Kres W. Feliks 1994 - Serce Gór

293 Pages • 92,765 Words • PDF • 1002.9 KB
Uploaded at 2021-09-24 18:14

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


FELIKS W. KRES SERCE GÓR

OD AUTORA

Opowiadam legendy. Legendą, a właściwie historią wydobytą z legend, był "Król Bezmiarów". Podobnie ma się sprawa z "Sercem Gór". O samotnej Armektance przemierzającej Ciężkie Góry, krążą w Grombelardzie setki opowieści, czasem wręcz bajek – zupełnie nieprawdopodobnych. Sprawą historyka jest wykryć w nich prawdę i odrzucić wszystko, co nie zostało udowodnione ponad wszelką wątpliwość. Gawędziarz – jestem wszak gawędziarzem – ma uprawnienia, ale i obowiązki trochę większe. Po wyłowieniu faktów, wolno mi jeszcze snuć domysły. Więcej: powinienem snuć domysły, bo tego się ode mnie oczekuje. Nie mogę stale przerywać opowieści, czasem w najciekawszych miejscach, mówiąc: nie wiadomo na pewno, co zaszło wtedy a wtedy, przenieśmy się zatem o dwa lata później. Mogę tak uczynić, gdy nic interesującego do opowiedzenia nie ma; w przeciwnym wypadku muszę wypełnić lukę domniemaniami. Ale jednocześnie przecież nie wolno mi kłamać... Tak więc, na szkielecie pogłosek i plotek, dla historyka pozbawionych wartości, powinienem rozpiąć płótno, które, pokryte farbami, przedstawi to, co mogło się zdarzyć, jeśli nawet nie zdarzyło się naprawdę. I tak właśnie czynię, bo tak trzeba. Ale czasem odkrywam, że się pomyliłem. Bywa, że spisawszy tę czy inną historię, otrzymuję nagle garść faktów, wydobytych z nowej, nie znanej mi dotąd opowieści; faktów, które głośno krzyczą, że moje domniemania były błędne. Czy mam zatem trwać przy nich mimo wszystko? Otrzymawszy zezwolenie na snucie domysłów, nie otrzymałem go przecież na zatajanie prawdy. I dlatego bywa, że opowiadam o jakimś zdarzeniu – od nowa. Czytelnik, który zetknął się już kiedyś z historią Królowej Grombelardu, może znajdzie w tej książce zdarzenia znane Mu z wcześniejszych moich opowieści. Wybaczy i zrozumie, bo przecież opowiadam – dla Niego. Chcę, by otrzymał spójny obraz świata i losów niezwykłych ludzi, którzy w tym świecie żyli. Gdy przedstawiałem pierwszą z legend, zrodzonych pod niebem Szereru, nie wiedziałem jeszcze, że zażąda się ode mnie przedstawienia tak wielu następnych. Żądanie padło. I teraz, chcąc snuć dalsze opowieści, muszę najpierw odkłamać te pierwsze. Myliłem się wielokrotnie, bo – przyznaję ze wstydem – kiepskim byłem kiedyś gawędziarzem; chciałem jak najszybciej podzielić się z innymi wiedzą o barwnych wydarzeniach i postaciach... Ale właśnie: "jak najszybciej", nie zaś "jak najrzetelniej".

Teraz naprawiam swój błąd. Oczywiście nie jest "Serce Gór" książką złożoną tylko ze starych opowieści, podanych w nowej wersji. O, bynajmniej... Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że kto nie zna historii Łowczyni zawartej w tym oto zbiorze – ten nic jeszcze nie wie. Po prostu. A nie jest to dzieło ostatecznie zamknięte, raz na zawsze, wiele zostało do opowiedzenia... I na pewno – opowiem. Powoli, dokładnie, już bez pośpiechu. Jak zawsze, gdy zbierze się wokół dostatecznie duży krąg słuchaczy. Będę czekał. Feliks W. Kres

PRAWO SĘPÓW

– Nigdy nie lekceważ naszych praw, kobieto – powtórzył szerokoskrzydły olbrzym, siedzący na ramieniu rozciągniętej na ziemi, czarnowłosej dziewczyny, w niebieskim, armektańskim mundurze. – Nigdy nie lekceważ naszych praw. A teraz zbudź się. Powieki leżącej rozwarły się powoli. Słońce – rzadki gość w grombelardzkich górach – zajrzało w ziejące czerwienią, puste oczodoły. Powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. Leżąca przycisnęła dłonie do twarzy, poderwała się i prawie natychmiast upadła z powrotem. – Nie! nie! nie! Wysoko, na niebie, widniał niewielki, czarny punkcik. Nie widziała go, nie mogła widzieć. – Nie! Nie! Zawieszony w powietrzu sęp rytmicznie poruszał dziobem: – Nigdy nie lekceważ naszych praw, nigdy nie lekceważ naszych praw, nigdy...

Rozdział I

Zadudniły na schodach mocne kroki. – Podsetnik Karenira?!

Poderwała się z posłania, wyprężyła. – Tak, panie! Znów kroki. Stanął w drzwiach, skrzywił twarz na widok jej nagości. – Wybierz ośmiu ludzi i każ im przygotować się do drogi. Pojedziecie... Urwał. Marszcząc brwi, spojrzał na czubki swoich zakurzonych butów. – Przyjdziesz do mnie. Zaraz. Ubrana – podkreślił z naciskiem. – Dość mam widoku tych waszych gołych cycków. To jest wojsko, koszary, nie ogród w Rinie, czy innej tam, armektańskiej dziurze. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze, więcej powtarzał nie będę. I przekaż tym swoim ślicznym podkomendnym. A skoro już o tym mowa: chciałbym, by patrol, który ci powierzam, składał się z samych mężczyzn. Zrozumiałaś, czy mam powtórzyć? Z samych mężczyzn! – Tak, panie! Odwrócił się i wyszedł. Gdy tylko została sama, z pasją kopnęła stojący przy łóżku podnóżek. Zabolało. Zagryzając wargi, rozmasowała stopę. Była wściekła. W Rinie, w której się urodziła i wychowała, nagość w domu była symbolem miłości, przyjaźni i czystości sumienia. Uśmiechnęła się gorzko, wspominając swój pierwszy wieczór w garnizonowych koszarach, kiedy to wyprawiła małe przyjęcie dla nowych kolegów i koleżanek z kadry oficerskiej. Te spojrzenia, gdy otworzyła drzwi, ubrana jedynie w spódniczkę... Wystrojeni mężczyźni, w mundurowych tunikach i przy mieczach, za jej plecami mrugali do siebie, dwie setniczki legii co chwila wymieniały kilka szybkich uwag ("Pijana, czy...?"). Przez całą noc płakała, nic nie rozumiejąc, a rano przybiegły dziewczyny z jej oddziału, też rozgoryczone; wyśmiano je w ich kwaterze, mężczyźni pchali się z łapami, kpiny i szyderstwa nie pozwoliły im zasnąć. Wpadł jakiś dziesiętnik, naurągał im od ladacznic, aż wreszcie Kristira pokazała mu swoje paski na tunice i kazała się wynosić... Koło południa przyszedł do niej P.A.Argon, tysięcznik, komendant garnizonu. Surowo wyjaśnił rozbieżności zwyczajów obu prowincji i kategorycznie zabronił podobnych rzeczy na przyszłość (1). Krzywo też patrzyli oficerowie na jej poufałość z podkomendnymi – jakże inaczej było w Rinie! Tam cale koszary stanowiły zgraną, wesołą grupę, tu byle trójkowy z wyniosłą miną paradował zawsze w kolczudze i tunice, a już podsetnik rzadko zniżał się do bezpośredniej rozmowy z żołnierzem... Gdyby założyła po służbie którąś z przywiezionych sukien, chyba by wsadzono ją do paki! Drgnęła. O, na Szerń... powinna już być u komendanta! Powiedział "zaraz" i wiedziała, że rozumiał to dosłownie! Szybko wciągnęła sztywną, grubą spódnicę, wbiła nogi w ciężkie buciory. Tunikę naciągała już w biegu. Wpadła do budynku komendantury. Przystanęła w sali odpraw, dopinając klamrę pasa, w tej samej chwili drzwi przed nią rozwarły się nagle i stanął w nich Argon.

– No, podsetniku – rzekł prawie spokojnie – jesteś tu tylko czasowo i nie mam prawa wyrzucić cię z wojska. Ale bądź pewna, że przy najbliższej okazji pchnę odpowiednią opinię do twego dowódcy w Rinie. Wyprężyła się, wyprostowała. Z rozpaczą czuła, jak źle dopięta klamra rozsuwa się powoli. – Doprawdy – kontynuował Argon – zaczynam się wahać, czy wysłać cię na czele tego patrolu. Gdybym miał pod ręką innego wolnego oficera... W ostatniej chwili złapała upadający na podłogę miecz. Poczuła, jak wilgotnieją jej plecy. Argon urwał niemal w pół słowa. Zapadło ciężkie milczenie. Wreszcie mężczyzna odwrócił się i wszedł do pokoju. – Proszę za mną. Szybko umocowała broń. – Zadanie nie jest trudne – zagaił, dokładając starań, by głos brzmiał zupełnie bezbarwnie. – Doniesiono mi, że w okolicy Krzywych Skał ukrywa się trzech czy czterech ludzi; to nie żadna rozbójnicza banda, ot – paru rzezimieszków... Cel patrolu: odnaleźć i pojmać. Przynajmniej jeden musi pozostać żywy. Wszystko jasne, czy mam powtórzyć? Żywy! Energicznie skinęła głową. – Tak, panie! – Wymarsz natychmiast. Czy wyznaczyłaś już ludzi? – Jeszcze nie, pa... – Tak myślałem. Czekają na ciebie przy bramie. Przyślij mi tu Barga. To taki brodaty grubas. – Tak, panie! Wyprostowana opuściła pokój i zamknęła za sobą drzwi. Oparła się o nie ciężko i otarła pot z czoła.

Rozdział II

– Panie. – Jesteś, Barg. Znakomicie. Siadaj.

Żołnierz usiadł. Na jego twarzy nie rysowała się żadna myśl, choć musiał być mocno zdumiony łaskawością, surowego zwykle, "starego". Czekał. – Jedziecie dzisiaj na patrol, poprowadzi go podsetnik A.J.Karenira. To dobry żołnierz, ale wychowany w armektańskiej Rinie... i nie zna gór. O ile wiem, raz tylko brała udział w... walce? – prawie zapytał – Jej łuczniczki zastrzeliły z zasadzki konie dwóch półżywych ze zmęczenia Jeźdźców Równin... Nie może zrozumieć, że tu jest Grombelard, gdzie służba jest służbą, a nie uspokajaniem pijaków po gospodach. Dlatego mam dla ciebie specjalne zadanie: miej uszy i oczy szeroko otwarte. Ona dowodzi oddziałem, ale ty za niego odpowiadasz. Jak sobie z tym poradzisz – to rzecz twoja. Wszystko. Żołnierz zerwał się z miejsca, salutując. – Oczywiście treść rozmowy zostaje między nami... – dorzucił Argon. – Panie... – żołnierz zdawał się być dotknięty. Argon przywołał na twarz lekki uśmiech. – Możesz odejść. Trzasnęły drzwi, zadudniły w sąsiednim pokoju twarde kroki. Argon uśmiechnął się jeszcze raz. Stary żołnierz... Takiemu czasem warto powiedzieć coś prywatnie, prawie po przyjacielsku. Na Bargu mógł polegać – i wiedział o tym. Ufał rozumowi i przebiegłości tego żołnierza. Podczas niedawnej obławy sprawdził się wielokrotnie w najtrudniejszych sytuacjach, a i wcześniej nigdy nie zawiódł. Dzięki jego sprytowi i znajomości Gór, niejeden oddział legii zdołał uniknąć zagłady. Żołnierze, z którymi był Barg, mogli ponieść porażkę – ale nigdy klęskę. Argon pokręcił głową, po czym sięgnął po czystą kartę, inkaust i pióro. Napisał parę słów i posypał piaskiem. Wycisnął pieczęć komendanta garnizonu w Grombie. Patent podsetnika Legii Grombelardzkiej.

Rozdział III

L.S.I.Rbit, sławny na cały Grombelard ogromny, bury kocur z rodzaju gadba, zastępca i prawa ręka Basergora-Kragdoba, króla gór i górskich rozbójników, powolnym, leniwym truchtem pożerał mile. Gdy było trzeba, umiał tak biec – całymi dniami. Teraz właśnie biegł od trzech dni. Ranki przesypiał, budził się, przeciągał, wykonywał kilka karkołomnych skoków dla rozgrzania mięśni i, nie jedząc ani nie pijąc, ruszał w drogę. Biegł przez resztę dnia i przez całą noc, gdy niebo zaczynało różowieć, wypijał parę łyków wody ze strumienia, jeśli taki był w pobliżu, i zasypiał. W ten sposób robił trzydzieści mil dziennie. A zbliżał się do końca swej podróży – był już w Ciężkich Górach. Chciał dotrzeć do ich centrum, tam gdzie wznosiły się mury Grombu, stolicy prowincji. Biegnąc rozmyślał, czy słusznie postąpił jego dowódca, uciekając wraz ze swym oddziałem do dalekiego Londu, miast

stawić czoła ogromnej obławie, jaką wojsko zorganizowało w Ciężkich Górach. Rbit był zwiadowcą. Nigdzie się nie zatrzymywał, unikał wchodzenia w oczy ludziom, ale sam widział i słyszał wszystko. W zasadzie spełnił już swoją misję i mógłby wrócić do BasergoraKragdoba z zawiadomieniem, że niebezpieczeństwo istotnie minęło. Ale – jak każdy kot – był cierpliwy i dokładny. Pragnął mieć niezbitą pewność; chciał wiedzieć wszystko. Nawiązać kontakt z grupami, które przetrwały. Dzień dłużył mu się, jak nigdy. W nocy czuł się lepiej, noc dawała mu poczucie swobody i władzy nad wszelkimi stworzeniami. Nie widziany i nie słyszany przez nikogo (któż mógłby go usłyszeć, jeśli on tego nie chciał?) sam widział i słyszał wszystko. Było dopiero południe. Stanął. Rozejrzał się niespiesznie dokoła, choć wszystkie mięśnie w nim grały, potem nasłuchiwał, wreszcie węszył. Nic. A przecież coś wisiało w powietrzu. Coś złego. Był w bardzo rzadkim, karłowatym lesie górskim. Ukrył się w pobliskich krzewach i sięgnął zębami do grzbietu. Odpiął pasek, umocowujący na karku dość duży, skórzany worek. Przytrzymując rzemienie łapami, rozwiązał go niezdarnie i znów zębami wyciągnął z wnętrza mocną, żelazną kolczugę. Skoro instynkt go ostrzegał, należało się uzbroić. Instynkt nie zawodził go nigdy, polegał na nim bardziej, niż na wzroku i słuchu. Mozolnie, podrzucając łbem i mrużąc ślepia, wpełzał w głąb zbroi. Wsunął łapy w krótkie rękawy i przepchnął głowę. Wyskoczył wysoko w górę, skakał jak wściekły, aż kolczuga równo ułożyła się na bokach i grzbiecie. Potem rozpędził się i runął na pobliską sosenkę, tratując wątłe gałązki i szarpiąc pazurami pień. Machnął jeszcze parę razy łapami. Nic nie krępowało ruchów; był zadowolony. Znów ruszył przed siebie. Zbroja chrzęściła cicho. Nie dbał o to. Nie był już szpiegiem, lecz wojownikiem.

Rozdział IV

W okolice Hogrogu, szczytu, niedaleko którego leżały Krzywe Skały, dotarli dopiero wieczorem. Było oczywiste, że w ciemnościach nic nie zdziałają, rozbili więc obóz na skraju wątlutkiego lasu. Żołnierze sprawnie wydobyli z juków dwa małe namioty, w tym czasie dwaj inni powiedli konie do pobliskiego strumienia. Przygotowano ognisko. – Światło zdradzi naszą obecność – zaoponowała Karenira – Powinniśmy raczej kryć się przed obcym wzrokiem.

Barg spojrzał z uznaniem. – Masz słuszność, pani, to dobrze, że pamiętasz o wszystkim. Ale wybacz, nigdy nie widziałaś ogniska rozpalanego na zbójecki sposób. Jest wpuszczone w głąb ziemi, a używa się specjalnego drewna, które prawie nie daje dymu. – No, jeśli Legia Grombelardzka we wszystkim wzoruje się na rozbójnikach... – powiedziała z ironią. Barg odpiął miecz i położył go w zasięgu ręki. Uśmiechnął się do czupurnej dziewczyny i usiadł na ziemi. – To dziwne tylko z pozoru, pani. Chcąc z kimś skutecznie walczyć, trzeba najpierw poznać jego metody walki i czasem nawet przejąć niektóre z nich. Wiele też zależy od warunków... od otoczenia. Popatrz tylko: dlaczego w Armekcie prawie nie używa się, tak popularnych w Dartanie, kirysów i ciężkich, półzamkniętych hełmów? – Używa się... ale prawda, że tylko pod północną granicą, przeciw Alerczykom... Na Równinach, głównym naszym przeciwnikiem są gromady Jeźdźców Równin – włóczęgów i rabusiów – tłumaczyła. – By mierzyć się z nimi, trzeba sprawnie powodować koniem, odbywać szybkie podchody, przeprawiać się przez rzeki. Dlatego koń nie może być obciążony. Uzbrojeniem jazdy jest lekka włócznia i łuk... – Właśnie. Tak i my bierzemy przykład z odzianych często tylko w skóry rozbójników gór. Nie nosimy ciężkich kirysów, co najwyżej giętkie kolczugi, czasem lamelkowe zbroje, bo cóż wart jest zakuty w żelazo rycerz na górskich bezdrożach? Walczymy też zawsze pieszo, bo jakże inaczej? Konie służą tylko do przemarszów, a i to mało gdzie, ot, chyba jak tutaj, gdzie teren bardzo łatwy... Nasza broń to miecz, topór, kusza, czasem krótki oszczep. Wywijać włócznią wśród skał, albo jeszcze lepiej – pośród bronionego kupieckiego taboru – to niedorzeczność. – Mimo to, nie możecie sobie dać rady z rozbójnikami? Barg przygryzł wargę. – Cóż, honor żołnierza każe mi temu przeczyć, uczciwość zaś... To prawda, pani. Nie jest łatwo wytropić bandę, a gdy to się już stanie, trzeba jeszcze stoczyć ciężką bitwę, przeważnie na terenie narzuconym przez przeciwnika. Zwykle bój rozpada się na szereg drobnych potyczek, a nawet pojedynków, bo tu wąwóz, tu grzbiet, żleb, rumowisko... Jak w takich warunkach utrzymać szyk? Bywa, że każdy żołnierz sam sobie dowódcą... – pokiwał głową. – A tu jeszcze chłopstwo, pastuchy też przeciwko nam – mówił dalej. – Bo w Grombelardzie, pani, nie ma spokojnych, osiadłych na roli mieszkańców. Złodziejami, bandytami i rabusiami są tu wszyscy. Pasterze owczych trzód zamiast kosturów noszą topory, a na głowach nie czapki, lecz hełmy. Biją się wściekle między sobą o prowadzone stada... Zresztą z nimi sprawa jest prosta. Gorzej z rozbójnikami Gór. Zwykle ich bandy liczą osiem-dwanaście głów, ale bywają i takie po sześćdziesiąt. A wszystko to zbratane z wojną od dziecka.

Karenira z uwagą słuchała powolnych, spokojnych słów grubasa, brzmiących w jej uszach niczym barwna baśń. Gdy przerwał znowu, by dorzucić do ognia, zapytała: – A jak to było z tą obławą? Ciągle słyszę o obławie, że była, że... Barg z uśmiechem spojrzał w jej ładne oczy. – Obława... No tak, była obława. Wyobraź sobie, pani, dziesiątki i setki żołnierzy, jednocześnie przeczesujących Góry we wszystkich kierunkach. Gonitwy, potyczki, bitwy, zasadzki... Jakże nam wtedy brakowało – znów spojrzał na nią z uśmiechem – trzydziestu niechybnych łuczniczek. Tak, pani, właśnie łuczniczek. Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj, obsadziliśmy taki wąski, stromy wąwóz niedaleko Egdorbu – wskazał na wschód. – Wyjechali nam pod nosy jak po sznurku, a my... tak strasznie pokpiliśmy sprawę! Łuk nie jest bronią popularną w Ciężkich Górach, prędzej kusza. Ma to swoje racje: kusza, pani, to broń niechybna, bardzo mocno i daleko bijąca... ale nic nie jest dobre, jeśli jest j e d y n e... Mieliśmy dwudziestu kuszników i tylko dwóch kiepskich łuczników. Ja byłem wśród tych pierwszych. Strzeliliśmy na komendę, i dobrze, aż się tam, pani, zakotłowało w dole! Czwarta część ich padła, ale nim zdołaliśmy załadować kusze powtórnie, reszta jak wściekła przedarła się przez blokujące wąwóz oddziały i szukaj wiatru w polu! Patrzyliśmy na to bezradnie, kręcąc korbami kusz. Gdybyś była tam ty, pani, i twoje dziewczęta, wystrzelałybyście ich wszystkich do nogi w tym samym czasie, kiedy my mozolnie ładowaliśmy broń. Zresztą i pierwsze strzały wypuściłybyście celniej; różnie ludzie powiadają, ale mężczyzna jednak nie jest stworzony do łuku; tak samo, jak kobieta nie nadaje się do machania toporem2. – A do czego stworzony jest kot? – zapytała niespodziewanie. – Widziałam ich kilka w koszarach... – Och, kot! – Barg zaśmiał się pod wąsem. – Kot, pani, to stworzenie tak dziwne, że aż trudno o nim mówić. Podobno i u was, w Armekcie, koty służą w legiach? – Bardzo rzadko. Może pod północną granicą. – U nas nieco częściej. Tylko że u was spotyka się wysmukłe, giętkie tirsy, a Grombelard jest ojczyzną gadba – olbrzymich kotów-wojowników. – Czy taki kot... – Kocur, pani. Kot-wojownik to kocur. – Więc czy taki kocur może zagrozić uzbrojonemu człowiekowi? Barg prawie parsknął śmiechem. – Wybacz, pani – powiedział – ale chyba jednak nigdy nie widziałaś gadba z bliska. To jeden wielki, sprężysty zwój mięśni, mięśni twardych, jak najtwardsze żelazo. Dziki pies nie ma z nim szans, wilk, jeśli wściekły i głodny, potrafi czasem zastąpić mu drogę, ale wcale nierzadko przegrywa. Jeśli kiedyś zdarzy ci się, pani, spotkać kota w ciasnej ulicy – ustąp mu z drogi. Nie przyniesiesz sobie wstydu, bo każdy rozsądny człowiek tak właśnie postępuje. Z kotem nigdy nic nie wiadomo, nigdy

nie wiesz, co go może obrazić, a co tylko rozbawić. Pewnie zdołałbym pokonać kocura, ale nie szukam okazji, unikam ich raczej. Jeszcze mi własne zdrowie miłe. Zamilkli. Cicho potrzaskiwało ognisko, z zawieszonego nad nim kociołka dolatywał zapach gotowanego mięsa. Było już zupełnie ciemno. Niebo błyszczało gwiazdami. – Gwiazdy – zwrócił uwagę Barg. – Rzadko je widzę. – To prawda – Karenira westchnęła cichutko. – Zwykle pada tu przez całą noc... A dzisiaj po raz pierwszy, odkąd tu jestem, zobaczyłam słońce. – Rozumiem cię, pani. Trzeba być Grombelardczykiem, by pokochać nasze chmury i deszcze. Jeden z żołnierzy, z niezwykłą u legionisty nieśmiałością, poprosił: – Opowiedz nam, pani, o Armekcie. Ale nie o waszych rozbójnikach, tylko tak... w ogóle. Uśmiechnęła się. – Nie powiem o rozbójnikach, bo... nie ma ich właściwie. Czasem, na gościńcach... Jeźdźcy Równin, tak naprawdę, to nie zagrażają spokojowi. Po prostu jeżdżą. Czasem coś ukradną, rzadko spalą dom lub porwą dziewczynę. A o Armekcie w ogóle... nie można chyba opowiedzieć. Jest zbyt piękny. Nie gniewajcie się. Znów cisza. Karenira powoli oparła głowę o pień stojącej za nią sosenki. Przymknęła oczy. – Zjedz coś, pani, i idź do namiotu – powiedział łagodnie Barg. – Ten mniejszy należy do ciebie. Otworzyła oczy. – Tylko dla mnie? Nie możecie się tak gnieść w jednym namiocie... – To namiot dla pięciu ludzi, pani. Trzech na warcie... – Warty! – przypomniała sobie nagle. – Już wyznaczyłem, pani. Możesz spać spokojnie. – Gdyby coś się wydarzyło... – Zbudzę cię, pani. Zjedz coś. – Och, nie. Zupełnie nie jestem głodna. Wstała i poszła w kierunku, ledwie majaczącego wśród ciemności, namiotu. Wewnątrz namacała siodło i cztery pledy. Znaczyło to, że wartownicy oddali jej swoje. Wychyliła głowę z namiotu. – Barg! – zawołała cicho. Podszedł natychmiast.

– Tak, pani? – Nie potrzebuję czterech pledów. Niech wartownicy się okryją. – Nie, pani. Gdy będzie im ciepło – zasną. A w Górach nie można sobie na to pozwolić. Śpij już, pani. Odpięła pas z mieczem i ściągnęła buty. Gdy otulała się pledami, zrozumiała nagle, jak bardzo się o nią troszczą. Nie zauważyła, by tak samo dbali o swoje koleżanki-legionistki. Dlaczego? Zasnęła od razu.

Rozdział V

– Pani... Zerwała się natychmiast, przecierając oczy. Świtało. – Już... – powiedziała półprzytomnie. – Pora ruszać. Z dezaprobatą patrzył, jak wbija bose stopy w ciężkie buciory. – Poobcierasz nogi, pani. Stopy trzeba koniecznie owinąć. – Wiem, ale... zapomniałam w koszarach... – powiedziała bezradnie. Pokręcił głową i wyszedł. Wrócił po chwili, z czystymi szmatami w ręku. – Weź, pani. Żołnierze sprawnie zwijali obóz. Znikała już między krzewami, gdy dogonił ją okrzyk Barga. – Dokąd idziesz, pani?! Odwróciła się. – Zaraz wracam... Podszedł szybkim krokiem. – Będę ci towarzyszył, pani. Wybacz. Zaczerwieniła się gwałtownie. – Nie zrozumiałeś mnie. Idę...

– Wiem, po co idziesz, pani. Ale tu są Góry, zrozum to wreszcie. Tu nawet z tym chodzi się w towarzystwie. Zbuntowała się nagle. – No nie, tego już za wiele! Góry, Góry i nic, tylko Góry! Czy i pod krzakiem, gdzie będę sikała, też czają się rozbójnicy?! Barg wyprostował się służbiście. – Wybacz, pani, ale... – Nie! Jestem żołnierzem i potrafię sama sobie radzić!

Rbit spokojnie, bez pośpiechu rozprostował ścierpnięte od długiego leżenia łapy, po czym nonszalancko niemal, wyprysnął spomiędzy karłowatych sosen, podcinając dziewczynie nogi. Nie docenił jednak towarzyszącego jej grubasa, zwinął się jak sprężyna, unikając sztychu błyskawicznie dobytego miecza. Odskoczył na bezpieczny dystans. – Schowaj broń, legionisto – powiedział z niechęcią, ale i uznaniem. – Może pierwszy i ostatni raz Basergor-Kobal stoi przed tobą jako przyjaciel. Barg powoli opuścił miecz. – Basergor-Kobal... – powiedział z niedowierzaniem. Karenira powoli podniosła się z ziemi – oszołomiona. Od strony obozu nadbiegli żołnierze. Barg powstrzymał ich ruchem ręki. – Przyszedłem z wiadomością – powiedział powoli kot. – Chcę was ostrzec: jesteście na terenie sępów. Ona – błysnął ślepiami ku paskom na tunice dziewczyny – jest waszym dowódcą; o na Szerń, jak nisko upadła Legia Grombelardzka... Słuchaj mnie ty, grubasie. Jesteście na terenie sępów. Wyciągnij z tego wnioski. Barg szybko schował miecz. – Jeżeli mówisz prawdę, panie... – Kocur nie kłamie, legionisto. Nie podawaj nigdy jego słów w wątpliwość, bo możesz zapłacić życiem. Cisza. – Nie chcę, by te ścierwojady miały pożytek z kogokolwiek, choćby nawet z was. – Dziękuję, panie.

– Drobnostka. Odwrócił się, machnął ogonem i przepadł między drzewami. Jeszcze raz usłyszeli jego głos: – A ty, grubasie, możesz śmiało chodzić sam do lasu. Jeśli zawsze tak sprawnie operujesz mieczem, jak dziś – niewiele ci grozi. W ciszy, przerywanej tylko szumem wiatru, Barg odwrócił się do żołnierzy. Spojrzał na nich, potem na Karenirę. – Basergor-Kobal – powiedział zdumiony. – To był Basergor. Otrząsnął się nagle. Zakomenderował energicznie: – Kończyć zwijanie obozu. Wracamy do Grombu. – A to dlaczego? Spojrzał na nią zaskoczony, ale zreflektował się zaraz. – To teren sępów, pani – wyjaśnił. – Jeśli jeszcze żyjemy, to tylko dlatego, żeśmy przyszli wieczorem i nic dotąd o nas nie wiedzą. – To są sępy, czy demony? Zagryzł z irytacją wargę, ale pohamował się raz jeszcze. – Zaufaj, pani, staremu żołnierzowi. Gdyby nas było stu – poszlibyśmy dalej. Ale jest nas tylko dziewięć osób. – Nie boję się sępów, nie boję się też tego kota, przed którym niemal płaszczyłeś się na ziemi. Ruszamy do Krzywych Skał. To rozkaz. Uciekł ze wzrokiem. Po chwili powiedział stanowczo: – Nie, pani. Nie wyślę siedmiu ludzi, bo nas dwojga nie liczę, na pewną śmierć... lub jeszcze gorzej. Jeśli chcesz – idź dalej sama. Tego nie mogę ci zabronić. Patrzyła zdumiona.

Rozdział VI

Wstrzymał konia po raz trzeci i obejrzał się. Potem powiedział głośno:

– Jechać dalej, nie zatrzymywać się. Ja wracam po nią. Żołnierze w milczeniu zawrócili wierzchowce. – Wracamy wszyscy – powiedział najstarszy, Gadber. – Odpowiadam za was przed starym. Macie wracać do Grombu. To rozkaz. – Niewiele ich dzisiaj wykonano... Jedziemy, szkoda czasu. Wyminęli go i tak szybko, jak na to pozwalała wąska i stroma ścieżka, pojechali z powrotem. Zaklął i ruszył za nimi. Sprawdził kuszę, wysunął się na czoło. Wkrótce zanurzyli się w las.

Zsiadła z konia i ostrożnie wyszła na środek polany, trzymając przygotowany do strzału łuk. Było cicho, i w tej ciszy łopot skrzydeł rozbrzmiał przerażająco potężnie. Odwróciła się gwałtownie i napięła łuk. Już miała wypuścić strzałę, gdy ujrzała jego oczy. – Czy nie wiesz, że to ziemia sępów, kobieto? – zapytał. Łuk wypadł jej z dłoni. Nie potrafiła utrzymać się na nogach. Uklękła. – Tak, właśnie tak. Oto, jak powinien zachowywać się człowiek wobec sępa. Czemuż to patrzysz mi w oczy? Nie mogła nie patrzeć... Wiedział o tym. Szydził. – Nigdy nie lekceważ naszych praw, kobieto – powiedział. – Nigdy nie lekceważ naszych praw. Chciała wołać o pomoc, ale ze ściśniętego gardła nie dobył się żaden dźwięk. Z przerażeniem patrzyła, jak niezgrabny, czarno-biały olbrzym lezie wprost ku niej... Potem zemdlała.

Rozdział VII

Rbit zawrócił. Uczynił kilkanaście kroków, nim zrozumiał, dlaczego wraca. Wydarzyło się nieszczęście i ktoś informował go o tym. Odwołano się wprost do jego instynktu... dopiero teraz, wyraźne już sygnały, popłynęły do umysłu: "Dziewczyna... nieszczęście... prawa sępów..."

Rbit całe niemal życie spędził w grombelardzkich górach; widział i przeżył niejedno. Istota przyjęta przez Szerń wzywała go na pomoc tej małej legionistce... Cóż go to właściwie obchodziło? Ale nie zatrzymał się. Rbit miał twarde serce, srogie i nieskore do litości. Ale – jak każdy kot – sępów nienawidził. Tak bardzo, że każdy, kto z nimi walczył, stawał mu się przyjacielem. Wrogowie sępów zawsze mogli liczyć na jego wsparcie. Choćby nawet byli żołnierzami cesarza. Stojącego na ścieżce starego człowieka zauważył – niewiarygodne – dopiero wtedy, gdy wpadł na jego nogi. Znów zareagował odruchowo; pojął zaraz, kogo ma przed sobą, ale ciało było szybsze, niż umysł – i zaatakował. Starzec jednym ruchem dłoni odgrodził go od siebie niewidzialną zaporą, ale atak kocura wygasł i bez tego – równie gwałtownie, jak nastąpił. – Stój, kocie – rzekł pospiesznie Przyjęty. – Nie jesteśmy wrogami. – Znasz mnie zatem. A twoje imię, panie? – Dorlan-Przyjęty. Prosiłem, byś zawrócił... – Wielki Dorlan. Wiele słyszałem... Nie traćmy czasu. Biegiem ruszył naprzód. Przyjęty ciężko stawiał starcze kroki, wydawało się, że człapie powoli, a przecież nie pozwolił, by mknący jak żelazna błyskawica wojownik pozostawił go daleko z tyłu. Jednak gdy znaleźli się na małej, zagubionej wśród skał i drzew polance zrozumieli, że na pomoc jest już za późno. Przerwali krąg żołnierzy, otaczających klęczącą parę. Dziewczyna tuliła się do starszego, grubego legionisty z czerwoną twarzą i gęstą, nierówną brodą. Rbit poznał go natychmiast. Dziewczyna miała powieki kurczowo zaciśnięte. Ramionami wstrząsały spazmy płaczu. – Za późno – powiedział chrapliwie legionista. Zacisnął zęby i uniósł głowę. Wysoko, bardzo wysoko, niebo naznaczone było drobną plamką. Legionista zapłakał. Rbit zębami wyciągnął, z zawieszonej na szyi sakiewki, Srebrne Pióro – potężny Porzucony Przedmiot. Zmierzył wzrokiem odległość. Zbyt wysoko... Pióro nie mogło unieść go na podobną wysokość. Przenigdy. Przyjęty ukląkł na ziemi, dotknął powiek dziewczyny. Bezradnie pokręcił głową. Zduszony głos jednego z żołnierzy rozbrzmiał w ciszy: – Znam cię, panie. Tyś jest Dorlan-Najpotężniejszy, mag-pielgrzym... Ty potrafisz wrócić jej wzrok. Ty potrafisz. Starzec milczał. Powiedział kocur: – Zrób to, mędrcze. Basergor-Kobal prosi cię o to, dając w zamian przyjaźń... jeśli nią nie wzgardzisz.

– Nie potrafię oddać jej oczu. Nikt nie potrafi oddać człowiekowi oczu, gdy raz je utraci... Dziewczyna łkała spazmatycznie. Grubas gryzł usta. Sęp wisiał w powietrzu prosto nad ich głowami... – Na Szerń... Na Szerń, czemu on to zrobił? Przecież... ona nawet nie wiedziała, do czego zdolny jest sęp... Zabij go, panie, zabij go chociaż, skoro nie potrafisz nic innego. Dorlan zwrócił wzrok ku niebu. – Mam słabe oczy – powiedział cicho, niemal pokornie. – Nie mogę użyć Formuły przeciw czemuś, czego nie widzę. Barg spojrzał w górę z bezsilną nienawiścią. Potem powiódł wzrokiem po otaczających postaciach, spojrzenie dotknęło Srebrnego Pióra i znów utkwiło w niebie. Pióro było Geerkoto – Złym Porzuconym Przedmiotem. Przepełniająca legionistę nienawiść obudziła w nim chyba jakieś nieznane dotąd siły... Przedmiot zalśnił nagle, trysnęła wąska, zielona strużka światła, uderzając w oczy żołnierza. Nim ktokolwiek z obecnych zdołał pojąć, co właściwie się stało, promień wrócił i nagle strzeliła pionowo w górę podwójna, zielona błyskawica. Stali w milczeniu, aż ciężkie, zlepione rozbryźniętą krwią i kawałkami mięsa pióra, wirując opadły na ziemię. Dziewczyna wciąż łkała, a wraz z nią płakał Barg. Żołnierze ocierali policzki rękawicami. – Nic się nie da zrobić, mędrcze? – zapytał Barg raz jeszcze. – Naprawdę nic? Milczenie. – Na Szerń, panie... – rzekł bezradnie żołnierz – to ja zawiniłem... przeze mnie to całe nieszczęście... A przecież, panie, pokochałem tego dzieciaka... niczym córkę. – Czy aż tak, by oddać jej swoje oczy? Napięta cisza trwała krótko. – Tak, panie. Czy to możliwe? Zmieszany ze szlochem krzyk dziewczyny pozostał bez echa. Żołnierz powstał powoli i przymknął powieki. Dorlan wypowiedział kilka starogrombelardzkich słów i zrobił lekki ruch ręką. Dziewczyna krzyknęła po raz drugi. Barg otworzył powieki, ukazując dwie czerwone, ziejące pustką jamy. – Dziękuję, panie – powiedział zduszonym głosem. Przyjęty przez Szerń starzec nie odpowiedział. Stał z opuszczoną głową. Barg dobył miecza. Karenira z krzykiem rzuciła się ku niemu, ale stary legionista umiał trzymać broń... Brzeszczot wyszedł plecami. Przeraźliwy wrzask dziewczyny zmieszał się z okrzykami żołnierzy. Tylko Rbit i Dorlan nie drgnęli. Kocur w zamyśleniu patrzył na pochyloną głowę starca.

– Ty go zabiłeś, panie – powiedział. – A był człowiekiem. Czy rozumiesz, co mówię? – Rozumiem. Nie jestem już mędrcem-Przyjętym. Uniósł wolno twarz. – Przyjęty może czynić dobro albo zło. Ale musi umieć je od siebie odróżnić... Zawsze. Wszędzie i zawsze.

PRZEŁĘCZ MGIEŁ

Jego Godność R. W. Ambegen Komendant Legii Grombelardzkiej w Badorze honor-setnik Gwardii Grombelardzkiej

Zawsze obecny w mej pamięci Towarzyszu i Przyjacielu! Wspomniawszy dawne wspólne przejścia w służbie dla chwały i bezpieczeństwa Cesarstwa, polecam się względom Waszej Godności, prosząc o pomoc w niezwykle ważnej sprawie. Oto dwudziestu wiernych i wypróbowanych ludzi z prywatnego mojego pocztu, udaje się w podróż, której niebezpieczeństwa i trudności Wasza Godność sam najlepiej będziesz umiał ocenić, jako Grombelardczyk i doświadczony żołnierz. Chodzi mianowicie o dotarcie do granic Bezimiennego Obszaru, zwanego zwykle u was Złym Krajem. Liczę bardzo na wskazówki, których Wasza Godność będziesz mógł udzielić dowódcy wyprawy; polecam go szczególnym względom Waszej Godności, jako mego syna, przyjaciela i dziedzica. Wszystkie pytania i wątpliwości skieruj, Wasza Godność, do niego, a uzyskasz odpowiedzi szczere i wyczerpujące, tak jakbym ja sam ich udzielił...

Prolog

– Muszę przyznać, panie – rzekł R.W.Ambegen, wojskowy komendant Badoru – iż ciągle jestem mocno oszołomiony. Jeśli nie samym nawet charakterem przedsięwzięcia, to jego rozmachem.

Oveten, syn B.E.R.Lineza, komendanta Legii Armektańskiej w Rapie, był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną w wieku lat trzydziestu, o śmiałej, szczerej twarzy żołnierza. Zgodnie z armektańską modą nie nosił brody, a tylko mocny, ciemny wąs, unoszący się nieco z lewej strony, ku niewielkiej bliźnie na policzku. Odziany był skromnie (zbyt wyraźne okazywanie zamożności było w Armekcie źle widziane; mężczyzna-elegant łatwo narażał się na śmieszność) – miał na sobie dobrą, lamelkową zbroję, a na niej brunatną kurtę skórzaną, spiętą pasem, u którego wisiał zwykły, gwardyjski miecz, krótki i dość szeroki, z pochylonym w dół jelcem. Spod zbroi wystawały sukienne nogawice, wpuszczone w cholewy wysokich butów. Ambegen z dużą przyjemnością widział, że młody mężczyzna nosi w sobie cechy urodzonego wojownika, co czyni go podobnym do ojca nie tylko z rysów twarzy. Siedzieli przy dość dużym, prostokątnym stole, w pomieszczeniu kojarzącym się nieco z celą w twierdzy więziennej; ale tak właśnie wyglądały zwykle "apartamenty" cesarskich dowódców w grombelardzkich garnizonach. – Łatwo pojmuję – rzekł znowu stary komendant – że jakiś awanturnik idzie do Złego Kraju po skarby, nie oglądając się na nikogo i na nic. Ale przecież jego godność B.E.R.Linez – Ambegen postukał palcami w leżące na stole pismo – ma możliwości i środki... Czemu nie morzem? Prawda, że wody przybrzeżne leżą już w granicach Obszaru, ale jednak łatwiej przebyć parę mil wodą, niż przemierzyć całe Ciężkie Góry! Oveten skinął głową. – Były wyprawy morzem – odparł zwięźle. – Dwie. Żadna nie wróciła. Stary komendant sposępniał. – Pomimo tego jednak prowadzisz, panie, trzecią wyprawę? Oveten potwierdził. Ambegen, nachmurzony, wziął list do ręki i raz jeszcze przebiegł wzrokiem treść, szczególnie zaś zdania, gdzie jego godność Linez, powołując się na starą przyjaźń (walczyli razem pod północną granicą) prosił o udzielenie jego ludziom wszelkiej możliwej pomocy. Ambegen zamyślił się. Linez był armektańskim magnatem, człowiekiem bogatym, potężnym i wpływowym. Dla jakiegoś kaprysu (bo nie dla złota chyba) słał oto trzecią z rzędu wyprawę w granice Romogo-Koor – Bezimiennego Obszaru, zwanego nie bez kozery Złym Krajem... W przedziwnym tym miejscu, będącym niejako domem śpiącego od wieków Wielkiego i Największego, działało wiele sił sprawiających, że niewielu śmiałków unosiło zeń życie. Czas płynął tam inaczej, niż w innych częściach Szereru, przede wszystkim jednak – szalały niepojęte a potężne i wrogie moce. Jednak Porzucone Przedmioty, za które dawano niebotyczne sumy, wciąż kusiły. Ambegen rozumiał, że będąc poważnie chorym, warto może ryzykować życie dla zdobycia Listka Szczęścia, chroniącego skutecznie przed wszelkimi dolegliwościami. Pojmował nawet, że można pożądać Przedmiotów dla pieniędzy. Jednak człowiek tak bogaty, jak Linez, mógł sobie zwyczajnie kupić każdy Przedmiot, jakiego potrzebował; pomnażanie zaś bogactwa w równie ryzykowny sposób było

niedorzecznością... Oto przepadły już dwa statki; teraz to samo stać się może z owym pocztem zbrojnych. O cóż więc chodzi w tej grze? Oveten wyjaśniał, że ojcu nie zależy na jednym czy dwóch Przedmiotach, lecz pokaźnej ich ilości. Czemu miało służyć, zakrojone na tak dużą skalę, przedsięwzięcie? – W moim wieku nieokiełznana ciekawość to rzecz rzadka – powiedział w końcu komendant – myślę jednak, panie, że łatwo ją zrozumiesz... Oveten skinął głową. – Wbrew pozorom, wasza godność, nie ma tu żadnej tajemnicy. Zresztą, choćby i była... Ojciec upoważnił mnie, bym powiedział ci prawdę. Może wyda ci się to, panie, niezwykłe, lub zgoła zabawne, ale chodzi o – upominek. Stary komendant zdumiał się. – Upominek? – Tak właśnie. Upominek dla imperatora. Ambegen pomyślał (a konstatował to nie po raz pierwszy w życiu) że Grombelard i Armekt oddzielone są bezdenną przepaścią. Ale tak, na Szerń! To było bardzo po armektańsku: ofiarować cesarzowi nie pałac czy wóz złota, lecz coś zdobytego pośród niebezpieczeństw, w walce. Czemuż by nie kufer Porzuconych Przedmiotów? Prezent równie dobry, jak trzysta par uszu, obciętych zabitym Alerczykom, po bitwie na północnej granicy... Uśmiechnął się lekko do wspomnień. – No cóż, panie – rzekł do Armektańczyka – może wymieniłeś jedyny powód, który potrafię zrozumieć... Pomimo, że jestem Grombelardczykiem. Oveten skinął głową. – Ojciec zawsze powtarzał, panie, że masz armektańską duszę... Szeroką, jak nasze równiny. Była to największa pochwała, jaką mógł wygłosić syn narodu rządzącego Szererem.

– Rozumiesz oczywiście, panie – mówił Ambegen, jeszcze raz unosząc pismo dawnego przyjaciela – że pomimo sentymentu, jaki żywię dla twego ojca, niepodobna, bym wsparł przedsięwzięcie prywatne siłami cesarskich żołnierzy? Oveten rozłożył ręce. – Na Szerń, panie – rzekł szczerze – nawet mi do głowy nie przyszedł taki pomysł!

– Jak więc mogę pomóc? Nie mam w garnizonie nikogo, kto wiedziałby o Obszarze coś więcej, niż wie w Grombelardzie każdy. Wyprawa do Kraju to hazard. Żadna wiedza nie uchroni cię, panie, przed tym co tam czyha. Ale muszę powiedzieć, że sam Obszar jest chyba mniej niebezpieczny, niż droga tam... i z powrotem. Oveten skinął głową. – Rzecz w tym, wasza godność, że podróż to jedyny mój problem. Ojciec zlecił mi, bym niczego przed tobą nie taił. Zresztą... nie chcę, byś pomyślał, panie, że pragnę ci schlebiać, ale ojciec, mówiący zwykle niewiele... (Ambegen, z lekkim uśmiechem, pochylił twierdząco głowę). – ...zawsze jednak znalazł słowo, którym polecał mi ciebie jako niedościgły wzór... Nie znając cię, nauczyłem się szanować i ufać całkowicie. Komendant dołożył starań, by ukryć przyjemność, jaką sprawiły mu słowa gościa. – Do czego zmierzasz, panie? – zapytał. – Mówiłem o dwóch morskich wyprawach. Druga... powiodła się częściowo. Duża ilość Porzuconych Przedmiotów została wyniesiona z Obszaru. Utraciwszy okręt, pięciu ludzi ruszyło lądem, przez góry. Jednak, wydostawszy się z granic Złego Kraju, nie uniknęli śmierci, dotknięci wcześniej tajemniczą jakąś chorobą. Skarb został ukryty. Do Armektu powrócił tylko dowódca tych ludzi, przynosząc wieść o schowanych Przedmiotach. Moja misja polega na odnalezieniu ich i dostarczeniu do Armektu. Oto cała sprawa. Ambegen milczał, oszołomiony wieścią. – Na Szerń, panie – rzekł w końcu – czy wie o tym ktoś jeszcze, prócz ciebie? Twoi ludzie? – Nie, nikt. – A człowiek, który przyniósł wiadomość? Oveten spojrzał w bok. – To ja – rzekł krótko. Stary żołnierz omal chwycił się za głowę. Powstał i zaczął chodzić po komnatce. – Posłuchaj mnie, panie, uważnie – przemówił po długiej chwili. – Jesteśmy w Grombelardzie. Nie chcę mówić źle o własnym kraju... ale jednak, to ojczyzna rozbójników. Gdy jakiś śmiałek wyrusza do Obszaru, to zwykle nikt o tym nie wie, a jeśli nawet wie, to lekceważy taką jednoosobową wyprawę, która z całą pewnością nie wróci. Czasem jednak rusza nieźle wyposażona i przygotowana ekspedycja, taka weźmy, jak twoja. Grupa dobrze dowodzonych, odważnych i zdecydowanych ludzi ma pewne szansę na sukces. Wieść roznosi się szybko, a potem do granicy Złego Kraju ściągają bandy łotrów, rzezimieszków, awanturników. Wyprawa jest tropiona zajadle, a gdy wraca (jeśli wraca...) bandy owe przechwytują ją, usiłując wydrzeć łup.

Zatrzymał się przed Ovetenem i patrzył surowo. – Teraz dowiaduję się, że skarb (nawet nie chcę słyszeć, ile jest tych Przedmiotów...) leży sobie w górach, w jakimś miejscu, gdzie byle pastuch może dotrzeć i wziąć sobie tyle, ile zdoła unieść. Jeśli wieść o tym przedostanie się do obcych uszu, twoje życie, panie, nie będzie warte zakładu o kwartę piwa. Czy rozumiesz? Pięć mil za murami Badoru czekać będą na ciebie i twoich ludzi wilcze stada, które porwą was wszystkich i obedrą ze skóry, byle poznać prawdę o miejscu, gdzie jest skarb. Mało tego: nawet jeśli tajemnica nie wyjdzie na jaw, tropić was będą tak czy owak. Jak zamierzasz zabrać te Przedmioty? Jak zamierzasz przenieść je przez Góry? – Moi ludzie... Żołnierz wybuchnął niespodziewanie i gwałtownie: – Bredzisz, chłopcze! Oveten umilkł, skonsternowany. Ambegen jednak uspokoił się równie nagle, jak rozzłościł. – Wybacz synu, starcowi. Ale nie znasz Ciężkich Gór. Tak, rozumiem, przemierzyłeś je samotnie. Rozumiem i podziwiam, to niemała rzecz. Ale, panie, czyżbyś podczas tej wędrówki niczego się nie nauczył? Tu nie Armekt! Znam twoją ojczyznę niezgorzej, wiesz przecie. Jeźdźcy Równin, których nazywacie zbójami, to po prostu wesołe, rozbrykane gromady urwisów, w porównaniu z mordercami Mavali, rzeźnikami Hagena, czy wyborną, na wojskowy sposób urządzoną gwardią BasergoraKragdoba. Niech już będzie tylko ten ostatni... Czy wiesz, panie, ilu ludzi mu służy? Trybunał – postukał palcami w stół – szacuje ich liczbę na blisko dwa tysiące! Dwa tysiące panie, dwa tysiące szpiegów, wywiadowców, złodziei, włóczęgów a wreszcie i bandytów z kuszami w garści! Ledwie dwa razy tyle liczy cała Legia Grombelardzka, bez straży morskiej i gwardii! Czy rozumiesz teraz, panie, o czym mówię? Jeśli chcesz porównania, to powiem, że twoje Przedmioty są równie łatwo osiągalne, jakby leżały w głębi terytorium Aleru. Tu już powinieneś zrozumieć, twój ojciec przesłużył na granicy wiek życia! Oveten milczał, marszcząc brwi. – L.S.I.Rbit – rzekł jeszcze Ambegen – Książę Gór, prawa ręka Kragdoba. To kot. Ma cale tuziny donosicieli i szpiegów. Powiadają, że nawet w legiach... nawet wśród ludzi Trybunału... na samym dworze Księcia Przedstawiciela. Szepnij komu na ulicy "wyprawa" – a on jutro będzie o tym wiedział. – Co mi radzisz, panie? – zapytał Oveten. – Mam dwudziestu znakomitych łuczników, pewnych ludzi, swoją odwagę i... sporo złota. To wszystko. Doradź mi, co z tym począć, a posłucham twoich wskazówek. Zafrasowany komendant usiadł, podpierając czoło ręką. – Najpierw potrzebny będzie przewodnik. I to nie pierwszy lepszy. Ktoś, kto zna Ciężkie Góry na wylot, kto was przeprowadzi każdym szlakiem... i potrafi zgubić idącą w trop bandę.

– Wasza godność zna kogoś takiego? – Hm... może znam. – Gdzie szukać tego człowieka? Ambegen myślał jeszcze przez chwilę, po czym – niespodziewanie – uśmiechnął się lekko. – A jednak los ci chyba nieco sprzyja, młody przyjacielu... Gdzie szukać? – ano cóż, akurat tu: w Badorze.

Rozdział I

Rbit nie wybuchał gniewem nigdy – opanowany, chłodny i cyniczny, jak każdy prawie kot. Jednak stulone uszy były dla tych, co go znali, wyrazem zimnej, ponurej wściekłości. – To nie Armektańczycy. To Hagen – powiedział, gdy zebrano zwłoki do kupy; nieforemny stos złożonych na tułowiu rąk i nóg, uwieńczony głową, omal trudno było nazwać trupem. – A raczej nie on sam, tylko jego ludzie. Czy dano mu znać, że Kragdob przejmuje wyprawę? – Tak – odpowiedziano krótko. – Ale – rzekła Kaga, malutka, zielonooka brunetka, śliczna jak tęcza – wiadomość mogła nie dotrzeć. Nie wierzę, żeby Hagen wydał nam wojnę. – Wydał jednak – Rbit odwrócił się od poćwiartowanego zwiadowcy. – Tylko jego grupy są w tej okolicy. Musieli przecież wiedzieć, kogo zarzynają. Pierwsze, co od niego usłyszeli, to moje imię. Dziewczyna kręciła głową. – Hagen polega często na przypadkowych najemnikach... Ci, co to zrobili, ledwie pewnie wiedzą, komu służą. A już że Hagen przyjął zwierzchnictwo Kragdoba, to zupełnie nie mają pojęcia. Powszechny pomruk poparł jej zdanie. Rbit pomyślał krótko. Pod nieobecność Delona (był w Rahgarze, z Basergorem-Kragdobem) Kaga dowodziła oddziałem. Dobrze znała okolice Badoru i wiedziała, o czym wiatr szumi. Mogła mieć rację. I pewnie ją miała. – Pochowajcie go – polecił krótko. – Kaga, jak odnaleźć Hagena? Rozłożyła ręce.

– W Badorze... Tam siedzi jego człowiek. Jeśli o czymś trzeba powiadomić Hagena, to przez niego. Tu, w górach, możemy go szukać sto lat. Rbit znów stulił uszy. – Więc wybierz paru dobrych zwiadowców. Niech mi dogonią ten oddział. Na Szerń, Kaga, byliśmy zbyt pewni siebie. Jakim sposobem przez tyle dni nie zorientowaliśmy się, że ludzie przed nami to nie ci Armektańczycy? Chcę mieć wieści, bez przerwy. Obojętne mi, czy to ludzie Hagena, czy nie. Jeśli mi się nie podporządkują, to wyrżniemy ich, Kaga. Do nogi. Skinęła głową, zadowolona. Nie lubiła Hagena. Jego ludzie zbyt często wchodzili jej w paradę. Kocur stał i obserwował grupę, nieruchomy. Znała Rbita dobrze i wiedziała, że potrafi tak tkwić bardzo długo, z zastygłymi tarczami żółtych oczu i uszami zwracającymi się bez przerwy ku źródłom różnych dźwięków, których najczęściej mogła się co najwyżej domyślać. Lubiła koty, bardziej może, niż ludzi Wychowała się na ulicy w Badorze i znała koty od zawsze; właściwie to złodziejska kocia grupa była jej rodziną... Po grombelardzku "kaga" znaczyło kotka. – Lubię wasz oddział – rzekł niespodziewanie Rbit. – Delone zrobił z tych ludzi wojowników, a ty zaprowadziłaś porządek... Dlaczego ludzie boją się ciebie, Kaga? Wzruszyła ramionami, zbyt zdziwiona i zaskoczona pochwałą, by udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi. Kocur bardzo rzadko wyrażał komuś uznanie. – Nie pójdziemy już dzisiaj dalej, nie warto. Powiedz o tym ludziom i zarządź, co trzeba. Wykonała rozkaz bez zwłoki. Wiadomość przyjęto z dużym zadowoleniem. Forsowne marsze przez góry byty chlebem powszednim, ale teraz, od kilku już dni, pędzili niemal bez wytchnienia. Ktokolwiek wiódł oddział, za którym podążali, znał szlaki górskie lepiej pewnie, niż imiona własnych rodziców, a niezawodnie wybierał zawsze drogę najkrótszą, nie przejmując się wcale, jeśli wiodła akurat środkiem lodowatej górskiej strugi. Brodzili tak ostatnio na odcinku paru mil, wciąż pod górę, pogrążeni w straszliwie wąskim, choć dość płytkim żlebie, co i rusz przystając, by rozetrzeć stopy, odmrożone niemal, sztywne jak kawałki drewna. Sprawnie rozłożono obóz, rozstawiono czaty. Nie rozmawiano dużo, chyba tylko, z żalem, o zamordowanym zwiadowcy, i z pogardą – o ludziach Wer-Hagena, którzy chcieli ich zastraszyć, zostawiając zwłoki na samym środku szlaku. Kaga wróciła do Rbita, leżącego na boku pod skalnym występem. – Ale zwiadowców posłałam – oznajmiła siadając. – Im szybciej znajdziemy tamtych, tym lepiej. – Dobrze. Milczeli. Wstała i przyniosła bukłak z winem oraz wędzone mięso. Zjedli. Napiła się z bukłaka, po

czym bez ceremonii wylała trochę wina na dłoń i dała kocurowi. – Zmieniłaś się – rzekł, z pogardliwym pomrukiem, bo wino rzeczywiście było marne. – Niedojrzałe – zgodziła się, skrzywiona. – Zmieniłam? A, tak... – skinęła głową, znów się krzywiąc. – Będę miała młode. Już widać? – Dla mnie widać... Z kim? – Skąd mam wiedzieć? – spojrzała zdziwiona. – Najpewniej z Delonem. Kocur poruszył łbem i w wieczornej szarówce zobaczyła jego okrągłe źrenice. – Za stara już jestem – powiedziała z uśmiechem, łatwo odgadując jego myśli. – Mam piętnaście lat, Rbit, a połowę z tego wzięły Góry. – Nie chcesz pomieszkać trochę w Grombie? – Po co? Zgubię pewnie na tych wertepach, tak samo, jak poprzednie – machnęła ręką ku szczytom. – A jak nie, to pomyślimy później – zmarszczyła nagle brwi. – Miałabym zostawić Góry? Tak sobie, bez powodu? Przecież nie straciłam władzy w nogach! Rozbawiła go jej złość. Ale pojmował łatwo, że bez Gór nie da się wytrzymać, gdy zdążyły już zająć pół życia. – Zawsze chciałam być mężczyzną – powiedziała posępnie. – Szkoda, że nie jestem. A najbardziej to kocurem gadba – spojrzała ponuro i zupełnie poważnie. – Chciałabym być taka, jak ty. Wiesz? – Jesteś, siostro – rzekł tak samo poważnie, jak ona. – Tylko jeszcze tego nie widzisz. To jest w środku i niełatwo to zobaczyć. Wyciągnęła rękę i podrapała prężny, aksamitny kark. – Warto pospać. – Warto. Jutro pewnie znów ruszymy biegiem. A kto wie – jak znajdziemy tych od Hagena... – Może bitwa. – No. Bitwa.

Rozdział II

Oveten spojrzał na czoło pnącego się krętą, górską ścieżką oddziału i – omal nie runął w dół

stromego zbocza, wraz z lawiną kamieni, uciekających spod stóp. Z trudem utrzymał równowagę. Oglądano się na niego. Uniósł dłoń, dając znak, że wszystko w porządku, po czym ruszył znowu, bacznie patrząc pod nogi. Oto kraj, w którym każdy krok mógł być ostatnim! Morderczy marsz zabił już dwóch jego ludzi... a on sam, przedwczoraj, skręcił nogę. Zimny wiatr przybrał na sile. Oveten spojrzał w niebo. Na twarz spadły mu pierwsze grube krople; nadciągała wieczorna ulewa. Kobiecy, lekko schrypnięty głos od czoła, zawołał: – Dalej! Jest tu rozpadlina, chroniąca dobrze przed wiatrem! Ćwierć mili! Żołnierze ruszyli żwawiej. Przepuściła ich, czekając na Ovetena. – Jak noga? – zapytała. Skinął głową, ogarniając spojrzeniem jej zgrabną sylwetkę. Chyba nie wiedziała, co to chłód – oprócz mocnych butów, miała na sobie tylko rozchełstany pod szyją, futrzany kaftan i krótką spódniczkę, rozciętą z boku aż do biodra, by nie krępowała ruchów. Skrzyżowane na piersi pasy przytrzymywały dużą sakwę oraz łubie z łukiem i kołczan ze strzałami. – Dokucza – rzekł szczerze. – Ale nadążam. – Ledwo-ledwo. – No to zostaw mnie, pani. Roześmiała się, pokazując zęby. Mówiono na nią: Łowczyni. Ovetena dziwił trochę ten przydomek, ale stary komendant, jeszcze w Badorze, wyjaśnił mu, że kobieta tropiąca i zabijająca sępy w pełni nań zasługuje. W okolicach Badoru i Grombu znano ją doskonale. Z Gór od dawna płynęły wieści o niezwykłej tępicielce skrzydlatych Rozumnych. Raz i drugi pokazała drogę zbłąkanym ludziom; pojawiała się przy wieczornych ogniskach wojskowych patroli... Wraz z kupieckimi karawanami schodziła czasem z gór, aż do Riksu. Wcale nierzadko bywała w miastach; posterunki przy bramach zwracały na nią uwagę, bo samotna, uzbrojona kobieta w sercu Grombelardu, nie była czymś zwyczajnym. Oficerowie legii szybko nauczyli się doceniać wieści, jakie czasem przynosiła. Los chciał, że rankiem tego samego dnia, kiedy Oveten przybył do Badoru, Ambegenowi zameldowano o pobycie łuczniczki w mieście. Widziano ją przy Bramie Cesarskiej. Oveten pomyślał, że wtedy jeszcze nie umiał ocenić, jak bardzo łaskawy był w istocie ten uśmiech fortuny. – Nie patrz na mnie, panie, jak na chmurę deszczową – powiedziała, pokazując jednocześnie, że trzeba gonić oddział. – Chodźmy. Ruszyli śladem żołnierzy. Zrobili dziesięć może kroków, gdy niebo smagnęło góry ulewą. W strugach dżdżu pięli się wąską ścieżką, uczęszczaną chyba tylko przez kozice. Nie rozumiał, skąd brały się

podobne szlaki w miejscach, gdzie ludzka noga nie postała może nigdy. Pośród górskich szczytów nie było żadnych wiosek, bo nie było terenów, na których dawało się pasać owce. Kozice... Ale nawet one musiały coś jeść. Żywiły się może tymi skałami? Pomimo wilgoci, nawet mchy nie bardzo na nich rosły... – Było kiedyś wielkie i liczne plemię – powiedziała, jakby widząc jego myśli. – Bardzo potężne. Pozostały po nim ruiny przedziwnych budowli, tu – pośród szczytów. Zdaje się, że niektóre z tych ścieżek to ślady dawnych dróg Shergardów. Spojrzał zdziwiony. Nie po raz pierwszy popisywała się wiedzą, której źródeł próżno dociekał. – Skąd to wiesz, pani? – zapytał wprost. – To i wiele innych rzeczy? Skinęła głową. – Moim opiekunem... cóż, przybranym ojcem prawie... jest człowiek, który widział narodziny sępiego rozumu. Popatrzył zdumiony. – Był kiedyś mędrcem-Przyjętym – wyjaśniła. – Teraz żyje tu, w Ciężkich Górach, zajmując się tylko historią Szereru. Nazywają go Starcem. – Mędrzec-Przyjęty – powtórzył. Znów skinęła głową. – W Armekcie wiemy o nich tyle, że są – skonstatowała. Była wyjątkowo rozmowna, rzecz rzadka... – Lah'agar, człowiek przyjęty przez Szerń. Pojmujący istotę Smug i Pasm Szerni. To nie żaden czarownik, żaden mag. Istota z krwi i kości. Obcowanie z Szernią czyni długowiecznym – tylko tyle. Ponadto Przyjęty większość życia spędza w granicach Obszaru, gdzie czas płynie inaczej. Dziewięć razy wolniej. To znaczy, że gdy Szerer posunie się o lat dziewięćdziesiąt, Przyjęty w Złym Kraju przeżyje ich dziesięć. Nic więcej nie powiem ci, panie, bo nic więcej nie wiem. A jak nawet wiem, to nie rozumiem – wyznała z całkowitą szczerością. Uniósł brwi. – Armektanka w Ciężkich Górach... Jak do tego doszło? – zapytał, zachęcony dobrym nastrojem dziewczyny. Uchyliła się od odpowiedzi. – To długa historia. Szli w milczeniu. Odległość dzieląca ich od grupy przestała się powiększać, ale skręcona w kostce noga Ovetena, nie dawała szans na jej zmniejszenie.

– Czy daleko jeszcze? – zapytał. Popatrzyła uważnie. Miała niezwykłe oczy – nie pasowały wcale do twarzy i wydawały się w jakiś sposób... stare. – Do granicy Obszaru niedaleko. Ale może pora, byś powiedział mi, panie, coś więcej? – Czy złoto, które bierzesz, pani, nie przytępia twojej ciekawości? Płacił po królewsku. Bo królewska była cena, jaką wyznaczyła. I nie pozwoliła na żadne targi. "To uczciwy układ" – oświadczyła, jeszcze w Badorze. "Nie wodzę ekspedycji po górach. Jeśli już mam to robić, to trzeba mnie przekonać, że warto". I na tym stanęło. – Złoto, które biorę... Dobrze, panie. Ale czy pomyślałeś, że chcę je może zarobić... uczciwie? Popatrzył badawczo. – Dlaczego chcesz dotrzeć do granicy Kraju w tym akurat, a nie innym miejscu? Jakie to ma znaczenie? – pytała. – Mam was nie tylko doprowadzić do celu. Mamy jeszcze wrócić. Czy nie byłoby lepiej, żebym wiedziała wszystko? Pokręcił głową. – Nie to nie – rzekła sucho. – Od wczoraj jesteśmy tropieni. Wiadomość przyszła tak nagle, że prawie nie uwierzył. – Tu są góry – przypomniała z naciskiem. – Czasem masz, panie, człowieka w zasięgu wzroku, ale dzieli was, tak naprawdę, pół dnia drogi... Powtarzam: podąża za nami jakiś oddział. I raczej nie zdołamy go zgubić. – Dlaczego? – zapytał rzeczowo. Machnęła ręką. – Droga przez Przełęcz Mgieł jest jedyna. Przynajmniej ja innej nie znam. Potem Morskie Dno – i już Zły Kraj. Jeśli pójdziemy tak, jak tego żądasz, trafią za nami jak po sznurku. Do miejsca, gdzie chcesz wejść do Obszaru. Bo żądasz, byśmy szli przez Morskie Dno, tak? Zagryzł wargi. – Jaka rada? Pokazała ręką przed siebie.

– Tam Przełęcz Mgieł... Na Przełęczy łatwo się ukryć. I przepuścić ich. A potem zawrócić. Nałożyć trochę drogi, ale wejść do Obszaru bardziej na południe od Morskiego Dna. – Musimy iść przez Morskie Dno. Zresztą, czy twój plan na pewno się uda? – Na pewno – rzekła niecierpliwie – to wiem tylko jedno: za mało mi płacisz, wasza godność. Moja ciekawość wciąż żyje. Złoto wcale jej nie zadusiło.

*** Półleżąc pod skałą, wsparta na łokciu, obserwowała krzątaninę żołnierzy. Zmierzchało już, ale wciąż wyraźnie widać było ich sukienne, niebiesko-żółte tuniki, skrojone na wzór munduru legionisty. Nie nosili jednak kolczug, jak armektańska lekka piechota, lecz zbroje lamelkowe, a pochwy mieczów okute były mosiądzem, nie żelazem. Z mosiądzu też wykonano klamry pasów. Piękny poczet. I z dobrych ludzi złożony. Już w Badorze oceniła grupę. Nie tworzyli jej chłopcy. Pomimo tego nie przyjęłaby pewnie przedłożonej oferty, gdyby nie to, że byli Armektańczykami. Armektańczykami... Usiadła pod swoją skałą, podciągając nogi i obejmując je ramionami. Oparła podbródek na kolanach. Wciąż padało, ale wiatr rzeczywiście nie docierał na dno rozpadliny. Posilano się przed snem. Oveten wyznaczył warty i pokuśtykał ku łuczniczce. Usiadł obok i milczał, rozważając coś mozolnie, z nieruchomym, tępym spojrzeniem wbitym w jaśniejące wśród półmroku mocne, szerokie udo dziewczyny. – Mm? – zagadnęła po długiej chwili, podciągając spódniczkę; ujrzał okrągłe biodro i – zdezorientowany – cofnął się odruchowo. Parsknęła śmiechem. – Na Szerń, panie, jeśli już musisz patrzeć tak bezmyślnie, to może lepiej na jaką skałę; pełno ich wokół – rzekła sarkastycznie. – Cóż takiego trapi dowódcę wyprawy? – Jej cel – odrzekł krótko. – Jak sądzisz, co za ludzie nas ścigają? Wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia. I właściwie to nawet nie wiem, od jak dawna idą za nami. Zauważyłam ich wczoraj. Nic nie mówiłam, bo nie byłam pewna. – Czy możliwe, że wiedzą o celu naszej wyprawy?

– Nie wiem. Może. – Czy to liczna banda? – Nie wiem. – Na Szerń, czy jest coś, co wiesz, pani? Zdziwiła się. – Oczywiście. Wiem, jak doprowadzić twój oddział, panie, do Złego Kraju. Płacisz mi za to. I chyba tylko za to? Odwrócił głowę, przygryzając usta. – Czego mogą chcieć od nas? Znowu wzruszyła ramionami. – Jeśli wiedzą, albo domyślają się celu naszej wyprawy... Po czym powtórzyła z grubsza to wszystko, co mówił Ovenetowi stary komendant. – Przychwycenie powracającej wyprawy nie jest wcale takie trudne – kończyła. – Porzuconych Przedmiotów szuka się na Czarnym Wybrzeżu, czyż nie tak? Tylko szaleniec wracałby z głębi Obszaru inną drogą, niż ta, którą już przebył, narażając się na sto nowych niespodzianek i pułapek. Wyprawa wychodzi więc z Kraju przeważnie w pobliżu miejsca, gdzie weszła. Wystarczy rozstawić czaty – i czekać. – Nie idziemy do Obszaru – rzekł nagle, bez namysłu; gdyby zaczął znów rozważać, czy powiedzieć jej, czy nie, pewnie by się nie zdecydował. Pokiwała głową. – A dokąd? – Do samej wodnej ściany. Opowiedział jej wszystko.

Rozdział III

Przełęcz Mgieł była miejscem niezwykłym. Krążyły o niej przedziwne opowieści; nie zawsze dało się ocenić, ile zawierały fałszu, a ile prawdy. Białożółte tumany, spowijające Przełęcz od zarania dziejów i spływające dalej, aż na Dno Morza, nie były właściwie mgłą, nie były też parą buchającą z gorących źródeł czy gejzerów. Najbardziej może przywodziły na myśl dym, bo w powietrzu wisiała

nieustannie wyraźna woń spalenizny, ale jeśli były dymem w istocie, to szczególnym, bo nie drażniącym oczu ani gardła. Z historii opowiadanych o Przełęczy Mgieł, najczęściej może powtarzały się dwie: o skrzydlatych wężokoniach, przed wiekami przeklętych przez Szerń i o sinoczarnych zjawach. Silny oddział, pośród grombelardzkiej mżawki przedzierający się przez niezwykłe opary, tworzyły jednak nie zjawy, a istoty z krwi i kości. Była to grupa Rbita i Kagi – dwudziestu kilku mężczyzn oraz dwie kobiety, nie licząc pary przywódców. Z pewnej odległości łatwo można by wziąć oddział za silny, wojskowy patrol, tak rzucały się w oczy karność i porządek w szykach. Nikt nie rozmawiał ani o nic nie pytał, nikt nie przystawał. Złudzenie było tym większe, że wszyscy wydawali się podobnie odziani, uzbrojeni i wyposażeni; brakowało oczywiście mundurowych tunik, ale każdy miał mocną kolczugę, na plecach kuszę okrytą skórzanym pokrowcem i worek z bełtami przy biodrze. Wszyscy też, prócz kota, nosili miecze, a przez ramię lub przez pierś przewieszone mieli duże sakwy z koziej skóry. Rbit, dość rzadko używający uzbrojenia (krępowało ruchy, czego nie znosił), także miał na sobie kolczugę – podobną do tych, jakie nosili członkowie kociego oddziału gwardii w Rahgarze. Prowadził grupę pewnie i szybko, co nie było wcale sztuką łatwą. Ludzkie drogi w górach rzadko są wygodne dla kota – i odwrotnie. Dwudziestołokciowa ściana, pełna różnych uchwytów dla człowieczych dłoni, bywała dla kocura przeszkodą nie do pokonania; ale znów skalna półka szerokości dwóch palców widziała mu się niczym gościniec... Ogromne rumowisko wielkich głazów, na które ludzie pięli się mozolnie, ze skały na skałę, Rbit łatwo forsował potężnymi skokami, z których każdy trwał tyle, co klaśnięcie w dłonie. Na Przełęczy Mgieł teren nie był, na szczęście, bardzo trudny, a już zejście wschodnią stroną – całkiem łatwe, choć ciągnące się omal bez końca, bo aż w dolinę nazywaną Dnem Morza, czy też – Morskim Dnem. Dno Morza było nim kiedyś naprawdę... Przed wiekami, gdy nad niebem Grombelardu Szerń zmagała się z podobną do niej, lecz wrogą potęgą – Alerem, jedno z Jasnych Pasm miało upaść na ziemię, odparowując całą zatokę. Morska woda nigdy już nie śmiała wrócić do miejsc, dotkniętych przez samą Szerń. Tyle powiada jedna z najstarszych legend Grombelardu. A co nie jest legendą? Z całą pewnością nie jest nią ćwierćmilowa Ściana Wody, trwająca nieruchomo na granicy Złego Kraju, jakby odgrodzona od doliny niewyobrażalnie wytrzymałym, przezroczystym murem. Ścianę spowijają, podobnie jak i całą lądową granicę Obszaru, kłęby żółtobiałej mgły – nie mgły, takiej samej jak ta na Przełęczy, lecz nieporównanie gęściej się ścielącej. Rbit znał doskonale Morskie Dno i Przełęcz Mgieł, widział też Ścianę Wody. Ale tajemnice tych miejsc obchodziły go tyle akurat, co zeszłoroczny śnieg, i to śnieg armektański lub dartański (bo Grombelard nigdy śniegu nie widział, wiecznie chłostany deszczem, którym Szerń pragnęła obmyć skalaną przez Aler ziemię). Niepojęta zagadka wodnej ściany zaistniałaby dla kota dopiero wówczas, gdyby ściana owa miała runąć mu na głowę. Czemu jednak miałaby runąć? Równie dobrze mogłoby runąć niebo, tak samo, bo od tysiącleci, wiszące nad Szererem...

Rbit był kotem w każdym calu: obchodziło go to tylko, co logicznie się wiązało z życiem samym, zagadki zaś i tajemnice natury uważał za beznadziejnie nudne, podobnie jak dumanie o nich – za zbędne. Przedzierając się przez dymy na przełęczy nie poświęcił im też – oczywiście – nawet najmniejszego skrawka swoich myśli. Były. Miał problemy poważniejsze, niż cuchnące jakieś opary. Nie udało się odnaleźć oddziału Wer-Hagena. A przecież gdzieś tkwić musiał. Zwiadowcy, których Kaga rozesłała, byli wytrawnymi przebiegaczami gór. Donieśli tyle tylko, że poprzedzający ich ludzie są, bez żadnej wątpliwości, Armektańczykami – tak jak uważano na początku. Gdzie zatem kryła się grupa Hagenowych rzeźników? Którędy przedzierała się przez Góry? A może nie było jej wcale? Czyżby poćwiartowane zwłoki porzucili Armektańczycy? Nieprawdopodobne... Armektańczyk nie okaleczał zabitego w walce wroga, prawa wojny były dla niego uroczyste i święte. Masakrowano tylko Alerczyków na północy – celowo podkreślając w ten sposób, że "wściekłych psów alerskich" reguły oręża nie dotyczą, że nie z wrogim wojskiem to sprawa, lecz z hordami podłych, dzikich i parszywych zwierząt. Rbit znał dobrze siłę armektańskich obyczajów i tradycji. Nie łamano ich prawie nigdy. Kto więc zabił zwiadowcę? Koci wódz rozbójników wiedział doskonale, że podkomendni Kagi uczynili wszystko, co w ludzkiej mocy, by odnaleźć tajemniczy oddział. Właśnie: wszystko co w ludzkiej mocy... Postanowił, że ruszy na zwiady sam. Tymczasem jednak z wolna zbliżał się wieczór. Osiągnęli już prawie szczyt przełęczy i Rbit zarządził postój. Ludzie porozsiadali się na ziemi, sięgnięto do zapasów żywności. Kaga napiła się wody i porozmawiała krótko ze swoimi podwładnymi, by ocenić nastroje – choć i bez tego wiedziała, że są dobre. Ci ludzie kochali złoto, walkę, wino i zabawę, ale najbardziej kochali Ciężkie Góry. Przypominali trochę armektańskich Jeźdźców Równin, dla których galop konia i bezkresne, pocięte rzekami przestrzenie były życiem po prostu. Tak u jednych jak i drugich – dopóki mogli robić to, co chcieli, w górach lub na równinach – wszystko było w porządku. Kaga czuła to samo i tak samo. – Cóż? – zapytała, podchodząc do Rbita. Wyciągnęła rękę, chwytając powietrze palcami w kocim Pozdrowieniu Nocy, geście będącym zarówno powitaniem, jak życzeniem szczęścia, czy też wreszcie oznaką: wszystko dobrze. Było to u niej równie naturalne, jak skinienie głową; gdyby miała pazury, wysunęłaby je po kociemu. Kocur milczał. – Mam niejasne przeczucie, Kaga – rzekł wreszcie – że dojdzie do jakiejś tragedii. I to przeczucie pochodzące z dwóch źródeł. Popatrzyła czujnie.

– Pióro – wyjaśnił krótko. Zmarszczyła brwi. Wiedziała, że Rbit posiada najpotężniejszy z Geerkoto – Złych Porzuconych Przedmiotów – zdobyty swego czasu w Obszarze. Noszenie go było niebezpieczne, ale zapewniało też mnóstwo korzyści. Rbit ukrywał Pióro w małej sakiewce na brzuchu, teraz schowane pod zbroją. – Drugie źródło to ja sam – dorzucił po chwili. Niepotrzebnie zresztą, bo odgadła to natychmiast. – O co chodzi? – zapytała. – Nie wiem, Kaga. Powiedziałbym, że to sprawa tego oddziału Hagena, ale Geerkoto nie zajmuje się takimi bzdurami. To coś daleko poważniejszego. Poczuła się nieswojo. Nie lubiła Szerni i jej sił. – Posłuchaj – rzekł z namysłem – poślij ludzi na zwiady. Znowu. Wszędzie. Szczególnie do tyłu. Ja pójdę na szczyt przełęczy i jeśli będzie trzeba – jeszcze dalej, tam gdzie stara twierdza. Nie wiesz? Może to i dobrze, to złe miejsce... Nie ruszymy się stąd tak długo, aż stanie się jasne, o co chodzi. Potoku nie szukaj, jest ładny kawałek stąd. Nałap deszczówki. Może trzeba będzie zostać tu dłużej. Popatrzyła na snujące się wokół opary. – Przecież nie są trujące – powiedział, odgadując jej myśli. – Miejsce dobre jak każde inne... może nawet lepsze, bo z pewnej odległości nawet w biały dzień nikt nas nie wypatrzy. Rozstaw czaty i zarządź wszystko, jak zwykle. – Pójdziesz sam? – zapytała obojętnym głosem, ale leciutko przygryzając wargę. – Tak, Kaga. Ktoś musi tu rządzić. To nie był prawdziwy, czy też raczej – to nie był jedyny powód... Owszem, gdyby była kotem – poszliby we dwoje. Skinęła tylko głową, ze starannie skrywaną goryczą.

*** Pośród skalnych rumowisk, spowite kłębami tajemniczych mgieł, leżały ruiny starodawnej fortecy. Po tej okolicy nikt nie włóczył się dla przyjemności. Szło się tędy do Dna Morza, albo wracało – tak samo przez Przełęcz. Nie zbaczano ze szlaku – bo po co? Rbit jednakże wiedział o ruinach. Zmierzał teraz ku nim – nie dlatego wcale, by spodziewał się znaleźć tam coś szczególnego. Powód był prosty: pośród skalistej pustyni, jaką była ta część Ciężkich

Gór, stara twierdza Shergardów stanowiła jedyne konkretne miejsce, ku któremu mógł się udać, jeśli nie chciał po prostu łazić tam i sam. Wiekowe gruzowisko, pośród ścielących się pasm mgły, było jak wyjęte z baśni, ale baśni ponurej. Rbit nie uległ nastrojowi miejsca. Czujny i ostrożny, zapuścił się pomiędzy martwe mury, z każdą chwilą bardziej przekonany, że trafił gdzie trzeba. Pióro prawie parzyło mu myśli. Warownia wydawała się całkowicie zapomniana i opuszczona, niewielki dziedziniec, zawalony starym gruzem, ział ciszą. Rbit jednak, zamiast przemierzyć go w poprzek, wolał obejść dokoła, kryjąc się w cieniu wyszczerbionego muru. Dotarł do podziurawionych przez czas zabudowań mieszkalnych i pogrążył się w mroku starych komnat. Przemawiały pustką. Ostatnie światła dnia tylko gdzieniegdzie przenikały w głąb budowli, skąpo przecedzane przez pęknięcia i szczeliny w ścianach. Kocurowi jednak ciemność nie przeszkadzała, wielkie, lśniące źrenice przebijały ją łatwo. Pomimo zbroi potrafił – choć dość wolno – poruszać się bezszelestnie; żadna żywa istota nie mogła nawet podejrzewać jego obecności. A jednak czuł się śledzony... Wciąż z tą samą, cierpliwą i ostrożną powolnością, badał zakamarki korytarzy i komnat. Odnalazł ciasne, do połowy zasypane wejście do lochów. Zapuścił się w nie bez wahania. Kręte, zrujnowane schody wiodły w dół i w dół – chyba bez końca. W absolutnej czerni nawet koci wzrok nie był już zmysłem przydatnym i Rbit zdał się całkowicie na słuch oraz dotyk. Co jakiś czas ocierał się zbroją o ścianę, po czym łowił wywołane w ten sposób echo, wciąż i wciąż niezmienne. Przeszkody na drodze – a więc małe i większe zwały gruzu, dziury w stopniach – rozpoznawał dotykiem, wystawiwszy naprzód wrażliwe wąsy i brwi. Posuwał się niesłychanie powoli, lecz pewnie. Stopnie skończyły się. Kocur uczynił dwa powolne kroki i przystanął. Nie wierząc pierwszemu odczuciu, pochylił łeb, wodząc niemal nosem po tym, co mu zagradzało drogę. Potem przysiadł i z niejakim mozołem wydobył swoje Pióro. Nosił je od tak dawna, że nauczył się już wyczuwać, kiedy przepełniające Przedmiot moce zaczynają się burzyć. Tak było w tej chwili. Wyrzekł krótką Formułę, jedną z najprostszych. Pióro natychmiast połączyło jej brzmienie z odpowiednim obszarem Pasm Szerni. Na mgnienie oka zielonożółty błysk rozjaśnił otchłań lochu i Rbit ujrzał to, co spodziewał się ujrzeć. Powróciło nagle wrażenie obcej obecności. Kocur odwrócił się zwinnie, po raz drugi rzucając Formułę Światła. Jaskrawa błyskawica posłusznie rozdarła ciemności ukazując, pełznące w dół po krętych stopniach, coś czarnego jak cień... coś co przywodziło na myśl strugę gęstego błota.

Rozdział IV

Spośród licznych zwiadowców, rozesłanych przez Kagę, dwaj mieli już nigdy nie wrócić do obozu. Byli to ludzie posłani do tyłu, w kierunku Badoru. Wytrawni przebiegacze gór – trafili tym razem na równie dobrych, albo i lepszych od siebie... Wpadli bowiem w ręce, wyglądającej ich, straży przedniej silnego oddziału Gwardii Grombelardzkiej. Zaskakująca z pozoru obecność badorskich żołnierzy w tej części Gór, miała bardzo prosty powód: żołnierze ci tropili właśnie grupę Rbita i Kagi, od dawna – od początku właściwie – wiedząc o jej istnieniu... Oddział, w największej tajemnicy, wyruszył z garnizonu na rozkaz jego godności N.W.Ambegena. Stary komendant, rzeczywiście nie mogąc wzmocnić armektańskiej wyprawy wojskiem imperialnym, miał przecież ochotę upiec, przy tak wielkim ogniu, swoją pieczeń – a i wspomóc (choć pośrednio) syna starego przyjaciela. Ambegen był pewien, że jedna lub kilka rozbójniczych band puści się w trop za pocztem Ovetena. Uważał, że trafia się doskonała okazja do zlikwidowania tych oddziałów, oczywiście przy zachowaniu jak najdalej posuniętych środków ostrożności. Nie przedstawił swych zamysłów Armektańczykowi, bo do ostatniej chwili nie wiedział, czy Trybunał Imperialny, z którego przedstawicielem musiał się porozumieć, zaakceptuje plan. Gdy zgoda nadeszła – syn Lineza był już w Górach i próby nawiązania z nim kontaktu mogły zdemaskować całą grę. Badorski komendant miał w garnizonie ludzi, którym mógł zlecić każde zadanie. Grombelardzkie wiarusy, zaprawione do walk ze wszelkimi mętami, znały Góry wybornie. Wybrał najlepszych. W trzydziestoosobowym oddziale znalazły się dwie dziesiątki z elitarnego korpusu Gwardii Grombelardzkiej, resztę stanowili najbardziej doświadczeni legioniści, jakich miał pod ręką. Całością dowodził Sehegel – stary setnik, mający za sobą niejedną podobną eskapadę. Ambegen, podsunąwszy młodemu Armektańczykowi przewodniczkę, zyskał możność wybadania jej – pozornie mimochodem. Pytał o trasę, którą zamierza poprowadzić oddział. W ten sposób poznał szczegóły, które niewiele mówiły Ovetenowi, za to wszystko – Sehegelowi. Dzięki temu żołnierze bezpiecznie, bo w dość znacznym oddaleniu, posuwali się za grupą Ovetena, a potem także za oddziałem kocura i Kagi. Dopiero w pobliżu Przełęczy Mgieł zmniejszyli dystans, planując starcie z rozbójnikami w sprzyjających warunkach – właśnie pośród legendarnych oparów. Co więcej – w stosunkowo niewielkiej odległości od Przełęczy, bo w dolinie Dno Morza, znajdowała się stanica legii, gdzie można by zawlec znaczniejszego jeńca, gdyby udało się pojmać takiego. (O istnieniu tej stanicy, sprawującej pieczę nad kilkoma położonymi w dolinie wioskami, Oveten dowiedział się dopiero od Ambegena; wracając z nieudanej morskiej wyprawy, nie miał najmniejszego pojęcia, że opodal miejsca, gdzie ukrył swój skarb, znajduje się wojskowa placówka, której komendant wskazałby mu przynajmniej najdogodniejszą drogę do Dartanu albo do Badoru, a może i znalazł jakiego przewodnika...) Tak czy inaczej – przyspieszając tempo marszu, a więc zbliżając się do poprzedzających ich oddziałów, żołnierze przygotowani byli na możliwość zetknięcia ze zwiadowcami rozbójniczych

grup. W tym stanie rzeczy, przychwycenie ludzi Kagi nie było żadnym cudem, ani nawet szczególnym uśmiechem losu. Mogło łatwo się zdarzyć – i zdarzyło się.

*** – Mówią, Maveder? Przesłuchujący jeńców dziesiętnik uniósł smagłą, ozdobioną garbatym, grombelardzkim nosem twarz. – Nie – odparł z flegmą. – Już nie. Sehegel pochylił się bardziej, zaglądając w nieruchome oczy leżącego. Człowiek ten był martwy. – Tamten też? – Też, panie. Maveder powstał. – Dwudziestu pięciu ludzi, wasza godność – meldował. – Obozują niedaleko, będę umiał odnaleźć to miejsce. Ale na ich czele stoi nie byle kto... Setnik gestem ponaglił gwardzistę. – Basergor-Kobal, panie. Sehegel cmoknął wargami. – Proszę, proszę... – mruknął. Dziesiętnik patrzył uważnie, ale nie dostrzegł nic, co mogłoby świadczyć, że wiadomość zdeprymowała dowódcę. – Powiedzieli – rzekł jeszcze – że kocura nie ma w obozie. Poszedł na rekonesans. – Wróci. – Jeśli wolno mi, panie... Sehegel przyzwolił skinieniem. – Doradzałbym pośpiech. Gdy Kobal wróci, nie uda nam się podejść obozu. Pojmanie lub zabicie tego kota byłoby wielkim czynem... ale nie jest możliwe. Nie w takich warunkach, wasza godność. Sehegel przygryzł wargi. Maveder był najlepszym jego zwiadowcą, a co więcej – przesłużył parę lat w garnizonie rahgarskim, mając za towarzyszy kocich gwardzistów gadba. Wiedział, co mówi. Zresztą, on sam też znał koty. I to znał dobrze. – Zwołaj odprawę – polecił. W kilka chwil później Sehegel, dwaj jego zastępcy i trzej dziesiętnicy odbyli pospieszną naradę.

Niebawem ruszono w dalszą drogę. Przodem poszło ubezpieczenie, pod wodzą Mavedera. Była noc, gdy dotarli do celu. Oddziałek Mavedera miał zdjąć czaty, rozstawione wokół zbójeckiego biwaku. Wiarusy Gwardii Grombelardzkiej wywiązały się z zadania najlepiej, jak umiały – przecież nie dość dobrze. Tym razem zabrakło szczęścia, zawsze niezbędnego na wojnie. By osiągnąć pełne zaskoczenie, należało nie dopuścić do zaalarmowania obozu przez placówki. Nie udało się. Krótka, rozpaczliwa walka czujnego wartownika sprawiła, że ludzie Kagi, wyrwani ze snu, chwycili za broń. Zaraz potem trzydziestu żołnierzy runęło na ich obóz. Nocna walka pod chmurnym, grombelardzkim niebem, dodatkowo na Przełęczy Mgieł, nie miała nic wspólnego ze sztuką wojenną. Pośród krzyków, potykający się na skałach ludzie chwytali niewyraźne, szybkie, chybotliwe cienie, zderzali się, przewracali, bili pięściami, gryźli, kłuli nożami, tłukli głowicami rękojeści mieczów... Nikt nie strzelał, bo nikt nie widział celu, brano się za bary, dopiero dotykiem poznając, czy ten drugi to przyjaciel, czy wróg. Żołnierze mieli hełmy i tuniki – rozbójnicy ich nie nosili... Pośród nieopisanego zamieszania zderzały się czasem paroosobowe grupki, by poznać, że swoi atakują swoich; to znów dalej dwaj śmiertelni wrogowie ramię przy ramieniu odpierali czyjeś ciosy, by nagle dostrzec omyłkę i chwycić się wzajem za gardła. Spośród tych, co mieli przeżyć starcie, nikt nie zdołałby przysiąc, czy nie atakował czasem w tej walce przyjaciela. Przekleństwa i bojowe okrzyki wygasały jednak powoli, coraz gęściej za to ścieliły się jęki i skowyty rannych. Wreszcie walka ustała. Nie było z czego rozpalić ognisk (rzecz zwykła w Ciężkich Górach) wiązano więc jeńców i opatrywano rany swoje i towarzyszy – po ciemku. Zresztą, nawet gdyby rozpalenie ognia było możliwe, zwycięzcy nie śmieliby tego uczynić... bo nikt nie mógł przewidzieć, czy w ciemności nie kryją się niedobitki wrogiego oddziału, z kuszami w dłoniach, czekając na blask płomienia. Rozstawiono silne posterunki i wyglądano świtu.

