Lennox Marion - Odnalezieni kochankowie

147 Pages • 31,753 Words • PDF • 828.3 KB
Uploaded at 2021-09-24 09:07

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Marion Lennox

Odnalezieni kochankowie

Tłumaczenie: Iza Kwiatkowska

HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2021

Tytuł oryginału: Second Chance with Her Island Doc Pierwsze wydanie: Harlequin Medical Romance, 2019 Redaktor serii: Ewa Godycka © 2019 by Marion Lennox © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2021 Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe. Harlequin i Harlequin Medical są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji. HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela. Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone. HarperCollins Polska sp. z o.o. 02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A www.harpercollins.pl

ISBN 978-83-276-6713-7 Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Urazy głowy zawsze wyglądają gorzej, niż jest naprawdę. Jak mnie zaprowadzisz do umywalki, przestanę ci marnować czas. Z

ambulatorium

dobiegał

lekko

drżący

głos

kobiety

mówiącej

w miejscowym dialekcie z angielskim akcentem. Doktor Leo Aretino dobrze znał ten głos. Od kilku tygodni spodziewał się jej przybycia na wyspę, ale miał nadzieję, że uda mu się jej uniknąć. Mówiła w jego ojczystym języku. Pierwszy raz usłyszał ją jakieś dziesięć lat temu. Stała nad mikroskopem, cierpliwie go regulując. Nawet zaczęła nucić, a potem coś pod nosem zaśpiewała. W języku wyspy Tovahna. Była to piosenka, którą w dzieciństwie śpiewała mu matka. Był pewien, że na tym prestiżowym angielskim uniwersytecie nikt nie słyszał o jego wyspie, a już na pewno nie znał jego języka. - Gdzie się jej nauczyłaś? - Od mamy – odparła. - Twoja matka mieszka na Tovahnie? -

Mieszkała.

Wyemigrowała

z

wyspy,

zanim

się

urodziłam.



Wyprostowała się. – Zajmijmy się tym paskudztwem. Chcesz zobaczyć? Pojął aluzję. Koniec tematu. Tovahna to słabo zaludniona wysepka na Morzu Śródziemnym, przez wieki powód wielu konfliktów zbrojnych. Teraz cudzoziemcy rzadko tam zaglądali, a już nikt nie fatygował się przyswoić sobie tamtejszy język.

Kobiety z Tovahny zazwyczaj miały oliwkową karnację i ciemne włosy. Ale Anna była piegowatą blondynką. - Matka uczyła cię piosenek z Tovahny? - Nauczyła mnie też języka. – Zrobiła miejsce koledze stojącemu za Leo. - Myślę, że w ten sposób radziła sobie z tęsknotą. Przegapiłeś swoją kolejkę. – Płynnie przeszła na wyspiarski dialekt. – Chyba mi nie powiesz, że pochodzisz z... - Z Tovahny. – Poczuł pieczenie pod powiekami. Tovahna jest bardzo biedna, ponieważ wszystkie jej zasoby znalazły się w rękach jednej rodziny. Większość mieszkańców tkwiła w okowach biedy, ale Leo miał tak wybitne osiągnięcia w szkole, że cała społeczność uznała, że należy wysłać go na nauki do Anglii. - Zrób dyplom lekarza i wróć do nas, żeby nam pomagać. – I z tym przykazaniem wysłali go za granicę. Miał wtedy piętnaście lat. Był wzorowym studentem, perfekcyjnie władał angielskim, był lubiany przez kolegów. Nawet nie tęsknił za Tovahną. Nie było najmniejszego powodu, by wpatrywał się w piegowatą rudą koleżankę z grupy, która odezwała się w jego języku, i czuł, że... chciałby ją porwać w ramiona. Nie zrobił tego. Nie wtedy. Pocałował ją całe dwa dni później. Nie tylko z powodu języka. Po prostu była wyjątkowa. To

już

historia,

pomyślał,

wsłuchując

się

w

głos

dobiegający

z sąsiedniego pomieszczenia. To, co było między nimi, wydarzyło się dawno temu. Teraz musi się skupić na obowiązkach lekarza. Kobietę, którą poznał dziesięć lat temu, do izby przyjęć wniesiono na noszach. Jest lekarzem i jego obowiązkiem jest udzielić pomocy każdemu. Musi wziąć się w garść i rozwiązać problem. Medyczny.

Uch, głowa jej pękała. Ten upadek i uderzenie głową w skałę było do przewidzenia. Uparła się, że musi wszystko obejrzeć. Została właścicielką zamku, więc to chyba nic dziwnego? Pełnomocnik jej zmarłego kuzyna wręczył jej latarkę. - Proszę uważać na głowę – ostrzegł ją, prowadząc do podziemi zamku. Szła labiryntem blisko tysiącletnich korytarzy, tajnymi przejściami na mury używanymi podczas oblężeń, odosobnionymi komnatami, spichrzami pogrążonymi

w

ciemnościach

i

tak

fascynującymi,

że

zapomniała

o chronieniu głowy. To było silne grzmotnięcie, a skutek natychmiastowy. Wszystko się zakołysało, a potem zniknęło. Ocknęła się z twarzą zalaną krwią. Victoir, ten pełnomocnik, na nic się nie przydał, rozdarty między chęcią pomocy a obawą, że zaplami garnitur krwią. W końcu oddarła kawałek swojej wiatrówki, zrobiła z niego tampon, po czym kazała wyprowadzić się na zewnątrz. - Nie wzywaj ratowników – mówiła po drodze. – To wygląda gorzej, niż jest naprawdę. Będziesz miał kilka rozpłatanych głów zamiast jednej. Na zewnątrz Victoir odzyskał pewność siebie. - Wezwałem karetkę. Już wcześniej mówiłem, że te korytarze są niebezpieczne, że trzeba je zamknąć albo zasypać. Dzieci nie da się powstrzymać. Zauważyłem walące się ściany. A teraz to... Zanim zdążyła zaprotestować, na brukowany dziedziniec zajechała rozklekotana karetka, w której ratownicy podłączyli ją do kroplówki. Pewnie wyglądała jak postać z horroru. Kręciło się jej w głowie. Nieźle ją wytrzęsło, zanim w końcu wniesiono ją do pomieszczenia, które wyglądało jak prawdziwa izba przyjęć. - Lekarz zaraz przyjdzie – poinformowała ją pielęgniarka w średnim wieku. – Na dyżurze jest nasz doktor Leo, a on jest najlepszy.

Ten jej popsuty dzień stał się jeszcze gorszy. Doktor Leo? Nie, błagam! Ale już zbliżał się do niej facet w białym fartuchu. - Co tu mamy, Maria? Spełnił się największy koszmar. Leo Aretino. Jej pierwsza miłość. Największa. Czy w wieku dziewiętnastu lat jest się gotowym na prawdziwą miłość? To niemożliwe. To była szczenięca fascynacja. Złamał jej serce, ale po to są serca nastolatek. Powtarzała to sobie przez wszystkie te lata. Spotykała się z innymi mężczyznami, nawet wydawało się jej, że ich kocha, ale nigdy nie przestała myśleć o nim. Wysoki, smagły, skupiony, mówiący językiem jej matki. Potrafił ją rozbawić, razem się uczyli, sprawiał, że jej ciało śpiewało... A potem odszedł... Zacisnęła powieki. Miała wrażenie, że głowa jej pęknie, i to nie tylko z powodu wypadku. Przypływając na wyspę, liczyła się z tym, że go spotka, ale nie w takich okolicznościach... -

Anna

Reynolds



poinformowała

go

pielęgniarka,

nie

kryjąc

ekscytacji. – Anna Castlavara, córka Katriny. Victoir oprowadzał ją po podziemiach zamku. - Rozumiem – odparł obojętnym tonem, jakby to nazwisko nic dla niego nie znaczyło. Wiedział, że jest na Tovahnie? Na pewno, pomyślała. To wielkie wydarzenie

dla

tej

społeczności.

Również

dla

niej.

Śmierć

kuzyna

i niewyobrażalny spadek. - Już się kiedyś spotkaliśmy – wyjaśnił Leo neutralnym tonem. Jakby była jedną z wielu pacjentek. To taka koleżanka ze studiów, z którą dziesięć

lat

wcześniej

miał

krótki

romans.

Koleżanka

ze

studiów,

która

odziedziczyła większą część jego kraju? - Anna, słyszysz mnie? – zapytał po angielsku. - Słyszę. – Nie potrafiła stłumić urazy sprzed lat. – Niestety słyszę. - Możesz otworzyć oczy? - Mogę, ale nie chcę. - Bo razi cię światło? - Bo nie chcę cię widzieć. Bezczelnie się roześmiał. - Nadal tak samo buntownicza, jak pamiętam? Okej, nie otwieraj oczu, zajmę się resztą. Gdy ujął jej nadgarstek... Powinna cofnąć rękę, ale tego nie zrobiła. Nadal nie dotykał tamponu na jej czole, za to sprawdził kroplówkę, zmierzył ciśnienie, przeczytał notatki ratowników. Świetny z niego lekarz. Przypomniała sobie ten komentarz wygłoszony w trakcie uroczystości wręczenia dyplomów. Leo przy tym nie było, bo po ostatnim egzaminie, przed powrotem na Tovahnę, od razu pojechał na szkolenie z chirurgii. - Doktor Leo Aretino w trakcie studiów zdobywał najwyższe noty niemal ze wszystkich przedmiotów – mówił dziekan. – Zamierza wrócić do swojego kraju macierzystego. Możemy być dumni z takiego lekarza. Zatem znalazła się w dobrych rękach. - To tylko głowa? – zapytał, a ona na wspomnienie tego ciepłego tonu głosu mało się nie rozpłakała. – Anna, masz jeszcze inne urazy? - T...tylko głowa – wyjąkała. - Pamiętasz, jak to się stało? - W jednej z piwnic stały stare gliniane dzbany. Pochyliłam się, żeby do nich zajrzeć, a potem nagle się wyprostowałam. Victoir mnie ostrzegał...

- Z tych notatek wynika, że straciłaś przytomność. - Victoir powiedział, że na kilka sekund, ale pamiętam tylko, że w coś uderzyłam i zakręciło mi się w głowie. Leo rozważa krwotok wewnętrzny, pomyślała. Mają tu odpowiedni sprzęt? W ciągu tych lat interesowała się Tovahną, dużo o niej czytała. „Gospodarka niemal feudalna, ponieważ wszystkie dobra znajdują się w rękach jednej rodziny. Większość mieszkańców wyspy płaci haracz rodzinie Castlavara, ale tylko skromy ułamek tego przeznacza się na infrastrukturę, szkoły, szpitale czy służby publiczne. Podróżnym

doradza

się

dodatkowe

ubezpieczenie

zdrowotne

gwarantujące transport do sąsiedniego państwa. Usługi medyczne na poziomie podstawowym. Skomplikowane urazy często wymagają albo ewakuacji, albo leczenie nie zapewnia zadowalających efektów”. Nie zapewniają zadowalających efektów. Oznacza to zgon? - Jeżeli straciłam przytomność, to na kilka sekund – powtórzyła już pewniejszym głosem. – Wiesz przecież, że obfite krwawienie z rany głowy każe obserwatorom myśleć, że ranny lada moment wyzionie ducha. - Owszem, to przerażający widok – przyznał z nutką rozbawienia w głosie. To właśnie jego śmiech podbił jej serce. – Na wszelki wypadek zrobimy prześwietlenie. - Macie taki sprzęt? – zdziwiła się. - Wyobraź sobie, że tak – odparł ze śmiechem, ale krył się pod tym cień smutku. Nie był jej obcy. Zapamięta go do końca swoich dni. „Twoja rodzina wyssała z naszego kraju wszystkie soki...”. - Przepraszam, nie chciałam... - Obejrzyjmy ranę. – Delikatnie uchylił opatrunek. Ratownicy też pod niego zajrzeli, ale natychmiast przyłożyli go z powrotem Teraz, gdy krwawienie ustało, a tkanina przywarła do włosów,

poczuła nieprzyjemne szarpnięcie. W końcu otworzyła oczy. Pochylał się nad nią Leo. Trochę starszy, z siateczką zmarszczek wokół oczu, z nieco podkrążonymi oczami. Ale to ten sam Leo. Te same ciemne oczy, mocno skręcone nieuczesane włosy, a do tego zmarszczki mimiczne wokół ust. Jakby gotowych do pocałunku... Daj spokój... Nie miała zamiaru go spotykać. Gdy otrząsnęła się z szoku z powodu spadku, postanowiła na krótko wrócić na wyspę, przekazać wszystkie uprawnienia pełnomocnikowi kuzyna i gdzieś się ukryć. Stryj, a po nim jego syn zgarniali wszystkie zyski, więc musiała się zastanowić, jak przekazać je na cele dobroczynne. A potem wrócić do domu. Bo jej dom był w Anglii, gdzie w niewielkim miasteczku dwie godziny od Londynu pracowała jako lekarz rodzinny. Pokochała tę pracę i tę społeczność. Miała też dwa spaniele, głupawe ale słodkie. Niedawno zerwała z całkiem sympatycznym prawnikiem, ale pozostali przyjaciółmi. Cieszyła się życiem. Ten spadek spadł na nią niczym grom z jasnego nieba. Teraz, spoglądając na Lea, doznała podobnego szoku. Otóż miała przed sobą przyczynę, dla której niewiele wyniknęło ze znajomości z tym „całkiem sympatycznym prawnikiem”. Przez tyle lat tamte wspomnienia wtrącały się w jej życie... Wspomnienia? Leo. Ale on na nią nie patrzył. Delikatnie palcami, och, nigdy nie zapomniała tych palców, rozplątywał jej włosy, by zobaczyć, z czym ma do czynienia. - Masz niezłego guza. Trzeba ci założyć szwy i dokładnie zbadać. Bardzo mi przykro, ale musimy ci zgolić sporo włosów.

- Da się zasłonić chustą – wysiliła się na żart. – Sama jestem temu winna. - Ale zeszłaś do zamkowych podziemi... - Tylko oglądałam. - Oglądałaś swoje dziedzictwo. - Owszem – wykrztusiła. - Przykro mi z powodu śmierci twojego kuzyna. - Naprawdę? - Nikt się jej nie spodziewał – powiedział, ostrożnie badając grunt. – Chociaż to, jak się prowadził... - Obżerał się i zgarniał kasę. Od mamy wiem, że jego ojciec, a jej brat, nie był lepszy. - On też zmarł na zawał. W odstępie dwudziestu lat. Zgon nastąpił niemal natychmiast. Twój kuzyn miał zaledwie trzydzieści osiem lat, ale to, jak żył, i jego historia rodzinna... Byliśmy bezradni. - Leo, nie mam do ciebie żalu. – Westchnęła. Ból głowy nie dawał jej spokoju. – Możesz poszukać kogoś, kto zamiast ciebie założy mi szwy? Szczerze mówiąc, to, że się mną zajmujesz, sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Nie przepadasz za mną ani za moją rodziną. - Leczyłem twojego kuzyna. A raczej próbowałem. Nie chciał słyszeć o cholesterolu i otyłości, ale robiłem, co mogłem. Tobą też zajmę się jak należy. - Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczna za te słowa – powiedziała półgłosem. – Nie ma tu kogoś innego? - Nie teraz. Nasza lekarka właśnie odbiera poród. - Jest was tylko dwoje? - To mała wyspa.

- Wiem, czytałam. Dwadzieścia tysięcy ludzi i dwóch lekarzy? - Jak mi powiesz, skąd wziąć kasę, żeby ich wyszkolić, to od razu się tym zajmę. Udało się nam przyuczyć dwie pielęgniarki z uprawnieniami. Ale taka rana głowy wymaga Carli albo mnie. Zdawała sobie sprawę, że Tovahna jest biedna. Ale tylko dwóch lekarzy? Ha, to nie czas na rozmyślania o tym. - Zaczekam na Carlę – oznajmiła. Ten człowiek kiedyś ją zranił, więc ona nie chce, by się do niej zbliżał. - Nie wydaje mi się, żebyś chciała tak długo czekać. – Odstąpił od stołu i zaczął się jej przyglądać, jakby zobaczył jakiś ciekawy okaz owada. Jakby jej nie znał. – Powiedz mi, co robiłaś w podziemiach bez kasku. - Kask? – Zamyśliła się, bo oprócz bólu obecność Leo odbierała jej zdolność logicznego myślenia. – To nie byłoby głupie – przyznała w końcu. – Nikt mi go nie zaproponował, a ja bardzo chciałam tam wejść. - Zaprowadził cię tam Victoir? - To pełnomocnik mojego kuzyna. Zna te miejsca. - Oraz wie o obowiązku noszenia kasku. Nie ostrzegł cię? - Jasne, że ostrzegł. Powiedział, że to niebezpieczne. Teraz się z nim zgadzam. Testament zobowiązuje mnie do spożytkowania kapitału na remont zamku i jego utrzymanie. To spore ograniczenie. Victoir sugerował zamknięcie podziemi i podzielenie zamku na apartamenty. Twierdził, że na widoku na morze można zbić kokosy, co dałoby silnego kopa tutejszej gospodarce. - Nie wątpię – zauważył kwaśno Leo. – I wzbogaciło portfel Victoira. A więc powiedział, że tam jest niebezpiecznie? - Już ci mówiłam – westchnęła. – Leo, przejdźmy do rzeczy. Załóż szwy, policz za to, ile chcesz, i mnie wypuść.

- Przecież wiesz, że nie będę cię zatrzymywał dłużej niż to konieczne – odparł oficjalnym tonem. – Straciłaś przytomność, konieczne są badania. Musisz zostać tu na noc. – Teraz zwrócił się w miejscowym dialekcie do pielęgniarki. – Maria, zanim ją opatrzymy, zróbmy prześwietlenie. Zajmiesz się tym? Najpierw podam jej coś przeciwbólowego. – Spojrzał na Annę. – Boli... od jednego do dziesięciu? - Chyba sześć. - Oj... – mruknął ze współczuciem. – Koniecznie trzeba cię prześwietlić, ale najpierw przyjemne ukłucie. Jesteś na coś uczulona? - Na nic. Dziękuję. – Była zła na siebie, że wypadło to tak słabo. Delikatnie dotknął jej ręki. Tak jak dotyka się pacjenta, żeby go pocieszyć. Pełny profesjonalizm, więc skąd te ciarki? Chyba zgłupiała. Takie uderzenie w głowę o kamień każdego by ogłupiło, pomyślała. Jemu nic nie można zarzucić. - Okej, bierzmy się do roboty. Maria cię prześwietli, a ja wrócę do ciebie ze zdjęciami tak szybko, jak będę mógł. - Dziękuję. Nie ma pośpiechu. - Pośpiech jest zawsze. – Nagle coś w nim pękło. – Tak dzięki twojej rodzinie wygląda moje życie. Twoja rodzina... Echo słów, które wypowiedział lata temu. „Twoja rodzina okrada mój kraj, odebrali nam wszystko. Jak mógłbym zadawać się z kimś spokrewnionym z rodem Castlavarów? Przykro mi, Anno, między nami skończone”. - Nadal oceniasz – wyszeptała czując, że zaraz się rozpłacze. To przez ten wstrząs, przekonywała się. Coś takiego zawsze udrażnia jej kanaliki łzowe. - To nie ocena, ale gruntowna wiedza – odparł. – Teraz jesteś w rękach Marii. Wrócę, żeby cię pozszywać. Aha, wystawię ci rachunek.

- Daj jaką chcesz cenę – mruknęła. – I spraw, żebym jak najszybciej stąd wyszła. Marzę o powrocie do domu. Może nawet bardziej niż ona pragnął, by zniknęła mu z oczu. Skóra mu cierpła na myśl o którymś z Castlavarów w jego ambulatorium. Jednak to była Anna, a to, co do niej czuje... Anna to dwie różne osoby, pomyślał. Anna Raymond, zwariowany rudzielec, koleżanka z roku, w której się zakochał. Z drugiej strony, to Anna Castlavara, córka Katriny Castlavary, kobiety pochodzącej z rodziny, która od pokoleń twardą ręką trzymała wszystkie zasoby tej niewielkiej wyspy. - Nic mnie z nimi nie łączy. Przypomniał sobie jej reakcję, gdy odkrył jej pochodzenie. Spotykał się z nią przez pół roku. Miał wtedy dziewiętnaście lat i był w niej zakochany. Wyobrażał sobie, że życie nie może być piękniejsze. Kiedy poznał Annę, jej matka mieszkała w Stanach z kolejnym kochasiem. - Widujemy się bardzo rzadko – powiedziała. - Wiem tyle, że opuściła wyspę jako nastolatka. Mówiła, że jej matka umarła młodo, a ojciec jest okropny. Wyobrażam sobie, że mama nie była łatwym dzieckiem, więc może dlatego. Jak byłam mała, czasami śpiewała mi piosenki takie jak ta, którą słyszałeś, a między kolejnymi facetami uczyła mnie języka wyspiarzy. Podobało mi się to, bo była to nasza słodka tajemnica. Podejrzewam, że bardzo tęskniła za Tovahną, chociaż się do tego nie przyznawała. Powiedziała, że nigdy tam nie wróci, że większość młodych ludzi emigruje. Tak

samo

jak

dzisiaj,

pomyślał

ponuro.

Gospodarka

na

wyspie

sprowadzała się do hodowli oliwek, pomidorów i rybołówstwa oraz płacenia Castlavarom astronomicznych sum za dzierżawę. Na Tavahnie

nigdy nie było króla, prezydenta czy nawet oficjalnego władcy. Wyspa po prostu była własnością Castlavarów, którzy rządzili twardą ręką. Na wyspie nie

było

nic,

co

ultrakonserwatywna,

mogłoby

interesować

akceptowała

status

najeźdźców.

quo,

bo

tak

Jej

było

ludność, z

dziada

pradziada. Aktualnie sytuacja się zmieniła. Yanni, ostatni dziedzic, nie zostawił potomstwa, więc cała scheda przeszła w ręce kobiety, która urodziła się za granicą i niewiele wiedziała o kraju swoich przodków. Czy

to

nie

pora,

by

mieszkańcy

Tovahny

podnieśli

głowy,

by

powiedzieć „Dosyć tego”? Nic takiego się nie dzieje. Ambitni młodzi myślą wyłącznie o emigracji, a

reszta

wyspiarzy

apatycznie

akceptuje

nową

sytuację.

Informacja

o spadkobierczyni została po prostu zaakceptowana. Być może to on powinien poprowadzić tę rewolucję, ale był zbyt zajęty, by myśleć o polityce. Robota czeka na niego przez cały czas. Na przykład uraz głowy Anny. Oby to nie było pęknięcie, pomyślał. Bo powinien wypisać ją ze szpitala i zająć się własnym życiem. Prześwietlenie nie wykazało żadnych niepokojących zmian, jednak mimo to chciał ją zatrzymać na noc, bo jest ryzyko wewnętrznego krwawienia. Ale najpierw szwy. Carla nadal była uwiązana przy skomplikowanym porodzie. Rozmawiał z nią, ale nie było dobrze. - Niewykluczone, że konieczne będzie cesarskie cięcie – poinformowała go. Była po sześćdziesiątce i miała ogromne doświadczenie. – Robimy, co w naszej mocy. Mamy pierwsze sygnały, że dziecko jest zagrożone. Będziesz mi potrzebny. Leo, nigdzie się nie oddalaj.

- Pomyślałem, że mogłabyś założyć kilka szwów. Zamienimy się? - Jestem z Gretą od samego początku – odrzekła Carla. – Głupio byłoby teraz ją zostawić. – Uśmiechnęła się. – Wiem od Marii, że ta kobieta nazywa się Castlavara, więc wiem, dlaczego chcesz się zamienić. Traktuj ją jak każdego innego pacjenta, ale skasuj na sto razy więcej. Z drugiej strony, pomyśl, że jeżeli będziesz dla niej miły, to może nam zafunduje nową karetkę. Doktorze Aretino, niech ją pan oczaruje. Niech pan pomyśli o naszej przyszłości. Powiedzieć, że źle się czuła, to mało. Leżała w kabinie odcięta zasłonką od reszty świata. Środek przeciwbólowy zadziałał, ale też ją otumanił. Znalazła się w obcym kraju, w rękach człowieka, który dziesięć lat temu powiedział, że nie chce mieć z nią do czynienia. Chciała znaleźć się w swoim przytulnym domku w przyjaznym miasteczku, wśród ludzi, którzy traktowali ją zarówno jak przyjaciela, jak i lekarza; razem z dwoma rozbrykanymi psiakami. Było już po południu, więc Rhonda, sąsiadka, na pewno wyszła z nimi na spacer, by się wybiegały w pobliskim lesie. Kurczę, chciało jej się płakać, ale przecież jest niezależna, silna, ma pracę, więc mazanie się nie wchodzi w rachubę. Należało poprosić kogoś, by jej towarzyszył w tej podróży. Byłego chłopaka? Martin jest prawnikiem. Ich romans nie należał do gorących, nawet zanim zakochał się po uszy w Jennifer, jej serdecznej przyjaciółce. Nie

zerwali

kontaktów.

Kiedy

okazało

się,

że

została

bogatą

spadkobierczynią, i Martin, i Jennifer słuchali jej zafascynowani. - Podsumujmy – odezwał się na koniec Martin. – Posiadłość jest tak obwarowana różnymi klauzulami, że nie możesz się jej pozbyć, a Tovahna jest w opłakanej sytuacji. Nie ze swojej winy przez ten fundusz spadkowy

masz związane ręce. Chcesz mojej rady? Zostaw wszystkie formalności w rękach tego Victoira. Posiadłość generuje ogromne zyski, ale ich większa część ma iść na zamek. Jednak jako prawowita właścicielka masz prawo pokrywać z tego swoje koszty utrzymania, a one mogą być bardzo duże. Byłabyś ustawiona na całe życie. Podpisz te papiery i zapomnij o reszcie. Podpisać i zapomnieć? To ją przerastało. Koledzy po fachu byli zaintrygowani, a Rhonda chętnie zaopiekowała się jej psami. Wróciło wspomnienie sprzed lat o chłopaku imieniem Leo, ale Tovahna nie była aż tak mała, by mogła natknąć się na niego na ulicy. Więc walnęła głową w dwunastowieczny mur i w ten sposób wpadła w jego ręce. Ból rozsadzał jej głowę. Wrócił Leo. - Okej, zajmijmy się szwami. Prześwietlenie w porządku. Czaszka cała. Zatrzymamy cię na obserwację, ale nie będzie żadnych problemów. Maria już niesie wszystko, co będzie nam potrzebne. Nie słyszała, jak nadchodził ani jak rozsuwał zasłonkę. Zjawił się... znikąd. Czuła,

że

za

chwilę

ból

rozsadzi

jej

głowę.

Gdyby

dostała

kilkusekundowe ostrzeżenie, mogłaby się przygotować, a tak nie zdążyła. Rozpaczliwym gestem wyrwała z pudełka przy łóżku chusteczkę, żeby ukryć w niej twarz. Bohaterki

filmowych

romansów

potrafią

pięknie

płakać.

Lśniące

kropelki z wolna spływają im po profesjonalnie umalowanych policzkach, a wargi lekko drżą, gdy nasze dzielne bohaterki starają się ukryć smutek. Potem trzepoczą rzęsami, by strząsnąć ostatnie łzy, i wówczas zamglonym wzrokiem spoglądają na ukochanego. Ale... co najbardziej wkurzające, ani śladu opuchlizny. I całują się, a nasza bohaterka nawet nie pociągnie nosem. Wygląda to tak tylko w kinie, nie na noszach w sterylnej izbie przyjęć. Musiała pociągnąć nosem. Co gorsza, musiała go wytrzeć, co wcale nie

pomogło. Trzęsły się jej ramiona szarpane szlochem. Obłęd. Może jednak mogłaby sobie odpuścić. Praktycznie nie zmrużyła oka, odkąd w zeszłym tygodniu otrzymała tę informację.

Podróż

na

Tovahnę

była

męcząca.

Gdzie

się

podziały

przyzwoite połączenia? Victoir zasypał ją tyloma informacjami, że trudno było jej to ogarnąć. Jeszcze ją to czeka. A potem mrok, uderzenie, szok i utrata krwi. Była przemęczona, otumaniona i cierpiała z bólu. Teraz stoi nad nią Leo i patrzy jak na to coś, co upolował kot. Leo, którego kiedyś pokochała całym sercem. Leżąc pod kilkoma warstwami chusteczek, sięgnęła po kolejną, ale nie trafiła. Nagle chusteczki zostały wciśnięte jej do ręki, a te mokre usunięte. Po raz kolejny wytarła nos, usiłując zatamować potok łez. Wszystko dygotało. Głupie leki. Głupia głowa. Głupie, głupie, głupie... Usłyszała głębokie westchnienie, po czym jej materac lekko się ugiął. Niespodziewanie poczuła, jak ją obejmują silne ramiona. Brakowało tylko tego. Ta rozsądna Anna powinna go odepchnąć, kazać mu spadać z jego ocenami i przesądami. Rozsądna Anna powinna... co zrobić? Wyjść stąd zakrwawiona i odurzona? A może Victoir by ją stąd zabrał? Jednak teraz ta rozsądna Anna nie była w stanie wdać się w logiczną dyskusję, bo cała jej reszta się rozkleiła, a to wszystko podtrzymywały dobrze jej znane ramiona. Ramiona, które kiedyś tak kochała. Wcale ich nie kocha! Ale teraz tego potrzebuje. Pozwoliła sobie do niego przylgnąć, cieszyć się jego siłą i ciepłem. Miał na sobie lekarski kitel, trochę za bardzo wykrochmalony. Tym lepiej. Medycyna i Leo to gwarancja bezpieczeństwa i pewności. Dom...

Skąd to słowo przyszło jej do głowy? Jej dom to Anglia, psy, miasteczko, jej sąsiedzi. Czuła miarowe bicie jego serca. Dygot ustawał. Cokolwiek to było, pomagało. Nie miała siły ani ochoty się odsunąć. Terapia bezlekowa... Przytulanie. Skupiła się na tym, że Leo ją obejmuje. Nie ponaglał jej, nie zwolnił uścisku, gdy przestała płakać. Cierpliwie czekał, aż dojdzie do siebie. Bardzo tego potrzebowała. Nie chciała opuszczać tych ramion. To tylko iluzja, wspomnienie z przeszłości, ukojenie, które wcale nie powinno koić. - Opatrunki. – Kobiecy głos... Maria? – Och, przepraszam, wrócę za chwilę. - Nie szkodzi. – W końcu, ku rozżaleniu Anny, Leo wstał. – Anna, możemy już zakładać szwy? - Tak, oczywiście. – Przestała płakać. Była zakrwawiona, miała podpuchnięte oczy, ale udało się jej choć trochę uratować zszarganą godność. – Szwy. Potem dwunastogodzinna obserwacja, a potem znikam. - Obojgu nam na tym zależy. – Wróciły dawne resentymenty. Ten człowiek jest jej lekarzem. Potrzebuje jego pomocy. Przytulił ją. Mimo to miała ochotę go spoliczkować.

