Wschodniej znajdziemy kilka setek ludzi, którzy posiadają strzały i łuki, i takie miecze… - Nie wiemy, czy on ma taki miecz. Ale miałby możliwości, żeby sobie taki załatwić…
Ann Kathrin nie chciała teraz porywać się na żadne pochopne aresztowanie. Weller widział to zupełnie inaczej: - Ależ proszę! On już trzy razy zaatakował. Kto nam zagwarantuje, że w ciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin nie zdarzy się to jeszcze raz? Nie chcemy przecież, by nam zarzucono, że pozwoliliśmy temu typowi chodzić na wolności, mimo że przeciw niemu świadczą wszystkie poszlaki. - Najpierw musimy sprawdzić, czy jego alibi jest rzeczywiście nie do podważenia. Potem przeszukanie i przesłuchanie. Pełny program - powiedziała Ann Kathrin tak zdecydowanym tonem, że Weller wyraźnie się uciszył. Teraz zwróciła się do Ruperta: - Czy są jakieś postępy w sprawie tego historycznego karabinu? Jeśli moglibyśmy to połączyć z Kohlhammerem, mamy go na cacy. - On ma wprawdzie pozwolenie na broń i trzy zarejestrowane sztuki broni palnej, ale nie karabin. - Rupert potrząsnął głową. - Tego typu broni nie ma chyba zbyt wiele. Może uda się ustalić, kto coś takiego ma, a kto nie? - sarknął Weller. - W tym wypadku niestety nie. - Rupert znowu potrząsnął głową. - Ten karabin jest starszy niż nasze przepisy o posiadaniu broni. Taki odziedziczony stary karabin ktoś może trzymać w domu w szafie od dziesięcioleci, a my nic nie będziemy o tym wiedzieć. - Mimo to musisz przeczesać wszystkie sklepy z bronią. Być może w ostatnim czasie taki karabin został sprzedany. I założę się, że istnieją też jego repliki. Nagle coś wpadło jej do głowy. - Kto nam udowodni, że amunicja naprawdę pochodzi z lat dwudziestych? Może ktoś produkuje repliki? Rozłożyła ręce i próbowała ich przekonać: - Zastanówcie się. Ludzie najwyraźniej tęsknią za przeszłością. Jedni organizują średniowieczne festyny i turnieje rycerskie, inni zbierają historyczną broń czy stare samochody. Rupert chętnie podjął się, by to sprawdzić. Właśnie to lubił. Jasne, sprawdzalne fakty. Odtwarzanie motywów przestępcy czy też zagłębianie się w jego psychikę, to zupełnie nie jego para kaloszy. Dla niego taka sprawa kryminalna była jak zadanie matematyczne. Zeznania świadków interesowały go o tyle, o ile. Ludzie potrafili kłamać, nie przyglądali się zbyt dokładnie, niezbyt dobrze pamiętali, powtarzali za innymi. A on zawsze poszukiwał niezbitych dowodów. Ann Kathrin poczuła, że skóra ją swędzi. Była lepka. Spocona. Najchętniej by się teraz podrapała. To nie było tylko jedno swędzące miejsce. Nie, to były całe wielkie placki: między łopatkami, na brzuchu, na szyi. Czuła się niewygodnie w swoim ubraniu. Postanowiła wrócić do domu przy Distelkamp. Musiała zabezpieczyć piórko. - Za dwie godziny spotykamy się przed biurem Stowarzyszenia Tęcza. Weller i ja idziemy do biura, równocześnie Rupert i kilku kolegów z policji porządkowej wejdą do ich ośrodka rekreacyjnego. - Dlaczego nie od razu? Nie możemy im dawać czasu, by coś ukryli… - przerwał Weller. Jego zarzut był oczywiście słuszny, ale Ann Kathrin musiała najpierw pojechać do domu. Niewzruszona zbeształa go: - Jeśli chcą coś ukryć, to tak czy owak już dawno to zrobili. Najpóźniej po naszym
pierwszym pojawieniu się u nich. Potrzebuję dwóch godzin… dla siebie! Rupert i Weller kiwnęli głowami. Powiedziała to z taką pasją, że żaden z nich nie chciał już dopytywać się o szczegóły. - Czy nie powinniśmy od razu zapuszkować ich doradcy podatkowego? - zapytał Rupert mimo wszystko. Ann Kathrin przyznałaby mu rację z wielką chęcią, ale zastrzegła: - Zapytajmy najpierw, co na to Scherer. Także tego podjął się Rupert. Chciał, żeby jego kariera zaczęła posuwać się do przodu. A ta sprawa dawała mu wielką szansę. ANN KATHRIN pojechała do domu. Musiała sprawdzić to piórko. Drogę z Aurich do Norden pokonała z szaleńczą prędkością. Nieustannie spoglądała przy tym we wsteczne lusterko. Chciała skontrolować, czy nie jest śledzona. Kto jej zagwarantuje, że zabójca już dawno się do niej nie przykleił? Być może nawet czeka na nią w domu. W wypadku wszystkich innych ofiar dobrze wiedział, gdzie przebywały lub jak je zwabić w dogodne miejsce. Ann Kathrin nie pojechała pod sam dom. Zaparkowała samochód przy ulicy Haferkamp i niewidoczna od strony ulicy przedostała się do swojego domu, idąc wzdłuż torów kolejowych przez ogródki. Być może i on tędy szedł. Z dworca można było wygodnie dojść przez tory aż do jej domu. To chyba była nawet najkrótsza droga. Pod osłoną drzew i krzewów, które posadzono tu, by wytłumić hałas pociągów. Ann Kathrin wyjęła broń i zbliżała się do swojej posesji jak obcy, który chce się tu wedrzeć. Miała nadzieję, że nie zobaczą jej sąsiedzi. Już była na wąskiej drodze rowerowej, która biegła za jej żywopłotem. Nie miała żadnych dowodów, ale czuła to każdą tkanką swojego ciała: to właśnie tutaj stał wtedy i ją obserwował. Stąd łatwo można było zajrzeć do ogrodu, a okna bez zasłon oferowały świetny widok wnętrza domu. Stąd widziała też ten kopiec kreta. W zwykle gęstym żywopłocie dostrzegła mały otwór - sztuczny, jak gdyby ktoś sięgnął ręką przez żywopłot i odchylił kilka gałązek na bok. W porządku - to mogła być sprawka ptaków, które zamieszkiwały krzewy. Ale mogło też być i tak, że ktoś stąd celował do niej z łuku. Zobaczyła siebie samą stojącą nago w świetle księżyca. Z trudem zaczęła łapać powietrze. Wiatr wiał jej w plecy. Tak, tak właśnie mogło być. Może wiatr porwał piórko z jego kołczanu i przywiał na jej posesję. Albo morderca za bardzo się zbliżył? Czy zakradł się do ogrodu? Czy zaglądał do środka przez szyby? Czy przycisnął do nich swój nos i napawał się jej smutkiem i strachem? Stanęła teraz przed kopcem kreta. Piórka nie było. Na czworakach przeszukała ogród. Grabiła trawę palcami, czołgała się aż do grządek z tulipanami i pod choinkę. Nie wypuszczała przy tym z ręki swojej służbowej broni. Chciała być gotowa do obrony. Jednak piórka już tam nie było. To nie może być prawda! Czy kret wciągnął piórko do swojego podziemnego korytarza? Czy krety robiły coś takiego? Czyżby w ten sposób upiększały swoje mieszkania? Czy teraz musi przekopać cały ogród? Czas naglił. Ann Kathrin w żadnym razie nie chciała się spóźnić na przeszukanie, ale to tutaj było jakoś ważniejsze. Osobiste. Wiatr mógł zwiać piórko na klomb przed domem. Czasem wiatr gwałtownie się zmieniał. Ann Kathrin przepełzła obok grządek z kwiatami do kosza plażowego, który dopiero co Hero i Eike wynieśli z garażu, gdzie zwykle był chowany na zimę. Obmacała
każdą najmniejszą szczelinę. Piórko mogło utknąć wszędzie. - Dzień dobry! - To sąsiadka minęła ją na rowerze. Ann Kathrin uświadomiła sobie z palącym uczuciem, że oto ze służbową bronią w prawej ręce przeszukuje właśnie kosz plażowy w poszukiwaniu jakiegoś piórka. Musiała wyglądać jak całkowicie szalona, wręcz niebezpieczna osoba. Była już prawie zdecydowana, by zadzwonić do sekcji zabezpieczania śladów i kazać im przeszukać jej własny ogród, klomb oraz sąsiedztwo. Równocześnie rosła w niej obawa, że zostanie uznana za histeryczkę. Strasznie potrzebowała teraz jakiegoś człowieka, z którym mogłaby porozmawiać! Jej wściekłość na Hero narastała. Nie za bardzo wypadało jej teraz zadzwonić do niego i powiedzieć: przepraszam, że przeszkadzam ci u twojej nowej przyjaciółki, ale przed naszym domem czyha na mnie trzykrotny zabójca, nie czuję się tutaj zbyt komfortowo w samotności… Czas naglił. Powinna wracać do Aurich, a gdzieś tutaj musiało leżeć to cholerne piórko. Jeśli położę je na stół, myślała, jeśli badanie wykaże, że to piórko jest identyczne z piórami ze śmiercionośnej strzały, wtedy otrzymam wszelkie wsparcie. Wtedy żaden kolega nie będzie miał wątpliwości. Ale czy nie odbiorą mi śledztwa? Mogła sobie bez trudu wyobrazić reakcję Ubba Heidego i prokuratora. Oni zabraliby jej tę sprawę i dali jej ochronę policyjną. Na tę myśl zrobiło się jej gorąco. A może spróbowaliby zrobić z niej przynętę? Czy to nie było jedyne sensowne rozwiązanie? Jeśli sprawca raz już tutaj był, to przecież znowu tu przyjdzie. A wtedy byłaby okazja, żeby go złapać. WELLER WYKORZYSTAŁ CZAS, by sprawdzić alibi Kohlhammera. Było gorzej, niż przypuszczał. Chociaż trwała właśnie godzina szczytu, za ladą w barze szybkiej obsługi pracowała tylko jedna kobieta: Silke Gabriel. Weller pamiętał ją z pierwszych odwiedzin. Z początku nie chciała z nim rozmawiać, ale potem, gdy obsłużyła już klientów, a Weller poprosił ją, by na chwilę zamknęła bar, bo chce z nią porozmawiać na osobności, zaczęła wyrzucać z siebie słowa, walcząc przy tym ze łzami. Tak, dzisiaj musi zupełnie sama obsługiwać klientów - niemal krzyczała przepełniona wściekłością. Jej szef pojechał właśnie na urlop z jej koleżanką Nicole Bassermann. Na wybrzeże Atlantyku, fotografować latarnie morskie. Popukała się w czoło. - On ma fioła. Kręcą go takie falliczne symbole. - Lubi też zabawy w rycerzy, jak słyszałem - powiedział Weller. - No przecież. Miecze. Dzidy. Wieże. Jest tym zupełnie opętany. - Nicole Bassermann - czy to ta młoda kobieta, którą widziałem tutaj w czasie ostatniej wizyty? Silke Gabriel potaknęła i odgarnęła włosy z czoła. - A czemu jest pani taka wściekła z tego powodu? Bo zostawił tutaj panią zupełnie samą? Weller domyślał się prawdy, ale nie chciał w to uwierzyć. Coś w nim broniło się przed tym. Czy ona była zazdrosna? - Czy ci dwoje są ze sobą? Mam na myśli, że jeśli razem jadą na urlop, to… - On jest tu z każdą! - prychnęła Silke Gabriel. - Myśli pan, że można u niego dostać
pracę, jak się nie rozłoży nóg? - Popukała się w czoło. - Dzisiaj tak to już jest. On trzy razy dziennie podkreśla, że na nasze miejsce pracy czeka pięćdziesiąt innych dziewczyn. - Nie bardzo rozumiem. Czy teraz, żeby dostać pracę w gastronomii, trzeba przejść przez łóżko jak w Hollywood, gdy się chce dostać główną rolę? Weller wiedział, że posługuje się prymitywnym stereotypem, ale nic innego nie przyszło mu do głowy, a chciał dać upust wściekłości. Silke Gabriel była dziesięć, może piętnaście lat młodsza od niego, miała wąskie biodra, wydatne usta i duże, wyraziste oczy. Była może nieco zbyt wyzywająco umalowana, ale mimo to była młodą ładną kobietą. - To nie tak jak za pańskich czasów - powiedziała, a jego mocno zabolało, że ma go za staruszka. - Czy myśli pan, że ja nie mam żadnego wykształcenia? Zdałam maturę prawie na same piątki. A teraz tkwię tutaj i mam być szczęśliwa, że wolno mi robić nadgodziny - po sześć euro za godzinę! - I za to pani szef zażądał od pani… usług seksualnych? - Weller przełknął ślinę. Czy dobrze panią zrozumiałem? Może pani złożyć na niego doniesienie, to jest przecież… - W jakim świecie pan żyje? - roześmiała się drwiąco. - Doniesienie? Jestem jedyna w rodzinie, która w ogóle ma jeszcze pracę. Moi rodzice są zmuszeni sprzedać dom jednemu właścicielowi butiku z Düsseldorfu, który chce mieć nad morzem letni domek. Mój ojciec będzie szczęśliwy, jeśli pozwolą mu być w tym domu dozorcą. - Chwila, chwila. Czy to prawda, że w czwartek wieczorem pan Kohlhammer był tutaj w barze do godziny jedenastej? - Chce pan znać szczegóły? Poszedł stąd krótko po siódmej. Zapamiętałam to całkiem dokładnie. Klepnął mnie jeszcze po tyłku. Zawsze to robi, gdy wychodzi. - A dokąd poszedł? - Myśli pan, że on się u mnie odmeldowuje? - Ale on twierdzi, że pani jest świadkiem, iż był tutaj w chwili przestępstwa… - No oczywiście, że tak twierdzi. I z pewnością zakłada, że my przed sądem nic przeciwko niemu nie zeznamy, bo wtedy na sto procent stracimy pracę. No chyba że pan myśli, że on będzie prowadził interes, siedząc w więzieniu? Wellerowi zaczęło się robić duszno. Ogarnął go niepokój. W tym małym światku, w tym barze szybkiej obsługi, nie mógł złapać oddechu. Wierzył w każde słowo tej młodej kobiety. Ale w takim świecie nie chciał żyć. Nie po to został policjantem. - Czy pani przyjaciółka powie to samo? Czy też może zapewni alibi panu Kohlhammerowi? - To nie jest moja przyjaciółka. - A czy ona pojechała teraz z nim na urlop, żeby nie stracić pracy? Czy naprawdę chce mnie pani przekonać, że młode kobiety w dzisiejszych czasach posuwają się do tego, by… Sięgnęła po wielki nóż kuchenny i zaczęła siekać cebulę. - O nie, to nie jest takie proste, jak pan to sobie wyobraża. On nie mówi, musisz się ze mną bzyknąć, jeśli chcesz tę robotę. On potrafi być całkiem szarmancki, nie uwierzyłby pan. Można się poczuć kimś naprawdę wyjątkowym. A ona wyobraża sobie, że za chwilę będzie panią Kohlhammer. Dla niej jestem tylko głupią cipą, której musi się pozbyć. Jeśli ją pan zapyta, to opowie panu, że uwiodłam jej faceta, żeby dostać tutaj robotę… Ech, człowieku! Nic pan nie wie o życiu!
Cisnęła nóż na stół. - A pani też już sobie kiedyś wyobrażała małżeństwo z nim? - zapytał Weller. Silke Gabriel zagryzła wargi. PAN SENDEBACH czuł się zaszczycony, że policja kryminalna postanowiła odszukać go w jego sklepie z bronią. Rupert był pewny, że ten człowiek ma czyste sumienie. To prawdziwy fachowiec. Nie potrzebował robić podejrzanych interesów. Na sto procent nigdy jeszcze nie sprzedał pistoletu na lewo. Nie musiał tego robić. Świadomie odcinał się od środowisk kryminalnych. - Z tą osiemdziesiątką ósemką były tylko problemy - powiedział. - Pierwotnie nie był to karabin firmy Mauser, ale z powodu wielu wypadków zlecono Paulowi Mauserowi przebudowę tej broni. W ten sposób pojawił się karabin 88/97. Jeśli posiada pan właśnie ten model, to jest to naprawdę pożądany egzemplarz kolekcjonerski. Chce pan go kupić czy sprzedać? - Czy już pan kiedyś sprzedał taki karabin? - O, tak. Kilka lat temu. Czasem można dostać takie rzeczy, gdy ktoś likwiduje gospodarstwo domowe po zmarłym. - Czy mógłby mi pan podać nazwisko i adres nabywcy? - Jak najbardziej, ale muszę sprawdzić to w moich papierach podatkowych. U mnie wszystko odbywa się przepisowo. - Oczywiście - zgodził się Rupert. - Chętnie popytam w pańskiej sprawie w kręgach kolekcjonerów - zaproponował Klaus Sendebach. - Dziękuję. To może być dla nas bardzo pomocne. Proszę do mnie zadzwonić. Rupert podał mu swoją wizytówkę. Potem zapytał: - Czy domyśla się pan, z jakiego powodu ktoś używa takiej broni, by popełnić morderstwo? Niebezpieczeństwo, że się spudłuje, w wypadku takiego starocia jest przecież bardzo duże, prawda? Klaus Sendebach poprawił okulary i spojrzał na Ruperta. - No więc, na każdym karabinie można umieścić lunetę optyczną. Ale jeśli pan pyta, to problemem jest raczej amunicja. - Czy amunicja z pierwszej wojny światowej będzie się jeszcze nadawała do użytku? - Możliwe. - Klaus Sendebach kiwnął głową. - Jeśli była przechowywana w suchym miejscu. - A czy można jeszcze kupić taką amunicję? - U kolekcjonerów - czemu nie? - Czy mógłby się pan zorientować, czy jest ktoś, kto jeszcze wytwarza taką amunicję? A może ktoś, kto wręcz wykonuje repliki tych karabinów? Nawet jeśli to nie jest całkiem legalne… Z tymi słowami Rupert chciał wyjść ze sklepu. - Się zrobi - zapewnił go Klaus Sendebach w dialekcie wschodniofryzyjskim. Rupert odwrócił się do niego. Klaus Sendebach zrozumiał, że musi to przetłumaczyć. - Może pan na mnie polegać. Chętnie wesprę policję kryminalną. USTALENIA RUPERTA i Wellera wystarczyły, by rozpocząć pościg za Georgiem Kohlhammerem. Prokurator Scherer był już gotowy podpisać wszystko, co podsunęli mu koledzy z Wydziału Specjalnego nr 1.
Kohlhammer w wozie kempingowym wraz ze swoją pracownicą podobno przekroczył właśnie granicę z Holandią. Tak w każdym razie twierdził sprzedawca kiełbasek, u którego Kohlhammer zrobił postój, razem z Nicole zjadł smażoną kiełbasę z frytkami i musztardą, jego danie flagowe, a potem ruszył w drogę w kierunku Holandii. Stamtąd miał udać się przez Belgię do Bretanii. Rodzice Nicole Bassermann potwierdzili to - nie bez oburzenia. Powiedzieli, że ich córka naprędce spakowała kilka rzeczy i oświadczyła, że resztę kupi jej Kohlhammer, gdy już będą we Francji. Rodzicom wcale się ten związek nie podobał, ale miało to raczej przyczyny religijne. Wcześniej chętnie ożeniliby córkę z Kohlhammerem. Rupert się zastanawiał. To wszystko mógł być humbug. Jeśli to Kohlhammer był mordercą, to być może na łapu-capu zorganizował swoją podróż tak, żeby każdy się o niej dowiedział, a teraz Nicole Bassermann sunęła całkiem sama wozem kempingowym do Bretanii, podczas gdy on tutaj planował kolejne morderstwo. Rupert nie wiedział, kto będzie następny. Ale był całkowicie pewny, że nastąpi ciąg dalszy. To wyglądało na kampanię odwetową. I nie było żadnych przesłanek, żeby stwierdzić, że ta kampania już się skończyła. Do tej pory morderca zabijał tylko mężczyzn. Rupert miał przed sobą listę wszystkich członków wolontariuszy ze Stowarzyszenia Tęcza. Na liście, włączając w to ludzi odbywających tu kiedyś służbę zastępczą oraz osoby na etacie i pracowników pomocniczych, znajdowały się pięćdziesiąt cztery osoby, z czego trzydzieści jeden to byli mężczyźni. Czy morderca zaczął od góry i powoli przesuwał się w dół: najpierw załatwił szefa, potem odbywającego służbę zastępczą, a na końcu wolontariusza? Rupert próbował odkryć regułę kryjącą się za zabójstwami. Zawsze istniał jakiś wzór. Trzeba go było tylko rozpoznać. Bawił się teraz literami w ich imionach, ich miejscami zamieszkania i nanosił je na mapę. Nawet jeśli zaangażujemy całą policję Fryzji Wschodniej - zastanawiał się - to i tak nie będziemy w stanie ochronić wszystkich pięćdziesięciu czterech pracowników. A kto nam zagwarantuje, że on nie zabije teraz jednego z biznesmenów, którzy co roku wspierają stowarzyszenie hojnymi datkami? Stowarzyszenie chciało zbudować jeden hotel na Norderney i jeden w Norddeich. Czy coś się za tym kryje? Czy może chodzi tu o spekulowanie terenami pod budowę? Der Maulwurf Grabowski (Kret Grabowski) - popularna w Niemczech książka dla dzieci autorstwa Luisa Murschetza. Polskie nazwisko „Grabowski” zostało utworzone prawdopodobnie od niemieckiego czasownika „graben”, czyli „kopać”. [wróć]
SOBOTA 30 KWIETNIA, GODZ. 15.26 Ann Kathrin zupełnie inaczej wyobrażała sobie przeszukanie w Stowarzyszeniu Tęcza. Zastała tam całkowicie odmienną sytuację. Śmierć Paula Wintera uświadomiła wszystkim, że oni też są w niebezpieczeństwie. W biurze Jutta Breuer jak Joanna d’Arc przed bitwą stała na szeroko rozstawionych nogach i dyrygowała swoimi wiernymi wasalami. Znajdowało się tu teraz o wiele więcej osób niż w czasie ostatniej wizyty Ann Kathrin. Byli to nie tylko pracownicy, lecz również ich krewni, sympatycy i przyjaciele. Właśnie narodziło się w tym miejscu prawdziwe poczucie przynależności. Oto organizowała się tu centrala ruchu oporu. Oporu przeciw… no właśnie, przeciw czemu? Przeciw mordercy? Odbywający służbę zastępczą przybijali gwoździami transparenty do kijów od mioteł. Drukarki wypluwały ulotki. Ludwig Bongart rozsyłał e-maile do bratnich organizacji w całej Dolnej Saksonii, wzywając ich do udziału w wielkiej demonstracji. Rozradowany Rainer Kohlhammer zawinął się w transparent, na którym było napisane: Chcemy żyć!, i bawił się, że jest naleśnikiem. - Co tu się właściwie dzieje? - zapytała Ann Kathrin, wchodząc do pomieszczenia. - Co się tu dzieje? - Jutta Breuer odwróciła się do niej. - Przygotowujemy demonstrację. - Jaką demonstrację? - Niech pani posłucha! Czy myśli pani, że pozwolimy, by nas zarzynano? Terror wobec niepełnosprawnych ma w tym kraju długą tradycję. Najpierw doprowadza się do ruiny finansowej organizacje pomocowe, potem usuwa się z drogi przyjaciół i pomocników, a na końcu będzie kolej na samych niepełnosprawnych. - Litości! - zaprotestowała Ann Kathrin. - Przecież nie może pani porównywać terroru organizowanego przez państwo w czasach nazistowskich z tym, co się dzieje tutaj. Mamy do czynienia z mordercą szaleńcem. Policja jest po waszej stronie. - Wykorzystamy ten kryzys jako szansę. - Teraz do Ann Kathrin odwrócił się Ludwig Bongart, wstając od komputera. - Ktokolwiek chciałby nas rzucić na kolana, osiągnie efekt przeciwny. Nie będziemy stać przy grobie i tylko opłakiwać Ulfa, Kaia i Paula. Nie. Poniesiemy dalej płomień. Tego właśnie chciałby Ulf. Weller miał to samo niemiłe uczucie co Ann Kathrin, tyle że jeszcze nie nazwał rzeczy po imieniu. - Gdzie ma się odbyć demonstracja? - zapytała Ann Kathrin. - W Aurich na rynku. I oczywiście w strefie dla pieszych - powiedziała Jutta Breuer, ale Ludwig Bongart machnął ręką. - O ile nie zorganizujemy marszu gwiaździstego - zaznaczył. - Mam nadzieję - odchrząknął Weller - że wystąpiliście o pozwolenie na to wszystko. Wie pan przecież, że na demonstrację trzeba uzyskać pozwolenie, prawda? - Pozwolenie… dobre sobie! - roześmiał się Ludwig. - Powiadomimy policję i podamy trasę marszu. Ale chyba pan nie sądzi, że będziemy na poważnie prosić o pozwolenie. To przecież by znaczyło, że równie dobrze można nam tego zakazać. A na to nie pozwolimy, panie komisarzu. To wolny kraj. Nie można odstrzelić przywódcy ruchu pomocy niepełnosprawnym i uważać, że nic się nie stało. Może dołączy pan
z kolegami do naszej demonstracji? Josef de Vries, ważący sto dwadzieścia kilogramów logopeda, który z tępym wyrazem twarzy i kędzierzawą fryzurą wyglądał na bardziej upośledzonego niż większość jego podopiecznych, odwrócił się od komputera na swoim skrzypiącym krześle biurowym. W koszu na papiery stojącym obok biurka leżało puste pudełko po czekoladkach Mon Chérie. Zerwał opakowanie z czekoladowego batonika i wgryzł się w niego. Gdy się denerwował, potrzebował czegoś słodkiego. Ten wilczy apetyt stawał się wtedy nie do zniesienia. Z pomocą czekolady pokonał najgorsze sytuacje w swoim życiu. Jego wygląd jednoznacznie o tym świadczył. - Z Hanoweru przyjadą w trzy autokary! - powiedział ucieszony. - Stowarzyszenie „Pomoc Niepełnosprawnym”, Czerwony Krzyż i… - Kiedy to ma się odbyć? - przerwała mu Ann Kathrin z wielką kluską w gardle. - Jutro o szesnastej. Wcześniej się nie da - powiedział Ludwig Bongart. - Niektórzy przyjadą z daleka. Długo będziemy pamiętać pierwszego maja we Fryzji Wschodniej! Ann Kathrin i Weller wymienili szybkie spojrzenia. Wiedzieli oboje, że ta akcja z demonstracją zmierza prosto do katastrofy. - Być może to jest dokładnie to, czego chce morderca - powiedziała Ann Kathrin. - Co pani wygaduje? - Josef de Vries wstał gwałtownie od stołu i wyprostował się, dysząc. - Myśli pani, że ktoś odstrzeliwuje naszych ludzi, żebyśmy zyskali popularność? Żeby zwiększyły się datki? Ann Kathrin potrząsnęła głową. Weller dobrze wiedział, co miała na myśli, i nie podobało mu się to. Miała oczywiście rację, ale on wolałby omówić całą sprawę dopiero w czasie służbowej narady - w spokoju i rozpatrując problem ze wszystkich stron. Ale Ann Kathrin nie dałaby się przekonać. - Kto panu zagwarantuje - powiedziała twardo - że morderca nie usiądzie w jakimś oknie i nie zechce strzelać do wszystkiego, co się rusza? Zapanowała cisza. Gorączkowy ruch zamarł. Każdy usłyszał te słowa i do każdego dotarło, że coś w tym jest. Otyły Josef de Vries usiadł z powrotem. Krzesło znowu zapiszczało pod jego ciężarem. - Wszystko wygląda tak, jakbyście pędzili owce do wilka. Rozumie pan? - zapytała natarczywie Ann Kathrin. - Ale co? - odezwał się Ludwig Bongart z suchym gardłem. - Mamy się od teraz zacząć ukrywać czy jak? I czekać, aż on nas załatwi po kryjomu w ciemnościach? Przecież i tak nigdzie nie możemy czuć się bezpieczni. Ulfa kropnęli w jego mieszkaniu! Najwyraźniej uosabiamy wszystko to, czego ten typ nienawidzi. A teraz po prostu pokażemy mu, jak wielu nas jest. Nie będziemy się chować. Postąpimy dokładnie odwrotnie i pokażemy mu, że jest samotnym gnojkiem. Rozejrzał się wokół siebie. W tym patosie wydał się sobie bohaterski. Rainer Kohlhammer z pewnością nie zrozumiał jego słów we wszystkich szczegółach, ale zaczął klaskać. Zadziałała charyzma Ludwiga. Rainer roześmiał się, jak gdyby cieszył się na fajną imprezę. - Proszę, naprawdę nie możecie tego zrobić - spróbowała raz jeszcze Ann Kathrin, zwracając się do Jutty Breuer. - W żadnym razie nie możemy dać pozwolenia na tę demonstrację. Narażacie życie wielu ludzi. Jutta Breuer najpierw wykonała powolny, niemalże koci ruch. Ann Kathrin nigdy by
nie sądziła, że jest tak zwinna, gdy Jutta zaczęła miotać się od jednego transparentu do drugiego, podnosząc je w górę i mówiąc z niewiarygodną wściekłością: - Coś się pani pomyliło, pani Klaasen. My nikomu nie zagrażamy. To my jesteśmy zagrożeni. Nigdy nikogo nie zaatakowaliśmy. My tylko walczymy o przeżycie. To, co się teraz dzieje, to nic innego jak widzialny czubek góry lodowej naszej codziennej dyskryminacji. Ludwig Bongart wyglądał teraz jak ktoś, kto sam przeraził się swojej śmiałości. Ale nie mógł się już wycofać z tego, co powiedział. Josef de Vries przesunął się nieco do przodu na swoim krześle biurowym. Spojrzał z dołu ku Ann Kathrin. W jego oczach było coś łagodnego. - A może - powiedział i wskazał brodą na Ann Kathrin - może ona ma rację. Jutta Breuer zaniechała swoich kocich ruchów. Już nie skakała po pokoju. Stanęła nieruchomo, jakby ktoś przybił ją do kija. Jej głos był ostry jak brzytwa: - Mamy wiele do zrobienia, pani komisarz. Czy może nam pani powiedzieć, po co pani przyszła? Weller poczuł się w jakimś sensie zbędny. Miał wrażenie, że oni wszystko załatwiali tylko z Ann Kathrin. Równocześnie nie chciał protestować, bo czuł, że to, co teraz zrobią, powiedzą czy spowodują, może być błędem. Straszliwym błędem. Cała ta sytuacja utrudniała zadanie Ann Kathrin, a jednak trzymała się tego, o czym była przekonana: - Chcemy mieć wgląd w księgi waszego stowarzyszenia. W tym celu przyszliśmy zabezpieczyć dokumenty. Jutta Breuer cofnęła się o krok. Teraz miała zamiar wykonać popisowy numer. Najpierw demonstracyjnie szyderczo się roześmiała, potem dwoma palcami wskazała na siebie samą i przemówiła do wszystkich: - Słyszeliście? Oni nas nie chronią, bo to my jesteśmy podejrzani! My! Właśnie tego zawsze nauczał nas Ulf. To niepełnosprawny jest zasadniczo podejrzany. Za czasów nazistów był szkodnikiem, którego trzeba było wytępić, a dzisiaj… - Ależ proszę, proszę, proszę! - Ann Kathrin podniosła ręce, jak gdyby się poddawała. - Czy może pani nieco spuścić z tonu, pani Breuer? Wszyscy mamy nerwy na wierzchu, ale to naprawdę nie jest konieczne. Musimy się dowiedzieć, kto miał interes w tym, by zabić Ulfa Speichera, Paula Wintera i Kaia Uphoffa. Być może tajemnica ukryta jest w księgach stowarzyszenia. W jednym z tych segregatorów. Być może sprawca kryje się między autorami listów z pogróżkami albo… - Listy z pogróżkami już dawno pani zabrała. Czy wszystkie już pani sprawdziła? Gdy mówiła, drobinki śliny pryskały z jej warg i przelatywały przez pomieszczenie. Rainer Kohlhammer schował się w kącie pokoju za kserokopiarką i zakrywał twarz dłońmi. Drżał. Nie znosił kłótni. - W naszych księgach finansowych nic nie jest ukryte, nic! - prychnęła Jutta Breuer. Jesteśmy kontrolowani przez udziałowców, przez walne zgromadzenie wszystkich krewnych, przez… - Droga pani, oczywiście, wierzę pani. Ale mimo to muszę zobaczyć te księgi. Mam tutaj nakaz przeszukania podpisany przez prokuratora! - Robi się coraz ciekawiej! Ludwig Bongart zaproponował, żeby zadzwonić do adwokata. - Szukamy przykładowo osiemdziesięciu tysięcy euro, które Georg Kohlhammer
rzekomo przekazał stowarzyszeniu… - To Weller próbował tonować nastroje. - Tak, to jest zysk jego sieci barów za ostatni kwartał. - Jutta Breuer kiwnęła głową. To jest, by tak rzec, spłata raty. Wszystko jest wpłacane na zablokowane konto Rainera. Z tego pobierane są pieniądze na jego utrzymanie, ubezpieczenie emerytalne i… Przerwała i zrobiła gest, jak gdyby wszystko to nie miało sensu. Równocześnie podeszła do szafy, wyjęła stamtąd zeznania podatkowe z ostatnich lat i rzuciła je Ann Kathrin pod nogi. Coraz bardziej się nakręcała. - Proszę bardzo, niech sobie pani bierze! Niech pani to bierze! - wrzeszczała i ciskała na podłogę segregator za segregatorem. Ann Kathrin stała, zachowując spokój. Weller spojrzał na Josefa de Vriesa, bo ten był najwyraźniej rozdarty między próbą uspokojenia Jutty Breuer a pomysłem zadzwonienia po adwokata. W swojej wielkiej dłoni ściskał komórkę, która całkowicie w niej znikła. - Czy pan Speicher komukolwiek z was mówił kiedyś, że się boi? Albo Kai Uphoff albo Paul Winter? - O tak. Ulf się bał. Na przykład bał się, że nie będzie mógł wypłacić dodatku bożonarodzeniowego. To ulubiona zabawa polityków w obcinanie nam środków. A przecież najważniejszym zadaniem państwa powinno być wspieranie i pomoc najsłabszym w społeczeństwie. Ludwig się rozejrzał. Wszyscy przytakiwali. Teraz ponownie zyskał szerokie poparcie. Weller miał wrażenie, że ma przed sobą przyszłego trybuna ludowego. Bez trudu mógł sobie wyobrazić, kto na demonstracji będzie przemawiał w imieniu stowarzyszenia. - A zamiast tego - ciągnął Ludwig - zrobiono z nas petentów zdanych na jałmużnę. Kopnął w skrzynkę z pluszowymi misiami i swetrami zrobionymi na drutach. Straganiarzy z pchlich targów, żebyśmy mogli organizować festyny dla młodzieży. Być może - wieszczył - będziemy jeszcze wdzięczni temu mordercy, bo dał nam sposobność, by zawrócić koło historii. Teraz ujawnia się to, co dzieje się w społeczeństwie. Oto wybuchnie powstanie ludzi przyzwoitych przeciwko zgniłej moralności hipokrytów! Tak mniej więcej zaczynają się rewolucje - pomyślała sobie Ann Kathrin. Ludzie stają na czele jakiegoś ruchu, znajdując uprawomocnienie wyłącznie w swym słusznym gniewie. - Może ktoś pomoże nam znieść dokumenty na dół - powiedziała Ann Kathrin wyraźnie pojednawczym tonem. Josef de Vries wstał. Opróżnił skrzynkę, którą dopiero co przewrócił Ludwig Bongart, i zapakował do niej segregatory. Wszystkie ataki spłynęły po Ann Kathrin jak po kaczce. Nauczyła się tego od swojego ojca. Nie idź na każde starcie. Gdy ludzie wpadają w szał, często mają ku temu powody. Nie taki diabeł straszny. Nie bierz wszystkiego do siebie. To może wykończyć człowieka. Czasem ludzie po prostu muszą się wykrzyczeć, a wtedy nawet najrozsądniejsi mówią bzdury. Później wracają do równowagi i wszystko się układa. Nie przypisuj im bez potrzeby złych intencji, bo wtedy stajesz się wrogiem dla tych, którzy mogliby zostać twoimi sprzymierzeńcami. Nigdy dotąd tak wyraźnie nie czuła, jak bardzo jej ojciec miał w tym względzie rację. Ci ludzie tutaj nie byli tymi dobrymi i nie byli też tymi złymi. Ale zagonieni w kąt - jak szczury - kąsali teraz wszystkich wokół siebie. - Te tutaj także zabiorę - powiedziała Ann Kathrin i podeszła do wielkiej szafy.