Rozdział V

Gdy wróciła z rekonesansu, Oveten natychmiast pokazał jej, odkrytego przed chwilą, trupa wartownika. – Nie pojmuję tego – powiedział. Odwróciła spojrzenie od rozkawałkowanych zwłok, nad którymi tańczyły białożółte opary. – Czego? Tego, że Wer-Hagen szarpie nasze czaty? Zmarszczył brwi. – Właśnie. Niewiele wiem o Ciężkich Górach i zbójeckich sposobach... Ale z tego co słyszałem

wnioskuję, że na ataki naraża się dopiero wyprawa powracająca z Kraju. Komu może zależeć na osłabieniu nas teraz? Im słabsi wejdziemy do Obszaru, tym większe ryzyko, że nie powrócimy. – A przecież chodzi o to – dorzucił po chwili – byśmy powrócili. I to z łupem. Czy tak? Kiwała głową, zamyślona. Potem spojrzała na otaczających ich żołnierzy. – Trzeba go pogrzebać – mruknęła. Odwrócili się i poszli niespiesznie, rozmawiając. – Wszystko, co mówiłeś, było słuszne. Ale pod jednym warunkiem... Popatrzył badawczo. – Właśnie – skinęła. – Czy na pewno nikt nie wie, że wcale nie idziemy do Obszaru? Myślał długo. – Od wczoraj ty wiesz. Zatrzymała się prawie. – Czy chcesz... – Nic nie chcę! – przerwał gniewnie. – Wiedzą cztery osoby: ja, mój ojciec, komendant badorski i ty. Gdyby zapytano mnie, kogo z tej czwórki obdarzam najmniejszym zaufaniem, powiedziałbym: przewodniczkę! Czy to niezrozumiałe? Cóż w końcu wiem o tobie prócz tego, że znasz góry? – Przecież wiedziałeś, że prędzej czy później poznam prawdę. – Co nie znaczy, że naraz miałaś stać się dla mnie bardziej godna zaufania, niż mój własny ojciec. – A komendant? Oveten wzruszył ramionami. – Przemierzyliśmy całe Góry. Gdyby jego godność Ambegen pożądał Porzuconych Przedmiotów, zginęłaby już pewnie połowa moich ludzi. Ale nie. Zginął jeden... zaraz po tym, jak ty poznałaś tajemnicę. – W związku z tym poćwiartowałam tego biedaka, bawiąc się w Hagena-Rzeźnika – powiedziała. – Wystarczy. Nie masz już przewodniczki. – Kobieto – rzekł zatrzymując się, jak i ona – co trzeba zrobić, żebyś zaczęła myśleć? Chwycić ten twój długi, brudny warkocz i potrząsnąć? Wyciągnął rękę. Uchyliła się odruchowo. – Pytałaś, czy nikt nie zna celu wędrówki. Wymieniłem cztery osoby. Z tych czterech tobie ufam najmniej. Ale gdybym naprawdę sądził, że zdradziłaś, zabiłbym na miejscu, nie szukając specjalnych

dowodów... Wiem, że to nie ty. Od chwili, gdy ci powierzyłem tajemnicę, nie spuszczano cię z oka nawet na chwilę. – Zauważyłam... I domyśliłam się, po co mi towarzystwo twoich ludzi na zwiadach. Przygryzła wargę i nagle uśmiechnęła się lekko. – To nie jest zabawne – oznajmiła, wbrew uśmiechowi. – Cena zaspokojenia ciekawości. Spacerowali dalej, poza zasięgiem uszu żołnierzy. – Zapytam jeszcze raz, ale inaczej: czy oprócz tych czterech osób ktoś jeszcze mógłby poznać tajemnicę? – Wątpię. Ale mógłby, oczywiście, poznać ją każdy, komu przyszłoby na myśl przyłożyć ucho do właściwych drzwi... we właściwej chwili. Wyjawiwszy raz pewną tajemnicę nigdy już nie można być pewnym, czy jest tajemnicą nadal. Przytaknęła. – Ale, ale... Czy twój rekonesans przydał się na co? Pokiwała głową. – Hmm... myślałam już, że nie zapytasz. Wiem, gdzie są. – Rozbójnicy? – A któż by? Bardzo blisko: tuż pod szczytem przełęczy, z drugiej strony. Pół dnia drogi. Jest ich coś dwudziestu. Oveten zaświstał. – Pół dnia drogi, mówisz... I dwudziestu. Stał długo, zamyślony. – Co radzisz? – A cóż ja mogę radzić? Jestem twoją przewodniczką, nikim więcej. Przyniosłam wiadomość i rób z nią co chcesz, wasza godność. – A gdyby ich zaatakować? Rozłożyła ręce. – Atakuj. Ja się do tego nie mieszam. Nic nie mam do rozbójników. I oni do mnie też nic nie mają... zazwyczaj.

Popatrzył przeciągle. – Jak więc sobie to wszystko wyobrażasz? – No... nijak. Mówię: chcesz, to ich atakuj, wasza godność. Pokażę ci, gdzie są, zresztą twoi ludzie byli ze mną i też to wiedzą. Usiądę sobie gdzieś i poczekam, jak zwyciężysz, to przyślesz kogoś po mnie. Jak przegrasz – moja misja się skończy. Pójdę sobie wtedy, szukać sępów. – Albo moich Przedmiotów. Wzruszyła ramionami. – Po śmierci też zamierzasz ich, panie, pilnować? – zapytała sarkastycznie. Zastanowił się. – A jednak, pani – rzekł poważnie – mam wrażenie, że zbyt wąsko pojmujesz swoje obowiązki. Zapłaciłem naprawdę niemało. I wydaje mi się, że mam prawo żądać przynajmniej twojej opinii na każdy temat, związany z naszą wyprawą, górami i tym wszystkim, co się w nich dzieje lub dziać może. Przygryzła usta. – A więc tak, wasza godność: myślę, że warto spróbować szczęścia. Po tym, co spotkało twojego wartownika, raczej wątpię, by pozostawili nas w spokoju. Obojętne, jakie powody nimi kierują. Gdybym to ja dowodziła twoją wyprawą – starałabym się uprzedzić cios. Czy coś jeszcze? – Owszem. Jak oceniasz nasze szansę? Z namysłem przechyliła głowę. – Raczej nieźle... Będą zaskoczeni. Twoi ludzie może i nie znają gór, ale walka jest walką, a do tej, tak w ogóle, są przygotowani chyba nieźle. Gdybyś miał, na czele swego pocztu, bawić się z góralami w chowanego – to sprawa inna. Ale walka, oko w oko... Myślę, że to może się udać. Mruknął coś pod nosem. – Potrafisz więc radzić, jeśli chcesz. Powiedz no mi, pani, dlaczego stale usiłujesz zachować... dystans? – Szczerze? – zapytała. – Oczywiście. – Przyczyn jest kilka. Pierwszą już wymieniłam: nic mi do twoich spraw, panie. Czasem potrzebne mi złoto, dlatego postanowiłam zarobić go trochę. Ale, prawdę mówiąc, jest mi prawie obojętne, czy spotka cię klęska, czy też sukces. Staram się o to drugie – ale dla zasady.

Przyjął to do wiadomości. – A po drugie i najważniejsze – ciągnęła – nie przywykłam do wodzenia żółtodziobów po górach. Wasza niezaradność sprawia, że jesteście przy mnie jak dzieci. Złości mnie to, śmieszy, a przede wszystkim – tworzy przepaść nie do przebycia. Czy chcesz usłyszeć coś jeszcze, wasza godność? Jeśli nie, puść mnie wreszcie. Chcę zjeść, jestem głodna.

*** Wcale nie żartowała mówiąc, że ręki do tej walki nie przyłoży. Oveten próbował ją przekonać, trochę nawet groził, ale dał spokój, gdy zapowiedziała, że zwróci mu pieniądze i odejdzie. Pozostawił ją, jakieś pół mili przed obozem rozbójników, w towarzystwie dwóch żołnierzy, sam zaś, z resztą swoich ludzi, poszedł dalej. Długo czekała na jakiekolwiek odgłosy, które mogłyby świadczyć, że skradający się Armektańczycy zostali wykryci. Nic jednak nie usłyszała. Cóż – wiedziała dobrze, że nocne podchody pod wrogi obóz zawsze są loterią. Doświadczony wartownik, tkwiący bez ruchu pod jaką skałą, był niesamowicie trudny do wykrycia. Ale znów – wrogich obozów nie podchodziły przecież gromady niesfornych dzieciaków, lecz ludzie, którzy sami, nie raz i nie dwa, trzymali straż w takich warunkach i wiedzieli doskonale, co czatownik może usłyszeć lub zobaczyć, a co nie... Łucznicy Ovetena tworzyli naprawdę znakomity zbrojny oddział. O ile się orientowała, niemal wszyscy w niebieskożółtej drużynie, służyli wcześniej w wojsku cesarskim, i to nie byle gdzie – bo pod północną granicą. Przeszedłszy na prywatny żołd (sporo wyższy) wcale nie odbywali parad – przeciwnie. Jeszcze w Badorze, gdy pytała o ludzi, których ma prowadzić, Oveten wyjaśnił, że jego ojciec, komendant wojskowy Rapy, potrzebował doborowego wojska, które mogłoby zostać użyte w każdym miejscu i czasie, według jego uznania. Folwarki B.E.R.Lineza rozrzucone były po całym okręgu. Jeźdźcy Równin zaś lubili jednak czasem puścić parę zagród z dymem... Znała przecież świetnie stosunki panujące w Armekcie, domyśliła się więc w pół słowa, że komendant legii cesarskich znajdował się w szczególnym położeniu, bo choć legie winny ścigać Jeźdźców, przecież zaraz zarzucano by mu nadużywanie władzy – bo posyłał wojska imperialne do ochrony własnych majątków. Dumny magnat, zapewne nawet myśleć nie chciał o wysłuchiwaniu podobnych zarzutów... Gdy noc zszarzała na tyle, że dało się rozróżnić kontury większych skał, z dali dobiegł jakiś wrzask, potem znów... Wyłapała coś jak bojowe okrzyki... a może to były ryki wściekłości, rozpaczy, bólu... Wkrótce wszystko umilkło. A zatem – prawdopodobnie Oveten nie odważył się jednak na nocne forsowanie linii czat. Poczekał do świtu i – jak się domyślała – wystrzelał napadniętych z łuków, gdy tylko dało się rozróżnić ich sylwetki. Niedoceniany w Grombelardzie łuk, niezawodny i szybkostrzelny, był w takich warunkach bronią znacznie lepszą, niż kusza. Ta zdawała egzamin w walce dziennej, prowadzonej na znaczniejsze odległości.

Towarzyszący jej żołnierze, niespokojni o wynik walki, kręcili się niecierpliwie, patrząc na swą "podopieczną" z narastającą złością. Jednak instrukcje, jakie odebrali, były aż nadto wyraźne". "Nie spuścić z oka, nie odstępować na krok". Było już całkiem widno, gdy niespodziewanie dziewczyna podniosła się z ziemi. Nie po to jednak, by iść na plac boju... – Sęp – powiedziała, prawie szeptem. Żołnierze wymienili spojrzenia, a potem skierowali wzrok ku niebu, za jej wyciągniętym ramieniem. Na próżno jednak. Jeśli w pasmach mgły była dziura, to zasklepiła się szybko; z trudem dało się zobaczyć skrawek pochmurnego nieba, co dopiero sępa – hen, gdzieś pod tymi chmurami. Wysypała strzały pod nogi. Minęła długa chwila, nim żołnierze pojęli, co oznaczają jej przygotowania. – Na Szerń – rzekł ze zdumieniem jeden z nich – nie powiesz chyba, pani, że chcesz odszukać tego ptaka? Czy go w ogóle widziałaś?! – Widziałam – odparła z zawziętością. Znów popatrzyli po sobie. – Posłuchaj, pani... Mamy polecenie towarzyszyć ci bez przerwy... – No to co? – Nie możesz odejść! – To weź łuk i mnie zastrzel, baranie. U jej nóg leżało już wszystko, co uznała za zbędne, trzymała tylko łuk i parę strzał. – Nie możesz odejść, pani! – powtórzył tępo żołnierz. Odwróciła się bez słowa i ruszyła przed siebie. – Idź z nią – rzekł starszy żołnierz nerwowo. – No, idź! Mieliśmy mieć ją na oku, i tyle... Ja tu będę czekał na naszych. – Głupia cipa... – mruknął tamten przez zęby, ruszając. Dogonił dziewczynę dość szybko. Zobaczyła go, ale nie powiedziała ani słowa. Po chwili zboczyła ze szlaku, nie zmniejszając tempa. Teren stał się trudniejszy, stromizna była coraz bardziej znaczna... Skakała po kamieniach jak kozica, łucznik nie mógł dotrzymać jej kroku. Zawołał raz i drugi, ale dopiero, gdy dziewczynę na dobre pochłonęła mgła, poznał że wywiedziono go w pole.

Rozdział VI

Wieść o zniknięciu łuczniczki wyzwoliła u Ovetena wybuch niepohamowanego gniewu. Miał dość kłopotów i bez tego... Historia o sępie, dostrzeżonym gdzieś między pasmami mgły, brzmiała tak niewiarygodnie, że nawet relacjonujący ją żołnierze to czuli. Dość było spojrzeć na ścielące się wszędzie dymy by zrozumieć, jak nikłą była szansa dostrzeżenia poprzez nie czegokolwiek, jeszcze na tle chmur, w odległości paru mil. – Durnie! – wykrztusił tylko Oveten. – Durnie i durnie! Precz mi z oczu! Dziesięć wart poza kolejką, idioci! I bez żołdu za miesiąc! Było jasne, że został wystrychnięty na dudka. Niechęć łuczniczki do wzięcia udziału w potyczce, stała się nagle zrozumiała i Oveten mógł się tylko dziwić sam sobie, jakim cudem dał wiarę tak mętnym tłumaczeniom. Na Szerń! Ta kobieta dopiero co dowiedziała się o ukrytych w dolinie bogactwach. Prawda, że nie podał żadnych szczegółów... ale jeśli ktoś mógł się pokusić o prowadzenie poszukiwań na ślepo – to właśnie ona. Co należało zrobić? Wyszedł na głupca – tego już nie dało się zmienić. Ścigać ją? – za późno. Zresztą – czy miał w oddziale jednego choćby człowieka, zdolnego pochwycić dziewczynę tutaj? W tych przeklętych górach? Mógł zrobić tylko jedno: iść dalej, i to szybko. Od Przełęczy Mgieł droga była dość łatwa, zaś dolinę Morskie Dno znał przecież z poprzedniej wyprawy – choć wracał wówczas przez góry inną drogą, wzdłuż wybrzeża, w kierunku Dartanu. Więc – wymarsz... I to natychmiast. Co jednak robić z rannymi? Miał ich wielu; atakując o brzasku, poniósł spore straty, będąc widocznym dla przeciwnika... A co z jeńcami? Ba! To był największy jego problem! Wpakował się w straszliwą kabałę... Zarządził jednak przygotowania do wymarszu.

*** Miejsce, nad którym krążył sęp, nie było bardzo odległe. Zgubiwszy żołnierza, szybko wróciła na szlak i poszła – a właściwie pobiegła – dalej, ku szczytowi przełęczy. Pochłaniała drogę z wytrwałością wilczycy, przystając co jakiś czas i przepatrując niebo, poprzez przerwy między wstęgami mgły. Ptaka jednak nie było. Zaiste, graniczący z cudem przypadek, zwrócił wtedy jej spojrzenie we właściwym kierunku.

Była jednak całkowicie pewna swego. Widziała sępa. Sępa. Czas mijał i oddech dziewczyny stawał się coraz cięższy, bo przepełniony zmęczeniem – i bezsilną złością. Zdawała już sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej przegrała. Czy możliwe, żeby znienawidzony ptak wisiał tak długo ponad jednym, pokrytym mgłą miejscem? Czekał może na nią? Była jednak inna możliwość. Mógł opaść na ziemię, odkrywszy żer. Sępy żyły na sposób swych zwierzęcych przodków. Wiedziała, że niełatwo dają się odstraszyć od padliny, którą wypatrzyły. Tym bardziej, że umiały jej bronić... O ile potrafiła ocenić, ptak krążył wprost nad szlakiem, wiodącym przez Przełęcz. Wskazywać to mogło, że nie czyhał na śmierć zwierzęcia... Górskie zwierzęta, rzadkie w tych stronach, nie korzystały ze szlaków... Tym bardziej zwierzę chore, konające, szukało raczej najdzikszych, najmniej dostępnych miejsc, by złożyć swe kości. Zatem – człowiek. Ranny? Może martwy? Pomyślała nagle, że zapewne pakuje się w kłopoty. Ale biec nie przestała. Niezwykła scena rozegrała się znienacka, nieopodal. Pośród skłębionych oparów rozbrzmiał naraz, doskonale jej znany, klekot sępiego dzioba, potem dało się słyszeć jakiś przenikliwy świst, zakończony serią trzasków, jakby ktoś przełamał kolejno kilka strzał. Równocześnie turkusowozielony sztych światła przemknął jej nad głową, drugi trysnął w górę, potem trzeci w bok i czwarty, piąty... Odruchowo przypadła do ziemi, wiedząc już, że te błyski niosą śmierć; trafiona skała dymiła, rozkruszona w drobny żwir. Potem wszystko się uspokoiło. Leżała nieruchomo, z łukiem w rękach. Czekała. Gdzieś, w pamięci, odżyło niewyraźne wspomnienie. Klekot sępiego dzioba... podobny, dziwny świst... taki sam trzask... Pojęła nagle i strach chwycił ją za gardło. Leżała jednak i czekała na łaskawy powiew wiatru, który rozerwie opary. Doczekała się. Sęp był krwawą miazgą, ulepioną z mięsa, kości, krwi i biało-czarnych piór. Wstała i powoli, a potem coraz szybciej ruszyła ku miejscu, gdzie u stóp skalnej piramidy leżał nieruchomy kształt. Przyklękła, odkładając łuk. Olbrzymi kocur próbował się podnieść, ale uspokoiła go stanowczym ruchem. Przesunęła dłonią po rozszarpanej w wielu miejscach kolczudze, spod której wyzierały krwawe rany.

– L.S.I.Rbit – powiedziała z chrypką. Ku jej zdumieniu i omal przerażeniu – zaśmiał się, charakterystycznym, kocim śmiechem. – Mała Armektanka... nie znająca Gór... – rzekł z pomrukiem. – Nie wierzę... na Szerń, to o tobie mówią Góry, Łowczyni? Znów się zaśmiał. – Nie mam nic... – powiedziała bez sensu, myśląc o szarpiach i wodzie do przemycia ran. – To... ten sęp? Wiedziała, że nie. Sępy mogły wiele... ale nie było takiego dzioba czy szponów, które rozdarłyby żelazny pancerz. Nie odpowiedział. Poruszył łapą i zobaczyła migoczący lekko, podłużny przedmiot, przypominający ptasią lotkę. Srebrne Pióro... Podążył za jej spojrzeniem i znów przesunął łapę. – Nawet na to nie patrz – ostrzegł. – Sam nie wiem, co ta rzecz potrafi... i co wyzwala niektóre jej moce. Zabiła sępa... już dwa razy. Wtedy sprawiła to nienawiść... dzisiaj nie wiem... Poruszył łbem. – ...bezsilność... – Nie mów tyle. Czy gdybym cię poniosła... Parsknął pogardliwie. – Łowczyni, ty myślisz, że ja zaraz skonam? Bez obaw... Daj mi jeszcze trochę poleżeć, to wszystko... Potem... tu niedaleko mam swój obóz... Tknęła ją nagła myśl. – Na zachód stąd – rzekła. – Parę mil. – Wiesz? Przygryzła usta. – Byłam pewna, że to ludzie Hagena... Tylko oni zostawiają swe ofiary... w takim stanie. – Więc wiesz i o Hagenie... Na Szerń, Łowczyni, gdybym wiedział, że to ty prowadzisz tę wyprawę... Urwał. – Gdzie są twoi ludzie? – zapytał nagle. – Nie moi... ja ich tylko prowadzę. W tym rzecz, kocie. O świcie napadli na twój obóz. Rozbójnik próbował powstać.

– I...? Mów, kobieto! – Nie wiem. Czekałam z boku na wynik tej całej awantury... a potem zauważyłam sępa. Rbit stulił uszy. Zdawało się, że wstępują w niego nowe siły. – Weź je – rzekł, odsłaniając Pióro. – Ale przez coś, nie gołą ręką. Oddarła brzeg spódnicy i ujęła Przedmiot. Był ciepły. – Włóż do tej sakiewki... a teraz pod moją zbroję... Dobrze. Milczeli przez chwilę. – Zanieś mnie do moich, Łowczyni. Skinęła głową. – Ale jeśli... – Zanieś mnie tam. Wszystko jedno. Podniosła kota z ziemi i położyła sobie na karku. Potem ostrożnie wzięła łuk i chwyciła cięciwę w zęby, przytrzymując na piersiach łapy Rbita. Po kilkunastu krokach poczuła, jak wzdłuż szyi cieknie wąska, ciepła strużka. – Jak będę szła, wykrwawisz się – wymruczała, nie wypuszczając z zębów cięciwy. – Jeśli pobiegnę... otworzyć się mogą także inne rany... – Jeśli możesz biec... to biegnij... – powiedział niegłośno i pojęła, że jest bardzo niedobrze. Więc pobiegła.

Marudził jeszcze trochę i zwlekał licząc, wbrew zdrowemu rozsądkowi, że dziewczyna może jednak wróci... że historia o wypatrzonym sępie nie jest czczym wymysłem. W końcu jednak dał za wygraną. Podniósł się, by wydać rozkazy i w tej samej chwili, we mgle, od strony przełęczy, zabrzmiał okrzyk. Nie wierzył własnym uszom. Okrzyk jednak powtórzył się – i to była ona! Wynurzyła się z tumanów mgły i w pierwszym odruchu Oveten chciał ruszyć jej na spotkanie. Jednak po dwóch krokach zamarł w miejscu, osłupiały ze zdumienia. Podobnie zareagowali jego ludzie. Nie mogła już biec dalej. Uklękła na ziemi, bez tchu, wypuściwszy, trzymany dotąd w zębach, łuk. Kąciki ust, pokaleczone cięciwą, krwawiły. Spódnicy nie miała... to co z niej zostało, posłużyło za szarpie, którymi przewiązane były rany olbrzymiego kocura, leżącego bez ruchu na ziemi. Pokazała tylko gestem, że trzeba się nim zająć i opadła ciężko na plecy, zamykając oczy. Oddychała

chrapliwie. – Dajcie jej wody! – rozkazał Oveten, przytomniejąc. – Zająć się kotem! Jeden z żołnierzy, najbardziej biegły w opatrywaniu ran, natychmiast pochylił się nad burym olbrzymem w kolczudze. Ktoś przyniósł opatrunki, ktoś wodę i wódkę. Z najwyższym trudem, ostrożnie, zdejmowano poszarpaną zbroję. Oveten przysiadł przy dziewczynie. Piła chciwie z trzymanego oburącz wora. Ręce i nogi wciąż drżały jej ze zmęczenia. – Co się stało? – zapytał, podtrzymując wór. Ale zaraz dał znak, że poczeka, aż będzie mogła mówić. – To nad nim... ten sęp... – wyjaśniła urywanie. – Stracił mnóstwo krwi... Ci tutaj... jego oddział nas gonił... Oveten zmarszczył brwi. Przychodziła do siebie. – To nie Wer-Hagena – wyjaśniła już spokojniej i bardziej rzeczowo – to jego oddział wybiłeś, wasza godność... To L.S.I.Rbit... najbardziej znany kocur Szereru, choć tobie może nic to nie mówi... Słyszał to nazwisko, a jakże... Z ust Ambegena... a i wcześniej. Lecz w Armekcie niezwykłą historię o rodzie L.S.I. miano prawie za legendę. Tak czy inaczej – nazwisko kocura było teraz dla Ovetena mało ważne... – Jego oddział wybiłem, powiadasz – rzekł ponuro. – Chciałbym, żeby to była prawda... Wiesz, pani, kogo wybiłem? – grombelardzkich gwardzistów. Nie rozumiała. – Kogo? – zapytała ze zdumieniem sądząc, że się przesłyszała. – Gwardzistów? Potwierdził z westchnieniem. – Nie mogliśmy znaleźć wartowników – zaczął ciężko. – Czekaliśmy na zmianę warty... ale albo jej nie było, albo przegapiliśmy. Ciemna noc i ta przeklęta mgła – wszystko jest możliwe. Dałem sygnał o brzasku. Zasępił się. – Nawet w biały dzień mógłbym się pomylić – powiedział. – Wojskowe płaszcze, lub podobne, wszyscy tutaj noszą, a hełmu spod kaptura nie widać. Ale to żołnierze, jakich mało... – pokręcił z podziwem głową. – Zaraz dostrzegłem pomyłkę, ale było za późno. Ledwie poszło do nich parę strzał, a wszyscy poderwali się z ziemi – i wierz mi, pani! – moim ludziom zdawało się pewnie, że nie widać ich, jak ledwo-ledwo wychylają się spoza skał... Może z dziesięć bełtów nam z tego

posłali – wskazał miejsce, gdzie wznosił się stos, rzuconych jedna na drugą kusz – i zabili mi trzech ludzi, a ranili czterech. Potem chwycili za miecze i choćbyśmy nawet nie chcieli, musieliśmy wystrzelać ich do ostatniego. Pojmałem ośmiu, wszyscy ranni. My mamy rannych tyle samo... no i tych trzech zabitych. Zaległa cisza. – Jestem pewna – zaczęła – że gdy byłam na zwiadach... Machnął ręką. – Wiem, wiem... Przed północą rzeczywiście byli tu rozbójnicy. I są nadal – znowu machnął dłonią – zabici, albo powiązani, jak balerony. Gwardia urządziła im to, co ja potem – gwardii... Mruknęła coś do siebie, po czym nagle zaczęła się cicho śmiać. – Cóż ci tak wesoło, pani? – zagadnął, nawet nie starając się maskować złego humoru. – Siedzisz po uszy w kłopotach, wasza godność – stwierdziła. – No, zostałeś rozbójnikiem. To jest szubienica. A w najlepszym razie twierdza. Co teraz zamierzasz? Podniosła jeszcze raz wór, przepłukała usta i wypluła wodę na ziemię. – A co z jeńcami? – Właśnie – mruknął. Znowu milczeli. Żołnierz, który kawałek dalej opatrywał kosmatego rozbójnika, uniósł głowę. – Będzie żył – orzekł pewnie. – Rany liczne i niepiękne, ale powierzchowne. Stracił mnóstwo krwi, to tyle, wasza godność. Odpocznie i niedługo będzie biegał, znam koty, wasza godność. Wrócił do opatrunków. Ale pokazał jeszcze kolczugę. – Temu zawdzięcza życie, wasza godność. Niech tu trupem padnę, jeśli widziałem kiedy lepszą kolczą plecionkę. Ta zbroja była warta więcej, niż nasze wszystkie razem, wasza godność. Oveten sięgnął po kolczugę i ocenił ją okiem znawcy. Potem podjął z ziemi podłużną, skórzaną sakiewkę. – Geerkoto – ostrzegła łuczniczka. – Lepiej je zostawić w spokoju. Od wielu lat to Pióro należy do niego... jeśli uzna, że chcemy zrobić krzywdę temu, komu służy, niepodobna przewidzieć, co się stanie. Odzyskała już werwę i zwykłą pewność siebie. – Widziałam, jak ten Przedmiot zrobił miazgę z sępa i pokruszył skały – dorzuciła. – Znasz, pani, tego kota – raczej stwierdził niż zapytał, zamyślony.

– Tak – przyznała krótko, powstając. – Daj mi panie, jakąś spódnicę. Zimno mi. Skinął głową: przyszło mu na myśl, że tu, w tych przeklętych przez ludzi i Szerń górach, nawet nagość jest tylko nagością... Może być związana z chłodem albo pożądaniem, ale nigdy nie będzie oznaką szczerości i dobrej woli, jak w Armekcie. Zatęsknił za nim nagle. – Popytaj żołnierzy, pani. Może który ma zapasowe nogawice. Skrzywiła się. – Chcę spódnicę. Obejrzę sobie twoich jeńców, wojsko ma dobre sukno. – Nie waż się zabierać nic jeńcom! – zaprotestował gniewnie. Znów się zasępił. – Jeńcy... Usiadła na powrót. – No właśnie. Więc co z nimi? Wzruszył ramionami. – Nie wiem – rzekł bezradnie. – Puszczę wolno... to Trybunał dobierze się do mnie. Nie zawisnę – bez obaw... Ale jaki skandal! Ojciec natychmiast będzie musiał odejść ze stanowiska. Pokręcił głową. – Ale jest inne wyjście? Przecież ich nie pozabijam! A i to jeszcze pytanie, czy sprawa się nie wyda. Zbyt wielu ludzi wie o tym. Moi żołnierze... ty... – O żołnierzy możesz być spokojny – zauważyła. – Będą milczeć we własnym interesie. Co do mnie jednak... przyznam, że nie wiem, jak miałabym milczeć w takiej sprawie. Masakra jeńców? I to żołnierzy? Wstała znowu. – Sama służyłam w legii! – powiedziała z nagłą złością. – Zresztą kto TO zrobi? Zabrałeś z sobą kata? Odwróciła się i odeszła wściekła, poszukać jakiejś spódnicy w bagażach rozbójników.

Rozdział VII

Po śmierci Sehegela i dwóch podsetników, komenda należała do Mavedera, jako najstarszego stażem dziesiętnika. Co prawda, nie bardzo miał kim dowodzić. Z trzydziestu trzech ludzi, jacy wyruszyli z

Badoru, pozostała ledwie czwarta część – w tym kilku poważnie, lub zgoła śmiertelnie rannych. Nie wszystkich nawet wiązano. Nie będąc wcale skłonnym do snucia filozoficznych rozważań, Maveder, którego – trzeba trafu – ułożono akurat obok przywódczyni zbójeckiego oddziału, nie miał nic lepszego do roboty, jak dumanie nad krzywymi uśmiechami losu. Narastała w nim wściekłość, po części pobudzana bólem ranionego boku, głównie zaś – postawą dowódcy armektańskiego pocztu. Wiedząc już o fatalnej pomyłce, której padli ofiarą on i jego towarzysze, Maveder dobrze rozumiał sytuację dowódcy łuczników; jednocześnie jednak zachodził w głowę, na co jeszcze czeka ten człowiek? Wbrew pozorom, podobne nieporozumienia w Ciężkich Górach nie były czymś aż wyjątkowym... chociaż, prawdę mówiąc, Maveder nie słyszał, by którekolwiek skończyło się tak krwawo. Ale uparte trzymanie żołnierzy w charakterze jeńców nie mogło w żaden sposób poprawić sytuacji Armektańczyków. Wszyscy pojmani, (prócz najciężej rannych), zarówno rozbójnicy, jak i żołnierze, trzymani byli w odległości jakichś czterdziestu kroków od obozu. Pilnowało ich dwóch ludzi, milczących i niezadowolonych ze swej funkcji. Maveder próbował skłonić ich, by przywiedli swego dowódcę, nic z tego jednak nie wyszło. Strażnicy zachowali się tak, jak powinni się zachować pełniący służbę żołnierze – co dziesiętnik zmuszony był, sam przed sobą, przyznać. Jeden powiedział mu: – Nie możemy odejść stąd, panie. Skoro dowódca wyznaczył nas dwóch do tej służby, to znaczy, że tylu jest tu stale potrzebnych. Dowódca wie, że leżysz tu, panie. Gdy uzna, że trzeba przyjść, to przyjdzie. Maveder sklął go głośno – i pochwalił w duchu. Ku swojemu zdziwieniu usłyszał, jak leżąca obok rozbójniczka, kalecząc mocno Konu, mówi to, co on sam myślał: – Dobry żołnierz. Po czym zwróciła się wprost do Mavedera, już po grombelardzku: – Powiedz, gwardzisto, dlaczego tak dobrzy wojownicy wyrzynają się wzajemnie, zamiast wspólnie wymieść Szerer ze wszystkich ścierwojadów i tchórzy? Nie odpowiedział. Ale po chwili, prawie bezwiednie, skinął głową. Już raz i drugi, kiedyś, sam sobie zadał to pytanie. Ból w ranie zaczął pulsować i dziesiętnik zacisnął zęby. Zamarzył o wódce, którą miał w bukłaku – i znów wróciła wściekłość. Oddałby dwutygodniowy żołd za kilka tęgich łyków... Nagły ruch w obozie nie uszedł uwagi jeńców; ale w żaden sposób nie mogli się domyśleć, że jego przyczyną było przybycie Łowczyni z rannym kocurem na plecach... Potem znów wszystko się uspokoiło.

Maveder z ukosa spojrzał na dziewczynę. Była bardzo młoda i ładna, co zauważył już wcześniej. Rozbitą mocno głowę przechyliła na bok, tak aby lekka mżawka, wzmagająca się niespiesznie, chłodziła ranę. Wiedział już – bo ustalono to natychmiast po potyczce z rozbójnikami – że to ona właśnie przewodziła grupie, pod nieobecność Kobala. Mavederowi płacono za ściganie zbójów. Ale – jak każdy żołnierz grombelardzki – nie wszystkich traktował jednakowo. Oficer takiego Basergora-Kragdoba nie był, w oczach badorskiego legionisty, pierwszym lepszym rzezimieszkiem. Dziesiętnikowi zrobiło się jakoś... dziwnie, gdy nagle dotarło do niego, że po uwolnieniu z pęt będzie przesłuchiwał tę, leżącą teraz w pętach, jak i on, rozbójniczkę, obdzierając ją żywcem ze skóry. Myśli dziewczyny, zdawało się, szły podobnym torem. Z zamkniętymi oczami, bo deszcz padał już mocno i grube krople ciekły jej po twarzy, powiedziała: – Słyszałam, jeszcze w nocy, że wiecie, kto nas prowadzi. On wróci, gwardzisto. On może wszystko. Jutro będę wolna i być może, że wyjmę i pokażę ci twoje własne wnętrzności. Za moich zwiadowców. Tym razem odpowiedział: – Widziałem już swoje wnętrzności. Pod Rahgarem, trzy lata temu. Leżeli dalej w milczeniu.

Żywotność kocura była zaiste zdumiewająca: ocknął się niedługo i pytał o swoich rozbójników, wkrótce potem posilił... ledwie skończył – zażądał rozmowy. Ovetena zdumiewał sposób bycia tego herszta zbójów, najwyraźniej świetnie czującego się wśród ludzi, których ścigał na czele zbrojnej gromady – i którzy o tym wiedzieli. O swoje życie najwyraźniej nie obawiał się wcale. Jednak nazwisko tego gadba wywierało olbrzymie wrażenie. Oveten słyszał ledwie kilka, może kilkanaście bardziej znacznych... ale nosili je dostojnicy postawieni tak wysoko, że zarówno on sam, jak i jego ojciec, musieli dobrze zadzierać głowy, by ujrzeć wyżyny, na których te nazwiska błyszczały. Ród L.S.I. wziął przed wiekami magnacką pozycję z rąk samego imperatora – a kierował ponoć słynnym Kocim Powstaniem. Ovetenowi z trudem mieściło się w głowie, że ostatni chyba, a na pewno jedyny znany dziedzic tego nazwiska, bawi się w wodza grombelardzkich rzezimieszków. A jednak. W Armekcie, szczególnie zaś w Rinie i Rapie, dobrze znano koty. Oveten wiedział dość o tym przedziwnym plemieniu by mieć pewność, że jakiś kot mógłby, dla ważkich powodów, ukryć się pod zmyślonym nazwiskiem – zawsze jednak mniejszym, niż jego prawdziwe. Przypisanie sobie cudzych zasług, czy też jakiekolwiek wywyższenie się, było w oczach kota czymś ohydnym, jak każde

zresztą kłamstwo. Armektańczyk zaś, szanujący własne, starodawne tradycje i wyznający różnorakie, niepojęte czasem dla obcego zasady, rozumiał zwykle koty lepiej, niźli syn jakiejkolwiek innej krainy Szereru. Z tego powodu – żołnierze niebiesko-żółtego pocztu odnosili się do rannego kocura z dużym szacunkiem, choć bez uniżoności, ich dowódca zaś gotów był rozmawiać jak równy z równym. Szybko jednak okazało się, że nie bardzo jest to możliwe... – Posłuchaj mnie, wasza godność – rzekł kot, przerywając Armektańczykowi w pół słowa – pozostawmy moje nazwisko w spokoju. Tu są Ciężkie Góry, a w górach nazwiska, o których myślisz, nie bardzo się liczą. Jeśli już coś ma znaczenie, to może fakt, że ja jestem dla ciebie władcą połowy Grombelardu, ty zaś dla mnie – dowódcą dwudziestu idących po łupy wojaków. Oveten spąsowiał. – Z tej pozycji patrząc – dodał Rbit – Łowczyni jest dla mnie najważniejszą w tym obozie osobą. Chcę, by była przy naszej rozmowie. Nie znieważam cię, armektański żołnierzu. Przedstawiam fakty. Opanuj się zatem. – Nie będę rozmawiał w ten sposób – rzekł Oveten. – Szkoda. Bo pomimo przepaści, jaka jest między nami, miałem zamiar cię p r o s i ć. Widzę jednak, że nie potrafisz zejść z wyimaginowanych wyżyn, na których, według własnego sądu, się znajdujesz. Oveten patrzył w milczeniu. Rozmowa trochę jednak zmęczyła kocura. Przymknął ślepia, układając się wygodniej na płaszczu, który mu podłożono. – O nic nie będę więc prosił – oznajmił, nie otwierając oczu. – Przedstawię ofertę: ty uwolnisz moich ludzi, ja zaś nie tylko, że pozostawię cię w spokoju, ale jeszcze pomogę tutaj zdobyć to, po co chciałeś iść aż do Obszaru. Potem podzielimy się – i wezmę mniejszą część. Armektański dowódca zdumiał się. – Na Szerń... Co ma oznaczać ta "oferta"? – Prosiłem o obecność Łowczyni – rzekł ze znużeniem kot. – Boję się, że jest przy tej rozmowie niezbędna. Powiedz, Armektańczyku – żółte ślepia zalśniły na powrót – dlaczego koniecznie chcesz mi udowodnić, że twoja duma jest większa, niż twój rozum? Oveten siedział jeszcze chwilę, po czym podniósł się i odszedł. Powrócił wkrótce, w towarzystwie przewodniczki. – Niedaleko stąd – powiedział bez wstępów Rbit unosząc, na widok dziewczyny, łapę w Pozdrowieniu Nocy – jest miejsce Shergardów. Domyślasz się, Łowczyni, o czym mówię?

Zmarszczyła brwi i krótko skinęła głową. – Ja jednak się nie domyślam – oświadczył sucho Oveten. Rbit powoli zwrócił ślepia ku niemu. – Przecież ona jest twoją przewodniczką? Doprowadzi cię tam, wasza godność – tak, czy nie? Armektańczyk przygryzł wargę. – Tam trzeba walczyć – podjął kot. – I nie z ludźmi... a raczej: nie tylko z ludźmi. Połączywszy siły, na pewno zwyciężymy. Może warto... Tym bardziej, że przez Przełęcz i Dno Morza do Obszaru nie dojdziecie. – A to czemu? – Dno Morza jest teraz dnem morza... Ściana Wody runęła. Ledwie parę dni temu. Nie pojęli i nie uwierzyli. – Cóż za bzdura? – rzekła wreszcie dziewczyna. – Panuj nad językiem, Łowczyni – upomniał ją ostro Rbit. Ale tym razem Oveten okazał się przytomniejszy. Choć wieść była nieprawdopodobna, jednak Armektańczyk nie widział jeszcze w swoim życiu kota, który rzucałby słowa na wiatr. – Mylisz się – rzekł z naciskiem. – Wierzę, kocie, w twoją szczerość... ale czy sprawdziłeś, że istotnie jest, jak mówisz? Może... ktoś cię oszukał? Rozbójnik docenił starania mężczyzny, ostrożnie dobierającego słowa, by nie zarzucić kotu kłamstwa. – Nie, panie. Jeśli pytasz, czy widziałem morze w dolinie, to nie, nie widziałem. Ale dowód, że tak jest, wypisano mi na skórze. Za rok, tu, na Przełęczy Mgieł, będzie granica Obszaru. Te opary szybko gęstnieją, a już teraz siedzą tu Strażnicy. Walczyłem z nimi i ich sługami. Mają ludzi Hagena – wyjaśnił, zwracając się tym razem do Łowczyni – zniewolonych Formułą Posłuszeństwa... Oveten rozumiał coraz mniej, ale nie mógł już nie wierzyć. Zobaczył, jak wszystkie jego plany rozsypują się w gruzy. Z kolei oprzytomniała przewodniczka. – Wyjaśnij mi to wszystko – zażądała krótko. – Jakim cudem? Ściana Wody trwała od zarania Szereru. Kocur znów przymknął ślepia. – Oto ludzie – rzekł cierpko. – Stała się rzecz nieodwracalna. Zamiast uznać ją i działać w nowych warunkach, lepiej zadać najmądrzejsze ze wszystkich pytań: "Dlaczego?" Armektanka zdenerwowała się.

– Oto kot – powiedziała, tym samym tonem, co rozbójnik. – Zamiast odpowiedzieć krótko na zadane pytanie, będzie biadał, że ludzie są inni, niż on! Nieoczekiwanie rozbawiła go. – Dobrze, Łowczyni – rzekł po krótkiej chwili. – Przyznam, że nigdy nie zaprzątałem sobie głowy próżnymi dociekaniami. Ale dobrze, spróbuję dziś myśleć, jak człowiek. Więc: dlaczego? Patrzyli zdezorientowani. – Czy to znaczy, że nie wiesz? – zapytała wreszcie Armektanka. – Więc skąd pewność, że w dolinie jest morze? – Uzyskałem ją za pośrednictwem tego – Rbit wskazał swoją sakiewkę. – Ale co sprawiło, że Ściana Wody pękła – nie wiem. Powiedziałbym, że w dolinie pojawiło się coś, co rozproszyło moc utrzymującą ścianę... Ale to przypuszczenie warte jest akurat tyle samo, co każde inne. Nie pytajcie mnie, skąd się wzięły Geerkoto w starej twierdzy, ani jak zdołali dotrzeć do niej Strażnicy. Nie wiem. – Te Przedmioty, o których mówisz, kocie – zagadnął nagle Oveten – jakie są?... Rbit spoglądał badawczo. – Pytanie wcale nie jest od rzeczy... Dość niezwykłe, prawda. Same Geerkoto. Prawie same Pióra. Twarz dowódcy wyprawy pomroczniała jeszcze bardziej. – A gdyby – indagował dalej, bardzo spokojnie na pozór – te Przedmioty... leżały kiedyś w dolinie, niedaleko Ściany Wody...? Armektanka zaczęła pojmować, o czym myśli Oveten. – Nie jestem Przyjętym, Armektańczyku – powiedział kot, rzeczywiście mocno już znudzony upartym drążeniem tematu. – Wiem, że w Obszarze Przedmioty przywabiają swą obecnością Strażników. Może... mogłyby przywabić ich także, leżąc tuż poza jego granicami. Jest ich dużo, więc wołają potężnie... Czy to były twoje Przedmioty? Zaległo długie milczenie. – Tak – padła wreszcie odpowiedź. – Ukryłem je w dolinie. Nie wiem, skąd się wzięły w miejscu, o którym mówisz, ale skoro przywołały Strażników... to wiele wyjaśnia. – Tak – poparł Rbit, nie kryjąc wcale ulgi; dla niego Armektańczyk mógł wyciągnąć wnioski jakiekolwiek, byleby je wreszcie wyciągnął i koniec. – Czy wiemy już wszystko? Więc rozważ wreszcie, wasza godność, moją ofertę. I pozwól mi chwilę odpocząć. Oveten próbował zebrać myśli. Niespodziewanie przyszła mu z pomocą przewodniczka.

– Rzecz w tym – powiedziała, pozornie bez związku – że z zachodu na wschód wiedzie przez Góry bardzo niewiele szlaków. Po prostu nie da się iść tam, gdzie się nie da... Pojedynczy człowiek, świetnie obeznany z tajnikami wspinaczki, objuczony kilkusetłokciową liną, przejdzie oczywiście wszędzie... albo prawie wszędzie. Ale oddział? Twoi ludzie, panie, pomijając oczywiście rannych, to silni, wytrzymali mężczyźni; wątpię jednak, by więcej, jak połowa z nich przeżyła takie igranie z górami. A teraz – ranni... Tu nie chodzi nawet o wspinaczkę. Jeśli chciałbyś teraz – zaakcentowała lekko – przejść na najbliższy szlak, wiodący do Obszaru, to porwiesz się na rzecz niemożliwą. Dwa dni temu, gdy doradzałam, żeby tak zrobić – owszem. Ale teraz, gdy zginęło już pięciu twoich ludzi, a ośmiu masz rannych, nie widzę, jak i po co mielibyśmy pchać się dalej. Pozostaje, wasza godność, wrócić do Badoru. Oveten z rozdrażnieniem zacisnął usta. – Przedstaw mi szerzej swą ofertę, panie – rzekł do kota, starając się zapanować nad sobą.

Rozdział VIII

Strażników skarbca było – jak twierdził Rbit – bardzo niewielu; największe zagrożenie stanowili Hagenowi rozbójnicy, zmuszeni do bezwzględnego posłuchu mocą potężnej Formuły. Kocur utrzymywał, że w tej chwili nadarza się jedyna może okazja pokonania Strażników; Oveten, który w końcu Zły Kraj widział i poznał, milcząco przyznawał rację temu rozumowaniu. Było oczywiste, za rok, a może już tylko za miesiąc czy dwa, Porzucone Przedmioty z przełęczy albo wrócą na Czarne Wybrzeże, albo też, gdy okrzepnie nowa granica Obszaru i czas spowolni swój bieg, będą strzeżone przez tak potężne siły, że zadarcie z nimi stanie się niepodobieństwem. Rbit czekał na deklarację Ovetena. Ten jednak milczał, pogrążony w posępnych rozważaniach. Wreszcie spojrzał na przewodniczkę. Myśleli o tym samym. – Gwardziści – rzekli, prawie jednocześnie. Rbit czekał, obserwując armektańską parę. Gdy milczenie przedłużało się, powiedział: – Oto problem nie do rozwiązania. Wyraźnie usłyszeli kpinę w jego słowach. Oveten już miał na końcu języka jakąś ostrą odpowiedź, gdy kocur – już bez cienia szyderstwa, a nawet z lekkim namaszczeniem – rzekł: – W Armekcie istnieje pewna prastara tradycja... Zaskoczeni wymienili spojrzenia. – ...nazywana Wyrokiem Niepojętej.

Przewodniczka chwyciła Ovetena za ramię. – O, na Szerń... – szepnęła. Mężczyzna siedział oniemiały. W tym niezwykłym dniu, kiedy dokonało się tyle niemożliwych do przewidzenia rzeczy, kiedy powiedziano tyle – brzmiących jak baśń prawie – słów, grombelardzki kot-rozbójnik przypomniał Armektance i Armektańczykowi o tradycjach ich narodu... Dla córki i syna Wielkich Równin, nic nie mogło być bardziej zaskakującego – i zawstydzającego. Niepojęta Arilora: Pani Wojna, ale też Śmierć. Przebogaty armektański język znał sto słów na określenie tak jednej, jak i drugiej. Ale Arilora – było to imię opiekuńcze dla konających i żołnierzy. Słowo, które wypowiedzieć mógł tylko idący do bitwy wojownik, lub człowiek na łożu śmierci. Zawsze z najwyższym szacunkiem. Ten zdumiewający kocur – rycerz i magnat, nie tylko znał i rozumiał armektańską tradycję, ale potrafił o niej powiedzieć tak, że surowi w sprawach swych zwyczajów i zasad Armektańczycy nie znaleźli najmniejszego uchybienia. – Zdumiałeś i zawstydziłeś mnie, wasza godność – rzekł poważnie Oveten. – I mnie także... – szepnęła Armektanka. Rbit milczał. Dopiero po długiej chwili powiedział: – Dowódca gwardzistów może walczyć z moją zastępczynią. Z oczywistych powodów, ja sam nie mogę stanąć do walki. Podporządkuję się jednak jej wynikowi. Jeśli wygra żołnierz – uwolnisz go, panie, razem z jego ludźmi, a ja z całym swoim oddziałem zostaniemy jego jeńcami. Jeśli wygra moja zastępczyni – stanie się odwrotnie. Do walki jednak może dojść tylko wtedy, jeśli oboje wyrażą na to zgodę. Tak chce tradycja, a tylko zadośćuczynienie wszystkim jej wymogom może sprawić, że będzie to wyjście honorowe. Przytaknęli. – Chodźmy do nich – powiedział Oveten. Przywołał dwóch ludzi. Żołnierze ujęli płaszcz, na którym leżał Rbit i ponieśli kota śladem Ovetena i Łowczyni. Na widok Rbita Kaga rzuciła się na ziemi, desperacko usiłując powstać. Na twarzy dziewczyny zagrały rozmaite uczucia: rozpacz, przerażenie, niedowierzanie i wściekłość kolejno brały górę. – Rbit – powiedziała prawie z płaczem. – Wszystko dobrze, siostro – odparł tak spokojnie, że dziewczyna znieruchomiała, chwyciwszy spazmatycznie powietrze. W jej oczach zalśniło sto pytań, lecz milczała.

Dowódca gwardzistów patrzył na kota z kamienną twarzą. – Jest stary, armektański obyczaj... – powiedział bez wstępów Oveten, po czym w zwięzłych i oszczędnych słowach wyjaśnił, o co chodzi. Na twarzy rozbójniczki odmalowało się niedowierzanie – a potem ogromna ulga. Żołnierz wciąż trwał z nieprzeniknioną twarzą. – Wiedziałam! – zawołała dziewczyna, znów ze łzami w oczach. – Wiedziałam, Rbit! wiedziałam! – Potwierdź, panie, warunki tej walki – zażądał niespodziewanie Maveder, zwracając się do Rbita. – Jeśli wygram, zostaniesz moim jeńcem? – Tak, żołnierzu. – Słowo kota – przypieczętował układ Maveder. – Nic mi więcej nie trzeba. Przystaję. Straciwszy na moment swoje opanowanie, uśmiechnął się prawie, spoglądając na małą rozbójniczkę. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy... Oboje z ulgą.

Rozdział IX

Dzień miał się ku końcowi, gdy żołnierz i rozbójniczka zakończyli przygotowania. Rany opatrzono im starannie; rozbita głowa dziewczyny nie była żadnym problemem, gorzej przedstawiała się sprawa z bokiem Mavedera – rana, choć niegroźna dla życia, była bardzo bolesna i zaczynała krwawić przy każdym gwałtownym ruchu. Gwardzista jednak nie przejmował się tym wcale. Wcześniej ustalono reguły pojedynku. Były bardzo proste. Przeciwnicy uzbroili się – każde według swej woli i chęci. Nie umawiając się, wybrali to samo – wzięli kusze, miecze i noże. Żołnierz pozostawił hełm, uznając go za niepotrzebny. Powiadomiono wszystkich jeńców o mającej się odbyć walce i jej celu. Potem Maveder i Kaga stanęli przed Ovetenem. – Zanim zaczniecie, chcę coś powiedzieć – rzekł Armektańczyk. – Szczególnie tobie, żołnierzu. Przewrotny los zapragnął, by nasze drogi skrzyżowały się tak właśnie, a nie inaczej. Wola Szerni... Nic już nie da się zmienić. Gwardzista milczał. Po chwili jednak powoli skinął głową. – Nie jestem mówcą, panie – powiedział, bardziej szorstko chyba, niż zamierzał. – Powiem tylko, że nie chowam urazy. Sprawiedliwość kazała ci zwrócić mi i moim ludziom wolność bez żadnych warunków. Zrobiłeś inaczej i nie jest to sprawiedliwe. A jednak to dzięki temu mam teraz szansę

pojmania największego rozbójnika Gór, co inaczej nie mogłoby się udać. Mnie to wystarcza. Zmarszczył brwi. – Każdy ma wielką chwilę w swoim życiu. Moja nadeszła teraz. Dzięki tobie, panie. Ale wdzięczny ci jestem tylko w swoim imieniu. Bo, panie, jeśli zginę, to moi ludzie pójdą pod nóż. Im nie dałeś szansy walki o życie, a ja mogę zawieść. Pojednaj się z nimi, nie ze mną. – Zrób to – wtrąciła cicho rozbójniczka, swym łamanym Konu – bo potem będzie za późno. Oveten spojrzał na nią. – Życzę ci Śmierci – powiedział – choć nie leży to w moim interesie. Nie jesteś warta, by walczyć z cesarskim żołnierzem o cokolwiek. Pokazał na dłoni srebrną monetę, po czym położył ją na płaskim kamieniu, wydobył miecz i przeciął jednym uderzeniem. Połówki prysnęły na boki. – Odszukajcie je – polecił. Poszli za wezwaniem. – Najpóźniej jutro rano – rzekł, chowając miecz – jedno z was przyniesie mi obie połówki tej monety. Teraz idźcie. Przeciwnicy raz jeszcze zmierzyli się wzrokiem; dziewczyna pokazała kuszę, palcami drugiej, uniesionej ręki robiąc ruch, jakby zwalniała mechanizm spustowy broni. Potem odwróciła się i odeszła w mrok. Gwardzista postał chwilę i ruszył w przeciwnym kierunku. Łowczyni i Rbit siedzieli razem, w milczeniu. Badorski gwardzista był przy rozbójniczce prawdziwym olbrzymem, jednak Armektanka lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, że w tego rodzaju walce wzrost i siła nie mają wielkiego znaczenia. Pocisk – szczególnie wystrzelony z broni tak potężnej jak kusza – nie miał przed mięśniami żadnego respektu. Inna rzecz, gdyby dojść miało do walki wręcz. Było to jednak mało prawdopodobne. Kocur leżał na boku, z doskonałą obojętnością czekając na wynik pojedynku. Sądziła jednak, że to tylko pozór. Wszystko jedno, jak bardzo ufał swojej podkomendnej – tak czy owak chodziło tu o jego życie. Nawet kot gadba miał je tylko jedno. Podszedł do nich Oveten. – Już północ – powiedział. Przysiadł przy milczącej dwójce. Jak dotąd, nikt w obozie nie zasnął. Ludzie Ovetena, choć nie o ich los w końcu chodziło, byli zbyt podnieceni, by udać się na spoczynek. Siedzieli w większych i mniejszych grupkach, rozmawiając niegłośno. Wreszcie jednak, gdy czas płynął, a wokół nic się nie działo, ten i ów odszedł na bok, by znaleźć schronienie przed dokuczliwym wiatrem, po czym, otulony płaszczem, zasypiał. Ci, co czuwali dalej,

milkli. Nic już nie było do powiedzenia. Oveten także zapadł w drzemkę. Wyrywał się z niej raz i drugi, wreszcie ocknął na dobre. Jął przepatrywać niebo, ale był w Grombelardzie, nie w Armekcie... Nic nie podpowiadało mu, jaka jest pora nocy. – Niedługo świt – rzekł leniwie Rbit widząc, że Armektańczyk nie zdoła tego ocenić. Mężczyzna przetarł twarz. Odszukał w mroku kontur ciała śpiącej przewodniczki, po czym zapytał niegłośno: – Dlaczego trwa to tak długo? Zaczynam sądzić, panie, że twoja młoda przyjaciółka... uciekła. Oczy kota lśniły w ciemnościach. – Gdy wróci, nie powtarzaj jej tego, wasza godność. Zarzucić możesz jej wszystko, tylko nie kłamstwo i tchórzostwo. Za takie słowa nawet ludzie gotowi są czasem zabić. Cóż dopiero grombelardzka kocica... – Co przez to rozumiesz, panie? – To, co powiedziałem. Rodzą się czasem mężczyźni, obdarzeni naturą kobiet, i odwrotnie – czyż nie tak, panie? Ale rodzą się też ludzie, mający duszę kota. Ta dziewczyna to kot, Armektańczyku. Oveten milczał. – Jeśli chcesz – mówił Rbit – opowiem ci przebieg tej walki w ciemnościach. Kaga robi dokładnie to samo, co ja bym robił, będąc na jej miejscu. Przede wszystkim – jest cierpliwa... – Gdzieś w tym mroku – podjął po chwili – krąży mężczyzna z kuszą w dłoni, mający się za doświadczonego zwiadowcę. Według oceny, jaką ty byś mu wydał – jest mistrzem podchodów. Dwukrotnie już przekradł się przez ten obóz. Nikt prócz mnie go nie widział i nie słyszał, bo widzieć ani słyszeć nie mógł. Tak było, zapewniam – dorzucił, wyczuwając zaskoczenie Armektańczyka. – Był ostrożny, uważny i czujny, ale zdezorientowany i bardzo zmęczony. Mocno doskwiera mu rana. – Na Szerń... – szepnął Oveten. – Kaga idzie wciąż za nim, krąży i nie pozwala odpocząć, bo gdy żołnierz siada gdzieś na chwilę, natychmiast opodal pada rzucony kamień, czasem szczęka żelazo i gwardzista rusza dalej, bez przerwy czujny i spięty. To już trwa całą prawie noc... Kaga nie chce żadnego ryzyka; mogłaby strzelić już dawno, ale ciemność nie pozwoliłaby dość dokładnie ocenić efektu. Poczeka więc do samego prawie świtu, kiedy tamten będzie otępiały ze znużenia. Pokaże mu się wtedy, a on, szczęśliwy, że wreszcie ją widzi, natychmiast strzeli, nie chcąc tracić – jedynej może okazji. Podniecony i rozgorączkowany, na pewno nie trafi. Kusza to broń wolna w ładowaniu... Kaga podejdzie więc na pięć sześć kroków – i zabije go.

– Na Szerń... – powtórzył cicho Oveten. – Gdybym to ja walczył zamiast niej – dodał jeszcze kot – tak samo najpierw zmęczyłbym przeciwnika. Potem wyrwałbym mu oczy. A później, w dogodnym momencie, podciął nogi lub skoczył i zepchnął w jaką dziurę, żeby skręcił kark. Może zresztą rozdarłbym tętnicę na szyi? Kaga jednak nie potrafi chodzić dość cicho i gorzej niż ja widzi w nocy. Dlatego zakończy rzecz inaczej. – Z tego wynika... – ...że gwardzista jest właściwie bez szans. Nie było tu żadnego oszustwa – oboje przyjęli warunki tej walki, a każde liczyło na swoje umiejętności. Tyle tylko, że moja zastępczyni jest kocicą. Od dziecka, wraz z kocimi przyjaciółmi, podchodziła ludzi. Zawsze i wyłącznie niemal – w nocy... Kropiący od paru chwil deszcz zmienił się w zwykłą, poranną ulewę. Śpiąca dotąd twardo Armektanka obudziła się i usiadła. Spojrzała na wschód, gdzie niebo przybierało z wolna szarą barwę. – Świt... – wymruczała. W tej samej niemal chwili, z miejsca, gdzie trzymano jeńców, rozległ się przeraźliwy krzyk. Wszyscy w obozie porwali się na nogi. – Idź tam – rzekł Rbit, tracąc nagle swój spokój. – Na Szerń, idź! Zdaje się, że twoi wartownicy posnęli... Oveten ruszył tak prędko, jak było to możliwe. Zaraz za nim skoczyła Łowczyni. Żołnierzy-jeńców pozarzynano. Wszystkich bez wyjątku. – Wasza... godność...! – jeden z trzymających straż ludzi bełkotał przerażony, omal bliski płaczu. – Na Szerń! Wasza godność...! Zasnęliśmy... krótko, może chwila! Oveten nie zapanował nad wybuchem wściekłości; wyrwał miecz i zdawało się, że zabije nieuważnych strażników, ale zaczął walić płazem, z całej siły, zgrzytając zębami, niepohamowany w gniewie. Nie przemówił dotąd ani słowa; tłukł zapamiętale i byłby pewnie zatłukł obu winnych na śmierć, gdyby miecz nie wyleciał mu z ręki. Przewrócił wtedy bliższego wartownika i zaczął go kopać z dziką pasją. Wreszcie przewodniczka, dając popis nieoczekiwanej siły, pochwyciła go i odciągnęła na bok. – Dość! Dosyć, mówię! Oveten dyszał ciężko. Za jego plecami żołnierze, milcząc, patrzyli na swoje szare, w bladym świetle pochmurnego ranka, twarze. Skatowani strażnicy jęczeli na ziemi. Oveten odwrócił się nagle, przepchnął przez swoich ludzi i podążył ku miejscu, gdzie leżał Rbit.

– Ty! – mówił już z daleka, urywanym głosem. – Ty mi podsunąłeś... ten pomysł! Na Szerń! Chciałem tradycję swego kraju... komu? – zbójcom! mordercom! skrytobójcom! Bądź przeklęty, kocie! Stanął nagle jak wryty. Obok leżącego kocura stanęła drobna, wyprostowana sylwetka. W pierś Ovetena uderzyły dwa drobne przedmioty. – Połówki twojej monety, łuczniku – rzekła wrogo dziewczyna. – Obie. Jeńcy byli moi, więc zrobiłam z nimi, co chciałam.. A czego żeś się spodziewał? Postąpił krok naprzód. Uniosła kuszę. – Zabiję! – ostrzegła. – Czego chcesz ode mnie? To nie ja wymyśliłam tę walkę. – I nie ja... – rzekł chrapliwie. – Przedstawiłeś mi propozycję. Ty, nikt inny. Teraz oddaj wolność moim ludziom. Gwardzista leży tam – wskazała ręką. – Może jeszcze żyje. Zapytaj go, czy wygrałam uczciwie! Oveten krzyknął na swoich ludzi. Wkrótce odnaleziono Mavedera. Konał. Otoczono go kołem. Pod obojczykiem sterczał grot ciężkiego bełtu. Przeszedł przez łopatkę, na wylot... W brzuchu tkwił miecz; gwardzista zaciskał na nim dłonie, kalecząc je o głownię. Zobaczył i poznał Kagę, gdy przyklękła nad nim. Poruszył głową i wolno wypluł z ust krew. – Czemu... tacy dobrzy wojownicy... – szepnął charkotliwie – ...nawzajem... Nieznacznie przesunął rękę. Położyła na niej swoją i skinęła głową.

Epilog

Padało. Było wczesne popołudnie, gdy na ostrej grani górskiego grzbietu pojawił się oddział, złożony z kilkunastu ludzi. Oprócz broni i zwykłego ekwipunku, wszyscy dźwigali jakieś duże i dość ciężkie chyba toboły. Po chwili do oddziału dołączyła jedna jeszcze istota – potężny gadba, poruszający się, jak na kota, dość ociężale i utykający mocno na tylnią łapę.

– A zatem – rzekła przewodniczka, siadając na ziemi i kładąc łuk w poprzek kolan. Oveten zamyślonym wzrokiem spoglądał w dół, na rozmazane przez deszcz, kontury otoczonego potężnym murem miasta. – Uczciwie zarobiłaś swoje złoto – powiedział. Po chwili dorzucił: – Pytanie, czy ja równie uczciwie zdobyłem swój skarb... Wydobył pokaźny woreczek i podał go dziewczynie. – Druga część zapłaty. Nie musisz iść ze mną do samego Badoru. To śmieszna suma – zauważył po krótkiej chwili – w porównaniu z twoją częścią zdobyczy. Zamiast odpowiedzi, podała mu wypchaną sakwę. – Weź je. Nie chcę Przedmiotów. Uniósł brwi. – Możesz je przecież... – Nie – ucięła. – Łowczyni nie będzie handlować niczym i nigdzie. Nie będę też nosić przy sobie jakichś... Wystarczy mi mój łuk. Weź to, mówię, i daj Ambegenowi. Zresztą – sama mu dam. Też idę do Badoru. Należy mi się mały wypoczynek. Milczący dotąd Rbit powiedział: – Pora się rozejść. I tak zbyt daleko zapuściliśmy się razem. Byle patrol legii – i będziesz miał, wasza godność, nowy kłopot. Zwrócił się do Kagi, ale ta już wydawała rozkazy. Rozbójnicy odłączyli od niebiesko-żółtego pocztu i ruszyli na północ, wzdłuż grzbietu. – Moi ludzie – rzekł jeszcze kot – będą od jutra trąbić wszem i wobec, że pobili cały korpus gwardii na Przełęczy Mgieł. Głoście to i wy. Tylko: mnie i Kagi w to nie mieszajcie. Nie było nas tam. Nie chcemy, by sławny czyn grupy Basergora-Kragdoba przypisywano Kadze lub Kobalowi. I nie chcemy, by nas o to pytano... Oveten skinął głową. Rbit podszedł do Łowczyni. – Góry są wielkie – powiedział. – Ale my też, Łowczyni, nie jesteśmy mali. Spotkamy się kiedyś. – Na pewno. Uniósł łapę w Pozdrowieniu Nocy. Patrzyli za nim, gdy gonił swoją grupę. Zatrzymał się jeszcze.

– Armektanko! – zawołał swym niskim, pomrukliwym głosem. – Jakie jest twoje imię?! Roześmiała się. – A.J.Karenira. Ponad głową Rbita przeleciał, wysokim łukiem, ciężki tobołek i gruchnął u stóp Ovetena. – Oddaj to w garnizonie! – doleciał dziewczęcy głos. – Powiedz, że spotkałeś rozbójniczkę, która dla tych śmieci zabiła dobrego żołnierza!

PRAWO GÓR

"Policz rany, nie rachuj krzywd Zapomnij... zapomnij Zostanie w sercu ból. Gdy czas nadejdzie, porachuj krzywdy Przypomnij – wspomnij, że zemsta jest prawem gór." (pieśń rozbójników grombelardzkich)

Rozdział I

Dzień był chłodny. Żołnierze, trzymający straż przed bramą garnizonu w Grombie, stolicy Grombelardu, kraju deszczu, magów i zbójców, dreptali w miejscu, próbując się rozgrzać. Obaj byli jasnowłosi, mocno zbudowani, o charakterystycznych dla Grombelardczyków, grubo rzeźbionych rysach twarzy. Przytupując i rozcierając dłonie, z rzadka tylko zamieniali kilka słów. Bardziej zajęci walką z zimnem, sennością i nudą, niźli pełnieniem służby, dostrzegli zmierzającego ku bramie człowieka dopiero, gdy był o kilkanaście kroków. – Obwieszony bronią – mruknął jeden z żołnierzy, dostrzegając miecz u boku nieznajomego i łuk wystający ponad ramieniem. – Łucznik?

Łuk nie był w Grombelardzie bronią często spotykaną. W walce na dystans chętniej używano kuszy, przy służbie miejskiej – krótkiego, mocnego oszczepu, którego drzewcem można też było uderzyć niczym pałką. Człowiek podszedł blisko i zatrzymał się. Gruba, wojskowa opończa z kapturem chroniła go od chłodu. Zapięty na niej pas z mieczem nabijany był żelaznymi łuskami. I pas, i miecz, nie różniły się od tych, jakie mieli wartownicy. Wojskowego ekwipunku nie można było kupić. Można było tylko ukraść go, bądź... zdobyć. Przybysz zsunął kaptur, uwalniając długie, czarne jak smoła warkocze i rzekł kobiecym, lekko schrypniętym głosem: – Chcę zobaczyć się z komendantem. Żołnierze popatrzyli po sobie. – Kim jesteś? – zapytał surowo starszy, kalecząc nieco Konu, wspólny dla całego imperium język, w którym odezwała się kobieta. Odpowiedziała niechętnym spojrzeniem szarych oczu, dziwnie nie pasujących do reszty twarzy. – Nie twoja rzecz, żołnierzu. Chcę się widzieć z komendantem garnizonu. Spełnij więc swój obowiązek i zamelduj o tym, komu trzeba. A może macie rozkaz odprawiać, bez dania racji, każdego, kto pojawi się przed bramą? – zakpiła. Żołnierze po raz drugi spojrzeli po sobie. – Pójdę– rzekł starszy, ruszając ku niewielkim drzwiom w szerokim skrzydle bramy. – Miej oczy otwarte – rzekł jeszcze po grombelardzku do swego towarzysza. Wojskowy, a więc nielegalnie zdobyty, ekwipunek przybyłej, nie wzbudzał zaufania. Kobieta uśmiechnęła się wzgardliwie. Wartownik przechadzał się powoli wzdłuż bramy, spoglądając od czasu do czasu badawczo. Kobieta była młoda, miała bardzo regularne rysy twarzy; byłaby z pewnością piękna, gdyby nie dziwny wyraz tych ołowianoszarych oczu. – To może potrwać – uprzedził. – Trzeba najpierw... – Wiem – przerwała. – Najpierw do dowódcy wart. Uniósł brwi, potem wzruszył ramionami i podjął swój spacer. – Skąd pochodzisz? – zapytał i zaraz, jakby przewidując, że mu nie odpowie, dorzucił: – Nie mówisz po grombelardzku... a tutaj mało kto zna Konu. Będziesz mieć kłopoty ze zdobyciem noclegu. – ...kończysz służbę, masz dzisiaj wolne i pomożesz mi znaleźć jakiś zajazd – dopowiedziała w jego języku, wydymając wargi. – Od kiedy to w Grombie mało kto zna Konu? Zamilkł.

Minęło jeszcze sporo czasu, nim pierwszy wartownik wrócił w towarzystwie podsetnika, starszego już mężczyzny z szeroką blizną na czole. – Do komendanta? – zapytał krótko oficer. Skinęła lekko głową. – W jakiej sprawie? Kobieta rozejrzała się dokoła, szukając chyba świadków wojskowej tępoty. – Na Szerń, czyżbym prosiła o audiencję u cesarza? – rzekła jakby do siebie. – W sprawie pięciu waszych ludzi, zaginionych bez wieści od kilku dni. Żołnierze zesztywnieli. Spokój oficera prysł. – Więc jednak rozbójniczka... – zaskrzypiał, opierając dłoń na mieczu. – Chodzi o okup? W niesamowitych oczach dziewczyny zamigotał długo wstrzymywany gniew. – Na Szerń... – powiedziała raz jeszcze. Niespodziewanie płynnym ruchem uniosła nogę i kopnęła starszego wartownika w brzuch, tuż pod żołądkiem. W następnej chwili umieściła mocne kolano między udami drugiego. Podsetnik chciał dobyć miecza, ale skrzyżowanymi w nadgarstkach rękami chwyciła go za mundur przy szyi i pociągnęła dłonie ku sobie. Zaskrzeczał, oczy wyszły mu z orbit. Próbował oderwać jej ręce ale były jak odlane z żelaza. Sama puściła po chwili, pchnęła silnie, a kiedy upadł, rozdała jeszcze po kopniaku między jęczących na ziemi wartowników, otwarła drzwi w bramie i weszła na teren garnizonu. Na dziedzińcu kręciło się sporo żołnierzy, ale przemknęła bokiem. Wiedziała, którędy i dokąd ma iść. Po chwili forsowała stopnie, wiodące do niezbyt obszernego budynku w rogu koszar. W przechodniej izbie siedział na ławie pod ścianą dyżurny, młody chłopak. – Stary u siebie? – zapytała. Machinalnie skinął głową. Nim zdążył zareagować, minęła go i otwarła drzwi do pokoju komendanta. Na szerokim blacie leżał rozpostarty pergamin. Siedzący przy stole, pięćdziesięcioletni mężczyzna z piórem w jednej i baranią łopatką w drugiej ręce, uniósł zdziwioną twarz. Przez chwilę patrzył jej w oczy, po czym wrzucił łopatkę do stojącej obok misy, odłożył pióro i sięgnął po kielich. – Na Szerń – powiedział spokojnie, odstawiając wino – co to za wrzaski za oknem? – Nie chcieli mnie wpuścić – odparła, uśmiechając się lekko. Rzucił ostre spojrzenie i powstał. – Czekać – rzekł wychodząc.

Rozejrzała się po izbie. Wszystko tu było jak dawniej, jak kilka lat temu, gdy przysłano ją z Armektu, by szkoliła grombelardzkich żołnierzy we władaniu łukiem. W tym pomieszczeniu niejeden raz słyszała z ust Argona, komendanta legii w Grombie, surowe napomnienia... Dziś już wiedziała, jak kiepskim była wtedy żołnierzem i jak fatalnym oficerem. Krzyki za oknem ucichły. Usłyszała spokojny, surowy głos Argona. Uśmiechnęła się, odpięła pas z mieczem i ściągnęła opończę. W kominku płonął ogień; w izbie było prawie gorąco. Trzasnęły drzwi. – Chciałbym wiedzieć – rzekł ze zwykłym spokojem – co to wszystko znaczy? Odwróciła się ku niemu, wyprężona służbiście. – Tak, panie! Po raz pierwszy w życiu ujrzała na jego twarzy coś w rodzaju uśmiechu.

Rozdział II

W zamyśleniu badała dłonią kształt kielicha. W górach zdążyła już odwyknąć od takich przedmiotów. – Dziwne – powtórzył Argon. – Na Szerń – rzekła ze znużeniem – cóż ja na to poradzę? Sępy wielokrotnie napadały ludzi... – urwała, zagryzając wargi. – Nie to mnie dziwi, że napadły, ale że pojmały. Wiesz przecież, że nie robią tak nigdy. Zwykle wystarcza... – zawahał się, widząc zmarszczkę na jej czole. – ...oślepienie pokonanego – dokończyła ponuro. – Ale teraz jest inaczej. Argon powoli spacerował po izbie. – Dlaczego miałbym ci wierzyć? Nachmurzyła się jeszcze bardziej. – No nie, zbyt wiele tego... A czemuż, na Szerń, miałabym kłamać? Milczenie przeciągało się. – Sępy odebrały mi wzrok – powiedziała dobitnie. – Znasz przecież tę historię? Żołnierz z tego garnizonu oddał mi swoje oczy i życie, a największy spośród Przyjętych stracił moc, przekazując jego dar... Winna coś jestem sępom. I spłacam dług od lat.

Ostro spojrzała mu w twarz. – To był twój żołnierz, panie. I – o ile wiem – dobry żołnierz. Więc może tylko mi się zdaje, że i ty masz jakiś dług wobec sępów? Argon wytrzymał spojrzenie. – Nie jestem tu po to, aby się mścić – rzekł spokojnie. – Na to pozwolić może sobie podsetnik legii... jeśli wiesz, co mam na myśli... Wolno ci krążyć po górach i tępić wszystko, co lata, choć tego nie pochwalam... To ciebie nazywają Królową Gór, zgaduję? – zapytał, z niezwykłym u niego sarkazmem. – Nie ja wymyśliłam to miano – odparła ze złością. – Częściej jeszcze, zapewne, słyszałeś o Łowczyni... Zresztą mniejsza o nazwiska, komendancie. Mniejsza o zemstę. Przyszłam myśląc, że obchodzi cię los pięciu ludzi w zielonych tunikach Legii Grombelardzkiej. Pomyliłam się, żałuję. Wstała. – Siadaj. Podszedł do okna i otworzył je. Do izby wtargnęło chłodne powietrze. – Siadaj, mówię. Jeszcze raz, po kolei. Wzięła oddech. – Jest miejsce, wcale niedaleko, na wschód od Ladory, które nazywają Czarnym Lasem. Karłowaty las skamieniałych drzew... jest mnóstwo legend o powstaniu tego miejsca. Drzewa i skały są rzeczywiście czarne, łatwo zrozumieć, skąd wzięła się nazwa...3 – Dalej. – Ostatnio ten teren zajęło duże stado sępów. Wiem, że są tam trzymani twoi ludzie. – Związani, zamknięci? Patrzyła ciężko. – Człowiek pozostający we władzy sępich oczu nie musi być wiązany... Po prostu jest posłuszny. Znam w Grombie kilku ludzi, którym sępy wydłubały oczy. Każ odszukać któregoś z nich i zapytaj, jeśli mi nie wierzysz. Argon w zamyśleniu pocierał czoło dłonią. – Wiem, gdzie jest to miejsce. Dobre dwa dni drogi stąd. Wytłumacz mi, co mój patrol robił w tamtej okolicy?

– Mnie pytasz, panie? Patrzył badawczo i znów ujrzała nieufność w jego twarzy. – Więc dobrze... Rozumiem, że masz jakiś plan? Uniosła do ust kielich. – Pojutrze jest pełnia księżyca. W dniu poprzedzającym pełnię, sępy nie latają. To jeden z ich przedziwnych zwyczajów. – Nigdy o tym nie słyszałem. – Ile razy widziałeś sępa, panie? Zmarszczył brwi. – Tylko raz... – przyznał niechętnie. – I był pewnie bardzo wysoko – powiedziała z pogardą. – Możesz kpić sobie, panie, z Królowej Gór... ale biegam po nich od lat i o górach, sępach, rozbójnikach, deszczach i całym tym waszym parszywym kraju wiem więcej, niż możesz sobie wyobrazić. – Dalej. – To wszystko. Potrzebuję dziesięciu łuczników. – Mam trzech. Kiepskich. – A więc jeszcze dziesięciu kuszników. Skinął głową. – W dniu przed pełnią sępy nie latają – powtórzyła. – Zdołamy więc niepostrzeżenie przeniknąć w rejon Czarnego Lasu. W nocy zapuścimy się między drzewa i otoczymy ich siedlisko. O świcie... pozostanie tylko szybko i celnie strzelać. Argon w zamyśleniu kiwnął głową. – Plan jest prosty... ale wygląda logicznie – mruknął. – Ile ich jest? – Pięć lub sześć... może siedem. – Czarny Las to szmat ziemi. Jak chcesz odnaleźć, w nocy, ich siedlisko? – Nie muszę odnajdywać... Wiem dobrze, gdzie jest. Widząc pytające spojrzenie, dodała: – Byłam tam. Powstała nagle, podciągając swój niedźwiedzi kaftan. Odwróciła się, ukazując plecy. Widniały na

nich świeże jeszcze, głębokie i krwawe ślady sępich szponów. – Ale sama nie dałam rady. Patrząc na rany zapytał: – Byłaś tam z powodu moich żołnierzy? Opuściła kaftan. – Także. Ale bardziej z powodu swego długu – powiedziała szczerze. Jeszcze raz podszedł do okna. – Nie możesz nocować w koszarach. Przyjdź jutro o świcie. Jeszcze dziś wyznaczę ludzi.

Rozdział III

Był wczesny ranek, pochmurny i zimny, jak zwykle w Ciężkich Górach. Podkowy ostro szczękały na bruku głównej ulicy. Konie dyszały parą. Kilkunastoosobowy oddział w milczeniu zdążał ku bramie miasta. Wzniesiona przed wiekami warownia, z której później wyrosło miasto, było prawdziwym orlim gniazdem, dostępnym z jednej tylko strony – od południa. Od bramy szedł szlak, wiodący aż do Armektu i Dartanu. Jedyna bita droga przez góry. Oddział przejechał przez bramę i niemal natychmiast skręcił na wschód. Wąska ścieżka wiodła ostrymi zakosami na szczyt masywnego grzbietu, wznoszącego się zaraz za miastem. Jechano gęsiego. Prowadził oddział Argon, mając tuż za sobą łuczniczkę. Siedziała w siodle po męsku, na sposób armektański: skrócone strzemiona uniosły jej kolana wysoko na boki końskie. Żołnierze pokpiwali nieco z tej dość niestabilnej pozycji, ale rychło okazało się, że dziewczyna powoduje koniem równie sprawnie, jak każdy z nich, i strawy dla żartów zabrakło. Minionego dnia wieczorem Argon wyznaczył ludzi, mających wziąć udział w wyprawie. Najpierw pytał o chętnych i okazało się, że jest ich dużo, o wiele więcej, niż potrzebował. Wśród żołnierzy rozeszły się już słuchy o niezwykłej bójce przed bramą garnizonu, ponadto nazwisko Łowczyni było doskonale wszystkim znane. Zresztą – monotonia ulicznych patroli, bezustanna szarpanina z drobnymi opryszkami i łapserdakami, zawsze dawały się żołnierzom we znaki. Niemal każdy wolał patrolować góry, niż ulice miasta. Ta wyprawa, co prawda, niewiele miała przypominać zwykły patrol. Kojarzyła się raczej z karną ekspedycją, jakie czasem podejmowano przeciwko rozbójniczym bandom. Fakt, że tym razem

przeciwnikiem miały być sępy, sprawiał że szczególnie palono się do wymarszu. Rozbójnicy byli ludźmi. Sępy – sępami... . Trudno pojąć, dlaczego tak ogromną nienawiść żywiono do sępów, trzeciego z rozumnych gatunków, najmniej licznego, nie konkurującego z człowiekiem na żadnym polu, prócz władzy nad niektórymi, szczególnie dzikimi, partiami Ciężkich Gór. Być może właśnie ta "obcość" była źródłem nienawiści, dość że oba gatunki zwalczały się z ogromną zawziętością, a przedstawiciele każdego widzieli we wrogu istoty niższe. Przyznać należy, że człowiek stanowił w tej wojnie stronę bardziej agresywną; nie wynikało to jednak z pokojowej natury sępów, a – po prostu – z ich słabości. Liczba sępów w górach zawsze była niewielka, nawet wtedy, gdy były jeszcze tylko ptakami... Odkąd jednak Szerń darowała im rozum, gatunek zaczął wymierać, i to nie z powodu wrogości człowieka. Przedziwne obyczaje, wierzenia, obrzędy i prawa sępów, które znało niewielu, a już nikt nie potrafił zrozumieć, powodowały powolną agonię gatunku. Dziesiątki i setki praw mówiły o łączeniu się w pary, o zakładaniu gniazd... Długowieczność nie mogła tu pomóc. Grzbiet osiągnęli koło południa. Ścieżka, która nań prowadziła, biegła teraz dalej, niczym gigantyczny kręgosłup, na północ. Mieli nią podążać do wieczora. To była najłatwiejsza część drogi. Posilano się w siodłach. Niezbyt silny, jednostajny wiatr, oddech gór, jak go tu nazywano, wiał w twarze. Armektanka jechała pogrążona we własnych myślach, co jakiś czas tylko obrzucała spojrzeniem, wiodącego oddział, Argona. Znała doskonale partie gór, przez które podążali i wolałaby sama prowadzić. Ale wkrótce przekonała się, że Argon przewodzi pewnie, ścieżka, od pewnego czasu będąca nią tylko z nazwy, obchodziła go niewiele. Znał góry świetnie, ani przez chwilę nie wahał się przy wyborze drogi. Nurtowało ją pytanie, czemu zawdzięcza ta niewielka wyprawa, osobiste dowództwo samego komendanta stołecznej Legii Grombelardzkiej... Czemuż to uznał, że potrzebny jest koniecznie jego w niej udział? W miastach prowincji, komendanci wojskowi byli osobami postawionymi niezwykle wysoko; w Grombie Argon podlegał tylko Księciu Przedstawicielowi Cesarza, liczyć się zaś musiał – może jeszcze tylko z urzędnikami Trybunału Imperialnego... Dowódcy legii prawie nigdy nie wyruszali w góry ze swoimi oddziałami. Nie ufał jej. Uśmiechnęła się nieznacznie, trochę gniewnie. Gdy ujrzała go rano, w narzuconej na kolczugę prostej tunice dziesiętnika, z kuszą na plecach i krótkim, gwardyjskim mieczem u boku, spojrzała niemal jak na przebierańca. Ten szpakowaty, starzejący się powoli, od lat zakopany w raportach i regulaminach mężczyzna wyruszał w góry... Nigdy nie widziała go z bronią. Nigdy też, nawet w czasach, gdy służyła w Legii Grombelardzkiej, nie zdarzyło się, by prowadził jakiś patrol czy wyprawę. Dlatego teraz nie bardzo chciała wierzyć, by w razie potrzeby umiał zrobić użytek z broni, którą dźwigał. Chociaż, dość dobrze urodzony, nie miał przecież Argon nazwiska, które ułatwiłoby mu objęcie tak

poważnego stanowiska. Mało tego – był Grombelardczykiem. Armekt niechętnie widział nieArmektańczyków, piastujących odpowiedzialne funkcje. Cóż więc sprawiło, że przed laty powierzono mu komendanturę, i to nie byle gdzie – bo w stolicy prowincji? Nigdy ją to nie obchodziło, ale teraz pomyślała, że był może Argon jednym z owych nielicznych dowódców wysokiego szczebla, którzy zaczynali karierę z mieczem w ręku, w patrolu, a doszli do wysokich godności dzięki swym umiejętnościom i zasługom... Prowadzić oddział w górach potrafił Argon z całą pewnością. To kazało przypuszczać, że nie całe życie spędził nad pergaminami z piórem w dłoni. Na wieczornym biwaku łatwo dostrzegła, że po komendancie nie bardziej znać trudy całodziennego pobytu w siodle, niż po którymkolwiek z jego żołnierzy. Tyłek bolał każdego; ona też nie stanowiła wyjątku... Wiążąc naderwany rzemień kołczanu patrzyła, jak żołnierze sprawnie krzątają się przy koniach, inni rozpalają ogień (drewno musieli wieźć aż z Grombu). Dziesiętnik i jeden legionista rozpakowywali juki. Dziesiętnik miał twarz przewiązaną w poprzek czarną chustą. Zgadywała, że stracił nos w walce, pewnie dokonał tego miecz rozbójnika. Dziesiętnik rzucał na nią częste spojrzenia. Pozostawił juki i podszedł do głazu, na którym siedziała. – Nie poznajesz mnie, pani? Zmarszczyła brwi. – Zapewne dlatego... – dotknął ręką materiału na twarzy. – Zresztą, minęło już sporo lat... Byłem kiedyś pod twoją komendą. Razem z Bargiem. Mignęło jej przed oczami przerażająco wyraźne wspomnienie: martwy, leżący na ziemi człowiek z pustymi oczodołami i skrwawionymi dłońmi, zaciśniętymi na tkwiącym w brzuchu mieczu; trzymający jego głowę na kolanach żołnierz... W oczach żołnierza była groza, żal i wyrzut. Teraz, znad niesamowitej przepaski, patrzyły na nią te same oczy. – To twój upór, pani, sprawił, że dosięgło nas nieszczęście. Gdybyś wtedy posłuchała rad... Urwał. – Gdy usłyszałem, że idziemy ratować naszych, zgłosiłem się. Myślę... – przez chwilę szukał słów – to bardzo piękne, pani, że przyniosłaś wiadomość o nich, i że teraz idziesz z nami... Chcę powiedzieć, pani, że nikt nigdy nie winił cię za to, co się wtedy stało. Odwrócił nagle głowę i chciał odejść. – Poczekaj. Podeszła.

– Nie jestem już tą dziewczyną, która wtedy prowadziła was w góry, nic o nich nie wiedząc – powiedziała. – Wiem o tym, pani. – To dobrze. Niewielkie ognisko wygaszono, gdy tylko posiłek był gotów. Obozowisko utonęło w ciemności. Niespiesznie popijano gorący wywar z drewnianych kubków. Ktoś poszedł z kociołkiem do wartowników. Noce w górach byty bardzo zimne, ponadto zanosiło się na deszcz. Dlatego tak dużą wagę przywiązywano do ciepłej strawy. Jeden z żołnierzy zaczął śpiewać cicho starą, grombelardzką piosenkę. Podparły go inne głosy. Gdy śpiew umilkł, w mroku, gdzieś za kręgiem siedzących, rozbrzmiała nowa melodia. Łuczniczka usiadła między żołnierzami, a nieco schrypnięty zwykle głos, brzmiał teraz niespodziewanie czysto. Śpiewała w swoim języku i słuchaczy ogarnęło zdumienie, bo wszyscy znali melodię starej, ponurej pieśni górskich rozbójników. Jednak dźwięczne, przyjemne dla ucha, same w sobie niemal będące muzyką armektańskie słowa, nadały jej nową treść; nikt nie wierzył, by w tych strofach nadal tkwiły: krzywda, zemsta i śmierć... A jednak... I Argon, znający trochę ojczysty język dziewczyny pomyślał, że jest w owej pieśni zawarta prawda o niej: samotnej Pani Gór... Prawda o młodej Armektance, której duszę przepełniały tylko dwie rzeczy: rozpaczliwa wręcz tęsknota za szerokim stepem, słońcem i wysokim niebem oraz twarde, głoszące zemstę i śmierć właśnie, zimne prawa gór...

Następnego dnia zjechali w obszerną dolinę, między lustra trzech dużych stawów. Początkowo mogli jeszcze jechać konno, ale już u jej krańca musieli się zatrzymać. Po krótkiej przerwie na posiłek, rozdzielono część bagaży, dźwiganych dotąd przez konie. W dolinie, przy wierzchowcach, pozostało dwóch ludzi. Reszta oddziału ruszyła dalej. Nie była to łatwa wspinaczka. Armektanka z niepokojem patrzyła na Argona, ale ku jej zaskoczeniu, dawał sobie radę nie gorzej od innych. Zauważyła, że choć już nie młodzik, był człowiekiem nadzwyczajnie silnym, co w wielu przypadkach zastępowało pewien brak giętkości. Cały czas szedł na czele i nie odbywało się to kosztem tempa marszu oddziału. Choć dla niej wędrówka była nieco powolna. Żołnierzom imponowała jej wytrwałość i odporność na trudy. Radziła sobie jak górska kozica, przekonywano się, że półlegendarne opowieści o Łowczyni zawierały prawdę. Kilkakrotnie zostawała w tyle, badając wzrokiem otoczenie, po czym bez trudu i bez oznak zmęczenia doganiała oddział, wysuwając się znowu na czoło, koło Argona. Byli już prawie u kresu wspinaczki, gdy znów została z tyłu. Wkrótce usłyszeli jej ciche wołanie. Mierzyła wzrokiem odległość do skalnej grani, ku której dążyli.

– Tu się zatrzymamy – powiedziała, podchodząc do Argona. – W tym miejscu nie zdołają nas wypatrzyć. Musimy poczekać do wieczora. Argon spojrzał badawczo. – Podobno przed pełnią sępy nie latają – zauważył. – Co nie znaczy, że ślepną – odparowała złośliwie. – Zaraz za tym grzbietem, na przeciwległym stoku, rozciąga się Czarny Las. Sępy zawsze strzegą swego terytorium. Oczywiście, że dziś nie latają, gdyby nie to, już dawno by o nas wiedziały... Dalej jednak posunąć się nie możemy. Stojący obok żołnierz ze zdumieniem patrzył na drogę, którą jeszcze mieli przebyć, by osiągnąć grań. – Przed nami najgorszy kawałek – powiedział, wskazując ręką. – Chcesz powiedzieć, pani, że będziemy iść tędy po ciemku? Przytaknęła kpiąco. – Moglibyśmy zatrzymać się tuż pod granią... – I siedzieć w kucki, prawie pod Czarnym Lasem, bojąc się kichnąć. To dobry pomysł, przyjacielu. Żołnierze niechętnie poskładali bagaże na ziemi. Armektanka upięta warkocze w mocny kok, po czym odłożyła na bok łuk i strzały. Odczepiła od pasa pochwę z mieczem i powstała. – Pójdę się rozejrzeć – oznajmiła krótko. Argon rzucił kilka słów w stronę żołnierzy. Beznosy dziesiętnik natychmiast podniósł się z ziemi. – Nie chcę, by coś ci się przytrafiło – wyjaśnił komendant, widząc jej pytające spojrzenie. – Nikt z nas nie ma pojęcia, gdzie trzymani są jeńcy. – Bzdura... Nie będę obarczać się żadnym ciężarem – powiedziała niechętnie. Argon patrzył bez słowa. Twarz Armektanki poczerwieniała nagle. – Nie potrzebuję i nie chcę opieki! – syknęła. – Nie jestem dzieckiem! Pojęła, że komendant zdania nie zmieni. Zacisnęła zęby, mierząc beznosego wzrokiem. – No to chodź – powiedziała nagle. Przechyliła się w bok i powolutku napluła na ziemię... W odległości niespełna ćwierć mili wznosiła się stroma, pionowa niemal ściana, sięgająca samej grani. Para zwiadowców zmierzała wprost ku niej. Legioniści spojrzeli po sobie pojmując, że będą świadkami zdumiewającego pojedynku, jaki rozegra się za chwilę pomiędzy Armektanką, a ich

najlepszym zwiadowcą... Argon powstał. – Zatrzymać ich! – polecił. – Wy dwaj, tylko bez wrzasków! Żołnierze natychmiast ruszyli śladem tamtej dwójki. Ale od razu stało się jasne, że ich szansę są żadne. Łuczniczka znała tu najwyraźniej każdą piędź ziemi, albo też, po prostu, lepiej umiała wybrać drogę; tam, gdzie ona szła naprzód dość łatwo, żołnierze rozpaczliwie czepiali się skał, usiłując zachować równowagę na stromym zboczu. Argon bezradnie patrzył, jak Armektanką i jego dziesiętnik rozpoczynają wspinaczkę. Żołnierze w napięciu powstali ze swych miejsc. Jak zaczarowani patrzyli na niesamowite, ekwilibrystyczne wręcz popisy dziewczyny. – Hej... – wykrztusił mały, szczupły łucznik, młody chłopczyna, któremu wędrówka dotąd najbardziej dała się we znaki. – Hej, widzicie to? Armektanka pokonywała ścianę w tempie graniczącym z niemożliwością. Beznosy dziesiętnik desperacko i mozolnie piął się w górę, usiłując dotrzymać jej kroku, ale był jak dziecko w walce z dorosłym mężczyzną. Bierni widzowie przedstawienia wstrzymali oddech patrząc, jak dziewczyna forsuje przewieszkę. Pokonała ją szybko. W tej samej chwili dziesiętnik odpadł od ściany. Głuchy łomot uderzającego o kamienie ciała zmieszał się z krzykiem żołnierzy.

*** – Jeszcze żyje... – rzekł legionista. – Wołaliśmy, żeby wracał, ale nie słyszał... bądź nie chciał. Argon pochylił się nad dziesiętnikiem. Z ust i spod czarnej chusty płynęła krew. – Połamał żebra – powiedział drugi żołnierz – i nogi... Argon wyprostował się powoli. Armektanka stała, oparta plecami o skałę, i nieruchomo patrzyła przed siebie. – Nie chciałam tego... – powiedziała głucho. – Naprawdę nie chciałam. Argon zgrzytnął zębami. Żołnierze patrzyli ze strachem, jak krew napływa do twarzy ich, zawsze spokojnego, dowódcy. Nagle chwycił łuczniczkę za kaftan na piersi.

– Słuchaj mnie, suko – rzekł chrapliwie – już drugi raz tracę przez twą głupotę dobrego żołnierza. Strzeż się, bym nie stracił trzeciego... Bo wówczas, Królowo Gór... wyczerpie się moja cierpliwość. Pchnął ją z całej siły, a gdy upadla między skały, odwrócił się i powoli odszedł w stronę prowizorycznego biwaku.