ROZDZIAŁ DRUGI To była bardzo długa noc, nie tylko z powodu pacjentów. Rana Anny okazała się ostatnim prostym przypadkiem. Poród, który miała odebrać Carla, skończył się cesarskim cięciem, i to ryzykownym. Greta miała cukrzycę, ale nastawiła się na poród naturalny, uprosiła Carlę, by pozwoliła jej spróbować, ale zanim jej ulegli, poziom cukru poszybował do góry. Carla skupiła się na dziecku, podczas gdy Leo usiłował ustabilizować młodą matkę. Potem było trzech młodocianych poranionych w ulicznej bójce. Nic w tym dziwnego. Młodzież nudzi się na Tavahnie. Nie było tu pracy ani możliwości realizowania swoich ambicji. A odpowiedzialna za to kobieta leży teraz w jego szpitalu. No nie, to niesprawiedliwe, pomyślał nad ranem. Anna nie jest odpowiedzialna za zachłanność swoich krewnych. Jednak teraz jest tutaj. To jedyna osoba, której przypadł taki majątek i panowanie nad tyloma duszami... Gotował się w nim gniew, który nosił w sobie od najmłodszych lat. Bladym świtem udał się na obchód. Młodziakom nic nie zagrażało. Rany cięte, stłuczenia, dwa złamania. Z tym sobie poradzi. Jednego z nich należałoby skierować do chirurga ortopedy, ale skąd wziąć na to pieniądze? Śniadanie zjadł naprędce w szpitalnej kuchni, gdzie zastała go Carla. Była w domu i zdążyła się wyspać. Ta starsza kobieta zawsze była radosna jak skowronek, jakby miała dwadzieścia lat mniej niż on. Jednak tym razem masowała skronie i wyglądała na zmęczoną.

- Boli cię głowa? - Wezmę aspirynę – przytaknęła. – Nie rozumiem, dlaczego to mnie boli głowa, a nie ciebie, by ty byłeś na nogach przez całą noc... Ciężko było? Pokiwał głową, łykając letnią kawę. Jego największe marzenie to kupno nowego ekspresu do kawy. Ale ważniejszy jest sterylizator. Zawsze było coś ważniejszego. - Zgony? – zapytała Carla, a jemu przyszło do głowy, że sam musi wyglądać jak truposz. Pojawienie się Anny postawiło jego świat na głowie. - Nie, nikt nie zmarł. Ale mamy trzech młodocianych, którzy mało się nie pozabijali. Noże, alkohol... Mają po siedemnaście lat i żadnych szans na lepsze życie. Carla, to katastrofa. - Porozmawiaj z dziedziczką. - Chyba znasz reguły. Te pieniądze są przeznaczone na zamek. Nawet gdyby mi się udało ją przekonać... - Możesz spróbować. - Ona się nazywa Castlavara. Czy to coś zmieni? – Dopił kawę, po czym z grymasem niesmaku odstawił kubek. – Brr... -

Ale

ona

jest

z

zewnątrz.



Głos

Carli

znowu

zabrzmiał

optymistycznie. – Wiem od Marii, że się znacie. Jasne. W tym szpitalu nikt nie stroni od plotek. - Poznaliśmy się studiach. Nie miałem pojęcia, kim jest. - Lekarka? - Myślę, że skończyła studia. - Cudownie! Mógłbyś ją namówić, żeby nam pomogła. Leo, oczaruj ją. - Oczarować ją? – Rzucił Carli podejrzliwe spojrzenie. Znali się od dawien dawna. To zdecydowanie młodsza Carla przekonała jego matkę i całe miasteczko, że należy wysłać go na studia medyczne do Londynu.

Sama tam się udała za pieniądze od ciotki emigrantki. Tryskała energią oraz pomysłami i nie bała się mówić, co myśli. Teraz spoglądał na nią. Dobrze znał tę jej minę. Uch... - Nie możesz jej oczarować? – drążyła. – Może nawet wyniknęłoby z tego coś więcej. Jest w twoim wieku i należy do niej praktycznie cały kraj. Poza tym jest lekarzem. - Lekarzem, który nosi nazwisko Castlavara. - Uprzedziłeś się – stwierdziła Clara. – Jestem gotowa sama tam pójść, żeby rzucić na nią urok. - Proszę bardzo. Trzeba ją zbadać i wypisać. - To twoja pacjentka. – Roześmiała się. – I twoje zadanie. - Mam co robić. I jak najszybciej chcę się jej pozbyć. - Ale Tovahna się od niej nie uwolni. – Przechyliła głowę. – Mógłbyś się trochę postarać... -

Daj

spokój



mruknął.

Lada

moment

Carla

zacznie

grzebać

w przeszłości. – O ile się orientuję, znalazła się tutaj, żeby odebrać spadek i wyjechać. - Więc zatrzymaj ją w szpitalu dłużej. - Carla, daj spokój. Mamy robotę. Boli cię głowa... - Nie ma to jak aspiryna. – Z jej spojrzenia wyczytał, że się martwi. Coś usłyszała w jego głosie? Dostrzegła w jego oczach? – Leo, co ci jest? - Nic, czemu by nie zaradziło wypisanie Anny ze szpitala. Bierzmy się do roboty. Przepisał jej środki przeciwbólowe, więc spała. Zjadła śniadanie. Pielęgniarka pomogła jej wziąć prysznic. Przez jakiś czas będzie zmuszona nosić chustę, ale czuła, że odzyskuje kontrolę. Musi opuścić ten szpital.

Jej pokój był czysty, lecz obskurny, na podłodze linoleum, żelazne łóżko, stolik na kółkach i nic więcej. Jedyne okno wychodziło na ścianę z cegły, a pod sufitem wisiała jedna żarówka. To bardziej więzienna cela, pomyślała. Leo położył ją tu z premedytacją? Wyjść stąd. Zaraz. Victoir stawił się z jej walizką niedługo po śniadaniu. Wyprosiła go z pokoju, by się ubrać. Ale gdy wkładała dżinsy, zakręciło się jej w głowie, więc przysiadła na łóżku. Niemal natychmiast zjawił się Victoir, tym razem z teczką pełną dokumentów. -

Teraz

ich

nie

przeczytam.

Poza

tym

muszę

skonsultować

to

z prawnikiem. Zabiorę je do Londynu. - To tylko te najpilniejsze, te, które nie mogą czekać, na przykład dotyczące zamknięcia tuneli. Ostrzegałem cię. Im prędzej zostaną tam zamontowane kraty... - Tym prędzej będziesz mógł przemienić zamek w twój wymarzony apartamentowiec? - Dzień dobry – powiedział Leo, zaskakując oboje. Victoir obrzucił go nieprzyjaznym spojrzeniem, Anna się skrzywiła, co było głupie, bo przecież się go nie bała. - Victoir, proszę, wyjdź. Chcę zbadać panią Castlavara. - Nazywam się Anna Raymond. - Jesteś właścicielką zamku. Cały kraj wie, że należysz do rodu Castlavara, a ja nie zamierzam się sprzeczać z moim ludem... - Pani Raymonad ma złożyć kilka podpisów – wtrącił się Victoir. – To pilna sprawa. - Bardziej pilna niż zdrowie Anny? - Jakim prawem nazywasz ją Anną?!

- Przyznała mi to prawo wiele lat temu. Kiedy poznaliśmy się na studiach medycznych. Kurczę... Leo ma zamiar opowiadać Victoirowi o ich przeszłości? Zrobiło się jej zimno. - Tak, poznaliśmy się na studiach – potwierdziła niechętnie. – I ma prawo zwracać się do mnie po imieniu. Victoir, przykro mi, ale niczego teraz nie podpiszę. Pan doktor... Leo może ci powiedzieć, ile dostałam środka przeciwbólowego, więc nic, co teraz bym podpisała, nie miałoby mocy prawnej. - Nic ci nie jest – przekonywał ich Victoir. – Nikt by się nie czepiał. - Ja bym się czepiał – wtrącił Leo. – Proszę, wyjdź. - Victoir, wyjdź – powtórzyła Anna. – I zabierz te papiery. Naprawdę nie jestem w stanie. Victoir zdawał sobie sprawę, że nic nie wskóra. Spiorunował ją wzrokiem, ale zmiękł. - Przepraszam, masz rację, nie jesteś w stanie. Odwieziemy cię do domu. Przyda ci się kilka dni rekonwalescencji. Ten pokoik nie umywa się do apartamentu, który czeka na ciebie w zamku. – Spojrzawszy na Lea spode łba, wyszedł, zostawiając ją z nim samą. Poczuła się zagrożona... przestraszona? - Podczas obchodu nie towarzyszy ci pielęgniarka? – zapytała, czując się jak obrażona nastolatka. - W Anglii pewnie by mi towarzyszyła, ale pielęgniarki kosztują, a ten szpital nie ma pieniędzy. Nasz zespół jest szczątkowy. Cały ten kraj jest obsługiwany przez szczątkowy personel. Ewidentny zarzut.

Nie wiedziała, jak zareagować. Przyglądał się jej jak czemuś obcemu, a nie kobiecie, która sypiała w jego objęciach, dzieliła z nim każdy dzień... Nie myśl o tym. - Głowa już nie boli – powiedziała. – I dobrze się czuję. – Ubrana powinna poczuć się lepiej. Niestety. Czuła się bezbronna. Wspomnienie

krzywdy

nie

dawało

jej

spokoju.

To

bez

sensu,

pomyślała. Nie opłakuje się utraconego kochanka przez dziesięć lat! I co z tego? Ten facet jest zbyt wysoki, miał zbyt ciemne oczy i zbyt czarne włosy. Tak samo jak lata temu. - Jeżeli brakuje wam ludzi, to niepotrzebnie zajmuję łóżko. Leo, wypisz mnie. Będę tym szczęśliwsza, im prędzej wydostanę się z tej celi. - Z celi? - Ten pokój jest okropny. Dlaczego go nie pomalujecie?! Nie odpowiadał, ale jego mina... Chyba liczył do dziesięciu, a może i do dwudziestu, żeby nie wybuchnąć. - W całym szpitalu mamy dwa pokoje jednoosobowe – odezwał się po dłuższej

chwili.





zarezerwowane

dla

tych,

którzy

potrzebują

prywatności, zazwyczaj dla umierających. Ponieważ jesteś tym, kim jesteś, uznaliśmy, że trzeba cię tu umieścić. Wierz mi, gdybyśmy cię położyli na zbiorówce, miałabyś pół mieszkańców Tovahny odwiedzających pacjenta na sąsiednim łóżku po to, żeby cię zobaczyć. Wyświadczyliśmy ci przysługę, kładąc cię w jednym z naszych najlepszych pokoi. - Najlepszy pokój... - Już ci mówiłem: brak ludzi, środków... Na więcej nas nie stać. Zapewniam cię, że pożegnam cię z ulgą. W nocy podaliśmy ci antybiotyk. Jak tylko wypiszemy receptę, będziesz wolna. Dokończ kurację, bo w podziemiach gnieżdżą się nietoperze roznoszące różne choroby. Intryguje mnie, dlaczego Victoir zabrał cię tam bez kasku.

- Pokazał, że jest tam niebezpiecznie. – Przyszło jej do głowy mnóstwo innych powodów, ale zabrakło jej słów, by je wymienić. - Wiadomo, że tam jest niebezpiecznie. Ale nie jak się wie, co się robi. - Byłeś tam? - Myślę, że był tam każdy żądny przygód dzieciak. - Pomimo nietoperzy? - Podkręcają adrenalinę. - Jestem pewna, że mój kuzyn nie wpuszczał dzieciaków do zamku. - W murach wokół zamku jest kilka łatwo dostępnych wejść. Twój kuzyn, jego ojciec, a przed nim dziadek mieli w nosie, co dzieje się w podziemiach, byle to nie kolidowało z ich gnuśnym życiem. Pozwól, że obejrzę tę ranę, a potem cię wypiszę. - Żebym mogła rozpocząć gnuśne życie? Westchnął. - Anna, nie znam twoich zamiarów. Słyszałem, że Victoir chce urządzić w zamku luksusowe apartamenty, z własnym lądowiskiem, oazę dla bogatych z zagranicy. Lata temu wynajął architektów, żeby przekonać twojego kuzyna, że to nie naruszy jego prywatności. Jeden z tych architektów zostawił plany w taksówce, a kierowca roztrąbił o nich na całej wyspie. Nic z tego nie wyszło, bo kuzyn uznał, że sam na tym nie skorzysta, a tylko to go interesowało. Pokaż głowę... - Victoir chce szybko zamknąć podziemia, żeby... - Nie byłby to idylliczny azyl, gdyby kręciły się tam ciekawskie małolaty. – Stał tuż przy łóżku, wzmagając jej niepokój. – Anna, jestem tu, żeby obejrzeć twoją głowę, a nie rozprawiać o planach, z którymi nie mam nic wspólnego. W ten sposób zamknął jej usta.

Nie dotknął opatrunku, jedynie obejrzał zasinienia i zbadał wzrok, po czym stanął w nogach łóżka, by zapoznać się z wpisami do jej karty. - Ból głowy? - Tylko jak się śmieję, a jak tu jesteś, to nawet z trudem się uśmiecham. - Zawroty głowy? - Tylko jak za szybko się podniosę, ale to normalne. Pokiwał głową. - Przez kilka dni się oszczędzaj. Posłuchaj Victoira. Leż w zamkowej komnacie i podziwiaj widok. Przebrała się miarka. Anna zerwała się z łóżka. - To było nie fair. Co ja ci zrobiłam, że patrzysz na mnie jak na śmiecia? - Przesadzasz. - Nie przesadzam. Co ci zrobiłam?! - Nic. - Kiedyś nawet mi się oświadczyłeś. - To prehistoria. – Zacisnął powieki, a gdy je uniósł, w jego spojrzeniu dostrzegła jakby... smutek? – W młodości każdy popełnia głupstwa, a oświadczanie się komuś, kogo się nie zna, do nich należy. - Znałeś mnie bardzo dobrze. Spałeś ze mną... - Nie chcę o tym rozmawiać. To przeszłość. - Która rzutuje na to, jak traktujesz mnie teraz. - Gdybym z tobą nie spał, traktowałbym cię tak samo. - Kłamiesz. Na stażu widziałam twoje podejście do pacjentów. Jesteś dobrym i ciepłym człowiekiem. Wczoraj nie mogłeś się powstrzymać, żeby mnie nie przytulić. Teraz, kiedy już nie jestem twoją pacjentką, stałeś się znowu zimny i sarkastyczny jak wtedy, kiedy się dowiedziałeś, kim jest moja matka.

- Anna... - Leo, jesteś mi to winny. To pytanie dręczy mnie od lat. Nadal tego nie rozumiem. Podejrzewam, że spędzę w Tovahnie trochę czasu. Nasze drogi mogą znowu się skrzyżować. – Wzięła głęboki oddech, by pozbierać myśli. – Może nawet będę decydowała o finansowaniu tego szpitala. - Szantażujesz mnie? – Nie dowierzał własnym uszom. – O czym ty mówisz? Że obetniesz nam środki, bo się z tobą nie ożeniłem? Zagotowało się w niej. Przez lata nie wiedziała, co o nim myśleć. Przeżyli razem cudowne pół roku, a potem nic. Cierpiała, czuła się oszukana, ale Leo nie chciał o tym rozmawiać. Zaczął unikać seminariów, w których brała udział, a gdy ich drogi się zeszły, byli dla siebie lodowato uprzejmi. Ilekroć na niego spojrzała, serce się jej ściskało. Była wtedy bardzo młoda, więc te odczucia już dawno powinny wygasnąć. Teraz jest wykwalifikowaną lekarką, panią swojego życia do pewnego stopnia, więc nie pozwoli, by ją obrażał. Mimo to trzymała nerwy na wodzy. - Uważasz, że mogłabym posunąć się do szantażu? – Powiedziała to tak spokojnym głosem, że chyba tylko jej psy by to rozumiały. Tak do nich przemawiała, gdy oszczekiwały przestraszonego jeża. - Nie obchodzi mnie, co zrobisz – żachnął się. - Gdybym zablokowała finansowanie szpitala, to by cię obchodziło – wykrztusiła. – Naprawdę myślisz, że jestem do tego zdolna? - Masz do tego prawo. Jeden pan Bóg wie, jak musieliśmy walczyć o to, co tu mamy. Wiesz, że jesteś właścicielką tego budynku? I jako taka... - Myślisz, że zamknęłabym szpital? - Nosisz nazwisko Castlavara.

- Uważasz, że bezwzględność jest dziedziczna? Że z powodu nazwiska mam w mózgu zachłanną świnkę skarbonkę? - Znam warunki stawiane przez twój fundusz spadkowy. Nie masz wyboru. Pieniądze idą na utrzymanie zamku i twoje wygody. Środki przeznaczone dla nas są ograniczone do zapewnienia podstawowej opieki medycznej nad rodziną Castlavarów i obsługi zamku. Robimy, co możemy, żeby zadbać o resztę ludności. Ten fundusz ma setki lat i jest wpisany do naszej konstytucji. Myślisz, że nie wiemy, że nie możesz złamać tych warunków? - Zdaję sobie z tego sprawę, ale nie zamierzam niczego zmieniać. Twój szpital jest bezpieczny. - Dziękuję, dziękuję bardzo. - Daruj sobie sarkazm. – Miała ochotę krzyczeć. – Nie stanowię zagrożenia dla szpitala, ale nadal wielu rzeczy nie rozumiem. Dziesięć lat temu... Nie sądzisz, że to najwyższy czas, żebyś powiedział, dlaczego się ze mną nie ożeniłeś? W

drzwiach

stanęła

pielęgniarka.

Natychmiast

się

wycofała.

Błyskawicznie. Anna spędziła wystarczająco dużo czasu w szpitalach, by wiedzieć, że jej słowa w ciągu kilku minut obiegną cały kraj. Szpitalne plotki roznoszą się na całym świecie z taką samą prędkością. Może nie powinna poruszać tego tematu. Ale ten facet zadał jej bolesną ranę. Od dziesięciu lat czeka na wyjaśnienie, a teraz poczuła się na tyle silna, by się tego domagać. - Już ci powiedziałem. – Dobrze przez nią zapamiętanym gestem przegarnął włosy palcami. Znała dotyk tych palców... Nie tędy droga. - Powołałeś się na problemy rodzinne. Powiedziałeś, że gdybyś ożenił się z kobietą z rodu Castlavarów, nie miałbyś po co wracać do Tovahny.

- Zgodnie z prawdą. - A ja zaproponowałam, że skoro jest aż tak źle, możemy zamieszkać w Australii albo w Kanadzie. Ale i tak odszedłeś. - Żeby wrócić tutaj. Bo tutaj byłem potrzebny. - Żeby uniknąć niechęci rodziny. Wybrałeś między mną a rodziną. - Wybrałem między tobą a moim krajem. I tak jest do tej pory. - Bo ciągle jestem wolna? - Tego nie powiedziałem. Nie chodziło mi... - Nie mam pojęcia, o co ci chodziło. Nie wyjaśniłeś tego, tylko się zamknąłeś. – Westchnęła. – Wystarczy. Mam to za sobą, a przynajmniej powinnam. To, że jako dzieciak pokochałam gnojka, nie odbiło się na moim życiu, więc i teraz go nie definiuje. Podobnie jak ten spadek. Kocham moje życie w Anglii. Zrobię, co trzeba, potem wrócę do domu, a ciebie zostawię z tym wszystkim. - I dasz Victoirowi wolną rękę. - Jest szefem całej zamkowej administracji. Uważasz, że potrafiłabym wymyślić lepszy plan? - Mogłabyś spróbować. - I pożegnać się ze swoim życiem w Anglii? – Pokręciła głową. – Niby dlaczego? Zostałeś o to samo poproszony, jak miałeś dziewiętnaście lat, ale twierdziłeś, że to niemożliwe. Dlaczego ja miałabym to zrobić? Udało się. Albo nie. Wyszedłszy z jej pokoju, na korytarzu zapatrzył się w pobieloną ścianę, owładnięty wspomnieniami. Zszokowanej miny Anny, gdy powiedział, że nie może się z nią ożenić. Jej reakcji na taki zawód. Mógł postąpić inaczej? Jak miał jej wytłumaczyć nienawiść do jej rodziny? Gdy poznał jej pochodzenie, poczuł, jak pęka jego durne

młodociane serce. Jak wyjaśnić, że te studia, pobyt w Anglii, nadzieje na przyszłość i zaufanie pokładane w nim przez pobratymców poszłyby na marne, gdyby ich relacja posunęła się dalej? Dziesięć lat temu stanął przed ponurym wyborem. Poślubić Annę i zabrać ją do Tovahny? To niemożliwe. Gdyby wuj uznał ją za członka rodziny, ona, a wraz z nią on, weszliby do znienawidzonego przez niego rodu, a społeczność, która oddała ostatni grosz na jego edukację, poczułaby się zdradzona. Próbował rozważać inne opcje. Osiąść za granicą, gdzieś, gdzie dwoje lekarzy mogłoby zrzucić swój bagaż? Ona miałaby odciąć się od rodziny, a on od wyspy? Niewykonalne. Gdy tylko poznał jej drugie nazwisko, poczuł, że musi się wycofać. Teraz... Anna nadal ma mu za złe? Zapewne ma do tego prawo. W miarę upływu lat zrozumiał, że należało szerzej się wytłumaczyć, ale jako dziewiętnastolatek przytłoczony złożonością miłości nie znajdował słów. Jak opowiedzieć tej beztroskiej radosnej Annie o skrajnej biedzie jego pobratymców, krzywdzie, jaką wyrządza im jej rodzina... Uznał, że takie wyjaśnienia nic nie dadzą. Lepiej szybko się zmyć. -

Leo,

radziłam

ci,

żebyś

oczarował

pannę

Castlavara.

Nie

powiedziałam, że masz się jej oświadczyć! – Głos Carli dobiegający z końca korytarza go zaskoczył. - Słucham...? - Luisa powiedziała, że słyszała, jak rozmawialiście o małżeństwie. Co takiego?! - Przesłyszała się – odparł z kamienną twarzą. - Była tego pewna.

- Rozmawialiśmy po angielsku. Luisa zna angielski? - Słabo. Ale była pewna, że była mowa o ożenku. I że mówiłeś podniesionym głosem. Coś jej wyrzucałeś? - To nie to – westchnął, decydując się na szczerość. – Ciąży nam... pewien

bagaż

emocjonalny.

Gdy

poznaliśmy

się

na

studiach,

nie

wiedziałem, kim jest. Przez pół roku byliśmy w tej samej grupie. Potem przez całe lata jej nie widziałem. - Nie powiedziałeś nam o tym, bo... - Bo jak powiedziałem, ciągnie się za nami pewien bagaż. Byliśmy parą. Niedługo, ale który małolat opowiada o uczuciach? - Zadałeś się z kimś z Castlavarów?! – Carla spoglądała na niego z niedowierzaniem, a chwilę później się skrzywiła. To go rozproszyło. - Carla, jak ból głowy? - Drobiazg – odparła niechętnie. – Przechodzi. - Niepokoi cię coś jeszcze? - Oprócz licznych pacjentów w poczekalni? Nic nowego. Normalnie

szpital

dysponował

dwoma

lekarzami

i

dwiema

uprawnionymi pielęgniarkami przeszkolonymi przez Carlę i Lea, by zdjęły z nich część obowiązków. Ale teraz Bruno był na urlopie, bo jego synek spadł z drzewa i złamał nogę. Wyjechali do Włoch na operację korekcyjną. Freya z kolei dochodziła do siebie po paskudnej grypie, która zaatakowała całe miasto, dodając im pracy. Carla pod ich nieobecność świetnie dawała sobie radę, ale po raz pierwszy zauważył, że nie wygląda dobrze. - Carla, wyglądasz na zmęczoną. Jesteś pewna, że to tylko ból głowy?

- Już mi lepiej, ale dziękuję za troskę. – Przyjaźnili się od lat, a teraz musnęła go wargami w policzek. – To na pociechę i zmykam. Ale romans z kimś z Castlavarów? Jestem wstrząśnięta. Masz później znaleźć czas, żeby o wszystkim mi opowiedzieć. Aha, dalej uważam, że powinieneś ją zauroczyć. Młodzieńczą miłość można rozniecić na nowo, ale jeżeli masz zamiar oczarować naszą dziedziczkę, to musisz się ogolić. - Wiem, co mam robić – żachnął się. – Do roboty. Zapoznaj się z poranną listą pacjentów. - Nawet na nią nie spojrzałam. Przeraziłaby kobietę silniejszą ode mnie. Ta nasza dziedziczka... twoja była dziewczyna, jest lekarką? Moglibyśmy ją poprosić, żeby zbadała kilka chrypek i przeziębień, zanim wróci do swojego zamku? - Castlavara? Miałaby leczyć naszych chłopów? Marzenie ściętej głowy. - Nie bądź taki cyniczny. To do ciebie niepodobne, a marzenia nic nie kosztują. Zajrzę do niej, żeby się przedstawić. - Przecież wiesz, że nie ma na to czasu. - Tutaj jest czas tylko dla pacjentów. – Carla nagle spoważniała. – Ale nasz los spoczywa w jej rękach, więc powinna się znaleźć po naszej stronie. Doktorze Aretino, znam reguły triażu. Według nich naszym priorytetem jest dobre traktowanie dziedziczki fortuny Castlavarów. Dla naszego dobra. Jak chodzi o ciebie... uważam, że przynajmniej powinieneś się ogolić. - Carla... - Wiem, wiem. Mam się zamknąć i przyjąć następnego pacjenta. Co robię nieustannie. Ta riposta była tak do niej niepodobna, że głęboko spojrzał jej w oczy. - Carla, co jest grane? Bierze cię grypa? - Skądże! To zwyczajny ból głowy. - Bardzo silny?

- Wystarczyłoby się wyspać. Albo jeszcze jeden lekarz. Służba zdrowia w tym kraju... Staram się patrzeć na to optymistycznie, ale czasami ręce mi opadają. - Jak nam wszystkim, ale musimy dawać sobie radę, mając to, co mamy. - Albo spróbować rzucić urok na tę Castlavarę – mruknęła. – Mogę spróbować, jak ty nie chcesz. Idź do pacjentów, a ja pogadam z dziedziczką.

ROZDZIAŁ TRZECI Victoir już po nią wyjechał z zamku i za dziesięć minut miał być w szpitalu. Anna była gotowa. Kilkakrotnie przećwiczyła wstawanie z łóżka. Zero zawrotów głowy. Śniadanie weszło bezproblemowo. Konfrontacja z Leem też dodała jej sił. Przez dziesięć lat układała sobie, co mu powie. I to zrobiła. Nareszcie. Czas wrócić na zamek i stawić czoło potwornemu wyzwaniu. Już samo to każdego przyprawiłoby o zawrót głowy. Trzeba

myśleć

realistycznie.

Ciężar,

jaki

zrzucono

na

jej

barki,

przekraczał możliwości jednej kobiety. W Anglii czekały na nią psy, przyjaciele i jej śliczny domek. Koleżanki namawiały ją do skorzystania z portali randkowych. Może nawet by spróbowała. Jednak sprawy damsko-męskie jakoś jej się nie udawały. Dzieciństwo jedynaczki, brak zainteresowania ze strony matki i cios zadany przez Lea sprawiły, że stała się nieufna. Spotykała się z mężczyznami stałymi w uczuciach, ale zawsze wkradał się element... nudy? Cokolwiek to było, nie pozwało przejść na następny poziom. Trzeba to zmienić. Pora poznać kogoś, kto potrafi cieszyć się życiem. Nie musi informować przyszłego chłopaka o ogromnej fortunie, z którą nic nie zrobi przez dwadzieścia lat. Przekaże cały ten kram Victoirowi, by żyć bez komplikacji. Bez bagażu, jakim obarczyli ją matka i Leo.

- Można? – Przez drzwi zajrzała jakaś kobieta. Niewielkiego wzrostu, pulchna, z okularami zsuniętymi na czubek nosa, w solidnych butach i lekarskim białym kitlu. Spojrzawszy na jej twarz, Anna poczuła, że powinna się z tej wizyty cieszyć. - Oczywiście, zapraszam. - Nazywam się Rossini – przedstawiła się kobieta. – Proszę mi mówić Carla. Pracuję razem z Leem. - Miło mi cię poznać. – Po raz pierwszy od trzech dni ktoś tak mocno uścisnął jej dłoń. Serdecznie. - Przyniosłam ci antybiotyk. – Carla podała jej opakowanie. – Wzięłam go z apteki, żebyś nie musiała iść po niego. Wiesz, że masz zażyć go do końca? - Tak. Dziękuję. - Poza tym chciałam cię poznać, a ty powinnaś poznać przynajmniej jednego członka personelu, który nie uważa, że nosząc takie nazwisko, stanowisz śmiertelne zagrożenie. - Tak to jest postrzegane? - Tak. – Carla nie owijała w bawełnę. – Nie bez przyczyny. Jeżeli oczekujesz, że powiem coś miłego o twojej rodzinie, to lepiej każ mi wyjść. Ale ciebie nie oceniam. – Wzruszyła ramionami. – Przepraszam, ale pomyślałam, że lepiej od razu wyłożyć karty na stół. Podejrzewam, że Victoir by tego w naszym imieniu nie zrobił. Ani Leo. - To twoje karty? - Karty Tovahny. - Rozumiem – powiedziała Anna. Ból głowy wrócił. Dziwne, ale Carla przyłożyła dłoń do swojej skroni. Podobny ból głowy? Być może tak trudno jej powiedzieć to, co powinno zostać powiedziane.

- Co Leo opowiedział ci o naszym kraju? – zapytała Carla. - Wiesz, że się z nim znamy? - Powiedział, że przez krótki czas się spotykaliście. Na studiach. „Przez krótki czas”? To zabolało, ale nie będzie opowiadać o nim. - Na tej wyspie wszystko należy do Castlavarów. Wszystko. Jesteśmy maleńkim państewkiem. Zawsze niezależnym. Mamy własny język, własne zasoby i, niestety, własną rodzinę władców, która zagarnęła całą ziemię na swoje potrzeby. - Rozumiem – powiedziała Anna chłodnym tonem. – Wiem też, że na razie nic na to nie poradzę. Słyszałaś o funduszu spadkowym? Wszystkie środki są przeznaczone na utrzymanie zamku i na moje potrzeby. Mogę to zmienić za dwadzieścia lat. Victoir powiedział, że fundusz ustanowiono, żeby zapobiec rozrzutności poprzednich panów na zamku. Nie ogarniam tych zawiłości, ale według prawników nic zrobić nie mogę. Najlepiej będzie, jak wrócę do Anglii, zapomnę o nim na dwadzieścia lat, a potem wynajmę prawników, żeby się tym zajęli. – Ból głowy się nasilał. – To mnie przerasta. - Domyślam się. Ale tymczasem mogłabyś spróbować nam pomóc. - Na przykład jak? - No, na początek jako sterylizatorka szpitalnych sprzętów – odparła Carla z nutą nadziei w głosie. Sięgnęła po łyżeczkę w filiżance po kawie Anny. - Weźmy na przykład tę łyżeczkę. Jest na twój prywatny użytek, a ty jesteś wymagająca. Możesz zażądać, żeby natychmiast dostarczono ci sterylizator. Nic na to nie poradzę, jeżeli wyjdziesz ze szpitala, zanim z niego skorzystasz. Łaskawie możesz nam pozwolić jej używać, dopóki znowu nie będzie ci potrzebna.

Anna lekko się uśmiechnęła. Po raz pierwszy od wielu tygodni. Chociaż to niewiele, ale tyle mogłaby zrobić już teraz. Czuła na sobie wzrok Carli. Zastanawia się, czy podejmę to wyzwanie? Niewykluczone.

Świat

Anny

nabierał

barw.

