Paula Marshall - Córka astrologa

315 Pages • 65,699 Words • PDF • 1003.7 KB
Uploaded at 2021-09-24 18:29

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


PAULA MARSHALL

CÓRKA ASTROLOGA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kit Carlyon smakował pewną gładką pannę w jed­ nym z przedpokojów Whitehallu. Przyparł ją do ściany i czerpał z niej pełną przyjemność. Należała do grona dam dworu królowej Katarzyny Braganza, żony króla Karola II, ale tym razem była bez swoich towarzyszek, zupełnie sama, co wystawiło ją na łaskę i niełaskę Kita, zresztą zgodnie z jej przyzwoleniem. W przypadku Kita do całkiem zmysłowej przyje­ mności dołączała się satysfakcja, że oto wygrywa za­ kład z George'em, księciem Buckingham. Stanęło bo­ wiem między nimi, że Kit zakosztuje tej krągłej osóbki, zanim zrobi to któryś z członków wesołej kompanii, i że podboju tego dokona w jednym z pałacowych ko­ rytarzy. Nastąpiło spełnienie i tym samym igraszki dobiegły swego zadyszanego końca. Kit Carlyon zamyślał jesz­ cze upieścić damę, lecz zabrakło mu na to czasu, dały się bowiem słyszeć za drzwiami na korytarzu głosy i kroki, jak również śmiechy i wyszukane przekleń­ stwa. Trzeba było się śpieszyć. Kit sięgnął po swoje zro­ lowane na kostkach aksamitne bufiaste spodnie i umie-

ścił je zgodnie z ich przeznaczeniem na biodrach. Pan­ na, której panieństwo od dawna już nie mogło legity­ mować się klejnotem dziewictwa, opuściła spódnice i ochędożyła włosy. Porządek powracał w miejsce ba­ łaganu. Ślady potyczki, w której zazwyczaj jest dwoje zwycięzców, zostały zatarte. Była już ku temu najwyższa pora, gdyż w tej samej chwili drzwi się otworzyły i wszedł w towarzystwie swych kompanów George Villiers, drugi w kolejności książę Buckingham, urodziwy syn swego bodaj jeszcze bardziej urodziwego ojca. Kit na widok tych wszystkich wysoko postawionych osób opadł na krzesło i sięgnął po leżącą obok gitarę. Sprawdził długimi, mocnymi pal­ cami napięcie strun, po czym zagrał „Zielone rękawy", melodię bardzo popularną w dworskich kręgach. Tym­ czasem Dorothy Lowther, rzeczona panna, odwróciła się ku oknu, aby w ten sposób ukryć swą rozognioną i cokolwiek napuchniętą twarz przed badawczymi spoj­ rzeniami dworaków. Buckingham stanął przed Kitem, który uraczył go wielomównym mrugnięciem, starczającym za całą hi­ storię dopiero co zakończonych miłosnych zapasów. - Wygląda na to, że dobrze się bawiłeś, Kit - sko­ mentował książę. Grajek pochylił głowę na znak potwierdzenia. - Wygląda na to, że masz rację, George. Słysząc te sarkastyczne słowa, Dorothy Lowther zadrżała niczym w powiewie zimnego wiatru. Była

pulchną dziewoją i miała gładką, acz raczej przeciętną twarz. Kit Carlyon nie był pierwszym kawalerem, którego obdarzyła swoimi względami. On sam zresztą odkrył to natychmiast, gdy tylko dotarł do jej miejsc se­ kretnych, i bardzo sobie chwalił, że trafił na otwartą furtkę. Zawszeć to lepiej nie czynić hałasu i nie zosta­ wiać śladu - wie o tym każdy złodziejaszek. Tymczasem książę Buckingham wyjął sakiewkę z fałd purpurowego płaszcza i wyliczył z niej kilka brzęczących złotych monet. Dłużnik gotował się do spłaty swoich należności. Kit pozwolił palcom zsunąć się po wszystkich pięciu strunach. - Nie ma to jak pić wino i jeszcze mieć za to pła­ cone. Buckingham wybuchnął śmiechem. Biedna Dorothy Lowther na przemian bladła i czerwieniła się. W jej przytomności umawiano się co do ceny za jej panieńską przyzwoitość. Buckingham opanował śmiech. - Zawsze dotrzymuję słowa, Kit. Zakładam, że nie wystawiasz mnie do wiatru. Zanim Kit zdążył otworzyć usta, Dorothy Lowther wskoczyła pomiędzy dwóch mężczyzn. Wyglądała w tej chwili na praczkę, której ktoś zabrał kijankę i któ­ re ma za to tego kogoś właśnie ukarać. - Ty wszawy kundlu, jak śmiałeś! Założyłeś się o mnie z księciem? A dlaczego nie z całym dworem?

Niech cię piekło pochłonie, ty niegodziwcze! - I dając upust swemu oburzeniu, z całych sił otwartą dłonią spoliczkowała obłudnika, znacząc jego twarz piękną różo­ wą plamą. Kit nie wydawał się zaskoczony takim obrotem rze­ czy. Odłożył gitarę i chwyciwszy Dorothy za rękę, która wznosiła się już do ponownego uderzenia, rzekł głosem, który zdumiał ją i przeraził: - Moja ty słodyczy, mój ty marcepanie, kiedy prze­ stałaś być dziewczęciem i wybrałaś się na podbój świa­ ta, pojęłaś, że podbijając, sama musisz dawać się pod­ bijać. W rezultacie nie jestem pierwszym ani też drugim mężczyzną, który zorał i użyźnił twoje poletko. Dlatego potwierdź przed księciem prawdziwość mojego odkry­ cia, aby nie musiał polegać jedynie na moich gołosłow­ nych zapewnieniach. Pałające rumieńcem policzki Dorothy nagle zbladły, a nawet nabrały popielatej barwy, panna cofnęła się o dwa kroki i przeniosła osłupiały wzrok ze swego drę­ czyciela (czy raczej jego drwiącej twarzy, obramowanej puklami kasztanowych włosów) na księcia i jego śmie­ jących się przyjaciół. Potem znów spojrzała na Kita i rzekła drżącym głosem: - Ostrzegano mnie przed tobą, łotrze, ja zaś słowa ludzi mi życzliwych puściłam mimo uszu. Myślałam, że Kit Carlyon jest poczciwszy od innych. Łudziłam się, że choć trochę mnie lubisz, ale widzę, że bez mrugnięcia okiem sprzedałbyś mnie katu. Pocieszam się jedynie

myślą, że pewnego dnia sam wpadniesz w sidła miłości i zostaniesz zdradzony. - Miłości, powiadasz - rzekł z emfazą Kit i ponow­ nie sięgnął po gitarę. - Cóż to za choroba, ta miłość? Bawiliśmy się setnie, ty i ja. Obojgu tętniło nam w skroniach. Czy trzeba czegoś więcej? Korzystaj z dnia, jak mówili starożytni, i, na Horacego, nie zmar­ nowaliśmy tych chwil, które dopiero co przeminęły. Co się zaś tyczy złotych krążków zwanych gwineami, to są twoje. Zarobiłaś je, jakem Kit. - Wstał i wcisnął Doro­ thy otrzymane od księcia monety. Ale ona nie namyślała się ani chwili, tylko cisnęła mu je prosto w twarz. Jakimś cudem jednak nie udało się jej trafić, tak iż w rezultacie twarde krążki uderzyły o ścianę i spadły z brzękiem na posadzkę. Dorothy jęk­ nęła i ruszyła ku drzwiom, by jak najszybciej opuścić przedpokój, który okazał się jej piekłem. Ani trochę nie zmieszany, Kit zgiął się w dwornym ukłonie. - Wiedz, moja słodka, że przygotowałem dla ciebie pieśń. Zostaniesz, upieścisz nią swe uszy. Odejdziesz, stracisz coś, co być może już się nie powtórzy. - O czymże to słyszymy, Kit? Chcesz uraczyć nas pieśnią? - wykrzyknął Buckingham, miłośnik i znawca poezji, jak również jej utalentowany deklamator. - Sam ją ułożyłeś? A może twoja jest tylko muzyka? Przyzna­ ję, że znudzony już jestem starymi tekstami. Wolałbym coś świeżego i nowego.

- I właśnie coś takiego za chwilę usłyszysz - upew­ nił go Kit. - Z tym że temat jest stary jak świat. Wszy­ stkie najlepsze tematy są stare. Powiedziawszy to, dotknął miłośnie palcami strun i zaintonował ciepłym barytonem swoją pieśń. Nawet Dorothy Lowther zatrzymała się w drzwiach, dościg­ nięta przez melancholijne piękno muzyki i słów. Tym­ czasem Kit tak głęboko wczuł się w narzuconą sobie ro­ lę trubadura, że przeniósł się duszą w jakiś inny świat. Zapełniające pokój postaci zniknęły jak za mgłą. Śpie­ wak wrócił do swoich chłopięcych lat, kiedy to zaczy­ nał dopiero bawić się rymowaniem słów i doświadczał pierwszych poetyckich wzruszeń. Wtedy świat leżał u jego stóp, on zaś ani domyślał się jego brutalnego okrucieństwa. W krótkiej przerwie pomiędzy strofami wkroczył do przedpokoju sam król i oczarowany występem zatrzy­ mał się, by wysłuchać pieśni do końca. Wśród dworzan zapanowało poruszenie, lecz on położył palec na ustach, nakazując ciszę. Etykieta i ceremonialność mu­ siały tym razem ustąpić przed poezją. Zaiste, temat był stary jak świat, ale tylko w starych tematach objawia się moc prawd wiecznie żywych. Miłość weselem jest, lecz również lotną strzałą. Dziś czeka nas schadzka, jutro trzeba się rozstać. Spamiętajcie, mili, myśl zawartą tu całą, Że miłość, niestety, nie może wieczność trwać.

Korzystaj więc z chwili, płochliwej niczym łania. Dzień dniowi nierówny - na uwadze to miejmy. Jeżeli miłość trwa, to tylko do świtania. O zmierzchu żałobę po niej grubą przywdziejmy. Więc cieszmy się z tego, co trzymamy w ramionach. Jutro będą inne śmiejące się dziewczęta. Miłość przypomina palące się bierwiona, Płonąc dają ciepło, lecz któż nie pamięta Zimnych popiołów po nich... Ostatnie słowa, wyrzucone siłą ekspresji z kolein rytmu i rymu, zawisły w powietrzu na kształt groźnej przestrogi. Było tyle żałości i smutku zarówno w pieś­ ni, jak i w samym pieśniarzu, że przez dłuższą chwilę słuchacze stali jak skamieniali. Niczym niezmąconą ci­ szę przerwał dopiero król, składając dłonie do okla­ sków. Ruszył ku śpiewakowi, a dworzanie rozstępowali się przed nim. Karol nie imponował królewską postawą. Młodość spędził na wygnaniu, gdyż przypadła na okres, kie­ dy Anglią rządził Cromwell. Ta niepewna egzystencja zrobiła z niego człowieka bardziej miłego niż dostojne­ go, bardziej zręcznego niż skrupulatnego. Wrócił do kraju z mocnym postanowieniem, żeby „nie wybierać się już więcej w podróż". Pociągał go katolicyzm, lecz ugiął się przed protestantyzmem. Miał grube, zmysłowe wargi, duży nos, drwiące oczy, wesołe usposobienie

i upodobanie do kobiet. Ubrany był według mody fran­ cuskiej. Na ubiór ten składał się kolisty płaszczyk-peleryna z purpurowego aksamitu, luźno rzucony na ra­ miona i obramowany złotą wstążką, bogato haftowa­ ny czarny wams, skrojony tak krótko, że na wyso­ kości stanu widoczna była koszula z jedwabnej drobnowzorzystej tkaniny, bufiaste spodnie z falbanami przy kolanach, jedwabne amarantowe pończochy i czarne skórzane obuwie z klamrą. Nosił perukę, której czarne pukle opadały mu niżej ramion. Wzrostem prze­ wyższał wszystkich zgromadzonych w przedpokoju mężczyzn. - Dobrze wykonane, Kit. Nie, nie wstawaj, przyja­ cielu. Sam ułożyłeś tę pieśń? - Tak, sire. - Kit siedział, a król stał, i było w tym coś nadzwyczajnego. - Słuchaliśmy z najwyższym zainteresowaniem, Kit. Nasza wdzięczność byłaby podwójna, gdybyś ze­ chciał powtórzyć pierwszą strofę. Pod względem formy była to uprzejmie wyrażona prośba, w istocie jednak niczym nie różniła się od roz­ kazu. Kit kiwnął głową i znów popłynęły na falach mu­ zyki słowa pieśni. Dwóch czy trzech kawalerów, a wśród nich George Buckingham, dołączyło swoje głosy do głosu Kita. - Nie jestem pewien, Kit - Karol ważył swoją oce­ nę - co tu jest lepsze: słowa czy muzyka. Rzecz jest nowa i przemawia do duszy. Zechciej, proszę, dostar-

czyć nam nuty wraz z tekstem. Może uda nam się namówić lady Castlemaine, by stawiła czoło temu wy­ zwaniu. Nikt z obecnych nie ośmielił się skomentować śmie­ chem tego dwuznacznego stwierdzenia. Stosunki Karo­ la z jego własnym dworem były swobodne, lecz jeśli szło o ocenę jego pięknej, bezwstydnej i wszechwład­ nej kochanki, Barbary Palmer, lady Castlemaine, lepiej było zachowywać jak najdalej idącą rezerwę. Dziwne byłoby słyszeć z ust królewskiej kochanki, której pozy­ cja wydawała się ugruntowana, pieśń o miłości, zaczy­ nającej się o zmierzchu, a kończącej o świcie. Kit podniósł wzrok na swego króla i zarazem przy­ jaciela. Ich przyjaźń nie zaczęła się wczoraj, a utrwalo­ na została w bitwie pod Worcester, w której obaj stawa­ li dzielnie ramię przy ramieniu, by potem salwować się ucieczką przed mężnymi, acz żądnymi krwi żołnierzami Cromwella. Kit miał wówczas siedemnaście lat, Karol był o cztery lata starszy. I przynajmniej o czternaście starszy w cynizmie. Kit wstał i ukłonił się. On i monarcha byli równego wzrostu, choć Kit wyróżniał się atletyczną postawą. Dla tej właśnie postawy Karol, zwracając się do niego, na­ zywał go czasem „Pleczastym". Lubili ze sobą grać w tenisa. - Oczywiście, sire. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. I znów ukłon, równie niedbały jak poprzedni. Jak-

kolwiek słowa Kita wyrażały całkowite podporządkowa­ nie monarszej woli, jego maniery pozostawiały dużo do życzenia. Nie dorównywał wprawdzie w zuchwałości, by nie rzec buntowniczości, młodemu lordowi Rochester, którego od czasu do czasu Karol musiał wysyłać na krót­ kie pobyty do Tower za jego niefortunne zachowanie, któ­ re inni mogli odczytać jako obrazę majestatu. Carlyona najgłębiej charakteryzowała niezależność. - Nie jesteś ideałem dworzanina, Kit. Mimo to użycz mi swego ramienia. Zapraszam cię na spacer. Karol musnął palcami perukę, pod którą chował swe włosy, po czym wsparł się na ramieniu Kita. Ruszyli zgod­ nym krokiem ku wysokim oszklonym drzwiom, które wiodły na taras, wychodzący na rozległe trawniki ogrodu. O pałacu, który właśnie opuścili, mówiono, że przy­ pomina królikarnię. Budowa jego trwała przez długie dziesięciolecia, tak iż zdążyło w nim dotąd mieszkać wielu monarchów. Kit zwykł żartować, że, podobnie jak Tezeusz poszukujący Minotaura w Labiryncie, ktokol­ wiek tu wejdzie, powinien rozwijać nić, ażeby, wraca­ jąc, mógł trafić do wyjścia. Za nimi, podobnie jak ogon owych ciał astralnych, które jawią się na niebie na kilka dni bądź tygodni, ciąg­ nęli dworzanie w towarzystwie łagodnych spanieli, psów, do których Karol zdawał się mieć szczególne upodobanie. Spanielom dopisywał humor, gdyż znala­ zły się na świeżym powietrzu, jednak nie można było tego samego rzec o dworzanach. Karol skierował się ku

jednej z ogrodowych kamiennych ław. Zdjął dłoń z ra­ mienia Kita, co oznaczało, że zwraca mu wolność. - Jeszcze jedna pieśń, Kit, a potem możesz sobie fruwać z kwiatka na kwiatek, czyli robić to, co ci się żywnie podoba. W czarnych oczach Karola pojawiły się iskierki ży­ czliwej ironii. Kit nie miał wątpliwości, że królowi zna­ ne jest jego życie poświęcone igraszkom i swawolom. Czy je akceptował? Tak lub nie. Sam jednak również nie stronił od kochanek, co zauważył już nawet lud. Postawiwszy nogę na kamiennej ławie, Kit nastroił swoją gitarę i zaśpiewał balladę Roberta Herricka „Na odeszłe swe panie", do której sam skomponował muzy­ kę. Śpiewając, nie spuszczał oczu z Dorothy Lowther, która wyszła do ogrodu razem z innymi i stała teraz tuż obok słuchającej gromadki. Tydzień mija, jakem zgubił śliczne panie, którem lubił. Ballada opowiada o swawolnych paniach, które po­ jawiały się w życiu cnego Herricka i znikały jak drzewa przy drodze w oczach podróżnego. Już odeszły, co do jednej Został tylko Herrick biedny, By wyliczyć ich imiona Słodkie, wdzięczne -po czym skonać. (tłum. Jerzy S. Sito)

Gdy ucichł ostatni akord, rozległy się oklaski. Król klaskał razem z innymi. Na jego twarzy widniał łaska­ wy uśmiech. - A teraz pozwalam ci odejść, Kit. Bądź panem swo­ jego czasu. Musisz liczyć się jednak z tym, że w każdej chwili mogę przywołać cię do siebie. Kit pięknie się skłonił, wyrażając w ten sposób swą wdzięczność. Pomimo wysokiego wzrostu poruszał się z wdziękiem, a jego ruchy były miękkie jak ruchy kota. Pożegnawszy towarzystwo kolejnym ukłonem, skiero­ wał się przez trawnik ku wyłożonej kamiennymi płyta­ mi ścieżce. Struny gitary, którą trzymał w ręku, wyda­ wały od czasu do czasu samoistny dźwięk, na który biegnące obok trzy spaniele reagowały przechyleniem łbów. W pewnej chwili Kit usłyszał za sobą czyjeś szybkie kroki. Spojrzał do tyłu i zobaczył ścigającego go George'a. Stanął i odwrócił się. Psy również się za­ trzymały. - To bardzo uprzejmie z twojej strony, Kit, że ra­ czyłeś zaczekać. Król jegomość mógł cię puścić, ale my mamy jeszcze ze sobą do pomówienia o kilku sprawach. W oczach Kita zabłysły iskierki ironii. On i George byli przyjaciółmi, ale zarazem też rywalami. Mimo de­ likatnych rysów twarzy i iście niewieściej urody, która ostatnio zaczęła już nieco przygasać, Buckingham miał w sobie jakąś brutalność czy też tylko twardość, którą dzielił zresztą z innymi mężczyznami z najbliższego

otoczenia Karola. Była to pozostałość owych dni, miesięcy i lat spędzonych na obczyźnie, kiedy wraz z następcą tronu tułali się po europejskich dworach, niepewni jutra, żebrzący o dach nad głową i trochę szacunku. Ten tułaczy los sprawił, że stwardniały ich serca, a w duszy zrodziło się pragnienie życia pełnego uciech i dostatku. Kiedy więc w 1660 roku Karol odzy­ skał tron i doszło do restauracji monarchii, dawne wy­ rzeczenia zastąpili rozpustą i folgowaniem sobie we wszystkim, jakby chcąc odbić sobie poniesione straty. Buckingham i Rochester dzierżyli tu prym, ale inni nie byli wiele gorsi. Bywało, że ich wyskoki i inne wy­ czyny ocierały się o zwykłe okrucieństwo. Król jednak dobrze się bawił i coraz trudniej było mu obejść się bez nich. - Mylisz się, Kit, sądząc, że zamknęliśmy tamtą sprawę - rzekł książę Buckingham z uśmiechem, który przypominał bardziej skrzywienie z powodu bólu zęba; wszyscy wiedzieli, że nie lubił przegrywać. - Łatwo ci poszło z małą Lowther, ale bo też imadło jej toczonych ud na niejednym się już zacisnęło. Jej „nie" niezmiennie oznaczało „tak" i nadal tak będzie. Mam jednak teraz dla ciebie całkiem inną propozycję. Chodzi o dziewkę, która nie tylko dumnie powiewa sztandarem swojego dziewictwa, lecz nadto potrafi go bronić. To twarda sztuka, na której niejeden już połamał zęby. Gdybyś więc zechciał przyjąć wyzwanie i udałoby ci się uczy­ nić wyłom w tym fortecznym murze, byłoby to zwycię-

stwo godne uwiecznienia w teatralnej sztuce. Czy jed­ nak znajdziesz w sobie dość odwagi, by pójść o zakład ze mną? Kit patrzył na przyjaciela, który zarazem był jego wro­ giem - jako że książę Buckingham był zlepkiem sprzecz­ ności - i ironia na jego twarzy wciąż się pogłębiała. - Pomyślałby kto, że to jakaś szklana góra, na któ­ rą trzeba wjechać konno. Kto jest tym wzorem cnoty? Wymień jej imię. Zgaduję, że nie mówimy o żadnej z dworskich panien, bo te gustują w miłosnych igrasz­ kach. - Intuicja nie zawodzi cię, Kit. I właśnie bardzo na to liczymy, że kiedy już pozbawisz ją wianka, sprowa­ dzisz ją tutaj i pozwolisz nam nacieszyć się jej urokami. Tak czy inaczej, ty pierwszy zażyjesz z nią rozkoszy. Na tym właśnie ma się opierać nasz zakład. Jest córką astrologa, jeśli już teraz mam odpowiedzieć na twoje pytanie. - Co? Córką Williama Lilly? - spytał Kit z wyra­ zem zdumienia na twarzy. - Anim myślał, że ten dziwak jest ojcem. - Nie chodzi tu o Lilly'ego, tylko o jego rywala w przepowiadaniu losu człowieka według położenia gwiazd i planet. Mieszkają na jednej ulicy i nienawidzą się serdecznie. Kiedy jeden układa jakiś horoskop, drugi natychmiast występuje z horoskopem przeciwnym tam­ temu. - Słowa płynęły z ust księcia nieprzerwanym strumieniem; wydawało się, że ta sprawa jest mu w ja-

kimś sensie bliska. - Mówię tu o Adamie Antiquis, któ­ ry ma powabną córkę, Celię, czystą jak lilia i zimną jak głaz. Kiedy jej oczy spoczywają na mężczyźnie, to od razu jakby mówiły: stój i nie zbliżaj się, nie dotykaj mnie, jestem Dianą-dziewicą, moim jedynym kochan­ kiem jest Księżyc. Skoro tak, to bądź Apollonem, Kit, gorejącym Słońcem, które stopi ten kawał lodu. Odnieś zwycięstwo, a w zamian otrzymasz ode mnie na mocy zakładu owe włości leżące na północ od Londynu, które ostatnio podarował mi Karol. - A jeśli przegram? Czym wówczas, mając tak mało, spłacę się tobie, George? - Rubinem, który nosisz na palcu, Kit. Od dawna zerkam nań pożądliwie. Ma wspaniałą oprawę- mogła­ by wyjść z pracowni samego Celliniego. Do dzieła, przyjacielu. Nie bądź guzdrałą. Do stracenia masz wy­ łącznie pierścień, do wygrania zamek wraz z kawałem ziemi, a więc siedzibę i dożywotnie wpływy z dzier­ żaw. Pomyśl o tej wypalonej ruinie wśród krzaków i bagien, którą odziedziczyłeś po swym ojcu, i zanie­ chaj wahań. Dostarcz mi rozrywki, bo zaczynam się już nudzić. Poza tym, przyznaję, ta dziewka okrutnie sobie ze mnie zakpiła. Chciałbym widzieć ją przechodzącą z łożnicy do łożnicy. Niechby jedynym jej udziałem by­ ło upokorzenie. Ty jeden potrafisz tego dokonać. Słuchając księcia, Kit spoglądał na swój pierścień z rubinem i bardzo trudno było mu podjąć decyzję. Nie­ gdyś złożył śluby, że nigdy nie rozstanie się z tym ro-

dzinnym klejnotem. Pierścień ten był wszystkim, co po­ zostało mu z innego życia, kiedy on, Kit, był młody i niewinny, i niezdolny do potraktowania jakiejkolwiek kobiety w sposób, w jaki dopiero co postąpił z Dorothy Lowther. - Założę się o wszystko, George, tylko nie o ten pierścień - odparł z wahaniem w głosie, ponieważ stawka, którą rzucił na szalę Buckingham, stanowiła dlań wielką pokusę. Mógł tanim kosztem zdobyć wspa­ niałą posiadłość i zapewnić sobie dostatek, a tym sa­ mym uniezależnić się od łaskawości króla, jak również od jego despotyzmu. Gdyby wygrał zakład, mógłby po­ rzucić dwór i rozpocząć życie prawdziwie wolnego człowieka. - Wszystko, tylko nie o ten pierścień - po­ wtórzył. Widząc jego wahanie, Buckingham odrzucił głowę i roześmiał się na całe gardło. - Och, Kit, ty niepoprawny łotrze! Co jest takiego w tym pierścieniu, że traktujesz go niczym świętość? Zawsze wygrywasz, więc dlaczego tym razem miałbyś dostać cięgi? Gdy ubodziesz dziewkę i uczynisz ją do­ stępną, zatrzymasz pierścień i włości. Co się zaś tyczy jej dalszych losów, to umowa jest taka, że po tobie wszyscy z nią sobie pohulamy. Kit był w rozterce. Cóż właściwie posiadał? Był ka­ walerem, miał trzydzieści jeden lat, pustą sakiewkę i żadnych krewnych. Skąd więc w nim te sentymenty, których nie chciał się wyrzec? Dlaczego nie miałby wy-

rzec się przeszłości, ostatecznie i bez żalu? Dlaczego nie miałby zaryzykować utraty pierścienia, tego symbo­ lu dawno utraconej niewinności? Dawnego Kita przy­ pominał jedynie kolorem oczu i włosów, więc po cóż te pozory? A jeśli chodzi o dziewkę, tę Celię Antiquis, to da jej pewne szanse. Jeżeli święcie wierzy w wartość swojego dziewictwa, nie musi się obawiać, że weźmie ją siłą. Jeżeli natomiast odgrywa jakąś komedię, to w pełni zasługuje na kogoś takiego jak on, Kit Carlyon. - Niech będzie, George. Pierścień przeciwko zam­ kowi. Ile czasu mi dajesz na dokonanie dzieła? - Och! - Buckingham machnął niedbale ręką. Myślę, że w przeciągu roku powinieneś uporać się z dziewką. Nie od razu Rzym zbudowano. A teraz chodźmy nad rzekę popatrzeć, jak tamci karmią kaczki. Książę objął go ramieniem i Kit dał się poprowadzić. Czuł się paskudnie, gnębiło go sumienie. Założył się o coś, co stanowiło dotąd dla niego wielką wartość, a na dodatek założył się z łajdakiem. Zresztą sam nie był lepszy. Dwór składał się z samych łajdaków, lecz czy cały świat także? Przekona się o tym niebawem. Tak czy inaczej, będzie starał się w miarę uczciwie zagrać z tą panną. - A teraz, Celio, moja córko, skoro już ułożyłaś ho­ roskop, o który prosił sir William, odłóż pióro i zażyj wypoczynku. Zaoszczędziłaś moim gasnącym oczom próżnego wysiłku.