Na segregatorach było napisane: Aktualne rachunki: kasa chorych, socj./prywatne. Było to dwanaście segregatorów uszeregowanych według nazwisk podopiecznych. Na jednym z nich napisane było: K - Kleine, Sylvia, Kohlhammer, Rainer. Josef de Vries zaczął pakować również i te segregatory. Zostało mu niecałe pięć godzin życia. W BANKU nie było aż takich emocji. Panowała tu niemalże spokojna, rzeczowa atmosfera. Owszem, najpierw kierownik oddziału przeraził się, gdy policja kryminalna przyjechała po niego w sobotę, gdy pracował w swoim ogrodzie, lecz kiedy zdał sobie sprawę, że nie chodzi o oszustwa podatkowe, lecz o morderstwo, od razu poczuł ulgę, a zaraz potem zadeklarował gotowość pomocy. Z chęcią umożliwił im wgląd w sytuację majątkową Sylvii Kleine, Ingi Traumin i Rainera Kohlhammera. Ulf Speicher zarządzał pakietami akcji przez Internet. Był w tej materii całkiem sprawny, co chętnie przyznał kierownik oddziału. W okresach hossy na giełdzie przykładowo pakiety akcji Sylvii Kleine zarobiły prawie osiem milionów euro. Także w okresach zniżki na giełdzie nie straciła ona - jak większość innych pakietów połowy swoich pieniędzy, lecz raptem niecały milion, bo pan Speicher wszystko zabezpieczył za pomocą opcji sprzedaży po z góry określonej cenie. - To z pewnością sukces naszej intensywnej działalności doradczej - dodał z dumą. - Kto decydował, czy akcje będą kupowane czy sprzedawane? - W takich wypadkach oferujemy oczywiście obsługę, choć właściwie w tym wypadku niezbędna byłaby usługa profesjonalnego zarządzania majątkiem. Ale panu Speicherowi sprawiało to przyjemność. W żadnym razie nie był graczem, tylko bardzo sprawnie pomnażał majątek powierzonych mu depozytów. Najchętniej zaproponowałbym mu pracę u nas - kierownik oddziału dorzucił z uśmiechem. - Odwaga do podejmowania ryzyka, dobry nos, a to wszystko połączone z przestrzeganiem zasad bezpieczeństwa i z dużą dozą znajomości rzeczy. Ann Kathrin dotknęła przez chwilę swojej broni. Gdy wyszła z banku, rozejrzała się na prawo i lewo. Kto mi zagwarantuje, że on atakuje tylko w ciemności? Jakiej broni użyje tym razem? Zastanawiała się, czy powinna się zwierzyć Wellerowi. W żadnym razie nie opowiedziałaby o swojej sytuacji Rupertowi czy Schererowi. Do tego potrzebowała dowodu w postaci niebieskiego piórka. W jej kierunku powoli zbliżał się zielony golf. Słońce odbiło się w przedniej szybie i oślepiło Ann Kathrin. Czy tam w środku siedział morderca? Niemal wyjęła już broń, ale golf po prostu pojechał dalej. Przełknęła ślinę. Kolana jej lekko drżały. Na zewnątrz robiła jednak wrażenie pewnej siebie i spokojnej. Jeśli ściga mnie morderca, to muszę go znać. Prawdopodobnie spotkałam go podczas śledztwa, a on chce mnie zabić, zanim go złapię - myślała. Zaczęła zastanawiać się nad kolejnymi podejrzanymi. Tim Gerlach, który właśnie zamierzał przywłaszczyć sobie miliony Sylvii Kleine. Georg Kohlhammer, któremu jak nic innego na świecie zawadzało Stowarzyszenie Tęcza i który z pewnością miał w sobie wystarczająco dużo nienawiści, by stać się mordercą. Ludwig Bongart, który jak na osobę odpracowującą służbę wojskową miał
w Stowarzyszeniu zdumiewająco wiele do powiedzenia i kreował się na następcę Ulfa Speichera. Czy mogło być tak, że to on popełnił te morderstwa, żeby położyć łapę na stowarzyszeniu, a równocześnie występować jako bohater na froncie walki o niepełnosprawnych? Przypominał strażaka, którego aresztowała w początkach swojej służby. Bohater, który uratował życie trzynastu ludziom. Niestety miał też na swoim koncie wszystkie te pożary. W wyobraźni Ann Kathrin pojawiła się również twarz Jutty Breuer. Przepełniona nienawiścią mówiła coś przez ściśnięte zęby. Tak ostro zaatakowała wtedy Tima Gerlacha. Robiła na Ann Kathrin wrażenie kobiety wściekłej na każdego, kto cieszy się życiem. Czy wiedziała o romansach swojego partnera życiowego? Czy w końcu przestała je tolerować? Czy zaczęła zabijać w swoim otoczeniu wszystkich tych ludzi, którzy bezwstydnie realizowali swoją seksualność? Ann Kathrin się uśmiechnęła. Ona sama nie pasuje do tej kategorii. Morderca mógł mieć tylko jeden powód, by ją tropić: była bliżej niego, niż sama to mogła przypuszczać. Z kim, pytała samą siebie, rozmawiałam jeszcze od czwartku wieczór? NAJPÓŹNIEJ ZA TYDZIEŃ wszystko musi być załatwione. Żaden z nich nie może dożyć do siódmego maja. Do dziesięciolecia Stowarzyszenia Tęcza. Wielkiej uroczystości. Najpóźniej w nocy z szóstego na siódmego maja ostatni z nich musi zostać usunięty. Było coraz mniej czasu. Na liście widniały jeszcze trzy nazwiska. Płomienie miały pożreć zło. A może byłoby lepiej pracować z trucizną? Czasem do Stowarzyszenia Tęcza wpadali wdzięczni rodzice i miłym pomocnikom przynosili czekoladki. Josef de Vries twierdził, że właśnie na tych czekoladkach utuczył sobie tyłek. Obok jego komputera zawsze stało otwarte pudełko czekoladek albo leżał nadgryziony baton. Być może trucizna rzeczywiście była lepsza niż wybuch. Niech wiją się z bólu na podłodze i dokładnie wiedzą, że z nimi koniec. Ile trzeba trucizny, żeby nie poszło za szybko, ale żeby nie dało się ich już odratować? Internet oferował tu wystarczająco wiele inspiracji. Czy istnieli lepsi doradcy niż fora internetowe dla samobójców? Tam ludzie szukali bezbolesnych metod, by pożegnać się z życiem. Ale ta banda wieprzy nie zasłużyła na bezbolesną śmierć. O nie, z pewnością nie będzie bezboleśnie. Ktoś odradzał pewną truciznę, bo prowadziła do bolesnej śmierci. Powolna śmierć w wyniku uduszenia. No i proszę. Jeśli to nie jest dobra rada… ANN KATHRIN chodziła po swoim ogrodzie tam i z powrotem. Wyglądała jak kobieta, która w skupieniu nad czymś rozmyśla. Miała na sobie o wiele za dużą niebieską bluzę z kapturem należącą do Hero. Ręce ukryła w obszernych kieszeniach. W prawej trzymała swojego Hecklera & Kocha P2000. Bez tej broni nie zrobi już kroku. Była gotowa w każdej chwili odwrócić się i strzelić. Gdy tak przemierzała swój ogród tam i z powrotem, jej oczy przeszukiwały każdy centymetr. Być może gdzieś tutaj było to błękitne piórko… może utknęło w żywopłocie, na wiśni albo w kompoście. Czy tam nie błyszczy coś niebieskiego? Zakiełkowała w niej nadzieja, ale był to tylko skrawek gazety. Podczas gdy jej oczy kontrolowały teraz fasady domów, Ann Kathrin zastanawiała
się, czy między trójką zabitych istniał jeszcze jakiś inny związek. No jasne, myślała. Zbyt szybko poprzestaliśmy na tym, że oni wszyscy są ze Stowarzyszenia Tęcza. Ale oprócz nich jest tam jeszcze wiele osób. Dlaczego trafiło właśnie na Ulfa Speichera, Kaia Uphoffa i Paula Wintera? Dlaczego nie na kogoś innego? Czy to był przypadek? Odzwyczaiła się myśleć o przypadkach. W tym względzie zgadzała się z Hero. Jako terapeuta zawsze powtarzał: - Nie istnieją przypadki. Przypadkiem jest to, co ci przypada w życiu w wyniku twojej osobowości. Właściwie Ann Kathrin uważała taki pogląd za nieuprawniony. W ten sposób Hero czynił każdego pacjenta odpowiedzialnym za wszystko, co mu się przydarzyło. Hero nazywał to zwróceniem pacjentowi odpowiedzialności za własne czyny. Jednak z perspektywy kryminologicznej mądrą rzeczą było nie wierzyć w przypadki, lecz wierzyć w wymuszoną dynamikę zdarzeń. Jeśli między trzema mężczyznami istniał jeszcze jakiś inny związek poza przynależnością do Stowarzyszenia Tęcza, wówczas… ANN KATHRIN zadzwoniła do Jutty Breuer. Ta najpierw była dla niej nieosiągalna. Ludwig Bongart próbował spławić panią komisarz, ale ona nie uległa jego czarowi. - Czy coś łączy Ulfa Speichera, Kaia Uphoffa i Paula Wintera, coś, o czym nic nie wiemy? - zapytała Juttę Breuer Ann Kathrin. - Wszyscy angażowali się na rzecz niepełnosprawnych. Uważali to za swoje zadanie życiowe. I wszyscy trzej nie żyją. - Ale może istnieje coś jeszcze? Czy grali razem w piłkę nożną albo wszyscy trzej śpiewali w chórze? - Ulf nienawidził piłki nożnej. - Na drugim końcu linii Jutta Breuer roześmiała się wręcz histerycznie. - A śpiewał co najwyżej pod prysznicem. Naprawdę nie wiem, czego pani ode mnie chce, pani komisarz. Odrywa mnie pani od pracy. Organizuję demonstrację. - Proszę, pani Breuer, musiał istnieć jeszcze jakiś związek między tymi mężczyznami. - To ślepa uliczka, pani Klaasen. Jutta Breuer po prostu odłożyła słuchawkę. Ann Kathrin poczuła, że cała sytuacja zaczyna się jej wymykać spod kontroli. Straciła inicjatywę i nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby ją odzyskać. A może naprawdę byłoby lepiej, gdyby oddała to śledztwo… Ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych. Ten zwykle tak znajomy dźwięk sprawił, że Ann Kathrin wzdrygnęła się. Jej palce kurczowo zacisnęły się na P2000. Nie pobiegła prosto do drzwi wejściowych, lecz wyjrzała przez okno. Z przodu przy żywopłocie stał rower. Dzwonek zadźwięczał drugi raz. Najpierw dostrzegła tylko stopy. Damskie botki ze sztucznym foczym futerkiem. Ann Kathrin jeszcze bardziej wychyliła się przez okno. Zobaczyła Sylvię Kleine. Ubrana była w minispódniczkę, a na głowie miała czapkę z foczego futra. Czego ona tu szuka, zastanawiała się Ann Kathrin, lecz równocześnie poczuła ulgę. Liczyła się już z tym, że do drzwi dzwonił morderca. Otworzyła. Sylvia stała bez ruchu. Uniosła w górę ramiona, przekrzywiła głowę i ściągnęła jaskrawo pomalowane usta.
- Mogę wejść? - Wprawdzie nie mam wiele czasu, ale proszę. - Ann Kathrin kiwnęła głową i zapytała z lekką przyganą: - Czy ta spódnica nie jest trochę za krótka? Jest przecież jeszcze za zimno na taki strój. - Zaczynasz jak moja opiekunka - odparła Sylvia. - Mam pod spodem grube rajstopy. Mężczyznom się to podoba. - Jasne - przytaknęła Ann Kathrin. - Jeśli chodzi o mężczyzn, prawdopodobnie powinnyśmy nosić wyłącznie minispódniczki. - Tak - zaśmiała się Sylvia. Ann Kathrin zaprowadziła gościa do salonu. Sylvia usiadła ze skrzyżowanymi nogami i zaczęła się ciekawie rozglądać. - Może zrobić ci kakao? - Ojej, tak. Poproszę! - Dlaczego przyjechałaś? - zapytała Ann Kathrin. - Ach, chciałam cię tylko odwiedzić. Przecież mówiłaś, że możemy teraz częściej coś razem robić. Ann Kathrin zagrzała mleko. Poczuła powiew melancholii, gdy otworzyła puszkę z kakao. Zawsze dotąd robiła kakao swojemu synowi. Szybko jednak wyparła to wspomnienie. - Przyniosłam ci czekoladki - zaśmiała się Sylvia. - Lubisz trufle? Mam trufle szampańskie, białą czekoladę, nugat i… - Sama je zrobiłaś? - Tak, one są domowej roboty, ale nie ja je zrobiłam. Ja tak dobrze nie potrafię. Moja babcia, ona to dopiero robiła czekoladki! Sylvia zaszeleściła papierem i dokładnie przyjrzała się tym wspaniałościom. Z każdego rodzaju kupiła po dwie czekoladki. Gdy tak razem piły kakao w salonie, Ann Kathrin poczuła się nagle całkiem lekko. Tę młodą dziewczynę naprawdę lubiła. A ona przyniosła jej czekoladki. Jak miło! Ann Kathrin zaraz spróbowała trufli śmietankowych, łapiąc je w dwa palce. - W czekoladzie - powiedziała - są podobno hormony szczęścia. Myślisz, że one naprawdę mogą uszczęśliwiać? - Nie wiem - zaśmiała się Sylvia. - Myślę, że tak. Ja lubię jeść czekoladę. I lubię też kakao. Ale nie wtedy, gdy na wierzchu jest taki kożuch. Wtedy się brzydzę. Dlaczego nie miałabym jej powiedzieć, nad czym się zastanawiam - pytała siebie Ann Kathrin. Sylvia przyszła bez szczególnego powodu. Ona chce po prostu pobyć trochę blisko mnie. Bo mnie lubi. A w tej chwili akurat niewielu ludzi czuje coś takiego. - Wiesz może, czy istniał jakiś szczególny związek między Ulfem Speicherem, Kaiem Uphoffem i Paulem Winterem? - zapytała Ann Kathrin. - Czy robili coś jeszcze razem poza pracą w Stowarzyszeniu Tęcza? Sylvia znała odpowiedź. Ale jej nie wyjawiła. Przygryzała tylko dolną wargę. - Nie, nie sądzę. Chyba że… - Sylvia sięgnęła po trufle szampańskie. - Mm… ale dobre. Naprawdę rozpływają się w ustach… myślisz, że rzeczywiście robią je z szampana? Czy biorą tylko wino musujące? Mój dziadek zawsze mówił, że to oszukaństwo. Gdy Sylvia tak paplała, Ann Kathrin siedziała przed nią cała w napięciu. - Chyba że? No powiedz już, co oni trzej razem robili!
- Grali razem w doppelkopfa. - W doppelkopfa? Taką grę w karty? - Chyba w każdą pierwszą środę miesiąca - przytaknęła Sylvia i zaczęła wyliczać Ludwig, Ulf, Kai, Paul, Josef i Bernd. Ann Kathrin powtórzyła imiona i uzupełniła je. - Masz na myśli Ludwiga Bongarta, Ulfa Speichera, Kaia Uphoffa, Paula Wintera, Josefa de Vriesa i Bernda Simona? I oni grali w każdą pierwszą środę razem w doppelkopfa? - Nie, nie w każdą środę. Tylko w każdą pierwszą środę w miesiącu - tak myślę. Zawsze spotykali się u Ulfa w domu. Ann Kathrin jadła już czwartego trufla. Robiła to na złość mężowi. Z jednej strony zawsze jej wyrzucał, że ma zły humor, gdy zaczyna nową dietę, a z drugiej strony dawał jej wyraźnie do zrozumienia, że za seksowne uważa tylko szczupłe kobiety. Niech Susanne Möninghoff teraz się dla niego umartwia i głoduje. Ona już tego nie będzie robić. Ani dnia dłużej. - Masz ochotę pojechać ze mną na konie albo do kina? - zapytała Sylvia. - Mam konie. Lubię jeździć konno. Mogę ci je przedstawić. Fabella, Udessa i Kadir. Są kochane. Potrafią słuchać. Często z nimi rozmawiam, gdy jestem sama. One nie są takie… jak ludzie. Pojedziesz ze mną na wybieg? - Naprawdę mi przykro - Ann Kathrin potrząsnęła głową - ale na pewno potrafisz sobie wyobrazić, ile mam pracy. Bądź co bądź doszło do trzech morderstw. - I musisz je wyjaśnić zupełnie sama? - Nie, oczywiście nie. Mam współpracowników. - To w takim razie możesz sobie teraz zrobić wolne. - To byłoby naprawdę miło, Sylvio - Ann Kathrin podniosła ręce i znowu je opuściła na kolana - ale nie dam rady. Muszę zarabiać pieniądze. Twarz Sylvii się rozjaśniła. Wpadła na jakiś pomysł. Usiadła inaczej i powiedziała: - Ja mam pieniądze. Mogę ci dać pieniądze. Wtedy nie będziesz już musiała pracować. Ann Kathrin dokładnie przyjrzała się Sylvii, gdy tak siedziała w swojej minispódniczce, pasiastych rajstopach i zbyt grubo nałożonej szmince. Mogła sobie bez trudu wyobrazić, że Sylvia nie po raz pierwszy czyniła taką propozycję. Jak reagowali na to mężczyźni? Mężczyźni tacy jak Tim Gerlach? Sylvia źle zinterpretowała milczenie Ann Kathrin, i nie rozumiejąc, o co chodzi, zaczęła narzekać: - Zawsze wszyscy muszą pracować! Nigdy nikt nie ma czasu. Ile zarabiasz w miesiącu? Chętnie dam ci… - Proszę, Sylvio, nie poniżaj się tak! - broniła się Ann Kathrin. - Przecież nie możesz kupić mojego czasu. - Dlaczego nie? Inni przecież też to robią. Mój dziadek zawsze to powtarzał: czas to pieniądz. Chodź, pójdziemy do kina. Leci nowy film rysunkowy, podobno jest megaśmieszny… - Timowi też złożyłaś taką ofertę? Sylvia wpatrywała się w swoje kolano. Wstydziła się. W tej chwili zadźwięczał telefon. Ann Kathrin nadal patrzyła na Sylvię. Czytała z jej mowy ciała i z jej gestów: ta młoda kobieta jest zupełnie bezbronna, wydana na pastwę rabusiów. Była jak supermarket z regałami zapełnionymi towarem, w którym nie ma kas. Każdy mógł tu
wejść i obsłużyć się do woli. Jak dobrze, pomyślała Ann Kathrin, że Jutta Breuer położyła temu tamę. - Słucham, tu Ann Kathrin Klaasen. Od razu wiedziała, że dzwoni Rupert. To było w jego stylu trzymać słuchawkę zbyt blisko ust. Słyszała jego oddech. Był zdenerwowany. - Sprawa przyjmuje dobry obrót, Ann. - Jak to? Mamy mordercę? - Nie, nie to - jęknął Rupert - ale jesteśmy krok dalej. Nasze podejrzenie było prawidłowe. Koledzy z Francji właśnie się do nas odezwali. Nicole Bassermann wjechała wozem kempingowym Georga Kohlhammera w latarnię. - I? - Jego tam nie ma. Podobno się pokłócili. Zostawił ją w tym wozie i… - Czy to znaczy, że on tu wrócił? - Ann Kathrin nie pozwoliła mu dokończyć. - Przede wszystkim znaczy to, że nie ma żadnego alibi na te trzy morderstwa. A jego przyjaciółeczka Nicole mówi o nim, że jest porywczy i całkowicie nieprzewidywalny. Założę się, że złoił jej skórę, zanim dał nogę. Sprawdzamy właśnie lotniska, ale wydaje mi się, że raczej wypożyczył samochód, żeby tu wrócić. Albo przyjedzie pociągiem… - Myślisz, że nie chce przegapić pierwszego maja? - Ann Kathrin zaschło w gardle. - Tak, właśnie tak myślę. A przy okazji, jest pozwolenie na demonstrację. - Jak to? - Ubbo Heide mówi, że to nie takie proste zakazać pierwszomajowej demonstracji. I do tego demonstracji niepełnosprawnych. Wezmą w tym udział Kościoły, wszystkie stowarzyszenia dobroczynne i… Gdy Ann Kathrin rozmawiała z Rupertem, nadal obserwowała Sylvię. Nagle poczuła mrowienie skóry. Przez głowę przemknęła jej myśl: jeśli naprawdę chodzi o tę dziewczynę, o jej milionowy majątek, to skąd wiadomo, że Ulf Speicher był pierwszą ofiarą? Dlaczego ona była tak cholernie samotna na świecie? Czy wszyscy jej krewni nie żyli? Ann Kathrin przestała słuchać Ruperta i chciała go już tylko spławić. Nawet się z nim umówiła, żeby się go tylko pozbyć, ale zaraz zapomniała, o której godzinie i gdzie ma się z nim spotkać. - Dlaczego tak na mnie dziwnie patrzysz? - zapytała Sylvia. - Czy zrobiłam coś złego? - Nie, oczywiście, że nie. Wszystko w porządku. Zastanawiam się tylko… uważam, że to wielka szkoda, że taka wspaniała dziewczyna jak ty nie ma już rodziców ani dziadków. Nie masz już nikogo? - Moi rodzice utonęli koło wyspy Rodos. - Utonęli? - No tak, nie wiemy tego dokładnie. Ich łódź eksplodowała. - Wypadek? Sylvia zasłoniła sobie twarz ręką, by ukryć łzy. Mówienie o tym ciągle przychodziło jej z trudem. Podkurczyła nogi i siedziała teraz w fotelu jak małe dziecko, które chce, by je czymś przykryć. Ann Kathrin pod wpływem impulsu chwyciła wełniany koc i otuliła nim Sylvię. - A gdzie byłaś, gdy się to zdarzyło? - U dziadków.
- A jak zmarli twoi dziadkowie? - Dlaczego chcesz to wiedzieć? - Bo się po prostu tobą interesuję. Sylvia podskoczyła na fotelu na równe nogi. Stojąc na siedzeniu, zerwała z siebie koc, rzuciła go przez pokój i skoczyła w ramiona Ann Kathrin. Uradowana przytuliła ją mocno do siebie. - Tak, tak jest. Naprawdę. To naprawdę tak jest! Ty się mną interesujesz. Jesteś moją przyjaciółką, prawda? Ann Kathrin nie próbowała się uwolnić z uścisku, chociaż był niemalże bolesny. Położyła dłoń między łopatkami Sylvii i próbowała ją uspokoić. - Tak, myślę, że mogłybyśmy zostać przyjaciółkami. - Na co zmarła moja babcia, tego nie wiem. Była stara i po prostu chora. A mój dziadek został przejechany. Ann Kathrin wiedziała, co musi zrobić. Sylvia wyczuła, że Ann będzie chciała zaraz wyjść. Jej czas z Ann dobiegł końca. - Przyjdziesz do mnie wieczorem, jak już skończysz swoją durną pracę? - zapytała. - Nie wiem, może tak. - Mogłybyśmy wtedy pójść jeszcze do kina. Masz ochotę? W INSPEKTORACIE POLICJI Ann Kathrin prawie nie poznała Rieke Gersemy. Zawsze uważała, że Rieke Gersema jest atrakcyjną kobietą, ale teraz była odpicowana na bóstwo. Nigdy jeszcze na jej teren nie trafiło tylu dziennikarzy. W Aurich ulokowały się stacje telewizyjne: NDR, RTL, SAT 1 i PRO 7 oraz kilka niezależnych zespołów. Oczy całego kraju były skierowane na Fryzję Wschodnią. Rieke Gersema już cztery razy występowała przed kamerą, by złożyć oświadczenie. Nazywała to wspieraniem kolegów, by wykonywali swoją właściwą pracę, w czym nie należy im przeszkadzać. Okoliczna ludność przekazała im już 1471 wskazówek. Jeśli ktoś kiedykolwiek w mieście zirytował się na jakiegoś niepełnosprawnego, natychmiast trafiał na ławę oskarżonych jako potencjalny morderca. Uczniowie z Gimnazjum im. Hansa Bödeckera podejrzewali swojego nauczyciela, który przed laty spoliczkował kogoś na wózku inwalidzkim. Ann Kathrin utorowała sobie drogę do biura przez tłum dziennikarzy, którzy tłoczyli się w korytarzu, zbierając opinie o pracy policji. Ostatnie wypadki sprawiły, że w świecie coś się poprzestawiało. Ann Kathrin postanowiła całkowicie poświęcić się swojej robocie. Ignorowała nieustannie dzwoniący telefon. Nie sprawdziła też swojej poczty. Skupiła się całkowicie na śmierci rodziców i dziadków Sylvii Kleine. Pomocne informacje uzyskała w Towarzystwie Ubezpieczeniowym HamburgMannheimer. Ojciec Sylvii Kleine zawarł tam ubezpieczenie na życie na sumę trzech milionów - wtedy jeszcze marek. W razie wypadku kwota odszkodowania podwajała się. Przez pewien czas ubezpieczyciel podejrzewał samobójstwo, co zwolniłoby go z wypłaty odszkodowania, ale nie dało się tego dowieść i w końcu wypłacił pieniądze. Mieli też ekspertyzy techników kryminalistyki z Grecji w niemieckim tłumaczeniu. Jednak dlaczego łódź wyleciała w powietrze, tego nikt nie wiedział. Byli świadkowie, którzy słyszeli huk i widzieli płomienie. Spalone części ciała znajdowano potem w sieciach rybackich. Między innymi wyłowiono prawą rękę ojca, na której tykał jeszcze jego rolex.
Śmierć dziadka była równie tajemnicza. Został przejechany w nocy na ulicy Störtebekerweg. Sprawca zbiegł z miejsca wypadku. Czego Hinrich Kleine szukał o tej porze na ulicy, tego nikt nie wiedział. Jego obrażenia wskazywały na to, że został przejechany dwukrotnie. Koledzy, którzy zajmowali się tym wypadkiem, tłumaczyli sobie to tak: „Możliwe, że sprawca postanowił uciec, ale potem wrzucił wsteczny, żeby sprawdzić, co z ofiarą. Pod wpływem stresu za daleko się cofnął i raz jeszcze ją przejechał. Wtedy kompletnie mu odbiło i uciekł”. Czy równie dobrze nie mogło to być morderstwo? - zastanawiała się Ann Kathrin. Może ktoś zwabił tam Hinricha Kleinego i potem przejechał, żeby zrobić z Sylvii całkowitą sierotę? Kilka miesięcy później w szpitalu zmarła jej babcia. Akt zgonu wskazywał na zatrzymanie akcji serca. Ann Kathrin zawsze złościła ta dziwaczna formułka stosowana przez lekarzy. Oczywiście w końcu każde serce się zatrzymuje. Zawał, jak najbardziej. Wylew, czemu nie? Tylko nie „zatrzymanie akcji serca”! Postanowiła zlecić ekshumację zwłok. A co, jeśli kobieta została otruta? Ann Kathrin zaczynała podejrzewać, że ktoś próbuje odizolować Sylvię, by przejąć władzę nad jej majątkiem. Czy Tim Gerlach był człowiekiem tego formatu? Czy to możliwe, żeby tak młody człowiek działał w sposób tak wyrachowany? A może to Tim będzie kolejną ofiarą? Sprawca konsekwentnie usuwał wcześniej z drogi każdego, kto stał między nim a majątkiem. Potem zabrał się do Sylvii, ale wtedy zaczęło się nią opiekować Stowarzyszenie Tęcza. A później do gry wszedł również Tim Gerlach, łowca posagów. Tak, Ann Kathrin była pewna. Tim Gerlach nie był sprawcą, lecz kolejną ofiarą. Wkrótce zabójca będzie miał wolną drogę. Być może znajdował się w szeregach Stowarzyszenia Tęcza, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Czy istniał lepszy kamuflaż niż wolontariat w stowarzyszeniu? Ann Kathrin pomyślała o charyzmatycznym Ludwigu Bongarcie. On miał Sylvię w ręku. Pisała już do niego listy miłosne. Była zazdrosna, bo jego przyjaciółka spodziewała się dziecka. Czy także jemu proponowała, że będzie go utrzymywać, byleby spędzał z nią więcej czasu? W każdym razie w Stowarzyszeniu Tęcza doszło do awantury, bo Ludwig Bongart za bardzo się do niej przystawiał. Potem do głowy Ann Kathrin wtargnęła Jutta Breuer. Jak przez odległy megafon słyszała jej świdrujący głos. Czy mogło być tak, że ta kobieta była aż tak zgorzkniała, żeby dopuścić się wszystkich tych morderstw? Wczuj się w te osoby, często powtarzał jej ojciec. Próbuj myśleć jak one. Próbuj zobaczyć świat ich oczami. Jeśli nie wejdziesz w ich skórę, nie zrozumiesz ich czynów. Ann Kathrin była sama w pomieszczeniu, ale kiwnęła głową, jak gdyby właśnie teraz przemówił do niej ojciec. Próbowała spojrzeć na świat oczami Jutty Breuer. Może popełniła te zbrodnie, żeby zyskać więcej pieniędzy dla Stowarzyszenia Tęcza? Być może w taki sposób chciała walczyć o miłość Ulfa Speichera? Wiedziała, że on zdradzał ją z innymi kobietami. Kto wie, jak często doświadczała tego poniżenia. A gdy już przekonała się, jak łatwo można komuś odebrać życie, to czy potem zaczęła mścić się na innych za wszystkie swoje krzywdy? Są tylko trzy możliwe motywy, mówił jej ojciec. Miłość, nienawiść lub chciwość.
Często jedno rodzi drugie. Miłość przeradza się w nienawiść. Nienawiść w chciwość. Czy można bardziej kogoś zniszczyć jak właśnie przez to, że przywłaszczymy sobie wszystko, co posiada? Czy teraz Jutta Breuer zostanie szefową Stowarzyszenia Tęcza? I czy jako opiekunka Sylvii Kleine ma równocześnie w garści jej majątek? Czy to właśnie Jutta Breuer była zwyciężczynią w tej grze? Wówczas kolejną ofiarą z całą pewnością nie będzie Tim Gerlach, lecz Ludwig Bongart. Bo on mógł odebrać jej obydwie rzeczy. Nawet jeśli nie było możliwe, by osoba odbywająca służbę zastępczą została tu szefem, to nieformalnie Bongart przejął już przecież przywództwo nad Stowarzyszeniem Tęcza. Do pokoju wszedł Weller. Wyglądał na wykończonego. Stanął obok Ann Kathrin i spojrzał na akta, które rozłożyła na stole. Zatopiony w myślach kartkował je machinalnie, oddychając przy tym głęboko. - W tych starych historiach szukasz odpowiedzi na nasze obecne pytania? - skrzywił się. - Nie jestem już wcale pewna - powiedziała - czy Ulf Speicher był pierwszą ofiarą. Weller poczuł nagły przypływ energii. Zmęczenie natychmiast z niego wyparowało, a nawet stanął niemal na baczność. - Co? Ann Kathrin spokojnie wyjaśniła mu swoją teorię. Weller słuchał jej jak naelektryzowany. - Eksplozja na morzu. Wypadek samochodowy. Kula z antycznego karabinu. Cios mieczem. Strzała - wyliczył. - A skąd wiemy, że babcia nie zmarła w wyniku zamiany leków? W takim wypadku podpada to pod otrucie. To by pasowało, prawda? Do wyboru, do koloru. Morderca w każdym razie nie lubi się powtarzać. Ann Kathrin dostrzegła, że Weller bardzo poważnie potraktował jej hipotezę, mimo że w jego głosie nie czuło się emocji. - W historii kryminalistyki byłoby to coś niepowtarzalnego. Zwykle sprawy się powielają. Ten morderca najwyraźniej lubi odmianę. - Czy wierzy, że my nie trafimy na jego trop? - zapytał Weller. - W każdym razie demonstracja uliczna nie może się odbyć - powiedziała Ann Kathrin i zamknęła segregator. - Musimy temu zapobiec, nawet jeśli przyjdzie nam osobiście rozmawiać z ministrem sprawiedliwości… Weller cofnął się o krok i ponuro uśmiechnął się do swojej koleżanki. - No chance. Nie masz pojęcia, jakie to już przybrało rozmiary. Wracam właśnie z narady. Wezwaliśmy dwie dodatkowe setki sił zabezpieczających z Hanoweru. Premierzy landów, przewodniczący partii i książęta Kościołów kłócą się właśnie, komu będzie wolno zasiąść w prezydium, by przemówić do ludzi. Fryzja Wschodnia wstaje z kolan, takie jest hasło demonstracji. To będzie największy protest, jaki kiedykolwiek widziało Aurich. Samo święto pierwszego maja schodzi na drugi plan. Na to wydarzenie skierowane będą oczy całego kraju. I zgadnij, kto będzie przemawiał w imieniu Stowarzyszenia Tęcza? „Jutta Breuer”, chciała już powiedzieć Ann Kathrin, ale gdy miała wypowiedzieć to nazwisko, zrozumiała, że jest w błędzie. Nie, był tylko jeden człowiek, który mógł przemówić z trybuny w imieniu wszystkich. - Ludwig Bongart? - Właśnie tak. I ma też wystąpić osoba zainteresowana, czyli przemówi osobiście
jeden z niepełnosprawnych. - Przypuszczalnie Rainer Kohlhammer. Weller gwizdnął przez zęby. - To by znaczyło, że jeśli ten podły szczur z baru szybkiej obsługi wysadzi prezydium w powietrze, pozbędzie się swojego brata i będzie mógł w przyszłości sam rządzić się swoimi pieniędzmi. Ann Kathrin przełknęła ślinę. - Użyjemy wszystkich sił, jakie mamy - ciągnął Weller. - Snajperzy na dachach domów. Mówią nawet, że może przybyć sam kanclerz. - Kanclerz? Tutaj? Do Aurich? Wykonując zamaszysty gest, Weller wyjaśnił: - Tutaj będą kamery, Ann. W głównych wiadomościach nie dadzą relacji z Berlina, Drezna czy Monachium. To tutaj gra orkiestra. We Fryzji Wschodniej. Ann Kathrin poczuła lekkie mdłości. Chyba zjadłam za dużo czekoladek, pomyślała. Odzwyczaiłam się od tego. Poza tym muszę znowu zacząć jeść regularne posiłki. LOGOPEDA JOSEF DE VRIES zupełnie przepocił w pracy swoją koszulę. Łatwo się pocił. Nawet w zimie. Ale czuł, że praca znowu sprawia mu przyjemność. Uwielbiał mieć przeciwnika. Kogoś, z kim mógłby się ścierać. Dopiero wtedy czuł, że żyje. Nieważne, kto zabił jego przyjaciół ze stowarzyszenia - zabójca jeszcze mocniej ich ze sobą scalił. Nigdy Josef de Vries nie był tak dumny jak teraz, że pracuje w Stowarzyszeniu Tęcza. Wkrótce mieli świętować dziesięciolecie istnienia. Jeszcze tylko tydzień i ten dzień nastąpi. Ulf Speicher właśnie dzięki jubileuszowi planował skierować uwagę opinii publicznej na stowarzyszenie. Chciał sformułować daleko idące żądania. Czy miał zamiar zagrozić, że całkowicie zakończy pracę stowarzyszenia, jeśli gminy i miasta nie wyjdą im naprzeciw? Dobrze wiedział, że wykonują cenną pracę, a przecież takiej pracy nie wykonuje się za darmo. Dopiero teraz kwestia niepełnosprawnych wzbudziła zainteresowanie. Ulf Speicher uznałby zaistniałą sytuację za coś wspaniałego i wyzyskałby ją bez skrupułów. Tak, Josef de Vries właśnie takiego go pamiętał, tego starego lisa. Zawsze krótko przed wyborami samorządowymi i parlamentarnymi Ulf Speicher wymuszał na politykach obietnice. Każdy chciał się sfotografować z „dobrym człowiekiem z Fryzji Wschodniej”, jak często go nazywano. Ale mało który polityk dotrzymywał potem obietnic. Ci nieliczni, którzy zachowywali się inaczej, mieli Ulfa Speichera po swojej stronie. Niezależnie, do jakiej partii należeli. Właściwie Josef de Vries chciał tylko wziąć w domu szybki prysznic, włożyć świeże ubranie i pojechać na walne zgromadzenie. Zwołano je, nie zwracając uwagi na formalności. Pocztą pantoflową, która zadziałała jak śniegowa kula. Wszystko, co w normalnych warunkach było trudne do przeprowadzenia, świetnie się udawało w sytuacjach kryzysowych. Uczestniczył już w walnych zgromadzeniach, w których brało udział mniej niż dziesięciu członków. Tymczasem swoje uczestnictwo w dzisiejszym wieczorze zapowiedziało już telefonicznie prawie sto osób. Nie licząc przedstawicieli prasy. Lokale biurowe Stowarzyszenia Tęcza oczywiście nie mogły ich wszystkich pomieścić. Wszystko miało się odbyć w ośrodku rekreacyjnym, ale nie mieli tam
wystarczającej liczby krzeseł. Jednak wolontariusze otrzymali zgodę od Gimnazjum im. Hansa Bödeckera na skorzystanie z ich auli. Gdy Josef de Vries dotarł do domu, pod drzwiami znalazł paczuszkę owiniętą w żółty papier z różową kokardą. Otworzył ją już w korytarzu. W środku były jego ulubione czekoladki. Trufle koniakowo-śmietankowe. Wepchnął sobie do ust trzy naraz, szukając równocześnie wizytówki, ale nic nie znalazł. Wdowa z naprzeciwka od jakiegoś czasu machała do niego, gdy jechał do pracy. Czy to miałaby być potajemna deklaracja miłości? A może ludzie tak się już solidaryzują ze Stowarzyszeniem Tęcza, że kładą mu pod drzwiami czekoladki? Jakkolwiek by było, czekoladki mu smakowały. Wyczuł lekką gorycz - to był raczej smak marcepana niż koniaku - i jeszcze migdałów, chociaż na dobrą sprawę nie powinno ich tam być. Wyczuł także nutę pistacji. Josef de Vries włączył telewizję. Najchętniej przez cały dzień przełączałby tylko kanały. Na jednym z nich pokazywano reportaż o Stowarzyszeniu Tęcza i o morderstwach. Ciągle było mu mało. Wreszcie ich zauważono! Rzeczywiście wszystkie inne sprawy zeszły na dalszy plan. W programach publicystycznych nie zasiadali już eksperci podatkowi, lecz dyskutowano o integracji i pracy z niepełnosprawnymi. Na znawców tematu kreowali się teraz ludzie, którzy nigdy jeszcze nie widzieli pracy takiego stowarzyszenia od środka. Politycy, którzy dopiero co domagali się redukcji świadczeń, teraz nagle udawali prawdziwych przyjaciół osób niepełnosprawnych. Mimo całego zakłamania Ulf Speicher byłby zachwycony. Wreszcie dyskutowano o ich sprawie na forum publicznym. Josef de Vries podkręcił głos i gdy wszedł pod prysznic, drzwi do łazienki zostawił otwarte. Nie chciał uronić nic z tego medialnego show. Gdy spłynęła na niego gorąca woda, poczuł lekkie zawroty głowy. Podniósł głowę w kierunku końcówki prysznica, by krople wymasowały mu twarz. Wtedy dopadły go gwałtowne trudności z oddychaniem. Miał wrażenie, że jego płuca są jak skamieniałe. Zaniósł się kaszlem i pochylił. Josef de Vries wytrzeszczył oczy. Widział, jak nadlatują na niego czerwone kropki. Zanim jeszcze upadł do brodzika, wiedział już, że niedane mu będzie uczestniczyć w walnym zgromadzeniu. FILM JUŻ SIĘ ZACZĄŁ, gdy Ann Kathrin dotarła do kina. Kupiła sobie bilet i wodę mineralną. Obok niej stał młodzieniec w sztruksowej koszuli, z lekkim zarostem. Zamawiał litrową colę i miał przy tym dziwnie triumfalny uśmiech, jakby ta cola była największą przyjemnością, jaką sobie można wyobrazić. Potem pognał z nią z powrotem na salę kinową. - Ten to ma dobry humor - powiedziała Ann Kathrin do sprzedawczyni. - To już druga porcja w tym rozmiarze. Ann Kathrin zawahała się, ale nigdy jeszcze nie oparła się zapachowi świeżego popcornu. Kupiła małą torebkę. Właściwie była tutaj służbowo, ale w ten sposób wszystko zyskiwało bardziej osobistą nutę. Sylvia Kleine zdawała się kluczem do wszystkiego. Najchętniej Ann Kathrin dałaby jej ochronę policji, ale jeśli jej teoria miała sens, to życiu Sylvii nie groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo. Dlaczego zabójca miałby ją usunąć? Przecież to właśnie za jej sprawą chciał zagarnąć majątek.