To

maleńki

krok

w kierunku nowego życia, ale... Czy to ją zadowoli? Czy może na coś się przydać? - Hm... – zaczęła zamyślona – Ta pościel drapie, a mój dobrostan wymaga pościeli niedrapiącej, na wypadek gdybym musiała tu wrócić. Czy możesz złożyć takie zamówienie? W szpitalnej pralni nie ma w szafie miejsca na dwa rodzaje pościeli, to może zamów dla całego szpitala? - Tak, tak! – ucieszyła się Carla. – Czułam, że nie jesteś tak niedobra jak twój kuzyn. Masz ochotę na kawę? Nie wolno dopuścić, żebyś... – zamilkła, dotykając skroni. Anna od razu zrozumiała ten gest. Ją też bolała głowa. Ale na tym się nie skończyło. Carla nagle oparła się o łóżko, jakby szukając równowagi. Zachwiała się. Jeszcze nigdy Anna tak szybko nie zerwała się z miejsca. Doskoczyła do Carli i chwyciła ją pod pachy. Z nieprzytomnym spojrzeniem Carla osunęła się na ziemię. Leo akurat badał jednodniowego noworodka. To dobry początek chaotycznego dnia, pomyślał, spoglądając na malca. Tylko to się liczy. Zapomnij o Annie, zapomnij o jej rodzinie. Skup się na tym, co ważne. I nagle... alarm. Kod niebieski. Z dwunastki. Z pokoju Anny. Kod niebieski oznacza zatrzymanie akcji serca, problemy krążeniowooddechowe albo podobną sytuację.

Anna? Co przeoczył? Krwotok wewnętrzny? Coś innego? Gdy wybiegł zza rogu korytarza, natknął się na Marię z defibrylatorem. - Anna? - Gorzej. Carla. Przycisnęła

guzik

alarmu,

po

czym

wezwała

pomoc.

Pierwsza

przybiegła młoda pielęgniarka, która rano pomagała jej się umyć. Upadając na podłogę, Carla zwymiotowała. Należało błyskawicznie oczyścić drogi oddechowe, ułożyć pacjentkę w odpowiedniej pozycji, nasłuchiwać oddechu. Zorientować się, z czym ma do czynienia. Zatrzymanie akcji serca? Nie? Ból głowy, omdlenie... Kilka chwil później ukląkł obok nich Leo. Dzięki Bogu. - Carla! – Głos mu się łamał. Za nim stanęła Maria z przewoźnym defibrylatorem. Lekarka miała otwarte oczy, ale niewidzące. - Nie wydaje mi się, żeby to było serce – powiedziała Anna profesjonalnym tonem, wyczuwając, że Leo i Carla są przyjaciółmi. W jego głosie

słyszała

strach,

ale

tutaj

potrzebny

był

lekarz,

a

nie

ktoś

zaangażowany emocjonalnie. - Upadła? Anna przytaknęła, sięgając po ręcznik, który podawała jej Maria. Wytarła Carli twarz. - Pomyślałam, że boli ją głowa. Dotknęła ręką skroni, jakby nagle ból się nasilił, i zemdlała. - Ból głowy... Cholera... – Liczył tętno. - Nadal silne. - Defibrylator? – zapytała Maria.

- Nie. – Leo przeszedł do następnego etapu. Nieco się zrelaksował, zbadawszy odruch rogówkowy. To jeszcze nie śpiączka, ale wkrótce może dojść do tego. - Carla, wiemy, co ci jest – powiedział dobitnym tonem. – Zrelaksuj się, skarbie, i nie stawiaj oporu. Anna aż zamrugała. Założenie, że Carla go słyszy mimo że było to mało prawdopodobne, świadczyło o tym, jak dobrym jest lekarzem. Niewielu jego kolegów by się o to pokusiło, zwłaszcza w tak stresującej sytuacji. - Ustabilizujemy drogi oddechowe i zrobimy skan. Carla, uderzyłaś się w głowę? – Brak reakcji, ale Anna wiedziała, że to wszystko po to, by Carla czuła się uczestniczką tej rozmowy. – Maria, Carla nie wspomniała, że uderzyła w coś głową? - Nie – odparła Maria. - Żaliła się tylko na ból głowy – dodała Anna. – Leo, to mi wygląda na krwotok wewnętrzny. - Musiałaś w coś uderzyć – Leo znowu przemawiał do Carli. – Mówiłaś, że wzięłaś aspirynę. - Tak, brała – odezwała się Maria. – Brała ją ze szpitalnej apteki. W zeszłym tygodniu widziałam, jak bierze kilka opakowań. Powiedziała, że bolą ją stawy. Mieliśmy urwanie głowy, więc nie drążyłam tematu. - To nie przez aspirynę – orzekł Leo. – Chociaż aspiryna mogła to pogorszyć. Carla, musimy się temu lepiej przyjrzeć. Maria, USG. Już teraz. - Do czego mogę się przydać? – zapytała Anna. - Jesteś pacjentką – mruknął. – Dziękuję za pomoc. Jesteś wolna. USG wykazało mikroskopijne pęknięcie czaszki i, co gorsza, potężny krwiak podtwardówkowy. Jak to się stało?

Nie czas na dociekanie przyczyny. Teraz liczyła się każda minuta, bo krew uciska tkankę mózgową. W przypadku ludzi młodych do takiego krwotoku zazwyczaj dochodzi na skutek solidnego uderzenia, ale u seniorów wystarczy dużo lżejszy wstrząs. Trudno nazwać Carlę staruszką, ale zażywała aspirynę, która rozrzedza krew. Im większy ucisk na mózg, tym większy krwotok. Straciła przytomność tak szybko... - Carla, będę cię operował – powiedział. Stojąca obok Maria zbladła. – Masz krwiak, który uciska mózg. – Nie musiał mówić nic więcej, bo jeżeli Carla go słyszała, wiedziała, co ją czeka. - Leo, ponawiam pytanie. Co mogę zrobić? – Anna nadal wyglądała jak pacjentka. Miała wprawdzie na sobie dżinsy i T-shirt, ale biel opatrunku na głowie od razu rzucała się w oczy. - Powinnaś już wyjść. - Leo, jestem lekarką – żachnęła się. – Opanuj się. Pozwól mi pomóc. - Jesteś ranna. - Mam kilka szwów i siniaka, a Carla ma krwiak podtwardówkowy, tak? - Nie masz siły. Nie mogę... - Masz drugiego lekarza? Anestezjologa? Potrzebował spokoju, a ona mu go burzyła. Otworzył usta, by się odszczeknąć, ale rozsądek wziął górę. Drugiego lekarza nie miał, a gdy zachodziła konieczność operowania, rolę anestezjologa brała na siebie Carla. Co teraz? - Nie mam drugiego lekarza. - Ewakuacja? - To zajmie wiele godzin.

- Clara wymaga kraniotomii i drenażu – zauważyła Anna ostrym tonem. – Jak nie ma nikogo innego... Leo, możesz operować, jeżeli ja zajmę się

znieczuleniem?

Przeszłam

dodatkowy

kurs

anestezjologii.

Moje

miasteczko jest za małe, żeby finansować specjalistów, a sytuacje nagłe się zdarzają. Przeszła stosowne szkolenie? To jak dar niebios. - Masz ranę głowy – bronił się. - Mam założone szwy. Jak szybko wstanę, może mi się zakręcić w głowie, ale to mi przechodzi. Wiem, że to nie idealna sytuacja, ale w tych okolicznościach... Wstawcie mi do sali operacyjnej taboret i zabierajmy się do roboty. Zerknął na Carlę, ale nie zareagowała. Gdy przeniósł wzrok na Annę, spoglądała mu w oczy z żelazną determinacją. Jej oczy mówiły: zobacz we mnie lekarza. Odrzuć uprzedzenia Nie miał wyboru. - Dziękuję. Pod warunkiem, że jesteś pewna. - Jestem pewna. Bierzmy się do roboty. To prosta operacja. Mógłby ją przeprowadzić każdy złota rączka dysponujący wiertarką. Leo słyszał o lekarzach, którzy w krytycznych sytuacjach posłużyli się takim narzędziem. Na szczęście jemu to nie groziło. Większość wyposażenia szpitala pochodziła z drugiej ręki, ale wszystko było na chodzie. Leo był w kontakcie z wieloma lekarzami poznanymi w trakcie szkoleń, więc gdy kupowali dla siebie nowe lśniące zabawki, przekazywali mu stary, ale działający

sprzęt.

Gabinet

radiologiczny

niemal

w

całości

został

wyposażony przez kolegę z ostatniego roku studiów. Resztę zdobywał

z wielkim trudem, oszczędzał, przymilał się lokalnej społeczności i dzięki temu w jego sali operacyjnej niczego nie brakowało. Miał też wspaniały personel. Maria, główna pielęgniarka, wymagała trzymania

się

standardów,

pilnowała

szkoleń

i

rządziła

swoimi

podwładnymi żelazną ręką w aksamitnych rękawiczkach. Brakowało jedynie anestezjologa. I ta dziura została wypełniona. Takiemu anestezjologowi jak Anna mógł zaufać. Od momentu, gdy przytaknął, akceptując jej ofertę, natychmiast przeobraziła się z pacjentki, dziedziczki fortuny Castlavarów, jego byłej ukochanej, w kompetentnego specjalistę. - Masz dostęp do jej karty zdrowia? Chcę wiedzieć, jakie bierze leki, na co jest uczulona. Ma rodzinę? Ktoś już tu leci? - Mąż zmarł dziesięć lat temu, a syn przebywa we Włoszech. Ale mamy jej kartę. Maria... - Jestem gotowa. Dziesięć minut późnej znaleźli się w sali operacyjnej. - Poziom świadomości spada – zameldowała Anna. – Tracę odruch oczny. Zdawał sobie sprawę, że napięcie będzie rosło. Musi się skoncentrować. Złota rączka potrafi używać wiertarki, ale tutaj potrzebna jest precyzja i wiedza. Oraz wiara we własne możliwości. Wiara, że Anna utrzyma Carlę przy życiu, gdy on będzie operował. Może to dziwne, ale jej ufał. Gdyby

w

tej

chwili

do

sali

wszedł

nieznajomy

lekarz,

gdyby

zaproponował pomoc... Tak, musiałby ją zaakceptować, ale byłby ostrożny, cały czas by go obserwował. Byłby rozdarty, bo zabieg, który wykonywał, wychodził daleko poza jego strefę komfortu, a musiał pracować szybko, zdany na własne umiejętności.

Anna pomagała. Pomagała też jej obecność. Gdy tylko podłączyła kroplówkę i upewniła się, że Carla odpłynęła, Maria zgoliła jej część włosów. Reszta twardówkę,

należała a

do

potem

Lea.

Dwa

powolny

niewielkie

drenaż.

otwory

Tomografia

odsłaniające

wykazała

dużego

krwiaka, ale zdumiała go ilość ściąganego płynu. Założył tymczasowy dren, by zapobiec ponownemu jego napływaniu, co mogło zwiększyć ryzyko infekcji, ale w tych okolicznościach nie miał innego wyjścia. Potem zamykanie. Brzmi to całkiem prosto. Ale w jego karierze była to operacja najtrudniejsza. Dlaczego? Bo największą niewiadomą było, do jakich doszło uszkodzeń. Czy zadziałali odpowiednio szybko? Czy takie ciśnienie zdążyło wywołać nieodwracalne zmiany? Nałożywszy opatrunek, w końcu odstąpił od stołu. Zrobił wszystko, co potrafił. Przyjaźnił się z Carlą, więc było mu ciężko. Jak by to wyglądało, gdyby nie Anna? Sam musiałby podać znieczulenie? Poprosiłby Marię? Czy czekał na ewakuację? Nie miał złudzeń, z czym by się to wiązało. Nawet teraz, gdy Anna wybudzała pacjentkę, miał świadomość, że mogli zareagować za późno. Taki krwiak to jeden z najbardziej przerażających nagłych przypadków. - Zrobiliśmy, co było w naszej mocy – powiedział zmęczonym głosem.



Teraz

wszystko

w

rękach

neurochirurga.

Wezwaliśmy

śmigłowiec, ale to potrwa kilka godzin. Tymczasem możemy tylko mieć nadzieję. Gdy Anna usunęła rurkę intubacyjną, Carla samodzielnie oddychała, ale czy się obudzi? A jeżeli tak, to do jakich doszło uszkodzeń?

- Zadziałałeś bardzo szybko – zauważyła Anna, chyba wyczuwając jego niepokój. – Lepszej szansy nie mogła dostać. - Po części dzięki tobie. Dziękuję - Mnie nie dziękuj. Pokiwał głową nieobecnym gestem, owładnięty lękiem o bliską mu osobę.

A

jeżeli

uszkodzenia

wywołane

przez

ciśnienie

okażą

się

nieodwracalne? Jeżeli Carla nie otworzy oczu, a jeżeli tak się stanie, to jakie czeka ją życie? To prawda, że zareagowali szybko. Ale w przypadku tak rozległego krwiaka niczego nie można było być pewnym. Pozostało tylko czekać. Ogarnął go dojmujący smutek. - Zajmą się nią włoscy neurochirurdzy – wykrztusił. – My nic więcej nie zrobimy. – Wzruszył ramionami. – Muszę porozmawiać z jej synem. Nasza recepcjonistka już się z nim skontaktowała. Być może jest teraz w drodze. Ale na dzisiaj wystarczy. Anna, jedź do domu. - I mam zostawić cię tu samego? - Po południu przyjdzie Bruno. To nasz pielęgniarz z uprawnieniami. Jego sześcioletni synek w zeszłym tygodniu spadł z drzewa. Złamanie wieloodłamkowe kości udowej. Wymagał specjalistycznej opieki ortopedy. - Był ewakuowany? - Tak, ale Bruno już wraca. - Nie jest lekarzem. - Ale jest dobry. Anna, idź już. Sam to ogarnę. - I sam będziesz się zamartwiał wynikami w skali Glasgow. - Anna, jesteś pacjentką. To nie jest miejsce dla ciebie.

Zauważył, że się skrzywiła. Trudno. Teraz ma tylko siłę martwić się o Carlę. Anna to zaakceptowała. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, po czym pokiwała głową. - Okej, ale obiecaj, że mnie wezwiesz, jeżeli będę potrzebna Carli. - Zgoda. – Zawahał się. – Ale nie wiem, czy zamek mnie z tobą połączy. - Jak to?! Oczywiście, że cię połączy. - Spróbuj – odparł zmęczonym tonem. – Świat zewnętrzny nie ma prawa burzyć spokoju jego mieszkańców. - Może tak było dawniej – warknęła. – Jeżeli to problem, to mam własny telefon z roamingiem. Numer zostawię w recepcji. Zadzwoń, dobrze? Rzucił jej przeciągłe spojrzenie. Kryły się w nim pytania, których sam nie rozumiał, a ona chyba nie powinna na nie odpowiadać. - Obiecuję. Nie wiem, czy tak się stanie, ale obiecuję. Anna, dziękuję ci, ale nie zapominaj, że sama jesteś ranna. Pora, żebyś już odpoczęła.

ROZDZIAŁ CZWARTY Że Victoir był zły, to mało powiedziane. Przyjechał po Annę, ale musiał na nią czekać kilka godzin. Gdy w końcu do niego dołączyła, stał oparty o piękną limuzynę. Do drzwi szpitala prowadził wąski podjazd, po którym kręcili się ludzie, matki z dziećmi, staruszkowie na wózkach lub z balkonikami, do tego goście z wiązankami kwiatów albo workami z brudną bielizną. Karetka, którą przywieziono Annę poprzedniego dnia, cofnęła się na parking, stając tuż przed limuzyną zajmującą prawie całą zatoczkę. Ratownicy z trudem manewrowali noszami na kółkach, by sprzed niej się wydostać. Za to Victoir, w nienagannie skrojonym ciemnym garniturze, wykrochmalonej białej koszuli, modnie zaczesanymi włosami, ani myślał ruszyć się z miejsca nawet dla chorego na noszach. Z

grymasem

na

wargach

Anna

nie

po

raz

pierwszy

pomyślała

o warunkach funduszu spadkowego. Owszem, dostała spadek, ale nie ma żadnych uprawnień. Upłynie dwadzieścia lat, zanim będzie miała dostęp do zgromadzonych tam środków. Kuzyn nie dożył, by obejść te ograniczenia, a wuj i dziadek do tego się nie kwapili. Niby po co, skoro wszystkie ich potrzeby były zaspokojone? Osobniki takie jak Victoir na pewno też nieźle się obłowiły. - Rzuć to i wracaj do Anglii – zaproponował Martin. – Porządna kancelaria prawnicza może pilnować twoich interesów z Anglii. Jeżeli za dwadzieścia lat zechcesz zrobić z tym coś więcej, wtedy zaczniesz się zastanawiać.

Brzmiało to sensownie. Niewiele wiedziała o Tovahnie, ale stała się, powiedzmy, jej właścicielką, a ten kraj cierpiał ubóstwo. I był tam Leo, ledwie wiążący koniec z końcem. Victoir otworzył drzwi limuzyny. - Należało poprosić pielęgniarkę, żeby przyniosła twoje rzeczy. Naprawdę?

To

tylko

jedna

torba

podróżna.

Prosić

kogoś

z przepracowanego personelu, by porzucił swoje zajęcia? - W głowie mi się nie mieści, że ci na to pozwolili. Jak myślą, że członka rodziny Castelvarów można traktować jak... - Dobrze mnie traktowali. - Kazali ci pracować, a sama jesteś chora! - Nie jestem chora i to ja poprosiłam, żeby pozwolili mi pracować. - Nawet zażądali wstępu do zamku. Pielęgniarka powiedziała, że na ostatnią

kontrolę.

Jakbyśmy

sami

nie

mogli

się

tobą

opiekować



żołądkował się. Taka wizyta domowa pielęgniarki jest sensowna, pomyślała. Ale ona tego nie potrzebuje. Bo z nią wszystko jest w porządku. Prócz tego, że gotowała się w niej złość. Zawsze szczyciła się umiejętnością zachowania zimnej krwi, ale nie tym razem. Opanuj się, weź pod uwagę całą tę sytuację, pomyślała. Do tej pory ulegała Victoirowi, bo nie miała wyjścia, ale jego władczość zaczynała ją drażnić. Przecież to ona mu płaci! Nie miała pojęcia ile, ale sądząc po ubraniu i złotych pierścieniach, całkiem słono. Może powinna zostać trochę dłużej, by zapoznać się z zarobkami służby? Mogłaby, cały dzień leżąc w łóżku obsługiwana przez pokojówki. Pokręciła głową. Nie, jedyne, co wchodzi w rachubę, to cały dzień w łóżku. „Nie zapominaj, że sama jesteś ranna”, powiedział Leo, a w jego głosie zadźwięczała nuta łagodności.

Jest wprawdzie jego pacjentką, ale łagodność nie ma tu nic do rzeczy. Ocenił ją dziesięć lat temu. I odszedł. O ile surowiej wypadłaby ta ocena teraz, kiedy dostała taki spadek? - Zabierzcie stąd tę karetkę! – krzyknął Victoir władczym głosem. Ku zniesmaczeniu Anny ratownicy porzucili wózek z chorą, by przestawić pojazd. - Najpierw zajmijcie się pacjentką! – Rozkaz Anny zabrzmiał dużo groźniej niż wrzask Victoira. Kurczę, skąd się jej to wzięło? Bo odezwał się w niej lekarz czy autokratyczny gen Castlavarów? Czas się zatrzymał. Ratownik

i

kobieta

kierująca

pojazdem

patrzyli

na

nią

z niedowierzaniem. Może jej stanowczy ton zrobił na nich wrażenie, ale na pewno

nie

jej

wygląd.

Dżinsy,

T-shirt,

obandażowana

głowa,

brak

makijażu. W porównaniu z Victoirem prezentowała się fatalnie. Jednak musiała przejść tę próbę. Victoir spoglądał na nią, jakby przekroczyła wszystkie dopuszczalne granice. Do tej pory to on ustalał zasady, uniemożliwiając jej zrobienie czegokolwiek innego. - Nazywam się Anna Castlavara i zaczekamy, aż potrzeby pacjentów zostaną zaspokojone – powiedziała. – Opieka nad pacjentką jest ważniejsza od moich potrzeb. - Czekamy aż za długo – żachnął się Victoir. – Ci ludzie... - Są Tovahnańczykami tak jak ja. To, co najważniejsze dla nich, jest najważniejsze dla mnie. I tak ma być. Z impetem usiadła na tylnym siedzeniu limuzyny, gotowa czekać. Miała nadzieję, że Victoir nie zauważył, że musiała usiąść, bo nogi jej się trzęsły. W co się pakujesz? – pomyślała, zerkając przez szybę. Leo. Stał jak wryty. Usłyszał ją.

Co z tego? Odwróciła głowę, przykładając dłonie do płonących policzków. Kolana nadal jej drżały. Potrzebuje świeżego powietrza, powrotu do domu, do Anglii. Ewakuacja Carli odwlekała się w nieskończoność. To się zdarza. Sąsiednie kraje pomagały, jak mogły, ale ich nagłe wypadki miały priorytet nad potrzebami Tovahny. W końcu, przed ewakuacją, Carla się obudziła. Odzyskała przytomność po bez mała dziesięciu godzinach. Była otumaniona, bełkotała, nie wiedziała, co się stało ani dlaczego, ale rozpoznała Lea oraz Marię; z pewnym trudem poruszała palcami rąk i stóp. - Co... co...? Powiedz, co się stało. Widmo niewyobrażalnego uszkodzenia mózgu nieco zbladło. To coś więcej, niż Leo potrafił sobie wyobrazić. Z trudem hamował łzy. Co innego Maria, która rozpłakała się na głos. - Och, Carla, tak się baliśmy. Byłaś bliska śmierci. Anna, ta Castlavara pomogła nam cię uratować. - Castlavara... – wykrztusiła Carla. – Jak to? Więc Leo usiadł przy niej i trzymając ją za rękę, o wszystkim opowiedział, chociaż nie był pewien, czy Carla to ogarnia. Krwiak mózgu zawsze pozostawia jakieś ślady, pomyślał, ale w tym stanie rzeczy zanosiło się, że krótka rehabilitacja zrobi swoje. - Pamiętasz, jak uderzyłaś się w głowę? Spojrzenie pozbawione wyrazu. - To ta Castlavara, Anna, uderzyła się w głowę. Pamięć jej wraca. Jest coraz lepiej. - Owszem. - A ty się z nią spotykasz. Uff...

- Nie spotykam się z nią. - Pamiętam, że... - Carla... – mruknął. - Byłoby wspaniale. – Powieki jej opadały, ale to nie dziwne, że jej organizm domaga się snu, zważywszy leki, które jej podano oraz wstrząs, jakiego doznał mózg. To tylko senność, a nie utrata świadomości. Dzięki Bogu. - To dzięki Annie – wyszeptała Maria. – Trzeba ją zawiadomić. - Ja to zrobię – powiedział, zostawiając Marię przy łóżku Carli. Miał numer jej telefonu, więc wystarczyłoby poprosić recepcjonistkę, by przekazała jej wiadomość. Na korytarzu natknął się na Bena, syna Carli, i Bruna, pielęgniarza, którzy załapali się na sanitarkę z Włoch. Nie miał pojęcia, jak bardzo jest zmęczony, dopóki ich nie zobaczył. Oto wysoko wykwalifikowany pielęgniarz, prawie lekarz, oraz kochający syn,

którzy

będą

towarzyszyć

Carli

podczas

ewakuacji

do

znanego

neurologa. - Wyglądasz jak wrak człowieka – zauważył pielęgniarz. – Podziel się z nami najgorszą informacją. Nie była najgorsza, a jemu zrobiło się lżej na sercu. - Jest szansa, że wyjdzie z tego bez szwanku. Jednak najpierw musi ją zbadać neurolog. Problem w tym, że nie wiemy, co było przyczyną tego krwiaka. - Znam wyjaśnienie – mruknął ponuro Ben. – Kiedy wczoraj z nią rozmawiałem, powiedziała, że od jakiegoś czasu bolała ją głowa, a ten ból się nasilił, kiedy wyrżnęła głową w szafkę w łazience. Bagatelizowała to, ale czułem, że ją to denerwuje.

- Mimo to rano przyszła do pracy. – Cholera, mają za mało personelu. Sam pewnie też by tak postąpił. - Już ja jej przemówię do rozumu – odgrażał się Ben. – Wiem, że na artretyzm bierze aspirynę. Jak już będzie we Włoszech, zmuszę ją do wizyty u reumatologa. – Lekko się zaczerwienił. – Stać mnie na to. - Nie musisz się tłumaczyć – odparł Bruno. – Sam przetransportowałem do

Włoch

syna

ze

skomplikowanym

złamaniem.

W miarę

naszych

możliwości opiekujemy się sobą nawzajem. – Spojrzał na Lea. – Podobno leczymy nawet Castlavarów. - Ona nie jest taka zła – przyznał niechętnie Leo. – Wiedzieliście, że jest lekarzem? Kiedy operowałem Carlę, podjęła się roli anestezjologa. - Jak to?! – Obaj nie kryli zdumienia. - Sprawdziła się. – Pokrótce opowiedział, co się działo. – Ma talent. - Ha! Kto by się spodziewał? – Bruno aż zagwizdał. – Mimo że sama miała swój ból głowy? - Muszę jej podziękować – stwierdził Ben. – Jest tu jeszcze? - Wróciła na zamek. - Czyli nic z tego. – Bruno pokręcił głową. – Bramy zamku szczelnie się za nią zamknęły. - Tego nie wiemy – powiedział Leo. - Czyżby zamierzała pomagać innym na wyspie? Na przykład naprawić dach nad tą ruiną? - Przecież wiesz, że fundusz krępuje jej ręce. - Wobec tego nie jestem zainteresowany – skwitował Bruno. – Dobrze, że pomogła Carli, ale dalej jesteśmy zostawieni sami sobie. Powiedz Benowi, gdzie leży jego matka, przekaż mi jej dokumenty, a potem idź się przespać.

Spać. Pokusa nie do odparcia. Najpierw jednak musi zadzwonić do Anny, bo powinna wiedzieć, co z Carlą. - Spadaj – warknął Bruno. – Wynocha z mojego szpitala. Już! - Twój szpital? – Leo wysoko uniósł brwi. - Okej, Castlavarów – przyznał pielęgniarz. – Nic na to nie poradzimy. Musimy się zadowalać ochłapami, które nam rzucą. Nic tu po nim. Nieprawda, miał jeszcze coś do zrobienia, ale Bruno nie chciał o tym słyszeć. - Jak nam tu padniesz, to nie będzie z ciebie żadnego pożytku – drążył. – Przecież wiesz, że jak by co, to cię wezwę. Racja. Ale jak tu spać po takim dniu? Był nakręcony, zdezorientowany. Z powodu pojawienia się Anny. Obiecał, że ją zawiadomi. Ruszył do recepcji po numer jej telefonu, ale w połowie drogi się zawahał. Anna jest niecałe pół mili stąd, za murami ogromnego zamku górującego nad wyspą. Z Victoirem i jego bardzo pilnymi dokumentami. Nie wiadomo, co każe jej podpisać. Czy przyjdzie jej do głowy pomyśleć o konsekwencjach jej podpisu dla całej Tavahny? Spojrzał na imponującą bryłę zamku. Victoir chce zrobić tam luksusowe apartamenty dla bogaczy, ale wszyscy znają warunki funduszu spadkowego. Środki z niego mogą być wykorzystane wyłącznie na zaspokojenie potrzeb Anny oraz utrzymanie zamku. Luksusowe apartamenty... Jak on chce to przeprowadzić? Gdyby jednak mógł, to czy Anna zdaje sobie sprawę, jak bardzo byłoby to niesprawiedliwe wobec mieszkańców wyspy?

Mimo pokoleń żałosnych właścicieli zamek nadal jest bijącym sercem Tavahny. Od stuleci jej mieszkańcy żyli w cieniu jego murów. Ich przodkowie, jego przodkowie, przelewali za nie krew. Plan Victoira zakładał wyburzenie fragmentów murów, by wstawić tam ogromne okna po to, by szczęśliwcy, których stać na pobyt w takim miejscu, mogli obserwować krzątaninę miejscowych. Victoir dobrze znał ten rynek. Sielankowe życie wyspiarzy miało mu posłużyć jako idealne narzędzie marketingowe. Czy Anna zdaje sobie sprawę, że bieda wyspiarzy to jedno, a kłucie w oczy zamożnością innych to co innego? Wyobraził sobie minę Victoira, gdy Anna mu powie, że nie jest w stanie niczego podpisać. Victoir na pewno znowu podsunie jej te dokumenty... Jest jego pacjentką, co więcej, koleżanką lekarką, a na dodatek pomogła ratować Carlę. Musi się z nią zobaczyć. - Przynajmniej tyle mogę zrobić – mruknął do siebie. Skierował się do zamku. Spacer brzegiem morza dobrze mu zrobił. Było późne popołudnie, więc port tętnił życiem. Rybacy z pomocą rodzin wyładowywali połów, dzieciaki biegały pośród skrzyń z homarami. Ale ta sielanka skrywała skrajną biedę. Gdy

stanął

przed

wielką

bramą,

ogarnął

go

dojmujący

chłód.

Apartamenty. Według funduszu miały dostarczać przyjemności wyłącznie Annie. Była świetnym lekarzem. Widział, z jaką troską czuwała przy Carli. Jakim cudem ambitny plan Victoira miałby sprawić jej przyjemność? Przyszła mu do głowy nowa myśl, równie szalona. Jeżeli prawdziwą przyjemność sprawia jej leczenie ludzi, to może... może... Daj spokój. Twoim zadaniem jest ją chronić. Na tym poprzestań. Najpierw trzeba stawić czoło Victoirowi.

Miejscowi

pracowali

w

obrębie

murów,

ale

wchodzili

bocznym

wejściem. Nie ma siły, by z niego skorzystał. Nacisnął guzik dzwonka. Mało kto to robi, pomyślał. Mało kto jest tu mile widziany. Jak

się

spodziewał,

odebrał

Victoir.

Victoir,

który

kontrolował

wszystko, co dzieje się w zamku i poza nim. Był osobistym sekretarzem Yanniego, ale pod nieudolnymi rządami Yanniego jego władza sięgała dużo dalej. - Doktor Aretino – przedstawił się. – Victoir, przyszedłem do doktor Raymond. - Odpoczywa. - Właśnie w tej sprawie przychodzę. Doznała wstrząśnienia mózgu, więc wymaga opieki. Wychodząc ze szpitala, nie zgodziłeś się na wizytę pielęgniarki, a ona wymaga co najmniej jednej wizyty kontrolnej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od wypadku. - Sam mogę to zrobić. Ścierpła mu skóra. - Przekaż doktor Raymond, że jestem tutaj, żeby ją zbadać oraz poinformować o stanie doktor Carli. Muszę się z nią zobaczyć. - Nie jesteś tu mile widziany. Powinien odwrócić się na pięcie i odejść. Ale tego nie zrobił. - Trzymasz w zamku moją pacjentkę. Muszę mieć pewność, że czuje się dobrze. - Masz na to moje słowo. - To za mało. Musiałbyś mieć opinię lekarza. Albo pozwolisz mi porozmawiać z doktor Raymond, albo wystąpię do sędziego o akces. Wiesz, że mogę to zrobić.