Adam Antiquis, z wyglądu czerstwy starzec w wieku około sześćdziesięciu lat, gnębiony jednak ostatnio przez jakąś osobliwą słabość, siedział w salonie swego okazałego domu na Strandzie, kierując twarz ku oknu, przez które zaglądało słońce. Na zewnątrz rozciągał się niewielki, lecz zadbany ogród, z altaną wśród kwitną­ cych krzewów, w której zwykł ciepłymi wieczorami przesiadywać wraz z córką, rozkoszując się jej grą na wioli, jak również zapachem bzów i jaśminów. Niestety tracił wzrok i nie widział już urody świata. Celia uniosła jasną głowę znad spisanej na pergami­ nie przepowiedni astrologicznej, którą zamówił dla sie­ bie sir William Harmer, i uśmiechnęła się do ojca. - A co z nagrodą za mój trud? - spytała wesołym, czystym głosem. Droczyła się, chcąc rozpogodzić ojca, któremu po­ magała z oddaniem i całkiem bezinteresownie, dla sa­ mej radości służenia mu. On wiedział o tym i lubił jej w takich chwilach obiecywać wszystkie skarby świata. Właśnie otwierał usta, żeby to powiedzieć, gdy we­ szła pani Hart, ich gospodyni, wnosząc na srebrnej tacy smukłą flaszkę białego wytrawnego wina z Wysp Ka­ naryjskich i dwa kielichy na wysokich nóżkach. Po chwili taca znalazła się na dębowym stole, tuż obok per­ gaminu i słoiczka z inkaustem. - Proszę napełnić kielichy - polecił Adam głosem, w którym pobrzmiewała wielkopańskość. Nie wychował się jednak w komnatach i za młodu

nie jeździł karocą. Był synem ubogiego dzierżawcy z Leicestershire i nazywał się Archer. Gdy jednak zdo­ był pozycję i uznanie, a przy okazji pokaźny majątek, zmienił nazwisko na Antiquis jako bardziej nobliwe i pasujące do sfery, z którą stale obcował, czyli planet i gwiazd. Jeszcze tylko dwóch ludzi uprawiało w Lon­ dynie astrologię -jego mistrz Elias Ashmole oraz Wil­ liam Lilly, przyjaciel i rywal, dziwnym trafem pocho­ dzący również z Leicestershire. W domu Antiquisa na Strandzie panował szlachetny dobrobyt. Nie było tu śladu nowobogactwa. Czarny aksamitny kaftan gospodarza harmonizował srebrnymi obszyciami i haftami z dostojną siwizną jego włosów. Adam został ojcem w późnym stosunkowo wieku, przyjmując swe ojcostwo razem z wdowieństwem, jako że żona zmarła tuż po urodzeniu córki. Celia charakter i urodę odziedziczyła po ojcu, po zmarłej matce tylko kształt dłoni i stóp. Była klasyczną pięknością - grecki nos, duże szare oczy pod ciemnymi łukami brwi, usta jak wyrzeźbione dłutem artysty. Jej pszeniczne, falujące włosy zebrane były z tyłu w gruby węzeł i przewiązane skromną kokardą. W ogóle nosiła się prosto i skromnie. Jej szara suknia z białym lnianym kołnierzem pasowałaby bardziej do mniszki niż do panny z bogatego domu. Ojciec i córka gardzili wystawnością, wielce sobie ceniąc za to miesz­ czańską oszczędność. Prowadzili higieniczny tryb ży­ cia, pamiętając o tym, że w zdrowym ciele zdrowy

duch. Często zażywali ruchu na świeżym powietrzu i rozkochali się w kąpielach na przemian w gorącej i zi­ mnej wodzie. Adam ściągnął brwi i odstawił kielich na blat stołu. - Myślę o twojej nagrodzie - rzekł - ale takiej, któ­ ra dałaby tobie szczęście, mnie zaś spokój. Starzeję się bowiem i słabnę. Niebawem całkiem przestanę widzieć. Nie chciałbym umierać z myślą, że pozostawiam cię sa­ mą i bez opieki. Robert Renwick, złotnik, odwiedził mnie wczoraj i zapytał, czy mógłby poprosić o twoją rękę. Nie krył, że liczy na posag, na co usłyszał ode mnie: „Panie Renwick, Celia, jako jedynaczka, odzie­ dziczy cały mój majątek. Jest tego dość, by mężczyzna, który stanie się jej mężem, mógł w związku z tym mó­ wić o uśmiechu fortuny". Tak mu powiedziałem, ale najważniejsze, że Renwick to dobry człowiek. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie cię traktował z troską i czułością, jak swoją zmarłą żonę. Celia gwałtownym ruchem powstała z krzesła. - Ojcze, wiedząc o mnie wszystko, wiesz również i to, że ślubowałam przeżyć życie w panieństwie i dzie­ wictwie. I jak syn kuśnierza, który zostaje kuśnierzem, jak syn murarza, który zostaje murarzem, tak i ja zamie­ rzam praktykować astrologię. Przekazałeś mi swą wie­ dzę o relacjach planet do Zodiaku i domach horoskopu i nie może ona pójść na marne. Tymczasem Robert Renwick widzi we mnie jedynie kandydatkę na gospo­ dynię i towarzyszkę łoża.

Adam westchnął i podszedł do okna. Ujrzał za szybą ogród jakby we mgle, choć wiedział, że dzień jest jasny i pogodny. - Gdybym miał syna, jego wtajemniczyłbym w taj­ niki astrologii - rzekł ze smutkiem. - Inna sprawa, czy ów syn dorównywałby ci lotnością umysłu i pilnością w nabywaniu wiedzy. Dzisiaj twoje pojmowanie ma­ terii stawia cię na równi ze mną. Astrologia jest wie­ dzą, ale również magią. Znasz arkana tej magii w do­ statecznym stopniu, by móc odgadywać przyszłość. Lecz cóż z tego? Czasy się zmieniają, córko. Sarah Ginner mogła układać horoskopy za panowania Cromwel­ la, dziś jednak w kobiecie widzi się jedynie strażnicz­ kę domowego ogniska. Tylko jako żona i matka bę­ dziesz mogła odnaleźć swoje miejsce w świecie. Zosta­ jąc żoną Renwicka, zapewnisz sobie bezpieczeństwo i dostatek, ja zaś umrę bez lęku o przyszłość mojego ukochanego dziecka. Zawsze dotąd byłaś mi posłuszna. Czyżby w związku z twym zamążpójściem miało się to zmienić? Nigdy jeszcze ojciec o nic jej tak nie prosił. Czy mogła jednak przystać na Roberta Renwicka? Miała dwadzieścia jeden lat, on trzydzieści pięć, pod tym względem stanowili dobraną parę. Renwick poza tym był dobrym człowiekiem, co też nie było bez znaczenia. Ale myślał tak wolno, jakby toczył głazy, ona zaś nie chciała mieć tępego męża. Zresztą już na drugi dzień po ślubie zamknąłby ją w ciasnej przestrzeni pomiędzy ku-

chnią a sypialnią. Nie chodziło mu o miłość, tylko o wygodę i przyjemności płynące z posiadania żony. Nie bez wpływu na jego starania było też jej wiano. Że­ niąc się z nią, potroiłby swój majątek. Ojciec wychował ją na kobietę świadomą swej war­ tości i godności, poniekąd równą wszystkim mężczy­ znom. Tym bardziej więc dziwiło, iż nakłaniał ją teraz do oddania się w niewolę Renwickowi. Upiła łyk wina, ale nie poczuła jego smaku. - Daj mi, ojcze, trochę czasu do namysłu. - Dobrze, tylko nie zastanawiaj się zbyt długo. Gwiazdy mówią, że pozostało mi już niewiele czasu. Słabość, jaką czuję w członkach, zdaje się potwierdzać to proroctwo. Gwiazdy mówią też o wielkim nieszczę­ ściu, jakie wkrótce spadnie na Londyn... o epidemii lub pożarze. Zanim więc to się stanie, chciałbym, żebyś uporządkowała swoje życie. Celii ścisnęło się serce. Ojca zżerała troska o nią, ona zaś nie mogła go pocieszyć. - Jakie mamy plany na dzisiaj, ojcze? - spytała, zmieniając temat rozmowy. - Zapowiedział się z popołudniową wizytą książę Buckingham. Chce, żebym ułożył mu horoskop, choć jeszcze nie wiem, czego ma dotyczyć. Tak czy inaczej, zapłaci dobrze, tego jestem pewien. I znów, Celio, bę­ dziesz moimi oczyma. I ręką, dodała w myślach, gdyż ojciec od pewnego czasu nie brał już pióra do ręki.

Tymczasem Adam mówił dalej: - To również człowiek, którego trzeba się strzec. Wychodząc za Renwicka, uchronisz się przed nim i je­ mu podobnymi. Czy wiesz, o czym mówię, drogie dziecko? Och, wiedziała bardzo dobrze. Zaskoczyło ją tyl­ ko, że ojciec tak trafnie odgadł niebezpieczeństwo, jakie groziło jej ze strony księcia Buckingham. Książę ostatnio bardzo często odwiedzał ich dom. Czynił to za­ wsze pod pretekstem sporządzenia horoskopu, ale Celia wiedziała, że chodzi mu o nią. Dowodów miała aż nadto, jak choćby te szeptane na ucho sprośne sło­ wa czy muskanie w przelocie pożądliwą dłonią. Nie wątpiła, że książę chciałby uczynić z niej swoją ko­ chankę. To był główny powód, dla którego go nie lubiła. Mógł sobie być przystojny, gospodyni mogła mdleć na jego widok, lecz równocześnie było w nim coś, co wzbudzało dreszcz lęku. Poza tym z układu gwiazd i planet wynikało, że ze strony tego człowieka mogło ją spotkać tylko zło. Własnoręcznie przepisała ułożony przez ojca horoskop księcia. Traf chciał, że położyła go obok własnego i to, co zobaczyła, bardzo ją zaniepokoi­ ło. Konfiguracja ciał niebieskich wskazywała, że łączą ją z księciem jakieś tajemnicze więzy. Tajemniczość uznawano powszechnie za domenę szatana. Zdjęta grozą, Celia próbowała nie dopuszczać do siebie najstraszniejszych myśli. Buckingham był

możny i potężny, mógł prawie tyle co król, oni zaś, astrolog Antiquis i jego córka, mimo całego szacunku, jakim się cieszyli z racji swojej wiedzy, byli tylko ziarn­ kiem piasku wobec tamtej skały. Na zewnątrz wszczął się hałas i ruch. To przybył książę wraz z orszakiem, bez którego, jako wielki pan, rzadko kiedy się ruszał. Przypłynął łodzią wprost z Whitehallu. Zjawiał się, by znów ją dręczyć swymi lubieżnymi spojrzeniami. Pożądał jej ciała, udając, że interesuje go tylko jej astrologiczna wiedza. Pchnięte od zewnątrz drzwi otworzyły się na oścież. Pani Hart, gnąc się w ukłonach i z rumieńcami na rozanielonej twarzy, wprowadziła gości. Najpierw wszedł marszałek książęcego dworu i stuknąwszy o posadzkę białą laską, usunął się na bok. Wynikało stąd, że dzisiaj Buckingham zjawia się jako udzielny książę, w całej glorii swej wysokiej pozycji, a nie sekretnie, jak czynił to dotychczas. Po chwili w drzwiach ukazał się sam Buckingham. Wyglądał imponująco, cały w czerni i w złocie. Jego prawe ucho zdobiła olśniewająca perła. Jasna, wpada­ jąca w srebrny kolor peruka, okalająca jego wyrazistą twarz, na której widniały ślady rozwiązłego i hulasz­ czego trybu życia, przypominała po trosze jego własne włosy, choć widoczne w nich pasemka siwizny były oz­ naką wieku, a nie gustu. Wszedł wsparty na ramieniu drugiego mężczyzny, którego Celia ujrzała po raz pier­ wszy w życiu. Szeptał mu coś do ucha, a z ich uśmie-

chniętych twarzy można było wnosić, że szeptane słowa dotyczą wesołych spraw. Celia spuściła oczy i złożyła głęboki ukłon. Czuła się zastraszona niczym małe zwierzątko na widok groźnej bestii. Schyliwszy głowę, skupiła wzrok na białych ko­ kardach swych lśniących czarnych trzewików. Jednakże książę nie byłby sobą, gdyby zadowolił się samym tylko jej milczącym ukłonem. Zdjął rękę z ra­ mienia towarzysza, kiwnął uprzejmie głową Adamowi i ujął Celię pod brodę, zmuszając ją tym samym do spojrzenia na siebie. - Ja i mój przyjaciel, sir Christopher Carlyon, jeste­ śmy ci wdzięczni, pani, za miłe powitanie. Christopher przyszedł w nadziei, że ułożysz mu horoskop, rozpisu­ jąc jego przyszłe życie na dni i godziny, czyż nie tak, Kit? Na jakie pytania ów horoskop ma odpowiadać, te­ go dowiesz się z jego własnych ust. A raczej dowiecie się obydwoje, jako że to ojciec pani układa przepowied­ nie, ty zaś jesteś jego oczyma i prawą ręką. Chyba nie mylę się, panie Antiquis? Jeżeli nawet astrologowi nie podobała się poufałość, z jaką Buckingham zwracał się do jego córki, nie po­ kazał tego po sobie. Odpowiedział nad wyraz uprzej­ mie, wyrażając wątpliwość, by książę mógł kiedy­ kolwiek się mylić, po czym wskazał czcigodnemu go­ ściowi miejsce przy stole. Buckingham chętnie skorzy­ stał z zaproszenia, siadając ówczesną modą z szeroko rozstawionymi nogami. Sir Christopher stanął obok,

wspierając się ręką o wysokie oparcie krzesła, i cieka­ wym spojrzeniem zaczął lustrować salon. W takiej właśnie pozycji i z owym wyrazem zacie­ kawienia na twarzy ujrzała go Celia, kiedy wreszcie ze­ brała się w sobie i odważyła się nań spojrzeć. Zobaczy­ ła wysokiego mężczyznę, wyższego od księcia, ale ubranego mniej starannie, prawie w ogóle bez oznak przepychu. W jego twarzy było coś zwodniczego - na pozór niezbyt piękna, zniewalała wyrazistością rysów, niemal niewieścią miękkością ust oraz dołkiem w bro­ dzie. Celi zakręciło się w głowie, pokój zaczął wirować wokół niej. Przeżywała już przedtem podobne stany wielkiego wzburzenia, nigdy jeszcze jednak nie doszło w niej do takiego rozdwojenia duszy i ciała. Jej duch wzlatywał wtedy na skrzydłach zachwytu, choć ciało pozostawało nieruchome, a po jej twarzy rozlewała się jakby księżycowa jasność, będąca dla ojca sygnałem, że jego córka doświadcza jednego z owych stanów misty­ cznej ekstazy. Przerażały go one, ponieważ mimo całej swej uczoności nie potrafił ich sobie racjonalnie wytłu­ maczyć. Była na ulicy, tak, wyraźnie widziała ulicę. Czuła gryzącą woń zwęglonych i jeszcze dymiących belek. Niebo miało pomarańczowoczarny kolor. Rozgrzane powietrze wysuszało gardło i płuca. Zewsząd rozlegały się ludzkie krzyki, płacz i zawodzenia. Twarz sir Christophera Carlyona, dziwnie zniekształcona, była tak bli­ sko jak twarz karmiącej matki. Jego usta poruszały

się, chyba coś krzyczał, lecz ona nie słyszała tego krzyku. I znów znajdowała się w salonie domu ojca. Była świadoma wyrazu swojej twarzy - oczy patrzyły na świat, ale były ślepe. Usłyszała szelest. Ktoś pochylał się nad nią. Rozpoznała sir Christophera. - Jesteś chora, pani? Panie Antiquis, pańskiej córce chyba przydałby się medyk. Miał miły, melodyjny głos, który pieścił uszy. Głos pieśniarza lub aktora. Z pewnością jednak nie był żad­ nym z nich. Intuicja podpowiadała jej, że najwięcej w swym życiu miał do czynienia z żołnierką. Przy oka­ zji Celia zauważyła, że wróciła jej zdolność logicznego myślenia. Tamto tajemnicze uniesienie przeminęło. Znów była skromną Celią Antiquis, zwykłą młodą mie­ szczką, która broniła się teraz słabym, uległym głosem: - To nic poważnego, sir. Chwilowa słabość, nic więcej. W głębi duszy czuła się zaskoczona tym, że zauważył ten jej dziwny zawrót głowy. Musiał być bardzo spo­ strzegawczy i bardzo wrażliwy, bo była to również kwestia wrażliwości. Może więc nie był żołnierzem, jak sądziła, tylko autorem sztuk bądź pieśniarzem? Nagle jego zielone oczy jakby nieco przygasły. Ma­ chnął lekceważąco ręką. - A zatem dość o tym, miła gospodyni. George, wy­ bacz, że stałem się przyczyną pewnej zwłoki. Wszak przyszedłeś tu w konkretnej sprawie.

Powiedziawszy to, podszedł do okna i wyjrzał na ogród. Oznaczało to, że wolał patrzeć w tej chwili na krzewy i kwiaty, a nie na nią, Celię. Jak gdyby uleczona już, zaczynała go nudzić. Zdumiewała się samą sobą. Zachowywała się jak przykładna córka srogiego ojca. Wodziła piórem po per­ gaminie, notując polecenia księcia, jak również uwagi i odpowiedzi ojca. A równocześnie, choć zupełnie nie mogła tego zrozumieć, czuła się podrażniona brakiem zainteresowania ze strony sir Christophera. Jego przyjaciel mówił do niego po prostu „Kit". Mo­ że książę był jego panem, jego suwerenem? Ale trudno jej było w to uwierzyć. Sir Christopher nie mógł mieć pana. Wystarczyło na niego spojrzeć, od razu rzucała się w oczy jego niezależność. Patrzyła na przyjaciela księcia, nie patrząc. Była to sztuczka, której nauczył ją ojciec. Słuchała księcia George'a, który zasięgał rady astrologa w sprawach finansowych, notowała wska­ zówki ojca, równocześnie obserwując wszystkie poru­ szenia sir Christophera. - Pozostawiam to panu, panie Antiquis - mówił książę. - Proszę przesłać odpowiedź do Whitehallu. Zresztą doręczy mi ją pan osobiście, zjawiając się w to­ warzystwie swej córki. Jej obecność wydaje się nieod­ zowna, zważywszy na chorobę twych oczu. - Wstał i podszedł do krzesła, na którym siedziała Celia. - Wi­ dzę, że pisze pani od razu na czysto. Tym razem nie dotknął jej ani nawet nie otarł się

o nią. Czyżby zachowywał pozory przez wzgląd na przyjaciela? A może zwyczajnie przestał się nią intere­ sować? Ojciec wciąż dyktował horoskop, ona zaś spisywała go, maczając pióro w inkauście i wodząc nim po gład­ kim pergaminie. Zerknęła do kalendarza, sprawdzając poszczególne daty. Buckingham rozejrzał się po salonie. - Piękny pokój, panie Antiquis. Solidność tych bib­ liotecznych szaf odpowiada skarbom, które w nich trzy­ masz. - Wskazał ręką na książki, widoczne za oszklo­ nymi drzwiczkami. - Zaprawdę, to rzadki i bogaty księgozbiór. Widzę tu dzieła, które za czasów Cromwel­ la ściągnęłyby na twoją głowę, panie astrologu, kato­ wski miecz. - Odwrócił się i rzucił do stojącego przy oknie przyjaciela: - Milczysz, Kit? To do ciebie zupeł­ nie niepodobne. Zazwyczaj bawię się w twoim towarzy­ stwie, teraz zaś grozi mi nuda. Czas, żebyś przypomniał sobie o swoich zdolnościach. Kit jednak ani drgnął. Buckingham głośno zaklaskał w dłonie. Stojący przy drzwiach marszałek dworu zro­ bił ceremonialny ruch laską, po czym zbliżył się do niego. - Co rozkażesz, książę? - Niech moi słudzy przyniosą potrawy, a giermek mojego przyjaciela niech przyniesie jego pięciostruną gitarę. I nie zapomnijcie o białym obrusie, by nie po­ plamić pięknego stołu naszego gospodarza. - Przeniósł

wzrok na astrologa. - Zamierzam posilić się, panie Antiquis. Rad będę, gdy dołączysz do mnie. A więc to już nie jest nasz dom, pomyślała Celia. Książę rządził się w nim jak u siebie. Cóż, wielcy te­ go świata mogę zawłaszczyć wszystko, co się im spo­ doba. Spojrzała na sir Christophera. Jego oczy powiedziały jej, że rozumie jej kontuzję i rozterkę. Ale ojciec nawet nie zmienił się na twarzy. Wyraził radość z powodu za­ szczytu, jaki go spotkał. Powiedział, że jeszcze nigdy dotąd tak ważna persona nie posilała się w jego domu i dodał głosem, który wydawał się nieco stłumiony: - Ja ze swej strony rad będę, jeśli nie pogardzicie panowie mym winem. Książę machnął ręką, jakby oganiał się od uprzykrzo­ nej muchy. - Wypijemy w ogrodzie, panie Antiquis. Pójdziemy tam we czwórkę: ja, ty, Kit i twoja córka. Kiedy przy­ niosą gitarę, Kit zaśpiewa nam coś miłego. Mamy pięk­ ny wieczór, szkoda siedzieć w domu. W takie wieczory nie ma nic przyjemniejszego od picia wina i słuchania pieśni. Toteż zrobimy to, narażając się na zazdrość ze strony cherubinów i serafinów. Kit jak dotąd niewiele powiedział od siebie, pozosta­ wiając prowadzenie rozmowy swemu przyjacielowi. Teraz również ograniczył się jedynie do skinienia gło­ wą. Adam otworzył drzwi wiodące na taras i całą grapą wyszli do ogrodu. Tego roku kwiecień był miesiącem

wyjątkowo upalnym; już od kilku tygodni utrzymywały się letnie temperatury, więc ogród tonął w kwiatach. Kwitły już tulipany, szafirki, zawilce, prymule i sto­ krotki. Również gałęzie drzew owocowych, jabłoni i wiśni, okrywała biało-różowa piana kwiecia. Wszę­ dzie uwijały się pszczoły i latały motyle. Jedynym dy­ sonansem w tej harmonii barw była żółknąca trawa, od bardzo dawna bowiem nie spadła ani jedna kropla de­ szczu. Towarzystwo dotarło do altany i rozsiadło się w ogrodowych fotelach. Pojawił się sługa z gitarą, a potem pani Hart, która przyniosła wino i kielichy. Adam promieniał dumą i zadowoleniem. Już prawie przestawał wierzyć, że dzieciństwo i młodość spędził w chacie z klepiskiem i słomianą strzechą. Dziś patrzył na swój okazały dom, wdychał zapachy ogrodu i pił najprzedniejsze wino w towarzystwie królewskich fa­ worytów. Kit popróbował strun i spojrzał na Celię. - Dedykuję tę pieśń tobie, pani. Ja napisałem muzy­ kę, słowa zaś stary William Szekspir. To jedna z ulubio­ nych pieśni George'a. Cherubini, o których wspomniał, nie mają lepszych w swym repertuarze. Była to najdłuższa mowa, na jaką się zdobył podczas tej wizyty. Palce jego prawej dłoni dotknęły napiętych strun i zaczął śpiewać. Jego głos był tak miękki i czuły, że w oczach wrażliwej Celii od razu zabłysły łzy.