Rozdział IV

Ktoś musiał pozostać przy konającym, tak więc po zmroku już tylko dziesięć osób ruszyło ku celowi wędrówki. Prowadziła łuczniczka. Żołnierze, pomagając sobie nawzajem, podążali jej śladem. Przed wymarszem wszyscy przewiązali się liną, i była to uzasadniona ostrożność. Wąski, skalny żleb, głęboko werżnięty w zbocze, pełen był żwiru i drobnych, umykających spod nóg kamieni. Uciążliwość terenu i konieczność zachowania ciszy sprawiały, że tempo marszu było niezwykle powolne. Osiągnęli w końcu grzbiet, po cichu i bez wypadku, ale trwało to tak długo, że należało natychmiast ruszać dalej, by nadrobić stracony czas. Na odpoczynek, choćby krótki, nie mogli sobie pozwolić. Posuwając się za milczącą przewodniczką, ostrymi zakosami schodzili teraz w dół. Przed nimi, na stoku, leżał – ciemniejszy niż zbocze i noc – Czarny Las... Wkrótce minęli pierwsze drzewa. Było to miejsce niesamowite i groźne za dnia, ale teraz, podczas mroku, wręcz upiorne. Powoli i ostrożnie przesuwali się między kamiennymi pniami, spoglądając niepewnie dokoła. Karłowate nibydęby nisko nad ziemią wyciągały nieforemne, bezlistne konary, gdzieniegdzie trzeba było niemal pełzać. Objuczeni bronią żołnierze z trudem odnajdywali przejście w tym koszmarnym labiryncie. Powłoką chmur, zwykle okrywająca grombelardzkie niebo szczelnym całunem, rozdarła się nagle i na ziemię spłynął blask księżyca. Ale światło, miast udzielić tak potrzebnej pomocy, wypełniło las setkami dziwacznych, tajemniczych cieni, dezorientując ludzi już bez reszty. – Przekleństwo! – rzekł szeptem jeden z żołnierzy. – Dalej! – ponagliła łuczniczka. Zanurzali się w las coraz głębiej. Porośnięty martwymi pniami stok, na szczęście dość łagodny, zdawał się ciągnąć bez końca. Dziewczyna zatrzymała się. – To już niedaleko – rzekła cicho, podchodząc do Argona. – Duża polana, zawalona skalnymi złomami...

Zacisnęła dłoń na ramieniu komendanta. – Muszę iść się rozejrzeć. Ale, na Szerń, lepiej będzie, jeśli tym razem pójdę sama, panie... Odwróciła się i zniknęła w plątaninie konarów i cieni. Żołnierze posiadali na ziemi, trzymając gotowe do strzału kusze i łuki. Wstrzymując oddech, próbowali wypatrzeć między pniami oznaki niebezpieczeństwa. Cisza była przerażająca. Prawdziwy las nigdy nie jest zupełnie cichy. Zawsze gdzieś w jego głębi trzaskają gałązki, szeleszczą liście, wiatr szumi w konarach drzew... czasem odzywa się krzyk jakiegoś nocnego zwierzęcia. Wszystkie te dźwięki, choć brzmiące dość niesamowicie, świadczą jednak o tym, że las żyje. Ten las był martwy. Skończenie i całkowicie martwy, pogrążony w ciszy kilkusetletniej śmierci. Księżyc skrył się za chmurami, jednak tylko na chwilę. Wkrótce wyjrzał ponownie i wtedy przysłonił go olbrzymi cień. Załopotały skrzydła. Jak skamienieli, patrzyli na ogromnego ptaka, zataczającego kręgi nad ich głowami. Jęknęła cięciwa, sęp poderwał się i zaraz runął w dół. Ujrzeli Armektankę z łukiem w dłoni, przedzierającą się ku nim przez pajęczynę cieni. Gdzieś niedaleko, trafiony sęp bił skrzydłami o kamienne pnie, w agonalnych drgawkach. – Odkryły nas! – powiedziała. – Polana jest opuszczona. Spojrzała na trupioblade w księżycowej poświacie, śmiertelnie przerażone twarze i nagle parsknęła śmiechem. – Cóż to, wojownicy? Żołnierze oprzytomnieli. – Za mną! – rozkazała. – Na polanę. Tam nas nie zaskoczą. Prawie biegiem ruszyli przez las. Wkrótce otwarła się przed nimi wolna przestrzeń. Zdyszani stali wokół skalnego rumowiska w jej centrum, rozglądając się na boki. Gdzieś na skraju polany rozległ się krzyk żołnierza, który pozostał nieco z tyłu, nie mogąc nadążyć za grupą. Po tym krzyku usłyszeli niewyraźny, szczękliwy głos, układający się w niezrozumiałe, monotonnie powtarzane słowa. Dwaj żołnierze chcieli pobiec w tamtym kierunku, ale Argon zastąpił im drogę.

– Gdzie są moi ludzie? – zapytał, szukając wzrokiem łuczniczki. Jej głos doleciał gdzieś z mroku: – Jeńcy? Sępy nie biorą jeńców, komendancie... Nie ma i nie było tu twoich ludzi. Są sępy, tylko sępy i wy. Żołnierzom powstały na głowach włosy. – Wybaczcie – powiedziała jakby ze smutkiem, z jeszcze większej odległości, niż przedtem. – To największe stado, jakie w życiu widziałam, i muszę je dostać. Nie znalazłam innego sposobu... ale naprawdę wierzyłam, że zdołamy je podejść. – Dziwka... cholerna dziwka! – rzekł z rozpaczą któryś z żołnierzy. Usłyszeli tupot stóp i chrapliwy oddech, po czym na polanę wybiegł mały łucznik, którego okrzyk rozbrzmiał przed chwilą. Ujrzeli jego obce, obłąkane oczy i błysk ostrza, gdy wyjąc jak zwierzę biegł ku nim... Ktoś w ostatniej chwili zwolnił cięciwę, ciężki bełt uderzył chłopaka w pierś i zatrzymał... Stali w osłupieniu patrząc, jak drga na ziemi. Żołnierz który strzelił, zawył nagle, porwał miecz i z wściekłością rzucił się ku kamiennym drzewom. Inny chciał go zatrzymać, ale potknął się na skałach i upadł. – Spokój! – cisnął Argon. Jego głos, zduszony wściekłością, ale pełen determinacji i zdecydowania, podziałał na żołnierzy trzeźwiąco. – Spokój! Wracamy. Bez paniki. Cały czas pod górę... to jedyny sposób na wydostanie się z tego przeklętego lasu. Zwarli szeregi. W tej samej chwili nad polaną mignął kolejny złowrogi cień. Szczękliwe, sepleniące głosy rozbrzmiały wszędzie wokół ludzi: – Ludzie, ludzie – mówił monotonnie głos z przodu – jesteście zgubieni, ludzie, to nasz teren, teren, ludzie, teren sępów, rzućcie broń, odrzućcie ją szybko, szybko... – ...nasze prawa są wyraźne, zginiecie, zginiecie, ludzie... – wtórował mu drugi, gdzieś z tylu. – ...ludzie, odrzućcie waszą broń, ukorzcie się, ludzie... – dobiegało z boków. Dwaj żołnierze posłali pociski na oślep między drzewa. – Nie strzelać! – rzekł Argon. – Tylko na rozkaz! Zanurzyli się w las. Szli zwartą grupą, tak szybko, jak tylko było to możliwe. Głosy sępów wciąż ich otaczały, niesamowite, wrogie. Osłaniający tył oddziału kusznik przystanął nagle, wpatrując się w niewyraźny kształt pomiędzy konarami drzewa. Chciał unieść kuszę, ale już nie zdołał.

– Chodź, człowieku, chodź, chodź, zostaw broń i uklęknij, zostaw, zostaw... – szczękał głos. Kusza upadła na ziemię, żołnierz osunął się na kolana. Któryś z jego towarzyszy dostrzegł, co się dzieje. Z oddziału posypały się pociski, drzewo przyjęło ciosy, odpowiadając głuchym stukiem. Któryś bełt trafił; głos sępa zamarł w przeszywającym skrzeku. Wokół zaległa nagła cisza. Dwaj łucznicy wymierzyli w ciemność, osłaniając bezbronnych towarzyszy, w rozpaczliwym pośpiechu kręcących korbami kusz. – Zabrać go i dalej! Chwycono nieprzytomnego, wciąż klęczącego niby kamienny posąg żołnierza i powleczono. Znów dwa cienie przemknęły nad lasem. Głosy w ciemności podjęły monotonny klekot. Szli z rozpaczą i zawziętością, posyłając pociski w stronę wszystkiego, co kojarzyło się z przyczajonym sępem... przeważnie w stronę własnych przywidzeń. – ...ukorzcie się, ludzie, to ziemia sępów, ludzie, ukorzcie się przed sługami Szerni, ukorzcie się, ukorzcie, ukorzcie... Gdzieś z dali dobiegł ich śmiertelny krzyk sępa i przeraźliwy, triumfalny kobiecy śmiech.

CZARNE MIECZE Część Pierwsza: Młoty

Rozdział I

Stłumiwszy ziewnięcie, jej godność A.B.D.Leyna przeciągnęła się w ogromnym fotelu i niechętnie, ospale niemal, cisnęła w niewolnicę ogryzkiem soczystego jabłka. Dziewczyna nie ośmieliła się uchylić, jednak odruchowo przymknęła powieki, gdy mokry strzęp owocu pacnął ją prosto w policzek. Magnatka odrzuciła głowę w tył, potrząsając włosami. – No? – ponagliła, przechylając się do tyłu jeszcze bardziej. Zwiesiła głowę ku podłodze; pokój widziany do góry nogami wyglądał o wiele zabawniej. Postanowiła częściej zwieszać głowę w ten sposób. – Hm? – zapytała po chwili, bo zajęta oglądaniem pokoju, zapomniała o słuchaniu niewolnicy. – Jeszcze raz.

Dziewczyna posłusznie powtórzyła wiadomość. – Żartujesz? – zdumiała się Leyna. Usiadła normalnie, czując leciutki zawrót głowy; zwisanie nie było dobre dla krążenia krwi. – Teraz? Od kiedy to przyjmuję gości o tej porze? Niech przyjdzie wcześniej. Albo później, o... Powiedz mu. Nie, czekaj. Jak się nazywa? – L.F.Gold, wasza godność. Z Grombelardu. – Z Grombelardu, Grombelardu, Grom-be-lar-du... – powtarzała, bezmyślnie bawiąc się słowem. Było nudno. – Grom-be-lar... Wpuść go. – Tak, pani. Niewolnica wyszła. Leyna podniosła się leniwie i stanęła przed ogromnym, zajmującym pół ściany zwierciadłem. Kilkoma drobnymi ruchami doprowadziła do porządku bujne, ogniste włosy, wygładziła suknię. Po raz setny, a może tysięczny zdumiona własną urodą, zmrużonymi z zadowolenia oczyma badała odbicie pełnych ust, delikatnej linii nosa i wygiętych łuków brwi. Nie zwracając uwagi na stojącego w drzwiach gościa odwróciła głowę i, patrząc z ukosa, podziwiała swój profil. Z namysłem rozburzyła nieco włosy na skroni, uniosła lekko głowę. – Wiem, pani, że to wbrew dobrym obyczajom... jeśli jednak, jako gość, odzywam się pierwszy, to nic po to, by obrazić panią domu, lecz dlatego, że oboje mamy mało czasu... Gdy zaczął mówić, spojrzała na niego z bezbrzeżnym zdziwieniem. Głos miał głęboki i spokojny, dziwnie pasujący do szerokiej twarzy i głęboko osadzonych, mocnych oczu. Wyraźny, gardłowy akcent, zdradzał Grombelardczyka. Stali w milczeniu. Patrząc z rosnącym zdumieniem na jego zakurzony podróżny strój i krótki, wojskowy miecz, powiedziała: – No nie, tego już doprawdy za wiele... Cóż ty sobie wyobrażasz, mój panie? Z dziwną łatwością odbił jej wzrok. Ale w chwili, gdy zrozumiała, że jej zielone spojrzenie przegrywa, z namysłem pochylił głowę. – Wybacz, pani – powiedział prawie pokornie, choć widać było, że nie przychodzi mu to łatwo. – Nie chciałem cię obrazić. Powoli wróciła spojrzeniem do zwierciadła. Uniosła rękę i musnęła małym palcem gęste, wygięte ku górze rzęsy. – Wyjdź teraz – powiedziała od niechcenia. – Zostaw swoje prostackie maniery za drzwiami i przyjdź po raz drugi. Przez ten czas zastanowię się, czy na pewno chcę z tobą rozmawiać. Nie oglądając się widziała, jak drgnęły mu mięśnie szczęk. Odwrócił się bez słowa i wyszedł. Wydęła lekko usta, przywołując na twarz wyraz niejakiego lekceważenia, potem zmrużyła oczy i

rozchyliła usta w uwodzicielskim uśmiechu. Ściągnęła brwi i to był gniew, potem w szeroko otwartych oczach zalśnił niekłamany zachwyt. Delikatne nozdrza rozwarły się, wraz z uniesionym kącikiem ust tworząc pogardliwą ironię, potem kolejno przemknęły przez twarz: niedowierzanie, naiwna dziewczęca ciekawość, uwielbienie, odraza, przerażenie, namysł, kpina... Przeciągnęła się beztrosko i zmarszczyła brwi. – Zasnąłeś tam, panie, za tymi drzwiami? A może czekasz, bym wyszła po ciebie? Drzwi rozchyliły się ponownie. Stanął w nich tak samo, jak przedtem. Pochylił głowę i czekał. – Witam cię, panie, w moim domu – powiedziała swobodnie po długiej chwili milczenia. – Wejdź dalej, proszę. Zrobił dwa sztywne kroki. – Witam waszą godność – przemówił lekko stłumionym głosem. – Jestem L.F.Gold, z Grombelardu. Pokiwała głową. – Z Grombelardu. To widać. Uniósł głowę myśląc, że nawiązuje do jego poprzedniego zachowania. Ale nie. Z dezaprobatą patrzyła na popękane, zakurzone buty i wiszący u pasa miecz. – Jestem prosto z podróży, pani – wyjaśnił. – Wybacz, że rażę twe oczy takim ubiorem... – No dobrze już... Czemu zawdzięczam wizytę waszej godności? Prawie położyła się w fotelu, powściągając chęć zwieszenia głowy, jak wcześniej; nie chciała, by krew napłynęła do twarzy. Oparła policzek na dłoni. Udając dyskrecję, stłumiła ziewnięcie. – Pytałam. I czekam. Wydobył spod kurty niewielki rulon pergaminu, mocno wygnieciony. Podszedł i wyciągnął rękę. – Oto list, który wyjaśni cel mojej wizyty, pani. Z wahaniem rozwinęła zwoik. Przebiegła wzrokiem równe linijki kształtnego pisma. Wyprostowała się gwałtownie. Pobladła. – To jakiś żart, głupi żart – powiedziała. – Baylay... zaginął w Armekcie... Zapewne... zamordowali go jeźdźcy równin albo inni zbóje... – Mylisz się, pani. Ten list napisany został... – Znasz jego treść? – przerwała.

– Tak, pani. W skupieniu przeczytała pismo po raz drugi i trzeci. Bladość ustąpiła miejsca rumieńcom. – Nie wierzę. Nie wierzę temu listowi ani tobie, panie. Cóż mój brat miałby robić na tym... Czarnym Wybrzeżu? – Pojechał szukać swojej żony, pani. Wstała. – Bzdura. Ilara uciekła od niego przed dwoma laty. Jest teraz w Armekcie. – Nie, pani. Ten list... – Nie wierzę. Z nagłą złością przedarła pismo na pół i cisnęła mu pod nogi. Odwróciła się plecami. – Żegnam cię, panie. I nigdy więcej nie przychodź do mego domu. Nie widziała, jak położył dłoń na rękojeści miecza. Ale brzmienie głosu nie wróżyło nic dobrego. – Nie, pani. Baylay jest moim przyjacielem. Zrobię wszystko, by jego życzenie zostało spełnione. Pojedziesz ze mną dobrowolnie albo z przymusu. Wybieraj. Odwróciła się i spojrzała w szare oczy. – Co słyszę? – powiedziała powoli, z jakimś złowrogim grymasem. – Grozisz mi, człowieku... porwaniem? Ogorzała twarz Grombelardczyka pozostała niewzruszona. – Tak właśnie. Minęło parę chwil, nim zrozumiała, że ma przed sobą szaleńca. Z nagłą pasją zacisnęła usta. – Służba! W drzwiach komnaty prawie natychmiast pojawił się niewolnik. – Odpraw go, pani – rzekł Gold, prawie łagodnie. Zignorowała ostrzeżenie. – Wyprowadź stąd tego człowieka – poleciła. Służący stanął za plecami Golda; gdy stało się jasne, że gość dobrowolnie nie pójdzie, ujął go mocno pod rękę. W następnej chwili silne ramię opasało plecy niewolnika, drugie pochwyciło kark. Gold podciął służącemu nogi... ciało mężczyzny wywinęło kozła w powietrzu, jakby ważyło tyle, co wór

pierza, i runęło na podłogę. Grombelardczyk chwycił leżącego i postawił z powrotem. Pokonany z trudem chwytał powietrze, uderzenie o posadzkę musiało nim wstrząsnąć. Jakby tego było mało, Gold popchnął go i wyrżnął jego głową o ścianę. Uniósł spojrzenie. Leyna stała z otwartymi ustami i językiem dotykającym górnych zębów. Nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnego... Nie rozumiała... nie sądziła, że ktoś może... Co innego turniej, zapasy... Z czoła nieprzytomnego ściekała strużka krwi. Skonsternowany Grombelardczyk, dojrzał w oczach magnatki, obok strachu, wyraz jakiejś... lubieżnej fascynacji. – Przebierzesz się, pani? – zapytał z wymuszonym spokojem, usiłując pokryć zaskoczenie i narastającą niepewność. – Czy pójdziemy zaraz, tak jak stoisz? Wymruczała coś niewyraźnie i cofnęła się – ale byłby przysiągł, iż ten mały krok wstecz uczyniony został raczej po to, by go sprowokować, niźli z rzeczywistej chęci ucieczki. Przestał rozumieć sytuację... Gdy Dartanka zrobiła drugi mały kroczek, podszedł szybko i pochwycił rękaw sukni. Szarpnęła się – wtedy uderzył. Potężny policzek rzucił ją na ścianę. Rozburzone włosy spadły na oczy. Wyprostowała się powoli, drżącą ręką dotknęła kącika ust. Z niedowierzaniem spojrzała na plamkę krwi na palcu, potem na niego. Pchnął ją ku drzwiom. Nie stawiała oporu. Po raz pierwszy w życiu została uderzona! Trzymał ją za ramię, gdy zbiegali po szerokich, pokrytych wzorzystym kobiercem schodach. Sieknęła chrapliwie, próbując uwolnić się z uścisku. Trzymał tak mocno, że czuła tępy ból w ramieniu. Na ulicy przed domem stały dwa duże, osiodłane konie. Nie znała się na koniach, gdyby było inaczej, odgadłaby natychmiast, że ma przed sobą owe ciężkie i wytrzymałe górskie wierzchowce, które tak bardzo ceniono we wszystkich prowincjach imperium. Wsadził ją na grzbiet jednego z nich, sam dosiadł drugiego. Ciągle milcząc, chwycił jej konia za uzdę. Po czym, na oczach gromadzącej się służby – ruszyli. Zdesperowany, rzucił ostrzegawcze spojrzenie, znacząco opierając dłoń na mieczu. Zacisnęła wargi. Nie wezwała nikogo. Po chwili drobnym kłusem jechali ulicami miasta. Powiedziała: – Jesteś szalony. Wszyscy mnie tu znają, spójrz. Ostatni, uciekający przed zmierzchem przechodnie zatrzymywali się, patrząc zdumionym wzrokiem. Nieczęsto zdarzało się widzieć jedną z pierwszych dam stolicy, jadącą wierzchem w męskim siodle i do tego w strojnej sukni... – Zatrzyma nas każdy napotkany patrol – powiedziała pewnym głosem, w którym jednak więcej było złości, niż zamierzonej pogardy. – Zresztą nie wydostaniemy się z miasta. Bramy o tej porze są już zamknięte.

Spojrzał przez ramię. – Nie strasz, pani – powiedział spokojnie. – Bramy są po to, by je otwierać, a co do żołnierzy... Nie pierwszy raz jestem w Dartanie i doskonale wiem, ile są warci. Dobrze, jeśli co dziesiąty pojmuje, że mieczem się rąbie, a nie rzuca... Szybko odwrócił głowę, usłyszawszy w odpowiedzi – zupełnie nieoczekiwanie – wyjątkowo ordynarne przekleństwo. Jechali w milczeniu. Gold rozglądał się dokoła. Drogę znał... Ale niepokoiła go zagadkowa, zdumiewająca bierność branki. To porwanie było szaleństwem; gdy podstęp z listem zawiódł, uprowadzenie dziewczyny nie mogło się udać... A jednak udało się. Jechała za nim. Na razie... Nie rozumiał, jak do tego doszło. Nie wiedział, dlaczego poturbował niewolnika... i dlaczego ją uderzył. Odruchowo szukał drogi ucieczki. Najpiękniejsze, najbogatsze miasto Szereru nie obfitowało w mroczne, dające schronienie zaułki. Rollayna nie powstała tak, jak inne miasta, które zmieniały się i rozwijały przez wieki, doroślały, starzały... Legenda podaje, że wzniesiono ją od razu, w ciągu dwóch niespełna lat. Była miastem, które sama Szerń pomagała zbudować i które miało stać się pomnikiem dla Rollayny – wspanialej, półboskiej dziewczyny, najstarszej, najpiękniejszej i najpotężniejszej z trzech sióstr, które przed wiekami Szerń zrodziła do walki ze złem. I Rollayna-stolica była właśnie taka – najpiękniejsza i najpotężniejsza spośród wszystkich miast imperium. Wzniesiono mury, które niczemu nie służyły, bo imperium objęło cały Szerer i nie miało żadnych wrogów, chyba półzwierzęta z Aleru. Potężne, białe mury, tworzyły dwa pierścienie – jeden w drugim. Wzdłuż murów zewnętrznych, biegła szeroka, brukowana (jak i wszystkie inne) ulica, poprzegradzana mostami – Obwodnica. Piękne miasto. Jakże różne od ponurych, kamiennych miast Grombelardu! Tu budowano z cegły, ściany tynkowano i bielono, zdobiły je wymyślne płaskorzeźby, gzymsy i freski, wszędzie rzucały się w oczy zdobione kolumny, szerokie balkony, tarasy, delikatne, eleganckie ogrodzenia, otaczające liczne parki i ogrody. Gold wiedział, że rozmach, z jakim Dartańczycy wznosili swoje miasta, próbowano naśladować – zwykle dość nieudolnie – we wszystkich niemal krainach Szereru, odkąd nastało Cesarstwo. W samym Armekcie przecież... Doprawdy, Armektańczycy zawojowali Dartan mieczem, Dartańczycy wzięli zaś odwet, narzucając wszystkim i wszędzie swą architekturę, sztukę... Jeśli Armekt wciąż jeszcze nie był drugim Dartanem, to dlatego tylko, że broniły go odwieczne, uświęcone tradycje, zaklęte w potędze armektańskiego języka... Dotarli do Obwodnicy. Wciąż spotykali wielu przechodniów. Kłuło w oczy bogactwo i wdzięk zwykłych nawet, mieszczańskich strojów. Kobiety szeleściły sukniami, mężczyźni pobrzękiwali srebrzonymi klamrami trzewików. Goldowi jednak wszyscy ci ludzie wydawali się prawie nadzy... Nikt nie nosił broni. Choćby lekkiego, paradnego miecza, choćby sztyletu. Legioniści (bezbronni!

zupełnie bezbronni!) paradowali z rzeźbionymi, lakierowanymi na czerwono lub czarno laseczkami; taki oręż nie wystarczyłby chyba do odpędzenia psa! Gold zmarszczył brwi myśląc, że zdobyłby to miasto, gdyby powierzono mu wzmocniony patrol Legii Grombelardzkiej... Dotarli do Bramy Północnej. Czterej żołnierze, w błyszczących od ozdób napierśnikach, kręcili kołowrotem. Okuta mosiądzem brona opuszczała się powoli. Z niedalekiej wartowni wyszedł wysoki, szczupły oficer i szybkim krokiem ruszył w kierunku nadjeżdżających. Gold zatrzymał wierzchowce, zeskoczył z siodła i wyszedł mu na spotkanie. Powiedział coś półgłosem, wyciągnął zza pazuchy jakiś papier. Oficer obejrzał go uważnie, po czym spojrzał na Leynę... rozpoznając ją od pierwszego rzutu oka. Skłonił się; Gold także spojrzał na dziewczynę, marszcząc groźnie brwi... Odwróciła głowę. Usłyszała, że Grombaldczyk mówi coś ostro, z naciskiem. Odpowiedział mu niepewny głos oficera. Padło jeszcze parę słów, po czym – opuszczona już prawie brona zaczęła powoli pełznąć w górę. Gold wskoczył na siodło, pozdrowił legionistów gestem i ruszył ku bramie. Po chwili znajdowali się poza murami, przemierzając Północne Przedmieście. Leyna milczała. Gold zatrzymał wierzchowce. – Dlaczego nie uciekałaś, pani? Dlaczego nie wzywałaś pomocy? To była okazja, która może się już nie powtórzyć! A wcześniej? Dlaczego? Milczała. – Nie wiem... – powiedziała wreszcie. – Może... może chcę być porwana? Spojrzał na nią szybko i ze zdumieniem, którego nawet nie próbował ukryć. Ale twarz miała zwróconą tylko częściowo ku niemu, zaś potargane włosy kryły profil. – Jedziemy. Ruszyli. – Cóż to za papier pokazałeś temu oficerowi? W jej głosie nie było wyższości, wzgardy, ani gniewu. Była tylko zwykła ciekawość. Dopiero co poznał tę kobietę, ale już widział, że jej nie rozumie i pewnie nigdy nie zdoła zrozumieć. – Patent – odpowiedział po długiej chwili. – Jestem setnikiem Gwardii Grombelardzkiej.

Rozdział II

Dorzucił do ognia. Iskry strzeliły w niebo. – Jesteś rozbójniczką? Jej twarz pozostała obojętna, bez wyrazu. – Nie. – Nie? Cisza. – Więc kim? – Daj mi spokój. I nie podsycaj tak ognia. Nie pytając już o nic, nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w płomienie. Dziwne nocne spotkanie. Dziwna kobieta. Przyszła z nocy, przyglądała mu się przez długą chwilę tak badawczo... Usiadła przy ognisku, zjadła kawałek suszonego mięsa. Odpowiadała monosylabami, traktowała go niemal jak powietrze. Miała niski, leciutko zachrypnięty głos. Ten nieustanny cień chrypki był w jakiś sposób denerwujący; Baylay miał ochotę odkaszlnąć lub odchrząknąć po każdej jej wypowiedzi. Spojrzał z ukosa. Zdecydowany, wyraźny profil, ładne, małe usta i długie rzęsy... Ale nie dbała o siebie; chyba od dawna przebywała w górach. Paznokcie u rąk miała połamane i zaniedbane, bujne czarne włosy brudne i pozlepiane w strąki. Jej odzież była kupą łachmanów, spódnica i koszula ledwie okrywały zgrabne, bardzo silnie umięśnione ciało. Leżący na ziemi kaftan także był dziurawy, podobnie peleryna. Tylko buty miała nowe i mocne. – Co robisz w Górach? Przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć. – Wędruję – rzekł wreszcie. – Po prostu wędruję. Popatrzyła z powątpiewaniem. – Do Badoru? – Nie do Badoru. Zmierzam do Złego Kraju. Po raz pierwszy jej twarz nabrała wyrazu. Spojrzała mu szybko w oczy. Jednak nie była piękna, nawet ładna...

– Po co? Zwlekał z odpowiedzią. – To długa historia. Nadal patrzyła mu prosto w twarz. Miała dziwny, niesamowity wręcz wzrok. Nie potrafił go wytrzymać. Odwrócił głowę. – Czemu tak patrzysz? Nie odpowiedziała. Dopiero po długiej chwili mruknęła jakby do siebie: – Do Złego Kraju... Tak po prostu. Po sławę? Bogactwo? A może po śmierć? Patrzył prosto przed siebie. – Po żonę. Cisza. Potem jej głos, który zabrzmiał niespodziewanie przyjaźnie i ciepło: – Nie powiesz mi nic więcej? Zatrzymał wzrok na skaczących po gałązkach płomieniach. – Po co? Cóż się to może obchodzić? Jej głos znowu zobojętniał. – W samej rzeczy – nic. Chciałam ci tylko pomóc. – Nie potrzebuję pomocy. Nie od ciebie. Czuł wzbierający gniew, pojmując jednocześnie jego bezzasadność. Po co udaje bohatera, skoro nim nie jest? Dopiero rozpoczął swą szaleńczą wyprawę, a już zmylił drogę, czuje się zagubiony i bezradny. Cóż dopiero, gdy przekroczy granicę Złego Kraju? Ba! pytanie, czy w ogóle do niej dotrze... Kobieta wstała. Schyliła się, podniosła kaftan, pelerynę i oparty o kamień sajdak z łukiem i strzałami. – Rano idź na wschód – powiedziała. – Trafisz na urwisko i wiodącą wzdłuż niego ścieżkę. Kieruj się wtedy na północ. Ścieżka zaprowadzi cię do niewielkiej chatki. Tam znajdziesz człowieka, który ci pomoże. Powiedz, że przysyła cię Łowczyni. Odwróciła się i zniknęła w ciemnościach. Przez długą chwilę siedział oniemiały. Potem zerwał się i chciał zawołać... ale zrezygnował. Obraził ją. Właśnie JĄ. Był głupcem. Łowczyni.

Usiadł powoli i znów patrzył w płomienie. Bezwiednie ujął w dłoń gałązkę i wzruszył nią węgle w ognisku. Trysnęła fontanna iskier. Zagryzł lekko wargi. Właśnie zraził swą opryskliwością kobietę, której szukał. Którą Gold polecił mu jako wyborną przewodniczkę. "Jest kapryśna, mówią też, trochę złośliwa – wspominał przestrogi i rady przyjaciela. – Nie znam jej zbyt dobrze, tyle tylko, co każdy inny setnik Gwardii w Grombelardzie. Więc raczej nie powołuj się na mnie. Ale droga, którą ci opisałem, prowadzi do człowieka mającego wielki wpływ na tę kobietę. On doradzi ci, gdzie jej szukać. A potem... albo zyskasz przewodniczkę, która, jak słyszałem, prowadziła już ludzi do Obszaru, albo może chociaż usłyszysz jakieś wskazówki. Dałbym ci przewodnika z legii, ale nie mogę. A każdy inny przewodnik zarżnie cię pewnie już na pierwszym noclegu w górach. Znajdź więc tę kobietę, lub idź sam... a najlepiej zrezygnuj z tej wyprawy..." – i dalej następowało to, co zwykle. Że szaleństwo... że Ciężkie Góry... że poczekaj... że wracaj do Dartanu. Łowczyni... Tak czy owak, chyba wskazała mu drogę do człowieka, o którym mówił Gold. Drogę, którą zgubił. Ale ten człowiek potrzebny był tylko do odszukania właśnie jej, Łowczyni. Czy teraz... to w ogóle miało sens? Cisnął patyk w ogień, otulił się peleryną i ułożył na ziemi. Świtało, gdy po źle przespanej nocy ruszał w dalszą drogę. Szedł równym, niezbyt szybkim krokiem, ściskając pod pachą miecz, a na plecach niosąc worek z prowiantem, zapasowymi butami i kilkoma drobiazgami. Uważnie rozglądał się dokoła. Góry jeszcze spały. Przyzwyczaił się już do nich. Nie były wcale aż tak groźne, jak powiadano. Owszem, w pierwszej chwili mogły się takimi wydawać. W promieniach słońca wyglądały nawet pięknie, ale pod ciężkimi, grubymi chmurami zdawały się być ponure. I były. Najbardziej męczył go wieczny, grombelardzki deszcz. Wieczna wilgoć spadająca z góry, szmer uderzających o ziemię kropel. Była jesień i padało bez przerwy. Przez cały dzień siąpiła drobna mżawka, zmieniająca się pod wieczór w ulewę. Potem mżyło przez całą noc, rano zwykle spadała mgła – i znów wszystko od początku. Ale od dwóch dni nie spłynęła z nieba ani kropla. Cieszyło go to, choć dziwiło, bo już przywykł do bezustannego dżdżu. Zamyślony, przestał zwracać uwagę na otoczenie. Oszczędzając siły, powoli i ostrożnie, tak jak uczył go Gold, szedł pod górę. Dotarł do przepaści, o której wspominała. Opanowując zawrót głowy spojrzał w dół, a potem na boki. Stroma, pionowa niemal ściana ciągnęła się tak daleko, jak sięgał wzrokiem. Jakby wielki, wiedziony ręką olbrzyma topór przerąbał masyw na pół. Zrozumiał, że ma przed sobą słynne Cięcie, o którym Gold opowiadał mu tak wiele. Złą sławą cieszyła się ta okolica, odwiedzana przez sępy, pełna zbójeckich kryjówek... Ponoć tylko w Złym

Kraju łatwiej spotkać śmierć. Po chwili poszukiwań odnalazł coś, co mogło być ścieżką, o której mówiła kobieta. Poprawił worek na plecach i ruszył na północ.

Rozdział III

Zeskoczył z konia i wyciągnął ręce. Zsunęła się w nie i z ulgą stanęła na ziemi. Nie była przyzwyczajona do tak długiej jazdy i do tego w męskim siodle. Piekły ją uda i pośladki, a przy każdym poruszeniu odzywał się ból w plecach. Spojrzała z nadzieją na jasne, otwarte szeroko okna gospody, z których buchał gwar rozmów zmieszany z zapachem jadła. Kiedy indziej, propozycja spędzenia nocy w podobnym domu byłaby dla niej obelgą, teraz jednak czekała nań z niecierpliwością. Zapytała sama: – Czy tu zanocujemy? Spojrzał, prawie rozbawiony. – O nie, pani. Rano twoja służba podniesie alarm... a najpewniej już podniosła. Nie możemy sobie pozwolić na odpoczynek ledwie pięć mil od stolicy. Musimy uciekać, jeszcze kawałek traktem, a potem lasami. Lubiła słuchać jego głosu, choć za żadne skarby świata nie przyznałaby się do tego. Nawet przed sobą. Przed gospodę wybiegł posługacz. Gold cisnął mu srebrną monetę i odprawił ruchem ręki. Wielkopański gest. Zdumiona, musiała przyznać, że pasował do niego... do tego Golda... Cóż, był w końcu człowiekiem Czystej Krwi. – Poczekaj tu na mnie, pani. Przyprowadzę juczne konie. Zdała sobie nagle sprawę z tego, co to oznacza. Rozzłoszczona i przerażona wizją spędzenia nocy w siodle, nie odpowiedziała. Gdy odszedł, podeszła do swego wierzchowca i lekko pogładziła go po szyi. Nie wiedzieć czemu polubiła to zwierzę. Miała wreszcie chwilę czasu na uporządkowanie wrażeń. Było ich wiele, zbyt wiele! I przecież... Zamyśliła się. Zdumiewał ją ten człowiek. Zdumiewał jego sposób bycia, słowa, szybkość, z jaką podejmował nieodwracalne decyzje... Oto porywa najpiękniejszą kobietę Dartanu z jej własnego, rojącego się od

służby domu, przy czym robi to z godną podziwu zimną krwią i pewnością siebie, by nie rzec – z wprawą. Wartujących przy bramie legionistów, zbywa kilkoma słowy. Ech, salutują mu jeszcze służbiście, zamiast krzyczeć, pojmać i wtrącić do lochu! Potrząsnęła lekko głową, jakby niedowierzając własnej pamięci. Czy to się mogło zdarzyć? Ona, piękna A.B.D.Leyna – porwana, uprowadzona... Gdzie tam uprowadzona? – zabrana! Zabrana z własnego domu wbrew woli, wbrew... Na Szerń, jakże daleko było teraz spokojne (nudne!), gładko płynące życie, jakie wiodła dotąd! Uciekło gdzieś, odpłynęło – może bezpowrotnie. Przeraziła się, że to może być prawda. Zabierze ją gdzieś i zmusi... zmusi do... Przygryzła lekko usta, czując dziki jakiś dreszcz. Zmusi ją. Do wszystkiego... Zgwałci... Zmusi... Zniewoli. Znów wróciła pamięcią do chwili, gdy wezwała niewolnika. A wtedy on... Przesunęła językiem po wargach, wbijając oczy w ciemność. Porwanie, na Szerń. Prawdziwe porwanie. Usiadła na dużym, do połowy ukrytym w ziemi kamieniu, wsunęła ręce pod suknię i, korzystając z mroku i samotności, zaczęła masować palące żywym ogniem uda. Znów z nagłym gniewem pomyślała o czekającej ją, męczącej podróży. Porwał, no dobrze... Ale mógł przecież zadbać o jakiś zaprzęg, jeśli już nie stać go na lektykę. No i była głodna. Fascynował ją. Ten Grombelardczyk. Żołnierz. Setnik gwardii. Uświadomiła to sobie w jednej chwili i od razu z przerażającą jasnością. Był mężczyzną... mężczyzną który... Nie znała dotąd takich mężczyzn. Mężczyzn, którzy wyzywająco patrzyliby jej w oczy, hamowali gniew wykonując jej polecenia... Ci, których znała, byli wszyscy tacy sami. Tacy sami... Przyjmowała ich hołdy, w końcu ktoś musiał je składać... Ale nudziły... Znów poczuła ciarki na plecach. Policzki poczerwieniały. Mężczyznę z mieczem u boku w jej domu... bijącego ją po twarzy jak pierwszą lepszą niewolnicę – widziała po raz pierwszy. To było... O, na Szerń, bała się go po prostu! Bała się po raz pierwszy w życiu... ale zarówno ten strach, jak i ból, byty zbyt niezwykłe, zbyt podniecające, by od nich uciekać – raz na zawsze. Z mroku wynurzył się Gold, prowadząc dwa ciężko objuczone konie. Prędko obciągnęła suknię i wstała. Podał jej jakieś zawiniątko. – To męski strój podróżny – wyjaśnił. – Przebierz się, wasza godność, za węgłem budynku.

Z wahaniem wzięła pakunek do ręki. – Męski strój... – powiedziała niepewnie. – Cóż w tym złego? Zapewniam, że będzie leżał dobrze, a w sukni kiepsko się siedzi na koniu. Popchnął ją lekko ku narożnikowi gospody. Dopiero teraz dotarł do niej sens polecenia. Przybladła. – Mój panie, tyś się chyba upił... – powiedziała lodowato. – Ciągle zapominasz, do kogo mówisz. Dartańska magnatka miałaby się rozbierać pod ścianą jakiejś podejrzanej rudery? Jak pierwsza lepsza ulicznica? Patrzył spokojnie, choć z niedostrzegalnym niemal, ironicznym uśmiechem na ustach. – Wszystkie pokoje w gospodzie są zajęte – powiedział. – Tak że nie uda mi się, pani, zapewnić ci odpowiedniej garderoby. Ale jeśli chcesz podróżować w tej pięknej, zielonej sukni – to proszę. Stała przez chwilę nieruchomo, potem odwróciła się i poszła w stronę budynku. Widział ją w mdłym świetle, bijącym z okien, potem zniknęła w mroku. Leyna ukryła się za węgłem, szybko rozejrzała na boki i zrzuciła suknię. Po omacku wyciągnęła z zawiniątka obcisłe nogawice. Wiatr, spływający po nagim ciele, także był czymś nowym, niezwykłym. Zagryzając wargi szybko dopięła krótką spódnicę, wciągnęła nogawice, wbiła drobne stopy w skórzane trzewiki. Potem narzuciła cienką, jedwabną koszulkę, na to gruby, szorstki, wciągany przez głowę futrzany kaftan. Włosy związała w gruby węzeł i przepasała aksamitną wstążką. Z odrazą wzięła do ręki zimny pas z metalowych kółek– i wąski, lekki mieczyk. – O, nie – mruknęła do siebie. – Co to, to nie. Pochyliła się jeszcze i oddarła od sukni duży kawał materiału. Zwinęła go starannie i, po krótkim namyśle, zatknęła za spódnicę, pod kaftanem. Wróciła na majdan. Gold obrzucił ją uważnym spojrzeniem. – No, nie wyglądasz, pani, szczególnie pociągająco – zawyrokował ze szczerością, która sprawiła, że zapałały jej policzki. – Ale na pewno będzie ci wygodniej. I cieplej. Wyciągnęła przed siebie rękę z mieczem. – Zabierz to! – powiedziała z wściekłością. – Nie zamierzam potykać się o jakieś żelastwo! Odebrał broń i przytroczył do juków. – Czas w drogę, pani. – Jestem głodna. – Później.

Obrażona nie przyjęła pomocy, którą jej ofiarował. Sama niezdarnie wdrapała się na wielkie bydlę udając, że nie dostrzega uśmiechu setnika. – Zachowujesz się jak dziecko, pani – powiedział wprost. Chyba zawsze wszystko mówił wprost. – Wyjaśniłem już, dlaczego nie możemy sobie pozwolić na zwłokę. Nie odpowiedziała. Gold jednym skokiem znalazł się w siodle. – A zatem w drogę. Zjechali na gościniec, zadudniły kopyta na belkach wąskiego mostu, przerzuconego nad leniwą rzeczułką. Leyna znów poczuła ból w plecach. Monotonny chód konia nużył ją, ale ten ból nie pozwalał zasnąć. A właśnie poczuła, jak bardzo jest śpiąca. Ziewnęła głośno, wręcz ostentacyjnie. Gold uśmiechnął się pod wąsem. Chyba znał tylko jeden rodzaj uśmiechu – lekko ironiczny. Nie widziała go wprawdzie, bo noc była coraz bardziej zwarta, ale usłyszała w głosie mężczyzny. – Wydaje mi się, pani – powiedział – że traktujesz naszą wyprawę jak jakąś nową rozrywkę, którą Szerń ci zesłała jako lekarstwo na nudę. Jesteś w błędzie. To nie rozrywka i nie zabawa... prędzej gra. Ale nie ma w niej zamawianek. Już teraz grasz o życie Baylaya... a kto wie, może i swoje własne. I zrozum wreszcie, że nie jestem twoim w tej grze przeciwnikiem. Obiecała sobie, że nie będzie z tym człowiekiem rozmawiać. Teraz jednak nie wytrzymała. – Dokąd mnie właściwie wieziesz? – zapytała niby to zupełnie obojętnie. – Do granicy Obszaru, pani. Do miejsca, gdzie będzie czekał twój brat. Pokręciła głową. – Nie pojmuję, dlaczego wciąż kłamiesz? Przecież jestem w twojej mocy, zdana na twą łaskę i niełaskę... – urwała nagle spostrzegłszy, że omal lubuje się brzmieniem tych słów. Rozzłoszczona odkryciem, mówiła głośniej i gniewniej: – Powiedz wprost, że porwałeś mnie dla siebie, nie opowiadaj mi więcej o Baylayu. Światła gospody pozostały daleko za nimi. Było zupełnie ciemno, ale mogłaby przysiąc, że patrzył długo w jej kierunku, nim wreszcie powiedział niegłośno i jakby do siebie: – Czyżbyś naprawdę była aż tak próżna, pani? Nie jesteś w stanie uwierzyć w żadne wytłumaczenie poza tym, że porwano cię dla twej urody? – Owszem, ale niech to będzie wytłumaczenie, nie zaś bzdura. – A zatem... a zatem powinność wobec przyjaciela... to twoim zdaniem nie jest wystarczający powód? Zaśmiała się krótko.

– Mój panie! Któż ci dzisiaj uwierzy w takie brednie? Zgódźmy się na chwilę, że Baylay napisał ten list, że naprawdę znałeś Baylaya... Ale przecież, jeśli on naprawdę udał się do tego Grombelardu, to z zupełnie pustymi kieszeniami. Najpierw był w Armekcie; tam na pewno wydał całe złoto, jakie zabrał, gdy wyjeżdżał z Rollayny. Długie milczenie. – Nie... nie rozumiem, o co ci chodzi, pani – powiedział wreszcie ze zdumieniem. – No, nie jesteś zbyt bystry, panie. Albo takiego udajesz. Jeśli nie miał pieniędzy – nie mógł ci zapłacić za tak długą podróż. – To chyba jasne? Wydawało się, że mężczyzna znów potrzebuje czasu, by ją pojąć. Nagle usłyszała śmiech, ale dosyć ponury... Przeszły ją ciarki. – Na Pasma Szerni! – powiedział. – Na Szerń, czyż nie jestem głupcem? – Nie zaprzeczę – powiedziała ostro, rozdrażniona. Grombelardczyk odzyskał zwykły spokój. – Nie będziemy więcej mówić na ten temat. Ale opowiem ci, pani, jak to było. Choć, doprawdy, nie wiem po co... Zamilkł na moment. Chciała coś powiedzieć, ale wpadł jej w słowo: – Pierwszy raz zobaczyliśmy się w Badorze, w garnizonie. Miałem służbę i przyprowadzono go do mnie, bo żądał rozmowy z komendantem. Zaprosiłem go do siebie, tłumacząc, że musi wystarczyć zastępca. Nawet nie usiadł, tylko od razu zaczął pytać, jak trafić do Złego Kraju. Obejrzałem go sobie od góry do dołu... Cóż, wiesz pani doskonale, że nie wyglądał na zabijakę. Powiedziałem mu to i jeszcze coś takiego: "Trzy rzeczy ci wyjaśnię, panie. Po pierwsze, do Kraju nie jedzie się w aksamitnych pantalonach, tylko w zbroi i z toporem przy siodle. Po drugie, jak już ma się ten topór, to trzeba jeszcze umieć nim machać. A po trzecie, do Kraju nie jedzie się ot, tak sobie, tylko z jakiegoś powodu. Jeśli chcesz, bym pomógł ci zginąć, powiedz chociaż, w imię czego mam to uczynić". Gold przerwał i zamyślił się. Leyna jechała z lekkim, niedowierzającym uśmiechem na ustach. Kopyta końskie stukały cicho. – Pierwszy raz w życiu widziałem wtedy płaczącego mężczyznę – podjął po chwili. – To był widok, jakiego nie zapomnę. Widziałem łzy u ojca, gdy umierała moja matka – ale to nie był płacz. Lordos, jeden z moich gwardzistów, musiał dobić konia-przyjaciela... ale i wtedy, to nie był płacz. Szlochanie i spazmy u mężczyzny zobaczyłem dopiero u twego brata... Nie mogłem na niego patrzeć, powiedziałem, żeby się wynosił, bo chce mi się rzygać... Przyszedł do mnie nazajutrz. Nie, nie przyszedł – przyjechał. Był w nowej, lamelkowej zbroi, a przy

siodle kołysał mu się niezły, choć lekki topór. Najpierw ogarnęło mnie zdziwienie, potem złość, wreszcie śmiech. Ale koniec końców wysłuchałem go... Historia uprowadzenia jej godności Ilary brzmi jak bajka... ale takie rzeczy w Grombelardzie zdarzają się, po prostu. Takie i daleko dziwniejsze. – Nie rozumiem – zaczęła kpiąco – dlaczego Ilara... – Pozwól mi skończyć, wasza godność! – przerwał ostro. – Powiedziałem, że nie chcę rozmawiać na ten temat! Nie obchodzą mnie twoje dociekania, ile i za co zapłacił mi Baylay. Przedstawiam powody, dla których jesteś tu ze mną, bo masz prawo i powinnaś je znać. To wszystko. Zaległo krótkie milczenie. – Twój brat, pani – podjął, starannie ważąc słowa – ma ogromny dar... zjednywania sobie ludzi... Nie zwykłem ofiarować przyjaźni każdemu, kogo napotkam. A jednak ten człowiek zdobył ją. W Grombelardzie, mówiąc "Dartańczyk", myślisz "śmieszny tchórz"... Ale on... Urwał. Nie potrafił mówić o uczuciach i zdawał sobie z tego sprawę. – Wiesz, pani, że pojechał do Armektu. Nie odnalazł tam jej godności Ilary, wyjechała z pewnym człowiekiem... podobno dobrowolnie. Baylay sądził, że została uprowadzona. Nie potrafię wyjaśnić, co mędrzec Szerni robił w armektańskiej Rinie, ale wygląda na to, że twój brat doskonale sprawdził informacje. Brule-Przyjęty... To imię jest dobrze znane w Grombelardzie. Idąc jego śladem, Baylay trafił aż do Badoru. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by go odwieść od wyprawy do Obszaru. Daremnie. Więc pomogłem mu, jak umiałem. Gold zamilkł na chwilę. Przed rokiem zmarła mu żona... Nie chciał mówić Dartance, jak bardzo wspomnienie o niej zaważyło na wszystkich decyzjach, jakie podjął, by wesprzeć nowego przyjaciela. – Nie mogąc zmusić go do pozostania w Badorze, ułożyłem plan. Może zły... To prawda, pani, sfałszowałem list. Baylay nigdy go nie napisał. Ale opowiadał mi o tobie, więc myślałem... Jeszcze tego samego dnia, gdy wyruszył, poprosiłem o zaległy urlop i pojechałem do Dartanu... Posłałem twego brata do miejsca, gdzie powinien czekać na najlepszą przewodniczkę, jaką znają Ciężkie Góry. Może spotka się z nią, może nie, ale na pewno zajmie to trochę czasu. Tak czy inaczej, najkrótszy obecnie szlak z Badoru do Złego Kraju kończy się w miejscu, gdzie niedawno wzniesiono małą stanicę Legii Grombelardzkiej. Powinniśmy zdążyć tuż przed Baylayem. Na wypadek, gdyby jednak przybył pierwszy, posłałem list do komendanta placówki. Zatrzyma twego brata, choćby siłą. Aż do naszego przybycia. Chcę, byś spotkała się z Baylayem i odwiodła od tej wyprawy. To szaleństwo. Nie, nawet nie szaleństwo... szaleństwem jest sama wyprawa do Obszaru. Ale podjęcie tam walki z Przyjętym to po prostu śmierć. Cisza. Kopyta końskie wystukiwały nierówny rytm. – A jednak, jeśli i twoja perswazja zawiedzie, pójdziemy do Kraju razem z nim. Mój urlop wkrótce się kończy, ale zorganizowałem wszystko w taki sposób, że na Czarne Wybrzeże ruszy z Baylayem

oddział wojska. I ty, pani. To najważniejsze. – Ja? – zapytała z nieskrywanym rozdrażnieniem. Przygryzł wargi; nie wierzyła mu. – A cóż ja miałabym robić na jakimś Czarnym Wybrzeżu, skoro nawet nie wiem... Jestem kobietą! Mam wywijać mieczem? To akurat Baylay potrafił wybornie, chociaż może o tym nie wiesz, mój panie! – zakończyła z pogardą, śmiejąc się nerwowo. – Wiem. Zmarszczył brwi. – Za to wy, Dartańczycy – dorzucił – nie wiecie nic o niczym, a już zupełnie nie znacie Szerni. – No dobrze, ale co to ma do rzeczy? – W Złym Kraju Szerń dotyka ziemi... Kontakt z Szernią nawiązać może tylko Przyjęty, albo człowiek posiadający Porzucony Przedmiot. Jednak Porzucone Przedmioty w Złym Kraju niewiele pomagają, wręcz przeciwnie, ściągają bowiem Strażników Obszaru. Przyjętym zaś żadne z nas nie jest. Urwał na chwilę. – Jest jednak trzecia potęga, umożliwiająca wezwanie sił Szerni – wyjaśnił. – To mianowicie, co łączy brata i siostrę... Braterska lub siostrzana miłość. Nikt nie wie dlaczego, ale Pasma Szerni, w obliczu niebezpieczeństw, bardzo chętnie wspierają siostry i braci. Przecież jesteś, pani, córką ulubionego kraju Szerni... mieszkasz w mieście noszącym imię najpotężniejszej z jej wysłanniczek... Czyżbyś nigdy nie słyszała o misji Trzech Sióstr? Czemuż to, powiedz, Szerń kazała im być właśnie siostrami? Usiłował dostrzec w mroku jej twarz. – Powiedz, pani, czy chcesz uratować swego brata? Czy chcesz mu pomóc? Cisza. – Posłuchaj mnie Grombelardczyku – rzekła poważnie. – Ja ci po prostu nie wierzę. Nie wierzę. Nigdy w życiu nie słyszałam tak nieprawdopodobnej historii. Porwałeś mnie, mówisz, bym porozmawiała z Baylayem? Ależ, mój dobry żołnierzyku (o ile nim jesteś, w co wątpię) Baylay, gdyby żył, oddałby cię w ręce Trybunału na pierwszą wzmiankę, żeś podniósł na mnie rękę! Mam wierzyć, że skazałeś się na twierdzę, byle tylko zmusić mnie do rozmowy z moim bratem?! Gold milczał... bo sam nie rozumiał jak do tego doszło. Miała rację. Inaczej wyobrażał sobie wszystko... Stracił kontrolę nad biegiem wypadków. Już wtedy, w jej domu w Rollaynie. – Ale może, jeśli powiesz mi prawdę... – mruknęła – może wtedy... zechcę wpłynąć na wyrok Trybunału... Nagle zaczął rozważać, czy istotnie nie wymyślić jakiejś historii, która będzie się jej podobała... i wycofać się. Poddać. Tak, poddać.

*** Gdy zeskoczył z konia i wyciągnął do niej ręce, prawie że w nie spadła. Była nieludzko, potwornie wręcz zmęczona. Bolało ją wszystko: nogi, plecy, kark. Powieki miała ciężkie, jak z kamienia. Nie pamiętała prawie, jak ją zaprowadził do wynajętej izby, pomógł ściągnąć buty, położył na łóżku i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wymamrotała coś niewyraźnie i przekręciła się na bok. Zasnęła natychmiast. Gold obserwował ją przez szparę w niedomkniętych drzwiach, potem powoli zszedł na dół i oporządził konie. Nie mógł sobie pozwolić na sen, ale też nie bardzo go potrzebował. Doba spędzona w siodle znaczyła dla niego niewiele, wytrzymywał nie takie marsze. Zapewne, był znużony, ale przecież nie leciał z nóg. Zbliżało się południe, zamówił więc suty posiłek i usiadł przy stole w kącie gospody. Dziwna rzecz, ale sala była prawie pusta. Nieczęsto tak bywało na tym szlaku. Raźno zajął się olbrzymią sztuką mięsa, jaką mu podano na wielkim półmisku. Jedząc rozmyślał, z nieruchomym wzrokiem wbitym w gromadkę siedzących przy dużym stole podróżnych. Postanowił już, że się nie podda. Nie wycofa. Ale... Ta Dartanka... Jeśli miał trwać w postanowieniu, to był wobec niej zbyt uległy, niepotrzebnie pozwalał na kaprysy. Gold umiał zdobyć się na szczerość wobec samego siebie. Hardość tej władczej pani imponowała mu, choć jednocześnie gardził jej wielkopańskimi nawykami. Nie znał takich kobiet... W jej postępowaniu było coś omal... lubieżnego. Piękna kobieta, która wiedziała, że jest piękna i oczekiwała tylko tego, by to uznawano, podziwiano, żądała hołdów, tak jak cesarski poborca – podatków. Złościły go kaprysy, ale znowu – jakże podniecająca była kobieta, która tak kaprysiła! Jednak – ten jej obrzydliwy stosunek do przyjaźni, która dla niego była uczuciem omal świętym; potrafił być w przyjaźni bezinteresowny! Wiedział doskonale, dlaczego w przypadku Dartanki jest inaczej. Ona po prostu nie potrafiła zrozumieć, że magnat, jej brat, mógłby się zaprzyjaźnić z człowiekiem niżej stojącym, choćby człowiekiem Czystej Krwi, choćby nawet oficerem gwardii. Nigdzie w całym Cesarstwie nie przyszywano do urodzenia tak wielkiej wagi, jak w Dartanie, a już w Rollaynie... Armekt, wraz z architekturą i sztuką, przejął także dartańskie formy towarzyskie, stworzył dwory magnackie w swoich miastach. Jednak zawód żołnierza, uświęcony przez tradycje armektańskie, podwyższał status społeczny człowieka. Stopień setnika gwardii stawiał Golda w rzędzie magnatów... Takie było prawo imperium. Zwykły chłop czy mieszczanin stawał się równy wyżej postawionemu przez sam fakt, że nosił mundur. Wyżej postawiony żołnierz był traktowany jak szlachcic Czystej Krwi, szlachcic Czystej Krwi – jak magnat. Magnat w tunice legionisty (a już gwardzisty!) ustępował pozycją społeczną tylko cesarzowi. Gold dziwił się, że Leyna nie pamiętała o tym. Może po prostu... chciała zachować dystans? Patrzeć na niego z góry? Miała piękne ciało i zepsutą duszę. Chciałby wierzyć, że tak nie jest, a przynajmniej – że tak nie będzie zawsze.

Była siostrą Baylaya. Porwał ją... ale nie potrafiłby spojrzeć Baylayowi w oczy, gdyby jego siostrze spadł włos z głowy. Czuł się za nią odpowiedzialny, lecz nie lubił jej, chwilami nienawidził prawie i nie chciał, nie chciał by pozostała taką, jaką była. Wytarł ręce o brzeg spódnicy i wstał od stołu. Podszedł do szynkwasu, wziął od oberżysty dzban pełen wina i zapłacił za łóżko w wielkiej, wspólnej izbie noclegowej (żal mu było złota na osobny pokój, nie potrzebował luksusów). Po krzywych, nierównych stopniach wdrapał się na piętro. Po chwili leżał na twardej, wymoszczonej sianem pryczy. Napił się prosto z dzbana. Poczuł przyjemne ciepło. Znów powrócił myślami do swej branki. Porównywał się z nią. Umiał być żołnierzem w koszarach, panem w komnatach, rozbójnikiem w górach... Uważał to za słuszne. Ona? – wszędzie i zawsze chciała być tylko dartańską pięknością. Zaklął. Ten list... Kiepską obmyślił intrygę. Jak dotąd, piękna kapryśnica doskonale bawiła się porwaniem i wszystko szło gładko. Ale w końcu zabawa ją znudzi i dojdzie do starcia... Każdy dzień, każda chwila odwlekająca ów moment, uczyni walkę trudniejszą... Opróżnił dzban do połowy. Wyciągnął się na łóżku i zamknął oczy. Postanowił, że wstanie przed zmierzchem.

Tak się stało. Tkwił pośrodku izby i rozmyślał. Dał jej niewiele snu. Czy nie za mało? Cóż, będzie się musiała do takiego trybu życia przyzwyczaić. Niedługo potem wszedł do pokoju dziewczyny, trzymając w ręku półmisek z jedzeniem i kubek z winem. Zły na siebie, że uległ słabości i przybiegł do niej z posiłkiem, jak służący, postawił dzbanek na stole i zerknął na jej twarz. Spała jak dziecko, z policzkiem przyciśniętym do twardej, wypchanej sianem poduszki. Posapywała lekko przez sen. Wyglądała tak niewinnie i czysto, że nagle odniósł wrażenie, że widzi ją po raz pierwszy. Ale wygnieciona i podwinięta spódnica odsłaniała długie, kształtne nogi; toczone uda szczelnie wypełniały obcisłe nogawice... Nie byty to nogi dziecka! Jednak... jej uroda stanowiła duże zagrożenie... Podszedł do łóżka i lekko dotknął ramienia śpiącej. Potrząsnął. Mruknęła coś, nie otwierając oczu i przetoczyła się na plecy. Czerwona fala gęstych włosów sparzyła mu dłoń. – Czas... czas w drogę, pani – powiedział cicho i tak tkliwie, że aż przygryzł usta, zaskoczony brzmieniem własnego głosu. Mocno, zbyt mocno chyba szarpnął delikatne ramię. Otworzyła oczy i gwałtownie usiadła na łóżku. – Jak śmiesz mnie dotykać, gwardzisto! – powiedziała z pełną pogardy i wyższości wściekłością. –

Chyba za dużo sobie pozwalasz! Jakieś ciepłe, przyjemne słowo, które już miał na języku, spłynęło do żołądka wraz ze śliną. Przygryzł wargę. – Czas w drogę – powiedział szorstko. – Za chwilę masz być gotowa... pani. Czekam na dole, przy koniach. Nagle uśmiechnął się szyderczo, widząc jej czerwone i zapuchnięte oczy, które chciały być władcze, groźne i nieprzystępne. Ale był to też uśmiech gniewny, mocno na pokaz; odwet. Jej reakcja zaskoczyła go, zdumiała. Ten uśmiech musiał ją dotknąć bardziej, niż mógł się tego spodziewać. – Precz. Precz mówię. Wynoś się stąd, ty... To, co teraz usłyszał sprawiło, że uśmiech skamieniał mu na twarzy. Chciał coś powiedzieć, ale spojrzał tylko z niedowierzaniem, pokręcił głową i wyszedł. Była tak odrażająca, wykrzykując podobne wyrazy, że – pełen obrzydzenia – nie potrafiłby jej nawet zwymyślać. Nie, nie był wcale delikatny, ani nadwrażliwy. W garnizonie czy na biwaku w górach, jego gwardziści, a czasem i gwardzistki, miotały nieraz jeszcze gorsze przekleństwa. Ale różnica między wciąż spiętym, wiecznie igrającym ze śmiercią żołnierzem a nią – delikatną i z pozoru dystyngowaną magnatką dartańską – była ogromna. Nerwowymi ruchami dopinał popręgi. Był bardziej wzburzony, niż chciałby to przyznać. Tu chodziło nie tylko o to, co powiedziała. Jej zachowanie. Rzadko pozwalał sobie na porywy czułości czy delikatności... Czuł się jak odtrącony kopniakiem pies... Wyprowadził konie ze stajni na podwórze, poprawił jeszcze juki. Potem oparł się o ścianę gospody i czekał. Leyna pojawiła się na majdanie w chwili, gdy już, ze wściekłością w duszy, gotował się pójść po nią. Była spokojna, ale w oczach czaił się jakiś niedobry błysk. Bez słowa wdrapała się na siodło. Gold wskoczył na grzbiet swojego konia, lekko ścisnął zwierzę kolanami. Ruszyli.

Rozdział IV

Z obawy przed pościgiem porzucili główny gościniec; teraz im bliżej grombelardzkiej granicy, tym gorsze stawały się, pełne dziur i wykrotów, drogi.

Jechali przez lasy, czasem między szeroko rozłożonymi polami. Jeśli nie wzdłuż drogi, to zawsze gdzieś, w zasięgu wzroku, widać było drzewa. Najpiękniejsze lasy Szereru. Liściaste, ale suche, przestronne, jasne, pełne polan. Mnóstwo w nich zwierzyny; gibkie sarny niejednokrotnie śmigały w poprzek drogi, tuż tuż przed końskimi łbami. Leyna zachwycała się pięknem tych lasów. Dotąd niewiele podróżowała i teraz czasem wręcz nie chciała wierzyć, że wciąż jeszcze są w Dartanie. Znała inny Dartan – Dartan Rollayny, Dartan wielkich miast, wielkich nazwisk, wielkich bogactw, wielkich uczt... Nie znała Dartanu lasów, pól i rzek; czuła się tu obco, choć poddała jego urokowi. Często mijali niewielkie, raczej porządne i schludne wioski. Chłopi patrzyli na nich zza płotów, brudna dzieciarnia z wrzaskiem biegła przy koniach. Wtedy Leyna gryzła wargi. Sam widok pospólstwa sprawiał jej przykrość, czuła się upokorzona tym, że nisko urodzeni pokazują ją sobie palcami. Drażniło ją i to, że Gold zdawał się wcale nie zwracać uwagi na jej poniżenie. Jechał obojętny i z każdym dniem coraz bardziej milczący. Rozmawiali niewiele, na pytania odpowiadał jasno, ale lakonicznie. Chwilami odnosiła wrażenie, że on wcale o niej nie pamięta! Złościło ją to i gniewało, prowokowała wtedy kłótnię, ale Grombelardczyka niełatwo (i coraz trudniej) było wyprowadzić z równowagi. Nienawidziła go za to jeszcze bardziej, ale też – o czym jeszcze nie do końca wiedziała – pragnęła z coraz większą mocą. Do szału doprowadzała ją świadomość, że on wcale nie zwraca uwagi na jej wdzięki, wcale ich nie zauważa! A przecież – co spostrzegła z niemałym zadowoleniem – męski strój miał swoje dobre strony... Obcisłe nogawice i krótka, męska spódnica, znakomicie podkreślały linię bioder i nóg; poprzez cienką koszulę i kosmaty kaftan wyraźnie przebijały kształty wspaniale stromych piersi, które stanik sukni tylko deformował. A on – nic... Niewyczerpana fantazja, jaką ujawniała przy układaniu – prymitywnymi przecież sposobami – fryzury, także nie wywierała na nim żadnego wrażenia. Obrażona, zbuntowana i wściekła jechała w milczeniu, gryząc wargi i wymyślając tortury, jakie by mu zadała, gdyby tylko mogła. Wreszcie kiedyś, gdy pracujący w polu chłopi ośmielili się jej pokłonić, powiedziała gniewnie: – Nie pojmuję, co z ciebie za mężczyzna! Ubliżają mi w twojej obecności... – Nie zwracaj na nich uwagi, pani – przerwał leniwie. – Już wkrótce miniemy ostatnie wioski i wkroczymy znowu w wielkie, przygraniczne lasy. Tam będziesz miała spokój. – Ależ ja nie mogę znosić, by podłota gapiła się na mnie bezkarnie! Spojrzał na nią. – To moja wina – powiedział niespodziewanie dla samego siebie. – Przyzwyczaiłem cię do słowa "pani", a nie powinienem był. Jedziemy do Grombelardu, a ty wciąż zachowujesz się tak, jakbyś była na przyjęciu w dartańskiej stolicy. Patrzyła na niego z otwartymi w bezbrzeżnym zdumieniu ustami. – Jej godność A.B.D.Leyna! – rzekł szyderczo. – Mogłaś nią być w Rollaynie. Ale w drodze przez grombelardzkie góry będziesz tylko głupią i bezradną lalą. Ślicznotką, której magnackie nazwisko

byle pastuch może upodlić swą zawszoną męskością. Myśl o tym już teraz. Krew uderzyła jej do głowy. Przez chwilę nie mogła wydobyć głosu. – Co ty sobie... – powiedziała wreszcie niewyraźnie. – Jak śmiesz...? Uśmiechnął się drwiąco. Wskazał na drogę. – Spójrz. Popękana i nierówna. Wkrótce wrócimy na trakt główny, który wygląda tak samo. A od grombelardzkiej granicy jest to jedyny szlak, łączący Dartan z Grombem, Badorem i Rahgarem. Bity trakt – być może, ale za Sępią Przełęczą już tylko z nazwy. Nikt nie jest w stanie go utrzymać, bo grombelardzki deszcz rozmywa najlepsze drogi w ciągu miesiąca. Jest to więc taka droga, na której konie łamią nogi, a wozom pękają koła. Potem już nie będzie żadnej drogi – tylko góry, góry i góry... I dzicy pasterze, i stokroć dziksi zbóje. Kogo obchodzi twój tytuł? Chciała wydąć pogardliwie wargi, ale na twarzy pojawił się tylko jakiś nieprzyjemny grymas. – Sądziłam – rzekła na pozór spokojnym, choć nieco przytłumionym głosem – że jadę w towarzystwie człowieka Czystej Krwi i gwardzisty, a ty jesteś po prostu... – Jedziesz w towarzystwie rozbójnika – przerwał ostro. – Rozbójnika, którego nazwisko i patent setnika stawiają w rzędzie magnatów – popatrzył na nią kpiąco. – Moi żołnierze to tacy sami prawie zbóje, jak ci z gór, tylko my nosimy mundury i walczymy o słuszną sprawę. Ale w Ciężkich Górach obyczaje i maniery mamy zbójeckie, bo jakże może być inaczej? Powłócz się przez dziesięć lat po wertepach, a zobaczysz, co zostanie z twojej ogłady. Milczała pogardliwie. – W Grombelardzie liczy się życie i tylko życie. Gramy o cudze życie, niszcząc zagrażające mu inne życie, a stawiając na słabą, bardzo słabą kartę własne. Zaraz za granicą czeka na mnie dwudziestu moich ludzi. To dzielni chłopcy, ale gdy otoczy nas pół setki rozbójników – nie zawaham się. Ich herszt zwali się z tobą w krzaki, jeśli w zamian pozostawi nas w spokoju. Oto Grombelard. Była wstrząśnięta, choć próbowała to przed nim ukryć. – Nie patrz tak na mnie – dorzucił spokojnie. – Bądź pewna, że jeśli to ja się hersztowi spodobam... Widzisz, życie dwudziestu ludzi to dla mnie więcej, niż fałszywie pojęty honor. – Jesteś obrzydliwy! – oświadczyła dobitnie. – Głupi, wulgarny i ohydny! Zaśmiał się krótko, tym właśnie śmiechem, który doprowadzał ją do furii. – Ja jestem obrzydliwy i głupi – rzekł. – A ty? Naprawdę wierzysz, że cały świat istnieje tylko po to, byś ty i tobie podobne piękności mogły powoli zrzucać suknie, w kapiących od złota apartamentach pierdołowatych galantów, dla których widok miecza jest wstrząsem? Wszyscy, z waszymi trzema dumnie stojącymi przy imieniu literami, jesteście durniami, żywymi trupami bez krzty życia w duszy. Złoto i tytuły, złoto i tytuły...

Zamilkł. – Jedynie Baylay był inny. Albo chociaż – starał się być inny... Dlatego... dałem mu swą przyjaźń. Patrzyła z obrzydzeniem. – Gardzę tobą. Jesteś zwykłym, nieokrzesanym barbarzyńcą. Nie poznałam się na tym od razu... Zaśmiał się. Wiedziała, że jest to śmiech na poły wymuszony, ale nie mogła go znieść. Powstrzymała nieco konia i pozostała w tyle. Nie obejrzał się nawet. Była wzburzona. Przygoda, pociągająca zrazu swą egzotyką, nagle zmieniła się w koszmar. Porywacz złamał zasady, nie był taki, jakim być powinien. Fascynacja jego stanowczością i męskością minęła bez śladu, gdy okazało się, że stanowczość jest zwykłym brakiem ogłady, a męskość – prymitywną dzikością. Czuła żal do siebie i złość, że dała się zwieść pozorom. Ale cała wina przypadła w udziale jemu. Głupiec! Nie wie, co traci... Zadawała sobie pytanie, dlaczego jeszcze z nim jedzie, co w ogóle robi w towarzystwie tego człowieka?... Gniew, zamiast przycichać, narastał i potężniał. Las na horyzoncie z wąskiej linii zmienił się w smugę, potem w pasek. Wytrzymałe wierzchowce szły równym, spokojnym krokiem. Gold wiedział, że mogą tak iść, na zmianę stępa i kłusem, całymi dniami, bez odpoczynku. Poprawił się w siodle. Lasy. Szeroko rozpostarte lasy, potem granica i – Grombelard... Kraj przeklęty przez Szerń. Kraj wiecznych chmur i deszczu. Szerń chciała, by grombelardzkie góry bez przerwy ociekały wilgocią, w sobie tylko znanym celu spychała nad nie chmury znad całego imperium. Gold lubił te chmury. Wiecznie błękitne niebo Dartanu przeciekało mu przez palce, gdy dotykał go w myślach. Było cienkie i słabe. Słabe jak ludzie, którzy pod nim żyli. Obejrzał się na Leynę. Oczy dziewczyny były tak ponure i złe, że szybko odwrócił głowę, wzdrygnąwszy się mimo woli. – Szybciej! – rzucił przez ramię. Koń przeszedł w kłus, potem w galop. Gold miał ochotę pędzić, widzieć jak las w wielkich susach mknie mu na spotkanie. Był wściekły, nie chciał myśleć o tej wściekłości, pragnął tylko zgubić ją w galopie. Dotarł do skraju lasu i obejrzał się. Wypuścił z ręki cugle luzaków, szarpnął wędzidłem. Koń z kwikiem uderzył kopytami w ziemię, zatańczył na zadnich nogach i, kierowany żelaznym ramieniem jeźdźca, zawrócił. – Jaa-haa! Nie poznał własnego głosu. Wbił ostrogi w boki zwierzęcia, dobył miecza i zaczął walić płazem. Koń pomknął jak burza. Gold pochylił się nisko. Kopyta wybijały oszalały rytm.

Położył się prawie na szyi wierzchowca. Znów uderzył płazem. Koń stęknął, stulił uszy. Kopyta huczały. – Jaa-haa!! Hen, hen przed sobą, ujrzał posuwający się po drodze mały obłoczek kurzawy. Gold doganiał go szybko. Wreszcie wyraźnie ujrzał zad zwierzęcia i jej pochylone plecy. – Suka... Suka! – charknął. Była bardzo złym jeźdźcem. Obejrzała się raz i drugi, wreszcie dała za wygraną. Powstrzymała konia. Gold nie zatrzymał się. Odrzucił miecz, przechylił się w siodle i zmiótł ją z kulbaki, przelatując obok. Nie dbał o to, czy połamie jej kości, czy też zabije na miejscu... Osadził spienionego konia i zeskoczył na ziemię. Dartanka leżała nieruchomo, w poprzek drogi. Nagle uszła z niego cała złość. Podbiegł do niej, przyklęknął. Delikatnie przetoczył bezwładne ciało na plecy, przyłożył ucho do piersi. Żyła. Gorączkowo rozmasował sine skronie, rozluźnił wiązanie kaftana. Twarz miała pokrytą kurzem, lgnącym do spoconej skóry. – Leyna... Leyna, proszę... Jęknęła głucho. Przypomniał sobie o najważniejszym, nerwowo obmacał jej ciało. Kości byty całe. Odetchnął. Pobiegł do konia. Odczepił od siodła bukłak z wodą i wrócił. Lekko skropił twarz dziewczyny, przytrzymał głowę i przytknął otwór wora do rozchylonych warg. Zakrztusiła się, spazmatycznie złapała powietrze i otworzyła oczy. Zamknęła je zaraz. – Chwała wszystkim mocom – powiedział. Wciąż przytrzymując jej głowę słyszał, jak oddech wyrównuje się. Poruszyła lekko głową i jęknęła po raz drugi. – Nie ruszaj się, pani. Ból zaraz minie. Nie odpowiedziała. Uniosła ręce do twarzy, potem spróbowała się podnieść. Gdy chciał jej pomóc, cofnęła się z odrazą tak prawdziwą, że zagryzł tylko wargi. Powlokła się do konia i, tłumiąc jęki, dosiadła go z najwyższym trudem.

Rozdział V

Przeskoczył wąski, zmierzający ku przepaści strumień i stanął przed drzwiami niewielkiej, krzywej chatki. Niepewnie rozejrzał się dokoła, zsunął worek z ramienia. Odgarnął z czoła zlepione potem włosy. Otworzył usta, ale zamknął je zaraz; nie wiedzieć czemu bał się zawołać. Okolica nie była ani mniej, ani bardziej ponura od innych. Jak wszędzie w Ciężkich Górach, skały, skały i skały. Ale ten samotny, stojący tu chyba od niepamiętnych czasów dom, był w jakiś sposób niesamowity. Wydawał się stary, jak same Góry. Równie nieprzyjazny. I równie brzydki. Postąpił dwa kroki w kierunku drzwi. – Hej... – powiedział. Czarne od wilgoci deski patrzyły krzywymi ślepiami sęków. Słomiana strzecha leżała na przegniłej, drewnianej czaszce jak jakiś monstrualny, obrzydliwy liszaj. Baylay zdziwił się nagle, czując jednocześnie zabobonny niemal lęk. Skąd wzięto drewno do budowy tego domu, skoro dokoła, jak okiem sięgnąć, nie było żadnego lasu, ani pojedynczego nawet drzewa? I nie mogło być... Z tego, co wiedział o górach, tak wysoko lasy nie rosły. – Hej? Jest tam kto?! Cisza. I nagle ostre skrzypnięcie drzwi... Na progu chaty stał zupełnie siwy starzec. Bura, długa szata szeleściła cichutko, poruszana przez lekki, jednostajny wiatr. Wyblakłe, ale niezwykle mądre oczy z uwagą obserwowały wędrowca. Spojrzenie tych oczu sprawiło, że obawy znikły nagle i bez reszty. To spojrzenie miało moc dziwną, moc zabijania wszelkich czarnych lęków. W miejsce strachu pojawiło się coś innego... Niepewność? uczucie... czci? pokora? – Witam cię, synu, kimkolwiek jesteś – głos starca był cichy i nieco zgrzytliwy, ale słowa brzmiały przyjaźnie. – Wejdź. Mój dom jest otwarty dla wszystkich. Baylay postąpił pół kroku. Był onieśmielony, tak onieśmielony, jakby stał przed obliczem samego imperatora... a nie przed zwykłym, starym mieszkańcem Gór, być może nawet – pastuchem. Starzec nie był pastuchem i Baylay zrozumiał to w chwili, gdy o tym pomyślał. Grombelardzki pastuch przenigdy nie nauczyłby się tak dobrze wymowy Konu. Starzec wciąż patrzył badawczo. Nagle uśmiechnął się i jego twarz jakby odmłodniała o dwadzieścia lat. – Nie musisz się niczego obawiać, chłopcze. Jestem zupełnie zwyczajnym człowiekiem. I chcę ci pomóc, bo wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy... Czyż nie tak? – Tak, panie – potwierdził z nagłą szczerością. "Panie"... Gdyby ktoś zapytał, nie umiałby wytłumaczyć, dlaczego użył tego, przysługującego tylko wysoko urodzonym, tytułu. Było coś w postaci mężczyzny, co nakazywało wielki, wielki szacunek.

– W tej części Gór nazywają mnie po prostu Starcem – powiedział gospodarz, znów uśmiechając się przyjaźnie. – Ale wejdźmy. Odwrócił się i przywoławszy Baylaya ręką, zniknął we wnętrzu domostwa. Dartańczyk niepewnie podążył w jego ślady. Przestąpił próg i zamknął za sobą drzwi. Małe, kwadratowe okienka przepuszczały niewiele światła, izba tonęła w półmroku. Cicho płonął ogień w palenisku, obrysowując czerwonym światłem, stojący pośrodku pokoju, duży, ciężki stół. Jego blat zasłany był gęsto zapisanymi kartami. Na porządnej, drewnianej podłodze leżały w nieładzie liczne, grube księgi. Księgi wyglądały też z mocnej, prostej skrzyni, której otwarte wieko dotykało stojącej pod ścianą ławy. Także mniejsze, ustawione dokoła kufry zdawały się być ich pełne. Proste łóżko, zydel i wiszący nad ogniem kociołek dopełniały wyposażenia domu. Prócz stanowiących ogromny majątek ksiąg, była jedna jeszcze rzecz nie pasująca do ubogiego, surowego wnętrza – aksamitny, przetykany złotymi nićmi płaszcz, wiszący na wbitym w ścianę kołku. – Jak zdołałeś zgromadzić tyle ksiąg, panie? – wyrwało się Baylayowi. – Na tym odludziu?! Starzec spoczął nią ławie i uśmiechnął się wyrozumiale. – Nie ma rzeczy niemożliwych, synu – powiedział. – Są tylko rzeczy mniej lub bardziej trudne. Mniej lub bardziej trudne, synu. Baylay usiadł na zydlu, ostrożnie położył na podłodze swój worek i miecz. Nerwowo rozejrzał się dokoła. – Bardzo ci dokądś spieszno, synu. Jesteś zdenerwowany... Pośpiech i brak opanowania niedaleko cię zaprowadzą. Niedaleko cię chłopcze, zaprowadzą. – Tak, panie, spieszno mi. Właściwie sam nie wiem, po co do ciebie przyszedłem... – Szedłeś więc do mnie? – Nie... to nie tak, panie. Drogę do ciebie wskazał mi mój przyjaciel, ale... zabłądziłem. Lecz wczoraj wieczorem spotkałem pewną kobietę, która... Powiedziała, żebym się na nią powołał... – Baylay nie wiedział, jak wyjaśnić, że Gold skierował go tutaj, by pytał o przewodniczkę... którą właśnie obraził przy wieczornym ognisku. Na wzmiankę o nieznajomej starzec spojrzał uważniej. – Ach, więc to tak... – powiedział, jakby z pewnym zdziwieniem. – Kim jesteś, młodzieńcze, że sama Królowa Gór jest ci przyjazna? Bo to ona, Łowczyni, czyż nie tak? – Tak, panie. Starzec kręcił głową. – Otóż zagadka... Pierwszy raz podejmuję u siebie jej protegowanego – mruknął żartobliwie. – Ale

słucham cię, synu, słucham cię. Baylay pochylił głowę. Nie wiedział czemu, ale był pewien, że temu człowiekowi warto wszystko opowiedzieć. Zagryzł wargi, a potem rzekł krótko, po męsku, tak jak powiedziałby Gold: – Jestem Dartańczykiem, panie. Miałem... mam żonę, którą mi porwano. Porzuciła mnie dwa lata temu. To Armektanka, nie potrafiła przywyknąć do dartańskiego sposobu życia... Starzec przerwał mu łagodnie: – Spokojnie, synu... Do życia nie mogła przywyknąć? Czy do ciebie? Przenikliwość tego człowieka sprawiła, że Baylay poczuł się zupełnie mały, bezbronny i bezradny. Krew uderzyła mu do głowy. – Do mnie... Masz, panie, rację... Brzydziła się mną. Zamilkł. Starzec nie ponaglał go. – Chciała... żebym był taki, jak Armektańczycy. Ale ja... nie rozumiem ich zwyczajów i obrzędów, nie imponuje mi kult miecza i łuku, oręża... Miała mi to za złe, szydziła, że... nie mam w sobie nic z mężczyzny, że umiem rozmawiać tylko z salonowymi durniami, że potrafię trzymać w dłoni tylko wachlarz... Ale czy żeby być mężczyzną, trzeba koniecznie nosić miecz? Patrzył Starcowi prosto w twarz, szukając potwierdzenia swych racji. Ale ten pokręcił głową. – Nie trzeba go nosić. Ale w razie potrzeby trzeba umieć go trzymać, synu. Dartańczyk spuścił wzrok. – Nauczyłem się trzymać miecz, panie – powiedział z nieoczekiwanym spokojem. – Tak, nauczyłem się... Pojechałem do Armektu, by powiedzieć jej o tym. Nieważne, po co. Nieważne, czego się spodziewałem... Starzec milczał zamyślony. – Porwano ją. Uprowadzono. – Baylay uniósł spojrzenie. – Teraz zobaczymy, panie, czy warto było uczyć się trzymać miecz. Wiem, gdzie jej szukać. I wiem, kto to zrobił. – Kim jest ów człowiek? – Magiem. Przyjętym. – Czyś tego pewien? – Na Szerń, niestety tak. Znam nawet jego imię: Brule. Starzec powstał z ławy. Zrobił dwa kroki i przystanął, wpatrzony w palenisko.

– Brule-Przyjęty – powiedział cicho. – I cóż ja ci mogę powiedzieć, synu! I cóż ja ci mogę powiedzieć? – Skierowano mnie, panie, do ciebie – rzekł z wysiłkiem Baylay – bym pytał o przewodniczkę... Zdaje się jednak... – ...że potraktowałem ją wczoraj niczym śmieć – rozbrzmiał spokojny głos za ich plecami. Odwrócili się ku drzwiom – Baylay gwałtownie, Starzec jakby z namysłem. Złożyła na stole swoją broń i podeszła do mężczyzn. – Brule-Przyjęty, czy dobrze słyszałam? – mruknęła. – Nie głupi Gotah, nie tchórzliwy Kreb, nie szalony Moldorn, tylko właśnie potężny Brule. To fatalnie. – Co się stało? – zapytał Starzec. Skinął ręką. – Zbliż się. Obejrzał jej głowę. Dopiero teraz Baylay zauważył, że włosy na potylicy ma dziewczyna zlepione zaschniętą krwią. – Przewróciłam się – wyjaśniła z nieokreślonym grymasem. – O kamień. – A naprawdę? – zapytał po grombelardzku Starzec. – To żółtodziób, ojcze – odpowiedziała, spoglądając na Baylaya. – Palił tak wielkie ognisko, że aż poszłam do niego, by ujrzeć na własne oczy największego głupca w Górach. I dobrze, że uległam ciekawości... pewnie by już nie żył. – Rozbójnicy? – Ano. Wielka rzadkość o pół drogi od Cięcia, prawda? – mruknęła sarkastycznie. – Pobiłam się z hersztem, potem poznał mnie... i poszli. Znów spojrzeli na młodzieńca. Siedział nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w deski podłogi. – Podsłuchiwałam pod drzwiami – wyznała bez skrępowania. – Gdyby mówił to kto inny, pomyślałabym, że zmyśla, bądź oszalał. Ale taki... Dartańczyk? – zaśmiała się swym lekko ochrypłym śmiechem. – To historia, jakby wprost wyjęta z armektańskiej pieśni. Nie do wiary. A jednak, może go i poprowadzę do Obszaru. Popatrzył uważnie. – Pierwszy raz spotykam człowieka – wyjaśniła – który idzie do Kraju z naprawdę ważnego powodu. Po skarby... po sławę, po śmierć, albo z głupoty... Ale po żonę? – pokręciła głową. – Bawiłam się już w przewodniczkę, przecież wiesz. Teraz też przydałoby mi się trochę złota. A i cel szlachetny... – zakpiła, ale raczej dla zasady. – On idzie po śmierć – zauważył Starzec z powagą. – Słyszałaś, kto zabrał mu żonę. – Może to nieprawda?

– Kiedy otóż, widzisz, wiem, że Brule naprawdę ostatnio był w Armekcie... Pomysł, że udał się tam po kobietę, jest co prawda zupełnie bez sensu – przyznał. – Nie bardziej jednak, niż jakikolwiek inny powód. Nie bardziej, niż inny powód, córeczko. Czy wiesz, kiedy ostatnio Brule był w Armekcie? – zagadnął, nie oczekując wszakże odpowiedzi. – Wtedy, co i ja. Nawet nie próbowała dociekać, przed iloma laty mogło to mieć miejsce. Na pewno jeszcze zanim przyszła na świat... Zmarszczyła brwi, rozważając coś w skupieniu. Starzec chodził po izbie. – Jesteś Przyjętym, ojcze – powiedziała niegłośno, wyjmując z kołczana strzałę i bezmyślnie obracając ją w palcach. – Mówiłem ci już sto razy, dziecko, że byłem. Że byłem – powtórzył swoim zwyczajem. Popatrzył na nią surowo, lecz bez gniewu. – Ale zdaje mi się, że do czegoś zmierzasz. – Mówiłeś, że raz jeszcze powinieneś iść do Obszaru... Może teraz? – zapytała, wciąż bawiąc się strzałą. Uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Może teraz – odparł ironicznie, ale zaraz spoważniał. – Ale może lepiej kiedy indziej. Jakże to sobie wyobrażasz? Pójdziemy we troje, tak? Ty poprowadzisz przez góry, a ja przez Obszar, czy tak? Po czym powiemy: to tutaj chłopcze masz zginąć, tu oto siedzi Brule. To nie nasza sprawa, więc żegnaj. – Nie mówiłam, że wejdziemy do Obszaru razem z nim – powiedziała zmieszana. – Ale pomyślałaś. – Dlaczego z góry przekreślasz jego szansę? Brule... – Brule, moje dziecko, jest największym z żyjących mędrców Szerni! I jednym z największych, jacy żyli kiedykolwiek! – Największym jesteś ty, ojcze – powiedziała szybko. – Byłem! – odparł, tym razem z gniewem. – Byłem! Musiałem odstąpić od Szerni, i dobrze wiesz, dlaczego! Zagryzła usta i odwróciła się nagle. – Wybacz mi, córeczko – rzekł po chwili, o wiele łagodniej. – Nie powinienem był tak mówić... Ale oto kolejny dowód, że nie jestem tym, kim byłem kiedyś. Zaległa cisza. Łowczyni bawiła się strzałą, Starzec obserwował milczącego Dartańczyka. Jakby to wyczuwając, Baylay uniósł na chwilę spojrzenie. Stary mędrzec ujrzał poważne, skupione oczy

młodego człowieka, który wiedział, że mówią o nim, choć nie rozumiał słów. Ale było w tych oczach coś jeszcze: decyzja dawno powzięta, niewzruszona. Ten mężczyzna szukał przewodniczki i potrzebował wsparcia – ale było oczywiste, że nie znalazłszy jednego ani drugiego i tak pójdzie swoją drogą, by uczynić to, co postanowił. – A może... może trzeba, bym coś jeszcze zrobił przed śmiercią? – rzekł, wciąż po grombelardzku, Starzec, nie spuszczając jednak wzroku ze swego gościa. – To nie po raz pierwszy Brule czyni coś, co mnie zdumiewa. Może trzeba, bym z nim porozmawiał? Dziwny los zesłał tu tego chłopaka, i prawda, że niezwykły jest powód jego wyprawy... Prawda też, że i tak miałem iść do Obszaru, ba! właśnie z Brulem myślałem się spotkać, bo on najlepiej oceni, jaką wartość przedstawia to wszystko – szerokim gestem pokazał swoje zapiski – choć nie dotyczy praw Szerni... Czy na pewno chcesz prowadzić go przez góry? – zapytał spoglądając wprost w niesamowite oczy swej przybranej córki. – Ale wtedy, to już rzeczywiście wezmę cię z sobą do Obszaru. To potrwa. – Chcę na pewno – odparła cicho. – Widzisz, ojcze... czasem muszę zrobić coś, co nie wiąże się tylko z zabijaniem sępów. Nienawidzę tego, że SĄ. Ale czasem bardziej nienawidzę ich śmierci... Starzec podjął decyzję i zwróciwszy się do Baylaya – nieoczekiwanie przemówił po dartańsku: – Pójdziemy z tobą, synu. Młody mężczyzna drgnął – i uniósł rozjaśnioną nagle twarz, nie próbując ukryć radości, jaką sprawiło mu brzmienie ojczystego języka. Ale zaraz dotarł do niego sens wypowiedzi – i dla odmiany zmieszał się wyraźnie, bo pomyślał, że gospodarz prawdopodobnie słabo zna dartański i stąd przejęzyczenie... Starzec uśmiechnął się, widząc te rozterki, i mówił dalej, już w języku Konu, by rozumiała go także Łowczyni: – Jutro czeka nas... czy też raczej was, ciężka praca. Trzeba będzie zabezpieczyć moje księgi i zapiski. Jest tu miejsce, gdzie można je ukryć. Wątpliwości zostały rozwiane – i teraz Baylay, nie znając przecież treści rozmowy tamtych dwojga, patrzył w największym zdumieniu na ludzi, którzy nagle podjęli decyzję, że rzucą wszystkie swoje sprawy i zajęcia... by iść na niebezpieczną wyprawę z człowiekiem, którego wcale nie znają. – Nie... nie pojmuję tego – powiedział. Chciał rozmówić się z przewodniczką o zapłacie, ale instynktownie wyczuł, że nie teraz... że będzie na to czas później. – Chcecie więc, tak po prostu, pozostawić wszystko i iść ze mną do granicy Złego Kraju? Jaki macie w tym cel? Na Szerń! Dlaczego to robicie? Dziewczyna wzruszyła ramionami, uznając widać, że tak błahe pytania nie warte są odpowiedzi. Starzec natomiast uśmiechnął się nagle i wyjaśnił: – Pozostawić wszystko, powiadasz? Co pozostawić, mój młody przyjacielu? Te księgi? – poczekają! Moja wolność polega na tym, że w każdej chwili mogę iść choćby do Kirlanu, by zakupić sobie gęsie

pióro. Oprócz tej wolności, właściwie nic więcej nie mam. Zabiorę ją ze sobą, mój synu. Zabiorę ją ze sobą. Łuczniczka pokazała gestem, że jest to i jej wyjaśnienie. – Ponadto znam człowieka, o którym mówiłeś. Brule-Przyjęty, hm... – dorzucił, już mniej beztrosko, Starzec. – Może być, że mam mu coś do powiedzenia. Pójdziemy z tobą, synu, nie tylko do granicy Obszaru...