Lokalny sędzia tylko czekał, by wydać taki nakaz, z czego Victoir doskonale zdawał sobie sprawę. Leo wyczuł, że Victoir się waha. Taka ingerencja lokalnych władz nadwerężyłaby jego poczucie władzy. - Ona śpi – burknął. - Potrafisz odróżnić sen od utraty przytomności? Po dłuższej ciszy rozległ się zgrzyt zamka i ciężkie odrzwia się rozwarły. - Szybka wizyta i już cię tu nie ma – warknął Victoir. Leo puścił to mimo uszu. Nie spała, nie mogła zasnąć. Dopiero po przyjeździe ze szpitala poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Położyła się na łóżku we wskazanej jej komnacie, ale sen nie przychodził. Victoir zajrzał do niej dwa razy, co ją przeraziło. Bała się tego faceta. Przyszło jej do głowy, by krzesłem zablokować drzwi, ale to by pokazało, że się go boi. Z jakiegoś powodu tego nie chciała. Przebrała się w strój do jogi zamiast w piżamę, bo tak czuła się bezpieczniej. Udawała, że śpi, więc odszedł. Przez chwilę miała ochotę zadzwonić do Martina albo Jennifer. Była pewna, że gdyby im powiedziała, że ma kłopoty, wsiedliby do najbliższego samolotu. To prawdziwi przyjaciele. I bardzo rozsądni. Zabraliby ją do domu. Marzyła o przyjaciołach, psach i własnym łóżku. Ale... wydarzenia ostatniej doby sprawiły, że opuszczenie Tovahny byłoby tchórzostwem. Apartament ją onieśmielał. Czuła się w nim nic niewarta, przytłoczona jego ogromem, szkarłatno-złotymi gobelinami, wykuszowymi oknami, przez które chyba było widać Włochy. Gdy usłyszała pukanie do drzwi, zacisnęła zęby. O, tym razem zapukał.

- Tak? - Anna? To nie Victoir. To Leo. Nie powinno jej ulżyć, ale ulżyło. Napięcie opuściło ją do tego stopnia, że zbrakło jej siły, by odpowiedzieć. - Anna... – W jego głosie brzmiał niepokój. Leo niepokoi się o nią... Jej świat odzyskał równowagę. Idiotka, pomyślała. To ten zamek, ponura gotycka aura, ogromne komnaty wyprowadzają ją z równowagi. Ale zjawił się Leo. - Wejdź! – zawołała. W końcu odważyła się otworzyć oczy. Leo. Do tego Leo nie jako lekarz. Miał na sobie dżinsy oraz rozpiętą pod szyją koszulę z podwiniętymi rękawami. Kiedyś się jej marzyło... Nie, nie. - Cześć – powiedziała, a gdy się uśmiechnęła, Leo się rozpromienił. Martwił się o nią. To krzepiąca myśl. - Dobrze się czujesz? Ach, te oczy. - Jak się wyśpię, będzie świetnie. – Omiotła wzrokiem jego twarz. – Tobie też tego życzę. Co tu robisz? - Sprawdzam, jak się czujesz. Victoir nie zgodził się na wizytę pielęgniarki. -

Niepotrzebna

mi

pielęgniarka.



Usiadła.



Czego

potrzebować w tej komnacie? - Chyba rzeczywiście. – Rozejrzał się. – Wspaniałe wnętrze.

mogłabym

- Beznadziejne – żachnęła się. – Koszmarne. Nie jeden, a dwa żyrandole. W sypialni! Dziesięć foteli, dwie kanapy i siedzisko pod oknem, na którym zmieściłabym się ją, moje psy i jeszcze kilku adoratorów, gdyby mi na nich zależało. A ten dywan... Kto wybiera karmazynowo-fioletowy dywan ze smokami?! A to nie jest sypialnia główna. Domyślam się, że za czasów Yanniego był to jeden z pokoi gościnnych. Ohyda. - Pewnie można to polubić – zauważył, lekko się uśmiechając. Czyli podziela jej zdanie. – Anna, jak już tu jestem... Ból głowy? Od jednego do dziesięciu. - Dwa. Wystarczy aspiryna. - Lepszy paracetamol. Podejrzewam, że za krwiakiem Carli stała aspiryna. Cierpiała z powodu artretyzmu i ratowała się aspiryną. Wiem od jej syna, że uderzyła głową w szafkę na leki. - Uch! Ale teraz... – Nie potrafiła ukryć zniecierpliwienia. -

Wybudziła

się

i

jest

przytomna.

Trochę

jeszcze

splątana,

ale

rozpoznaje ludzi i pamięta, co się działo. Jest z nią jej syn. Zabiera ją do Włoch, do neurologa, ale chyba wszystko jest w porządku. - Och, Leo, to cudownie. - Też tak uważam. – Przyciągnął bliżej łóżka jeden z wypasionych foteli. Już samo to ją speszyło. Leo. Tuż obok. Daj spokój. - Gdzie jest Victoir? – wykrztusiła. - Czy to ważne? - Jest moim... – Zawahała się. – Właściwie to nie wiem, kim on jest. Moim szefem? Pewnie tak uważa. Prawdę mówiąc, mam go dosyć. - Słusznie. Podpiszesz mu zgodę na przekształcenie tych komnat w apartamenty?

Zesztywniała. Opadła na stertę poduszek i przykryła się puszystą karmazynową kołderką. Miała na sobie fioletowo-różowy strój do jogi, który dokładnie ją zakrywał. Pragnęła czegoś więcej. Lekarskiego fartucha prosto z pralni. Nie chciała tkwić w sypialni z dwoma żyrandolami i dywanem w smoki. Przede wszystkim najbardziej pragnęła jakiejś osłony przed tą idiotyczną sytuacją, bo z jednej strony odziedziczyła władzę, ale z drugiej nie miała żadnej władzy. - Co tobie do tego? Rysy mu się ściągnęły. - Bardzo dużo. Jeżeli powstaną tu apartamenty, to tak jakby wyrwać serce mojemu ludowi. - Nie przesadzasz? - Ani trochę. Zamek zajmuje prawie jedną czwartą wyspy. Twój dziad, wuj oraz kuzyn byli koszmarnymi władcami, ale przez pokolenia miejscowi się do tego przyzwyczaili. Ludzie już dawno powinni się zbuntować, ale tak się nie stało. I tego nie zrobią. – Potrząsnął głową. – Teraz... mogą się zbuntować, ale nie tak szybko. Przez ten czas nie mamy nic. Sytuacja młodych jest beznadziejna. Anna, Tovahna potrzebuje pomocy i tylko ty możesz pomóc. - W jaki sposób? - Nie będąc Castlavarą. - Nie dociera do ciebie, że nie jestem?! – Odrzuciła kołderkę, po czym splotła ramiona przed sobą, spoglądając na niego wilkiem. Nie zareagował, jak oczekiwała. Sprawiał wrażenie rozkojarzonego. - Superstrój – zauważył, nie kryjąc uznania. - Podoba mi się fiolet z różem – mruknęła.

- To zrozumiałe. - Leo, w tej chwili nie potrzebuję komplementów – żachnęła się, po czym podniosła z łóżka. Raczej

próbowała

wstać,

bo

się

zachwiała.

Leo

w

ostatniej



podtrzymał, by posadzić na brzegu łóżka. Powinna być mu wdzięczna, ale nie była. - Za szybko wstałam. - Jasne. Złość wyrabia z nami różne rzeczy. - Jak mam to rozumieć? – Już się trochę pozbierała. Szkoda, że akurat wybrała fiolet i róż. Co więcej, wolałaby znajdować się w jakimś neutralnym miejscu zamiast w tej koszmarnej sypialni i nie czuć się tak bezradna. I owszem, wściekła. - Nie podlizuj się – mruknęła. – Przez dziesięć lat żyłeś w przekonaniu, że wiem, o co ci chodziło. O to, że jestem częścią tego systemu. Przyjąłeś, że nie tylko wiem o pazerności moich krewnych, ale że ich postępowanie to po części moja wina. Leo, niczemu nie jestem winna, więc chociaż nie jestem Castlavara, znalazłam się w pułapce. Warunki spadku są jasne. Pieniądze mają iść na utrzymanie zamku oraz moje. Victoir chce wydzielić tu apartamenty. Z odgrodzonej reszty zamku mogę korzystać ja oraz moi znajomi. Można powiedzieć, że to „dla mojej przyjemności”. Niebezpieczne miejsca zostaną zabezpieczone tak, żeby z reszty zamku można było korzystać, co z punktu widzenia kosztów jest wykonalne

bez

uszczuplania

mojej

sytuacji

materialnej.

Jak

inaczej

miałabym utrzymać takie zamczysko, nie skazując go na popadanie w ruinę? Nie mam wyboru. - Możesz poszukać innych rozwiązań.

- Szkoda, że ich nie znam, więc jeżeli masz jakiś pomysł, to się nim podziel. I nie traktuj mnie jak wroga. - Nawet mi to... - Wiem lepiej – weszła mu w słowo. Ze złości aż się trzęsła. Skutki urazu? Czy tego, że dziesięć lat temu ją rzucił? - Z chwilą, kiedy moja matka wyjawiła swoje nazwisko rodowe, zacząłeś traktować mnie jak trędowatą, która zarazi każdego, to się do niej zbliży. – Wzruszyła ramionami. – Akceptuję, że to jest twój kraj oraz to, że się o niego troszczysz. Nie podoba ci się pomysł Victoira? Podsuń inny. - Chyba coś mam – powiedział cicho, starając się przebić przez jej słabo skrywaną złość. – Nie jestem go pewien, ale może wypali. Ciekawe, co ma jej do powiedzenia? Włamać się do funduszu? Martin twierdzi, że jest nienaruszalny. - Na przykład? – warknęła. - Wykorzystać pomysł Victoira. - Apartamenty. - Nie. – Opuścił powieki i głęboko odetchnął, jakby ledwie utrzymywał nerwy na wodzy. Może nie tylko ona jest spięta. Jeśli tak, to dobrze, pomyślała lekko zawstydzona. Owszem, rzucił ją, ale potem żyło się jej całkiem dobrze. Może przesadza z tym gniewem? No ale nie da się zaprzeczyć, że ją zranił. Chciała, żeby do tego się przyznał. Ale skupił się na swoim planie. Przeszłość puścił w niepamięć. - Anna, może to niewykonalne. Wpadłem na to w drodze do zamku zasugerowany tym, co powiedziała Carla, oraz planem Victoira. Ale do tego trzeba kogoś o ogromnej społecznej wrażliwości. - Jak Castlavara może być społecznie wrażliwy – mruknęła.

- Powiedziałaś, że nie jesteś Castlavarą. - Ty w to nie wierzysz. Czy nadal twoja pamięć jest wybiórcza? – Spiorunowała go wzrokiem, ale po chwili zdecydowała się na szczerość. – Od kiedy powiedziałeś, że nie możesz się ze mną ożenić, miałam wrażenie, że zapomniałeś, że nazywam się Raymond. Boli mnie to, bo ja tego nie zapominam. Nawet poszłam z tym na terapię. Dowiedziałam się, że ma to związek z tym, że zostawił mnie ojciec, raz po raz znikała moja matka... i że ty też mnie rzuciłeś. Oraz że mam patrzeć w przyszłość, nie zajmować się przeszłością. Więc... to, że oceniasz mnie na podstawie nazwiska mojej matki, to chyba wracanie do przeszłości. – Potrząsnęła głową. – Leo, sprawdziłeś, że nie umieram. Domyślam się, że zmyliłeś Victoira, bo go tu nie ma z tymi koszmarnymi dokumentami, więc możesz mnie zapoznać ze swoim planem albo wyjść. Wybieraj. - Anna... - Mów. Opuścił powieki, ale gdy je uniósł, wyczytała w nich wyzwanie. - Jak sobie życzysz. – Wyprostował się, jakby to był rozmowa biznesowa. Przeszłość przestała się liczyć. Rozmowa lekarza z pacjentem? Niezupełnie. - Okej. Myślę, że to wykonalne. W ramach warunków funduszu masz szansę zrobić coś wyjątkowego. - Co? – Nadal była wściekła. -

Mogłabyś

część

zamku

przeznaczyć

na

szpital.

Moglibyśmy

rozszerzyć naszą działalność, umożliwiając świadczenie usług najwyższej jakości.

Byłabyś

pierwszą

empatyczną

osobą

Pokazałabyś mnie i całej wyspie, że się myliliśmy.

z

rodu

Castlavarów.

ROZDZIAŁ PIĄTY Że ją zatkało, to mało powiedziane. - Szpital... - Zdaję sobie sprawę, że to szalony pomysł. Jednak albo jesteś taka sama jak twoi przodkowie, czyli chciwa i leniwa, albo jesteś lekarką z Anglii niezainteresowaną spadkiem, bo możesz go ruszyć dopiero za dwadzieścia lat. Tak czy owak, Tovahna jest na straconej pozycji. Przepraszam, nie chciałem o tym mówić akurat dzisiaj, ale stało się... - Taak... Powiedziałeś... - Że mogłabyś to rozważyć po powrocie do Anglii. Nuta nadziei w jego głosie? - Ale... – Kręciła głową. – Po pierwsze, nadal mnie obrażasz. Albo jestem pazerna, albo mam to w nosie, a jeżeli ani jedno, ani drugie, to przystanę na niedorzeczny plan Victoira. Otworzyć w zamku szpital? Od kiedy dowiedziała się o spadku, nie marnowała czasu. Dowiedziała się dużo o Tovahnie, o ubóstwie, które na tysiąc lat uwięziło jej obywateli w

tym

samym

miejscu.

Jednocześnie

Martin

wraz

z

kolegami

przestudiowali warunki jej spadku. Orzekli, że są tak sformułowane, że nic nie można zmienić. Pieniądze były przeznaczone wyłącznie na utrzymanie zamku oraz spadkobierczyni. Spadkobierczyni, czyli jej. Za dwadzieścia lat mogłaby przekazać ten ogromny majątek jakiejś organizacji, rozdać wyspiarzom ziemię, zrobić coś

dobrego. Ale nie wcześniej. Co do tego Martin nie miał wątpliwości. -

Fundusz

jest

w

rękach

bardzo

konserwatywnej

kancelarii

w Mediolanie. Możesz pławić się luksusach, ale nic poza tym. Siedź w Anglii i czekaj. - Jak to? – zapytała półgłosem, bo rozmowa o czymś takim wydała się jej do tego stopnia niemożliwa, że bała się mówić głośno. – Jakim sposobem mam przemienić zamek w szpital? Jak to pogodzić z warunkami funduszu? Znał odpowiedź. - Tak samo jak pomysł Victoira, żeby zrobić tu apartamenty. Fundusz przewiduje, że pewna część majątku będzie należała do ciebie, na twoje prywatne wydatki i na twoich gości. Będą za to słono płacili, ale to nieistotne. Będą tu dla przyjemności. Więc szpital... - Chcesz powiedzieć, że mogłabym wykorzystać szpital? Że taką mam potrzebę? Chyba musiałabym walnąć się w głowę co najmniej raz dziennie. - No nie. Nie odpowiadałoby to warunkom funduszu. Lepiej... Znowu odetchnął głęboko, bo to, co miał powiedzieć, przerastało jego wyobraźnię. Ale gdy w końcu to z siebie wyrzucił, zrozumiała jego wahanie. - Jedynym sposobem, żeby to zadziałało, byłoby, gdybyś związała swoje życie z tym szpitalem. Musiałabyś tu zamieszkać, a szpital byłby dla ciebie tym, czym były sportowe auta dla twojego kuzyna. Kurzą się w garażach, które kazał dla nich wybudować. Nie mógł nimi jeździć z powodu złego stanu dróg na wyspie. Wzruszył ramionami. - Gdyby miał trochę oleju w głowie, kazałby te drogi naprawić, co nie kolidowałoby z warunkami funduszu. Ale do tego należało mieć trochę pomyślunku, a on go nie miał. Ale, Anna, gdyby twoim marzeniem był

ośrodek zdrowia służący nie tylko tobie, ale całej wyspie, ci mediolańscy prawnicy musieliby się na to zgodzić. Jednak musiałabyś uznać Tovahnę za swój dom. Zostałabyś pierwszym od pokoleń Castlavarą, któremu leży na sercu dobrostan twojego ludu. - Mojego ludu. - To jest twój lud. - Ile razy mam powtarzać, że nie jestem Castlavarą. - Anna, nie żartuj – żachnął się. Wydawało się jej, że zna go bardzo dobrze, ale się myliła. Oto obcy facet, który proponuje jej coś absurdalnego. Czego od niej oczekuje? Żeby została na tej wyspie, sama, wydana na pastwę wstrętnego Victoira. Chce, by puściła w niepamięć wszystko, co się między nimi wydarzyło. Oczekuje czegoś... niemożliwego. - Chcę wrócić do domu. – Dziecinada, ale te słowa same cisnęły się jej na usta. Spojrzał na nią, jakby od samego początku spodziewał się takiej reakcji. - Jasne. Chcesz wrócić do Anglii i zapomnieć o nas. No cóż, próbowałem. - Nazywasz to próbowaniem?! – wyrwało się jej, gdy spojrzał na nią zniesmaczony. - O co ci chodzi? Rozzłościło



to

jeszcze

bardziej.

Siedziała

na

brzegu

tego

idiotycznego łoża, w różowym stroju, czując się nieswojo. Byłą bezbronna. I cały czas wściekła. - Zauważ, że dopiero co walnęłam się w głowę i nie czuję się najlepiej. Nadal jestem lekko skołowana i ciągle trudno mi uwierzyć w ten spadek. Jakbym dostała obuchem w łeb. Owszem, obuchem ze złota, ale to ciągle obuch. Zauważ też, że rozmawiam z narzeczonym, który mnie rzucił.

Odziedziczyłam zamek jak z horroru. Do tego obrzydliwy zarządca, który mnie nachodzi z niezrozumiałymi dokumentami, zabiera mnie w podziemia bez kasku, czego omal nie przypłaciłam życiem, żeby mi pokazać, że to niebezpieczne. To wszystko po to, żebym jak najszybciej podpisała te papiery. Rozumiem go, nie jestem głupia. Wchodzi do tej sypialni bez pukania. Ty mi mówisz, że powinnam przekształcić zamek w szpital, a ja mówię, że chcę

wrócić

do

domu.

Masz

mnie

za

bogatą,

chciwą

i

zepsutą

przedstawicielkę rodu Castlavarów? Leo, nie jestem Castlavarą! Mam gdzieś twój zamek i twój szpital! – Cisnęła w niego poduchą. Jakby nigdy nic odłożył poduchę na ziemię, a ona piorunowała go wzrokiem. Chciała zapaść się pod ziemię. Albo żeby to on zapadł się pod ziemię. Znalazł się w jej sypialni, siedzi w jej fotelu... - Wyjdź. - Chyba źle przedstawiłem swoją propozycję. - Nic mnie to nie obchodzi. Wynocha! Nagle skrzypnęły drzwi. Victoir. - Wyjdź! – rzuciła, ale tym razem wtórował jej Leo. - Ja tylko... – zająknął się Victoir, a ona poczuła, że nadszedł czas, by przestał

nią

rządzić.

Czy

nie

jest

jej

podwładnym?

Nieważne,

ale

przynajmniej może dać upust tłumionej frustracji. – Wszedłeś bez pukania. Trochę kultury, Victoir. Proszę, wyjdź. - Jeżeli pan doktor skończył... - Nie, pan doktor nie skończył. Wyjaśnia mi coś, co trzeba mi wyjaśnić. Wyjdzie, jak skończy. Zamknij za sobą drzwi, a jeżeli jeszcze raz wejdziesz bez pukania, polecę Mediolanowi, żeby cię zwolnili. Jutro. Wytrzeszczył na nią oczy, ale się nie ugięła.

Wyszedł. I to szybko. - O kurczę – wymknęło się Leowi. – Dobra robota. Ej, prawdziwa z ciebie Castlavara. - Przestań, bo znowu się wkurzę. - Przepraszam. – Westchnął. – Muszę ci przyznać rację. Masz na głowie wystarczająco dużo, żebym jeszcze ja dokładał ci problemów. - Przepraszasz tylko za to? - Wiesz, że nie tylko za to – odparł półgłosem. – Anna, od lat tego żałuję. To ją uciszyło. Milczenie się przeciągało. Obserwowała jego ściągnięte rysy. Czekała, nie wiedząc na co. - Przepraszam, że nie wyjaśniłem. - Planu dotyczącego szpitala? - Nie. Że nie wytłumaczyłem się dziesięć lat temu. Że miałem wtedy dziewiętnaście

lat,

że

byłem

zakochany

po

uszy

i

że

informacja

o pochodzeniu twojej matki zwaliła mnie z nóg. Przepraszam za to, że nie potrafiłem ci tego wyjaśnić. Że byłem młody, durny, a nawet okrutny. Że nie potrafiłem wznieść się ponad swoje cierpienie, żeby złagodzić twoje. Nadal wierzę, że nie miałem wyboru, ale przepraszam przede wszystkim za to, że musiałem odejść. Zatkało ją. Po tylu latach... to z niego wydusiła. Poczuła, jak otwiera się dawno zblakła blizna. Psychoterapeutka

zapoznała



ze

strategiami

pomagającymi

nie

spoglądać wstecz. Gdzie ona jest teraz, kiedy tak bardzo jej potrzebuje? Strategie... Nie mogła przypomnieć sobie ani jednej. - Nie chciałeś...

Wszedł jej w słowo, kręcąc głową. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo chciałem. - Skąd mam to wiedzieć? W jednej chwili planujemy się pobrać, a moment później odchodzisz. - Powinienem był wcześniej zapytać o twoją matkę. - Moja matka nie miała nic do tego. Więź między nami była bardzo słaba. Już ci mówiłam, że była niespokojnym duchem, że nieustannie zmieniała partnerów. O czym jeszcze miałam ci powiedzieć? - Że jej panieńskie nazwisko to Castlavara. - Dla mnie była Katriną Raymond. Wyszła za mojego ojca, ale ten związek się skończył, zanim się urodziłam. Powiedziałam ci, że nie jest szczęśliwa i że jej matka nie żyje. To było wszystko, co o niej wiedziałam. Nie widziała wtedy matki prawie od roku. Przeniosła się do Stanów, ale na krótko wpadła do Londynu i postanowiła spotkać się córką. - Moja miłośniczka książek ma faceta? Proszę, proszę, chętnie go poznam. Anna była sceptyczna. To mało powiedziane, że był to związek dysfunkcyjny. Można powiedzieć, że niczego jej wtedy nie brakowało. Katrina miała pieniądze, robiła, co chciała. Opłacała jej studia. Ale zabrakło macierzyńskiej miłości. Oraz informacji o przodkach, bo Katrina nigdy o nich nie mówiła. - Jest jakiś fundusz, który stanowi, że ojciec musi mnie utrzymywać – powiedziała. – Ta wiedza musi ci wystarczyć. Anno, on jest potworem. Nie pytaj o niego. Więc nie pytała. Z Tovahną łączył ją tylko język, którego uczyła ją matka, kiedy wracała do ich mieszkania po kolejnym zawodzie miłosnym albo uciekając przed jakimiś problemami, w które się wpakowała. Anna próbowała go ostrzec.

- Leo, ona jest niezrównoważona. Bardzo szybko mówi, sprawia wrażenie obytej w świecie i zdystansowanej, ale pod tą maską... Tam były blizny, których Anna nawet się nie domyślała. Te blizny ujawniły się tego wieczoru, gdy we troje spotkali się na kolacji. Może należy przypisać to wrodzonej delikatności, dobroci i empatii Lea, chociaż miał dopiero dziewiętnaście lat. Matka była nim oczarowana. Rozmawiał z nią w języku Tovahny. Być może właśnie to rozwiązało jej język. - Opowiedz mi o swoim ojcu – poprosił Leo przy deserze. – Mój ojciec zmarł lata temu, ale matka nadal mieszka przy Strada Del Porto na wschodnim krańcu wyspy. Może twój ojciec mieszka po sąsiedzku? Zapadła złowieszcza cisza. Pęknie? – pomyślała Anna. Nigdy nie opowiadała o swoim ojcu, ale... - O ile wiem, mój ojciec nadal mieszka w tym swoim ukochanym ogromnym gotyckim zamku – powiedziała ledwie słyszalnym szeptem. – Kocha tylko ten zamek. Siedzi tam niczym król i nikt inny go nie obchodzi. Ani moja matka, ani ja. Jego brat jest taki sam. Jeśli o mnie chodzi, obaj mogą zgnić w tym zamczysku. - Jesteś z domu Castlavara... – szepnął Leo. - Nie wymawiaj tego nazwiska. - Ale to twój... - Wystarczy! – Wstała od stołu i wyszła z restauracji. To był koniec. Pierścionek zwrócony, romans zakończony. - To było takie niedojrzałe – powiedział teraz Leo, a ona aż zamrugała, podzielając tę opinię. - Hm... dobrze, że się do tego przyznajesz. - Powinienem był się wytłumaczyć.

- Podobnie moja matka. Oboje jesteście siebie warci. Nic Annie nie mówmy i niech sama boryka się z konsekwencjami. Bez cienia szacunku, bez zaakceptowania faktu, że miałam prawo wiedzieć. - Anna... - Mój dziadek, wuj i kuzyn okazali się egocentrycznymi draniami. Teraz to wiem. Moja matka alkoholiczką. Też to wiem. Dodałeś dwa do dwóch i uznałeś, że muszę być taka sama jak oni. I wykluczyłeś mnie ze swojego życia, żeby się ode mnie nie zarazić. - Chodziło o dużo, dużo więcej. - Skąd miałam wiedzieć? Żadne z was nie było łaskawe zniżyć się do wyjaśnień. - Wtedy byłem przekonany, że matka... - Już wiesz, że nic mi nie powiedziała. Zmarła cztery lata temu. Kipiała wściekłością na matkę oraz na Lea. Głupie to i pozbawione sensu. To złość małolatki z powodu krzywdy, która ją dotknęła lata temu. Teraz to zrozumiała, a przynajmniej tak jej się wydawało. Chyba nawet to, dlaczego Leo odszedł. - Gdybym został z tobą, nie mógłbym wrócić na Tovahnę. Tego byłem pewien. - A powrót do swoich był priorytetem. - Tak. – Zawahał się. – Kurczę, wiem, że powinienem był ci o tym powiedzieć. A ten kraj... Teraz sama widzisz, jaka panuje tu bieda. Wysłanie mnie na studia medyczne do Londynu wiązało się z ogromnym poświęceniem ze strony tych ludzi. – Pokiwał głową. – Ojciec nie żył, matka ledwie wiązała koniec z końcem. W wieku dwunastu lat musiałbym zostać rybakiem, ale moi nauczyciele przedstawili mieszkańcom miasta moje imponujące wyniki w nauce. Prawdę mówiąc, większość zdolnej młodzieży jak najszybciej opuszcza wyspę. Więc jak powiedziałem, że chcę

zostać lekarzem, zrzucili się na moje studia. Do dzisiaj nie mam pojęcia, jak im się to udało, zwłaszcza że drakońskie rządy twojej rodziny kazały im rozliczać się z każdego wydanego grosza. - To nie moja rodzina – żachnęła się, a on uniósł dłonie tak samo jak dziesięć lat wcześniej. Żeby ją uciszyć. - Anna, już powiedziałem, że cię przepraszam za to, że zabrakło mi dojrzałości, żeby się wytłumaczyć. Myślę, że tak było lepiej. – Znowu wahanie. – Mam nadzieję, że szybko się z tym pogodziłaś. Masz kogoś? Kobieta ma swoją godność, pomyślała. - Nie łudź się, że do tej pory cię opłakuję. Żyje mi się bardzo dobrze. Mam wspaniałą pracę, piękny dom, dwa psy. Dwa lata temu zaczęłam się spotykać z Martinem. Jest prawnikiem i przyjacielem. Gdybym poprosiła, byłby tu w okamgnieniu. Podobnie reszta moich przyjaciół. - Ale nie teraz, kiedy doznałaś urazu? - Rozwaliłam sobie głowę, a to nie to samo co krwiak mózgu. A ty? – To gra dla dwojga. – Żona? Dzieci? Złota rybka? - Nie mam czasu na związki – mruknął. – Anna, pomysł szpitala w zamku... nie podoba ci się. Zastanawiała się. Pamiętaj, że jesteś dorosła, zapomnij o małej Annie. Zapomnij o bólu, który powinien przejść już dawno temu. Szpital... Tutaj... Rada Martina wydawała się rozsądna. -

Nic

nie

rób.

Będziesz

miała

dwadzieścia

lat

na

planowanie

czegokolwiek. Jedź tam, rozejrzyj się i wracaj do domu. Dom, to kusi. Jednak kusi też zrobienie czegoś. Czegoś wspaniałego? - Nie powiedziałam nie – odparła. Gdyby tylko potrafiła uwolnić się od przeszłości... Gdyby potrafiła zapanować nad emocjami, jakie budzi w niej ten facet...

- Coś ci powiem... – Gdy wstała z łóżka, znowu się zachwiała i musiała skorzystać z pomocnego ramienia Lea. – Już jestem wypoczęta. Przyznaję, jeszcze

mam

miękkie

kolana,

ale

czuję

się

dobrze.

Zapomnijmy

o przeszłości. Zwiedzałeś ten zamek? - Bywałem tu jako lekarz twojego kuzyna. - Czyli w tej sypialni i w holu? Nigdzie indziej? - Sporo zwiedziłem jako dzieciak – wyznał. – Twój wuj skąpił na służbę, więc niepostrzeżenie się tu zakradaliśmy. Zwiedzaliśmy zamek na własną rękę. - Ha! – mruknęła, starając się, by zabrzmiało to optymistycznie, starając się wmówić sobie, że przeszłość to przeszłość. Starając się nie czuć ciepła jego ramienia. – Czyli go poznałeś i na pewno dobrze przemyślałeś ten plan. Więc, doktorze Aretino, zapomnijmy o damsko-męskich sprawach i relacji lekarz-pacjent. Jesteśmy dwójką lekarzy, a ty masz propozycję związaną z lecznictwem. Przejdźmy się po zamku. Po moim zamku – uściśliła, bo nadal nie bardzo mieściło się jej to w głowie, więc gdyby przyszło jej stawić czoło Victoirowi, musi wiedzieć, o czym mówi. I przydałoby się, żeby utrzymywał dystans. - Victoir oprowadził mnie po luksusowych komnatach Yanniego i pokazał miejsca niebezpieczne – powiedziała. – Ale wiem też, że on ma swój plan. „Co się da, urządźmy na bogato, a resztę się rozbierze”, tak to ujął. Doktorze, zapraszam na zwiedzanie zamku, a potem przedstawi mi pan inne możliwe rozwiązania.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Marzył o tym od dwunastego roku życia. Tej nocy, kiedy zmarł jego ojciec, zapłakany stał pod murami zamku. Przysiągł sobie wtedy, że stworzy system opieki medycznej światowej klasy, a przynajmniej taki, który sprawi, że wyspiarze przestaną niepotrzebnie umierać. Nie udało mu się. Jasne, osiągnął bardzo dużo. Ukończył studia medyczne. Wraz z Carlą wymusił na Castlavarach środki zapewniające podstawową opiekę oraz organizowali zbiórki wśród mieszkańców wyspy. Namówił kolegów ze studiów do darowizn z zagranicy. Razem udało się zabezpieczyć podstawowe potrzeby szpitala. Mimo to ciągle mieli za mało ludzi, sprzętu, za mało wszystkiego. - Najpierw muszę ogarnąć aktualną sytuację – mówiła Anna, wkładając skarpetki i buty. Wyszedłszy

z

komnaty,

ruszyli

niekończącymi

korytarzami

prowadzącymi... wiedział dokąd. Za to Anna nie miała o tym pojęcia. Trzymał ją pod rękę, nie będąc pewnym, czy tego potrzebuje, ale się nie wyrywała, a on nie zwalniał uścisku. - Czego chcesz się dowiedzieć? – zapytał. - Wszystkiego. Na początek... Dlaczego masz za mało lekarzy? - Na Tovahnie nie ma uniwersytetu. – Zawahał się. – Poza tym, jak już uda się nam wysłać jedną osobę na studia, to potem dostają zagraniczne oferty zdecydowanie bardziej lukratywne niż tutaj. Sześć lat poza domem... Wystarczy, żeby polubić to, czego na wyspie nie ma.