Czemu uciekasz, kochanko droga? To twój kochanek; stój, stój, przez Boga! Z sercem i pieśnią on leci. Wszak tam podróży miłosnej szranki, Gdzie swej kochanek dobiegł kochanki, To wiedzą starce i dzieci. Miłość, o droga, jutra nie czeka, Bo śmiech i radość dzisiaj ucieka, Kto wie, co jutro urodzi. Kto wciąż odwleka, umiera z głodu, Więc daj mi, droga, ust twoich miodu, Bo młodość jak kwiat przechodzi. (tłum. Leon Ulrich) Skończywszy pieśń, Kit utkwił oczy w Celii, po czym, jako że nikt nie kwapił się do przerywania mil­ czenia, powtórzył: - Bo młodość jak kwiat przechodzi. Powiedział to w trybie najzwyklejszego stwierdze­ nia, bez muzycznego akompaniamentu, głosem chłod­ nym i wyzbytym patosu. - Słowa tej pieśni pochodzą z „Wieczoru Trzech Króli" starego, poczciwego Willa - wyjaśnił książę. To przednia krotochwila, ale przednie jest również wi­ no, które pijemy. Winem tym, panie Antiquis, stawiasz się na równi z koronowanymi głowami. Wznoszę więc

nim toast na cześć pańskiej córki. Wśród dworskiego fraucymeru nie ma białogłowy równie urodziwej. W słowach księcia Buckingham pobrzmiewała nutka kpiny, ale astrolog zdawał się tego nie zauważać. Wszy­ stko brał za dobrą monetę. Przeżywał zenit swego życia. Nawet w najśmielszych planach nie przewidywał, że nadejdzie dzień, gdy wszechpotężny książę Bucking­ ham będzie pił jego winem zdrowie jego córki, inny zaś zausznik króla zaśpiewa specjalnie dla niej wzruszającą pieśń. Tak, czuł się dzisiaj w pełni szczęśliwy. Celia okazała się bardziej spostrzegawcza od ojca. Usłyszała kpinę w głosie księcia i zauważyła pożądli­ wość w jego oku. Porównanie księcia George'a z sir Christopherem wypadało zdecydowanie na korzyść te­ go ostatniego. Kit wzbudzał sympatię swoją skromno­ ścią i poczuciem taktu. Mimo iż nie uszła jego uwagi tamta jej dziwna słabość, zadowolił się odpowiedzią, że to nic poważnego. Zrezygnował z pytań, nie chcąc wprawiać jej w jeszcze większe zmieszanie. Kiedy więc zjawił się marszałek dworu z oznajmie­ niem, że podano do stołu, a książę zwrócił się do niej z prośbą, by zanim zasiądą do uczty, oprowadziła jesz­ cze po ogrodzie jego przyjaciela, „miłośnika tyleż po­ ezji, co kwiatów", podjęła się tego bez obaw i ze szcze­ rą ochotą. Podała ramię Christopherowi, a on powiódł ją w głąb ogrodu. Nie zauważyli bezczelnego uśmiechu na twarzy sługi, który odprowadził ich ironicznym spój-

rzeniem swych kaprawych oczu. Był to sługa Kita i wiele już się w życiu napatrzył. Kit szedł obok Celii głęboko zamyślony. Kiedy George wezwał go dzisiaj do siebie, stawił się najszyb­ ciej, jak mógł. Zauważył, że do łodzi ładowane są kosze z wiktuałami. Następnie powiedziano mu, że ma zabrać ze sobą gitarę. Kiedy zapytał, po co, usłyszał w odpo­ wiedzi: - Ponieważ muzyka potrafi rozwiązać więcej tasie­ mek i odpiąć więcej guzików niż najzręczniejsze palce. Wszystko zatem było jasne. Kit zdążył już obejrzeć z zewnątrz dom astrologa w ramach planu rozpoznawa­ nia terenu. Strand to ulica, na której mieszkało zamożne mieszczaństwo. Każdy dom tutaj miał ogród i co naj­ mniej jedno piętro. Mieszkańcy tej dzielnicy parali się handlem lub bankowością, a stary Antiquis dorobił się majątku na stawianiu horoskopów. Kit nie ufał astrolo­ gom, widząc w nich oszustów żerujących na ludzkiej naiwności i niewiedzy. Jednak przekraczając dzisiaj próg tego okazałego do­ mu, przeżył przyjemne zaskoczenie. Spodziewał się zo­ baczyć wnętrza przeładowane mieszczańską tandetą, a ujrzał wszędzie szlachetną prostotę. Przygotowany był na widok zasuszonych ropuch i węży oraz innych kabalistycznych insygniów i emblematów, które gro­ madzili szarlatani różnego autoramentu, a zastał białe ściany i lśniącą posadzkę. Pokoje w domu astrologa by­ ły duże i widne, umeblowane z myślą o umiarze i uży-

teczności. Ten dom wyróżniał się spośród innych mieszczańskich domostw w najbardziej dodatnim zna­ czeniu. Celia również była dla niego niespodzianką. Różniła się od kochanek księcia. Zrobiła na nim wrażenie roz­ sądnej, praktycznej, pewnej siebie dziewczyny. George uparcie nazywał ją dziewiczą Dianą i określenie to na­ wet do niej pasowało. Ale dla George'a każda kobieta, która mu się opierała, najpierw była Dianą, kiedy zaś przezwyciężał jej opór, zyskiwała miano babilońskiej nierządnicy. Wtedy porzucał ją, goniąc za inną. Kat nie­ mal był pewien, że Buckingham trafi kiedyś na spryt­ niejszą i bardziej cyniczną od siebie i ta zemści się za wszystkie inne. Była to jednak dopiero kwestia przy­ szłości. Na razie książę cieszył się życiem i szczęśliwie omijał zastawiane nań pułapki. Tak, córka astrologa była poważną, skromną, praco­ witą i schludną dziewczyną. Ale właśnie była dziew­ czyną i stanowiła wyzwanie rzucone mężczyźnie. Czy drzemały w niej jakieś namiętności? Z pewnością tak, należało je tylko obudzić. Zdobycie jej byłoby niewąt­ pliwie wielkim sukcesem, jednak gwałtu na niej mógłby dopuścić się tylko łajdak i szubrawiec. Gdy przed godziną mieli wyjść do ogrodu, Celia wstała i obciągnęła suknię. Wtedy zobaczył zarys jej ciała. Swym harmonijnym pięknem niczym nie różniło się od ciała dziewiczej bogini Diany. Musi być w postępowaniu z nią bardzo ostrożny. Do

tej pory niewiele mówił, wolał patrzeć i wyciągać wnio­ ski. Zdobycie jej wymagało natężenia wszystkich sił duchowych i przywołania całej sztuki uwodzenia. Po­ winien strzec się nadmiernej pewności siebie, jeżeli za­ mierzał wygrać zakład z George'em. Wiedział też, że nie może oceniać zbyt nisko swojej partnerki. Celia Antiquis była mądrą kobietą. Czuł jej zapach - zapach lawendy. Tak mogła pach­ nieć tylko wiejska dziewczyna. Była to kolejna niespo­ dzianka, jako że Celia była mieszczką. Ileż jeszcze ta­ kich niespodzianek czekało na niego na drodze ku zdo­ byciu tej dziewiczej piękności?

ROZDZIAŁ DRUGI - Piękny ogród, pani - powiedział Kit. - Czy pani trosce jest on powierzony? Celia potrząsnęła głową, po czym odrzekła głosem zdradzającym nieśmiałość, co było zresztą u niej czymś niezwykłym, jako że zawsze dotąd radziła sobie w roz­ mowach z mężczyznami: - Opiekuję się tylko ziołami, sir. Poza tym mamy ogrodnika, który dba o kwiaty, krzewy i drzewa. - Ziołami? Gdzież one? - Kit rozejrzał się wokół, ale nie zobaczył żadnych ziół, które zwano powszech­ nie roślinami leczniczymi. Celia wskazała ręką ku czemuś w rodzaju łuku triumfalnego z łoziny, spowitego pnączem o sercowatych liściach. W prześwicie widać było dalszą część ogrodu. - Jeśli interesują cię, panie, te na pozór nieciekawe rośliny, to zapraszam do tamtego zakątka. - W takim razie proszę prowadzić, miła gospodyni. Ale to on ją wziął pod ramię i powiódł pod sklepie­ niem z powojów wysypaną żwirem ścieżką. Istotnie, cały ten kwartał porastały zioła. Z braku jaskrawych

barw panowała tu trochę melancholijna atmosfera. Wzdłuż muru, który oddzielał ogród Celii od ogrodu są­ siada, stały donice z terakoty z roślinami wydzielający­ mi egzotyczne wonie. Kit pochylił się i zerwał tymianek. Zanim wręczył go Celii, porozkoszował się jego zapachem. - Czy właśnie tych ziół używasz, pani, do swoich tajemnych praktyk? - zapytał. Celia zamknęła dłoń, zgniatając roślinę. - Nie uciekam się do żadnych tajemnych praktyk. Ale, przyznaję, używam ziół w różnych celach. Podobnie jak pani Ginner, o której być może pan słyszał, robię z nich mieszanki i wywary, które przynoszą ulgę niewiastom w ich słabościach. Zalety niektórych ziół są już ogólnie znane, wiele jest jednak jeszcze w zielarstwie tajemnic do odkrycia. Wierzbówka, jak wiadomo, łagodzi ból. Z kolei inne zioła pomagają w leczeniu ran i skaleczeń. Ja i mój ojciec wierzymy, że uda nam się odkryć uzdrawiające wła­ ściwości roślin pogardzanych do tej pory i traktowanych jako chwasty. Wierzymy też, że istnieje sekretne powią­ zanie między gwiazdami a ziołami. - Powiedziawszy to, schowała zgnieciony tymianek do woreczka przytwier­ dzonego do paska sukienki. Kit patrzył na nią i czuł wzrastające zainteresowanie tą dziewczyną. Średniego wzrostu i bardzo ładna, gdy­ by tylko chciała, mogłaby zawładnąć sercem każdego mężczyzny. Różniła się od innych kobiet. Mówiła sta­ rannymi zdaniami, zachowując przez cały czas skupio-

ną powagę, jakby rozmowa toczyła się w kolegium po­ między uczonymi mężami. Nie było w niej ani śladu niewieściej zalotności. Starał się utrzymywać w narzuconym przez nią stylu. Pomyślał, że George zaprzepaścił szansę zawojowania jej głównie dlatego, iż w jego słowach było za dużo lek­ kiego dowcipu i dworskiego uwodzenia. - A zaraza, pani, która wdziera się na przedmieścia Londynu niczym srogi nieprzyjaciel? Czy dżumę rów­ nież można zwalczyć ziołami? - zapytał. - Wymień na­ zwę takiej cudownej rośliny, a uratujesz życie setek i ty­ sięcy ludzi. Celia słyszała już o dżumie, która każdego dnia zbie­ rała w mieście coraz większe plony. Najpierw zaczęli umierać na nią ludzie z ubogich i przeludnionych przedmieść. Ona jednak, niczym ogień, który niesiony wiatrem przeskakuje z budynku na budynek, albo też wróg, który zdobywa ulicę po ulicy, siejąc śmierć i zni­ szczenie, nieubłaganie zbliżała się również do dzielnic władzy i dostatku. - Nie znam zioła na dżumę, ale... - Urwała, gdyż zlękła się nagle, iż ów kawaler wyśmieje ją, usłysza­ wszy, co myśli o całej tej sprawie jej ojciec. - Nie godzi się przerywać na „ale", bo nie godzi się drażnić cudzej ciekawości. Czekam zatem na dokończe­ nie zdania - powiedział Kit. Celia spojrzała na niego. Jej oczy były szare jak wo­ da jeziora przed burzą, a jej twarz wyrażała cichy, taje-

mruczy namysł, co upodabniało do wykutej w marmu­ rze Diany. Ta młoda kobieta miała w sobie jakiś anty­ czny spokój, duchową równowagę. Kit zadał sobie py­ tanie, czy gdyby teraz dotknął jej policzków, poczułby pod palcami ciało czy też kamień? Uniósł dłoń, by to sprawdzić, lecz zaraz się pohamo­ wał. Wygranie zakładu zapowiadało się na zadanie dużo trudniejsze, niż sądził, przyjmując propozycję George'a. Największym błędem byłby pośpiech. Celia mo­ głaby zorientować się i zamknąć się przed nim, jak za­ mknęła się przed księciem. Schowałaby się za szklaną taflą, przez którą można byłoby ją oglądać, która jednak uniemożliwiałaby bardziej intymny kontakt. A przecież to było celem jego starań. Może o jej względy zabiegał już ktoś inny? Na przy­ kład jakiś przyzwoity, zamożny, nieco tępawy londyń­ ski kupiec, który upatrzył ją sobie na żonę? A może ślu­ bowała pozostać do końca życia dziewicą-kapłanką w świątyni poświęconej kultowi gwiazd i planet? Powiedziała spokojnym, naturalnym głosem: - Mój ojciec uważa, że niewiele wiemy o dżumie, o jej źródłach i drogach rozprzestrzeniania się. Powie­ dział mi niedawno, że jeśli przyczyna tkwi w morowym powietrzu, to nie sposób wytłumaczyć, dlaczego zaraza atakuje przede wszystkim biedaków. Powietrze wszę­ dzie jest takie samo, oddycha nim biedak i bogacz, a jednak bogacz żyje, biedak zaś umiera w straszliwych męczarniach. Dlatego mój ojciec uważa, że należy tu

przede wszystkim pomyśleć o przestronnych domach bo­ gaczy i o norach biedaków. Kto wie, może to nadmierne stłoczenie i brud sprzyjają rozprzestrzenianiu się tej zara­ zy. Zamiast więc otaczać ogniska dżumy kordonami, mo­ że powinno się wypuścić nędzarzy i pozwolić żyć im na świeżym powietrzu? Dobrze też byłoby przypatrzeć się życiu biedaków i spróbować znaleźć w nim coś, co w sposób zasadniczy różni to życie od życia bogaczy. Zamilkła. Mówiła stanowczo zbyt długo i ze zbyt dużym ożywieniem. Temat jednak żywo ją obchodził. Ona i jej ojciec już od dawna zastanawiali się, jak wal­ czyć z dżumą. - A co o tym wszystkim mówią gwiazdy? - zapytał Kit, i było to z jego strony pytanie podchwytliwe. Nie cenił astrologii, myślał o niej jako o oszustwie. Nie po­ wiedziałby jednak tego wprost córce astrologa. - Dla­ czego one nie wytłumaczą wprost twojemu ojcu, pani, czym jest dżuma i jak jej zaradzić? Skoro to gwiazdy rządzą naszymi losami, muszą wiedzieć wszystko rów­ nież o plagach i zarazach, które skracają nasze życie. Celia uniosła brwi w wyrazie zakłopotania. - Przykro mi, ale nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie, panie. Gwiazdy potrafią uprzedzić nas o nade­ jściu dżumy, co zresztą potwierdzają zeszłoroczne ho­ roskopy mojego ojca, przepowiadające nadejście wiel­ kiego nieszczęścia. Dżuma nadeszła, ale jako coś taje­ mniczego, czego nie umiemy pojąć. - Słuchając cię, pani, mam wrażenie, że słucham

magistra nauk - zauważył Kit, zachwycony w tej chwili może nie tyle jej rozumem, co szlachetnym profilem jej twarzy, odcinającym się na tle ciemniejącego domu. - Mówię tylko to, czego nauczyłam się od ojca - od­ parła ze wstrzemięźliwością właściwą skromności. Nigdy jeszcze nie rozmawiała tak długo z żadnym mężczyzną, oczywiście z wyjątkiem ojca. Na dodatek jej rozmówcą był dworak, ktoś z najbliższego otoczenia króla Karola, tym bardziej więc zaskoczył ją swoją po­ wagą i dociekliwością. Buckingham zwykł prześlizgi­ wać się po tematach i sens poświęcać dla dowcipu. W rozmowie widział pretekst do zabawy. Było to pło­ che i bynajmniej jej nie odpowiadało. Dlatego rzadko kiedy odpowiadała na jego pytania. Ale sir Christopher był inny. Już samo jego oblicze zna­ mionowało siłę ducha i charakteru. Widziała też jego du­ mę, choć starał się ją ukryć pod maską uprzejmości. W tekście, który niedawno czytała, był opisany taki męż­ czyzna. „Wysoko uniesiona głowa, spojrzenie pewne, usta jakby rzeźbione dłutem. Patrzy na wprost, a nie pod nogi. Głos śpiewny, a równocześnie mocny i dźwięczny". Chciałaby zdobyć szacunek kogoś takiego. Stosunek Christophera do niej był bardzo poprawny. Traktował ją jak równą sobie. Bardzo odpowiadał jej taki rodzaj kon­ taktu, gdzie liczy się argument, nie zaś kalambur. - A więc nie dowierzasz astrologii, sir? - spytała. Darowałaby sobie to pytanie, gdyby ich rozmowa była jedynie wstępem do amorów.

- Wierzę tylko w to, co mogę zobaczyć lub czego mogę dotknąć. Taki już ze mnie niewierny Tomasz. Raz jeszcze prześlizgnął się wzrokiem po bujnie rosną­ cych ziołach. - Chyba musimy wracać do domu. Książę i pani ojciec pewnie zadają już sobie pytanie, co nas tak długo zatrzymuje w tym ustronnym zakątku. Bardzo trudno będzie ich przekonać, że oddawaliśmy się wyłą­ cznie poważnej dyspucie. Zazwyczaj pary takie jak my inaczej umilają sobie czas. Celia poważnie skinęła głową, choć inna młódka na jej miejscu zaczerwieniłaby się po same uszy. - Przyznaję, zrobiło się późno. Czas szybko upływa na interesującej rozmowie. Nie wiem, czy tramie zgaduję, lecz mam wrażenie, że należysz, panie, do tych nielicz­ nych, których pociągają sekrety natury. Nie zdziwiłabym się, gdybyś był członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego. A może rzeczywiście nim jesteś? - Tylko w pewnym sensie - odparł Kit, ruszając ścieżką ku domowi. Zdumiewała go elegancja, z jaką mówiła, i wiedza przebijająca z jej słów. Musiała być bardzo oczytana. Kobiety takie nazywano sawantkami. Liczyły się dla nich tylko te chwile, kiedy dowiadywały się czegoś no­ wego o świecie. - Czasem żałuję, że urodziłam się kobietą. Prawdziwa wiedza bowiem zarezerwowana jest dla mężczyzn. To oni do tej pory odkrywali sekrety natury, po czym opisywali te swoje odkrycia. Niekiedy mam szczęście przysłuchi-

wać się rozmowom toczonym w naszym domu. Ojciec zaprasza uczonych mężów, którzy przy winie poruszają ciekawe tematy. Niestety, mnie jako kobiecie nie wolno zabierać głosu. Zaiste, wolałabym być mężczyzną. - I byłaby to niepowetowana strata - odrzekł w sty­ lu dworskiego galanta. - Ubyłoby w nim bowiem nie­ wieściego piękna. Zatrzymała się przy schodach wiodących na taras. Spojrzała na Kita. Z salonu dobiegały męskie głosy. Za­ równo w głosie gospodarza domu, jak i w głosie księcia Buckingham znać było wpływ wypitego wina. - I to właśnie martwi mnie najbardziej. Mężczyźni zwracają uwagę przede wszystkim na wygląd. Moje wnętrze się nie liczy. Nie są ważne moje myśli i marze­ nia. Nikt mnie o nie nie pyta. Teraz już wiedziała, że pomyliła się co do tego czło­ wieka. Wzięła go za kogoś pokrewnego jej duchowo, on zaś przede wszystkim był dworzaninem. Dworzanin to ktoś nawykły do odgrywania różnych ról, zdolny do hipokryzji i pochlebstwa. Dla kogoś wyćwiczonego w sztuce rozmowy nie stanowiło trudności udawanie zainteresowania sekretami natury, gdy w rzeczywisto­ ści obchodziły go tylko powaby rozmówczyni. Kit natychmiast zorientował się, że ostatnie jego sło­ wa zdradziły prawdziwe jego intencje i że przez nie­ ostrożność stracił wszystko, co dotychczas zdobył. Trudno. Nie sądził, by była całkowitym wyjątkiem wśród kobiet. Osaczenie jej potrwa z pewnością dłużej,

będzie wymagało też innych metod, lecz koniec będzie taki sam jak w innych przypadkach. On, Kit, musi tylko trzymać język za zębami i ukazywać jej takie oblicze, jakie w danym momencie będzie chciała widzieć. Kiedy pojawili się w drzwiach, Buckingham wzniósł na ich powitanie kielich. - Kit, mój chłopcze, nawet zwiedzanie ogrodów królewskich nie zajęło jeszcze nikomu tyle czasu. Prócz krzewów i kwiatów musiałeś podziwiać również coś in­ nego. Nie, nie odpowiadaj mi. Po co zawstydzać tę mło­ dą damę. - Podniósł się z krzesła i zgiął się w głębokim ukłonie przed Celią. Kit z trudem zdołał pohamować gniew. George za­ chowywał się jak ostatni prostak. Na szczęście astrolog był zbyt odurzony winem, by zauważyć tę niestosow­ ność. Pozostawała jeszcze jego córka. Celia na ukłon odpowiedziała ukłonem, po czym sięgnęła po ciastko leżące na talerzu, dziękując za wino, które zaproponował jej sługa. - Prawda, że zwiedzaliśmy ogród, książę, lecz głów­ nie rozmawialiśmy o zarazie, która grasuje w mieście. A także o ziołach. Pański przyjaciel zgodził się ze mną, że może sposobu na dżumę należy szukać, badając le­ cznicze właściwości pewnych roślin. Jeśli mieliśmy świadka, ukrytego wśród drzew i krzewów, to ów świa­ dek nie musiał się rumienić z powodu naszego zacho­ wania. Czyżbym w jakimś punkcie mijała się z prawdą? - zapytała, zwracając się do Christophera.

Buckingham aż klasnął w dłonie z zachwytu. - Jesteś, pani, pośród innych niewiast niczym perła pośród kamyczków! - wykrzyknął, po czym zwrócił się do promieniejącego ze szczęścia astrologa: - Kiedy, przyjacielu, skończysz układanie mojego horoskopu, zjaw się na dworze wraz ze swoją córką. Rzadkie perły powinni podziwiać wszyscy, nie tylko tacy szczęściarze jak Kit i ja. - Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gromkim, pijackim śmiechem. - Stanie się, książę, wedle twojego życzenia - od­ parł Adam, mile połechtany wyrażonym przed chwilą podziwem dla zalet jego córki, zapominając o niebez­ pieczeństwach, jakie czyhały na panieńską cnotę w la­ biryncie pałacowych komnat i korytarzy. Kit zareagował na słowa księcia zimną wściekłością, co zaskoczyło go bardzo. Nieznośna była mu myśl, że Celia miałaby zostać oddana na ofiarę bandzie rozpust­ ników. Zaraz jednak uświadomił sobie, że przecież jego zamiary niczym nie różniły się od zamysłów George'a. Założył się wszak o to, że zwalczy broniącą się cnotę. Spojrzał na Celię, która z tajemniczym uśmiechem na twarzy jadła ciastko. Powoli uspokajał się. Ostatecz­ nie była tylko kobietą, ani lepszą, ani gorszą od innych. Sięgnął pamięcią do danego sobie niedawno przyrze­ czenia. Da jej szansę wyjścia ze zmagań zwycięsko. Je­ śli jest niewinna i zdecydowana wytrwać w czystości, nie grozi jej poważne niebezpieczeństwo. On, Kit, nig­ dy jeszcze nie posiadł siłą żadnej kobiety.

Dlaczego wciąż wracała myślami do sir Christophera Carlyona? Przecież nic ich nie łączyło. Naturalną rzeczą byłoby o nim zapomnieć, jednak okazało się to trudne. Wspomniała go przy porannym wstawaniu z łóżka, roz­ myślała o nim podczas domowej krzątaniny. Nie odstę­ pował jej niczym natrętna zjawa, szepcząc do ucha miłe słówka, które słyszała już z ust kilku mężczyzn. Celia była tym zaskoczona. Adam obudził się z bólem głowy, wstał późno i zde­ cydował się pościć. Już sama myśl o jedzeniu, jak przy­ znał, budziła w nim nudności. Zamierzał siąść do pracy dopiero po południu, kiedy się lepiej poczuje. Z wczo­ rajszej wizyty dwóch świetnych kawalerów był bardzo zadowolony, żałował tylko, iż zbyt pochopnie przyrzekł zabrać ze sobą Celię do Whitehallu. Skupił myśli na córce. Traktowała dom niemal jak klasztor. Powinien wzmóc naciski, by zdecydowała się wreszcie na zamążpójście i zapomniała o tym, że jest córką astrologa. - Mam nadzieję, moje dziecko, że kiedy pojawi się pan Renwick z zapowiedzianą wizytą, przyjmiesz go ciepło i życzliwie - powiedział, kiedy zaszła do niego, by uprze­ dzić, że wychodzi na zakupy. - I nie zapominaj o moim życzeniu. Gdy dojdzie z jego strony do oświadczyn, daj mu odpowiedź, która uraduje nas dwóch, jego i mnie. Co miała mu na to odpowiedzieć? Kochał ją, pragnął jej dobra, nie mogła mu sprawiać przykrości. Prawda jednak była taka, że od poznania Christophera Carlyona była jeszcze mniej skłonna do zamążpójścia niż poprze-

dnio. Pan Renwick cieszył się publicznym szacunkiem, lecz sam szacunek nie może być materią małżeństwa. Trzeba czegoś więcej, jakiegoś pokrewieństwa dusz. Tylko gdzie miała szukać mężczyzny, który sprostałby jej wymaganiom? Jeśli nie było go w Londynie, to nie było go nigdzie. Ojciec ani myślał dyskutować z nią o tym, traktując całą rzecz jak panieński kaprys. - Szanuję pana Renwicka - rzekła, pochylając głowę - i myślę, że powinniśmy dziękować Bogu za takiego przyjaciela domu. Nie chcę jednak wychodzić za niego. Już dawno porzuciłam wszelką myśl o zamążpójściu i do­ brze wiesz o tym, ojcze. Bezsporne zalety pana Renwicka nie zmienią mojego postanowienia. Potraktowałabym tak samo każdego innego starającego się o moją rękę. Była przeświadczona o własnej szczerości. Nagle jednak pomyślała o Christopherze takim, jakim objawił się jej wczoraj w ogrodzie. Czy jemu też dałaby kosza, gdyby przyszedł z deklaracją ożenku? Wyprostowała się i spojrzała na ojca. Tak czy inaczej, wczorajsza wi­ zyta Kita niczego tu nie zmieniła. Robert Renwick od początku nie miał żadnych szans zostania jej mężem. - Wstrzymaj się ze swoim „nie", córko. Porozmawiaj z nim, poznaj go lepiej, a potem dopiero podejmij decyzję - radził, a w gruncie rzeczy prosił Adam Antiquis. W stosunku do Celii nigdy nie uciekał się do gróźb. Teraz też nie powiedział: „Albo zastosujesz się do mojej woli, albo oćwiczę cię i zamknę w twoim pokoju, byś opamiętała się i nabrała rozsądku". Nie, to nie leżało

w jego charakterze, kłóciłoby się też z jego miłością do córki. Zamiast tego zwrócił się o poradę do gwiazd. Po­ wiedziały mu, że Celia wyjdzie za mąż i że jej małżeń­ stwo będzie szczęśliwe. Wprawdzie milczały o tym, kto zostanie jego zięciem, lecz wszystko wskazywało na to, że będzie nim Robert Renwick, bo któż by inny? Nie było więc potrzeby wymuszać czegoś, co i tak miało się stać, Adam zresztą brzydził się przemocą. Rzecz miała rozstrzygnąć się w odpowiednim czasie. - Dobrze, ojcze. Wysłucham pana Renwicka i będę dla niego miła. Nie sądzę jednak, by jego wizyta wpły­ nęła znacząco na moje postanowienie. Adam był rad i z takiej obietnicy. - Postępuj zatem w zgodzie ze swoim sercem i ro­ zumem. Przyjmij gościa serdecznie i spraw, by czuł się u nas swobodnie. A teraz życzę udanych zakupów. Kiedy Celia wyszła na ulicę i ruszyła w stronę śród­ mieścia, po kilku krokach stwierdziła, że jej myśli znów ulatują ku Christopherowi. Wczorajsza rozmowa z nim wprawiła ją w stan prawdziwego oszołomienia. Nie chodziło nawet o sposób, w jaki z nią rozmawiał, tylko o to, że był mężczyzną w każdym calu. Wysokim, du­ mnym, o szlachetnych rysach i oczach koloru leśnego mchu. I ten jego głos, uwodzicielski głos kogoś, kto częściej śpiewa, niż mówi. Zaczęła wyrzucać sobie głupotę i naiwność. Ileż ko­ biet musiał już uwieść tym swoim melodyjnym, cie­ płym głosem! Dlaczego więc miałby traktować ją ina-

czej, nosić się wobec niej z innymi zamiarami? Dumnie uniosła głowę. Jeśli liczył na jej uległość, to czekało go wielkie rozczarowanie. Nie była jedną z owych swa­ wolnych dam, które ostatnimi czasy w tak wielkiej li­ czbie pojawiły się na dworze. Była Celią Antiquis - i je­ śli nie życzyła sobie zostać żoną Renwicka, to tym bar­ dziej nie zamierzała zostać kochanką Kita Carlyona, bo z pewnością taką rolę jej przeznaczył. W dworskim świecie liczyły się tylko zmysłowe uciechy. Sługa, który jej towarzyszył i obserwował swoją pa­ nią, pomyślał, że dzisiaj jest wyjątkowo posępna i jakby nieobecna duchem. Prawie wcale nie targowała się w sklepach, do których zachodzili. Na jej twarzy malo­ wał się chłód. Robert Renwick, pomyślał sługa, jeśli uda mu się dopiąć celu, będzie miał w łóżku kawał lodu. Tymczasem Robert Renwick sprawiał wrażenie czło­ wieka pewnego swej przyszłości. Był złotnikiem i na co dzień miał do czynienia z kobietami, które, jak wia­ domo, lubią obwieszać się klejnotami. Przy okazji stu­ diował ich naturę i odkrył, że są przekupne i skłonne do podległości. Znał swoją wartość i zakładał, że astrolog i jego córka dostrzegają w nim same przymioty. Celia nie nosiła złota i klejnotów. Była wzorem skromności. Może tylko zbytnio pyszniła się swoją wiedzą. Nie szkodzi. Jej kobieca natura i tak sprawi, że wkrótce podporządkuje się jemu, Robertowi Renwickowi. Pręd­ ko też wyrzuci z pamięci całą tę swoją astrologiczną wiedzę.