Gdy Ann Kathrin weszła do sali kinowej, miała początkowo problemy z orientacją. Nie zwracając uwagi na postaci z ekranu, omiatała wzrokiem przednie rzędy. W kinie nie było nawet dwudziestu osób. W trzecim rzędzie siedziało kilku młodzieńców i piło radlera. Wyśmiewali film, a Ann Kathrin zastanawiała się, po co w ogóle tutaj przyszli. Ann Kathrin szukała Sylvii. Ale ta nie siedziała z przodu. Oczywiście stać ją było na miejsce w loży. Ann Kathrin wsunęła sobie popcorn do ust i rozgryzła go. Teraz wypatrzyła Sylvię. Nie była sama. Obok niej siedziała młoda kobieta, którą Ann Kathrin znała już ze Stowarzyszenia Tęcza; była to Tamara Pawłow. Zauważyła, że obok Sylvii i Tamary siedzi ten młodzieniec z wielkim kubkiem coli. Odniosła wrażenie, że obydwie dziewczyny czują się przez niego napastowane. Ann Kathrin chciała się temu przyjrzeć z bliska. Podeszła ostrożnie od tyłu i zajęła miejsce za plecami tych trojga. Byli tak sobą zajęci, że jej nie zauważyli. - Nie, nie, Stefan, zostaw mnie! Nie chce mi się pić - broniła się Tamara Pawłow. - No dalej, Tamara. Ja stawiam. Napij się. - Same możemy sobie kupić colę! - prychnęła Sylvia. - Zostaw nas w spokoju. Chcemy oglądać film! - Ty się tylko boisz, że znowu nasikasz w majtki. - Stefan nachylił się nad Tamarą. - Wcale nie nasikałam. - No to pij! Fotele kinowe przed Ann Kathrin zatrzęsły się. Stefan wstał ze swojego miejsca i klęknął przy Tamarze. Obmacywał ją. - No, chodź. Pokaż mi chociaż swoje balony. Ann Kathrin zsunęła się ze swojego fotela i kucnęła za oparciami dziewcząt, żeby nikt jej nie zobaczył. Co ja tutaj robię? - pomyślała, odstawiając na podłogę popcorn i wodę mineralną. W zasadzie ta sytuacja już dawno domagała się interwencji z jej strony. Ale coś ją w tym zastanawiało. Chciała się dowiedzieć, co będzie dalej. - Przestań, Stefan. Zostaw ją w spokoju! - ponownie poprosiła Sylvia. - Jeśli chcesz, to ja ci obciągnę. Ann Kathrin nie wierzyła własnym uszom. Sylvia proponowała usługi seksualne, żeby dłużej nie molestowano jej przyjaciółki. Ann Kathrin skoczyła jak sprężyna. Butelka z wodą przewróciła się. Pani komisarz przeskoczyła przez fotel, rozdeptując przy tym w ciemnościach swoją porcję popcornu. Wykręciła mężczyźnie prawą rękę do tyłu, wygięła mu ją za plecami, chwyciła go za włosy, odgięła głowę w kierunku karku i wysyczała: - Ann Kathrin Klaasen, policja kryminalna. Napastował pan te dwie młode kobiety. Ustalę teraz pańskie personalia i zabiorę na posterunek. - Nie! - krzyknęła Sylvia. - Zostaw go. To jest Stefan. Usiądź po prostu z nami. Fajnie, że przyszłaś. Ann Kathrin popchnęła rękę młodego człowieka bardziej ku górze między jego łopatki. Jęknął. - A jak Stefan ma na nazwisko? - pieniła się Ann Kathrin, nadal jeszcze wściekła. - Garrelts. Stefan Garrelts. Nic nie zrobiłem. Chciałem tym dwóm tylko postawić colę. Ja… - On nic nie zrobił. Słowo - powiedziała Sylvia.
- Naprawdę. Nic a nic - potwierdziła Tamara. - Ej, co się dzieje? Stefan? Potrzebujesz pomocy? Czego chce ta stara? - To młodzieńcy z trzeciego rzędu odwrócili się do nich. Ann Kathrin popchnęła Stefana Garreltsa między rzędami do wyjścia. Na zewnątrz, obok ubikacji, spisała jego personalia. Był blady jak ćpun na odwyku i tak samo nerwowo dygotał. Chodził do szkoły zawodowej i uczył się na mechanika samochodowego. - Nie mam pojęcia, o co pani chodzi. Nic już nie powiem. Chcę mówić z adwokatem. A tak w ogóle, to niech mi pani najpierw pokaże swoją legitymację. Skąd mam wiedzieć, że pani jest z policji? Ann Kathrin podetknęła mu legitymację pod nos. Stefan Garrelts wcale na nią nie spojrzał, tylko zaczął się tłumaczyć: - Często spotykam Tamarę w autobusie, kiedy rano jadę do szkoły. - Ale to wcale nie daje panu prawa, by ją napastować! Ann Kathrin złościła się z powodu swojego głosu. Był zbyt nerwowy. Za mało rzeczowy. O wiele za głośny. Teraz Stefan Garrelts się rozkleił. - Pani mnie źle rozumie. Tamara robi to z każdym! W korytarzu pojawiły się Sylvia i Tamara. Tamara przyniosła wielki kubek z colą i wręczyła go Stefanowi. - Proszę, wypuść go - powiedziała Sylvia i spojrzała na Ann Kathrin błagalnie. - Możecie złożyć na niego doniesienie, jeśli chcecie. To było co najmniej molestowanie seksualne. On nieobyczajnie was dotykał i… - E tam… - machnęła ręką Sylvia. - Sama pani widzi - ucieszył się Stefan. Ann Kathrin postanowiła się poddać. Pojęła, że chodzi o ważniejsze, o większe sprawy. Ona miała do złapania mordercę, a do tego potrzebowała zaufania Sylvii, wręcz jej pomocy. - No więc dobrze - kiwnęła głową. - Zmykaj stąd. Mam twój adres. Nie zapomnę o tobie. Dostaniesz wezwanie, a jeśli jeszcze raz zobaczę cię blisko tych dziewczyn, to… Zostawił colę i pobiegł do wyjścia. Później przy kawie latte, w kawiarni Mittelhaus w pasażu handlowym w Norden, Sylvia i Tamara przedstawiły swój ogląd sprawy. - Jeśli mu się porządnie dogodzi, to jest całkiem miły - powiedziała Sylvia. Rozerwała drugą torebkę z cukrem i wsypała ją do kawy. - Tacy właśnie są chłopcy dodała. Tamara przytaknęła. Żuła dolną wargę. Nie chciała sprzeciwiać się swojej przyjaciółce Sylvii, która najwyraźniej była dla niej wzorem. - Ale Stefan potrafi też być podły - dodała wymijająco i spojrzała na Sylvię. A ona przytaknęła, jakby musiała udzielić swojej przyjaciółce zgody na wypowiedziane słowa. Tamara przełknęła ślinę i rozejrzała się. Czuła się zażenowana. Policzki paliły ją jak ogień. W kawiarni nie było jeszcze dużego ruchu. Przy sąsiednich stolikach nikt ich nie podsłuchiwał. Mimo to Tamara przysunęła głowę bardzo blisko głowy Ann Kathrin. A potem zaczęła mówić, jąkając się. - On zawsze chce, żebym wypiła jak najwięcej coli, a kiedy muszę za potrzebą, to on mi nie pozwala.
- Jak to? Nie pozwala ci? - dopytywała się oburzona Ann Kathrin. - Wtedy przytrzymuje mnie na miejscu, bo chce, żebym… Nie wypowiedziała tego. Sylvia zrobiła to za nią. - Przytrzymuje ją tak długo, aż ona zesika się w majtki. Tamara ścisnęła uda, jak gdyby to miało właśnie miejsce, i zakryła sobie twarz prawą ręką, bo wstydziła się przed Ann Kathrin. - Dlaczego to robi? - zapytała Ann Kathrin. Dla Sylvii było to najwyraźniej coś oczywistego, jak gdyby w swej naiwnej wnikliwości, do której upośledzeni umysłowo są czasem zdolni, pojmowała wszystko aż do samej głębi. - Jemu się podoba, gdy ona go prosi i błaga, żeby ją puścił do ubikacji. - Wtedy zmusza człowieka do robienia rzeczy, żeby pozwolił mu pójść - wyszeptała Tamara. - Jakich rzeczy? - dopytywała Ann Kathrin. Chociaż oczywiście znała odpowiedź, była mimo to zaskoczona, gdy Sylvia odpowiedziała za swoją przyjaciółkę: - On lubi, jak mu się to robi ręką. A kiedy ona płacze, że już nie wytrzyma, i mówi, że zaraz zrobi w majtki, wtedy dopiero się podnieca. I mówi: „trzymaj mocno, bo ja też zaraz zrobię”. Tamara kiwnęła głową i otarła łzy. - A kiedy usłyszy siusianie - ciągnęła Sylvia - wtedy dochodzi. Ann Kathrin była bliska, żeby do kawy zamówić sobie jeszcze sznapsa. Spojrzała na zegarek. Było krótko po dwudziestej drugiej. Postanowiła odwieźć dziewczęta do domów, ale Sylvia machnęła ręką: - Zawsze bierzemy taksówkę. Van Hülsen lubi nas wozić. To miły facet. Zna mnie. Woził też mojego dziadka. - A skąd właściwie Stefan wiedział, że jesteście w kinie? On przecież normalnie nie chodzi na filmy rysunkowe, prawda? Zresztą cała ta banda, co siedziała z przodu… - Kiedy zobaczą, gdzie jesteśmy, to zaraz tam przyłażą - wydusiła z siebie Tamara. - Czekają na was pod kinem? - Nie. Łażą po mieście i czekają. Czasem chodzą za nami przez cały dzień powiedziała Sylvia nie bez kokieterii i odrzuciła włosy do tyłu - tylko czekają, aż gdzieś… - …nadarzy się okazja? - dokończyła Ann Kathrin. Tamara przytaknęła. - Czyli on nie jest sam? - Nie, są z nim jeszcze Derk Abels, Uwe Niessen i Wilko Reeners. - I pozwalacie na to? - zdziwiła się Ann Kathrin. Sylvia wzięła głęboki oddech, jak gdyby musiała wytłumaczyć Ann Kathrin, jak urządzony jest świat. - Chłopaki takie są. Trzeba im tylko zrobić dobrze, to potem są właściwie w porządku. Ann Kathrin zebrało się na wymioty i ruszyła do toalety. W lustrze zobaczyła swoją twarz. Miała czarne sińce pod oczami. Gotowała się w niej szalona złość. Jak musiała czuć się Jutta Breuer? Ona przecież wiedziała o tym wszystkim. Była o wiele bliżej tych spraw. Od lat zajmowała się pracą z niepełnosprawnymi. Codziennie musiała się
przyglądać, jak jej dziewczęta stają się zwierzyną łowną. Ann Kathrin postanowiła, że zapyta dziewczęta, jak się zabezpieczają. Gdy wróciła do stołu, Sylvia zapłaciła już rachunek za całą trójkę. Sylvia najwyraźniej wyczuła, że Ann Kathrin nie ma ochoty wracać do swojego domu przy Distelkamp. Bała się nocy i samotności. Być może morderca krąży wokół jej domu. - Jeśli nie masz ochoty wracać do siebie, możesz bez problemu przenocować u mnie zaproponowała Sylvia. - Mam dość miejsca. Mogę ci też dać piżamę. W pierwszym odruchu Ann postanowiła odmówić, choć nie bez wdzięczności za troskę. - To naprawdę miłe z twojej strony, ale myślę, że powinnam pojechać do domu. - Byłaś dzisiaj wspaniała, naprawdę. Jak prawdziwa przyjaciółka - powiedziała Sylvia wyraźnie wzruszona, a Tamara przytaknęła. - Tak, jak prawdziwa przyjaciółka. Wtedy Ann Kathrin uznała, że pomysł wcale nie jest taki głupi, i przyjęła propozycję Sylvii. TEJ NOCY nie znaleziono ciała Josefa de Vriesa. Kłęby pary sunęły spod prysznica do salonu, w którym telewizor ciągle serwował wiadomości o serii zabójstw we Fryzji Wschodniej. Jego nogi tkwiły w brodziku i zasłaniały odpływ. Górna połowa ciała, dziwacznie wykręcona, ozdabiała łazienkowy dywanik. Woda przesiąkła przez dywany i wypływała już przez drzwi wejściowe na zewnątrz do ogrodu, gdzie wsiąkała w kwiatowe grządki. Na kamiennej dróżce utworzyła się mała strużka prowadząca do bramy ogrodu. Stamtąd woda płynęła dalej przez chodnik do rynsztoka. Na walnym zgromadzeniu Stowarzyszenia Tęcza nikt tak naprawdę nie zauważył braku cichego logopedy. Niektórzy z mówców przykuli uwagę zgromadzonych. Wśród nich szczególnie wyróżniał się Ludwig Bongart. Umiał formułować myśli ostro i precyzyjnie. Wystąpił jako najradykalniejszy z radykałów oraz jako przyjaciel Ulfa Speichera. Dzisiejszego wieczoru wielu zobaczyło w nim kogoś na kształt następcy tronu. I nieważne było, że w stowarzyszeniu odbywa jedynie służbę zastępczą, bo przecież ma w sobie talent, by poprowadzić stowarzyszenie i sformułować chwytliwe żądania. Można go było sobie wyobrazić w telewizyjnym talk show, w którym dzięki swojej swadzie byłby w stanie zapędzić w kozi róg najbardziej wyszczekanego polityka. - Niepełnosprawnych spycha się na margines - oceniał panujące trendy Ludwig. Wszystkim chodzi o efektywność, o to, by szybciej, wyżej, dalej. Chodzi o zyski. A my im zawadzamy. Morderca to karząca ręka polityków, którzy prowadzą nas na pasku finansów. Bez rzeszy mężczyzn odbywających służbę zastępczą cała praca z niepełnosprawnymi w tym kraju już dawno by się załamała. Ludwig przytaczał liczby, miotał procentami, dodatkami pielęgnacyjnymi i stawkami godzinowymi, które nazywał głodową jałmużną. Jednak nie ograniczył się do oceny, że taka sytuacja jest nie do przyjęcia. O, nie! On również zaoferował ludziom wizję. Jego przemówienie zakończyło się głośnymi okrzykami poparcia i szalonymi brawami. Niektórzy nawet wstali, by nagrodzić go owacją na stojąco. Jutta Breuer pozostała na krześle i wpatrywała się w niego zafascynowana. To, co się tutaj działo, było
ledwie przedsmakiem tego, czego spodziewała się jutro. Czuła, że Ludwig dopiero się rozgrzewał przed wielką mową z trybuny. Jutro Bongart stanie na czele manifestantów i zagrożony przez szalonego mordercę, a ochraniany przez policyjnych snajperów - da wyraz niezadowoleniu tłumów. Zrobi z Ulfa Speichera męczennika - myślała Jutta Breuer. A siebie samego wywinduje do poziomu gwiazdy popu. Tego wszystkiego nie da się powstrzymać. Sprawa nabrała własnej dynamiki, której nic już nie zatrzyma. Dzięki Ludwigowi otrzymają nowe dotacje, środki instytucjonalne, wyższe dodatki pielęgnacyjne, więcej etatów. Odnowi się ośrodek rekreacyjny stowarzyszenia. Z pewnością pojawią się nowe autobusy przystosowane do przewozu niepełnosprawnych. Żaden samorządowy polityk temu się nie sprzeciwi… Jego ciężarna przyjaciółka Pia siedziała obok i patrzyła na niego z uwielbieniem. Oto stoi tu on, młody bohater, który niebawem zostanie też ojcem jej dziecka! A ona oczywiście za chwilę stanie obok niego na trybunie, jak żony polityków, które towarzyszą swoim mężom w spotkaniach wyborczych, by pokazać, jacy wspaniali z nich ludzie. Ludwig przekazał głos Jutcie. A ją dreszcz przebiegł po plecach. NAJPIERW ANN KATHRIN odwiozła do domu Tamarę, potem razem z Sylvią pojechała do Willi Śmiesznotki. W radiu samochodowym leciał utwór Simona & Garfunkela. Podobnie jak w czasie jazdy z siłowni, Sylvia znowu położyła głowę na kolanach Ann Kathrin. Na swoim fotelu trzymała już tylko nogi. Była cała zatopiona w myślach. Jej słowa dochodziły jak z innego świata. Ann Kathrin głaskała Sylvię po głowie. Czuła, jak bardzo Sylvia chce być znowu małą dziewczynką. - Uważam, że dobrze zrobiłaś, że pozbyłaś się Tima - powiedziała Ann Kathrin. Minęła chwila, zanim Sylvia odpowiedziała. - Ludwig powiedział, że mam wprawić nowe zamki, żeby Tim nie mógł po prostu wejść i czegoś mi zabrać. - Tak, tak jest lepiej. Ale czy ktoś jeszcze może mieć kopię twoich kluczy? Dawałaś je wielu mężczyznom? - Tylko wtedy, gdy tego chcieli - odpowiedziała Sylvia, jakby to było coś oczywistego. - Czy Stefan Garrelts też ma klucze? - Nie, on nie, ale jego przyjaciel, Uwe Niessen. - Ten też był w kinie? - Tak, z przodu, w pierwszym rzędzie. - I? Czy on też jest taki jak Stefan? - Nie, czasem tylko dzwoni, jak czegoś potrzebuje. - A czego on na przykład potrzebuje? - Jak się pokłóci ze swoją dziewczyną, to przychodzi nocować. - U ciebie? To znaczy, w twoim łóżku? - Czasem tak. Ann Kathrin walczyła ze łzami, podczas gdy lewą ręką kierowała samochodem, a prawą głaskała Sylvię po głowie. W radiu leciały teraz wiadomości. To była zwyczajna sobota pełna zwyczajnych zamachów. W kawiarni na Zachodnim Brzegu Jordanu eksplodowała bomba, która zabiła co najmniej dziesięć osób i raniła czterdzieści.
W Bagdadzie i Mosulu doszło do samobójczych ataków. Ann Kathrin poczuła, że coś się z Sylvią dzieje. Przez jej ciało przebiegł dygot, jak gdyby miała skurcze. Usiadła wyprostowana na fotelu i kopnęła w radio. - Oni są wszędzie - wrzasnęła. - Wszędzie! - Ej, co robisz? Przestań! - Ann Kathrin z trudem panowała nad autem. - Zabiją nas wszystkich, te świnie! Musimy ich zatrzymać. Sylvia wpadła w regularny szał. Ann Kathrin zjechała na pobocze i próbowała chwycić ją, żeby się uspokoiła. - W tym aucie też może być bomba! - krzyczała Sylvia. - Uspokój się, uspokój! Ten zamach z wiadomości nie był tutaj, tylko w Izraelu i w Iraku! To bardzo daleko stąd. - Nie masz o niczym pojęcia! Wszyscy umrzemy! - Sylvia odepchnęła swoją nową przyjaciółkę. OTWORZYŁA DRZWI, wyskoczyła z auta i ruszyła przed siebie. Ann Kathrin zaczęła gonić spanikowaną dziewczynę. - Sylvia, zatrzymaj się! Co ci się stało? Sylvia biegła w kierunku starszej pani, która kurczowo ściskała torebkę. Prawdopodobnie przypuszczała, że zostanie obrabowana. Te dwie kobiety zderzyły się ze sobą. Starsza pani upadła ze swoją torebką na klomb przed domem. Sylvia wymachiwała rękami, jak gdyby ktoś ją zaatakował. Ann Kathrin już była przy niej i próbowała przytrzymać ciężko dyszącą dziewczynę. Groziła jej hiperwentylacja. - Już dobrze, Sylvia, już dobrze. Zrób ładnie wydech, oddychaj spokojnie. Wszystko jest w porządku. Nikt ci nic nie zrobi. Jestem przy tobie. Starsza pani zgarniała swoje rzeczy. Torebka otworzyła się, a jej zawartość rozsypała się na klombie. Oczywiście dostrzegła, że z Sylvią jest coś nie w porządku. - Wszędzie te ćpuny! Człowiek boi się wyjść z domu! Ann Kathrin spokojnie spojrzała na kobietę i odpowiedziała rzeczowym tonem: - Ona nie jest narkomanką. - Czy to pani córka? To niech lepiej pani na nią uważa. Mogłabym to zgłosić na policji. Niech się pani cieszy, że nic sobie nie zrobiłam… Kobieta pozbierała się, podniosła torebkę i pokuśtykała w swoją stronę. Sylvia głośno łkała i bębniła pięściami w klatkę piersiową Ann Kathrin. - Wiem wszystko! Wszystko! To z moimi rodzicami to nie był wypadek. Oni tylko tak mówili, Speicher i wszyscy. Ta łódź przecież nie wybuchła tak po prostu! To była dobra łódź rybacka. To terroryści zamordowali moich rodziców. Terroryści! Oni umieją się maskować, możesz mi wierzyć. Są jak jadowite żmije. Przyczajają się. Ty myślisz, że to gałąź i stajesz na tym, a wtedy oni cię kąsają. Ann Kathrin dziwiło to porównanie do jadowitej żmii. Zastanawiała się, czy to był wymysł Sylvii, czy też ktoś tak jej wyjaśnił śmierć rodziców. Sylvia trzęsła się na całym ciele. Co spowodowało ten napad szału? - Posłuchaj, potrzebujesz jakichś lekarstw? - zapytała Ann Kathrin. Sylvia wstała i podparła się pod boki. - Biorę moje tabletki. Nie martw się - powiedziała opryskliwie. - Tylko nie zacznij ględzić jak Jutta.
Bez słowa ruszyły obok siebie do samochodu. Każda starała się tak iść po wąskim chodniku, by w żadnym razie nie dotknąć drugiej. Drzwi po obydwu stronach twingo były otwarte, kluczyk tkwił w stacyjce. Sylvia się wahała. Nie wiedziała, czy ma wsiąść czy nie. Ann Kathrin nauczyła się już czytać w jej twarzy, która zdradzała każde uczucie, zanim Sylvia sformułowała swoje myśli. Spodziewa się teraz odrzucenia - uświadomiła sobie Ann Kathrin. Ona już to dobrze zna. Na pewno często dostaje szału, a potem próbuje naprawić wszystko pieniędzmi i przysługami. - Czy już nie jesteś moją przyjaciółką? Ann Kathrin postarała się o szczery śmiech. - Ależ oczywiście, jestem jeszcze twoją przyjaciółką. Boże, wiem, jak to jest, gdy się straci rodzica. Mój ojciec też nie umarł śmiercią naturalną. Sylvia otworzyła usta, jakby chciała powtórzyć słowa Ann Kathrin. Przez głowę Ann przemknęła myśl: ona mnie nie zrozumiała. Nie umarł naturalną śmiercią? Bzdura! Muszę mówić jaśniej. - Mój ojciec został zastrzelony. Pracował w policji kryminalnej tak samo jak ja. To zdanie Ann Kathrin odmieniło wszystko w oczach Sylvii. Teraz były kimś na kształt wspólniczek. Były siostrami. Towarzyszkami w cierpieniu. JEDNO Z POMIESZCZEŃ w Willi Śmiesznotce, które wcześniej było przypuszczalnie biurem Hinricha Kleinego, służyło teraz za spiżarnię. Stały tutaj dwie wielkie zamrażarki wypełnione po brzegi. Do tego co najmniej dziesięć skrzynek z winem musującym. Nie były to tanie wina. Na jednej ze skrzynek napisane było Mont Ventoux. Domaine le Murmurium. Talisman 2003. Dwadzieścia pięć euro za butelkę. Stały tam również, jedna na drugiej, skrzynki pełne Heinekena, Desperados i puszek z kolorowymi drinkami… - Sama to wszystko kupiłaś? - Nie, to jest dla… - Sylvia przełknęła - no, chłopcy lubią to pić. - Tim to zamówił? - Tak, piwo. Wino kupiłam dla Ludwiga. To on mi powiedział, że to jest najlepsze. Ale on już nie przychodzi. - Zamówiłaś je u winiarza? - Ann Kathrin wzięła do ręki butelkę czerwonego wina i przyjrzała się etykietce. Sylvia kiwnęła głową. - Czy Jutta Breuer wie, że składujesz tu napoje dla wszystkich swoich przyjaciół? Sylvia wzruszyła ramionami. - Przecież musiała widzieć rachunki, tak? Sylvia się roześmiała. - Nie wolno mi już płacić złotą kartą dziadka. Wszystko mi zabrali. A było świetnie. Wszystko można było za to kupić i nie trzeba było ciągać się z gotówką. - No więc jak za to wszystko zapłaciłaś? - naciskała Ann Kathrin. Zorientowała się, że w ten sposób zapędza Sylvię w kozi róg. Czy Sylvia już nie pamiętała, jak zapłaciła za te drinki, czy po prostu wstydziła się powiedzieć? - Ta durna krowa zablokowała moje czeki! - wybuchnęła nagle Sylvia. - Nie jestem już… - zastanawiała się - nie wiem, jak to się mówi. W każdym razie nie wolno mi już podpisywać czeków. Ona po prostu powiedziała w banku, że mają cofać moje czeki. Czy
to nie podłe? To przecież moje pieniądze! - I co teraz? - Powiedzieli, że wszystko mi zabiorą z powrotem, jeśli nie mogę za to zapłacić. Ale był tu wtedy Tim i ich uspokoił. Powiedział, że niedługo znowu będę mogła decydować o własnych pieniądzach. To co? Otworzymy sobie teraz wino? Ann Kathrin głęboko odetchnęła. Otworzyły butelkę Domaine de Saint Cosme St. Joseph 2003. Piły w salonie i wino smakowało wspaniale, ale Ann Kathrin czuła wyrzuty sumienia. Jednak gdy tak siedziały sobie jak przyjaciółki i popijały z eleganckich kieliszków, czuła, że coraz bardziej zbliża się do rozwiązania sprawy. Zaciągnęły wszystkie zasłony i opuściły rolety. Żaden strzelec nie mógłby już dostrzec celu. Ann Kathrin nie wiedziała, co począć z bronią. Chciała ją mieć przy sobie, a równocześnie niewygodnie siedziało się z nią na fotelu. W końcu wcisnęła swój pistolet pod poduszkę, która leżała obok. Sylvia Kleine chciała dowiedzieć się więcej o swojej nowej przyjaciółce: Jak naprawdę umarł jej ojciec? Ann Kathrin szczerze opowiedziała o napadzie na bank, w czasie którego jej ojciec postanowił wymienić się za jednego z zakładników. I o tym, jak leżał postrzelony na ziemi, aż w końcu przyleciał helikopter. Nikt nie wpadł na pomysł, by zapobiec lądowaniu helikoptera ratowniczego. A to był tylko podstęp. - Helikopter nie zabrał ojca do szpitala, tylko przestępcy uciekli nim z łupem. Mój ojciec zmarł. - Czy to też byli terroryści? - zapytała Sylvia. - Nie, myślę, że to byli całkiem pospolici przestępcy. - Ann Kathrin potrząsnęła głową. - Nie mieli żadnych celów politycznych czy religijnych. Oni chcieli po prostu pieniędzy i szli do swego celu po trupach. Sylvia zdawała się nie do końca pojmować różnicę między zwykłymi kryminalistami a terrorystami. Ale nawet dla Ann Kathrin było to czasem trochę zagmatwane. - I nigdy nie złapałaś mordercy twojego ojca? - Nie, ale nie tracę nadziei. Któregoś dnia go dopadnę. - Tak, któregoś dnia. Na pewno! - Sylvia kiwnęła głową z zachwytem. - A co wtedy zrobisz? Rozwalisz mu łeb? To pytanie Ann Kathrin zadawała sobie często. W jej snach odpowiedź była zupełnie jasna. Widziała zabójcę, jak klęczy przed nią i błaga o łaskę. We śnie niemal za każdym razem zabijała go strzałem w głowę, o ile się wcześniej nie obudziła. Na jawie widziała tę sprawę oczywiście zupełnie inaczej. Była przecież funkcjonariuszką policji kryminalnej. I chciała, by mordercę jej ojca spotkała sprawiedliwa kara. Oczywiście, że przekaże go w ręce sprawiedliwości z tak ewidentnymi dowodami winy, by żaden cwany adwokat nie dał rady go wydostać. Niech siedzi do końca swych dni. - Większość wcale nie siedzi dożywotnio - powiedziała Sylvia. - Zwykle dostają po piętnaście czy dwadzieścia lat. A nawet jeśli dostaną dożywocie, to wypuszczają ich po paru latach. Tak mówił mój dziadek. Ann Kathrin nie mogła zaprzeczyć temu z czystym sumieniem. Ale obawiała się, że zrobi się z tego apologia kary śmierci. - Chciałabym, żeby mordercy moich rodziców też umarli. - Tak, potrafię to zrozumieć - powiedziała Ann Kathrin - ale wiesz, jeśli zrobimy coś
takiego, będziemy tak samo winni. Nie możemy stawiać się na jednym poziomie z mordercami. Sylvia wlała w siebie wino, jakby to był łyk chłodnego piwa. Najwyraźniej nie wyczuwała szlachetnego smaku. Przyniosła albumy ze zdjęciami swoich rodziców i usiadła na poręczy fotela obok Ann Kathrin, żeby razem mogły oglądać fotografie. Nie była to zbyt wygodna pozycja dla Ann Kathrin, która miała wrażenie, że Sylvia połową pupy siedzi na jej P2000. Ale tu nie chodziło o wygodę, lecz o bliskość. Było już po północy, gdy Ann Kathrin położyła się spać w jednym z licznych pokojów gościnnych. Do tej pory naliczyła w tym domu pięć odtwarzaczy DVD. Również w jej pokoju był jeden. Zanim się położyła, musiała odsunąć na bok kilka płyt DVD, które leżały w łóżku pod kocem. Dwa filmy rysunkowe, trzy filmy porno i jeden horror. Nic lepiej nie ilustrowało świata, w którym żyła Sylvia. Ann Kathrin zabrała swojego Hecklera & Kocha do łóżka. Po raz pierwszy w życiu spała z bronią pod poduszką. Na niewiele by się jej przydała, gdyby w tym momencie wszedł morderca, bo była całkowicie wykończona po męczącym dniu. Zapadła w głęboki sen, w którym nic się jej nie śniło, i nie zauważyła nawet, że Sylvia wsunęła się pod kołdrę i przytuliła do niej. Ann Kathrin obudziła się około czwartej nad ranem, bo Sylvia leżała w poprzek łóżka i kopała nogami, uprawiając w swoim śnie jogging. Ann Kathrin położyła jej rękę na głowie. Teraz Sylvia przytuliła się do niej, tak jak wcześniej Eike przytulał się do niej w łóżku. Ann Kathrin odczuła to jak bolesne ukłucie. Poczuła się głęboko związana z Sylvią, choć nie była upośledzona umysłowo i nie była bogata. Ale była równie samotna i opuszczona, czuła się tak samo oszukiwana i podobnie wykorzystywana przez mężczyzn.
NIEDZIELA 1 MAJA, GODZ. 9.15 Gdy Ann Kathrin obudziła się, doroczne demonstracje pierwszomajowe już trwały. Wstała po cichu. Sylvii nie było już obok niej w łóżku. Ann Kathrin poszła poszukać łazienki. Nie mogła w żadnym razie pojechać na służbę w takim stanie. Nie chciała też pojawić się przy Distelkamp w niedzielny poranek, zaspana, po tym, jak dopiero co jej mąż się wyprowadził. Wyglądałoby to przecież tak, jak gdyby spotykała się już z kimś innym. Roześmiała się z siebie - jakby to coś zmieniało… Gdy Ann Kathrin wyszła z łazienki, pachniało już kawą i jajkami. Sylvia stała w różowym T-shircie przy kuchence i smażyła jajka. Toster wypluł właśnie przypieczone grzanki. Ann Kathrin spojrzała z dezaprobatą na napis na koszulce Sylvii: „Jestem mięciutkim materacem”. - Tim ci to podarował? - zapytała Ann Kathrin. - Nie, Rainer - roześmiała się Sylvia. - On lubi takie rzeczy. Na targowisku jest czasem stoisko z takimi koszulkami. Rainer każe sobie zawsze przeczytać, co jest napisane, a potem kupuje dla siebie i przyjaciół. Przywiązanie Sylvii działało na Ann Kathrin w sposób szczególnie kojący, ale mimo to nie chciała jej zabrać na demonstrację. - To zbyt niebezpieczne - powiedziała i posmarowała sobie grzankę masłem. - Jeśli zrobi się niebezpiecznie, to tym bardziej powinnam tam być - potrząsnęła głową Sylvia. - A może myślisz, że opuszczę moją przyjaciółkę w biedzie? Takim człowiekiem nie jestem. Na mnie możesz polegać. - A byłaś już kiedyś na demonstracji? - Nie, jeszcze nie - zaprzeczyła Sylvia - ale kilka razy organizowaliśmy już wycieczkę ze Stowarzyszeniem Tęcza. I byłam też na pchlim targu. Ann Kathrin uśmiechnęła się. - Kiedyś chodziłam na każdą demonstrację pierwszomajową. - Ścigałaś terrorystów? - Nie, byłam z moim ojcem. Zwykle siedziałam u niego na barana. Sylvia przełożyła jajka sadzone z patelni na świeże grzanki i wzięła do ręki wielki młynek do pieprzu. - Lubisz na ostro? - Tak, poproszę. - Ann Kathrin kiwnęła głową. Lubiła zapach świeżo zmielonego czarnego pieprzu i nawet do truskawek używała czasem młynka. To też miała po swoim ojcu. Jedząc jajka i chwaląc udane śniadanie, Ann Kathrin przypomniała sobie demonstrację z wysokości ramion ojca. Znowu usłyszała jego głos, jak odczytywał dla niej napisy na transparentach wokół. Trzymała się go mocno za włosy i dostawała co najmniej dwa lody na jednej demonstracji. Zawsze skapywało trochę na jego głowę, a ona wcierała roztopione lody we włosy ojca. Śmiał się i mówił, że to dobry „szampon”. Czasem przylatywały osy i krążyły wokół jego głowy. Wtedy zdejmował ją z ramion, bo bał się, że ją użądlą. Gdyby teraz żył - myślała - zbliżałby się do emerytury. Wyobraziła sobie, że siedzi
z nim przy śniadaniu i dyskutują o jej śledztwie. Co by zrobił? Od razu znała odpowiedź: zostałby przy Sylvii. - Kiedy poznałaś Tima? Twoi rodzice jeszcze wtedy żyli? Sylvia odpowiedziała z pełnymi ustami. Żółtko skapnęło na jej różową koszulkę. - No jasne. Poznaliśmy się w klubie łuczniczym. - W klubie łuczniczym? - Ann Kathrin z trudem ukryła emocje. - Tak, należałam do klubu. Można się tam nauczyć koncentracji i w ogóle. Mój tatuś uważał, że to dla mnie strasznie ważne. Ale tak naprawdę wcale nie sprawiało mi to frajdy. Sylvia odkryła żółtą plamę na swojej koszulce, więc po prostu ją zdjęła. Ann Kathrin poczuła niemałą ulgę. Nie miała ochoty chodzić po mieście z Sylvią w koszulce z takim napisem. - Tim dobrze strzelał? - I to jak! Raz nawet brał udział w mistrzostwach, ale myślę, że nic nie wygrał. Lubi się przechwalać. Nigdy nie wiadomo, czy można mu wierzyć czy nie. Sylvia zjadła swoje jajko. Goła od pasa w górę odchyliła się ze swoim krzesłem tak daleko do tyłu, że stało już tylko na dwóch nogach. Potem oparła stopy o krawędź stołu i bujała się tam i z powrotem. - Wiem dokładnie, co o tym myślisz, Ann. - I co myślę? - Myślisz, że Tim zabił Paula. Ann Kathrin bała się, że Sylvia w każdej chwili może przewrócić się na krześle. - Wiesz, to musiał być bardzo dobry łucznik. Myślisz, że to był on? Miał powody? Sylvia stopą odsunęła na bok swój talerz, a Ann Kathrin zastanawiała się, czy w te poranki, gdy jadła śniadanie z mężczyznami, którzy najwyraźniej pchali się, by tu nocować, też tak siedziała przy stole. - Nie znosili się. - Aha, czyli się znali? Sylvia podniosła nogi do góry i przechyliła się do przodu. Teraz krzesło znowu stało na czterech nogach. Sylvia przykucnęła na nim i położyła się na brzuchu na stole. Podparła głowę rękoma i wyszczerzyła się w uśmiechu. - No jasne. Byli o siebie zazdrośni. Teraz zeskoczyła z krzesła i zaczęła pajacować po pokoju, skakać z nogi na nogę, robić miny i paplać: - Tak, tak, tak. Wiem, co chcesz powiedzieć. Tak, tak, tak. To się zgadza. Robiłam to z obydwoma. No i? Jeśli jego Lioba nie umie mu dogodzić, to sama jest sobie winna, że on tu przychodził. Zaczęła się histerycznie śmiać. - Mężczyzn trzeba doić jak krowy. Zrobiła w kuchni gwiazdę. I znowu już stała na dwóch nogach i chichotała. - Tak, jak krowy, dokładnie tak. Spojrzała na skonsternowaną twarz Ann Kathrin. - Bo inaczej ich boli. Jeśli krowy nie są dojone, ich wymiona robią się bardzo grube. Prawie pękają. Wtedy wyją z bólu. - I myślisz, że z mężczyznami jest dokładnie tak samo? - Jasne - przytaknęła Sylvia.