- Czasami się zakochują i tam zostają – zauważyła, a on się skrzywił. Szkoda, że czasu nie da się cofnąć. - Masz rację – przytaknął. - Wróćmy do szpitala... - Nie mieliśmy środków na budowę czegoś nowego, więc połączyliśmy cztery budynki. - To dlatego sprawia wrażenie króliczej nory. - Nie było innej opcji. Wszyscy mieszkańcy wyspy z trudem wiążą koniec z końcem, uprawiając niewielkie działki. W centrum nie ma pustego placu ani funduszy na budowę. Skręcili w kolejny korytarz prowadzący do odrzwi, które otwarły się na ogromną salę. Wspaniałą. Leo

był

tu

jeden

raz

jako

ośmiolatek.

Razem

z

kumplami,

przecisnąwszy się przez wąskie tunele, dotarli aż tutaj. Oszołomieni zapomnieli

o

środkach

ostrożności,



zaskoczył

ich

jakiś

służący

i przegonił. Po latach przyszło mu do głowy, że na jego wrażenia wpłynęły rozmiary komnaty. Ośmiolatkowi wszystko wydawało się ogromne. Ale pomieszczenie było naprawdę imponujące. Kolumny wysokie na trzy piętra podtrzymywały sklepienie, kamienna posadzka, a na ścianach wyblakłe i postrzępione gobeliny. Centralnym punktem był kominek. I to jaki! Na pół ściany szczytowej. Poczerniały od płomieni, emanujący historią. - Plany Victoira przewidują tu główną siłownię i basen dla gości z apartamentów – rzuciła, jakby nie miało to żadnego znaczenia. – Jak ty to widzisz? Nie wyobrażam sobie, żeby dało się tu wydzielić poszczególne oddziały. Stanowisko pielęgniarek?

Uśmiechnął się. Pierwszy raz od wielu dni miał ochotę się uśmiechnąć. Całkiem przyjemne doznanie... Ale znalazłeś się tu, bo masz misję. Skup się. - Pomysł basenu mi się podoba. – Starał się, by nie zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie. – Widzisz tu centrum rehabilitacji? Aktualnie staramy się o datki, żeby pacjentów z urazami wysyłać na leczenie w Europie, ale koszt rehabilitacji wykracza poza nasze możliwości, więc wracają na Tovahnę, a my robimy, co w naszej mocy. Wyobrażasz sobie, jak by to mogło wyglądać? Zawahał się, by nieco przygasić swój zapał. - Przepraszam, dałem się ponieść. Przekształcenie tego w szpital byłoby bardzo kosztowne, nawet bez basenów. Nie liczę na wiele, wystarczy mi dobrze funkcjonujący szpital. - Niewykluczone – mruknęła niezobowiązująco. – Pokaż mi, gdzie jeszcze byłeś. Posłusznie spełnił jej życzenie. Victoir się nie pokazywał. Służących zajmujących się tą częścią zamku też nie było widać. Już kiedyś widział apartament aktualnie zajmowany przez Annę, a wcześniej przez członków jej rodziny. Bywał tu, by leczyć Yanniego z jego wielu dolegliwości, prawdziwych i urojonych. Przepych tych komnat sprawiał, że aż się wzdrygał z obrzydzenia. Pokoje dla służby wychodzące na podwórzec były w idealnym stanie i nadające się do użytku, ale stanowiły tylko mały procent całej powierzchni zamku. Reszta, w której znalazł się po raz pierwszy od dziesiątek lat, prezentowała różne style, różne gusta, różne pokolenia. Zabytkowe meble pokrywała gruba warstwa kurzu. Gobeliny i tapety zwisały w strzępach, tynk odpadał ze ścian. Wszędzie grzyb.

Z każdą chwilą, przechodząc z piętra na piętro, nabierał coraz więcej wątpliwości. Mroczne korytarze z rzadka oświetlone jedną żarówką. Także w wielu pokojach wisiała jedna żarówka. Gdy wyobraził sobie, ile kosztowałaby naprawa elektryki, zrobiło mu się niedobrze. Plan Victoira miał szansę zyskać aprobatę powierników, ponieważ przynosiłby zyski, a jego propozycja tego nie przewidywała. Wyburzono by ściany między pokojami, wstawiono windy, praktycznie zniszczono by cały zamek. Bez słowa przechodzili z sali do sali, z poziomu na poziom. Już miał coś powiedzieć, ale Anna go uciszyła. - Victoir oprowadzał mnie pierwszego dnia – powiedziała. – Przez cały czas opowiadał o swoim planie. Że to jedyna opcja. Poganiał, żebym jak najszybciej się zdecydowała, bo zamek obraca się w ruinę. Nie nadążałam za nim. Pozwól mi się zastanowić nad twoim planem. Ale Leo już nie miał żadnych planów. Z każdą chwilą, gdy otwierali kolejne drzwi, jego plany blakły coraz bardziej. W końcu wspięli na ostatni parapet, na nieużywany od wieków chodnik strzelecki, skąd ujrzeli całą wyspę, a dalej niewyraźną linię włoskiego wybrzeża. To ten widok poniżej na nieskalane plaże latami chronione przez mury zamku stanął za planem Victoira, by przekształcić warownię w apartamenty dla miliarderów, pomyślał Leo. Jak pszczoły do miodu będą ciągnąć do dziewiczego, luksusowego, śródziemnomorskiego ustronia. Wyjątkowego i dostępnego tylko dla uprzywilejowanych. Zamiast szpitala. Jego entuzjazm zgasł. Pogodził się z myślą, że to niewykonalne. Związany z tym koszt... Nad linią horyzontu pomarańczową łuną gasło słońce. Samotna łódź rybacka wpływała do portu. Gdy pochłonięty myślami stał obok Anny,

godząc

się

z

niewykonalnością

swojego

marzenia,

z

morskich

fal

wyskoczyła ławica delfinów. - Wyobraź sobie dochodzenie do zdrowia w takiej scenerii – odezwała się Anna. – Staruszkowie z domu opieki, z tej nory, którą nazywasz szpitalem... Wyobraź sobie, jak tutaj wystawiają twarz do słońca... - Nic z tego – powiedział z ciężkim sercem. – Teraz, kiedy po raz drugi się tu znalazłem... Przepraszam, że to zaproponowałem. - Ale dlaczego nie? – zdziwiła się. - Poza apartamentami Yanniego nie byłem tu od szczenięcych lat – wyznał. – Może widziałem zamek przez różowe okulary, a może pamięć spłatała mi figla. Przeczuwałem, że to mrzonka, ale wyobraziłem sobie, że... gdyby twój fundusz spadkowy pokrył koszty, to mogłoby się udać. Ale teraz

zrozumiałem

plan

Victoira.

Beznadziejna

sprawa.

Przebudowa

pochłonęłaby bajońskie sumy. - Mam bajońskie sumy. Przez moment myślał, że się przesłyszał. - Anna... -

Jak

myślisz,

ile

odziedziczyłam?



Straciła

zainteresowanie

baraszkującymi delfinami. - Nie mam pojęcia. To nie moja sprawa. - Skoro większość tego majątku została zgromadzona kosztem ubóstwa wyspiarzy, to jest to twoja sprawa. - Tak było od wieków. - To prawda – przyznała. – Moim zdaniem panowie na tym zamku od wieków na drugie imię mieli Sknera. Na początku dzięki zyskom opłacali najemników, żeby bronili twierdzy przed najeźdźcami, ale ci już dawno temu

zrezygnowali,

w

odróżnieniu

od

tutejszych

władców.

Martin

zaproponował, żebym zdobyła numer konta bankowego i poznała jego stan. Doktorze Aretino, niech pan głęboko odetchnie i posłucha. Stan konta... Dwukrotnie musiała powtórzyć kwotę, bo trudno było mu ją ogarnąć. - Nie pojmuję... – wykrztusił. - Też nie potrafiłam sobie tego wyobrazić, ale wiedziałam, że przez dwadzieścia lat nie będę mogła tego ruszyć. Może na remont zamku albo na apartamenty. Na nic więcej. - Ale... - Ale mi pokazałeś, że mogę więcej. Na swoje wydatki mogę wydać, ile chcę. Prawnicy z Mediolanu mówią, że jeżeli pragnę kolekcji brylantów, nie mają nic przeciwko temu, pod warunkiem że zostaną w zamku. Więc co to za różnica, jeżeli zamiast brylantów dla własnej przyjemności założę tu szpital? Nikt nie ma prawa mi tego zabronić. Zadzwonię do Martina. - Do Martina? - Już mówiłam, że to prawnik, bardzo dobry. Anna proponuje spełnienie jego największego marzenia, więc dlaczego przejmuje się jakimś Martinem? Nie ma go tu z Anną, a byłby, gdyby coś ich łączyło. Myślami wrócił do jej słów. - Ty naprawdę jesteś gotowa to zrobić. - Myślę, że to mój obowiązek. Nowoczesny szpital. I dużo więcej. Jeżeli rzeczywiście mogę na własny użytek zrobić wszystko. Głowa mi pęka od pomysłów. - Anna... - Nie powstrzymuj mnie – poprosiła. – To mój kosmiczny kaprys. Sprawia mi ogromną przyjemność. Co jeszcze? Lubię podróżować, ale nie

lubię latać samolotem, więc muszę mieć śmigłowiec na wypadek, gdyby mi się spieszyło, a czasami do ewakuacji pacjentów. Na co dzień przyda mi się prom,

wystarczająco

duży,

żebym

nie

dostała

choroby

morskiej.



Wzruszyła ramionami. – Prawnicy nie powinni protestować, jeżeli tnąc koszty, udostępniałabym go miejscowym i turystom. Szpitalny personel? Mówisz, że trudno tu lekarzy zatrzymać. Lubię lekarzy i chciałabym, żeby mieszkali blisko mnie. Nie chcę sama mieszkać w tym zamczysku. Można by korzystać z pomysłu Victoira i przygotować kilka mieszkań. Bez wątpienia mogłabym tu ściągnąć i opłacić najwyższej klasy specjalistów. Mogłabym się od nich uczyć. - W głowie mi się kręci – sapnął Leo. - Mnie też. – Zawahała się. – Wydawało mi się, że nic nie mogę, a mogę wszystko. Muszę porozmawiać z Martinem, ale jeżeli dogadam się z funduszem.... Znowu ten Martin. Dlaczego wzmianka o nim ściąga go na ziemię? - Nie zrobisz tego. - Dlaczego? – Aż zamrugała. - Bo musiałabyś tu zamieszkać. Zapatrzyła się na morze. Powinien ją powstrzymać, bo doznała urazu głowy i jeszcze nie wolno jej podejmować ważnych decyzji. - Musiałabym mieć tu moje psy – odezwała się po dłuższej chwili. - I Martina? - Odwal się! – warknęła. – I to już! - Anna... - Potrzebuję porady i współpracy w kwestii planów dotyczących tego zamku, szpitala i tej wyspy, ale moje życie prywatne... Straciłeś do niego

prawo, rzucając mnie dziesięć lat temu. - Już mówiłem... - Tak, przeprosiłeś. I dobrze. Ale już mi nie w głowie szczenięca miłość i ty też powinieneś z tego wyrosnąć. Musiał, po prostu musiał to z siebie wyrzucić. Ten wieczór, ta kobieta... - Anna, to, co czuję... - Ani mi się waż. Natychmiast o tym zapomnij. Chcesz nadzorować organizację szpitala? - Wcale byś tego nie chciała. - Leo, nie jestem głupia. Z tego, co widziałam, prowadzisz swój szpital wzorowo. Znasz potrzeby pacjentów, więc twoja pomoc będzie niezbędna. Tak samo jak ekspertów od wyposażania szpitali w najnowocześniejszy sprzęt. Te podziemne tunele, które Victoir chce zamurować... Gdyby po uprzednim

wzmocnieniu

otworzyć

je

dla

zwiedzających...

Bilety

na

wycieczki z przewodnikiem. Pieniądz rodzi pieniądz, więc powiernicy nie powinni marudzić. - Nie sądzisz, że dałaś się ponieść? - Zdecydowanie – odparła, nagle się uśmiechając. Szeroko, promiennie. Takiego uśmiechu nie widział od... dziesięciu lat? Czarująca. Tak, to idealne określenie. Oto

koleżanka

po

fachu

w

różowo-filetowym

stroju

do

jogi,

z kosmykami rudych włosów, bo resztę jej głowy zakrywał pokaźny opatrunek. Miał ochotę dotknąć jej piegów. - Oboje daliśmy się ponieść – stwierdził, usiłując rozdzielić sprawy osobiste od sytuacji, od której zależał los praktycznie całej populacji wyspy. – Ta kancelaria w Mediolanie...

- Każę Martinowi z nią się skontaktować. Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy. - Yanni zmarł kilka tygodni temu. Wyobrażam sobie, że byłaś w szoku. - O tak. W jednej chwili z lekarza rodzinnego w angielskim miasteczku stałam się dziedziczką odpowiedzialną za... – Wzruszyła ramionami. – Dopiero tutaj dowiedziałam się, jaki ciężar spada mi na barki. Potem próba Victoira

pokazania,

jak

jest

tu

niebezpiecznie,

która

skończyła

się

walnięciem głową w mur, co doprowadziło mnie do ciebie. – Zawahała się. – Ten wypadek to chyba dobry omen. Bo spotkałam ciebie, a to sprawiło, że zaczęłam myśleć nieszablonowo. – Nagle dotknęła głowy, a jej uśmiech zgasł. Leo błyskawicznie wrócił do roli, z której nie powinien był wypaść. Do roli jej lekarza. - Musisz wracać do łóżka. - Nie zasnę. - Też bym nie zasnął. Ale ty musisz się oszczędzać. Anna, to wszystko pozostaje w sferze domysłów, dopóki nie porozmawiasz z funduszem. Miałabyś tu zostać... To bardzo ważna decyzja. Powinnaś skonsultować to z... Martinem. - I zarządem funduszu – zgodziła się. – Przede wszystkim z nimi. Ale i z moimi psami. One są bardzo wymagające. - Oraz Martinem? - Odczep się. Uniósł dłonie w pojednawczym geście. - Już się odczepiłem. Przepraszam. - Ale stale do tego wracasz. – Spoglądała na niego w zamyśleniu. – Okej, skoro tak się czepiamy, to opowiedz mi o sobie.

- Nie twoja... - Jak powiesz, że to nie moja sprawa, wezwę Victoira. - Co chcesz wiedzieć? - Na przykład z kim mieszkasz. Sam? Trudno mi w to uwierzyć. - Mieszkam z mamą i jej kanarkiem Pepe. - A twoja mama? - Od lat jest ciężko chora. – Dlaczego jej to mówi? - Współczuję. – Ściągnęła brwi. – Są inne powody, dla których jesteś taki spięty? Mogę ci jakoś pomóc? Potraktował ją haniebnie, a ona proponuje, że pomoże w opiece nad jego matką? - Ma stwardnienie rozsiane. Pomaga mi jej siostra, moja ciotka. Anna, to ja powinienem składać wyrazy współczucia. To, jak wtedy postąpiłem... -

To

odległa

przeszłość,

nie

warto

jej

wskrzeszać.

Patrzmy

w przyszłość. – Znowu dotknęła głowy. – Boli. Muszę się położyć. - Oczywiście. – Skierowała się w stronę rozsypujących się schodów. Nie mógł się powstrzymać, a może tylko posłuchał rozsądku. Ujął ją pod rękę, spodziewając się, że się odsunie. Nie zrobiła tego. Schodząc z zamkowych murów, zatrzymała się, by popatrzeć na oświetlone blaskiem wschodzącego księżyca morze. Pod nimi, na występie skalnym, jakiś człowiek siedział z wędką. W pewnej chwili żyłka się napięła.

Mężczyzna

poderwał

zdobycz,

która

przez

chwilę

wisiała

w powietrzu. - Kałamarnica. – Leo zniżył głos. – Sondra i Luigi będą na kolację jedli kalmara. - Znasz tu wszystkich?

- Prawie. Leczą się u mnie. Mój ojciec był rybakiem, poza tym mam tu krewnych. Mają do mnie zaufanie. Dlaczego to powiedział? Bo to ważne. Właśnie to zaufanie kryło się za jego powrotem na Tovahnę. Było powodem, dla którego nie mógł związać się z tą kobietą. Ale teraz znalazła się tutaj. Nie, to nadal niemożliwe. Dziedziczka fortuny rodu Castlavarów? Nie, nie i jeszcze raz nie. - Leo... - Uhm... – W dalszym ciągu obserwował Luigiego. Rybak złowił tyle, ile było mu potrzeba, spakował przestarzały sprzęt i ruszył do domu. Powinien pójść w jego ślady, zajrzeć do matki i wrócić do szpitala. - Dobrze było nam razem, prawda? Spadło to na niego niczym grom z jasnego nieba. Co powiedziała? To było tak dawno temu, że nie warto tego znowu rozgrzebywać, ale właśnie to zrobiła. - Prawda – przyznał. – I przykro mi, że musiało tak się skończyć. - Nadal tego nie pojmuję, ale dotarło do mnie, że ludzie się zmieniają. Ty się zmieniłeś. - Chyba nie. - Zależy ci. - Zawsze taki byłem. - Ale nie na mnie. - Anna, bardzo mi na tobie zależało. – Nagle go to przerosło. Wpatrywała się w niego, jakby chciała poznać jego myśli. Kiedyś był tego pewien. – Kurczę, zależy mi. Nadal mi na tobie zależy. - Leo...

Tego, co się teraz stało, później nie potrafił wyjaśnić. Był zmęczony i zestresowany. Przybycie Anny, a przede wszystkim sprawa Carli, zachwiały jego równowagą. A teraz perspektywa zorganizowania szpitala na zamku, spełnienia życiowego marzenia... Tak, to tylko wymówki, a nie przyczyny. Anna wpatrywała się w niego jak za dawnych lat. Też się zmieniła, ale nadal miała piękne włosy oraz piegi, a w kącikach oczu

ledwie

dostrzegalne

zmarszczki.

Nie

opłakiwała

mnie

długo,

pomyślał. Jednak było w niej coś, co świadczyło, że nieczęsto się uśmiechała. Emanowała dojrzałość, delikatność, mądrość. Lata temu przeczuwał, że będzie z niej świetny lekarz rodzinny, teraz był już tego pewny. Zawsze uważał, że jest wspaniała. Nie spuszczała z niego spojrzenia, w którym kryły się nieme pytania. Ma... kogo? Chłopaka? Partnera? Gdzie teraz jest ten tajemniczy Martin? Powinien być tutaj. Powinien sprowadzić ją ze schodów i wysłać do łóżka. I wrócić do roli jej lekarza. Ale ten szum morza, ten wieczór... Obłęd. Obłęd obłędem, ale świat stanął w miejscu, zadając jedno pytanie. Była tylko jedna odpowiedź. Pocałował ją. Stojąc na schodach, wpatrywała się w niego. Zdezorientowana. Można to lepiej wyrazić? Udało się jej nie myśleć o nim, ułożyć życie bez niego. Ale teraz z jego spojrzenia wyczytała potwierdzenie, że jest świadom, że coś nie zostało zakończone. Skoro tak, to ona musi to zamknąć. Wrócić do swojej absurdalnej sypialni, podnieść most zwodzony, wznieść wszystkie dostępne jej zapory. Jego dłoń nadal spoczywała na jej ramieniu.

Popatrzyła na nią, potem przeniosła spojrzenie na jego oczy. A w nich zapowiedź... kłopotów? Nie mogąc się powstrzymać, powiodła palcem po jego policzku. Był tak blisko. Sama przyciągnęła bliżej jego twarz? Czuła jedynie, że teraz liczą się tylko doznania. Gdy ją pocałował, świat stanął w miejscu. Takie odniosła wrażenie. Jakby błyskawica przeszyła jej ciało. Zmysły się wyłączyły, a może wręcz przeciwnie, zagrały pełną mocą. Ten pocałunek... Nie potrafiła się mu oprzeć. To, jak jej ciało do niego przylgnęło... Chyba w jakimś starym romansie przeczytała, że w małżeństwie dwoje ludzi staje się jednią. Jako dziewiętnastolatka w jego ramionach czuła, że to jest właśnie to. Ale tak się nie stało. Przez lata wyrzucała sobie naiwność. Dla niej małżeństwo było na lata, angażowało nie tylko głowę, ale i serce. Przysięgła sobie, że już nigdy nie zaufa

swoim

emocjom.

Nic

z

tego,

bo

teraz

nią

zawładnęły.

Ten

pocałunek... poddała mu się, jednocześnie czując, że nareszcie znalazła swoje miejsce. Bzdura. To to tylko były narzeczony, który zmienił jej przeszłość. Nie wiadomo, kto odsunął się pierwszy, ale wtedy odezwała się rzeczywistość. Patrzyła na niego przerażona. - Nie możemy tego robić – wykrztusiła, by ratować resztki godności. Odsuń się, uciekaj! – krzyczał jej wewnętrzny głos. -

Poza

tym



wykrztusiła



jesteś

moim

lekarzem.

Doznałam

wstrząśnienia mózgu. Całowanie mnie jest nieetyczne. - Mimo to przyjemne. – Miał bezczelność się uśmiechnąć, ale ten uśmiech szybko zgasł. – Przepraszam. - Ja też przepraszam.

- Muszę iść. - Najpierw zaprowadź mnie do mojej komnaty. – Przestraszyła się. – Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Trzy piętra do góry, dwie arkady prosto, albo na odwrót. – Starała się zapanować nad strachem nie tylko dlatego, że poczuła

się

zagubiona.



Nie

chcę

przypadkiem

wpaść

na

tego

koszmarnego Victoira. - Naprawdę jest taki koszmarny? - Naprawdę. W swoim mniemaniu jest bożyszczem kobiet. Ledwie się znalazłam w Tovahnie, od razu zaczął mi opowiadać o apartamentach, ale szybko się zorientował, że nie jestem mężatką ani nie mam dwóch głów. Podejrzewam, że od razu pomyślał o ślubie. Najpierw się ze mną prześpi, a potem ożeni z moją fortuną. Brr... - Chcesz, żebym został? - Chyba żartujesz! Odrzucić Victoira, żebyś zajął jego miejsce?! - Nie mówię o seksie – odparł, prowadząc ją. Czyli należy zapomnieć o tym, co stało się kilka minut temu. – Teraz muszę wracać do pracy – rzucił od niechcenia. – Dzisiaj ciocia nocuje u mamy. Mógłbym wrócić i spać gdzieś niedaleko, tak, żebym cię usłyszał. Pora na szczerość? Chyba tak. - Leo, gdybym zaspana cię wezwała, wcale bym się nie zdziwiła, co mogłoby się stać – wyznała. – Spójrz prawdzie w oczy. Masz pewną słabość. - Jaką? -

Szczenięcą

fascynację,

której

oboje

powinniśmy

się

wyzbyć.

Dziękuję, ale nie chcę towarzystwa. - A gdybym wysłał jedną z pielęgniarek? Każda z nich byłaby zachwycona wizytą na zamku. Powiem Victoirowi, że musisz być pod obserwacją. Że mnie niepokoi twój stan emocjonalny.

- Mój stan emocjonalny... - Wstrząśnienie mózgu to poważna sprawa. – Dotarli na poziom, na którym znajdowały się jej pokoje. – To, co przed chwilą się wydarzyło, było bardzo nietypowe. - Po prostu głupie – przyznała. - Otóż to. On jest za blisko, pomyślała. Zbyt męski, zbyt... - Ja też głupio się zachowałem. Ale przysłać ci pielęgniarkę? – Na jego twarzy malowała się głęboka troska. Więc dlaczego do oczu cisną się jej łzy? - Przydałoby mi się towarzystwo – wykrztusiła, a on pokiwał głową. - Bardzo rozsądnie. Przyślę Juanę. - Nie będziesz miał za mało personelu? - Juana będzie po dyżurze, zanocuje tu, ale na pewno się ucieszy, mogąc się rozejrzeć. Podejrzewam, że powinnaś być na obserwacji przez cały pobyt, więc codziennie przyjdzie inna pielęgniarka. - A jeżeli zostanę tu na stałe? - To możliwe? Spoglądając na blanki, głęboko odetchnęła. Zamek ma setki lat, to świadek historii Tovahny, ale zarazem miejsce, które skrywa jej bogactwo przed mieszkańcami wyspy, za czym stoi zachłanność rodu, z którym ona nie chce mieć nic wspólnego. Ale jest jego ostatnim potomkiem. Mogłaby stąd wyjechać, pławić się w luksusach przez dwadzieścia lat, a potem sprzedać Tovahnę komuś, kto da najwięcej. Z drugiej strony, mogłaby zrobić coś dobrego.

Popatrzyła na Lea, człowieka, któremu kiedyś oddała serce. Nie jest głupia, to się nie powtórzy. Ale ufała mu... w każdej innej kwestii. Szpital w zamku? Byłby to dobry uczynek? Przez o

moment

dawnym

pomyślała

spokojnym

życiu.

o

swoim Porzucić

ślicznym

angielskim

wszystko,

żeby

domku,

zamieszkać

w zamku? Żeby czynić dobro. Z nim? Cholera, powiedz tak. - Tak. – Zabrzmiało to jak wyzwanie. – Tak, Leo, jest taka opcja. To nawet pewne, pod warunkiem zgody zarządu funduszu. – Głos jej drżał. Co ty robisz, podejmując taką decyzję?! Leo to wyczuł. - Dzisiaj nie możesz podejmować takich decyzji. Przemyśl to sobie. Pogadaj z tym... Martinem. – Teraz on się zawahał. – Daj się na jeden dzień stąd wyprowadzić. - Dokąd? - Żebyś zobaczyła, z czym przyjdzie ci się zmierzyć. – Zabrzmiało to ponuro, jakby się ociągał, rozdarty między fikcją i rzeczywistością. - Co masz na myśli? - Uważam, że musisz mieć pełną jasność, w co wchodzisz. Zobaczyć prawdziwy obraz. Ale jeszcze nie jutro – dodał pospiesznie. – W sobotę? Bruno i Freya już wrócą do pracy, no i nie ma poradni, a ja postaram się o dzień wolny. Chcę ci pokazać prawdziwą Tovahnę, ludzi, którym byś pomagała, jeżeli podejmiesz taką decyzję. On jest taki jak ja, pomyślała. Dalej uważa, że to fikcja. - Chyba decyzja już zapadła – powiedziała lekko drżącym głosem.

- Anna, nie zgadzam się, żebyś teraz podejmowała jakieś zobowiązania. Ale za kilka dni, jak przestanie cię boleć głowa, zgadzasz się, żebym ci pokazał moją wyspę, moich pobratymców? Żebyś zobaczyła, jak te marzenia mogą zmienić ich życie? Poświęć mi ten jeden dzień. Cały dzień z nim?! Zakręciło się jej w głowie. Jednak ta propozycja nie była

pozbawiona

sensu.

Tak,

tego

wieczoru

nie

powinna

niczego

obiecywać. Ale cały dzień... Z tym cudownym facetem. Nie, on nie jest jej. To wyłącznie kolega lekarz. Mimo to dlaczego nie? - Może być sobota – powiedziała szybko, by się nie rozmyślić. – Leo, tylko objazd wyspy. Teraz bardzo ci dziękuję. Muszę się położyć.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Zamczysko na Tovahnie wybudowano i ufortyfikowano dla obrony wyspy przed barbarzyńcami. Gdybym była nimi, pomyślała, postarałabym się bardziej, bo o tę wyspę warto walczyć. Jechała z Leem jego rozklekotanym fiatem. Drogi były w opłakanym stanie, ale złe drogi i stare auta w najmniejszym stopniu nie przyćmiewały urokliwych widoków. Gdy minęli rząd sklepików, znaleźli się poza miastem, w słabo zaludnionej

części

wyspy.

Między

rzadko

rozstawionymi

starymi

domostwami z kamienia krzątali się ludzie. Jedni pracowali w gajach oliwnych i warzywnikach, inni reperowali sieci na plaży, jeszcze inni szli drogą z jednego gospodarstwa do drugiego. Wszyscy tu znali obdrapanego fiata Lea, bo wszyscy ich pozdrawiali. Machał do nich, ale się nie odzywał. Żeby oglądała życie na wyspie bez komentarzy przewodnika. Była

mu

za

to

wdzięczna.

Nie

czuła

się

skrępowana

jego

towarzystwem, ale chciała przyjrzeć się wyspie. Źle by wyszła, nie korzystając z jego propozycji, zwłaszcza że alternatywą był Victoir w roli kierowcy. - Jak tu pięknie – szepnęła, gdy wjechali na wzniesienie, skąd rozpościerał się widok na kilometry gajów oliwnych, rzędy krzaków dzikiej róży wzdłuż drogi, a do tego migoczące w słońce morze. – Teraz rozumiem, dlaczego chciałeś tu wrócić. - Musiałem. Nie daj się zwieść temu pięknu, bo za nim kryje się ogromna

bieda.

Nie

masz

nic

przeciwko

temu,

że

na

chwilę

się

zatrzymamy? Dino Costa ma dziewięćdziesiąt lat i jest praktycznie przykuty do łóżka. Jeżeli teraz go zbadam, nie będę musiał przyjeżdżać tu za tydzień. Poniżej jego domu jest zatoczka. Można stamtąd podziwiać morze albo się przejść. - Jasne. Chyba że byś potrzebował pomocy. – Przypomnieli się jej leciwi angielscy pacjenci. Czasami ciekawy gość działał lepiej niż leki. Więc to powiedz. - Może Dino zechce mnie poznać. - Mówisz serio? – Rzucił jej zdziwione spojrzenie. - Jeżeli uważasz, że to pomoże. - Dino... miałby cię poznać? Nie tylko wpadłby w zachwyt, ale miałby o

czym

opowiadać

sąsiadom.

Nic

lepszego

nie

mogłoby

mu

się

przydarzyć. – Zawahał się. – Ale Dino nie przebiera w słowach... Wzruszyła ramionami. - Jestem lekarzem rodzinnym i miewam niemiłych pacjentów. Poza tym wiem, co tu o mnie myślą. Jedziemy. Zatrzymali się przed naruszonym zębem czasu kamiennym domkiem otoczonym zapuszczonymi drzewkami oliwnymi. Dalej drzewa cytrynowe z niezebranymi owocami. I wszędzie dzikie róże. Na powitanie wybiegł im nieduży piesek, równie zaniedbany. Leo przykucnął, by podrapać go po łebku, drugą ręką wybierał źdźbła z jego sierści. - Cześć, Zitto. Jak dzisiaj ma się twój pan? Zitto zamachał ogonem, po czym przez otwarte drzwi poprowadził ich do środka. - Dino, przyjmujesz dziś gości? - Leo, to ty? – odezwał się drżący głos.