Stał w salonie, w którym Kit i Buckingham spędzili wczorajsze popołudnie. Jego zachwyt budziły szczegól­ nie szafy z książkami. Zachwyt i pożądanie. Pewnego dnia, pomyślał, książki te znajdą się w jego domu. Nie chodziło o ich wartość, chodziło o prestiż łączący się z posiadaniem tylu woluminów. Nawet nie rzucił okiem na ogród za oknem. Ogrody były domeną kobiet. On też miał ogród, zdziczały, gdyż od miesięcy nikt się nim nie zajmował. Gdy Celia zo­ stanie jego żoną, wyda walkę chwastom. Właśnie weszła do salonu i zbliżyła się do niego. Za­ stanawiała się, co ma mu powiedzieć. Ten człowiek nie budził w niej ani sympatii, ani antypatii. Był ich do­ brym znajomym, z którym ojciec chętnie zasiadał do suto zastawionego stołu. Znała Nan Barton, jego pier­ wszą żonę, i lubiła ją. Jej śmierć przy narodzinach dzie­ cka napełniła ją szczerym bólem. Współczuła też Ro­ bertowi. Miał wiele zalet, ale wśród nich nie było ta­ kich, które mogłyby rozpłomienić jej serce. Ubrał się na tę wizytę z wielką starannością. Chociaż dzień był ciepły, miał na sobie pikowany kubrak z gru­ bego aksamitu, w dłoni zaś trzymał kozłowe rękawicz­ ki. Jego pierś zdobił zwisający z szyi gruby złoty łań­ cuch. Był średniego wzrostu, pleczasty i grubokościsty. Miał brązowe, lekko wypukłe oczy. Celia mimowolnie porównała je z zielonymi oczami Kita. Skąd znowu przyszedł jej do głowy Kit? Czyżby już nie umiała pa­ nować nad swymi myślami?

- Czy moglibyśmy usiąść? - zapytał gość, wskazu­ jąc na krzesła o wysokich rzeźbionych oparciach. - Oczywiście, panie Renwick, proszę spocząć - od­ parła, machinalnie strzepując pyłek z rękawa swej błę­ kitnej sukni. Suknia nie ustępowała czystością pogod­ nemu niebu, co nie dziwiło zresztą w tym schludnym domu, gdzie próżno by szukać na podłodze jakiejś okru­ szyny. Takiej właśnie żony Robert potrzebował - dba­ jącej o dom i rodzinę. Mimo że Celia pomagała ojcu w układaniu i spisywaniu horoskopów, nie zapominała o spoczywających na niej obowiązkach gospodyni. - Przypuszczam, że ojciec pani uprzedził ją o mojej wizycie, jak również wspomniał o przyczynie, która tłumaczy moją tu dziś obecność - powiedział Renwick. Wciąż stał na środku pokoju, a jako że zwrócony był tyłem do okna, prawie nie widziała jego twarzy. Zgady­ wała tylko, że maluje się na niej wielka pewność siebie. Miała rację. Robert czuł się w tej chwili jak myśliwy, który po­ chyla się, by podnieść z ziemi schwytaną we wnyki zwierzynę. Zaskarbił już sobie przychylność ojca pan­ ny, córka zaś była winna ojcu posłuszeństwo. Czekał te­ raz tylko na „tak" z jej strony. Jednakże w Celii narastał bunt. Poślubienie tego człowieka byłoby równoznaczne z wyrzeczeniem się wolności i wybraniem podległości. Czyniąc tak, postą­ piłaby wbrew danemu sobie niegdyś przyrzeczeniu po­ zostania do końca życia w panieńskim stanie. Jako oso-

ba samotna mogłaby cieszyć się niezależnością, mogła­ by sama decydować o sobie. Dopóki żył ojciec, główny cel swego życia znajdowała w zajmowaniu się jego sprawami. Po jego śmierci, choć oby Bóg pozwolił mu doczekać sędziwego wieku, zdoła obronić swą samo­ dzielność, opierając się na majątku dziedziczonym po ojcu lub nabytej wiedzy. W ten sposób mogłaby być równa każdemu mężczyźnie. Gdy jednak wyjdzie za Renwicka, straci wszystko. Jej majątek znajdzie się jako wiano w jego posiadaniu. Renwick będzie rozporządzał nim wedle własnej woli, nawet nie pytając jej o zdanie. Ona, Celia, przestanie być odrębną, suwerenną osobą. Zamieni się w żonę Ro­ berta Renwicka, co wypełni cały jej duchowy horyzont. Gdyby go choć kochała, przyjęłaby bez skargi tę rolę i starała się ją zagrać możliwie najlepiej. Ale nie było w jej sercu miłości do tego człowieka, więc małżeństwo z nim jawiło się jej jako pasmo udręk. Poczuła suchość w gardle. Chciała być miła, a równocześnie wiedziała, że musi być bezwzględna i okrutna. - Owszem, ojciec rozmawiał ze mną o panu. Do­ wiedziałam się z jego ust, że raczyłeś pomyśleć o mnie, panie, jako o kandydatce na towarzyszkę swego życia. Powiedział też, że w razie mojej zgody udzieli nam bło­ gosławieństwa. Robertowi zaszumiało w głowie od tych słodkich słów, gdyż wypowiedziała je prawdziwie uległym gło-

sem. Jego twarz rozpromieniła się, zaraz jednak się za­ chmurzył, błysnęła mu bowiem pewna myśl. - Czy jednak to, co powiedziałaś, pani, jest właśnie tą tak upragnioną przeze mnie zgodą? Przyrzekam, że jako mojej żonie niczego ci nie zabraknie, chyba że pta­ siego mleka. Byłaś przez lata najbliższą przyjaciółką mojej Nan. Wiesz, jak zgodne stanowiliśmy stadło. Nie było między nami żadnych swarów i kłótni. Nas czeka podobne, a może nawet jeszcze większe szczęście. Wątpię, by znalazł się mężczyzna, który biorąc cię za żonę, nie uważałby tego za uśmiechu losu. Mówił o szczęściu i rodzinnej harmonii, lecz o mi­ łości nie wspomniał ani jednym słowem. Nie zapytał też, czy ona go kocha. Cóż, mieściło się to w ramach konwenansów, jednak tylko miłość mogłaby ją prze­ konać. - Panie Renwick, jest pan uczciwym i dobrym czło­ wiekiem. Robisz mi zaszczyt, prosząc o moją rękę. Czynisz to w najlepszej wierze, co nakłada na mnie obowiązek szczerości. Zapytałam mojego serca i to ono każe mi odmówić. Odmówiłabym zresztą również każ­ demu innemu mężczyźnie. Postanowiłam bowiem nig­ dy nie wychodzić za mąż. Lecz jeśli zmienię swoją de­ cyzję, jako że w życiu wszystko jest możliwe, człowie­ kiem, którego wybiorę na męża, będzie właśnie pan. Te­ raz pozostaje mi tylko dodać, że Londyn jest wielkim miastem, żyje tu wiele kobiet, z których każda dzięko­ wałaby Bogu za możliwość zostania twoją żoną. Moim

najgłębszym życzeniem jest, ażebyś z jedną z nich za­ znał szczęścia, na które niewątpliwie zasługujesz. Doskoczył do niej z pobladłą z gniewu twarzą. Spoglą­ dał teraz na nią ponurym, groźnym spojrzeniem. Celia uświadomiła sobie nagle, że potrafi być okrutny. Słusznie postąpiła, odrzucając jego oświadczyny. A jeszcze nie­ dawno temu roiła sobie, że potrafiłaby go poskromić. Miała oto dowód, jak mało się zna na mężczyznach. - Proszę nie mówić mi o jakichś innych kobietach. Wybrałem panią, a nie Susan z parafii St. Giles in the Fields czy Dorothy z Aldgate. Myślę o tobie, Celio, już od wielu lat. Nagle stało się możliwe, by moje pragnie­ nia zostały spełnione. Porozmawiam z twoim ojcem i przekonam go, żeby wymógł na tobie zgodę. - Nie sądzę, by udało ci się, panie, namówić go do zastosowania wobec mnie przymusu - odparła z na­ głym ożywieniem. - Nigdy dotychczas nie narzucał mi niczego, nie przypominał, że przysługują mu ojcowskie prawa. Być może moja odmowa sprawi mu ból, lecz prędzej czy później pogodzi się z moją decyzją. Coś uderzyło ją w słowach Renwicka. Powiedział, że myśli o niej „już od wielu lat", a przecież Nan nie żyła dopiero od sześciu miesięcy. - Nie! - wykrzyknęła z pobladłą twarzą. - Mam nadzieję, że źle pana zrozumiałam. Chyba pomyliłeś się, mówiąc o tych wielu latach. Nawet nie zauważyła, kiedy Robert padł przed nią na kolana.

- Pragnę cię od dnia, kiedy po raz pierwszy cię uj­ rzałem. Miałaś wówczas szesnaście lat, a ja właśnie do­ piero co ożeniłem się z Nan. Zgrzeszyłem, bo przyjąłem jej śmierć niczym przepustkę ku tobie, pani. Gdy od­ wiedzałaś nasz dom, były to dla mnie godziny nieznoś­ nej udręki. Wiłem się i skowyczałem, gdyż pożądałem czegoś, co nigdy nie miało być moim. Byłoby lepiej, gdybym w ogóle o tym nie mówił, lecz twoja odmowa sprawiła, że już nie dbam o nic. Chwycił ją za rękę, czym upodobnił się do żebraka błagającego o datek. Wyznawał jej miłość, lecz była to miłość skażona i występna. Celia wiedziała już, że gdy­ by została żoną tego człowieka, dusza Nan nie dałaby jej spokoju. - Och, błagam, połączmy się na dobre i złe. Nie po­ zwól, bym płonął bez końca. Kupię ci jedwabną suknię, będziesz nosiła najwspanialsze klejnoty. Żona Roberta Renwicka niczym nie będzie się różniła od dam dworu. Nie odrzucaj mojej miłości. Celia wyrwała dłoń. - Na miłość boską, zamilknij, panie! Twoje prośby i namiętne wyznania nic tu nie pomogą. Nigdy nie wyj­ dę za ciebie. Nan była moją najlepszą przyjaciółką. Nie chcę, by przemieniła się teraz w dręczący wyrzut su­ mienia. Tymi słowami odebrała mu wszelką nadzieję. Stracił resztki panowania nad sobą. - A zatem musisz mieć kochanka. Inaczej nie odtrą-

całabyś mnie jak psa. Nigdy nie uwierzę w te twoje ślu­ by pozostania dziewicą. Jesteś na to zbyt piękna. A two­ im kochankiem pewnie jest ów galant i kogucik, który był tu wczoraj z księciem Buckingham. A może to sa­ mego księcia darzysz swoimi względami? Ostatnio za­ gląda tutaj osobliwie często. Wątpię, by chodziło mu o twego ojca. - Wstydziłbyś się, panie! - Celia odwróciła się ku drzwiom. Wiedziała, że nie odwzajemniona miłość po­ pycha czasem nawet do zbrodni, pisali o tym poeci, ci najlepsi znawcy ludzkich namiętności. Co innego jed­ nak słyszeć o czymś w pieśniach, a co innego doświad­ czać tego na własnej skórze. - Nie cofnę mojego „nie", panie Renwick. Nie jestem chorągiewką na dachu. Nie mam też kochanka, proszę oszczędzić sobie tych uwła­ czających insynuacji. A teraz żegnam pana. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Znów chwycił ją za rękę. - A właśnie że mamy, dumna panno. To jeszcze nie koniec całej tej historii. Robert Renwick zawsze dotąd dostawał to, czego zapragnął. Ani myślę godzić się z ro­ lą przegranego. Módl się, żeby to, co mi powiedziałaś, nie okazało się kłamstwem. Niewątpliwie byłbym do­ brym mężem, ale potrafię też być niebezpiecznym wro­ giem. Proszę to przemyśleć. Celia wybiegła na korytarz. Szlochanie wstrząsało jej piersią. Jej serce przepełniał strach i pogarda. Miała po­ czucie, że przed chwilą coś nieodwołalnie się skończy-

ło. Już chyba nigdy nie zazna prawdziwego spokoju. Widziała twarz Renwicka oszpeconą żądzą, a właśnie jego o żądzę najmniej do tej pory podejrzewała. Wyni­ kało stąd, że wiedziała więcej o gwiazdach niż o ludz­ kiej naturze. Wpadła do swego pokoju i rzuciła się na łóżko. Tego dnia Kit Carlyon nie rozstawał się w myślach z Celią Antiquis. Rankiem obudził się z głową ciężką jak ołów. Rzadko przesadzał w piciu, rzadko też powie­ rzał swój los kościom czy karcie, świadom swej chudej sakiewki. Tego wieczoru, kiedy powrócił z domu astro­ loga, zasiadł do stolika i zgrał się do nitki. Sprawdziło się stare powiedzenie - kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma szczęście w miłości. Zaiste, Kit nie mógł dotąd narzekać na brak triumfów na tym polu. Niemniej prze­ graną w kartach przeżył ciężko, poszukał pocieszenia w butelce i w rezultacie ledwie trafił do swojej kom­ naty. Zrozumiał już, iż aby wygrać zakład, musi wpierw zdobyć miłość tej kobiety. I tu pojawiała się pewna komplikacja, gdyż miłość to zawsze wielka niewiado­ ma. Wolałby poprzestać na szturmie i zdobyciu twier­ dzy, tak jak to zrobił w przypadku Dorothy Lowther. Zawsze twierdził, że im krótsza miłosna przygoda, tym bardziej udana. Teraz jednak był zaniepokojony. Spędził z córką astrologa zaledwie jedno piękne popołudnie wśród

krzewów, kwiatów i ziół, a zawładnęła jego myślami, jakby znali się od dawna. Była uroczą istotą, to jednak jeszcze niczego nie tłumaczyło. Na dworze nie brako­ wało piękności. Skąd więc się wzięła owa nić, która wiązała go z panną od gwiazd i planet? Dzień był pogodny, słońce równo grzało, królowi do­ pisywał humor. Królewska rada przyboczna obradowa­ ła przed południem, a po południu dwór wylał się do ogrodów. Zachwycano się czystymi barwami wczesno­ wiosennych kwiatów i obfitością kwiecia na drzewach owocowych. Rozprawiano o szykującej się wojnie z Holandią. Książę Yorku wraz z Charlesem Berkeleyem udali się do portu, by wsiąść na statek i dołączyć do króle­ wskiej floty. Berkeley był przyjacielem Kita. Był zre­ sztą przyjacielem wszystkich, gdyż wszyscy go miło­ wali, od króla po służbę. Przed odjazdem zdążył napisać krótką pieśń, król zaś wezwał Kita, by ten ułożył do słów muzykę i wykonał utwór. Nagrodą miała być par­ tia tenisa z monarchą po drugiej stronie siatki. Odgrywanie roli dworzanina złościło i dręczyło Kita. Ale co mógł robić szlachcic bez włości, bez grosza przy duszy, który tak naprawdę znał się jedynie na wojaczce? Toteż spędzał czas na flirtach i zabawach, bawiąc in­ nych oraz bawiąc siebie. Równocześnie tęsknił za włas­ nym domem i za kawałkiem ziemi, który mógłby upra­ wiać. Jak wielu innych utracił wszystko, co zgromadzili przodkowie. To ostatnia wojna domowa pozbawiła go

rodowego dziedzictwa. Z początku służba królowi wy­ dawała mu się pewnym zadośćuczynieniem. Mijały jed­ nak lata i narastało w nim pragnienie ustatkowania się i założenia rodziny. Żeby jednak mieć dom, a ściślej mówiąc; żeby wy­ grać go od księcia, musiał wpierw uwieść Celię Antiquis. Buckingham, ten cynik do szpiku kości, obmyślił szczwany sposób namówienia Kita do zrobienia czegoś, co nie udało się jemu samemu. Nie mogąc pogodzić się z klęską, pragnął zniewolić oporną dziewczynę przy po­ mocy Kita. Kit skończył śpiewać wesołą balladę Berkeleya „Do pań swawolnych" i znów pomyślał o córce astrologa. Król zauważył jego melancholię, a ponieważ sam z na­ tury był melancholikiem, poczuł coś w rodzaju współ­ czucia. - Co cię tak gryzie, Kit? Nabawiłeś się złej gorączki? Czy nie ma tu nikogo, kto mógłby rozproszyć twoje przygnębienie? - Wskazał ręką ku stadku dworskich piękności, które stały w słońcu przed klombem tulipa­ nów. Kit wzruszył ramionami i odłożył gitarę. - Tylko tenis, gra w piłkę lub wiosłowanie po stawie mogłyby rozweselić moją duszę, sire. I była to prawda. Ruch i fizyczny wysiłek były naj­ lepszym lekarstwem na melancholię, gdyż angażując ciało, rozpraszały niewesołe myśli. - Wiem od księcia, że ty i on udaliście się wczoraj

do domu tego astrologa, Antiquisa, i że wizyta zakoń­ czyła się zaproszeniem starego i jego córki do odwie­ dzenia nas tutaj. Powiedział też, że panna pomaga ojcu w układaniu prognostyków i przepowiedni, więc rów­ nież musi znać się na gwiazdach i ruchach planet. Czy nie są to aby tylko ekstrawaganckie wymysły księcia Buckingham? Kit spojrzał na Karola, swojego pana i władcę. Mo­ narcha miał na sobie krótki błękitny płaszczyk, hafto­ wany srebrnymi nićmi, bufiaste granatowe spodnie i szkarłatne podwiązki pod kolanami. Głaskał po łbie ślicznego spaniela, bawiąc się jego dużymi uszami, przypominającymi męską perukę. W pewnym sensie bawił się też Kitem. - Bynajmniej, sire. Książę nie minął się z prawdą. Ta panna dorównuje wiedzą ojcu. - A czy gładka? Kit stał się czujny. Nie był pewien, czy pytanie to padło ot tak, po prostu, czy też król nagle jął się zasta­ nawiać nad możliwością zniewolenia mieszczańskiej piękności. Gościły w jego łożu najsławniejsze aktorki, Nell Gwyn i Moll Davis, dlaczego więc nie miałaby w nim spędzić nocy córka astrologa? - Nic ująć, nic dodać, miłościwy panie. Karol wybuchnął śmiechem. - Zdaje się, że już domyślam się przyczyn twojej melancholii, Kit. Cnotliwa piękność, trudna do zdoby­ cia niczym szklana góra. Podejrzewam nawet, że już

zdążyła dać prztyczka księciu. Czy choć zerknęła w twoją stronę? Uważaj, żebyś nie stracił swej reputa­ cji fortunnego zdobywcy. Chyba nie chcesz doczekać dnia, gdy cały dwór będzie się naśmiewał z twojej po­ rażki? Cóż Kit miał na to odpowiedzieć? Wiedział, że Karol drażni się z nim. Prawdopodobnie George wtajemniczył go w kulisy zakładu, król zaś tego rodzaju tajemnic nie zwykł dochowywać. Teraz zapewne już cały dwór cze­ ka z niecierpliwością na wynik pojedynku pomiędzy cnotą a doświadczeniem w zabieraniu pannom ich wianków. Kit znowu sięgnął po gitarę i pieszczotliwie przesu­ nął dłonią po jej gładkich obłościach. Nie zliczyłby, ile razy instrument ten pomógł mu w odnoszeniu alkowianych zwycięstw. Lecz czy rzeczywiście były to zwycię­ stwa? Nie jest wszak zwycięstwem sięgnąć ręką i zer­ wać z drzewa jabłko. - Dziewka zaledwie świadoma była mojej obecności - rzekł w końcu. - Unosiła wzrok ku potężniejszemu panu niż ja czy nawet ty, miłościwy królu. Karol, rzecz dziwna, nie poczuł się dotknięty. - Cóż to za pan, potężniejszy nawet od tych, którzy noszą korony? - To wszechświat, sire, niebieskie uniwersum. Ta panna ma szeroką wiedzę, przeczytała wiele ksiąg i zna sekrety wszechświata. Jak ogrodnik zna nazwę każdej rośliny, tak ona zna imiona gwiazd i planet. W rozmo-

wie ze mną wyraziła żal, że nie jest mężczyzną i że z ra­ cji swej płci nie może stać się członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego. Obawiam się, że ocenia mężczyzn raczej pod kątem możliwości prowadzenia z nimi uczonej rozmowy niż perspektywy kochania się z nimi. - Doprawdy, niezwyczajna dziewka. Wiesz, chciał­ bym ją poznać. Zadbaj o to, Kit, by gdy tu przyjdzie, stanęła przede mną. Z przyjemnością porozmawiam z kobietą, która jest ładna, mądra, niewinna i na doda­ tek nie zamierza frymarczyć swą cnotą. Tak, rzadki to kwiat. I nie zapominaj, że umówieni dziś jesteśmy na partię tenisa. Wolę grać z kimś, kto nie boi się wygrać ze mną, niż z tymi, co to udając, że nie mogą odbić pił­ ki, krzyczą: „Mistrzowskie uderzenie, sire!" Król wstał i oddalił się, a Kit odprowadził go wzro­ kiem. Karol zbliżył się do królowej i łaskawie podał jej ramię. Katarzyna Braganza, krągła jejmość z miłą po­ spolitą twarzą, o mało nie zemdlała ze szczęścia, że jej pan i władca w ogóle raczył ją zauważyć. Miłowała Ka­ rola i była wdzięczna za każdy okruch zainteresowania z jego strony. Zdawała sobie sprawę, że ona, portugal­ ska księżniczka, a zatem katoliczka, nie wywiązała się jeszcze z powinności królowej. Nie dała Anglii nastę­ pcy tronu i zaczynano już wytykać jej bezpłodność. Ostatnio ciężko chorowała i w malignie widziała siebie w połogu, wydającą na świat upragnione dziecko. Karol traktował ją z kurtuazją, spod której prześwitywał chłód

i obojętność. Ona zaś pragnęła miłości, która nigdy nie miała być jej ofiarowana. Kit również podniósł się z kamiennej ławy i skiero­ wał ku pawilonowi, gdzie zajmował niewielki aparta­ ment. Chciał trochę odpocząć przed partią tenisa, lecz nie udało mu się to, bo przed pawilonem spotkał księcia Buckingham. - Dobrze, że cię widzę, Kit. O czym tak długo dysputowałeś z naszym Kozłem? Miano „Kozła" nadali Karolowi jego dawni druho­ wie z uwagi na niezliczoną liczbę „kózek", które raczył pokryć. Król świadom był, że tak go przezywają, jednak traktował to z właściwą dla siebie pełną dystansu ironią. - Umawialiśmy się na partię tenisa. Buckingham przeszedł na poufały ton: - Nie wiem, czy w ogóle do niej dojdzie. Dotarły do mnie wieści, które mogą zmienić nawet królewskie pla­ ny i zamierzenia. Mór ponoć okazał się dużo sroższy, niż pierwotnie sądzono. Mówi się o licznych zgonach w Londynie i okolicy. Zaraza rozprzestrzenia się jak pożoga. Z ciasnych i brudnych dzielnic obrzeży miasta zmierza prosto ku jego środkowi. Och, powinienem był przede wszystkim zlecić astrologowi przygotowanie horoskopu na tę nadzwyczajną okoliczność. - Wiem od jego córki, że ona i jej ojciec przewidzie­ li już dawno nadejście klęski, która ma zniweczyć całe miasto. - A więc to o tym gadaliście w ogrodzie! Nic dziw-

nego, że w wiadomej sprawie nie posunąłeś się nawet o krok. Kit wzruszył ramionami. - Myślę - powiedział, cedząc zgłoski - że mimo wszystko udało mi się zrobić pewien wyłom w murze. Szkopuł w tym, że nie jestem pewien, czy nadal pragnę ciągnąć ten zakład. Buckingham nieprzyjemnie się roześmiał. - Za późno, Kit, za późno. Kości zostały rzucone. Założyliśmy się, że Celia Antiquis za twoją sprawą stra­ ci dziewictwo, więc jako człowiek honorowy musisz trzymać się reguł gry. Jeszcze przed tygodniem Kit rozbawiłby przyjaciela jakąś cyniczną ciętą odpowiedzią, dziś jednak był w dość osobliwym nastroju. - Czy Antiquis powiedział ci, ile czasu zajmie mu przygotowywanie horoskopu? Bo, zdaje się, gotową przepowiednię ma osobiście dostarczyć na dwór? - Oho! - Książę znów wybuchnął śmiechem. I owszem, ma przyjść z horoskopem, ale też ze swoją córką. Widzę, że pili cię, żeby znów ją zobaczyć. Na wspomnienie jej łabędzich piersi pewnie już przełykasz ślinę. Ale przecież wiesz, gdzie mieszkają i jak tam się idzie. Jej ojciec powita cię z otwartymi ramionami. Po­ chlebia mu, że próg jego domu przekraczają towarzysze króla. Może nawet przymknie oko na twe zaloty do córki. I znów Kit zachował się w nietypowy dla siebie spo-

sób. Zazwyczaj bawił się tego rodzaju tematami i mó­ głby ciągnąć je bez końca, dziś jednak wyraźnie coś mu leżało na duszy. Dlatego tym razem jego odpowiedź była pozbawiona lekkości i dowcipu: - Już rzymski Fabius powiedział, że najlepszą me­ todą jest stopniowe unicestwianie wroga. - Mówisz jak żołnierz, a choć między nami a nimi, niewiastami, mają miejsce ostre zmagania, nie każde prawo wojny do nich pasuje. Zresztą w tej akurat spra­ wie nie szukaj we mnie sojusznika. Nie życzę ci najle­ piej chociażby z tego względu, że chciałbym nosić na palcu twój pierścień. Poklepał Kata po ramieniu i poszedł aleją ku stawom. Miał bez wątpienia błyskotliwy umysł i wciąż młode, sprawne ciało. Niewielu jednak mu ufało, gdyż zwykł podporządkowywać wszystko własnemu egoizmowi i próżności. Kit związany był z nim wspomnieniami dawnych wspólnie dzielonych trudów. Mimo to wzdra­ gałby się powiedzieć mu całą prawdę, czyli że z jednej strony pragnie zobaczyć Celię jak najszybciej, z drugiej zaś boi się, by w końcu nie okazała się taką samą ko­ bietą jak wszystkie inne.