- Kto ci to powiedział? Chyba sama na to nie wpadłaś, co? Sylvia zamarła. Zaczęła się zastanawiać. Gwałtownie odwróciła się plecami od Ann Kathrin. Szukała mądrej odpowiedzi. Chciała zaskoczyć nową przyjaciółkę jakąś mądrością życiową. Potem obróciła się, wskazała na Ann Kathrin i odgryzła się: - Nie jestem głupia tylko dlatego, że jestem niepełnosprawna! Jeśli inne są takie wspaniałe, a ja głupia, to dlaczego ich faceci przychodzą zawsze do mnie? Znowu usiadła na swoim krześle i jednym haustem wypiła wystygłą kawę. - Myślisz, że ta Pia jeszcze może dogodzić Ludwigowi? Oczywiście Ann Kathrin nie znała odpowiedzi. - Chodzi mi o to, że ona jest teraz w ciąży. Na pewno nie ma ochoty na te sprawy, co nie? Paul mówił, że jak jego żona była w ciąży, to prawie przez pół roku nic się w tych sprawach nie działo. Biedny. Na pewno prawie pękły mu jaja. - Czy sam ci to powiedział? Sylvia wahała się przez chwilę, a potem przytaknęła. Ann Kathrin czuła presję czasu. W końcu przed wielką demonstracją Tęczy będzie jeszcze odprawa. Musi tam być, ale przecież nie mogła zabrać ze sobą Sylvii. Nie miała na to żadnego racjonalnego wytłumaczenia, ale czuła, że jeśli teraz zostawi Sylvię samą, to wydarzy się jakaś katastrofa. Zadzwoniła do Ubba Heidego i telefonicznie odwołała swój udział w odprawie. Rozplanowanie sił porządkowych, bezpieczeństwo mówców i ochrona demonstracji tak czy owak nie były jej sprawą. - Potrzebujemy kamer wideo i fotografów we wszystkich miejscach. Jestem pewna, że nasz człowiek tam się pojawi. Być może będzie stał w tłumie i słuchał przemówień. Nie chce mi się wierzyć, że zrezygnuje z tego przedstawienia. Ubbo Heide w pełni podzielał jej zdanie. - Mamy dwanaście kamer wideo w dobrych miejscach i cały tłum tajniaków na demonstracji. Nic nie umknie naszej uwadze. Ani jedna twarz. GDY TA WIADOMOŚĆ trafiła do inspektoratu policji, Rupert zerwał się z krzesła. Zawołał Wellera i cicho gwizdnął przez zęby: - No, wreszcie jakaś dobra wiadomość. Wyobraź sobie - wyszczerzył się zadzwoniła do ciebie pewna młoda kobieta, Silke Gabriel. Powiedziała, że obiecała ci odezwać się, jeśli Kohlhammer się pojawi. No i się pojawił. Rupert i Weller nałożyli kamizelki kuloodporne, sprawdzili swoją broń i kiwnęli do siebie głowami. Zapuszkują go. Teraz, zaraz. - Ta lala widziała, jak przejeżdżał samochodem obok baru. Przysięga, że to on. - Mamy myśleć, że on rozbija się swoim wozem kempingowym po Francji zauważył Weller. - Facet zaliczył wtopę. Mogli skorzystać z oddziału do zadań specjalnych, żeby przymknąć tak niebezpiecznego faceta, ale wzięli tylko sześciu chłopaków z „lokalnej grupy folklorystycznej”, jak Rupert nazywał żartem umundurowanych funkcjonariuszy, oraz dwa psy. Gdy szturmowali dom na przedmieściach Hage, Weller zastanawiał się, czy ta akcja przyniesie mu potem laury czy postępowanie dyscyplinarne. Jeśli coś się tu nie uda, mają przechlapane. Rupert sam chciał aresztować Kohlhammera. Jasna sprawa, że nie należało ryzykować, dzwoniąc do drzwi. Nie można mu było dać czasu na przygotowanie się do
ataku. Mógłby zacząć strzelać przez zamknięte drzwi, albo od razu wysadzić się w powietrze. Weller wszedł do środka przez uchylone drzwi od tarasu. Rupert kazał rozwalić drzwi wejściowe taranem. Georg Kohlhammer w bokserkach zbiegł zdenerwowany po schodach. Pierwsze, co zobaczył Weller, to dwie kompletne zbroje rycerskie. Każdy rycerz trzymał wielki miecz. Ach, tak! Trafiliśmy pod dobry adres - pomyślał. - Nie strzelać! Nie strzelać! - wrzasnął Kohlhammer i wyrzucił ręce do góry. Widział, jak zdenerwowani są policjanci. Bał się o życie. Kilka sekund później na jego nadgarstkach zamknęły się kajdanki. Zabrali wszystkie miecze, które znaleźli w domu. Nie tylko te dwa przy rycerskich zbrojach, lecz także sześć innych, które wisiały na ścianie w salonie. Do tego jeszcze dzidy i maczugi. Georg Kohlhammer został zabrany do inspektoratu policji w Aurich. Tam Rupert i Weller skonfrontowali go z faktami, które przemawiały przeciwko niemu. Wiedzieli, że większość sprawców przyznaje się w ciągu pierwszych godzin po aresztowaniu. Jeśli nie, to wszystko może się potem cholernie długo ciągnąć. Prokurator Scherer zjawił się w świetnym humorze. Oto krótko przed wielką katastrofą rozwiązali sprawę. Wszyscy byli zgodni, że Kohlhammer wrócił, by w czasie demonstracji uśmiercić swoją kolejną ofiarę. Posiadał kilka domów w mieście. Jeden z nich stał przy rynku. Stamtąd miał idealny punkt, by strzelać do ludzi stojących na trybunie. Georg Kohlhammer wrzeszczał, że nie wie, czego od niego chcą. - Dlaczego pańska przyjaciółeczka sama jeździ wozem kempingowym po Francji, podczas gdy pan potajemnie wrócił do Niemiec? - A co jest w tym zakazanego? - zapytał Kohlhammer i popukał się w czoło. Pokłóciliśmy się. Potwornie się pokłóciliśmy. To przebiegła dziwka. Chciała tylko moich pieniędzy. Najchętniej jeszcze na wakacjach zaciągnęłaby mnie do urzędu stanu cywilnego. Im człowiek ma większy majątek, który sam sobie wypracował, tym więcej poszukiwaczek złota na niego czatuje. Tego określenia Weller jeszcze nie znał. Wprawdzie wiedział, co Kohlhammer ma na myśli, ale zwrot był dla niego nowy: „poszukiwaczka złota”. - Tak - przytaknął Georg Kohlhammer - czarują cię, ujeżdżają tak, jak jeszcze nikt w życiu cię nie ujeżdżał, a kiedy tylko powiesz „tak”, robią kopię twojej deklaracji podatkowej i szukają adwokata od rozwodów. Za pomocą ślubu można o wiele więcej i o wiele szybciej zarobić, niż uczciwie pracując. - A dlaczego sam pan nie wrócił do domu wozem kempingowym i nie zostawił jej tam na lodzie? To przecież pański samochód. - Mój Boże, zrobiło mi się jej po prostu żal. Zostawiłem ją w tym wozie. Najpierw myślałem, że może wrócę, jak ona się uspokoi, ale potem w wiadomościach usłyszałem o demonstracji w Aurich i wsiadłem do pierwszego pociągu. I oto jestem. - Pociągiem, tak? Do Aurich? Z Aurich już od lat siedemdziesiątych nie ma połączeń kolejowych. - Pojechałem do Emden - jęknął Kohlhammer. - Mamy tam filię. Moja firma ma czternaście samochodów. Sam posiadam dwa. Czarnego mercedesa klasy T, którego używam w celach służbowych, i chryslera Grand Voyager. - Pana miecze będą badane w laboratorium. Dlaczego mam wrażenie, że odkryjemy na nich ślady krwi? - zapytał Rupert.
- To tylko dekoracja, panie komisarzu - roześmiał się nerwowo Kohlhammer. Egzemplarze kolekcjonerskie. Nie rozwalamy sobie nimi głów! Prokurator Scherer spojrzał na Ruperta i kiwnął do niego głową. - Ugotujcie go na miękko. Z wielką chęcią jeszcze przed rozpoczęciem demonstracji prokurator wydałby oświadczenie dla prasy: „Morderca został złapany i przyznał się do winy”. Rupert cieszył się, że na przesłuchanie nie wezwano Ann Kathrin. Ona z pewnością nie pochwaliłaby jego metod. A on teraz włączył twardszą procedurę. Nie bawili się teraz w „Zły policjant - dobry policjant”, o nie! Bawili się teraz w „Zły policjant - bardzo zły policjant”. Nie bili Kohlhammera i nie grozili mu. Ale tak go zastraszyli, że dwadzieścia minut później siedział na swoim krześle jak kupka nieszczęścia i prosił o adwokata i szklankę wody.
NIEDZIELA 1 MAJA, GODZ. 14.00 Do demonstracji pozostały dwie godziny. Caro Schmidt siedziała przy swoim komputerze kompletnie wyczerpana nerwowo. Jej roczny wolontariat w Stowarzyszeniu Tęcza dobiegał końca. Miała sporządzić sprawozdanie ze swoich doświadczeń. Tak naprawdę miało ono już być gotowe 20 kwietnia. Z okazji dziesięciolecia istnienia stowarzyszenia Ulf Speicher chciał wydać księgę jubileuszową, w której miały pojawić się nie tylko zwyczajowe pochwały, lecz również relacje z praktycznych działań. Całość nazwał „raportami z frontu”. Każdy radny, każdy poseł do Landtagu, który przyjdzie z gratulacjami, miał otrzymać tę księgę. A jej przypadł zaszczyt napisania do księgi relacji o ostatnich miesiącach w stowarzyszeniu. Miała dostarczyć trzy strony tekstu. W tej chwili miała ich już dwanaście. Zresztą po śmierci Ulfa Speichera nikt tak czy tak nie wierzył, że księga jubileuszowa będzie gotowa na czas. W poniedziałek, jak powiedziała jej Jutta Breuer, wszystko ma iść do druku. Czyli Caro musiała oddać swój raport jutro rano na posiedzeniu roboczym, gdy będą podsumowywać demonstrację. Najpóźniej wtedy. Wczoraj w nocy, gdy właśnie formułowała ostatnie zdanie i zamierzała za chwilę sformatować cały tekst, jej komputer padł. Najpierw próbowała sama zlikwidować problem. Jako młoda kobieta czuła się głupio, gdy w sprawach komputerowych musiała prosić o pomoc mężczyzn. Ale teraz to pudło milczało jak grób. Obojętnie na który naciskała klawisz, nie udawało się jej nawet uruchomić wygaszacza ekranu, na którym widać było tęczę: Ulf Speicher stał pośrodku, po lewej stronie miał Rainera Kohlhammera, po prawej Sylvię Kleine. Ulf Speicher nie wyglądał przy tym jak szef stowarzyszenia opiekującego się niepełnosprawnymi w towarzystwie swoich podopiecznych. Wyglądał raczej jak dumny ojciec z dwojgiem dzieci. Caro Schmidt zawinęła laptop w koc, zapakowała go na rower i popedałowała do Josefa de Vriesa. Sympatyczny logopeda wiedział o komputerach wszystko. Ulf Speicher często o nim mówił: - Z dwóch starych magnetofonów Josef zrobi dla nas nowy laptop. On na pewno jej pomoże. Caro postanowiła mu się przypochlebić. Nie potrafił się oprzeć bezradnym kobietom. Z kolei kobiety tylko wówczas czegoś od niego chciały, gdy miały kłopot z komputerem lub gdy ich dzieci miały kłopot z mówieniem. Caro przepchnęła swój rower przez bramę do ogrodu, mijając mały strumyczek wody. Najpierw pomyślała, że w mieszkaniu Josefa de Vriesa pękła rura. Dolna część drewnianych drzwi była już spęczniała od wody. Zadzwoniła, a potem zapukała w okno, niczego jeszcze nie podejrzewając. Bo niby dlaczego? Prawdopodobnie Josef był teraz w biurze stowarzyszenia i przygotowywał demonstrację. Bo mogły być na przykład jakieś problemy ze sprzętem nagłaśniającym. Zresztą przed demonstracją zawsze są tysiące spraw do załatwienia. A teraz ona przyłazi jeszcze z dodatkowym problemem. Caro czuła się trochę winna. Zadzwoniła do sąsiadów, a oni postanowili zadzwonić na policję. Ale policjanci mieli teraz urwanie głowy i tym zgłoszeniem nie miał się kto zająć. Wszystko, co nie miało związku z demonstracją i morderstwami, musiało być uznane za mało ważne. Otrzymali więc przyjacielską radę, by raczej zwrócić się do straży pożarnej. A ta przyjechała od
razu. O godzinie 14.32 w łazience znaleziono nagie ciało Josefa de Vriesa. Siedem minut później na miejscu był Weller. Pojawił się jeszcze przed lekarzem. Wyjątkowo to nie patolog kryminalnemu, lecz kryminalny patologowi powiedział, co się stało: - On został zamordowany. Proszę tylko ustalić jak. Weller typował truciznę. Nie wiedział tylko, w jaki sposób podano ją Josefowi. Nawet prokurator Scherer nie uwierzyłby teraz, że pracownik Stowarzyszenia Tęcza zmarł śmiercią naturalną. Patolog zbadał ciało, poszukując delikatnych wkłuć. Przypuszczał najpierw, dokładnie tak samo jak Weller, że trucizna została podana za pomocą igły. Weller wyobrażał sobie dmuchawkę. Wcale mu się to nie wydało śmieszne, bo jak najbardziej pasowało do logiki wydarzeń. Kula z pierwszej wojny światowej, cios mieczem, strzała - dlaczego tym razem nie bezgłośna broń buszmenów? Małe ukłucie pod prysznicem i koniec pieśni. Ale potem Heiko Reuters z sekcji zabezpieczania śladów znalazł w salonie czekoladki.
NIEDZIELA 1 MAJA, GODZ. 16.00 Od ponad godziny rynek był przepełniony. Na wszystkich drogach dojazdowych do Aurich w korkach stały autobusy i samochody osobowe. A ciągle jeszcze w kierunku miasta nadciągała lawina pojazdów. Policja oszacowała liczbę demonstrantów na około siedem tysięcy, lecz organizatorzy mówili o ponad dziesięciu. I naprawdę zjawili się kanclerz oraz premier landu. Każdy był gotowy stanąć na czele ruchu, którego hasłem były przyzwoite Niemcy przyjazne niepełnosprawnym. Pierwszy miał przemówić kanclerz. Zaraz po nim Ludwig Bongart. Podczas gdy inni kolejny raz przeglądali nerwowo swoje notatki, Ludwig Bongart nie musiał się zastanawiać, co chce powiedzieć. Nie potrzebował papieru. Będzie mówił od serca. Pia Herrstein - zgodnie z oczekiwaniami - stała obok niego. Dumnie wypinała swój wielki brzuch. Ann Kathrin znajdowała się w tłumie. Obok niej stały Sylvia Kleine i Tamara Pawłow. Tamara nie mogła oderwać oczu od Rainera Kohlhammera, który stał na scenie obok kanclerza. Czy niepełnosprawny może dojść aż tak daleko? Czyż można się było w nim nie zakochać? Nie słyszała, co mówi Rainer, ale kanclerz naprawdę z nim rozmawiał, a Rainer najwyraźniej doprowadził go do śmiechu. Widziała, jak kanclerz poklepuje Rainera po plecach. Obydwaj sprawiali wrażenie, jakby właśnie się zaprzyjaźnili. Sylvia z kolei widziała tylko Ludwiga. Bolało ją, że to nie ona stoi tam wysoko na scenie obok niego, lecz Pia, ta głupia krowa w ciąży. - Ona wcale do niego nie pasuje - szepnęła Sylvia do ucha Ann Kathrin. Ann Kathrin patrzyła na okna domów okalających rynek. Czy morderca stał gdzieś za zasłonką? A może był tutaj na dole, w tłumie? Jakie to musiało być uczucie? Czy to było poczucie totalnego triumfu? Czy czuł się teraz naprawdę ważny i potężny? I czy czuł przy tym, jak bardzo wszystkich zastraszył? Zdominował nagłówki gazet codziennych. Był numerem jeden w każdych wiadomościach telewizyjnych. I teraz jeszcze to. Spoglądała na poszczególne twarze. Szukała kogoś zadowolonego, kogoś uśmiechniętego. A może - zastanawiała się - może on jest teraz całkiem blisko mnie? Muszę tylko umieć go rozpoznać. On mnie widział, gdy stałam nago w ogrodzie. Obserwował mnie. Jeśli teraz za bardzo się do niego zbliżę, zareaguje na mnie. Ann Kathrin była tego zupełnie pewna. Lioba Winter ze swoimi dziećmi stała z przodu w pierwszym rzędzie, by niczego nie przegapić. Była przy niej jej matka i jeszcze pastor Rehm. Zaraz obok stali rodzice Kaia Uphoffa i Kiry Sassmannshausen. Wspierali się wzajemnie w bólu. Każdy z nich miał nadzieję, że kanclerz odczyta nazwiska zmarłych i w ten sposób odda im cześć. Ciał jeszcze im nie wydano. Mimo to demonstracja była czymś na kształt gigantycznego preludium do pogrzebu. Ann Kathrin Klaasen nic jeszcze nie wiedziała o zamordowaniu Josefa de Vriesa. Ta wiadomość szybciej trafiła na trybunę niż do niej. Caro Schmidt wysłała SMS-a do swojej przyjaciółki Annelen Seck, praktykantki w Stowarzyszeniu Tęcza, a Annelen przekazała wiadomość na każdy numer telefonu, jaki miała zapisany w komórce. Dobrze się znała z Pią Herrstein - razem chodziły do szkoły. Gdy komórka Pii zadźwięczała, ta
spodziewała się najgorszego. Od zamordowania Ulfa Speichera i tak źle sypiała. Na jaki świat ma wydać swoje dziecko? Te morderstwa wstrząsnęły jej życiem. Miała wrażenie, że od śmierci Ulfa Speichera jej dziecko nie było już tak ważne dla Ludwiga. Wcześniej też wszystko kręciło się wokół Stowarzyszenia Tęcza, ale od czasu zabójstw nie było już żadnego innego tematu. Przez chwilę miała uczucie, że zemdleje. Zamknęła oczy i zobaczyła swojego narzeczonego Ludwiga otoczonego przez płomienie. Umierając, wyciągał ku niej rękę, krzycząc jej imię. Otwarła gwałtownie oczy i potrzebowała chwili, by uświadomić sobie, że to tylko wizja, a nie rzeczywistość. Chwyciła Ludwiga za rękaw i odciągnęła go od premiera i kanclerza. Ludwig był przez chwilę wściekły na Pię. Jak mogła to zrobić w tej chwili? To był jeden z najważniejszych momentów jego życia. On na scenie razem z premierem landu i kanclerzem. Tam w dole stało chyba z dziesięć tysięcy ludzi, którzy chcieli go posłuchać. Wszystkie stacje telewizyjne zainstalowały tutaj swoje kamery. Czy ona chciała odebrać mu to zwycięstwo? Czy właśnie teraz musiała wysuwać się na pierwszy plan z jakimiś swoimi skurczami? Wyglądała, jakby w każdej chwili miała zwymiotować. - Uciekajmy stąd, Ludwig. Natychmiast. - Pia, proszę cię. Przecież nie mogę teraz stąd odejść! - Ludwig, proszę. Posłuchaj mnie ten jeden jedyny raz. Wystarczy. Nie chcę już tego więcej. Zniknijmy stąd - wyrzuciła z siebie i próbowała odciągnąć go od trybuny. - Uspokój się, Pia! - Ja mam się uspokoić? Właśnie znaleźli Josefa. W jego mieszkaniu. Martwego. A ty będziesz następny! Jestem w ciąży! Zapomniałeś? Myślisz, że chcę kiedyś opowiadać mojemu dziecku, jak bohatersko zginął jego ojciec? Uciekajmy stąd, Ludwig, uciekajmy, póki nie jest za późno. - Czego ty ode mnie żądasz, Pia? - zapytał Ludwig i próbował ją przytrzymać. - Mam się ukryć czy jak? - Tak, właśnie tak! - Pia gwałtownie przytaknęła. - Ukryć się. A może chcesz być następny? Ten drań dalej zabija, tyle chyba pojmujesz! - Pia, proszę! Jeśli teraz się poddamy, zrobimy dokładnie to, czego oni chcą. Wtedy wygrają. - Czy to nic dla ciebie nie znaczy? - zapytała Pia i objęła swój brzuch. Ludwig przełknął ślinę. Ten zwykle tak wygadany młody człowiek nie miał pojęcia, co powiedzieć. Zastanawiał się. Spojrzał za siebie i popatrzył na kanclerza. Kanclerz wciąż jeszcze był gotowy do rozmowy. Ludwig naprawdę nie miał teraz ochoty martwić się o Pię. Tak, kochał ją i cieszył się, że zostanie ojcem, ale trzeba umieć ustalać priorytety. Tu i teraz coś innego było ważne. - Pia, proszę. Zrozum. Ja… - No to idź! - krzyknęła. - Idź już! W takim razie sama wychowam moje dziecko! Tęcza i tak od zawsze była ważniejsza dla ciebie niż ja! Nie dam już rady. Mam dość! Zaczęła przeciskać się przez tłum. Ludwig próbował ją zatrzymać. Ale ona wzdrygnęła się, reagując na jego dotyk, jak gdyby raził ją prąd elektryczny. - Zostaw mnie w spokoju! - wrzasnęła i odepchnęła go. - Nie dotykaj mnie! Jeśli to wszystko tutaj jest dla ciebie ważniejsze ode mnie, nie będę ci już więcej przeszkadzać. Pia dalej przeciskała się przez tłum. Oddaliła się ledwie o dwa metry, a już jej nie było widać. Podskoczył w górę i zawołał ponad głowami ludzi:
- Pia! Pia! Chciał już zrezygnować, gdy nagle Pia stanęła obok niego i rzuciła mu się na szyję. Przylgnęli do siebie i bez słowa objęli się ramionami. Czyż Ludwig Bongart mógł przypuszczać, że jutro wieczorem zostanie do niego wystrzelona kula? Kula pochodząca z tej samej broni, która zabiła Ulfa Speichera. Gdy Ludwig wygłaszał swoje przemówienie, Pia stała za nim. Przyciskała swój brzuch do jego pleców, a jej ręce obejmowały od tyłu jego klatkę piersiową. Dla widzów w telewizji stanowiło to wzruszający obraz, wręcz wstrząsający. Każda kamera próbowała uchwycić twarz tej ciężarnej kobiety, która prawie cała schowała się za młodym bohaterem, lecz równocześnie podtrzymywała go i ochraniała od tyłu. Przemówienie Ludwiga nie było aż takie ostre i agresywne, jak miał to w planach. Krótka rozmowa z kanclerzem, obecność możnych, to wszystko nastroiło go bardziej pojednawczo. Można być rzec - złagodniał. A teraz, gdy za jego plecami stała Pia, a on czuł swoje dziecko, nie chciał już być oskarżycielem, lecz raczej mediatorem, człowiekiem niosącym pokój, postacią skupiającą ludzi wokół siebie. Nawet premier landu i kanclerz bili mu brawo. Gdyby nie zjawili się osobiście w Aurich i gdyby nie okazali się tacy serdeczni i jowialni, wówczas Ludwig tu i teraz publicznie by ich napiętnował. Ale łatwiej było ganić ludzi, których znało się tylko z gazet, niż te realnie istniejące osoby, które dopiero co uścisnęły mu rękę. - Świetnie ci idzie - słyszał dobiegający zza pleców głos Pii - świetnie ci idzie. Głęboko w sercu Ludwig czuł, że dzisiaj, w tej godzinie jego życie na zawsze się odmieniło. Teraz za sprawą tego przemówienia położył kamień węgielny pod swoją nową karierę. Stał się oto autorytetem moralnym. Sylvia widziała na telebimie twarz Pii w nadnaturalnych wymiarach. Widziała, jak Pia przytula się do Ludwiga i jak tych dwoje całemu światu prezentuje się jako zakochana para. Dotąd nie wiedziała, że zazdrość może tak boleć. Ludwig rozkoszował się widokiem tłumu. Niemal dosłownie smakował te chwile. To historyczny dzień, a on jest częścią tego wydarzenia. Nic już nie będzie takie jak dawniej. Ani we Fryzji Wschodniej, ani w Stowarzyszeniu Tęcza. Nic nie będzie takie jak kiedyś dla niepełnosprawnych, a już z pewnością nie dla niego samego. I wtedy zobaczył ją: Sylvię. Wiedział, że kiedyś popełnił błąd. Ona w każdej chwili mogła pozbawić go wiarygodności. Nikt o tym nie wiedział. Nikt w stowarzyszeniu i oczywiście Pia też nic nie wiedziała. Mógł dostać od Sylvii wszystko, czego chciał. Ale wziął tylko dwa obrazy. Dla niej to były zwykłe starocie po dziadku. W zamian podarował jej plakaty, a obrazy Noldego i Miró sprzedał za czterdzieści tysięcy euro pewnemu handlarzowi z Hamburga. Nikomu to nie podpadło. Obrazy nie były częścią zarejestrowanego majątku. Tak samo jak kolekcja znaczków, zbiór monet, srebrne sztućce i pierścionki z diamentami po babci. Za to wszystko mógłby jeszcze dostać dobre dwadzieścia tysięcy. Chyba że Tim wpadł już na pomysł, żeby to sprzedać. Ludwig w każdym razie teraz już tego nie tknie. Całą sprawę z obrazami też by chętnie odkręcił. - Musimy być czyści - zawsze pouczał ich Ulf Speicher. - Nie żądam od was ślubu czystości, ale jeśli ktoś chce być bogaty, niech znajdzie sobie inną pracę. Właśnie tej zasadzie sprzeniewierzył się Ludwig. Ale chciał mieć dziecko i był bez środków do życia. Musiał urządzić mieszkanie. Stworzyć podstawy egzystencji. Te
obrazy wisiały u Sylvii niezauważone przez nikogo. A Noldego Sylvia wręcz schowała za kanapę, bo obraz wydawał się jej zbyt ponury. Na jego miejscu powiesiła sobie zdjęcia koni. Sylvia nie wiedziała, ile warte są te obrazy, ale dzięki nim miała go w garści. To, w jaki sposób teraz na niego patrzyła, wskazywało, że była gotowa go zniszczyć, jeśli nie może go mieć dla siebie. Ludwig jak dotąd zawsze potrafił wymyślić jakąś dobrą historyjkę, żeby ją oszukać. Powiedział jej, że Pia wcale nie jest jego partnerką, lecz współpracowniczką. Ale nikt o tym nie może się dowiedzieć, bo on jest tajnym agentem. Tropicielem terrorystów. A dla kamuflażu zachowują się, jak gdyby byli parą. Sylvia uwierzyła wtedy w tę historyjkę. Zawsze wierzyła we wszystko, co wmawiali jej mężczyźni, szczególnie gdy była zakochana. Przez jakiś czas za pomocą swojej historyjki był w stanie kontrolować jej zazdrość, ale ciąża Pii wszystko zmieniła. Ludwig widział to po Sylvii: ona już mu nie wierzyła. I będzie dla niego problemem. Będzie dla niego o wiele większym problemem, niż mógłby to kiedykolwiek przypuścić. Do niedawna była mu posłuszna, łatwa do zmanipulowania za pomocą kłamstw i wymyślonych opowieści. Była ślepa z tęsknoty. Spragniona jego miłości. Musiał wymyślić coś nowego, by utrzymać ją na wodzy. Nie mogła mu teraz popsuć kariery. Teraz, gdy wreszcie był kimś, kogo słuchają ludzie. NIE DOSZŁO DO ZAMIESZEK. Morderca nie zaatakował. To była kolejna poszlaka dla Wellera, Ruperta i prokuratora Scherera, że w osobie Georga Kohlhammera aresztowali mordercę. Musiał się jeszcze tylko przyznać. Nie wszyscy demonstranci od razu wrócili do domu. Miasto było pełne dziennikarzy. W restauracjach nie było już wolnych miejsc. Ann Kathrin zaproponowała Wellerowi, by pojechali do Norden i tam zjedli u „Kapitana Remmera”. Chciała opowiedzieć mu o swoich problemach. O tym, że ścigał ją morderca. I że wydaje jej się, że zna tego mordercę. Nie, Georga Kohlhammera nie uważała za sprawcę zabójstw, nawet jeśli wszystko przemawiało przeciwko niemu. Kohlhammer mógłby przecież po prostu zabić swojego brata, a w wyniku zwykłego dziedziczenia wszystkie udziały stałyby się jego własnością. Udało im się znaleźć stolik u „Kapitana Remmera”. Ann Kathrin uwielbiała tamtejszą atmosferę. Wypchane ryby na ścianach, sieci rybackie, galion - ale ze spojrzenia Wellera wywnioskowała, że on uważał wystrój tego wnętrza za nieco kiczowaty. Ona z kolei nie znosiła tych chłodnych restauracji z całą ich praktyczną rzeczowością. Potrzebowała nisz i zakamarków, stłumionego światła. A ten lokal był jak jaskinia, w której można się było schować. I dawno nie jadła lepszej gładzicy z krabami. Do tego ziemniaki z roztopionym masełkiem. Proste, dobre jedzenie. Weller dbał o linię. Postanowił wykorzystać sezon na szparagi. Radio nadawało serwis informacyjny, a gdy Weller zabierał się właśnie za swoje danie, właścicielka restauracji podkręciła głos, bo przecież każdy interesował się tutaj wielką demonstracją w Aurich. Ich region był teraz w centrum zainteresowania całego narodu. W wiadomościach wymieniono z nazwiska Ludwiga Bongarta, a jeden z gości, który siedział przy barze ze swoim kuflem piwa, odwrócił się i zawołał w głąb lokalu: - Jeszcze Niemcy nie zginęły, póki są tacy młodzi ludzie! W kącie ktoś zaczął bić brawo. Następne doniesienie dotyczyło zabójstwa kolejnej osoby z kręgu Stowarzyszenia
Tęcza. Logopeda Josef de Vries został otruty. Po krótkiej wzmiance o tym, że aresztowano głównego podejrzanego, przyszedł czas na informacje z zagranicy. Znowu akty samobójcze w Iraku. - Wczoraj przy takim doniesieniu Sylvia Kleine wpadła w szał - powiedziała Ann Kathrin. - Ludzi takich jak Sylvia podobne wiadomości niepokoją o wiele bardziej niż nas. Weller nadział na widelec łodygę szparaga, odczekał, aż spłynie masło, i powiedział: - Jasne. Ona generalizuje każdy pojedynczy przypadek. Prawdopodobnie nie wie, co jest bliżej nas: Holandia czy Irak. Ann Kathrin spojrzała na swoją rybę. - Być może. Zachodni Brzeg Jordanu czy wschodni brzeg Renu - dla niej to wszystko jedno. Ona naprawdę czuje się zagrożona przez terrorystów. - W takim razie niczym się nie różni od większości ludzi w tej restauracji powiedział Weller, próbując nieco zbagatelizować sprawę. - Wcale nie jest taka szalona. Za każdym razem, gdy jadę na urlop, zastanawiam się, czy nasze lotnisko jest atrakcyjnym celem dla terrorystów czy nie. Jak myślisz, dlaczego mamy we Fryzji Wschodniej coraz więcej turystów? Ludzie wolą zostać w Niemczech, bo tu jest spokojniej. A może myślisz, że ktoś planuje atak na prom do Juist? Wyszczerzył zęby, śmiejąc się z własnego dowcipu. - Sylvia sądzi, że jej rodzice zostali wysadzeni w powietrze przez terrorystów. Weller zrobił wielkie oczy. - Czy jej ojciec pracował w przemyśle zbrojeniowym albo w czymś podobnym? Odpowiadając mu, Ann Kathrin zręcznie filetowała swoją gładzicę. Zdjęła białe mięso z ości i powąchała je. Gdy zamknęła oczy, zobaczyła wokół siebie Morze Wattów. Zanurzyła się w tej wizji na krótką chwileczkę, by zaczerpnąć oddechu. Potem powiedziała: - Mam pewne przypuszczenie. Tim Gerlach bardzo szybko zauważył, że mężczyźni łatwo mogą manipulować Sylvią. I uznał, że jeśli uda mu się najpierw usunąć z drogi rodziców, bardzo szybko zyska nad nią kontrolę. - On miał wtedy co najwyżej dwadzieścia lat - wtrącił Weller. - Tak - przyznała Ann Kathrin - ale mnie zdarzyło się już aresztować morderców, którzy mieli piętnaście lat. A wiesz, gdzie Tim Gerlach był na wakacjach, gdy eksplodowała łódź rodziców Sylvii? Oczywiście Weller przeczuwał, jaka będzie odpowiedź. - W Grecji? W jej oczach znalazł potwierdzenie. Bez słowa jedli dalej. Ale żadne z nich nie mogło się skupić na jedzeniu. Każde rozmyślało nad śledztwem, a Ann Kathrin zastanawiała się, czy wreszcie nadszedł czas, by opowiedzieć Wellerowi o błękitnym piórku w ogrodzie. Taki miała wcześniej zamiar. Dlatego go tutaj zaprosiła. Ale teraz nie potrafiła tego zrobić. - A potem zabił jej dziadka i babcię? - Zleciłam ekshumację jej babci. Miała cukrzycę. Zbyt duża dawka insuliny wystarczy, by zabić człowieka. Nagłe pogorszenie stanu zdrowia pacjentki… Gerlach był w tym domu stałym gościem. Bez problemu mógł… - A potem przejechał dziadka? Ann Kathrin rozgniotła ziemniak widelcem i polała go roztopionym masłem.
- Załóżmy na początek, że tak było. Być może wszystko zaczęło się o wiele bardziej niewinnie. Być może ta sprawa z rodzicami to rzeczywiście był wypadek. I wtedy ten młodzieniec troszczył się o Sylvię, a potem spostrzegł swoją gigantyczną szansę. Ale na drodze stali babcia z dziadkiem. Być może nawet babcia zmarła naturalną śmiercią. W końcu jednak usunął z drogi dziadka. To wszystko nie musiało być zaplanowane. Czasem takie sprawy nabierają dynamiki, której nie da się już zatrzymać. Wtedy Ulf Speicher otrzymał pełnomocnictwo do opieki nad Sylvią, a ponieważ zabijanie nie było już dla Tima Gerlacha niczym szczególnym, więc i jego usunął z drogi. - Tak - zgodził się Weller z lekką drwiną. - Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. A dlaczego w takim razie zabił Paula Wintera? - Bo miał romans z Sylvią. - A Kai Uphoff? - On prawdopodobnie też. Albo był świadkiem zabójstwa. - To wszystko mogło się odbyć tak, jak mówisz, ale nie mamy żadnych dowodów. Tak samo, jak nie mamy nic konkretnego przeciw Georgowi Kohlhamerowi. Chyba że faktycznie znajdziemy ślady krwi na jego mieczach. Ale nie uważam go za takiego głupca. - Tim Gerlach od wielu lat jest członkiem klubu łuczniczego. Weller opuścił widelec. - Teraz już wystarczy. Myślę, że po prostu zajmiemy się tym chłopaczkiem. Przeszukanie w domu, przesłuchanie - pełny program. Ann Kathrin zamówiła jeszcze piwo i wypiła je kilkoma łykami. Była zła na siebie. Żeby przeprowadzić taką rozmowę, wcale nie musiała zapraszać Wellera do restauracji. Mogła o tym równie dobrze wspomnieć jutro w czasie narady. To ona była szefową. Czy musiała uzyskać jego zgodę? Dlaczego nie zaprosiła na kolację Ruperta? Weller był jej w jakimś sensie bliższy. Był bardziej miękki, bardziej wyrozumiały. Jemu potrafiłaby opowiedzieć historię o błękitnym piórku. Jeśli nie jemu, to komu? - Z naszej miłej kolacji zrobiła się już narada służbowa - powiedział Weller z pewnym wyrzutem w głosie, jak gdyby spodziewał się czegoś innego, czegoś na kształt randki. - Jeśli tak, to zastanówmy się nad przypadkiem Ludwiga Bongarta. Młodzieńca, którego głos właśnie słyszeliśmy w wiadomościach. Ta cała historia da mu wielkiego kopa w górę. - Myślisz, że ten twój Ludwig wcale nie jest takim niewinnym barankiem? - Dlaczego mój Ludwig? - Przecież kiedyś robił już dla ciebie zakupy, prawda? Weller lekko się żachnął. Wciąż jeszcze był tym zażenowany. - A co, jeśli Jutta Breuer ma rację i oni wszyscy mieli romans z Sylvią Kleine? Być może Ludwig Bongart też przyjmował od niej prezenty, by mieć środki na swoją nową drogę życia… - powiedziała Ann Kathrin. - Facet, który odbywa właśnie służbę zastępczą, a już może sobie pozwolić na ślub i dziecko i ma piękne, w pełni wyposażone mieszkanie? - Ale dlaczego miałby… - Być może jego świątobliwość Ulf Speicher zagroził, że przerwie mu zabawę. To z pewnością nie było nic trudnego. Wystarczyło, by zagroził Ludwigowi, że opowie całą prawdę jego ciężarnej przyjaciółce. - Wątpię, by on w ogóle potrafił obchodzić się z bronią.