-

We

własnej

osobie.

Dino,

przyprowadziłem

gościa.

To

Anna

Castlavara. Mogę ją wprowadzić? - Castlavara? W moim domu? Bredzisz. - Sam zobacz. – Puścił Annę przed sobą. Staruszek siedział w wiklinowym fotelu przed kominkiem, mimo że na dworze panował upał. Chciał się podnieść z fotela, ale Anna do niego podeszła, podając mu rękę. - Proszę nie wstawać. Najważniejszy jest doktor Aretino. - Zrobię herbatę. – Staruszek był speszony. – Powinienem... -

Dino

jest

przyzwyczajony,

że

to

Victoir

sprawdza,

czy

płacą

należności – wyjaśnił Leo. – Nie przywykł do wizyt. - Nie nazywam się Castlavara – weszła mu w słowo, po czym zwróciła się do Dina. – Signor Costa, tak, odziedziczyłam zamek, ale nazywam się Anna Raymond, doktor Anna Raymond. Rozejrzała się po kuchni z myślą o herbacie i gościnności gospodarza. Jej wzrok padł na pustą butelkę na stole. Na półce zauważyła sporo butelek, pustych i umytych, każda z naklejką. Na kredensie obok stały dwie pełne. Domowej roboty? Świetnie. -

Zbliża

się

pora

lunchu.

Czy

mogę

poprosić...

o

kieliszeczek

limoncello? Może i pan się napije? Stary człowiek tak się ożywił, że aż odepchnął pomocną dłoń Lea. - Sam ją robię – powiedział z dumą. – Z moich własnych cytryn. Dawno, dawno temu mój dziadek wybrał się do Sorrento, do roboty. Słuch po nim zaginął na długo. Po latach wrócił tylko z workiem pełnym sadzonek cytryny. Feminello St Teresa to najlepsza odmiana na świecie. „Będziemy bogaci” powiedział, ale oczywiście tak się nie stało. Chociaż myślę, że chyba wystarczy najlepsze limoncello.

Wyjął

z

kredensu

kieliszki,

kryształowe,

a

jakże,

przetarł

je

wystrzępioną ściereczką, po czym sięgnął do lodówki po oszronioną butelkę. Drżącą ręką nalał trzy pełne kieliszki. Gdy się prostował, Anna niemal słyszała trzeszczenie jego kręgosłupa. - Twoje zdrowie, dziewczyno. Nie możesz okazać się gorsza od swoich poprzedników. - Może nawet okażę się lepsza. Jak pana limoncello... Jak się zmiesza lokalne z importowanym, to otrzymuje się nowy smak. Signor Costa, to najlepsze limoncello, jakie piłam. Wie pan, ta wyspa zaimportowała całkiem nowego członka rodu Castlavarów. Więc tak jak z pańskim limoncello, kto wie, co dostaniecie ode mnie. Potem Leo zajął się ropniem Diega, do czego, oczywiście, nie została dopuszczona, więc za radą Lea zeszła na skalisty brzeg, by napawać się widokiem morza. Znalazł ją tam dwadzieścia minut później. - Dziękuję. Do jutra będzie wiedziała o tym cała wyspa, że łaskawie pochwaliłaś jego limoncello. - Przećwiczyłam to na nalewce malinowej jednej z moich pacjentek. Nazywa to nalewką, ale to ma ponad sześćdziesiąt procent. Kiedy to popijam, ona jest w siódmym niebie. Na moje szczęście, i chyba innych gości, ma jaskrę. Hoduje w doniczkach najdziwniejsze rośliny, które, podejrzewam, zawierają już prawie sto procent alkoholu. - Zatem jak oceniasz limoncello Dina? - Tysiąc razy lepsze. Na pewno by nie wylądowało w doniczce. - Sprawiłaś mu wielką radość – rzekł półgłosem. – Dziękuję. - Wcale nie jestem taka zła – odparła lekko speszona jego tonem. - Wiem.

- Ale... - Zostawmy ten temat. Szkoda na to tak pięknego dnia. Poza tym w aucie czeka na ciebie butelka limoncello. Dino powiedział, cytuję: „To ją osłodzi, a ta wyspa najbardziej potrzebuje Castlavary o słodkim sercu”. - Nie jestem Castlavara! - Ale musisz. Jako Anna Raymond możesz wrócić do Anglii, jako Castlavara możesz tutaj zrobić wiele dobrego. - I ciągle będę postrzegana jako Castlavara. - Od tego się nie uwolnisz. - To prawda. – Zapatrzyła się dal. W końcu zebrała się na odwagę. – Ty też. Ściągnął brwi. - Nie wiem, co masz na myśli. - Myślę, że wiesz. Mówisz, że odszedłeś, bo twoja ojczyzna by cię nie zaakceptowała, gdybyś się ze mną związał. Gdzie twoja godność? - Anna... - Wiem od Victoira. To kanalia, ale dobre źródło informacji. Ostrzegł mnie przed tobą. „Jego rodzina to nędzarze”, powiedział z niesmakiem. „Jako dzieciak chodził w łachmanach, żył z zapomogi. Jak śmiał żądać wstępu na zamek, wymuszając to na nas, bo jest lekarzem? On jest zerem. Ostrzegam cię. On chce na to wszystko się załapać”. - Tak powiedział? - Mniej więcej. Ale na co ty chcesz się załapać? To ostatnia rzecz, o jaką bym cię podejrzewała. Czy to kolejny powód, dla którego odszedłeś? Bałeś się mojego bogactwa, więc wybrałeś łachmany? - Anna...

- Podejrzewam, że tak było. Ale głupio myślałeś. Ja nic nie miałam. Skąd miałeś wiedzieć, że Yanni umrze bezpotomnie. - To był dla mnie szok. Nie wiedziałem, co myśleć. - I zachowałeś się szlachetnie oraz głupio. – Westchnęła. – Szczerze mówiąc, poddaję się. Gdybyś został w Anglii, rozpaczałabym, szlochała, robiła głupie rzeczy, które robią do szaleństwa zakochane panienki. Więc możliwe, że postąpiłeś rozsądnie. W każdym razie przemyślałam to sobie i... ci wybaczam. - Wybaczasz mi? – wyszeptał, a ona się uśmiechnęła. Dzień był piękny, świeciło słońce, wypiła kieliszek doskonałego limoncello, a na dodatek przystojny facet obwoził ją po wyspie. - Wiem, wiem, wspaniałomyślność to moje drugie imię. – Znowu się uśmiechnęła. – Zaczynam nowe życie i podjęłam decyzję, że tu zostaję. - A Martin? A to skąd? Tak bardzo starała się zapomnieć o sprawach osobistych, a znowu wróciła tam, dokąd nie chciała. Do jej życia intymnego. Jeżeli ma tu zostać, należy zdobyć się na szczerość. Sprowadzi swoje psy, będzie miała wypasione apartamenty. Trzeba tylko zrobić coś z Victoirem, ale z tym sobie poradzi. Patrząc do przodu... na tej wyspie może być sporo czarujących facetów. Leo pozostanie kolegą po fachu i, być może, przyjacielem. - Dobrze wiesz, że to nie twój interes. Okej, karty na stół. Martin to mój były chłopak, który został moim prawnikiem. Ale więcej nie zadawaj mi osobistych pytań. Jeżeli mam tu zostać na dwadzieścia lat, muszę zająć się swoim życiem. – Potrząsnęła głową. – Victoir, podobnie jak ty, bardzo się interesuje moim życiem prywatnym, ale wątpię, żebym mogła się z nim zaprzyjaźnić,

ale

my,

jeżeli

bardzo

się

postaramy,

możemy

zostać

przyjaciółmi. Na razie wspaniałomyślnie ci wybaczam, że mnie rzuciłeś, i idę do przodu. Jesteś gotowy na to samo? - Chyba tak... - Czyli oboje jesteśmy wspaniałomyślni. – Wstała ze skały. – Albo rozsądni. Skoro o rozsądku mowa, to limoncello było wyśmienitym aperitifem, a zaczynam być głodna. Musimy wracać do miasta, żeby coś zjeść? - Za następnym cyplem jest mała tawerna. - Super. – Uśmiechając się szeroko, i na nim wymusiła uśmiech. – Naprzód! Od tej chwili starajmy się być rozsądni. Wszystko, co powiedziała, miało sens. Bardzo trafnie podsumowała, co kiedyś było między nimi. Uznała jego powody i postanowiła mu wybaczyć. Mogą zacząć od nowa jako współpracownicy oraz przyjaciele. Więc dlaczego nadal coś jest nie tak? Tawerna należała do jego ulubionych, tym bardziej że Sofia podawała najlepsze spaghetti na całej wyspie, a Giuseppe łowił najlepsze kalmary. Dla dziwaków niezainteresowanych widokiem wewnątrz znajdowały się dwa stoliki. W menu tylko jedna potrawa. - Jakie pyszne – westchnęła Anna, podnosząc do ust kolejny kęsek. – Pierwszy raz jem coś tak smakowitego. Czyżbym umarła i znalazła się w niebie? - Tovahna to nie tylko ciężka praca biedaków. – Makarony, oliwki, pomidory, owoce morza... Można tego nie kochać? -

Nadworny

kucharz

zamku

chyba

wszystko

gotuje

z

puszek.

Pomyślałam sobie, że spędzenie tam dwudziestu lat to istna tortura, ale jest ta tawerna! Jednak jestem Castlavarą, więc mogę zażądać, żeby Sofia przeniosła się na zamek i dla mnie gotowała.

Powiedziała to w języku Tovahny, podczas gdy Sofia i Giuseppe obserwowali ich z progu. Słysząc jej słowa, skamienieli, nie kryjąc konsternacji. Popatrzywszy na nich, zbladła. - Nie, nie! Ja tylko żartowałam! – Gdy podeszła do kobiety, ta aż zadrżała. Właśnie z tego powodu coś jest nie tak, pomyślał Leo. Przyjaciółka i

koleżanka

lekarka?

Owszem,

ale

ciągle

to

Castlavara.

Wcześniej

przedstawił ją im oraz trójce ich dzieci. Teraz zauważył, że Sofia aż się cofnęła przed nadchodzącą Anną. To nie zniechęciło Anny. Mocno chwyciła jej spracowane dłonie. - Sofia, to był żart, na dodatek głupi. Nie zamierzam niczego żądać. - Może pani zabrać nam dom – jęknęła zrozpaczona kobieta. - Nie mogę. - Ty na tej wyspie możesz zażądać, czego zechcesz – odezwał się Leo. - Niczego nie zażądam. - Trzeba dużo czasu, żeby ludzie się o tym przekonali. - Ile czasu? Dużo? Dwadzieścia lat? - Do tego chcesz się zobowiązać? - No tak – zgodziła się, po czym zwróciła do Sofii. – Proszę, uwierz, ja nikomu nie zagrażam. Tak, jestem waszą władczynią, ale nie zamierzam się wtrącać w wasze życie. Chciałabym, jeżeli to możliwe, pomóc doktorowi Leo wybudować szpital. Może z czasem zdobędę wasze zaufanie, może zostanę waszym przyjacielem. Uśmiechnąwszy się krzywo, Sofia wróciła do kuchni, a za nią dzieciaki. Za to Giuseppe stanął w drzwiach z ramionami splecionymi na piersi, w pozycji obronnej.

- Leo, pomóż – jęknęła Anna. - Już dobrze. – Wstał od stołu, by objąć ją w tali gestem równie obronnym co gest gospodarza. – Nie bierz tego do siebie. Jesteś... - Wiem, jestem Castlavara. – Westchnęła. – Ale chcę zrobić coś dobrego. Giuseppe, proszę, przekonaj Sofię, że nie zabiorę jej z tawerny, nie zabiorę jej tobie i waszym dzieciom. Wiesz dlaczego? Bo przez dwadzieścia lat będę tu przychodzić raz w tygodniu, siadać pod oliwkami, żeby zajadać się waszym spaghetti z kalmarami. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu. - Będzie pani tu przyjeżdżać? – zapytał podejrzliwie Giuseppe. – Z doktorem? - Raczej bez. Zamierzam cieszyć się tą wyspą, ale wydaje mi się, że będę się nią cieszyć samotnie. Wróciła do stołu, by dokończyć lunch. Leo spoglądał na gospodarza, który popatrzył na Annę, po czym wzruszył ramionami. Wszystko w rękach Boga, mówił język jego ciała. Nic dodać, nic ująć, pomyślał Leo. Wrócił do stołu, do kobiety, którą kiedyś kochał... I nadal kocha. Dwadzieścia lat? Wszystko w rękach Boga.

ROZDZIAŁ ÓSMY Pół roku później Siedziała na plaży. Była dziewiąta wieczorem. Cały dzień spędziła na planowaniu, w chaosie związanym z przebudową starego zamczyska na nowoczesny zakład opieki zdrowotnej. Głowa jej pękała od huku wiertarek, stukania młotków, argumentów architektów. Chyba dzwoni któryś z nich, pomyślała, albo któryś z budowlańców, pomyślała. Miało się wrażenie, że całej wyspie zależy na uruchomieniu szpitala, więc jeżeli to wymaga komunikacji o północy, to niech tak będzie. Wiele się działo przez minione pół roku. Odbyło się bardzo ważne spotkanie

z

prawnikami

w

Mediolanie,

którzy,

o

dziwo,

wpadli

w entuzjazm. - Przez całe lata, stojąc z boku, niewiele mogliśmy zrobić. Ale jeżeli chce pani zrobić dla Tovahny coś dobrego... Bardzo tego chciała. Wyjaśniali jej różne zawiłości prawa, a ona starała się to zrozumieć. Tak czy owak, czuła, że ma o tym jako takie pojęcie. Odesłała Victoira na emeryturę. Był obleśny, ale potrafił uszczęśliwić wuja i kuzyna. Zamiast niego to Martin pomógł jej zebrać porządny zespół specjalistów do spraw finansów. Przyjechał na tydzień z Jennifer i jej psami. W ich towarzystwie poczuła się prawie jak w domu. Obwiozła ich po wyspie, poznając przy okazji więcej mieszkańców. Wypiła więcej kieliszków domowej roboty limoncello i grappy, niż powinna, ale wszystko to sprawiało jej radość.

Wciąż czuła się obco, ale się z tym pogodziła. Mimo że miejscowi nadal traktowali ją nieufnie, robiła coś, co dawało jej dużo radości. Co

z

Leem?

Rzadko

go

widywała.

Spotkał

się

z

architektami,

planistami, murarzami, dostawcami, ale gdy ci odjeżdżali, też znikał. Wiedziała, że ma dużo na głowie. Od Carli dowiedziała się, że jego matka jest w stanie agonalnym oraz że potrzeby medyczne Tovahny nadal się piętrzą. Do otwarcia szpitala nie miała prawa zatrudnić liczniejszego personelu, a sama też nie mogła pomóc, cały czas zajęta na budowie. Telefon. Nich dzwoni, dosyć pytań o budowlane szczegóły. Telefon ucichł, ale po chwili odezwał się znowu. Wzdychając, spojrzała na ekran. Leo. Serce zabiło jej mocniej. - Chwileczkę, Leo. Muszę przywołać psy. Boris! Daisy! Do domu! Dwa spaniele podbiegły w podskokach ucieszone, że za chwilę wskoczą do łóżka swojej pani. To łoże jest zdecydowanie za duże. Nie myśl o tym. - Co mogę dla ciebie zrobić, Leo? - Potrzebna jest twoja pomoc. Dwa kutry rybackie zderzyły się w wejściu do portu. Ci idioci nie mieli świateł. Podejrzewam, że żarówki się przepaliły, a obaj chcieli zaoszczędzić na nowych, polegając na oświetleniu innych kutrów. Wybuchł zbiornik paliwa. Wiem, że twoja sala operacyjna jeszcze nie jest gotowa. Pierwszy raport mówi o sześciu członkach załogi. Jadę tam teraz motorówką. Anna, nasza izba przyjęć pomieści

dwóch

poszkodowanych.

Potrzebujemy

lekarza,

ale

i pomieszczenia. Nie byłem tam od jakiegoś czasu, ale, kurczę, jak to teraz wygląda? Pół roku temu Leo odrzucił jej propozycję pomocy w jego szpitalu.

- Anna, nowy szpital jest dla Tovahny najważniejszy. Jeżeli przez kilka miesięcy potrafisz nie być lekarzem... Miał rację. Więc przez pół roku zmagała się z biurokracją. Nie przyjęła ani jednego pacjenta. Ale teraz Leo prosi ją o pomoc. - Wszystko już jest gotowe. – Na wzmiankę o wypadku poczuła przypływ adrenaliny. – Otoczenie wygląda jak po wybuchu bomby, ale część

ratunkowa

jest

gotowa.

Przez

ostatnie

dwa

tygodnie

kompletowaliśmy wyposażenie. Możemy przyjąć osiem osób. Słyszała odgłos silnika motorówki, szum wiatru w tle, krzyki. Nic nie widziała, bo jej plażę zasłaniał cypel, za którym był port. Za to mogła sobie wyobrazić, jak Leo mknie motorówką na miejsce wypadku. Bardzo chciała być razem z nim. Bardzo chciała... Nieważne, co by chciała. Liczy się to, co ma do zaoferowania. - Byłeś tam dwa tygodnie temu w trakcie malowania, ale zrobiliśmy duże postępy. Kiedy przypłynął sprzęt, uznałam, że głupio do końca budowy trzymać go w magazynie. Wszystko jest rozpakowane, sale operacyjne wysterylizowane, po prostu gotowe. Nie mam leków, ale sądzę, że nie będzie problemu z przewiezieniem ich od was. Mam osiem kabin. Ofiary poparzeń wymagają natychmiastowej pomocy. Może dojść do wstrząsu, hipotermii, niewydolności krążenia. Na pewno konieczna będzie ewakuacja, bo żaden mały szpital nie dysponuje wyposażeniem do długoterminowej opieki nad ofiarami poważnych poparzeń. Jednak wstępna stabilizacja jest konieczna. - Przewieź ich na przystań pod zamkiem. Carla jest w szpitalu? - Nie, jedzie z Freyą do portu. W szpitalu Bruno organizuje ich przyjęcie. - Można by od razu dostarczyć ich tutaj. Ilu masz pacjentów leżących?

- Siedmiu, ale nikt w stanie zagrożenia. – Zamilkł, a ona niemal słyszała, jak pracują jego szare komórki. – Trzymam cię za słowo. Masz sprzęt chirurgiczny? - Mam wszystko oprócz leków. Podjął decyzję. - Wezwałem cały personel. Bruno przekieruje ich do zamku. Zostawię tu jedną pielęgniarkę. Bruno dowiezie leki. – W tle usłyszała czyjś krzyk, a potem nieco słabszy odzew. – Przyjęcie ich pozostawiam tobie. - Nie chcesz, żebym też tam popłynęła? - Bardziej się przydasz w zamku. Jesteśmy dziesięć minut od ciebie. Zajmę się reanimacją, ale pozostałych łodzie przywiozą do ciebie. Trzymaj się. - Ty też się trzymaj. – Jako lekarz rodzinny nigdy nie miała do czynienia z takim wyzwaniem, w obliczu jakiego stanął Leo. Ale oboje odebrali odpowiednie wykształcenie. I obojgu im teraz się ono przyda. Jego oczom ukazał się przerażający widok. Płonące kłody drewna na wodzie, po jednej łodzi został tylko zwęglony kadłub, druga była kompletnym wrakiem. Znał ich załogi. Tego wieczoru w ratuszu miała być transmisja Pucharu Świata piłki nożnej, więc szyprowie starali się wrócić z połowów przed rozpoczęciem meczu. Wpływać do portu bez świateł?! Żeby trochę zaoszczędzić?! Na miejscu już była łódź miejscowej guardii, dwa inne kutry oraz dwa pontony. Wszystkie na wiosłach, bo nie używa się silnika tam, gdzie doszło do rozlania oleju. Zauważył, jak dwóch rybaków wciąga kogoś na pokład. Ciało? Koniec nadziei, że pierwsze wezwanie wyolbrzymiało sytuację.

- Doktorze! – To Pietro, szef guardii na Tovahnie. – Mamy tu dwóch. W złym stanie. Czerech jest na pokładzie Mariki, chyba w lepszym stanie, ale nie jestem tego pewien. Przed chwilą wyłowili jeszcze jednego, ale chyba go straciliśmy. Jeden zaginiony. - Skieruj Marikę na przystań pod zamkiem. – Nie mógł się zająć poszkodowanymi z dwóch łodzi. - Zamek? - Czeka tam doktor Raymond. - Ta Castlavara?

– Mimo dramatyzmu

sytuacji w głosie Pietra

zabrzmiało niedowierzanie. - Chcemy, żebyś ty albo Carla się nimi zajęli – zauważył szyper Mariki. – Dlaczego mamy zabierać ich do zamku? Miejscowi nie sprzyjali pomysłowi Anny. Dostawali wprawdzie zapłatę za prace na zamku, ale zawsze tak było. Leo nieraz słyszał, jak mówili: - Zobaczysz, to będzie tylko dla bogatych. Szyper wymówił słowo „zamek” z wyraźną niechęcią. - Nie możemy zawieźć ich do szpitala? - Nie. Do zamku. Tam wszystko jest przygotowane. Poza tym są tam Bruno, Freya, Carla i wszystkie nasze pielęgniarki. Angelo, ruszaj. – Nie było czasu na wyjaśnienia, bo podpłynął jeden z pontonów. – Pilnujcie, żeby drogi oddechowe były drożne i nie przestawajcie polewać poparzeń wodą. Angelo rzucił mu niedowierzające spojrzenie, ale polecenie wykonał. Wyspiarze mieli w genach nienawiść do rodu Castlavarów. Widzieli, co Anna robi, słyszeli, że uratowała Carlę, ale wieków podejrzliwości szybko nie da się zapomnieć. Wszyscy czekali na opuszczenie mostu zwodzonego, wyczekując, aż Anna odkryje karty.

Rybak wyłowiony z wody żył, aczkolwiek ledwie. Nałykał się wody i prawdopodobnie nawdychał dymu z płonącego oleju. Jego reanimacja kosztowała Lea sporo wysiłku. Akurat wysyłał go na jednej z łódek do zamku, gdy z oddali dobiegł go krzyk. - Doktorze, mamy Giulia! Próbował dopłynąć do brzegu. Nie wygląda dobrze. Niedomówienie. Tym razem reanimacja skończyła się porażką. Ile trzeba adrenaliny, by poparzony rybak dopłynął do brzegu? Giulio był dobrze po siedemdziesiątce i chorował na serce. Od dawna należała mu się sztuczna zastawka. - Nie mam pieniędzy na pobyt za granicą i nie chcę, żeby moja rodzina miała długi. Nie, moje stare serce samo zdecyduje, kiedy się wyłączyć. Dzisiaj zdecydowało. Ostatnia łódź przewiozła Lea z ciałem rybaka do zamku. Stojąc nad przykrytymi

płachtą

noszami,

czuł

ciężar

izolacji,

biedy

oraz

odpowiedzialności lekarza w obliczu koszmaru. Takie tragedie z ofiarami śmiertelnymi na Tovahnie już się zdarzały. Po każdej zapadał się w otchłań bezradności, ponieważ jego szpital nie był na to przygotowany, więc ludzie umierali. Poczucie bezradności towarzyszyło mu od dnia śmierci ojca. O ironio, na zapalenie wyrostka robaczkowego, bo nie było lekarza ani szpitala. Obiecał sobie, że już nikt z tego powodu nie umrze. Teraz utknął na łodzi, a kto wie, co dzieje się na zamku? Bruno i Freya są młodzi, pełni dobrych intencji, ale wymagają nadzoru. Carla po chorobie wróciła do pracy, ale brakuje jej zdecydowania dawnej Carli, trochę drżą jej ręce, czasami waha się tam, gdzie nie ma miejsca na wahanie. Czyli zostaje Anna.

Podpływali już do ponurej bryły zamczyska. Jest zależny od Anny, od jej obietnic, jednak kto jak kto, ale on powinien wiedzieć, że obietnice nic nie znaczą. Całkiem niestosownie wróciło wspomnienie pewnej nocy. Cudownej nocy. - Będziemy mieli dzieci, razem będziemy pracowali, nasze życie będzie usłane różami. Anna, wyjdziesz za mnie? Potem koszmarna kolacja z jej matką, zwrot pierścionka... Cholera. Nawoływania dobiegające z mola, naprowadzające błyski latarek... Przed pojawieniem się Anny miejscowi nie mieli wstępu do zamku. A ona to zmienia. Popatrzył

na

nosze

ze

zwłokami

Giulia.

Szczęśliwe

życie,

ale

niepotrzebna głupia śmierć. Poczuł się zbędny. Obiecywał poprawić los wyspiarzy, a ludzie nadal umierają. Umrą też tej nocy. Widział stan tych już przeniesionych do zamku. Tu potrzebny cud, a to, czym dysponuje Anna... Robi, co w jej mocy, ale piętno wypalone przez ród Castlavarów na wyspiarzach nie znika. Cóż, historii się nie zmieni. Była bezradna, bo pod jej rękami umierał dwudziestotrzylatek. Sala operacyjna była w pełni wyposażona. Bruno i Freya owijali poparzone kończyny ochronną folią, która jednocześnie łagodzi ból. Carla zajmowała się złamaniem ręki, bo nieunieruchomione mogło zatrzymać krążenie. Wcześniej Anna nie miała pojęcia, z czym boryka się Leo. Do tego w pojedynkę. Ale nie ma czasu na myślenie o nim. Regulowała tlen rybakowi, który, wydawało się, że zaraz zejdzie. - To Tomas, najlepszy kumpel mojego młodszego brata – powiedział Bruno, gdy go przywieziono. – Anna, nie mogę...

Wszyscy mieli z tym problem. Bruno i Freya nigdy nie widzieli tak poważnych oparzeń. Carla owszem, ale od czasu udaru straciła pewność siebie. Medycyna rodzinna nie przygotowała Anny na coś takiego. Patrzyła, z jakim trudem Tomas oddycha, jak z każdą chwilą przegrywa tę walkę. Gdy wszedł Leo, mało się nie popłakała. - Co się dzieje? – zapytał, stając obok niej. - Leo, Tomas i ja potrzebujemy twojej rady. Tomas nie stracił przytomności, więc ostatnie, co chciałby usłyszeć, to to, że lekarz nie wie, co robić. - Tomas, przyszedł doktor Aretino. Opowiem mu pokrótce, co już zrobiłam. – W pewnej chwili przerwała relację, kończąc ją słowem „ale”. Ale to nie pomaga. Ustąpiła mu miejsca. W jej opinii chłopak wziął na siebie cały impet wybuchu. Oprócz oparzeń klatki piersiowej miał liczne rany. Do tego bardzo płytki oddech, co mogłoby wskazywać na uszkodzenie dróg oddechowych oraz płuc. Leo szybko oszacował stan pacjenta, po czym zacisnął dłoń na jego zdrowym nadgarstku. - Tomas, wpakowałeś się w niezłą kabałę – powiedział. – Ale za to jesteś pierwszym pacjentem w tym Wspaniałym Zamkowym Szpitalu Doktor Anny. Szczęściarz z ciebie. Mamy tu nowiutkie sale operacyjne i najnowocześniejszy sprzęt, więc Anna i ja nie możemy się doczekać, żeby wypróbować

nasze

nowe

zabawki.

Będziesz

naszym

królikiem

doświadczalnym. Przerażająca perspektywa, ale Anna dostrzegła lekki spadek napięcia mięśni, osłabienie reakcji „uciekaj albo walcz”, a to świadczyło o zaufaniu do Lea. Bo Leo jest jednym z nich. Ona tego nie dostąpi.

- Tomas, teraz uśpimy cię w jednej z tych wspaniałych sal operacyjnych doktor Anny – mówił Leo, spojrzeniem dając jej sygnał, by go słuchała. – Coś gorącego uderzyło cię w klatkę piersiową, przez co w środku powstał strup, który utrudnia ci oddychanie. Musimy zrobić nacięcie, żeby usunąć ucisk. To zabieg pod narkozą, więc nic nie poczujesz. Zgadzasz się? Tomas wyraźnie się rozluźnił, składając swój los w ręce Lea. Anna zrobiła to samo. Pierwszy raz widziała pacjenta tak poparzonego i poranionego. Leo zdecydował się na escharotomię, czyli wycięcie uszkodzonej tkanki w celu zmniejszenia ciśnienia. Nigdy nie przeprowadzała takiej operacji, za to Leo mówił o tym, jakby dla niego było to jak bułka z masłem. - Kochani, bierzemy się do roboty. Kilka minut później cały zespół znalazł się w sali operacyjnej. Leo rozdzielił obowiązki. Annie przypadła rola anestezjologa, mimo że jeszcze nigdy nie znieczulała tak bardzo poparzonego pacjenta. - Nie masz nikogo bardziej kompetentnego? – szepnęła, kiedy myli ręce. - Carla nadal czuje się niepewnie. Zna swoje granice i chce, żebyś ty to robiła. Anna, potrafisz. - Leo, przy takich problemach z oddychaniem... -

Wykorzystaj

całą

swoją

wiedzę

i

się

postaraj.

Jak

będziesz

potrzebowała wsparcia, poproś. - Ciebie? - Nigdy nie mieliśmy anestezjologa z prawdziwego zdarzenia, a jakoś razem z Carlą sobie radziliśmy. Czytaliśmy, aż wykuliśmy na pamięć poziomy natlenowania, przepływy tlenu itepe. Jeszcze przed udarem Carla raz za razem szukała u mnie wsparcia. Więc jeżeli będziesz miała pytania, pytaj. Nie będę osądzał.

Nie brała tego pod uwagę, tym bardziej że zdawała sobie sprawę, jak Leo docenia to, że dostał parę rąk z medycznym wykształceniem. Przez cały czas odczuwała jego bliskość. Nie myśl o tym, jak bardzo leży mu na sercu dobro wyspiarzy, nie podziwiaj jego sprawnych palców ani nie przyznawaj, że Leo jest po prostu... Kimś, kogo kochałaś? Skupiła się na monitorach, które pokazywały, że serce Tomasa nadal bije, a natlenowanie wzrasta. Być może chłopak z tego wyjdzie. Obserwowała, jak Leo w skupieniu oddziela zwęgloną warstwę tkanki. Musiał uważać na mnóstwo ograniczeń, żeby nie spowodować jeszcze większych szkód. Już

przy

pierwszym

nacięciu

klatka

piersiowa

pacjenta

zaczęła

swobodniej unosić się i opadać. W końcu Leo przeszedł do kauteryzacji rany, by zamknąć krwawiące naczynia. Robił to szybko, nie przejmując się wyglądem blizny. Tomas i tak będzie miał mnóstwo blizn. Czekały go miesiące, a nawet lata przeszczepów skóry. Cały zespół obserwował go z zapartym tchem. - Zostawimy go w śpiączce farmakologicznej – odezwał się Leo. – Jego mózg musi się skupić na powrocie do zdrowia, nie na bólu. Jest pierwszy na liście do ewakuacji. Anna pokiwała głową. Wyspiarze niechętnie opuszczali Tovahnę, ale w przypadku poparzeń trzeciego stopnia nie było wyboru. - Zostanę przy nim – powiedziała z wahaniem, bo słyszała, co wydarzyło się na morzu. – Co z Giuliem? - Nie żyje – odparł ze smutkiem. „Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie”. Ten cytat z wiersza Johna Donne’a przychodził jej do głowy za każdym razem, gdy w jej angielskim

miasteczku umierał któryś z pacjentów. Ale nie tam się urodziła, nie tam chodziła do szkoły. Nie było jej tam dane dzielić z innymi żałoby. Ze

zwieszoną

głową

Leo

przeszedł

do

kolejnego

poparzonego.