ROZDZIAŁ TRZECI - Pragnę całym sercem, ażebyś wyszła, córko, za Roberta Renwicka, ale skoro nie chcesz, muszę uszano­ wać twoją wolę. Proszę cię tylko, żebyś raz jeszcze prze­ myślała swoją decyzję, ponieważ pan Renwick powie­ dział mi, że nosi się z zamiarem ponowienia oświad­ czyn. Jesteś, Celio, moją jedyną troską, więc niepokoję się w związku z tym, co będzie dalej, gdyż zgodnie z porządkiem natury niebawem będę musiał cię opu­ ścić, a co za tym idzie, stracisz opiekuna i obrońcę. Po­ za tym nie jestem pewien, czy powinienem zabrać cię dziś do Whitehallu, lecz nie ośmielę się nie wypełnić rozkazów księcia. Ma na dworze bardzo silną pozycję, słyszałem zaś, że król żywo interesuje się astrologią, więc kto wie, co może się wydarzyć. Gwiazdy przepo­ wiadają mi odmianę losu, milczą wszakże na temat cha­ rakteru tej odmiany. Gwiazdy bywają kapryśne, wiesz o tym najlepiej. Tak oto ojciec przemawiał do córki, która, słucha­ jąc go uważnie, porządkowała zapisane arkusze per­ gaminu przed udaniem się do Whitehallu. Horoskop był gotowy, należało go tylko dostarczyć księciu Buc-

kingham. Ojcu i córce miał towarzyszyć sługa, wier­ ny Willem. Adam liczył na to, iż w zamian za swą wie­ dzę i trud otrzyma coś więcej niż tylko podziękowa­ nie i kilka gwinei. Nadarzała się oto sposobność, by zdobyć łaski i przychylność wielkich tego świata. Astrolog miał nawet nadzieję, że zamieni kilka słów z samym monarchą. Rzecz jasna, nie mógł wiedzieć, że król wraz z księ­ ciem obmyślili, owszem, plan audiencji, z tym że mo­ narchę interesowała wyłącznie córka, nie zaś jej ojciec. Starannie ułożywszy pergaminy, Celia rzekła do ojca: - Tak naprawdę, ojcze, to nie zależy mi na tej wizy­ cie. Czytałam, że łatwo wejść na królewskie komnaty, lecz trudno je opuścić. Mnie również gwiazdy wróżą przemianę losu, lecz milczą o najważniejszym, o tym mianowicie, czy mam oczekiwać zła, czy też dobra. Nie pragnę żadnych zmian. To, co jest, w pełni mnie zado­ wala. Powiedziałabym nawet, że czuję się szczęśliwa. Adam uśmiechnął się, po czym nagle posmutniał. - Och, moje dziecko, należy strzec się takich wy­ znań. Gdy śmiertelnicy mówią, że czują się szczęśliwi, zapominają o kapryśności szczęścia i kapryśności bo­ gów, od których wszak to szczęście przede wszystkim zależy. Lecz musimy już iść. Łódź czeka. Wyszli z domu, po czym minąwszy Essex House, skierowali ku rzece. Poniżej Temple Stairs rzeczywiście czekała już na nich zamówiona łódź. Służący Willem, który opiekował się sakwojażem, od razu wdał się w po-

gawędkę z dwoma wioślarzami. Tamiza była najdogod­ niejszą drogą transportu w Londynie, toteż panował na niej ruch jak na głównej ulicy. Widać było płynące w obu kierunkach barki, berlinki, płaskodenne krypy, szalupy okrętowe, zbożowe szkuty, a wreszcie mniejsze i większe łodzie. Wszystko to gdzieś zdążało, pchając się pod prąd lub śmigając z prądem, a widok ten chwy­ tał za serce, gdyż zaświadczał najlepiej, że miasto żyje i nie boi się nadchodzącego od zachodniej strony mo­ rowego powietrza. Celia siedziała na poprzecznej ławce ubrana w niebie­ ską suknię z sutym koronkowym kołnierzem, pozbawioną prawie zupełnie dekoltu. Po lewej stronie nader skromne­ go wycięcia błyszczała na jej piersi dość okazała diamen­ towa brosza. Fryzurę miała prostą, bez sztucznych dodat­ ków z jedwabiu lub wełny, które tak ukochały sobie ostat­ nio wielkie damy. Dzieliły włosy na kilka regularnych splotów ułożonych w symetrycznych skrętach wokół po­ liczków, w szerokich rzędach, a do nich doczepiały wstążki w postaci jedwabnych wachlarzyków i zawiesza­ ły na nich klejnoty. Celia nie musiała poddawać się temu zwyczajowi. Jej klasyczna uroda nie potrzebowała tego rodzaju upiększeń. - Mów, kiedy poproszą cię o zabranie głosu w pewnej chwili odezwał się Adam. - Tę panującą na dworze zasadę przekazał mi pan Renwick, który ostat­ nio miał zaszczyt osobiście wręczyć królowi zamówio­ ny przezeń kosztowny pucharek, istne arcydzieło sztuki

złotniczej. I wyobraź sobie, nie dostał za swą pracę żad­ nej zapłaty. Czy w takim razie Buckingham zapłaci nam za horoskop? Zresztą mniejsza z tym. Kto bowiem robi coś dla wielkich tego świata, ściąga na siebie uwagę mniejszych. Od tamtej wizyty na dworze pan Renwick ma wiele intratnych zamówień. Celia milczała. Frontony zwróconych ku rzece budowli przesuwały się do tyłu. Niespodziewanie ukazał się króle­ wski pałac - masywna bryła, której jednak nie sposób by­ ło odmówić szlachetnego wdzięku. Na dziedzińcu i scho­ dach kręciła się liczna służba, dworzanie, urzędnicy i ba­ jecznie ubrani gwardziści. Tu mieszkał król, ale tu również pracował rząd, czyli ministrowie. Co do parlamentu, to od pięciu lat, a więc od restauracji monarchii, pomiędzy wła­ dzą wykonawczą a władzą ustawodawczą panowało za­ wieszenie broni. Współpraca układała się raz lepiej, raz gorzej, obie strony pamiętały jednak o tym, by nie prze­ kraczać zakreślonych im granic. Celia nawet w najśmielszych marzeniach nigdy nie sądziła, że kiedyś tu się znajdzie. Pokojowiec księcia czekał już na nich na brzegu. Wyraził zadowolenie, że przybyli o czasie, po czym powiódł ich brukowaną ale­ ją ku lewemu skrzydłu. Willem pozostał tymczasem w niewielkim pawilonie, gdzie poczęstowano go pi­ wem i gdzie miał na nich czekać. Celia i Adam boczną bramą przeszli do ogrodu. Na środku rozległego kolistego trawnika znajdował się ze­ gar słoneczny. Skręcili w prawo i po szerokich marmu-

rowych schodach weszli do środka. Znaleźli się w wiel­ kiej sieni z lustrami i rzeźbami. Dalej był korytarz, a na jego końcu wysokie dwuskrzydłowe drzwi. Pokojowiec otworzył je i zgrabnie się wycofał. Stary Antiquis i jego córka ujrzeli pokój zatłoczony ludźmi. Książę siedział na krześle z wysokim oparciem, twarzą zwrócony do okna. Otaczały go damy, z których każda, sądząc po stroju, mogła być królową. Inne spo­ czywały na szezlongach i rzuconych na posadzkę podu­ szkach. Kawalerów było niewielu. Oczy wszystkich skupiły się na Celii i jej ojcu. Książę powstał, ruchem ręki zapraszając Adama do zajęcia miejsca. Nagle Celia, która spłoszonym wzro­ kiem lustrowała komnatę, zobaczyła dobrze sobie zna­ ną postać. Sir Kit Carlyon siedział z nieodłączną gitarą na niskim taborecie i rozmawiał z jakąś damą. Biła od niej taka wyniosłość i duma, że bawiący ją rozmową kawaler wydawał się jej pachołkiem. Owa dama również obrzuciła Celię badawczym i przenikliwym spojrzeniem, po czym dotknęła wska­ zującym palcem brody Kita. Było w jej zachowaniu ty­ le sekretnej poufałości, iż Celia nie wątpiła o bliskości łączącego ich stosunku. Mogła to być przyjaźń, ale mogła też być miłość. Celia poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Zaraz jednak zganiła siebie w duchu. Reago­ wała jak porzucona kochanka, a przecież Kit nie był na­ wet jej dobrym znajomym. Książę zaczął mówić donośnym, dźwięcznym głosem.

Tłumaczył towarzystwu powody, dla których zaprosił do siebie astrologa i jego córkę. Powiedział, że ostatnio w Londynie w związku z morową zarazą roi się od cyni­ cznych szalbierzy i różnych fałszywych proroków, któ­ rym zdjęci śmiertelną trwogą ludzie dają wiarę. Jednakże pan Antiquis, podobnie jak Lilly, autor „Almanachu", to przede wszystkim uczeni. Ich prognostyki od dawna już wytrzymują próbę czasu. On, książę Buckingham, trzyma właśnie teraz taki prognostyk w swych rękach. Zamilkł i jął przerzucać upierścienionymi dłońmi równo zapisane arkusze pergaminu, które wręczył mu Adam. Celia przełknęła ślinę. W każdej chwili mogła być poproszona o wytłumaczenie czegoś, co też właś­ nie się stało. - A więc, młoda damo, bez twojej pomocy chyba tu się nie obędzie. Wiem od twego ojca, że pomagałaś mu w opracowaniu horoskopu. Potwierdź zatem swą wiedzę, wyjaśniając mi najgłębszy sens tej przepowiedni. - Uczynię to z największą przyjemnością, wasza ksią­ żęca mość - odrzekła Celia, próbując zwalczyć tremę. Wszystko zależy od tego, czym najpierw się zajmiemy: czy wyznaczonym przez gwiazdy porządkiem wydarzeń, czy też decyzjami, jakie w związku z tym należałoby pod­ jąć. Ta druga kwestia dotyczy wyboru, czyli wolnej woli danej człowiekowi. Weźmy za przykład pytanie, jaka chwila w przypadku waszej książęcej mości będzie najod­ powiedniejsza do opuszczenia Londynu. Odpowiedź dana nam przez gwiazdy jest tu jasna i precyzyjna: takim

dniem będzie trzeci dzień lipca, wtedy właśnie książę powinien wyjechać z Londynu do letniej rezydencji. Ma się rozumieć, nie sposób wyczytać z gwiazd, czy książę to zrobi, czy też zaniecha wybrania się w podróż. Stąd też wszelkiego typu horoskopy mają charakter ra­ czej wskazówek i podpowiedzi niż dokładnego odma­ lowania przyszłości. Gdybyśmy wiedzieli wszystko o przyszłości, swojej i cudzej, nie musielibyśmy doko­ nywać wyborów. Życie straciłoby wszelki sens. Książę zareagował na to krótkim śmiechem. - Słucha się pani z dużym pożytkiem, panno Celio. Pani wiedza jest ogromna, w to chyba nikt już ze zgro­ madzonych tu osób nie może wątpić. Śmiało można cię nazwać dziwem natury, gdyż będąc kobietą, masz umysł mężczyzny. - Przeniósł wzrok na Kita, który pil­ nie majstrował coś przy gitarze. - Przyjacielu, bądź ła­ skaw zająć się panną Antiquis, podczas gdy jej ojciec będzie odpowiadał na moje pytania dotyczące tego ho­ roskopu. Kit, który od początku spod oka przypatrywał się Celii, wstał i odłożywszy gitarę, zbliżył się do niej pew­ nym krokiem. Ukłonił się i z oznakami galanterii podał jej prawe ramię. Przyjęła je i od razu wyczuła siłę tego ramienia. Coś przepłynęło między nimi, jakiś ciepły fluid, który spowodował, iż Celia zaczęła drżeć na ca­ łym ciele. W głębi duszy przelękła się, że za chwilę ogarnie ją ów stan hipnotycznego transu, który był jak­ by wstydliwą chorobą jej duszy. Tym razem jednak

wzięła się w garść i udało się jej odepchnąć od siebie napierającą na nią ciemną falę. Usłyszała słowa Kita: - Z miłą chęcią, George, z miłą chęcią. Dajesz mi okazję porozmawiania z panną Antiquis na ciekawe, budujące tematy. Kilku osobom nie udało się ukryć drwiących uśmiesz­ ków, nikomu bowiem nie chciało pomieścić się w głowie, by Kit Carlyon, będąc sam na sam z ładną i apetyczną dziewczyną, rozmawiał z nią o filozofii, religii bądź na­ uce. Raczej miał w zwyczaju pod pozorem rozmów roz­ wijać jak najbardziej konkretne działania. Taki już był ten Kit, o czym ojciec i córka nie mieli najmniejszego po­ jęcia. Wtem stało się coś, co nadało ich wizycie w pałacu jeszcze wspanialszy wymiar. Zaledwie Kit wraz z Celią zdołali wycofać się w pobliże weneckiego okna, zale­ dwie też Celia zdążyła pomyśleć, że kubrak i włosy Ki­ ta harmonizują ze sobą pod względem koloru, kiedy drzwi otworzyły się na oścież i w towarzystwie grupy dworzan wszedł do komnaty postawny mężczyzna, w którym Celia od razu rozpoznała króla Anglii. Widziała monarchę kilka razy, już to przechadza­ jącego się w towarzystwie Lorda Mayora, już to ja­ dącego konno, już to wreszcie rozpartego w króle­ wskiej kolasie. Tak, to był na pewno pan i władca we własnej, charyzmatycznej osobie, nikt inny nie stąpałby tak dumnym krokiem i nie miałby tak wyniosłej posta­ wy. Kiedy szedł, dworzanie kłonili się przed nim ni-

czym łan zboża przygniatany wiatrem. Celia również pochyliła się w ukłonie. Król zdobył się na łaskawy uśmiech. - Zechciejcie przyjąć - rzekł - że zjawiam się tu nieoficjalnie. Dlatego jak najmniej ceremoniału i ni­ skich pokłonów. Zawszeć to lepiej patrzeć komuś w oczy niż na czubek jego głowy. - Podszedł wolnym krokiem do Celii i Kita. - Kit, przyjacielu, stoisz obok kwiatu, który swą urodą przyciąga nasz wzrok. - Celia zaczerwieniła się jak róża. - Nie znam jego nazwy, więc objaśnij mnie, proszę. Pięknu należy się szczególny hołd. Kit skłonił się nonszalancko. Wyglądało na to, że jest w wyśmienitym humorze. - Sire, oto panna Antiquis, córka a zarazem współpra­ cownica Adama Antiquisa, astrologa, który przyniósł księ­ ciu Buckingham zamówiony przezeń horoskop. - Powiadasz, córka astrologa i jego współpracowni­ ca! To rzadkość. Nigdy nie słyszałem o niewieście zna­ jącej się na astrologii. Muszę przekazać tę wiadomość mojej drogiej małżonce. Charles - tu król zwrócił się do stojącego w pobliżu przystojnego młodego człowie­ ka - pędź do królowej i powiedz jej wysokości, że mam dla niej miłą niespodziankę. W związku z tym życzył­ bym sobie widzieć ją tu bezzwłocznie. Sir Charles Sedley skłonił się, odwrócił i co rychlej wybiegł na korytarz. Karol tymczasem przeniósł wzrok z córki na ojca. Buckingham dokonał stosownej prezen-

tacji. Adam topniał niczym bryła lodu w promieniach lipcowego słońca. Pot operlił mu czoło. - A więc, panie Antiquis, nie zawahałeś się wtaje­ mniczyć córki w arkana swej rozległej wiedzy. Co wpłynęło na taką właśnie twoją decyzję? - Chętnie wyjaśnię, wasza wysokość - rzekł przez ściśnięte gardło astrolog. - Z woli niebios nie docho­ wałem się syna, któremu mógłbym przekazać moją wie­ dzę. Poza tym różni są synowie, jedni mają lotny, inni ciężkawy umysł. Ta panna zaś od wczesnych wiosen­ nych lat okazywała zamiłowanie do filozofii i matema­ tyki, przyznaję, niezwyczajne u słabej płci. Pomyślałem więc, że wezmę ją na naukę i nie będę niczego przed nią zatajał. Z początku edukacja przyjmowała formy igra­ szek i zabaw. Mijały jednak lata i uczennica jęła dorów­ nywać mistrzowi. Jednym z dowodów na to może być ten postawiony księciu horoskop. Więcej w nim pracy Celii niźli mojej własnej. - A więc Bóg obdarował cię, panie astrologu, cu­ downym dzieckiem - rzekł król, przeciągając samogło­ ski i przeszywając Celię swymi czarnymi jak węgle oczyma. - Talenty są w cenie, a rzadkie talenty muszą być nagradzane podwójnie. Nie, nie - odsunął od siebie plik pergaminowych arkuszy, podsuwany mu przez Adama na dowód wielkich zdolności Celii - wierzę ci na słowo, panie. Nie ośmieliłbyś się przecież oszukiwać króla. Zgaduję, że gwiazdy już jutro powiedziałyby ci, jakimi to grozi konsekwencjami.

Rozległ się zgodny śmiech towarzystwa. Celia zaraz na początku zauważyła, że dworzanie chłoną króle­ wskie słowa niczym wyschnięta ziemia krople deszczu, jeśli zaś zabrzmi w nich nuta dowcipu czy żartu, naty­ chmiast reagują śmiechem. Tylko Kit wyłamywał się z tej zasady. Rozmawiał, na przykład, z księciem Buc­ kingham jak równy z równym, podczas gdy inni pano­ wie okazywali mu uniżony szacunek. Dumna niezależ­ ność Kita podobała się Celii. Pociągało ją w nim jeszcze wiele rzeczy, choć nie umiała ich nazwać. Pojawienie się królowej spowodowało chwilową przerwę w rozmowie. Weszła, mając za sobą stadko dam, z których każda przyćmiewała ją urodą. Nie moż­ na było powiedzieć, że królowa jest brzydka, ale też na pewno nie była ładną kobietą. Wydawała się raczej przeciętna wśród swoich pięknych dam. Ale jako że urody nie ma nigdzie po równi, z kolei dama, z którą przedtem konwersował Kit, górowała pod tym wzglę­ dem nad wszystkimi innymi. - Moja umiłowana pani i małżonko - rzekł Karol, biorąc królową za rękę i prowadząc ją ku grupie będącej przedmiotem ogólnego zainteresowania. - Oto mistrz Antiquis, astrolog i znawca wszechświata, a to jego cór­ ka, która zalety ciała łączy z zaletami duszy i umysłu. To dla tej panny właśnie cię przyzwałem, to ona jest tą niespodzianką. Od lat wraz z ojcem stawia horoskopy i zdążyła już posiąść całą jego wiedzę. Pamiętając więc o naszej wczorajszej rozmowie, podczas której wyrazi-

łaś, pani, żal, iż nie masz przy sobie nikogo, kogo mo­ głabyś się poradzić w ważnych sprawach, pomyślałem o tej uczonej pannie. Jako twoja dama do towarzystwa bez wątpienia będzie umiała odpowiedzieć na wiele z postawionych jej pytań. Królowa obdarzyła Celię ciepłym uśmiechem. - Mój panie i małżonku - rzekła ze śladem obcego akcentu, jako że jej krajem ojczystym była daleka Po­ rtugalia - pomysł twój bardzo mi się podoba i wdzięcz­ na jestem za ten dowód troski. Czy jednak nie należa­ łoby wpierw spytać mistrza Antiquisa, czy gotów jest zrezygnować ze swej współpracownicy? Być doradczynią królowej! Celię oblała fala gorąca. W tak krótkim czasie dokonać aż takiego skoku - ze Strandu na królewskie komnaty! Od tego, zaiste, mogło się zakręcić w głowie. Dłoń Celii, ta, która leżała na ra­ mieniu Kita, drżała lekko, ale tylko ona zdradzała we­ wnętrzne wzburzenie córki astrologa. Czy naprawdę pragnęła aż takiej przemiany? Przecież dwór słynął z deptania zasad moralnych. Jak ona, skromna i purytańska mieszczka, poradzi sobie w tym mateczniku roz­ pusty? Poza tym obowiązuje tu określona etykieta. Czy zdoła opanować stosowne przepisy i nagiąć do nich swoje zachowanie? Nagle uderzyła ją jeszcze jedna myśl. Jeśli zamieszka w królewskim pałacu, to będzie codziennie widywała mężczyznę, którego właśnie dotykała drżącą dłonią. Ależ nie, jej dłoń leżała w tej chwili nieruchomo na ramieniu

Kita, uwięziona jego mocną i szeroką dłonią. Uczynił tak, by wesprzeć ją na duchu. Czy więc nie będzie czymś wspaniałym móc spotykać go codziennie i słu­ chać, jak śpiewa? Raz przecież już doświadczyła cu­ downych wzruszeń związanych z jego śpiewem. I w końcu stało się, co się musiało stać. Dotyk Kita podziałał na nią niczym odurzający napój. Ogarnęła ją ciemność hipnotycznego transu. Znajdujące się w ko­ mnacie osoby rozpłynęły się we mgle. W wąskim sno­ pie bladego, upiornego światła ujrzała swoją dłoń, a na niej plamy krwi. Stan ów nie trwał długo, jednakże Kit wyczuł, że z Celią dzieje się coś niezwykłego. Pochylił głowę i jął bacznie przypatrywać się jej twarzy. Ujrzał pobladłe usta i puste oczy, w których dopiero rozpalał się pło­ mień świadomości. - Panno Celio - rzekł ściszonym głosem, gdyż wo­ lał, żeby inni go nie słyszeli - proszę się nie obawiać. Król nie pozwoli zrobić pani krzywdy. W jego domu możesz czuć się całkowicie bezpieczna. - Jeszcze nie wiem, co na to powie mój ojciec - od­ parła, zacinając się i jąkając. Kit pozwolił sobie na uśmiech. - Wątpię, by ojciec pani odrzucił tak wspaniałą pro­ pozycję. Podejrzewam, że rozmawia teraz z królową o warunkach, na jakich tu zostaniesz. - Powinien raczej mnie spytać, czy skłonna jestem przyjąć ten zaszczyt.

Kit wydął wargi. Ta panna nie uznawała nad sobą żadnej władzy. Każda inna na jej miejscu powiedziała­ by, skromnie spuszczając wzrok: „Stanie się wedle ży­ czenia mego ojca". Celia najwidoczniej jednak kiero­ wała się tylko własnymi zachceniami. - Więc jaka jest twoja decyzja, pani? - Dręczą mnie wątpliwości, czy podołam obo­ wiązkom. - To żadna sztuka. Z miłą chęcią wprowadzę cię w odpowiednim czasie w tajniki dworskiego życia. Proszę na mnie liczyć. Królewska para właśnie skończyła rozmawiać ze sta­ rym astrologiem. - Zbliż się do nas, młoda damo - polecił król, kiedy zaś Kit podprowadził Celię, ciągnął z życzliwością w gło­ sie: - Miła naszemu sercu panno Celio, ojciec twój właś­ nie przystał na to, ażebyś zamieszkała z nami w Whitehallu, służąc królowej radami z dziedziny astrologii. Gdy­ by jednak pewnego dnia naszą wolą okazało się przenie­ sienie dworu do letniej rezydencji, wrócisz do domu swe­ go ojca, jako że darząc cię miłością, nie chce tracić z oczu swej ukochanej córki. My z kolei najdalsi jesteśmy od chęci narażania kogokolwiek na bolesną rozłąkę. Poza tym życie w wiejskiej posiadłości ma swój szczególny charakter, mniej w nim problemów, a więcej sielskiego spokoju. To niepokój każe nam zwracać się z pytaniami do przepowiadaczy i astrologów. Zatem na wsi twoje usługi nie będą tak niezbędne jak tutaj, w Londynie. Czy

skłonna byłabyś potwierdzić moje słowa, pani? - zwró­ cił się do swej królewskiej małżonki. Królowa skinęła głową, po czym dodała ciepłym głosem: - Co się zaś tyczy wynagrodzenia za służbę u mego boku, jak również wyboru stosownego apartamentu, sprawy te zostaną rozstrzygnięte jeszcze przed twoim tu do nas przybyciem. Twój ojciec poprosił o tydzień czasu na niezbędne przygotowania, a my przystaliśmy na to. Zadowolona z takiej umowy? Celia wiedziała, że pod żadnym pozorem nie wolno jej powiedzieć „nie". Cóż z tego, że zadecydowano o jej życiu, nie pytając jej nawet o zdanie, skoro uczynił to angielski monarcha. Wiedziała też, i to bez pomocy gwiazd, że pobyt na dworze będzie jej miły choćby z te­ go jednego powodu, iż da jej sposobność częstego wi­ dywania Kita o pięknych zielonych oczach i aksamit­ nym głosie nadwornego trubadura. Dlatego złożyła głę­ boki ukłon, którym wyraziła wdzięczność i zgodę. Najwidoczniej rad z takiego obrotu rzeczy, król za­ klaskał w dłonie. - W takim razie proponowałbym zająć miejsca, a Kit zaśpiewa nam jedną z tych swoich romansowych pieśni. Przy okazji panna Celia Antiquis przekona się, że dwór to nie tylko sprawy polityczne, lecz również przyjemności. A więc klamka zapadła. Miała przenieść się do pała­ cu i tym samym zakończyć dotychczasowy etap swego

cichego życia na uboczu. Tę zasadniczą odmianę zapo­ wiadał zresztą ostatni horoskop, w którym dzisiejsza wizyta oznaczała początek wielkich przeobrażeń w ży­ ciu Celii i jej ojca. Słuchając śpiewu Kita, wodząc oczyma po twarzach, na których malowało się skupienie, Celia powiedziała so­ bie z całą stanowczością, iż zmiany będą dotyczyły jedy­ nie faktów i okoliczności, nie zaś jej duszy czy charakteru. Ona, Celia Antiquis, pozostanie nadal tą samą osobą. Nikt nie zdoła jej omamić czy oszukać. Będą wspomagać ją gwiazdy, w których został zapisany jej los. Obserwując innych, Celia sama również była obser­ wowana. Książę Buckingham, który nie spuszczał oczu z jej twarzy, miał wrażenie, że panna słucha bardziej bi­ cia swego serca niż śpiewu Kita. Mylił się. Celia sły­ szała słowa i rozkoszowała się melodią. Zadawała sobie tylko pytanie, co skłoniło Christophera do napisania tak smutnego wiersza. Czyżby melancholia muzyki i słów miała źródło w jakimś osobistym przeżyciu autora? Po­ czuła, że do jej oczu napływają łzy. Buckingham naty­ chmiast je zauważył. Pochylił się i zbliżył usta do ucha Celii. - Ta pieśń zasmuca cię, pani? - O, tak. Słowa zapadają w duszę, a w melodii po­ brzmiewa skarga człowieka cierpiącego. Sir Kit jest prawdziwym mistrzem. - Widzę, że lubujesz się, pani, w muzyce. A może sama grasz na jakimś instrumencie?