Rozdział VI

Wiózł ją, bo chciał ocalić Baylaya. Jednak w miarę upływu czasu stawało się oczywiste, że dziewczyna nie uwierzy w opowiedzianą historię, bo uwierzyć nie chce. Bała się. Nie kochała brata. Już nie kochała, bo przez rok był dla niej martwy. Wraz z nim umarła miłość i wskrzesić ją teraz jednym słowem, czy choćby całą opowieścią – było niepodobieństwem. Gold wiedział, że gdy Leyna ujrzy Baylaya na własne oczy, gdy staną twarzą w twarz... Ba! najpierw jednak musiało do tego dojść! A doprowadzić do spotkania mógł tylko wbrew woli Dartanki, wlokąc ją, jako jeńca. Zaraz po przekroczeniu granicy natknęli się na oczekującą ich drużynę Golda. Było to iście wilcze stado i nareszcie Leyna zaczęła powoli rozumieć, gdzie jest i co się z nią dzieje. Niemal połowa żołnierzy Golda wywodziła się spośród dobrze urodzonych, ale czasem trudno było w to uwierzyć. Brzydziła się ich prostactwem i brakiem ogłady. I znów pytała siebie, co robi w takim towarzystwie. Czas płynął. Leyna już dawno straciła jego rachubę, wiedziała tylko, że jest coraz dalej od domu i coraz bardziej za nim tęskni. Ekscytująca przygoda teraz już naprawdę zmieniła się w koszmar. Jeśli Gold – mężczyzna Czystej Krwi i setnik gwardii – budził w niej wstręt, cóż dopiero zwykli żołnierze, zwłaszcza ci rekrutujący się spośród nisko urodzonych... Dusiła się wśród tych prymitywnych, głupich i wulgarnych ludzi, z którymi nie chciała mieć nic wspólnego. Nienawidziła ich, bo tworzyli nowy, przerażający świat, który zajął miejsce tego dobrego i wspaniałego, pozostawionego za plecami. Z Goldem nie rozmawiała wcale, nienawidziła go całą duszą. Jego zastępca, podsetnik K.P.Daganadan, był taki jak i dowódca. Wyglądał zresztą jak niedźwiedź, takież miał maniery i podobnie obrotny język. Od reszty żołnierzy trzymała się z daleka. Na szczęście miała jeszcze Rbala... Bawiła się nim doskonale, stanowił jedyną rozrywkę. Miał lat dziewiętnaście i pod jej wzrokiem rumienił się jak panienka. Już trzy dni po tym, jak to zauważyła, miała go owiniętego wokół palca. Chłopak – wcielenie nieśmiałości – kochał się w niej na zabój, a ona umiejętnie podsycała złudzenia długimi spojrzeniami i obiecującymi uśmiechami. Pokpiwali z niego wszyscy. Koledzy przy wieczornym ognisku wychwalali pod niebiosa jego

męstwo, a on puszył się dumnie i patrzył tylko, czy ona słyszy, nie przypuszczając, że jest przedmiotem kpin – jak sądziła Leyna. Bo nie był... Ale Dartanka nie mogła o tym wiedzieć, a w głowie nie chciało jej się pomieścić, że wszystko, co mówiono o tym wstydliwym dzieciaku, mogłoby być prawdą. Dziwiło ją tylko, że nawet surowy i nieskłonny zwykle do żartów Gold, przyłączał czasem swój głos do ogólnego, szyderczo-żartobliwego – jak sądziła – gwaru... Tymczasem wciąż jechali. Po przekroczeniu granicy Leyna nie posiadała się ze zdumienia – padało. Gorąca, dartańska jesień pozostała za nimi; przejście od słońca do błota i deszczu nastąpiło nagle, tak jakby oba kraje leżały nie obok siebie, ale były oddalone o tysiące mil i miały zupełnie, zupełnie różne klimaty. Nie mogła do tego deszczu przywyknąć. Marzła bez przerwy, okryta wiecznie mokrym odzieniem. Nie pomagały peleryny, kaptury ani płaszcze. Deszcz wciskał się wszędzie. A już do reszty wyprowadzało ją z równowagi, że żołnierze zdawali się wcale nie zwracać na to uwagi. Deszcz był dla nich niczym, nie widzieli go, ani nie czuli. Nie zauważali też jej ciężkich od wilgoci włosów, ciągłych dreszczy i bezustannego szczękania zębami. Och, z jaką przyjemnością widziałaby ich śmierć.

*** – Czego sobie życzysz? Znajdowali się w starym zajeździe na Sępiej Przełęczy. Siedziała na łóżku w brudnej izbie noclegowej i patrzyła mu w twarz, szczelnie owijając się pledem. – Chcę wracać do Dartanu – powiedziała spokojnie. – Żądam tego. – Ach, żądasz... Oparł się o ścianę. – A ja mam to żądanie niezwłocznie spełnić... Czy tak? – Tak jest. – Proszę. A czemuż to? Patrzyli sobie w oczy. – Ty chyba zapominasz, gwardzisto – powiedziała pogardliwie – dlaczego tu z tobą jestem. Więc ci przypomnę: wieziesz mnie do Złego Kraju, bym ocaliła Baylaya. Tak przynajmniej twierdziłeś dotąd. Mam wyperswadować mu wyprawę, albo wspierać... w jakiś nie znany mi sposób.

Przeszedł się po izbie. – Podtrzymuję to. – Więc oświadczam ci, mój panie, że jego los nic mnie nie obchodzi. Nie chcę go ratować, nie chcę mu pomóc. Żadnych perswazji. Nie kiwnę nawet palcem. Możesz go sobie ratować sam, jeśli ci się podoba. A może chcesz mnie zmusić, bym go pokochała? Wielką, siostrzaną miłością? – zakpiła. Milczał. – Chcę wracać – powiedziała z naciskiem. – Żądam. Przyparła go do muru i zdał sobie z tego sprawę. Przełknął ślinę. Nie chciał, żeby wracała. Była niezbędna... – Jesteś jego siostrą... – I cóż stąd? Powiedziałam: jego los nic mnie nie obchodzi. Chcę wrócić do Rollayny. Wierzę w to, że Baylay żyje, wierzę we wszystko. Chcę wracać. Chodził powoli od ściany do ściany. Milczał. – Czekam na odpowiedź, panie. Z gniewem, płynącym z własnej bezradności, dostrzegł w jej głosie ironię... Odwrócił się plecami. – Nigdzie nie pojedziesz. – Ależ dlaczego, panie? Niemożność udzielenia odpowiedzi na tak prosto postawione pytanie sprawiła, że gniew wypełnił mu gardło. Ruszył ku drzwiom. Wstała szybko, odrzuciła pled i zastąpiła mu drogę. Nim pomyślał, co czyni, pchnął ją z całej siły. Uderzyła plecami w drzwi, marny skobel nie stawił żadnego oporu. Wypadła na zewnątrz, zataczając się na ścianę. Przywarła do niej, szczerząc zęby i dysząc jak zwierzę. Bezmyślnie cofnął się w głąb izby, jakby chcąc uciec od jej nienawiści. Stanął twarzą do okna i patrzył przed siebie. Po jakimś czasie drgnął nagle i wypadł z izby. Dziewczyny nie było. Rzucił się ku schodom, wiodącym na parter. Strącił z nich jakiegoś kupca, a w wielkiej sali jadalnej przewrócił stół, przy którym siedzieli dwaj jego żołnierze. Wypadł na majdan. Wbiegł do stajni i ujrzał Dartankę dźwigającą ciężką kulbakę. – Leyna!

Z okrzykiem przestrachu zwróciła się ku niemu. Podchodził powoli, walcząc z kłębiącymi się w piersi uczuciami. Cofała się tak długo, aż za plecami poczuła ścianę. Widok jej lęku pomógł przezwyciężyć wściekłość... pozostały tylko żal, gorycz i poczucie winy. Wyciągnął rękę i otworzył usta... Napluła mu w twarz z rozpaczą i wściekłością. Odczuł to jak uderzenie pięścią. Cofnął się o krok i nagle wyjął miecz. Uniósł rękę. Nie zamierzał jej zabić, chciał tylko tłuc płazem tak długo... do skutku. Osłoniła głowę. – Nie rób tego, panie! – zawołał ktoś z tyłu. Gold obejrzał się powoli. W drzwiach stajni stał Rbal. – Idź stąd, synu. – Nie, panie. Podszedł bliżej. Gold zwrócił się ku niemu. – Wtrącasz się w nie swoje sprawy, Rbal – rzekł powoli. – Być może. Ale widzę, panie, że dobyłeś miecza przeciw bezbronnej kobiecie. Gold schował broń. – Może zdarzyć się, że dobędę go wkrótce przeciw tobie – oznajmił sucho, już spokojny. W oczach żołnierza pojawił się nagle jakiś błysk. Oparł dłoń na biodrze, dotykając rękojeści swej broni. – W każdej chwili, panie – rzekł tyleż pogardliwie, co zuchwale. Dwa miecze jednocześnie wysunęły się z pochew. Leyna ze zdziwieniem obserwował zatarg groźnego, ponurego gwardzisty z młodzikiem, omal dzieckiem... Oszołomiona, pojmowała tyle tylko, że znalazła sprzymierzeńca w walce z Goldem... rozumiała też, że ów sprzymierzeniec lada chwila padnie przeszyty mieczem. – Nie... – powiedziała drżącym, zduszonym głosem. Mężczyźni spojrzeli w jej stronę. – Nie zabijaj go, panie – powiedziała płaczliwie, zwracając się do Rbala. – To wszystko moja wina... Musisz wiedzieć, że nie zdążył mnie dotknąć... próbował tylko... Nie, panie! – mówiła dalej,

wybuchając płaczem. – On... tylko próbował! Gold osłupiał. Chłopakowi krew uderzyła do głowy. – Więc... o to chodziło... – rzekł cienkim, urywanym głosem. Dziewczyna płakała coraz rozpaczliwiej, była wcieleniem bezradności. Setnik ze zdumieniem i potężniejącym gniewem obserwował scenę, tak niedorzecznie naiwną, że niemożliwym się zdawało, by ktokolwiek mógł uwierzyć w jej prawdziwość. Rbal jednak uwierzył. – Broń się, panie! – wrzasnął, przepełniony świętym gniewem. Gold schował broń. Jeszcze raz spojrzał na spazmującą dziewczynę, po czym nagle parsknął śmiechem, nieoczekiwanym, prawie histerycznym. – Nie, na Szerń... – wykrztusił. Odwrócił się i wyszedł ze stajni, nie dorzucając już żadnego słowa czy spojrzenia. Rbal pozostał sam na sam z dziewczyną. Wciąż płacząc, podbiegła doń i przytuliła się mocno, gwałtownie. Objął ją nieśmiało i jakoś sztywno. Wtulając twarz w szczupłe ramię, widziała, jak czerwienieją mu uszy. Znów był bezradnym i niezdarnym chłopakiem, takim, jakiego znała zawsze. – Nigdy ci tego nie zapomnę, panie – mówiła. – Nigdy, nigdy, nigdy...

*** Zabiłaby Golda bez wahania, gdyby tylko umiała to zrobić. Nie umiała jednak i dlatego potrzebny był jej Rbal. Plan dojrzał... Och, nie widziała w Rbalu junaka, zdolnego stawić czoła Goldowi; gdyby tak rzecz się miała, pozwoliłaby na ten pojedynek w stajni! Nie, nie wierzyła w żołnierską sprawność Rbala. Ale chłopak był w jej oczach znakomitym materiałem na – skrytobójcę. Kopyta wierzchowców powoli miesiły błoto. Uporczywy deszcz przybrał na sile. Poprawiła na ramionach ciężką pelerynę i zamyśliła się. Jechali przez coraz dziksze strony. Droga była właściwie wąskim pasmem gęstego błota, w którym konie zapadały się po pęciny. Z posłyszanych rozmów pojęła, że wkrótce zjadą z traktu, a niedługo potem pozostawią wierzchowce i podążą pieszo. To przerażało ją najbardziej. Marsz... Dokoła góry. Góry. Góry, góry... Jeśli uciekać, to natychmiast. Ale nie myślała już o tym. Pragnęła powrócić do Dartanu, ale najpierw chciała zobaczyć śmierć Golda i Daganadana, śmierć ich wszystkich. Na Szerń, jakże ich nienawidziła! Za to, że zabrali jej Dartan. Za błoto. Za deszcz. Za grombelardzkie góry. Zadrżała, było bardzo zimno. W tej samej chwili ktoś podał jej płaszcz. Suchy...

– Weź, pani... Podziękowała smutnym uśmiechem. Zrzuciła pelerynę i otuliła się darowanym płaszczem. – Czy daleko jeszcze? – zapytała. – Dokąd, pani? – Do najbliższego zajazdu. Chłopak speszył się, jakby to on był wszystkiemu winien. – "Pogromca" na Sępiej Przełęczy to ostatni zajazd, który udzielił nam gościny, pani – powiedział omal przepraszająco. – Następna gospoda jest dopiero w Riksie... ale my tam nie jedziemy. Wkrótce zboczymy z traktu, a potem przez góry... Nie ma innej drogi do Obszaru. Jęknęła. – Były tu kiedyś inne gospody, pani – uzupełnił Rbal. – Przy starym trakcie, wiodącym na wschód. Ślady tej drogi zachowały się jeszcze gdzieniegdzie. Ale zajazdy spalili rozbójnicy. – Już tu można ich spotkać? – przestraszyła się nie na żarty. – Tak, pani. To Góry Wąskie, zapędzają się tu czasem niewielkie gromady, aż po Sępią Przełęcz i dalej, nawet do Akali. Teraz jednak schodzić będziemy aż do podnóży Ciężkich Gór, pójdziemy wzdłuż południowych ich stoków, a potem, gdy zagrodzą nam drogę – przez nie, aż do Złego Kraju. Tam już rzadko spotyka się bandy, chyba dzikich pasterzy. – Myślałam, że najwięcej rozbójników jest właśnie w Ciężkich Górach – powiedziała z przymusem. – To prawda. Ale w okolicach Grombu, Badoru i Rahgaru. – Boję się – spojrzała nieśmiało. – Czego, pani? Jesteś wśród żołnierzy. – Wiem o tym. Ale mimo tego boję się. Na pewno wzgardzisz mną za to, ale nie potrafię być taka dzielna, jak wasze dziewczyny... Zaniemówił na chwilę. – Ja miałbym tobą gardzić, pani? Ja? – Jeśli nawet nie ty, panie, to inni... – Kto taki, powiedz, pani? Który z nich? Nie wiesz chyba, że jestem dziesiętnikiem, mam prawo wystąpić do dowódcy o ukaranie...

Urwał nagle, pojmując, co Dartanka chciała mu powiedzieć. Zjechali z traktu, tempo marszu osłabło. Jadący wokół luźną gromadą żołnierze, zaczęli nucić jakąś smutną pieśń. Leyna, pochyliwszy głowę, szukała w myślach najlepszych słów i zwrotów, by wygrać dla siebie niezwykłą nieśmiałość i naiwność chłopaka. Rbal jechał tuż obok, milcząc ponuro. – Pani... Uniosła głowę. – Leyna – poprawiła go nieśmiało. – Tak mam na imię... Nie chcę, żebyś mówił do mnie "pani". Wyciągnęła rękę i dotknęła jego kolana. – Leyna, Rbal. Dobrze? dobrze? Proszę. Zesztywniał pod delikatną pieszczotą smukłych palców. Przełknął ślinę. Ich oczy zetknęły się na moment. Jej dłoń wciąż muskała szorstki i mokry od deszczu, opinający jego udo materiał. – Nie potrafię, pani... – Proszę... Mam tutaj tylko ciebie, Rbal... Spojrzał na nią i ujrzał, że oczy dziewczyny znowu są wilgotne. Zrobił ruch, jakby chciał pochwycić jej dłoń i pocałować, ale pohamował się w ostatniej chwili. Skinął tylko głową, czerwieniejąc. Leyna widziała w życiu wielu mężczyzn, ale tak daleko posunięta, prawdziwie dziewicza wstydliwość, nie była jej znana. Odgrywanie tej niedorzecznie ckliwej roli przychodziło jej – prawdę mówiąc – z niemałym wysiłkiem. Wolałaby pewnie, by miejsce Rbala zajął jakiś pogromca kobiecych serc z Rollayny; całe tuziny takich wodziła za nos w swym życiu. Ale nie... Skazana była na posłużenie się dzieciakiem, który bez namysłu i wahania każdą łzę w jej oku uważał za zrodzoną z rozpaczy, każde skrzywienie ust za przejaw strachu, a zmarszczenie brwi za ból. Przybierając coraz to płaczliwsze miny, drżała za każdym razem, że przeciągnie strunę, albo też legionista wyprostuje się nagle, uśmiechnie i powie: "Słowo daję, malutka, że bawiłem się świetnie". Nic takiego jednak nie nastąpiło. I powoli Dartanka zaczęła wierzyć, że naprawdę wpadł jej w ręce diament podatny na każdą obróbkę, diament który zdoła uczynić dość twardym, by zarysował nawet tak harde żelazo, z jakiego odlany był Gold. – Stóój! Wstrzymali konie. Żołnierze przestali śpiewać. Tubalny głos podsetnika bez wysiłku przebijał się przez szmer wiatru i deszczu. – Postój nocny! Drugie trójki: namioty! Trzecie trójki: konie! Pierwsze trójki: posiłek! Wartę nocną trzyma dziesiątka Ehdeha! Potwierdzić!

– Tak, panie! – rozbrzmiały głosy dziesiętników i trójkowych. Żołnierze pozsiadali z koni i bez zwłoki porozchodzili się do wyznaczonych zadań. Na Leynę nikt nie zwracał uwagi. Rbal bąknął coś przepraszająco i uciekł, jakby nagle zmieniła się w niedźwiedzia. Rozumiała, że musi ochłonąć... Zsiadła z konia, którego jeden z żołnierzy natychmiast powiódł do pobliskiego strumienia. Szczelnie otuliła się płaszczem. Znowu było jej zimno. Z mimowolnym podziwem patrzyła na poubieranych tylko w krótkie kolczugi i zielone tuniki gwardzistów. Teren, który wybrano pod obóz, był bezdrzewny; domyśliła się, że wybrano go tylko ze względu na bliskość strumienia. Monotonna, skalista pustynia rozciągała się jak okiem sięgnąć. Choć, gdyby nie coraz gęstszy deszcz, nadciągający falami, i nie bliska już noc, Leyna ujrzałaby widok wcale nie monotonny. O kilka mil piętrzyły się bowiem południowe stoki poszarpanych i groźnych, a nade wszystko niedostępnych Ciężkich Gór.

Rozdział VII

Przetarł zaspane oczy i usiadł na posłaniu, urządzonym wprost na podłodze. Spojrzał w okno. Był dzień. Przez chwilę porządkował myśli; gdy się obudził, miał odczucie, że wszystko co pamiętał było snem... Ale nie. Zauważył zdziwiony, że w izbie nie ma nikogo. Gospodarz i Łowczyni musieli już wstać. Dlaczego go nie obudzili? Wstał, podciągnął spódnicę i założył koszulę. Wbił nogi w buty i sięgnął po miecz. Chyba jednak polubił go... Gold nie wierzył, że Dartańczyk może mieć pojęcie o mieczu. "Ach, turnieje!" – mówił z politowaniem. Baylay zapewniał, że pobierał lekcje u człowieka, który uchodził za mistrza (będąc delikatnym, nie wspomniał ubogiemu setnikowi, że stać go było na sprowadzenie owego mistrza z Armektu... i że mógłby sobie kupić tysiąc takich mistrzów). Doszło do próby. Gold był szczerze zdumiony i uradowany. "Na Szerń, to prawda, że nie możesz się niczego ode mnie nauczyć! – rzekł otwarcie. – W całym garnizonie mam tylko dwóch ludzi, którzy lepiej machają ode mnie, ale wątpię, by dali ci jakieś cenne wskazówki... Nie zgub jednak swoich zdolności. Codziennie rano poświęć trochę czasu na zabawę z żelazem, choćby twoim przeciwnikiem miało być powietrze. I nie bądź zbyt pewny siebie. Co innego wywijać mieczem, a co innego ciąć nim człowieka". Te słowa głęboko zapadły w serce Dartańczyka. Nie był pewny siebie. I ćwiczył codziennie. Zwłaszcza, że przed

rokiem to samo zalecał armektański nauczyciel. Otrząsnął się z zamyślenia i wyciągnął głownię z pochwy. Zalśniła czysto. Położył pochwę na stole, obok zdjętej wczoraj zbroi i wyszedł przed chatę. Zmrużył oczy. Chwilę potem zauważył dziewczynę i chciał się cofnąć, ale było już za późno. Wychodziła właśnie ze strumienia. Bez cienia zażenowania ruszyła w jego kierunku. W miarę jak się zbliżała, coraz wyraźniej widział bujne, ściągnięte szeroką skórzaną opaską włosy, mokre od lodowatej wody ramiona, małe, śmiesznie sterczące na boki piersi, silne uda i nieregularną, czarną plamę na podbrzuszu. Sprężyste mięśnie grały pod ogorzałą skórą, aż wzdrygnął się na ich widok. Niewielu chyba mężczyzn mogło pochwalić się podobną muskulaturą. Stanęła przed nim i patrzyła z ironią. Odwrócił głowę i mruknął coś na kształt przeprosin, czując się niezręcznie i głupio. – Oto mężczyzna, który boi się widoku nagiej kobiety – zakpiła. – Patrz, patrz... Do końca życia będziesz mógł opowiadać, że widziałeś Panią Gór w kąpieli. – Kara! Odwróciła się szybko. Mimowolnie ogarnął spojrzeniem nagi, spięty jak u klaczy zad. Starzec patrzył surowo. – Nie sądziłem, że jesteś taka głupia – powiedział z naciskiem. – Nie sądziłem, że jesteś taka głupia. I pusta. Krew uderzyła jej na policzki. – Czego chcesz ode mnie?... Patrzył bez zmrużenia oka. Spuściła nagle wzrok. – Wybacz, ojcze. To prawda, jestem głupia. Szybko przeszła obok Baylaya i weszła do chaty. – Nie miej jej tego za złe – powiedział Starzec. Bayley potrząsnął głową. – Nic się nie stało... – mruknął bezmyślnie. – To nieprawda. Widzę, że w jakiś sposób sprawiła ci przykrość. Wybacz jej. Jest Armektanką, tam nie wstydzą się nagości... zresztą sam wiesz najlepiej. Spojrzał zaskoczony. – Ona jest Armektanką? – Tak.

Na krótką chwilę zaległo milczenie. – Ale nie mówmy już o tym – rzekł Starzec. – To jej sprawa, jeśli zechce, sama powie ci coś więcej o sobie. Zmienił temat. – Miecz? Baylay ze zdziwieniem spojrzał na trzymaną w ręku broń, po czym uśmiechnął się lekko. – To prawda, panie... chyba go polubiłem... Mój przyjaciel przykazywał mi, bym w Górach zawsze miał broń pod ręką. – Bardzo dobrze ci zatem radził. Kim jest ów przyjaciel? Nie gniewasz się chyba, że tyle pytam? Nie gniewasz się chyba? – Skądże... – Baylay oparł się o ścianę domu. Był dziwnie rozluźniony, onieśmielenie, którego nie potrafił pozbyć się wczoraj, znikło gdzieś bez śladu. – Wydaje mi się, panie... nie śmiej się, proszę... że nie można się na ciebie gniewać... Starzec uśmiechnął się, ale jego oczy spoczęły na twarzy młodzieńca z żywym zainteresowaniem. – No, no... – powiedział. – A to dlaczego? – Nie wiem... Masz w sobie dostojeństwo, panie. I... mądrość. Starzec wciąż się uśmiechał. – Cieszę się, że nie jesteś taki wystraszony, jak wczoraj – powiedział nagle. – Cieszę się, synu. Czy pozwolisz mi zwracać się do ciebie po imieniu? – Ależ tak, panie! Na Szerń, przecież ty go dotąd nie znasz... Pochylił głowę. – Jestem A.B.D.Baylay. Starzec zdziwił się. – Na Szerń, cóż za znakomite nazwisko! Jesteś więc, panie, magnatem... – "Panie"? Uśmiechnęli się obaj. – Mnie wszyscy nazywają Starcem. Tylko Karenira... Odwrócił się i powoli odszedł kilka kroków.

– ...mówi do mnie "ojcze".

*** Wyszła nagle zza węgla. Nieco zawstydzony opuścił miecz. Z uśmiechem pokazała mu swój. – Właśnie przyszłam sprawdzić, czy jeszcze pamiętam, jak się tym posługiwać. Była zupełnie inna niż ta milcząca, ponura dziewczyna, którą widział w nocy przy ognisku. I inna, niż wczoraj. Może sprawił to nowy strój, który zapewne otrzymała od Starca? Odpowiedział niezbyt pewnym uśmiechem. – Dobrze. Stanęli naprzeciwko siebie. Dała znak i zaatakowała. Broń drgnęła mu w dłoni. Nie był przygotowany na tak silny cios. Ale po nim nastąpił jeszcze potężniejszy. Chwycił mocniej rękojeść. Po kilku dalszych uderzeniach odzyskał pewność siebie. Atakowała mocno, ale niewyszukanie. Cała sztuka polegała na tym, by utrzymać żelazo w dłoni. Była naprawdę bardzo silna. Spokojnie sparował kolejne ataki. Spojrzała z uznaniem. – Bardzo dobrze, panie – powiedziała, opuszczając broń. – Naprawdę bardzo dobrze. Nie jestem mistrzynią miecza, ale też co nieco umiem. Teraz on zaatakował. – Baylay. Wychwyciła dwa szybkie pchnięcia. – Baylay?... – To moje imię. Podbił jej broń w górę, pociągnął. Miecz uderzył w ścianę. Leciutko dotknął sztychem jej szyi. – A twoje, pani? Patrzyła z niekłamanym podziwem. – Nie poznałam się na tobie od razu... Baylay. Pokonałeś Łowczynię. Zasługujesz na to, bym ci powiedziała swoje imię. Opuścił miecz.

– Znam je, Kara. Zmarszczyła brwi. Pomyślał, że nieprędko nauczy się wytrzymywać jej spojrzenie. Pochylił się i podniósł leżący na ziemi miecz.

Rozdział VIII

Aż zaniemówiła. – Za dużo sobie pozwalasz, mój panie – wysyczała wreszcie przez zęby. – Z tobą w jednym namiocie? I co, może jeszcze z nim? – Tak. Ze mną i z dowódcą. Wyciągnęła rękę. – Precz. Daganadan odwrócił się bez słowa i odszedł. Została sama. Usiadła na niewielkim kamieniu i uspokoiła pełen gniewu oddech. Deszcz szumiał monotonnie. – Pani... Było już zupełnie ciemno, ale z łatwością rozpoznała nieśmiały głos. Zalała ją fala nagłej wdzięczności. Doprawdy, gdyby nie on, musiałaby chyba samotnie spędzić noc pod gołym niebem. Zadrżała. – To ty, Rbal? Jak dobrze... Usiadł przy niej, ale zachowując pewną odległość. Przysunęła się, przytuliła nagłym, bezradnym ruchem. Poczuła pośpieszny łomot jego serca. – Zimno mi – poskarżyła się żałośnie. Zdjął z pleców grubą pelerynę. – Och nie... Obejmij mnie raczej. Wsunęła się pod szczupłe ramię żołnierza, przycisnęła jego dłoń do swej piersi. Z przestrachem cofnął rękę. – Wybacz, pani...

– Leyna. Miałeś mówić Leyna. – Leyna. Umieściła jego dłoń na poprzednim miejscu, przytrzymała. Czuła, jak nerwowo drżą mu palce, ale przecież nie poruszył nimi, choć sztywny z zimna sutek musiał kłuć dłoń nawet przez kaftan i koszulę. Milczeli. – Powiedz, ty nigdy nie byłeś z żadną kobietą, prawda? – zapytała cicho, po długiej chwili. Drgnął. Była pewna, że się zaczerwienił. Pocałowała go delikatnie, potem mocniej, namiętniej, zachłanniej. – Kocham cię, Rbal. Nie wiem, jak to być może... ale kocham cię... jak nikogo na świecie. – Ja... Zaczął ją gwałtownie i niezręcznie całować po twarzy, po włosach... Ciemności skryły jej wzgardliwy uśmiech. Delikatnie przytrzymała twarz chłopaka. – Musimy uciec, Rbal – szepnęła mu wprost do ucha. – Musimy uciec gdzieś, gdzie będziemy tylko dla siebie.. Wymyśl coś, proszę, wymyśl szybko. Dzieciak zesztywniał i Leyna znów przeraziła się, że przeciągnęła strunę. Ale nie. On już myślał, jak zadośćuczynić jej życzeniu. – Tak – powiedział głucho. – Trzeba uciec.

Świt zastał ich pod tą samą skałą, przemoczonych i zziębniętych. Udali, że nie widzą wrogiego spojrzenia, jakim obdarzył ich wychodzący z namiotu Gold... Wypoczęci żołnierze raźno zwijali obóz, kulbaczyli konie. Wkrótce ruszono w drogę. Posilono się w siodłach. Deszcz padał bezustannie. Leyna nie rozumiała, jak taka masa wody może nie powodować powodzi, zwłaszcza że skalisty grunt nie chciał przyjmować wilgoci. – Gdyby taki deszcz spadł na równiny Armektu – tłumaczył Rbal – byłaby powódź. Ale tu są góry. Tworzy się po prostu mnóstwo strumieni, rzeczek, jeziorek... Strumienie zmierzają ku rzekom, rzeki ku Wodom Środkowym albo ku Bezmiarom... i to wszystko. – Nie pojmuję, jak można żyć w takim deszczu.

– Można, pani – zatytułował ją po swojemu. – Można go nawet pokochać. Zresztą nie zawsze pada bez przerwy. Latem tylko wieczorem, zimą wieczorem i w nocy. Ale teraz mamy jesień. A jesienią i wiosną – sama widzisz. Jakby na potwierdzenie słów, deszcz przybrał na sile. Poprawiła na głowie kaptur. – Sądzę, że koło południa zrobimy długi postój – powiedział Rbal. – Tu niedaleko są jaskinie, w których zatrzymywałem się raz i drugi, by rozpalić ogień i wysuszyć odzież. Dowódca... on zna je także. To bardzo ciekawe miejsce. Niepisane prawo zabrania tam dobywania broni. Zdarza się, że siedzą tam przy jednym ogniu żołnierz i rozbójnik, rozbójnik i kupiec, kupiec i pastuch... Zwykle jest w tych jaskiniach spory zapas drewna. Zobacz, pani – pokazał przytroczoną do siodła wiązkę chrustu. – Każdy, kto tam jedzie, zbiera po drodze opał. Wprawdzie drewno jest zbyt mokre, by rozpalić z niego ognisko, ale gdy wyschnie, przyda się innym... Dzięki tej tradycji w jaskiniach zawsze można się ogrzać. Spojrzała dokoła. W samej rzeczy, każdy żołnierz wiózł pęk gałązek, patyków... – Dziesiętnicy do mnie! – zagrzmiał od czoła głos Daganadana. Rbal odwrócił się. – Belgon! – zawołał. Młody, chudy żołnierz zatoczył koniem i zrównał się z nimi. Leyna obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Twarz nie była jej obca, wielokrotnie widziała tego człowieka w towarzystwie Rbala. – Belgon to mój serdeczny przyjaciel – zarekomendował Rbal. – Dotrzyma ci, pani, towarzystwa. Możesz zdać się na niego we wszystkim tak, jak na mnie. Ścisnął konia kolanami i podążył na czoło pochodu. Belgon uśmiechnął się niepewnie, ale jakby z ukrytą ironią. – Pewnie nie zechcesz ze mną rozmawiać, wasza godność – powiedział wyraźnym, przyjemnie brzmiącym głosem. – Nie mam w żyłach Czystej Krwi jak Rbal, jestem tylko zwykłym wyżej postawionym. Przemogła niechęć. – Mylisz się, panie – owo "panie" ledwie przeszło jej przez gardło. – Jesteś przyjacielem pana Rbala, a to znaczy dla mnie niemało. – Domyślam się, pani. Rbal mówił mi o wszystkim. Spojrzała spod kaptura, tyleż zaskoczona, co zaniepokojona. – Nie obawiaj się, pani – powiedział, jakby odgadując jej myśli. – Rbal to dla mnie więcej niż przyjaciel... Od dzieciństwa wychowywaliśmy się razem, razem wstąpiliśmy do legii... Nie mamy przed sobą tajemnic.

– Wiesz zatem wszystko? – Tak. Milczeli przez chwilę. – Dobrze się stało – powiedział wreszcie – że mamy okazję zamienić kilka słów. Widzisz, pani, Rbal to jakby... trzej ludzie w jednej skórze. Rbal jest znakomitym, nie znającym strachu żołnierzem, jednocześnie zaś nieśmiałym i płochliwym chłopaczkiem. I jest jeszcze – wybacz, pani – Rbalkochanek... – Jak śmiesz? – powiedziała bez gniewu. – Czy nie mówiłem, pani, że wiem o wszystkim? Znów zaległo milczenie. – A Rbal jako kochanek – podjął nagle – nie przedstawia dla takiej kobiety jak ty żadnej wartości. Nie jestem tak naiwny jak on i mam oczy... – Jak śmiesz?! – ...wytłumacz mi więc, po co zawracasz mu w głowie? Milczała z urazą i gniewem na twarzy, a strachem w duszy. Belgon był człowiekiem niegłupim, a zatem niebezpiecznym. Nie wiedziała, co robić. – Rzuciłem kości. Teraz twoja kolej, pani. Milczała. – Nie masz wyboru. Wiem zbyt dużo, by pozostać z boku... zbyt mało jednak, by wejść do gry. Zwłaszcza po twojej stronie. Spojrzała na niego szybko. – Wahasz się. Powtarzam: nie masz wyboru. Udowodnię ci to, pani: sądzę, że chcesz posłużyć się Rbalem... do zamordowania setnika. I jeśli nie dowiem się czegoś wie... – A więc tak! – krzyknęła prawie, z wściekłością i determinacją. – Masz rację, ty przeklęty głupcze! Rbal... – Ciszej, pani, otóż i on właśnie... Pochylił się i dorzucił szybko: – Bądź spokojna, nic nie wiem, niczego się nie domyślam. Rób co chcesz.

Rbal czekał, aż się z nim zrównają. – Twoja trójka, Belgon – rzekł niechętnie – rusza na rekonesans. Pod moją komendą. Zarządzenie dowództwa – dodał z niezwykle brzmiącym w jego ustach przekąsem. – Kiedy? – zapytał Belgon. – Natychmiast. Spojrzał błagalnie na Leynę. – Wybaczysz mi pani, prawda? Zbyt podniecona rozmową z Belgonem, zdobyła się tylko na skinięcie głową. – Jedź – dodała chwilę potem. – I wracaj szybko. Belgon uśmiechnął się krzywo.

– Co? jak sądzisz? – spytał Gold. Powolny i flegmatyczny Daganadan długo kręcił głową. – Nie wiem – wymruczał wreszcie. – Obojętne. Zabiegałeś o dowództwo takiej wyprawy. Twój pomysł. Twoja służba. Gold skinął głową. To prawda. Wyprawa do granic Złego Kraju była przecież jego pomysłem. Komendant wojskowy Badoru zrazu nawet słyszeć nie chciał o podobnej ekspedycji. "Po co?" – pytał bez przerwy. Gold tłumaczył, że wie o zbójeckich kryjówkach przy granicy Obszaru. Przedstawił fałszywe dowody... I fałszywych świadków. – Jednak... jeśli ruszymy z nim do Obszaru... – nalegał, chcąc usłyszeć coś, co go podtrzyma. Podsetnik wzruszył ramionami. – Twój przyjaciel – przypomniał. – Wspieraj go, gdy żyje. Pochowaj, gdy zginie. Gold odetchnął. – To prawda. Ale to jest Zły Kraj, Dag. – A to jest miecz, Gold. Tylko po co ta dziewczyna? Że siostra? To co? Trzeba było od razu. Samemu. Szkoda na nią czasu. Zatrzyma go. Ale prędzej nic nie wskóra. W ustach Daganadana pięć słów wypowiedzianych jednym ciągiem było prawdziwą przemową. Nie

to jednak uderzyło Golda... Jego zastępca trafił w czuły punkt. Dziewczyna. Gold niejednokrotnie już zadawał sobie pytanie, po co tracił czas i pieniądze na podróż do Rollayny i z powrotem. Coraz mniej wierzył, by obecność Dartanki przyniosła coś więcej, jak tylko kłopoty. Powinien był od razu ruszyć za Baylayem, na czele swoich ludzi. Ale to oznaczało utratę stanowiska i stopnia (oczywiście, gdyby powrócił żywy z Obszaru)... podczas gdy doprowadzenie do spotkania rodzeństwa stwarzało jednak jakąś szansę powstrzymania Dartańczyka... i zatuszowania niepotrzebnej, bezcelowej wyprawy do granic Złego Kraju. – Stało się – powiedział. – Ale teraz... Daganadan tylko z wyglądu był ociężały i tępy. Myśleć umiał jasno i szybko. – Kochasz ją? Bzdura. Jest piękna, zgoda. Nawet bardzo. Ale głupia. I próżna Gold. Zawróciła ci w głowie. Oczywiste – długa podróż, długo sami... Ale teraz? Otrząśnij się. – To nie takie proste, Dag. – Twoja sprawa. Ale sam widzisz. Hamuje marsz. Przeszkadza. To raz. A dwa... Zamilkł. – Co dwa? – Nic. Na razie. Gold zirytował się. – Mów wprost, o co chodzi. Jeśli jeszcze my dwaj zaczniemy stroić do siebie tajemnicze miny... – Otóż to. Spójrz do tyłu. Gold obejrzał się niespiesznie i na pozór mimochodem. Między luźno jadącymi żołnierzami dostrzegł zwartą, trzyosobową grupkę. Spojrzał na podsetnika. – Niedobrze – powiedział ten. – Rbal był zdyscyplinowany. A teraz? Ile czasu temu kazałem mu jechać na patrol? I co? A ten incydent w stajni? Przeszkodził ci. W końcu to dobrze. Ale przeszkodził dowódcy. A ta noc pod skałą? Gold zamyślił się. Też miał oczy i widział. Nie podobało mu się, że Leyna robi piękne oczy do chłopaka, ale wmawiał sobie, że powoduje nim zwykła zazdrość. Nie można było jednak posądzać o zazdrość Daganadana, który zawsze był wielkim wrogiem kobiet, tak w szeregach legii, jak i w ogóle. – Kto wie, może masz rację, Dag. – Mam. Była sama. Potem dwoje. Teraz jest ich troje, Gold. Gdy żołnierz przestaje słuchać dowódcy – to źle. Gdy zamiast dowódcy, daje posłuch obcemu – to bardzo niedobrze, Gold.

– Podejrzewasz ich o coś? Mów, skoro już zacząłeś. – Mówić, Gold? Trzeba działać. Nie mówić. – Ciągle nie wiem, o co ci chodzi... Masz jakiś pomysł? – Wyznaczyć dwóch ludzi. Niech odwiozą ją do Dartanu. – Przez pół Grombelardu? Poza tym... nie, Dag. – Gold. Ona nigdzie nie pojedzie. Rbal nie dopuści. Albo ucieknie z nią. Zobaczymy, co knują. – Skąd... skąd ten pomysł? – Co? Nie mam racji? Zobaczysz. – A jeśli jednak... pojedzie do Dartanu? Daganadan kręcił głową. – To pojedzie. Będzie nienawidzić cię z daleka. Aż przywieziesz jej brata. Wtedy poczuje się winna. I zobaczysz. Jak chcesz kogoś porwać, to lepiej Baylaya. Gold z nagłym zrozumieniem zajrzał mu w oczy.

Rozdział IX

Takiej ulewy dawno już nie widzieli. Na dziesięć kroków trudno było rozpoznać człowieka. – Stój! Kto idzie?! Zza ściany deszczu wynurzył się ociekający wodą wartownik. Rbal zeskoczył z konia. – Ze zwiadu – odpowiedział. Wartownik zasalutował i wskazał drogę. Po chwili znaleźli się w suchym, ciepłym wnętrzu jaskini. Płonęły trzy ogniska, wokół największego siedzieli półnadzy żołnierze, przy pozostałych suszyły się peleryny, kaftany i buty. Z tonącego w półmroku zakamarka jaskini wynurzył się podsetnik. Rbal skinął głową niechętnie. – Powrót z patrolu, panie. Daganadan spokojnie wymierzył mu policzek. Głowa młodzieńca odskoczyła w tył.

– Jak stoisz? Co jest? Burdel? Rbal zacisnął zęby. Ściągnął pięty. Wyprężył się. – Powrót z patrolu, panie – zameldował regulaminowo. – Melduję, okolica spokojna. – Dziękuję – powiedział Dagadan, nie zwracając uwagi na tłumioną wściekłość żołnierza. – Przebierz się i zgłoś. Odprawa – wskazał mroczny kąt jaskini, gdzie na rozłożonych kulbakach siedzieli Gold, dziesiętnik i dwaj trójkowi. – Słucham, panie! Daganadan odszedł. Rbal stał przez chwilę nieruchomo, potem rozejrzał się dokoła. Wypatrzył ją przy jednym z mniejszych ognisk. Podszedł szybko. – Och, Rbal! – na jego widok zielone oczy zwilgotniały. – Błagam, nie odchodź już nigdy na tak długo! Błagam. – Co się stało, pani? – Nic... – wtuliła twarz w fałdy mokrej od deszczu peleryny. Poczuł, że cała drży. – Kto cię skrzywdził? Powiedz, na wszystkie Pasma... – Uciekajmy stąd, Rbal... Uciekajmy, błagam, uciekajmy. Zagryzł wargi. – To chyba niemożliwe... trudne... On nigdy do tego nie dopuści. – Więc...? Spojrzał w jej zapłakane oczy. Policzki miała zaczerwienione, usta zaciśnięte. Podbródek drżał leciutko. – Więc... zabiję go, jeśli będzie trzeba – powiedział nagle szybko, prawie desperacko. – I wszystkich, którzy staną nam na drodze... Uciekniemy po trupach. Moi ludzie pójdą za mną... Wyglądała na przerażoną. – Nie... Nie, tylko nie to! Może... może on... zgodzi się nas puścić? Może... Zaśmiał się nerwowo. Przez chwilę znowu był porywczym, zuchwałym zawadiaką, jakiego widziała w stajni. – Puścić! – parsknął z pogardą. – On sam chciałby cię zdobyć, myślisz że nie widzę, jak patrzy na ciebie? Raz mu się nie udało...

Patrzyła ze strachem w oczach. – Rbal... Nie, to niemożliwe. Wtedy... – Niemożliwe? Usiadła nagle. – Na Szerń, skąd mogłam wiedzieć? Na Szerń... na Szerń, to prawda, chciał przecież... już wtedy... Co teraz, Rbal? Wyglądała tak nieszczęśliwie i bezradnie, że poczuł ściskające gardło wzruszenie. – To, co powiedziałem – rzekł cicho. Odwrócił się i podążył w kąt jaskini. – A otóż i pan Rbal, dziesiętnik Rbal... – powitał go zgryźliwie Gold. – Jeszcze dziesiętnik... Prosimy. Wezwany usiadł. – Skoro już wszyscy są, zarządzam co następuje: – rzekł setnik. – Po pierwsze: dyscyplina. Od dziś koniec z jazdą kupą. Chcę widzieć szyk trójkowy, z dziesiętnikami na czele, zgodnie z regulaminem. Zamilkł na chwilę. – Sprawa druga: jej godność A.B.D.Leyna. Rbal drgnął. – Jej godność wraca do Dartanu. Eskortować ją będą dwie trójki z dziesiątki Ehdeha. Ehdeh. Odpowiadasz za zdrowie i życie pani Leyny. – Tak, panie. Gold przyjrzał się bacznie otaczającym go twarzom. – Jakieś pytania? Po długiej chwili Rbal powoli skinął głową. Był nieco blady. – Proszę o powierzenie tego zadania trojkom z mojej dziesiątki i pod moją komendą. – To niemożliwe. Twoi kusznicy będą mi bardziej potrzebni, niż topornicy Ehdeha. – Zatem proszę o powierzenie mi komendy nad ludźmi Ehdeha.

Gold i Daganadan skinęli głowami. – Nie widzę przeszkód – rzekł setnik. – Przyznam nawet, że wolę mieć Ehdeha niż ciebie... Uzgodnijcie rzecz między sobą. Rbal spojrzał na łysego jak kolano dziesiętnika. Ale ten pokręcił głową i powiedział dziwnie uprzejmym, jak na niego, tonem: – Nie, Rbal. Nie podejmę się dowodzenia twoimi kusznikami. Moja rzecz to topór. Rbal otworzył usta, ale Ehdeh wpadł mu w słowo, dorzucając: – Poza tym przeżyłem już w życiu dość przygód. Wolę jechać do Dartanu, niż ganiać bandy. Jeszcze gdzie? Pod granicą Kraju... Żołd ten sam. Obok pozornej szczerości, w głosie topornika pobrzmiewała ledwo maskowana kpina i Rbal pojął, że to wszystko zostało ułożone z góry. Zacisnął zęby. Gold przeszedł do zwykłych spraw natury porządkowej. Wkrótce odprawa dobiegła końca. Rbal wstał i szybkim krokiem podążył ku wyjściu z jaskini. Nie słyszał nawet przyzywającego go głosu Dartanki. Wystawił twarz do deszczu. Był już spokojny. Zawsze, gdy na drodze stawał mu wróg, był spokojny. Nie wierzył w to, że Leyna ma być odwieziona do Dartanu. Sądził raczej, że Gold zamierza gdzieś ją uwięzić, by po powrocie z Obszaru mieć do swej dyspozycji. Gdzie? A choćby w Badorze, albo w niedalekim Riksie. W Grombie. Gdziekolwiek. Golda znali wszyscy komendanci garnizonów na terenie Grombelardu, każdy z nich gotów był wyświadczyć setnikowi gwardii cesarskiej drobną przysługę i przetrzymać "zdobycz" przez dowolnie długi okres czasu. Do Dartanu, a jakże... Porwał ją, żeby teraz odesłać z powrotem?! Nędznik. Powoli rysował się w głowie młodzieńca prowizoryczny na razie plan. Rozdzielenie oddziału na dwie grupy było okolicznością sprzyjającą. Na ludzi ze swej dziesiątki mógł liczyć; zrobią wszystko, co im każe. Miałby więc do pokonania ledwie pięciu ludzi: ostatnią trójkę Ehdeha, Daganadana i Golda. Dwóch na jednego. A potem tych siedmiu, eskortujących Leynę. Stał w miejscu i myślał. Potem... Co potem? Uciekać. Do Dartanu, może do Armektu. Nie da się zataić prawdy, żołnierze wygadają się... Prędzej czy później. Wkrótce opowiedział o wszystkim Belgonowi.

Rozdział X

Brule-Przyjęty, był największym spośród mędrców Szerni. Olbrzymie, przykute łańcuchami do skały psy, zaczęły radośnie ujadać i przymilnie skomleć na jej widok. Bardzo je lubiła, często siadała na ziemi, otoczona przez nadstawione do głaskania łby i ziejące paszcze, by opowiadać o tym wszystkim, co było do opowiedzenia. Gdy lizały ją po rękach i po twarzy, broniła się z całej siły ze śmiechem, a one nawet nie czuły uderzeń drobnych pięści. Były wielkie i ciężkie jak cielaki. Zwano je zresztą basogami. Niedźwiedziami. Ale czasem, w przypływie nagłej czułości, przyciskała swój zadarty, trochę piegowaty nosek do olbrzymiego, wilgotnego nosa któregoś z nich. Zaciskała dłonie na wielkich, sterczących uszach i wywijała je na lewą stronę, a psy nauczyły się już, że ona to lubi i nie rzucały gniewnie łbami. Nawet Brule był zdumiony miłością i przywiązaniem, jakie okazywały jej te krwiożercze bestie, nie obawiające się nawet niesamowitych Strażników Obszaru. Wreszcie doszedł do wniosku, że ta zażyłość z psami jest niewskazana. Prosiła i błagała, ale był nieugięty. Podeszła jeszcze bliżej. Psy szarpały grube, ciężkie łańcuchy i prawie wyły z radości. Olbrzymie, kudłate ogony kiwały się zamaszyście. Arks, wódz sfory, przypadał do ziemi i skomlał jak mały szczeniak. Rozwinęła swój Bicz i smagnęła kudłate boki. Zaraz potem, nie potrafiąc znieść rozumnego, przedziwnie ludzkiego spojrzenia Arksa, krzycząc rozpaczliwie, uderzyła go w sam nos. Potem biła na oślep. Nie rzuciły się na nią, skomlały tylko, bo straszliwy Porzucony Przedmiot otwierał krwawe rany w ich bokach. Zapłakała nagle, widząc drgawki, wstrząsające potężnym ciałem Arksa. Pies leżał na boku i patrzył gasnącymi ślepiami. Jego wielki, paskudny pysk, przecięty był biczem na pół, z ogromnego, czarnego nosa pozostały tylko krwawe strzępy. Rozpaczliwie kopnęła najbliższą miskę, potem drugą i trzecią... Odwróciła się i uciekła niezgrabnie. "Trzeba" – mówiła sobie z płaczem. "Trzeba". Była pewna, że postąpiła jak należało, ale świadomość tego nie pomogła. Dobiegła do rozpostartych opodal ruin zamku i oparła plecy o resztki kamiennego muru. Tam wypłakała się do woli. Potem weszła w labirynt wielkich, na pół zburzonych korytarzy i komnat. Obcasy wysokich butów z wywiniętą cholewą postukiwały cicho w rytm drobnych, zabawnie statecznych, niezbyt pewnych kroków. W ruinach niepodzielnie panowały kurz i brud. Ogromne, czujące respekt przed Biczem szczury, pospiesznie chowały się po kątach... Poczuła zawrót głowy, oparła ramię o ścianę, przyciskając dłonie do wzdętego, wyraźnie rysującego się pod białą, luźną koszulą brzucha. Dotknęła czołem chłodnego muru, a potem uniosła śliczną buzię ku niebu, widocznemu przez dziurę w zerwanym sklepieniu. Obraz zbitych psów na dobre uleciał z

pamięci, myślała znów o tym i już tylko o tym, że wkrótce... O dziecku. Uśmiechnęła się lekko i przyklękła, by podnieść upuszczony Bicz. Wstała i poszła dalej. Posępny Geerkoto wlókł się za nią po posadzce jak długi, czarny ogon. Stanęła przed właściwymi drzwiami. Błyszczące radośnie oczy przygasły nieco, pojawiło się w nich napięcie. Zapukała. – Wejdź! Zamknęła za sobą drzwi. Jej wzrok długo błądził wśród stosów ksiąg, kamieni, kości zwierzęcych i ludzkich, to otwartych, to zamkniętych skrzyń i tysięcy różnych szpargałów, nim wreszcie natknął się na barczystą, prostą mimo wieku sylwetkę. – Jesteś – powiedział swym mocnym, trochę głucho brzmiącym głosem. – Czy zrobiłaś, co kazałem? Zawsze pytał, czy wykonała polecenie, choć dobrze wiedział, że nie mogła nie wykonać. – Tak, panie – odparła cicho. – Chyba... zabiłam Arksa. – To niedobrze. Ale trudno. Podejdź. Czuła się wobec niego taka mała i bezradna. Onieśmielał, górował nad nią jak wielka, ciężka skała nad drobnym kamykiem. Zawsze zbliżała się do niego z lękiem, choć nigdy nie wyrządził jej nic złego. Przeciwnie, dał to, czego nikt dotąd dać nie potrafił: dziecko. Stanęła tuż przy fotelu, na którym spoczął. Ujął jej dłoń i ucałował z prawdziwą czcią i pokorą. Zawsze tak robił, choć nigdy nie rozumiała, dlaczego. Zresztą – w ogóle mało rozumiała... – Dobrze, dziecko. Usiądź mi na kolanach. Znów był jej panem i władcą. Posłusznie i skwapliwie zrobiła to, czego żądał. Nieśmiało objęła go za szyję. Dotknął jej brzucha i przez moment jakby nasłuchiwał. Potem powiedział: – Za jedenaście dni urodzisz syna. Krzyk radości zamarł w gardle, by zmienić się w spazmatyczne westchnienie. Powoli osunęła mu się do nóg. Podniósł ją łagodnie. – No dobrze – powiedział – cieszę się wraz z tobą. Ale teraz odejdź. Chcę być sam. Wstała i uśmiechnięta pobiegła do drzwi.

– Powoli! – zawołał, odprowadzając wzrokiem jej niewysoką, zgrabną mimo ciąży sylwetkę. Uśmiechnął się prawie. Potem, gdy wyszła, popadł w zadumę. Jedenaście dni... Jakie będzie to dziecko? Jego dziecko... Poprzez napiętą skórę jej brzucha wyraźnie wyczuwał aurę Szerni. Jeśli dziecko już teraz miało w sobie siłę Pasm, oznaczało to, że będzie demonem. On sam, który był przecież jednym z najpotężniejszych mędrców Szerni, nawet on nie miał w sobie jej mocy. Rozumiał ją, czerpał zeń, ale – nie przenikała go. Demon... "Byleby tylko urodziło się człowiekiem" – myślał, prawie z rozpaczą, ale i bolesną nadzieją. "Na Szerń, niechże tak się stanie..." A nie zanosiło się na to. Ilara była brzemienna dopiero od trzech miesięcy. Człowieczy płód nie mógł rozwijać się tak szybko. Dziecko... najwyraźniej było dzieckiem Szerni. Zagryzł wąskie wargi. Jeśli nawet ona, ona – wybrana spośród, setek i tysięcy kobiet – jeśli nawet ona urodzi mu potwora... będzie to oznaczać, że on, Brule, nigdy nie doczeka się potomka. Za późno... Był stary. Dwukrotnie już wspierał swe ciało potęgą Pasm, by sprostało zadaniu niemożliwemu... Więcej żądać od siebie i od Szerni nie mógł. Demon. Potwór... Tak często bywało. Dzieci Przyjętych nigdy nie były zupełnie takie, jak dzieci innych ludzi. Zawsze były inne... Najczęściej po prostu złe, zwykle też różniły się od innych dzieci zewnętrznie. Nierzadko te różnice były bardzo duże. Jak dotąd, wszystkie kobiety, które wybrał, zawiodły. Pierwsze dziecko miało czarną skórę, a zamiast głowy lepką, galaretowatą kulę z cuchnącej, obrzydliwej masy. Drugie – dziewczynka – nie miało dłoni i zmarło po trzech dniach. Trzecie i ostatnie jak dotąd, było tylko siną, ciepłą i oddychającą bryłą. Teraz oczekiwał czwartego. Chciał, musiał je mieć. Ogarniała go rozpacz, gdy pomyślał, że ogromna większość zgromadzonej w ciągu dwóch wieków wiedzy pójdzie w zapomnienie z chwilą jego śmierci. Wszystkie prawa, do których doszedł, które odkrył, zawarte było wprawdzie w jego wkładzie do Księgi Całości, ale któż je pojmie, kto zrozumie bez osobistych wskazówek? Różniły się tak bardzo od większości Praw Całości, spisywanych przez wieki. Śmierć... Była blisko. Dziesięć, może piętnaście lat życia – tyle mu zostało. Gdyby teraz ujrzał się ojcem... zdążyłby, potrafiłby przekazać swemu następcy klucz do rozumienia nowych prawd! Wstał ciężko z fotela i podszedł do wąskiego, wysokiego okna. W nasyconej kurzem smudze światła ukazała się jego stara, zmęczona twarz; poorane zmarszczkami czoło, wypukłe, wyblakłe oczy, gęste,

wciąż ciemne wąsy i broda. Garbaty, duży nos tkwił ponad ustami jak dziób gotowego do ataku orła. O, był jeszcze silny! Nie tylko jako Przyjęty, ale też jako człowiek, jako mężczyzna. Potrafił wciąż biegać, wspinać się na skały, strzaskać dębowy stół uderzeniem topora. Jeszcze... Człowiek przyjęty przez Szerń starzeje się prędko, ale grzybieje późno, bardzo późno. Za to zupełnie nagle. Omal z dnia na dzień. Stojąc w oknie widział małą, śliczną Ilarę, o twarzy rozpieszczonej dziewczynki. Ciągnąc za sobą Bicz szła w stronę morza. Od smutnej, jednostajnie szarej równiny jaskrawo odcinała się śnieżnobiała koszula. Zmrużył lekko oczy i coś szepnął. Z zadowoleniem patrzył, jak nie przyspieszając ani nie zwalniając kroku zaczyna chodzić w kółko. Wciąż był silny, tak. Formuła Posłuszeństwa działała. Zastanowił się nagle, czy potrafiłby ją jeszcze odwołać. By jej użyć, trzeba ogromnej wiedzy. By odwołać – wiedzy jeszcze większej. Kiedyś... Kiedyś... Tu, w Obszarze, cień Pasm stale leżał na ziemi i wszystko, co się w nim kryło, było przesycone treścią Szerni. Formuły wtopione w ową treść działały szybko i łatwo. Ale by je odwołać, należało rozproszyć cień. Do tego potrzebna była moc zawarta w "Pasmach – a tej nigdy nie odważył się dotknąć. Nie wolno przenosić sił Szerni do świata. Musiałby więc szukać Formuły o działaniu zupełnie odwrotnym niż ta, którą chciał złamać. Zniosłyby się nawzajem... Ale ileż czasu i starań pochłonęłyby podobne poszukiwania! Machnął lekko ręką i Ilara, nadal tym samym, spokojnym krokiem, poszła dalej w kierunku morza. Rzadko jej rozkazywał. Zwykle tylko przekonywał, pozostawiając dziewczynie pewność, że postępuje zgodnie z własnym przekonaniem. Nie chciał jej krzywdzić. Umysł, któremu zbyt często zadaje się gwałt, chętnie broni się, tworząc własny świat, wypełniony specjalnymi prawami... Obłęd. Skinął głową, wciąż patrząc przez okno. Pozwolił sobie na dumny, trochę pyszny uśmiech. Tam, gdzie inny człowiek ciężko walczyłby o życie, Ilara przechodziła spokojnie. W tym rejonie Obszaru wszystko wiedziało, że małe, brzemienne stworzenie jest własnością potężnego Brula... Jeden jedyny Galla zagrażał tak jej, jak i jemu samemu, ale ten rzadko bywał na Czarnym Wybrzeżu. A gdy się pojawiał, mieszkający bardziej w głębi lądu, na granicy Wybrzeża Moldorn-Przyjęty dawał mu o tym znać. Jeśli Moldorna nie było w jego twierdzy – wtedy ostrzegała sama twierdza, tak samo żywa jak te ruiny w których on, Brule, mieszkał. Moldorna nie lubił, ale nie byli wrogami. Po prostu żyli po sąsiedzku, nie wchodząc sobie w drogę.

Czasem wspomagali się, gdy było to naprawdę konieczne. Gardził trochę Moldornem jako nieukiem i człowiekiem o słabej woli. Był sobie Moldorn zwykłym, niewiele znaczącym Przyjętym, którego właściwie trudno zwać aż "mędrcem". A przecież, gdyby nie wrodzone lenistwo i dziwna jakaś obsesja, które nim zawładnęły, mógłby może równać się nawet z uczniami Wielkiego... Brule zmarszczył brwi. Nie wypadało nawet w myślach wymieniać imienia Umarłego Mędrca. On by tego nie chciał. Znów spojrzał w okno, ale Ilara zniknęła już za pasem wydm. Teraz nic jej nie mógł rozkazać – nie widział jej. Wiązała ich tylko żelazna Formuła posłuszeństwa. Brule był człowiekiem obłąkanym.

Rozdział XI

– Panie... Gold podniósł się w jednej chwili, z mieczem w dłoni. Belgon nie widział tego, było zbyt ciemno, ale cichy zgrzyt dobywanej z pochwy broni brzmiał bardzo wymownie. Cofnął się odruchowo o krok i w tej samej chwili poczuł ucisk w okolicy łopatki, na ramieniu zaś wielką, ciężką dłoń. – Tu Belgon – rzucił zduszonym szeptem. – Trójkowy od C.F.Rbala... – Wystarczy. Znam imiona swoich żołnierzy. Potężne ramię podsetnika stało się naraz ciężkie jak ołów. Belgon usiadł, rad nierad. Gold ujął go za ramię i przyciągnął ku sobie. W absolutnym mroku mogli co najwyżej domyślać się swoich twarzy. – O co chodzi? – zapytał cicho setnik. Belgon milczał przez parę długich chwil. – Mam wiadomość, dowódco. Ale... Zapadło kłopotliwe milczenie. Gold uśmiechnął się domyślnie, ale niezbyt przyjaźnie. Ciemności skryły uśmiech. – Rozumiem. Ważna wiadomość, ale nie za darmo. Cóż to za wiadomość? Cisza. – Wiesz, że nie jestem bogaczem, Belgon. Mogę...

– Nie, panie. Nie chcę złota. – Więc... – Patentu podsetnika legii. Mój żołd... – Wystarczy. Wiem, czego chcesz; nie obchodzi mnie zupełnie, dlaczego. Gold milczał, podejmując decyzję. Nie rzucał nigdy słów na wiatr. – Nie ja nadaję takie nominacje, lecz komendant garnizonu – powiedział wreszcie. – Mogę ci co najwyżej obiecać, że zaproponuję twoją osobę, gdy tylko pojawi się wolny etat. – To mi wystarczy, panie. – A zatem? – Jutro w nocy ludzie Rbala napadną na was i ludzi z trójki Lordosa. Potem Rbal zamierza ścigać Ehdeha. – Czy to pewne? Skąd wiesz o tym? – Ułożyliśmy plan razem... Ja i Rbal. Cisza. – Wydawało mi się jednak, że jesteś przyjacielem Rbala – powiedział z namysłem Gold. – To prawda. Dlatego chcę cię jeszcze prosić, panie, o jego życie. – Nie obawiasz się zemsty? – Mam nadzieję... że nie wyjawisz mu, panie... Cisza. Przez ciemność dało się wyczuć wahanie setnika. – Mam darować mu życie? A w imię czego? – Proszę, panie. – Czy prosisz aż tak bardzo, by w zamian zrezygnować z patentu podsetnika? Cisza. – Racja. Więc nie? Cisza.

– Racja. Ale gdybyś powiedział "tak", dałbym ci jedno i drugie. Wynoś się. Żołnierz siedział bez ruchu. Wreszcie ta sama dłoń, która wcześniej przycisnęła go do ziemi, wymierzyła solidnego kuksańca. Belgon zerwał się odszedł tak prędko, jak to było możliwe w ciemnościach.

– Chodź, Dag. Po omacku ruszyli ku wyjściu z jaskini. Po chwili znaleźli się na zewnątrz. Nie padało, widać niebo w wieczornej ulewie wyrzuciło cały posiadany zapas wody. Strażnik drzemał, oparty o mokrą skałę. Drgnął, usłyszawszy kroki, po czym wyprostował się gwałtownie, na widok przełożonych. – Nie melduj. Odeszli dalej. – I co ty na to? – Nic. – Zupełnie nic? – Nic – powtórzył podsetnik. – Pamiętasz? Przewidziałem. – Co proponujesz? – Czekać na napad? Ryzykowne. Bez ludzi Ehdeha. Uprzedzić atak. Gold zamyślił się. – Nie mamy żadnych dowodów przeciwko Rbalowi – powiedział w końcu. – A zażąda ich z pewnością. – Kogo obchodzi żądanie nieżywego? – Zapewne nikogo... Ale nie chcę go tak po prostu zamordować. I tych nie wiedzących dotąd o niczym żołnierzy, którzy, być może, wezmą jego stronę. Bo jeśli to donosicielskie ścierwo kłamało? Brzydzę się sobą, żem go w ogóle wysłuchał. – Jednak wysłuchałeś. Nie mamy wyboru. Czekać – niedobrze, Gold. Rbal coś zwęszy. Zwęszy coś i uderzy pierwszy. A rano Ehdeh odchodzi. – Chyba znów masz rację, Dag. Ale nie podoba mi się to. Mam zabić własnego żołnierza? Nie, Dag. Aresztujmy go.

– Nic mu nie dowiedziesz. Odzyska wolność. I zarżnie cię bez chwili wahania. Natychmiast. To desperat. – Może. – Gold. Jesteś miękki. Dziwne. Kiedyś... – Kiedyś – uciął setnik. Przez chwilę kręcił głową, potem rzucił: – A co... co z nią? Jak myślisz? Maczała w tym palce? Nie widział ironicznego uśmiechu Daganadana. – Wątpisz? To serce. Dusza całej gry. – Nie, Dag, niemożliwe. Wiem, że mnie nienawidzi, ale ciebie? Ale żołnierzy? Dziesięciu żołnierzy, Dag, dziesięć razy życie. – Jesteś naiwny, Gold. Na Szerń – naiwny jak Rbal. Złudzenia. Nie miej złudzeń. – To nie złudzenia, Dag. Ja ją po prostu znam. Dłużej i lepiej, niż ty. Jest próżna, pusta, może głupia... Ale przecież nie zwyrodniała. – Dobrze. A w stajni? Sam mówiłeś. Powiedz: naprawdę chciałeś ją zgwałcić? Co? – Nie kpij, Dag. Kłamała. – Po co? – Żeby... – Nienawiść, Gold. Tak się ją rozbudza. W naiwnych i zakochanych durniach. Jak Rbal. Gold zamyślił się. – Tym razem nie masz racji, Dag. Pewien jestem. – Mam, Gold. Zresztą – obojętne... Uprzedzimy ten atak. Rbal zginie. Nie obchodzi mnie, co powiesz. To moja rzecz. Gold zdumiał się. – Moja rzecz – powtórzył Daganadan z uporem. – Ja odpowiadam za porządek. Dyscyplinę. Odbierzesz mi stopień. Wyrzucisz z legii. Dobrze. Ale po powrocie do koszar. Teraz moją rzeczą jest utrzymać porządek. Nie będę, w trakcie niebezpiecznej wyprawy, tolerował w oddziale człowieka, gotowego zabić dowódcę. I swoich towarzyszy.

Setnik patrzył bez słowa. Ciemności nocy jakby nieco zblakły. – Chodźmy, Gold. Niedługo świt.

Rozdział XII

– Jak daleko stąd do Obszaru? – zapytał. – Ładnych parę dni marszu – odparła, nie zatrzymując się. – Marszu przez Góry. Przystanęła na chwilę, spoglądając przez ramię. Wytrzymał spojrzenie. Wiedział już, co jest nie tak, w tej ładnej z pozoru twarzy. Pod długimi, wygiętymi ku górze rzęsami tkwiły – właśnie tkwiły, jakby osadzone siłą – obce zupełnie oczy. Szare, mocne i w jakiś dziwny sposób – męskie. – Czemu tak patrzysz? Uczynił nieokreślony gest. Odwróciła wzrok i podjęła wędrówkę. – Wiem – powiedziała przed siebie. – Też kiedyś... wiesz, bałam się ich... Nie zapytał o nic. – Może kiedyś, kto wie... opowiem ci, jak to było. Ale nie teraz, nie dzisiaj. Dobrze? Skinął głową, choć nie mogła tego widzieć. Zaczęło kropić. Grombelardzkie niebo powoli budziło się z kilkudniowego snu. Karenira uniosła ku niemu twarz. – Wieczorem będzie ulewa – powiedziała. – Ulewa, jakiej Góry nie widziały. – Skąd wiesz? – Oj, wiem. Znów skonstatował ze zdziwieniem, że idą bardzo szybko. Prowadzący mały pochód Starzec był, jak na swój wiek, bardzo energiczny i krzepki. Prowadził teraz pod górę, szerokimi zakosami, omijając najbardziej uciążliwe miejsca. – Idziemy w stronę Cięcia – zorientował się nagle Dartańczyk. – Czyżby istniała w tej okolicy jakaś droga, wiodąca na drugą stronę? Zaśmiała się krótko. – Oczywiście, że tak. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie i jak zabrać się do rzeczy.

– Chyba nigdy nie poznam i nie zrozumiem Gór – mruknął. – Parę lat temu myślałam podobnie. Potknął się nagle i wpadł na dziewczynę. Przytrzymała go. – Patrz pod nogi – zarządziła z lekką ironią. Szli przez cały dzień. Baylay pytał czasem o to czy tamto, Łowczyni odpowiadała. Najwięcej mówili – o Górach.

Ciężkie Góry to jedyny masyw Szereru, nie znający w ogóle śniegu. Nawet najwznioślejsze szczyty są nagie i czarne. To skalista, złowroga pustynia. Monotonny widok i męczący dla oczu. Nie od razu, najpierw cieszy oryginalnością. Jednak w miarę upływu czasu nuży coraz bardziej. Wszędzie szare i czarne skały. Nie podkreśla ich konturów biel śniegu. Tylko szarość i czerń. Chmury stapiają się zwykle z kikutami szczytów, wtedy wydaje się, że góry sięgają nieba, a niebo leży na górach. Cały Grombelard wydaje się być niesłychanych rozmiarów jaskinią. Jest wiatr w Grombelardzie, ale dziwny to wiatr. Właściwie jednostajny ruch powietrza, pchanego w określonym kierunku z tą samą prędkością i siłą; właściwie długi wdech... albo wydech. Bywa z nim jak z deszczem: kaprysi czasem, ustaje na dzień albo dwa, potem zrywa się nagle, targa górami jak niezdrowy kaszel, bije skrzydłem szczyty i znów – wdech, wydech, wdech... Szum wiatru, tak monotonny, że wkrótce przestaje się go słyszeć, najczęściej zagłuszany jest przez szelest deszczu. Plusk dżdżu to najpospolitszy głos Grombelardu, zwany przez pastuchów "śpiewem gór". Towarzyszy grombelardzkim szczytom od wieków i – zgodnie z wolą Szerni – towarzyszyć będzie aż po koniec końców. Człowiek, a także i kot – to intruzi w górach. Choć przemierzają je często, nie są przyjmowani przychylnie. Spośród Rozumnych tylko sępy mogą czuć się wśród szczytów, grani i przełęczy u siebie. Góry są ich własnością; jest jednak sępów zbyt mało, by mogły walczyć o swą ziemię z człowiekiem. Grombelardczycy wierzą niezachwianie, że Ciężkie Góry żyją. Istotnie, jeśli przyłożyć tam ucho do ziemi, wyraźnie słychać powolne, rytmiczne i głębokie uderzenia. Serce Gór... Gdzie jest? Jak głęboko ukryte? Powiadają, że jego uderzenia najwyraźniej słychać w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Więc może wiatr to w samej rzeczy – oddech Gór?

***

– Nad czym tak rozmyślasz? – zapytała. Spojrzał, jakby wyrwany ze snu. Poblask ogniska niepewnie kładł się na jego twarzy. – Powiedz, czy Góry żyją? – zapytał z powagą. Zmarszczyła lekko brwi, nieco zaskoczona pytaniem. – Grombelardczycy w to wierzą... Ale skąd ty... Tak, chyba żyją. Pokręcił głową, jakby dziwiąc się własnym myślom. – A ty, ojcze, jak sądzisz? – zwróciła się do Starca. – Jeśli wierzyć starym kronikom... Udowodniły to kiedyś. Zdziwieni wymienili spojrzenia. Starzec uśmiechnął się, ale nie był to wesoły uśmiech. – Dziś nie pamięta się o tak wielu rzeczach – powiedział. – A przecież są w historii Szereru blaski i cienie, które znać winni wszyscy, nie tylko mędrcy-Przyjęci. Usiadł wygodniej i popadł w zadumę. Nie przeszkadzali mu. – Było to jeszcze w Starej Erze, Erze Ludzi – powiedział. – Dwie armie, jedna podążająca z Armektu, a druga z podbitego wcześniej Dartanu, najechały dziki Grombelard. Grombelard nigdy nie był państwem, ani nawet zlepkiem księstw, jak przed wiekami Armekt. Nie było mowy o jakiejś regularnej wojnie, bo kto miał ją prowadzić? Rozbójnicy-rycerze, siedzący w swych warowniach? Prawda, że połączyli swe siły, widząc wspólne dla wszystkich zagrożenie, była krwawa bitwa pod murami Riksu, zwanego wtedy Brolem. Riks to nazwa Armektańska – skinął głową w stronę Kareniry. – Oznacza: zwycięstwo... – Tak właśnie. Nie było to jednak zwycięstwo łatwe, bo legły w tej bitwie dwa tysiące Armektańczyków, ani też ostateczne... bo wojna trwała jeszcze trzydzieści z górą lat. – Kto stawiał opór? – zapytał zdziwiony Baylay. – Górale, dzicy pasterze. I najemni zbóje, których kiedyś całe watahy, opłacane przez władców górskich twierdz, pustoszyły kraj. Armekt uwikłał się w okrutną wojnę podjazdową, równie ciężką, jak odwieczne boje pod Północną Granicą i prawie tak samo krwawą, jak późniejsze Kocie Powstanie. Świetnie znający góry zbóje z różnych pobudek, dla łupów, dla wojny jako takiej, ale również z czystej nienawiści do Armektańczyków, ścierali się z najeźdźcami tak wściekle, a zabijali tak sprawnie, że zupełnie wyrzucono intruzów z Ciężkich Gór i prawie – z Gór Wąskich. Nie na długo, co prawda. Armektańska armia, opierająca się dotąd głównie na konnych łucznikach, przeciwstawiła

znakomitym grombelardzkim kuszom nowy typ żołnierzy: ciężkozbrojnych tarczowników-toporników. Kirys i tarcza, choć w górach dość niewygodne, chroniły jednak od dalekosiężnych pocisków. Dziesiątki i setki niewielkich oddziałów, działających w oparciu o warowne obozy, założone w górach, zalały Grombelard. Walczono na zbójecki sposób, skrycie, równie często posługując się siłą, jak podstępem i zdradą. Ale Armekt wygrał wojnę dopiero wtedy... gdy wojska raz na zawsze uciekły z Ciężkich Gór. Nie rozumiecie? A jakże jest dzisiaj? Legie siedzą w miastach, patrolują szlak kupiecki... a poza tym istnieje zaledwie parę stanic, tu i tam... Takich jak ta, ku której zmierzamy, przy granicy Obszaru; większy z nimi kłopot, niż pożytek. By zaprowadzić w górach spokój, należałoby spalić wszystkie wioski, co do jednej. Kto przynosiłby wełnę na sprzedaż? Z czego żyłby Gombelard? Karenira i Baylay skinęli głowami. – Powiedziałem wam, że Góry żyją... Opowiem o jednym zdarzeniu, odnotowanym w licznych kronikach, a nawet w Księdze Całości, co oznacza, że miało miejsce na pewno. Otóż zdarzyło się, że w początkowym okresie wojny spora, kilkadziesiąt głów licząca grupa rozbójników uszła na wschód od Badoru, przed dużym oddziałem armektańskim. Położenie uciekających było nie do pozazdroszczenia – mieli wielu rannych, a okoliczne tereny zajmowali Armektańczycy. Starzec znów zamilkł. Baylay uniósł głowę i przyjrzał mu się bacznie, jakby widział go po raz pierwszy. Bo, w samej rzeczy, nie znał Starca takim. Jego majestat i powaga przybladły, rozprawiał o minionych dziejach głosem powolnym, ale tchnącym jakimś dziwnym zapałem. Znać było, że wspomina wydarzenia, które wcale nie są mu obojętne. Ten człowiek kochał przeszłość, historię: czasy które odeszły, widziały mu się równie istotne i ważne jak te, w których żył. Czuło się, że nie mówi wszystkiego, co mógłby powiedzieć, że potrafiłby ubrać gawędę w setki nieznanych im szczegółów; że raczej szuka sposobu skrócenia opowieści, niźli grzebie w pamięci, szukając faktów. Baylay, nie wiedzieć czemu, był pewien, że Starzec zna imiona dowódców tych oddziałów, że potrafiłby pewnie podać liczbę rannych... Gdyby tylko zechciał i uznał, że warto. – I co dalej? – zapytała Karenira. Baylay spojrzał, przypominając sobie o jej istnieniu; opowieść, niezwykła i barwna, pochłaniała go omal bez reszty. Teraz zorientował się, że dziewczyna słucha z takim samym przejęciem. Starzec zwrócił ku nim zamyślony, trochę nieobecny wzrok. – Dalej... – powiedział. – Dogoniono ich koło Bahgaharu. Taki szczyt, we wschodniej części Gór – wyjaśnił Baylayowi. – Rozbójnicy nie chcieli złożyć broni, woleli zginąć, niż pójść do niewoli. Nie było to czcze bohaterstwo... Legioniści nie traktowali pojmanych zbójów jak żołnierzy, lecz jak zwykłych rzezimieszków – poniekąd może i słusznie... Lepiej było zginąć w walce, niż gnić w lochach do końca swoich dni. – Zapowiadała się zatem rzeź – podjął po krótkiej pauzie – bo przewaga Armektańczyków była bardzo znaczna. Do walki jednak nie doszło. W chwili, gdy legioniści ruszyli do ataku, drogę zagrodziły im wielkie skały, setki małych i większych kamieni... Głazy toczyły się wolno, lecz groźnie, ku szeregom wojska, przerażeni żołnierze rzucali broń i pierzchali. Nie było jednak ucieczki

przed gniewem Ciężkich Gór. Pod nogami uciekających otwarła się szczelina, pochłonęła wszystkich i zmiażdżyła, po czym pozostała... do dziś. Wciąż jeszcze służy za schronienie rozbójnikom gór. Siedzimy na jej dnie. – Cięcie! – zdumiał się Baylay. – Tak jest. Powiem wam jeszcze, że podobnych przypadków, choć znacznie słabiej udokumentowanych, historia zna wiele. Może kilkadziesiąt. Długi czas siedzieli w milczeniu, rozważając przedziwną opowieść. Po jakimś czasie Karenira spojrzała w górę, jakby szukając czegoś pośród chmur, spowijających nocne niebo i zapytała z zagadkowym uśmiechem: – Czy to prawda, ojcze, że w oblężeniu Grombu brały udział trzy półsetki łuczniczek? Starzec uniósł brwi, zdziwiony. – A ty skąd wiesz o tym? Pokręciła głową. – Ileż to razy mieszkałam u ciebie tydzień i dłużej, ojcze? Czasem przeglądałam twoje zapiski. Nie gniewasz się, prawda? Starzec uśmiechnął się, prawie z rozrzewnieniem. – Nie wiedziałem, że interesuje cię historia Szereru – powiedział. – Czemuś nigdy o tym nie mówiła? Mógłbym opowiedzieć ci o wielu bardzo ciekawych wydarzeniach! O wielu ciekawych wydarzeniach, córeczko. – To chyba niemożliwe, żeby w ówczesnej armii armektańskiej było aż tyle kobiet – zauważył Baylay. Starzec zaśmiał się. – A dlaczego nie, powiedz? Przed ośmiu laty oddałem się historii już bez reszty. Od ośmiu lat porządkuję zapiski, które robiłem przez całe życie. Przez całe życie zbierałem legendy, podania, przekazy ustne, pieśni... Przeczytałem dziesiątki kronik i roczników, zapisałem tysiące kart. Wiem też, w końcu, to i owo o Księdze Całości i zawartych w niej Prawach... hm. Znam historię Szereru. Znam ją naprawdę dobrze i jeśli twierdzę, że coś miało miejsce, to naprawdę można mi wierzyć. Naprawdę – można mi wierzyć. – A więc to prawda? Uśmiech, teraz może lekko kpiący, nie schodził z warg Starca. – Tak, mój przyjacielu. Ale skoro cię to aż tak zaciekawia, opowiem ci i więcej.

– Czy wiesz – podjął po krótkiej chwili – że udział w podbiciu Dartanu miały kobiety? I to udział wcale niemały. – Armektanki? Podbiły Dartan? – w spojrzeniu młodzieńca pojawiła się nieufność i wyraźna niechęć. – Tak jest. Nie żartuję. No, podbiły – to trochę za mocno powiedziane. Ale prawdą jest bezsporną, iż one doprowadziły do tego podboju i miały w nim swój znaczny udział. Nie mam zamiaru dotknąć twoich uczuć, synu, ale wy, Dartańczycy, nigdy nie znaliście się na wojnie. Czy to dobrze, czy źle, to inna sprawa... Ale lali was wszyscy: zbójeckie watahy na granicy z Grombelardem, piraci z Wysp Przybrzeżnych na południu, wreszcie Armektańczycy. Podbój Dartanu... Nie było właściwie żadnego podboju, Dartan został po prostu zajęty. Prawda, była bitwa, w której ciężka jazda magnatów wgniotła w ziemię przednią straż wojsk Armektu, ale ta bitwa była pierwszą i ostatnią zarazem, przegraną zresztą, ponieważ po owym świetnym zwycięstwie nad awangardą przeciwnika, dartańscy rycerze natychmiast rozjechali się do domów, by fetować triumf; ci, co zostali, ulegli szybko siłom głównym armektańskich korpusów. Potem... no cóż; jeden Armektańczyk zajmował wieś, pięć Armektanek – miasto. Bramy Rollayny otwarto po jednodniowym oblężeniu, na długo przed nadejściem armektańskiej piechoty, bo kłusujący wzdłuż murów łucznicy konni wypuścili kilka płonących strzał, które spadły na ulice i domy, wywołując śmiertelną panikę mieszkańców. Taka to była wojna. Nie, synu, nie musisz się wstydzić... Nie ma w tym twojej winy, przeciwnie: rzekłbym nawet, że gdyby każdy Dartańczyk trzymał miecz tak pewnie, jak ty, historia imperium nie stałaby się wcale jednym pasmem armektańskich zwycięstw. A tak, Karenira mówiła mi o waszym "pojedynku"...4 Uznanie Starca sprawiło Baylayowi przyjemność, ale uczucie pewnego zażenowania zostało. – A czemu miałoby być dziwne, że kobiety służyły wtedy w armektańskim wojsku? – zagadnął Starzec. – Przecież i dziś (czyż nie tak, Kara?) kobieta-żołnierz to wcale częsty widok, szczególnie w formacjach lekkich. – Nie w Dartanie... – Wielka Zaraza w Armekcie to nie legenda – rzekł Starzec. – Wprawdzie wątpię, by istotnie zaczęło naraz rodzić się mniej chłopców; uważam, że raczej wzrosła śmiertelność wśród noworodków tej płci. Ale wówczas sądzono inaczej. Dartan podbito dla zdobycia zdrowych mężczyzn. Taka jest prawda. Baylay i Karenira patrzyli zdumieni i oszołomieni. – Zaraza szerzyła się głównie w Armekcie, ale także w wielu okręgach Dartanu, choć na znacznie mniejszą skalę. Dziwne to były czasy. Życie kobiety niewielką miało wartość, dziewczęta zaniedbywano, chłopcy natomiast byli chronieni i rozpieszczani. Armektańczycy wyszli z katastrofy obronną ręką, tradycja i odwieczne zwyczaje sprawiły, że mężczyźni mężczyznami pozostali, choć kobiety przejęły wiele, bardzo wiele obcych ich naturze zajęć i zawodów. Inaczej w Dartanie. Rozwinął się tam omal kult kobiety, kobiecej natury, kobiecego ciała. Mężczyzna sam sobie wybrał rolę "rodzaju towarzyszącego", ustępując kobiecie na każdym niemal polu. Trudno to dziś pojąć i zrozumieć... Powinno być chyba odwrotnie.

Starzec zamilkł na chwilę, zamyślony. – Tak czy owak, w Dartanie zaraza nie zebrała żniwa równie obfitego, jak w Armekcie. Podbito Dartan dla zdobycia mężczyzn. Zaległa cisza. Baylay i Karenira siedzieli blisko siebie, wpatrując się w dogasające ognisko. Dziewczyna opierała się o Dartańczyka, który – zasłuchany – objął ją ramieniem, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Teraz spojrzeli po sobie zdziwieni i nieco zawstydzeni. Baylay uczynił ruch, jakby chciał cofnąć ramię, ale dziewczyna nie odsunęła się. – Historia... – rzekł znów Starzec, zadumany. – Poznałem ją, doprawdy. I widzę tylko jedno, wciąż to samo: od tysiąca z górą lat świat nie drgnął z miejsca... Pojawiły się koty, potem sępy. Cóż to zmieniło? Wziął do ręki krótki patyczek i z namysłem rzucił w ogień. – Nic. – A wojny... podboje? Kocie Powstanie? – zapytał Baylay. – To są przesunięcia, mój chłopcze. Przesunięcia, nie zmiany. To tak, jakbyś mieszał zupę w kotle, nic do niej nie dodając. Jej smak, pomimo mieszania, nie zmieni się. Nie zmieni się... Znów zamilkł. – Gdy mówię: zmiany – podjął po chwili – mam na myśli dwojakiego rodzaju: na lepsze... albo na gorsze. Rozum i przejawy tego działania, nie zmieniły się, zauważcie, ani na jotę. Świat... to losy pojedynczych istnień. Urabiamy, każdy swoje życie, ale wykuwając je w twardym żelazie, często wykuwamy źle. Jesteśmy przy tym jak kowalskie młoty z pękniętymi trzonami. Pęknięty miot nigdy nie wykuje dobrego miecza. A jeśli nawet wykuje jeden dobrze – to wszystkie pozostałe będą złe. – Co jest naszym pękniętym trzonem, ojcze? – Sumienie. Siedzieli zamyśleni. Różnorakie skojarzenia nawiedziły Baylaya: a więc miecz... jego miecz... powód, dla którego uczył się trzymać go w dłoni... Ilara. Nagle pojął, że w jakiś sposób... stracił ją z oczu. Tutaj, w Ciężkich Górach, znalazł się przecież tylko z jej powodu. Prawie o tym zapomniał. Jak to możliwe? Wydało mu się naraz, że powinien myśleć o Ilarze stale, powinien mieć ją przed oczami bez przerwy. Pojawiło się jakieś dziwne poczucie winy... Uniósł wzrok. Starzec przyglądał mu się bacznie.

– Toczysz jakąś ciężką walkę, synu – powiedział. – Czy moje słowa coś obudziły? Jeśli tak, powiem ci jeszcze: musisz sam wykuć swój miecz. Ja ci nie pomogę. Musisz sam wykuć swój miecz. Bo jeśli inni wykują go za ciebie – wykują gorzej. Te słowa nie niosły pocieszenia. – Jeśli nawet lepiej od innych, to czy już znaczy: dobrze? – zapytał z nagłą goryczą. – Może także źle, ale własnoręcznie. Skinął głową, wciąż z tą samą goryczą. – A czy nie sądzisz, panie, że kujemy źle, bo kujemy właśnie – sami? – Kujemy źle, bo kujemy, zamiast naprawić pęknięty trzon. – Ale jak go naprawić? Cisza. – Gdybym wiedział, to bym naprawiał... – Więc jeśli nie umiemy naprawić – powiedziała nagle Karenira – to musimy kuć. A jeżeli już musimy, to chyba jednak lepiej... razem. Spojrzała na Baylaya. Dartańczyk odwzajemnił spojrzenie. "Chyba wiem, co wykujecie" – pomyślał Starzec. "I mocno boję się tego". Ognisko dogasało.

*** Gdy obudziła go rano, był zupełnie rozbity i niewyspany. Ziewnął głośno, przecierając oczy. – Zjedz coś szybko i ruszamy – powiedziała. – Późno już. Zaczął wdziewać zbroję. – Nie zdejmuj jej więcej. Tu są góry, nie gospoda w Rollaynie. Spojrzał z irytacją, ale ona już się odwróciła i poszła pakować bagaże. Zza pobliskiej skały wyłonił się Starzec. Podszedł i bez słowa pomógł Dartańczykowi dopiąć rzemienie.

– Spieszmy się – mruknął na poły żartobliwie. – Zaspała i dlatego jest wściekła... na nas. Wkrótce ruszyli w dalszą drogę. Znów prowadził Starzec, dziwnie nie lubiący gawędzić w czasie marszu. Milczeli i młodzi. Starzec wciąż stanowił dla Baylaya zagadkę. Nie rozumiał go, ale podziwiał za ogromną wiedzę i mądrość. Nie tylko za to. Była jakaś potęga, siła, której natury nie pojmował i nie znał, drzemiąca w tym człowieku. Cóż: milczący, stary człowiek, raźno maszerujący stromą, górską ścieżką... Gdzie tu miejsce na ową potęgę? Ale przecież, była... Obejrzał się i napotkał spojrzenie Armektanki. Druga tajemnica. Co łączyło tę dziewczynę ze Starcem? Wyczuwał jakąś grubą, mocną, niewidzialną nić, jakiś cień z przeszłości, spajający losy tych dwojga. Potknął się, zupełnie jak poprzedniego dnia. Idąca blisko Karenira w ostatniej chwili chwyciła go pod ramię. Przystanęli nagle oboje, z dziwnym napięciem patrząc sobie w oczy. Po krótkiej chwili ruszyli dalej, sami nie wiedząc, co między nimi zaszło. Przemierzali dno ogromnego, skalnego kotła. Dartańczyk na próżno szukał spojrzeniem drogi, która umożliwiłaby wydostanie się z tej gigantycznej dziury. – Czy jest stąd w ogóle jakieś wyjście? Poza drogą, którą przybyliśmy? – Owszem, ale trudne, a skały mokre. Będziemy musieli uważać. I zdrowo się namęczyć. Wzrokiem pokazał jej Starca. Najpierw nie zrozumiała, potem pokręciła głową. – O siebie się martw – powiedziała krótko. Zabolała go szorstkość w jej głosie. Nie wiedzieć czemu, poczuł się nagle tak, jakby palnął jakieś głupstwo. Starzec, nie odwracając głowy, rzekł: – Znam góry. I jestem jeszcze dość silny, by przemierzyć je wzdłuż i wszerz. Czy inaczej wyruszyłbym na tę wyprawę? Ale cieszę się, że pamiętasz o mnie, mój młody przyjacielu. Naraz Karenira, bez żadnego uprzedzenia, podcięła Dartańczykowi nogi. Upadł, tłukąc boleśnie biodro. Nim zdążyła przewrócić Starca, ten sam rzucił się na ziemię, z zaskakującą szybkością. Leżeli wszyscy troje, zupełnie nieruchomo. – Co się stało? – Baylay mimo woli zniżył głos do szeptu. – Jacyś ludzie – odparła normalnym głosem. – Mam nadzieję, że nas nie widzieli. Czekajcie tu. – Pójdę z tobą.

Spojrzała z takim zdumieniem, że odwrócił oczy, stropiony. – Leż cicho, niezdaro i uważaj, żeby ci tyłek spomiędzy skał nie wystawał – powiedziała ostro. – Kiedy Łowczyni będzie cię potrzebować, dowiesz się o tym natychmiast. Zdjęła z pleców sajdak i położyła go na ziemi. Uważnie obejrzała klingę mocnego, choć krótkiego noża. – Weź mój – rzekł Starzec, wydobywając broń spod szaty. Baylay zdumiał się; tutaj, w Grombelardzie, broń tę nazywano półmieczem, składała się z rękojeści takiej, jak przy broni cesarskich legionistów, ale głownia była krótka, jednosieczna, na dole bardzo szeroka; nacinana po tępej stronie, umożliwiała wychwycenie broni przeciwnika i – przy pewnej wprawie – wytrącenie jej lub złamanie. Ale Baylay wiedział, że orężem tym posługiwali się tradycyjnie przybrzeżni piraci z okolic Londu... Fakt posiadania przez Starca podobnego narzędzia świadczył, że człowiek ów potrafił dowodzić swych racji nie samym tylko słowem. Karenira uśmiechnęła się lekko. – Nie, ojcze – mruknęła. – Wiesz przecież, że nawet nie umiem tego trzymać. Baylay pojął, że Starzec pokazał swój oręż tylko dlatego, by udowodnić, że naprawdę nie należy się troszczyć o niego – w żadnej sytuacji. Zerknął na swój miecz, po czym przyszło mu na myśl, że zapewne niedługo by wywijał, gdyby Starzec zechciał wyłuskać mu go z ręki... – Czekajcie tu – rzekła łuczniczka. Widzieli, jak zręcznie przemyka między skalami. Po chwili przepadła gdzieś, jakby połknęły ją skały. Starzec wygodniej ułożył się na ziemi. – Zdziwiła cię jej szorstkość? – zapytał. – Pomyśl, od wielu lat sama wędruje po górach. Odbyła pewnie dziesiątki takich wypadów. Myślę, że nawet gdybyś był mistrzem w podchodzeniu wroga, też by cię z sobą nie wzięła. Po prostu przywykła działać samotnie. Jakiekolwiek towarzystwo rozpraszałoby ją tylko i dezorientowało. Odpowiedział nieartykułowanym mruknięciem. Leżeli w milczeniu marznąc coraz bardziej. Mżawka zmieniła się w drobny, denerwujący deszcz. Baylay czuł, jak jego peleryna staje się coraz bardziej mokra i ciężka. Minęło sporo czasu, nim znów ujrzeli łuczniczkę. Szła swobodnie, nie kryjąc się. Baylay przez długą chwilę podziwiał zręczność, z jaką się poruszała. Miała świetną figurę... Opinający talię szeroki, skórzany pas znakomicie podkreślał krągłość bioder, do których szczelnie przywarła mokra, ciemnozielona spódniczka. Ciężkie od wody, związane w dwie grube kiście włosy, opadały na ramiona i piersi. Starzec pierwszy podniósł się z ziemi.

– Odeszli – powiedziała, podnosząc swój łuk. – Kim byli? – zapytał Baylay. – Cóż mnie to obchodzi, skoro odeszli – odparła zwięźle, strząsając wodę z kudłatego kaftana. Była właśnie taka, jak owej nocy, gdy ją poznał: małomówna i surowa. Znów zaczęła go drażnić ta nieustanna chrypka, pobrzmiewająca gdzieś, w tle głosu. – Myślałem, że w górach lepiej wiedzieć wszystko do końca – powiedział, pamiętając słowa Golda. – W Górach nie należy być zbyt ciekawym – ucięła. – I zbyt mądrym. Chodźmy już.

Rozdział XIII

Zacisnął zęby i podciągnął się na rękach. Prawą stopę wparł w skałę. Posypały się drobne kamyki. To już trzeci taki odcinek. Wąski, kamienisty żleb nie wyglądał z dołu bardzo groźnie; dopiero w połowie drogi okazało się, że pozory myliły. To była bardzo trudna wspinaczka. Oparł się o skałę i półleżąc patrzył na podążającego jego śladem Starca. Radził sobie, ale chyba niemałym kosztem. Mimo chłodu i dokuczliwego deszczu, twarz miał poczerwieniałą z wysiłku. Oddychał ciężko. Spojrzał z kolei w górę. Karenira, podobnie jak on sam, półleżała na skale, zębami i jedną ręką wiążąc włosy, z których zsunął się rzemyk. Przeszkadzały jej, opadając co chwila na twarz. Dociągnęła węzeł i spojrzała w dół, na mężczyzn. Nie wyglądała na specjalnie zmęczoną. Powiedziała coś, czego nie dosłyszał i znów ostro ruszyła w górę. Przez długą chwilę bezmyślnie wlepiał wzrok w to wszystko, co miała pod spódnicą, potem podążył za nią. Worek na plecach, a zwłaszcza wystający zeń miecz przeszkadzały mu tak bardzo, że najchętniej byłby się ich pozbył. Zbroja, mimo że giętka, krępowała ruchy; przez chwilę zobaczył się na tej skale w kirysie, noszonym chętnie przez legionistów dartańskich i omal nie parsknął śmiechem. Armektanka nie pozwoliła już na żaden postój. Parli w górę. Potem leżeli nieruchomo, łapiąc powietrze i pozwalając, by deszcz moczył im twarze. – Nieźle. Zupełnie nieźle, Dartańczyku – powiedziała wesoło. Zdumiał się, że chwali jego, a nie Starca. Czuł się otoczony nieustanną opieką i szczególnymi jakimiś względami; te pochwały miały chyba dodawać mu ducha? Było w tym coś mocno upokarzającego. – Tobie także poszło nienajgorzej – rzucił zjadliwie i ze złością. – Choć spodziewałem się, że

narzucisz większe tempo. – Czekałam na was – wciąż była w dobrym humorze. – Dla Łowczyni taka ściana to fraszka. – Dla Łowczyni wszystko jest fraszką – zauważył z gniewną kpiną. – Góry to fraszka, zwiady to fraszka i rozbójnicy to fraszka. Zły Kraj to pewno też będzie fraszka. Tylko bycie kobietą przychodzi Łowczyni z niesłychanym trudem. Podniosła się ze skały i stanęła nad nim. – Co przez to rozumiesz?