Współczuła mu z powodu rybaka. A i sama poczuła się osamotniona. Tomas wymagał

specjalistycznej

opieki,

a żadna z miejscowych

pielęgniarek nie przeszła takiego szkolenia, więc siedziała przy nim, patrząc, jak jego klatka piersiowa miarowo podnosi się i opada. Dzięki doktorowi Aretino Tomas będzie żył.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Ostatni z trzech śmigłowców odleciał przed świtem. Tomasa zabrał pierwszy. Na pokładzie każdego znajdował się specjalistyczny zespół urazowy. Dzięki wysiłkom Anny mogły lądować na jednym z dachów zamczyska. Patrząc za ostatnią maszyną, powinna się cieszyć, że lądowisko się sprawdziło,

a

mimo

to

czuła

tylko

pustkę.

Obserwowała,

jak

Leo

przekazywał pacjentów medykom. Stał teraz zgarbiony i przygnębiony. - Wszyscy przeżyją – stwierdziła półgłosem. – Nawet Tomas. Ma ręce i nogi w porządku, i obrzęk gardła, ale twarz nie wygląda najgorzej. - Ale za jaką cenę? – Leo nadal patrzył w niebo. – Zdajesz sobie sprawę? Przepraszam. Nic się z tym nie da zrobić. - Jakieś wyjście może się znaleźć. - Wykluczone. Zrobiłaś wystarczająco dużo. To, że przygotowałaś ten szpital... Już samo to zakrawa na cud. Nie możemy liczyć na więcej. - Możliwe. – Zamyśliła się. Czuwając przy Tomasie, miała dużo czasu na rozmyślania. W tle słyszała odgłosy dochodzące spoza sali operacyjnej – krzątaninę personelu, dobiegający z zewnątrz płacz bliskich. - Chyba będę musiała porozmawiać z Victoirem. – Czekała niepewna, czy Leo jest w nastroju do wysłuchania jej planów. - Dlaczego? – zapytał obojętnym tonem. - Bo jest nieuczciwy.

- Jak to? – Zaniepokojony spojrzał na nią. Dobry znak, pomyślała. Wszystko, żeby przerwać jego cierpienie. - Czy wiesz, że Martin przejrzał zamkową księgowość? – Pokręciła głową. – Okazało się, że od lat Victoir zapełnia swoje kieszenie na różne kreatywne sposoby. - Jaki to ma związek z tym, co mamy teraz? - Ponieważ za dwa tygodnie mam zamiar wydać przyjęcie. Bankiet nad bankietami. Dla uczczenia dnia otwarcia zamku dla mieszkańców Tovahny. - Jakie przyjęcie?! - Dziwne, że jeszcze o tym nie słyszałeś. – Lekko się uśmiechnęła. – Prace budowlane dobiegają końca, ale jestem niecierpliwa i chcę już wydać przyjęcie. Planuję je od wielu tygodni. Będzie się to wiązało z maleńkim oszustwem. Zarząd trzyma się litery prawa, ale nie będą się temu zbytnio przyglądać. - Ne rozumiem. - Dla mnie to jasne. Wydajemy przyjęcie, żeby pokazać wszystkim, co robimy.

Każdy

mieszkaniec

Tovahny

będzie

mile

widziany.

Będzie

wspaniale, ale musi być jedzenie, - Anna, uważam, że teraz nie... - Nie pora na rozmawianie o przyjęciach? Właśnie że jest. Wysłuchaj mnie. Być może nie wiesz, że mój kuzyn i wuj mieli fioła na punkcie aprowizacji. Tutaj można zgromadzić jedzenie dla całej armii. – Uniosła brwi. – W podziemiach zamku znajduje się ogromny magazyn. Są tam pięćdziesięcioletnie puszki z fasolką. I zamrażarki z mrożonkami na ponad rok. - Ale... - Dzisiaj w nocy zastanawiałam się, jak mogę pomóc rannym rybakom. Ich leczenie i rehabilitacja będą kosztowały fortunę. Warunki funduszu nie

pozwalają mi im pomagać, ale gdyby dla mnie pracowali... - Oni są rybakami. - No właśnie. – Uśmiechnęła się zadowolona ze swojego pomysłu. – Oto mój plan wspomagany przez niezbyt uczciwego Victoira. Wyobraź sobie, że jutro wyjdzie na jaw dokument datowany... dwa dni wcześniej. Jego subtelności pozostawię Victoirowi. Okaże się, że dwa dni temu poleciłam dwóm kutrom złowić ryby do moich zamrażarek. Znajdzie się też antydatowane zamówienie na kucharzy. Do tego menu z daniami z ryb z dzisiejszego wypadku. To trochę skomplikowane, przyznaję. Klika osób będzie musiało trzymać kciuki. Potrzebna też będzie współpraca miejscowych. Sprowadza się to do tego, że wszyscy poszkodowani w tej eksplozji byli zatrudnieni w zamku. Przeze mnie. Dla mojej własnej przyjemności. Zatem fundusz odpowiada za ich opiekę medyczną. Leo się zamyślił. - Zdajesz sobie sprawę, o jakich sumach mówimy? – zapytał w końcu. – Specjalistyczna opieka, rehabilitacja, koszt pogrzebu Giulia. Poza tym on i jego żona mieszkali na tym kutrze. Gdyby był na twojej liście płac... - Leo, ile razy mam ci przypominać, że ten zamek nie należy do mnie? Ani te pieniądze, a w porównaniu z tym, co jest w bankach, to mały pikuś. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek potrafiła roztrwonić taką kasę. Ale spróbuję. Moi przodkowie wyciskali z miejscowych ostatnie poty, żeby zapełniać skarbiec, i to nie są moje pieniądze. Należą się mieszkańcom. Więc doktorze Aretino, to dobry pomysł czy zły? Rzucił jej zdumione spojrzenie. - Genialny. Jeżeli mówisz serio. - Jak najbardziej serio. Myślisz, że wyspiarze przyjdą na moje party? - Jeżeli im wyjaśnisz, czemu ma służyć...

- Super. – Westchnęła, masując kark. Pomyślała o swoim łóżku. Padała z nóg, ale pójść teraz do łóżka... Nie zaśnie. Obserwując jego minę, poczuła, że jej pomoc została doceniona, ale pod tym krył się smutek z powodu śmierci rybaka. Popatrzyła na spokojne morze szumiące pod murami zamku, z poblaskiem wschodzącego słońca. Leo jest równie zmęczony, a do tego przygnębiony. Jeżeli zostanie sam, wróci do swojego szpitala. A tam wszystko jest pod kontrolą. Ma przy sobie telefon, więc w każdej chwili mogą do niego zadzwonić. Gdyby ustawił dzwonek na pełną głośność, usłyszeliby go, będąc w wodzie. Więc dlaczego nie? - Leo, idę popływać. Idziesz ze mną? - Teraz?! - Miałeś zamiar wziąć prysznic, tak? Na dole też jest prysznic. Popływasz, opłuczesz się i wtedy pójdziesz do siebie. Idziesz? Bo ja idę. Już nawet znam drogę – pochwaliła się. – Trzy poziomy niżej jest basen wykuty w skale z tunelem prowadzącym na otwarte morze. Mimo że zamek do mnie nie należy, w tej chwili uważam ten basen za swój. Dołącz do mnie. – Zniknęła na schodach. Powinien pojechać do domu, zajrzeć do matki, potem wrócić do szpitala. Zadzwonił w oba miejsca. Przy matce czuwała ciotka, w szpitalu też nie był potrzebny. Gdzieś z dołu doszedł go plusk wody. Wyjrzał poza mury. Anna, tylko w majteczkach, młóciła ramionami wodę, podążając do końca basenu. Płynęła niczym wydra, jakby pływanie było jej drugą naturą. Gdzie się nauczyła tak pływać? Jak rodowita wyspiarka. Nie, ona nie jest stąd.

Powinien pojechać do matki, ale płynąca Anna, szafirowa woda, tragedia,

zmęczenie...

W

głowie

mu

się

mąciło.

Rozsądek

walczył

pragnieniem, ale Leo był zbyt skonany, by pozwolić rozsądkowi wziąć górę. Jego ciało domagało się jednego, a głowa nie miała siły się temu oprzeć. Pragnął być z Anną. Woda działała jak balsam. Zawsze tak było. Jej matka pływała jak ryba i odkąd pamiętała, pływanie stanowiło część ich życia. Katrina często pakowała się w kłopoty, a gdy było bardzo źle, jakimś sposobem lądowała nad morzem albo jeziorem, albo na basenie. - Pływanie pomaga zapomnieć – powiedziała kiedyś swojej małej córce. – Nie myśl o tym, że woda zimna albo co czeka cię potem. Pomyśl, że jesteś zwinną rybką, a woda jest tylko twoja. To twój dom, skarbie. Woda to twoje bezpieczne miejsce. Gdy z biegiem lat Anna zorientowała się, jak mało było bezpiecznych miejsc dla matki, zaczęła się bać matczynej pasji. Katrina nachodziła ją totalnie rozbita po jakimś nieudanym romansie albo narkotykowym ciągu. - Kochanie, zawieź mnie na basen, a lepiej nad morze. Pływały w mróz albo „włamywały” się do okolicznych basenów, a Anna się na to godziła, czując, że woda działa na Katrinę kojąco. Teraz zrozumiała dlaczego. Dzieciństwo matki bez wątpienia było smutne, a Anna w morskich wodach u podnóża zamku czerpała podobny spokój. W trakcie półrocznego pobytu na Tovahnie pływała codziennie i podobnie jak dla matki był to jej czas wyciszenia. Nie wiedziała, czy Leo do niej dołączy, ale nie miało to najmniejszego znaczenia.

A jednak dołączył. Znajdowała się w „basenie”, czyli grocie wykutej w skale u stóp zamku długości basenu olimpijskiego. Przy jego brzegach, wśród wodorostów przyczepionych do skały, małe rybki połyskiwały różnymi kolorami w porannym świetle. Mijała je, ale jej umysł przełączył się na tryb medytacji wywołany pływaniem. Gdy podpłynął Leo, medytacja poszła w las. Podobnie jak ona był zaprawionym pływakiem. Niewielu potrafiło jej dorównać, ale jemu przyszło to z łatwością. Płynęli obok siebie, chociaż wcale nie było to konieczne. Ale żadne nie zmieniło kursu. Był tak blisko, że gdyby przesunęła się o kilka centymetrów, mogłaby dotknąć jego torsu. Miała na sobie tylko majtki, bo podczas pływania stanik za bardzo krępuje ruchy. Powinna była włożyć kostium kąpielowy, ale basen nie był widoczny z okien zamku, a poza tym chciała jak najszybciej znaleźć się w wodzie. Teraz, płynąc niemal synchronicznie tak blisko niego, miała wrażenie, że stali się jednością. Jego ciało nie miało dla niej tajemnic, ale z biegiem lat stał się silniejszy, nabrał postury Apolla. Zapragnęła dotknąć tego ciała, powiedzieć „To moje”. To niemożliwe. Odebrała okrutną lekcję. Od dziesięciu lat musi radzić sobie bez tego. Przez cały ten czas czuła, że odebrano jej część siebie. Napięcie rosło. Gdy stało się nie do zniesienia, przyspieszyła, kierując się do wylotu na otwarte morze. W zatoczce jest bezpiecznie, zatoczka należy do niej. Była to szokująca myśl, więc ją wyciszyła, jednocześnie desperacko licząc, że jemu nie przyszła do głowy.

Nachodziły ją różne dziwne doznania wywołane dramatyzmem tej nocy, umiejętnościami, które musiała przywołać, smutkiem, a teraz zmęczeniem oraz spadkiem poziomu adrenaliny. Nad tym wszystkim górowała myśl, że Leo jest gdzieś za nią. W tym samym morzu. W tym samym świecie. Nagle pojawiło się pytanie: „Wyjdziesz za mnie?”. Zadał je dziesięć lat wstecz, a ona przytaknęła. Powiada się, że przysięga małżeńska jest świętością. Możliwe, że dla niej takie też są oświadczyny. Możliwe, że do śmierci będzie się czuła częścią tego mężczyzny. Bzdura. Przyspieszyła, czując potrzebę ostudzenia czegoś gorejącego w środku, czego nie umiała nazwać. Skupiła uwagę na przepływających obok rybkach. I swoich psach czekających w zamku. Niepotrzebny jej Leo. Gdy dopłynęła do najdalej wysuniętej skały i wynurzyła głowę... był tuż za nią. Znowu pożałowała, że nie ma stanika. Co jej strzeliło do głowy pływać bez niego? To jak zaproszenie. Powinna wrócić na brzeg, zabrać swoje rzeczy i uciec. Nie

mogła,

bo

się

zasapała.

Tak

przynajmniej

sobie

wmawiała.

Podciągnęła się skałę. I czekała. Leo usadowił się obok. - Rewelacja – powiedział. – To, jak pływasz. - To jedna z niewielu wartościowych rzeczy, jakie mam po mamie. - Pływanie oraz zamek. - Nazywasz zamek wartością? – prychnęła, czując, że musi to z siebie wyrzucić. – Tylko gmatwa mi życie. - Jak?

- Bo sprawił, że nie chciał mnie człowiek, którego pokochałam. - Anna... - Zamknij się – warknęła. Dłużej tego nie zniesie. Był taki mokry, taki atrakcyjny, taki... na wyciągnięcie ręki. – Możemy przestać gadać? Na chwilę. Nie wiem jak ty, ale ja w tej chwili kapituluję. W tej chwili mam tylko jedno życzenie, które możesz spełnić tylko ty. Leo, pocałuj mnie, bo oszaleję. Jasne, że ją pocałował. Mógłby tego nie zrobić? To

najpiękniejsza

kobieta,

jaką

poznał.

Naga

poza

skrawkiem

koronkowych majteczek. Kosmyki pięknych rudych włosów oblepiały jej twarz, a na nosie zostało kilka piegów. W spojrzeniu jej pięknych oczu dostrzegł wyzwanie. Leo, pocałuj mnie, bo oszaleję. Jak mógłby jej nie pocałować? Należy do niego. Dziesięć lat temu oddała mu swoje serce i ono nadal do niego należy. To fakt, wiedza tak głęboka, tak silna, że nic tego nie zmieni. Nie

powinna

być

tutaj,

nie

powinna

prawie

naga

całować

się

z człowiekiem, którego nie widziała dziesięć lat. Ale jej ciało dawało sygnały, że tak jest dobrze. Przylgnąwszy do niego, poczuła, że to jest jej miejsce. Ten mężczyzna. To ciało. Jej mężczyzna. Obejmował ją, a jego usta domagały się coraz więcej. To ciepło, to pożądanie, ta siła. Tak jest dobrze. To jej mężczyzna. Nie powinien tego robić. Ale to robi. Kocha tę kobietę całym swoim jestestwem. Jednak gdzieś w otchłani pamięci odezwały demony niepoddające się egzorcyzmom.

To Anna Castlavara. Nawet biorąc ją w ramiona, nawet ulegając pożądaniu, miał przed oczami wydarzenia tej nocy. Nieufność rybaków. Swoje starania, by zdobyli się na zaufanie. Nie ufali jej. Niby dlaczego mieli jej ufać? Jemu ufają. W jednej chwili do niej należał, moment później już nie. Wyczuła, kiedy namiętność przeistoczyła się w coś podobnego do rozpaczy. Gdy ją odsunął ją, o mało się nie rozpłakała. - Anna, nie mogę – wychrypiał. - Dlaczego? Życie jednak toczyło się nadal. Ni stąd, ni zowąd pomyślała, że wkrótce do zamku przyjdą robotnicy, by w szpitalnym skrzydle wstawić okna, a jej i Lea już nie zasłaniają zamkowe mury. Uniosła dłonie, jakby przed czymś się broniła. - Musimy wracać. Masz siłę płynąć? - Oczywiście – prychnęła. – Ale, Leo, pomówmy o nas. - Nie ma żadnych „nas”. - Żartujesz?! Po tym, co było przed chwilą?! Pożądasz mnie tak samo jak ja ciebie. – O co chodzi? – pomyślała skołowana. Dosyć

milczenia.

Stracili

już

dziesięć

lat.

Czym

zaryzykuje,

przerywając barierę pustki? - Leo, rzuciłeś mnie dziesięć lat temu – zaczęła dumna, jak udało się jej zapanować nad drżeniem głosu. – Wmawiałam sobie, że to tylko szczenięca miłość, nic więcej. Ułożyłam sobie życie. Ale teraz to, co czuję... co ty czujesz, Leo, to coś między nami jest realne. Możemy to zignorować? - Uważam, że musimy.

- Podaj przyczynę – nalegała. – Zostawiłeś mnie, złamałeś obietnicę, zniweczyłeś moją ufność. Ale dziesięć lat później ja cię pożądam. Co więcej, potrzebuję. – Potrząsnęła głową. – Leo, potrafię zdobyć się na zaufanie. A ty? – Głos trochę jej zadrżał, bo to było bardzo ważne. - Ja zawsze mam zaufanie. - Dobrze wiesz, że to nieprawda. Zaszufladkowałeś mnie do klanu Castlavarów i twoje zaufanie prysło. - Nie chodzi o ciebie. – Westchnął ciężko. – Ale tak, chodzi o Castlavarów. Jak mam do tego wrócić? - Nie musisz do niczego wracać – zauważyła z ironią. – Może nie zauważyłeś, ale siedzisz na skałach pośrodku morza z półnagą kobietą, a ta skalna półka jest niewielka. Już w tym jesteś. - Nie powinienem. - Więc powiedz, dlaczego. Nie kochasz mnie? - Miłość nie ma tu nic do rzeczy. - Czyżby? – Czuła, jak wzbiera w niej złość. Ale jego mina... Powie, że jej nie kocha? - Anna, czy wiesz, o co mnie prosisz? - Jak to?! Mam wrażenie, że to ja coś daję. - Owszem – przyznał. – I to jest część problemu. Anna, dzieli nas wszystko i musisz z tym się pogodzić. Wychowała mnie matka wdowa, bo ojciec zmarł z powodu braku równowagi władzy i niesprawiedliwego podziału dóbr. Widziałem, do czego zdolna jest władza, tak samo, jak widział to każdy mieszkaniec Tovahny. - To może się zmienić. Już się zmieniło. – Gotowało się w niej. Obnażyła się przed nim, a on nadal ją klasyfikuje. Po prostu kolejna przedstawicielka Castlavarów, kolejny krwiopijca.

- Musisz to dobrze przemyśleć – powiedział. – Pozwól, że przedstawię ci sytuację. - Musisz. – Drżała mimo coraz cieplejszych promieni słońca. Osaczało ją poczucie odrzucenia. - Anna, co by pomyśleli mieszkańcy Tovahny, gdybyśmy się pobrali? – Zacisnął mocno powieki, a ona zorientowała się, że jest zdeterminowany. – W tej chwili do twoich poczynań podchodzą z ostrożnym optymizmem. To zrozumiałe, ale ty oczekujesz od nich zaufania, a tego nie da się kupić półrocznym remontem. Budowanie zaufania wymaga wielu pokoleń. Poza tym, oni ufają mnie. - Nic dziwnego. - Jest wiele przyczyn, dla których mogliby mi nie ufać. Pozwalają mi szczepić

swoje

dzieci,

ale

nie

masz

pojęcia,

ile

czasu

zabrało

mi

przekonanie ich do siebie. Na wyspie nie ma internetu, telewizji satelitarnej, sieci dróg. Bieda stanowi pożywkę dla uprzedzeń i strachu. – Wzruszył ramionami. – Carli się to nie udało, mimo że leczy ich od lat. Dlaczego? Bo siostra jej babki była żoną twojego dziadka. Dzięki temu Carlę było stać na studia medyczne. Wróciła na Tovahnę, więc wyspiarze to docenili, a mimo to jej nie ufają. Leczyła najcięższe przypadki, ale to niczego nie zmieniło. Słuchała go załamana. - Czyli jestem naznaczona piętnem Castlavarów. - Tak. Niezależnie od twoich intencji. Anna, nie mogę podjąć takiego ryzyka. Nie wystawię na próbę tego, co udało mi się zbudować. - Więc po dziesięciu latach nic się nie zmieniło. - Bo nie może. – W jego głosie zabrzmiała nuta smutku. To nic, pomyślała, w porównaniu z tym, jak ja się czuję. Zdradzona i bezradna.

- Więc wszyscy będziemy żyli długo, ale szczęście nie wchodzi w rachubę. - Anna, mogłabyś... - Milcz! Nawet nie próbuj mi mówić, co mam zrobić ze swoim życiem. Nie twoja sprawa. Zrobię wszystko, żeby na zamku powstał wzorowy szpital, dołożę starań, żeby życie na tej wyspie stało się lepsze. Jako zadośćuczynienie za chciwość i egoizm osobników, których nawet nie uważam za swoich przodków. Ale okazuje się, że nie wolno mi cię kochać, więc nie muszę słuchać twoich sugestii. Twoja decyzja sprzed dziesięciu lat dalej jest aktualna. Okej, akceptuję to. Mam dosyć upokorzeń, ale od tej chwili jesteś dla mnie kolegą po fachu. Dziesięć lat temu postawiłeś swoje bariery, pora żebym postawiła swoje. Łzy spływały jej po policzkach. Uniósł rękę, by je otrzeć, ale ją odepchnęła. - Nie dotykaj mnie! – wykrztusiła. – Ani teraz, ani nigdy. Wskoczyła do wody i popłynęła w stronę brzegu. Trudno płakać pod wodą, ale jej się to udało. Dziesięć lat wcześniej odszedł od ukochanej kobiety, kierowany lojalnością wobec ojczyzny. Wydawało mu się wtedy, że bardziej cierpieć nie można. Czuł, że zrobił to ze szlachetnych pobudek. Mylił się. Teraz ból przenikał go do szpiku kości. Popłyń za nią, obejmij ją. Pal licho konsekwencje, przecież ją kochasz. Ale małżeństwo z Castlavarą? Jednak zachodzą zmiany. Anna organizuje szpital dorównujący tym na kontynencie. Mimo to nie wątpił, że tej nocy łodzie z rannymi rybakami zacumowały pod zamkiem tylko przez wzgląd na niego.

Gdyby zobaczyli, że łączy siły z Anną... Gdyby miał się wżenić w rodzinę Castlavarów... Może z czasem by się to sprawdziło. Ale gdyby wyspiarze nie uwierzyli w zapewnienia? Pomyślał o raczkującym programie szczepień, domowej rehabilitacji, opiece nad cukrzykami, programach opieki nad dziećmi i młodzieżą. Niby proste, ale na pogrążonej w niedostatku wyspie to wyjątkowo odważne przedsięwzięcia. Realizował je, ponieważ jest jednym z nich. Nie jest Castlavarą. Patrzył, jak Anna znika w zamku w drodze do swoich luksusowych apartamentów. Tam jest jej miejsce, bo tak zdecydował los. Dla niego nie ma tam miejsca, bo nazywa się Aretino i jest wyspiarzem, a Anna to Castlavara. Zniknęła mu z pola widzenia. Powinien wrócić do pracy, zajrzeć do matki, zrobić kilka wizyt domowych, wrócić do kliniki. Życie toczy się dalej. Bo musi. A miłość? Jak Romeo i Julia, przyszło mu do głowy, wywołując gorzki śmiech. Tak, oni to rozwiązali. Był pewien, że Romeo i Julia myśleli tylko o sobie i swojej rozpaczy. Gdyby Romeo miał tyle samo obowiązków co on, to czy Szekspir wymyśliłby takie samo zakończenie? Biorąc pod uwagę uwarunkowania rodzinne, Romeo na pewno by odszedł, bo tak jak on nie miał wyboru.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Uroczyste otwarcie Centrum Medycznego na zamku było na pewno przedwczesne, ponieważ było jeszcze dużo do zrobienia, ale jeżeli Anna miała zdobyć fundusze na leczenie rybaków, musiało odbyć się już teraz. - Zgodziliście się na budowę szpitala – mówiła w rozmowie z zarządem funduszu – bo musiałam mieć odpowiedni sprzęt. A że budowa oddziału ratunkowego została już zakończona, chcę to jakoś uczcić. I tak znowu powołano się na jeden z warunków umowy spisanej lata temu:

„Środki

będą

wykorzystane

na

przyjemności

aktualnego

spadkobiercy”. Teraz, w sobotę, powinna być zadowolona, ale nie była. Poranne pływanie z Leem niemal całkowicie zaburzyło jej równowagę i znowu stała się tamtą zakochaną dziewiętnastolatką. Idiotyzm.

Co

się

zmieniło?

Dalej

mieszka

w

luksusowych

apartamentach razem z ukochanymi psami, ma prywatną plażę pod zamkiem, którego mógłby jej pozazdrościć niejeden milioner. Mimo to umiera ze smutku. Przez ten jeden pocałunek.... Przez dwa tygodnie przygotowywała zamek na podjęcie wyspiarzy. Plan przewidywał w sobotę przemówienia oraz ucztę, a w niedzielę poświęcenie

szpitala.

Ten

weekend

miał

na

celu

przyciągnięcie

miejscowych, pokazanie, co robi. Oraz zdobycie ich zaufanie? Na zamkowym podwórcu ustawiono namioty z jedzeniem, piciem, grami takimi jak rzucanie obręczami do celu, wróżkami.

- Bo bez wróżek nie ma zabawy – wyjaśniła członkom zarządu. Wkrótce jedna część tej przestrzeni będzie przeznaczona dla karetek i recepcji, a druga, odgrodzona, zamieniona w ogród dla pacjentów chodzących. Dalszy plan przewidywał centrum sztuki, wycieczki z przewodnikiem po podziemnych labiryntach, wycieczki o profilu historycznym. Marzył jej się basen oraz centrum rehabilitacji. Teraz miejscowi sprawiali wrażenie zadowolonych, ale wszędzie, gdzie się pokazała, gwar przycichał. Witano ją uprzejmie, wyrażano wdzięczność za to, co robi, ale... zawsze z dystansem. Na

murach

zastała

wielu

Tovahnańczyków

z

zainteresowaniem

oglądających plany przebudowy. I znowu ten dystans. Zeszła niżej, tam, gdzie znajdowały się liczne, jeszcze nieużywane pokoje

już

wyposażenia,

podzielone

na

wyszorowane

osobne posadzki,

oddziały.

Na

pomalowane

ścianach ściany,

projekty kolorowe

zasłony oraz pościel. Mnóstwo roboty dla każdego, kto potrafi szyć. - Lubię, jak jest ładnie – poinformowała członków zarządu, a oni bez gadania wszystko podpisali. W pewnym sensie odczuwała zadowolenie, bo ludzie jej dziękowali. Ale zaraz odwracali się do swoich znajomych, którym ufali. Przeszła do ostatniego oddziału, pediatrycznego. Dawną salę balową podzielono na kabiny. Rozsunięcie zasłon powodowało, że każde dziecko od razu znajdowało się we wspólnej części rehabilitacyjnej. Gdy tam weszła, zwiedzający się rozstąpili. Pośrodku tej grupy stał Leo. Nic dziwnego, bo sam należał do tego nieufnego grona. Ale jego darzyli zaufaniem. W kraju demokratycznym wybraliby go na prezydenta. A ona? Byłaby królową. Pionkiem zasługującym na szacunek, ale nie na przyjaźń.

- Witam panią doktor – powiedział bez cienia uśmiechu. – Kapitalne miejsce. - Wszyscy powinniśmy być dumni z tego, co osiągnęliśmy – odparła chłodno. - To jest twoje osiągnięcie. – Podniósł głos, by wszyscy usłyszeli. – Jesteśmy ci bezgranicznie wdzięczni. - Myślcie, co chcecie, ale nie zależy mi na wdzięczności. – Jej spojrzenie powędrowało na Lea. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. - Leo, co się stało? – wyrwało się jej, ale on potrząsnął głową, dając sygnał, by milczała. Nie powinno jej obchodzić, że się zaharowuje. Wyspiarze uśmiechali się i dziękowali uprzejmie, jakby obawiali się, że to wszystko zostanie im odebrane. Ale Leo? Co mu jest? Wygląda fatalnie. Mimo

to

poprosiła,

by

przemówił

do

zebranych,

ale

on

miał

wątpliwości. - To miejsce nie należy do mnie – tłumaczył się. - To jest twoja wyspa – odrzekła. – To wszystko jest dla twoich pobratymców. Po prostu coś powiedz. W końcu się zgodził. Ale do tego nie doszło. Prezes zarządu wygłosił piękną mowę, ale to nie Leo zajął jego miejsce na podium. Zamiast niego ze swojego miejsca podniosła się Carla. - Pewnie został wezwany do nagłego wypadku – wyjaśniła. – Powiem tylko, że doktor Raymond już kompletuje dodatkowy personel medyczny, żeby nasz doktor Leo mógł nareszcie odpocząć.

Pomimo fajerwerków i wspaniałej muzyki Anna nadal czuła pustkę. To milczenie, gdy podchodziła, wymuszone uśmiechy... Kiedy to się skończy? Za dwadzieścia lat? Nagle podeszła do niej Carla. Wyraźne przejęta. - Anna, możesz pomóc? - Oczywiście. - Myślę, że matka Lea umiera. Od kilku dni jej stan gwałtownie się pogarsza. Obawiam się, że Leo spędził u niej kilka ostatnich nocy. Jest wykończony, ale nie zgadza się, żebym go zmieniła. Reszta rodziny jest tutaj, a jemu bardzo zależy, żeby wzięli udział w tej uroczystości. Anna, on się wykończy. Jeśli nie jesteś tu potrzebna, to może byś tam pojechała? - Jasne. Ale nie wiem, czy mu się to spodoba. - Oczywiście, że mu się spodoba – prychnęła Carla zdenerwowana. – Wiem, że coś was łączyło, ale dzisiaj on potrzebuje wsparcia. Medycznego i emocjonalnego. Tu masz adres. Mogę na tobie polegać? Ponieważ matka zasnęła, miał szansę zastanowić się nad wydarzeniami tego dnia. Uroczystość otwarcia pierwszej części szpitala zapowiadała się fantastycznie. Plan Anny był kulminacją jego marzeń. Trochę czasu pochłonie skompletowanie zespołu potrafiącego korzystać z wyposażenia sprowadzonego przez Annę, ale taka oferta już wzbudziła międzynarodowe zainteresowanie. Dodatkowym wabikiem będą mieszkania dla lekarzy. Infrastruktura na wyspie nadal była daleka od idealnej. Słyszał, jak Anna rozmawiała z zarządem. - Jak mam tam mieszkać, jeżeli nie mogę zadzwonić do znajomych na drugim końcu wyspy? Wiedział, że Anna i tym się zajmie.