Celia nabrała nieco zaufania do księcia, jako że już się go nie obawiała. Rozmawiał z nią tak przyjaźnie, wydawał się tak różny od mężczyzny, który, goszcząc w ich domu, pozwalał sobie na subtelne kpiny z gospo­ darzy, iż ujął ją tym i nastawił życzliwie do siebie. Zre­ sztą o tym, jaki jest naprawdę, przekona się w ciągu najbliższych tygodni, kiedy dołączy do grona stałych mieszkańców Whitehallu. - Czasami gram na wioli, ale daleko mi do dosko­ nałości. Nikt mnie nie uczył gry. Tego, co umiem, na­ uczyłam się sama. - Mam na imię George - rzekł książę jakby mimo­ chodem. - Trudno mi uwierzyć, by z twoich rąk, pani, mogła wyjść jakaś niedoskonałość. Dlatego kiedy bę­ dziesz się pakowała, nie zapomnij włożyć do kufra wio­ li. Wtedy Kit, ty i ja stworzymy mały zespół. Będziemy grać i śpiewać dla własnej przyjemności i przyjemności naszych przyjaciół. A właśnie, czy śpiewasz, pani? Wymieniając swoje imię, książę złożył jej ofertę przyjaźni. Nie mogła jej odrzucić. Musiała odtąd uży­ wać mniej oficjalnych form, zwracając się do swego rozmówcy. - Czasami zdarza mi się śpiewać. A ty, sir, grasz na jakimś instrumencie? - Lubię skrzypki i sięgam po nie w wolnych chwi­ lach. - Uśmiechnął się. - Gdy stworzymy zespół, Kit napisze dla nas nowy utwór lub wygrzebie coś dawne­ go, a godnego przypomnienia. Ileż to on już wskrzesił

zapomnianych przepięknych pieśni! Bóg obdarzył go intuicją i artystycznym smakiem. Mając go w swoim zespole, sprawimy, że słuchacze będą zarazem śmiać się i płakać. Niewykluczone, że Tom Killigrew zatrudni nas w swoim teatrze. - Wskazał oczyma na wysokiego, jasnowłosego mężczyznę w średnim wieku, który słu­ chał Kita z nie ukrywanym zachwytem. Kit skończył ostatnią frazę i odłożył gitarę. - Na dzisiaj koniec pieśni - rzekł z pewną nonsza­ lancją. - Zbyt dużo muzyki daje taki sam efekt jak nad­ mierna ilość wina. Dziś pozwólcie mi milczeć, by z tym większą przyjemnością posłuchać mnie jutro. Rozległ się szmer rozczarowania, jednak twarze po­ zostały uśmiechnięte. - Odkryłem przed chwilą - odezwał się Buckin­ gham - że młoda dama, którą dopiero co wychwalali­ śmy za jej umysł, posiada też inne talenty. Okazało się, że lubi muzykować na wioli w zaciszu swojego pokoju. Poprosiłem zatem twoją panią, Kit, żeby dzieliła odtąd z nami tę przyjemność. Uzyskałem zgodę, za którą je­ stem jej niewymownie wdzięczny. Celia żachnęła się oburzona. Niczego takiego nie przyrzekała, a poza tym nie była „panią" Christophera. Książę możliwość przeobraził w fakt już dokonany. Za­ pewne przywykł do takiego traktowania ludzi, gdyż, mając władzę, mógł narzucać swoją wolę innym. Na hasło rzucone przez króla Karola wszyscy udali się na przechadzkę do ogrodu. Kit wiódł Celię, a damy, dla !

których nie starczyło kawalerów, musiały zadowolić się towarzystwem przyjaciółek bądź rywalek. Serce starego Antiquisa biło skocznym, radosnym rytmem. Przepełniała go duma, że jego córką opiekuje się tak zacny i świetny kawaler, ulubieniec króla, księcia Buckingham i całego dworu. Na niebie nie widać było ani jednej chmurki, co stanowiło dobrą wróżbę na przyszłość. Kit zawiódł Celię do zegara słonecznego, znajdują­ cego się na środku trawnika. Na kamiennym kręgu wid­ niał napis: „Wskazuję godziny tylko w słoneczne dni". Celia westchnęła. - Od początku roku - zauważyła - mieliśmy wiele pogodnych, słonecznych dni. Jednakże okazuje się, że na to samo słońce inaczej spogląda się z okien City, ina­ czej zaś z owianego morowym powietrzem St. Giles in the Fields. Tam słońce jest zapewne przekleństwem. - Zaskakujesz mnie, pani, myśląc o ludzkich nie­ szczęściach w dzień swojego triumfu - rzekł Kit, przy­ patrując się jej posmutniałej twarzy. - Podobnej zasady trzymali się starożytni. Słuchając wiwatów tłumów, zasiadając na swoich tronach, prze­ jeżdżając pod łukami triumfalnymi, pamiętali o swej znikomości i śmiertelności. Poza tym nie pragnę za­ szczytów. Dziś czuję jak człowiek przysypany lawiną. Po prostu brak mi tchu. Kit nagle poczuł gorycz w ustach. Znał dobrze powo­ dy, dla których król włączył Celię do grona dam dworu. Chodziło o zwabienie jej do miejsca, gdzie byłaby łatwo

dostępna. Prawda była taka, że pochlebiano jej dzisiaj nie z przyczyny jej mądrości, lecz by zasłonić faktyczne cele. Niewykluczone, że panna zaczynała już się czegoś domyślać. Miała przenikliwy umysł, co czyniło osacza­ nie jej bardzo trudnym przedsięwzięciem. Natomiast jej ojciec był przede wszystkim człowiekiem naiwnym. Miał wysokie mniemanie o sobie i nie zdziwiłby się, gdyby za swój horoskop otrzymał pół królestwa. Za­ pewne też ostatni się dowie, że w całej tej sprawie cho­ dziło o wystawienie na licytację dziewictwa jego córki. Coś szeptało Kitowi do ucha, że jeśli nawet Celia nie ma w tej chwili jasnego wyobrażenia prawdy, to jednak wyczuwa pewną niewspółmierność pomiędzy dokona­ niami swymi oraz ojca a nagrodą, jaką za to otrzymali. Czuł pokusę powiedzenia jej o zakładzie, wyjawienia sekretu, choćby miało się to wiązać z oddaniem pier­ ścienia George'owi. Już nawet otwierał usta, by przy­ znać się do swych niecnych zamiarów, gdy mu prze­ szkodzono. Niespodziewanie podeszła do nich dama o pysznej urodzie, ta sama, którą Kit bawił rozmową w chwili przybycia astrologa i jego córki. Towarzyszy­ ło jej teraz stadko młodych panien, które wyglądały jak kapłanki bogini. - A więc wreszcie udało mi się odnaleźć cię, niedo­ bry chłopcze. I cóż robisz? Odczytujesz czas na słone­ cznym zegarze razem ze swoją nową wybranką? - Lu­ strowała Celię bezczelnym spojrzeniem swoich pięk­ nych oczu, pogardliwie krzywiąc wargi na widok jej

prostej sukni, skromnego uczesania i szyi pozbawionej klejnotów. - Cóż, moja panno, podbiłaś dziś bez wyjąt­ ku wszystkich. Włącznie z miłościwym panem i jego małżonką. Sir Kit nie byłby sobą, gdyby nie uczcił tego dnia jakąś nową pieśnią swojego autorstwa. Ciekawam tylko, czy w tej pieśni będą przeważać nuty zwycięstwa czy porażki. Powiedziała to wszystko tonem tak szczególnym, że Celia, mimo całej swej naiwności, która często chodzi w parze z inteligencją, zaczęła doszukiwać się za każ­ dym słowem jakiegoś ukrytego sensu. - Bez wątpienia, moja panno - ciągnęła świetna da­ ma - ponieważ jesteś tu całkiem nowa, zadajesz sobie pytanie, kto zwraca się do ciebie w tej chwili z taką bezceremonialnością. Sir Christopher Carlyon, mój by­ ły paź i rycerz, były, powiadam, gdyż wybrał sobie inną panią, dokona, mam nadzieję, prezentacji. A zatem, Kit, przedstaw mnie pannie Antiquis, to znaczy objaśnij ją, kto tak swobodnie poczyna sobie z nią i... jej uroczym kawalerem. - I jakby dla potwierdzenia tych słów, wspięła się na palce i pocałowała Kita w same usta, co stojące obok dwórki skwitowały piskami i chichotami. Kit zmienił się na chwilę w kamienny posąg, po czym, gdy pełne i gorące usta damy oderwały się od je­ go ust, rzekł chłodno: - Lady Castlemaine, pozwól, proszę, przedstawić sobie pannę Celię Antiquis, wczoraj mieszkankę domu na Strandzie, dzisiaj damę dworu i autorytet w spra-

wach astrologii. Przy okazji wyrażam nadzieję, że gdy­ by panna Celia znalazła się w potrzebie, nie odmówisz jej, pani, opieki i wsparcia. - Podczas gdy usta Kita mó­ wiły o nadziei, oczy nazywały tę nadzieję próżną. Celia pochyliła się w ukłonie. Czuła się zmieszana jak mała dziewczynka, a równocześnie zaciekawiona. Piękna dama, z którą sir Kit rozmawiał w tak nonsza­ lancki sposób, była ową sławną i osławioną Barbarą Palmer, żoną lorda Castlemaine. To z nią właśnie, ko­ chanką i przyjaciółką w jednej osobie, król wrócił po długim okresie wygnania do ojczystego kraju. Wciąż zresztą odwiedzała go w jego sypialni, podobnie jak in­ nych wielkich panów, których usidliła. W Londynie, a nawet w całej Anglii, nie było kobiety bardziej znanej z podbojów pozamałżeńskich. Czy była również kochanką Kita, jak zdawała się su­ gerować? O tym Celia wolała nie myśleć. Cóż zresztą obchodził ją Kit? Był poza jej zasięgiem, reprezentował sobą całkiem inny świat, a poza tym nie zamierzała zo­ stać jego kochanką. Ani jego, ani żadnego innego męż­ czyzny. Nawet tutaj, na słynącym z rozpusty dworze Karola Stuarta, kobieta zdecydowana bronić swej czy­ stości, choćby za cenę życia w ciągłej czujności i napię­ ciu, miała wszelkie szanse wyjścia z opresji obronną rę­ ką. Ona, Celia, nie będzie zabawką w rękach żadnego mężczyzny. Toteż gdy wyprostowała się i uniosła gło­ wę, na jej twarzy widniała szlachetna duma panieństwa. - Oho! - wykrzyknęła Barbara Palmer, której nie

brakowało inteligencji i spostrzegawczości. - Kogo my tu mamy przed sobą? Poświęconą lunarnym bóstwom kapłankę-dziewicę! Celia głęboko odetchnęła świeżym powietrzem ogro­ dów. Poczuła, że ogarnia ją spokój. - Istotnie jestem spod znaku Księżyca, jak trafnie zauważyłaś to, pani. Prawdą jest też, że moją panią i przewodniczką jest rzymska Diana, a grecka Artemi­ da. To ona właśnie, niezadowolona z tego, że Akteon zobaczył ją, gdy kąpała się nago w źródle, przemieniła go w jelenia i doprowadziwszy do wściekłości pięć­ dziesiąt psów, poszczuła je na niego, tak iż rozszarpały nieszczęśnika. Podobnie ja postąpię z każdym zuchwal­ cem, który ośmieli się uczynić zamach na moją czystość i niewinność. Przez chwilę myślała, że posunęła się za daleko. Oczy Barbary Palmer ściemniały z gniewu, a między brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. Zaraz jed­ nak twarz damy wypogodziła się i usłyszeli jej perlisty śmiech. - Na słońce, które nas ogrzewa, imponujesz mi, dro­ ga Celio. Wszystko wskazuje na to, że będziesz postra­ chem dworskich bawidamków. Będą unikać cię jak og­ nia, świadomi, że nie sprostają ci w pojedynku na argu­ menty. Jeżeli dasz sobie radę z moim przyjacielem Ki­ tem i utrzymasz go w bezpiecznej odległości od siebie, poradzisz sobie też z każdym innym. On bowiem jest najgroźniejszy.

- Nie czuję się godny aż takich pochwał - rzekł krótko Kit. Nie był zadowolony, iż Barbara Palmer na­ zwała go najbardziej niebezpiecznym z dworskich uwodzicieli. Celię nurtowały wątpliwości, czy ten opis sir Carlyona odpowiada prawdzie. Całkowicie ją zaskoczył. Nie umiała go pogodzić ze swoim własnym wyobrażeniem o kawalerze z gitarą, który wydawał się tak inny od księcia i pozostałych wielkich panów. Nagle zrozumiała i odetchnęła z ulgą. Barbarę Pal­ mer po prostu zżerała zazdrość. Prawdopodobnie dama byłaby gotowa wyrządzić krzywdę każdej kobiecie, którą król potraktowałby łaskawiej. Dlatego ona, Celia, musi zachować rezerwę wobec jej słów i przede wszy­ stkim wyrobić sobie własny sąd o rzeczach. Tymczasem lady Castlemaine opowiadała o dworze i ludziach na szczycie władzy. Mówiła z polotem i we­ rwą. Temu i owemu dała tylko prztyczka w nos, na nie­ których jednak nie pozostawiła suchej nitki. W końcu po­ żegnała się i odeszła dumnym krokiem władczyni, co, prawdę mówiąc, rozbawiło Celię. Kochanka króla mnie­ ma o sobie, że jest równa królowej, pomyślała córka astro­ loga. Gdyby osąd ten dotarł do wiadomości Kita, zasko­ czyłby go tyleż swoją trafnością, co złośliwością. - A zatem - powiedział Kit, biorąc ją pod ramię i wiodąc ku błyszczącej w słońcu Tamizie, na której wi­ dać było pływające przy brzegu kaczki - co sądzisz, pa­ ni, o damie, z którą mieliśmy przed chwilą przyjemność

rozmawiać? Wydaje się, że zobaczyła rywalkę w pani osobie, i to ją wojowniczo nastroiło. Trudno się dziwić jej reakcji, bo jej wpływ na króla ostatnio bardzo osłabł. W rezultacie zachowuje się jak złośnica, która zrezyg­ nowawszy z umizgów, ucieka się do zastraszenia. - Czyż można w ogóle czymkolwiek przestraszyć króla? - spytała Celia z niejakim zdumieniem. - I owszem. Mój pan ceni sobie nade wszystko spo­ kój i wygodę. Jest z charakteru człowiekiem beztro­ skim i pogodnym. Trudno mi go sobie wyobrazić wal­ czącego z niewieścią agresją. Toteż ustępuje Barbarze i stara się ją ułagodzić. Ostatecznie jego dni nie w ca­ łości poświęcone są przyjemnościom i rozkoszom. - Od dawna zna pan lady Castlemaine? - spytała Celia. - Od pięciu lat, to znaczy od mego powrotu wraz z królem do Anglii. - A pan i jego wysokość, miłościwie nam panujący Karol Stuart, od dawna się znacie? - Celia wiedziała, że nie powinna pytać wielkich tego świata o takie rze­ czy, jednak za wszelką cenę chciała dowiedzieć się cze­ goś bliższego o idącym przy niej mężczyźnie. - Walczyłem u boku króla pod Worcester, gdy jesz­ cze miałem puch na policzkach. Potem na jakiś czas się rozstaliśmy, gdy stało się jasne, że przebywanie razem bardziej szkodzi jemu niźli mnie. W końcu spotkaliśmy się na wygnaniu, gdzie już nie odstępowałem go na krok. - Zamyślił się, ale po chwili mówił dalej: - Nie

przepadam za życiem, które prowadzę. Niekiedy mam wrażenie, że uczyniło mnie kimś innym, kimś, kogo trudno mi rozpoznać. Zamilkł, a Celia zadała sobie pytanie, o jakim to wła­ ściwie życiu wspomniał jej towarzysz. Jednak pytania tego nie śmiała mu powtórzyć. Pragnęła, by tego połączonego z rozmową spaceru nie zakłócił żaden zgrzyt. Przebywanie z Kitem spra­ wiało jej przyjemność. Nie wysuwał żadnych żądań i nie był natrętny. Kiedy zaś powiedział: „A może by­ śmy tak spoczęli gdzieś, panno Celio? Niedaleko stąd jest ławka otoczona żywopłotem. Usiądziemy i będzie­ my obserwować kaczki, zazdroszcząc im pluskania się w wodzie" - przystała chętnie na tę propozycję. Nie za­ mierzała z nim flirtować. Chciała po prostu usiąść nad rzeką i obserwować jej nurt, patrzeć na przepływające łodzie i barki i rozkoszować się spokojem tego piękne­ go dnia. Kaczki na ich widok podpłynęły do brzegu, spodzie­ wając się karmy. Kit udatnie zakwakał i rzekł: - Szkoda, że nie wziąłem ze sobą gitary. Mógłbym coś im zaśpiewać, choćby tylko po to, by móc porównać się z Orfeuszem. Jego śpiew był tak pełen słodyczy, że dzikie zwierzęta podążały za nim, drzewa i krzewy chy­ liły się ku niemu, a dzicy, srodzy ludzie łagodnieli. Ale gdzież mi tam do Orfeusza, prawda, lady? A więc obdarzono ją zaszczytnym tytułem „lady"! Poniekąd zasłużenie, gdyż przed godziną zaliczona zo-

stała do grona dam dworu. Cóż za nagła, niespodziewa­ na przemiana! Widząc uśmiech na jej twarzy i zgadując jej nastrój, Kit pochylił się ku niej i rzekł ciepłym głosem: - Cieszę się, że jesteś w dobrym humorze, lady. Czy to obraz kaczek składających mi hołd tak cię rozbawił? - Bynajmniej. - Uśmiech Celii stał się nieco taje­ mniczy. - Chodzi o to, że jeszcze wczoraj nie dopusz­ czałam nawet w najśmielszych marzeniach, iż kiedy­ kolwiek znajdę się w ogrodach Whitehallu, że król za­ szczyci mnie rozmową, a lady Castlemaine cierpkimi uwagami, którymi zresztą również czuję się zaszczyco­ na - dodała filuternie, darząc Kita najniewinniejszym z uśmiechów. - Oho, córka astrologa wysuwa pazurki. Znaczy to, że jest odważna. Odwagę zaś trzeba nagrodzić. - Po­ chylił się i delikatnie musnął wargami jej policzek. Nie spodziewała się z jego strony czegoś takiego, nie przewidziała też, że przemknie po jej ciele fala gorąca, jakby rosnący obok dąb nagle stanął w ogniu. A już naj­ bardziej zaskoczyły ją jego słowa, wypowiedziane ści­ szonym, gardłowym głosem: - Apetyt wzrasta w miarę jedzenia, panno Celio. Proszę mi więc pozwolić skosztować raz jeszcze. - Tym razem jego usta dotknęły drugiego policzka. Dotknęły go na dłużej, choć równie dobrze mógł to być promień słoneczny, który przedarł się przez listo­ wie. A jako słońce nigdy nie spoczywa w bezruchu, tyl-

ko przesuwa się po niebie, tak i jego usta przesunęły się ku jej ustom i przywarły do nich. Celia zamarła, pozo­ stawiając mu pełną swobodę, i dopiero po dłuższej chwili gwałtownie odwróciła głowę. Odruchowo do­ tknęła dłonią lewego policzka, gdzie ciągle jeszcze pul­ sowało ciepło, rozchodząc się falami po całym jej ciele. - Tak się nie postępuje, sir. Nie wolno. Nie wypada. Nie otrzymałeś wszak pozwolenia. - Masz rację, pani. - Kit wyprostował się i opadł na oparcie ławki. - Ale czyż owad prosi różę, by ta pozwo­ liła mu usiąść na swym kwiecie? Jestem tym owadem, a ty tą różą. Broń się, sprzeciwiaj, stawiaj przeszkody, ale ja pewnym rzeczom po prostu nie mogę się oprzeć. - I powiedziawszy to, ujął jej dłoń, szczupłą, alabastro­ wą, i przywarł ustami do tętniącego krwią przegubu z siatką błękitnych żyłek. Celię przeniknął dreszcz rozkoszy. Spojrzała ze zdu­ mieniem na tego mężczyznę, który grał na jej zmysłach niczym na strunach swojej gitary. Wciąż pieścił warga­ mi jej nadgarstek, jednak spojrzenie kierował na jej twarz, jakby chcąc sprawdzić efekt tych poczynań. Miał teraz minę psotnego chłopca i jak zawsze zielone oczy z brązowymi punkcikami. W jego czarnych źrenicach Celia ujrzała swoje dwa miniaturowe odbicia. Cóż ona najlepszego robiła? Traciła czas w ogrodo­ wym zakątku z mężczyzną, którego Barbara Palmer, kobieta doświadczona w tych sprawach, nazwała zdo­ bywcą serc niewieścich, najniebezpieczniejszym

z uwodzicieli, od których wszak roiło się na słynącym z miłostek dworze angielskim. - Pozwól, że powtórzę, sir, co już powiedziałam. Ta­ kich rzeczy nie godzi się robić. - Mówisz o obyczajności, pani, a ja zapytam o od­ czucia. Czy nie doznajesz z racji mych starań pewnej przyjemności? - A jeśli nawet, to cóż z tego? Przyjemności są pu­ łapkami, w które wpadają ludzie leniwi duchem. Kit odrzucił głowę do tyłu i głośno się roześmiał. - A więc jednak odczułaś to, czemu starasz się za­ przeczyć. Jesteś prawdomówną istotą i nawet gdy się­ gasz po fałsz, mówisz prawdę. Słońce wschodzi i za­ chodzi, o tym wiedzą wszyscy. Jednak ty, pani, starasz się oczywistość zaciemnić górnymi sofizmatami. - Niczego nie zaciemniam i na nic już więcej nie po­ zwolę - rzekła z nutą oburzenia w głosie, powstając i wygładzając spódnicę. - Podejrzewam, że w tym mo­ mencie cały dwór zastanawia się, jak daleko pozwoli­ łam posunąć się panu w miłosnym szturmie. A lady Castlemaine, jak sądzę, przyjmuje zakłady, w których za­ pewne wszyscy zwą pana zwycięzcą, mnie zaś zniewolną branką. Kit musiał przyznać, że córce astrologa nie brakuje intuicji. Poczuł coś w rodzaju niesmaku. Zakład z księ­ ciem wciąż był aktualny. Wstępna gra miłosna, którą rozpoczął w ogrodowym zakątku nad Tamizą, wydała mu się nagle czymś niesłychanie tandetnym. Odgadły

to nawet kaczki, które, oburzone ludzką dwulicowością, odpłynęły całym stadkiem w inne miejsce. - Myślę zatem, sir Kit - ciągnęła Celia - że najlepiej zrobisz, odprowadzając mnie do mojego ojca, po czym zajmiesz się tymi spośród pań, którym twoje zaloty sprawiają przyjemność. Kit westchnął i wstał z ławki z kwaśną miną. Wziął Celię pod ramię i ruszył z nią ścieżką wiodącą do pałacu. Celia całą siłą woli starała się pohamować wewnę­ trzne drżenie. Było jej na przemian ciepło i zimno. - Idzie tu o szczerość, panno Celio. A szczerość to zgodność słów z doznaniami. Tymczasem pani słowa zaprzeczają pani doznaniom. Czuję, jak drżysz, i wiem, że nie jest to bynajmniej dreszcz strachu. Potrząsnęła głową. Nie oszukiwała go. Nie było po­ trzeby. Przecież czytał w niej jak w otwartej księdze. Przebywając od lat na dworze, musiał być mistrzem w odczytywaniu najlżejszych zmian w mimice i głosie drugiego człowieka. Bez względu na to, jak namiętnie by zaprzeczała, i tak demaskowały ją rumieńce, błysz­ czące oczy i drżące wargi. Mimo to postanowiła trzymać się swej roli. - Och, sir, czasem łatwo pomylić odrazę z za­ chwytem. - I byłaby to pomyłka całkiem naturalna, zważy­ wszy, że odpychanie i przyciąganie chodzą ze sobą w parze. Jako osoba czytająca książki zapewne wiesz,

pani, że w fizyce przyciąganiu towarzyszy zjawisko od­ pychania. - Mógłbyś się mierzyć na argumenty z samym diab­ łem, sir - rzuciła gniewnym głosem. - A ja myślałem, że coś takiego można powiedzieć przede wszystkim o tobie, pani. Była to odpowiedź zupełnie nie w jego stylu. W ogó­ le musiał stwierdzić, że nie jest z siebie dumny. Rozpo­ czął szturm na ławce niejako z przyzwyczajenia, za­ wsze tak czynił, gdy znajdował się sam na sam z nie­ wiastą. Jeśli regułą było, że tego rodzaju wstępne pie­ szczoty przynosiły określony efekt, to przypadek Celii należałoby zaliczyć do wyjątków. Odtrąciła go, a na do­ datek zbeształa, jakkolwiek mógłby iść o zakład, że je­ go wytrenowane pocałunki nie były jej niemiłe. Nie przywykł do tego, by go odpychano, szczególnie gdy robiła to osoba, która go silnie pociągała. Pomijając cel wynikający z zakładu, zobaczył przed sobą inne zada­ nie do spełnienia. Chętnie doprowadziłby ją do stanu, w którym musiałaby błagać o pieszczoty, żebrać o speł­ nienie, ulegać jego najwymyślniejszym kaprysom. Ma­ rzył o pójściu z nią do łoża i było to pragnienie wyjąt­ kowo silne. Chciał widzieć na jej twarzy miłość i ule­ głość, nie zaś obrażoną dumę. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że podnieca go już sama myśl o zdobyciu tej kobiety. Szła obok nie­ go cicha, skupiona i poważna, jego zaś dławiło pożą­ danie.