Ucieszył się, że jej dobry humor wsiąkł bez śladu. – Chcę powiedzieć – rzekł, spoglądając od dołu na jej silne łydki i uda – że mam dość widoku tych twoich grubych nóg. Napatrzyłem się na nie dość podczas tej wspinaczki – ciągnął, nabierając coraz większej ochoty do walki. Starzec obserwował scenę w milczeniu. Karenira spojrzała na niego i przygryzła usta. – Miałeś rację, ojcze... Sama nie wiem, dlaczego uparłam się pomagać temu człowiekowi. Baylay wstał. – Płacę ci za tę pomoc. I to znacznie więcej, niż jest warta! Zagotowało się w niej. Nim pojął, w czym rzecz, trzasnęła go pięścią w szczękę, a potem z niepojętą szybkością okręciła się wokół własnej osi, przykucając. Jakaś siła podcięła mu nogi, jednocześnie podrywając je w górę; grzmotnął plecami i głową o ziemię, aż skały wokół jęknęły. W następnej chwili siedziała na nim, z nożem w ręku. – Tak, zabij go! – zawołał Starzec. – To świetny pomysł, Łowczyni! Na Szerń, jesteście szaleni! Oboje! Oboje. Dyszała ciężko, przez ściśnięte w gniewie zęby. Nagle zerwała się, odwróciła i odeszła. Baylay pochwycił swój worek i wydobył miecz. – Puknij się w głowę tym żelazem – powiedział z niesłabnącym gniewem Starzec. – Jeśli uderzenie o ziemię nie pomogło, może drugie odniesie jakiś skutek! – Suka! – rzekł Dartańczyk. – I osioł – uzupełnił Starzec. – Poszła sobie... No, jesteśmy sami, mój chłopcze, powiedz mi teraz w zaufaniu, co chciałeś przed chwilą udowodnić? Powiedz mi, nie powtórzę nikomu. Baylay patrzył w milczeniu. Potem odłożył miecz.

Rozdział XIV

Leyna obudziła się, słysząc straszliwy wrzask i harmider. Usiadła gwałtownie, nie pojmując, co dzieje się wokół. Potem na jej twarzy zalśniło przerażenie. Był już ranek, jaskinię wypełniało niewyraźne, mgliste jeszcze światło wstającego dnia. Wyraźnie widziała sylwetki ścierających się wściekle żołnierzy; wrzaski ludzi i szczęk broni zagłuszyły jej własny jęk. Stała nieruchomo i patrzyła, przyciskając pięści do policzków. Pierwszy raz w życiu

widziała, jak ludzie zabijają się nawzajem, przeszywają mieczami, tną, uderzają... To nie był turniej! Gdy do jej stóp osunął się młody gwardzista z rozpłatanym barkiem, zawyła ze strachu i obrzydzenia. Cofała się bezwiednie, drżąc i płacząc. Zawadziła nogą o porzucone na ziemi siodło. Zakryła twarz dłońmi. A tymczasem nie był to żaden wielki bój, tylko zwyczajna potyczka, jedna z tych, jakie Ciężkie Góry oglądają codziennie. Rbal nie pozwolił się zaskoczyć, ale jego ludzie nie mieli żadnych szans. Z dwóch trójek, które stanęły przy nim, trzej żołnierze zostali pojmani prawie natychmiast, pozostałych szybko wyeliminowano z walki. Rbal zdążył zabić jednego przeciwnika i usiłował przedrzeć się ku Goldowi, ale przyparty do nierównej, twardej ściany, zmuszony był odpierać atak ludzi Ehdeha. Zdołał ranić jednego i wytrącić broń drugiemu. Wtedy stanął przed nim sam Ehdeh. Ehdeh nigdy go nie lubił, bo Ehdeh nie lubił nikogo. Złośliwy, głupi i okrutny, tak naprawdę kochał tylko zabijanie... Starli się z nienawiścią, ale bez furii. Rbal nie lekceważył przeciwnika, wiedział doskonale, że Ehdeh zna się na mordowaniu jak mało kto. Ten z kolei rozumiał, że Rbal zbyt sprawnie operuje mieczem, by ryzykować pojedynek. Ehdeh nie zamierzał dać przeciwnikowi szansy. Związał go walką i skrzyknął resztę swoich ludzi. Chłopak bronił się jednak zajadle. I sprawnie, tak sprawnie, że pomimo kilku ran zdołał zabić kolejnego gwardzistę. Ale koniec był bliski i Rbal wiedział o tym. Nie bał się Śmierci ale chciał, tak bardzo chciał raz jeszcze zobaczyć Leynę... Zawołał, lecz ze skaleczonych mieczem ust dobył się tylko niewyraźny, chrapliwy dźwięk. W następnej chwili kolczuga puściła, poczuł zimne ostrze między żebrami. Zachwiał się, chwytając dłonią za pierś, wtedy trzy sztychy kolejno przebiły mu brzuch, bok i szyję. Żołnierze cofnęli się. Stał. Nie czuł bólu, nie czuł nawet słabości. Opuścił miecz i z krzywym, zalanym krwią uśmiechem patrzył, jak w oczach zabójców pojawia się niepewność, a potem lęk. Oderwał lewą dłoń od piersi i spokojnie, zupełnie spokojnie wytarł o brzeg spódnicy. Wypuścił z ręki miecz. Oparty o ścianę stał na prostych nogach i założywszy ręce na piersi – czekał. Dała mu Szerń chwilę życia po śmierci. Żołnierze cofnęli się dalej. Gold i Daganadan, rozepchnąwszy milczący krąg, stanęli przed chłopakiem. Daganadan spojrzał mu w oczy. Rbal także ich widział, ale... jakby z bardzo dużej odległości. Nie czuł nienawiści, strachu, ani żalu... Chciał tylko jeszcze raz ją zobaczyć. Ale ujrzał Belgona i ludzi z jego trójki. Stali z tyłu, za innymi; Belgon był blady jak trup. I Rbal zrozumiał nagle, że nie widział przyjaciela u swego boku w tej walce. Sztywny uśmiech skrzywił się jeszcze bardziej. Usta drgnęły, ale rozcharatane gardło wydało tylko bulgocząco-świszczący dźwięk. Obojętne. Ten człowiek był mu obojętny.

Czekał na nią. I zrozumiał go – Gold. – Przyprowadźcie ją – powiedział nieswoim głosem. Wsunął miecz do pochwy i powtórzył głośniej: – Przyprowadzić ją. W oczach Rbala pojawiło się zdziwienie, potem – mglista, daleka wdzięczność. Powoli, niezwykle powoli skinął setnikowi głową. Ten ściągnął twarz i odwrócił wzrok. Szerń powoli cofała swój dar... Gdy postawiono ją przed nim, powieki miał zamknięte. Ale rozwarł je równym, spokojnym ruchem. Zaraz potem splecione na piersi ręce opadły, a twarz wykrzywił grymas; w jej oczach, zamiast łez, ujrzał obrzydzenie, pogardę i wściekłość... Powoli opadł na kolana. Jeszcze raz uniósł zakrwawioną twarz, ale jego wzrok szukał tym razem – Golda. Jeszcze raz się zrozumieli. Setnik wyciągnął rękę, ale drgające palce trupa nie zdążyły już jej uścisnąć. Szerń zabrała swój – jakże szyderczy – dar...

*** Leżał wśród deszczu, nieruchomo, z dłonią na oczach, gdy usiadł przy nim Daganadan. – Sześć trupów – poinformował. – Dwa nasze, Ehdeha. I ranni. Gold usiadł ciężko. – Dwa nasze? – zapytał ponuro. – Wszystkie nasze, Dag. Ci chłopcy od Rbala nawet nie wiedzieli, o co walczą. Bili się za niego. Daganadan milczał. – Miałeś rację – dodał po chwili Gold. – To ona... ona była winna. Zamiast zabijać sześciu świetnych żołnierzy, należało powiesić... tę wiedźmę. Milczenie.

– Żmija. Suka. Daganadan pokręcił głową. – Gdybyśmy ją zabili, Gold, byłoby gorzej. Jeszcze. Gold żachnął się. Nagle twarz zapłonęła mu gniewem. – To twoja wina – wycedził przez zęby. – Twoja wina, że ten chłopak gryzie ziemię. Podsetnik niełatwo tracił panowanie nad sobą, ale teraz przybladł. – Serce i dusza wszystkiego. Tak mówiłem. O niej. Ostrzegałem... – Wymusiłeś na mnie tę dzisiejszą walkę! – Nie byłaby potrzebna, gdyby... – Wymusiłeś ją na mnie! Daganadan wstał powoli. Chciał odejść. Ale Gold zatrzymał go. – Chciałeś śmierci Rbala. Postawa! Chciałeś, czy nie? – Gold... – Chciałeś czy nie?! – Tak, panie – rzekł Daganadan służbiście, przez ściśnięte zęby. Gold pokazał mu, że ma się wynosić. Podsetnik odwrócił się i odszedł równym, bardzo mocnym krokiem. Gold siedział sam. Położył się, tak jak poprzednio i zamknął oczy. Ale w następnej chwili powstał gwałtownie, wyrwał z pochwy miecz i rąbnął nim w skały. Rozległ się szczęk szczerbionego na kamieniach ostrza. Gold walił tak długo, aż brzeszczot zwinął się na jakiejś krawędzi i – uderzywszy płazem – pękł na pół. Odrzucił od siebie rękojeść z kawałkiem zastawy i z pochyloną głową, szybkim krokiem ruszył między skały. Musiał być sam, zupełnie sam.

Tymczasem Leyna – dusiła się, dusiła w bezruchu i ciszy. Przechodzący czasem obok niej gwardziści uciekali czym prędzej, uderzeni pełnym obłędu wzrokiem. Twarz Dartanki zmieniła się nie do poznania; było w niej przerażenie, okrucieństwo, wściekłość i nienawiść, a wszystko to stopione z sobą, splątane... Nie była to już twarz piękna, o nie... Niskie uczucia starły z niej urodę, uczyniły

wręcz odpychającą, odrażającą i wstrętną. Z wykrzywionych, półotwartych ust lepka strużka śliny wyciekła na brodę; obrzydliwy był widok smukłych dłoni, szarpiących zgiętymi jak szpony palcami porzuconą na ziemi pelerynę. Dusiła ją rozpacz. Wszystkie plany, wszystkie nadzieje poszły w gruzy. Gold żył, a jedyny człowiek, który mógł się porwać na jego życie, uczynił to nieudolnie... spierdolił całą robotę, spierdolił całą jej pracę. Nie mogąc dłużej wytrzymać, bluznęła najobrzydliwszymi wyrazami, jakie tylko potrafiła wynaleźć. Usłyszeli jej ochrypły głos siedzący przy ogniu żołnierze i zastygli w bezruchu. Bali się jej prawdziwie od chwili, gdy ujrzeli, jak płacząc z wściekłości, zawodu i nienawiści kopie martwe ciało człowieka, którego – jak sądzili – kochała i który ją kochał. Nawet Ehdeh z obrzydzeniem odwrócił głowę, gdy zobaczył, jak pluje na zwłoki, kopie po raz ostatni bezwładną głowę – i oddychając ciężko – odchodzi. Zakrztusiła się własnym głosem i śliną. Umilkła. Wszystko było skończone, wszystko przepadło. Rozbrojono ją, pokonano, zniszczono. Jedyny oręż jaki posiadała, był bezużyteczny. Któż jej teraz uwierzy, któż zauważy urodę? Nikt. Była zdana na łaskę i niełaskę człowieka, którego się bała i którego nienawidziła. Rozpłakała się. Już nie ze złości, nie z nienawiści, ale w poczuciu własnej bezsilności. Z żalu nad sobą i lęku. Teraz dopiero naprawdę się bała.

Gdy siny z gniewu i upokorzenia Daganadan wszedł do jaskini, wciąż jeszcze płakała. Obrzucił ją nienawistnym spojrzeniem i usiadł w kącie. Po chwili podszedł doń Ehdeh. – Kiedy wyruszamy, panie? – zapytał. Podsetnik spojrzał ze zdumieniem, jakby widział go po raz pierwszy. – Zapytaj dowódcę – rzucił. – Nie wiem. Ehdeh odszedł. Daganadan oparł się plecami o ścianę i zamknął oczy. Był już spokojniejszy, po chwili znowu mógł myśleć trzeźwo i jasno. Rozumiał Golda. Chyba rozumiał... Szalony! Zapewne kochał tę kobietę, kochał naprawdę... Ale co z tego? Gdzie tu wina jego, Daganadana? Zacisnął zęby. Ot, wdzięczność! Od czterech lat szedł z Goldem przez dobre i złe, polegali na sobie,

rozumieli się, szanowali. Nigdy nie doszło do czegoś... czegoś takiego. Gdzie przyczyna? Kobieta? Daganadan bał się kobiet. Nie umiał z nimi rozmawiać, nie umiał z nimi postępować. Nie rozumiał ich, nie pociągały go. Jego pasją – od lat, od dziecka właściwie – była wojna. Nie dlatego, by – jak Ehdeh – lubił zabijać. Wojna, wojsko... Było w tym coś więcej. Była dyscyplina, były jasne, klarowne sytuacje. Jeśli gdzieś wkradał się nieporządek – należało go zlikwidować. Pedantycznie, spokojnie i dokładnie. Porządek, tak. Porządek Daganadan kochał najbardziej. Bolał go, naprawdę bolał rozłam w pewnej, wypróbowanej od dawna drużynie. Bardzo żałował dobrych żołnierzy, których trzeba było, w imię porządku właśnie, pozabijać. Ale szukał też przyczyny, dla której stało się tak a nie inaczej. Szukał i widział tylko jedną: ona. Kobieta. Ta przeklęta kobieta! Jaki wiatr ją przywiał, z jakim deszczem spadła na nich... Ileż by dał za to, by Gold zdecydował się wreszcie oddalić ją, zabić, związać i przytroczyć do konia... cokolwiek, byle nie pozostawiać swobody działania. Niech odeśle ją do Dartanu, niech odeśle do Badoru, skoro już koniecznie jest mu potrzebna – ale niechże zrobi to jak najprędzej. Stracili blisko jedną trzecią ludzi, dwóch więcej, dwóch mniej – cóż za różnica? Było kilku rannych. Wlec ich do Obszaru? Niech jadą do Badoru, niech zabiorą ją ze sobą. Gniew na Golda minął. Wiedział już podsetnik, że ta awantura między nimi dwoma – to także wina dziewczyny. Wyjaśni to Goldowi, zaproponuje rozwiązanie... Jak przyjaciel. Wstał i wyszedł przed jaskinię. Golda nie było. Zaczął szukać, ale bez powodzenia. Po pewnym czasie – już poważnie zaniepokojony – zawrócił. Żołnierze spojrzeli na niego i przerwali rozmowy. Brwi miał zmarszczone. – Lordos, Ehdeh – powiedział spokojnie. – Gdzie dowódca? Wstali, pytająco spoglądając po sobie. Daganadan zacisnął zęby. – Jedna trójka zostaje. Reszta za mną. Rozejrzał się nagle po twarzach żołnierzy. – Gdzie Belgon? Belgona także nie było. Daganadan zorientował się nagle, że nie widział go od śmierci Rbala. Przypomniał sobie straszliwą bladość i obłąkany wzrok gwardzisty. Zwarł szczęki jeszcze mocniej. Szybko wydał rozkazy. Ranni pozostali w jaskini, pod opieką ocalałych z pogromu ludzi Rbala, uwolnionych już z więzów. Pozostałych rozdzielił pomiędzy Lordosa i Ehdeha, sam zaś objął komendę nad żołnierzami z trójki Belgona. Nieopodal wejścia do jaskini żołnierze odnaleźli połówkę złamanego miecza. Niepokój podsetnika wzrósł. Szybko poprowadził swój patrol na wschód. Szli pod górę, klucząc między skałami. Żołnierze bacznie rozglądali się dokoła. Odgłos silnego uderzenia sprawił, że obejrzeli się na podsetnika. Stał nieruchomo, zaciskając dłoń na tkwiącym w piersi bełcie, wystrzelonym z wojskowej kuszy. Na krótką chwilę uniósł jeszcze wzrok, skrzywił usta i powiedział coś, co zabrzmiało jak: "głupio, nie?", albo tylko: "głupio..."

Rozdział XV

Po tym wszystkim, co zaszło u schyłku dnia, Baylay i Karenira nie umieli szybko zasnąć. Leżeli na mokrych od deszczu kamieniach i rozmawiali cicho. Była odwrócona do niego plecami; obejmował ją ciasno ramionami, czując ciepło, które nieśmiało zakradło się pomiędzy ciała. – Kilka lat temu – mówiła niegłośnym, zamyślonym głosem – byłam małą, głupią łuczniczką Legii Armektu. Tutaj, w Grombelardzie, znalazłam się zupełnie przypadkowo. Grombelardczycy zakończyli wtedy wielką obławę na górskich rozbójników. Dowództwo Legii Grombelardzkiej uznało, że kampania nie spełniła oczekiwań... Zabrakło właśnie dobrych łuczników. I na prośbę komendanta legii w Grombie mój dowódca wyznaczył oddział łuczniczek, które miały przeszkolić pewną ilość Grombelardczyków w posługiwaniu się tą bronią. Dowodziłam tym oddziałem. Zamilkła. Po długiej, bardzo długiej chwili powiedziała ze skruchą: – Nie, nie mogę, Bay. Naprawdę nie umiem... naprawdę... nie potrafię o tym opowiadać. Jakby prosząc o wybaczenie, ujęła jego dłoń. Pogładziła lekko i nagle, niespodziewanie chyba dla samej siebie, uniosła do ust. Wtulił twarz w sztywne i mokre włosy, niedbale związane prostymi rzemykami. Zamyślona patrzyła przed siebie, w głęboką czerń nocy. Czuła gorący, parzący szyję oddech Baylaya. Było jej dobrze, naprawdę dobrze, pomimo deszczu, pomimo zimna i zmęczenia. Ta wojna, którą stoczyli wieczorem, była potrzebna, bardzo potrzebna. Rzucili sobie w twarz cały gniew, zrodzony głównie ze wzajemnego poczucia winy chyba... A potem, kiedy ten gniew minął, ukazało się wreszcie – jasno i wyraźnie – wszystko to, co ich łączy... Długo leżała w ciszy, zupełnie nieruchomo. Nagle przemogła się i powiedziała: – Dobrze mi z tobą, Bay... ja wiem, że nie mam prawa... Ty przecież masz żonę, Ilarę, prawda? Ale... tylko teraz, dobrze? Nie chcę nic niszczyć... ja... Bay, ja tak bardzo, bardzo chcę być z tobą! Ja... nie wiem, co się stało! Nie gniewasz się, Bay? Milczał. Poczuła nagle łzy pod powiekami. – Nie powinnam była tego mówić... Przebacz mi... jeśli możesz. Ale ja jeszcze nigdy, nigdy w życiu nie miałam nikogo – tak naprawdę. Bay... ja już nie potrafię sama wyrwać się z tych gór. Wyrwij mnie, dobrze? Zabierz stąd, do Dartanu, do Armektu – gdzie chcesz. Wiesz, taki mały, ukryty gdzieś dom... mały ogród... I mężczyzna, który gotów jest dla ciebie... pójść choćby do Złego Kraju... Śmieszne, prawda? Śmieszne... Rozpłakała się nagle. Ramiona jej drżały, jego dłoń wysunęła się z uścisku i opadła bezwładnie... Spał.

*** Świt wstawał ciężki i mokry – jak zwykle. Ostrożnie wysunęła się spod jego ramienia, usiadła. Przetarła dłońmi czerwone od niewyspania oczy. Wstała. Spali obaj. Starzec chrapał niegłośno, Baylay wymamrotał coś niewyraźnie przez sen, przetoczył się na drugi bok i zwinął w kłębek. Patrzyła na nich przez chwilę, potem odeszła na bok. Wróciła wkrótce. Pogrzebała trochę w worku Baylaya, wreszcie wyciągnęła zeń trzy kawałki solonego mięsa. Zjadła jeden. Zamyślona spojrzała na maleńki kociołek Starca, który ustawiła wieczorem na kamieniu. Teraz był napełniony deszczówką. Upiła parę łyków i odstawiła na miejsce. Westchnęła, starym, armektańskim zwyczajem powiedziała głośno swoje imię, pochwaliła niebo i ziemię. W Armekcie, każdego ranka, mówiło się niebu, że jest piękne... Ale tutaj były grombelardzie góry, nie Armekt. Przeciągnęła się i ziewnęła głośno. – Wstawać! – powiedziała krótko. – Wstawać, wstawać! Starzec otworzył oczy i prawie natychmiast usiadł na ziemi. Baylaya musieli obudzić potrząśnięciem za ramię. Półprzytomny był jeszcze wtedy, gdy wetknęła mu do ręki płat mięsa i kazała jeść. – Zasnąłem w takim deszczu – wymruczał bezmyślnie. – Nic dziwnego, po takiej wspinaczce – odparła lekko. – Pośpiesz się. Mozolnie żuł twarde mięso. Gdy skończył, czekała już, gotowa do drogi. Poszli znowu. Starzec jak zwykle na czele, oni – razem. Milczeli zgodnie wszyscy troje, każde zajęte własnymi myślami. Szli i szli, czas mijał powoli, ale równo, ciężkie mile pozostawały za nimi. Do południa nie zamienili nawet słowa. Deszcz padał z przerwami. Ustawał na krótko i znów wracał. Nie zauważali go. Baylay wlókł się na końcu, swoim zwyczajem niosąc worek na ramieniu a miecz pod pachą. Głowę miał opuszczoną; zamyślony był tak bardzo, że gdy Karenira przystanęła nagle, wpadł na nią całym ciężarem. Ale nie obejrzała się nawet. Wzrok miała utkwiony gdzieś w górze, pośród chmur. – Sęp – powiedziała jakimś obcym, świszczącym głosem – Sęp. Sęp. Zdumiony zachowaniem dziewczyny, podążył za jej spojrzeniem. Hen, wysoko chmurami, ujrzał maleńką, czarną plamkę. – Sęp – powtarzała jak obłąkana. – Sęp.

Starzec także patrzył w niebo, ale ptaka chyba nie widział. Spojrzał z kolei na Karenirę, wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Zacisnął usta i usiadł na ziemi. Jego twarz była teraz naprawdę stara. Bardzo, bardzo stara. Karenira wydobyła z sajdaka łuk i ruszyła przed siebie. Baylay patrzył ze zdumieniem, jak niezgrabnie potyka się na skałach i oddala coraz bardziej, co chwila kierując wzrok ku niebu. Zniknęła im z oczu, wtedy spojrzał na Starca. Ten bezradnie pokręcił głową. – Łowczyni – wyjaśnił krótko. – Stąd przecież jej przydomek... A widząc, że wciąż nie rozumiejący młodzian patrzy z tym samym zdumieniem, dodał: – Kiedyś sępy wyrządziły jej straszną krzywdę: oślepiły ją, zgodnie ze swoim zwyczajem... Zabrałem wtedy oczy innemu człowiekowi i dałem jej. Tamten człowiek zabił się własną ręką. Baylay rozumiał coraz mniej. Starzec dorzucił jeszcze: – Od tamtego czasu opiekuję się nią, a ona chodzi po Górach i szuka swojej zemsty... Nie chcę dziś o tym mówić. – Co teraz mamy robić? – zapytał, po długiej chwili, Baylay. – Czekać – padła odpowiedź. – Nie umiemy jej pomóc. Możemy co najwyżej mieć nadzieję, że wróci. – Czy grozi jej duże niebezpieczeństwo? – Gdy człowiek w pojedynkę mierzy się z sępem, jest albo głupcem, albo samobójcą. Ona jedna w całym imperium ma szansę przeżyć takie spotkanie. Jak dotąd zawsze miała szczęście. – Nie lubi o tym mówić, ale na pewno zabiła już wiele sępów. Wciąż wydaje jej się, że za mało... ale ja wiem, że w całej historii Szereru nikt i nic nie było dla tych skrzydlatych większą klęską, niż jej obecność w Górach. Baylay powstał, wziął miecz i bez słowa ruszył śladem dziewczyny. – Baylay! Nie odpowiedział. Szybko pokonywał strome, skaliste zbocze. Uniósł oczy ku niebu i wypatrywał małej plamki. Nie była daleko. Zdwoił wysiłki. Czasem pomagał sobie rękami. Gdy widział, że ma przed sobą kawałek w miarę wygodnej drogi, unosił głowę i szukał sępa. Potem znów patrzył pod nogi. Wreszcie, gdy uniósł oczy, nie znalazł ptaka na poprzednim miejscu. Był niżej, znacznie niżej. Zataczał złowrogie kręgi na grupą wielkich, oddalonych może o ćwierć mili skał. Baylay przyspieszył jeszcze bardziej.

Po lewej ręce otwarła się szeroka szczelina. Ruszył wzdłuż niej. W pewnej chwili dostrzegł, porzucony wśród kamieni, bury kaftan, nieco dalej kołczan i rozsypane strzały. Potem zobaczył dziewczynę. Biegła pod górę tak szybko, że aż przystanął zdumiony. Długi, lekki krok niósł ją, zdałoby się, ponad nierównymi skałami, przez powietrze. Jak kozica, skacząc z kamienia na kamień, zaczęła pokonywać stos złomów skalnych, nad którym krążył sęp. Ptak zatoczył jeszcze jedno duże koło – i poszybował ku ziemi. Baylay biegł, walcząc z bólem rozsadzającym płuca. Nagle, czując jakieś dziwne, niezwyczajne przerażenie, zaczął krzyczeć szybko i głośno: – Kara! Na Szerń! Kara! Sęp zniknął z pola widzenia i Dartańczyk odczuł natychmiastową ulgę, ale jeszcze przez długą chwilę miał przed oczami obraz jego, szeroko rozpostartych, skrzydeł. Było w tym widoku coś niesamowicie podłego i groźnego. Wdrapywał się na poszarpane, nieprzyjaźnie spiętrzone skały. Wreszcie stanął na szczycie rumowiska i zastygł w bezruchu. Sęp i dziewczyna stali naprzeciw siebie, u stóp ogromnego stosu głazów. Półnaga Karenira trzymała napięty łuk, ale ramiona jej drżały. Niezgrabnie rozkraczone na ziemi ptaszysko, mówiło niewyraźnym, szczękliwym głosem. Słowa były grombelardzkie i Dartańczyk nie rozumiał ich, ale uczuł nowy przypływ trwogi, tak silny, że nogi ugięły się pod nim. Karenira stała nieruchomo, walcząc najwyraźniej z takim samym lękiem. Baylay widział wyszczerzone, kurczowo zaciśnięte zęby. Ledwie ją poznawał. Jej oczy, zwykle obce i nie pasujące do twarzy, były teraz wręcz niesamowite. Głos sępa rozbrzmiał znowu, głośniej i wyraźniej. Baylay ujrzał, jak dziewczyna cofa się o krok, potem znowu... Nagle opadła na kolana, prawie płacząc. Ale łuku nie wypuściła... Widział, nie potrafiąc wykonać żadnego ruchu, grę mięśni na jej twarzy. Nagle krzyknęła, ale było to bardziej jak ochrypłe wycie zwierzęcia. Sęp poruszył skrzydłami i wyciągnął długą szyję. Karenira krzyknęła jeszcze raz, po czym płynnie przyciągnęła cięciwę do ucha i wypuściła strzałę. Ptak zaklekotał dziobem, zacisnął go na sterczącym z piersi drzewcu i przewrócił się, łopocząc skrzydłami. Potem znieruchomiał. Baylay nagle odzyskał władzę w ciele. Zdumiony i przestraszony spostrzegł, że klęczy na szarobrunatnym kamieniu, a nogi ma jak z ołowiu. Zerwał się ciężko. Zbiegł do niej, pochwycił w ramiona i przycisnął do piersi. Oddychała z wysiłkiem. – To... to nie są moje oczy... – powiedziała wreszcie półprzytomnie, z wysiłkiem. – Gdybym miała własne... on znalazłby przez nie drogę... tak, jak wtedy... Pocałował ją we włosy, potem w usta. Ciągle jeszcze nie mogła dojść do siebie, wziął ją więc na ręce, choć opierała się słabo.

Starzec patrzył na nich ze szczytu rumowiska i uśmiechał się smutno.

Rozdział XVI

Ilara... była dla niego już tylko obowiązkiem. Pojął, że tak jest. I nienawidził się za to. Gdybyż choć wiedział, czemu tak się stało! Ale nie wiedział... Nie rozumiał. Karenira? – zapewne, pokochał ją... Ale jak siostrę. Jak przyjaciela. Przynajmniej tak sądził dotąd. Co takiego zaszło? Nie wiedział. Ilarę już raz utracił. Gdy odeszła. Postanowił stać się mężczyzną – dla niej. Ale środki przysłoniły chyba cel. Cały wysiłek z jakim dążył do, obcego przecież swej naturze, celu był po to, by udowodnić... no właśnie, co? Że wcale nie o miecz chodziło? Że żądania, jakie mu stawiała, byty bezzasadne? Bo pomimo, iż się zmienił – ona nadal go nie chce? tak. Właśnie to chciał chyba udowodnić! Teraz stracił ją po raz drugi. Bo czuł, że idzie na ratunek ze względu na siebie – nie na nią... Bolało go to. Nie widział już dla siebie miejsca w tej całej... zabawie. Przestraszył się tego słowa i znów poczuł obrzydzenie do samego siebie. Zabawa, gra. Oto, co zostało. Ale wciąż się łudził. Chciał, chciał wierzyć... Myślał, a zaraz potem odrzucał te myśli, ronił łzy rozpaczy nad losem ukochanej kobiety, pozował na przybitego wmawiając sobie, że to wcale nie poza, że to właśnie, spod skorupy obojętności, wyrywa się prawdziwa dusza, prawdziwe uczucie. Nie umiał sobie powiedzieć wprost, że... Nie potrafił wypowiedzieć myśli głośno i do końca. Wreszcie sam już nie wiedział, jak jest naprawdę. W końcu... wszystko było tak nierzeczywiste. On – dartański magnat z mieczem, w grombelardzkich górach; przy nim – tajemniczy, groźny w swym majestacie, przebijającym spod płaszcza zwyczajności, mędrzec; i jeszcze – dziwna kobieta: głupia i błyskotliwa zarazem, próżna i bezinteresowna, pociągająca i odpychająca... Nierealne. To wszystko było nierealne.

*** Szli teraz wśród gór niskich wprawdzie, ale tak poszarpanych, tak wrogich i groźnych, że przenikał

go mimowolny dreszcz, gdy dłużej zatrzymał wzrok na ich nieprzyjaznych kształtach. Karenira powiedziała, że to już krańce Ciężkich Gór, ale nie było tego widać. Niemniej, poruszyła go ta wiadomość. Znajdowali się o krok zaledwie od Złego Kraju. Następnego dnia mieli ujrzeć jego zachodnie granice. Na noc zatrzymali się w niewielkiej niszy, wyżłobionej w ścianie skalnej przez wodę. Nie padało, a nawet od czasu do czasu wiatr rozrywał opończę chmur, i wtedy widzieli czyste niebo... Było jeszcze zupełnie widno, gdy rozkładali biwak. Zdziwiło to mocno Bayleya, bo zwykle niestrudzona Łowczym kazała im iść od świtu, aż do zmierzchu. – To obojętne – powiedziała, gdy zapytał – czy dotrzemy do Obszaru już jutro w południe, czy dopiero wieczorem. Na nocleg zatrzymamy się i tak poza jego granicami. Jest tu mała stanica legii, gdzie będzie nam dobrze. Odpoczniemy. Wejść do Kraju musimy rano. – Dlaczego? – Prawda, co ty możesz wiedzieć o granicy Obszaru... To mgły. Potężny, szeroki tuman białożółtych mgieł. Nieprzeniknionych, jak mleko. Ciężko przebyć je przy pełnym świetle, a w nocy nie widać nic. W Obszarze nie wolno rozłożyć się na nocleg w miejscu, w którym nic nie widać... A te mgły przemieszczają się stale. Raz wystarczy przebyć milę, by pozostawić je za sobą, kiedy indziej można wędrować cały dzień. Jeśli wejdziemy w nie rano, mamy największe szansę przebicia się do wieczora, prawda? Skinął głową. – Byłaś tam już kiedy? – zapytał po chwili. – W Obszarze? – Nie. Nic mnie tam nic ciągnęło – zamyśliła się na krótko. – Ale tak się składa, że wiodłam już raz grupę ludzi do granicy Obszaru. Też szli do Badoru. Tyle tylko, że wtedy istniała inna droga, przez Przełęcz Mgieł i dolinę, której dziś już nic ma. To ciekawa historia... Zamilkła nagle. – Cicho! – syknęła. Zmierzchało powoli. Wpatrywała się w szare światło gasnącego dnia i nasłuchiwała, a nawet, jak się zdawało, węszyła... Starzec i Baylay spojrzeli po sobie. Także wytężyli wzrok i słuch.

Rozdział XVII

Odległy okrzyk zwrócił uwagę Ehdeha. Nasłuchiwał przez chwilę, potem powiedział; – Wracamy.

– To stamtąd – rzekł jeden z jego ludzi, wskazując palcem kierunek. – Tam poszedł podsetnik i... – Stul pysk – ostrzegł go dziesiętnik. – Wracamy do jaskiń. Żołnierze spojrzeli po sobie, ale usłuchali. Biegli, omijając skały i głazy. Po chwili znaleźli się przed wejściem do jaskini. Wkrótce nadciągnął także Lordos ze swoimi. – Krzyki w górach – zameldował trójkowy. – Co robimy? Ehdeh zacisnął wargi, spoglądając po twarzach żołnierzy. Belgona nie było. – Siodłać konie. Gotowość do wymarszu. I pilnować mi tej rudej kurwy. Związać. I trzymać pod strażą. Wbiegł do jaskini, porwał czyjąś kuszę i worek z bełtami, po czym wrócił do żołnierzy. – Wykonać! – wrzasnął. – Tam w górach siedzi wariat! Wariat z kuszą! Nie przyprowadzę mu zwierzyny! Idę sprawdzić, co z podsetnikiem! Nie zwlekając dłużej, załadował kuszę i pobiegł tam, skąd posłyszano okrzyk. Poruszał się szybko, ale ostrożnie. Ehdeh był może śliski, prymitywny i okrutny. Ale swoją powinność gwardzisty rozumiał. Nie cierpiał Daganadana, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, by pozostawić jego i dwóch kolegów z drużyny, własnemu losowi. Jednocześnie wiedział, że poprowadzenie całego oddziału byłoby błędem. Wszystko zdawało się wskazywać, że Belgon rzeczywiście oszalał i zaczął wybijać swoich. W pojedynkę Ehdeh miał szansę przemknąć niepostrzeżenie; grupa musiałaby zostać zauważona. Łysy dziesiętnik dobrze wiedział, jak strzelają kusznicy gwardii. Nie miał ochoty paść trupem na czele swojej, wyprowadzonej z jaskiń, armii. Kryjąc się i uważnie przepatrując teren, dostrzegł nagle dwa ciała, leżące opodal. Zachowując najdalej posunięte środki ostrożności, przekradł się ku nim. Ale ostrożność nie była już potrzebna. Belgon leżał na ziemi, chyba martwy. Doreb, jeden z ludzi, których wziął ze sobą Daganadan, na widok Ehdeha uniósł się na łokciu i usiadł. Prawe udo krwawiło potężnie. – Co jest?! – Zabiłem sukinsyna! – wrzasnął histerycznie tamten. – To gówno parszywe! – Co z resztą? Gadaj. – Podsetnik zabity, Meven zabity... Nie wiedzieliśmy, skąd strzelał. Dopiero jak zostałem sam, to żem go dorwał!...

– Gold? – Zabity! Tam – Doreb machnął ręką. Ehdeh zgrzytnął zębami Nagle Belgon poruszył się i wycharczał coś niewyraźnie. Dziesiętnik pochwycił leżący obok miecz i wbił go w brzuch szaleńca. Potem pochylił swoją kuszę, przysuwając ją do samej głowy tamtego i zwolnił mechanizm spustowy. Bełt rozłupał czaszkę. – Szkoda – zmartwił się nagle dziesiętnik. – Trzeba było wpierw uciąć mu jaja. I wetknąć w pysk. Cisnął broń precz i pomógł wstać Dorebowi. Objęci, powolutku ruszyli ku jaskini. Konie byty już osiodłane, bagaże spakowane. Zmęczony Ehdeh oddał rannego w ręce kolegów i przedstawił sytuację. Potem zabrał na bok żyjących jeszcze trójkowych. – Obejmuję komendę – rzekł. Nikt nie zaprotestował, bo należała do niego prawem starszeństwa. – Radzić. Co dalej? Trójkowi milczeli. – Sprawa jest prosta – powiedział wreszcie Lordos. – Wracamy. – Wracamy – zatwierdził Ehdeh. – Zebrać ludzi, każdy zdrowy ma się opiekować jednym rannym. Wymarsz natychmiast. – A nasi... tam, w górach? – Zostaną – uciął dziesiętnik. – Dość tej jebanej wyprawy. Który z was ma siłę i chęć grzebać trupy? w tych skałach? Niech grzebie. Potem dogoni resztę. Chętnych nie było. – Wymarsz! Trójkowi poszli do żołnierzy. Usadzono rannych na koniach. Przyprowadzono wierzchowca Ehdchowi. Żołnierze wyciągnęli z jaskini szamoczącą się Leynę. – Kurwę na konia! – zarządził łysol. – Wzięliśmy cztery luzaki. Co z resztą? Nie ma kto ich prowadzić. Dużo rannych i... – Zostawić. Leyna krzyknęła głośno, wyrywając się żołnierzom. Ehdeh spiął konia, przyskoczył blisko i pochyliwszy się, uderzył z całej siły. Poprawił. Dartanka runęła na ziemię. Podniesiono ją, wtedy Ehdeh pochylił się po raz drugi, objął dziewczynę w talii i wciągnął przed siebie na kulbakę.

Ruszyli. Leyna, czując gniotący brzuch łęk siodła, syknęła przeciągle. Lewą dłonią przytrzymał jej, związane na plecach, ręce. – Spokojnie, moja piękna. Skończyły się dobre czasy. Nie nazywam się Rbal. Rozwalę łeb i się skończy – zagroził. Próbowała zmienić pozycję na odrobinę choćby wygodniejszą. Łysol natychmiast dotrzymał słowa, chlasnął ją dłonią po pośladkach z taką siłą, że nawet krzyk uwiązł jej w gardle. Z bezsilną wściekłością, nie myśląc nawet o tym, co robi, ugryzła go w udo. Z całej siły. Zawył przeraźliwie, targnął wędzidłem. Koń stanął na zadnich nogach, oboje wylecieli z siodła i ciężko runęli na ziemię. Żołnierz zerwał się natychmiast, kopnął brankę w brzuch, potem w bok, potem jeszcze i jeszcze... Aż przestała skowyczeć. Dysząc ciężko i sycząc z bólu usiadł na ziemi. Ujrzał dwóch, zawracających ku niemu, gwardzistów. – Dziwka! – stęknął. Jeden z żołnierzy zeskoczył z siodła. Ehdeh podciągnął spódnicę. Rana krwawiła mocno. Żołnierz wyciągnął z juków szarpie i opatrzył ją. Pomógł dziesiętnikowi wdrapać się na grzbiet zwierzęcia. – Wsadzić do ścierwo na luzaka – rozkazał Ehdeh. Gdy przenoszono nieprzytomną koło niego, charknął i splunął gęstą śliną na jej twarz.

*** Na wieczornym biwaku radzono nad jej losem. Nie znała grombelardzkiego, dlatego nie wiedziała, co ją czeka... Może to i dobrze? – Po co nam ta zdzira, Ehdeh? – pytał dziesiętnika Lordos. – Nie dojedzie żywa do Badoru. A jak dojedzie, to co? Będą z nią same kłopoty. Co powiesz w komendanturze? Że skąd się wzięła? Na drodze znalazłeś, co? Ehdeh milczał. – Mów co chcesz, ale dowódca chłop był z kościami. Ma wyjść na jaw, że jechał po nią do Dartanu? – I tak wyjdzie. Jak wytłumaczysz rozbicie oddziału? Trzeba gadać prawdę, Lordos, bo będzie z nami źle. Co, znudziło ci się w gwardii? Mnie tam dobrze. Lordos zadumał się głęboko. – Ale prawda, że wlec jej do Badoru nie można... To jakaś znana osobistość dartańska – dziesiętnik pogardliwie wykrzywił usta. – Możemy beknąć, jak nakłamie w komendanturze. A pewno jej

uwierzą. Ale zabić? To też nam nie ujdzie, Lordos. Magnatka. – A kto będzie wiedział, że magnatka? Ehdeh popatrzył ciężko. – Głupiś, Lordos, aż boli... W Dartanie musiało być o tym głośno. A jak chcesz zrobić, żeby nasi się nie wygadali? Wystarczy, że się który kiedy upije – i gotowe. Zbliżył się jeden z pozostałych trójkowych. – Patrzcie na nią – mruknął, pokazując leżącą opodal dziewczynę. – Jakie ma oczy... Nie tknąłbym jej nawet, żeby mi zapłacili... – machnął ręką, odchodząc. – Żaden jej nie tknie – przyświadczył Lordos. – Jest gorsza jak śmierć... Jak zaraza. Potrząsnął głową. – To ona rozbiła oddział, Ehdeh – dorzucił po chwili. – Widziałeś, jak kopała trupa? Wiem, żeś nie lubił Rbala, ale przecież był nasz... Z gwardii. Nie dotknę jej, Ehdeh. Nie dotknę. – A czy ja ci każę? – rozzłościł się dziesiętnik. Zniżył nagle głos: – Trzeba sukę zabić, prawda. Ale tak, żeby ludzie nie wiedzieli co i jak... Zrobimy tak: jutro, koło południa najlepiej, damy jej uciec. Pogonię za nią, ale sam. Potem dołączę. Będzie, że spadła z konia... i zabiła się. Niech mi potem ktoś powie, że było inaczej. Przysięgnę, że spadła z konia. Poświadczysz. Lordos pochylił głowę.

*** Następnego dnia, późnym popołudniem, Ehdeh zaczął wprowadzać w życie swój plan. Nie spieszył się, działał chytrze. Przede wszystkim od rana trzymał się końca grupy, klnąc i narzekając na ból uda, który mu utrudnia kierowanie wierzchowcem. Potem zaczął udawać, że przysypia. Z rzadka tylko, i coraz rzadziej, oglądał się na prowadzonego konia, do którego przywiązano dziewczynę. Przywiązano bardzo słabo... Wreszcie udał, że drzemie, pochylając się mocno na kark zwierzęcia. Po jakimś czasie cugle wyśliznęły mu się z ręki... Koń, na którym siedziała rudowłosa, zostawał powoli w tyle, niespiesznie człapiąc śladem oddziału. Dziesiętnik pomyślał, że jeśli Dartanka przegapi taką okazję, to trzeba będzie tęgo się napocić, żeby wymyślić lepszą...

Jednak w końcu cierpliwość dowódcy oddziału została nagrodzona. Usłyszał oto, jak milknie stukot kopyt za jego plecami. Zerknął spod oka, ale żołnierze byli zbyt daleko w przodzie. Nie mogli nic spostrzec. Zamknął oczy na powrót, zadowolony. Wytężył słuch. Jednak wystraszona dziewczyna tkwiła najwyraźniej w miejscu tak długo, aż zniknął jej z oczu... Dopiero wtedy zawróciła wierzchowca. Jechał jeszcze trochę, udając śpiącego. Wreszcie odwrócił się. Nie było jej. – No, śliczna... – wymruczał przez zęby. Ponaglił konia i dogonił oddział. – Gdzie ona? – wrzeszczał już z daleka. – Gdzie ta kurwa?! Żołnierze wstrzymali konie i patrzyli, zdezorientowani. Ehdeh zapienił się ze złości. Wyrwał miecz z pochwy i najbliższego żołnierza trzasnął płazem przez plecy. – Na wszystkie moce! – zaryczał. – Co za jebane wojsko! Jak wszystkiego sam nie dopilnujesz, to od razu nic, tylko burdel i burdel! Gonię ją! Kilku żołnierzy ścisnęło konie kolanami, chcąc towarzyszyć rozwścieczonemu dowódcy. – Gdzie? – ryknął znowu. – Na co mi wasze towarzystwo, wy dupy?! Jazda dalej! No już! Lordos, bierz ich! – Za mną! – rozkazał trójkowy. Żołnierze, po krótkim wahaniu, wrócili do szeregu. Ehdeh pogalopował z powrotem. Był szczęśliwy z udanej zabawy. Ba! Najlepsze jeszcze przed nim! Czekało na niego. Czy też raczej – przed nim uciekało... Pomysł dziewczyny, by uciec, nie bacząc na rozciągające się wokół, dzikie tereny, był zaiste desperacki. Nie znała okolicy, nie wiedziała, jak ma uciekać i którędy. Ehdeh, świetnie zdając sobie z tego sprawę, nie mógł dość się nacieszyć wrażeniem, jakie jego "opieka" wywarła na dartańskiej piękności, skoro zdecydowała się na podobnie rozpaczliwy krok. Gdy pomyślał, jak wiele kłopotów mieli przez tę kapryśnicę Rbal, Daganadan i Gold, i jak tragicznie zakończyła się dla nich znajomość z rudowłosą, odczuwał niemałą dumę, iż nie dał się, jak tamci, głupio wodzić za nos. Koniec wszystkich kłopotów był bliski.

Rozdział XVIII

Była noc. Gold poruszył lekko głową i zaraz potem z jękiem chwycił się za bok. Dłoń napotkała bełt, który przebił kolczugę i przeszywanicę, a teraz dawał znać o sobie okropnym, szarpiącym trzewia bólem. Zacisnął mocniej palce i – wyrwał go. Natychmiast potem zemdlał po raz drugi.

Po jakimś czasie ocknął się na powrót i znów sięgnął do boku. Broczył krwią, ale niezbyt silnie. Gold stuknął, bezskutecznie próbując usiąść. Długo, bardzo długo leżał nieruchomo, chcąc uśpić ból, potem spróbował jeszcze raz. Uderzył głową o skałę, ale był to szczęśliwy przypadek: znalazł oparcie dla pleców. Siedział. Otarł pot z twarzy i poczuł nowy ból: czoło miał rozcięte głęboko, prawdopodobnie uderzył nim o kamienie, padając. Głupstwo. Zaciskając zęby, obmacał ranę w boku. Była bardzo bolesna, ale miał nadzieję że niegroźna dla życia. Bełt przebił skórę i mięśnie, ale w środku chyba nic nie uszkodził. Gdyby go trafiono mniej od przodu, a bardziej z boku... Odpędził wszelkie myśli. Ból nie był już tak dotkliwy. Bok prawie przestał krwawić, zdaje się, że przysechł doń materiał przeszywanicy. Oderwanie go nie będzie przyjemne, ale to kłopot na później. Teraz... jeszcze trochę odpocząć... Oparł głowę o skałę i znieruchomiał. Świtało. Setnik śledził narodziny dnia zupełnie już przytomnymi oczyma. Nie padało, było cicho i spokojnie. Zupełnie spokojnie. Mocno oparł się dłońmi o skały i – dźwignął na nogi. Ból odżył. Powolutku, zaciskając zęby, chwiejnie, Gold szedł w stronę jaskini. Poruszał się coraz pewniej, zastałe, obolałe mięśnie rozgrzały się nieco. Do bólu przywykł.

Potem zobaczył Daganadana. Leżał na wznak, wyprostowany, nieruchomy i spokojny. Z potężnej piersi sterczał bełt; wielka dłoń obejmowała go lekko, omal delikatnie... Gold powoli osunął się na kolana. Ręka mu drżała, gdy przesuwał nią po twarzy trupa. Ostrożnie odgarnął z zimnego czoła kosmyk włosów. – Dag? Oczy przyjaciela patrzyły nań ze spokojem, bez gniewu, bez wyrzutu. – Pokłóciliśmy się, Dag. A teraz... Na Szerń, co się stało, Dag?... Klęczał jeszcze trochę, potem chciał zamknąć mu oczy. Lecz powieki były zbyt sztywne. Gold wstał i ze ściśniętym gardłem odszedł, pozostawiając przyjaciela, patrzącego w grombelardzkie niebo. Kawałek dalej natknął się na straszliwie poranione zwłoki Belgona – i zrozumiał wszystko. W jaskiniach nie było nikogo, stało tylko parę koni. Usiadł i wreszcie zrobił to, co tak długo odkładał na później: zaczął myśleć. Powoli odtwarzał możliwy przebieg wypadków. Zrozumiał, że uznano go za zabitego. Co się stało z jego ludźmi? Oczywiście – zawrócili do Badoru. Wobec śmierci obu dowódców, wysokich strat oddziału, znacznej liczby rannych... nic więcej nie było do zrobienia Co z Leyną?! Nakazał sobie spokój. A co miało z nią być? Jedzie, oczywiście, z żołnierzami. Należy tylko dogonić oddział. Rzecz nietrudna, drogę przecież znał. Mógł się spieszyć, albo nie. Co najwyżej, dogoni ich dopiero w Badorze. Wiedział jednak, że będzie się spieszył. Osiodłał konia i wziął jednego luzaka. Pozostałe zwierzęta przegonił. Może znajdą paszę, może nie... Może wpadną komu w ręce. Nie mógł prowadzić tabunu. Wskoczył na siodło i krzyknął z bólu. Zwinął się na kulbace i długo przyciskał dłoń do znów krwawiącego boku. Powoli zsunął się z powrotem na ziemię. Musiał jednak opatrzyć swoje rany. Bez tego – daleko nie zajedzie. Zaczął zdejmować kolczugę i przeszywanicę.

Rozdział XIX

Karenira powstała, spięta i czujna... W tej samej chwili zza pobliskich skał wyskoczyło kilku ludzi i ruszyło biegiem. Dziewczyna schyliła się po łuk, ale było już za późno, zostawiła go więc i tak jak stała, z gołymi rękami, wybiegła napastnikom naprzeciw. Baylay jeszcze nigdy nie widział takiego skoku, gdyby mu ktoś opowiedział – nie uwierzyłby. Rozpędziła się krótko i wyprysnęła w powietrze, jak stepowa pantera. Uderzony nogami mężczyzna runął na ziemię, nie wydając głosu. Zwróciła się ku drugiemu. Natarł na nią z uniesionym mieczem; odwróciła się przykucając, przechwyciła opadające ramię i poderwała biodra do góry. Napastnik, pchany siłą własnego rozpędu, przeleciał przez jej plecy, wywinął kozła i gruchnął na skały jak wór piasku. Wypadki następowały po sobie tak szybko, że Baylay zastygł w osłupieniu. Otrząsnął się zaraz i skoczył z mieczem, ramię w ramię ze Starcem. Rzucono się na nich. Kątem oka widział Dartańczyk, jak jego siwobrody towarzysz odbija swym półmieczem wrogie ostrze, po czym nasadą otwartej dłoni zatrzymuje znów ruszającego do natarcia, przeciwnika. Efekt był, jakby tamten – biegnąc – zaczepił głową o rozciągnięty między drzewami łańcuch... Baylay poczynił obserwację omal mimochodem, bo jego przeciwnik bardzo kiepsko radził sobie z mieczem; został też go pozbawiony prawie natychmiast – i pierzchnął sromotnie. Baylay spojrzał w stronę, gdzie Łowczyni, błyskawicznie obracając się wokół osi, potężnie uderzyła nogami w twarz krępego draba. Powaliła go! Zdumiewający sposób walki, widziany po raz pierwszy, oszołomił dartańskiego magnata. Oprzytomniał jednak natychmiast, gdy wyrósł przed nim kolejny przeciwnik. Zadźwięczały krzyżowane głownie, broń niebezpiecznie zachwiała się w dłoni młodzieńca. Tym razem – nie była to sprawa z jakimś niezgrabiaszem! Dartańczyk przyjął na zastawę drugi, bardzo szybki cios, odepchnął silnie miecz przeciwnika i próbował przejść do kontrataku, jednak bez powodzenia. Broniąc się ze wszystkich sił, usłyszał nagle zduszony, pełen bólu, okrzyk Kareniry. Chwila nieuwagi kosztowała drogo: wrogi oręż zsunął się wzdłuż ostrza, aż do jelca broni, omal łagodnie odsunął ją w bok, po czym – zimny sztych dotknął szyi. – Dobrze, bracie – rzekł z podziwem tamten, szykując się do pchnięcia. W tym samym momencie, dziwnie niski, pełen przerażenia i zdumienia głos, zawołał: – Na Szerń! Stać! Stać, mówię! Zwycięzca Baylaya odstąpił i opuścił broń, obserwując jednak czujnie twarz wroga. Baylay chciał skoczyć do przodu, ale ktoś chwycił go za ramię. Był to Starzec. – Nie, chłopcze. Baylay szybko rozejrzał się dokoła i prawie natychmiast dostrzegł Karenirę. Leżała na ziemi, z pokrwawioną twarzą; nieruchoma. Tuż obok, stękając przeciągle, siedział mężczyzna w

postrzępionej, skórzanej kapocie, przyciskając ręce do brzucha. Walczył ciężko o oddech. Inny bezskutecznie próbował się podnieść. Pośród zbrojnych stał mężczyzna, górujący nad wszystkimi więcej, jak o głowę, o barach i ramionach porażających samym swym widokiem. U jego nóg poruszyło się coś, co Dartańczyk, w gęstniejącej szarówce, wziął najpierw za wielki kamień. To był kot. I jeśli ten człowiek był olbrzymem wśród ludzi, to jego koci towarzysz musiał być – olbrzymem wśród kotów. – Schować broń! – powiedział wściekle kocur, tuląc uszy. Głos miał głęboki i wyraźny, choć przypominający raczej pomruk. Spojrzał na Baylaya i Starca. Zalśniły żółte ślepia. – Dorlan – powiedział, przesadzając dzielącą ich odległość jednym, wielkim susem. – Byliśmy nieostrożni. Starzec skinął głową. – Czy ona żyje? – zapytał niecierpliwie. Kot bez słowa pobiegł do dziewczyny. Podążyli za nim. Starzec pochylił się i przyłożył wierzch dłoni do ust Armektanki. Potem ostrożnie starł krew z bladej twarzy. – Tylko ogłuszona – orzekł, oglądając głęboką, idącą po łuku brwi ranę. Baylay odetchnął z ulgą. Odczuł ją chyba także kot, bo położone płasko uszy drgnęły i podniosły się. Olbrzymi mężczyzna także przykląkł przy leżącej. Z zaskakującą delikatnością, potężnymi palcami, musnął brzegi rany i zapytał przez ramię: – Kto uderzył? – Ja – przyznał się jeden ze zbrojnych, wskazując okutą żelazem pałkę. Olbrzym pokręcił głową, jakby dziwiąc się czemuś. Spojrzał uważnie na Starca, potem na Baylaya. Powrócił wzrokiem. – Dorlan-Przyjęty – rzekł niegłośno. Starzec zaprzeczył. – Dorlan umarł – oświadczył z naciskiem. – Żyje tylko Starzec. Mężczyzna z namysłem pochylił głowę. – Słyszałem o tym. No cóż, dobrze, Starcze. Wybacz ten napad...

– Nie mówmy już o tym. Domyślam się, panie że mam przed sobą samego Basergora-Kragdoba? – Na Szerń, panie – rzekł porywczo wielkolud – pozwól, że podam ci swoje prawdziwe nazwisko! Jestem J.I.Glorm. Mój wojenny przydomek jest śmieszny, jeśli wymieniać go w twojej obecności! Baylay słuchał zdumiony. – Basergor-Kragdob – powtórzył. Król Gór spojrzał z uwagą. – Czyżbyś mnie znał, panie? Nie wyglądasz na przebiegacza Gór, z pewnością nie jesteś też Grombelardczykiem... Sądząc po akcencie – Dartańczyk? – To prawda. Ale twoje nazwisko, panie, słyszałem wielokrotnie. Rozbójnik powrócił do sprawy, która najwyraźniej nie dawała mu spokoju. – Nie było przy mnie Rbita – tłumaczył Starcowi. – Nasze oddziały miały się spotkać... tutaj właśnie. Moja grupa natknęła się na was przedwczoraj, szliśmy, zdaje się, tym samym szlakiem. Hm, myślałem, że tylko ja o nim wiem... ale wasza przewodniczka... to wszystko wyjaśnia. Obejrzał się na swoich, pobitych przez Łowczynię, podkomendnych, jakby dopiero teraz sobie przypomniał, że istnieją. Pozbierali się już, ale miny wciąż jeszcze mieli nietęgie. – Ta kobieta to istny demon – rzekł z podziwem. – Poturbowała ciężko dwóch moich ludzi, a paru innym zdrowo przylała. Mówisz, Raner, że dopiero tą pałką...? Mężczyzna, którego potężna budowa mogła ujść uwagi tylko w cieniu jego dowódcy, skinął głową. – Na Szerń, gdyby Rbit nie zostawił swoich i nie wybiegł nam na spotkanie... – mówił dalej Kragdob. – Zostawmy już to – rzekł, po raz drugi, Starzec, opatrujący głowę dziewczyny. Jęknęła i otwarła na chwilę oczy. Poruszyła się, potem spojrzała nieco przytomniej i usiadła, przy wydatnej pomocy Baylaya. Olbrzymi rozbójnik wyciągnął do niej obie dłonie. – Na Szerń – poprosił – podaj mi rękę, wasza godność. Nie wiedziałam, kim jesteś; żądaj czegokolwiek, tylko wybacz mi ten napad, bo twoi towarzysze już mi wybaczyli! – Z kim... mówię? – zapytała, niepewnym jeszcze głosem, przykładając ręce do bolącej głowy. – J.I.Glorm, a tu, w Górach, Basergor-Kragdob. Siedzimy na jednym tronie, pani – dodał nagle, z nieoczekiwaną, nieco żartobliwą ironią.

– O, na Szerń – mruknęła, odzyskując powoli pewność siebie. Przyjrzała się rozbójnikowi. – Basergor-Kragdob... Jeśli już na jednym tronie... to nie siedź mi, królu, na kolanach. Przygryzł wargę, hamując wesołość. Uśmiechnęła się trochę blado. Nagle dojrzała kota. – Rbit – powiedziała z niedowierzaniem i radością. Kocur podniósł łapę w Pozdrowieniu Nocy. – Góry są wielkie, Łowczyni... – powiedział przyjaźnie. – ...ale my też nie jesteśmy mali – dokończyła, wyciągając rękę. Musnęła, koniuszkami palców, bure futro. Baylay pomyślał, że tych dwoje zna się najwyraźniej od dawna. Wróciła spojrzeniem do Króla Gór. – A my... – powiedziała. – Wielu lat trzeba było, byśmy się wreszcie spotkali. Ciekawa byłam! – dorzuciła tak otwarcie, że prawie zalotnie. Olbrzym znów się uśmiechnął. – Ja także.

Rozdział XX

Ehdeh pochwycił swą zdobycz bez większego trudu. Jakże zresztą mogło być inaczej? Dziesiętnik ścigał rozbójników w górach już wtedy, gdy Leyna leżała jeszcze w kołysce... Przeżył w Grombelardzie całe swoje życie, ona zaś była w Kraju Chmur po raz pierwszy. Od razu domyślił się, że dziewczyna nie porzuci konia. Dla niej "bezpieczniej", oznaczało – dalej. Musiała więc jechać starym traktem wschodnim, czy też raczej – tym, co z niego zostało. Od chwili jej ucieczki do podjęcia pościgu minęło tak mało czasu, że nie było żadnego ryzyka. Gwardzista po prostu puścił konia w galop i patrzył, kiedy uciekinierka pojawi się przed nim. Był doskonałym jeźdźcem, więc pościg nie trwał długo... Gdy go zobaczyła, natychmiast pojęła swój błąd. Próbowała zjechać z traktu, ale nie bardzo było to możliwe, zeskoczyła więc z siodła i rzuciła się pieszo pod górę, ku drzewom niewielkiego lasku. Gdyby zrobiła podobną rzecz wcześniej, mogłoby się zdarzyć, że Ehdeh miałby kłopoty...

Musiałby nielicho nałazić się po bezdrożach, a i jeszcze to pytanie, czy nie zdołałaby zaszyć się jednak w jakiej dziurze. Przynajmniej do nocy. A w nocy... Grombelardzka dzicz nie była, oczywiście, odpowiednim miejscem dla samotnej kobiety – szczególnie Dartanki; nie wiadomo więc, jaki ostatecznie skutek miałaby jej ucieczka. Zapewne opłakany... Ale jednak, sam jej początek mógł się udać. Cóż z tego? Leyna porzuciła konia, ale w zasięgu wzroku łysego setnika; widział ją i nie zamierzał stracić z oczu. Zbocze, na które wbiegła, rzeczywiście nie było najlepszym miejscem do konnej jazdy. Ale doskonale radzący sobie z koniem żołnierz potrafił zmusić zwierzę do nie byle jakich wyczynów. Starannie wybierając drogę, omijając szczególnie karkołomne miejsca, Ehdeh, pomimo wszystko, z wolna doganiał dziewczynę. Wreszcie był tak blisko, że słyszał ciężki oddech, przeplatany rozpaczliwym szlochem. Ostatkiem sił wbiegła między drzewa marnego zagajnika, ale pościg był tuż. Potknęła się, potem przewróciła. Płacząc, powstała... i pobiegła dalej. Słyszała, tuż za plecami, oddech zmęczonego zwierzęcia i tupot jego kopyt, nie miała jednak dość odwagi, by obejrzeć się za siebie. Upadła po raz drugi. Tym razem nie podniosła się już. Prześladowca zatrzymał konia obok leżącej. – Mam złoto... służbę... pałac! – powiedziała z płaczem, wtulając twarz w szorstki mech. Objęła głowę ramionami. – Dam ci wszy... wszystko... Tylko mnie... zostaw... Uderzyła, zaciśniętymi dłońmi, ziemię. – Zostaw... – powtarzała. – Proszę... Zostaw. Ehdeh zeskoczył z siodła. – A czemuż by nie? – zagadnął, zupełnie spokojnie. Zesztywniała, przerażona. – Czemuż by nie, wasza godność? Nie rozumiejąc, trwała w zupełnym bezruchu, próbując opanować rwący gardło szloch. – Służba i pałac mi na nic – rozważał głośno dziesiętnik. – Ale złoto? Powolutku uniosła głowę. – Dam... dam ci tyle, ile zechcesz... – szepnęła z obłąkaną nadzieją, patrząc nieruchomym wzrokiem w mech. – Słyszysz? Ile zechcesz!

– Ile zechcę?... – Tak! Tak, jestem bogata... bogata, bogata... – powtarzała, uczepiwszy się rozpaczliwie ostatniej swojej szansy. – Dam ci sto... tysiąc... dziesięć tysięcy... Poderwała się nagle i – spojrzała na niego. Słuchał uważnie. – Mam pałac... i dom! – powtórzyła gorączkowo. – Dom sprzedam, dobrze sprzedam! Dostaniesz ile zechcesz... Słyszysz? Ile zechcesz! Na policzku odciśnięte miała drobne listki mchu. Zdyszana, z czerwonymi od płaczu oczami, nerwowo wyciągnęła ręce, jakby prosząc o odpowiedź. Łysol uśmiechnął się lekko – i w tym uśmiechu jego twarz nabrała nagle zupełnie ludzkiego wyrazu. – Chyba przekonałaś mnie, pani... Z trudem powstrzymała okrzyk radości i ulgi. – ... ale mam jeszcze jedno, malutkie życzenie... Zamarła w bezruchu. Po krótkiej chwili... pojęła. – Nie... – powiedziała, z wracającą rozpaczą. – Nie... proszę... – Nie targuj się ze mną, pani – ostrzegł spokojnie. – Nie próbuj nawet. Twoje złoto jest daleko, a mój miecz bardzo blisko... Z jękiem, niezręcznie, zaczęła się rozbierać. Patrzył, nie maskując pożądania. Trójkowi mogli mówić, co chcieli... Ehdeh jednak nie brzydził się byle czym. Kobieta była kobietą. Dawno kobiety nie miał... Powalił ją na ziemię i posiadł tak brutalnie, że nie zdołała opanować krzyków bólu. Gdy powstał, zwinęła się w kłębek, dygocząc na całym ciele. Przycisnęła pięści do ust, tłumiąc jęk i mdłości. – Twoje złoto – usłyszała nagle jego głos – jest dla mnie nieosiągalne. Gdy tylko wrócisz do Dartanu, poślesz do mnie urzędników Trybunału, nie złoto. W dziewczynie coś pękło. Powstała – bardzo powoli i ciężko, po czym zbliżyła się – i chwyciła gwardzistę za gardło. W pierwszej chwili zaskoczyła go. Potem jednak kopnął ją potężnie kolanem i odrzucił. Wymierzył

cios pięścią. Przewróciła się, ale zaraz zerwała i nie wydając głosu, zajadle, ponownie skoczyła na niego. Zatrzymał atak kopniakiem – i znów powalił ją ciosem pięści. Pozbierała się wolno. Krew ciekła z nosa i rozbitych ust. Rzuciła się na niego po raz trzeci. Rozbawiony nie przewracał jej już, utrzymywał tylko na dystans, rozdając uderzenia i kopniaki. Wreszcie znudziło mu się. Gdy pokrwawiona, półprzytomna dziewczyna, zataczając się, znów ruszyła w jego kierunku, wyjął miecz i odciął jej pierś, która zwisła na płacie skóry. Nim skowyt umilkł, wyrwał sztychem oko. Potem rozciął usta, od ucha do ucha, bo chciał, żeby się uśmiechała.

Rozdział XXI

Baylay – nie mógł zasnąć. Wrażenia minionego dnia nachodziły go falami, męczyły. Nie potrafił się od nich uwolnić. Najpierw widział ogromną postać Króla Gór. Nie wiedzieć czemu, znienawidził tego człowieka od pierwszej chwili. Przy bliższym poznaniu Kragdob okazał się bezpośredni i uprzejmy, ale pierwotna niechęć pozostała. Potem znowu się wzmogła... Był Basergor-Kragdob człowiekiem niepospolitym – co do tego nie miał Dartańczyk żadnych wątpliwości. Lecz w czym tkwiła ta niepospolitość – nie wiedział. W zachowaniu? W postawie? W sposobie mówienia, w bystrym umyśle? A może we wszystkim naraz? Gdy mówił, wydawało się, że wylewa z ust wodę. Słowa płynęły powolne, spokojne, starannie dobrane, pierś rytmicznie brała oddech, oczy patrzyły ze skupioną uwagą.. Pytał i odpowiadał krótko, w każdym razie – nie rozwlekle. Ciekawiło go, co robią w tej części Gór, choć zastrzegł zaraz, że jeśli to tajemnica, cofa swoje pytanie. Do Starca odnosił się z ogromnym, nie udawanym szacunkiem; do Łowczyni – ze szczerą przyjaźnią i uznaniem, które wydawały się Bayleayowi prawie nie na miejscu, bo przecież tych dwoje znało się parę chwil ledwie. Potem jednak zrozumiał, że choć Kragdob i Łowczyni rzeczywiście nie widzieli się dotąd, przecież słyszeli i wiedzieli o sobie bardzo dużo. Kazało mu to spojrzeć na dziewczynę innym wzrokiem; rozumiał oczywiście już wcześniej, że jest postacią w Grombelardzie znaną, nie przypuszczał jednak, że aż legendarną... Ludzie z oddziału Kragdoba odnosili się do niej z najwyższym respektem, do tego stopnia, że ci, których pobiła, przyszli pytać, czy wolno im będzie głosić, iż walczyli z samą Panią Gór. Dartańczyk, znający Grombelard i Ciężkie Góry bardzo powierzchownie, nie mógł się nadziwić podobnym... ceremoniałom. Gdy Kragdob posłyszał, że trójka wędrowców zmierza do Obszaru – nie pytał już o nic więcej. Zagadnął tylko, czy po Porzucone Przedmioty. Gdy usłyszał, że nie, skinął głową.

– Rbit był w Obszarze – oświadczył krótko. – Gdybyście szli po Przedmioty – zwrócił się wprost do Łowczyni – to bym wam je dał. Acha, i nie idźcie do stanicy. Rbit był w złym humorze i ją spalił. Potem już nie rozmawiali o Złym Kraju. Rozpalono ognisko; połączone grupy Rbita i Króla Gór liczyły razem kilkadziesiąt głów, co pozwalało czuć się bezpiecznie i zaniechać drobnych środków ostrożności. Zresztą, jak zapewniał kot, opierając się na doniesieniach zwiadowców, okolica była całkowicie spokojna. Basergor-Kragdob, nieoczekiwanie wykazał się talentem gawędziarza. Siedząc przy ognisku, bawił nowych przyjaciół jedną barwną opowieścią po drugiej. Baylaya uderzyła niezwykła skromność (a może tajemniczość?) olbrzyma: ani raz nie wspomniał o swych czynach, mówił tylko o dokonaniach innych. Przy ognisku wytworzył się pogodny, przyjacielski nastrój. Przysiadło się kilku ludzi Kragdoba, brali udział w pogawędce, dodawali szczegóły, śmiali się czasem serdecznie. Nie wyglądali na zbirów, sprawiali raczej wrażenie świetnie wyszkolonych, żyjących na przyjacielskiej stopie z dowódcą, żołnierzy. Baylay dość szybko zdołał się zorientować, kto z ludzi Króla Gór ma coś w bandzie do powiedzenia. Po dowódcy najważniejszy był kocur Rbit. Baylay raz i drugi widział w Badorze kota-wojownika, ale ten był zupełnie wyjątkowy. Nosił się z nonszalancją i swobodą właściwą tylko bardzo szlachetnie urodzonym, mówił mało, ale zawsze do rzeczy. Dartańczyk zauważył, że Rbit i Karenira znają się dobrze i chyba od dawna. Ale w ich wzajemnym stosunku były jakieś cienie, coś jakby odległe, przykre wspomnienia, łączące tych dwoje smutną tajemnicą. Był jeszcze Delone – szczupły, młody człowiek, z niebywale przystojną, zuchwałą gębą zabijaki i łowcy przygód. To z nim właśnie Baylay przegrał walkę na miecze... Przy pierwszej sposobności młody rozbójnik podszedł do Dartańczyka, wyrażając mu swój podziw i uznanie. Dał wprost do zrozumienia, że uważa się za prawdziwego mistrza miecza i podczas krótkiej walki zdążył ocenić ogromny talent swego przeciwnika. Umówili się na bezkrwawą walkę rano. Były w rozbójniczym oddziale dwie kobiety. Jedna z nich uporczywie wpatrywała się Baylayowi w oczy; tak ostentacyjnie, że ten w końcu pochylił się do siedzącego obok rozbójnika (tego samego, który powalił Karenirę swoją pałką) i zapytał o jej imię. Rozbójnik uśmiechnął się lekko, zmierzył pytającego wzrokiem i powiedział: – To Arma... moja starsza siostra. Ale ona, Dartańczyku, widzi tylko jednego, za to bardzo dużego, mężczyznę... Mrugnął okiem i popatrzył na swego dowódcę. Baylay bąknął coś i zaczerwienił się, jak chłopaczek. Arma nie była piękna, trudno powiedzieć, czy była chociaż ładna. Typowa Grombelardka niezbyt wysoka, szerokobiodra, prawie krępa. Miała jednakże zdumiewająco bujne włosy, słonecznożółte, szalenie zbite i gęste; związane w kilka ogromnych węzłów, sięgały do połowy pleców. Dartańczyk przeniósł wzrok na Karenirę, potem – na Króla Gór. Po chwili coś ukłuło go w sercu... Dziewczyna słuchała kolejnej opowieści wielkiego rozbójnika, ten zaś – najwyraźniej opowiadał tylko dla niej.

Próbował odwrócić od nich swą uwagę. Zaczął pogawędkę ze Starcem, lecz towarzysz wędrówki – dziwnie zamyślony, nieobecny i daleki zbył go kilku nic nie znaczącymi słowy. Wtedy Baylay, pośród tak wielu ludzi, poczuł się nagle... sam. A teraz – leżał i nie mógł zasnąć. Po jakimś czasie zdecydował się wreszcie na spacer. Odrzucił płaszcz, którym był przykryty, i wstał. Wylazł z małej rozpadliny, właściwie dołka, w którym urządził sobie legowisko i zaczął przechadzać się niespiesznie. Jakiś czujny żołnierz Basergora-Kragdoba uniósł głowę, gdy milcząca sylwetka minęła go w mroku, ale zaraz na powrót skłonił się do snu. Baylay dotarł aż do linii czat – i poszedł dalej, nie zatrzymywany przez strażników. Połaził jeszcze trochę... a potem ich dostrzegł. Niebo było wyjątkowo czyste; nie padało i po raz pierwszy, odkąd Baylay przybył do Grombelardu, spoza chmur wychodził czasem księżyc. Nie widzieli go. Ukrył się pospiesznie między dużymi głazami, gdzie zalegał cień. Nie wiedział właściwie, dlaczego to robi – ale zrobił. Nie było odwrotu, stali zbyt blisko i gdyby zaczął gramolić się z powrotem, tym razem pewno by go dostrzegli. Widział ich zupełnie wyraźnie... Karenira siedziała na dużej skale, on stał tuż przed nią... Całowali się. Księżyc, słabo dotąd przebijający zza chmury, wyszedł nagle na skrawek czystego nieba i wtedy Baylay zauważył ręce olbrzyma, wsuwające się pod kaftan dziewczyny. Poczuł skurcz serca, tak jak wtedy, przy ognisku. Karenira westchnęła głęboko i powiedziała dość wyraźnym szeptem: – Król Gór... Basergor-Kragdob wydał z siebie coś jakby parsknięcie. – Królewska z nas para – powiedział półgłosem, ale z wyraźnie słyszalną ironią. – Doprawdy, przecież ja cię po prostu nie znoszę. Karenira zaśmiała się cichutko, ale był to śmiech bez reszty zadowolonej kobiety. Mocniej przycisnęła jego dłonie do piersi. – Król Gór nie znosi Królowej Gór – powiedziała z ogromnie komiczną powagą, naśladując głębokie brzmienie głosu olbrzyma. – A czy Król Gór wie, do kogo należą te dwie zabawki, które mu się tak strasznie podobają? – Król Gór może takich zabawek mieć na kopy... Prychnęła pogardliwie i próbowała wyszarpnąć jego ręce spod kaftana.

– Skoro tak, to niechże te dwie zostawi w spokoju! Jego ramiona nawet nie drgnęły. Pochylił głowę, do uszu skulonego Bayleya doleciał odgłos pocałunku. Zacisnął zęby. Pomimo nocnego chłodu, był cały spocony. Basergor-Kragdob opuścił ręce niżej i przylgnął do dziewczyny jeszcze bardziej. Drgnęła, teraz jej szept był dziwnie zduszony: – Nowa... zabawka? Mężczyzna nie odpowiedział. Jeszcze chwila i Baylay usłyszał jej cichy, rozkoszny pomruk. Nie wytrzymał, zaczął się wolno podnosić. Niegłośne, lecz ostre i wyraźne słowa zatrzymały go w pół ruchu. Poznał głos kota. – Glorm, Karenira! Skończcie to. Olbrzym, zaskoczony, oderwał się od dziewczyny. Ta drgnęła. Złączyła szybko uda. – Skończcie to – powtórzył Rbit. W mroku zabłysły jego wielkie, żółte ślepia. – Skończyć? – zapytał zdumiony rozbójnik. – No właśnie próbujemy... Wtrącasz się, Rbit. O co chodzi? W jego głosie nie było gniewu, może tylko niezadowolenie. W słowach kocura zabrzmiała nuta usprawiedliwienia. – Potem, Glorm... dobrze? Wszystko ci wyjaśnię. – A ja? – zapytała pełnym głosem Karenira. Była prawdziwie wściekła. – Dla mnie nie ma żadnych wyjaśnień? – Sama wkrótce zrozumiesz... – Zrozumiem? Na Szerń, wynoś się, Rbit! Żałuję, że nasza przyjaźń tak się kończy! – Przyjaźń kota nigdy się nie kończy. Zapamiętaj to. Zwrócił się do rozbójnika: – Glorm, więc chociaż ty mi zaufaj. Idź do obozu. I ty także, obrażona kobieto. Milczenie przeciągało się. Wreszcie Glorm wyciągnął ręce. Karenira wysyczała coś gniewnie, odtrąciła je i sama zeskoczyła z głazu. Nie oglądając się za siebie, szybko poszła w stronę obozu. Kragdob spojrzał raz jeszcze na kocura i podążył za nią. Baylay wstrzymał oddech, gdy kolejno przeszli obok jego kryjówki. Minęli go, ale on wciąż siedział bez ruchu. Wreszcie, przerażony, usłyszał tuż przy uchu, rzucone półgłosem zdanie:

– Chcesz się ukryć przed kocim wzrokiem, przyjacielu? Znakomity pomysł, daję słowo. Kocur siedział tuż obok i patrzył swymi lśniącymi oczami. Baylay przełknął ślinę. – Chodźmy stąd – dodał kot. – Po co ktoś ma nas widzieć razem. A mamy z sobą do pomówienia. Odeszli spory kawałek od obozu. Rbit ułożył się na ziemi, staranie i bez pośpiechu, zgodnie ze swą kocią naturą. Nie cierpiał leżeć byle jak. Dartańczyk usiadł obok. – Ludzie to dziwny naród – mruknął w zadumie kot. – Patrzą, a nie widzą, słuchają, a nie słyszą, czują, a nie rozumieją... Po tym niezwykłym wstępie spojrzał Baylayowi w oczy. – Krzywda jest często tym większa, im bardziej niezamierzona. A ileż krzywdy płynie stąd, że patrzycie – a nie widzicie... Jak na wodza zbójeckiej gromady, były to słowa dość dziwne. Baylay chciał coś powiedzieć, ale kot go uprzedził. – Znam Karenirę od paru ładnych lat – powiedział – ale przez cały ten czas widzieliśmy się tylko dwa razy. Pierwszy raz wtedy, gdy sępy zabrały jej oczy... Baylay zadrżał. – ... za drugim razem, nawet niezbyt daleko stąd, być może uratowała mi życie... Zamilkł. – Nie chcę cię nudzić, dartański wojowniku. Powiem krótko, co widzę: ona kocha ciebie, ty zaś ją, ale wmawiasz sobie, że to tylko przyjaźń. Teraz o Glormie, czy też Królu Gór, jeśli wolisz: kocham go i szanuję, to wierny przyjaciel... lecz wady ma. I niemałe. Karenira denerwuje go, bo jest zbyt pewna siebie... a co gorsza, ma ku temu podstawy, czemu niepodobna zaprzeczyć. Chętnie by ją uwiódł, choćby po to, żeby potem trochę upokorzyć – bo taki już jest. W innym wypadku przymknąłbym oczy, bo... może lekki policzek przydałby się jej czasem. Ale skoro ty ją kochasz – to zadanie dla ciebie. Po co ktoś ma się pchać między was, dla bezmyślnej zabawy? Cisza. – Nie bocz się na nią. Prawda, sam jesteś młody... Ale ona jest głupsza i bardziej dziecinna, niż myślisz. Potrzebuje twojej opieki. Musisz wziąć ją za rękę i prowadzić jak dziecko, pokazywać życie, bo go nie zna. Cóż Góry? Nauczyła się w nich powalać na ziemię mężczyzn – i to wszystko. Poza tym jest równie mała i bezradna, jak ta armektańska legionistka, której skoczyłem na głowę przed laty. To dojrzała kobieta i pewnie, że musi czasem z kimś sypiać – ale przecież nie z lepszymi od siebie, na Szerń! U kobiety to błąd, prowadzi bowiem nieuchronnie do zależności – a zależność kończy się małżeństwem, lub upokorzeniem. Czy pojmujesz, co mówię?

Cisza. – Może myślisz, że kot nie wie nic o sprawach ludzi, ale to nieprawda. Żyję wśród nich, mój młody przyjacielu. Stojąc z boku tych spraw właśnie, mam oczy, które widzą i uszy, które słyszą. Nie dziw się, że pobiegła za Glormem, nie za tobą. Cóż jej w końcu dajesz? Przyjaźń? Kpiny... Nie tego jej trzeba. Popatrz: mój przyjaciel zagrał z nią w miłość, tylko zagrał, zresztą chyba sama wiedziała, że to gra. I co? – Jeszcze jedno – powiedział kot na koniec. – W dobrej wierze, ale jednak wtrąciłem się w cudze sprawy. Glorm podziękuje mi jeszcze... Karenira zrozumie... ty zaś, jeśli chcesz, żądaj dowolnej satysfakcji. Poniosę karę, jaką mi wyznaczysz. Baylay milczał, patrząc w mrok. Być może kot rozumiał ludzi. Ale człowiek nie rozumiał kota. Przynajmniej nie tym razem.

*** Delone patrzył bez słowa. – Naprawdę jesteś Dartańczykiem, panie? – zapytał wreszcie. – Dlaczego zatem wszyscy się z was śmieją? Baylay skinął głową i wolno odsunął ostrze przeciwnika od swej piersi. – Nie do wiary – rozbójnik wciąż nie mógł się nadziwić. – Oprócz Glorma, który przeciąłby mnie, razem z moim mieczem, na pół, nie znam nikogo, kto zająłby mi tyle czasu! Baylay nie wiedział, czy to kpina? Skrzyżowali oręż może ze dwadzieścia razy... Delone schował broń i przyjaźnie objął Dartańczyka. – Chodź, panie, musimy porozmawiać. Czy dasz mi do ręki swój miecz? Jest znakomity... Przeszli przez krąg widzów i usiedli na boku. Chwilę później gestykulowali, zabijając tuziny niewidzialnych przeciwników. Rbit, przyglądający się pojedynkowi okiem znawcy, zwrócił się teraz do Kareniry, Glorma i Starca: – Ma niezwykły talent... Pewną, szybką rękę i refleks, jakiego nie widziałem u nikogo, oprócz Delona. Jeszcze brakuje mu wprawy. – Sztuka miecza – uzupełnił Starzec – prawie już umarła. To, co uprawia się zwykle, jest podłą

rąbaniną, niczym więcej. Ci dwaj, dostawszy się w ręce starych mistrzów Shergardów, zalśniliby jak diamenty – zmarszczył lekko brwi. – Ale przecież – zwrócił się do Basergora-Kragdoba – ty, panie, walczysz dwoma mieczami, jak słyszałem? Olbrzym bez słowa wyjął z pochwy niezmiernie długie, wąskie ostrze i podał Starcowi. – Skąd masz ten oręż, panie? – Żyje człowiek, który kocha żelazo, podobnie jak żelazo kocha jego. Mieszka w Grombie. Ale walczyć tą bronią nauczył mnie jednoręki starzec, mojego prawie wzrostu. Nigdy mi nie powiedział, kim jest, a ja w końcu przestałem pytać. To najdziwniejsze, co spotkało mnie w życiu – przyznał rozbójnik. – Człowiek ten opowiedział mi też, jak połączyć pchnięcia tego miecza z cięciami drugiego, krótkiego. Opowiedział – bo nie mógł pokazać... Ale chyba uczynił to dobrze; ciągle jeszcze żyję... – Jednoręki... i twojego wzrostu? – Starzec zamyślił się. – Znasz go może, panie? – ożywił się Kragdob. Zaraz jednak uniósł dłoń do czoła. – Nie... jeśli nawet... Nie, panie. Jeśli nawet wiesz, nie mów mi, kim jest. Uszanuję jego tajemnicę, skoro sam nie chciał jej zdradzić. Nigdy nie przyjął zapłaty za swoje nauki. Skoro nic nie dałem – tym bardziej nie będę odbierał. Ten sekret jest jego własnością. Starzec skinął głową. – Masz wielkie serce, Królu Gór – powiedział zamyślony. – Wielkie, uczciwe serce... Zaraz potem, jakby nie chcąc, by zapamiętano jego słowa zbyt dobrze, rozejrzał się za Karenirą i Baylayem. – Na nas pora – rzekł głośno. – Oczywiście – potwierdziła Łowczyni. – Od świtu czekam na jakieś zawody... Skoro się skończyły, chodźmy wreszcie. Towarzystwo rozbójników przestało mnie bawić. – Podobnie, jak niektórych – rzekła nieoczekiwanie Arma, jasnowłosa podkomendna Kragdoba – rozbójników, przestało bawić towarzystwo jej godności Łowczyni. Zaległa krótka cisza. – Arma – rzekł łagodnie, choć karcąco Rbit. – Czy to jest scena zazdrości? – zapytała agresywnie Armektanka. – Karenira – upomniał ją Starzec. Obróciła się ku niemu, rozwścieczona. – Na Szerń, czy i ty, ojcze, będziesz mnie teraz karcił lub pouczał? Bo od wczoraj stale myśli się i stanowi za mnie, w moim imieniu!

Zbliżył się Baylay. Dojrzała go i pokazała na wschód. – Idziemy tam jeszcze, czy zrezygnowałeś? Ludzie Basegora-Kragdoba spoglądali po sobie, nie bardzo pojmując, kto, z kim i o co walczy. Dartańczyk nie odpowiedział. Pożegnanie było chłodne. Tylko Starzec skinął rozbójnikom bez wrogości i niechęci. I rozstali się.

Rozdział XXI

Gold nie czuł się dobrze, ale – mówiąc prawdę – nie mógł oczekiwać, że będzie inaczej. Zdecydował się dogonić oddział jak najszybciej – i przypłacił to gorączką. Rana była dość ciężka, by oszczędzić jej zawziętych galopad. Pozwolił sobie na odpoczynek w południe. I zasnął. Gdy się zbudził, zrozumiał, że tego dnia oddziału nie dogoni. Pojechał jednak jeszcze kawałek. Pod wieczór zaczął się rozglądać za miejscem na nocny biwak. W Grombelardzie raczej nie należało nocować na samym środku szlaku, bo nie dało się przecież przewidzieć, kto będzie nim jechał. Myślał o Leynie. Teraz, gdy nie było jej przy nim, wydało mu się nagle, że wszystko, co zdarzyło się od chwili, gdy ją zabrał z Rollayny, miało miejsce we śnie... To nie mogła być jawa. Nie mogła. Intrygowała przeciwko niemu, to prawda... Za jej sprawą zginęli jego ludzie. Ale przecież, na Szerń, czy prosiła się na tę wyprawę? On ją porwał, on wiózł... On – siłą – zmuszał ją do posłuszeństwa. Wszystko, co zrobiła, dyktowane było przerażeniem, pragnieniem powrotu do Dartanu – do domu. Kłamała, spiskowała... Na Szerń, broniła się po prostu! Najlepiej, jak umiała! Gdyby pozostawić ją w spokoju, w kapiącej od złota, huczącej od zabaw Rollaynie, cały ten talent do podstępów i intryg zostałby wykorzystany tak, jak wykorzystywały go tysiące kobiet, zawsze i wszędzie. Może kilku pretendentów do jej ręki spędziłoby parę okrutnych, rozdzierających serce, bezsennych nocy... Może kilku adoratorów, nie wiedząc o sobie wzajemnie, minęłoby się w drzwiach jej sypialni... To on właśnie, Gold, setnik Gwardii Grombelardziej w Badorze, uwolnił demona – nikt inny!

Kochał tę dziewczynę. Teraz pytał sam siebie, czy to wszystko można jeszcze odwrócić. Naprawić. Miał nadzieję. Ujrzał niewielki zagajnik, opodal drogi, na stoku – miejsce, jakiego szukał. Było już zbyt ciemno, by piąć się konno na zbocze. Zgramolił się więc z kulbaki i, postękując nieco, poprowadził swoje trzy konie pod górę. Na skraju lasu znalazł niewielki strumyczek – i ucieszył się, bo nawet na to nie liczył. Znalazł wymarzone miejsce na nocleg. Oporządził konie, po czym – po omacku już – przemył swoją ranę, nakładając świeże opatrunki. Rano obudziły go kruki.

Część Druga: Miecze

Rozdział XXIII

Szli powoli i nic, zupełnie nic się nie działo. To było najgorsze. Gdyby lunął osławiony trujący deszcz; gdyby zapadli się w żywe piaski; gdyby zaatakowali ich niesamowici mieszkańcy Obszaru... Tego oczekiwali, na to byli przygotowani. Nigdy na nudę i spokój. Naga, spalona słońcem równina ciągnęła się, jak okiem sięgnąć. Bezimienny Obszar... Dawno już pozostawili za sobą graniczne mgły, o których mówiła Karenira. A potem – nic się nie działo... Spędzali pogodne noce pod niebem bez śladu chmurki i rano ruszali dalej. Prowadził Starzec. A prowadził tak pewnie, że Baylay nawet nie pytał go, czy wie, gdzie szukać BrulaPrzyjętego. Przeskok od deszczu do upału i spiekoty był tak gwałtowny, że Baylay nieprędko zdołał się z ową zmianą pogodzić... Wciąż sięgał odruchowo do ramion, by poprawić pelerynę, której nie było; coraz to spoglądał w niebo, szukając chmur – i za każdym razem, na nowo zdumiony, potrząsał głową. Podobnie zachowywała się Karenira. I ona – widział to – bała się Kraju i nie ufała jego spokojowi. Jeden Starzec szedł naprzód nieodmiennie obojętny i zadumany. Mówił tak samo niewiele, jak w Ciężkich Górach; przyzwyczaili się już dawno do jego milczenia, ale tu, w Obszarze, przyjmowali jako coś nowego. Może dlatego, że instynktownie patrzyli na Starca jak na swego przewodnika,

opiekuna i... obrońcę? Baylay dobrze zapamiętał słowa Króla Gór, który nazwał Starca Przyjętym. Dorlan-Przyjęty, tak brzmiało to imię. Inaczej Baylay wyobrażał sobie mędrca Szerni. Na pewno nie jako wiecznie milczącego i zadumanego dziadka. Przyjęty... Mimo wszystko powątpiewał. Słyszał, że magowie nie jedzą i nie śpią, potrafią biegać szybko, jak wiatr... Zaś Starzec – zapewne, mądry i, jak na swoje lata, bardzo silny, żwawy, ale... Użyłby przecież swej potęgi nie raz, gdyby w istocie takową rozporządzał. Czyż nie zabiłby sępa, pojedynku z którym, Karenira omal nie przypłaciła życiem? Czyż nie powaliłby atakujących rozbójników? Nie mógł przecież wiedzieć, że nadbiegnie Rbit i przerwie walkę. Baylay przypomniał sobie nagle słowa Starca: "Dorlan dawno umarł..." Nie rozumiał ich. Nie był głupcem, pojmował, że nie trzeba brać tego dosłownie... Ale co naprawdę kryło się w tym zdaniu? Czyżby Starzec istotnie był kiedyś Przyjętym? Sam opowiadał, jak dał Karenirze oczy innego człowieka. Coś podobnego nie leżało w mocy zwykłego śmiertelnika. A zatem? Czy jednak wydarzyło się potem coś, co sprawiło, że Starzec postradał swe umiejętności? Czy możliwe, by tak było? Dorlan-Przyjęty. Wydało się Baylayowi, że słyszał już gdzieś to nazwisko. Nie, nie od BasergoraKragdoba. Znacznie wcześniej. Czyżby z ust Golda? Ale tego nie był pewien. Obejrzał się na Karenirę, ale nie zapytał. Napotkał jej spojrzenie. Od owej pamiętnej nocy, coś się między nimi popsuło. Czy już na zawsze? Miałby czasem ochotę wziąć tą dziewczynę w ramiona, przytulić, całować po szerokich, gęstych brwiach i małych ustach, pieścić... Nie mógł, nie wolno mu było – choć przecież rację miał Rbit. Kochał ją. Lecz miał żonę. Ilarę. Jakie będzie ich spotkanie? Bo że ją odnajdzie – nie wątpił. Nie myślał wcale o Brulu, nie widział swojej z nim walki. Nie wiedzieć czemu wydawało mu się, że Ilarę trzeba nie tyle uwolnić, co po prostu zabrać. Klęski u celu nie brał pod uwagę, nie przyjmował w ogóle do wiadomości, że coś może stanąć na przeszkodzie.. Byłoby to zbyt bezsensowne. Tak, właśnie. Bezsensowne. Ale nie mniej bezsensowne, w jakiś sposób niehonorowe, było to, że przez cały czas korzystał z pomocy kobiety, którą miał potem zostawić dla innej – uwolnionej przy udziale tej pierwszej...