Jest niesamowita. To kobieta jego marzeń, a on nie może jej mieć. Może za trzy, cztery lata, kiedy miejscowi zaczną nabierać do niej zaufania... Jak bardzo jest zakorzeniona ta nieufność? Miałby połączyć się z rodziną praktycznie odpowiedzialną za śmierć jego ojca? To niemożliwe. W obronnym geście odsunął od siebie te myśli, chociaż serce mu pękało. Jako lekarz wiedział, że matka jest w agonii i trzeba się z tym pogodzić. Przez tyle lat byli tylko we dwoje... Z trudem panował nad emocjami. Z oddali dochodziły do niego odgłosy uroczystości na zamku. Niestety nie dla niego. To zasługa kobiety, którą... kocha? Po raz pierwszy w życiu poczuł się aż tak samotny. To chyba najgorszy dom przy najlepszej ulicy! Dla inwestorów to najlepszy kąsek, ale pod adresem, który dostała od Carli, nie było nic „najlepszego”. Sypiące się tarasy, pochylona fasada. Prawdopodobnie ziemia się obsunęła, pomyślała. Dom Lea stał na końcu szeregu. Przed nim zarośnięty ogródek, w którym przez plątaninę pnączy wybijały piękne kwiaty. Kiedyś ktoś musiał o nie dbać. Czy Leo nic nie dostaje za swoją pracę na tej wyspie? Żeby lekarz mieszkał w czymś takim... Nie jej to oceniać. Zapukała do drzwi, a nie doczekawszy się rekcji, weszła do niewielkiego saloniku. - Leo? - Anna?! Jako lekarz przywykła do takich widoków. W miarę nabywania doświadczenia rośnie akceptacja takich sytuacji.

Wystarczył rzut oka, by się zorientowała, że Donna jest bliska kresu. Choroba wycieńczyła ją jeszcze bardziej. Praktycznie widziało się tylko burzę siwych włosów wokół twarzy. Leżała bez ruchu. Śpi czy zapadła w śpiączkę? - Carla powiedziała, że mogę być ci potrzebna. Wyraźnie nie mógł się otrząsnąć. Trzymał matkę za rękę. - Nie miała prawa. - Carla cię kocha, podobnie jak reszta wyspy. Ze smutkiem popatrzył na matkę. - Nieprzytomna? - Niedawno się poruszyła. Poprosiła o wodę. - To znaczy, że śpi. A ty kiedy spałeś? - Nie pamiętam. Podeszła do staruszki, by policzyć tętno. Miarowe. Czyli jeszcze nie teraz, ale kto wie, ile to potrwa? - Zasłabniesz, jak się nie prześpisz. - Jej siostra... Matka ufa tylko jej, ale ciotka już nie chce przy niej czuwać. Mówi, że się boi. Tak.

Śmierć

bywa

przerażająca,

ale

też

może

być

spokojnym

zapadaniem się w nicość. - Prześpisz się parę godzin, jeżeli przy niej posiedzę? – zaryzykowała. – Nie zna mnie, ale... - Oczywiście, że wie, kim jesteś. Castlavarą. To nie pora na sprzeczki. - Jeżeli wie tyle, to wie też, że jestem lekarzem. Nie powinna się przestraszyć, jak się przebudzi. Leo, obiecuję, że natychmiast cię obudzę. Zaufasz mi?

- Przecież wiesz, że tak. W każdej kwestii. Poważne wyznanie, ale należało puścić je mimo uszu. - Więc zaufaj mi i teraz. Wpuść mnie na ten fotel, a sam idź do siebie i się prześpij. - Anna, po tym, jak cię... - Daj spokój – wyszeptała. – Teraz myśl tylko o matce i o spaniu. – Podniósł się z miejsca i nim się zorientowała, pogładził ją po policzku. – Leo, idź się położyć. Obudzę cię, jak tylko będziesz potrzebny. I wiedz, że możesz mi zaufać. - Ufam ci – odparł zmęczonym głosem. – Ale cała wyspa... - Zapomnij. – Machnęła ręką. – Idź już. Nareszcie spokój. Siedziała wsłuchując się w nieregularny oddech Donny. Może powinna się martwić, może powinna być skołowana po dniu pełnym wydarzeń. Jednak teraz czuła, że jej życie wraca na właściwe tory. Ta kobieta jej nie zna, ale ona nie czuje się obca. Jakby to było jej właściwe miejsce. Noc otulała ją płaszczem ciszy, a reszta świata przestała istnieć. Jedynie oddech chorej odmierzał upływ czasu. Tuż przed świtem Donna otworzyła oczy. Blade światło z zewnątrz rozjaśniało ich twarze. - Ty... – Ledwie słyszalny szept. – To ty, Castlavara. - Na imię mi Anna. Leo śpi w pokoju obok. Tak, należę do rodu Castlavarów. – Nie było sensu zaprzeczać. Ujęła dłoń staruszki, by wsunąć ją pod kołdrę, ale ta ją przytrzymała. - Mój syn cię kocha. - Przywołam go. Przepraszam, że mnie tu widzisz, ale chyba wiesz, że jestem lekarzem? Leo potrzebował snu.

- Nie przepraszaj. To mnie jest przykro. – Westchnęła ciężko. – Anna, on cię kocha. - Ale nie może się ze mną ożenić. – Czemu nie powiedzieć, jak jest? – Twój syn nie zrobi nic, co by mogło jego rodzinę albo Tovahnę narazić na ryzyko. - Wiem – odparła z trudem. – Ale się zakochał. Przy łóżku trzyma twoje zdjęcie, które mi przysłał tyle lat temu. „To kobieta, z którą się ożenię”, napisał. A potem nic. W końcu się wytłumaczył, a ja przyznałam mu rację, że to niemożliwe. Pomyślałam, że mu przejdzie, że zapomni. - To było... rozsądne. - Egoistyczne. Powiedział ci? Skąd miałaś wiedzieć? - Donna... - Ja ci to powiem. – Mocniej ścisnęła rękę Anny. – Czy wiesz, że jego ojciec umarł przez Castlavarów? Tej nocy, kiedy mój mąż dostał zapalenia wyrostka. Była tu Carla, nasz pierwszy lekarz. Powiedziała, że wyrostek pękł i konieczna jest natychmiastowa operacja, ale tutaj ona nie jest w stanie jej przeprowadzić. Wysłałam Lea na zamek, żeby poprosił... – Zacisnęła powieki. – Miał dwanaście lat, więc myśleliśmy, że błaganie dziecka przełamie ich obojętność. Potrzebny był helikopter i pieniądze. Ale twój dziadek tylko zapytał, co on będzie z tego miał, i zatrzasnął mu drzwi przed nosem. - Och, Donna... - Takich historii jest dużo więcej. – Wyraźnie walczyła o każdy oddech. – W każdej rodzinie. Anna, gdyby był jakiś sposób, żeby dalej mógł robić to, co robi z twoją pomocą... Gdyby był jakiś sposób, żeby nie stracił zaufania wyspiarzy. To, co robisz na zamku... Jestem z ciebie dumna. Gdybym wiedziała, jak to zrobić...

- Nie martw się o nas. – Anna otarła łzy płynące po policzkach Donny. – Sami znajdziemy jakieś wyjście. Musimy. - On nie potrafi. Jest jak jego ojciec, za bardzo kieruje się honorem. - Wiem. - To ty musisz coś zrobić – wyszeptała Donna. – Proszę cię... - Zrobię, co będę mogła. – Pochyliwszy się, pocałowała ją w policzek. – Obiecałam Leowi, że go obudzę, jak ty się obudzisz, a ja też wiem, co to honor. Jak nie chcesz, to nie wierz. - Wierzę ci – odparła Donna. – Ale czy wyspiarze się na to zdobędą? Leo spał jak zabity, a jej żal było go budzić. Gdyby go zawołała, obudziłby się błyskawicznie. Jednak najpierw postanowiła się rozejrzeć. Skromnie umeblowany pokój osoby, która przebywa w nim bardzo rzadko. Na ścianach ślady, chyba jeszcze z czasów dzieciństwa, plamy po plakatach na łuszczącym się tynku, spłowiały dywan i proste żelazne łóżko. Na stoliku przy łóżku całkiem przyzwoity zestaw do odtwarzania muzyki. Chwała Bogu, że nie wyrzekł się wszystkiego. I wtedy zobaczyła tę fotografię. Czarno-białą w srebrnej ramce. Już po egzaminach udali się na festyn. Trafili na fotobudkę, do której weszli roześmiani

i

oblepieni

watą

cukrową.

Spoglądało

na

nią

dwoje

rozradowanych młodych ludzi tak ściśniętych w ciasnej budce, że wydawali się zrośnięci. Powiększenie było ziarniste, ale widać było, że są zakochani. Taką samą fotografię trzymała na dnie szuflady. Z jednej strony nie mogła na nią patrzeć, z drugiej, nie potrafiła się zdobyć, żeby ją wyrzucić. Gdybym znała sposób... W uszach dźwięczały jej słowa Donny. Jaki? Dotknęła ramienia Lea. Obudził się od razu. - Leo, nic złego się nie dzieje. Obudziła się i rozmawia. - Idę do niej. – Przegarnął włosy palcami.

Nagle oczami duszy zobaczyła go tej nocy, gdy zmarł jego ojciec. Dwunastolatek wyrwany ze snu i wysłany na zamek z niewykonalną misją. Jak bardzo musiał się wtedy czuć osamotniony... Teraz też jest sam w obliczu śmierci matki. Do tego aktualne potrzeby Tovahny spoczywające na jego barkach. Mogłaby pomóc. Mogłaby dołączyć. Ale żeby Aretino został Castlavarą? Gdyby znała sposób... Ci ludzie są nieugięci, ale z konieczności, więc trzeba to akceptować. Zamek i jego właściciele są „inni”. Albo się jest Tovahnańczykiem, albo Castlavarą, nigdy jedno i drugie. Gdyby coś się zmieniło... To

jest

możliwe.

Wraz

z

przeniesieniem

tytułów,

uwolnieniem

pieniędzy z zamkowego funduszu. Za dwadzieścia lat. To musi być wykonalne, pomyślała. Miejsce urażonej dumy i gniewu zajęło dojmujące pragnienie tego osamotnionego mężczyzny, który ze wszech sił stara się czynić dobro wśród swoich rodaków. Powinien zostać Castlavarą, przyszło jej do głowy. Zasłużył na prawo do szacunku i zaufania, jakie przysługuje władcy. Nie do niej należą te decyzje, jednak kaprys losu zrządził, że to akurat ona odziedziczyła Tovahnę, ale to jemu należy się ten zaszczyt. - Anna, dziękuję i przepraszam. Muszę, ty musisz... - Oboje musimy. Jej postanowienie przybierało na sile. Ten człowiek zrobi, co do niego należy. Jest szlachetny i spolegliwy. Oraz kochany. - Idź do matki – rzekła półgłosem. – Teraz priorytetem są jej potrzeby, ale wiedz, że idę z tobą. – Niespodziewanie dla siebie samej musnęła jego

wargi, ale odsunęła się szybciej, niż zareagował. – Rób, co do ciebie należy. Ale pamiętaj, że cię kocham, że jestem tu dla ciebie i to się nie zmieni.

ROZDZIAŁ JEDENASTY Ostatnia część uroczystości związanych z otwarciem szpitala przypadła na niedzielny poranek. - Jeżeli otwierając szpital, oczekujesz akceptacji – powiedziała Carla – nie obejdzie się bez poświęcenia. I tak o dziesiątej rano Anna siedziała w ostatnim rzędzie ławek największego kościoła na Tovahnie. Wahała się, bo to marzenie wyspiarzy, nie jej, ale i w tym punkcie Carla była nieubłagana. - Wszyscy wiedzą, że przez dwadzieścia lat nie możesz się tego pozbyć. Oni muszą cię zaakceptować. - Czy to kiedykolwiek nastąpi? Nie otrzymała odpowiedzi, więc zasiadła w ostatniej ławce. Carla odszukała ją tuż przed nabożeństwem, by wyciągnąć do pierwszej ławki, ale kategorycznie odmówiła. - Co z matką Lea? – zapytała. - Trochę lepiej. – Carla się rozpogodziła. – Byłam u niej godzinę temu. Chyba posłużyła jej twoja obecność. Jak wychodziłam, powiedziała, że chce tu być! Dzisiaj! Nie wiem, czy to możliwe, ale Leo się wybiera. Wczoraj nie mógł przemówić, więc chce to zrobić teraz. Anna, mój syn też siedzi w pierwszej ławce. Chodź do nas. - Nie, proszę. – Rozejrzała się po kościele. - Wybudowali go twoi przodkowie – odezwała się Carla. – Na wyjątkowe uroczystości. Ale kilka pokoleń wstecz Castlavarowie stracili

wiarę, a miejscowi nie mieli pieniędzy, żeby o niego zadbać. Anna zastanowiła się, jak do takiej renowacji przekonać zarząd funduszu. Czy kościół jest mi potrzebny do szczęścia? Ale

zaczęło

się

nabożeństwo.

Skromne



pobłogosławienie

wszystkiego, co zostało zrobione, dziękczynna modlitwa za to, co stało się dwa tygodnie wcześniej, nadzieja, ile mogłaby zrobić służba zdrowia dla mieszkańców. Mogłaby? W dalszym ciągu ta nieufność. W końcu przemówił Leo. Zaczął od marzenia, które na jego oczach nabierało realnych kształtów, o nadziei związanej z tym, co robi Anna, dumie z tego, co już osiągnęła oraz nadziei na przyszłą z nią współpracę. Mówił tak, że zapomniała o nieufności. W jego głosie dźwięczała nuta wdzięczności, ale i znużenia. Jak u człowieka przytłoczonego nadmiarem obowiązków, który nigdy od nich nie ucieka. Łącznie z decyzją o rezygnacji z jej ciała. O tym, że nie wolno mu jej kochać. Była tego pewna. Słuchając przemowy, która była jego osobistym podziękowaniem dla niej, zrozumiała, że ich zawikłana historia wiąże się z poświęceniem. Zranił ją, ale i on cierpi. Tylu rzeczy musiał się wyrzec... Kiedyś wymusiła na Carli odpowiedź na pytanie o jego relacje z kobietami. - Nasz Leo?! – prychnęła lekarka. – On nie ma czasu na amory. Jest mnóstwo chętnych dziewczyn, ale on ma głowę zaprzątniętą medycznymi potrzebami Tovahny. Niemożliwe, pomyślała Anna, nie przez tyle lat. Doskonale wiedziała, jak Leo reaguje na kobietę, ile radości czerpał z jej ciała. Na pewno trafiła się jakaś okazja, żeby związać się z kobietą z Tovahny. Kobieta z Tovahny.

To nie ona. Ona jest Castlavarą. Nieprawda. Ogarnęła ją złość. Nikt nie ma prawa robić z niej kogoś innego, niż jest. Czyli kim? Anną Raymond? Małżeństwo matki trwało krótko, ale nazwisko to wszystko, co zostało jej po ojcu. Nie udało się jej z nim spotkać. Jeżeli nie Raymond ani Castlavara, to kim jest? Gdybym znała sposób, powiedziała Donna. Kiedy jak nie teraz? Wystarczy jej odwagi? Zaczęła przeciskać się w stronę ołtarza. Leo stał obok księdza, który z niepokojem obserwował zamieszanie w przejściu, aż dostrzegł Annę. Obaj znieruchomieli. Boże, zdobędzie się na to? Kiedy, jak nie teraz? Donna, pomóż mi. Minioną noc Leo spędził przy matce, spodziewając się, że lada chwila odejdzie, ale gdy przyszła Anna, przebudziła się, a rano zażądała, by ją ubrał i zawiózł do kościoła. I oto teraz siedziała na wózku otoczona członkami rodziny. Ze swojego miejsca Leo dostrzegł jej promieniejące siłą spojrzenie, chociaż to, że teraz znalazła się w kościele, zakrawało na cud. Potem dostrzegł Annę. W ostatnim rzędzie ławek. Starała nie rzucać się w oczy przekonana, że na Tovahnie nie ma dla niej miejsca. Niestety, w dużej mierze za jego sprawą. Popatrzył po zebranych. Z czasem, gdy zacznie funkcjonować należna im służba zdrowia, staną się mniej od niego zależni. Jednak na razie jest ich Doktorem. Człowiekiem, któremu muszą ufać. Który musiał odwrócić się od Anny. A teraz ta sama Anna zmierza w stronę ołtarza.

Cała kongregacja wstrzymała oddech. Zrobił dwa kroki w jej kierunku, ale miał wrażenie, że zamierza go minąć. Nie miał pojęcia, co chce zrobić, ale z racji jej pozycji na wyspie nikt nie śmiałby tego zakwestionować. Podeszła do niego, po czym położyła mu rękę na ramieniu. - Leo, bądź przy mnie – powiedziała. – Potrzebuję cię. Stanęli obok siebie na podium, ramię przy ramieniu. Nie miał pojęcia, do czego Anna zmierza, ale poczuł, że tego mu trzeba. Anna przygryzła wargę jak kobieta, która za moment rzuci się w nieznane. - Ojcze – zwróciła się do księdza – czy mogę coś powiedzieć? Zaskoczony ksiądz kiwnął głową, rozkładając ręce. - Dzisiaj nie planowałam żadnego wystąpienia. Czułam, że nie mam prawa. – Potrząsnęła głową. – Ten ośrodek zdrowia powinien należeć do was, mieszkańców tej wyspy, nie do mnie. Przez następne lata będę jedynie jego opiekunem. Rozległ się lekki szmer, że taki opiekun nie jest potrzebny. Ale ona nie skończyła. - Tej nocy, czuwając przy Donnie Aretino... – uśmiechnęła się do staruszki – zrozumiałam, co ma wpływ na mnie, na was, na wyspę, której przedstawicielką jest Donna. Więc teraz muszę zadać wam pytanie. Ale najpierw o czymś opowiem. Zapadła cisza jak makiem zasiał, a wszystkie oczy były wpatrzone w kobietę obok Lea. - Jak wiecie Katrina, moja matka, urodziła się w rodzinie Castlavara. Opuściła wyspę, bo nie godziła się z tym, co robili jej ojciec i stryj. Jednak zawsze brakowało jej Tovahny. Wyszła za Anglika, stąd moje nazwisko Raymond. Nauczyła mnie waszego języka, śpiewała mi wasze piosenki. Na

studiach poznałam chłopaka, który mówił waszym językiem, Lea Aretino, i go pokochałam. A wasz doktor Leo pokochał mnie. Ale gdy poznał nazwisko rodowe mojej matki, stałam się dla niego jedną z Castlavarów. Teraz wiem, ile wyrządzili złego. Wam, Leo oraz Donnie, która w cudowny sposób do was tu dołączyła. W końcu zrozumiałam, dlaczego musiał ode mnie odejść, mimo że byliśmy zaręczeni. Znowu szepty. Usłyszeli coś nowego... Historia miłosna sprzed lat. Leo zorientował się, że zebrani nie są zadowoleni. Człowiek, któremu ufali? Anna na pewno też to wyczuła, ale on nadal stał przy niej, dotykając jej ramienia. - I tak Leo ukończył studia beze mnie, żeby wrócić do swoich. Jego serce należało do Tovahny, do was i oczywiście do matki. Do ludzi, których od pokoleń łączyła wzajemna troska, szacunek i wzajemna miłość. Za to Castlavarowie troszczyli się wyłącznie o siebie. A dla mnie, rzekomo Castlavary, nie ma wśród was miejsca. Znowu pomruki, tym razem przytakujące. Zgoda, jest kimś obcym. Niespodziewanie dla siebie Leo wziął ją za rękę. Są takie chwile, pomyślał,

kiedy

niemożliwe

staje

się

nieuchronne.

Będą

tego

konsekwencje, ale czuł, że nie pozwoli by ta kobieta odeszła. - Ale nazwiska umierają – ciągnęła Anna. – Nazwisko Castlavara umarło wraz z moim stryjem. Nikt na Tovahnie nie nosi tego nazwiska. - Ty jesteś Castlavara! – krzyknął jakiś krewki rybak. - Nie – odparła spokojnym tonem. – Od urodzenia noszę nazwisko Raymond. Po ojcu mam nazwisko, karnację i kolor włosów. Ale mam też władzę Castlavarów na następne dziewiętnaście lat i nic na to nie poradzę. - Robisz wszystko, co możesz – odezwała się z pierwszej ławki Carla. – Dajesz nam bardzo dużo.

- Nie daję, a zwracam. Gdy fundusz wygaśnie, Tovahna przejdzie w ręce jej mieszkańców. Obiecuję. Jednak z pomocą Lea mogę dużo więcej. - Na przykład co? – Znowu ten rybak. - Mogę zostać jedną z was. – Powiedziała to bardzo cicho, ale akustyka świątyni rozniosła jej słowa po całym kościele. – To konieczne, żebym oprócz szpitala na zamku mogła wprowadzić inne zmiany nieodzowne dla poprawy waszego bytu. Spojrzała na Donnę. – Ciężko pracowałaś dla tej wyspy, a wszystko to robiłaś z miłości do swojej rodziny. Leo podobnie. Jego miłość do ojca, rozpacz po jego śmierci, to go uformowało. Jest oddany tobie i każdemu Tovahnańczykowi. Tego pragnę dla siebie i całej wyspy. Ale nie wyobrażam sobie, żebym bez tego mogła realizować swój plan. Cała kongregacja czekała w napięciu. - Oto jak to widzę. – Głos trochę jej zadrżał. Pierwszy sygnał zwątpienia? – Rodzina Aretino jest liczna, zapewne jej członkowie żyją na całej wyspie. A ponieważ kocham Lea, jego troski są moimi troskami. Donna, twoje troski stały się moimi. Tovahna staje się moją rodziną. – Znowu doszły ją podejrzliwe pomruki. – Dlatego teraz tu jestem. Gdyby moja rodzina była taka jak rodzina Aretino, zarząd funduszu nie mógłby podważać faktu, że dobro mojej rodziny przyczynia się do mojego poczucia szczęścia. Jeżeli moja liczna rodzina nie ma dostępu do edukacji, nie może bezpiecznie zajmować się rybołówstwem... Więc jak mam być szczęśliwa? Do zebranych powoli zaczynało docierać, o czym mówi. - Dawno, dawno temu doktor Aretino poprosił mnie o rękę. Ale z miłości do ojczyzny mnie rzucił. Będąc tu przez pół roku, zdążyłam pokochać tę wyspę. I nie tylko to. Poczułam, że moje uczucie do Lea nie wygasło.

-

To

wyjdź

za

niego!



krzyknęła

Carla.



Masz

nasze

błogosławieństwo. - Tak, dziękuję, ale chcę więcej. Chcę tego samego co Leo i mam nadzieję, Donna, mam nadzieję, że i ty tego chcesz. Uważam, że mieszkańcy Tovahny muszą uwolnić się od nazwiska Castlavarów. Koniec. Prawnie nie możemy przejąć władzy na Tovahnie, ale czy musimy czekać aż tyle lat? Wystarczy zmiana nazwiska, wystarczy, że pewien mężczyzna poślubi pewną kobietę. - Anna... – Leo nie wytrzymał. – O czym ty mówisz? - Ja pytam. Nie ciebie, bo jesteś zbyt szlachetny, zbyt zatroskany. Dzisiaj w nocy twoja matka powiedziała: „Gdybym znała jakiś sposób...”. Mam nadzieję, że teraz mnie poprze. Z jej pomocą go znalazłam. Więc zwracam się do mieszkańców wyspy. Gdy spojrzała mu w oczy, coś między nimi przeskoczyło, coś dobrego i pewnego. Coś, co mogłoby przetrwać... wieczność? Uśmiechnęła się. - Dziesięć lat temu Leo mnie zapytał, czy zechcę wejść do rodziny Aretino, więc teraz ja pytam was, w obecności Donny, czy przyjmiecie mnie do jego rodziny? Czy zgadzacie się, żeby Leo i Donna zamieszkali w zamku? Czy zgadzacie się, żebym poślubiła tego mężczyznę? I żeby nazwisko Castlavara zniknęło raz na zawsze? Zapadła

grobowa,

niemal

ogłuszająca

cisza,

bo

każdy

musiał

przemyśleć to, co usłyszał. Potem wezbrała fala pomruków, szeptów, szturchańców... Aż nagle przemówiła Carla. - Nie bądźcie tchórzami! Nie bójcie się! Po niej nieoczekiwanie silnym głosem odezwała się Donna. - Moi kochani, macie moje błogosławieństwo.

Ktoś zaczął klaskać. O dziwo, był to ten sam zadziorny rybak. Po nim zaklaskało jakieś dziecko... A potem... wybuchła owacja na stojąco. Ksiądz rzucił się ku nim, by udzielić im błogosławieństwa. Z nieśmiałym uśmieszkiem mimo powagi sytuacji. Leo ją pocałował. Amen. Wróciła tam, gdzie jej miejsce. - Nadal chcesz zostać moją żoną, mimo że dziesięć lat temu cię opuściłem? - To dla mnie zaszczyt. - Teraz? - Oczywiście! Jak chcesz, może być jutro. – Padła mu w objęcia. - Ojcze... – Leo zwrócił się do oszołomionego księdza, który nareszcie szeroko się uśmiechnął. - Słucham, synu. - Wiem, że najpierw powinny być zapowiedzi, ale dziesięć lat temu oświadczyłem się Annie Raymond, a ona zgodziła się zostać moją żoną. Czy to nie wystarczy za wszystkie formalności? Zgodzi się ojciec udzielić nam ślubu teraz? – Spojrzał na Annę. – Kochanie, zgadzasz się? Bez białej sukni? - Wątpisz? – odparła, ze śmiechem rozpuszczając włosy. – Czemu nie? Mam wszystko, co potrzebne. – Ściągnęła brwi. – Może trochę brakuje kwiatów... Znalazły się i kwiaty, bo ksiądz wyjął z jednego z wazonów pęk róż, po czym owinął łodyżki haftowaną serwetką ze stolika nieopodal. - Co jeszcze? – Rzucił Leowi surowe spojrzenie. – Obrączki. Masz obrączki?

- Mam. Mam nawet zaręczynowy pierścionek, który mi wtedy zwróciła, i obrączkę, którą kupiliśmy w tym samym czasie. Cały czas noszę je w portfelu. - Czyli mamy wszystko – orzekł ksiądz. – Jeżeli jesteście pewni... - Jesteśmy – odrzekli unisono. - Zatem, kochani, zebraliśmy się tutaj... I tak zostali sobie poślubieni.

ROZDZIAŁ DWUNASTY Dziewiętnaście i pół roku później Samolot miał za chwilę odlecieć, a doktor Anna Aretino była w totalnej rozsypce. Jej mąż nie był w lepszym stanie. Dwie młode dziewczyny machały do nich sprzed samego wejścia do samolotu. To bliźniaczki Aretino. Całkiem różne, jedna kruczoczarna, druga rudowłosa, ale łączył je taki sam szeroki uśmiech. - Nie mogę uwierzyć, że zaraz nas zostawią – chlipnęła Anna. - Mamo, przestań. Piętnastoletni Georg miał wszelkie zadatki na stanie się mężczyzną tak przystojnym jak ojciec. Zwłaszcza jak pozbędzie się aparatu na zębach. - O co wam chodzi? Wasze córki będą studiować na tej samej uczelni co wy. Poznają świat. Przecież wiesz, że wrócą w przerwie semestralnej i już wiedzą, że chcą tu pracować. Z Tovahny nie wypędza się dzieci. Wiadomo, że wrócą. Anna pociągnęła nosem. Tak, jej syn ma rację. Bo Tovahna to ich dom. - Teraz czas zrobić to, co dziesięć lat temu obiecaliśmy – powiedział cicho Leo. – Szkoda, że dziewczyn przy tym nie będzie, ale my... Idziemy, Georg. Skarbie, jesteś gotowa? Oczywiście. Tego dnia powinna cieszyć się szczęściem Tovahny. Czekały na nich dokumenty przygotowane przez prawników. Nazwiska, daty, podpisy, do tego świadkowie. Klamka zapadła.

Tovahna przeszła w ręce mieszkańców. - Super – odezwał się Georg tonem udręczonego nastolatka ciąganego, by zrobił coś, co w ogóle go nie interesuje. – Mogę już iść pograć w piłkę? Pożegnali

się

z

nim

na

boisku,

a

sami

wrócili

do

ogromnego

apartamentu zapisanego na ich nazwisko, podobnie jak skrawek ziemi blisko plaży ongiś uprawiany przez pradziadka Lea. Reszta gruntów została rozdana

wyspiarzom

lub

zatrzymana

jako

własność

publiczna

pod

zarządem lokalnych władz. Uznano, że tego dnia mury obronne po raz ostatni będą należały do Lea i Anny. Poprosili o prywatność i ją dostali. I tak, bez dzieci, bez żadnych przeszkód, oprócz dwóch szalonych psów, bo psy zawsze były częścią ich życia, wspięli się na mury tam, skąd lata temu podziwiali lazur morza. Ten pocałunek trwał długo, utwierdzając ich w przekonaniu, że wiodą cudowne życie. - Dokonaliśmy tego – szepnęła Anna. – Nasza rodzina wstąpiła na nową drogą, a Tovahna nareszcie przeszła w ręce ludu. - Ty tego dokonałaś. – Pocałował ją w ucho. – Moja pani na zamku. Ostatnia z Castlavarów. - Nie jestem Castlavara – odrzekła z zadowoleniem. – Jestem żoną doktora Aretino. Matką trojga wspaniałych dzieci, głową całej dynastii szalonych psów oraz lekarzem rodzinnym dla każdego, kto chce skorzystać z moich usług. Castlavara? Dzisiaj to nazwisko odchodzi w zapomnienie. - To najlepsze, co mogliśmy zrobić. Jutro ludzie dostaną dokumenty nadania, chociaż to bez znaczenia, bo już dawno temu przekazałaś im Tovahnę. - My przekazaliśmy – uściśliła. – Gdybym cię nie pokochała... - Nie chcę o tym myśleć. Ale, ale, po raz ostatni poprosiliśmy o prywatność. Myślisz o tym samym co ja?

- Tak, ale te okna... - O tym też pomyślałem – odparł. – Umowa jest taka, że wszystkie okna od wschodu będą starannie zasłonięte. - Ludziska będą oszukiwać. Gdyby mnie kazano zasłonić okna, to bym oszukiwała... - Wobec tego niech przygotują się na szok. – Prowadzał ją schodami wiodącymi na plażę. – Dwadzieścia lat temu prawie nago pływałem tu z tobą i mało brakowało, a bym się z tobą kochał. Od dwudziestu lat żałuję tego „mało brakowało”. Dzisiaj ten kawałek plaży jeszcze należy do nas. Popływamy, a potem się zobaczy? - Wszystko, co wydarzyło się do teraz, było cudowne. – Jeszcze na schodach zaczęła rozpinać bluzkę. - To tylko zapowiedź. – Przystanął, by ją objąć i namiętnie pocałować. – Rodzina, wyspa, naród... Wszystko co najlepsze jeszcze przed nami. Na plaży rozebrali się, po czym wskoczyli do wody, kierując się na „ich” skałę. Jeżeli wyspiarze byli w szoku, to ich problem.

Spis treści: OKŁADKA KARTA TYTUŁOWA KARTA REDAKCYJNA ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY
Lennox Marion - Odnalezieni kochankowie

Related documents

147 Pages • 31,753 Words • PDF • 828.3 KB

141 Pages • 29,266 Words • PDF • 650.7 KB

123 Pages • 30,832 Words • PDF • 894.8 KB

339 Pages • 66,296 Words • PDF • 1.2 MB