Spojrzał ukradkiem na jej klasyczny profil, piękny dzięki swej surowości. Mimo że tak różna od Barbary Palmer, promieniała takim samym erotyzmem. Czy by­ ła warta trudów podboju? Och, z pewnością - pytanie należało uznać za retoryczne. W tej chwili pomysł za­ kładu z księciem wydał się Kitowi jeszcze bardziej pro­ stacki i wulgarny. Jednak zakład ten był faktem i tylko tchórz mógłby chować głowę w piasek. Zresztą stał się pułapką dla nich dwojga, choć tylko on, Kit, był tego świadom. Przed kilku dniami odwiedził pewnego astrologa, któremu przedstawił się jako John Clarke, jakby był rzeźnikiem czy rymarzem. Podał temu człowiekowi da­ tę swoich urodzin i rzekł: - Rozpaczliwie pożądam pewnej kobiety, ona zaś nic nie wie o moim pragnieniu. Gdyby się dowiedziała, odrzuciłaby mnie. Chcę mieć horoskop. Powiedz, czy będzie moja. Astrolog przyjął zlecenie, usiadł za stołem i pochylił się nad różnymi księgami i wykresami. Minęła godzina, zanim uniósł głowę. Spojrzał na Kita i rzekł z zakłopo­ taną miną: - Bardzo dziwne. Z niczym takim dotąd się nie spot­ kałem. Muszę zapoznać się z horoskopem tej damy. - To niemożliwe - odparł krótko Kit. - Powiedz, co wyczytałeś w księgach. Może uda mi się pojąć znacze­ nie przepowiedni. Astrolog wzruszył ramionami.

- Osiągniesz przedmiot swego pożądania, panie, ale sposobem, któremu dotąd nie poświęciłeś ani jednej myśli. Od odmowy przyjdzie do spełnienia. Najpierw jednak ty i ona doświadczycie krwi i ognia. Kit zmierzył astrologa przenikliwym wzrokiem. - Przyszedłem tu, by poznać tajemnicę przyszłości, nie po to, by stanąć przed następną tajemnicą. Czy nie potrafisz odpowiedzieć po prostu „tak" lub „nie"? Nic nie wskazywało na to, że astrolog poczuł się ob­ rażony. Zdarzało się, że klienci podnosili na niego głos, on jednak zawsze stawiał im czoło. - Twój sukces, panie, jest pewny, ale czy sprawi ci on przyjemność, tego, niestety, nie potrafię rozstrzyg­ nąć. Czasem gwiazdy chowają się jakby za mgłą, a gdy się pojawiają w całej swej jasności, lepiej nie żądać od nich, by oświetliły przyszłość. - Powiedz choć, czy będę szczęśliwy - rzucił nie­ cierpliwie Kit. - Cóż, gwiazdy mówią, że ciebie, panie, niełatwo zadowolić. Co jest szczęściem dla innych, wcale nie musi być szczęściem dla ciebie. Powiem tylko, że twoje dzisiejsze pragnienia nie mają nic wspólnego z pragnie­ niami, które poznasz, gdy miniesz kolejny zakręt swego życia. Kit zacisnął zęby. Siedział naprzeciwko pytii, która wypowiadała się w sposób bardzo wieloznaczny i za­ gmatwany. Z wielką chęcią udusiłby człeczynę. - Wszyscy jesteście jednacy - rzekł. - Ostatnio na-

mnożyło się was, magów, jasnowidzów i astrologów. Wróżycie przyszłość niejasnymi słowy, bo nie znacie prawdy. Pozorujecie swą wiedzę, oszukując malucz­ kich. Pomimo to otrzymasz obiecaną zapłatę. Astrolog miast się zmieszać, zmierzył Kita przenikli­ wym i chłodnym spojrzeniem. Sądząc po szarym su­ kiennym kubraku, miał przed sobą bez wątpienia kogoś z nizin społecznych, kto trudni się pośledniejszymi pra­ cami. W pewnym sensie zaprzeczała jednak temu dość staranna mowa nieznajomego, bo już gest, jakim wyjął i położył na stole pieniądze, był typowym gestem czło­ wieka liczącego się z każdym pensem. Astrolog dotknął leżącej najbliżej niego monety i zbladł. - Wasza miłość - rzekł, wstając i zginając się w ukłonie - to dla mnie zaszczyt gościć tak wybitną osobę. Zechciej pomyśleć o mnie dziś wieczorem, gdy będziesz grał, panie, dla naszego monarchy. Kit wybuchnął pogardliwym śmiechem. - Och, kolejna sztuczka. A zatem rozpoznałeś mnie? - Bynajmniej - zaprzeczył tamten krótko. - Nie ob­ chodzi mnie, kim jesteś. Po prostu dotknąwszy monety, zobaczyłem cię, sir, w towarzystwie króla. Grałeś na gita­ rze i śpiewałeś cudną pieśń. Miałeś na sobie drogie szaty, całkiem niepodobne do tego kubraka. To wszystko. Wiem jeszcze tylko, że nie nazywasz się John Clarke. Kit klepnął się po udzie. Ten człowiek bez wątpienia uprawiał jakąś grę. A jednak nie sposób było zaprze­ czyć, że jego ostatnie słowa odpowiadały faktom.

O ile tamten szarlatan nosił spodnie, o tyle ten, z któ­ rym on, Kit, szedł teraz ogrodową alejką, był ubrany w suknię. I jeśli tamten dobrze odczytał znaki, istniało tajemne połączenie pomiędzy nim a Celią. Ona jeszcze tego nie wiedziała, więc miał ochotę ostrzec ją: „Ucie­ kaj stąd, zamknij się w swoim domu i nigdy tu już nie wracaj. Zapomnij o mnie, o królu, o księciu Bucking­ ham. Opiekuj się starym ojcem i strzeż swojego dzie­ wictwa, jeśli taka jest twoja wola. Boję się nawet myśleć o tym, co może cię tu spotkać". Przezwyciężył jednak tę pokusę i milczał. Milcze­ niem tym poddał się wyrokowi gwiazd. Wszak zapisane było tam w gwiezdnych przestrzeniach, że jego i Celię czeka wspólny los.

ROZDZIAŁ CZWARTY - A więc, moja droga Antiquis, jeszcze trochę cier­ pliwości, a ustroimy cię stosownie na ten wieczór u królowej. Sama wiesz chyba, że nie możesz pokazać się światu w tych swoich nader pospolitych szarościach i błękitach, przystających mieszczce, nie zaś damie dworu. - Panna Hamilton obróciła Celię w miejscu, przyglądając się jej uważnym spojrzeniem osoby znają­ cej się na rzeczy. - A teraz możesz sama się sobie przy­ patrzyć. Celia już od godziny stała na środku pokoju panny Ha­ milton. Przygotowywano ją do oficjalnego przedstawienia królowej na balu, na którym miał być obecny cały dwór wraz z zaproszonymi przedstawicielami innych królestw i władz miasta. Na liście gości widnieli, rzecz jasna, rów­ nież Kit Carlyon i kawaler de Grammont, w którego stro­ nę panna Hamilton, dama dworu królowej, słała przy każ­ dej okazji tęskne spojrzenia, podczas gdy on niezmiennie patrzył wtedy gdzieś w przeciwną stronę. - Pierwszą zasadą jest - objaśniła Celię panna Ha­ milton zaraz pierwszego dnia jej pobytu na dworze żeby żaden z tych męskich potworów nie wiedział i nie

domyślał się, co czujesz w danej chwili. Powinnaś za­ chowywać zawsze dumną i wyniosłą postawę. - Spoj­ rzała na poważną i surową twarz Celii i wybuchnęła niespodziewanym śmiechem. - Właśnie uświadomiłam sobie, że to dla ciebie nie powinno być trudne. Duma i wyniosłość są u ciebie czymś jak najbardziej natural­ nym, czego doświadczył na sobie jako pierwszy Charles Sedley. Celia zdumiała się i trochę nawet przelękła, gdy uj­ rzała siebie w wysokim lustrze stojącym w kącie poko­ ju, który panna Hamilton dzieliła z Dorothy Lowther. Czy ta istota naprzeciwko rzeczywiście była tą powścią­ gliwą, ascetyczną panną Celią Antiquis, tak dobrze jej znaną? Panna Hamilton przerobiła ją na wzór i podo­ bieństwo innych dworskich panien, tworzących olśnie­ wający orszak królowej. Suknia, w którą ją ubrano, składała się z dwóch czę­ ści - sukni wierzchniej i sukni spodniej. Wierzchnia by­ ła z niebieskiego atłasu z głęboko wyciętym dekoltem, który częściowo odsłaniał jej białe i pełne piersi. Spod­ nia suknia utrzymana była w delikatnym odcieniu błę­ kitu, uszyto ją zaś z jedwabnej, drobnowzorzystej tka­ niny. Rękawy w sukni wierzchniej, krótkie i rozcięte, ukazywały ozdobne bufiaste rękawy sukni spodniej, ob­ szyte na brzegach pasmanterią przeplataną ze srebrem i ujęte u nadgarstków koronką. Sznurowany z przodu stanik wysmuklał kibić i był bogato zdobiony haftami. Suknia miała wytworny kołnierz z koronki o delikat-

nym ornamencie, podtrzymywany stelażem z drutu, do którego przytwierdzono złote wisiorki. Wałek umiesz­ czony poniżej linii stanu nadawał fałdom tkaniny pięk­ ny kształt przy znacznym wydłużeniu sukni w tyle. Panna Hamilton zadbała też o klejnoty. Duża brosza w rozstępie pomiędzy piersiami, kolczyki oraz sznur pereł opasujący smukłą szyję Celii nadawały kreacji blask i świetność. Celia miała też teraz inną fryzurę. Zamiast włosów spływających swobodnie na ramiona lub zebranych w węzeł - miękkie loki wokół policzków i ujęty w tyle warkocz ozdobiony perłami. - Czy to na pewno ja? - spytała Celia swojego od­ bicia. Panna Hamilton westchnęła i rozłożyła ręce. - Och, moja ty naiwności! Dziś wieczór będą walczyli o ciebie i żaden nie da drugiemu pardonu. Kit Carlyon i ta cała reszta. Zbyt dobrze znam świat, abym miała się mylić. Najwyższy czas, żebyś wyfrunęła z kokonu pruderii i skromności. Jeżeli nasi kawalerowie wzdychali za tobą ubraną w płótna i perkaliki, pomyśl, jak zachowają się, gdy zobaczą cię przystrojoną jak Wenus. - Jak Diana - poprawiła ją Celia z roztargnioną mi­ ną. - Jestem Dianą i muszę wracać teraz do mojej ko­ mnaty po wiolę. Królowa wyraziła pragnienie, bym dziś zagrała dla niej i całego towarzystwa. W odróżnieniu od wszystkich innych dworskich pa­ nien, mieszkających w pokojach po dwie, Celii po-

szczęściło się, gdyż tylko dla swego wyłącznego użytku dostała pokój wraz z przylegającą doń niewielką alko­ wą. Drzwi wiodące do tego gniazdka sąsiadowały z drzwiami komnaty panny Hamilton. - Nie żartuj, moja droga. Przydzielono ci lokaja, by wykonywał twoje polecenia. Gdy nadejdzie właściwa chwila, rozkażesz mu, a on przyniesie ci instrument. Nie zapominaj, że jesteś teraz wielką damą. Wielkie da­ my nie noszą niczego i nie schylają się po nic, ale po prostu tworzą dwór królowej. A kiedy trzeba, rozkazują służbie. Nagle z niewiadomego powodu stanął przed oczyma Celii sir Kit Carlyon. Od tamtej przechadzki po ogro­ dach myślała o nim niemal w każdej wolnej chwili. W ostatnich dniach zachowywał się osobliwie. Podczas gdy inni mężczyźni otwarcie admirowali ją, sławiąc jej skromność i urodę, on zazwyczaj milczał, mimo że za­ wsze znajdował się w pobliżu. Przyrzekł ją chronić i dotrzymywał słowa. Potwierdzeniem tego był cho­ ciażby ów wieczór, kiedy to Charles Sedley, pijany mi­ mo wczesnej stosunkowo pory, podszedł do niej i nie zważając na siedzącą w pobliżu królową, szepnął jej do ucha: - O czysta Diano, czyż zawsze będziesz służyć Księżycowi, nigdy zaś palącemu Słońcu? Kiedy Kupidyn wypuszcza swe gorejące strzały, ciebie jakimś tra­ fem zdają się omijać. Jedna z nich, ugodziwszy we mnie, uczyniła mnie twym dozgonnym niewolnikiem.

Okaż mi więc łaskawość, pani. Nie skąp czegoś, co po­ siadasz w nadmiarze. Jego gorący oddech cuchnął winem, a oczy niezdro­ wo błyszczały. Otoczył ramieniem jej kibić i pociągnął za cienkie, drapowane tkaniną przepierzenie, gdzie nie docierało światło świec. Kiedy znaleźli się poza zasię­ giem wzroku innych, zdarł z Celii stanik i zawładnął jej obnażonymi piersiami. Dyszała, próbując go odepchnąć. Natarczywymi usty szukał jej warg, pragnąc pocałunku. Brakowało jej po­ wietrza. Wyrywała się, kopiąc go po nogach. Klął, nie zaprzestając jednak prób zniewolenia jej. Nagle odsko­ czył od niej jak piłka od ściany. Usłyszała dobrze sobie znany głos Kita Carlyona, który tym razem brzmiał ostro i rozkazująco: - Zabieraj się stąd, Charles! Nie widzisz, że pannie nie przypadły do smaku twoje zaloty? A zatem Kit musiał zauważyć porwanie. Odgadł też trafnie zamiary Sedleya. Celia nie mogła skutecznie opierać się brutalowi, jeśli nie chciała wywołać otwar­ tego skandalu. Teraz miała czerwoną twarz i przestrach w oczach. Jej ciało było obnażone niemal do pasa. Bo­ że, do czego to doszło! I co o niej pomyśli sobie Kit? On jednak nie widział jej nagości, gdyż patrzył na sprawcę jej upokorzenia, trzymając go w żelaznym uścisku. Sedley był mniejszy i najwyraźniej słabszy od Kita. Poza tym wlał dziś w siebie sporo wina, co jeszcze ujęło mu sił, jakkolwiek wzmogło agresywność. Dlate-

go szarpał się i miotał, widząc zaś bezskuteczność tych prób, zaatakował słowami: - A więc, przyjacielu, zdecydowałeś się zachować ją wyłącznie dla siebie? - Tu nie chodzi, Charles, o to, czego ja chcę, ale o to, czego chce lub czego nie chce panna Celia. Sądzę, że nie chce żadnego z nas. Przynajmniej do momentu, dopóki gwiazdy nie powiedzą jej, że jeden z nas został jej przeznaczony. Akurat jednak w to wątpię. Czyżbym się mylił, panno Celio? Celia, która zdołała już opanować wzburzenie i za­ kryć swą nagość, odparła z chłodną dumą: - Pragnęłabym przypomnieć wam, panowie, że je­ stem tu, by doradzać królowej w sprawach astrologii, nie zaś po to, by zadowalać żądnych uciech kawalerów. Jeżeli chcą miło spędzić ze mną czas, chętnie porozma­ wiam z nimi lub coś im zagram. Pana propozycja, sir Charles, była całkiem innego typu. - Niech Bóg nas broni przed niewiastami o ciętym języku - mruknął ponuro Sedley. - Marny to świat, w którym mężczyzna nie może zażyć przyjemności bez wysłuchania kazania studzącego jego zmysły! Wycofu­ ję się, Kit. Zostawiam tę damę do twojej wyłącznej dys­ pozycji. Uważam, że doskonale pasujecie do siebie. Powiedziawszy to, dołączył do dworzan otaczających królową. Po chwili i oni wyszli zza przepierzenia, ale skiero­ wali się w stronę okiennego wykuszu. W ten sposób

mogli rozmawiać ze sobą na oczach innych bez groźby podsłuchania. Tego właśnie chciał Kit. - Sir Charles - rzekł łagodnym głosem - nie wziął pod uwagę jednej istotnej rzeczy. Zapomniał, że jesteś tu nowicjuszką. - A więc to tak - powiedziała z przekąsem. - Wy­ nika stąd, że gdybym nie była nowicjuszką, mógłby czynić ze mną, co by mu się podobało. Kit patrzył na nią i czuł niekłamany podziw. Odzy­ skała chłodny spokój tak szybko, iż świadczyło to o na­ prawdę silnym charakterze. Patrząc na jej twarz i posta­ wę, trudno było się domyślić, że jeszcze kilka minut te­ mu broniła się przed gwałtem. - Bynajmniej - odparł. - Po prostu nie wiesz jesz­ cze, pani, jak trzymać w przyzwoitej odległości od sie­ bie takich jak Charles Sedley. Do tego potrzebne jest opanowanie sztuki wysyłania określonych sygnałów. Z czasem będziesz wiedziała, jak dać mu do zrozumie­ nia, że nie ma u ciebie żadnych szans. Wtedy wybierze jedną z dwóch dróg postępowania. - Ciekawam jaką? - spytała Celia. - Sądziłam, że zaproszono mnie na dwór dla mojej znajomości astro­ logii, nie zaś dla opanowania sztuki wymykania się lu­ bieżnym i pijanym natrętom. - Niestety, musisz być gotowa i na to - rzekł Kit, myśląc o swych własnych niepięknych zamiarach, któ­ re skrywał pod maską troski i sympatii. - Charles albo będzie cię nieubłaganie ścigał, by nagiąć twoją wolę do

swoich pragnień, albo zacznie cię ignorować, gdyż doj­ dzie do wniosku, że niczego tu nie uszczknie, a może ośmieszyć się przed światem. - A zatem nie ma tu dwóch dróg - oświadczyła dumnie. - Sir Charlesowi pozostaje jedynie poddać się i dać mi spokój. Ale wróćmy na chwilę do tego, co się stało. Czy naprawdę sądzisz, sir, że zamierzał zgwałcić mnie za zasłoną w bezpośredniej bliskości królowej? Widząc zaś wyraz twarzy Kita, zawołała drżącym gło­ sem: - Och, nie! Kit wspomniał swoje własne miłosne awantury. Również tę z Dorothy Lowther, która teraz nienawidziła go i której Buckingham zagroził surową karą, gdyby w odwecie za sposób, w jaki potraktował ją Kit, powie­ działa Celii Antiquis o zakładzie, o którym wiedział już cały dwór. Odkąd Celia pojawiła się na dworze i pozna­ no jej chłodny sposób bycia, śledzono zabiegi Kita z najwyższym zainteresowaniem. Nie znany jej Harry Killigrew, gwałtownik i pasjonat, nazwał ją Jasną Dziewicą. Inni szli jego tropem i wymy­ ślali własne, bardziej lub mniej udane miana i przydomki. - Niestety, taka jest prawda - rzekł Kit z napięciem w głosie. - Musisz być Argusem o stu parach oczu, by do­ strzec każdy niebezpieczny zamiar, każdą groźną intencję. - A ciebie, sir, czy ciebie również mam się lękać? Jesteś tu wyjątkiem czy też Argusem o stu parach rąk, jak tamci świetni kawalerowie? Kit zmrużył oczy. Znów doświadczył pokusy wyznania

jej całej prawdy. Tym razem jednak zląkł się skutków takiego aktu szczerości. Jej reakcją byłaby nienawiść i niesmak, a tego po prostu by nie zniósł. Myślał już o tym, że mógłby świadomie dążyć do przegrania za­ kładu, zaprzestając przebywania w jej pobliżu. Wie­ dział jednak, że to niemożliwe. Wyrzeczenie obcowania z nią było ponad jego siły. Celia rzuciła nań jakiś czar. Pociągała go i wabiła jak żadna inna kobieta do tej pory. Widywanie jej stało się jego nałogiem. Paradoks polegał na tym, że człowiek, który głośno zadeklarował zamiar ograbienia jej z dzie­ wictwa, był tym samym człowiekiem, który strzegł jej przed podobnymi zamiarami ze strony innych. Spraw­ ność fizyczna Kita i jego zręczność w posługiwaniu się szpadą budziły ogólny respekt. Niewielu kawalerów ośmieliłoby się stanąć z nim do pojedynku, nawet gdy­ by zwycięzca miał otrzymać w nagrodę fascynującą Celię Antiquis. - Nie ufaj nikomu - rzekł w końcu. - Tej zasady ra­ dzę się trzymać zarówno tu, na dworze, jak i wszędzie indziej. Dalej w swym ostrzeżeniu nie mógł się posunąć. Pa­ trzył na jej jasną, czystą twarz i tym ostrzej uświadamiał sobie swoją dwulicowość. Delikatnie uścisnął jej rękę i dodał ściszonym głosem: - Chodź, musimy dołączyć do innych. Jeśli zbyt długo będziemy rozmawiać na osobności, dostanie­ my się na języki. Język Charlesa Sedleya jest długi

i złośliwy. Nie dawajmy mu sposobności odgrywania się na nas. Przypominając sobie teraz tamto wydarzenie, Celia Antiquis zadawała sobie pytanie, czy sir Charles pono­ wi dziś próbę jej zniewolenia. Wątpiła w to, wyczuwa­ jąc, że Sedley na serio obawia się Kita, który przedsta­ wił się jako jej opiekun. Stwierdzeniem swym, że niko­ mu na dworze nie można ufać, Kit objął oczywiście również siebie samego, ona jednak skłonna była trakto­ wać go na prawach wyjątku. Nie budził w niej strachu, przeciwnie, raczej sympatię i przyjaźń. Miała tu zresztą też innych przyjaciół. Z wyjątkiem Dorothy Lowther, która z jakichś powodów odnosiła się do niej z nie skry­ waną wrogością, niemal wszystkie pozostałe dworskie panny prześcigały się w radach i dowodach sympatii. Miała oczywiście dość oleju w głowie, by zdawać sobie sprawę, iż jest dla wszystkich nową zabawką, by tak rzec, atrakcją sezonu. Przez jakiś czas wszyscy będą się nią żywo interesowali, a potem o niej zapomną. Bez względu jednak na to, jak miały potoczyć się jej dalsze losy, dziś odgrywała rolę maskotki, której każdy chciał dotknąć. Czy sprawiało jej to przyjemność? Raczej nie, choć nie było też czymś nieprzyjemnym. Wkraczając do wielkiej sali balowej tuż za królową, podjęła pewną ważką decyzję. Nie będzie okazywała dumy i wyniosłości, gdyż akurat te cechy charakteru nie były miłe Bogu. Spróbuje pozostać prostą dziew­ czyną, aby gdy przyjdzie jej wrócić do poprzedniego

życia i znów zamieszka na swojej ulicy, nie musiała tę­ sknić za tym, co utraciła. Tymczasem jednak postara się cieszyć tym, co poda­ rował jej los. Poszukała spojrzeniem Kita. Stał w gronie kawalerów otaczających króla. Tuż obok widać było charakterystyczną postać księcia Buckingham. Z kan­ delabrów i żyrandoli na marmurową posadzkę lało się światło świec. Na dworze jeszcze nie było całkiem ciemno. Perłoworóżowe niebo przecinały fioletowe pasma chmur. Wszyscy mężczyźni odziali się na dzisiej­ szy wieczór wyjątkowo strojnie, a wszystkie kobiety wydawały się urodziwe jak greckie boginki. Królewski dwór upodobnił się do Olimpu, przynajmniej w oczach życzliwie patrzącej na świat Celii Antiquis. Kit dostrzegł ją od razu, gdy tylko pojawiła się w drzwiach. Oczy błyszczały jej jak gwiazdy, wargi by­ ły rozchylone. Była niewinną nimfą wśród tych wszy­ stkich zblazowanych i zepsutych syren. Zląkł się o nią i o siebie. Najbliższa przyszłość objawiła mu się w czarnych barwach. Usłyszał skierowane do siebie słowa monarchy: - Kit, mam nadzieję, że nie zapomniałeś wziąć ze sobą gitary, tak jak panna Celia swej wioli. Wiem od księcia, że jego skrzypki są już tu gdzieś na tej sali. Ma­ cie bowiem zagrać we trójkę, a ty w dodatku obiecałeś zaśpiewać dwie czy trzy pieśni. Potem dopiero dam sygnał do rozpoczęcia tańców. Kto dużo słucha muzyki, ten jest bliżej Boga.

Padł zatem rozkaz i trzeba było go wypełnić. Wczo­ raj wieczorem Kit, Celia i Buckingham ćwiczyli przez kilka godzin wspólne muzykowanie. Szarpiąc struny i wodząc po nich smyczkami, wydawali się grupą do­ brych przyjaciół, między którymi nie ma tajemnic. Jed­ nak obaj mężczyźni należeli do spisku skierowanego przeciwko grającej na wioli kobiecie. Jej umiejęt­ ność gry na instrumencie okazała się zresztą dodatko­ wym powodem zaprezentowania na dworze. Znała się nie tylko na stawianiu horoskopów, lecz również na mu­ zyce, co w owych czasach było rzadkością wśród kobiet. - Spełnianie twoich życzeń, sire, to dla mnie pra­ wdziwa przyjemność - odparł Kit Carlyon. Coś w jego głosie musiało zastanowić króla, bo spoj­ rzał na niego uważnie i rzekł: - Fe, Kit. Zdaje się, że dzisiaj nie dopisuje ci humor. Zazwyczaj, gdy proszę cię o jakąś pieśń, z ochotą się­ gasz po gitarę. - Lekki ból głowy, sire, drobnostka, która, zapew­ niam, nie wpłynie na mój występ. Na ból najlepsza jest muzyka. - Rozpoczynajcie zatem. Karol klasnął w dłonie, po czym zajął krzesło z wy­ sokim rzeźbionym oparciem, a królowa usiadła na są­ siednim, odsuniętym cokolwiek do tyłu. Na ten znak dworzanie, dostojnicy kościelni, lordowie i dyplomaci poszli za przykładem królewskiej pary, zajmując usta-

wione pod ścianami taborety i krzesła. Los chciał, że kawalerowi de Grammont przypadło krzesło tuż przy pannie Hamilton, której twarz zajaśniała z tego powodu szczęściem jak słońce. Rozległy się żałośliwe pobrzęki­ wania i zawodzenia strojonych instrumentów. Czy Celia Antiquis, wiodąca do tej pory skromne ży­ cie na uboczu, mogła kiedykolwiek przypuszczać, że pewnego dnia przyjdzie jej wystąpić przed królewską parą i wielkimi tego świata? Drżąc niczym liść osiki, weszła na okryte szkarłatnym suknem podwyższenie i zmrużyła oczy. Podsunięto jej stołek, lecz ona wolała stać. Po jej lewej ręce stanął Kit, po prawej Bucking­ ham. Ukłonili się słuchaczom, po czym Kit zwrócił się do króla: - Rozpoczniemy, sire, od jednej z pieśni Szekspira. Prosimy o wyrozumiałość, jeśli wykonanie nasze bę­ dzie niedoskonałe. Doskonałość osiąga się przez ciągłe ćwiczenia, my zaś ćwiczyliśmy tylko jeden wieczór. Rozległa się pieśń „O pani moja", ta sama, którą Kit przedstawił się Celii przed wieloma dniami jako grajek i śpiewak. Po pierwszych słowach dziewczyna odzyskała spokój i dostroiła się do swoich towarzyszy. Nagrodzono ich oklaskami. Potem wykonali pieśń autorstwa Kita. Ce­ lia nie zgadzała się z jej przesłaniem. Porównanie miłości do palących się bierwion, wskazywanie na jej nietrwałość zaprzeczało jej własnym wyobrażeniom o miłości. Czy Kit w tym utworze wyraził swoje przekonania, czy też po­ służył się obiegowymi konceptami epoki?