***

Baylay – usłyszał śpiew. Przystanął i rozejrzał się szybko dokoła. Chór silnych, męskich głosów brzmiał coraz wyraźniej, pieśń wzmagała się, potężniała. Niesamowicie wzniosłe tony dobiegały zewsząd, przytłaczały rytmem i harmonią. Zatrzymał się i stał nieruchomo, zdumiony, zachwycony, przerażony... Jego towarzysze zatrzymali się. Dartańczyk dosłyszał stłumiony, dobiegający jakby z wielkiej odległości, niespokojny głos Starca: – Co słyszycie? Prędko! – Burzę... – odpowiedziała. – Burza nad Równinami... – Baylay? Nie potrafił powiedzieć nawet słowa. Karenira szarpnęła go za ramię. Bez efektu. Starzec patrzył przez chwilę w rozszerzone, nieprzytomne źrenice młodzieńca, po czym rozkazał: – Uderz go! Uderz go natychmiast! Spojrzała z lękiem, zbyt przerażona, by zrozumieć, o co chodzi. Starzec nie czekał, sam wymierzył, zastygłemu w osłupieniu Baylayowi, potężny policzek. Poprawił z drugiej strony. Głowa Dartańczyka chwiała się bezwładnie. Szeroko otwarte oczy wciąż były nieprzytomne. Karenira wzięła zamach i chlasnęła na odlew. Rozległ się suchy trzask uderzenia, głowa mężczyzny odskoczyła gwałtownie w bok. Jęknął i uniósł rękę do twarzy. Karenira, nie namyślając się wiele, przytrzymała go i palnęła jeszcze raz. – Baylay! – wołał Starzec. – Baylay! Czy to śpiew?! Tępo skinął głową. Starzec zacisnął usta. – To źle... – rzucił. – Chodźmy, chodźmy szybko. Pociągnęła Dartańczyka za sobą. Sztywno stawiał kroki, zaczął powłóczyć nogami. Holowała go z coraz większym trudem. Przewrócił się wreszcie – i nie wstawał. – Na Szerń, jak długo jeszcze będę cię niańczyć? – zawołała, ale ze strachem, nie z gniewem. Starzec obejrzał się. – Szybciej – rzucił z niezwykłym u niego rozdrażnieniem. – Tu niedaleko jest Martwa Plama – dodał niejasno – jeśli nie dotrzemy do niej wkrótce... Bij go! Bij bez przerwy! Tylko ciągły ból może pomóc! Tylko ciągły ból! Z determinacją trzasnęła bezwładną głowę. Nie poskutkowało. – Mocniej! Nie rozumiesz, że masz bić, a nie poklepywać?!

Zacisnęła zęby, zerwała się i potężnie kopnęła leżącego w bok. Stęknął głucho. – Dobrze! Jeszcze! Musi iść, jeśli zaraz nie znajdzie się w obrębie Plamy... Z rozpaczą kopnęła jeszcze raz, i znowu... Ciężko przetoczył się na plecy i rozwarł powieki. Wymamrotał coś niewyraźnie. Pochyliła się nagle i jęknąwszy z wysiłku, zarzuciła ciężkie ciało na ramię. Ruszyli prawie biegiem. Starzec dysząc truchtał tuż za nią, co jakiś czas słyszała odgłos uderzenia i głowa Baylaya waliła ją w plecy. Była silna jak wilczyca, ale czuła, że siły powoli uciekają. Nieprzytomne ciało ciążyło jak ołów, w pewnej chwili potknęła się i upadła. Pochwyciła w dłonie głowę Dartańczyka, z całej siły przycisnęła do piersi. Głos miała zduszony i chrapliwy: – Ocal... słyszysz, ocal go... Jesteś Przy... jętym... Słyszysz? Ocal... słyszysz, ocal mi go... Pochwyciła dłonie Dartańczyka, jakby chciała go zatrzymać. – Nie... nie. Baylay, kochany... Na Szerń, ojcze... ojcze! Ocal go... błagam. Baylay! Rozpłakała się nagle, ale po chwili krzyknęła wściekle przez łzy: – Jesteś Przyjętym, ty przeklęty staruchu! Jesteś nim, czy nie?! Co ci się zalęgło w chorym mózgu, że nie chcesz używać swojej siły?! No co?! Zabiję... zabiję cię, jeśli on umrze... słyszysz?! Słyszysz?! Znów zaczęła szlochać. – Ojcze... Tyś jest przecież Dorlan-Przyjęty... Najpotężniejszy. Ocal, ocal mi go, błagam... ojcze. – Więc daj go. Lekko podniósł nieprzytomnego mężczyznę, powiedział coś niegłośno i jak wielka, wystrzelona z działa, kamienna kula – pomknął przez powietrze.

Rozdział XXIV

Baylay zakrztusił się i otworzył oczy. Natychmiast poraził je blask ogromnego, wynurzającego się powoli, zza łagodnych wzniesień, słońca. Szybko zacisnął powieki na powrót, ale zdążył jeszcze zobaczyć twarz pochylonej nad nim dziewczyny. Karenira mocno ścisnęła rzemień, zamykając otwór skórzanego wora z wodą. Odłożyła go na bok i delikatnie dotknęła twarzy leżącego. Odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów. – Jak się czujesz?

Otwarł oczy, tym razem już na dobre. – Co... co to było, Kara? Położyła jego głowę na swoich kolanach. – Zew Umarłych – odparła niepewnie. – Tak mówi Dorlan. – Dorlan? Skinęła głową. Przyjęty stał opodal – wyprostowany... i młodszy. Skinął Dartańczykowi głową, uśmiechając się lekko. Ich oczy spotkały się na moment... W spojrzeniu Starca była niepojęta, nieogarniona potęga. Dorlan podszedł powoli. – Kazałaś mi być Przyjętym – rzekł do Kareniry. – Kazałaś mi znowu być Przyjętym. Nie wiem, czy dobrze się stało, ale skoro się stało – niech tak będzie. Niech tak będzie... Patrzył na nich bacznie. – Nie jesteście dość silni, by mierzyć się z Brulem. Ani nawet dość silni, by z nim mówić, jeśli tego nie zechce. Poczekajcie tu na mnie. Brule i ja musimy porozmawiać. Zmarszczył brwi, ale nie był to znak gniewu czy zadumy. Przyjęty spoglądał w Pasma Szerni... Zaraz potem odwrócił się powoli, wyrzekł łagodnym głosem zwięzłą Formułę – i odszedł. Powoli stawiał kroki, ale wystarczyło ich kilka, by prawie stracili go z oczu. Wkrótce zniknął wchodząc wprost w tarczę słońca, dotykającego wciąż wzniesień. Trwali w milczeniu. – Dorlan-Przyjęty – powiedział normalnym już, choć cichym głosem Baylay. – Karenira, kim on jest? Kim był? Armektanka milczała. – Wiesz już przecież, że dał mi kiedyś oczy innego człowieka – rzekła po długiej chwili. – Tamten człowiek... chciał tego, ale potem popełnił samobójstwo. Dorlan, od tamtego czasu, odrzucił swą siłę. Nigdy nie chciał mówić ze mną na ten temat. Nie rozumiem... nie wiem dokładnie, jak to jest, ale chyba uznał, że nie zasługuje na to, by być Przyjętym... Uważa, że nie powinien był przekazywać mi daru od tamtego człowieka... tak myślę. Nie wiem, naprawdę nie wiem, czemu został Starcem. To chyba jakaś tradycja... albo obyczaj... Kto zrozumie Przyjętych? – Ale teraz – teraz on znowu jest Dorlan-Przyjęty? – Tak. Dorlan-Najpotężniejszy. Wielki Dorlan, Bay. Boi się go cały Obszar, krążą o nim legendy. Tyle

ich słyszałam w Armekcie! Widywano go w moim kraju – sto lat temu, gdy wybuchło Kocie Powstanie. Nic nie słyszałeś? – Nie. Chyba nie. Popatrzył dokoła. – Gdzie my właściwie jesteśmy? – zagadnął z rosnącym zdziwieniem. – Przyjęci mówią o takim miejscu: Martwa Plama. Słyszałam o czymś takim. Musi wiedzieć o istnieniu tych miejsc każdy, kto idzie do Obszaru... – Czy to jest to samo, co Dobry Krąg? – Tak! Dokładnie tak. – Mówił mi o tym Gold. Tu nie działają siły Złego Kraju, prawda? Żadne siły? – Tak. Dartańczyk raz jeszcze obejrzał dość znaczną, kolistą przestrzeń, porosłą gdzieniegdzie trawą, a nawet krzewami. W innych miejscach Obszaru wcale nie było roślinności. Nagle uniósł się na łokciu i usiadł. – Na Szerń – szepnął – on poszedł do Brula! Karenira, on uwolni Ilarę. Beze mnie. Poderwał się z ziemi. – Rozumiesz?! Uwolni Ilarę! – Powiedział, że idzie rozmawiać. – O, na Szerń... A myślisz, że o czym będą rozmawiali? O niebie?! – Może być, że o niebie. Kto to wie, o czym mówią z sobą Przyjęci? A zwłaszcza – dwaj najpotężniejsi ze wszystkich, jacy kiedykolwiek żyli na świecie?

Rozdział XXV

Brule-Przyjęty stał na galerii, otaczającej wielką, pustą salę, spoglądając w dół. Skrzypnęły ogromne wierzeje i do komnaty weszła Ilara. Szła tym swoim serdecznie śmiesznym, kołyszącym się krokiem, uważnie patrząc pod nogi. Bicz wlókł się po ziemi.

– Ilara! – zawołał niegłośno, żeby jej nie przestraszyć. Spojrzała w górę i rozpromieniła się. – Panie? Nagle zachciało mu się pozbyć tej odwiecznej powagi, którą zawsze w sobie nosił. Rozjaśnił twarz w uśmiechu, machnął ręką i zbiegł na dół po kamiennych stopniach. Podszedł, wyciągając dłoń. Podała mu swoją, troszeczkę przestraszona. – Nie bój się mnie, malutka. Wiesz przecież, że nie zrobię ci krzywdy. Znów była uśmiechnięta. – Wiem. Przytulił ją lekko i pocałował w czoło. Przywarła doń całym ciałem. Palcami uniósł drobny podbródek do góry i zajrzał w ogromne, niebieskie oczy. Zmarszczyła śmiesznie nos i, zupełnie jak rozbawione dziecko, powiedziała śmiało: – Hej! Roześmiał się serdecznie, muskając palcem różowy policzek. Ośmielona już zupełnie, złapała palec zębami i ugryzła. Nie puszczała, śmiejąc się i mrużąc oczy. Perswadował żartobliwie, prosił, odgrażał się strasznie, tupał, kręcił palcem, ale była uparta. – Cóż więc mam z tobą począć? – zapytał wreszcie. Potrząsnęła głową na boki. – Nic? Zupełnie nic? No to będziesz mnie tak trzymała wieki całe! Spoważniała nagle i patrząc mu w oczy skinęła powoli. Wzruszyło go to. Wiedziony dziwnym kaprysem, powiedział: – Na Szerń, córeczko, dziś twój dzień. Proś, o co chcesz. Zrobię wszystko. Puściła palec i patrzyła z tak niezmierną powagą, jakiej jeszcze u niej nie widział. – Naprawdę?... – Naprawdę. Pochyliła twarz i cicho, zupełnie cicho powiedziała: – Żeby... nie bić psów. Patrzył zaskoczony. – Skąd ci to przyszło do głowy? Co? Dziecko! Pochylona broda zadrżała. Jeszcze raz zebrała się na odwagę.

– Ja wiem... że trzeba je bić... Wytłumaczyłeś mi, panie. Ale... ale wytłumacz, że już nie trzeba! Proszę... Zmarszczył nagle brwi. Działo się coś dziwnego. Czyżby Formuła Posłuszeństwa słabła? Nie, to niemożliwe. Ale skąd w takim razie... Jakim sposobem ona rozumie, że od niego zależy, czy coś jest konieczne, czy nie? Że to jego wola stwarza konieczność bicia psów... albo nie. Spojrzał na pochyloną głowę. Czyżby płakała? – Tak, dziecko. Pomyliłem się. Psów... nie trzeba już bić. Przerażona zgodą, długo patrzyła mu w twarz. – Na... naprawdę? – Tak, dziecko. Naprawdę. Przytuliła się do niego gwałtownie i tak mocno, że prawie stracił dech. Znów się zaśmiał, ale nie był to już śmiech szczery do końca. – No dobrze – powiedział. Pogładził piękne, czarne włosy skażone wąską smużką siwizny. Znak szczególny; miała to od zawsze. – Nie ma za co dziękować.6 Odsunął ją od siebie delikatnie i jeszcze raz pocałował w czoło. – Idź już – rzekł. – Chcę być sam. Chciała się schylić po leżący na posadzce Bicz, ale nie pozwolił. Sam podniósł go i wcisnął w jej małą dłoń. – Idź, idź... Po chwili został sam. Stał przez chwilę zamyślony, potem zaczął chodzić wzdłuż ścian. Działo się coś dziwnego. Uświadomił sobie nagle, że od jakiegoś czasu... drży wokół dziwna, obca aura. Cóż to jest? Z pewnością nic dobrego, należy być czujnym. Strzec się. Ale przed czym? Gdy tak chodził, uniósł w pewnej chwili głowę... Opuścił ją i chodził dalej. Formuła Posłuszeństwa nie osłabła, bo nie mogła. Została po prostu złamana. Ilara wkrótce uwolni się zupełnie. – Dorlan-Przyjęty – powiedział, jakby do siebie, Brule. – Martwy Mędrzec znów żyje. Powinienem

był się domyślić. Dorlan powoli zszedł z galerii. – Witaj, Brule – powiedział. – Dziś niezwykły dzień. Oto dwaj najpotężniejsi są razem. Brule spokojnym, równym krokiem, przemierzał komnatę. – Razem... – zaczął w zadumie. – Ale ramię przy ramieniu, czy twarzą w twarz? Witaj, mistrzu. – To zależy tylko od ciebie. – Jak to? Dorlan usiadł na wysokim, kamiennym tronie. Brule stanął przed nim. – Zaistniałem znowu, przez miłość – powiedział Dorlan. – Chcę zabrać ci tę dziewczynę, Brule. Mierzyli się wzrokiem. – Pamiętasz, Brule, jak uczyłem cię o mieczach i młotach? Nagły cień przemknął przez posępną twarz Brula. Pochylił nieco głowę. – Pamiętam, mistrzu. – To dobrze. Myliłem się wtedy. Nie wiem, jak to być może, ale nie wierzę już w filozofię miecza i młota. Brule zmarszczył brwi. – To wiem – rzekł powoli. – Nie rozumiem tylko, dlaczego? Dorlan milczał. Wreszcie rzekł zupełnie innym tonem: – Musisz mi oddać Ilarę, Brule. – Dlaczego? – Bo jest człowiek, który dla niej przeszedł samego siebie. Brule miał dźwiękliwy, niewyraźny głos: – Powiedz, mistrzu, czemu obchodzą cię ostatnio takie małe sprawy? Ukończyłeś pracę nad swym wkładem do Księgi Całości. Ogromne jest twoje dzieło. Naraz znów stajesz u boku Szerni, chcąc korzystać z Pasm dla osiągnięcia celów małych, miałkich, nieistotnych... O co ty walczysz, Wielki

Dorlanie? O co ty walczysz, powiedz? – O dobro, Brule. Brule zmarszczył brwi. – O... dobro? Nie ma go, Dorlanie. Wszak wiesz o tym. Dorlan pokręcił głową. – Nie ma go – powtórzył z uporem Brule. – Czemu chcesz utożsamiać Jasne Pasma z dobrem, jeśli Ciemne nie są, według ciebie, złem? Gdy dokonywałeś wyboru, przed którym staje kiedyś każdy z nas, uznałeś, że zła nie ma, jest tylko – niedoskonałość. Teraz przeciwstawiasz jej dobro? Jaki to ma sens? Nie ma dobra, mistrzu! Któż, jak nie ja, którym przez całe życie starał się poznać zło, może wiedzieć to lepiej? Równowaga Szerni polega na jej j e d n o r o d n o ś c i. Są dwa, uzupełniające się nawzajem, rodzaje Pasm; ale to myśmy nazwali je Ciemnymi i Jasnymi. Mogłyby przecież zwać się choćby Pasmami Wody i Powietrza. Albo Ziemi i Ognia. Jakie znaczenie ma ich imię? Ważne jest ich rozumienie. Najpotężniejszy ciągle kręcił głową. – Jeśli nawet uznamy – rzekł powoli – że świat to mapa zła, to jednak istnieją na niej wyspy i wysepki dobra, Brule. – Wyspy dobra są nadal tylko częścią tej mapy – odparł ten. – Częścią zła, mistrzu. SĄ ZŁEM! Dorlan wstał. – Walczmy więc. Teraz Brule pokręcił głową. – Zmieniłeś się, mistrzu – powiedział. – Upadłeś. Zapominasz, że mędrzec nigdy nie walczy dla samej walki. Zawsze walczy w imię czegoś i musi wiedzieć, co to jest. A w imię czego ty chcesz walczyć? – Już mówiłem: DOBRA. W imię miłości, jeśli wolisz. Brule omal chwycił się za głowę. – Na Szerń, mistrzu! To dla ciebie to s a m o?! Wyciągnął nagle dłoń i szepnął jakieś słowo. W jego dłoni zalśnił czarny miecz. – Oto moja broń. Walczę złem. O prawo do istnienia małego zła, którego istoty nie pojmujesz. Dorlan uniósł rękę.

– A ja walczę dobrem o dobro. Oto moja broń. W jego dłoni błysnął długi, złoty miecz. – I cóż mi udowodniłeś, mistrzu? – Że istnieje dobro; tylko tyle. Brule roześmiał się chrapliwie. – Walczmy! Walczmy więc! Szczęknęły krzyżowane klingi. W jednej chwili miecz Dorlana sczerniał i ze świstem wyprysnął w powietrze. Brule wyciągnął dłoń. Broń przylgnęła do niej natychmiast. – Oto walka dobra ze złem – rzekł, wcale nie triumfalnie, raczej z gorzkim smutkiem. – Cóż widzimy, Dorlanie? Zło podwójne... Dorlan milczał. – Dobro nigdy nie zwycięża, mistrzu – mówił Brule. – Dobro nie ma prawa walczyć, bo walcząc – zmienia się w zło. Walka to zło, Dorlanie. Nie ma świętych wojen. Dlaczegoś nie chciał tego zrozumieć? Upuścił na posadzkę czarne miecze. Zadźwięczały czysto. – Twoje wyspy dobra, ja nazywam małym złem, mistrzu. Staram się, by go przybywało, bo wypieram w ten sposób szare i wielkie zło. I nie walcząc, bo to klęska. Smutno skinął głową, – A miłość... obyś nigdy nie zobaczył, jaka potrafi być "dobra"... Może moja, do tej dziewczyny, jest lepsza niż ta, której bronisz. Teraz idź już, mistrzu. Przykląkł nagle i po raz ostatni oddał hołd swemu nauczycielowi. Potem powstał. – Idź... Starcze. Nie wracaj nigdy, kiedy raz odszedłeś.

*** Tuliła się do nich z płaczem tak wielkim, że niewiele, a byłby ją zadławił. Ściskała kudłate karki i szyje, drżącymi dłońmi, szlochając spazmatycznie, wywijała ogromne uszy... Stały wielkie i nieruchome; nie uciekały, ale też nie odwzajemniały pieszczot. Były jak kamienie, zimne i obojętne. Nie mogła już tego znieść, ciągle płacząc zerwała się i ciężko pobiegła przed siebie. Pięścią, kurczowo zaciśniętą na Biczu, rozmazywała łzy na policzkach. Czuła żal, wielki, straszny żal. Chwytał ją za gardło i trzymał, trzymał... trzymał.

Stanęła wreszcie, nie mogąc biec dalej. Usiadła na ziemi i – pociągając nosem – patrzyła w przed siebie... Dostrzegła nagle, gdzie jest – i przestraszyła się. Brule pokazywał jej to miejsce, dziwny, ułożony z sięgających pasa kamieni labirynt, przykazując, by nie chodziła po nim nigdy. Chciała wstać i odejść, ale nagle przyszło jej na myśl, że nie każde w końcu słowo Brula musi być dla niej święte. Zresztą, nie weszła przecież między kamienie. Była blisko, nic więcej. Zapatrzyła się w niebo, pogodne, jak zawsze w Obszarze. Ocierając z twarzy ostatnie ślady łez, czuła wzmagający się wiatr, gorący i duszny jak rzadko. Wstała wreszcie, by wrócić do zamku. Wszystko nastąpiło tak nagle, że oprzytomniała dopiero wtedy, gdy skrwawiony Bicz pieszczotliwie owinął się wokół jej nogi, jakby zapewniając o swej potężnej opiece i prosząc o nagrodę. To, co zabił na granicy między cieniem Pasm, a światem, unicestwiało swą śmiercią piasek, porywało kłęby gorącego powietrza, przemieniając je w kule lodowatego ognia. Chciała cofać się, zdjęta lękiem, jakiego nigdy nie czuła, nieludzkim i nie z tego świata! Przekazywanym jej wprost przez konającego Strażnika Obszaru. Nie pojmowała, co czuje i widzi... i czy w ogóle TO czuje i widzi. Serce tłukło się w piersi, było jej duszno... duszno, duszno! Ciałem targnął gwałtowny skurcz bólu. Zrobiła krok i uklękła powoli, przyciskając dłonie do wzdętego brzucha. W oczach pociemniało, Potworny ból narastał. Krzyknęła. Potem jeszcze raz. Chwyciła się za włosy, upadając na bok. – Brule! Brule! A!...

Dziecko było martwe. Baylay i Karenira, widzieli na wschodzie białe błyskawice i kłęby szkarłatnego dymu, ale nie domyślili się w nich strasznego gniewu, żalu i rozpaczy Brula. Dziecko było człowiekiem. CZŁOWIEKIEM. Prawdziwym, zwykłym, ludzkim noworodkiem. Martwe. Czarne Wybrzeże poznało gniew mędrca Szerni. Z hukiem i łoskotem wylatywały w powietrze całe wzgórza, fioletowy płomień wił się po szerokich plażach, przepalając wydmy i odparowując słoną, morską wodę. Potworni mieszkańcy Złego Kraju ginęli dziesiątkami – miażdżeni, paleni, rozrywani między cofającym się w skurczach cieniem Pasm, a blaskiem świata. Słabsze Porzucone Przedmioty pękały, topiły się od żaru, płonęły, zamieniały w proch... Dalej, w głębi lądu, ponad równinami Obszaru, przetoczył się głuchy, niesamowity krzyk, porywając piasek i kurz; Karenira i Baylay pozostali nietknięci bodaj dlatego tylko, że siedzieli w sercu Martwej Plamy. Zamek także rozpadał się w gruzy. Resztki starych baszt i murów z hałasem znikały w kłębach kurzawy; pękały posadzki w ciemnych komnatach, pamiętających jeszcze kroki nieulękłych, mądrych

Shergardów, stawiających budowle nawet we wrogim Obszarze. Na wspierających sklepienia filarach rysowały się czarne siatki pęknięć... Potem zaległa cisza. Kurz opadał powoli, ale pośród jego kłębów wyraźnie rysowała się sylwetka, idącego z pochyloną głową, przez ocalałe komnaty, Brula. – Brule! Brule, zostań, błagam! Nie zostawiaj mnie! Brule! Brule! Nie odwrócił się. Napłynęły nowe kłęby kurzu i zakryły go zupełnie. – Brule!!! Krańcowo wyczerpana, nie mogła już nawet pełznąć jego śladem. Łzy wyżłobiły na szarej od pyłu twarzy kręte ścieżki. Jeszcze raz dźwignęła się na rękach, lecz zaraz potem upadła na zimne płyty posadzki, nieruchomiejąc. Kurz opadał, opadał, opadał... Cisza. Absolutna cisza zdawała się opadać wraz z kurzem; wraz z nim pokrywała ziemię grubym kożuchem. Milczały powalone mury, milczały zdruzgotane baszty, milczało całe Czarne Wybrzeże. Zły Kraj długo miał leczyć najcięższe w swej historii rany. Ilara leżała bez ruchu, twarzą do ziemi. Jej czarne włosy pokrył szarobiały pył, gasząc błysk pasemka siwizny. Leżała długo. Dopiero wieczorem, gdy mglisty kurz zastąpiony został przez wilgotny zmierzch, ramiona dziewczyny drgnęły lekko. – Brule... Ciężko, bardzo ciężko i powoli usiadła. Strząśnięty z włosów, ramion i pleców kurz zawirował w powietrzu. Objęła dłońmi głowę i wyszeptała jeszcze raz: – Brule... Nikt nie odpowiedział. Zapłakała znowu. Piegi na małej, ślicznej twarzy przybladły, nos poczerwieniał. Wytarła go bezradnie rękawem i – ciągle płacząc – wstała. Szła powoli, nierówno, chwiejąc się i gryząc usta, wodząc ramionami po ścianach. Wydostała się z ruin. Dalej nie szła. Nie miała dokąd iść. I nie miała nikogo. Ani dziecka, ani Brula... Nikogo. Rozpacz dławiła ją. Spod opuchniętych, czerwonych powiek wypływały ostatnie łzy. Osunęła się na ziemię, jeszcze raz załkała spazmatycznie – i znieruchomiała znowu, walcząc z bólem ciała i serca... Nie miała nikogo. I nic.

Rozdział XXVI

Starzec umarł wieczorem.

Tej nocy kochali się po raz pierwszy. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Kochał ją, jak szaleniec. W tej miłości – prawie nienawidził. Za to, że ją kocha, że musi ją kochać, że zabrała mu Ilarę, że podeptała święty cel wędrówki. Nienawidził za spopielenie złudzeń, które w sobie przez tyle lat nosił, za tę nową, prawdziwą miłość, która zajęła miejsce tamtej, nieprawdziwej. Pragnął jej ciała, pragnął jej całej – z sercem, duszą, umysłem. Było to podłe, było niskie, tak podle niskie wobec tamtego czystego teraz, jak sama idea, kochania. Ilara była obowiązkiem. Więc czymś wzniosłym. Zaniedbał obowiązek, by dogodzić ciału i sercu. Pogrzebali Starca, i żadne z nich nawet nie zapłakało, choć był ich przyjacielem, a ona mówiła mu "ojcze". Gdy wrócił – był mały... Tak strasznie mały, bezradny i niepotrzebny. Nie przyjęli do wiadomości jego śmierci, bo tamten Starzec, który rano odszedł ku słońcu – Wielki Dorlan-Przyjęty – nie był tym, którego pochowali. Musiał przecież gdzieś żyć, nie mógł przecież wrócić po prostu – słaby, drżący i zgrzybiały. Sędziwy staruszek, któremu usypali grób, był niczym. Nikim i niczym. Kochali się – omal na tym grobie, z dłońmi jeszcze brudnymi od ziemi. Oszołomieni, prawie przerażeni, spieszyli się, jakby miał to być raz ostatni. Gryzła go w usta, w język, kąsała po całej twarzy, on zaś ciągnął jej włosy, jakby chciał wyrwać wszystkie, wraz ze skórą. Krzyczała z bólu poprzez jego krzyki, bo to, co sobie robili, było bardziej zadawaniem tortur, niż czymkolwiek innym. Szorstki piasek to jej, to znów jemu zdzierał skórę z pośladków i pleców; trzymała jego biodra rękami łydkami, nie pozwalając prawie, by się cofnął, jakby miał zaraz oderwać się i uciec – raz na zawsze. Uniósł ją raz i drugi, spleciony w ciasnym uścisku, by znów rzucić na ziemię, przygnieść piersią i dusić całym ciężarem. Przestali krzyczeć, stękali tylko głucho, przeciągle, boleśnie... Już do końca. Potem – odrętwiali i wzdychający z bólu – czekali na sen. Zapewne ostatni... ostatni wspólny sen.

Zasnął tylko Baylay. Ona – nie potrafiła. Leżała z otwartymi oczami, półnaga, w poszarpanej spódnicy i patrzyła w niebo, takie samo, jak nad jej Armektem. Poznawała jasne gwiazdy, pamiętane sprzed lat. Im było obojętne, nad jakim krajem i dla kogo Świeciły...

Szukała w pamięci nazw gwiazdozbiorów, wiodących konnych łuczników przez Równiny. Topór – końcem styliska wskazujący północ... Rumak... Strzała... Wstała i ubrała się cicho. Lekkim, śmigłym krokiem pożerała przestrzeń. Łubie rytmicznie obijało biodro, kołczan tłukł się na plecach. Równy, głęboki oddech, szeroko płynął przez ciemność. Uwolni mu ją. Odda. I odejdzie... Wkrótce dotarła do owego pasma łagodnych, niewysokich wzniesień, za którymi, minionego ranka, zniknął Dorlan. Osiągnęła ich szczyt i zatrzymała się, by odpocząć. Po drugiej stronie, zalana światłem gwiazd i księżyca, rozciągała się kolejna równina. Karenira nie zdołała dojrzeć nic, co mogłoby być siedzibą Brula. Jednak Dorlan – poszedł wprost na wschód. Popatrzyła w niebo i zrobiła tak samo. Nogi poniosły ją w dół – równo, lekko i szybko. Biegła wytrwale tak długo, aż natknęła się na przysadzistą, zupełnie czarną kupę gruzów, która kiedyś była zamkiem Przyjętego. Ruiny piętrzyły się przed nią, coraz większe i masywniejsze, w miarę, jak się do nich zbliżała. Było cicho, zupełnie cicho. Lecz w tej ciszy obalone baszty i ranne śmiertelnie mury, zdawały się jęczeć bezgłośnie. Pokonane, zmiażdżone, były tym groźniejsze – że martwe. Rozkładający się trup olbrzymiej budowli był wstrętny i obrzydliwy, a nade wszystko... straszny. Nie wiedziała czemu, ale cisza rozwalonej warowni nie była do końca ciszą, a martwota – martwotą. Zamek... wciąż jeszcze konał. Wyjęła swój łuk, nałożyła strzałę na cięciwę. Powoli ruszyła ku szczelinie, zdającej się prowadzić do wnętrza gruzów. Drżała. Cisza. W gęstym mroku, nie widziała prawie nic. Pomagał instynkt, wyrobiony w ciągu lat. Drogę wybierała na oślep, potykała się często, czasem po omacku omijała większe jakieś zwały gruzu. Miała doprawdy bardzo wiele szczęścia, że nie wpadła w którąś z dziur, ziejących w posadzkach. Zaczęła forsować jakieś schody – ale cofnęła się, w porę pomyślawszy, że na pewno są zarwane. Zawróciła. Mijała komnatę za komnatą, korytarz za korytarzem. Gdzieniegdzie, przez roztrzaskany strop lub popękane ściany, widać było gwiazdy.

Stanęła. – Brule! Krok naprzód. – Brule!... Głos uwiązł w gardle. Odwaga opuściła ją nagle, usiadła pod okrytą mrokiem ścianą. Oddychała nierówno. Ciemność wydawała się gęstnieć. Prawdopodobnie było to złudzenie, ale wystraszona dziewczyna nie umiała już myśleć spokojnie. Przemknęło jej przez głowę, że ciemności gęstnieją za sprawą potężnych jakichś Formuł, szeptanych przez Przyjętego – i wpadła w panikę. Wiedziała już, że nie podoła zadaniu, które lekkomyślnie przyjęła na siebie... chciała tylko wynieść z tego głowę. Poderwała się – i pobiegła na oślep. Biegła jak obłąkana, wpadając na ściany, utykając w szczelinach, potykając się, przewracając... Wreszcie zawadziła ramieniem o futrynę na pól wyrwanych drzwi, było to tak, jakby ktoś szarpnął ją za ramię... Upadła na zimne płyty posadzki i przywarła do nich całym ciałem, czekając na ból... uderzenie... czy śmierć. Nic takiego nie nastąpiło. Ale Armektanka nie chciała... i nie mogła się podnieść. Leżała do rana. W szarym świetle świtu ruiny zamku przestały być groźne. Były – nareszcie – naprawdę ciche i martwe. Wstała, odnalazła upuszczony łuk i zagryzając usta, ruszyła powoli przed siebie. W półmroku majaczyły kontury popękanych kolumn; przez dziurę w rozłupanej ścianie, widać było olbrzymią, szaroczarną kupę gruzów. Przeskoczyła, ziejącą w podłodze, szeroką szczelinę. Wracała pewność siebie; ogarnął ją wielki wstyd, że zhańbiła się w nocy tak ogromnym strachem. Podeszła do skraju, urywającej się nagle przy zburzonej ścianie, podłogi i spojrzała w dół. Leżała tam gęsta, wilgotna ciemność. – Brule! – zawołała głośno i odważnie. – Pokaż się. Czekam. Cisza. – Brule! Zawróciła. Przemierzała rozwalone komnaty, przeskakiwała liczne zwały gruzu. Powoli zaczęło do niej docierać, że zamek jest opuszczony.

– Brule! Nie chcę z tobą walczyć, słyszysz? Musimy porozmawiać! Zbiegła po resztkach popękanych schodów i stanęła u stóp ruin. – Brule! Powoli okrążała gigantyczne rumowisko. Było już zupełnie jasno, ale leżące na ziemi, szare od kurzu ciało dostrzegła dopiero wtedy, gdy niemal potknęła się o nie. Odskoczyła, tłumiąc okrzyk zaskoczenia. Stała i przełykając raz za razem ślinę, patrzyła na drobną, leżącą bez ruchu dziewczynę. Jej spojrzenie uważnie, zachłannie niemal badało szare od kurzu, bujne włosy, brudną koszulę, gołe nogi i bose stopy... – I... Ilara – powiedziała, zduszonym głosem. Leżąca nie drgnęła. Karenira rzuciła spojrzenie na boki i zbliżyła się ostrożnie. – Ilara...? Przetoczyła leżącą na plecy i usłyszała ciche westchnienie, prawie jęk. Zadrżała, gdy rozpalona twarz dziewczyny drgnęła i na chwilę otwarły się bezbronne, nieprzytomne oczy. Karenira oddychała coraz ciężej i coraz szybciej. Zacisnęła zęby. Obejrzała się za siebie i długo badała wzrokiem pasmo wzniesień, spoza których przyszła. Gdy znów spojrzała na nieprzytomną, jej oddech był jeszcze szybszy. Teraz już po prostu dyszała. Wstała. Długo patrzyła na wzniesienia, potem na ruiny, na leżącą – i znów w dal. Potem – drżąc jak w gorączce i oddychając chrapliwie – napięła łuk.

Rozdział XXVII

Baylay obudził się, tknięty jakimś dziwnym przeczuciem i natychmiast usiadł na ziemi. Przez chwilę patrzył przed siebie, półprzytomny, potem rozejrzał się dokoła. – Kara? Cisza. – Karenira?! Nie było jej. Matowy świt powoli rozjaśniał Zły Kraj; musiałby ją zobaczyć, gdyby była w pobliżu. Zrozumiał nagle, że stało się coś niezwykłego... coś strasznego. Gdzie jest, gdzie poszła? Na Szerń...

przecież to Obszar!... – Karenira! Bał się. O nią, nie o siebie. Choć o siebie też... Po raz pierwszy zrozumiał, jak strasznie opuszczony, samotny i bezbronny musi czuć się człowiek w Złym Kraju, gdy nie ma obok siebie nikogo. Tylko ta mogiła... Obszar – choćby nawet tak cichy i spokojny – był przecież przesiąknięty stale chłodem strachu... tego strachu, który najchętniej atakuje samotnych. Zerwał się z ziemi i pochwycił miecz. Znajomy kształt rękojeści przywrócił spokój. Wyjął głownię z pochwy i oparł się na broni, jak na lasce. Gold – kiedyś – uczył go, że nigdy nie należy tak robić. Wbicie miecza w ziemię było armektańskim symbolem poddania się do niewoli; w Grombelardzie uważano, że niepotrzebne ranienie Gór sprowadza nieszczęście... Zawsze. Nie traktował serio wszystkich przykazań Golda, niektóre wydawały się wręcz zabawne. Zresztą, nie był teraz w Górach. A nawet, gdyby był, w takiej chwili z całą pewnością nie zajmowałby się przestrzeganiem symbolicznych rytuałów. Spojrzał na wschód, tam, gdzie wieczorem widzieli błyskawice i słyszeli grzmoty. Niebezpieczeństwo, które zabrało Karenirę, przyszło stamtąd. Na pewno. Zapominając o worku z prowiantem, zapominając w ogóle o wszystkim, ruszył przed siebie. Pobiegł. Potem, gdy wschodzące słońce wystawiło brzeg tarczy zza pagórków – jeszcze przyspieszył. Biegł i biegł. Osiągnąwszy grzbiet wzniesień, natychmiast dojrzał czarną plamę ruin, a dalej, jeszcze dalej – morze. Pobiegł w dół. Potem, z miejsca, ku któremu zmierzał, doleciał go daleki, pełen przerażenia głos. Poznał go. Mocniej chwycił miecz i cisnąwszy precz pochwę – jak wicher popędził przed siebie. Krzyk Kareniry powtórzył się, ale teraz pokryły go inne glosy, których złowrogie brzmienie przeszyło Dartańczyka dreszczem. Nie wydały ich bowiem ludzkie gardła. – Kaaraaa!!

Rozdział XXVIII

Dysząc ze zmęczenia, ociekając potem, z jękiem cisnęła na stos ostatni odłam muru i upadła nań

bezwładnie. Z przerażenia, wstrętu do samej siebie i zmęczenia, chciało jej się rzygać. Czuła wodnistą, rzadką ślinę o charakterystycznym posmaku, bezustannie napływającą do ust. Zwymiotowała. Była przerażona, śmiertelnie przerażona i wstrząśnięta tym, co zrobiła. Zabijała już ludzi. Ale nigdy... nigdy... Gdy wtedy, po tym, otworzyła oczy... i zobaczyła... zobaczyła ją przyszpiloną do ziemi – posikała się z przerażenia. Potem chciała uciekać, na oślep, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Ze szlochem runęła na ziemię, wbijając w nią paznokcie – ale TO już się stało, nie było ucieczki, ani odwrotu. Długo płakała, powtarzając jego imię, potem, drżąc na całym ciele – wróciła. Zawlokła drobne ciało między gruzy i, z sercem w gardle, pokryła je olbrzymim stosem kamieni. Teraz leżała na tym strasznym grobie i uspokajała się powoli. Powstała. Z pochyloną głową, ociężale, odwróciła się... Zamarła, zalana nową falą przerażenia. Stały przed nią dwa olbrzymie, kudłate psy. Dzwoniły pozrywane łańcuchy, a w głębi szerokich gardzieli narastał złowrogi, głuchy pomruk.

Wpadł pomiędzy nie z wściekłością i rozpaczą. Miecz śmignął jak błyskawica, tnąc potężną łapę, zgrzytnął na kręgosłupie, na czaszce... Drugie potworne zwierzę rzuciło się ku niemu, ale zdołał nastawić sztych i pies nabił się nań... Ostrze wyszło karkiem. W straszliwym pośpiechu wydobył się spod drgających konwulsyjnie, wielkich zwłok i skoczył do niej. Pochwycił w ramiona. – Kara! Kara! Krzyczał bez przerwy, jak obłąkany, pośród straszliwego, rozdzierającego serce ból. Nie wiedział, jak trzymać, okropnie poszarpane kłami, nogi i ręce dziewczyny, jak zatamować krew, płynącą z pogryzionego boku. Wyciągnął ją z dziury pomiędzy gruzami, gdzie próbowała znaleźć ratunek przed atakiem potworów; zapłakał tak strasznie, że przez łzy, już po chwili, nie widział nawet jej twarzy. – Ka... Kareńka... Kareńka. Trzymał bezwładną głowę na kolanach, jak ślepiec dotykał palcami zadraśniętego policzka. – Kara... Na Szerń... Kara... Urwany, zduszony jęk i rzężenie były dla niego najpiękniejszymi dźwiękami, jakie kiedykolwiek wyszły z jej ust. – Kara! Kara, jestem! Czekaj... czekaj, słyszysz?! Kara! Już, na Szerń, już, Kara...! Dygoczącymi dłońmi zrywał zbroję, darł na długie, nierówne pasy koszulę, spódnicę, wszystko... Prosił, błagał, przemawiał uspokajająco i opatrywał rany, a tak szybko, tak delikatnie i – pomimo

drżenia rąk – tak zręcznie, jakby przez całe życie nie robił nic innego. – Kara... Nie miał nawet kropli wody. Opodal było morze – słone. Woda była tam, gdzie ją pozostawił – na miejscu noclegu. W Dobrym Kręgu. Wstał. Popatrzył na nią bez słowa i pobiegł. A biegł tak szybko, że gdy wrócił i dał jej pić – zemdlał.

*** Nigdy nie zdobyła się na to, by powiedzieć mu prawdę. Ani wtedy, gdy po raz pierwszy spojrzawszy przytomnie, zobaczyła nad sobą jego zatroskaną twarz, ani później, gdy przez długie, długie tygodnie, spędzone w ruinach Brula, leczył ją i pielęgnował, karmił, nie wiadomo od jakich zwierząt pochodzącym, mięsem i nie wiadomo jak złowionymi rybami. Raz tylko wspomniał o Ilarze... i zamilkł. Chciała, chciała mu powiedzieć wszystko... ale wykrztusiła tylko największe i najpodlejsze kłamstwo swego życia: – Była w zamku... gdy rozsypał się w gruzy... wiem na pewno. – Skąd? – zapytał cicho, odwracając wzrok. – Powiedział... powiedział mi Brule. Już nigdy więcej nie mówili na ten temat. Z Obszaru wyszli u progu grombelardzkiej zimy. Padało.

Epilog

Żegnali się, na krótko – pod murami Badoru. – Pójdę z tobą – mówiła nerwowo, jakby bojąc się, że odejdzie na zawsze. – Nie – zaprotestował łagodnie. – Przecież rozumiesz, dlaczego... Mogę stanąć przed Goldem z Ilarą... albo sam. Wrócę niedługo, Kara. I zabiorę cię z tych mokrych gór raz na zawsze. Dokąd tylko zechcesz. – Dokądkolwiek, Bay.

Pocałował ją jeszcze raz i zarzucił na ramię swój worek. Tuż przy bramie miasta siedział stary, siwy człowiek, o błędnym spojrzeniu i twarzy, zastygłej w szalonym jakimś grymasie cierpienia i przerażenia. Okryty był łachmanami wojskowej peleryny, prawie wcale już nie osłaniającej od wiatru i deszczu. Strzępy zielonej niegdyś, także wojskowej, spódnicy, lepiły się od brudu. – Obłąkany – szepnęła Karenira. Dartańczyk wysupłał z pasa dawno zapomnianą monetę i cisnął mężczyźnie pod nogi. – To także jest człowiek – powiedział. Deszcz przybrał na sile.

KRÓLOWA GROMBELARDU Część Pierwsza

Rozdział I

1. Wracała. Sępia Przełęcz! O, na wszystkie deszcze... "Pogromca", parszywy zajazd, stojący od lat przy trakcie wiodącym z Armektu i Dartanu do serca Grombelardu, był nieśmiertelny i wieczny jak same góry, jak sam Grombelard chyba. Sępia Przełęcz... Nigdy nie widziano tu sępa. Nawet jednego. Nawet całkiem małego sępeczka. Ale, tak czy inaczej, właśnie od tego miejsca, od Sępiej Przełęczy w Wąskich Górach, zaczynał się prawdziwy Grombelard. Tkwiła w siodle, pośrodku obszernego podwórca, otoczonego palisadą. Wzdłuż ostrokołu stały wozy kupieckie. Sporo. Duża karawana. Może dwie? Otworzyła usta – i zamknęła je zaraz, bo nagle zdała sobie sprawę, gdzie jest. Grombelard. Grombelard, na wszystkie chmury świata! To nie Dartan! – Ty czekasz, żeby jakiś pachołek przybiegł po twojego konia? – zapytała się głośno, ze zdumieniem. – O, wasza godność... – mówiła sobie dalej – możesz czekać do wieczora. Nikt nie przyjdzie.

Zeskoczyła z siodła i poprowadziła zwierzę do stajni. Rozkulbaczyła, nałożyła siana do czegoś, co miało być żłobem czy korytem, a przywodziło na myśl trumnę, po czym postała jeszcze chwilę, medytując. Na co jej koń? Może lepiej sprzeda go już tutaj? Karczmarz weźmie. Pewnie, że da grosze, ale weźmie. Chciała wprawdzie jechać aż do Grombu, ale teraz pomyślała, że właściwie to trakt już ją znudził... Zwłaszcza taki trakt. Ten trakt. To już może od razu iść w góry? A z tą dartańską chabetą... to chyba lepiej na psie! "Dartańska chabeta" była pełnokrwistym dereszowatym ogierem ze Złotych Wzgórz. Kosztowała trzy razy tyle, co niewolnik. Ale taki koński magnat dobry był może do parad na ulicach Rollayny. W górach wolałaby chyba bydlę pociągowe, grubokościste, solidne, silne i nie rozpieszczone. – Nie – znów rzekła na głos. – Miałaś jechać do Grombu! I do Grombu pojedziesz. A może do samego Rahgaru? Byłaś kiedyś w Rahgarze? Nie byłaś. To pojedziesz. Obejrzeć "morderców". W Rahgarze istniał, jedyny w całym imperium oddział gwardii, złożony wyłącznie z kotów. "Mordercy z Rahgaru". Na wdzięczne miano zapracowali... Zdała sobie nagle sprawę, że wrócił jej nawyk rozmów z samą sobą... Kiedyś, gdy samotnie wędrowała po górach, czasami całymi tygodniami nie widząc żywej duszy, mówiła do siebie stale. Ale potem, w Dartanie... Splunęła powolutku, na samo wspomnienie. Bale i uczty, uczty i przyjęcia, przyjęcia i bale... Jedyne, czego jej brakowało w Rollaynie – to chwili milczenia, samotności. Na pewno nie rozmów. No, ale była w Grombelardzie. Zarzuciła na ramię sakwy podróżne, a na drugie – sajdak. Stary, dobry łuk. Raczej duży, oparty o ziemię, sięgał jej pod pachę. Coś słyszała, że Garrańczycy mieli kiedyś, jeszcze przed wojną z imperium, łuki wzrostu człowieka, i większe. Ciekawe, czy też cisowe? Jesionowe, orzechowe? Z wiązu? Musiały mieć wielką silę. Ale tu, w górach, w wiecznym deszczu, nie na wiele by się przydała taka... katapulta. Łazić z tym po skalach? A jak to-to zabezpieczyć przed wilgocią? Już ze swoim łukiem miała kłopoty, łubie było grube i ciężkie jak deska, z potrójnej warstwy skór, byle tylko wilgoć nie przenikała do środka. I kryło całą cięciwę, zamiast sięgać do połowy łęczyska, jak zwykle. "Pogromca" był szczególnym zajazdem. Jedynym chyba w całym Grombelardzie, jaki uchował się poza miejskimi murami. Były kiedyś inne gospody, ale spalili je rozbójnicy. "Pogromca" trwał niezłomnie. Niedaleko był Riks. Komendanci Legii Grombelardzkiej w Riksie, bardzo dbali o tę ruderę u bram prowincji. Patrol wojska niemal każdego dnia, gościł na Sępiej Przełęczy. A i karczmarz trzymał paru chłopa wiedzących, co to kusza. Mógł sobie na to pozwolić; jeśli zbutwiała buda wyglądała tak, jak wyglądała, to na pewno nie dlatego, że właściciel cierpiał na brak gości i był biedny. O, na Szerń, nie było chyba podróżnego, który nie zabawiłby tutaj, jadąc w Ciężkie Góry, albo z nich wracając! A już kupcy ze swoimi wozami? Ostatni zajazd na drodze do Riksu, Badoru, Grombu i Rahgaru. Czasem posiedzieli i trzy dni. Zaś ci jadący do Armektu i Dartanu, naprawiali tu

rozklekotane na górskim trakcie wozy, podkuwali na nowo muły i konie... Obrotny karczmarzyna miał i kuźnię, a jakże... I kramik ze wszystkim, co w podróży potrzebne. Obszerna palisada chroniła prawdziwy, maleńki gród, skupiający wcale wielu mieszkańców. Ciekawe, czy mieli tu jaką dziwkę? Córka oberżysty, ani chybi... W wielkiej izbie na parterze nie było szynkwasu, jak w oberżach dartańskich, czy niektórych armektańskich. Były drzwi do izby obok, zasłonięte wyleniałym jakimś, psim pewnie, futrem. Podchodziło się do tych drzwi i waliło pięścią w ścianę. Wtedy głos zza śmierdzącej skóry pytał: "Czego?!". Dobrze to znała. Izba była zatłoczona, jak rzadko. Siedziało czterech żołnierzy (nieco zbójowatych), paru kupców, parunastu kupieckich pachołków, jeszcze kilku podróżnych... Z trudem wyszukała wolne miejsce. Obok draba, śmierdzącego jak świnia, śpiącego z ramionami i głową na blacie. Wokół tego samego stołu siedzieli żołnierze – podchmieleni, nie ma co ukrywać. Rzadkość. O legionistach wiele złego dało się powiedzieć, ale w piciu zwykle umieli zachować umiar. Z prostej przyczyny: za pijaństwo, na służbie, groził nawet stryczek. Do wojska nikogo nie ciągnięto na siłę, chętnych było dość. Ale jak już ktoś przyszedł, to musiał zapamiętać sobie, co cesarskiemu żołnierzowi wolno, a o czym nawet myśleć nie powinien. Położyła sakwy na ławie i zastanawiała się, czy zostawić też łuk (bo chciała zawołać oberżystę, by dał jej coś do jedzenia). Myślała krótko – w końcu obecność żołnierzy, nawet podpitych, gwarantowała chyba nietykalność jej rzeczy. Ruszyła przez zatłoczoną, gwarną izbę, ale karczmarz oszczędził jej fatygi. Oto bowiem pojawił się, dźwigając z niezwykłą zręcznością cztery cynowe półmiski, wypełnione mięsiwem, a pod pachą jeszcze – niemały gąsiorek. Postawił to wszystko na jednym ze stołów, niedaleko niej. Podeszła. – Tam siedzę – wskazała palcem. Uniósł głowę i skinął, widząc nową twarz. Wróciła na swoje miejsce. Jeszcze idąc, ze zdumieniem spostrzegła, że jeden z żołnierzy trzyma jej sajdak, mówiąc coś do pozostałych. Usiadła bez słowa i patrzyła wyczekująco. – Łuk? – zagadnął legionista. Cała czwórka patrzyła z ciekawością – Topornicy? – zapytała także, wskazując pasy i okute żelazem pochwy mieczów, z nie barwionej skóry. Kusznicy nosili pasy czarne, przy zielonych, jak to w grombelardzkim wojsku, tunikach. Zarówno topornicy, jak i kusznicy zaliczam byli do ciężkiej piechoty (inaczej niż w Armekcie, gdzie łucznicy należeli do piechoty lekkiej), jednak służbę patrolową pełnili zwykle ci drudzy. Topornicy – oczywiście przy samych mieczach tylko, bez tarcz i toporów – używani byli raczej do służby

miejskiej. Żołnierz zarechotał, nie wiedzieć czemu. Rozbawiła też, najwyraźniej, jego towarzyszy. – Z daleka, ślicznotko? – zagadnięto znowu. Spojrzała pytającemu prosto w twarz. Wiedziała, jak niesamowity jest jej wzrok... Legionista jednak był zbyt mocno podpity, by dostrzec coś więcej, niż wyzywające spojrzenie. – Nie lubisz cesarskich żołnierzy, ślicznotko, co? – Żołnierze mnie nie lubią – odrzekła spokojnie. Najwyższy, ale i najchudszy z całej czwórki, przesuwał się po ławie w jej stronę, mrugając i łypiąc do kolegów. – Napij się z nami, ślicznotko – zachęcił znów ten najbardziej rozmowny. Odmownie odsunęła podetknięty kubek. Chudy wyciągnął rękę i ujął jeden z jej warkoczy, jakby dziwiąc się jego grubości. – Czaarnulka... – powiedział, jąkając się nieco. – Pewnie zdrożona? Zamiast oberżysty, pojawił się dziesięcioletni może chłopak. – Czego? – rzekł do niej uprzejmie, ze śmiertelną powagą. Miniaturka tatusia, nic dodać. – Piwa – rzekła krótko, bo pomyślała nagle, że zjeść to tu chyba nie zdoła. – Obrok dla konia był? – Był. – Izbę? – Nie. Żołnierze znów rechotali. Chudy wciąż miętosił jej warkocz, ale teraz puścił łapę, dotykając piersi, ukrytych pod łosiowym kaftanem i koszulą. Nie reagowała zupełnie, pozwalając obmacywać się bezkarnie. – Maalutkie – jęknął żałośnie chudzielec, ku uciesze kompanów. Gadatliwy sięgnął z drugiej strony, poprzez śpiącego na stole draba. – Maalutkie – powtórzył za jąkałą, wywołując nowe rechoty. Siedzący przy innych stołach goście coraz częściej spoglądali w stronę, gdzie coś najwyraźniej się

działo. Zauważyła zdziwienie kupców. Taki patrol widzieli, zdaje się, po raz pierwszy. Ona też. Teraz już macano ją po brzuchu. Zastanawiała się, czy kościste łapsko dotrze pod spódnicę, zanim chłopak przyniesie piwo. Piwo było szybsze. Uniosła gliniany, mieszczący dobrą półkwartę dzbanek, i wypiła duszkiem. Naprawdę była spragniona. Żołnierz odgarnął fałdy jej krótkiej, męskiej spódniczki i sięgnął pod nią, dotykając włosów łonowych. Rozwaliła mu garniec na głowie. Natychmiast potem chwyciła rozbity łeb i trzasnęła nim oblat stołu, miażdżąc nos pośród skorup dzbanka, w kałuży gorzałki, wylanej z przewróconego kubka. Siedzący naprzeciwko topornicy zerwali się z miejsc, ale zaraz polecieli do tyłu, przywaleni stołem, który poderwała do góry, jakby ważył tyle, co zydel. Gaduła, siedzący na tej ławie, co ona, wyszarpnął miecz. Nie czekała. Pochwyciła sajdak, przeskoczyła przez stół i leżących na podłodze żołnierzy. Sakwy zostały – trudno! Roztrącając ludzi, dopadła drzwi; zaraz potem była na majdanie. W izbie żołnierze pozbierali się dość szybko – poza chudzielcem, ryczącym z bólu poprzez krew, rozmazywaną na twarzy. Trunek, zdawało się, wywietrzał im z głów, z mieczami w dłoniach rzucili się w ślad za czarnowłosą. Gdy tylko wybiegli z izby, goście stłoczyli się przy maleńkich okienkach i w otwartych drzwiach; śmielsi wyszli nawet na zewnątrz. Kobieta w łosiowym kaftanie stała pod samą palisadą, przy kupieckim wozie, niedaleko stajni. Łatwo było zgadnąć, że zabrakło jej czasu na okulbaczenie wierzchowca. Lewą ręką trzymała łuk, za łączysko, przytrzymując między palcami na łożony na cięciwę pocisk. Prawą ręką zatykała strzały w ziemię przed sobą. – Hej! – ryknął jeden z żołnierzy, ruszając naprzód. Pozostali postąpili za nim. Kobieta uniosła łuk, przyciągnęła cięciwę do ucha i zwolniła ją, jakby mimochodem. Rozległ się wyraźny stuk... żołnierz cofnął się, ale zaraz zarechotał, pokazując strzałę, która przebiła wprawdzie mundurową tunikę, ale ześlizgnęła się po krzywiźnie toporniczego napierśnika. Miał ją teraz pod pachą. – Kirys! – zawołała ze złością łuczniczka. Głos miała lekko zachrypnięty; nie było widać w nim strachu... Żołnierze, z nastawionymi mieczami, ruszyli naprzód, zachodząc ją z przodu i z boków. Zrobili może trzy kroki. – Gaduło – powiedziała – zakończyłeś patrol.

Strzała przebiła szyję na wylot. Następna, równie niechybna, powaliła drugiego legionistę. Czarnowłosa parsknęła śmiechem, widząc rejteradę ostatniego przeciwnika. Znów miała napięty łuk. Była w Grombelardzie. Wróciła.

2. Ciekawscy podróżni szukali schronienia w gospodzie. Legionista chciał uciec razem z innymi, ale w drzwiach utworzył się zator. W futrynie, z ostrzegawczym drżeniem, utkwiła kolejna strzała. – Wojsko precz! Za palisadę, bo zabiję! Legionista pomknął ku bramie. Jeszcze raz napięła łuk i ugodziła "wojsko" w tyłek, rżąc jak kobyła. Potem pochyliła się, wyrwała z ziemi ostatnią strzałę, oczyściła grot i schowała. Jeszcze raz pochyliła głowę. Napluła wolniutko na ziemię, patrząc spod oka na opustoszały majdan, z dwoma świeżymi trupami. – Ładnie to zrobiłaś – pochwaliła się. Wracała do izby, przydeptując po drodze zwłoki, żeby wyrwać strzały. Każdą wycierała starannie. Wiedziała, że jest pilnie obserwowana, ale bawiło ją to. Wkrótce stanęła w drzwiach gospody. Wewnątrz panowała cisza. – Czy ktoś widział kiedyś takich żołnierzy? – zapytała. – Na Szerń, nie jestem jakąś morderczynią... Pytam: widział ktoś, czy nie? Podróżujący przez Sępią Przełęcz ludzie rzadko należą do typu, pożądanego w dobrym towarzystwie, cokolwiek by to miało oznaczać... Kupiec, czy kupiecki pachołek, musiał umieć pilnować towaru. Szła o zakład, że w całym "Pogromcy" nie było człowieka, który nie potrafiłby użyć kuszy, czy przyłożyć pałką. – Nie widziałem – rzekł tłusty do nieprzyzwoitości mężczyzna, oglądając się na innych. – Pijanych nie widziałem... Poparto go powszechnym pomrukiem. Wszystkie spojrzenia spoczęły teraz na chudzielcu z pokrwawioną twarzą. Tłumiąc jęki, przesuwał się w stronę drzwi. Ale ona ciągle w nich stała. – Pojedziemy do twojego komendanta – oznajmiła mu. – Ciekawe, co powie.

Pokiwała palcem, by podszedł bliżej. – Kim jesteś? – zapytał jakiś głos z głębi izby. – Dartańską magnatką – odrzekła, wzruszając ramionami. – Ale rodem z Armektu... A.B.D.Karenira. Uznano to za żart. Była wczesna wiosna, czyli – oczywiście – chmury, wiatr i bezustanny deszcz... Choć, jak dotąd, dzień był po prostu piękny; dopiero teraz, pod wieczór, zaczęło mżyć. Poprawiła płaszcz na ramionach i nałożyła kaptur. Obejrzała się na jeńca. Rozśmieszał ją wypięty tyłek. Ręce i nogi kołysały się przy końskich bokach, związane i połączone sznurem, przeciągniętym pod brzuchem zwierzęcia. – Wygodnie ci? – zapytała troskliwie, powstrzymując wierzchowca. – Dziiiwka... – wyjąkał stękliwie. – Właśnie nie! – rzekła triumfalnie. – Jakby "dziiiwka", to byś trzymał łapę, gdzie trzymałeś, a łeb byłby cały! Gdy niosące bezwładny ciężar zwierzę przechodziło obok, wyjęła nogę ze strzemienia i z ogromną przyjemnością kopnęła wystawiony zadek. Czuła się świetnie. Najlepiej pewnie – od roku z okładem! Ruszyła, znów wysuwając się przed konia jucznego. Pomyślała, że warto by pokłusować. Riks był niedaleko, niemniej w takim tempie dotrze tam rano, albo jeszcze później. Nie martwiła się, czy otworzą jej bramę. Otworzą, nawet w środku nocy! Chyba nie codziennie ktoś przywozi topornika legii, z siedzeniem godzącym w chmury. Ale żeby pokłusować, należało zmienić pozycję bagażu. Inaczej pewnie się zsunie. Walczyła z lenistwem. – A może niech się zsunie? – rzekła do siebie, ziewając. Gdzieś z tyłu, na gościńcu, rozbrzmiał odległy tętent. Zbliżał się. Zmarszczyła szerokie, czarne brwi, ale – to był tylko jeden koń. Tak czy inaczej, poprawiła na biodrach zdobyczny pas z mieczem, odsuwając nieco płaszcz, by łatwiej móc sięgnąć po broń. W przedwieczornej, dżdżystej szarówce, postać jeźdźca majaczyła niewyraźnie. Dopiero gdy zatrzymał konia i odrzucił na plecy kaptur peleryny, poznała twarz, którą widziała przelotnie w "Pogromcy". Mężczyzna miał jasne włosy i zdumiewająco różnobarwne wąsy. Był przystojny, to nie ulegało wątpliwości.

Odchylona w siodle do tyłu, cierpliwie czekała, co powie. – Co za spotkanie! – powiedział. Usta otworzyły jej się same. – Przypadkowe – stwierdziła po chwili. Jasnowłosy uśmiechnął się. Miał sympatyczne zmarszczki koło oczu i bardzo równe zęby. – No... prawie. Rzeczywiście zmierzam do Riksu. Najpierw do Riksu. Pomyślałem, że może w towarzystwie... Dotarło do niej, że Konu trąci w ustach mężczyzny czymś znanym. Odchyliła się jeszcze bardziej do tyłu. – Dartańczyk... – powiedziała niechętnie. – Dartańczyk – potwierdził ochoczo. – Mało tego, mieszkaniec Rollayny. Halabardnik gwardii u księcia Przedstawiciela... Były halabardnik. Patrzyła przez chwilę, aż zaczął potakiwać głową. – Oczywiście, wasza godność. Widzieliśmy się na dworze. Czy też raczej: ja widziałem. Bo kto patrzy na czerwony, wyprężony szpaler w pałacu? Chyba tylko dowódca wart – czy aby który brzuch nie wypięty za bardzo! Milczała. Spojrzał na związanego legionistę i znów na nią. – Ale przyznaję, w tym kaftanie i zielonej spódnicy nie poznałem... I warkocze... Tam wasza godność miała suknię, wartą mój żołd całoroczny. I kok do samego sufitu. Dopiero to nazwisko, znane chyba w całym Dartanie... – Kłamałam – przerwała. – Już go nie noszę. Pewnie chciałam wywrzeć wrażenie... albo nawet nie. Z nawyku. I odwal się ode mnie. Wasza godność. Przygryzł wargę, zmrożony jej tonem. – Wybacz, pani... Zatoczyła koniem i ruszyła dalej, do Riksu. Jeniec postękiwał; nagle zaczęło ją to złościć. Halabardnik dołączył wkrótce. Wstrzymała konia. – Gościniec jest wąski – rzekła, patrząc przed siebie. – Ale za to długi. Przodem. Albo z tyłu. Ale lepiej przodem, i z kopyta.

– Wybacz, pani – powtórzył – nie chciałem... Swoim zwyczajem, powolutku napluła na drogę, przechyliwszy się nieco z siodła. Udał, że tego nie widzi. – Po nocy we dwójkę bezpieczniej – zauważył. Westchnęła mimo woli. – Co trzeba powiedzieć lub zrobić, żebyś mnie zostawił w spokoju? Nie po to uciekłam z Dartanu, by wlec go za sobą do Riksu. – Ale... uciekliśmy oboje, wasza godność – rzekł, jakoś tak bezradnie. Jeniec znów zaczął stękać. Uwolniła stopę i uspokoiła go z dużą wprawą. Koń, posłuszny jej woli, ruszył znowu. – Grombelard to nie miejsce dla Dartańczyka. – A dla Dartanki, wasza godność? – Nie jestem Dartanką! – cisnęła, po raz kolejny ściągając wodze. – Odczep się, człowieku! Czego chcesz ode mnie?! – Chcę tylko pomóc... – Ooo!... – jęknęła. – Mówiłaś, pani – kontynuował pospiesznie – że to wcale nie żołnierze... Mówiłaś do oberżysty, słyszałem! I ostrzegałaś kupców przed dalszą drogą. Nie przechwalam się, ale służba w Gwardii Dartańskiej to nie tylko parady! Co innego legie, ale nas, gwardzistów, szkolą twardo. Wiem, co robić z mieczem, już tam, w oberży, chciałem pomóc, ale nie było trzeba... – Oooo! – jęknęła raz jeszcze, kuląc się w siodle. – Jesteś, pani, niezwykłą kobietą, widzę to! Ale ja także nie chcę być dartańskim malowanym wojakiem, przybyłem tu, bo chcę dotrzeć do Złego Kraju. Gdyby jednak wasza godność przyjęła mnie na służbę... Poderwała się, jak dźgnięta włócznią w plecy. Zamilkł, bo przez gęstniejący mrok zauważył w jej twarzy coś, jak nadchodzące omdlenie. – Podobam ci się, panie? – zapytała swym lekko schrypniętym głosem. Zaraz potem pospiesznie zlazła z siodła.

– Chcesz to zrobić z dartańską magnatką? – pytała, zrzucając płaszcz. – To mnie weź. Teraz, zaraz. Ale potem odjedź, odjedź prędko. Wszystko, tylko nie Dartańczyk w drodze do Złego Kraju! Patrzył w osłupieniu, ale ona, pośród wieczoru i mżawki, na nierównej, grombelardzkiej drodze, rozbierała się naprawdę. Gdy na płaszcz upadł kaftan, a zaraz potem koszula, i ujrzał drobne, nagie piersi, rozejrzał się, jakby wyglądając pomocy. – O... – rzekł tępo. Koń ruszył, od razu dobrym kłusem. Zaplątana jedną nogą w zdjętą już prawie spódnicę, patrzyła za nim. Oddalał się. Wkrótce pochłonęły go ciemność i deszcz. – Odjechał, naprawę odjechał – rzekła z niedowierzaniem i ulgą. – Znalazłaś sposób na odstraszanie natrętów... Zapamiętaj go... Ubrała się pospiesznie. Popatrzyła na jeńca. Co tam... I tak było już zbyt ciemno, by kłusować – po tej drodze. – Ale – rzekła jeszcze, wskakując na siodło – skoro męczył tak długo, mógł jeszcze te parę chwil... Właściwie jest przystojny. Trzeba patrzeć na halabardników. Ścisnęła kolanami boki konia. – Dartańczyk. Dartańczyk w Złym Kraju. Jednak lepiej, że tak szybko pojechał. Parsknęła szyderczo i gniewnie.

3. Pospała trochę w siodle. Cud prawdziwy, że jeniec nie uciekł. Może i dobrze by zrobił. Posikał się parę razy... i chyba nawet jeszcze gorzej, a wiatr dmuchał od tyłu, jakoś tak samo prędko, jak szły konie. Jechała pośród fatalnego odoru, skwaszona, zmęczona i trochę senna. Dartan, właściwie, miał pewne zalety. Należało do nich łoże, wielkie jak imperium. – Trzeba było je zabrać – zauważyła półgębkiem. Późnym rankiem stanęła przed bramą Riksu. Riks był zlepkiem Armektu i Grombelardu. Armektańska była nazwa. Cała reszta była grombelardzka. W Grombelardzie jest tylko pięć miast: Grombu, Riksu, Badoru i Rahgaru w górach, oraz portowego Londu, u bram wód Środkowych. Wszystkie te miasta (za wyjątkiem Londu) powstały w ten sam sposób: potężniejszy od innych i bogatszy herszt zbójców, wznosił w górach warownię. W warowni

żyli jego ludzie i konie, trzymano też tam kobiety i wiele innych rzeczy. Pod mury twierdzy garnęli się górale z wiosek pasterskich, płacąc daninę w zamian za ochronę przed napadami innych band. Nie mieli zresztą wyboru: siedzący w zamku mordercy nie lubili czekać. Warownia, położona przeważnie dość wysoko w górach, nie sąsiadowała z terenami, na których dało się pasać owce. Górale rzucali więc pasterstwo, zasilając oddziały pana twierdzy, albo chwytali się rzemiosła. I robiło się miasto. Takimi miastami byty szczególnie Gromb, Bador i Rahgar. Leżący w Górach Wąskich Riks znajdował się bliżej świata. Oznaczało to, że Brol – pierwszy pan zamku (miasto zresztą nazwano najpierw jego imieniem) łupił głównie Dartańczyków i Armektańczyków, ale i handlował z nimi; leżały wprawdzie o sto mil, lecz byty wcale bogate. Stąd więc, mniej może w Riksie (Brolu) zajmowano się rzemiosłem, a więcej kupiectwem. Sprzedawanie Dartańczykom tego, co im wcześniej zrabowano, było nie tylko zabawne, ale i opłacalne. Poza tym jednak Riks nie różnił się, wcale od Grombu, czy Badoru. Kamień, kamień i kamień, brunatny, ciężki, brzydki i ponury. Położona o niecałe trzysta mil Rollayna – prawda, że najwspanialsze miasto Szereru – była jak cudo z innego całkiem świata. Najbardziej jednak wszystkie różnice uderzały w oczy w Akali, mieście na Potrójnym Pograniczu, gdzie stykały się Dartan, Armekt i Grombelard. Miasto było dziwne, tak jak i jego historia: zaczęli je wznosić Dartańczycy; zdobyli i uczynili obronnym Grombelardczycy; zamieszkiwali zaś głównie Armektańczycy, odkąd nastało Cesarstwo... Stały tam strzeliste, bielone budowle dartańskie, z szybami w oknach; opasane murem z głazów prawdziwych, potwornie ponurym, jak wszystko co grombelardzkie, ale także potwornie trudnym do zdobycia – również po grombelardzku. Pałacyki, kilkupiętrowe białe domy, w otoczeniu ogrodów, wyglądały kiedyś wytwornie; cóż, kiedy w każdym parku wyrósł jakiś oktogon, czasem otoczony osobnym murem, bo grombelardzki kupiec (kupiec, nie zbój wcale!) tylko w takim domu czuł się bezpiecznie i dobrze. Patrząc na bramę Riksu, z zębatą broną u sklepienia, po raz kolejny dostrzegła, że Grombelard od Dartanu dzieli przepaść. No – dlatego była w Grombelardzie. Żołnierze z posterunku przy wrotach patrzyli na przytroczonego do konia, półżywego legionistę, z niebotycznym zdumieniem. Dojrzała dziesiętnika, zdaje się – dowódcę posterunku. – Daj mi jednego człowieka – powiedziała. – Chcę się widzieć z komendantem garnizonu. Dziesiętnik, pięćdziesięcioletni, kulawy wiarus, z tych, co to niejedno w życiu widzieli, szybko otrząsnął się ze zdziwienia. Bez większych ceregieli dał jej żołnierza. Ruszyła stępa, za przewodnikiem. Właściwie, koszary znalazłaby łatwo sama. Zwłaszcza, że bywała już kiedyś w Riksie (prawda, że przed laty). Ale nie miała ochoty być zaczepiana przez każdy napotkany patrol na ulicach. Poprzedzana przez człowieka w mundurze, zdawała się tym samym zaświadczać: spokojnie, wszystko w porządku; wiozę dziwny bagaż, ale już o tym wiecie.

Bez przeszkód dotarli do garnizonu. Tęgi mur, oczywiście. Twierdza w twierdzy. Trzy czworokątne baszty i stołp. Dom mieszkalny, stajnie, magazyny, spichlerz i różne budynki gospodarcze. Obszerny majdan, a na nim zadaszona studnia z kołowrotem. Przed bramą żołnierz zatrzymał się i zamienił dwa słowa z wartownikami. Zwrócił się następnie do niej, ale jednym gestem dała mu do zrozumienia, że wie, zna, pojmuje i będzie czekała. Zsiadła z konia. Zawsze było tak samo. Wartownik szedł do dowódcy wart, zwykle podsetnika, czasem dziesiętnika. Ten wychodził przed bramę i pytał. Czasem krótko, ale zwykle długo, bardzo długo i dociekliwie. Tak, jakby jego komendant był co najmniej Przedstawicielem Cesarza... Inna rzecz, że po Księciu Przedstawicielu właśnie, wojskowi komendanci garnizonów miejskich byli w prowincjach rzeczywiście najważniejszymi osobami. No i – urzędnicy Trybunału Imperialnego. Szarzy, cisi, a faktycznie rządzący całym Wiecznym Cesarstwem. W masywnej bramie skrzypnęły niewielkie drzwi. Podsetnik. Przyjął zwięzły raport od jej przewodnika i odprawił go. – W jakiej sprawie? – Do komendanta garnizonu. Miała szczęście, bo to był kolejny stary żołnierz. Popatrzył na tobół, który wiozła, a który już nawet nie stękał, potem znowu na nią, obejrzał jej twarz, warkocze i miecz przy boku, a szczególnie sajdak z łukiem przy siodle, po czym zapytał, pozornie bez związku, a tak naprawdę – bardzo rzeczowo: – Znamy się? Odetchnęła. – Znamy. Ale tylko w jedną stronę. – Jesteś... – Tak. To ja. – To chodź, pani. Wartownicy otwarli bramę. Pomógł jej przeprowadzić konie. Był, oczywiście, zaintrygowany. Prowadził prosto i bez zwłoki, dlatego nie miała za złe, że po drodze pytał:

– To nasz człowiek? – Wątpię. Znasz wszystkich? – Prawie. Prócz nowych. Paru przybyło niedawno. Obejrzał się na częściowo widoczną, pokrytą zakrzepłą krwią i świeżymi strupami, twarz jeńca. – Trudno poznać... Ale to chyba nie od nas. Skinęła głową. – Dawno o tobie nie słyszano, pani... I dziwne, że ośmielasz się pojawiać w koszarach Legii Grombelardzkiej. – To mój kłopot. Zatrzymali się przed wejściem do budynku. Podsetnik wydał krótki rozkaz wartownikowi, wymieniając przy tym jej przydomek. – Konia zabiorę – rzekł, znów do niej. – A tego? – Też. Pilnuj dobrze. Nawet nie wzruszył ramionami. Wzięła swój sajdak i czekała, aż posłany do komendanta żołnierz wróci, by ją wprowadzić. Niedługo to trwało. Przyjął ją nie komendant, lecz jego zastępca. – Komendanta nie ma – wytłumaczył krótko. – Słucham. Opowiedziała o wszystkim. Potem czekała, aż oficer przetrawi wieści. Obejrzała go sobie, w międzyczasie, dokładnie: Był młody. Powszechnym, u wysokich szarż, zwyczajem, nie nosił oznaczeń stopnia. Ale wiedziała, jak trudno w czas pokoju o awanse, zwłaszcza w prowincjach. Komendanci garnizonów nie nosili dystynkcji, bo co drugi z nich był ledwo setnikiem. Pełniącym wysoką funkcję, ale – setnikiem... W życiu widziała jednego tysięcznika Legii Grombelardzkiej: był nim P.A.Argon, komendant garnizonu w Grombie, stolicy Grombelardu. Jej dawny dowódca, skądinąd. Nie żyjący od paru lat. Ten tutaj, mężczyzna w jej wieku, a więc trzydziesto-trzydziestoparoletni, nie bardzo wyglądał na żołnierza z krwi i kości. Ale nie wyglądał też na durnia. Pochwyciła kilka jego spojrzeń, badawczych, może i niechętnych, a nawet trochę wrogich, ale nie uwłaczających. Wiedział, kogo ma przed sobą i zachowywał się odpowiednio do tego. – Powiedziano mi, kim jesteś... – rzekł właśnie; zawahał się, ale dorzucił: – pani... Czy rzeczywiście? Od jakiegoś czasu nie słyszano o... tej kobiecie.

– O mnie – powiedziała po prostu. – Jestem tą, o której mówisz, komendancie. I o której myślisz. A.J.Karenira, Łowczyni. Zwą mnie czasem Panią, a nawet Królową Gór. Lubię to miano, bo mi się należy. Patrzył przez chwilę, milcząc. – Jesteś, pani, ścigana przez Trybunał. A więc i przez legie cesarskie. Wyjątkowo... – pokiwał głową – żołnierze zgadzają się z urzędnikami. Zaprzeczyła. – Nie, panie. Ścigana? Posądzono mnie kiedyś o sprowadzenie śmierci na oddział żołnierzy. Ale nikt nigdy nie dowiódł, że tak było. Poszli ze mną dobrowolnie. Zabiły ich sępy, przy próbie uwolnienia kilku, pojmanych wcześniej, kuszników. Wyniosłam z tego głowę jako jedyna. Czy to bardzo dziwne? Chyba nie sądzisz, panie, że nazwano mnie Łowczynią bez powodu? Patrzyli sobie w oczy. Odwrócił spojrzenie, jak każdy niemal, z kim skrzyżowała swoje. – Usprawiedliwiać się więcej nie będę – dorzuciła. – Nie widzę takiej potrzeby. Chcesz mnie, panie, wydać w ręce Trybunału? No to już nie żyjesz. Powstał ze swego miejsca i przeszedł się po komnatce, zimnej, kamiennej. Wyjrzał przez wąskie okno. – Nie pojmuję. Grozisz mi, pani? – Wcale nie. Ale przywiozłam ci, komendancie, rozbójnika przebranego za żołnierza. Nie wiem, skąd wziął mundur, ale boję się, że któryś z twych patroli nie wróci... Czterej ludzie, podający się za twoich legionistów, wypytywali w "Pogromcy" o palisadę, liczbę pachołków, obejrzeli kram oberżysty i jego piwnice... – Nie spieszyłaś się jednak zbytnio z tymi wieściami, pani. – Wątpię, by po tym, co tam urządziłam, od razu wzięli się za napaść. – Pokonałaś, mówisz, czterech ludzi? W zbrojach i z mieczami, z których, jak zaręczasz, potrafią robić użytek? – To furda. Dla mnie to furda, po prostu. Jestem dość ładna, by się podobać, i dość silna, żeby przestać. – Dość pyszałkowata, chciałaś pewnie powiedzieć. Wstała, wyjmując miecz. Omal sięgnął po swój, ale ona tylko odrzuciła płaszcz na plecy, ujrzał nagle, wystające z podwiniętych rękawów, muskularne przedramiona, spięte teraz; ujęła miecz za dwa końce i bez trudu złamała na kolanie.

– Dość silna – powtórzyła, poprzez wiszący w powietrzu jęk pękniętego żelaza. Upuściła resztki oręża na posadzkę i rozluźniła nieco wiązanie kaftana, patrząc spod oka. Usiadła na powrót. Skinął głową. Także potrafił złamać miecz... ale był mężczyzną, a ona kobietą. Znów popatrzył przez okno. – Czego oczekujesz, pani? – Niczego przecież. Jadę w Ciężkie Góry. Jadąc, spotkałam rozbójników. Nie po raz pierwszy i nie ostatni, jak sądzę. Przywiozłam tu jednego, bo mi było po drodze. Teraz idę jeść i spać, bo w "Pogromcy" nie jadłam i nie spałam. Napiłam się piwa, ale tak łapczywie i pospiesznie, że dotąd mi się odbija. Wstała. – Dlaczego to zrobiłaś? Cóż cię właściwie obchodzi ten zajazd, pani? Słyszałem, że widzisz w swoim życiu tylko jedno: sępy. – Czasem też widzę żołnierzy. Nie zawsze szczególnie bystrych, niestety. "Pogromca" to jedyny zajazd w tych stronach, mało – jedyny przy całym trakcie, nie licząc tych w miastach. Nocowałam w nim raz i drugi. Może chcę, by było to nadal możliwe? – Jest to jakiś powód – skinął głową na zgodę. Stali, znowu mierząc się wzrokiem. – A jednak, pani, chętnie bym cię kazał zatrzymać. Co się stało, że tak długo Grombelard o tobie nie słyszał? – Podróżowałam. W drzwiach zatrzymała się jeszcze na moment. – Wiesz – powiedziała przez ramię – a może ja po prostu was lubię? Całe to cesarskie wojsko? Słyszałeś pewno, że sama w nim służyłam? Wyszła, a wtedy uniósł lekko brwi. – Wiesz – powiedział – a może to dobrze, że wróciłaś? Grombelard bez legend... to tylko wiatr i deszcz.

4. Znalazła niezłą gospodę przy rynku. Trochę drogą. Ale złota miała dość. Wiele mogła zarzucić

swemu byłemu małżonkowi, ale na pewno nie skąpstwo. Dał jej tysiąc sztuk złota i tego ogiera. Dałby dziesięć razy tyle, gdyby zażądała. Nie dbał o złoto. "Wrócisz" – powiedział z pogardą. Wzięła złoto i konia, bo jej się należały. "Zapłata za usługi, które ci świadczyłam" – powiedziała mu. – "Niezbyt drogo, prawda?" Pamiętała dobrze, jak krew uderzyła mu do twarzy. Pojadła solidnie. Znów siedzieli w gospodzie żołnierze, ale prawdziwi tym razem, trzeźwi i uprzejmi. Chociaż podpytywali ją, oczywiście, kim jest, skąd i dokąd zdąża. Tak się składało, że w Grombelardzie żołnierze byli dociekliwi. Zwłaszcza wobec orężnych, samotnych podróżnych. Uzbrojona kobieta nie była w Drugiej Prowincji czymś szczególnie niezwykłym. Ale jednak, zawsze wzbudzała pewną ciekawość. Wzięła najdroższą i najlepszą izbę. Już stojąc w niej, mówiła sobie z ironicznym uśmieszkiem: – Przywykłaś jednak do wygód, co? No, zobaczymy, jak będzie w Górach. Przez pierwszych parę nocy pod gołym niebem, nie zmrużysz oka. Zobaczysz. Rozebrała się do naga, stanęła w szerokim rozkroku, zakładając ręce do tyłu. Pochyliła się mocno w przód, dotykając czołem podłogi. Trwała przez chwilę w tej arcyniewygodnej pozycji, potem przybrała inną, jeszcze dziwaczniejszą: stanęła na palcach, ugięła mocno nogi w kolanach, wyprostowała tułów. To było tak, jakby siedziała w siodle. I stała tak długo. Przypomniała sobie starego człowieka, który przez wiele lat był dla niej ojcem. Przypomniała sobie jego rady i nauki. Głos, który mówił: "Nogi, Kara. One są najważniejsze. Stoisz na nich, chodzisz i biegasz. Noszą całe ciało. Ręce wciąż odpoczywają, nogi bardzo rzadko. Są silne. Kilka razy silniejsze, niż ręce. Dbaj o nie. Tylko one mogą sprostać ramionom, które będą chciały cię zabić. Tylko one, Kara. Tylko one". Od dziesięciu lat, codziennie niemal, stosowała rady swego opiekuna. Nawet w Dartanie. Jakby wiedziała, że to, co potrafi, jeszcze przyda się w życiu... Łydki i uda zaczęły drżeć lekko. Na czole pojawił się pot. Gdyby zobaczono ją teraz, niejeden mężczyzna uciekłby ze wstydem. Małe piersi drgały co jakiś czas, zdając się być zbudowane z samych mięśni tylko. Przy zgrabnej figurze (wąska w talii – miała okrągłe biodra i raczej długie nogi), nie miała w sobie nic chyba, jak tylko muskuły i ścięgna. Płaski brzuch był jak wojskowa przeszywanica, noszona pod kolczugą; mięśnie grały pod skórą, ułożone w wyraźne redliny. Barki i grzbiet wyglądały wręcz morderczo. Dziesięć lat włóczęgi po skałach, napinania łuku, biegów z górskimi kozicami w zawody, wspinaczek na pionowe ściany. Dziesięć lat codziennych, dobrowolnych tortur, choćby właśnie wieczornego stania w rozkroku, czasem jeszcze z ciężkim

kamieniem, trzymanym oburącz nad głową lub przed sobą. Pot zaczął kapać na podłogę. Płynął po skroniach, po bokach, między pośladkami i piersiami. Kropelki ściekały po nogach. – Starzejesz się – powiedziała, stając normalnie. Podskoczyła parę razy, by rozluźnić mięśnie. Potem rzuciła się na posłanie, nakrywając pledami, które szybko wypiły jej pot. Jakoś nie pomyślała o myciu. Mycie dobre było w Dartanie. Obudziła się i powiedziała to samo, co tuż przed zaśnięciem. – Starzejesz się. Bo było widno. Ranek. Przespała pół dnia i całą noc. Wyskoczyła spod przykrycia, przeciągnęła się, z zadowoleniem poklepała po okrągłej pupie. Po chwili, już ubrana i z sajdakiem na ramieniu, szła coś przekąsić. Opuściła gospodę w strugach deszczu. Lało tak, jak lać w Grombelardzie – zwłaszcza wiosną – powinno. Ulicami płynęły strumienie wody, mknąc ku fosie. Odprowadzany z tej ostatniej nadmiar dżdżu dawał początek wcale ładnej rzeczce, pełzającej między skałami, ku niżej położonym terenom. Siła wody była wystarczająca, by poruszyć całkiem spory młyn. Będący, skądinąd, również posterunkiem Legii Grombelardzkiej. Inaczej szybko splądrowano by go i spalono. Brnąc konno przez błotnistą ulicę, dotarła do Wielkiej Bramy (Riks miał jeszcze Bramę Małą, przez którą wjeżdżała). Wkrótce brama, jak i strzegący podejścia do niej barbakan, zniknęły w strugach deszczu, za jej plecami. Lało coraz potężniej. Jechała pod wiatr i mimo, iż pochyliła się mocno, deszcz moczył jej twarz. – No widzisz, a chciałaś przeczekać największą ulewę w gospodzie – mruknęła do siebie. Rzeczywiście chciała, ale przyszło jej do głowy, że jeśli bać się będzie w Grombelardzie d e s z c z u, to pora wracać do Dartanu. – Jazda – powiedziała do konia, ściskając go kolanami. Pokłusowała raźno przez deszcz. Właściwie to nigdzie się nie spieszyła. Miała czas. Jeszcze jakieś czterdzieści lat bez mała; zamierzała dociągnąć do siedemdziesiątki. Ale czuła dziwne mrowienie w lędźwiach; pragnęła przyspieszyć rytm życia. Powolne człapanie wierzchowca było zwyczajnie nudne. Wlec się tak? Po gościńcu? Jak długo i po co? Do Rahgaru! Zobaczyć "morderców". Ciekawa była, jak też prezentuje się pół setki kocich gwardzistów gadba? W lekkich kolczugach i zielonych tunikach, i w płaskich kocich hełmach, z wycięciami na uszy. Hełmach zakończonych mocnym, żelaznym kolcem, równie morderczym, jak grot włóczni.

Przyszedł jej na myśl kocur Rbit, Książę Gór. Jej przyjaciel (czy jeszcze?...) I olbrzymi mężczyzna z krótko przyciętą, jasną brodą. Basergor-Kragdob, król grombelardzkich rozbójników. Przypomniała sobie jedno zdarzenie sprzed półtora roku i – zarumieniła się jak czternastolatka. – Ale byłaś wtedy głupiutka – powiedziała sobie z czułym szyderstwem. – Przeklęty Dartan, nauczył cię jednak życia... To, co znałaś wcześniej, to był tylko świat. Bez ludzi... No i bez mężczyzn. O, znajdę cię, Rbit! Żeby przeprosić... a potem kopnąć zdrowo pod sam ogon. Może lepiej by było, gdyby Glorm wziął mnie wtedy, a Baylay dowiedział się o tym! Jechała, z półuśmieszkiem na twarzy. – A może i nie – dorzuciła, przemierzywszy kolejne pół mili.

5. Pierwsza noc pod gołym niebem grombelardzkim była taka akurat, na jaką się szykowała. Budziła się kilkakrotnie, przemoczona i zmarznięta. Padać przestało dopiero o świcie. Miała dosyć. Wyżęła porządnie warkocze i mrucząc słówka, jakie w Dartanie wystarczyłyby do wywołania omdlenia paru osób, rozgrzała się, biegając i skacząc do utraty tchu. – Dlaczego nie wróciłaś do Armektu? – zapytała się z wyrzutem, zdyszana. – Pod najpiękniejsze niebo Szereru? Wiosna... Ty wiesz, jak tam teraz wyglądają równiny? Pamiętała je jeszcze... Zjadła co nieco. Okulbaczyła konia i wkrótce była w drodze. Ujechała może milę, gdy – pośród znów padającego deszczu – usłyszała za plecami pośpieszne klaskanie końskich kopyt, w kałużach i błocie drogi. Spotkania na tym trakcie wcale nie należały do rzadkości, a to z tej przyczyny, że był jedynym traktem w całym Grombelardzie. Ale rzadko kiedy ktoś nim galopował ot, tak sobie, bo konie zbyt często, na owym "bitym gościńcu", łamały nogi... Nie każdemu tak mało zależało na wierzchowcu, jak jej. Ujrzała żołnierza. Zdaje się, że dobrego jeźdźca i na dobrym koniu. Wiódł też luzaka. Obejrzawszy z bliska konia i żołnierza, doszła do wniosku, że luzak zaraz będzie potrzebny. Koń, na którym siedział młody wojak, był prawie zajeżdżony. Jeździec zaś – ledwie żywy. – Galopowałeś całą noc? – zapytała ze zdumieniem, oglądając chłopaka od stóp do głów. Nie miał zbroi, a tylko mundurową tunikę, wprost na przeszywanicy. Był niewysoki i szczupły. Jeden z gońców garnizonu, zapewne; jeden z tych, co to gnają nieraz tym gościńcem rzeczywiście na złamanie karku, dniami i nocami. Powszechnie uważano ich służbę za lekką, nigdy bowiem nie brali

udziału w zwyczajnych patrolach i właściwie siedzieli bez przerwy w garnizonie, nic nie robiąc. Do czasu jednak... Mało kto wiedział, jak wielu z tych posłańców łamie ręce i nogi, wylatując z siodła, gdy przewraca się koń, w jakiejś dziurze; mało kto słyszał, jak wielu przypłaca gorączką wściekłe galopady. A ilu takich samotnych jeźdźców zarżnięto po drodze? Dla konia, dla broni, dla zabawy...

Wyżej, w Górach, na północ od Badoru poczynając, kurierską służbę pełniły zwykle koty. A dlatego, że gościniec był tam nim – już tylko z nazwy. Między Badorem a Riksem telepały się jeszcze, choć z trudem, wozy wypełnione towarami. Ale od Badoru do Grombu i Rahgaru, wóz można było dostarczyć w jeden tylko sposób: w częściach, na grzbietach mułów. A i te zwierzęta nawet, choć tak w górach przydatne, zsuwały się czasem z wąskiej, krętej ścieżki, zwanej nie wiadomo czemu – aż gościńcem. W Riksie jednak kot bywał rzadko. A już w legii – całkiem wyjątkowo. – Pani – rzekł po grombelardzku posłaniec, ledwo dysząc. – Czy ty jesteś jej godność... – na próżno szukał w pamięci nazwiska; ze zmęczenia uleciało mu z głowy. – Jej godność... Królowa Gór? Uśmiechnęła się krzywo. – Pasterka owiec – zakpiła, ale chłopak speszył się tak bardzo, że zaraz tego pożałowała. – Co tam? Goniłeś mnie? Potwierdził. – Mam pismo – rzekł. – Ale... czy to na pewno ty, pani? Tym razem powściągnęła uśmiech. – Tak. A.J.Karenira. – Właśnie! – odetchnął z ulgą, usłyszawszy nazwisko, które zapomniał. Wydobył wilgotny zwoik pergaminu, sygnowany pieczęcią Legii Grombelardzkiej. Rozwinęła go. List był krótki:

Pani! Był napad na Przełęczy. Zajazd częściowo spalony. Potrzebuję twojej pomocy. Nie rozkazuję, bo nie mogę. Proszę. z woli Najgodniejszego zastępca komendanta wojskowego Riksu, N.V.Egeden

– No i masz! – powiedziała ze złością. Nie rozkazuje... Prosi. Co miała zrobić z taką "prośbą"? Wojskowi patrzyli na nią krzywo, a właściwie wrogo, od czasu tej historii w Czarnym Lesie. Mogła teraz, oczywiście, odmówić pomocy. Dać temu szczeniakowi list, żeby się nim podtarł – i tyle. Ale wiedziała, że wkrótce usłyszy o tym cały Grombelard. I już w ogóle nie będzie mogła liczyć na żołnierzy – nigdy i nigdzie.

"No, to najwyżej" – pomyślała. "Na co mi potrzebni? Tyle tylko, że..." No właśnie. Z legionistami lepiej było trzymać. Prawdę mówiąc, trochę jej ciążyła niechęć wojska. Teraz miała okazję, by poprawić stosunki. A zresztą – dlaczegóż by nie mogła pokazać, co potrafi? – Co wiesz? – zapytała posłańca. – Oprócz tego, że miałeś mi to oddać? Znów się speszył. – Nic, pani... Westchnęła. – Jestem twoim jeńcem – oświadczyła. – Zabierasz mnie do Riksu. Tak tu napisano. Możesz zrobić wszystko, nawet zbić mnie i zgwałcić. Ale koniecznie dowieźć żywą. Patrzył z prawdziwym przerażeniem. Parsknęła śmiechem i rzuciła mu list. – Czytaj! – poleciła. – No, czytaj, mówię! Przecież to list do mnie, mogę ci pokazać jego treść. – Nie umiem, pani – rzekł, czerwony, oddając pismo. Po raz setny pomyślała, że Grombelard to nie Armekt. W jej kraju czytać uczono każde dziecko. Jakże inaczej mogłoby pojąć potem tradycje, zaklęte w potędze armektańskiego języka? – No dobrze. Twój komendant prosi mnie o pomoc. Coś się stało na Sępiej Przełęczy. Pokazała, żeby przeniósł siodło na luzaka. – Pierwsze zadanie? – zagadnęła domyślnie, gdy dźwigał kulbakę. – Czy drugie? – Drugie, pani – przyznał niechętnie. – No to wypełnione wzorowo – pochwaliła. – Jeśli tak dalej, to zanim się obejrzysz, zrobią cię trójkowym. Potem dziesiętnikiem. A potem naucz się czytać. Podsetnik Legii Grombelardzkiej – to już coś. Zauważyła, że był dumny z pochwały. Sprężyście wskoczył na siodło. I naprawdę dobrze w nim siedział. Ruszyli. – W Armekcie, przed... no, całkiem niedawno... – machnęła ręką – zaczynałam tak samo. Potem dopiero przenieśli mnie do łuczniczek. Bo strzelałam najcelniej w całym garnizonie. W całej Rinie.