Weller się roześmiał. - Czy myślisz, że jako osoba odmawiająca służby wojskowej z powodu konfliktu sumienia miałby z tym trudności? Ależ Ann, proszę cię… Chociaż mimo wszystko masz rację. Jego najostrzejszą bronią jest jego wygadanie. Trafi do polityki, założymy się? - Chyba tak. Kiedy zobaczyłam go obok premiera i kanclerza, pomyślałam: dajcie mu piętnaście, dwadzieścia lat, a sam zostanie premierem landu. Weller zaśmiał się i też zamówił sobie piwo. Nie zrobię tego - myślała Ann Kathrin - nie zrobię. Ale właściwie dlaczego nie? Nie muszę mu przecież opowiadać, że morderca widział mnie nago. Mogę mu tylko powiedzieć, że byłam w ogrodzie. Zauważyłam to piórko, a gdy dowiedziałam się, jakie ma znaczenie, wschodniofryzyjski wiatr już je ze sobą zabrał. Zamówiła sobie kieliszek Doornkaata, twierdząc, że potrzebuje go na trawienie. W rzeczywistości miała nadzieję, że doda jej odwagi. Ale tak się nie stało. I na koniec tego wieczoru obydwoje byli rozczarowani wynikiem spotkania. Ann Kathrin, bo nie ujawniła tego, o co jej chodziło. A Weller, bo miał nadzieję, że uda mu się dzisiejszego wieczoru nawiązać bardziej prywatną relację z koleżanką z pracy. ANN KATHRIN KLAASEN z niemiłym uczuciem weszła do swojego domu przy Distelkamp. Właśnie przejeżdżał obok ze stukotem ostatni pociąg do Norddeich. Było później, niż sądziła. To już musiała być godzina 23.15. Przez okna oświetlonych przedziałów widziała niewielu pasażerów. Ludzie, którzy nocowali w Norddeich, dawno już tkwili w swoich pokojach hotelowych, a na prom do Norderney ten pociąg już nie mógł zdążyć. Zastanawiała się, dlaczego ten pociąg w ogóle jeździł. Przecież sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Po raz pierwszy w życiu poruszała się po swoim domu świadomie z bronią w ręku i sprawdzała każdy pokój. Zaglądała pod łóżka i do szaf. Opuściła wszystkie rolety. Lecz im bardziej próbowała się tutaj schować, tym wyraźniej czuła, że w tym miejscu nie zaśnie. Nie, póki Tim Gerlach jest jeszcze na wolności. On przypominał młodocianego mordercę, którego zatrzymał jej ojciec. Dużo o nim opowiadał, gdyż ten morderca miał dokładnie tyle lat co ona wtedy. Szesnaście. Kłócił się ze swoimi rodzicami, a żeby dostać ich majątek i ubezpieczenie na życie, którejś nocy zabił ich oboje. Sfingował włamanie, a policja kryminalna początkowo dała się na to nabrać. Chłopca przygarnęła ciotka, chora na serce. Chłopak podmienił jej tabletki. Prawie by umarła, ale udało się ją reanimować w szpitalu. Później starsza pani mówiła, że miała podejrzenia, ale nikomu o nich nie powiedziała, bo były zbyt straszne. Teraz Ann Kathrin znowu przypomniała sobie jego imię. Danny - tak miał na imię ten przyjemniaczek. Ponowny zamach na życie jego ciotki prawdopodobnie już by mu się udał, gdyby wcześniej nie zdradziła go jego dziewczyna. Chwalił się przed nią, że niedługo będzie bogaty i samodzielny. To, co najbardziej wstrząsnęło jej ojcem, była obojętność, z jaką ten chłopiec opowiadał o zamordowaniu swoich rodziców. Na swoje usprawiedliwienie wyjaśnił, że oni nieustannie się go czepiali i wiecznie ograniczali jego wolność. ANN BYŁA z pewnością sama w domu. Niemalże tęskniła za Willą Śmiesznotką. Tam zagrożenie było takie samo, ale gdy nie jest się samym, niebezpieczeństwo staje się
mniej realne. Oczywiście Sylvia nie byłaby skutecznym partnerem do walki z mordercą. Ale to nie o to chodziło. Walczyć akurat potrafiła sama. Potrzebowała kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Potrzebowała bliskości drugiego człowieka. Najmilszy byłby dla niej teraz jej syn Eike. Ann Kathrin usłyszała, jak jakiś samochód podjeżdża pod jej dom. Podniosła roletę w korytarzu o centymetr w górę, by przez szczelinę wyjrzeć na ulicę. Przed domem stała taksówka. Mogła przeczytać numer na drzwiach: 2-1-4-4. Kto o tej porze przyjechał do niej taksówką? Nie mogła dostrzec, kto wysiadł. Zadźwięczał dzwonek. Być może to był Eike, który pokłócił się z Susanne Möninghoff i wolał udać się do swojej mamy, zamiast być świadkiem gruchania ojca ze swoją ukochaną. Ale jeśli to był Eike, to dlaczego dzwonił? Przecież miał swój klucz. Ann Kathrin domyśliła się dlaczego. Po jego ostatniej nocnej wizycie w domu wolał zadzwonić do drzwi, zamiast zakradać się do środka. W żadnym razie nie chciała znowu wyjść mu naprzeciw z pistoletem w dłoni. Wsunęła sobie broń z tyłu za pasek od spodni i naciągnęła na wierzch T-shirt. Taksówka nadal jeszcze stała przed domem. Czy Eike znowu chciał coś zabrać z domu? Ann Kathrin otworzyła drzwi. Ale nie stał tam Eike, tylko Sylvia. Uśmiechnęła się promiennie do Ann Kathrin i otworzyła ramiona, by powitać ją jak starą przyjaciółkę. - Nagle zniknęłaś z demonstracji. Myślałam, że znowu u mnie przenocujesz. A może ja mogłabym u ciebie… Taksówkarz wyglądał przez okno. Nie był to sam pan van Hülsen, lecz jeden z jego kierowców. - Sylvia! Mam jechać, czy zabierasz się z powrotem? - zapytał taksówkarz. - Nie, nie, już w porządku. Zostaję tutaj! - zawołała Sylvia. Dopiero potem spojrzała na Ann Kathrin pytająco. - Mogę? - Nie bój się! Nie wygonię cię - powiedziała Ann Kathrin z ulgą w głosie i zaciągnęła ją do domu. - Ja już jadłam, ale jeśli chcesz, to zrób sobie coś - zaproponowała. - Nie, nie jestem głodna - ucięła krótko Sylvia. - Ale może masz chipsy? Tym razem nie piły wina. Ale mimo to posiedziały chwilę w salonie. Rozmawiały o ojcach, o mężczyznach i o dzieciach. Sylvia pokazała Ann Kathrin miejsce na ramieniu. Tam, jak twierdziła, ma wszczepioną małą płytkę. - Jak dasz sobie coś takiego wstawić, to nie będziesz miała dzieci. Jutta mówi, że trzeba to niedługo wymienić na nowe. - Czy to ona ma pełnomocnictwo do opieki nad twoim zdrowiem? - zapytała Ann Kathrin. Sylvia przytaknęła. - Chyba już nie chcę, żeby mi wstawili nową płytkę. Wspaniale byłoby mieć dziecko, prawda? Jak myślisz? Ann Kathrin zdała sobie sprawę, jak wielką odpowiedzialność brali na siebie pracownicy Stowarzyszenia Tęcza. W jakich decyzjach życiowych musieli towarzyszyć swoim podopiecznym! Oczywiście dziecko Sylvii wychowywałoby się w największym dostatku. Ale czy ona mogła być dobrą matką? - Jutta uważa, że nie dałabym rady - poskarżyła się Sylvia. - Oni zrobili o mnie takie orzeczenie. Tam jest napisane, że nie poradzę sobie z dzieckiem. Myślisz, że to coś trudnego? Ty przecież sama też masz dziecko.
Tak, pomyślała Ann Kathrin, mogłam urodzić dziecko i nikt nie sporządzał w tej sprawie żadnego orzeczenia. - Wiesz, to nie jest takie proste. Cały dzień trzeba się troszczyć o takiego małego człowieka. Dla siebie samej zostaje naprawdę mało czasu. Takiego dzidziusia nie można tak po prostu odłożyć i wrócić do niego dwa tygodnie później. - Wiem przecież. Nie jestem głupia! - żachnęła się Sylvia. - Można pójść na kurs i wszystkiego się nauczyć. - Tak, pewnie można - powiedziała Ann Kathrin ze smutkiem - ale tam nauczysz się, jak przewijać dziecko i jak je prawidłowo odżywiać. Tylko że dziecko potrzebuje o wiele więcej. Ciągle trzeba podejmować nowe decyzje i zawsze ma się poczucie, że wszystko się robi źle. Tak to w każdym razie było w moim wypadku. - Ale ty na pewno jesteś wspaniałą mamą! - zaśmiała się Sylvia. - Nie - odpowiedziała Ann Kathrin - taką mamą na pewno nie jestem. Potem podniosła się i powiedziała: - Chodź, pościelę ci łóżko. Jeśli chcesz, możesz spać w pokoju mojego syna. - Ale macie przecież łóżko małżeńskie. Mogę tam spać? Twojego męża nie ma teraz w domu, prawda? Ann Kathrin przelotnie spojrzała na Sylvię. Potem wzruszyła ramionami. - Właściwie czemu nie? Ale biada, jeśli będziesz się tak wiercić jak wczoraj w nocy! NA RÓŻOWEJ liście znajdowali się jeszcze dwaj kandydaci do śmierci. Do wtorku da się to zrobić bez problemu. Ale być może na tej liście powinno się znaleźć więcej osób? Może lista nie była kompletna? To ma sens wyłącznie, jeśli wszyscy umrą. Nikt nie może się wywinąć. Nikt! Broń została wybrana, a i termin był już ustalony.
PONIEDZIAŁEK 2 MAJA, GODZ. 7.00 Weller i Rupert stali już o siódmej rano pod drzwiami Tima Gerlacha, który mieszkał w blokach w Norden, za supermarketem, na czwartym piętrze. Ptaszek już wyfrunął. Normalnie musieliby zawołać specjalistę od zamków, żeby otworzyć drzwi, ale Rupert miał nerwy na wierzchu. Rozwalił drzwi kopniakiem. Gdy Weller spojrzał na niego z oburzeniem, Rupert wzruszył ramionami. - Pewnie były już zepsute. To nie najlepsza dzielnica. Z pewnością Tim Gerlach gnieździł się tutaj sam. Zresztą już od dłuższego czasu nie nawiedził tego mieszkania. Weller zastanawiał się, czy jakakolwiek sprzątaczka w ogóle byłaby w stanie doprowadzić te pokoje do porządku, czy też od razu trzeba by było zrobić remont. Dookoła leżały otwarte pudełka po pizzy, w których pleśniały resztki jedzenia, a Tim Gerlach wolał rzucać brudną bieliznę na podłogę zamiast do pralki. Weller przeszedł przez wąski korytarz, podszedł do okna i otworzył je. - Być może Ann ma rację - powiedział. - Gdybym ja musiał tuaj gnić, też zrobiłbym wszystko, byle się przeprowadzić do willi milionerów. Nie było tu łóżka, tylko materac z zakrwawionym prześcieradłem. Rupert zastanawiał się, czy to nie byłoby coś dla ekipy zabezpieczania śladów. - Czy on naprawdę sprowadzał tutaj dziewczyny, żeby się z nimi przespać? Ja wcześniej sprzątałem moją chatę i nawet szorowałem sedes, zanim… - przerwał, bo Weller uśmiechnął się szyderczo. W pomieszczeniu było co najmniej tuzin grubych świec, które Wellerowi przypominały świece cmentarne. Większość z nich stała w pobliżu łóżka i na kuchennym stole. Potem Weller znalazł skrzynkę czerwonego wina. Domaine de Saint Cosme St. Joseph 2003. Pół butelki stało obok materaca. W skrzynce znajdowało się jeszcze pięć pełnych butelek. - Ten chłoptaś robi zakupy u winiarza. Kto by pomyślał? - powiedział Weller. I najwyraźniej jest koneserem. Żadnej broni nie znaleźli, odkryli za to całą masę brudnych naczyń. Weller spróbował zapalić światło, ale jarzeniówki się nie zaświeciły. - Zakład, że naszemu młodemu przyjacielowi odcięli prąd? Rupert i Weller zobaczyli wystarczająco dużo. Tak właśnie musi wyglądać mieszkanie mordercy szaleńca. Człowieka tak skoncentrowanego na swoich zbrodniczych myślach, że zaniedbywał wszystko wokół siebie. Nie troszczył się o bieżące rachunki, nie prał ubrań, nie sprzątał. Istniał też inny rodzaj ludzi. Maniacy z nerwicą natręctw. Tacy, którzy wszystko wokół siebie utrzymywali w sterylnej czystości i porządku, aby zatuszować fakt, że reszta ich życia to jeden wielki chaos. Ale Weller i Rupert najlepiej znali się na tym, co zastali tutaj. Mieszkanie samotnego przestępcy często wygląda jak wysypisko śmieci. TEGO PORANKA to Ann Kathrin przygotowała śniadanie dla Sylvii. Zagrzała bułeczki, a na stół postawiła dżem domowej roboty. Pacjentka jej męża zostawiła go kiedyś w prezencie. Dżem pachniał świeżymi owocami rokitnika. Właściwie Ann Kathrin
bardzo lubiła domowe dżemy, ale teraz w przypływie złości chwyciła łyżkę i wyskrobała dżem ze słoika do zlewu. Niech to całe świństwo spłynie do ścieków! Nie chciała mieć w domu nic od pacjentek Hero. Być może ta kobieta po prostu podkochiwała się w nim i próbowała uwieść go za pomocą domowego dżemu. Być może ten dżem był akurat od tej Möninghoff. Pacjentki robiły dla Hero swetry na drutach, piekły ciasta i malowały obrazy. Ann Kathrin poszła do sypialni, żeby obudzić Sylvię. Leżała w pozycji embrionalnej i wydawało się, że zaraz zacznie ssać kciuk. Coś w tym widoku tak bardzo wzruszyło Ann Kathrin, że zastanawiała się, czy w ogóle powinna ją budzić. Musiała jechać do pracy, ale czemu miała nie pozwolić tej małej jeszcze pospać? Mogła jej przecież zostawić kartkę: „śniadanie w kuchni”. Czy były jakieś argumenty przeciw takiemu rozwiązaniu? Tak naprawdę nie wiedziała jakie. Mimo to obudziła Sylvię i miała przy tym poczucie, że popełnia błąd. Sylvia była jeszcze zaspana. Rozsiadła się wygodnie w kuchni i niespiesznie zaczęła smarować sobie bułkę masłem. Robiła to z takim oddaniem i skupieniem, że Ann Kathrin poczuła się głupio, że musi spoglądać na zegarek. - Zaraz zaczynam pracę. Jestem wprawdzie na urlopie, ale… zanim śledztwo się nie skończy, nie mogę z czystym sumieniem… - Mogę pojechać z tobą? Nigdy jeszcze nie byłam w biurze policji kryminalnej. To na pewno bardzo ekscytujące. - Nie, niestety nie możesz. Moi koledzy by tego nie rozumieli. Poza tym to nie jest ekscytujące, a raczej nudne. Zamówić ci taksówkę? Sylvia przejechała ręką po twarzy. - A nie mogę po prostu zostać tutaj i zaczekać, aż wrócisz? - Nie, to nie jest dobry pomysł. Sylvia zrozumiała. Była trochę obrażona, ale udobruchała się, gdy Ann Kathrin zaproponowała: - Mogę cię podwieźć do domu. Ann Kathrin już chciała wysadzić Sylvię przed Willą Śmiesznotką, gdy nagle coś ją zaniepokoiło. Wszystkie rolety były jeszcze opuszczone - poza roletą w łazience. Było tam też otwarte okno. - Czy to ty je otworzyłaś? - zapytała Ann Kathrin i wskazała okno ruchem głowy. - Nie - zaprzeczyła Sylvia. - A może to ty? Ann Kathrin wyjęła komórkę, nacisnęła klawisz szybkiego wyboru do Wellera i gdy się zgłosił, nie witając się z nim, powiedziała: - Jestem z Sylvią Kleine przed jej domem przy Kirschbaumweg. W budynku znajduje się nieznana osoba. Wchodzę do środka. - Ann, nie rób głupot. Poczekaj, aż się zjawimy. Weller miał rację, ale Ann Kathrin w żadnym razie nie mogła teraz siedzieć w samochodzie i czekać na Wellera i Ruperta. Wyjęła broń, odbezpieczyła ją i nakazała Sylvii zostać w aucie. Potem podeszła do drzwi jak całkiem zwyczajny gość. Usłyszała kroki. Ktoś wewnątrz szedł w stronę wyjścia. Drzwi otworzył Tim Gerlach. W ręce trzymał sportową torbę, a pod pachą skrzynkę. Gdy zobaczył Ann Kathrin Klaasen, stanął skonsternowany. - Aresztuję pana z powodu włamania i zakłócenia miru domowego. Tim odepchnął Ann Kathrin na bok, rzucił skrzynkę i torbę i ruszył przed siebie.
Natychmiast pobiegła za nim. Miał raptem dwa metry przewagi. Przeskoczył przez zabawki ogrodowe i przewrócił ławkę, ale w ten sposób nie zatrzymał swojej pogromczyni. Udało się jej złapać go za koszulę, a potem podciąć mu nogi. Leżał przed nią na ziemi. Skierowała na niego swego Hecklera & Kocha P2000 i powiedziała: - W imieniu prawa jest pan aresztowany. Czterdzieści minut później w inspektoracie policji Tim siedział na przesłuchaniu naprzeciwko Ann Kathrin i Wellera. W tle słychać było stację Hit Radio Antenne. W budynku włączone były wszystkie odbiorniki radiowe i każdy telewizor. Media bez ustanku relacjonowały sprawę zabójstw. Mieli już wyniki z laboratorium. Można było wykluczyć, że któryś z mieczy znalezionych w mieszkaniu Georga Kohlhammera posłużył jako zabójcza broń. Na pudełku czekoladek i ozdobnym papierze znajdowały się jedynie odciski palców Josefa de Vriesa. Wszystkie sklepy ze słodyczami, supermarkety i cukiernie, które sprzedają takie czekoladki, zostały do tego czasu sprawdzone. Pokazywano pracownikom zdjęcia Kohlhammera i Tima Gerlacha. Papier ozdobny, w który zapakowane były czekoladki, od dwóch lat nie był już produkowany. Oczywiście nie można było wykluczyć, że sklepy miały jeszcze ten produkt na stanie, ale jak twierdził producent, ostatnie hurtowe zapasy tego papieru zostały sprzedane na jarmarkach bożonarodzeniowych. Ann Kathrin i Weller ustalili, że Ann sama zajmie się Timem Gerlachem, podczas gdy Weller i Rupert ponownie wezmą na widelec Kohlhammera. Tim odetchnął, gdy Weller zniknął. Miał poczucie, że lepiej się dogaduje z kobietami niż z mężczyznami. Wiedział, że tej tutaj nie uda mu się przekabacić, ale był przekonany, że uda mu się ją zdeprymować. - Czego pani ode mnie chce? - prychnął. - Nie możecie mnie aresztować z powodu włamania. Ona po prostu zmieniła zamki i nie mogłem otworzyć sobie moim kluczem. W środku były moje rzeczy, które chciałem zabrać. Potrzebuję ich… - Wykorzystał pan upośledzenie umysłowe Sylvii Kleine, by osiągnąć własną korzyść - zarówno seksualną, jak i finansową. Tim Gerlach uśmiechnął się szyderczo i zaczął wystukiwać palcami denerwujący rytm. - Ale o co chodzi? Posuwałem ją i co z tego? To chyba nie jest zabronione. Pani kolega chętnie zrobiłby to z panią. On tylko nie ma odwagi otwarcie o tym powiedzieć, mam rację? - Ja tutaj zadaję pytania. W radiu leciały stare przeboje. Właśnie teraz śpiewał Bruce Springsteen. Melodia pomogła Ann Kathrin zachować spokój. W żadnym razie nie mogła dać się sprowokować temu szczeniakowi. - A może już spróbował? Już panią przeleciał? Ee, chyba nie. Wygląda pani na niezaspokojoną… - Tim Gerlach przekrzywił głowę i przyglądał się jej natarczywie. Ann Kathrin dobrze to znała. Młodzi mężczyźni tak się czasem rozkręcają, ale potem zwykle się załamują i poddają. Za niecałe pół godziny ten tutaj też będzie siedział przed nią, łkając i błagając o współczucie. Najpierw odgrywają twardzieli, ale potem ta poza się kruszy i rozsypuje w pył. Jego słowa spływały po niej jak po kaczce. W tym momencie piosenka Bruce’a Springsteena została przerwana doniesieniem
z ostatniej chwili. Po plecach Ann Kathrin przebiegł dreszcz. Wszystko inne w jednej sekundzie stało się nieistotne. Miasto Leer. Dramat zakładników w centrum. W Leer czterech bandytów napadło na bank Sparkasse i zabarykadowało się w jego pomieszczeniach. Przestępcy przetrzymują kilkoro osób i żądają samochodu. Policja otoczyła bank i zarządziła blokadę rejonu. Ann Kathrin sięgnęła po swoją służbową broń i sprawdziła stan magazynka. Tim Gerlach zaczął się nerwowo kręcić na krześle. Zdawało mu się, że zachowanie policjantki ma coś wspólnego z tym, co przed chwilą powiedział. Ale Ann Kathrin w ogóle nie zwracała na niego uwagi. Minęła go, idąc do wyjścia. W drzwiach spotkała swojego szefa. Ubbo Heide od razu zauważył, że wydarzyło się coś, co zaabsorbowało całą jej uwagę. Była wyraźnie spięta, a równocześnie skupiona na jednej myśli. - Przyznał się? Ann Kathrin zaprzeczyła. - Zatrzymajcie go w areszcie. Jutro dokończę przesłuchanie. - Dokąd idziesz, Ann? - zapytał Ubbo Heide. - Oni są w Leer. - Kto jest w Leer? - Ludzie, którzy zastrzelili mojego ojca. - Napad na bank? Ann Kathrin chciała iść dalej, ale Ubbo Heide przytrzymał ją. Wyrwała się. Biegł obok niej, gdy przemierzała korytarz. - Ann Kathrin, proszę! Chyba nie chcesz teraz tam jechać i… - Dokładnie przestudiowałam akta sprawy. Mam wiedzę o każdej sekundzie tamtego napadu, o wszystkim, co się wtedy wydarzyło. Nie możemy powtórzyć tych samych błędów. - Co zamierzasz? - Zrobię, co do mnie należy. - Proszę cię, Ann. Koledzy z Leer już się tym zajmują. Tam jest prawdopodobnie ich mobilny oddział do zadań specjalnych. My nie mamy upoważnienia, by działać na ich terenie. Musimy tutaj wyjaśnić sprawę zabójstw! My… Ann Kathrin zostawiła szefa i po prostu zbiegła po schodach. A on nie mógł zostawić podejrzanego samego w biurze, ze wszystkimi papierami i dokumentami. Gdy Ubbo Heide wszedł do pomieszczenia, w radiu leciała właśnie lubiana przez dzieci piosenka Bettiny Göschl1Lotta - morski potwór. Tim Gerlach nucił z zamkniętymi oczami. Przed oczami miał przyjemniejszy fragment swojego dzieciństwa. ANN KATHRIN wyciskała ze swojego twingo, ile się dało. W czasie jazdy zmieniała stacje radiowe, by być na bieżąco z rozwojem wypadków w Leer. Doniesienia były sprzeczne. Stacja Hit Radio Antenne mówiła o czterech zakładnikach, NDR 2 - już o sześciu. Przez komórkę próbowała dodzwonić się do kolegów w Leer, ale tam dowodzenie przejął już mobilny oddział do zadań specjalnych. Krótko za Aurich na drodze B72 zaczęła wyprzedzać kolumnę ciężarówek. Na tym odcinku była ograniczona widoczność, a ona przeceniła możliwości swojego twingo. Srebrnoszary mercedes, a za nim opel omega pojawiły się na lewym pasie naprzeciwko niej. Hamowanie nie miało już sensu. Niby jak miała wpasować się między ciężarówki? Miała tylko jedną szansę: musiała zdążyć wyprzedzić ostatnią ciężarówkę. Ta należała do
firmy Bofrost i wiozła mrożonki do Leer. Kierowca mercedesa zatrąbił i wpadł w poślizg. Kierowcy opla jadącemu za nim całe życie stanęło już przed oczami, ale wtedy Ann Kathrin udało się zjechać na prawy pas przed ciężarówkę firmy Bofrost. Chociaż jej zderzak nie dotknął błotnika mercedesa, w duchu usłyszała już ten zgrzyt. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, że nie doszło do potwornego wypadku. Kierowca mercedesa dalej trąbił jak wściekły, ale napad na bank, w czasie którego jej ojciec stracił życie, zajmował ją o wiele bardziej niż ruch na drodze. W Leer policja zablokowała wszystkie ulice prowadzące do centrum. Ann Kathrin po prostu zostawiła swoje twingo. Nie zaprzątała sobie nawet głowy, by zamknąć samochód. Teraz ważne były tylko dwie sprawy: jej legitymacja służbowa i jej Heckler & Koch. Wbiegła na deptak. Nad nią krążyły trzy helikoptery. Jeden pogotowia i dwa policyjne. Naprzeciwko banku znajdował się duży otwarty plac, po drugiej stronie kawiarnia i kino. Musiały już paść strzały, bo nie dało się odczytać reklamy kina. Co najmniej trzy pociski oderwały od ściany wielkie litery. To oni! - dudniło w głowie Ann Kathrin. To oni! Teren wokół banku był odgrodzony. Także w kawiarni obok kina nie było już miejsca dla zwykłej publiczności. Snajperzy zajęli tam swoje pozycje. Przed bankiem stało już bmw 525i w kolorze srebrny metallic. Świeżo umyty samochód lśnił w majowym słońcu. Ann Kathrin wiedziała na pewno. To był samochód, którym mieli uciekać przestępcy. Podobno firmy samochodowe biły się o to, by udostępniać przestępcom swoje samochody, bo gdy gangsterzy żądali jakiejś określonej marki, to oznaczało, że są pewni niezawodności wskazanego modelu. I dodatkowo firma miała gwarancję, że ich samochód pojawi się w najbliższych dniach we wszystkich gazetach codziennych i w wiadomościach telewizyjnych w porze najlepszej oglądalności. Każde doniesienie o poszukiwaniu gangsterów było rodzajem reklamy. Wszystko to w kręgach policyjnych nazywane było zgryźliwie „sponsoringiem porywaczy”. Ann Kathrin zaczęła przeciskać się przez grupę umundurowanych funkcjonariuszy, żeby dostać się do dowódcy akcji Johanna Krusego. Psycholog policyjny próbował właśnie negocjować z przestępcami. Jednakże oni w odpowiedzi tylko wystrzelili w jego stronę parę kul. Z perspektywy ulicy w banku panował spokój. W środku nie paliło się światło. Ann Kathrin przedstawiła się jako koleżanka z policji. Na szczęście Kruse pamiętał ją z jednego z kursów. Dlatego Ann Kathrin pomyślała, że od razu może mówić otwarcie: - Proszę, niech pan zabierze stąd wszystkich gapiów. Ludzie w oknach też muszą się schować. Kruse, który uważał, że w pełni panuje nad sytuacją i że w ciągu najbliższych kilku minut zakończy dramat zakładników, spojrzał na swoją koleżankę z uprzejmym, ale wyraźnie odmownym wyrazem twarzy, takim, jaki pani komisarz widywała u ludzi w skrajnie kryzysowych sytuacjach. Był całkowicie skupiony na istocie sprawy i nie chciał, by cokolwiek zbiło go z tropu. - Oni wcale nie skorzystają z samochodu - powiedziała Ann Kathrin. - Myli się pani, koleżanko. Jeden z porywaczy jest już w samochodzie i sprawdza, czy nie ma w nim nadajników. - Nie, on tam umieścił bombę - poprawiła go nieustępliwie.
- Dlaczego miałby to zrobić? Samochód to ich jedyna szansa, by uciec. Właśnie tego modelu zażądali i… - Oni nie uciekną samochodem. Wszystko przebiega dokładnie tak samo jak wtedy w Gelsenkirchen. W banku padły strzały. Ann Kathrin doliczyła się pięciu. Przy każdym wzdrygała się, co pokazało Krusemu, że ta kobieta jest na skraju wyczerpania nerwowego. On liczył je bez emocji. Rozległy się krzyki, w środku i na zewnątrz. Na dachu banku w gotowości czekał oddział mobilny. Zamaskowani mężczyźni prosili o pozwolenie, by wejść do środka. Kruse by przeciwny. - Nie atakować! Nie atakować! Nie wiemy jeszcze, co się dzieje! - A potem wrzasnął do innego telefonu: - Co się tam u was stało? Co się tam stało? Macie mi powiedzieć! - Mamy tu w środku trzech rannych. Kruse odetchnął z zadowoleniem. Jak długo był w stanie rozmawiać z przestępcami, istniała możliwość rozwiązania sprawy. - Prosimy, by wolno nam było wynieść rannych. Ann Kathrin sądziła, że dokładnie wie, co się tutaj odbywa. Z banku wyszła teraz na dwór jedna z zakładniczek. Młoda kobieta była rozebrana do samej bielizny. Dlaczego wysyłali na dwór zakładniczkę w takim stanie? Dlaczego boso? Dlaczego w bieliźnie? Było tylko jedno wyjaśnienie: zakładniczka miała odciągnąć uwagę. Odciągnąć uwagę od czegoś innego. Ann Kathrin zobaczyła napiętą twarz kierowcy karetki. Białe szpitalne ciuchy, jak gdyby trafił tu prosto z sali operacyjnej. Kierowca ambulansu opuścił szybę, oparł się na łokciu. Palił papierosa, którego sam skręcił, a teraz się uśmiechał. Prawą ręką trzymał przy uchu komórkę. Dlaczego on się tak uśmiecha? Bo na deptak wyszła bosa kobieta w bieliźnie, do której przypuszczalnie ktoś celował, żeby grzecznie wróciła, bojąc się, że zarobi kulkę w łeb? O nie, on się uśmiechał, bo ich plan się powiódł. - Nie strzelać! Nie strzelać! - krzyknęła kobieta. - Jestem zakładniczką! Muszę znowu wrócić. Oni tam w środku potrzebują lekarza! Wolno wam zabrać rannych! Szybciej, szybciej! Oni umierają. Nina została postrzelona w głowę, a pana Krenzera trafili w brzuch! Sprytnie - pomyślała Ann Kathrin. Cholernie sprytnie. Każecie im działać pod presją czasu. Jest dokładnie jak wtedy z moim tatą. Czy ktoś teraz sprawdzi załogę ratującą życie? Czy ktoś zażąda od lekarza pogotowia okazania dokumentów? Ale dlaczego nie robią tego tym razem z pomocą helikoptera? Dlaczego używają karetek pogotowia? Może już nie mają swojego pilota helikoptera? Może nie udało im się zdobyć helikoptera? Czy coś im źle poszło? A może to tylko nowy, szczególnie inteligentny podstęp? - Niech się pan nie da oszukać! - powiedziała Ann Kathrin. - Niech pan od razu aresztuje cały zespół pogotowia ratunkowego. - Proszę się nie wtrącać! Czy pani zupełnie zwariowała? - Przestudiowałam do najdrobniejszych szczegółów napad na bank w Gelsenkirchen. Zaraz to bmw wyleci w powietrze. A z banku nikt bynajmniej nie wyniesie rannych, lecz sami przestępcy uciekną razem z łupem w karetkach pogotowia. Johann Kruse odsunął ją na bok. Teraz liczyła się każda sekunda. Przywołał
machnięciem ręki pogotowie ratunkowe. Obydwa samochody podjechały pod bank. Ratownicy otworzyli drzwi i wbiegli do środka z noszami. Potem nie działo się nic. Absolutna cisza. Gdzieś zadzwoniła komórka. Motyw z Jeziora łabędziego. - Coś nie bardzo im się spieszy. Nie uważa pan? Oni potrzebują teraz czasu, żeby przygotować dla pana całe to show. Najpierw przeniosą rannych do skarbca, żeby pan nie zobaczył ich od razu, gdy zaczniecie szturm. Wtedy przestępcy uciekną karetkami pogotowia ratunkowego. A pan tu jeszcze będzie czekał przez chwilę i zastanawiał się, czemu nie ma pan już kontaktu z tymi w środku - wieszczyła Ann Kathrin. - Niech się pani uspokoi! - syknął Kruse. - Niech pani na siebie spojrzy. Przecież pani ledwo żyje. A lekarze walczą teraz o życie zakładników. Próbują zatrzymać krwotok. Nie chciałbym być teraz na ich miejscu. Ann Kathrin zrozumiała, że w ten sposób nic nie osiągnie, ale nie chciała się poddać. Próbowała przedostać się w pobliże pierwszego wozu pogotowia. Bez rezultatu. Dwóch umundurowanych funkcjonariuszy chwyciło ją za ramiona i odciągnęło na bok. - Zostawcie mnie. Jestem policjantką. Nazywam się Ann Kathrin Klaasen. Nie macie zupełnie pojęcia, co się tutaj odbywa. Jeszcze raz spróbowała przedostać się do pierwszego wozu. Kierowca nadal miał opuszczoną szybę. Jego broda z pewnością nie była autentyczna - była zbyt gęsta, zbyt kędzierzawa, zbyt rzucająca się w oczy. I takich brwi też przecież nie ma żaden normalny człowiek. No, może tylko Theo Waigel, były minister finansów. Ale nawet on mógłby mu pozazdrościć takich brwi. Znowu stanął jej na drodze umundurowany policjant. - Czego tu pani szuka? Nie ma pani tutaj żadnych służbowych uprawnień. Proszę cofnąć się za barierki. - Chcę tylko sprawdzić dokumenty kierowcy. - Nie, tego pani nie zrobi. - Niech pan zadzwoni do szpitala i zapyta o drużynę ratowniczą. Trzeba porozmawiać z lekarzem dyżurnym. To wszystko tutaj jest nieprawdziwe! - krzyknęła Ann Kathrin. - Koleżanko, albo pani natychmiast pójdzie po rozum do głowy, albo będę musiał panią prosić o natychmiastowe opuszczenie tego miejsca. A potem nagle wszystko potoczyło się bardzo szybko. Najpierw z banku wyszedł, utykając, brodaty mężczyzna wspierany przez sanitariusza. Miał rozpiętą koszulę, a klatkę piersiową malowniczo umazaną krwią. Wszystko to wygląda jak film z Hollywood, uznała Ann Kathrin. Świetnie zainscenizowane, ale ona nie da się na to nabrać. Sanitariusz pomógł rannemu wejść do drugiej karetki pogotowia, a potem wsiadł za nim. Inni sanitariusze truchtem wybiegli z banku z noszami, na których leżał mężczyzna z maską tlenową na twarzy. Świetny trik, żeby nie można go było rozpoznać, uznała Ann Kathrin. Zespół ratowniczy pracował szybko i precyzyjnie. Oczywiście chcieli możliwie jak najszybciej wywieźć w bezpieczne miejsce swoich kumpli i łupy. Ale nie docenili Ann Kathrin. Jeden z tych typów miał na sumieniu jej ojca. Zrobiono przejazd - już ruszyły wozy pogotowia, a w nich pod ochroną policji