Na sześćdziesiąt kroków nigdy nie chybiłam do takiego celu – pokazała dłoń. "Nigdy" – to było trochę za grubo powiedziane... Ale po co miał o tym wiedzieć? – W Armekcie – mówiła dalej – drogi są równe, jak stół. A w co drugiej wiosce posterunek z rozstawnymi końmi. Raz i drugi zerknął na jej, bardzo mocno skrócone, strzemiona. Zauważyła to. – Kurierzy tak u nas jeżdżą – wyjaśniła. – Naprawdę nic nie wiesz o Sępiej Przełęczy? – Pojechał tam oddział – rzekł niepewnie. – Wczoraj... nie, przedwczoraj wieczorem. Potem z Przełęczy przyleciał... – wymienił imię, którego nie dosłyszała. – Zaraz potem dowódca wezwał mnie i dał to pismo. Powiedział, że pojechałaś, pani, przez Wielką Bramę. Znaczy – w stronę Badoru. No, tom pognał. "No, toś pognał" – skwitowała w myślach. "I o mało co nie minąłeś mnie w nocy..." Zamyśliła się. Czego mogli chcieć od niej? Miała może gonić jakąś bandę po górach? Prowadzić oddział? No to źle trafili. Wąskie Góry znała słabo. Sępów szukało się w Ciężkich Górach, koło Grombu, czasem w okolicach Badoru... Tam znała każdy kamień. Chłopak jechał w milczeniu, starannie wystrzegając się spojrzeń, które mogłyby świadczyć, że legendarna Łowczyni to ktoś, kto mu imponuje. Zerknęła spod oka na młodą, okraszoną świeżo urodzonym wąsem twarz, która była teraz – a jakże – twarzą starego wiarusa, co to widział w życiu wszystko, a zabił chyba ze stu rozbójników. – Ile masz lat? – zapytała. – Dwadzieścia... – zająknął się, zaskoczony. – Mmm... A naprawdę? – Siedemnaście, pani – rzekł zgnębiony. Pokręciła głową. Ale, właściwie – miała tyle samo, wstępując do legii. Jakoś... nie czuła się wtedy zbyt młoda. Młoda czuła się dopiero ostatnio. I to coraz pilniej. Uważała, że czas to najgorszy sukinsyn. Wart strzały. – Możemy szybciej? – zapytała. Chłopak właśnie otwierał usta; zamknął je pospiesznie. – Co chciałeś powiedzieć? Śmiało! – To prawda, że zabiłaś tysiąc sępów, pani? – wyrzucił szybko. – Tysiąc? – zdumiała się. – No, chyba nie zarobię na twój podziw... Tysiąc sępów? – tyle nie ma!

Żeby zabić tysiąc sępów, musiałabym urodzić jeszcze ze dwie setki! Czy ja mogę rodzić sępy? Może razem z jajami? – Może ze czterdzieści parę – dorzuciła krótko, po chwili... zawyżając liczbę o dobry tuzin. – Czterdzieści? – rzekł rozczarowany. – Dajmy temu spokój, co? – rzekła ostro. – Możesz pogonić te swoje chabety? legionisto od siedmiu boleści? To jest pogoń, bo szkoda mi życia na takie kulawe włóczęgi! Nim dojechali do miasta, chłopak zajeździł jedno ze zwierząt na śmierć. A i tak nie nadążył. Przybyła do Riksu sama.

6. Jego godność N.V.Egeden, zastępca komendanta garnizonu w Riksie, zachowywał się wobec niej dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy widzieli się po raz pierwszy. Wyczuwała jego niechęć i pewną... rezerwę. Ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że ten człowiek wie, czego chce. Od siebie i od niej. – Jesteś mi potrzebna, pani – powiedział. – Tyle wiem. Ale mam także mnóstwo pytań... – Odpowiem na wszystkie – zapewnił. – Tego samego dnia, kiedy byłaś u mnie, posłałem silny patrol na Przełęcz. Ale już było po wszystkim. Ograbiono podróżnych, spalono stajnię, zabito kilku pachołków. – To wszystko? – zdziwiła się nieco. – Myślałam, że skoro zajazd zdobyto, zostało tam tylko parę nadpalonych belek na krzyż. – Chcą wymusić haracz – wyjaśnił Egeden. – To lepsze, niż puszczenie z dymem wszystkiego, raz na zawsze. – Nie wątpię. – Wiem niewiele. Ale to nie jest żadna miejscowa grupa rzezimieszków. To banda z Ciężkich Gór. Bardzo liczna. Uniosła brwi. – A co z tym jeńcem, którego przywiozłam? – zapytała. – Nic nie wie? – Umarł.

– Ze starości? Czy od ran nosa? – Od urzędników Trybunału. – Daliście go tym rzeźnikom? Wstał i zrobił parę kroków, przemierzając kamienną komnatkę w tę i z powrotem. – Tak, jakbym mógł nie dać! – mruknął. – Powiedział coś? – Mnóstwo. Aż sklepienie drżało. Tylko nic nie dało się zrozumieć. Co może powiedzieć jąkała ze zmiażdżonym nosem, jeśli odgryzł sobie z bólu język, jeszcze zanim wbito mu zęby do gardła? Pokiwała ze zrozumieniem głową. – Następnym razem, jak wsadzi mi taki łapę między nogi, to jeszcze je szeroko rozłożę – zapowiedziała. – A już na pewno nie będę wlec biedaka przez pół Grombelardu, żeby oddać legionistom. Najwyżej sama mu utnę, co trzeba, i wetknę między zęby. Jeśli nie okaże mi potem samej tylko wdzięczności, to już nie wiem. – Zdaje się jednak – rzekł oficer – że wiadomo, co to za banda. – No? – Był z nimi jakiś kot gadba. Nazywali go – Kobal. Prawie wytrzeszczyła oczy. – Myślisz, komendancie, że to ludzie Basergora-Kragdoba? – zapytała po chwili, ze zdumieniem. – Myślisz, że ten kocur to Książę? – Na to wygląda. – To śmieszne! – oznajmiła. – Czyżby? – zmarszczył brwi. – Czemu niby? – Bo, po pierwsze, Kragdob ściąga haracz z tej nory od dziesięciu lat chyba... Oficer osłupiał. – ...jak i z każdej innej w Grombelardzie, łącznie z tymi tu, w Riksie... Prawie rzucił się na nią. – Cóż za łgarstwa?! – cisnął.

– No, komendancie – uspokoiła go. – Opieka wojska oczywiście też jest potrzebna... Przed rzezimieszkami, pijakami... ale nie obronicie karczmarza przed Królem Gór. Ani nikogo innego w tym mieście. Myślisz, wasza godność, że zwą go królem, bo dowodzi paroma oddziałami zbrojnych? Czemu więc ciebie nie zwą? Egeden milczał. – Każdy bogaty kupiec w Grombie i Badorze płaci Kragdobowi. Tu, w Riksie, jest pewnie tak samo. Kto jak kto, ale komendant wojskowy powinien chyba o tym wiedzieć? Myślisz, panie, że to zbój jak każdy inny? Taki, co porywa czasem nawet stado owiec pastuchom? By sprzedać za parę sztuk srebra? Pokręciła głową. – Ale przede wszystkim – powiedziała – nie widziałeś nigdy, komendancie, jego ludzi. Gdyby to oni przebrali się w mundury, wyglądaliby bardziej na żołnierzy niż ci, których masz pod komendą. Myślisz, że Glorm otacza się durniami? – Glorm... – powtórzył. – Znasz go pewnie dobrze, co, pani? – O... – uśmiechnęła się zalotnie. – Zazdrosny? Prawie zgrzytnął zębami. – Prawdę mówiąc – rzekła poważniejąc – wcale dobrze go nie znam. Widzieliśmy się tylko raz. Ale kocur jest moim przyjacielem. Przede wszystkim jednak, znam Góry, komendancie. Nocuję w pastuszych wioskach, czasem podwożą mnie kupcy na swych wozach, spotykam żołnierzy, rozbójników i obieżyświatów, bywam w miastach... Wiele widzę i słyszę. Mówię ci, że to nie byli ludzie Basergora-Kragdoba. Opanował się już. – Ale w takim razie – rzekł siadając – co to za banda? Trzydzieści głów! – Aż tyle? – Aż. – Jest kilka takich. W Ciężkich Górach. Ciekawe to wszystko... – Na Szerń – pokręcił głową, znów powstając – siedzę tu i rozmawiam z siostrą mleczną tych wszystkich obwiesiów! – No, wasza godność – wzruszyła ramionami – to nie ja słałam gońca za tobą. Nie jestem, i nigdy nie byłam, rozbójniczką. Mam w górach własne sprawy. Ale chcąc zajmować się nimi, muszę żyć w zgodzie z rozbójnikami, tak samo, jak chcę żyć w zgodzie z żołnierzami.

– To nie do pogodzenia! – zauważył gniewnie. – Godziłam przez dziesięć lat – odparła spokojnie. Popukała w stół. – Czas ucieka. Powiedz mi, panie, wszystko co chcę wiedzieć, a potem pomyślę, czy chcę i mogę ci pomóc. A może mam cię poprosić, byś w ogóle moją pomoc przyjął? – Nie byłoby to całkiem od rzeczy – potwierdził niespodziewanie. – Mocno ryzykuję, prowadząc konszachty z osobą... jeśli nawet nie wyjętą spod prawa, to w każdym razie o podejrzanej reputacji. Wstała. – Obrażam się – powiedziała z promiennym uśmiechem, ale spojrzeniem tak obcym i zimnym, jakie mogła mieć tylko ona; patrzyły na niego ciemnoszare, starsze o trzydzieści lat od reszty twarzy oczy, które nigdy nie mogły być oczami kobiety... Znał historię tych oczu; w Grombelardzie znał ją chyba każdy. Jakie oczy miała przedtem? Czarne. Pewno czarne. Przede wszystkim – kobiece... – Poczekaj, pani... Przekomarzam się z tobą. Niesłusznie – uznał swój błąd. – Proponuję układ: dobrowolnie, a co więcej – na ochotnika, poprowadzisz moich ludzi za tą bandą. Tak daleko, jak to będzie potrzebne. Znasz przecież góry, wiesz, gdzie takie oddziały mają, albo gdzie mieć mogą, swoje kryjówki. Obejrzała go, jakby był sępem, ale bez dzioba i skrzydeł, za to z marchewką czy pietruszką w szponach. – Czekaj, wasza godność... Przecież ty wierzysz, że ja widzę w życiu tylko skrzydlaki z gołymi szyjami... a żołnierzy wodzę w paszczę śmierci? A co będzie, jeśli twoje wojsko z kolei wrzucę w przepaść? Albo wypiję z niego krew? – Pięćdziesięciu ludzi? – zapytał z ironią. – To chyba zbyt wielu, nawet jak dla Łowczyni. Popatrzyła uważnie. Czyżby jednak był głupi? – Największy mędrzec Szereru – powiedziała – przez wiele lat był moim opiekunem i nauczycielem. A znał historię imperium, jak nikt inny na świecie. Powiedział mi niejedno. – Co takiego powiedział? – Choćby to, że podczas wojny o Grombelard, całe setki armektańskiej piechoty przepadały w Górach, prowadzone przez zdradzieckich przewodników... Tak, jak tu stoję – wspięła się na palce i zakołysała – zaświadczam, że to możliwe. – To byli Armektańczycy. Ludzie zupełnie nie znający Gór. – Prawda. Ale wiedli ich jacyś tam przewodnicy... Nie ja. – Co mi chcesz udowodnić, Łowczyni? Dobrze: przede wszystkim nie wierzę, że celowo przyczyniłaś się do zguby tych żołnierzy z Grombu. Prawdę mówiąc, ta historia to jedyna skaza na

twej górskiej legendzie... Nigdy nie wchodziłaś nikomu w drogę. Tępiłaś tylko sępy. Twoja rzecz. I nawet godna poparcia. Jednak był głupi. Może nie do końca – ale był... Pomyślała, jak to jest, że najchętniej wierzy się w to, w co wierzyć akurat wygodnie. – Kto prowadzi ten oddział? Ty, komendancie? – To niemożliwe. Jestem tu sam, z trzema podsetnikami. Prawie wszyscy oficerowie wezwani zostali do Grombu... ale to już nie twoja rzecz, pani. Jeszcze raz będę całkiem szczery: to pech, że spalono "Pogromcę" właśnie teraz, kiedy ja dowodzę garnizonem. Rzecz jasna, formalnie nikt mi nic nie zarzuci. Tyle tylko, że za miesiąc lub dwa, przeniosą mnie na jakieś podłe stanowisko, "w celu zaznajomienia z różnymi warunkami służby"... Nie mam nic do stracenia. Ta banda musi zostać rozbita. Zresztą nie tylko dla mojej kariery. Obojętne mi, co sobie o tym myślisz, ale służbę traktuję poważnie. Jestem tu, by zapewnić spokój. A jeśli to niemożliwe, ukarać tych, co go zakłócają. Gdy pomoże mi w tym złodziej, to się z nim sprzymierzę. Jeśli ladacznica, to też. A jeśli ty, to tym lepiej, bo nie mam cię ani za jedno, ani za drugie. – To miłe – rzekła rozbawiona. – Tym większa szkoda, że układ jest nie do przyjęcia. – Nie zapytasz nawet, pani, co mam do zaoferowania? – Zapytam. Co takiego? – Jeśli wyprawa się powiedzie, zadbam, by we wszystkich garnizonach usłyszano o twoich zasługach. Warto chyba? – Uuaa!... wcale nie wiem. W oczach górali będę odtąd szpiegiem Legii Grombelardzkiej... Mogę zabić dwóch czy trzech rozbójników w gospodzie. Jeszcze ich herszt, jeśli nie jest głupi (a nie jest pewnie, bo głupi rzadko bywa hersztem) przeklnie durniów, którzy się upili, wykonując zadanie, i weszli w drogę Pani Gór. Ale inną rzeczą jest wodzić legionistów tropem bandy. To nie moja sprawa. Każdy tak powie. I z łowczyni stanę się zwierzyną. A cóż będzie, jeśli się nie uda ta wyprawa? Wciągną nas w zasadzkę, wymordują połowę, albo wszystkich... a Łowczyni znów wyniesie z tego głowę? Będą mnie ścigać już wszyscy: i żołnierze, i zbóje? Dziękuję, wasza godność. Zaszczyt to dla mnie – ale nie. – Więc mi nie pomożesz – stwierdził sucho. – O...! – zmarszczyła nos, pokazując zęby. – Tego nie powiedziałam. Czemu wojsko nie miałoby mnie chociaż trochę polubić? Skoro ja tak bardzo kocham wojsko?

Fanfary, bębny i chorągiew Legii Grombelardzkiej rzeczywiście nie były jej potrzebne. Jeśli każdy dziesiętnik zacznie nagle sławić dzieje wyprawy, co to pobiła grupę rozbójników, a pomogła w tym Łowczyni... to już lepiej chyba, żeby wróciła od razu do Dartanu. W czułe ramiona małżonka. W

miękkie aksamity. W rozkoszne poduchy. W marmury. W całe to łajno, po prostu. "To nie może tu wisieć, Kara". "Mój łuk? Nie może wisieć w mojej sypialni? To co mam z nim zrobić, no powiedz? Gdzie, w takim domu, trzyma się broń?" "Nie w takim domu. W naszym domu, Kareńko. Tu broń, wreszcie, nie jest potrzebna. Wiesz, że też przywykłem do miecza. Ale nie we własnym domu przecież". Poklepała lekko sajdak, zawieszony przy siodle. – Przepraszam cię za to – powiedziała tkliwie. Nie zsiadając z konia, załomotała pięścią w bramę. Skrzypnęło małe okienko, odemknięte energicznym szarpnięciem. Ukazała się w nim jakaś twarz, po czym bramę otwarto. Zajazd wyglądał tak, jak powiedział Egeden. Właściwie nie bardzo ucierpiał. Tyle tylko, że stajni nie było. Z gospody wyszedł jej na spotkanie podsetnik, w pełnym uzbrojeniu. Pomimo hełmu, łatwo poznała w nim starego żołnierza, który wprowadził ją na teren garnizonu. Pozdrowił ją po wojskowemu. Odpowiedziała w ten sam sposób, ze śmiertelną powagą. Prawie się uśmiechnął. – Zaraz za mną – poinformowała zsiadając z konia – jedzie czterdziestu dzielnych legionistów. Będą tu wkrótce. Zdaje się, że mówię z dowódcą armii. Popatrzył z powracającą powoli, skrywaną niechęcią. – Jak to jest, pani, że wiesz o rzeczach, które cię obchodzić nie powinny? Kiwnęła głową. – Wyjaśnię. Niech ktoś zajmie się moim koniem, dobrze? Jest tu jakieś miejsce, gdzie można spokojnie porozmawiać? Niedługo potem oddała mu pismo od Egedena. Przeczytał i bez entuzjazmu, ale wyczerpująco, opowiedział jej o wszystkim, o czym chciała wiedzieć.

7. No, teraz: to już nie było człapanie. Gnała traktem – jak kurierka legii właśnie. Odpoczęła trochę w Badorze, a potem już nieco wolniej, kłusem i stępa na zmianę, pojechała dalej, do Grombu.

Bandy na trakcie nie spotkała. A mogła. Mało prawdopodobne, by rozbójnicy przedzierali się przez góry, od samej Sępiej Przełęczy. Chociaż – nie znała przecież ich planów. To, że byli z Ciężkich Gór, nic nie znaczyło. Mogli zdążać dokądkolwiek. Choćby na Potrójne Pogranicze. Ciekawa była, jak wojsko weźmie się do dzieła? Grombu nie lubiła. Tak naprawdę, to nigdy nic dobrego ją tu nie spotkało. Ale, niezależnie od wszystkiego, było to miasto, które odwiedzała najczęściej. W promieniu dwudziestu paru mil od Grombu prowadziła zwykle swe łowy. Znała pewne nazwisko... to znaczy, znała je kiedyś. Zapomniała. Ale wiedziała, że człowiek, który je nosi, jest w Grombie znany. Miecznik. Jego ostrza cieszyły się wielkim uznaniem. No tak. Ale nie była w Grombie od dawna. A i wcześniej, nigdy nie szukała okazji do spotkania z tym człowiekiem. Czy nic się nie zmieniło? Zapytała w oberży. – Miecznik? – oberżysta dziwił się, jakby pierwszy raz słyszał o takim zawodzie... – Miecznik... – dumał głęboko. Podsunęła mu pół sztuki srebra. – Miecznik – powtórzył wyraźnie. – Taki, co robi miecze. Zawód w Grombie zupełnie nieznany. Przy każdej ulicy mieszka dwóch przynajmniej. Nie licząc Żelaznego Zaułka. Oberżysta poznał, że kobieta zna Grombelard i sam Gromb nie tylko ze słyszenia. – Nie zrozumiałem, pani... – burknął. – Słabo znam Konu. – Miecznik – rzekła, tym razem po grombelardzku; miała wyraźny armektański akcent, ale miejscowy język opanowała nieźle, trudno było wątpić. – Potrzebny mi najlepszy miecznik w Grombie. Cóż? teraz powiesz pewnie, że mam złą wymowę? Cisnęła mu drugą monetę. – Ale mam też dobry humor... jeszcze. A więc? – Mieszka tu kilku znanych... – obłaskawiła go nieco. – Najlepszy, człowieku. Czy znasz znaczenie słowa "najlepszy"? Powiedz, karczmarzu, czy jesteś taki głupi, czy taki chciwy? Powiedz wprost, a może wreszcie się dogadamy? – A jeśli chciwy? – zagadnął rezolutnie. – Lubię to! – ucieszyła się. – To za szczerość...

Wytrzeszczył oczy na widok potrójnej sztuki złota. – ...a to za mój stracony czas – skończyła, waląc w pryszczatą gębę z siłą, wzbudzającą szacunek i respekt. Goście (draby jakieś niemiłe) przy pobliskich stołach, od dobrych paru chwil śledzący ciekawie rozmowę, zaczęli wiwatować, gdy karczmarz rąbnął potylicą w ścianę, chwytając się jednocześnie za szczękę. – Hej, dziwa! – rzucił jeden rechocząc. – Idź prosto do ryneczku! A tam pytaj pierwszego gówniarza, z tych, co wszędzie latają! Każdy ci powie! Twój miecznik tam, niedaleczko, ma domek! Machnęła mu ręką, że dziękuje. Gdy szła do drzwi, izba wciąż rozbrzmiewała wesołością. Ktoś po drodze poklepał ją w ramię, ktoś po siedzeniu. Ale to nie była zaczepka, tylko wyraz uznania. – Dziwa! – zawołano jeszcze. – Dawaj tu wieczorkiem! Złotko masz, to do kości siądniem! Wiodąc konia za uzdę, poszła do rynku. Między straganami biegała wrzaskliwa, brudna dzieciarnia. Pełno tych pluskiew było wszędzie, ale na rynku, gdzie działo się wiele, a dało się czasem co skubnąć – biegały całe zgraje. Podstawiła nogę jednemu z urwisów, a gdy grzmotnął o ziemię, rozbijając nos, rzuciła mu miedziaka, zadając to samo pytanie, co oberżyście. Pokazał palcem, z którego złaził paznokieć, zmiażdżony, chyba niedawno, czymś ciężkim. – Prowadź! – poleciła. Szczeniak sięgnął ręką, chcąc ją pociągnąć za sobą, ale uchyliła się i odepchnęła go butem. W Dartanie jakoś pozbyła się wszy; nie miała ochoty, by oblazły ją znowu. – Z daleka, żabo – rzekła ostrzegawczo. To był dom przy wąskiej uliczce, drugi, licząc od rynku. Odesłała gówniarza i najpierw obejrzała budynek, zapamiętując go. Potem ujęła kołatkę. Słynny miecznik miał lat pięćdziesiąt pięć do sześćdziesięciu, był krzepkim, zdrowo wyglądającym, chociaż niezbyt wysokim człowiekiem. Przyjął ją uprzejmie, ale od razu dając do zrozumienia, że każdy gość nie będący klientem, choćby nawet był kobietą, i to Czystej Krwi, zabiera mu czas. Przypomniała sobie rozmowę z karczmarzem i pomyślała, że tym razem próżnych pogadanek nie będzie. – Widzę, że moje armektańskie nazwisko przeszło bez wrażenia – rzekła po prostu. – Tutaj, w Grombelardzie, nazywam się Łowczyni. Przysłał mnie do ciebie, mistrzu, Książę Gór. L.S.I.Rbit, oczywiście. Miecznik spojrzał prędko, badawczo, ale zaraz znowu był spokojny, prawie obojętny.

– Basergor-Kobal? – rzekł powoli, marszcząc czoło. – A ty, pani... Hm, słyszałem te nazwiska, jakże nie? Ale nie znam tych, co je noszą. Zrozumiała, że nie zna jej... Był ostrożny. Ba. Powiedziała przecież prawdę Egedenowi: BasergorKragdob nie otaczał się głupcami. Bez słowa wskazała palcem swoje oczy, potem sajdak z łukiem, wreszcie bez ceregieli podciągnęła kaftan i koszulę, pokazując mu plecy, a na nich liczne ślady szponów. – Co jeszcze trzeba, żeby cię przekonać, mistrzu? Mam przywieźć zabitego sępa? Dobrze, ale to potrwa. Skinął głową, uśmiechając się nagle. – No dobrze, pani... Jego godność Rbit wspominał kiedyś, że wiesz o mnie. Ale minęły lata, a ciebie nigdy nie było. Chodźmy. Mam izdebkę na górze... to taka samotnia. Tam pogawędzimy. – Mam tylko dwa, trzy pytania. – To nic. Chodźmy. Tu służba, warsztat... czeladnicy... – zatoczył ręką. – Są sprawy, w których ostrożność popłaca. Zgodziła się z tym. Na ścianach małej izby, którą miecznik nazywał swą samotnią, wisiał oręż wszelkiego rodzaju. Najczęściej miecze. Łatwo poznała wojskowe – krótkie i dość szerokie. Pośród nich lżejsze miecze jazdy, miecze piechoty legii, z prostym jelcem krzyżowym i gwardyjskie – z jelcem nieco pochylonym w dół. Te lubiła najbardziej, były doskonale wyważone. Ale dalej wisiały miecze nieco węższe i dłuższe, noszone zwykle przez dobrze urodzonych, wreszcie miecze półtoraręczne i dwuręczne – piechoty. Słyszała od Dorlana, że kiedyś takich używano. – Od wieków nikt tym nie walczy – wskazała. – Ostatni raz chyba za czasów Królestwa Trzech Portów, podczas wojen o zjednoczenie Armektu. – Znasz się na tym, pani – zauważył, przyjemnie zdziwiony. – Bywali tu ludzie, którzy pytali, gdzie pochwa od tego... i czy to miecze olbrzymów. Zaśmiała się. – O! – mruknęła jeszcze. – Ale taki widziałam... Wiesz pewnie, u kogo, mistrzu? – Tarsan – zdjął miecz ze ściany i przez chwilę pieścił głownię dłonią. Była niezwykle długa i wąska, przeznaczona właściwie tylko do kłucia. Zastawa, zupełnie tępa, za to pogrubiona, mogła jednak przyjmować nawet ciosy nie idące po ostrzu. – Wiem, pani. Pomyśl, czy człowiek, który używa takiej broni, może być wrogiem miecznika? Płacę mu daninę, i chętnie... Wiesz, jakiej żąda, pani? – sztuki srebra rocznie! Powiedział, że nie mogę być wyjątkiem. Każdy płaci daninę królowi... Dziwny to człowiek, pani.

– Wiem o tym. Miecznik delikatnie umieścił oręż tam, skąd go wziął. – Co myśli człowiek wykuwający ostrza, pokrywające się potem krwią we wszystkich zakątkach Szereru? – zapytała. – One zabijają... – Miałaś kiedy w ręku moją broń, pani? Pokazał cechę wybitą na broni. – O, poznaję... A to cecha jakościowa garnizonu Grombu. – Takie same... Co myśli człowiek, wykuwający zabójczy oręż? – powtórzyła. – Czy naprawdę zabójczy? – Oj, naprawdę. – A więc taki człowiek jest ze swej pracy dumny. – Dumny? – A należy się wstydzić uczciwej, dobrze wykonanej pracy? Moje miecze milczą, pani. Nie wołają, że są dobrem, nie wołają też, że są złem. To przecież nie od nich zależy. Pokiwała głową. – Jesteś mądrym człowiekiem, mistrzu. Mistrzu, szukam swojego przyjaciela. Kocura L.S.I.Rbita. W okolicach Riksu jest zajazd, na który napadnięto. Zajazd na Sępiej Przełęczy w Górach Wąskich, słyszałeś może kiedy... Pośród rozbójników był kot. Banda podawała się, wszem i wobec, za oddział Basergora-Kragdoba. Wiem, że to nieprawda. Toczy się jakaś gra. Chcę, żeby Rbit i Glorm o tym wiedzieli. Patrzył uważnie. – Chcesz, bym ci powiedział, pani, gdzie ich szukać? – Hmm... Prawdę mówiąc, mistrzu, sądzę że sam tego nie wiesz. Co najwyżej znasz kogoś, kto pośle wiadomość dalej. Czy nie tak? – Oto przenikliwość. Właśnie tyle mogę uczynić. – Czy jeśli powiem, gdzie mnie szukać...? – W ciągu kilku dni otrzymasz odpowiedź, pani. – Wspaniała rozmowa – oświadczyła. – Odprowadzisz mnie, mistrzu, do drzwi? Gdzie tu można

godziwie przenocować? I mieszkać przez parę dni? Godziwie – podkreśliła. – Przejdź przez rynek, pani. Ulica naprzeciwko. W połowie długości jest oberża. – Już pamiętam. Nocowałam w niej kiedyś, raz i drugi... No. To tam będzie można mnie znaleźć. Wieczorny posiłek zabrała do siebie, do wynajętej izby. Nie lubiła siedzieć ze wszystkimi, w wielkiej, gwarnej sali. Tym bardziej, że słynny miecznik dawno w tej oberży chyba nie był. Kiedyś rzeczywiście było tu znośnie. Ale zdaje się, że właściciel gospody poważnie zaniemógł. Wszystko prowadziła jego żona. No i zrobiła się z tego chyba najpodlejsza knajpa w całym Grombie. Pani Gór nie miała ochoty bić się znowu z jakimiś, podszczypującymi ją, drabami. Zjadła ładną pieczeń, wypiła dwa dzbanki tęgiego piwska i przyniosła sobie z dołu trzeci. I kubek wina na dzień dobry, do przepłukania ust, kiedy się obudzi. Leżała na zarwanej pryczy, popijając piwo. Zastanawiała się, na jak długo tu utkwiła. No cóż, próżne dociekania... Nic więcej zrobić na razie nie mogła. Miała może szukać Rbita gdzieś w górach? Dobre sobie! Mogła szukać i do końca życia! Odstawiła dzbanek i zaczęła ściągać kaftan. Ale czuła się zbyt ociężale... Zostawiła odzienie w spokoju i wróciła do piwa. Nie chciało jej się dzisiaj robić żadnych przysiadów. "Kara, nie możesz na oczach niewolników, robić tych podskoków co wieczór. Nie ma takiej służby, która by nie rozmawiała z inną służbą, czekając całą noc przy lektykach, gdy jesteśmy na uczcie u Księcia". "O co znowu chodzi? Czy znów coś źle robię, Bay?" "Pół Rollayny już wie, Kara, że oddajesz się co wieczór jakimś... podejrzanym praktykom. Nie mówiąc już o tym, że wszyscy mówią, iż jesteś zbudowana jak szkolony do walki niewolnik". "A co w tym złego? Kogo to obchodzi?" "Kogo... Pół Rollayny, Kara..." "Pół Rollayny! Czekaj, a może drugie pół Rollayny wie już, że bierzesz mnie zawsze od tyłu, jak jakąś parszywą kobyłę?! Co, patrzeć na mnie nie możesz?! Pewnie, powinnam mieć cycki jak główki kapusty, co? Jak Loyana, albo ta w tej złotej sukni, co?! Zostaw mnie, na wszystkie moce, zanim cię wyrzucę przez okno! Zobaczysz, co potrafi szkolony do walki niewolnik!" "Kara. Chciałaś, żebym cię zabrał z Ciężkich Gór. Zabrałem. Czemu nie powiedziałaś, żebyśmy pojechali do Armektu? Pytałem przecież. Powiedziałaś: dokądkolwiek. Teraz chcesz przenieść i Armekt, i Grombelard do Dartanu... Musisz wybrać, Kara. Wybrałaś. Wiem, czego chcę: mieć swój dom i ciebie. A ty? Czy ty wiesz, czego chcesz?" Gdzieś, z głębi gospody, doleciał huraganowy wybuch śmiechu, przerywając wątek myśli.

– Wiem, Bay... Teraz już dobrze wiem – mruknęła, unosząc dzbanek. Nabrała piwa w usta i plunęła nim na ścianę. Zaśmiała się trochę bezmyślnie, i patrzyła jak ścieka, zupełnie czarne w blasku świecy. Podniosła się, czując bulgoczący w brzuchu nadmiar płynu. Wyszła z izby, podciągnęła spódnicę i wysikała się tam, gdzie zwykli to robić goście w prawie każdym, grombelardzkim zajeździe: pod ścianą ciemnego, wąskiego korytarzyka. Wróciła na swoją pryczę i rozplotła warkocze. Włosy były sztywne, a skóra na głowie swędziała. No, pora na coś w rodzaju kąpieli. – Jutro, wasza godność – obiecała leniwie. – Jutro, jutro... Położyła się, otulając pledem. – No, Rbit – rzekła ziewając – długo każesz mi tkwić w tej gospodzie? Mam już dość takich dziur. Chcę w góry. Wysunęła nogę i kopnęła lichy stół. Świeca przewróciła się i zgasła. – W góry...

Rozdział II

1. Mniej więcej w tym samym czasie, w Riksie, Egeden, tymczasowy dowódca garnizonu, spotkał się z R.W.Sottenem, Drugim Namiestnikiem Najwyższego Sędziego Trybunału. Już początek rozmowy niesłychanie wzburzył setnika, jednak jego pytania pozostawały bez odpowiedzi. – Zbyt wiele chcesz rozumieć, panie – jego godność Sotten był w bardzo złym humorze i nie myślał kryć się z tym przed oficerem. – Tymczasem nie jesteś od rozumienia. Jesteś, panie, od rąbania mieczem. Rąbać zaś masz tego, kogo ja ci wskażę. Egeden z trudem powściągał gniew. Jego rozmówca musiał to dostrzegać... zdaje się jednak, że nie bardzo bał się gniewu setnika legii. Założył ręce do tyłu i w milczeniu patrzył na żołnierza. – Twoje działania, panie, niemal obaliły cały plan. Mogłem przymknąć oczy na to, żeś miał w ręku kobietę, której poszukujemy od tak dawna – i wypuścił. Ale układów z banitką tolerować nie będę! – Sotten podniósł głos. – I to układów prowadzonych za plecami Namiestnika Trybunału! Cesarskiego Trybunału, panie prawie komendancie!

Egeden milczał. – Jeżeli Trybunał – ciągnął dalej, znowu cicho, Namiestnik Sędziego – postanawia, że spalony zostanie jakiś zajazd, to widać leży to w interesie imperium. Czy to jasne? I dalej: jeśli Trybunał chce, by legie o tym nie wiedziały – to widać leży to w interesie imperium. Czy rozumiesz, panie? – Nie – odpowiedział Egeden. Namiestnik zdumiał się. – Nie – powiedział oficer. – Na moich oczach skonał człowiek, którego przesłuchiwano w celi Trybunału. Słyszę teraz, że.., służył Trybunałowi! Nie, panie, nie rozumiem. – Źle służył – skwitował Sotten. – Nie rozumiesz więc? No to i dobrze – skonkludował niespodziewanie. – Byłeś, panie, zastępcą komendanta garnizonu. – Wciąż nim jestem! – rzekł gwałtownie Egeden, postępując naprzód. – I, na Szerń, może jutro nie będę, ale dziś licz się, wasza godność ze słowami! Sotten spojrzał bacznie. – Powodowany niewiedzą – rzekł Egeden – pokrzyżowałem, być może, plany Trybunału. Wniosek widzę jeden: moja niewiedza była niewskazana. Poprzez zbędne i szkodliwe utrzymywanie mnie w niewiedzy, naraziłeś, panie, interesy Trybunału. Zatem interesy Cesarstwa. Czy, zanim stracę stanowisko, mam napisać obszerny raport? I pchnąć go do Grombu? Sotten mierzył go wzrokiem. – A wiesz, panie, że jak na żołnierza, to wcale nie jesteś głupi? – rzekł wreszcie. – Usiądźmy. I porozmawiajmy. Egeden zmarszczył brwi. Potem jednak skinął głową. – Trybunał zarzucił sieć – zagaił Sotten. – Ale jakże wyobrażasz sobie, panie, sieci Trybunału? To bardzo delikatna plecionka; gdy wielu zacznie ciągnąć w różne strony – popęka. – Wasza godność, wymagasz, by legie pozostały zupełnie bezczynne z obawy, że podrą wasze sieci? – Istotnie, przyznaję, że być może należało bardziej zacieśnić współdziałanie... To jednak nie ode mnie zależy, komendancie. Postawiono nas obu w tej samej sytuacji; czasowo tylko kieruję działaniami Trybunału w Riksie, pod nieobecność jego godności Pierwszego Namiestnika. Powinniśmy więc rozumieć nawzajem swoje położenie... Egeden skrzywił się lekko, słysząc te wyrazy nagłej solidarności. – W trybach planu utkwiło ziarenko – mówił dalej urzędnik – którego obecności nikt nie mógł przewidzieć. Popatrz tylko: z wielkim trudem znaleziono dwie odpowiednie istoty, człowieka i kota,

gotowych za złoto zmierzyć się z największymi bandytami Grombelardu. Śmiałkowie ci zebrali własny oddział i dokonali zuchwałego napadu, krzycząc głośno, że są władcami gór... Wcześniej jednak pojawia się ta kobieta, przywożąc tu jednego z ich ludzi. Ten człowiek musiał zginąć; trzymanie go gdziekolwiek było ryzykowne – a gdyby tak uciekł? Albo zaczął mówić, choćby do pilnujących go strażników? – Nie mógł wiedzieć zbyt wiele. Zresztą, nawet gdyby... – Naprawdę mało wiedzą tylko umarli. I tylko umarli na pewno nie uciekają. – Zbytek ostrożności. Zresztą, musiał umrzeć, czy nie musiał... Należało powiadomić mnie o wszystkim. – Kiedy rzecz w tym, panie, że legie miały zadziałać tak, jak zawsze. – Czy ja i legie to to samo? Legie działałyby jak zawsze, ja natomiast zaniechałbym dodatkowym posunięć. Sotten rozłożył ręce. – Ba! – rzekł z żalem. – Kiedy to ziarenko! Któż mógł, panie, przewidzieć, że zawezwiesz na pomoc kobietę ściganą? – Czyżby była ścigana? Nic jej nigdy nie udowodniono, były tylko różne wątpliwości. – Otóż, panie, to prawda. Oficjalnie ścigana nie jest i nie wolno słać za nią żołnierzy. Ale jeśli sama przyszła? Wyjaśniłyby się zaraz wszystkie te "wątpliwości". Znalazłyby się dowody... jej własne zeznanie, komendancie! Egeden zmarszczył brwi, bo izba tortur brzydziła go zawsze. – Powiedz teraz, panie – ciągnął Namiestnik – co by było, gdyby przyjęła twój pomysł? To przecież zawołana przewodniczka, twoi legioniści pochwyciliby moją sieć w kilka dni i podarli, a tym łatwiej, że sieć owa wcale nie ma być ukryta. Tyle tylko, że nikt nie powinien widzieć w niej zasadzki. – Jednak Łowczyni nie prowadzi moich ludzi. Sotten westchnął z ulgą. – Za to jej odpuszczam wszystkie dawne winy... (,,...a odpuszczasz tym łatwiej, że tysięcznik P.A.Argon nie był przez Trybunał kochany, bo zbyt samodzielny" – dorzucił w myślach, z gorzką drwiną, Egeden.) – ...może nawet stać się pożyteczna – wyjaśniał dalej urzędnik – gdy poszczuje swych przyjaciół prosto w naszą pułapkę.

– W czym więc problem? – A w tym, komendancie, że gdybym od razu dowiedział się o waszym układzie, sprawiłbym może, iż przy pomocy tej kobiety sieć, zamiast czekać na rybę, sama by się na nią rzuciła! Egeden skinął głową. – Ale, panie – rzekł po chwili – czy nie nazbyt bardzo ufasz swoim najemnikom? Pomyśl, z kim mają walczyć. Setnik, jak każdy niemal żołnierz Drugiej Prowincji z równym zapałem ścigał i podziwiał sławną parę. Namiestnik jednak udał, że tego nie dostrzega. Sotten nadrabiał miną. Prawdę mówiąc, wcale nie był pewien powodzenia ryzykownego i niezmiernie kosztownego planu. Wydarzenia, jakie miały miejsce na Sępiej Przełęczy, dały mu wiele do myślenia. Przede wszystkim zdał sobie sprawę, że grupa podająca się za oddział władców Gór, składa się (przynajmniej w pewnej mierze) z idiotów, myślących tylko o złocie i awanturach. Miał nadzieję, że przywódcy są choć trochę mądrzejsi od pijanych durniów, których Łowczyni rozdeptała w "Pogromcy". Pewności jednak nie miał. Dlatego natychmiast po tym, jak dowiedział się o układzie zawartym między setnikiem i Armektanką, posłał do Badoru, Grombu i Rahgaru swoich ludzi. Była szansa, że odnajdą gdzieś Łuczniczkę i nie stracą z oczu tak długo, aż doprowadzi ich do Basergora-Kragdoba. Gdyby zaś było za późno, może dałoby się tę kobietę zatrzymać i zmusić do mówienia... Sotten nawet nie podejrzewał, jak niezwykłe będą konsekwencje podjętych przez niego działań... i jak wysoko posłyszane zostaną wzbudzone przez nie echa.

Rozdział III

l. Olbrzymi jak skała, okryty grubą peleryną mężczyzna, wyłaniający się konno, z kłębów targanego przez wiatr deszczu, był niczym posępne jakieś widmo. Niósł go gniady koń, potężny jak i jeździec, ale małej szlachetności i urody. Uwagę zwracała grubokoścista budowa i potężna klatka piersiowa zwierzęcia. Prawda, że gorącokrwisty, lekki koń, nie bardzo przydawał się w górach. Ale znów typowy, szpotawy londer, bo do tej rasy gniadosz należał, był koniem zwyczajnie roboczym, zbyt ciężkim chyba do jazdy wierzchem. Inna rzecz, że jeśli komuś zależało raczej na sile zwierzęcia, choćby nawet kosztem rączości i zwrotności... Dosiadając londera, ten jeździec akurat może i wiedział, co robi... Już samo jego ciało ważyło dość, by pełnokrwisty rumak dartański musiał się ugiąć, a do wagi ciała dochodził jeszcze ekwipunek. Przede wszystkim, straszliwa ilość broni. Przy biodrze olbrzyma tkwił, w skórzanej, wzmocnionej

żelaznymi okuciami pochwie, długi i wąski miecz; ten sam pas przytrzymywał z drugiej strony ciężki, duży nóż, używany zwykle przez myśliwych do oprawiania zwierzyny. Pod peleryną, na plecach, wyraźnie rysował się kształt innego oręża, zdaje się że zwykłego, wojskowego miecza. Oprócz tego przy siodle wisiały: z jednej strony topór, z drugiej zaś – częściowo okryta pokrowcem – mocna kusza wraz z zapasem bełtów. Całości uzbrojenia dopełniała kolczuga, wyraźnie widoczna spod niedźwiedziego, czarnego od wilgoci kaftana. Mężczyzna wyglądał jak legendarny, srogi Basergor-Kragdob, król Ciężkich Gór i grombelardzkich rozbójników. Był nim. Jego wierzchowiec zaś wyglądał jak zwyczajny londer. I to też była prawda. Tyle tylko, że ów londer zrodzony został w Złym Kraju, a imię jego brzmiało, jak kazała tradycja: Galvator. Większość ludzi sądziła (całkiem bezpodstawnie) że nieśmiertelne konie, zrodzone w Złym Kraju, to jakieś ogniste rumaki o niebywałej urodzie i do tego... koniecznie kare. Trudno powiedzieć, skąd wzięło się owo błędne mniemanie. Nieśmiertelny był każdy koń, poczęty i zrodzony w Złym Kraju. Jednak Królowi Gór nie mogło zależeć na zwalczaniu przesądu o karych ogierach... Tutaj, na trakcie między Rahgarem a Grombem, dojść miało, zdaje się, do jakiegoś spotkania olbrzymów. Oto bowiem wielki jeździec zatrzymał swego potężnego konia, patrząc na drogę. Pojawiła się na niej właśnie sprężysta, stopiona z deszczem sylwetka kocura gadba, o którym każdy Grombelardczyk powiedziałby natychmiast, że jest największym kotem, jakiego oglądały Ciężkie Góry. – Rbit – rzekł spokojnie Król Gór, zsiadając z konia – nie mogłeś posłać Ranera? Wezwany podniósł łapę w kocim Pozdrowieniu Nocy. – Glorm, przyjacielu – rzekł niskim, mrukliwym głosem – jakbym mógł, to bym posłał. Raner leży pobity. Mężczyzna zmarszczył brwi. – Jakieś kłopoty? – Żadnych. Grał w kości i wygrał. – Dureń... – Dureń. Chciałem, żebyś mi zostawił Delona. – Delone był mi potrzebny. Zresztą – to drugi narwaniec. Uwiódłby wszystkie kobiety w Grombie. – Ale nie dałby się pobić.

– To prawda. Ruszyli. Rozbójnik nie zatroszczył się o konia, jakby wiedząc, że może mu zaufać. Istotnie, wierzchowiec uniósł garbonosą głowę, popatrzył przez chwilę za oddalającą się dwójką, po czym podążył jej śladem. – Sto razy mówiłem – rzekł Rbit – że zbyt wyraźnie pokazujesz, kim jesteś. Twój wzrost wystarczy. Cała ta zbrojownia zwraca uwagę, a już ten twój rożen... – Sto razy mówiłem, że to tarsan – odparł mężczyzna przystając. – Nie kpij z mojej broni. Chcesz być zbyt chytry, Rbit. Wystarczy koń, z którego wszyscy się śmieją. Żaden legionista nigdy nie uwierzy, że tak wygląda słynny Galvator Króla Gór. Na trakcie zawsze obwieszam się bronią, i dobrze wiesz, dlaczego. A skądinąd, rano napotkałem patrol. – I co? – Zwrócili na mnie uwagę, rzecz jasna. Zapytali, kim jestem, więc odpowiedziałem. Ubawiło ich to i pojechali dalej. Rbit, naucz się wreszcie, że człowiek to nie kot. Legionista uwierzy we wszystko, oprócz tego, że Basergor-Kragdob jeździ traktem z tarsanem przy boku, i opowiada się swym przydomkiem każdemu, kto zapyta. – Dobrze. Ale w Grombie schowasz ten oręż? – Rzecz jasna. Szli przez chwilę w milczeniu. – A teraz, Rbit, co słychać w stolicy? – Niemało. Przede wszystkim, niepotrzebnie umawialiśmy się na trakcie. Znalazłbyś nas łatwo. – U Koniarza? – Właśnie. Wyzdrowiał. – Dobrze zrobił. – Raner się wyliże za dzień albo dwa – mówił dalej Rbit. – Arma sypia z dwoma setnikami. Nie poznałbyś jej... Ta dziewczyna potrzebuje sukni, Glorm. I klejnotów. – Czy ja zabraniam jej chodzić po górach w sukni? A klejnoty mogę dostarczyć... jeśli mało ma swoich. – Nie cierpię, gdy tak mówisz o Armie, Glorm. Kochał cię ktoś wytrwałej? – Kocha mnie wiele kobiet, Rbit. I nienawidzi cale mnóstwo mężczyzn. Mam się tym wszystkim przejmować? Znów stary temat. Myślałem, że już wyczerpany?

Kocur zatrzymał się i usiadł, z ogonem w kałuży deszczówki. – Dobrze – mruknął. – Zdaje się, że to nie Trybunał i nie starsi cechów są teraz najważniejsi... Co się stało, Glorm? Zamieniliśmy parę słów, z tego połowa to twoje utyskiwania. Zamierzasz bezustannie mnie karcić? Mężczyzna pokiwał głową, po czym przykucnął i splótł dłonie, opierając łokcie na udach. – Masz słuszność, rzecz jasna... Bez obrazy, Rbit. Od paru dni coś mnie nęka... jakieś przeczucie. Jedno z tych, które czasem miewamy. Miałem takie, zanim Rabisal zabił Ayanę. I wtedy, w Londzie, pamiętasz. Ty takie coś czułeś, o ile wiem, na Przełęczy Mgieł... Może to za sprawą Pióra?... Dzieje się coś paskudnego. – Stąd te narzekania? – Stąd, Rbit. Nie jestem w dobrym nastroju, przyznaję. Wybacz, że odbiło się to na tobie. – Przywykłem – rzekł kot z czymś, co w ludzkiej twarzy byłoby krzywym uśmiechem. – Dobrze, przyjacielu. Chodźmy, jeśli chcemy zanocować pod dachem.

2. Koniarz był człowiekiem, cieszącym się w Grombie wielkim poważaniem. Leczył konie. Jakaś tajemna, z niewiadomego źródła pochodząca wiedza, pozwalała mu rozpoznawać końskie dolegliwości. Miał różne maści i mikstury, stosował okłady i setki różnych przedziwnych zabiegów, które im bardziej były przedziwne, tym większy zjednywały mu szacunek. Ponoć wyleczył wiele koni. Glorm nie wątpił, że tak było w istocie. Do swojego Galvatora jednak, prędzej dopuściłby rzeźnika, niż Koniarza. Ostatnio Koniarz zaniemógł. Ozdrowiał szczęśliwie; być może stosował swoje mikstury. Skoro stawiały na nogi konia, czemuż by nie Koniarza? Rbit jednak zgadzał się z Glormem, że najprędzej to właśnie cuchnące wyziewy owych mikstur byty przyczyną dolegliwości. Koniarz był biednym, pracowitym człowiekiem, mającym ledwie nędzną chałupkę na przedmieściu. Ubierał się skromnie, trochę jak drobny kupiec, trochę jak rzemieślnik. Mało kto wiedział, że dwupiętrowy dom, dość daleko co prawda, leżący od rynku w Grombie, też jest własnością biednego Koniarza. Biedny Koniarz, poprzez swą biedną matkę w owym domu mieszkającą, ściągał od najemców izb czynsze niesłychane. Na tyle jednak rozsądne, by najemcy nie pomarli mu z głodu, albo też nie poszli sobie, dokąd nogi poniosą, byle dalej od domu Koniarza. Drugie piętro owego domu jednak nie było zamieszkane. Izby na drugim piętrze, do których wiodły osobne, wąskie schody, zawsze czekały na przyjęcie specjalnych gości. Taki był haracz płacony przez Koniarza Królowi Ciężkich Gór.

Nie licząc tych parudziesięciu marnych, potrójnych sztuk złota rocznie... Właściciel domu własnoręcznie posługiwał swoim gościom, donosząc na stół coraz to nowe potrawy i trunki. Nikt nie poznałby w tym energicznym, dostatnio ubranym człowieku, końskiego znachora z przedmieścia. Wyrażał się inaczej, inaczej poruszał, nie nosił czapeczki, skrywającej zwykle, zaskakująco bujne, przetykane dostojną siwizną włosy. Glorm jadł i pił na miarę swego wzrostu; Rbit – na miarę swego rozsądku. – A zatem – rzekł Król Gór, popuszczając pasa i z niejakim żalem patrząc na resztki wieczerzy – jeszcze raz powtórz to, co najważniejsze, Rbit. Nie słuchałem, bo jadłem. Kocur, posilający się przy stole z elegancją, godną swego nazwiska, odtrącił płaski półmisek, próżny już, i umoczył wąsy w srebrnej czarce z winem. Spojrzał na gospodarza. Ten natychmiast opuścił izbę, traktując to najwyraźniej jako rzecz oczywistą. – Spór przerodził się w wojnę – rzekł kot. – Mocno wątpię, by wynikało z tych obrad coś naprawdę niepomyślnego dla nas, a już niebezpiecznego? Dowódcy garnizonów po staremu żądają ograniczenia wpływu Trybunału na wojsko. Urzędnicy wołają, że legie bez nich są ślepe, mogą patrolować ulice miast – i niewiele więcej... Glorm twierdząco pokiwał głową. – Specjalny wysłannik cesarza skłania się wyraźnie ku racjom urzędników, chętnie rozszerzyłby ich wpływy, zamiast ograniczać. Odwrotnie Książę Przedstawiciel, który twierdzi, że wojsko stale ma związane ręce, nie mogąc przedsięwziąć właściwie nic, poza rutynową służbą patrolową... Naprawdę jednak Przedstawicielowi bardzo ciąży wszędobylskość wywiadowców Trybunału, wywierających rozmaite naciski. Wypłynęła sprawa tych szpiegów, pamiętasz, których legioniści powiesili bez żadnych ceregieli... – Tak. – Namiestnicy Trybunału twierdzą, że informacje uzyskiwane dzięki tym ludziom były bezcenne. Żołnierze wskazują na ogromne nadużycia, których różni wywiadowcy, urzędnicy i szpiedzy dopuszczają się stale, wyposażeni przez Trybunał w pełnomocnictwa, dające zbyt dużą władzę... Wojna, Glorm. Nic nie zmienią, to pewna. Pokłócą się jeszcze przez tydzień, po czym rozjadą: komendanci do swych garnizonów, Namiestnicy do swych gmachów. – A co z obławą? – Nie będzie. – Rzecz jasna – skinął głową Glorm. – Ale zdaje się, że w Rahgarze zastępca komendanta otrzymał jakieś... hm, nieoficjalne wskazówki. – To możliwe – zauważył Rbit. – Tutaj jest podobnie. Zarówno wojsko, jak i Trybunał, nasiliły działalność. Każdy sukces, Glorm, o którym ci lub tamci zameldują teraz w Grombie, może być

poważnym argumentem w sporze. Mężczyzna powstał i okrążył stół. – Gdzie jest Arma? – Wkrótce tu będzie. Może coś ją zatrzymało. To niełatwa sztuka być kochanką dwóch, znających się mężczyzn, jednocześnie. – Nie wątpię. Arma pojawiła się, jakby sprowadziły ją ich myśli. Kocur spojrzał tylko i natychmiast wiedział, że zatrzymało ją nic innego, jak starania, by ukazać się Glormowi piękną. Miała na sobie różową suknię, przy której ciepłożółte włosy, będące bez wątpienia najpiękniejszymi włosami w Grombelardzie, wydawały się jeszcze bardziej słoneczne, niż zwykle. Gdyby twarz mogła dorównać urodzie włosów, była Arma najwspanialszą dziewczyną, jaką nosiła ziemia Szereru. Cóż... Za duże usta i trochę zbyt szeroko rozstawione oczy, psuły wiele. Nie wszystko przecież. Arma miała dobrą, może nieco zbyt krępą figurę, ale wysokie pantofelki (dartański wynalazek, w Grombelardzie znany dotąd może tylko w kręgu przedstawicielskiego dworu) wybornie tuszowały ten mankament. Przede wszystkim jednak, Arma była serdeczna i czuła, swych towarzyszy z Gór traktowała jak rodzinę. Ta serdeczność promieniowała z niej zawsze, gdy była w gronie przyjaciół. Jedynie obecność Glorma przywoływała jakiś lekki, nieuchwytny prawie cień. Rbit umiał nazwać ten cień. To był smutek, płynący z niemożliwych do spełnienia marzeń. Glorm uścisnął ręce dziewczyny i zaprosił ją gestem, by usiadła. – Mówimy o twoich legionistach – zagaił bez wstępów. Potrząsnęła włosami. Wkrótce Król Gór wiedział tyle, co ona. – Nie wiem najważniejszego – przyznała pod koniec. – Legioniści rzeczywiście pragną się wykazać. Zdaje się, że planują jakieś porządki w Grombie. Nie wiem kiedy. – W ogóle niewiele wiesz. Dziewczyna zamilkła. – Posłuchaj, Glorm – powiedziała po chwili – robię, co mogę... Ale oficerowie legii nie są wcale głupi. Z tych dwóch... tylko jeden jest gadułą. Może powinnam... znaleźć trzeciego? Może urzędnika? Jeśli miała nadzieję, że olbrzym zaoponuje, przeliczyła się. – Znajdź, Arma. Odwróciła wzrok. – To zbyt duże ryzyko – zauważył kocur, wykazując godną podziwu odporność na wino, które spijał bez żadnego, zdawałoby się, umiaru. – Pozycja Army jest delikatna. Zdaj sobie sprawę, Glorm, że

przez miesiąc czyniłem starania, by ją umieścić, gdzie trzeba. Ale wystarczy cień podejrzenia, wystarczy, że ktoś zacznie dociekać, czy naprawdę jest kuzynką doradcy Księcia, i wszystko runie... Ten człowiek bierze masę złota za opowiadanie bajek o swoim z nią pokrewieństwie. Ale to dureń. Złoto nie zastąpi mu rozumu. Glorm chodził po izbie, zamyślony. – Może powinienem sam zająć się sprawą – mruknął. – Książę Przedstawiciel nie lubi pewnie, jak odwiedza go mężczyzna w sypialni. Zwłaszcza, jeśli ten mężczyzna zaczyna dusić. – Nie, przyjacielu. Co było, już nie powróci. Mogłeś trzymać za gardło tego starca, który rządził Grombelardem rok temu. Ale teraz mieszka w pałacu inny człowiek. Dość młody, odważny, ambitny i... mądry. Olbrzym milczał. – A może... pora? – rzekł wreszcie niejasno. Arma i kocur wymienili spojrzenia. – Pora – odrzekł, sam sobie, Glorm. – Myślę, że pora wynieść się stąd... na zawsze. Zaległa cisza. – Mówisz to poważnie? – zagadnął Rbit, strosząc wąsy. – Na Szerń, mówię o tym od trzech lat! – padła, niemal groźna, odpowiedź. – Myślisz, że jakikolwiek dowcip wart jest powtarzania przez trzy lata? Miło to słyszeć, że miałeś moje słowa za pijackie, czy szaleńcze majaki! – Naprawdę uważasz, że dartańska Rollayna uczyni cię szczęśliwym? – nie dowierzał Rbit. – Naprawdę uważam, że grombelardzkie góry nie uczynią mnie takim. Mam lat czterdzieści. Namachałem się mieczami i przesiąkłem deszczem na wylot. Teraz chętnie kupiłbym dom i dziesięć młodych niewolnic, żeby drapały mnie po plecach. – Zdajesz sobie sprawę, jak naiwnie to brzmi? – Rzecz jasna. To naiwne, że nie chcę umrzeć w jakiejś górskiej jaskini, czy w domu Koniarza, mając lat sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt. Czas płynie. Kości sztywnieją. Za dwadzieścia lat legendarny rozbójnik Basergor-Kragdob będzie bezdomnym starcem z kosturem w dłoni. Będzie siedział i cieszył oczy zgromadzonym za młodu złotem. Będzie przesypywał je lubieżnie z kupki na kupkę. Czy tak? – Glorm – rzekła cicho, milcząca dotąd, Arma. – Nie uwierzę, że twoje życie służyło tylko gromadzeniu tego złota.

– A twoje, Armo? Twoje, Rbit? – Przyjacielu, najlepiej urodzony kocur imperium nie musi łazić po górach, by zdobyć zaszczyty i majątek – rzekł, z niejaką wyniosłością, ale i pogardą, Rbit. – Mój ród wziął nazwisko z rąk samego cesarza, wiesz o tym doskonale. Idąc w góry, nie szukałem bogactwa. Idąc w góry, ja z niego zrezygnowałem. Ty mnie pytasz o moje złoto? – weź je sobie! I daj pierwszemu spotkanemu pastuchowi. – Weź i moje – dorzuciła krótko Arma. – Na Szerń – powiedział Kragdob – od trzech lat zamierzam opuścić Grombelard. Nie robiłem z tego tajemnicy przed wami. Wiem, że to samo planuje Delone. I Tewa. Czas nadszedł, to moja ostatnia wiosna w Ciężkich Górach. – Ale najpierw trzeba ją przeżyć – zauważył, po długiej chwili, Rbit. – Czy może chcesz zaraz siodłać konia, i jechać do Rollayny? – Prawda, trzeba zakończyć wszystkie sprawy – zgodził się Glorm, puszczając mimo uszu złośliwy ton przyjaciela. – Chcę wiedzieć wszystko o tych "porządkach" w Grombie. Nie obchodzi mnie, Arma, czy znajdziesz sobie trzeciego ogiera, czy też jeszcze trzech. Na razie wszyscy zawiedliście. I ty, i Raner, i Rbit. – Ty za to jesteś jak zwykle niezawodny! – rzekła ze wściekłością dziewczyna. – Zawsze wiadomo, co można od ciebie usłyszeć! Tak. Jedź do Rollayny. Czas najwyższy, byś pozostawił mnie w spokoju! Wyszła, z hukiem zamykając drzwi.

Następnego dnia, wieczorem, Koniarz przyniósł wiadomość. Przyjął go Rbit (Glorm położył się już, w sąsiedniej izbie). – Nie wierzę! – rzekł z zadowoleniem, ale i zdziwieniem kocur, wysłuchawszy gospodarza domu. – Gdzie, mówisz? – W oberży, wasza godność, w "Górskim Wietrze". Czy mam sprawdzić...? – Nie, to niepotrzebne. – A więc – doprowadzić do spotkania? – Także nie. Wiem już wszystko, co należy wiedzieć. Reszta to nie twój kłopot, zacny morderco koni. – Wasza godność, mój fach... – Nie męcz mnie, człowieku. Wiem już wszystko, powtarzam.

Koniarz przeprosił, ukłonił się, przeprosił raz jeszcze, podziękował, przeprosił i wyszedł. Rbit polazł do drugiej izby. – Nie wierzę! – powtórzył sobie, z drżeniem wąsów. Na stole walały się ogarki kilku świec, skórzany but z wysoką cholewą, stała też miska z resztką kaszy i kilka pustych dzbanów po piwie. Wielka kałuża zalała stół i część podłogi. Pośrodku tego wszystkiego kopcił nadpęknięty, podły kaganek.

– Ładnie tu – rzekł rozbójnik, stając w drzwiach izby. Rbit siedział pośrodku pomieszczenia. – Popatrz tutaj – rzekł. Królowa Gór leżała na pryczy, półnaga, z odrzuconą w tył głową, zwieszoną ku podłodze. Glorm uniósł brwi. – No cóż... Ile piwa na raz wypić może kobieta? – Ale żeby się zaraz tak upić? – To się zdarza, Rbit. Inna rzecz, że nie bardzo wiem, co teraz można z nią zrobić? – Zdaje się, że cokolwiek... Popatrzyli po sobie. – Zrób to "cokolwiek" o którym myśli ten kawał futra, a utnę ci wszystko, co tam nosisz – rzekła chrapliwie kobieta, nie otwierając oczu, za to pokazując rękę, w której lśnił mocny nóż. – Na Szerń, oszukałam kota... Jestem wielka! Kocur i mężczyzna patrzyli to na nią, to po sobie, z prawdziwym zdumieniem. – Ale poleżę jeszcze trochę, bo mi dobrze – podjęła, wciąż z zamkniętymi oczyma. – Lubię piwo, a w Dartanie picie go uchodzi za nietakt... Wczoraj ktoś odwiedził mnie w nocy; było ciemno i narobił hałasu. Zdaje się, że to go spłoszyło, no to dzisiaj zostawiłam mu światło. Ale piwo piłam, przyznaję, czemu miałabym nie pić? Rozwarła powieki, patrząc na nich niemal z poziomu podłogi. Łeb kocura znajdował się niewiele wyżej. Nastroszone wąsy i brwi drgały w charakterystycznym, kocim śmiechu. – Kobieto – powiedział – naprawdę mnie oszukałaś. Jednym ruchem zmieniła pozycję na siedzącą i oparła dłoń na karku kocura. Potem wstała, wyciągając ręce do Glorma.

– Ale ciebie się nie spodziewałam... Uścisnął jej dłonie z uśmiechem. – No, królowo. Co robisz w tej norze? – Nora – potwierdziła, sięgając po przewrócony dzban; było w nim jeszcze sporo piwa. Pociągnęła tęgi łyk i oddała naczynie mężczyźnie. – Czekam na was. To jedyne, co mnie trzyma w Grombie. Chciałam do Rahgaru. Usiadła na pryczy, potrząsając rozpuszczonymi, potarganymi włosami. – Dopiero co stamtąd przyjechałem – rzekł rozbójnik. – Ubierz się, Armektanko. Wasze zwyczaje są tutaj, w Górach, zupełnie nie na miejscu. Przyznaję, że nie umiem rozmawiać z gołą kobietą. A szczególnie kobietą niebrzydką. – Co za miasto! – mruknęła szyderczo. – Od lat, zawsze tutaj słyszę to samo! – Widać nie bez powodu. Zbyt wyzywająco pokazujesz, skąd pochodzisz. I bez armektańskich zwyczajów wszyscy wiedzą, że to Armekt rządzi Szererem. Po co więc to wyzwanie? Zamyśliła się nagle. – Tak... – powiedziała z zadumą. – Tak, to chyba wyzwanie... – Mniejsza – wtrącił kot, rzeczowy jak zwykle. – Czy to dobre miejsce do rozmowy? Pozbieraj zatem swoje rzeczy, a ja sprowadzę szynkarkę. Niech nas wypuści tak, by nikt nie widział. Tylnym wyjściem – dorzucił wyjaśniająco – tak jak weszliśmy. Glorm zwraca uwagę... a i ja nie lubię, gdy jakiś pijak szarpie mnie za ogon, sądząc widać, że brak oczu uczyni go szczęśliwym. – Poczekaj, Rbit – przerwała – a więc nikt nie wie, że tu jesteście? – Chyba nie. – To wynoście się, tą samą drogą, co przyszliście. Chcę wiedzieć, kto wczoraj mnie odwiedził. Może przyjdzie... Gdzie was szukać? Rbit wyjaśnił, jak trafić do domu Koniarza. – Ale może lepiej zaczekamy? – rzekł na koniec. Glorm potrząsnął głową. – Ty czekaj. Ja nie zdołam schować się dość dobrze. – Nie potrzebuję pomocy – zauważyła łuczniczka.

– Wierzę ci, pani – zapewnił olbrzym, kładąc dłoń na sercu. – Toteż wcale jej od Rbita nie otrzymasz... jeśli nie będzie potrzebna. Teraz pozwól, by twój niegodny sługa odszedł, zabierając przy tym twego konia w jakieś lepsze miejsce. – Deresz – poinformowała. – Pełnokrwisty Dartańczyk. Skinął ręką i wyszedł. – Czy i ty nie potrafisz rozmawiać z nagą kobietą? – zapytała ironicznie Armektanka, spoglądając na kota. – Zdaje się jednak, że nikt zdrowy na rozumie nie sypia w odzieniu? Jeśli zasadzka ma się udać... Schowaj się, w ogóle. – Zaufaj mi – rzekł przekonująco kot. – Usłyszę tego człowieka, choćby szedł powietrzem. Stawy skrzypią, oddech świszcze, a kapota szeleści. Tak to już jest na tym świecie. Zaśmiała się cicho, kładąc na łóżku. – Ale ty rzeczywiście bądź gotowa – zaaprobował. – Wiesz, że to może potrwać? Nie jest jeszcze wcale tak późno. – Nie uwierzysz, ale potrafię być cierpliwa – jak kot. – Uwierzę. Ktoś, kto zabija sępy, musi znać także sztukę bycia cierpliwym. Rozmawiali dalej po cichu. – Ciężkie Góry tęskniły za tobą. – Słyszałam. – Gdzie byłaś? – Zostałam żoną Baylaya, Rbit. Żoną Dartańczyka. – Jednak. I co dalej? – Co dalej... Nic. Znowu jestem tutaj. – Na długo? – Na zawsze, przyjacielu. Wydało jej się, że słyszy coś w rodzaju westchnienia. Popatrzyła zdziwiona. Nigdy nie spotkała się u Rbita z czymś takim. – Rbit? – Nic, Kara. Milczeli.

– Czy byłbym dobrym pomocnikiem w tropieniu sępów, Kara? Ze zdumienia aż uniosła się na łokciu. – Ty, Rbit? Moim pomocnikiem? Na Szerń, co się stało? Pochylił łeb z nagłym znużeniem. – Nic, Kara... – rzekł po długiej chwili. – Zapomnij o tym... Starzeję się. Wciąż patrzyła, nie rozumiejąc. Położyła się na powrót. – Czemu nie jesteś mężczyzną, Rbit? – zapytała, po długiej chwili. – Jak byś wyglądał, gdybyś był człowiekiem? – Nie wiesz? – zapytał całkiem poważnie. – Znasz człowieka, który jest mną – nie będąc kotem... – To prawda – szepnęła. Przez chwilę milczeli. – I co? – zapytał, ale tak, że nie mogła odebrać tego źle. – I chyba go chcę – powiedziała odważnie, uśmiechając się lekko.

4. Oczekiwany gość pojawił się nieprędko. Karenira, chlubiąca się swoją "kocią cierpliwością", musiała złożyć jej dowody tej nocy, przybysz bowiem był niezwykle ostrożny. Ukryty pod pryczą Rbit świetnie słyszał oddech przyczajonego przy szparze w niedomkniętych drzwiach, człowieka. Domyślił się łatwo, że tamten pragnie zyskać pewność, że kobieta śpi dostatecznie twardo. Jednak Karenira udawała doskonale... Drzwi skrzypnęły cicho. W marnym świetle kopcącego kaganka, pojawił się niezbyt wysoki, szczupły mężczyzna. Znowu zastygł na moment, patrząc na łuczniczkę, po czym przesunął się zręcznie do ściany pod oknem, gdzie złożone były jej rzeczy. Pochylił się nad podróżnymi sakwami. Prycza zatrzeszczała. Mężczyzna drgnął i odwrócił się szybko. Armektanka mierzyła go wzrokiem, zagradzając drogę do drzwi. – Przez ciebie, mój dobry człowieku, straciłam całą noc – powiedziała ponuro. – Ale moja wściekłość nie dorównuje ciekawości. Dlatego, zanim rozbiję ci głowę o ścianę, powiedz prędko: czego szukałeś?

Mężczyzna milczał, czujnie patrząc jej w oczy. – Hejże – mówiła dalej – czemu milczysz, przyjacielu? Cóż to wzbudziło twoje pożądanie w bagażach ubogiej podróżniczki? – Pozwól mi odejść, pani. Spokój nieznajomego uderzył, siedzącego pod pryczą, kocura. Zwykły opryszek, przyłapany na gorącym uczynku, reagował zupełnie inaczej. Rbit zastanawiał się, czy nie przerwać niedorzecznej pogawędki. Tym bardziej, że Karenira najwyraźniej zaczęła bawić się sytuacją, zapominając, że całe zajście zabawą jednak nie jest... – Odejść? Nie, mój drogi gościu... Jeśli trzeba, spędzimy razem całą noc – rzekła z sarkazmem, zbliżając się ku niemu. – Z tobą, pani, nie spędziłbym dobrowolnie nawet jednej chwili – odrzekł surowo mężczyzna. Łuczniczka osłupiała. – Wyjaśnij mi to, ty ścierwo – zażądała wreszcie, tracąc panowanie nad sobą (Rbit skrzywił się pod pryczą). – Cóż to nie podoba się nocnemu złodziejowi w Pani Gór? Cóż to za prawdy usłyszałeś o mnie, śmierdzący rzezimieszku? – Nie podchodź, pani – padło ostrzeżenie. – Nóż?! – syknęła zdumiona. – Ty pluskwo... Rbit usłyszał porażający, bojowy wrzask Armektanki i wyskoczył na środek izby, w samą porę, by ujrzeć jak mężczyzna rusza ku oknu. Pchnięte okiennice trzasnęły po obu stronach futryny i przymknęły się na powrót. – Ugryzł mnie! – zawyła łuczniczka, pokazując skaleczoną nożem dłoń. – Zabiję go, na Szerń! Skoczyli oboje do okna, ale w tej samej chwili budynkiem wstrząsnęło potężne uderzenie. Wyjrzeli. Nożownik leżał pod ścianą gospody; najwyraźniej ciśnięto nim o ścianę. Glorm dał znak, by się cofnęli. Zaraz potem przeciskał bary przez okno. – Długo was nie było, więc wróciłem – wyjaśnił. – Zamknij drzwi, wasza godność – rzekł do kobiety – zaraz będzie tu zbiegowisko. Zmykajmy. Wydostali się na tyły gospody. Karenira wzięła swoje rzeczy, rozbójnik podniósł bezwładne ciało. Stał przez chwilę, po czym z powrotem złożył je na ziemi. – Hm... – Bierz go i chodź – ponaglił kocur.

– Trup – wytłumaczył zwięźle rozbójnik. – Mam brać trupa? – Bardzo pięknie – skomentował gniewnie Rbit. – Chodźmy. W zajeździe płonęły już liczne światła, gdy chyłkiem, pospiesznie, przemykali ku domowi Koniarza.

5. Karenira z namysłem wodziła palcem po blacie stołu. Napiła się wina, dostarczonego przez Koniarza. – Nie rozumiem – rzekła wreszcie. – Nie rozumiem – powtórzyła. – Nie interesuje was, że ktoś, podszywając się pod was... Przecież w końcu... "Pogromca" płacił daninę? Myślałam, że każdy, kto to robi, jest niejako pod waszą opieką? – Nie, Kara. Spojrzała na Basergora-Kragdoba. Ten – dziwnie milczący – pokazał gestem, że Rbit przemawia w imieniu ich obu. – Każdy kto płaci haracz, może być pewien, że zostawimy go w spokoju – wyjaśnił kocur. – Tylko tyle. Aż tyle. Mielibyśmy bronić wszystkich grombelardzkich kupców, karczmarzy i rzemieślników? Od tego są legie! – No dobrze... ale jeśli okaże się nagle, że ograbiacie tych, którzy płacą... Wieść rozejdzie się szybko. Kto zapłaci daninę, jeśli w niczym mu to nie pomoże? – Masz rację. Bywało, że ten czy ów rzezimieszek podawał się za posłańca Króla Gór licząc, że wywrze odpowiednie wrażenie. Ścigaliśmy takich ludzi. – A zatem? – Teraz, Kara, to już nie ma znaczenia. Władcy Gór porzucają swoje królestwo. Jeśli teraz ktoś działa w naszym imieniu, to dobrze. A nawet – to tym lepiej. Skoro Góry wciąż będą głosiły o naszych nowych czynach, łatwiej przyjdzie nam znaleźć sobie nowe miejsce do życia. Najbardziej przenikliwy umysł nie skojarzy olbrzymiego mężczyzny i wielkiego kocura ze słynną grombelardzką parą, skoro z Gór Grombelardu wciąż będą płynęły nowe o nich wieści. Rozumiesz? – Nie, nie rozumiem. Co to znaczy: władcy Gór porzucają królestwo? – Wyjeżdżamy, Karenira. Na zawsze. – Wyjeżdżacie? Dokąd, na Szerń? – Do Dartanu. Może do Rollayny?

– Nie – powiedziała. – Glorm? – Wyjeżdżamy – potwierdził chmurnie. – Do Rollayny? – Być może. – Ale – Góry? Grombelard? – Bez nas – odrzekł krótko Rbit. – Powiedz, Kara, jakie to ma znaczenie, czy ktoś teraz używa naszych imion, czy nie? Jakiś głupkowaty osiłek wpadnie wreszcie w ręce żołnierzy, poskowyczy trochę w lochach Trybunału, Szerer dowie się o tym, a my – będziemy tym bezpieczniejsi... Basergor-Kragdob wyrżnął dłonią w stół. – Posłuchaj mnie, Rbit – powiedział spokojnie, a nawet z czymś w rodzaju uśmiechu. – Przyjąłem do wiadomości, że przeciwny jesteś mojemu wyjazdowi do Dartanu. Ale przecież ty możesz zostać w Grombelardzie. Choć przyznaję, że łatwiej przyjdzie mi rozstać się z Górami, niż z tobą. Myślałem, że się nie rozstaniemy. Armektanka patrzyła milcząc. – Ale proszę – ciągnął Glorm – nie próbuj grać na moich ambicjach. Wiesz doskonale, że nie chcę, by jakiś dureń, obojętne, ludzki czy koci, zszargał naszą sławę. Zastanówmy się wspólnie, czy można temu zapobiec. Czy warto próbować. Wcześniej czy później, odejdziemy z Ciężkich Gór. Obojętne, czy do Dartanu... czy tam, gdzie odchodzą wszyscy. Odejdziemy, pozostawiając naszą legendę i ktoś na pewno ją splugawi. Czy to, że teraz zarżniemy fałszywych władców Gór, może temu zapobiec? – Nie wiem, przyjacielu. Ale jeśli już tak musi być, że pierwsze z brzegu ścierwo z ogonem przybierze sobie bezkarnie moje imię, i może ośmieszy je jeszcze, to uwierz – wolę, by moje oczy były wtedy zamknięte, a uszy nie słyszały już nic. Spojrzał na kobietę, a potem znów na olbrzyma. – Glorm – powiedział. – Wiem, po raz pierwszy chyba w życiu świadomie mówiłem same bzdury. Nie mogę pogodzić się z twoją decyzją. Ale to rzeczywiście nie usprawiedliwia niskich gierek. Przyznaję to – i nie w cztery oczy. Rozbójnik zmarszczył czoło. Rbit, jak każdy kot, nie potrafiący w ogóle przepraszać, przyznał się do błędu. I to, jak sam powiedział, nie w cztery oczy. Król Gór zdał sobie sprawę z tego, że jego przyjaciel przeżywa ową decyzję opuszczenia Grombelardu bardziej nawet, niż dotąd okazywał. – Wiem, Rbit, że moje dobro leży ci na sercu. Wyciągnął rękę i oparł ją na twardym barku kocura. Karenira – jak każda kobieta, pojmująca przyjaźń dość siermiężnie – zrozumiała akurat tyle, że Rbit próbuje wszelkimi sposobami zatrzymać Glorma w Górach, ten zaś nie żywi doń o to urazy. Zrozumiała zatem i tak znacznie więcej, niż można by oczekiwać, ale już fakt, że ci dwaj, tymi kilku

słowy, wzmocnili po raz kolejny swoją przyjaźń, umknął jej nieuchronnie. Odczekała zatem chwilę, po czym rzekła: – Skoro już wyjaśniliśmy sobie wszystko, zacznijmy może jeszcze raz od początku? Chcę wiedzieć, czego się trzymać. Co z tą bandą na Sępiej Przełęczy? Rbit pochylił uszy do tyłu. – Jedna rzecz jest w tym wszystkim dla mnie niejasna – powiedziała jeszcze Karenira. – Jak to możliwe, że jakikolwiek kot, obojętne, głupi czy mądry, podszywa się pod twoje nazwisko? Nigdy w życiu nie słyszałam o czymś takim! – Karenira – rzekł Rbit – pomyśl sama: czy jeśli coś jest dla danego, obojętne – plemienia, narodu, gatunku – najwyższą wartością, to czy już oznacza, że nie ma odstępstw od reguły? Czy każdy Armektańczyk szanuje wszystkie tradycje? Czy nie zdarzyło się nigdy, że je sprofanowano? Wasze przywiązanie do zwyczajów ojców jest powszechnie znane i omal przysłowiowe. Lecz co z tego? Pewien jestem, że sprzeniewierzyło się im wielu. Obalajmy mity, Karenira. Przez chwilą trwała cisza. – Jeszcze raz opowiedz wszystko dokładnie – zażądał Rbit. – Co ty właściwie obiecałaś temu legioniście? Że mu pomożemy? – Nic mu nie obiecywałam – zaoponowała. – Powiedziałam po prostu, że mogę powiadomić prawdziwego Basergora-Kobala o tym, co się stało. Powiedziałam też, że powiadomię was, przeciw komu wyruszyła ekspedycja karna z Riksu. Spytał, czy mogę sprawić, żeby jego ludziom nic nie groziło ze strony waszych grup. Powiedziałam, że to nie ode mnie zależy. – Bardzo słusznie – zauważył Glorm. – Jakie są twoim zdaniem, szanse tych legionistów? – zapytał Rbit. Wzruszyła ramionami. – Na przechwycenie tej grupy? Takie same, jak zawsze... Jeden do dziesięciu, albo do piętnastu... Góry są duże. Jest gdzie się schować. – Cóż, Glorm? Basergor-Kragdob uniósł brwi. – Ci żołnierze poszli w stronę Badoru, w Ciężkie Góry, mówisz? Można powiadomić Mavalę, ona ma tam swoją hołotę... Ale Mavala i tak wypruwa flaki z każdego obcego, którego złapie na swoim terenie. A nasze oddziały? Rbit rozważał głośno:

– W Badorze siedzi Tewa. Może uda jej się złapać Kagę. Jeśli Kaga dowie się o tym, że ktoś udaje Księcia Gór... Ale kto wie, co przyjdzie do głowy Kadze? – Czy to ta dziewczyna, która wtedy...? – Tak, Karenira, ta sama. Ale Kaga... zmieniła się bardzo. Prawdę mówiąc, od dobrych dwóch lat właściwie nam nie podlega. Dogadała się jakoś z Mavalą, przynajmniej na tyle, że nie wchodzą sobie w drogę. Ale do czasu... Za rok, albo dwa, Kaga będzie dość silna, by nie bać się w Górach nikogo. Szczególnie, jeśli nas już nie będzie. Właściwie, Glorm – skonstatował niespodziewanie – może ten wyjazd do Dartanu będzie miał też swoje dobre strony? Jeśli zdecydowalibyśmy, że pozostajemy, to – prawdę mówiąc – jeszcze w tym roku należałoby pobić wszystkie grupy, które podlegają Kadze, a ją samą... Lubiłem i lubię tę wojowniczkę. Na Szerń, tylko kobiety zostaną w Grombelardzie – zauważył z lekkim rozbawieniem. – Odkąd wojsko złapało starego Hagena, oprócz nas liczą się w Górach właściwie tylko Mavala i Kaga. – Czy dobrze rozumiem, że nie zamierzacie sami ruszyć w góry? – zapytała Karenira, wracając do tematu. Glorm i Rbit wymienili spojrzenia. – Nie, Karenira. Prawdę mówiąc, mamy sporo różnych kłopotów nawet tu, w samym Grombie. Kiedy indziej pewnie byśmy poszli. Ale teraz – nie.

6. Rozmowę przerwało, dobiegające z dołu, z głębi domu, energiczne łomotanie w drzwi. Glorm zmarszczył brwi. – Kogo przyniosło?... Łomotanie powtórzyło się, potem znowu. Wreszcie drzwi otwarto. Glorm i Rbit poznali głos Koniarza. Odpowiedział mu drugi, obcy. Po chwili rozmowa przerodziła się w awanturę. Gospodarz wzywał pachołków. Glorm nachmurzył się jeszcze bardziej. Wyszedł do sąsiedniej izby i wrócił po chwili, dopinając pas z mieczem. – Sprawdzę, co się dzieje – rzekł kot, ruszając ku drzwiom. Zbiegł po ciemnych schodach i zajrzał do przechodniej izby. Inne schody wiodły stąd na pierwsze piętro kamienicy. Kiedyś szło się po nich także i wyżej, ale na żądanie (i za złoto) BasergoraKragdoba, Koniarz dom przebudował. Gdy Rbit dotarł na dół, z izb na parterze wybiegali właśnie dwaj służący Koniarza, każdy z tęgim kijem w garści. Gospodarz szamotał się w drzwiach z wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Na

widok służby, intruz sięgnął po miecz. Kocur nie bardzo chciał się pokazywać, wyglądało jednak na to, że za chwilę przed domem dojdzie do paskudnej bijatyki. Jakikolwiek szum wokół tego budynku był niepożądany. Schody zaskrzypiały. – Na Szerń – powiedziała Karenira – znam tego człowieka. – TO go zaproś lub przepędź, tylko szybko. Koniarz cofnął się, by dać miejsce pachołkom. Ale skorzystał z tego nieproszony gość. Wtargnął do izby i natychmiast zamknął za sobą drzwi. Zaraz jednak oberwał kijem w ramię. – Wasza godność! – zawołał gospodarz na widok Łuczniczki. – Ten człowiek... – Znam go – przerwała. Mężczyzna z mieczem rozepchnął zdezorientowanych służących i podszedł do niej, rozmasowując obolałe ramię. Schował broń. – Wasza godność, musimy porozmawiać – powiedział, ignorując zupełnie gospodarza domu. – To bardzo pilne i ważne, proszę! Patrzyła z namysłem. – Bez brody byłeś przystojniejszy, mój dartański halabardniku – zauważyła. Z pierwszego piętra, po schodach, złazić zaczęła jakaś, zaintrygowana hałasem, para w nocnych koszulach. Koniarz skinął na służbę, by pogoniła ciekawskich. – Wasza godność – ponowił prośbę Dartańczyk – mam ważną sprawę. Proszę o krótką rozmowę, nic więcej. – Gdzie możemy porozmawiać, gospodarzu? – zwróciła się do Koniarza, nie chcąc prowadzić obcego do Glorma i Rbita. Wskazał drogę. – A choćby w pokoju służby, wasza godność. Wziął ze stołu kaganek i podał Armektance. Poszli, gdzie powiedział. Zamknęła za sobą drzwi i chciała pytać, ale halabardnik uprzedził ją. – Wasza godność – powiedział – człowiek, którego twój przyjaciel zabił na tyłach gospody, był szpiegiem Trybunału. I nie działał sam. Drugiego zarżnąłem, dopiero co, przed tym domem i zaniosłem w ciemną ulicę. Ale jeśli każesz mi przysiąc, że nie było ich trzech – nie przysięgnę.

Zaniemówiła. – O czym ty mówisz, człowieku? – wykrztusiła wreszcie, osłupiała. – Kim ty jesteś właściwie? Czemu chodzisz za mną? Skinął głową. – Wolałbym nie mówić. Ale zrobię to, jeśli będzie trzeba. Teraz jednak ważne jest co innego. To mianowicie, że widziano cię wchodzącą do tego domu, w towarzystwie mężczyzny i kota. Nie chcę wiedzieć, kim są. Ale jeśliby, przypadkiem, byli poszukiwani przez Trybunał, to znaczy, że znaleziono ich właśnie. Że grozi im, być może, niebezpieczeństwo, a tobie razem z nimi. Otrząsnęła się z pierwszego wrażenia. Spostrzegła, że wciąż stoi z kagankiem w ręku. Postawiła go na stole. – Mój panie – powiedziała – pojawiasz się w środku nocy, nie wiadomo skąd i opowiadasz mi jakieś historie. Nie. Obawiam się, że musisz wyjaśnić mi wszystko. Powoli, by nie wzięła tego za atak, wyjął miecz i podał jej, trzymając za ostrze. – Dobrze, pani – odparł. – Ale teraz czas nagli, za chwilę może być tu wojsko. Weź tę broń, jeśli mi nie ufasz, zwiąż mi ręce i zostaw pod strażą tych dwóch drabów z pałkami. Potem idź do swoich przyjaciół, jeśli ci na ich bezpieczeństwie zależy i skłoń, by wynieśli się stąd dokądkolwiek. Pójdę z wami. I wszystko wyjaśnię. Zważyła miecz w dłoniach, przygryzając wargę. – Właściwie... czemu nie? Odwróciła się i wyszła bez słowa. – Pilnuj go – poleciła Koniarzowi. Rbit czekał na schodach. – Spotkałam tego człowieka na trakcie, parę dni temu – wyjaśniła. – To Dartańczyk, zna mnie z Rollayny. Powtórzyła kocurowi treść rozmowy. Rbit namyślał się krótko. – Idę po Glorma – oznajmił. – Powiedz gospodarzowi, żeby sprzątnął po nas izby. Jak zwykle. Wynosimy się. Pobiegł na górę. Obejrzała się na Koniarza, ale ten skinął na znak, że słyszał słowa kota. Ruszyła więc także po schodach. Glorm miał już na sobie kolczugę, wciągał właśnie kaftan. Zabrał swoją broń i wskazał łuczniczce

jej sakwy. Podał sajdak. – Gdzie idziemy? – Na przedmieście, do chałupy Koniarza. – Brama jest zamknięta – przypomniała. – Rzecz jasna. Ale, królowo, gdybym znał z tej dziury jedno tylko wyjście, które zamknąć i obsadzić może pięciu chłopa, to by moja noga tutaj nie postała. Wkrótce zbiegali po schodach. Glorm zamienił parę słów z gospodarzem. Karenira wywołała Dartańczyka. Oddała mu miecz. – Przeszkadza mi – rzekła sucho. – I bez tego mam co dźwigać. Bez słowa wziął jej sakwy. Rbit wyjrzał na ulicę i ruszył pierwszy. Podążyli za nim. Starannie wystrzegając się spotkania z nocnym patrolem, szli przez uśpione miasto. Rbit wciąż prowadził, bezszelestnie przemykając wzdłuż murów, kilkadziesiąt kroków przed pozostałą trójką. Uważnie przepatrywał kolejne ciemne przecznice, nim dał znak, że droga wolna. Zatrzymali się w nieprzyjemnym jakimś zaułku. Kocur gdzieś przepadł. Karenira dotknęła ramienia rozbójnika, ale ten uspokajająco poklepał ją po dłoni. Czekali dość długo. Rbit powrócił, prowadząc jakiegoś człowieka, którego sylwetka niewyraźnie majaczyła w mroku. – Słyszałem, że zebrałeś cięgi – odezwał się Król Gór. – Jak to było? Nie czekając na odpowiedź ciągnął: – Rbit powiedział ci już pewnie to i owo. Bez paniki. Ale zadbaj, by twoja siostra nie szukała nas... Bez imion – ostrzegł. – Nie jesteśmy sami. Słyszałeś? – ma nas nie szukać. Niech robi, co robiła, ale ostrożniej. Dwóch wystarczy. Powtórz jej to, będzie wiedziała, o co chodzi. Okryty mrokiem mężczyzna przytaknął. – Szewcy – rzekł. – Co z nimi? – To teraz mało ważne. Chociaż... właściwie dlaczego? – zreflektował się Glorm. – Dobrze. Nie chcą płacić? – Nie.

– Starszy cechu ma dzieci? – Czwórkę. Najstarszy ożenił się właśnie. Też ma warsztat. – Czyli już nie chłopiec... Dobrze. Utop go w studni, blisko domu ojca. Na studni napisz jego imię, a trochę dalej imiona pozostałej trójki. Stary powinien zrozumieć. Wszystko? – Tak. – To wracaj pod pierzynę, do swojej lubej. Kup jej jutro ode mnie coś ładnego. Rozliczymy się przy okazji. Klepnął mężczyznę w ramię i pchnął lekko w mrok. – Widzisz, panie – rzekł do stojącego obok Dartańczyka, ujmując go pod rękę – teraz będziesz musiał udowodnić, że jesteś szczerym przyjacielem Łowczyni. Jeśli okaże się inaczej, to okaże się także, że słyszałeś dzisiaj zbyt dużo. Ruszyli ku murom miejskim.

7. W domu uzdrawiacza koni znaleźli się o świcie. Przysadzisty pachołek, pomocnik Koniarza, najwyraźniej upił się wieczorem straszliwie, korzystając z nieobecności pryncypała, bo zwleczony z brudnego barłogu, wyglądał zupełnie jak świnia. Glorm przekazał mu wiadomość od znachora, ale równie dobrze mógł nie powiedzieć ani słowa, pachoł bowiem obejmował tylko głowę i śmierdział jakąś trucizną, odbijającą mu się nieustannie. Zniecierpliwiony rozbójnik kopnął go wreszcie i zostawił w spokoju. Znaleźli trochę czerstwego chleba i sera oraz gigantyczną, nadgryzioną co prawda, kaszankę. Popijali winem, skrzywieni, bo było równie zacne jak pachoł. – Wszyscy, zdaje się – zagaił wreszcie Król Gór – niewiele spaliśmy ostatnio. Szkoda zatem czasu. Mów, panie, co masz do powiedzenia. Dartańczyk skinął głową. – Jestem A.Vilan, halabardnik gwardii Księcia Przedstawiciela w Rollaynie. – Były halabardnik – wtrąciła złośliwie Karenira. – Jadący do Złego Kraju. – To nieprawda – zaprzeczył. Pokazała gestem, że wie.

– Wtedy, na gościńcu, prosiłem pani, byś przyjęła mnie na służbę. Nie było to całkiem uczciwe... bo służę już komu innemu. – Komu? – Jego godności A.B.D.Baylayowi... twojemu małżonkowi, pani. Rbit i Basergor-Kragdob wymienili spojrzenia. Armektanka siedziała nieruchoma, z rozchylonymi ustami. Sprężyła się nagle i Glorm już sięgał, by pochwycić ją, zanim rzuci się na Dartańczyka. Kobieta jednak pozostała na miejscu. – Czy to żart? – zapytała. – Nie, pani – odparł powoli A.Vilan. – Proszę, nie gniewaj się na mnie. Jestem tylko narzędziem, najemnikiem. Zapłacono mi więcej, niż zarobiłem dotąd przez całe swoje życie, wykonuję więc sumiennie swoją pracę. Tylko tyle. – Tylko... tyle? – zapytała z niebotycznym zdumieniem. – Jesteś... płatnym szpiegiem... i mówisz: "tylko tyle"? – Nie jestem szpiegiem – zaprzeczył Dartańczyk. – Nie mam obowiązku powiadamiać jego godności Baylaya o czymkolwiek. Mam cię chronić, pani. Najlepiej, jak umiem. – Halabardnik?... chronić?... Łowczynię?! – pytała urywanie, z coraz większym zdumieniem i gniewem. – Nie, na Szerń... To jakaś kpina! I ON cię wysłał?! Wstała. – Wasza godność – Dartańczyk wciąż mówił spokojnie, jakby nie wiedząc, że spokój mężczyzny jest tym, co najbardziej rozjusza zdenerwowaną kobietę – jestem... czy też raczej byłem... Skoczyła na niego. Glorm, czujny i przygotowany, przechwycił ją zręcznie. Dostał za to w szczękę, a potem łokciem w brzuch, równie dobrze jednak mogłaby rąbnąć kolejno podkowę i stalowy kirys topornika. – Puść mnie, na wszystkie moce!! – zawyła. – Zabiję go! Oooo! Zabiję! – No dlatego trzymam! – huknął na nią tak potężnie, że znieruchomiała. – Dajże mu powiedzieć do końca! Nie puścił. Wydyszała się i uspokoiła. – Byłem – podjął Vilan, na wezwanie kocura – wywiadowcą Trybunału Imperialnego w Rollaynie. Wiadomość wywarła wrażenie. – Halabardnikiem także – uzupełnij, kierując słowa do Rbita, jakby bał się nowego wybuchu

Armektanki. – Ale jednak przede wszystkim tajnym wywiadowcą Trybunału. Może to tłumaczy, dlaczego bez większego trudu rozpoznałem "opiekunów" jej godności. W "Górskim Wietrze" byliście bardzo nieostrożni. Gdy przyłapie się nocnego złodzieja, może warto nie tylko go zabić... ale jeszcze obszukać. Glorm, raczej obejmujący już, niż trzymający Karenirę, po raz drugi wymienił spojrzenie z przyjacielem. Dartańczyk sięgnął w zanadrze. – To są pisma (oczywiście fałszywe) które miały być podrzucone jej godności. Wynika z nich, że działała na szkodę imperium... Rzekomy złodziej nie tylko, że nie chciał nic zabrać, to próbował jeszcze zostawić... Gdyby się udało, rano, albo jeszcze w nocy, przyszliby żołnierze. Dowód znaleźliby w sakwach... Przekazano by jej godność w ręce Trybunału. Co chciano usłyszeć – nie wiem. Ale pewne, że powiedziałaby wszystko. – Śledziłem człowieka, który szedł za wami – kończył Vilan. – Ale w ciemnościach nie miałem żadnej pewności, czy sam nie jestem śledzony. Mało prawdopodobne, by tak było. Ale jednak możliwe. Jakim sposobem – zapytał, znów zwracając się do kocura – nie dostrzegłeś, panie, że ktoś idzie za wami? – No właśnie – zamyślił się Rbit. – Gdyby nie ta drobna niejasność, uwierzyłbym pewnie, panie, w twoją historię... – Jesteś nieomylny i zawsze tak samo czujny, wasza godność? Rbit stulił uszy. – Obalajmy mity – rzekł, z ponurą ironią, do łuczniczki. – Nie jestem. – Zresztą biegłem przodem – dorzucił – wypatrując raczej patroli wojskowych, niż wieczornych pijaczków czy włóczęgów... Dartańczyk uniósł trochę brwi i skąpym gestem rozłożył ręce. Przez chwilę trwała cisza. – Te pisma, których jeszcze nie czytałam – powiedziała wreszcie Karenira, spokojnie już oparta na obejmujących ją w talii ramionach olbrzyma – nie mogą być dowodem, że mówisz prawdę. Kto zaręczy, skąd naprawdę je masz? I do czego miały ci służyć? Wydobył pierścień, zawieszony na łańcuszku na szyi. – Poznajesz, pani? Wiele takich widziałaś? Zacisnęła usta, rozpoznając wielki szmaragd Baylaya. – Czy ukradłem go z palca twego męża? A może kupiłem? – Nie mów do mnie tym tonem, Dartańczyku! – zaperzyła się znowu. – Tak czy inaczej, jesteś dla mnie tylko JEGO szpiegiem! I przestaniesz nim być, jak tylko puści mnie to drzewo! – powtórnie

wpadła we wściekłość. – Na Szerń, zgodnie z prawem oddałam mu na piśmie jego nazwisko i wolność! A wzięłam... wzięłam sobie własną! – aż się zachłysnęła – Wzięłam sobie! Nie po to, żeby jakiś halabardnik i szpicel ją zohydził! – Dlaczego ludzie Trybunału nie czekali, aż Łowczyni doprowadzi ich do nas? – zagadnął Glorm, pragnąc rozwiać ostatnie wątpliwości, ale przede wszystkim, odwrócić uwagę Armektanki. – No? Dlaczego? – podjęła wojowniczo. – Dość długo wasza godność tkwiła w tym zajeździe, nic nie robiąc. Ja sam myślałem, odnalazłszy cię tam, że jedynym twoim celem jest, pani, picie piwa... A ci ludzie, oni odnaleźli cię jeszcze później. Skąd mieli wiedzieć, że przyjechałaś do Grombu, by spotkać swoich przyjaciół? Sposępniała nagle. – Chyba wiem, skąd... Na Szerń, uwierzyłam w układ z żołnierzem, myślałam... Pokręciła głową. – No, komendancie, tym razem legia będzie miała naprawdę duży powód, żeby mnie nie lubić...

– Podoba mi się ten człowiek – rzekł niegłośno Glorm, gdy Dartańczyk i Karenira zasnęli. – Jak mówisz? Kłamie? – Wątpię – odparł kot. – A może dopiero teraz wpadliśmy w zasadzkę, Rbit? Może to jest prawdziwy i jedyny szpieg Trybunału? – Dartańczyk? I z tym pierścieniem?! Zresztą tym razem na pewno nikt nas nie śledził. Miałby działać samotnie? Wystarczy nie spuszczać go z oczu, by udaremnić mu wszelkie wrogie zamiary. Co zrobi? Otruje nas może? Zadusi? – Prawda. – Śpij, Glorm. Będę czuwał. Potem cię obudzę... na wartę. Glorm uśmiechnął się lekko, położył ramiona na stole, a głowę na ramionach. – Rbit? – powiedział cicho. – A pamiętasz nasze pierwsze warty w Górach? Zamknął oczy. – Ależ się wtedy bałem...

Część Druga

Rozdział IV

1. Był środek lata. Dzień – ponury, jak zwykle w Grombelardzie – miał się ku końcowi. Drobny, dokuczliwy deszczyk padał od południa, nie słabnąc ani nie przybierając na sile. Niesiony na ramionach jednostajnego wiatru, szeleścił monotonnie, pokrywając górski trakt brudną wilgocią. Tętent kopyt łatwo przebił się przez szum wiatru i szmer deszczu. Coraz wyraźniejszy i bliższy – umilkł nagle. Potem rozległo się rżenie wierzchowca i nowy tupot kopyt, ale teraz w jego tle rozbrzmiały, niewyraźne jeszcze, odgłosy galopu wielu koni. Był niewielki lasek – właściwie parę drzew – między którymi przebiegała droga. Smutne górskie świerki nie pozwalały dostrzec jeźdźca – aż wypadł nagle spoza nich. Koń zarżał znowu, boleśnie i krótko... jego krok nie był już galopem, ani nawet kłusem. Zwierzę potknęło się i zatrzymało. Jeździec obejrzał się, jeszcze raz zranił ostrogami pokrwawione boki wierzchowca, po czym zeskoczył z konia. W tej samej chwili koń klęknął ciężko, zachwiał się i padł. – Przekleństwo! – wrzasnął jeździec, odskakując na bok i dobywając miecza. Śpiewny język słonecznego Dartanu, tutaj zdawał się być zupełnie nie na miejscu. A przecież miał chyba moc magiczną, bo oto zza zakrętu drogi, wijącej się serpentynami ku północy, wypadł z łomotem i tętentem potężny oddział jeźdźców. Samotny człowiek z mieczem nie widział ich jeszcze i nie słyszał, chłonąc o wiele bliższy łomot kopyt pomiędzy świerkami. Jeszcze chwila – i wyłoniło się spoza nich kilka koni, dosiadanych przez ludzi w hełmach i szarych płaszczach. Dartańczyk przygotował się do walki, ale żołnierze wstrzymali wierzchowce, w osłupieniu patrząc poza jego plecy. Właściciel zajeżdżonego konia obejrzał się i krzyknął z radości, uciekając pod skalną ścianę na poboczu drogi. Kilkadziesiąt koni licząca gromada przewaliła się obok niego i wpadła na legionistów, próbujących uciec między drzewa. Ktoś wrzasnął przeraźliwie, zadźwięczało raz i drugi żelazo, potem jeszcze jeden krzyk – i wszystko umilkło. Jeźdźcy pozeskakiwali z siodeł. Wszyscy byli znakomicie uzbrojeni, w kolczugach i z mieczami; przy każdej kulbace wisiała też kusza. Kilku ludzi, odrzuciwszy na plecy szare i brunatne peleryny, takie jak u żołnierzy, ruszyło ku cudem ocalałemu mężczyźnie. – Naprawdę w ostatniej chwili! – powiedział Vilan, chowając broń do pochwy i ruszając naprzeciw. – W ostatniej! – krzyknęła Karenira. – Na wszystkie moce, czy potrafisz coś więcej, jak

doprowadzać mnie do wściekłości?! Bohaterze?! – Nie gniewaj się na mnie, wasza godność... – Ja oszaleję – powiedziała Armektanka. – Obojętne, co zrobi, zawsze i zawsze "nie gniewaj się"! – Czy ja też mam się nie gniewać? – zapytał sucho Basergor-Kragdob. – Jesteś nieobliczalny, Vilan. To nie ty miałeś jechać do Riksu. – Wasza godność – powiedział Dartańczyk – poniosę taką karę, jaką uznasz za właściwą. Złamałem rozkaz. Ale jeszcze przez jakiś czas pozostaję na służbie jego godności Baylaya. I będę brał na siebie każde niebezpieczeństwo, jakie zagrozi Łowczyni. – Jesteś nieobliczalny, Vilan – powtórzył rozbójnik. – Nieobliczalny? – złościła się Karenira. – To wariat! – Może – zgodził się niespodziewanie Dartańczyk. – Dobrze, że przyszliście mi z pomocą. – Rbit został pod Badorem – rzekł Kragdob – a ja wziąłem paru ludzi i wyskoczyłem na trakt, jak tylko stało się jasne, że pojechałeś na ten... samotny rekonesans. Więc jednak miałem rację mówiąc, że samotny uzbrojony człowiek nie przejedzie tym gościńcem spokojnie... Delone – powiedział do milczącego mężczyzny, najwyraźniej z trudem tłumiącego wesołość, stojącego dwa kroki z tyłu – wyślij silne patrole w stronę Riksu. Twój przyjaciel, być może, ściągnie tu cały garnizon. I nie ciesz się tak bardzo. Mężczyzna mrugnął do Vilana, po czym odszedł. – Czego się dowiedziałeś? – zapytała Karenira, bardziej już z ciekawością niż gniewem. Dartańczyk wzruszył ramionami. – Całe miasto to jedne koszary. Z dziesięć razy opowiadałem się patrolom. Prawda jest, że na każdego, kto nosi przy sobie choćby nóż, patrzą tam teraz jak na szpiega z Gór. Krzyczysz na mnie, pani, ale przecież nikt nie chciał, żebyś ty jechała. Kobieta z łukiem... czy nawet bez, za to tak zwracająca uwagę jak ty... Natychmiast odstawiono by cię do gmachu Trybunału. Na wszelki wypadek. Pokręciła głową. – Co jeszcze? – pytał Glorm, którego żywo interesowało sprawozdanie zwiadowcy. Vilan zaczerpnął tchu. – To samo, co w Badorze – powiedział. – W garnizonie nie bardzo, zdaje się, wiedzą, co oznacza ta wojna w Górach. Tak czy inaczej, duże siły gotowe są do wyjścia z miasta. Trybunał dolewa oliwy do ognia. Boję się, wasza godność, że tam, gdzie się wybieramy, pójdzie cala Legia Grombelardzka...

Glorm zamyślił się. Karenira, zerkając nań spod oka, wcale się temu zamyśleniu nie dziwiła...

Przedziwna wojna wybuchła zupełnie nagle, omal z dnia na dzień. Zbagatelizowana sprawa fałszywych władców Gór z Sępiej Przełęczy, wypłynęła wkrótce po zakończeniu sławetnej narady urzędników i żołnierzy w Grombie. Tewena, badorska rezydentka Króla Gór, donosiła że... oddziały Basergora-Kragdoba zaatakowały, w okolicach Cięcia, grupy Mavali i Kagi. Mavala odpowiedziała natychmiast wyrzynając, w jednej z górskich kryjówek, oddział Kagi, nominalnie podległej Kragdobowi; nie wiedziała jeszcze, że Kaga także została napadnięta. W to wszystko wplątali się legioniści, wysłani przez Egedena tropem bandy, która spaliła "Pogromcę". Dali komuś łupnia, zaraz potem sami zebrali tęgie baty i pchnęli do Badoru gońców, prosząc o posiłki. Nim rzecz wyjaśniono, pośród szczytów i grani trwała już w najlepsze dzika, nie kontrolowana przez nikogo wojna, w której wszyscy walczyli ze wszystkimi. Rbit spotkał się w Badorze z Teweną, po czym wrócił do Grombu. Sytuacja była poważna. Już trzy dni później wojskowi komendanci Badoru i Riksu otrzymali listy, sygnowane znanym w całym Grombelardzie, wojennym przydomkiem... "Wasza Godność" – pisał Basergor-Kragdob do każdego z nich "proszę powstrzymać się z jakimikolwiek działaniami w Górach. To, co się w nich dzieje, nie jest sprawą Legii. Zaprowadzę spokój w dwa tygodnie, ale jeśli wojskowe oddziały pozostaną w Górach, mogą zostać zmiecione wraz z wszystkimi innymi. Nasz wspólny interes wymaga, by do podobnego konfliktu nie doszło..." W Badorze jednak apel Króla Gór pozostał bez odpowiedzi. Komendant garnizonu, naciskany mocno przez Trybunał, nie mógł po prostu, choćby nawet chciał, siedzieć bezczynnie. Urzędnicy udowadniali, że waśń między rozbójnikami niezwykle sprzyja działaniom legii cesarskich. Było akurat odwrotnie: po pierwsze, wojska Drugiej Prowincji w ogóle nie były przygotowane do podjęcia – z dnia na dzień – operacji na tak dużą skalę; po drugie, ich interwencja mogła przyczynić się łatwo do zażegnania sporu między Kragdobem, Kagą i Mavalą – bez względu na wszystko, wojska imperialne były wrogiem głównym i najważniejszym, na dodatek takim, z którym nie łączyły nigdy (i łączyć nie mogły) żadne interesy. Tak więc badorczycy szykowali się do wymarszu w Góry z duszą na ramieniu, bojąc się nawet zgadywać, co będzie, jeśli wszystkie bandy z okolic Cięcia dogadają się nagle i – wsparte siłami Basergora-Kragdoba – skoczą im do gardeł. W Riksie działano z większą starannością i rozwagą (górska wojna toczyła się w końcu koło Badoru, nie Riksu); jednak i tam – jak powiadał Vilan – żołnierze byli gotowi do wymarszu. No cóż... Z czysto wojskowego punktu widzenia, należało pozostawić zwaśnionych górali samym sobie, pozwalając by wykrwawili się nawzajem... i może dopiero później wygnieść osłabionych zwycięzców. Najwyraźniej jednak Namiestnicy Trybunału nie umieli myśleć w podobnie dalekosiężny sposób; może dlatego, że prostota żołnierskiego rozumowania wydawała im się co najmniej podejrzana... Nastawieni byli na natychmiastowe działanie, choćby jego efekt miał być tylko doraźny. Tak czy inaczej – obecność wojsk w górach oznaczała kłopoty dla wszystkich. Kragdob mógł ściągnąć w rejon Badoru praktycznie dowolne siły, jednak otwarta wojna z Legią Grombelardzką

była ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Z całą pewnością mógł odnieść teraz zwycięstwo, choćby nawet drogo okupione. Jednak oznaczało ono nic więcej, jak gigantyczną obławę w przyszłym (a może jeszcze tym samym) roku. Karenira widziała wszystkie te kłopoty zupełnie wyraźnie. Doprawdy: Król Ciężkich Gór miał powody, by popadać w głęboką zadumę. – Glorm – powiedziała – może warto rozpocząć poważne układy? Pokiwał głową. – Może warto... Ale, Karenira, komendanci legii nie zależą tylko od siebie. Gdyby tak było, wystarczyłyby same moje listy. – Dlaczego więc chcesz rozmawiać z komendantami? – A z kim? Z Trybunałem? Spojrzał bacznie. – O czym myślisz? – O rozmowie z kimś, kto może wszystko. Kto nie boi się Trybunału... ani nikogo innego. – Niezwykłe miewasz pomysły. Znów się zadumał. – Chociaż jego wysokość Ramez to podobno człowiek niegłupi... Tylko kto pójdzie do niego? Ja? – Nie, Glorm. Ja. Zaskoczony, zrobił nieokreślony gest ręką. – Chcesz prowadzić rozmowy w imieniu króla rozbójników? To cię zniszczy, wasza godność. Zamierzasz przecież pozostać w Grombelardzie? Będziesz odtąd dla wszystkich zwykłą rozbójniczką! – "Prowadzić rozmowy"... "w imieniu"... – wydęła wargi. – Po prostu gotowa jestem pośredniczyć. Nigdy nie kryłam przed nikim, że dogaduję się z przebiegaczami Gór. Poradzę sobie. – To może być niebezpieczne – wtrącił Vilan. – A jeśli... – Nie gniewaj się na mnie, wasza godność – przerwała, naśladując jego sposób mówienia – ale jeśli zaraz nie zamilkniesz, poproszę, by cię zakneblowano. Glorm odwrócił się i skinął na paru swoich ludzi.

– Nie musisz prosić – powiedział. – Jego godność Vilan jest zbyt wrażliwy na twoje bezpieczeństwo, by pozostawić mu jakąkolwiek swobodę. Poczeka w sznurach, aż wrócisz. Zwiążcie go! Vilan chciał protestować, ale draby, które go pochwyciły, nie wdawały się w żadne dyskusje.

2. I znów była w Grombie. Najpierw zobaczyła się z Armą. Do spotkania doprowadził Raner – siłacz, którego pałka pozostawiła, swego czasu, trwały ślad na głowie Pani Gór... Raner mieszkał u swojej kochanki, niebrzydkiej mieszczki; jej sypialnia może nie bardzo nadawała się do takich spotkań, ale była miejscem bezpiecznym. Karenira znała Armę... przelotnie. Trudno powiedzieć, żeby się lubiły. Jednak sprawy, które czekały na załatwienie, nie pozostawiały czasu na wzajemne niechęci. – Jeszcze dziś – zagaiła Armektanka – a najpóźniej jutro, muszę zobaczyć się z Księciem Przedstawicielem. Arma, choć żądanie było co najmniej zaskakujące, nie okazała zdziwienia. – Zobaczyć się z Księciem... – powtórzyła. – Nie będzie to sprawa prosta. O co chodzi? Karenira przedstawiła sytuację. – Dobrze – blondynka skinęła głową. – Rozumiem, że najlepiej, gdyby było to spotkanie poufne? Zresztą, na oficjalne posłuchanie czekać można i tygodniami. Prawda, że ciebie, Łowczynię, pewnie by przyjęto... – zastanowiła się. – Nie. Chce widzieć się z jego wysokością w cztery oczy. – Mam kilka pomysłów... Ale najpierw chcesz wiedzieć, pani, jakim człowiekiem jest Książę? – To i owo słyszałam... Ale powiedz mi wszystko, co wiesz, pani. Arma uśmiechnęła się leciutko. – Nie jem darmo chleba, wasza godność... Jestem tu po to, żeby wiedzieć wszystko. A w każdym razie jak najwięcej. Jeśli zacznę ci wykładać całą swoją wiedzę, choćby na jeden tylko temat, z całą pewnością nie skończę do jutra... Co konkretnie cię interesuje? Zalety? Wady, słabostki? Może przyzwyczajenia? – To i parę innych rzeczy – potwierdziła łuczniczka.

– No dobrze. Ale najpierw muszę jeszcze uprzedzić, że nie za wszystko, co wiem, mogę ręczyć. Książę Przedstawiciel nigdy mi się nie zwierzał. Połowa mojej wiedzy to pogłoski i plotki. Weź to pod uwagę. – Wezmę z całą pewnością. – No dobrze. Jego wysokość N.R.M.Ramez to oczywiście Armektańczyk, Młody, bo trzydziestosześcioletni. Nigdy jeszcze Grombelardem nie rządził tak młody człowiek. Owdowiał przed dwoma laty, ale wszystko wskazuje na to, że wkrótce zostanie cesarskim zięciem – może już tej jesieni. Pochodzi z jednego z najświetniejszych armektańskich rodów... – ...w prostej linii wywodzącego się z książęcego rodu Sar Soa. Rozmawiasz z Armektanką, pani – przypomniała, nieco uszczypliwie, Karenira. – Takich nazwisk jest w Armekcie ledwie kilka; Armektanka Czystej Krwi nie może o nich nie wiedzieć. Ramez jest... Chciała podać coś jeszcze, ale zrezygnowała. – To tym lepiej – skwitowała Arma. – Wiesz więc, a jak nie wiesz, to łatwo zrozumiesz, że sam cesarz musi liczyć się z człowiekiem, którego ród dzierży majątek niemal równie wielki, jak dobra cesarskie w Armekcie. Mówi się po cichu, że zaręczyny z cesarzówną zostały omal wymuszone przez ojca naszego Księcia, pragnącego, by jego nazwisko błyszczało jeszcze świetniej, niż dotąd. Nikt nie wróży szczęścia temu związkowi, bo – krótko mówiąc – Ramez cieszy się opinią brutala i despoty, nie znoszącego sprzeciwu i nie słuchającego nikogo, oprócz siebie. – Czy to prawda? Arma pokręciła głową z boku na bok: tak i nie. – Prawdą jest, że poprzedni Książę Przedstawiciel pozostawił tu po sobie istną armię zramolałych durniów, gotowych radzić przez tydzień o niczym... Jego wysokość Ramez i tak dość długo wytrzymywał ich ględzenie, dopiero niedawno przegnał wszystkich na cztery wiatry. Ale zdaje się, że wybrawszy sobie nowych doradców i nowy dwór – nadal nikogo nie słucha. – Mhm... – O niełatwym charakterze Księcia Przedstawiciela mówi się teraz szczególnie dużo... ale ja widzę pewną przyczynę. Ramez dopiero co musiał ugiąć się przed najpotężniejszą instytucją cesarstwa, Trybunałem Imperialnym mianowicie. Jego wysokość nienawidzi urzędników, widząc w każdym chyba, szpiega swego przyszłego teścia; szpiega, który nic, tylko będzie węszył wokół jego małżeńskiej sypialni. Najchętniej by ich wszystkich z Grombelardu wyrzucił. – O, widzisz... – szepnęła słuchająca uważnie Armektanka, przygryzając lekko paznokieć. – Jednak pomimo charakteru despoty – podjęła Arma – jest to człowiek bardzo wykształcony i mądry. Zna doskonale grombelardzki i dartański, podobno rozumie też po garrańsku. Zna się wybornie na wojsku – zreorganizował garnizon Grombu, oficerowie do dziś kręcą głowami,

wspominając jego niebywałą znajomość rzeczy. Rozmawiał z trójkowymi i dziesiętnikami tak, jak by sam był jednym z nich. Wiedział, dlaczego buty cisną żołnierzy i co trzeba poprawić w przeszywanicach, żeby kolczugi układały się dobrze. Równocześnie jednak wydaje się, że on... jakby tu rzec... bardziej kocha wojsko, niż wojnę. Chciałby mieć pięknych żołnierzy, pięknie uzbrojonych i wyposażonych, ale myśl, że coś tak ładnego i udanego może zepsuć się w bitwie, pobrudzić, zdekompletować – jest mu szczerze przykra. Co nie znaczy wcale, że on sam jest jakimś tchórzem... Nic wiem – czy mówię dość jasno? – Bardzo jasno – mruknęła zachwycona Karenira. – Więc Legia Grombelardzka to zabawka, tak? Błyszcząca zabawka? – Właśnie tak. A najbardziej garnizon Grombu. – Na Szerń... Dogadam się z Księciem, to pewne. Grombelardka sposępniała. – Nie wiem. Gdyby to było takie proste, Rbit już dawno wszedłby w Księciem w układy. Rzecz w tym, pani, że w stosunku do tego człowieka wszelkie rachuby zawodzą. Przedstaw mu, podczas oficjalnego posłuchania, propozycję, prośbę, czy cokolwiek, a on zaraz skrytykuje ją, nazwie niedorzeczną i odrzuci – czasem tylko dlatego, żeby cały dwór mógł podziwiać jego stanowczość i silę. – Ale w cztery oczy? – No cóż, spróbujemy właśnie w cztery oczy. Choć, prawdą powiedziawszy, nie jest to bezpieczna zabawa. – Co lubi? – zapytała Karenira. – Jakie przyjemności? Rozrywki? – Kocha stare roczniki, czytuje je często do późnej nocy. – I co jeszcze? – Jeszcze... hm, jeszcze krzyczące kobiety. – Nic rozumiem...? – Rozumiesz. – Ou... – zmarszczyła się Armektanka. – No nie wiem... mój entuzjazm dla spotkania z Księciem słabnie. – Prawda? – stwierdziła sarkastycznie tamta. – Ech, nie wierzę... – mruknęła jednak po chwili Karenira, znów przygryzając palec. – Wiesz na pewno?

Arma żachnęła się. – Myślisz, że wziął mnie do swojej sypialni? Przez chwilę milczały. – Zdaje się, że masz jakiś plan? – Tak – potwierdziła Arma. – No więc? – ponagliła Armektanka, bo cisza znów się przedłużała. – Najpierw... Słuchaj, powiedz... Łuczniczka ze zdziwieniem zobaczyła lekki rumieniec na policzkach Army. – Karenira – rzekła blondynka, po raz pierwszy po imieniu – ten twój Dartańczyk... Co z nim? "Ten JEJ Dartańczyk"... Armektance zachciało się śmiać. Prawda. – Vilan i Arma poznali się w Grombie. Blondynka najwyraźniej wpadła halabardnikowi w oko, ale któż by mógł przypuścić... że i w drugą stronę. – Hej! – powiedziała wesoło. – "Mój Dartańczyk"? Miałam już jednego... Wystarczy. Kiwnęła głową. – Ma się dobrze – powiedziała krótko. – Pytał mnie o ciebie. – Pytał o mnie? – miało to zabrzmieć obojętnie. – Pytał – przytwierdziła Karenira, trochę ubawiona nieoczekiwaną, dziewczęcą wstydliwością Army. – Ale słyszałam, że ty zarzuciłaś sieć na Glorma? – Tak mu powiedziałaś? – przeraziła się blondynka. – No... prawie. Powiedziałam, że jesteś jak twierdza. – I co on...? – Hm, myślę, że będzie oblegał.

3. W Rollaynie zdążyła przywyknąć, że pałac Księcia przedstawiciela Cesarza jest wielki, jak cały Gromb. Tym trudniej było jej się odnaleźć w ponurej, starodawnej warowni zbójeckiej (prawda, że bogato urządzonej) w której rezydował Przedstawiciel grombelardzki. Stale miała wrażenie, że jest

raczej w komendanturze miejskiego garnizonu, niż w domu pierwszego człowieka prowincji. Arma, wciąż jeszcze (i za długo, zdaniem Rbita) będąca krewniaczką doradcy Rameza, bez żadnych kłopotów wprowadziła na zamek nową służącą. Miało to być jej ostatnie zadanie, dalsze ciągnięcie gry wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Jeszcze tego samego dnia wyjeżdżała (dla wszystkich) do Rahgaru i dalej – do Londu. Prawdę mówiąc, nie obchodziło to nikogo, podobnie jak sama osoba mało znanej panny, kuzynki tytularnego doradcy, którego opinii Książę Przedstawiciel nie słuchał i słuchać nie zamierzał. O ile wejście do książęcej rezydencji było wcale łatwe, o tyle dotarcie w pobliże apartamentów Przedstawiciela – niesłychanie trudne. W Grombie działo się akurat tak samo, jak i wszędzie, gdzie dostojna osoba oblepiona była tłumem dworaków... Posępna warownia, pewnie dość duża dla herszta rozbójników – była dziesięć razy za ciasna dla niemal królewskiego dworu. Choć kilkakrotnie przebudowywana, twierdza w żaden sposób nie mogła pomieścić tych wszystkich, którzy przy osobie Księcia powinni – lub po prostu mogli – się znajdować. Pomieszczenia mieszkalne utworzono wszędzie, nawet w dawnych magazynach i spichrzach; już dworacy średniej rangi byli uszczęśliwieni, jeśli mieli do dyspozycji... ciasną izbę w czworokątnej baszcie. Istny tłum mieszkańców rezydencji, urzędników i petentów, żołnierzy i służby, pozwalał na ukrycie się, niczym w gęstym lesie. Tym bardziej nieliczne, z trudem wygospodarowane, nie dla wszystkich dostępne pomieszczenia, strzeżone były nieustannie. Arma łatwo wynalazła miejsce, gdzie można było zobaczyć się z Ramezem sam na sam: komnatkę w kilkakrotnie podwyższanym, ponurym donżonie. Niemal każdego wieczoru Książę Przedstawiciel udawał się tam, by czytywać – czasem do białego rana – jakieś zapomniane roczniki, zapoznawać się z treścią wiekowych, stęchłych kronik. Należało jednak do owej komnatki dotrzeć. Nie dość, że zamknięta – była jeszcze strzeżona. Arma pokazała swej czarnowłosej służącej, jak dojść do samotni Księcia Przedstawiciela i wyjaśniła, na czym polega trudność. Armektanka przyjęła rzecz do wiadomości. – Masz dzisiaj wyjechać – powiedziała. – Więc wyjedź. Rbit ma słuszność: pora, żebyś stąd znikła. Cokolwiek dziś załatwię albo nie załatwię, jego wysokość może zastanowić się, kto mnie wprowadził na zamek. – Poradzisz sobie? Karenira potwierdziła, uśmiechając się lekko.

Była noc. Wiatr, wpadający wraz z deszczem przez wąziutkie, wykute w grubym murze okienko, chybotał płomieniami pochodni, zatkniętych w uchwyty przy masywnych, okutych miedzianą blachą drzwiach. Wtulona we wgłębienie przy okienku, zmarznięta, czekała cierpliwie. Od czasu do czasu wychylała lekko głowę z cienia, ale żołnierzy tkwiących u drzwi nie widziała. Siedzieli na ławie i

dostrzec mogła tylko łuczywa, migoczące nad ich głowami. Była już chyba północ, gdy na krętych schodach poniżej rozbrzmiały kroki, a zaraz potem zajaśniał poblask kilku pochodni. Wkrótce minęli ją dwaj żołnierze, zaraz za nimi dwaj następni. Ci byli uważniejsi. Dwie włócznie jednocześnie nastawiły się ku jej piersi i natychmiast zawołano: – Wasza wysokość! Zaraz oświetliły ją pochodnie. Ubrany w czerń człowiek, średniej tuszy i średniego wzrostu, popatrzył badawczo. – Kim jesteś i co tu robisz? – zapytał niegłośno, ale tonem nie dopuszczającym najmniejszej zwłoki w odpowiedzi. – Zdumiewającą kobietą wasza wysokość – odparła leniwie, po armektańsku, nie unosząc wzroku. – Trochę Armektanką... Trochę Grombelardką... – dodała w miejscowym języku – a trochę Dartanką – zakończyła po darrtańsku. Odczekał krótką chwilę. – Za to na pewno nie służącą – stwierdził zimno. – Zadałem dwa pytania. Szybko, nie mam czasu. – Wasza wysokość – zapytała – co ze mną zrobisz? Każesz pojmać i wtrącić do lochu? – Zuchwała – zdziwił się. Zmarszczył brwi i popatrzył baczniej, postępując pół kroku naprzód. – Oczywiście, wasza wysokość, że już mnie widziałeś, i to z bliska... – uniosła swe niezwykłe oczy. – Mój pan i małżonek zaraz po tobie wręczał ślubne podarki pewnej młodej parze w Rollaynie... Wiedziałeś już wtedy, że utkwisz w Ciężkich Górach? Mężczyzna w czerni postąpił jeszcze krok naprzód, rozepchnął żołnierzy i odebrał jednemu pochodnię. – Najczarniejsze włosy w Dartanie... – szepnął. – Jej godność... – A.B.D.Karenira. Najbardziej oplotkowana kobieta Rollayny. Już zapomniałeś, Książę? Widać zbyt rzadko gościłeś pod mym dachem... – Co robisz na tych schodach, wasza godność? Co robisz w Grombelardzie? – Marznę, Książę. – Ależ chodź! Zwrócił się do swojej eskorty.

– Grzane wino, miód, kubek gorącego bulionu. Płaszcz podbity futrem. Natychmiast. Znów spojrzał na kobietę. – Chodź ze mną, wasza godność! Zimna, kamienna komnatka przypominała pracownię jakiegoś dziejopisarza. Był w niej stół, wygodne krzesło, wąskie łoże pod ścianą i pulpit do pisania – to wszystko. Oprócz tego parę ksiąg, jakieś poczerniałe ze starości pergaminy, przybory do pisania i wiele czystych kart. Wskazał łoże. – Zapomnij, że tu jestem, pani – powiedział. – Te futra są ciepłe i miękkie. Skorzystaj z nich, nie chcę widzieć, jak drżysz. Nie dała sobie powtarzać dwa razy. Zrzuciła trzewiki i usiadła na łożu, podwijając nogi. Okryła się szczelnie. – I mów, mów! – ponaglił. – Co tu robisz? Skąd ty tutaj?! W nocy, na tych schodach... W takiej sukni! Jakże możesz się dziwić, że cię nie poznałem? Czy coś się stało? Na Szerń, czemu nie przyszłaś, wasza godność, za dnia? Na sam dźwięk tego nazwiska wyrzuciłbym wszystkich za drzwi i poświęcił ci tyle czasu, ile byś zażądała! Otulona futrami, zaczęła bezradnie kręcić głową na znak, że nie zdoła odpowiedzieć na wszystkie pytania jednocześnie. – Wasza wysokość – powiedziała – wiem, że spotkanie jest niecodzienne... ale po prostu nie chciałam, by zbyt wielu ludzi widziało nas razem. A już wcale nie życzę sobie, by wyszło na jaw, że znamy się z Rollayny. – Czy coś ci grozi, pani? – spytał niespokojnie. – Nic. – A zatem wszystko dobrze. Wybacz, wasza godność, moje nagabywanie... ale naprawdę spodziewałbym się ujrzeć wszystko, tylko nie ciebie stojącą w tej zimnej i ciemnej niszy. Usiadł na krześle, ale zaraz rozejrzał się po komnatce i widząc, że płonie tylko jedna świeca, wziął ze stołu dwa kandelabry. Wkrótce w izbie zrobiło się jasno. – Jej godność A.B.D.Karenira – powtórzył niedowierzając. – Jedna z pierwszych dam Dartanu!! – No, no, wasza wysokość! – zaśmiała się. – Ani jedna z pierwszych, ani... Może pierwszy skandal Rollayny – z tym się zgodzę. Nie mów mi, że nic słyszałeś, Książę... "Grombelardzka dzikuska", która "owładnęła jego godnością Baylayem dla nazwiska, pozycji, majątku..." – Nie chcę tego słuchać! – rzekł stanowczo. – I niczego podobnego nie słyszałem... ani nie słuchałem.

Ale, ale – twój małżonek, pani? Czy i on bawi w Grombie? – Mój małżonek – powtórzyła. – Nie uwierzysz, Książę, jaki z niego nudziarz! Nazwisko A.B.D. i skandal – to w Rollaynie dwa słowa używane wymiennie. Najpierw małżeństwo z armektańską dziewczyną takiego sobie rodu, jej odejście, jego zniknięcie, porwanie i niejasna śmierć jego siostry, wyprawa do Obszaru i drugie małżeństwo – znowu z Armektanką i znowu wcale nie najlepiej urodzoną... Same skandale... a pomimo tego był i pozostał nudziarzem. Porzuciłam go. Powiedziała to tak nieoczekiwanie, że potrzebował chwili, by zrozumieć. – Co zrobiłaś, pani? – Jestem Armektanką – przypomniała. – Wolno mi chyba oddać mężczyźnie list unieważniający? Zgodnie z prawem. Że w Dartanie prawo to istnieje tylko na piśmie, bo rozwody są nie do pomyślenia – to już zmartwienie Baylaya. Ja jestem wolna. – Być nie może! – zdumiewał się. – Ale... pani? Oddałaś mu list? A nazwisko? Majątek? Nie mogłaś przecież – w Dartanie! – wygrać takiego procesu! – Nie wygrałam, bo nie było żadnego procesu. Zostawiłam wszystko. – Zostawiłaś wszystko? Ależ dlaczego?!... – O, Książę, jesteś chyba niedyskretny? Pytasz kobietę, dlaczego zostawiła wszystko, byle się uwolnić od mężczyzny? Zastukano do drzwi. Przedstawiciel imperatora obejrzał się niecierpliwie. – Wejść! Gwardzista przyniósł żądane trunki, bulion i płaszcz. – Przepraszam, żołnierzu, że kazałem ci usłużyć w ten sposób. Jutro otrzymasz żądane zadośćuczynienie za dyshonor. Żołnierz zasalutował i wyszedł. – Wasza wysokość – powiedziała, podchodząc i okrywając się płaszczem – jak widzisz, nie jestem już jedną z pierwszych dam Dartanu. Ale teraz przypomnij sobie, co mówiono o mnie w Rollaynie. Wiem, wiem, że nie słuchałeś... Ale jednak przypomnij sobie. I połącz to z grombelardzkimi opowieściami o... pewnej kobiecie z Gór. Zmarszczył brwi. – Cóż to za zagadka? Umilkł.

– Czy dobrze rozumiem? Prawda, że obejmując urząd chciałem wiedzieć, o kim i o czym mówi się w mojej prowincji... Ale to chyba legendy? – Hm... nie. – Więc te miejscowe historie... Królowa Gór – to ty? – Acha. – Łowczyni. Samotna łuczniczka – przypominał sobie kolejne szczegóły. – Ale podobno od roku z okładem... Policzył w myślach. – Prawda. Od roku... – No cóż: byłam w Dartanie, więc nie mogłam być tutaj, to proste. Patrzył zaintrygowany. – Niebywale. I niezwykle. Ale nie stój tak, jeszcze boso! – rzekł z dezaprobatą. – I powiedz wreszcie, co cię do mnie sprowadza o tak, hm, dziwnej porze. Dlaczego nie przyszłaś za dnia? – zapytał znowu. – Obojętne, jej godność A.B.D.Karenira czy Łowczyni – takich osób nie odprawia się od drzwi! Poprosiła wzrokiem o miód. Napełnił srebrny kubek i podał jej. Skinęła głową, bezceremonialnie przysiadając na stole. – Nie odprawia się od drzwi... No, chyba nie. Ale, jak już mówiłam, nie trzeba, żeby widziano mnie w twojej rezydencji, Książę. A już w ogóle nikt nie powinien wiedzieć, że się znamy... i to znamy dobrze... – przygryzła wargę, powściągając wesołość: uroczystości ślubne Księcia Przedstawiciela w Rollaynie trwały bez mała dwa tygodnie... i zdarzyło się wiele. – Na Szerń, pani... – mruknął zakłopotany mężczyzna. Znakomitych gości podejmowały kolejno największe domy stolicy. Był wieczór w pałacu Baylaya, gdy wina okazały się zbyt mocne... Armektańscy i dartańscy nosiciele świetnych nazwisk wymiotowali zgodnie pod stołami, całowali i obejmowali niewolników. Karenira – zupełnie pijana – jeździła na oklep na swym mężu, polując na wilka. Zwierzę to wyobrażał, dość wiernie, jego godność Ramez. – Lepiej, by nikt o naszej znajomości nic wiedział – powtórzyła. – Nawet moi przyjaciele. Szczególnie moi przyjaciele... Postawiłoby mnie to w niezwykle kłopotliwej sytuacji, wasza wysokość. – Twoi przyjaciele? Kiwnęła głową.

– Tak, Książę. Właśnie w ich sprawie przyszłam do ciebie. A ściślej: w twojej i ich sprawie. – Słucham, wasza godność – odsunął nieco krzesło od stołu i oparł się wygodnie, wyciągając nogi. – Chyba szykuje się wojna w prowincji... czy nie tak, Książę? Patrzył wyczekująco. Uniosła kubek i napiła się miodu. – Grombelard – powiedziała. – Pięć miast i trochę wiosek przy dartańskiej i armektańskiej granicy, jeszcze przed Górami Wąskimi. Właściwie cała reszta to góry. Nie chcę wcale pomniejszać twego znaczenia, Książę, ale zarządzasz, w imieniu imperatora, prowincją która przynosi niesłychanie małe zyski, chyba nawet mniejsze, niż trzeba na pokrycie kosztów utrzymania grombelardzkiej armii i floty oraz siedzących tu urzędników. No i przedstawicielskiego dworu... Armekt rządzi tymi pięcioma miastami, i tyle. Cale to bieganie legionistów po górach trudno nazwać roztaczaniem kontroli. W Ciężkich Górach po staremu królem jest ten, kto najmocniej trzyma miecz w ręku i ma dość rozumu i sprytu, by narzucić swą wolę ludziom tego samego pokroju. – Czy ty jesteś kimś takim? – Wcale nic – zaprzeczyła. – Ja, Książę, jestem najbardziej zdumiewającą kobietą Szereru, to wszystko. Dla mnie Grombelard jest pusty. Nie ma w nim nikogo. Od nikogo nic nie chcę, nikogo nie potrzebuję... Mogę przyjść do ogniska żołnierzy tak samo, jak do ogniska rozbójników. Jedni i drudzy powitają mnie bez entuzjazmu, ale zwykle z szacunkiem. Wiesz już, dlaczego jestem królową, Panią Gór? – bo stoję obok wszystkich i ponad wszystkim. Robię coś, czego nie robi nikt inny, nikt ze mną nie konkuruje, nikomu nie przeszkadzam. Są dwa Grombelardy, wasza wysokość, i ten drugi należy do mnie, tylko i wyłącznie do mnie. Nawet ty, nawet sam imperator nic ma tak dobrze; ciągle ktoś wam staje na drodze, chce tego, czego i wy chcecie – bo władzy, bo złota, bo takich a nic innych porządków. Ja nie. Jestem królową Grombelardu. Niespodziewanie uśmiechnął się. – Bardzo buńczuczne zapewnienie – rzekł z lekką ironią. – Czemu służy ten wstęp, wasza godność? W skupieniu patrzyła na swą bosą stopę, kołyszącą się nad posadzką. – Ty naprawdę, bijesz kobiety, wasza wysokość? – zapytała. – W swojej sypialni? Wiele dziwnych rzeczy usłyszałam dzisiaj... Zdumiał się. – Że co robię? – Hm... – powiedziała. – Wasza wysokość – podjęła z całkiem innej beczki – garnizony w Badorze i Riksie postawione są w stan najwyższej gotowości. Czy wyruszą w Góry? Milczał.

– Wasza godność – odezwał się wreszcie, dość chłodno – cenię sobie bardzo naszą znajomość... ale naprawdę nie rozumiem, czemu mieszasz się do tych spraw? Sądzę, że to, co robią legie cesarskie, nie należy do ciebie, lecz do mnie. – Wasza wysokość – odparła tym samym tonem – nie bez powodu mówiłam tak długo o Królowej Gór. Znam je. Wiesz przecież dobrze, Książę, że ani ty, ani nikt inny nie zdoła zaprowadzić w Grombelardzie takiego ładu, jaki jest w Dartanie. Po co więc ten konflikt z największymi rozbójnikami Szereru? Oboje wiemy, że ich poczynania są, w gruncie rzeczy, bardzo pożyteczne. Wszelki występek w Grombelardzie został ujęty w cugle; Basergor-Kragdob ma bardzo twardą rękę i boją się tej ręki wszyscy pomniejsi rozbójnicy, nie mówiąc już o drobnych rzezimieszkach. Kragdob ściąga haracz od każdego, kto ma złoto – ale nic robi tego już właściwie nikt inny, bo wszystkich, którzy mieliby na to ochotę, zdołał sobie podporządkować. Dzięki temu w miastach Grombelardu żyje się wcale znośnie, a karawany kupieckie dość spokojnie przemierzają trakt w obie strony. Chcesz, żeby to się zmieniło? Jeśli twoje wojska przeszkodzą władcy Gór w zaprowadzeniu porządku i zbójeckie imperium się rozpadnie, to co z tego wyniknie? Kupcy, zamiast raz do roku wykpić się, niezbyt znaczną w końcu sumą, szarpani będą stale przez najrozmaitszych obwiesiów, zbyt głupich, by zachować umiar. Kragdob wie, że nie można wydoić krowy na śmierć. Inni o tym nie pomyślą. Kupcy, rzemieślnicy i kto tam jeszcze – wszyscy podniosą lament i rzucą się do Grombu, szukać sprawiedliwości i obrony u Księcia Przedstawiciela. Co zrobi Książę Przedstawiciel? Wielką obławę w Górach? Do tego trzeba zwiększyć liczebność i sprawność wojsk, mało tego – trzeba też rozbudować wpływy Trybunału. Jakież to wydatki! Skąd weźmiesz, wasza wysokość, potrzebne kwoty? Mówiliśmy już o tym, że podatki ściągane z Grombelardu, ledwie pokrywają potrzeby prowincji, a już wcale nie wzbogacają imperialnej szkatuły. Chcesz je zwiększyć? Kto zapłaci? Ograbiani przez różne bandy rzemieślnicy i kupcy? Zrujnujesz ich, a jak zrujnujesz, to Druga Prowincja przestanie obsługiwać już nawet własne swoje potrzeby... Koło się zamyka. Wygląda na to, że za twoją wojnę z góralami zapłacić będzie musiał Kirlan. Czyli armektańscy i dartańscy podatnicy. Co ty na to, Książę? Przysporzy ci to popularności? A o ile wiem, tytuł Księcia Przedstawiciela Cesarza wcale nic jest nadawany dożywotnio... Mężczyzna miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Dolała sobie miodu. – Wysłuchałem cierpliwie – powiedział. – Gdybyś próbowała udzielać mi podobnych pouczeń na oficjalnej audiencji... ba!– na zebraniu mojej Rady... – nie dokończył. – Taka głupia nie jestem. Powstał i przechadzał się po komnatce. – W sali posłuchań – rzekł, pozornie bez związku – stoi krzesło, na którym zasiadam. Takie samo stoi w sali Rady. Ci, co tam przychodzą, mówią do tego krzesła, nie do mnie. Mówiliby tak samo, gdyby siedział na nim ktokolwiek, choćby nawet mój błazen, odpowiednio przybrany... a niechby i goły. Dla nich na tym krześle siedzi tytuł – i nic więcej. Zatrzymał się przed nią.

– Ty też dzisiaj mówiłaś do tytułu, wasza godność? Wzruszyła ramionami. – Oczywiście, że tak, Książę. Pragnę zrobić u twojego boku karierę. Albo nie: rozbójnicy mnie przekupili. Musisz bowiem wiedzieć, że pożądam złota. Uciekłam z Dartanu pomyślawszy, że tu znajdę go więcej... Roześmiał się nieoczekiwanie. – Co za ton... Na Szerń, sam nie wiem, dlaczego pozwalam ci, pani, na podobną arogancję... Czy to jedyna sprawa, o której chciałaś ze mną mówić? – Nie wiem, Książę. – Jak to? – Bo nie wiem, jak załatwiłam pierwszą. – A ja nie wiem, czy dość dobrze oceniłaś zapasy mojej cierpliwości i pobłażliwości, wasza godność? Powiedz mi: twoim zdaniem – duże są jeszcze? Przez chwilę zdawał się czekać na odpowiedź. – Więc jakie są te pozostałe sprawy? Po krótkim namyśle opowiedziała o swoim układzie z Egedenem i o tym, jak nadużyto jej zaufania. – Chcą, żeby ten człowiek odpowiedział za swą zdradę – zakończyła po prostu. Uniósł brwi. – Cóż za niskie pobudki... Zwykła, mała zemsta. A więc jesteś jednak prawdziwą kobietą, wasza godność, wcale nie do końca niezwykłą! – Usuniesz go z legii, Książę, czy też ja mam usunąć go z grona żywych? – zagadnęła sucho. – Jesteś taką groźną wojowniczką, wasza godność? – indagował, znowu rozbawiony. – Jestem. Zrozumiał w końcu, że kobieta nie żartuje. – A jednak, pani – powiedział już poważnie – twój sąd w tej sprawie jest zdumiewająco powierzchowny... Zwolnię go. Zadowolona? – Dziękuję, Książę.

– Dobrze. A teraz chcę ci powiedzieć, że ten oficer nie jest niczemu winien. Oszukano go, może bardziej, niż ciebie. Ten oddział z Sępiej Przełęczy jest narzędziem Trybunału, o czym w garnizonie nie wiedziano. To jeden z Namiestników Riksu posłał swoich ludzi za tobą, bez wiedzy tego żołnierza. Myślę, że bez wiedzy kogokolwiek zresztą. Patrzyła zaskoczona. – Ano tak – skwitował jej minę. – Cała ta wojna w Górach to dzieło Trybunału. Wracając do poprzedniej sprawy: żołnierze nie wyruszą w góry. Czas najwyższy udowodnić, że poczynania cesarskich urzędników przysparzają doprawdy więcej kłopotów, niż przynoszą pożytku. Chętnie pchnę gońca z obszernym raportem do Kirlanu. I odpowiednio naświetlę całą sprawę. Skinęła głową, przygryzając wargę. – Trybunał... – rzekła. – Ale w takim razie... Egeden dotrzymał słowa. – Oczywiście. Pomimo tego, na twoją prośbę, pani, zwolnię go. Nie będę zmieniał słowa co chwilę. – Wasza wysokość... – Zostanie zwolniony. Skończyłem. Jego ton nie dopuszczał nawet cienia sprzeciwu. Zrozumiała, że dał jej nauczkę. I jeśli poprosi raz jeszcze... to w następnej chwili Egeden zostanie skazany na pięć lat ciężkich robót. – Udzieliłeś mi lekcji, wasza wysokość – szepnęła, gryząc usta. – Zapamiętam ją. Znów usiadł na swoim krześle. Odchylił się do tyłu, przecierając twarz. – Zmęczony jestem – powiedział. Popatrzył na ciężki tom leżący na stole i dotknął go lekko. – Jestem człowiekiem zajętym. Okradam własny sen, by na parę chwil oddać się swoim słabostkom. Zabrałaś mi, wasza godność, jedyną właściwie rozrywkę, jaką mam. Prawda, że nie nudziłem się tej nocy! – dorzucił zaraz. – Bardzo kocham te księgi – zwierzył się nieoczekiwanie. – Wasza wysokość – powiedziała nagle – czy będę mogła osobiście zawieźć do Riksu rozkaz o zwolnieniu tego setnika? – A to znów co ma znaczyć? – zapytał niezadowolony. – Wasza wysokość – zsunęła się ze stołu i stanęła przed nim – jest coś, o czym wiem... a co nie powinno pójść w zapomnienie... W okolicach Badoru – kontynuowała pospiesznie – mieszkał pewien mędrzec, człowiek przyjęty przez Szerń. Był moim opiekunem. Teraz... nic żyje, od dwóch lat. – Tak? – ponaglił, bez zbytniego entuzjazmu. – W górach – wyjaśniła – ukryty jest dorobek całego jego życia. Setki zapisanych stronic... roczniki, kroniki z Ery Ludzi, podania, legendy i baśnie ze wszystkich krain Szereru... Opatrzone

komentarzami, opisane. – W górach? – nie taił zdziwienia, zaintrygowany. – Ale przecież to wszystko może ulec zniszczeniu! – zaniepokoił się szczerze. – Nic od razu, Książę; księgi i zwoje są dobrze zabezpieczone. Ale z czasem... Zaopiekuj się tym skarbem wiedzy, Książę! To spuścizna po największym człowieku, chodzącym po ziemi Szereru! – Cóż to za mędrzec, o którym nigdy nie słyszano? – pytał z powątpiewaniem. – Ależ słyszano, wasza wysokość... Słyszano o nim wszędzie, a ty, skoro czytujesz historyczne dzieła, będziesz znał go na pewno. – Więc któż to taki? – Wielki Dorlan-Przyjęty.

4. Arma czekała u Ranera. – Niepokoiłam się – powiedziała. Karenira obejrzała blondynkę z uwagą. Suknia i wysokie pantofelki zniknęły, także po złotych zausznicach, pierścieniach i naszyjniku nic pozostało nawet śladu. Arma miała na sobie skórzany strój do konnej jazdy. Ogromne kłęby włosów ujarzmiła przy pomocy rzemyków. – Też tak chcę – rzekła Armektanka, niecierpliwie pozbywając się sukni. Rzuciła na stół kilka rulonów pergaminu, rozmaitej wielkości. Raner wziął jeden do ręki i obejrzał pieczęć. – Zostaw, braciszku – powiedziała Arma. – Treść tych pism z całą pewnością mocno cię przerasta. Twoja rzecz to wyduszanie z kupców złota. – Ale małą pieczęć Księcia Przedstawiciela potrafię rozpoznać – mruknął Raner, podając zwitek siostrze. – Dwa jednobrzmiące rozkazy dla komendantów garnizonów w Riksie i Badorze – relacjonowała Karenira, wciągając koszulę. Sięgnęła po kaftan. – Ich treść sprowadza się do trzech słów: nic nie robić. Pismo bez pieczęci – dla Glorma. To – wzięła jeden z mniejszych zwoików – jest nakaz wydalenia ze służby pewnego oficera – podarła zwoik i rzuciła na podłogę. – Co robisz? – zdumiała się Arma.

– Ten, kto podpisał ów rozkaz, wie doskonale, że w Riksie nigdy go nie dostaną. Wzięła do ręki najmniejszy rulonik, przewiązany czerwonym sznurkiem. – A to moje – mruknęła, chowając do jednej z sakw. Arma i Raner wymienili spojrzenia. Karenira uśmiechnęła się lekko. Schowany pieczołowicie pergamin zawierał ledwie parę słów i podpis:

Okazicielka tego pisma ma prawo widzieć się ze mną zawsze i wszędzie, o dowolnej porze dnia i nocy. H.M.R.Ramez, Przedstawiciel Cesarza w Grombie

Zakończenie

Świt, okryty chmurami, nie rozjaśnił ciemności, przyniósł tylko nową falę deszczu i silniejsze porywy wiatru. Z futra Rbita można by chyba wycisnąć dobrą stągiew wody, mimo tego jednak kot był w całkiem dobrym humorze. – Jak długo już tu siedzą, mówisz? Kobiecy głos z ciemności odpowiedział krótko: – Trzy dni. – Nie próbowali się przebić? – Próbowali. Kocur znów zwrócił spojrzenie ku – niewidocznej dla nikogo innego – czarnej gardzieli jaskini, ziejącej w skalnej ścianie. – A w nocy? – Też próbowali. Ale w nocy nikt nie zejdzie po tej ścianie. A dolne wejście zamknęliśmy skalnymi złomami. – Dobrze, Kaga. Jak zawsze dobrze. Czy nigdy nie popełniasz błędów? – Popełniam – odrzekła ponuro. – Rbit, czy wiesz, ilu ludzi wybiła mi Mavala? Oto właśnie błąd: powinnam była wykończyć tę dziwką przed rokiem, była wtedy taka dobra okazja...

– Nie bądź dzieckiem, Kaga. Góry są duże. Ale jednak zbyt małe, byś mogła nimi rządzić razem z Glormem. Po śmierci Hagena, pozostałyście tutaj tylko ty i Mavala. Poważnie myślałem wtedy, czy nie pobić was obu... Zrezygnowałem dlatego tylko, że żadna nie była dość silna, by przejąć w tych okolicach pełnię władzy. Gdybyś przed rokiem, jak mówisz, usunęła Mavalę – ja natychmiast usunąłbym ciebie. – Domyślałam się tego – oznajmiła gorzko. – Władcy Gór... – A co teraz? – zapytała po chwili. – Po rzezi, jaką urządziła moim Mavala, a potem ci legioniści, nie mogę nawet marzyć o rozejmie z nią... Tylko wasze oddziały trzymają to zwierzę na smyczy. Gdy je zabierzecie, Mavala złapie mnie w parę tygodni i wiesz, co zrobi? – wetknie włócznię prosto w moją śliczną, ciasną dziurkę. I ta dziurka tego nie wytrzyma... – Mavala już się nie liczy. Dostaniesz tylu ludzi, ilu będzie trzeba, żeby skończyć z nią raz na zawsze. Dziewczyna zdumiała się. – A co potem? Nie mów mi, że już wiem: "będę dość silna, by przejąć pełnię, władzy w okolicach Badoru". Wykończysz mnie osobiście? czy poprosisz tego osła Ranera? – Nie wykończę cię, Kaga. O nic więcej nie pytaj, bo wszystko powie ci Glorm. Już niedługo. Ciemności zszarzały. Rbit rozejrzał się bacznie. Wszędzie wokół, śpiąc twardo pomimo wilgoci i zimna, leżeli ludzie. Każdy pod ręką miał kuszę. Kilku czuwało, nie spuszczając wzroku z widocznego już otworu jaskini. Kocur obejrzał się do tyłu. – Glorm powinien już być. Zrobiłem im pobudkę na długo przed świtem. Już jedli, kiedy tu pobiegłem. – Skąd ten wielki pośpiech? – Mnóstwo spraw czeka na załatwienie. Naprawdę, Kaga, dla nas liczy się teraz nic tylko każdy dzień, ale i każda chwila. Znów wrócił spojrzeniem do jaskini. – Ilu ich? – Około dwudziestu. Były dwie grupy: jedną dowodził kot, a drugą – ten. Pierwszej grupy już nic ma. – Wiem. Słyszałem, że kota też dostaliście. – Tak. Dziwi cię to?

– Trochę. – Był odważny. Nie zostawił swoich, chociaż mógł. Jednak, Rbit, jest w tym jakaś tajemnica... Chciałabym ją kiedyś poznać. – Jaka tajemnica? – Ten kot chciał śmierci, to pewne. Nie walczył. Ale przede wszystkim – był niemy. Wzięliśmy paru jego ludzi i wszyscy powiedzieli to samo. Rbit zamyślił się. Po jakimś czasie znów spojrzał do tylu. – Chyba idą – powiedział nasłuchując. Glorm prowadził przeszło stu pięćdziesięciu ludzi. – Twoje wojsko – wyjaśnił kocur, spoglądając na Kagę. – Zostawimy ci ich wszystkich, jeszcze dziś. Można było przyprowadzić więcej, ale nie widziałem sensu. Patrzyła oszołomiona. Podkomendni Kagi, obudzeni przybyciem oddziału, powstawali z ziemi. Niektórzy witali znajomych, ten i ów wziął drugiego w ramiona. Glorm, w doborowym towarzystwie Kareniry, Army, Ranera, Vilana i Delona zbliżył się ku Rbitowi i Kadze. Przez chwilę przypatrywał się uważnie zgrabnej, dwudziestodwuletniej czarnulce, po czym skinął głową i wyciągnął dłoń. Podała mu obie swoje. – Gdzie są? – zapytał bez żadnych wstępów. Pokazała jaskinię. Uniósł lekko brwi. – Jak ich tam zapędziłaś? I dlaczego ciągle tam siedzą? – Bo nie mogą wyjść – odparła spokojnie. – A ja przyrzekłam sobie, że nie dam im już życia żadnego z moich ludzi. Głodem wezmę. Albo wystrzelam wszystkich, jeśli wychylą choć czubki... – powiedziała czego. – Trudno zabić, celując w te czubki – zauważył z humorem. – Nie będę czekał tak długo. Popatrzył w stronę jaskini. Coś mignęło w czeluści – widać nagły gwar zwrócił uwagę osaczonych. – Trzeba ich wyciągnąć z tej dziury – mruknął w zamyśleniu.

Dwustu ludzi, kryjąc się za skałami, czekało na odpowiedź z jaskini. Raner spojrzał na Glorma, potem zwinął dłonie koło ust i zawołał raz jeszcze: – Stań do walki! Basergor-Kragdob chce z tobą walczyć! – Jeśli wygram? – nadeszła wreszcie, stłumiona odległością odpowiedź. – Odejdziesz wolny! Po krótkiej chwili: – Nie wierzę! – To zdychaj z głodu! Raner usiadł. Glorm udzielił mu poparcia skinieniem. – A moi ludzie? – padło po jakimś czasie z pieczary. Raner znów się podniósł. – Z tobą! W czarnym otworze pojawiła się sylwetka rosłego, jasnowłosego mężczyzny. – Niech będzie! W milczeniu spoglądano, jak ostrożnie schodził po pionowej ścianie, szukając pęknięć i uchwytów dla dłoni. Wreszcie stanął u jej podnóża, odpoczął krótko i przeprawił się przez skalne rumowisko, wychodząc na środek półkręgu, utworzonego przez przyczajonych ludzi Kragdoba. – Czekam – rzekł, wyzywająco opierając dłoń na mieczu – bardzo długim i wąskim. Glorm powstał i wyciągnął rękę do leżącego obok rozbójnika. Po chwili spojrzał zniecierpliwiony. – Kuszę, durniu – powiedział. Mężczyzna pospiesznie podał broń. Król Gór uniósł ją lekko; na twarzy stojącego o pięćdziesiąt kroków wielkoluda odbiło się nieopisane zdumienie i niedowierzanie. Zaraz potem mocny bełt uderzył go w pierś i powalił. Leżący targnął się, wyprężył – i skonał. W głuchej, wszechobecnej ciszy, zabrzmiał wyraźny, spokojny głos Kragdoba: – Wygrałem, ale powiadam wam: tęgi to był rębajło! Cisza trwała jeszcze przez mgnienie oka... Pierwsza parsknęła śmiechem Kaga. – Kocham cię! – zawołała, prawie płacząc. – Na Szerń, jak ja... za to... cię kocham! Istny huragan śmiechu zagłuszył ostatnie jej słowa. Rozbójnicy wypuszczali z rąk kusze, opierali czoła na kamieniach lub ramionach towarzyszy i zarykiwali się do łez. Ktoś kaszlał, ktoś walił pięścią w ziemię, inny charczał, chwytając się za plecy i brzuch. Kragdob stał, wyczekująco patrząc

w stronę jaskini, jakby ciekaw, kiedy pomkną ku niemu bełty z kusz. Nikt nie strzelił, choć cel był niemały, więc rozbójnik znudził się wreszcie, wzruszył ramionami i usiadł. Karenirę przepełniały mieszane uczucia, w końcu jednak zagryzła usta, prychnęła nozdrzami i też zachichotała. – A co z tamtymi? – zagadnęła po chwili, wskazując wejście do jaskini. Zaśmiała się znowu. – Co ma być? Dwudziestu głodnych obdartusów, nie potrafiących nawet strzelać z powodu gwałtownego upadku morale... To zajęcie dla Kagi, ja wracam do Grombu. Czekają sprawy. Kaga – zwrócił się do dziewczyny, ocierającej łzy z policzków – kiedy będziesz w Badorze? Jak tylko tam dotrzesz, daj znać do stolicy. Mam ci bardzo wiele do powiedzenia. Skinęła głową. Śmiechy milkły powoli. Jeszcze czasem odzywały się tu i ówdzie, pobudzając na nowo powszechną wesołość. Nim nadeszło południe, była już gotowa piosenka o walce Króla Ciężkich Gór z uzurpatorem. – Jaka była treść tego listu, o którym wciąż mówicie? – zapytała Kaga, odprowadzająca Glorma i jego maty oddziałek. Kragdob bez słowa podał jej rulonik. – Nie umiem czytać – powiedziała słodko. – Zapomniałeś? – Naucz się – rzekł poważnie. – To bardzo potrzebna umiejętność. Choćby ten list... Jest on właściwie dla ciebie, nie dla mnie. Rozwinął pergamin, pomimo że znał treść. – Książę Przedstawiciel napisał zaledwie dwa słowa: TYLKO RAZ – I myślę, Kaga – dorzucił po chwili – że ten człowiek dotrzyma słowa. Panuj więc nad Górami całkowicie i bez reszty, niech nigdy nie powtórzy się to, co teraz. Serce Gór musi bić tylko dla ciebie. Zresztą, pomówimy o tym jeszcze – uśmiechnął się – Basergor-Krehiri... – Idźcie – machnął ręką. – Karenira... Patrzyli za oddalającą się grupką. – Wygląda na to, że Vilan się odczepił – skonstatowała. – Zdaje się, że chroni teraz kogo innego. Co mu powiedziałeś, że porzucił służbę u Baylaya?

Olbrzym lekceważąco machnął ręką. – Więc nie idziesz z nami? – zapytał. – Do Grombu? – nie. Koło Cięcia jest schowane coś, co komuś obiecałam. Chcę zobaczyć, czy leży, gdzie leżało. Niedaleko stąd – wskazała ruchem podbródka. Najwyraźniej nie słuchał. – Twój były małżonek... w Rollaynie. Co z tym począć? Uparłem się jechać właśnie tam – rzucił z roztargnieniem. – Baylay? To nudziarz i tyle – oświadczyła. – Pewnie, że cię pozna, jak tylko spotka. A na pewno spotka, bo nie będziesz chyba żył na przedmieściu? Ale możesz być pewien jego milczenia jak tego, że deszcz pada – chwyciła na wierzch dłoni liczne krople. – Zaręczam, Glorm. Ten człowiek ma dużo zalet. I jedną tylko wadę: to Dartańczyk. Pozdrów go ode mnie. – Kochałaś go? "Czy kochałam? Mordowałam dla niego" – pomyślała. – Tak, Glorm. – I...? – I już mi przeszło – powiedziała ze śmiechem, obejmując go w pasie. Całowali się, zachłannie, jakby można było odrobić utracony czas. Objął ją potężnymi ramionami tak ostrożnie i czule, jakby bał się, że kobieta zniknie jak kłąb mgły. Całował ją we włosy i znów w usta – delikatnie i mocno zarazem. – Czy zgodzisz się... Czy zostaniesz moją... żoną? – zapytał wreszcie, niezręcznie i cicho. – Czy pojedziesz do Dartanu? – zapytała równie cicho jak on. Uniósł ręce i opuścił je zaraz, cofając się o pół kroku. – Tak, Kara. – Więc nie, Glorm. Starł deszcz z twarzy, uścisnął jej dłonie i poszedł. Stała w deszczu – wreszcie poszła i ona. – Karenira – rzekł kocur, pojawiając się jak spod ziemi – jesteś cierpliwa, ale czy potrafisz czekać? Uśmiechnęła się smutno. Uniósł łapę w Pozdrowieniu Nocy.

– Więc czekaj... My tu jeszcze wrócimy.

PRZYPISY (DLA CZYTELNIKA CIERPLIWEGO I DOCIEKLIWEGO)

Prawo sępów

1. Tradycyjna armektańska nagość, nabierająca często posmaku sensacji, jest w istocie zjawiskiem tego rzędu, co... wymiana pocałunków i uścisków na przyjęciu imieninowym. Nagość armektańska zawsze miała bardziej symboliczny, niż rzeczywisty charakter – już choćby z tego tylko powodu, że klimat Armektu raczej nie sprzyja bieganiu na golasa, niechby i pod dachem. Odsłaniano tylko górną połowę ciała, do dobrego tonu należało witanie w ten sposób gości (którzy, oczywiście, przybywali normalnie ubrani). Gospodarz dawał niejako do zrozumienia: "Ten dom jest waszym domem, nie mamy przed wami nic do ukrycia, nie krępujecie nas swoją obecnością".1 Zwracam uwagę szczególnie na to ostatnie. Odwrotnie, niż u nas, armektański gość czułby się zakłopotany, a nawet urażony, gdyby podejmujące go osoby poczyniły jakieś specjalne przygotowania, związane ze spodziewanymi odwiedzinami. Dom i jego mieszkańcy winni wyglądać tak, jakby gość istotnie był jednym z domowników; dobrze, jeśli czasami brakło czego na stole. Natomiast nieco inny, poważniejszy charakter, miała nagość ludzi niepewnych dalszego losu, np. żołnierzy idących do bitwy. I znów – nie należy wyobrażać sobie, że stający w obliczu wroga łucznicy pospiesznie wyskakiwali z kolczug, byleby tylko... Oczywiście nie. Przyjęte było, że przed wyruszeniem na niebezpieczną wyprawę (lub po prostu na wojnę) żołnierze gromadzili się przy wódce lub winie, dzielili kłopotami i problemami, zdobywali na głęboką szczerość, starając się pojednać z towarzyszami broni, bo w orężnym szeregu, wobec prawdziwego wroga, nie było miejsca na osobiste urazy i niechęci. Zewnętrznym przejawem tej otwartości i chęci do pojednania, była właśnie nagość. 2. Bardzo trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, dlaczego łuk – tak przecież prosty i łatwy w użyciu – nigdy nie przyjął się w Ciężkich Górach. Przydatność kuszy, broni bardzo celnej i daleko bijącej, była w trudnym terenie bezsporna; nie chodziło przecież o zasypanie deszczem pocisków szarżujących jeźdźców lub nacierającej ostro piechoty, ale raczej o "wyłuskiwanie" spomiędzy skał pojedynczych celów. Jednakże na krótkich dystansach i w sytuacjach, gdzie decydowała raczej szybkostrzelność, niż siła i zasięg pocisku, łuk zdecydowanie górował nad kuszą. Ponadto był bronią tańszą, mniej podatną na uszkodzenia i lżejszą. O zaletach łuku i kuszy, a także ich wadach, pisano wielokrotnie. Bardzo przemawiające do wyobraźni jest porównanie, jakiego użył Edward Potkowski, analizując przebieg Wojny Stuletniej.

"Gdybyśmy chcieli przyrównać te dwa rodzaje broni średniowiecznej do współczesnej – pisze E. Potkowski – to kusza byłaby karabinem, zaś łuk pistoletem maszynowym."1 A jednak sytuacja nie przedstawia się wcale tak prosto. Łuk walijski, o którym pisze Potkowski, to "long bow", urządzenie długości do 2 m, typowa broń piechoty, bezużyteczna jednak dla armektańskich łuczników konnych – tak samo, jak byłaby bezużyteczna dla wojowników mongolskich. Ci ostatni wszakże dysponowali łukiem refleksyjnym – małym, lecz o niezwykłej sile rażenia. Broń ta nie była znana na równinach Armektu, ani w ogóle pod niebem Szereru.2 Zaś łuk równikowy (bo o nim mówimy, mając na myśli łuk armektański) zachowując prostotę konstrukcji i szybkostrzelność, był poza tym bronią zwyczajnie kiepską, o małym zasięgu i niewielkiej sile rażenia. To nie jakość oręża, lecz właściwe jego wykorzystanie uczyniło łuczników równin tak groźną formacją. Niestety, tradycyjna taktyka legionistów niewiele była warta w bojach z góralami. Nawiązując raz jeszcze do ciekawego porównania Potkowskiego, pozwolę sobie rozwinąć je trochę; otóż w Ciężkich Górach kusza istotnie spełniała rolę karabinu, lecz karabinu wyborowego... Zasięg i celność takiej broni uważane są za jej cechy nadrzędne, szybkostrzelność zaś wcale nie jest potrzebna, czego dowodem chociażby renesans broni powtarzalnej (tzn. wymagającej przeładowania po każdym strzale, nie zaś tylko ponownego naciśnięcia spustu) we współczesnych, najnowszych konstrukcjach karabinów wyborowych.3 Nie wdając się w dalsze rozważania (bo książka ta nie służy dokonaniu pełnej analizy porównawczej obu broni) wypada podsumować stwierdzeniem, że dziesiętnik Barg zdaje się mieć słuszność mówiąc: "Nic nie jest dobre, kiedy jest jedyne".

Prawo Gór

3. Czarny Las powstał – jak i wiele innych niezwykłych miejsc w Ciężkich Górach – na skutek zmagań Szerni i Aleru. Podobnie jak dolina Morskie Dno powstała od dotknięcia Pasma Szerni, tak Czarny Las jest miejscem, gdzie spoczywają rozszarpane, martwe szczątki Złotej Wstęgi Aleru.1 Sępy, na swój sposób drążące Prawa Całości, często odwiedzały takie okolice. Czarne miecze 4. Trudno w dwóch słowach przedstawić wszystkie przyczyny, dla których wojska armektańskie nie miały sobie równych w żadnej krainie Szereru. Na pozór decydującą rolę odgrywały tu czynniki czysto wojskowe – jednak nie sposób mówić o armektańskich legiach w oderwaniu od Armektu w ogóle... Spróbuję przedstawić rzecz w przystępnej formie, uprzedzam jednak, że raczej nie uda mi się skończyć na następnej stronie. Jeśli ktoś nie bardzo kocha miecze i to, do czego służą, lepiej będzie, gdy już teraz zrezygnuje z dalszej lektury. Tak więc pomówmy najpierw o Wojnie Dartańskiej. Dlaczego Armektańczycy tak szybko uporali się z tym silnym i bogatym państwem? Nie negując wprawy, z jaką jeździec równin posługiwał się łukiem i powodował koniem, trzeba jednocześnie jasno sobie powiedzieć, że ciężkozbrojny rycerz

dartański przygotowany był do walki równie dobrze, wyposażony zaś z reguły znacznie lepiej. Dorlan, by sprawić Baylayowi przyjemność, a i nie chcąc zapewne wdawać się w rozważania takie, jak to oto, mocno przesadza, wychwalając zdolności młodego towarzysza. Otóż w czasach Wojny Dartańskiej umiejętność operowania wszelką bronią nie była wśród Dartańczyków czymś szczególnie rzadkim; przeciwnie! To nie brak wprawy w posługiwaniu się mieczem skazał ciężkozbrojne rycerstwo na przegraną (p. ciąg dalszy wywodu). Natomiast pozostaje faktem, że odkąd Dartan stał się prowincją Wiecznego Cesarstwa, orężne tradycje uległy najpierw osłabieniu, potem zaś prawie całkowitemu zanikowi (przyczyny, dla których tak się stało, to temat na odrębną rozprawę). Pozostały słynne turnieje w Rollaynie i Lida Aye – widowiska tyleż efektowne, co śmieszne i żałosne dla każdego, kto choć raz z bronią w ręku zmuszony był stanąć do prawdziwej walki o życie. Mało tego: zasobny i ludny Dartan wystawił przeciw Armektowi armią dwukrotnie (!) silniejszą liczebnie. Jakim więc cudem udało się w ogóle zająć ten kraj i to kosztem stosunkowo małych strat? Z czysto wojskowego punktu widzenia, armektańskie legie, złożone z żołnierzy zawodowych, dobrze zorganizowane i świetnie dowodzone, były militarną machiną, wobec której feudalne hufce Dartańczyków jawiły się omal jako hałaśliwe gromady pstrokatnych awanturników. Pomimo dobrego wyszkolenia armektańskich łuczników, a nawet ciężkozbrojnych toporników, w pojedynczej walce legionista ustępował nie tylko rycerzowi w pełnej zbroi płytowej, ale czasem i ludziom z jego kopii (pocztu). Pojedynków jednak nie staczano. Doskonale manewrująca, lekka jazda Armektu, na szybkich i zwrotnych koniach, łatwo uchylała się od "twardych" starć czołowych. Nieudana, trafiająca w próżnię szarża, działała deprymująco na dartańskich magnatów, przywrócenie zaś porządku w szykach było prawie niepodobieństwem, wobec ich samowoli, niechęci do dyscypliny i niewielkiego autorytetu dowódców. Równie twardym do zgryzienia orzechem była armektańska piechota, prawie nigdy nie idąca do natarcia, za to niezłomnie trwająca na starannie wybranej, umocnionej pozycji. Wobec niedoceniania roli piechoty (a co za tym idzie, prawie całkowitego jej braku) dartańskie chorągwie uszykowane "w płot", czy nawet ustawione w szyku kolumnowoklinowym1, były zupełnie bezradne wobec wilczych dołów i otoczonego rowem częstokołu, spoza których to umocnień armektańscy łucznicy posyłali istne chmury strzał, osłaniani dodatkowo przez toporników, interweniujących w momentach kryzysowych. Wypada jednak napomknąć, że doskonała, armektańska taktyka obronno-rozpraszająca (piechota na umocnionej pozycji, ruchliwe oddziały lekkokonnych łuczników nękające przeciwnika ze skrzydeł zasady "uderz i uciekaj") nie zawsze się sprawdzała... Konieczne było "wmanewrowanie" wrogiego wojska w bitwę na narzuconym terenie oraz pewna ilość czasu, niezbędnego dla umocnienia pozycji. Pamiętajmy, że nie były to czasy, gdy muszkietowa, a później karabinowa kula, raz na zawsze pokonała zbroję. Na północy, wobec nieopancerzonych wojowników alerskich, mały łuk armektański okazywał się bronią absolutnie wystarczającą do powstrzymania szarży. Ale w wojnie z Dartanem strzały łuczników nie zawsze wystarczały do zmieszania szyków ciężkozbrojnych rycerzy. W bitwie pod Lida Aye, a także kilku mniejszych potyczkach, centrum armektańskiego szyku zostało wręcz wgniecione w ziemię przez szarżujących kopijników, którzy wybijali w ugrupowaniu przeciwnika dziurę, nie bardzo chyba wiedząc, kogo tratują: ciężką piechotę, łuczników pieszych, czy też lekkokonnych, nie będących w stanie nawet przyhamować impetu żelaznej nawary. Jeśli wszystkie te bitwy legioniści mimo wszystko wygrali, to dlatego tylko, że Dartańczycy nie potrafili wykorzystać taktycznych sukcesów, podczas gdy Armektańczycy umieli przetrzymać kryzys w bitwie (dlaczego tak się działo – wyjaśniam dalej).

Teraz może pora, by przejść od zagadnień czysto organizacyjnych i taktycznych, do tego, co istotnie decyduje o powodzeniu (lub niepowodzeniu) na wojnie. Dla dartańskiego rycerza wojna była uciążliwym i kosztownym obowiązkiem. Czasem szukał na niej sławy, ale sławę mógł pozyskać równie dobrze na turniejach, nie narażając się przy tym na tak znaczne wydatki oraz przykre niewygody. Wewnętrzne waśnie dartańskie, przeważnie o charakterze rodowym, były "zabawą w wojnę": ginął w polu ten, kto naprawdę bardzo się starał – za to jeńców (bogatych!) chwytano całe mnóstwo. Odniósłszy zwycięstwo nad rycerskim przeciwnikiem, opromieniony sławą bohater zwalniał go na słowo i czekał na sowity okup, nierzadko goszcząc pod dachem "wroga". Ale w wojnie z Armektem – kogóż można było pojmać? Szarego żołnierza, wywodzącego się prosto z chłopskiej wioski? Armektańscy książęta na wojnach raczej nie bywali, wychodząc ze słusznego założenia, że ich sprawą jest rządzić i dbać, by armiom w polu na niczym nie zbywało, zaś od staczania bitew są zawodowi żołnierze-dowódcy. Ci zaś niekoniecznie wywodzili się z wysokich rodów – przeciwnie! Niejeden armektański tysięcznik żył wyłącznie ze swojego żołdu... Jakby tego było mało – dowodził zza pleców swych żołnierzy, chwałą w pojedynkach nie myślał się okrywać, jeśli już zmuszono go do walki – to na żartach się nie znał, jeńców nie brał, pardonu nie wołał. Na co komu taki przeciwnik? Gbur nieobyty – i tyle... A teraz może pora zapytać: skąd tak wielkie różnice w pojmowaniu wojny, w organizacji armii, w sposobie prowadzenia działań? Ano właśnie. Dartan był (i pozostał) ukochanym krajem Szerni. Armekt – był krajem wybranym. To różnica. Ogromna różnica... Dartańczycy mieli łaski Szerni. Armektańczycy – misję do spełnienia. Najstarszy naród Szereru powołany został do wojny. Pokonany Aler, zepchnięty przez Szerń na północne rubieże kontynentu, ciągle przedstawiał groźną, wrogą potęgę.1 Moce Aleru trzymane były w szachu przez siły Szerni. Ale to, co się działo pod kopułą nieba, na ziemi, było sprawą świata i istot tam żyjących. Pasma nie mogły i nie chciały mieszać się do tego. Być może rozum w ogóle, a człowieczy rozum w szczególności, powołany został jako siła zabezpieczająca świat przed inwazją tego, co stworzyć mógł Aler1. Szerń nie po to odniosła swe zwycięstwo, by pozwolić na rozprzestrzenienie się wrogiej zarazy tam, na dole – pod niebem dźwigającym Pasma. Kult oręża, poszanowanie dla wojny, niezwykle wysoka pozycja żołnierza, wynikały więc w Armekcie z powszechnej świadomości świętego posłannictwa. Pośrednio – nadane zostały przez samą Szerń.2 Armektańczyk, idąc z łukiem, rozumiał że robi właśnie to, do czego go powołano, jeśli nie zgoła stworzono. Jego pozycja społeczna natychmiast wzrastała – był wyłącznie żołnierzem, nikim i niczym więcej. Jego status zależał od stopnia i funkcji pełnionej w szeregach. Gdy odznaczył się – mógł zostać trójkowym, a z czasem – dziesiętnikiem. Pisać umiał, bo w Armekcie uczono tego każde dziecko. Jeśli zapomniał owej trudnej sztuki, ułatwiano mu odświeżenie wiadomości – i właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by zyskał patent podsetnika, a nawet setnika legii, zwłaszcza w formacjach ciężkich (mniej cenionych, niż oddziały łuczników konnych i pieszych). Praktycznie możliwości awansu każdy żołnierz miał nieograniczone – i bywało, że tysięcznikami, a nawet tysięcznikami-komendantami korpusu zostawali ludzie niskiego pochodzenia... Co więcej, raz

uzyskany stopień oficerski na zawsze już stawiał żołnierza w rzędzie ludzi Czystej Krwi. Żołnierz, podpisawszy kontrakt (najpierw na lat 10) zawsze miał prawo do jego przedłużenia. Jeśli tego nie czynił, lub też został z wojska wydalony (za tchórzostwo, zaniedbania w służbie, albo z innych przyczyn) wracał po prostu do sytuacji, w jakiej znajdował się przed wstąpieniem do legii. Nie dotyczyło to weteranów, którzy musieli porzucić służbę, ze wzglądu na wiek lub odniesione rany, a także oficerów (oczywiście odchodzących na własną prośbę, nic zaś zdegradowanych i karnie wydalonych ze służby). Inwalidzi i weterani otrzymywali rentę (co prawda niewysoką) z państwowej szkatuły, natomiast oficerowie odchodzący z własnej woli musieli dalej sami troszczyć się o siebie – ale status człowieka Czystej Krwi uwalniał ich od obowiązku powrotu do właściciela ziemskiego, do którego majątku należeli. Prawda, że takie odejścia zdarzały się całkiem wyjątkowo w przypadku ludzi nisko urodzonych (przecież, rezygnując z dalszej kariery wojskowej, praktycznie nic nie otrzymywali w zamian). Czy może zatem dziwić, że pozostający w poddaństwie chłop, którego od niewolnika różniło tylko – właśnie prawo o ubieganie się o przyjęcie do wojska, raz zostawszy żołnierzem robił wszystko, co w jego mocy, byle tylko w szeregach pozostać, odznaczyć się i wykorzystać tę ogromną życiową szansę? Teraz jeszcze dwa słowa o armektańskich niepowodzeniach w Grombelardzie. "Żeby zaprowadzić w górach porządek, należałoby spalić wszystkie wioski, co do jednej" – mówi Dorlan i... to właśnie jest wyjaśnienie. Armektańczycy samą swą obecnością w Ciężkich Górach powołali do życia naród... którego wcale nie było. Mówiąc ściśle – wyobrazili sobie naród, którego nie było. Pastuch grombelardzki, dziki i głupi, którego całym światem była jego wioska, majątkiem zaś owce, broń, ubranie i kobieta (mniej więcej w tej kolejności), bił się z armektańskim żołnierzem dla zdobyczy (szczególnie pożądane były dobre armektańskie buty), czasem też dlatego, że zabijać lubił... ale to już wszystko. Bandy takich ludzi mogły szarpać – i szarpały – bogatych, dobrze obutych żołnierzy tak długo, jak długo ci żołnierze sami o to prosili. Górale tłukli zawsze każdego, kogo dało się utłuc – i jedyne, co dziwi, to fakt, że armektańscy dowódcy tak późno zdali sobie z tego sprawę. Podbój Grombelardu, po początkowych sukcesach, odniesionych w starciu z połączonymi pocztami rozbójników-rycerzy (ci mieli rzeczywiste powody obawiać się armektańskich porządków) przybrał charakter omal wojny totalnej. Armektańczycy – sądząc podług siebie – byli przekonani, że wojowniczość pastuchów ma swe źródła w urażonej dumie narodowej – co było czystym nonsensem, góral bowiem ani wiedział, co to naród, tym bardziej nie zamierzał bić się o to, dumy zaś nie miał – jak więc mogła zostać urażona? Tymczasem zdesperowani Armektańczycy to wysyłali w góry dziesiątki małych patroli, to znów postępowali wielką armią, paląc i tąpiąc wszystko, co spalić i wytępić się dało. Kilka długich lat trzeba było, nim wreszcie do kogoś dotarło, że lepiej będzie obsadzić miasta (aż pięć) i pilnować porządku na łączącym je trakcie, zaś całą resztę pozostawić w spokoju.1 Tym bardziej, że po likwidacji rycerzy-rozbójników i ich pocztów, zorganizowane wyprawy łupieżcze na pogranicze Armektu i Dartanu ustały, a nikogo nie obchodziło, o co biły się pastuchy między sobą, pośród szczytów i przełęczy. I tak już zostało. Czy można więc w ogóle mówić o podboju Grombelardu? No... zdobyto i zajęto wszystko to, co miało dla Cesarstwa jakąś wartość (tyle tylko, że nie wysyłano do górskich wiosek cesarskich poborców, by odbierali daninę w naturze). Kontrolowano więc miasta-twierdze, będące ośrodkami

rzemiosła i handlu, a co najważniejsze – służące za siedziby rozbójnikom. Ciężkie Góry... no cóż, Ciężkie Góry zostawiono w spokoju. Grunt, że płynęła stamtąd wełna... A płynęła, bo co miała robić? 5. Kim jest tajemniczy, jednoręki starzec, wyjaśniłem w powieści "Król Bezmiarów". 6. Ta niepozorna smużka siwizny, o której w "Czarnych mieczach" wspomniano omal mimochodem, jest w istocie przyczyną, dla której Brule-Przyjęty uprowadził Ilarę z Armektu... Nie rozwinąłem tego wątku, gdyż nic ma on żadnego związku z opowiadaną historią, ale czytelnikom, którzy zdecydują się sięgnąć po kolejne moje książki obiecuję, że ich cierpliwość zostanie nagrodzona, a ciekawość – zaspokojona.

Królowa Grombelardu

7. Legie imperialne, w okresie, o którym opowiada "Serce Gór", były zwyczajnie nieefektywne, z czego należy jasno zdać sobie sprawę. Wobec braku zagrożenia z zewnątrz (wyjąwszy Alerczyków na północy) pozostawienie starej struktury organizacyjnej nie miało sensu (z wojskowego punktu widzenia, bo o politycznych aspektach sprawy zaraz będzie mowa). Funkcje policyjno-porządkowe nie szły w parze już choćby z wyszkoleniem i wyposażeniem legionistów, cóż dopiero mówić o strukturze dowodzenia, systemie nagród i awansów itd, itp. Dewaluacja żołnierskiego rzemiosła (bo jak właściwie "żołnierz", przez cały czas służby lejący pałką pijaków w gospodach miał się do łucznika-zdobywcy Szereru?) niosła też określone skutki społeczne. Człowiek nisko urodzony miał coraz mniejsze szansę na przyjęcie do służby wojskowej (co to oznaczało, pisałem powyżej), bo liczna armia nie była potrzebna, a z oczywistych powodów ludzie dobrze urodzeni mieli większą "siłę przebicia". Dlaczego więc utrzymywano legie w starym kształcie, skoro – jako się rzekło – były nieefektywne? Na pewno trochę zawiniło armektańskie przywiązanie do tradycji. Ale główne przyczyny leżały zupełnie gdzie indziej... Otóż nie ulega wątpliwości, że urzędnicy Trybunału Imperialnego najchętniej widzieliby w legiach zbrojne ramię policji politycznej (choć także kryminalnej). Wojskowi komendanci garnizonów miejskich, spełniający właściwie czysto cywilne, administracyjne funkcje, używali znów żołnierzy w charakterze straży miejskiej. Być może te same funkcje mogłyby spełnić (lepiej!) wydzielone oddziały, podlegające bezpośrednio Namiestnikowi Trybunału – ale oznaczałoby to osłabienie legii – politycznej przeciwwagi Trybunału właśnie. Trybunał – z oczywistych powodów – kierowany był bezpośrednio z Kirlanu, choć wysocy urzędnicy w prowincjach cieszyli się znaczną samodzielnością. Owo centralne sterowanie było nieodzowne; jakże inaczej mogłaby działać instytucja powołana, w głównej mierze, do sprawowania kontroli nad poczynaniami cesarskich Przedstawicieli w prowincjach? Ale znów: Książęta Przedstawiciele, nie mając pełnej władzy nad działaniami szarych urzędników, tym bardziej dbali o zachowanie pozostałych wpływów, a to oznaczało – między innymi – utrzymywanie przestarzałych, zbyt uproszczonych struktur prowincjonalnych legii. Prowadziło to oczywiście do sytuacji, gdzie

urzędnicy wiedzieli wszystko, nie mogąc wszakże nic zrobić bez pomocy żołnierzy – żołnierze zaś na odwrót. Efektywność działania tak jednych, jak i drugich, bardzo na tym cierpiała. A jednak ta dziwaczna równowaga, w jakiej trwały dwie najpotężniejsze instytucje Cesarstwa, była bardzo pożądana przez Kirlan – i nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego?1 8. Los sprawił, że jeszcze przed ukazaniem się tej książki na księgarskich ladach, światło dzienne ujrzała nowa opowieść o głównej bohaterce "Serca Gór". Opowiadanie "Korona Shergardów" zostało opublikowane w YOYAGERZE 7/93-94 (o ile wiem, tak jak numer 2/92, wciąż do nabycia u wydawcy).

1 Przypisy na końcu książki 1 Ta symboliczna nagość obowiązywała tylko na powitaniu, potem znikała; przecież i my nie ściskamy wujka nieustannie przez cały wieczór. 1 "Crecy-Ortean 1346-1429" Warszawa, 1986 2 Jako ciekawostkę podaję fakt, że pod naszym niebem... też nie bardzo jest znana. Wiadomo oczywiście, na jakiej zasadzie działa luk refleksyjny, ale "mimo pracy... specjalistów, mających do dyspozycji laboratoria chemiczne i komputery, nikomu nie udało się odtworzyć po dziś dzień broni o wzorcowych wręcz właściwościach, czyli tajemniczego łuku Mongołów" – co powtarzam za A. Molendą ("Komandos" 3/14-93) 3 "Nowa Technika Wojskowa" 2-3/94.

O wojnie Szerni z Alerem oraz o pojmowaniu świata przez sępy (a także koty) pisałem w YOYAGERZE 2/91-92

1 Na czym polegało ustawienie chorągwi "w płot", a także jak wyglądał szyk kolumnowo-klinowy, wyjaśnia Andrzej Nadolski w znakomitej książce "Grunwald 1410" (Warszawa 1993) – przy czym czyni to tak przejrzyście i przystępnie, że wszystkich zainteresowanych odsyłam do tej pozycji, nie chcąc być tu bladą kalką jej autora. Na marginesie zaznaczam, że jest to bardzo świeże opracowanie, rzucające nowe światło na wiele zagadnień dotyczących średniowiecznego pola walki. Dla czytelnika fantasy jest ta książka, obawiam się, lekturą obowiązkową, ułatwia bowiem demaskowanie wszelkich głupot, które wypisują czasem ludzie bawiący się właśnie w tworzenie batalistycznych dzieł fantasy.

1 Szerzej o tym piszę w YOYAGERZE 2/91-92. 1 Uważa tak wielu mędrców Szerni. Bardziej powściągliwy w tej materii jest Wielki DorlanPrzyjęty, widzący w rozumie raczej cel sam w sobie. 2 Zwracam tu szczególną uwagę na fakt, że to wszystko, co w wojnie nie podobało się dartańskiemu rycerzowi, postrzegane był akurat odwrotnie przez armektańskiego chłopa. Pierwszy ponosił ogromne koszty, związane z wymarszem w pole – dla drugiego żołd był źródłem utrzymania. Magnat cierpiał z powodu niewygód – artnektański nisko urodzony uważał, że żywot żołnierza jest zgoła przyjemny, w porównaniu z pracą na roli. Dartańczykowi wojna z chłopstwem nie mogła przysporzyć chwały ani łupów – szary łucznik zdobywszy kolczugę cieszył się jak dziecko, nie mówiąc już o tym, że każda wojna opromieniała go sławą... Chętnych do służby w legiach zawsze było w Armekcie tak dużo, że wybierano tylko najlepszych – bo w przeciwnym wypadku trzeba by przyjąć do wojska...cały naród.

1 Nie od razu zrezygnowano całkowicie; kilkakrotnie jeszcze grombelardzcy Książęta Przedstawiciele Cesarza podejmowali poważne próby spacyfikowania Ciężkich Gór. Byty to jednak posunięcia prowadzone już tylko własnymi, ograniczonymi siłami Legii Grombelardzkiej. Efekt, oczywiście, był łatwy do przewidzenia. Niemniej wojna w prowincji rozpalała się, to znów gasła jeszcze wielokrotnie na przestrzeni parudziesięciu lat (Dorlan mówi o trzydziestu i jest to dosyć bliskie prawdy). 1 Czytelników pragnących bliżej przyjrzeć się "współpracy" żołnierzy z urzędnikami i na odwrót, odsyłam do mojej powieści "Król Bezmiarów"

Spis treści

OD AUTORA PRAWO SĘPÓW PRZEŁĘCZ MGIEŁ

PRAWO GÓR CZARNE MIECZE KRÓLOWA GROMBELARDU
Kres W. Feliks 1994 - Serce Gór

Related documents

293 Pages • 92,765 Words • PDF • 1002.9 KB

132 Pages • 86,282 Words • PDF • 1 MB

10 Pages • 1,029 Words • PDF • 1.1 MB

2 Pages • PDF • 910.7 KB

297 Pages • 100,078 Words • PDF • 3.1 MB

221 Pages • 124,483 Words • PDF • 1 MB

3 Pages • 302 Words • PDF • 66.1 KB

1 Pages • 208 Words • PDF • 128.7 KB

67 Pages • 26,313 Words • PDF • 223.1 KB

28 Pages • 15,198 Words • PDF • 212.4 KB

14 Pages • 3,856 Words • PDF • 292.8 KB