uciekali gangsterzy razem z pieniędzmi. Ann Kathrin odepchnęła policjanta, który próbował ją zatrzymać, wyciągnęła swojego Hecklera & Kocha i ruszyła biegiem w stronę karetek. Wystrzeliła dwie kule w przednie opony pierwszego samochodu pogotowia. Karetka natychmiast stanęła. Kierowca rzucił się na podłogę. Druga karetka uderzyła w pierwszą. Świetnie. W ten sposób na początek udało mi się ich zatrzymać. Ann Kathrin usłyszała hałas i krzyki wokół siebie. Już była przy drzwiach i wyciągała z wozu brodatego kierowcę. Przewrócił się na chodnik, a ona przystawiła mu broń do karku. - Aresztuję pana. Wszystko, co pan od tej chwili powie, może zostać użyte przeciwko panu. A ja gwarantuję panu, że tak właśnie będzie. Chyba że nie nazywam się Ann Kathrin Klaasen. Mam nadzieję, że to widzisz, tatusiu - pomyślała Ann Kathrin. Oni nie umkną bez kary. Twoja śmierć nie była daremna. Nie oszukają nas po raz drugi. Nauczyliśmy się na błędach. Jeszcze nigdy nie przeżyła takiej burzy fleszy. ANN KATHRIN potrzebowała prawie dwóch godzin, żeby zrozumieć, co się wydarzyło. Szczęśliwie zadzwoniono do Aurich i Weller przyjechał natychmiast. Jego słowa właściwie do niej nie docierały. Jak gdyby przemawiał do plastikowej lalki. - Gangsterów, którzy biorą zakładników, nie zatrzymasz - powiedział - ale swoją karierę w policji raczej tak. Boże, coś ty zrobiła? Ciesz się, że żaden z zakładników nie zmarł. Straciliśmy cenny czas. W takiej sytuacji liczą się sekundy. Na szczęście zespół ratowniczy działał bardzo profesjonalnie. Stan pana Krenzera nie jest jeszcze stabilny, ale dwoje pozostałych dochodzi do siebie. Pogotowie ratunkowe było prawdziwe, Ann Kathrin. Kapujesz? Popatrz na mnie. Hej, jesteś tu? Kierowca, którego prawie zastrzeliłaś, od piętnastu lat pracuje w pogotowiu. Najpierw był wolontariuszem, teraz jest zatrudniony na pełen etat. Do Ann Kathrin nie tyle docierały słowa Wellera, co rozpaczliwa empatia w jego oczach. Spojrzała po sobie. W obydwu dłoniach ściskała szklankę pełną wody. Nie wiedziała, jak długo ani kto jej tę szklankę wręczył. Ktoś okrył jej ramiona kocem. Weller walczył, by wolno mu było zabrać Ann Kathrin ze sobą. - Proszę, to zasłużona policjantka. Jej ojciec został wzięty na zakładnika i zastrzelony w czasie napadu na bank w Gelsenkirchen. Przestępcy uciekli wówczas helikopterem Czerwonego Krzyża. Ona sądziła, że teraz ten schemat powtarzają. Mój Boże, wiem, że to, co zrobiła, nie było w porządku, ale przecież można to zrozumieć! Proszę… Oczywiście wszelkie służbowe konsekwencje zostaną wyciągnięte, ale przecież nie chcecie jej chyba teraz, na miłość Boską, zatrzymać w areszcie? Ona ma syna. Jej mąż jest psychologiem. Zatroszczy się o nią. Ann Kathrin dobrze robiła świadomość, że Weller o nią walczy. Słowa, które nie były skierowane bezpośrednio do niej, rozumiała lepiej niż wszystko, co natarczywie mówiono jej wprost. Wellerowi udało się ją stamtąd wydostać, a ona nadal siedziała pogrążona w apatii, nie będąc w stanie wypić nawet łyka wody, chociaż gardło miała wyschnięte jak pustynia Gobi po burzy piaskowej. Miała wrażenie, że język jej spuchł i zrobił się włochaty. Nagle poczuła, że ma popękane wargi. Wydała swym rękom rozkaz, by podniosły szklankę, ale
ręce nie posłuchały jej, jak gdyby wcale do niej nie należały. Dopiero gdy usiadła obok Wellera w aucie, uświadomiła sobie, że udało mu się ją stamtąd zabrać. Póki co. Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Znowu spojrzała na swoje dłonie, ale palce nie trzymały już szklanki. W gardle ciągle jeszcze szalała bezlitosna suchość. Przed jej oczami pojawiły się obrazy lata. Ona w Norden - razem z Eike - jedząca lody z kawiarni La Perla. Spróbowała przełknąć lody i wyobraziła sobie, jak jej język przejechał długą trasę po miękkim, zimnym smaku truskawek. Weller był bardziej zdenerwowany, niż sam to przed sobą przyznawał. Przyhamował i poczuła szarpnięcie pasów. Dzięki temu zarejestrowała fakt, że w ogóle zostały zapięte. To Weller musiał to zrobić. Spojrzała na niego. Jego twarz była jak skamieniała. W ciągu długich lat służby nie widziała go jeszcze w tak poważnym nastroju. To wydarzenie wstrząsnęło nim do głębi. - Prawie kropnęłaś kierowcę pogotowia. - Spojrzał na nią krótko z ukosa. - Nie, nie strzelałam do niego. Chciałam tylko… chciałam go tylko zatrzymać. Bałam się, że w przeciwnym razie ucieknie. - Nie strzelałaś? Przecież strzeliłaś dwa razy. - W opony. - Pani nadkomisarz z Aurich, która rozrabia na deptaku w Leer, będzie nas sporo kosztować. Jak sądzisz, co trafi jutro na nagłówki gazet? Wreszcie znowu miała ślinę w ustach. Przełknęła. Weller nie wiedział, dokąd ma ją zawieźć. Najbardziej sensownym miejscem wydawał mu się oddział psychiatryczny. W każdym razie dużo lepszym niż cela w Aurich. Czy może należało zawieźć ją do męża? Jako psycholog na pewno łatwiej do niej dotrze niż ktoś obcy. A ona pilnie potrzebowała pomocy. To było dla Wellera jasne. Ann Kathrin może w każdej chwili ześwirować. Przesuwała palce po drzwiach pasażera. Chyba nie chciała teraz wysiąść? W tej chwili Weller spodziewał się po niej wszystkiego. Próba ucieczki w czasie jazdy samochodem. - Przestań! - ryknął. - Puszczaj drzwi! Ann Kathrin wzdrygnęła się, jakby dostała w policzek. Chwyciła go za prawe ramię. - Proszę… Muszę ci teraz coś powiedzieć. Chyba w końcu uda się jej to zrobić. - Ten morderca dobrze mnie zna. Obserwował mnie w moim ogrodzie. Zgubił przy tym błękitne piórko. Musiał celować do mnie swoją strzałą. Znalazłam potem to piórko w ogrodzie. Utknęło w kopcu kreta. Ja będę jego następną ofiarą. Proszę, zwróć mi moją broń. Weller odepchnął ją od siebie. Zamiast odnieść się do jej słów, wrzasnął: - Łapy przy sobie! Nawet nie próbuj łapać za kierownicę! Czy mam ci założyć kajdanki? Zrobię to, jeśli będę musiał. Mam zamiar dowieźć nas żywych do Aurich, nawet jeśli będę cię musiał związać, babo cholerna! ANN KATHRIN siedziała w swoim domu przy Distelkamp 13 w kuchni, jak kiedyś, gdy jako mała dziewczynka przesiadywała w kuchni ze swoją mamą: ze stopami na krześle, z brodą opartą o kolana, rękami obejmując nogi. Czuła, że działanie narkotyku, który jej podano, chyba słabnie. Teraz złościła się już tylko na siebie samą. Odebrano jej
broń służbową i gdyby właśnie nie była teraz na urlopie, zostałaby zawieszona. Odebrano jej śledztwo, a ona obawiała się, że kilka godzin u psychologa nie pomoże doprowadzić wszystkiego do porządku. Myśl o tym, że mogłaby zostać zwolniona ze służby, przerażała ją. Kim będę myślała - co wtedy ze mnie zostanie? Kim jest Ann Kathrin Klaasen? Bez męża, bez dziecka, bez pracy, bez ojca. Czy ktoś bez tego wszystkiego ma w ogóle jakąś tożsamość? „Przereagowanie z powodów psychicznych spowodowane sugestią, iż widzi morderców swojego ojca” - każdy byłby to w stanie zrozumieć. Każdy byłby w stanie wybaczyć. Ale za sprawą swoich słów o błękitnym piórku Ann Kathrin doszła do granicy niepoczytalności, gdyż Ubbo Heide - podobnie jak reszta kolegów - zastanawiał się, dlaczego dopiero teraz postanowiła to wyznać. Jeśli jej słowa były zgodne z prawdą, musiałaby zameldować o tej sprawie jeszcze tego samego dnia. Poza tym błękitnego piórka nie było - jedynej poszlaki, która byłaby w stanie ją odciążyć. Po co ja, kompletna idiotka, w ogóle o tym mówiłam - zastanawiała się. Przecież wystarczająco długo była żoną terapeuty. Mogła sobie bez trudu wyobrazić, jak zareagowałby na to wszystko Hero. To dopiero gratka dla pana psychologa. Być może wszystko dobrze by się skończyło, gdyby doktor Heimann nie zapytał jej: „A zatem ma pani uczucie, że ściga panią morderca?”. To był dokładnie język Hero. Zatem ma pani uczucie… w tych słowach tkwiło tyle arogancji. W ten sposób Hero wywyższał się ponad swoich pacjentów. Na początku za każdym razem traciła grunt pod nogami, gdy Hero posługiwał się tym zdaniem. Miała wrażenie, że ziemia osuwa się jej spod nóg. Jak gdyby on w żadnym razie nie mógł traktować jej poważnie, gdyż jej uczucia nie były zgodne ze stanem rzeczywistym. Potrzebowała trochę czasu, by zrozumieć, że była to wyuczona formułka używana wobec pacjentów. - O nie, nie tylko mam uczucie - mówiła wtedy - ja to nawet wiem. Śmieszne. Nigdy nie przywiązywała wagi do swojej broni służbowej. Zwykle nawet jej trochę przeszkadzała. Nienawidziła kabury pod pachą. Uważała, że kobiety wyglądają w czymś takim okropnie. Nie chciała też wypychać sobie kieszeni w marynarce. Nie zawsze mogła nosić swojego Hecklera & Kocha przy pasku jak kowboj, a gdy trzymała broń w torebce, wtedy miała dziwne wrażenie, że się za kogoś przebrała. Teraz odczuwała brak swojego P2000. Broń dałaby jej możliwość zwalczenia niepokoju, który ją ogarnął, gdy została sama w domu. Drewniane belki pod sufitem pracowały i wydawały dźwięki. Również dach czasem zaskrzypiał, jak gdyby ktoś po nim chodził. Zawsze tak było, ale teraz Ann Kathrin zaczęła inaczej interpretować te dźwięki. Gdy Eike był mały, czasem w nocy nachodził go strach przed tymi hałasami i wślizgiwał się wtedy do niej do łóżka. - Mamusiu, ktoś jest na dachu - mówił. Nawet gdy już zrozumiał, że na dachu nikogo nie ma, wykorzystywał te hałasy, by znaleźć się blisko niej. Na to wspomnienie łzy napłynęły jej do oczu. Jej dziecko posługiwało się argumentem o możliwej obecności włamywaczy, by wyłudzić od niej bliskość i matczyne ciepło. Pytała teraz siebie, czy on musiał to robić. Czy ona była aż tak zimną matką? Wstała, poszła do łazienki i starannie obcięła sobie paznokcie u nóg. Potem spiłowała
ostre brzegi i zabrała się za lakierowanie paznokci. Nie wiedziała, dlaczego to robi. Była jak w transie. To nie była czynność, którą wykonywała codziennie. Ostatni raz pomalowała sobie paznokcie u nóg wiele lat temu. Zrobiła to na urlopie z nudów i dla hecy. Nie mogła już wytrzymać tego wylegiwania się i smażenia na słońcu. Żeby zrobić cokolwiek, polakierowała sobie paznokcie. Potem w nocy przeżyła namiętny seks z Hero. Szeptał jej przy tym do ucha, że niesamowicie się podniecił, gdy przyglądał się jej, jak maluje sobie paznokcie na leżaku przy basenie. Od tej chwili nigdy więcej nie polakierowała sobie paznokci u nóg. Teraz wyobraziła sobie, jak Susanne Möninghoff siedzi w fotelu z kłębkami waty między palcami stóp, a Hero przygląda się tej czynności, która tak bardzo uskrzydla jego seksualne fantazje. Nie będę siedziała bezczynnie w domu, pomyślała. Zwariuję tutaj. Muszę odzyskać kontrolę nad moim życiem. Rozwiążę tę sprawę - i to bez służbowej broni. Tylko tak mogę udowodnić kolegom, że nic się nie zmieniłam. Potem odzyskam Eike i mojego męża. Zawahała się. Plan wydawał się słuszny i prawidłowy. Kolejność się zgadzała. Ale czy ona rzeczywiście zamierzała odzyskać Hero? Czy nie było dla niej na świecie innych, lepszych, bardziej atrakcyjnych mężczyzn? Zdała sobie sprawę, że potrzebowała mężczyzny, który chciałby jej. Tak, właśnie o to chodziło. On musi chcieć jej naprawdę, z całego serca. Tak, jak chciał ją wtedy Hero - na urlopie, gdy polakierowała sobie paznokcie. A może on zrobił to wtedy tylko z nudów? Może widząc na basenie te wszystkie piękności w bikini, nabrał apetytu, a potem zrealizował z nią swoje fantazje w pokoju hotelowym, bo to była najłatwiejsza konsumpcja z możliwych? Nic już nie było jasne, nic nie było oczywiste. Ann Kathrin poczuła, że musi pójść nad morze. Potrzebowała przejrzystości, przestrzeni, spojrzenia w dal. Chciała, by przewiał ją wiatr. Zaczęła się ubierać, dobierając rzeczy, jakby szła na pogrzeb. Chociaż wiatr nie był w stanie zrobić choćby jednej błękitnej wyrwy w zachmurzonym niebie, Ann Kathrin wyszła na ulicę w wielkich, ciemnych okularach przeciwsłonecznych. Wiejące z zachodu gwałtowne porywy wiatru gnały przez płaski krajobraz. To nie był dobry dzień na wywóz śmieci. Worki z segregowanymi odpadkami pozostawione obok kubłów na śmieci sunęły przez osiedlowe uliczki, a tam, gdzie zatrzymały się na żywopłotach, rozrywały się i oddawały swoją zawartość na pastwę wiatru. Ann Kathrin nie była ubrana stosownie do tej pogody. Chustka na głowę na nic się zdała. Rozkloszowana czarna sukienka wydymała się, jakby była w ciąży. Rajstopy wcale nie ogrzewały jej nóg. Dotknęła okularów, by się przekonać, czy wiatr nie zwieje ich z twarzy. Nikomu nie wolno było zobaczyć głębokich czarnych cieni pod oczami. Chciała wyglądać jak kobieta, która jest uosobieniem spokoju, która zdrowo się odżywia, wysypia się i dba o siebie. W żadnym razie nie chciała robić wrażenia kobiety nerwowej, niewyspanej, a co gorsza - niezaspokojonej. Urlopowana ze służby. Właśnie teraz… Ann Kathrin miała przeczucie, że za pomocą kilku rozstrzygających pytań udowodniłaby winę Tima Gerlacha. On już prawie pękł, gdy usłyszała w radiu to przeklęte doniesienie… Była tak strasznie wściekła na siebie samą. Stała teraz na grobli. To był szalony
spektakl: burza nad Morzem Północnym. Przemokła do suchej nitki. Ale równocześnie z tyłu niebo się rozwarło i zaświeciło słońce. Tutaj często można było oglądać takie widowiska. Teraz silny wiatr pędził przed sobą burzowe chmury jak stado owiec i robił miejsce dla promieni słońca. Nad morzem ukazała się tęcza. Ann Kathrin rozpłakała się gorzko. Miała wrażenie, że naprawdę wszystko w życiu zrobiła źle. - CO ZA ZIMNA SUKA! - syknął Rupert, gdy zamknął za sobą drzwi gabinetu Sigurda Jaspersa - sędziego wydającego nakaz aresztowania. Spojrzał w ślad za adwokatką. Wolałby sobie odgryźć język, niż powiedzieć coś podobnego głośno, ale w takich wypadkach myślał sobie czasem, że może i jej zdarzy się kiedyś coś złego. Może tylko w ten sposób czegoś się nauczy? Za pomocą prawniczych trików adwokaci wyciągali najgorszych typów z aresztu, a policjanci wychodzili przy tym na większych zbirów niż faktyczni przestępcy. Nie zdarzyło mu się to pierwszy raz w życiu, ale nigdy jeszcze nie poległ z takim kretesem. I do tego ten bezczelny uśmieszek Georga Kohlhammera! Wellera gryzło zupełnie coś innego. Może Ann Kathrin rzeczywiście po prostu lekko sfiksowała. Ale jeśli morderca naprawdę chciał ją dopaść, to czy on nie powinien jej poinformować o tym, że Georg Kohlhammer znowu jest wolnym człowiekiem? - Musimy deptać mu po piętach - powiedział Weller. - Może przy kolejnym razie złapiemy go in flagranti? - Hmm - odpowiedział Rupert, wcale go nie słuchając. Jak zareaguje sędzia Jaspers, zastanawiał się Rupert, jeśli za kilka godzin zaprezentują mu Tima Gerlacha? Czy mieli jakiekolwiek szanse w tym wypadku? Bez zgody sędziego wolno im było przetrzymać go w areszcie najwyżej czterdzieści osiem godzin. Przed inspektoratem policji czekał na Wellera reporter ze „Sterna”. Zaoferował mu dwadzieścia tysięcy euro, jeśli będzie mógł towarzyszyć Wellerowi w pościgu za mordercą z Fryzji Wschodniej. Miałby to być reportaż o pracy komisji do spraw zabójstw. A w centrum reportażu jeden człowiek: on, Weller, łowca. Reporter „Sterna” roztaczał przed Wellerem wizję zyskania renomy bohaterskiego stróża prawa, którym jednak Weller w tym momencie bynajmniej się nie czuł. Te dwadzieścia tysięcy bardzo by mu się przydały. Myślał o swoim jedenastoletnim fordzie mondeo, który musiał iść do przeglądu, i na pewno nie wyjdzie to tanio. Po odliczeniu alimentów dla jego byłej żony i dwójki dzieci z pensji zostawał mu niecały tysiąc. Za mało, by swobodnie żyć. Już wcześniej myślał o tym, by po godzinach pracować jako kelner albo ochroniarz w domu towarowym, ale godziny jego pracy były po prostu zbyt nieregularne, by mógł podjąć dodatkowe zajęcie. Zadzwonił do Ann Kathrin i nagrał się na jej skrzynkę głosową: - Mam nadzieję, że czujesz się lepiej, Ann. Oczywiście zrozumiem, jeśli wolisz być sama. Ale jeśli nie, to chętnie przyjadę cię odwiedzić. Napisz, czy chciałabyś się spotkać dziś wieczorem. Musieliśmy wypuścić Kohlhammera. Jego cholerna adwokatka przechytrzyła nas jak uczniaków. Przykra sprawa. Uważaj na siebie. LUDWIG BONGART towarzyszył swojej Pii na zajęciach szkoły rodzenia. Na miejscu zastali pięć par, wszystkie kobiety były w zaawansowanej ciąży. Zaczęli już
ćwiczenia, gdy doszła jeszcze jedna para - tym razem dwie kobiety. Rita Kassens, która zdecydowała się mieć dziecko sama i której towarzyszyła teraz jej najlepsza przyjaciółka: Dorothee Veenema. Dorothee miała fryzurę afro, wydęte usta, wąskie biodra i tak filigranową sylwetkę, że natychmiast kilka ciężarnych obrzuciło ją zazdrosnym spojrzeniem. Ludwig dokładnie to widział. Prawie wszystkie kobiety na kursie robiły wrażenie, jakby się bały, że ich mężowie będą się oglądali za innymi kobietami. Jak musiała się czuć Pia między nimi, skoro on prawie nigdy tu z nią nie przychodził? Okropne. Ale od teraz będzie przy niej. Postawiła mu takie ultimatum. Razem z pozostałymi mężczyznami siedział teraz za swoją partnerką i podkładał jej ręce pod plecy zgodnie z poleceniami trenerki. - A teraz podpieracie plecy waszych partnerek dłońmi. Tak, właśnie tak. Ludwig oczywiście od razu zrobił to źle. I już trenerka stała przy nim. - Nie, nie przyciskać nerek. Tutaj, proszę. Chwyciła jego dłonie i przesunęła niżej. Pia odchyliła głowę do tyłu. Jej twarz była teraz blisko twarzy Ludwiga. Oparła głowę na jego ramieniu i wyszeptała: - Kocham cię. Dorothee Veenema, kobieta z afro na głowie, ze śmiechem zawołała do wszystkich: - Co się tak gapicie? Nie jestem ojcem dziecka. Kilku ojców zaśmiało się uprzejmie. Wtedy raz jeszcze otworzyły się drzwi. Tym razem to nie byli spóźnialscy kursanci, lecz Sylvia Kleine. Z lekko bezradnym i zagubionym wyrazem twarzy stanęła w drzwiach. Błagalnym wzrokiem patrzyła na Ludwiga. - O nie. Tylko nie to! - jęknęła Pia. Sylvia zrobiła kilka kroków i już stała obok Ludwiga i Pii. Pochyliła się do niej: - Proszę, muszę pilnie porozmawiać z Ludwigiem. Prawa noga podrygiwała jej tak, jakby musiała natychmiast iść do ubikacji i bała się, że zaraz posika się w majtki. Ludwig ostentacyjnie zademonstrował swoją niechęć, ale mimo to wstał, opuścił swoje miejsce i powiedział do trenerki: - Przepraszam. Trenerka kiwnęła głową. Pia wyglądała na wściekłą i nieszczęśliwą. A Dorothee raz jeszcze naraziła się jej, gdy przez całą salę zawołała w jej kierunku: - Uważałabym na niego! To na pewno nie była jego siostra! Rita Kassens pokiwała głową potakująco. - Mój właśnie z taką dał nogę. Miała raptem siedemnaście lat. LUDWIG CZYNIŁ SYLVII WYRZUTY przed budynkiem szkoły rodzenia. - Nie możesz tak po prostu tutaj przyłazić! Chyba nie chcesz mnie wydać? Obiecałaś mi, że nikt się niczego nie dowie! Trzeba dotrzymywać tego, co się obiecało. Chyba to wiesz! Był przyzwyczajony do najróżniejszych zachowań Sylvii. Być może zaraz uderzy w płacz, będzie do niego robić piękne oczy i kusić go prezentami. Ale się mylił. Tym razem dała mu w twarz. Kompletnie skonsternowany stał w miejscu jak wmurowany. - Nie jesteś żadnym tajnym agentem, prawda? Oszukałeś mnie! Tak jak wszyscy inni! - krzyczała. Ludwig odciągnął Sylvię na bok i spojrzał na nią wzrokiem, jakim często na nią
patrzył - tym urzekającym spojrzeniem, które mówi każdej kobiecie: jesteś kimś szczególnym. O ciebie mi chodzi. Tylko o ciebie. - Oczywiście, że jestem tajnym agentem. I dobrze wiesz, jak niebezpieczną mam misję. Jestem bliski rozpracowania komórki terrorystycznej. Nie będziesz chyba mi tego teraz utrudniać? Ludwig zerkał w stronę drzwi wejściowych. Z ciała Sylvii zeszło trochę napięcia. Czuł dokładnie, że prawie udało mu się ją znowu zmiękczyć. Ludwig starał się zachowywać dystans, bo obawiał się, że w każdej chwili Pia może wyjść z budynku. W żadnym razie nie chciał, żeby widziała, jak się z Sylvią migdalą. - Nie rób tu teraz przedstawienia, dobrze? Muszę wrócić do Pii. Możemy wszystko sobie wyjaśnić jutro. - Zrobiłam to wszystko, a ty… pozwoliłeś, by ta głupia cizia zawróciła ci w głowie Sylvia chwyciła go i uwiesiła się na jego koszuli. - Ona też jest jedną z nich! Złapała cię na dziecko, bo chce cię przeciągnąć na swoją stronę! - He? Co? Zwariowałaś? - Ludwig z trudem oderwał od siebie Sylvię. Zastanawiał się, jak w takiej sytuacji zareagowałby Ulf Speicher. Ona przed chwilą go uderzyła. Nie mógł przejść nad tym do porządku dziennego. A teraz jeszcze bardziej zaczęła go wkurzać. - Ona kompletnie omamiła cię swoją miłością. To przebiegła zdzira. Chce cię przekabacić na swoją stronę. Jeszcze raz próbowała uderzyć go w twarz, ale tym razem przytrzymał ją za nadgarstki. - Przestań, do cholery! Zostaw mnie w spokoju! - Kocham cię, idioto! - zapiszczała. - Przecież cię kocham! Potrafię to robić o wiele lepiej niż ona. Tim mówi, że niesamowicie robię laskę! I tobie też się zawsze podobało. Nie mów tylko, że ona jest lepsza ode mnie! Ludwig znowu spojrzał w kierunku drzwi. Miał nadzieję, że Pia nie usłyszy ich kłótni. Jedno z okien było otwarte. Teraz Sylvia oklapła. Wydawało się, że uszła z niej cała energia. Jej ręce zwisały bezwładnie. Głowa chwiała się nad piersią, jak gdyby ktoś złamał jej kark. Ludwig puścił ją i odszedł kilka kroków od budynku. Było mu żal Sylvii, gdy tak tutaj stała. Ale równocześnie był na nią straszliwie wściekły. Sylvia robiła wszystko, by popsuć jego związek. Czasem była po prostu rozpuszczonym bachorem bogatych rodziców, który przyzwyczaił się dostawać wszystko, czego zażąda. A na dodatek domagała się przywilejów dla niepełnosprawnych. Miotała się między „jestem piękna, bogata i wszyscy mnie pragną” a „musicie wszyscy mieć wzgląd na mnie, bo przecież jestem upośledzona umysłowo”. Czasem rzeczywiście wydawała się Ludwigowi ośmioletnią dziewczynką, która tkwiła w ciele dorosłej kobiety. A potem znowu okazywała się cholernie cwaną zdzirą. Jednak trzymał ją w szachu za pomocą swojej historii o tajnym agencie. Sylvia podniosła głowę. Bardzo powoli. Znał to już. Gałki oczu miała dziwnie wykrzywione, jak gdyby zezowała. Patrzyła na niego spode łba, nie podnosząc oczu w górę. - Nasza misja jest prawie skończona. Kochanie, ucieknijmy stąd. Niedługo będzie po wszystkim - palcami pokazała, jak mało im zostało do zrobienia. - Już jej nie potrzebujesz dla kamuflażu.
W tej chwili Pia wyszła na dwór i zaczęła się rozglądać za ojcem swojego dziecka. Wypinała brzuch przed siebie jak decydujący argument. Ludwig wiedział, że teraz, w tej sekundzie, wszystko się rozstrzyga. - Ludwig?! - zawołała Pia, jak gdyby wątpiła, że w jego ciele tkwi jeszcze jego dusza. Ludwig kiwnął głową i poszedł w jej kierunku. Potem raz jeszcze odwrócił się do Sylvii i dał jej wyrazistym gestem do zrozumienia, że ma teraz zmykać. KŁÓTNIA KOSZTOWAŁA GO WIĘCEJ niż przemówienie na trybunie. Koszulę miał mokrą od potu. Znowu siedział za Pią i podpierał jej plecy. Ale obecny był tylko ciałem. Nie myślał o tym, co robi, i wszystko robił źle. Trenerka już trzeci raz poprawiała ułożenie jego rąk. Z kąta dobiegło go dogadywanie Friedera Grotha: - Pewnie masz wyższe wykształcenie. My, rzemieślnicy, wiemy, co robić z rękami. W odpowiedzi rozległ się przychylny śmiech pozostałych. Ludwig próbował także się śmiać, żeby jakoś utrzymać tu swoją pozycję. Ale nie było w nim żadnego wewnętrznego zaangażowania. Był całkowicie zaabsorbowany słowami Sylvii. Nagle przyszło mu do głowy straszliwe podejrzenie. Zaczęły mu się trząść ręce. Nic nie mógł na to poradzić. Próbował mocniej przycisnąć je do pleców Pii. Teraz zaczęły mu na dodatek drżeć kolana. Nie miał odwagi kontynuować swoich domysłów. Pia odwróciła się do niego: - Co się z tobą dzieje? - To strach bramkarza przed karnym! - zawołał rzemieślnik Groth ze swojego kąta. Najwyraźniej uparł się, by dokuczyć Ludwigowi. Znał Ludwiga z telewizji i uważał za nadętego, świętoszkowatego bufona. Jego żonie Ludwig się podobał. Była dumna, że mają takiego człowieka na swoim kursie szkoły rodzenia. A to napawało Grotha jeszcze większą niechęcią. Ludwig miał wrażenie, że jego dżinsy się palą i koszula też płonie. Nie mógł tu już dłużej zostać. Musiał jechać do Sylvii. Nie wiedział, jak ma to wyjaśnić Pii. Więc po prostu poprosił ją o zrozumienie, a zanim ona była mu w stanie odpowiedzieć, skoczył na równe nogi i wybiegł. Zapomniał nawet zabrać z szatni swoją skórzaną kurtkę. Pia nie pobiegła za nim. Wiedziała, że to nie ma sensu. Rozpłakała się ze złości i rozczarowania. I nie wstydziła się swoich łez. Podczas gdy pozostałe kobiety bezwzględnie pilnowały swoich mężów, by żadnemu nie przyszło do głowy pocieszać konkurentkę, podeszła do niej trenerka i powiedziała tak głośno, by wszyscy mogli to usłyszeć: - Nie przywiązywałabym do tego zbytniej wagi. Mężczyźni często nie potrafią zdobyć się na wrażliwość w kwestii ciąży. Z pewnością była to jakaś pilna sprawa zawodowa. - Tak, tak - załkała Pia, kładąc ręce na swoim brzuchu - zawsze wszystko jest ważniejsze niż nas dwoje. Teraz trenerka kucnęła przy niej i powiedziała: - Czasem mężczyznom odbija na krótko, zanim zostaną ojcami. To dla nich ogromna zmiana. Dopiero co myśleli, że nic gorszego nie może ich spotkać, a teraz to się właśnie zdarzyło i wszyscy każą im się z tego cieszyć, wykazywać się odpowiedzialnością i być
kochającymi ojcami. Poza tym nie tylko kobiety cierpią na problemy hormonalne. - Pewnie tylko ma okres. - To Frieder Groth wykorzystał okazję, by rzucić kolejny dowcip. Ale tym razem mu nie wyszło. Jego żona się zawstydziła. Kochała go, ale gdyby w takich sytuacjach umiał trzymać język za zębami, kochałaby go jeszcze bardziej. - Mam nadzieję, że tamta kobieta to nie była jego dziewczyna - szepnęła trenerka do ucha Pii. Pia gwałtownie potrząsnęła głową, ale potem przytaknęła, zagryzła wargi i nagle powiedziała - bardziej do siebie aniżeli do trenerki: - W każdym razie przeprowadzę się teraz do moich rodziców. Tak dalej się nie da. Koniec. ANN KATHRIN robiła przegląd ostatnich dni. Dostała w kość tak jak jeszcze nigdy w życiu. Po swojej fatalnej akcji w Leer nie wiedziała, jak się pokazać kolegom na oczy. Weller być może nadal będzie ją akceptował jako przełożoną. Ale co z pozostałymi? Być może Ubbo Heide wstawi się za nią. Był dla niej dobrym szefem. Zdawała sobie sprawę, że w życiu często miał pod górę. Wszystkie te kryzysy i porażki uczyniły z niego wyrozumiałego człowieka. Był w tym podobny do jej ojca. Jedni gorzknieją, gdy dopadają ich trudy życia, inni stają się wielkoduszni i opanowani, powiedział jej ojciec krótko przed śmiercią. Kim ona się stanie? Zgorzkniałą, opuszczoną kobietą, mieszkającą samotnie w domu, który jest dla niej o wiele za duży? Czy Ubbo Heide pomoże jej przenieść się w inne miejsce? Oczywiście nie do Leer, ale może do Hanoweru lub Celle? Czy też jej służba w policji kryminalnej nieodwołalnie dobiegła już końca? Znała w Emden pewnego ekspolicjanta. Gdy został zawieszony w obowiązkach, założył własną działalność jako prywatny detektyw. Teraz sam kształcił już młody narybek detektywów. Spotkała go kiedyś w pociągu, a on z charakterystyczną dla siebie chełpliwością opowiadał, jak jest niesamowicie wdzięczny za to, że go wtedy wywalili z roboty. Sam z siebie nigdy by się nie zwolnił, a teraz zarabia przez tydzień więcej niż wtedy przez cały miesiąc. Więc może znalazłaby pracę u niego… Ta myśl przygnębiała ją. W ogóle czekały ją same nieprzyjemne rzeczy. Rozwód. Co się stanie z domem? Będą go pewnie musieli sprzedać i podzielić się pieniędzmi. Jeśli ona teraz straci pracę, to czy Hero będzie musiał płacić na jej utrzymanie? Dobrze wiedziała, że jego dochody wyglądały inaczej, niż przedstawiał to w urzędzie skarbowym. Wielu z jego pacjentów nie przywiązywało wagi do rachunków albo nie chciało, by za ich terapię płaciła kasa chorych. Nie życzyli sobie, by gdzieś w jakichś aktach widnieli jako osoby z problemami psychicznymi. Chętnie płacili z własnej kieszeni i gotówką. Hero nie zgłaszał urzędowi skarbowemu nawet połowy swoich dochodów. Mimo to na koniec miesiąca nic im nie zostawało. Czy ona będzie musiała teraz płacić za utrzymanie syna, ponieważ mieszka nie u niej, lecz u swego ojca? Stała w łazience i przyglądała się swemu odbiciu w lustrze. Wydawała się sobie gruba i nieatrakcyjna. Wiedziała, że to nieprawda. Ale mimo to słyszała w głowie głos, który był o wiele silniejszy niż rozum. I ten głos mówił jej, że jest tłusta i zapuszczona. Czy jej piersi nie zaczęły już opadać? Teraz, gdy tak patrzyła na siebie w lustrze, nie znajdowała w sobie niczego pięknego i godnego miłości. Czyż można się dziwić, że Hero ją zostawił? A w Leer ostatecznie zrobiła z siebie idiotkę.
Musi stąd wyjechać. Wyjechać z Norden. Wyjechać z Fryzji Wschodniej dokądkolwiek, gdzie nikt jej nie zna. Może uda się zacząć od nowa? Nie, nie miała zamiaru spotykać się z nowym facetem. W żadnym razie nie umówi się z Wellerem. Zresztą, czy on to mówił poważnie? Czy myślał może, że jest teraz łatwym łupem? Czy Weller był typem, który słodkimi słówkami próbował zaciągnąć do łóżka świeżo porzucone kobiety? Czy jej koledzy zakładali się już może, który przeleci ją pierwszy? Miała wrażenie, że w ostatnich kilku dniach, jeśli chodzi o mężczyzn, z oczu opadły jej łuski. Musiała najpierw dożyć trzydziestego siódmego roku życia i spotkać Sylvię Kleine, by zacząć przeczuwać, co naprawdę dzieje się w duszach mężczyzn. Otrząsnęła się. Nie, tak nie chciała żyć. Tak być nie może. Masz teraz urlop - pomyślała. Dlaczego po prostu nie wyjedziesz? Last minute. Przecież jutro rano możesz już gdzieś wylatywać z Bremy. W kuchni zadzwoniła komórka. Powodowana myślą, że może to Eike próbuje się do niej dodzwonić, pospiesznie włożyła szlafrok i wybiegła z łazienki do kuchni. Ale to była jej własna skrzynka głosowa. Odsłuchała wiadomość. Gdy głos Wellera informował ją o zwolnieniu Georga Kohlhammera, ktoś przemknął przez ogród obok okna. To był tylko cień. Ann Kathrin dostrzegła go kątem oka. Przykucnęła i sięgnęła po pierwszą z brzegu broń, która wpadła jej w oko. Wyjęła z szuflady wielki nóż rzeźnicki. No, chodź tutaj, pomyślała, chodź tutaj. Niech ci się nie wydaje, że możesz mnie tak łatwo wystraszyć. Z okna kuchennego widać było dużą część ogrodu. Ten ktoś pobiegł w lewo w stronę kwitnących wiśni. Tam jednak nie mogła go dojrzeć. Ann Kathrin schylona, by jej twarz nie pojawiła się w oknie, pobiegła do salonu, żeby stamtąd mieć widok na resztę ogrodu. Także tam nikogo nie zobaczyła. A jednak ślady na trawie były świeże. Ktoś skradał się wokół domu. Powinna wycofać się na piętro, wtedy nie będzie widoczna z zewnątrz. Ale nie chciała uciekać. Musiała stanąć do walki. Wreszcie chciała decydować o sobie. Tu i teraz. Usłyszała kroki na żwirze. Ktoś był po drugiej stronie - przed garażem. Ann Kathrin pognała teraz w górę po schodach. Zachodnia strona domu. Tylko tam leżał żwir. A tam stała ona: Sylvia Kleine. Odstawiała przed garażem swój rower. Teraz zadzwoniła do drzwi. Ale Ann Kathrin nie chciała jej otworzyć. Stała bez ruchu. Nie, nie miała teraz ochoty rozmawiać z Sylvią. Chciała być sama. Sylvia wspięła się na palce, by zajrzeć przez okno do środka. Ann Kathrin cofnęła się o krok. Miała nadzieję, że dziewczyna jej nie zauważyła. Sylvia wyglądała na zapłakaną i strasznie zdesperowaną. Nie, Ann Kathrin miała dość swoich problemów. Nie mogła się teraz troszczyć o Sylvię. Potrzebowała całej energii dla siebie samej. Ubrała się i odłożyła nóż rzeźnicki do szuflady. A może jednak mnie zobaczyła? - zastanawiała się Ann Kathrin. Teraz widziała, jak Sylvia ze zwieszoną głową odjeżdża na swoim rowerze. Na pewno jest obrażona, że jej nie otworzyłam. Ale niech sobie będzie obrażona. Musi się przyzwyczaić, że nie jestem na każde jej zawołanie. Ann Kathrin przygotowała sobie zupę w proszku. Zastanawiała się, dlaczego Sylvia potajemnie skradała się wokół jej domu, zaglądała przez okna i dopiero potem
zadzwoniła do drzwi. O co jej chodziło? JUTTA BREUER WIEDZIAŁA, że nie odziedziczy domu. Nie potrzebowała do tego testamentu Ulfa Speichera. Oczywiście, że wszystko przejdzie na własność Stowarzyszenia Tęcza. Dom i jego ubezpieczenie na życie. Nie była nawet pewna, czy przekazał jej swoją ukochaną bibliotekę. Ciała ciągle nie wydawano. Pogrzeb na pewno będzie jeszcze bardziej tłumny niż demonstracja pierwszego maja. To będzie jedna wielka gigantyczna manifestacja ku czci Stowarzyszenia Tęcza. Jutta Breuer nie planowała pojedynczych pogrzebów. O, nie! Oni wszyscy będą pogrzebani wspólnie. To dopiero wstrząśnie narodem. Łzy przyjaciół i krewnych. Nic nie było bardziej przekonujące. To oni stracili życie na rzecz pracy z niepełnosprawnymi. Jutta miała zamiar wynieść ich do rangi męczenników. Pieczęć policyjna była złamana, gdy Jutta Breuer otwierała drzwi domu Ulfa Speichera. Ktoś już był tutaj przed nią. Przyszła, żeby uporządkować kilka spraw. Może trzeba będzie opróżnić lodówkę? Nie chciała, żeby w mieszkaniu coś pleśniało. Poza tym chciała sobie zabrać kilka prywatnych rzeczy. Jakąś pamiątkę po Ulfie, może zdjęcia ze wspólnie spędzonych chwil. Testamentu z pewnością nie musiała szukać. Uporządkowany jak zawsze, Ulf na pewno pozostawił go w szufladzie biurka. Wiedziała, że sporządził testament. Gdy żył, otwarcie mówił o takich sprawach. Najpierw uznała, że bałagan w domu spowodowała policja. Być może czegoś jeszcze szukali. Zabezpieczali ślady. Ale gdy w pokojach na piętrze Jutta zastała ten sam chaos, zmieniła zdanie. W domu musiał grasować włamywacz. Ale nie znalazła żadnego dowodu na to, by jakieś drzwi czy okno otwarto siłą. Najwyraźniej cały dom został przeszukany. Każdy pokój. Każda szuflada. Juttę Breuer oblał zimny pot na myśl, że włamywacz mógłby znaleźć jej listy miłosne. Natychmiast zabrała się za przeszukiwanie już przeszukanego domu. Za wszelką cenę chciała odzyskać swoje listy. Najnowszych właściwie nie dałoby się już nazwać miłosnymi. Była to raczej niekończąca się dyskusja o ich związku. Ulf dzielił bowiem miłość na cielesną i duchową, a obydwie te miłości można było, zdaniem Ulfa, urzeczywistniać jedynie w pełnej wolności. Jego miłość duchowa była w całości nakierowana na nią, Boga i naturę. Ale upierał się przy tym, by miłość cielesną mógł realizować w sposób wolny. Zakaz uprawiania seksu z innymi kobietami uważał za równie absurdalny jak niemożność dyskutowania z innymi ludźmi. Uzasadniał to, używając pięknych słów, logicznych wyjaśnień, powoływał się przy tym na teorię ewolucji, jak również wielkich filozofów, jednak po takich dyskusjach Jutcie pozostawał zawsze lekki niesmak. W rzeczywistości chodziło przecież tylko o to, że jego żądzy nie była w stanie zaspokoić jedna kobieta. Tak, na początku chyba to jeszcze sprawiało jej przyjemność, ale w ostatnim czasie po prostu się zmuszała. Stało się to dla niej obowiązkiem, a on to bardzo dobrze wyczuwał. Podarowała mu kiedyś wykonaną przez siebie skrzynkę, by mógł przechowywać tam
ich intymną korespondencję. Miała to być szkatułka na ich czułe słówka, którą pieczołowicie obłożyła srebrnym papierem. Nie chciała przecież, żeby jej listy trafiały do jego biurowych segregatorów. Znalazła ją w sypialni na podłodze, pośród bielizny wywleczonej z szafy. Skrzynka była pusta. Kilka listów leżało porozrzucanych na podłodze, jeden wystawał spod łóżka. Ten ktoś wiedział, czego szuka, i zabrał stąd od razu kilka rzeczy. Jej listów już tutaj nie było. Ten wystający spod łóżka nie był od niej. Łzy zaczęły spływać jej po policzkach, gdy wyciągnęła z koperty kartki z delikatnego papieru czerpanego. Adres napisany był zamaszystym pismem za pomocą cienkiej stalówki. Wyglądał jak namalowany. List napisała pewna Hanna z Cuxhaven: „Jesteś najdelikatniejszym kochankiem, jakiego kiedykolwiek miałam”. Jutta zgniotła list w kulkę i cisnęła nim o ścianę. Zaraz jednak opamiętała się i podniosła zgnieciony list. Nikt nie powinien go znaleźć. To byłoby dla niej upokarzające. Nagle poczuła nadzieję. A może to korespondencja z dawnych czasów? Spojrzała na znaczek i stempel pocztowy. List został wysłany dwunastego stycznia. - Własnoręcznie zrobiłam dla ciebie szkatułkę na nasze skarby, a ty trzymałeś w niej nie tylko listy miłosne ode mnie, ale też od innych kobiet, ty cholerny gnojku! wrzasnęła i podeptała pusty karton. Ktokolwiek ukradł jej listy miłosne, musiał także przywłaszczyć sobie korespondencję od innych kobiet. Nieprawdopodobne, by w skrzynce znajdował się tylko ten jeden list. Po co komuś te listy? - zastanawiała się Jutta. Czy to jakiś szantaż? Czy ktoś szperał tutaj, żeby podważyć opinię o świętości Ulfa Speichera? Z trudem przyjmowała do wiadomości, że coś takiego byłoby możliwe. Za sprawą tragicznej śmierci Ulf już dawno stał się swego rodzaju ikoną. Jutta z trudem opanowała nagły impuls, by natychmiast opuścić dom Ulfa i uciec stąd jak najdalej. Wiedziała, że pisał pamiętnik. Nigdy nie robił tego w jej obecności, ale też nigdy nie potrafił spokojnie minąć sklepu papierniczego, gdy na wystawie zobaczył eleganckie pióra czy wytworne notesy, pamiętniki lub oryginalne terminarze. Wchodził do środka, musiał wszystkiego dotknąć i przejechać palcami po kartkach. Miał niemalże erotyczny stosunek do papieru. W uszach brzmiały jej jeszcze jego słowa: - Niedługo będę potrzebować nowego pamiętnika. Ten tutaj jest ładny, ale papier jest zbyt gruboziarnisty. Poza tym potrzebuję kartek w kratkę, a nie w linię. Tak, nie lubił zapisywać swych myśli na papierze w linie. Kratka nadawała jego literom formę, którą potem mógł do woli przełamywać. Taki był. Musiał najpierw poczuć ograniczenie, by móc przekraczać granice i wywalczyć sobie wolność. Tak samo funkcjonował w ich związku. Ale gdzie przechowywał swoje pamiętniki? Czy i one zostały skradzione? Czy włamywacz przyszedł właśnie po pamiętniki i prywatną korespondencję? Doszła do przekonania, że ten, kto przeszukał to mieszkanie, musiał być w posiadaniu klucza. Zapasowy klucz do domu Ulfa wisiał zawsze w Stowarzyszeniu Tęcza na ścianie obok zapasowych kluczyków do samochodów, ośrodka rekreacyjnego i biura. Przy częstej rotacji personelu i dużej liczbie pracowników każdy mógł mieć klucze do wszystkiego. Poza tym pracownicy gubili klucze, wymieniali się nimi, przekazywali swoim zastępcom. Tak naprawdę każdy mógł mieć dostęp do pomieszczeń stowarzyszenia. A ona nie była pewna, czy ten krąg można było ograniczyć do
pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu osób. Jutta Breuer znalazła pamiętniki między książkami kucharskimi w szafce kuchennej. Tym dla niego były: przedmiotem użytkowym, z którego codziennie korzystał. Włamywacz najwyraźniej tutaj nie szukał. Kto by przypuszczał, że prywatne zapiski legendarnego Ulfa Speichera znajdują się między książkami kucharskimi i zeszytami z przepisami? Jutta położyła trzy pamiętniki na stole kuchennym i usiadła na jego ulubionym miejscu. Rozejrzała się, zanim otworzyła pierwszy pamiętnik. Tak, to właśnie tutaj musiał przesiadywać, gdy na kuchence perkotała jego ulubiona zupa rybna. Łatwo mogła to sobie wyobrazić. Tutaj czuł zapach zupy, miał przyjemne światło; być może z miniwieży stereo stojącej na parapecie leciała jakaś piosenka Beatlesów. Wstała jeszcze raz i nacisnęła na „open” w odtwarzaczu płyt kompaktowych. Rzeczywiście. W środku była płyta Beatlesów: Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Znowu usiadła przy stole i zaczęła czytać. Miała zimne dłonie i stopy. W gardle poczuła drapanie i musiała odkaszlnąć. Nie czuła się najlepiej. Pismo Ulfa Speichera było przejrzyste i wyraźne. Czytało się je bez wysiłku. Ale sama treść była wręcz gorączkowa. Długie zdania bez końca, potężna liczba przecinków i myślników. Rzadko które zdanie zamykała kropka - większość z nich kończyła się wykrzyknikiem. W tych zeszytach nie notował swoich codziennych przeżyć. Nie było tutaj niczego o jego pracy w Stowarzyszeniu Tęcza. To były protokoły jego snów. Pełnych seksu, krwi i przemocy. Czy istniał jakiś drugi Ulf Speicher - taki, który świetnie potrafił się zamaskować? Taki, który w ciągu dnia napawał się swoimi snami o przemocy? Czy te sny go męczyły, czy raczej znajdował w nich upodobanie? To było straszne. Nie mogła dłużej czytać. Nie spodziewała się niczego dobrego. Sądziła, że odnajdzie jakieś napawanie się rozmaitymi historiami łóżkowymi. To by jeszcze zniosła. Ale zapiski Ulfa przekraczały ludzkie pojęcie. Z odrazą zatrzasnęła pierwszy pamiętnik. Nikt nie może tego dostać w swoje ręce. Jak dobrze, że włamywacz tego nie znalazł! Niech sobie zatrzyma listy miłosne. Z ich pomocą nie był w stanie zbytnio zaszkodzić dobremu imieniu Ulfa Speichera. Ale te pamiętniki by je zniszczyły. Zapakowała zeszyty do reklamówki. TIM GERLACH stał przed sędzią Sigurdem Jaspersem, który miał wydać nakaz aresztowania, a Weller i Rupert przeżywali swoje drugie Waterloo. Jedyne, co sędzia mógł zrobić, to wpaść w zadumę. Czy oni naprawdę w ciągu zaledwie kilku godzin przyprowadzili do niego już drugiego podejrzanego? Nie, fakt, że on sam śpiewał w chórze z ojcem Tima Gerlacha, nie miał żadnego znaczenia. To było dwadzieścia lat temu. Potem stracili się z oczu. Nie, wcale nie uważał, by był stronniczy. O wiele ważniejsze było dla niego, co pomyśli o nim jego córka Mara. Ona kontestowała państwo i społeczeństwo, i oczywiście również jego, gdyż reprezentował jedno i drugie. Czuł się jak na cenzurowanym. Córka bardzo uważnie obserwowała jego i jego pracę. - Potrzebujecie teraz winnego - zarzuciła mu kiedyś. - Z waszego punktu widzenia każdy będzie dobry. Najważniejsze, że nie będziecie się dalej kompromitować. Ponieważ macie gwałtowną potrzebę złapania sprawcy, o wiele szybciej dowiedziecie podejrzanemu przestępstwa. Jeden raz w swoim życiu Mara została niesłusznie oskarżona. Było to w czasie
wizyty w domu towarowym w Kolonii. Ochroniarz zatrzymał ją i zarzucił jej kradzież. Ona odmówiła zapłaty pięćdziesięciu euro kary i obstawała przy swojej niewinności. W czasie procesu została uniewinniona. Być może dlatego, że jej ojciec był szanowanym sędzią we Fryzji Wschodniej. Ale mimo to ta sprawa wywołała w niej głęboką traumę. Weller i Rupert w oczach sędziego Jaspersa wyglądali jak ucieleśnione potwierdzenie teorii jego córki. A fakt, że krótko wcześniej Jaspers musiał zwolnić Georga Kohlhammera, gdyż nie było wystarczających dowodów przeciw niemu, zapewnił już w połowie przepustkę do wolności Timowi Gerlachowi. - Wszystko, co panowie tu przedstawiają, to piękna teoria - powiedział sędzia Jaspers - ale co z dowodami? Proszę dostarczyć mi choćby poszlaki. Odciski palców, ślady tkanki. Cokolwiek, co da się sprawdzić. Pan Gerlach prawdopodobnie nie zbliżył się do panny Kleine z najszlachetniejszych powodów, ale my nie szukamy teraz oszusta matrymonialnego, lecz seryjnego zabójcy. Tak samo jak jego córka, Sigurd Jaspers podejrzewał, że morderca wywodzi się ze środowisk prawicowych. Ale nie mówił tego głośno, bo musiał powstrzymać się od jakichkolwiek przypuszczeń. Mimo to pozostało mu uczucie dyskomfortu. Ten Tim Gerlach był w swoim zachowaniu nieco zbyt niewinny, zbyt oburzony z powodu swojego aresztowania. Jego nagrody z zawodów łuczniczych były dla sędziego raczej śmiesznym argumentem. Czy teraz należało aresztować wszystkich członków klubów łuczniczych we Fryzji Wschodniej? Prawdopodobnie morderca był raczej samotnikiem, który potajemnie ćwiczył strzelanie w piwnicy. Jeśli ktoś uczestniczył w oficjalnych mistrzostwach, to w celu zabójstwa wybrałby z pewnością inną broń, chyba że byłby kompletnie szalony i chciałby, żeby go szybko złapano. Wiedział, że każda jego decyzja będzie obszernie komentowana w prasie. Ale on podpisze tylko jedną decyzję o aresztowaniu i będzie ona dotyczyć mordercy. Oczywiście istniało niebezpieczeństwo, że na wolność wypuści się winnego. Ale o wiele większym ryzykiem było zamknięcie w areszcie śledczym kogoś, kogo potem będzie musiał zwolnić, bo morderca nie przestanie zabijać. Wtedy aparat policyjny zarzuci mu, że odwrócił ich uwagę, gdyż wszyscy sądzili, że sprawa jest już załatwiona. Przeżył już coś takiego na początku swojej kariery. Tego doświadczenia w żadnym razie nie miał ochoty powtórzyć. RUPERT BYŁ BLISKI odejścia ze służby, gdy wychodził z budynku sądu. Weller zastanawiał się, czy znowu nie powinien zawiadomić Ann Kathrin Klaasen. Miał się za ostatniego nieudacznika. Wypalonego i prawie pozbawionego zdolności działania. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak Ann zareaguje na tę wiadomość. Oczywiście ona zrobiłaby to wszystko o wiele lepiej. Gdyby nie była urlopowana, Tim Gerlach siedziałby już dawno za kratkami. Weller nie miał ochoty przyznać się przed nią do drugiej porażki. Być może naprawdę jesteśmy niesprawiedliwi wobec Gerlacha? - zastanawiał się. Czy coś przeoczyliśmy? Rupert chwycił się za plecy i odgiął się do tyłu. Czuł, że potrzebuje urlopu i zamieniłby się teraz chętnie z Ann Kathrin Klaasen. Gdy wszystko szło źle, odczuwał dolegliwości w dolnej partii kręgów lędźwiowych. Zaczynało się od mrowienia, a potem rozrastało się do palącego bólu, który niemal go paraliżował. Znał to. Dokładnie
wiedział, co będzie dalej. Była tylko jedna możliwość, żeby to zatrzymać: sukces. Tak, do cholery, sukces to było to, czego potrzebował, albo za chwilę będzie musiał iść na zwolnienie. LUDWIG POSZUKIWAŁ SYLVII we wszystkich znanych miejscach. W Willi Śmiesznotce jej nie zastał. Jej ulubione miejsce na grobli obok restauracji Diekster Köken, gdzie lubiła jeść naleśniki, było puste. Potem trafił do kawiarni Utkiek, gdzie przy złej pogodzie lubiła pić herbatę i patrzeć na morze. Tutaj, gdy chmury wisiały nisko, mogła - jak twierdziła - usłyszeć mamę i tatę. Czasem rozpoznawała ich twarze w szczególnym ułożeniu chmur. Sylvii nie było również w najstarszym budynku miasta Norden - u jej ulubionego Włocha w Vesuvio. W ośrodku rekreacyjnym Rainer Kohlhammer i Tamara Pawłow grali w tenisa stołowego, ale także tych dwoje nie miało pojęcia, gdzie Sylvia w tej chwili przebywa. Ludwig powoli wpadał w panikę. Musiał ją znaleźć i zadać jej jedno pytanie. Czy to możliwe, że ona…? Ludwig pojechał do stajni i na pastwisko dla koni. Potem znowu spróbował poszukać jej w Willi Śmiesznotce. W domu było ciemno, ale z tyłu na tarasie paliło się teraz światło. Poznał po rozświetlonych koronach drzew. Usłyszał skrzypiący dźwięk. Coś poruszało się tam i z powrotem. Ludwig postanowił nie dzwonić do drzwi, a zamiast tego przeskoczył przez ogrodzenie i okrążył dom. - Sylvia?! - Jestem tutaj, kochanie. Słyszał głos, ale nie widział Sylvii. Wielka huśtawka ogrodowa kołysała się. Sylvia siedziała w niej skulona jak małe dziecko, zawinięta w kilka wełnianych koców, chociaż taras ogrzewany był przez dwa radiatory. Na kolanach trzymała swojego kocura i drapała go po futerku. Poczuwszy ulgę, że ją odnalazł, Ludwig podszedł do Sylvii. Dostrzegła jego wzrok i jeszcze szczelniej schowała się pod koc. Ludwig przełknął ślinę. - Sylvia - odezwał się z powagą - czy to ty zabiłaś Ulfa? Kaia i Paula… i Josefa…? Spojrzała na niego wielkimi niewinnymi oczami i pogłaskała kota. Potem ostrożnie potaknęła. - Tak, kochanie. Załatwiłam to dla nas. Nie musisz się już o nic martwić. Nawet jeśli to się wyda… - zaśmiała się - mam przecież żółte papiery, nic mi się nie może stać. Jestem przecież niepełnosprawna. Ludwig się zachwiał. Przeczuwał to, ale teraz, skonfrontowany z prawdą, poczuł się jak rażony obuchem. Usiadł na ziemi. Sylvia dalej kiwała się na swej huśtawce. Wysunęła stopy spod koca i zahamowała ją piętami. Potem delikatnie posadziła kota na ziemi i rozłożyła ramiona. - Co z tobą, kochanie? Chcesz do mnie pod koc? W gazowym świetle radiatora jego twarz była popielata, niemalże niebieskawa. - Chyba mi niedobrze. - Przynieść ci szklankę wody? - zapytała i wyplątała się ze swoich koców. - Nie, nie, już w porządku. - Ludwig potrząsnął głową. - Zaraz ci coś przyniosę - powiedziała Sylvia, zeskoczyła z huśtawki i ruszyła w stronę domu. - Rozgość się.
Jeszcze nie zniknęła w domu, gdy Ludwig już się pozbierał, gdyż pewna myśl przemknęła mu przez głowę. A co, jeśli ona teraz tam w środku bierze karabin albo swój łuk, albo miecz? Czy on ma być następną ofiarą? Czy potrzebne jej było ukoronowanie jej czynów? To chyba niemożliwe! Lepiej byłoby dla niego, gdyby uciekł, lecz uznał, że będzie bezpieczniej, jeśli pójdzie za nią do domu. Uważał, że póki utrzymuje z nią kontakt, nic mu się nie może przydarzyć. Nauczył się tego od Ulfa Speichera: nawet wobec najgorszych, najbardziej agresywnych osób Ulf zawsze zachowywał spokój. - Patrz im w oczy. Mów do nich. Zwracaj się do nich po imieniu. Powiedz im, jak się nazywasz. Nawiąż relację. Strzelić w pysk jakiemuś typkowi to nic wielkiego. Ale strzelić Ulfowi, który mówi do mnie po imieniu… ten Ulf jest już konkretną osobą. Takie coś nie będzie już bezproblemowe. Relacje się zdehumanizowały, straciły osobisty wymiar, a my musimy je znowu uczłowieczyć. Stworzyć kontakt między jedną osobą a drugą. Nie między urzędem a petentem, nie między zarządzającym a zarządzanym. Ludwig często słyszał te słowa. To były sztandarowe hasła Ulfa. Każdy pracownik, każdy odbywający służbę zastępczą znał je na pamięć. Chociaż samemu Ulfowi na koniec te słowa niewiele pomogły. Mimo to Ludwig ciągle jeszcze w nie wierzył. Te słowa były wystarczająco przekonujące, by skłonić go do pójścia w ślad za Sylvią do domu. Zobaczył tam nakryty stół. Świece. Dzbanek herbaty na podgrzewaczu. Szampan w kubełku z lodem. Czerwone wino na barku. Kieliszki do szampana, kieliszki do wina, filiżanki do herbaty. Po trzy talerze na osobę. Sylvia przygotowała uroczystą kolację dla dwóch osób. Kolację przy świecach. Teraz wyszła z kuchni ze szklanką wody. Ludwig wskazał na odświętny stół: - Przygotowałaś to dla mnie? Wiedziałaś, że przyjdę? - Oczywiście, że tak - odparła, podała mu szklankę wody i skinęła głową. - Mamy przecież co świętować, kochanie. Misja jest niemalże zakończona. Przyznasz chyba, że dobrze mi poszło? Ludwig wziął szklankę, ale się nie napił. Nie miał teraz odwagi tego zrobić. Może ta ześwirowana żmija zatruła mu wodę? - Nigdy nie było żadnej misji - powiedział z wyschniętym gardłem. - Czemu tak mówisz, kochanie? - roześmiała się Sylvia. Rozejrzał się. Za chwilę może będzie potrzebował jakiejś broni. Na stole leżały ciężkie sztućce ze srebra. Lepiej mieć taki nóż w ręce niż być zupełnie bezbronnym. Czy ona trzyma coś za plecami? - Mówię tak, bo to prawda. Zaczął się cofać. Ona powoli szła w jego kierunku. Wiedział, jaka jest szybka. Była chyba najlepiej wytrenowaną dziewczyną we Fryzji Wschodniej. Lekcje baletu, jazdy konnej, strzelania z łuku, joga, judo - wprawdzie oblała wszystkie egzaminy, bo nie potrafiła spamiętać nazw chwytów, ale w walce dorównywała każdemu z zielonym czy granatowym pasem. Musiał mieć się na baczności. - Ugotowałam coś dla nas - powiedziała. - Twoje ulubione danie. - Spaghetti bolognese? - zapytał. - Nie - skrzywiła się - lasagne z rybą. Do tego pomidory z szalotką. Czy my naprawdę rozmawiamy o jedzeniu? - pomyślał. Może to dobry pomysł, by po prostu skierować jej uwagę na ten temat. Postanowił, że pójdzie tym tropem
- A czy jest też deser? - zapytał. - Co powiesz na mousse au chocolat? Już raz to zrobiłaś. Było pyszne. Uśmiechnęła się, słysząc komplement. Ale za chwilę wyraz jej twarzy się zmienił. - Powiedziałeś, że jesteś agentem i musisz obserwować terrorystów. - To było kłamstwo, Sylvia! - jęknął. - Wymyślona historyjka. Nic poza tym. - Kłamstwo? Jak to kłamstwo? - Patrzyła na niego bezradnie. - Ale przecież powiedziałeś… Chwycił mocno dłońmi oparcie krzesła i postawił je między siebie i Sylvię. - Wymyśliłem to, żeby… się ciebie pozbyć. To zdanie było dla niej jak grom z jasnego nieba. Wzdrygnęła się i zareagowała krzykiem: - To nieprawda. Kłamiesz! Teraz wreszcie odzyskał nad nią kontrolę. Jego słowa zostały precyzyjnie wycelowane, a on czuł, że jest w stanie pokonać ją werbalnie. Nie potrzebował do tego żadnej broni. Mógł i bez niej poradzić sobie z sytuacją. - A jednak to prawda. Nie mogłem już wytrzymać. Miałem cię już po prostu dosyć. Tamtego wieczoru nie chciałem, żebyś ze mną poszła. Mieliśmy grać u Ulfa w doppelkopfa i po prostu wymyśliłem historyjkę. Ja, idiota, nie chciałem cię zranić. Dlatego powiedziałem ci… Sylvia chwyciła pierwszy z brzegu talerz i rzuciła nim w kierunku Ludwiga. - Kłamiesz! To ta dziwka cię przekabaciła, to wszystko! Ludwig przykucnął, ale talerz i tak by chybił. Sylvia sięgnęła po następny. Tym razem wycelowała dokładniej. - Boże, Sylvia, przestań! Czy ty w ogóle wiesz, co zrobiłaś? Zabiłaś czterech wspaniałych ludzi! Sylvia pochyliła się nad stołem i sięgnęła po drugie nakrycie. - Oni przygotowywali zamach, dobrze to wiesz. Jesteś zaślepiony miłością, Ludwig! Na twoich oczach robią plany, a ty ją chronisz zamiast ją sprzątnąć - zgodnie z twoją misją. Co się z tobą stało? Rzuciła w niego talerzem do zupy. - Wykorzystują cię. Wróć do dobrych ludzi. Nikt nie zauważy, że chciałeś przejść na ich stronę. CIA będzie z ciebie dumne. Ludwig rozłożył ramiona - wyglądał trochę jak ukrzyżowany Jezus. Na podłodze u jego stóp leżały skorupy. Spróbował przemówić jej do rozsądku: - Boże, Sylvia, nigdy nie byłem w CIA. Tylko tak mówiłem, żeby być bardziej interesującym. Żeby nasz związek nie wyszedł na jaw i… - Ale mówiłeś, że to prawda! - wrzasnęła. Zrobiło mu się niedobrze. Zaczął się wić. - Ja po prostu odbywam służbę zastępczą. A Pia też nie jest żadną agentką. Jestem z nią, bo ją kocham. Teraz już wszystko wiesz! Zachwiała się. Nie chciała mu wierzyć. Chociaż jakaś część jej przeczuwała, że Ludwig mówi prawdę, a ona została całkiem perfidnie nabrana, to tkwiła w niej także druga część świadomości, która w żadnym razie nie chciała uznać tej straszliwej prawdy. Ludwig zaczął stopniowo pojmować, co nawyrabiał swoimi kłamstwami. Czterech ludzi zostało zamordowanych. Przypomniał sobie, jak siedział z Sylvią przed telewizorem. Oglądali reportaż o łowcach terrorystów, którzy mieli za zadanie wkręcić
się do komórek Al-Kaidy i w ten sposób zapobiec zagrożeniu. To byli dla niej nowi bohaterowie naszych czasów. Pogromcy smoków, łowcy wampirów, którzy ruszali w świat, aby ochronić słabszych przed grożącą im zgubą. - Też jesteś jednym z nich, prawda? - zapytała i rozpięła mu koszulę. Myśl, że i on jest jednym z tych bohaterów, totalnie ją podnieciła. Zażądała, by opowiedział jej o swoich zadaniach, bo chciała zostać jego partnerką. Strasznie się wtedy nakręciła. A on wymyślał coraz to nowe historie, gdy się ze sobą kochali. To było dla niego niemalże wstrząsające przeżycie. Nigdy nie doświadczył u żadnej kobiety takiej niepohamowanej ekstazy. Teraz Sylvia gryzła się w grzbiet dłoni. Robiła to tylko wtedy, gdy czuła, że traci grunt pod nogami. Tak reagowała, gdy chciała pozostać w rzeczywistym świecie. Dobrze jej to robiło, kiedy czuła, jak krew zaczyna spływać w dół nadgarstka. Wyraz jej twarzy zmienił się. Stała przed nim pochylona jak orangutan, który w swojej klatce biega tam i z powrotem wzdłuż prętów krat. - Podsłuchiwałam ich. Speicher powiedział do Jutty: „W sobotę”, powiedział, „wtedy wybuchnie bomba”. W sobotę, rozumiesz? W czasie jubileuszu naszego dziesięciolecia! Ludwig pojął cały ogrom rozchwiania umysłu Sylvii. - Ale, Sylvia, Ulf chciał wtedy zagrozić miastu, że przerwie pracę, jeśli nie podwyższą nam dopłat. To była ta bomba. On żądał instytucjonalnego wsparcia, rozumiesz? Chciał im przystawić taki niby pistolet do głowy i powiedzieć: „Ta odświętna chwila stanie się równocześnie końcem Stowarzyszenia Tęcza, jeśli nie wyjdziecie nam naprzeciw i nie otrzymamy od was większego wsparcia”. Taki był Ulf. Po prostu grał ostro, o wysoką stawkę. To miała być ta bomba, która miała wybuchnąć. A nie prawdziwa bomba, która zrani ludzi. Rozumiesz? Ludwig mówiąc to, wpadł w furię. Próbował nieco się uspokoić. Musiał być dla niej milszy. Nie mógł jej teraz zagonić w kozi róg. Wiedział, że w ten sposób tylko ją sprowokuje. Jego słowa dotarły do niej. Wydawało się, że pojęła, co zrobiła. Drżała. - Ale on powiedział, że chce zdetonować bombę - wyjąkała. - Tak, tak się mówi. To taka przenośnia, rozumiesz? Sylvia załamała się. Uklękła na dywanie między skorupami. Ze zranionej łydki kapała krew. - Ale przecież - wykrztusiła - powiedziałeś, że jesteś agentem i że oni są terrorystami. Ludwig pochylił się nad nią i wziął ją w ramiona. - Kocham Pię, rozumiesz? A ty ciągle chciałaś coś ze mną robić. Ciągle za mną łaziłaś. Bardzo dobrze pamiętam tamten wieczór. Chcieliśmy grać u Ulfa w doppelkopfa. Byłaś zazdrosna i chciałaś ze mną tam pójść. A ja musiałem się ciebie jakoś pozbyć. I właśnie wtedy wymyśliłem tę historię. Opowiedziałem ci, że tak naprawdę śledzę tych ludzi, którzy grają tam w doppelkopfa. Zrobiłem to, żeby się ciebie pozbyć. Sylvia wyciągnęła z kieszeni spodni kartkę z różowej bibuły i rzuciła ją na podłogę. Na kartce znajdowało się sześć nazwisk. Cztery były już przekreślone. Żyły jeszcze tylko dwie osoby. Bernd Simon i Pia Herrstein. - Powiedziałeś, że to są terroryści z Al-Kaidy! - Nie, powiedziałem tylko, że ich śledzę. Dopadł go morderczy ból głowy. Czy to on doprowadził ją do tego szaleństwa? Czy nie powinien był dostrzec, czym to się skończy? Na tę myśl poczuł dławienie w gardle.
Był winny śmierci swoich najlepszych przyjaciół. - Kto o tym wie? - zapytał. - Opowiadałaś komuś o tym? Czy Tim wie? Przy każdym pytaniu potrząsała głową, a potem znowu się do niego tuliła. Jej łzy przemoczyły mu koszulę. - Nie, nikomu nic nie powiedziałam. Nie jestem durna. Nie chciałam przecież narażać naszej misji. - Gdzie jest karabin? I pozostała broń? Oddaj mi to. Podniosła się ociężale i wyszła z pokoju. Poszedł za nią do piwnicy. Stanęli przed szafą z bronią. Ludwig przyjrzał się czterem karabinom. - Którego z nich użyłaś? - Ulubionego karabinu dziadka - wskazała go ręką. - Pozostałe jeszcze działają? - Tak, wszystkie - znowu przytaknęła. - Sylvia, nie możesz o tym nikomu powiedzieć. - Ludwig wyjął wszystkie cztery karabiny. - Bo inaczej na zawsze cię zamkną. W zakładzie. Jak kiedyś Andiego, pamiętasz? Lubiłaś go przecież. - Tak, on był miły. - Masz jakiś worek na śmieci, torbę albo coś w tym stylu? Musimy ukryć cały ten kram. Nie bój się. Pomogę ci. Nikt nie wpadnie na to, że to ty. Nikt. - Używałam rękawiczek, a po wszystkim paliłam moje rzeczy. Prawdziwi agenci nie zostawiają śladów - powiedziała z dumą. - Tak, tak. Teraz pokaż mi miecz. Gdzie jest miecz? - Tutaj. - On też należał do twojego dziadka? - No jasne, chyba nie myślisz, że do mojej babci? Ludwig rozejrzał się za torbą. Tu na dole niczego nie było. Pobiegł na górę. Wiedział, gdzie Sylvia trzyma swoje torby sportowe. Poszła za nim. Gdy wszedł do jej sypialni, żeby zabrać z szafy torbę, zobaczył leżące na podłodze listy i zdjęcia. - To przecież jest… Skąd je masz, Sylvia? Co to ma być? Stała za nim w drzwiach. - Nie dopuścimy do tego, żeby jeszcze więcej niewinnych ludzi musiało umrzeć tak jak moi rodzice. Prawda? Jesteś przecież nadal po naszej stronie? Ludwig Bongart położył drżący palec na ustach. - Pst, Sylvia! Nie wolno ci nigdy więcej o tym mówić. Nigdy więcej. - Tak, kochanie - powiedziała - masz rację. - Ale skąd masz te listy? - podniósł jeden z nich. - One są skierowane do Ulfa. - Tych drani jest więcej. - Sylvia miała nadzieję, że przekona Ludwiga. - Dobrze o tym wiesz. Musimy załatwić ich wszystkich. - Sądzisz, że to wszystko to też… - wskazał ręką na listy. - Terroryści. Tak. To tylko wygląda na listy miłosne. Ale to są wiadomości i takie tam. Oni to szyfrują. To jest ich kod… - To nieprawda, Sylvia. Ulf nie był terrorystą. Był najprawdopodobniej jednym z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem w swoim życiu. - Wiem, że musisz tak mówić, kochanie - spojrzała na niego pustym wzrokiem. - Nie wolno ci wydać siebie i swojej misji. Miałeś ich zabić, ale nie potrafiłeś. Byłeś za słaby.
Ludwig pozbierał wszystkie listy i wsadził je do torby. - Jest tego więcej? Masz jego zapiski? Sylvia, musimy wszystko zniszczyć. Wszystko. POJECHALI DO PORTU JACHTOWEGO w Norden. Lekka mżawka zwilżała przednią szybę samochodu. Ludwig na chwilę włączył wycieraczki, ale one tylko wszystko rozmazały. Deszcz nie był wystarczająco silny. Nacisnął na guzik spryskiwacza, ale już od dawna nie nalewał tam wody. - Cholera - zaklął. Na tylnym siedzeniu leżała torba, a w niej cztery karabiny, kilka setek nabojów, miecz, łuk, sześć strzał i reszta trutki na szczury, którą Sylvia zabiła Josefa de Vriesa. O tej porze prawie nikogo tu nie było. Jakaś parka spacerowała po grobli ramię przy ramieniu i jakiś chłopak składał swoją paralotnię na łące. Z tyłu na molo siedział samotny wędkarz i nabijał robaka na haczyk. - Chcesz dostać się do mojej łodzi? - zapytała Sylvia. - Tak - kiwnął głową - wypłyniemy najdalej, jak się da. A potem zatopimy torbę w morzu. A gdy wrócimy, ty zamilkniesz na zawsze. Wydarzyło się dość nieszczęścia. Czy to, że trafisz do zakładu lub więzienia, coś komuś da? - Robisz to, bo mnie kochasz, prawda? - Dotknęła jego ramienia. Czuł pokusę, by jej ulec i powiedzieć „tak”, ale czas historyjek się skończył. Zbyt często mówił „tak”, by przestała marudzić, tylko dlatego żeby na krótki czas uszczęśliwić ją kilkoma słowami. - Zabiłaś wszystkich z naszej grupy karcianej - powtórzył, potrząsając głową, jak gdyby ciągle jeszcze nie mógł w to uwierzyć. - Nie, nie wszystkich - jej głos zabrzmiał łagodnie, wręcz uwodzicielsko. - Nie zabiłam Pii i nie zabiłam Bernda. I ciebie oczywiście też nie, kochanie. Wiem, że ty chciałeś ich tylko wyszpiegować. Wolałbyś przecież być wtedy ze mną. Jesteś taki dobry. Zaparkowali samochód przy grobli i wspólnie weszli do łodzi. Lekka mżawka przeszła tymczasem w gwałtowną ulewę. Szalała wichura. Ludwig czuł w uszach skutki nagłego spadku ciśnienia. Wiatr zatykał mu nos i prawie zabierał całe powietrze. Nie był w stanie przyzwyczaić się do wichury tutaj, na północy, nad morzem. Bez nauszników po prostu nie potrafił tego znieść. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Ludwig uruchomił silnik i skierował łódź w kierunku farwateru. Na łodzi znajdowały się żółte sztormiaki. Każde z nich naciągnęło na siebie jeden z nich. Sylvia dotknęła przy tym twarzy Ludwiga, jak gdyby najchętniej - od razu, tutaj, na statku - chciała go uwieść. Ale teraz on odsunął jej rękę. Zanim jeszcze dotarli do toru wodnego, usłyszał za sobą charakterystyczny metaliczny szczęk ładowanej broni. Gwałtownie się obrócił. Sylvia patrzyła na niego. Jej włosy były potargane przez wiatr. - Jeszcze nie skończyliśmy, kochanie - powiedziała. - Pia nie jest agentką CIA. Ona należy do tamtych. Zawsze do nich należała. A ty oszalałeś na jej punkcie. Powiedz, że nie chcesz do nich należeć. - Nie, to nieprawda. Przestań gadać bzdury! Walcząc z wichurą, z trudem utrzymywał łódź na torze wodnym. Bał się, że na skraju farwateru roztrzaska łódź o kamienie.
- Mordowanie się skończyło! Zrozum to wreszcie: nie kocham cię. Kocham ją. Nic jej nie zrobisz. Wszystko skończone. - O nie, kochany! - wykrzyknęła Sylvia. - Doprowadzę to do końca. Jeśli ty nie dasz rady, ja to zrobię. Z dziwną jasnością Ludwig wiedział, że naciśnie na spust. Dla jej chorego umysłu sprawa była całkowicie oczywista. Musiał spróbować ją rozbroić. Skierował łódź w stronę muru, ryzykując zderzenie, ale nie docenił jej. Łódź zatrzęsła się i Sylvia upadła, ale wystrzeliła. Kula trafiła go w brzuch. Ludwig wypadł za burtę. Sylvia wychylona przez reling próbowała znaleźć jego ciało w wodzie i wołała go po imieniu: „Ludwig! Ludwig!”. Chciała zafundować mu jeszcze jedną kulę. Nie była pewna, czy udało się go trafić. Nikt nie mógł jej umknąć. Gdy nie dostrzegła go nigdzie w czarnej, błotnistej wodzie, skierowała łódź z powrotem do portu jachtowego. Wzięła karabin, pudełko amunicji, wyjęła z torby gumowe rękawiczki i wciągnęła je. Potem wsiadła do samochodu, którym przyjechali. Była świetną agentką. W żadnym razie nie zostawiłaby odcisków palców na kierownicy. Na siedzeniu pasażera i z tyłu w samochodzie nie grało to roli. Tam znajdowało się wystarczająco dużo jej odcisków palców. Ten wóz należał do Stowarzyszenia Tęcza. Często była nim wożona. Jak wielu innych też. Tu w środku były setki odcisków palców. Nie miała prawa jazdy, ale pewnie skierowała auto do Norden, do Willi Śmiesznotki. Umiem, co umiem - myślała. Na co mi papiery? Wiele nauczyła się od swojego dziadka. Na własnej posesji mogła wykonywać dowolne manewry samochodem. A gdy udało się jej wprowadzić auto do garażu, dziadek zawsze śmiał się i z dumą mówił do babci: „Widzisz, ona parkuje lepiej od ciebie. To mądra dziewczynka, ta nasza Sylvia”. Podgrzała sobie lasagne i zaczęła się zastanawiać, czy powinna zaprosić Ann Kathrin. Nie lubiła jadać sama. W tej chwili uświadomiła sobie, że samochód pod drzwiami mógł ją zdradzić. Musi się go pozbyć. Jeszcze raz naciągnęła rękawiczki i pojechała do Stowarzyszenia Tęcza. Odstawiła tam samochód. Była trochę zdenerwowana. Przy parkowaniu zarysowała niebieskiego opla. Ale takie drobiazgi nie zaprzątały jej uwagi. Zdjęła rękawiczki i schowała je do kieszeni. Strużki deszczu na twarzy dobrze jej robiły. Naprawdę się nimi cieszyła. Tak, była na najlepszej drodze. Następna w kolejce jest Pia. A Sylvia dokona eksterminacji całej tej terrorystycznej hołoty. Wiedziała, o co toczy się gra. Straciła przecież swoich rodziców. Dla terrorystów nie ma litości. Obojętnie, w jakim przebraniu się pokażą. Jako dobroczyńcy ludzkości czy piękne ciężarne kobiety. W gruncie rzeczy w duszy byli tylko złymi ludźmi. Ona sama należała do dobrych i miała zadanie zabijać złych. Mordercy jej rodziców musieli umrzeć. Ann Kathrin z pewnością by to rozumiała. Również ona ścigała mordercę swojego ojca. PODCZAS WYPROWADZKI Eike obawiał się, że jego matka będzie teraz do niego ciągle wydzwaniać, przychodzić pod drzwi i próbować przeciągnąć go na swoją stronę. Najpierw był jej wdzięczny, że tego nie robi. Ale teraz wydawało mu się to jednak dziwne, że w ogóle się do niego nie odzywa. Czy ona już się nim nie interesuje? Jest
obrażona? Ma zamiar go ignorować, bo poszedł z tatą? Oczywiście z mediów wiedział, co się wydarzyło w Leer. Jego ojciec jak zwykle miał od razu na podorędziu swoje psychologiczne interpretacje. Ale one nie interesowały Eike. Po prostu martwił się o swoją mamę i czuł, że ona go potrzebuje. Gdy przyszedł do niej, nie była sama. Siedziała w kuchni razem z Wellerem. Wyglądała na trochę zapłakaną, bo siekała cebulę na wielką wiosenną sałatkę, podczas gdy Weller obsmażał steki z tuńczyka. Pili do tego białe wino. Chociaż Eike znał Wellera, jego matka przedstawiła ich sobie: - To jest mój kolega z pracy, Weller, a to jest mój syn Eike. Eike grzecznie uścisnął dłoń Wellera, ale czuł, że właściwie im przeszkadza. Nie, to tutaj to nie była narada służbowa. Wszystko wyglądało raczej na bardzo intymne chwile we dwoje. W tle cicho grała muzyka. Tracy Chapman. Z jednej strony Eike był rozczarowany, bo chciał pobyć ze swoją mamą sam. Z drugiej strony poczuł niesamowitą ulgę. To, co zobaczył, znacznie upraszczało sprawę. Jego tata nie był już teraz niegodziwym cudzołożnikiem, bo i mama miała przyjaciela. Kto wie, od kiedy to tak naprawdę trwa? - pomyślał Eike i zapytał: - Dobrze się masz, mamo? Otarła łzy, roześmiała się i kiwnęła głową. - Tak, zależy, jak na to spojrzeć, synku. W zasadzie mam się całkiem dobrze. Chcesz z nami zjeść? - Za dwie minuty steki będą gotowe. Zdziwisz się! - zawołał Weller nie bez dumy w głosie. Jeszcze zanim położył steki na talerz, przy jego pasku zawibrował telefon. Wiadomość momentalnie zmieniła sytuację. Jakiś wędkarz na molo w Norddeich usłyszał strzał, a następnie wyłowił z wody rannego, który jest właśnie opatrywany przez lekarza pogotowia ratunkowego. Ranny nazywa się Ludwig Bongart. - Jadę z tobą! - zawołała Ann Kathrin. - Wyleciałaś z tego śledztwa - powiedział Weller, ale nie brzmiało to jak wyrzut. - Wiem - przytaknęła. Pocałowała syna w policzek i zniknęła z Wellerem. Eike wyłączył płytę kuchenną, zanim wyszedł. Niczego nie skosztował. Nawet nie był smutny. Miał wrażenie, jakby właśnie w ciągu kilku sekund przed oczami przeleciało mu całe życie. Przecież tak było zawsze. On martwił się o swoją mamę, walczył o jej miłość i uwagę, a potem zdarzało się jakieś cholerstwo, które było ważniejsze od niego, i mama znikała. LEKARZ POGOTOWIA jeszcze opatrywał Ludwiga Bongarta, gdy Ann Kathrin i Weller dotarli na molo w Norddeich. Ludwig był przytomny i chciał mówić. Takiej sytuacji Ann Kathrin nie przeżywała po raz pierwszy. Postrzelone lub ranne osoby, które bały się, że umrą, zaczynały nagle odczuwać wielką tęsknotę za prawdą. Chciały wszystko uporządkować i opowiedzieć, co im leży na sercu. Już dwa razy przy łóżku chorego na oddziale intensywnej terapii otrzymała wskazówki rozstrzygające o rozwiązaniu sprawy. Raz było to przyznanie się do morderstwa i raz zeznanie świadka. - To była Sylvia - wyjęczał Ludwig. - Sylvia Kleine. Ann Kathrin, tak samo jak Weller, nie potraktowała tego poważnie. - Czy daliście mu jakiś oszałamiający środek? - zapytał Weller.
Lekarz potrząsnął głową. - Ma kulę w jamie brzusznej. Traci bardzo wiele krwi. Nie mogę wykluczyć niedotlenienia mózgu. Ludwig zakaszlał i splunął krwią. - Proszę - powiedział lekarz - nie możecie teraz przesłuchiwać tego człowieka. Musimy go odwieźć do szpitala. Ludwiga wniesiono na noszach do karetki. Ann Kathrin nieproszona wsiadła do środka. Weller ruszył za nią. - Ona myśli, że ja wcale nie jestem w związku z Pią. Że jestem wtyczką - powiedział Ludwig i się rozkaszlał. - Kim? - Wtyczką. Że z polecenia CIA szpieguję terrorystów, żeby zapobiec zamachom. - Czyli że naopowiadał jej pan, że jedynie szpieguje Pię? - zapytała Ann Kathrin, która zaczynała pojmować rozmiar koszmarnego uwikłania. - Ona terroryzowała mnie swoją miłością! Nie wiedziałem, co począć. Kładła się pod drzwiami, gdy chciałem iść do Pii. Nie wyobrażacie sobie, jaki potrafi odstawić teatr wykrztusił, bo za chwilę znowu przerwał mu kaszel. Przerażona Ann Kathrin dała znak Wellerowi. W czasie gdy lekarz zakładał Ludwigowi drugi wenflon, Weller przekazywał przez komórkę wiadomość do komisariatu: - Przypuszczalnie poszukiwaną przez nas osobą jest Sylvia Kleine. Ann Kathrin zdawało się, że Ludwig traci przytomność, ale on tylko zamknął oczy i próbował mówić dalej. Ann Kathrin skupiła się całkowicie na jego twarzy. A i to już było wystarczająco straszne. W żadnym razie nie chciała wiedzieć, co lekarz robi tam za jej plecami przy jego brzuchu. Bała się, że zrobi się jej niedobrze albo że zemdleje. Ann Kathrin trzymała ucho blisko ust Ludwiga. Znowu plunął krwią. Poczuła, jak jego ciepła krew trysnęła na jej ucho. - W ten sposób miałem przynajmniej spokój. Nie wydzwaniała ciągle do Pii i nie żądała, by mnie jej oddała. Nie mogłem przecież przypuszczać, że Sylvia zacznie zabijać ludzi. Myślałem, że znowu się zakocha w jakimś innym facecie, i wszystko się ułoży. Właśnie wtedy przecież wprowadził się do niej Tim. Miałem nadzieję, że to wszystko rozwiąże… Lekarz odepchnął Ann Kathrin na bok. - Proszę, tak się nie da. Niech pani przestanie. Ann Kathrin zrobiła mu miejsce. - Ona zatem wierzy, że zabija terrorystów? Morderców swoich rodziców? - zaczęła głośno krzyczeć, bo może bała się, że inaczej Ludwig jej nie usłyszy, a może tylko dlatego, że była oburzona. Z powodów, które dla nich w środku wozu nie były jasne, kierowca ostro zahamował. Rzuciło nimi gwałtownie. Weller uderzył głową w poręcz. - Mamy tu chyba do czynienia z samymi wariatami - rozeźlił się. Teraz Ludwigowi założono maskę tlenową, ale mimo to mógł mówić. - Przecież nie chciałem tego! Co miałem robić? - płakał. - Ona nie dawała mi spokoju. A teraz zabija wszystkich, którzy należeli do naszej grupy karcianej. - Kto? Kto do niej należał?
Podniósł głowę. Drżenie wstrząsnęło jego ciałem. Otworzył usta, ale nie wydał żadnego dźwięku. Spomiędzy warg znowu pociekła krew… - Bernd - wystękał - i Pia… O, Boże, Pia! Bezsilnie opadł na nosze i zamknął oczy. Postrzelony i zakrwawiony wyglądał jak kupka nieszczęścia, mimo to Ann Kathrin nie była w stanie opanować wściekłości. - A panu oczywiście nie sprawiało to żadnej przyjemności, że ona pana ubóstwiała! wrzasnęła na niego. - Taki wspaniały gitarzysta. A do tego jeszcze agent! - Jeśli natychmiast pani nie przestanie, wyrzucę panią - upomniał ją lekarz. Bał się, że Ludwig Bongart umrze. - Dobry pomysł! Proszę się natychmiast zatrzymać - zażądała Ann Kathrin. - Chyba pani żartuje? - Lekarz pogotowia rzadko tracił panowanie nad sobą. Był przyzwyczajony do sytuacji kryzysowych, ale teraz aż ochrypł. Wrzasnął na nią: - Ja tutaj ratuję ludzkie życie! - Ja też - odparowała Ann Kathrin. Lekarz dał znak kierowcy, który zatrzymał się przy Norddeicher Strasse. Ann Kathrin i Weller wyskoczyli z karetki i pobiegli z powrotem do samochodu. Jeśli zeznania Ludwiga Bongarta były zgodne z prawdą, życie Pii Herrstein i Bernda Simona było w niebezpieczeństwie. - Natychmiast wyślijcie patrol do Bernda Simona i do Pii Herrstein! - Ann Kathrin miała już przy uchu komórkę. PIA OTWORZYŁA DRZWI, mając nadzieję, że to Ludwig przyszedł, żeby ją przeprosić. Nigdy nie potrafił się długo gniewać. To on zawsze podejmował próby pojednania. Ale tym razem nie ułatwi mu sprawy. Spojrzenie zbitego psa w jego brązowych sarnich oczach już nie wystarczy. Nie pomoże mu także żadna z jego wymyślonych historyjek. Nikt nie kłamał lepiej od niego. Wmawiał jej, że jest najpiękniejsza. Że jest jego królową. I że najchętniej spędzałby z nią każdą sekundę. Tyle że nie pozwalają mu na to obowiązki w Tęczy… problemy z samochodem… lekcje gry na gitarze… Zawsze potrafił wymyślić jakieś uzasadnienie, dlaczego zachował się tak a nie inaczej. Nigdy nie powiedział, że to on po prostu nie ma dzisiaj ochoty się z nią zobaczyć. O, nie! Zawsze powoływał się na jakieś komplikacje, nawet jeśli musiał je wymyślić. Ale ona nie była już tak ślepo zakochana, żeby dać się na to nabrać. Pia zobaczyła Sylvię. I natychmiast się wściekła. - Ludwiga nie ma. - wrzasnęła. - Wynoś się! I zatrzasnęła drzwi. Nawet nie zauważyła karabinu w rękach Sylvii. - Pia? Pia, otwórz! Muszę z tobą porozmawiać. - Sylvia lufą raz jeszcze zapukała do drzwi. - Nie mam o czym z tobą mówić - syknęła Pia i oparła się o drzwi od środka - zostaw mojego chłopaka w spokoju! Znajdź sobie jakiegoś faceta. Czy ty w ogóle wiesz, co wyczyniasz? Jestem w ciąży, rozumiesz? W ciąży! Z Ludwigiem. - Pia, proszę, otwórz. - Nie masz żadnego prawa wtrącać się w nasz związek. Zmywaj się stąd. Sylvia zastanawiała się, czy po prostu nie przestrzelić drzwi. Widziała już coś takiego w telewizji. Pia musiała znajdować się bezpośrednio za drzwiami. Jej głos dobiegał z bliska. Przycisnęła otwór lufy do drewna. Najbardziej ze wszystkiego na świecie Pia chciała mieć teraz Ludwiga przy sobie, by
wykrzyczeć mu w twarz całą swoją wściekłość. Ale czerpała nikłą nadzieję z szansy dogadania się z Sylvią jak kobieta z kobietą. Może uda jej się jakoś przemówić do niej. Ona nie jest zła, ona po prostu inaczej nie potrafi - myślała Pia. Postanowiła, że powie Sylvii prawdę. Co się o niej mówi. Co się o niej myśli. Dziwka. Lafirynda ze Stowarzyszenia Tęcza. Panienka, która przed każdym rozłoży nogi i jeszcze mu za to zapłaci. - Co ty sobie wyobrażasz, że niby kim jesteś?! - wrzasnęła i gwałtownie otworzyła drzwi. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Zobaczyła broń w rękach Sylvii. - Nazywam się Sylvia Kleine - odpowiedziała rzeczowo Sylvia - a ty jesteś terrorystką z Al-Kaidy. - Co to ma być? Terrorystką? Kompletnie ci odbiło? - Pia zaczęła się cofać. Chciała uciec do środka, żeby zamknąć się w toalecie, ale potknęła się o krzesło i upadła jak długa na podłogę. Sylvia załadowała karabin i wycelowała w głowę Pii. - Nie, nie, proszę, nie! Proszę! - błagała Pia, czołgając się do tyłu. - Jestem w ciąży. Nie możesz mnie teraz… - Ale wy przecież nie oszczędzacie dzieci - powiedziała Sylvia. - Zabiliście moich rodziców, skurwysyny! - Wszystko mogę ci wyjaśnić. - Pia usłyszała swój głos. - Jest inaczej, niż myślisz. To wszystko to pomyłka. Ja… Drzwi prowadzące na klatkę schodową były otwarte. W każdej chwili ktoś mógł tędy przechodzić i zobaczyć tę scenę. Sylvia musiała się pospieszyć. Jej palce zaczęły zaciskać się na spuście. - Ale to wszystko nieprawda! - krzyczała Pia. - To wszystko nie tak! Nie jestem żadną terrorystką z Al-Kaidy! Pia zaczęła płakać. Co za koszmar jej się przytrafił? Podparła się na rękach i próbowała się podnieść. - Naprawdę uważasz, że należę do Al-Kaidy? - Co? Zdziwiłaś się? - roześmiała się Sylvia. - Ludwig nigdy nie był w tobie zakochany, nigdy! On miał was tylko śledzić. Wszystko mi opowiedział. Sylvia popchnęła Pię na podłogę. - Proszę, Sylvia, nie mam nic wspólnego ze śmiercią twoich rodziców… ja… Sylvia dźgnęła ją lufą karabinu jak oszczepem. Pia była mokra od potu. Liczyła się z tym, że Sylvia może ją za chwilę zastrzelić. Widziała dla siebie już tylko jedną jedyną szansę - musiała wejść do świata Sylvii. - Tak, masz rację - wyjąkała - to wszystko prawda. Byłam terrorystką. Należałam do Al-Kaidy… - No proszę! - triumfowała Sylvia. Wylot lufy trzymała skierowany w głowę Pii. - Należałam do Al-Kaidy, ale teraz już wszystko skończone. Zaszłam w ciążę i zaczęłam inaczej patrzeć na świat. Wycofałam się. Chcę prowadzić normalne, przyzwoite życie. Chcę być taka jak ty. Jestem teraz po twojej stronie. Sylvia obróciła broń i uderzyła ją kolbą na odlew. - Kłamiesz! Kłamiesz! Mnie nie omamisz jak Ludwiga. Rozwalę ci łeb, zanim
zabijecie następnych. Piętro wyżej rozpłakało się dziecko. Może płacz dziecka zadziałał jak bodziec, w każdym razie Sylvia zmieniła swój plan. Nie chciała już zastrzelić Pii tutaj, zaraz. - Wstawaj! Idziemy - powiedziała. Pia nabrała nadziei. Czy jej słowa zbiły Sylvię z tropu? Czy była w stanie wyłgać się z tego? Gdyby Ludwig tutaj był, na pewno umiałby ją przekonać. - Dokąd… dokąd mnie zabierasz? - Pia podniosła się z ociąganiem. - Stul pysk, ty zdziro z Al-Kaidy! DRZWI DO mieszkania były otwarte. W środku przewrócone krzesło… Ann Kathrin i Weller natychmiast zrozumieli, że Sylvia była szybsza. - Cholera - odezwał się Weller - spóźniliśmy się. Załatwiła ją. Ale Ann Kathrin potrząsnęła głową. - Nie, ona żyje. Mamy jeszcze szansę. Weller zrobił wielkie oczy. Czy Ann mówi poważnie? Nie miał już siły. Ta morderczyni go wykończyła. Chciał tylko, żeby wszystko się już skończyło. - Ona robi błędy. Jest zdenerwowana. Zmieniła koncepcję. - Co? Jak? - zapytał Weller. - Ludwig Bongart jest pierwszą osobą, która przeżyła atak. A i wobec Pii nie załatwiła sprawy od razu, tylko ją ze sobą zabrała. To coś zupełnie nowego. Weller, mamy jeszcze szansę! Weller miał już w ręce komórkę i wybierał numer do Ubba Heidego. Gdy telefon się łączył, przestąpił z nogi na nogę i powiedział: - Musisz to zrozumieć, Ann. Nie mogę cię zabrać. Jesteś zawieszona. W ogóle nie powinno cię tutaj być. - Proszę, Weller. Nie rób mi tego. Tym razem tego nie sknocę. Z całą pewnością. - Gdyby to ode mnie zależało, ale… - Ja mam z nią dobry kontakt. Lepszy niż wy wszyscy. Teraz Weller musiał przyznać jej rację. DESZCZ NIE USTAWAŁ. Było ciemno choć oko wykol. Pia czwarty raz przewróciła się w błoto. Sylvia popychała ją przed sobą. - Proszę, już dalej nie mogę - błagała Pia - jest zimno i mokro. - Wiem. Pia wskazała ręką na światła w odległych domach. - Czy nie możemy pójść gdzieś na herbatę i się trochę zagrzać, a potem iść dalej? Nie ucieknę ci. Przyrzekam. - Nie jestem głupia, Pia. - Sylvia popukała się w czoło ze śmiechem. - Wiem dobrze, co masz w planie. Gdy tylko zbliżymy się do ludzi, zaczniesz wołać o pomoc i wydasz mnie. - Nie, na pewno nie! Chcę się tylko trochę ogrzać. Już nie daję rady. Musisz to zrozumieć. Będę matką. Nagle usta Sylvii zwęziły się. Lufę karabinu wcisnęła w brzuch Pii. - Mieszkają tam wasi ludzie? O to chodzi? Chcesz mnie zaprowadzić w paszczę lwa? Wszystko mi jedno, chodźmy tam. Wtedy rozwalę wszystkich. Im mniej was będzie, tym świat będzie bezpieczniejszy.
WSZYSCY BYLI NA MIEJSCU. Prokurator Scherer, inspektor Ubbo Heide, Rupert, Rieke Gersema i pół tuzina funkcjonariuszy z Emden, których Ann Kathrin znała tylko z kursów. - Ta wariatka mogła uciec jedynie na piechotę albo ukradła samochód i zmusza teraz panią Herrstein, by jeździły po okolicy - stwierdził sucho Ubbo Heide. - Ona nie jest wariatką - powiedziała Ann Kathrin. - Ona jest niepełnosprawna psychicznie. To coś zupełnie innego. Jest naiwna. Bezpośrednia. Myśli w kategoriach dobra i zła. Nie zna się na niuansach. Jasne albo ciemne. Czarne albo białe. Obrzydliwie ją okłamano i wykorzystano. A ona wierzy, że działa w słusznej sprawie. - Chyba każdy z nas tak właśnie myśli - skrzywił się Ubbo Heide. - A co pani tu w ogóle robi? - zapytał prokurator Scherer. - Myślałem, że została pani zawieszona w czynnościach służbowych. Weller już przymierzał się, by wstawić się za Ann Kathrin, ale nie było to konieczne, bo Ubbo Heide wskazał na nią i wyrzucił z siebie: - W tej chwili czuj się przyjęta do naszego zespołu. Ale żadnych nadzwyczajnych działań! Nie zrobisz niczego bez konsultacji i będziesz nam jedynie służyła swoją wiedzą. Zrozumiano? Ann Kathrin kiwnęła głową z wdzięcznością. I zaraz padło pytanie, którego wszyscy się spodziewali: - Masz pojęcie, gdzie te dwie mogą być? - Mam pewien pomysł. Ann Kathrin spojrzała na zdeterminowane twarze swoich kolegów i nagle dopadło ją przeczucie, że Sylvia nie przeżyje najbliższych godzin. A ona w szczególny sposób czuła się za nią odpowiedzialna. Widziała w niej nie tyle morderczynię, co raczej człowieka, któremu zadano bardzo wiele cierpienia. - Co się dzieje, koleżanko? - zażartował prokurator. - Nie przyszliśmy tu na teleturniej Milionerzy. Pani czas do namysłu minął. Proszę nam podać swoje informacje, i to natychmiast! Ten człowiek robił na Ann Kathrin niemiłe wrażenie, ale nie mogła sobie teraz dobrać innego towarzystwa. - Opowiadała mi o swoich koniach. Że nazywają się Fabella, Udessa i Kadir. I że ona czasem do nich chodzi, gdy jest samotna, bo one tak ładnie jej słuchają, gdy ona opowiada o swoich problemach. - Och, jakie to wzruszające - uśmiechnął się szyderczo Rupert. - A czy wolno nam także dowiedzieć się, gdzie te konie się znajdują? - Nie mam pojęcia. - Ann Kathrin wzruszyła ramionami. - Ale jej przyjaciółka Tamara Pawłow albo Rainer Kohlhammer na pewno będą wiedzieć. PIA SIEDZIAŁA SKULONA na sianie. Jej czarne dżinsy świeciły się w kroku. Ze strachu posikała się w spodnie. Zgarnęła siano i okryła sobie nim brzuch, jak gdyby mogła w ten sposób ochronić siebie i swoje dziecko. Sylvia stała między Fabellą i Kadirem i przytulała głowę do szyi Fabelli, nie wypuszczając przy tym karabinu z ręki. Poruszała się w sposób tak naturalny, jak gdyby broń była częścią jej samej. Jakby była do niej przyrośnięta. - Fabella była ulubioną klaczą tatusia. Byliśmy obydwoje przy jej narodzinach. Taki
malutki źrebaczek… Mój tatuś był też przy moich narodzinach. Pia załkała. - Mój tatuś wyciągnął mnie - powiedziała Sylvia - tak samo jak wtedy wyciągnął Fabellę. Mój tatuś potrafił takie rzeczy. Mój tatuś był dobrym człowiekiem. Pia znowu spróbowała przerzucić most do Sylvii. - Mój ojciec też jest miłym człowiekiem - powiedziała drżącym głosem. - Jeszcze żyje. Cieszy się, że będę miała dziecko, chociaż jestem taka młoda. Inni ojcowie pewnie by urządzali sceny. Ja przecież nie skończyłam jeszcze szkoły, ale on mnie wspiera. Przednia brama stajni była otwarta. Konie spoglądały na pastwisko i groblę. Sylvia spojrzała w tym samym kierunku. Nie wiedziała dokładnie, dlaczego przyprowadziła tu Pię. Może od razu odjedzie stąd na Fabelli, gdy tylko wykona swoją robotę. Kowboje w filmach zawsze odjeżdżali na koniach, w promieniach zachodzącego słońca, gdy tylko uwolnili miasto od złoczyńców. Lubiła te chwile, gdy bohaterowie znikali na horyzoncie. W kinie zawsze wtedy płakała. Ale słońce już zaszło, a utrzymujący się deszcz nie sprzyjał długiej jeździe konnej. A ona chciała stąd uciec. Tylko dokąd? Wciągnęła na głowę starą dżokejkę, która wisiała na zardzewiałym gwoździu wbitym w ścianę. To była czapka jej ojca. - Jeśli pojechać cały czas wzdłuż grobli, to jak myślisz, dokąd się trafi? Do Holandii, chciała już powiedzieć Pia, ale potem zastanowiła się i zaproponowała: - Też tego nie wiem, ale możemy to przecież razem zbadać. Pia chodziła w dzieciństwie na lekcje konnej jazdy. Do trzynastego roku życia nie było dla niej nic ważniejszego od koni, siodeł i konnych przejażdżek. Jeśli akurat nie pomagała w stajni, to leżała w domu na swoim łóżku i czytała książki o koniach. Jej ojciec często mówił, że zwariowała na punkcie koni albo że jest szaloną koniarą, a w jej uszach brzmiało to jak pochwała. Po drugiej stronie pastwiska, w starym domu zbudowanym w stylu fryzyjskim, ktoś miał najwyraźniej gości. Zatrzymał się tam jakiś samochód, ale tak blisko drzwi wejściowych, że Sylvia nie mogła dojrzeć, ile osób wysiadło. Konie zrobiły się niespokojne. Wyczuły coś. Sylvia chciała wyłączyć przytłumione oświetlenie stajni, ale Pia zaczęła błagać: - Nie, proszę, nie! Ja tak się boję ciemności. Dwóch snajperów zajęło pozycje na dachu domu w stylu fryzyjskim. W celowniku lunety ukazała się ciężarna młoda kobieta, której ktoś groził lufą karabinu. Osoba z bronią była w połowie skryta za koniem. Na dole stali Scherer, Ubbo Heide, Weller i Ann Kathrin Klaasen. - Mam ich. Dobra widoczność. Ciężarna kobieta i uzbrojony człowiek, który jej grozi - przez zestaw słuchawkowy zameldował pierwszy snajper. - Proszę wydać rozkaz do strzału - zażądał Scherer od Ubba Heidego. Heide kiwnął głową. - Stop! Proszę, nie! Pozwólcie mi tam wejść. Chcę spróbować. Mam z nią naprawdę dobry kontakt - odezwała się Ann Kathrin. Heide robił wrażenie niezdecydowanego. A Ann Kathrin poszła teraz na całość. I zanim jeszcze skończyła mówić, Weller - jak wiele razy przedtem - wiedział już, że się zagalopowała. - Mam na nią wpływ. Naprawdę. Często zdarzało mi się spać z nią w jednym łóżku.
- Chyba nie mówisz poważnie! - jęknął Ubbo Heide. Prokurator Scherer wbrew ustaleniom głośno krzyknął: - Z zimną krwią zabiła czterech ludzi i jednego ciężko raniła! Jest tam w środku z ciężarną. Mamy teraz szansę zakończyć te igraszki. Jeśli tego nie zrobimy… To będzie absolutnie nieodpowiedzialne! - Proszę, niech mi pan da szansę. Ja… - Ta osoba oficjalnie wcale nie jest na służbie, panie Heide! - wysyczał prokurator Scherer. - Chyba nie sądzicie, że będę chciał to kryć. Jeśli pan bierze to na siebie, to… - Mam wolne pole do strzału - zameldował się jeszcze raz snajper numer jeden. Mogę go teraz bezpiecznie trafić. Mam go całego na celowniku. Oczekuję waszego rozkazu. Jeśli przejdzie na drugą stronę stajni, nie będę go już mógł dopaść. Stąd widzimy tylko ułamek tego pomieszczenia… Heide spojrzał na Scherera, na Ann Kathrin, potem na Wellera. Był w rozterce. Dobrze wiedział, że to, co decydowało się teraz w ułamkach sekund, będzie później analizowane podczas długich procedur sądowych w oparciu o liczne ekspertyzy. Wtedy wszystko będzie brane pod uwagę, nawet najbardziej dziwaczne szczegóły, o których teraz w ogóle nie myśleli. Tylko jednego nikt nie weźmie pod uwagę: presji sytuacji. Gry o najwyższą stawkę. - Panie Heide, żądam niniejszym od pana, by spełnił pan teraz swój obowiązek oświadczył prokurator. - Potem przed nikim nie będziemy mogli wyjaśnić naszego zaniedbania. Jeśli ta ciężarna kobieta zostanie zastrzelona, to… W tej chwili Ann Kathrin po prostu zaczęła biec. - Proszę dać rozkaz do strzału, człowieku! - wrzasnął prokurator. Weller nie próbował nawet zatrzymywać Ann Kathrin. Ubbo Heide pobiegł za nią kilka metrów, ale był zbyt stary i niesprawny, by ją dogonić. Zdawał sobie z tego sprawę. - Ann! - zawołał. - Ann, nie zrób głupstwa! A potem cicho, już tylko do siebie samego: - Uważaj na siebie. Nie daj się zabić! - Co teraz? - chciał wiedzieć snajper. Nadal miał na celowniku Sylvię Kleine. Sylvia zdjęła teraz czapkę i wytarła pot. Dopiero teraz snajper zobaczył jej twarz. To była piękna młoda kobieta. Spodziewał się mordercy. Twarzy zabójcy. Mężczyzny. Dlaczego nikt mu nie powiedział? Opuścił broń. O, tak. Miał w rękach karabin precyzyjny. I był gotowy zastrzelić mordercę, by uratować życie człowieka. Ale tam - to była przecież kobieta. Mniej więcej w wieku jego młodszej siostry. To musiało być jakieś nieporozumienie. Odezwał się do tych na dole: - To jest… młoda kobieta. - Boże, nikt panu tego nie powiedział? - zapytał zaskoczony Heide. SYLVIA ZOBACZYŁA, że ktoś biegnie przez pole w kierunku stajni. Wycelowała w niego karabin. - Sylvia, Sylvia, nie strzelaj! To ja - Ann Kathrin! - Czego tu szukasz? Zabieraj się stąd. Daj mi to dokończyć. Nie masz z tym nic wspólnego. Ann Kathrin przestała biec. Teraz powoli - metr za metrem - zbliżała się do otwartych wrót stajni.
- Sylvia, muszę ci powiedzieć coś ważnego! - Proszę mi pomóc! - krzyknęła histerycznie Pia. - Ona ma karabin! Chce mnie zabić. Sylvia nie chciała strzelać do Ann Kathrin. Zrobiła krok w kierunku Pii, uderzyła ją lufą karabinu i przystawiła jej wylot do głowy. - Nie podchodź bliżej, Ann, bo inaczej rozwalę jej łeb. Potem popchnęła Pię do zamkniętej części stajni. - Znikła - zameldował z dachu drugi snajper. - Nie ma jej. Nie mam jej już na celowniku. Przegapiliśmy naszą szansę. Pierwszy snajper zszedł z dachu. - Nie byłbym w stanie. Ta dziewczyna… ona ma twarz dziecka. Przypomina mi moją młodszą siostrę. Nie jestem przecież… - Mięczak! Niech pan zrezygnuje ze służby! - wrzasnął prokurator Scherer. - Nie potrzeba nam snajperów, którzy nie potrafią strzelać. Jest pan tutaj, żeby ratować ludzkie życie, a teraz prawdopodobnie będzie pan miał jedno życie na sumieniu. Ja w każdym razie nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Cieszę się, że pan nie strzelił - odchrząknął Weller. - Jeśli ktoś potrafi wydostać stamtąd Pię Herrstein, to tylko Ann Kathrin. - Oby było tak, jak pan mówi - powiedział Ubbo Heide. - Bo jeśli to się nie uda, to dupa blada. - SYLVIA? WCHODZĘ DO ŚRODKA! - powiedziała Ann Kathrin. - Jestem sama. Nie musisz się bać. Reszta jest w tamtym domu. Nie mam broni. Trzymam ręce w górze. - Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? - zawołała ze stajni Sylvia. - Pierwszemu, kto się tu pokaże w środku, rozwalę łeb. - Naprawdę do mnie strzelisz, Sylvia? Nie wierzę. Proszę, pozwól mi wejść. Chcę tylko z tobą porozmawiać. Sylvia zagryzła wargi aż do krwi. Zawsze kiedy zbyt długo tkwiła w jakiejś stresującej sytuacji, zaczynała ją boleć głowa i przestawała jasno myśleć. Mogło to się nawet skończyć wymiotami. Czuła, jak ściska się jej żołądek, i miała wrażenie, że wokół jej głowy zaciska się stalowa obręcz. Potrzebowała teraz opiekunki. Doradcy. Kogoś, komu mogła zaufać. Więc może dobrze byłoby wpuścić tutaj Ann Kathrin? Ale nie była pewna, czy naprawdę może jej ufać. - Dobrze! - zawołała. - Wejdź, ale goła. - Dlaczego tego ode mnie żądasz? Nie ufasz mi? Myślisz, że mam przy sobie broń? - Zawsze miałaś broń przy sobie, gdy u mnie byłaś. Nawet na niej spałaś. Cholera, pomyślała Ann Kathrin, a więc musiała to wtedy zauważyć. Gdy Ann Kathrin się nie ruszyła, Sylvia zapytała: - Wstydzisz się rozebrać? - Oczywiście, że się wstydzę. Stoję tutaj w deszczu przed stajnią. - Już cię widziałam na golasa - odparowała Sylvia. Pia szukała wyjścia z sytuacji. Gdy te dwie kobiety rozmawiały ze sobą, mogła się dla niej pojawić jakaś możliwość ucieczki. Ostrożnie przesunęła się wzdłuż ściany z desek ku Fabelli, która stała blisko wyjścia. Ta cholerna wariatka bez problemu do mnie strzeli - myślała Pia - ale z pewnością nie strzeli do konia. Jeśli wyjdę stąd, kryjąc się za koniem, będę uratowana. Mogłabym też wyłączyć światło, wtedy zostaną tu po ciemku. Pia znowu nabrała odwagi. W końcu
miała jakiś plan. - Wiem - powiedziała Ann Kathrin. - Wtedy, gdy stałam w ogrodzie. Właśnie opuścił mnie mąż. Czułam się naprawdę podle. A ty mnie obserwowałaś. Dlaczego mnie wtedy nie zabiłaś? To pytanie rozstroiło Sylvię i nasiliło ucisk w jej głowie. - Ale dlaczego miałabym cię zabić? - krzyknęła. - Po co? Przecież chyba jesteś moją przyjaciółką?! - Więc dlaczego celowałaś do mnie w nocy z łuku? - Wcale do ciebie nie celowałam. Załatwiłam wtedy tego gnoja Paula. I nie chciałam być sama. Chciałam być po prostu blisko ciebie. Nigdy w ciebie nie celowałam. Jak w ogóle mogłaś wpaść na coś takiego? Zupełnie przemoczona z uniesionymi rękami Ann Kathrin stała przed stajnią i przypominała sobie tamtą sytuację. Rzeczywiście, dlaczego sama na to nie wpadłam zastanawiała się. To, że znalazłam piórko, nie znaczyło, że łucznik musiał do mnie celować. Ona była wtedy w potrzebie. Nie wiedziała, gdzie się podziać. A równocześnie nie miała odwagi mnie niepokoić. Obserwowała mnie, a wiatr porwał piórko z kołczanu. - Chyba mnie rozumiesz! - zawołała Sylvia. - Twojego tatę też przecież zabili. Ann Kathrin podjęła decyzję. Rozebrała się do bielizny, związała swoje ubrania w kłębek i zawołała: - Wrzucam teraz moje rzeczy do szopy! Na dachu fryzyjskiego domu znajdował się jeszcze snajper numer dwa. Pierwszy snajper na dole zmagał się teraz z całą sytuacją, ze swoim zawodem, a nawet ze swoim życiem. Był z siebie dumny, a jednocześnie nienawidził siebie za to, co zrobił, a właściwie za to, czego nie zrobił. Nie wiedział jeszcze, czy tej nocy stał się bohaterem czy nieudacznikiem. - Wasza pani komisarz właśnie się rozebrała i wchodzi do stajni - zameldował z góry drugi snajper. Ubbo Heide ukrył twarz w dłoniach. Prokurator sięgnął po noktowizor, ale gdy wreszcie ustawił go we właściwej pozycji, nie był już w stanie dostrzec Ann Kathrin. - SYLVIA, JEŚLI JĄ ZABIJESZ, nie będziesz lepsza od terrorystów. Sylvia potrząsnęła głową i zaprotestowała: - Nie, wcale nie. To nieprawda. Co ty wygadujesz? I ty chcesz być moją przyjaciółką? Robię to przecież po to, żeby ratować ludzi. - Trochę mi zimno - powiedziała Ann Kathrin. - Czy możesz podać mi jakiś koc? Sylvia już chciała sięgnąć do regału po końską derkę, ale potem przestraszyła się, że to zasadzka. - Sama sobie weź - powiedziała i wskazała regał lufą. Ann Kathrin szła powoli. Wykonywała ostrożne ruchy, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Narzuciła sobie na ramiona szorstką derkę, która wydzielała silny koński zapach. Po plecach przebiegł ją dreszcz. Ale powiedziała tak spokojnie i wyraźnie, jak to tylko było możliwe: - Terroryści też mają swoje powody. Oni wierzą, że mają prawo robić to, co robią tak samo jak ty. Niektórzy robią to z miłości. Inni z nienawiści. Albo dla swojej religii. Ale nie wolno zabijać ludzi, nieważne, czy są winni czy niewinni. Nie możemy sobie uzurpować prawa do decydowania o ludzkim życiu. To nie jest takie proste. Kto zabija
ludzi, jest po niewłaściwej stronie, Sylvia. Sylvia podniosła broń do góry. Nie celowała już w Pię, a nawet wydawało się, że zupełnie o niej zapomniała. Teraz wymachiwała karabinem tak gwałtownie, że Ann Kathrin obawiała się, że jakiś pocisk może się niechcący uwolnić z magazynka. - Ona nie jest niewinna. Ona jest terrorystką. Sama to powiedziała. To dziwka z AlKaidy! - Być może. - Ann Kathrin kiwnęła głową. - Możliwe, że tak jest. Ale nie dotyczy to jej dziecka. Dziecko jest niewinne. Stuprocentowo. Jeśli zastrzelisz Pię, będziesz taka sama jak morderca twoich rodziców. - Nie, to nieprawda - Sylvia zaprotestowała. - Ja robię dokładnie coś odwrotnego. Ja… Sylvia znowu zaczęła gryźć dolną wargę do krwi. Czy straci teraz panowanie nad sobą? - zastanawiała się Ann Kathrin. Czy poszłam za daleko? A może jednak znowu nawiązałam z nią kontakt? - Dlaczego tu jeszcze nie ma karetki? - zapytał Weller. - Koniecznie potrzebujemy tu karetki. A może wezwiemy pogotowie dopiero, kiedy padną pierwsze strzały? Ubbo Heide zmagał się ze swoją bezradnością. - Przecież dobrze wiemy, dlaczego przyjechaliśmy tylko jednym samochodem. Nie chcieliśmy rzucać się w oczy. Przecież nie mogliśmy się zjawić z setką ludzi i kawalkadą karetek… - Ale teraz każdy już wie, że tu jesteśmy. Proszę, szefie. Heide z wdzięcznością kiwnął głową. Weller miał przecież rację. Być może nadszedł czas, by powoli wycofać się ze służby. Właśnie ludzie tacy jak Weller zachowywali zimną krew - rozmyślał Heide. Potrzebował urlopu. Parę piw też by nie zaszkodziło. - Z budynku wychodzą ludzie - zameldował z dachu snajper numer dwa. Heide odebrał prokuratorowi lornetkę. - Nie strzelać! Nie strzelać! To już załatwione. Poddajemy się! - zawołała Ann Kathrin i pomachała lewą ręką. Jeśli Heide się nie mylił, właśnie z szopy wychodziła jego podwładna, nadkomisarz Klaasen, owinięta w końską derkę. Prawą ręką obejmowała wyczerpaną morderczynię. A dwa, trzy metry za nimi ze stajni wychodziła zakładniczka. I jeszcze koń. - Włączyć światło! Światło! - zawołał prokurator Scherer. Snajper włączył zainstalowany na dachu reflektor. Sylvia stanęła. W rzęsistym świetle nie chciała iść dalej. To wszystko ją przerosło. Upadła. Ann Kathrin wzięła ją na ręce i niosła kilka kroków. Sylvia przywarła do niej tak samo, jak wcześniej wtulała się w szyję Fabelli. - Czy oni mnie teraz zabiorą, Ann? Pójdę do więzienia? - Myślę, że trafisz na dobrą terapię - powiedziała Ann Kathrin. Sylvia uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Nie, oni mnie zamkną. Ale wszystko mi jedno, co ze mną będzie. Zaopiekujesz się moim kotem? I moimi końmi? - Oczywiście - obiecała Ann Kathrin. - Tak - Sylvia kiwnęła głową - jesteś moją przyjaciółką. Wiem o tym. Bettina Göschl - znana pieśniarka, prywatnie żona Klausa-Petera Wolfa. [wróć]