Kiedy skończyli, rozległ się grzmot oklasków. Nastę­ pnie do słuchaczy przemówił książę Buckingham: - A teraz pozwólcie, przyjaciele, iż zagramy wam starą angielską pieśń, którą sir Kitowi udało się odnaleźć w kró­ lewskiej bibliotece. Nie jest to pieśń miłosna, ale jej słodka i tkliwa melodia wyciska łzy z oczu. Razem przeżyjmy chwilę melancholii, jako że rzecz będzie o starym żołnie­ rzu, a nazywa się „Pożegnanie z bronią". Ów żołnierz słu­ żył wiernie królowej Elżbiecie i otrzymał wiele ran. Od­ powiednia pieśń dla Kita, który też dawał przykłady mę­ stwa w obronie króla i królestwa. Celia i książę zaczęli grać, Kit śpiewać i nastała owa zapowiedziana chwila zadumy i melancholii. Płomienie świec drżały w powiewie, który wpadał przez uchylo­ ne okna od strony zasnuwających się mrokiem pałaco­ wych ogrodów. Maj tego roku był wyjątkowo ciepły, a nawet upalny. Wzruszająca melodia niosła słowa skargi, tęsknoty i żalu. Kit śpiewał melancholijnym gło­ sem, nie pozbawionym jednak siły i dumy. Celia co jakiś czas przenosiła na niego spojrzenie. Widziała ściągniętą, wyostrzoną i lekko pobladłą twarz. Nie mu­ siała nawet zerkać do rozłożonych przed nią na stela­ żu nut. Kolejne frazy narzucały się same, gdyż pieśń wypływała z serca i budziła silne, namiętne uczucia. Magia melodii i słów opanowała wszystkich - wyko­ nawców i słuchaczy, którzy siedzieli bez ruchu, za­ uroczeni, wpatrzeni w głąb siebie. Właściwie pieśń na­ pisana została na lutnię i głos tenorowy, lecz Kit i Bu-

ckingham przetransponowali ją na trzy instrumenty i baryton. Baryton Kita miał zresztą w sobie tenorową metaliczność. - „Złoto jego włosów czas przemienił w srebro" śpiewał Kit, którego kasztanowe loki również gdzie­ niegdzie były poprzetykane srebrzystymi pasmami. Pieśń mówiła o przemijaniu, o życiu, które ucieka. Jed­ nak jej główne przesłanie brzmiało, iż jeśli nawet wszy­ stko się kończy, obowiązek pozostaje. Kiedy Kit przeszedł do drugiej strofy „Z jego hełmu teraz psi jedzą", spojrzał Celii w oczy i przez jedną krótką chwilę oboje pomyśleli to samo: że są w sobie bezgrani­ cznie zakochani. Jedynie świadomość tego, że nie wolno jej skompromitować się przed królem, królową i całym dworem, uchroniła Celię przed jednym z owych stanów, przypominających omdlenie lub trans. Nieświadom tego, co działo się w duszy Celii, Kit również przeżywał chwilę wielkiego wzruszenia i unie­ sienia. Tuż obok niego, grając na słodkiej wioli, stała jego prawdziwa, wielka miłość - kobieta, którą poprzy­ siągł splamić i upokorzyć. Rzecz dziwna, pieśń, w której nie było ani jednego słowa o miłości, napełniła serce Kita gorącym uczu­ ciem. Pragnąc czym prędzej skupić się na czym innym, przeniósł spojrzenie na lśniące żyrandole. Na nic wszak się to zdało. Inna kochana niegdyś, a utracona osoba stanęła mu przed oczyma i uśmiechała się do mego. Na­ leżała do tamtych czasów, kiedy jeszcze był żołnierzem,

nosił zbroję i hełm. Teraz żegnał się z nią ostatecznie i nieodwołalnie. Kiedy śpiewak zamilkł i pochylił głowę, by nikt nie zobaczył łez, którymi zaszły mu oczy, zapanowała głu­ cha cisza, jakby słuchacze posnęli kamiennym snem. Dopiero po pewnym czasie wybuchł grzmot oklasków. Klaskali wszyscy, a najbardziej energicznie król, dzie­ lący ogólny zachwyt. - Daję słowo! - wykrzyknął. - W tamtych czasach wiedziano, jak układać pieśni. My nie możemy być gor­ si, przyjaciele. I nie jesteśmy gorsi, zważywszy na wy­ konanie utworu. Taki występ należy nagrodzić. Jedyna dama w zespole okazała się wirtuozem godnym szcze­ gólnej pochwały. Kit i Buckingham od dawna już mu­ zykują ze sobą, ona zaś dołączyła dopiero przed kilku dniami, a mimo to potrafiła sprostać najwyższym wy­ maganiom. Podejdź, moja droga. Celia zeszła z podestu, świadoma, że jest w tej chwili ośrodkiem zainteresowania. Podeszła do króla i pochyliła się w ukłonie. Monarcha zdjął z najmniejszego palca pier­ ścień i poprosił Celię o podanie ręki. - Oto nagroda za twój kunszt - rzekł. Pierścień nie odznaczał się niczym szczególnym wąska obrączka z niewielkim brylantem. Natomiast czymś niewątpliwie cenniejszym od samego klejnotu był sam akt jego podarowania. - To dla mnie zbyt wielki zaszczyt, sire - powie­ działa Celia głosem, w którym drżała niepewność.

- Jestem innego zdania. Nigdy dość nagradzania arty­ stów. Teraz bawcie się dobrze. Twoim, pani, partnerem w tańcach będzie sir Kit. Takie jest moje życzenie. Kit, który też już zszedł z podwyższenia i właśnie wręczał gitarę lokajowi, drgnął, słysząc ostatnie słowa monarchy. Uświadomił sobie z ogromnym zaskocze­ niem, że król pchał go ku czemuś, czego dopiero co po­ stanowił zaniechać. Nie tylko postanowił przerwać po­ ścig za Celią, lecz ponadto zamierzał jej unikać. Spoj­ rzał w oczy królowi i dostrzegł w nich iskierki ironicz­ nego rozbawienia. Cóż wobec tego miał czynić? Nie mógł w obecności tylu świadków nie podporządkować się królewskiej woli. Toteż przyjął rozkaz z posłuszeń­ stwem może nie tyle dworaka, co żołnierza. Skłonił się sztywno, wziął Celię pod ramię i powiódł ku upatrzo­ nemu miejscu. Odprowadziło ich wiele par oczu - każ­ dy z patrzących wiedział o zakładzie. Oszołomiona wydarzeniami ostatniej godziny i wciąż odurzona odkryciem w swym sercu szaleńczej miłości do Kita, Celia stąpała niczym w lunatycznym śnie, a gdy zatrzymali się, odruchowo odsunęła się od swego partnera. - Nie umiem tańczyć, sir Kit. Nigdy nie uczyłam się dworskich tańców, nie chciałabym zaś zepsuć panu wie­ czoru. W tej chwili obawiała się bliższego kontaktu z Ki­ tem. Pragnęła zatrzymać swój sekret dla siebie i jakoś oswoić się z nim. Wciąż nie potrafiła pojąć, jak to

w ogóle mogło się stać, że skromna mieszczka Celia Antiquis najpierw przedstawiona została na dworze, po­ tem zaś ośmieliła się pokochać jednego z ulubieńców króla. Zdążyła już bowiem na tyle poznać tajemnice Whitehallu, by wiedzieć, że Kit cieszy się tutaj szcze­ gólnymi łaskami. Od dworskich panien dowiedziała się też, że mimo swego świetnego pochodzenia jest bodaj najuboższym z dworzan. Wszystko, co posiadał, to kilka akrów nie­ użytków na północy kraju i roczna pensja z królewskiej kiesy w wysokości tysiąca funtów. Lwią część tego uposażenia musiał z pewnością przeznaczać na stroje. Nawet mając pustą sakiewkę, stał w hierarchii społecz­ nej dużo wyżej od niej. Zresztą nieważne. Przyrzekła sobie przeżyć życie w panieństwie, lecz przecie nie zabroniła sobie zako­ chania się w mężczyźnie. Im bardziej był nieosiągalny, tym lepiej. Miłość bez nadziei na spełnienie, miłość ide­ alna nie zagrażała jej ślubom. Toteż spojrzała na Kita spod opuszczonych rzęs, próbując wyczytać z wyrazu jego twarzy, czy nie domyśla się przemiany, jaka doko­ nała się w niej podczas występu. Spoglądał na nią z po­ nurą surowością i przypominał jej w tej chwili bardziej żołnierza niż dworaka, którym był w istocie. Ulotnił się gdzieś jego osobisty urok i wdzięk. I znów stało się tamto. Zachwiała się i wsparła dłonią o jego pierś. Ob­ raz sali balowej rozpłynął się jakby we mgle. W polu widzenia została jedynie jej dłoń splamiona krwią. Po-

tem z mgły wyłonił się płonący świecznik. Ujrzała sie­ bie leżącą w pościeli, z pierścieniem na serdecznym palcu. Nie był to jednak pierścień króla, tylko pierścień Kita z prześlicznym rubinem. Opanowała ją wielka ża­ łość, a za gardło chwyciło poczucie dojmującej samo­ tności. Nagle jednak rzeczywistość wróciła w swej pierwotnej postaci. Znów była w Whitehallu i słyszała głos Kita: - Przepuście nas, proszę. Panna Antiquis zasłabła i potrzebuje odetchnąć świeżym powietrzem. Wiódł ją ku drzwiom balkonowym wychodzącym na pałacowy taras. Damy i kawalerowie rozstępowali się tak, iż posuwali się w szpalerze. W pewnej chwili poczuła na twarzy pieszczotliwy powiew idący od rzeki. Znaleźli się pod wieczornym niebem usianym gwiazdami. Kit posa­ dził ją na kamiennej ławie, sam zaś ukląkł obok. - A teraz proszę mi powiedzieć, pani - rzekł głosem spowiednika - co się dzieje z tobą w chwilach, gdy wzrok twój zdaje się sięgać poza przestrzeń i czas. - Ależ nic szczególnego. Po prostu zasłabłam, za­ brakło mi powietrza - skłamała. Prawda była zbyt skomplikowana, by mogła ją wy­ razić. W tych ponawiających się stanach hipnotycznego jasnowidzenia nie tylko bowiem zaglądała w przy­ szłość, lecz nadto bohaterem jej wizji był ostatnio Kit. - Z jakichś względów trudno mi uwierzyć w twoje zapewnienie, pani - rzekł łagodnym głosem, w którym wszakże wyczuwało się pewien chłód i dystans. - Ale

dajmy temu spokój. Nie zamierzam naruszać niczyjej tajemnicy. Było jasne, że jej nie wierzył. Przeszedł ją zimny dreszcz. Na tarasie zalegał półmrok i prawie nie widzia­ ła jego twarzy. - A może byśmy tak poszli na spacer? - zapropono­ wała nieoczekiwanie. Po atakach owej dziwnej hipnozy odczuwała przemożne pragnienie ruchu i działania. - Twoje życzenia, pani, są dla mnie rozkazem. Podał jej ramię i zeszli po stopniach na trawnik. Tu i ówdzie przechadzały się samotne pary, które tłok pa­ nujący w sali balowej zamieniły na otwartą przestrzeń ogrodu. Od strony pałacu dolatywały takty menueta. Okna jaśniały światłem, jakby wewnątrz budowli szalał pożar. Celia pomyślała o przebywających na dworze nieza­ mężnych młodych niewiastach. Cieszyły się tu swobodą, jakiej by nie mogły doświadczyć w domach swych ojców czy mężów, gdyby takowych miały. Tylko tutaj wolno im było spacerować nocami w towarzystwie mężczyzn ogro­ dowymi alejkami. I nie budziło to niczyich podejrzeń. Świat udawał, że wszystko jest w porządku. Minęli Barbarę Palmer w towarzystwie Harry'ego Killigrew, który szeptał jej coś do ucha. Dziwna para, pomyślała Celia. Na dworze Barbara winna była wyłą­ czność i wierność królowi. Jednak widocznie zasady wymyślono po to, żeby je omijać. Bezkarne ich omija­ nie umożliwiały intrygi. Tak, to towarzystwo intrygo-

wało od rana do wieczora. Celia spojrzała na Kita, ale z jego poważnej twarzy trudno było cokolwiek wy­ czytać. Szli wolnym krokiem ku czerniejącym przed nimi grupom drzew i krzewów, oddalając się od poszukują­ cych ciszy i samotności we dwoje dam i kawalerów. W końcu zagłębili się w najgęstszy mrok i znaleźli się zupełnie sami. Nad głowami mieli usiane gwiazdami granatowe niebo, pod stopami dywan z krótko przy­ strzyżonej trawy. Z gęstwy dochodziły słodkie kląska­ nia słowików. - Celio - rzekł nagle Kit z jakąś gwałtownością w głosie. Nie powiedział „panno Antiquis" lub „panno Celio", tylko przeszedł po prostu na ty. Odwrócił ją ku sobie, pochylił się i pocałował ją w policzek. W ten sposób złamał wszystkie dane sobie przyrze­ czenia. Na tym wszak nie mógł poprzestać. Jakaś taje­ mnicza siła pchała go do podjęcia dalszych kroków. Cóż znaczyły honor, duma i prawda wobec tej uroczej, nastrojowej chwili, która mogła już się nie powtórzyć! Na nic zdały się uprzednie postanowienia unikania Celii. Zgoda na utratę pierścienia, a także obiecanej przez księcia Buckingham posiadłości okazała się formą samooszustwa. Gdyby dotrzymał tych wszystkich obiet­ nic, okazałby się jedynym z całej tej dworskiej bandy, na którym honor wymógł zatrzymanie się w połowie drogi. Nie zdarzyło się do tej pory, by któryś z kawale­ rów zrezygnował z podboju.

Kit westchnął namiętnie, przyciągnął Celię do siebie i pocałował po raz dragi - tym razem z takim ogniem i pasją, że o mało nie rozgniótł jej ust. Wygięła się do tyłu niczym trzcina na wietrze i z pewnością by upadła, gdyby jej nie podtrzymał silnymi ramionami. Jej pierwszym uczuciem był strach. Po raz pierwszy w życiu doświadczała na sobie nieokiełznanej męskiej namiętności. Po chwili jednak strach ustąpił miejsca czemuś wręcz przeciwnemu - niegodziwej pokusie zro­ bienia dokładnie tego samego, co on przed chwilą zro­ bił. Dotyk jego warg sprawił, że całe jej ciało przeniknął dreszcz rozkoszy. Och, nie! Nie mogła zadowolić się tym, co otrzymała. Pragnęła więcej. Chciała zatracić się całkowicie i bez reszty. A więc stało się, co musiało się stać. Jej spragnione usta rozchyliły się kusicielsko, wilgotne i gorące. Czas przestał płynąć, jakby nieostrożny zegarmistrz zepsuł mechanizm zegara. W zastygłej chwili najwyższej roz­ koszy zniknął świat, liczył się tylko kochanek. Ten zaś poczynał sobie z nią wcale nie inaczej od Charlesa Sedleya. Różnica polegała na tym, że ona, Celia, teraz się nie broniła. Przeciwnie, przyzwalała jego dłoniom pie­ ścić swoje piersi, przyzwalała mu na wszystko. Jej ciało przemieniło się w wiolę, na której ktoś gra słodką mi­ łosną pieśń. I co na to wszystko gwiazdy, jej przyjaciółki i prze­ wodniczki? Zwodziły ją, co zresztą zdarzało się nie po raz pierwszy. Dawały odpowiedź tak pogmatwaną

i wieloznaczną, że nie umiała jej zgłębić. Mówiły, że zwiąże się z tym mężczyzną, lecz nie nazwały tego związku. Nie rozstrzygnęły podstawowej kwestii, czy będzie jego kochanką, przyjaciółką czy też żoną. W swoich atakach hipnotycznego transu widziała krew i cierpienie, one zaś jakby to potwierdzały swoim mil­ czeniem. To jednak, co działo się w tej chwili, nie było krwią i cierpieniem. Było to poczucie bezgranicznego szczę­ ścia. Jej dłonie błądziły po jego twarzy, jego dłonie czy­ niły dokładnie to samo. Tamta skarga starego żołnierza, oddana tak doskonale przez Kita-śpiewaka, zapachy majowego wieczoru, widok rozgwieżdżonego nieba wszystko to wpłynęło na jej i jego postępowanie. On zboczył ze ścieżki honoru, ona wyzbyła się rozwagi i ostrożności. Wiedziała już, że go kocha, a każde ude­ rzenie serca umacniało ją w tym przekonaniu. Witała jego dłonie na swych piersiach jak miłego go­ ścia. Przypominała schwytanego w sidła ptaszka. Drża­ ła i trzepotała skrzydełkami, niezdolna jednak do ich użycia i odfrunięcia. Czym miał się zakończyć ów namiętny wieczór, żad­ ne z nich nie wiedziało. Lecz tylko do momentu, gdy Celia ze szlochem przypominającym jęk odepchnęła kochanka. Ponad jego ramieniem ujrzała bowiem świe­ cącą lunatycznym światłem tarczę księżyca. Ujrzała symbol Diany. A przecież ona też była Dia­ ną. Czyżby została opętana, zniewolona przez jakieś złe

moce, iż godziła się na to wszystko, nawet na utratę wianka, i to pod okiem bogini, która rządziła jej życiem i była jej patronką? Kierowała się dotąd niezłomnymi zasadami, wystarczyło jednak, by zmieniła dom ojca na pałac królewski, i wszystko legło w gruzach. To, że ko­ chała Kita, było najmniej istotne. Przypomniała sobie słowa jego pieśni: „Miłość, niestety, długo nie może trwać". Jedna upojna noc, a potem... a potem głucha pustka. - Nie - rzekła, zasłaniając piersi i odwracając się do niego plecami. - Nie możemy, nie wolno mi, nie powi­ nieneś... To, co robimy, jest bardzo przyjemne, ale za­ razem niesłuszne i złe - dodała w pośpiechu, by nie do­ bijać go, gdyż wydawał się jeszcze bardziej zagubiony niż ona. I była to prawda. W chwili bowiem, gdy Kit odebrał sygnał jej uległości, jego namiętność przemieniła się w ból pożądania. Odmowa w tym momencie niczym właściwie nie różniła się od zadawania tortur. Miał do wyboru: zwrócić jej wolność lub przemienić się w Charlesa Sedleya. Odparł głosem, który zdradzał we­ wnętrzne cierpienie: - Och, wybacz mi, pani. Nie powinienem był tak cię potraktować. Obiecuję, że to się już więcej nie powtó­ rzy. Wszystkiemu winne są te słowiki i te zapachy ziemi i kwiatów. W rezultacie złamałem dane ci słowo. Po­ wiedziałem, że będę cię strzegł i ochraniał, a okazałem się gorszy od tych, przed którymi cię ostrzegałem. To

tak, jakby strażnik skarbca okazał się złodziejem. A więc ponawiam obietnicę, ty zaś, pani, wielkodusz­ nie zechciej jej zawierzyć. Był szczery czy też tylko udawał szczerość? Wciąż nie powiedział jej całej prawdy. Ani jednym słowem nie zająknął się o zakładzie. Po prostu nie mógł. Uczynił źle, doprowadzając do tego, co się stało, uczyniłby je­ szcze gorzej, wzniecając w niej gniew i pogardę. Ten zakład niewątpliwie hańbił go i Celia nigdy by mu nie wybaczyła takiej dwulicowości. - Uciekaj z dworu, pani - dodał stłumionym gło­ sem, spoglądając gdzieś w ciemną dal. - Twoja pięk­ ność jest wyzwaniem dla tych, którzy najchętniej by wi­ dzieli wszystkie kobiety łatwymi i uległymi. Powie­ działem: nie ufaj nikomu, i oto już wiesz, że mnie rów­ nież nie można wyłączyć z tej ogólnej zasady. - Gdy jednak powiedziałam „nie", uszanowałeś, pa­ nie, moją wolę - odparła, kończąc porządkować nieład, jaki zaprowadził swymi dłońmi w jej garderobie. - Ja również straciłam głowę. Przyzwoliłam na to, o czym wiedziałam, że może doprowadzić do czegoś, do czego niemal doprowadziło. Wina leży po obu stronach. Ruszyli w stronę pałacu. Niebawem znów ujrzeli ja­ rzącą się od świateł fasadę. - Ale ja - rzekł po chwili milczenia - mam za sobą jakieś doświadczenie. Stąd też moja odpowiedzialność jest większa. Tak czy inaczej, to, co się stało, już więcej się nie powtórzy.

Tym razem, Bóg mu świadkiem, dotrzyma słowa. Nigdy już więcej nie będzie próbował znaleźć się z nią na osobności. Przegra zakład przez zaniedbanie. Bu­ ckingham nie pozwoli mu się wycofać, ale nie może na­ tchnąć go pragnieniem odniesienia zwycięstwa. Jedy­ nym słabym punktem w tej całej sprawie było to, że on, Kit, zakochał się w córce astrologa. Na dodatek nie wie­ dział, jak rozwiązać ten problem. Na razie postanowił wielbić Celię z daleka. Mógł jednak nie wytrwać w tym postanowieniu, gdyż miłość zawsze domaga się blisko­ ści. Było to pragnienie kontaktu zarówno cielesnego, jak intelektualnego i duchowego. On, który przez tyle lat traktował kobiety niczym zabawki uprzyjemniające życie, został w końcu złowiony w sieci. Nic nie mogło go uratować, z wyjątkiem, rzecz jasna, miłości tej kobiety, która szła u jego boku. Na to jednak nie mógł liczyć. Nie widział jej ani w roli kochanki, ani też w roli żony. Żonie trzeba zapewnić byt, on zaś nie posiadał niczego. Jedyne, co mogło go wyrwać z zaklę­ tego kręgu dworskiego rytuału, to własny dom i jakiś spłacheć ziemi przynoszący pewien dochód. Tylko w przypadku gdyby posiadał coś takiego, mógłby po­ ważnie zacząć myśleć o żonie, dzieciach, własnych ko­ niach i psach. Aby wygrać od księcia George'a dom, musiał naj­ pierw uwieść i wykorzystać Celię. Czy rzeczywiście własny dom wart był zapłacenia tak haniebnej ceny? Weszli na taras, a potem do sali balowej. Ich powrót

natychmiast został zauważony. Spojrzenia tancerzy po­ szybowały w ich kierunku. Oni jednak byli zbyt znuże­ ni i przejęci sobą, by to zauważyć. - Chyba udam się na spoczynek, sir Christopher powiedziała Celia, wracając do oficjalnych formuł; chciała nimi ostatecznie przekreślić i odepchnąć od sie­ bie tamte chwile szaleńczego upojenia w ogrodzie przy świetle gwiazd i księżyca. - To był bardzo długi i mę­ czący dzień. Kit skłonił się sztywno. - W takim razie życzę dobrej nocy, pani. On sam wątpił, by czekała go dobra noc. Odprowa­ dził Celię wzrokiem. Podeszła do panny Hamilton i za­ mieniła z nią kilka słów. Doświadczona dworka próbo­ wała zapewne namawiać ją do pozostania, gdyż Celia kilkakrotnie potrząsnęła głową. Opuściła salę sama, wy­ niosła, chłodna i piękna, a lokaje zamknęli za nią dwu­ skrzydłowe złocone drzwi. Kit pozostał z poczuciem ogromnej pustki wokół siebie.

ROZDZIAŁ PIĄTY Celia pochylała się nad rozłożonymi na stole książ­ kami, wykresami i mapami nieba. Do tej pory postawiła królowej jedynie dwa horoskopy, pracy jednak miała dużo więcej. Ciekawe, co im przyniesie przyszłość, przyjaciółki zasypywały ją prośbami, które starała się spełniać sumiennie i wedle swej najlepszej wiedzy. Je­ dyną dwórką, z którą nie łączyła jej przyjaźń, była Do­ rothy Lowther. Jednak nie przejmowała się tym, wie­ dząc, że nigdy nie jest tak, by się było lubianym przez wszystkich. W przeciągu trzech tygodni, jakie minęły od tamtego wieczoru, gdy wspólnie grali dla króla, królowej i całe­ go dworu, wielokrotnie spotykała się i rozmawiała z Kitem Carlyonem, lecz zawsze przy świadkach. Kon­ tynuowali też wspólne muzykowanie, przy czym tym trzecim niezmiennie był George Buckingham. Celia po­ lubiła księcia. Owszem, czasem dostrzegała w jego oczach chytrość i przebiegłość i zgodnie z zaleceniem Kita nie ufała mu, ale tak często ją rozbawiał, taki po­ trafił być uroczy, że w końcu uznała się za jego przyja­ ciółkę.

Jutro kończył się pierwszy tydzień czerwca. Była to data szczególna, gdyż siódmego czerwca gwiazdy miały powiedzieć, jakich wieści należało oczekiwać w związku z wysłaniem w kwietniu do walki z Ho­ lendrami królewskiej floty. Na dworze panowała at­ mosfera tłumionego podniecenia. Od dwóch miesięcy nie dochodziły z morza żadne sprawdzone wieści, z wyjątkiem sprzecznych pogłosek i plotek. Drugiego czerwca nadzorca Zaopatrzenia Floty i sekretarz Urzę­ du Marynarki, Samuel Pepys, złożył wizytę lady Castlemaine. Wielka dama gościła właśnie u siebie króla wraz z połową dworu. Pepys oświadczył, że obie floty, angielska i holenderska, znajdują się w pobliżu połu­ dniowych wybrzeży Anglii, tak iż nawet słychać w Londynie salwy ich dział. Ale nawet i ta wiadomość pochodząca z ust wysokiego urzędnika okazała się nie­ prawdziwa. Dwór i para królewska niepokojeni byli również in­ nego typu pogłoskami. Zaraza miast odejść lub pozo­ stać w parafiach podmiejskich, gęsto zaludnionych i zamieszkanych wyłącznie przez ubogich, rozszerzała się stopniowo od zachodu na całe miasto, tak iż zaczęła już zagrażać samemu sercu grodu. Liczba ofiar z obję­ tych morowym powietrzem terenów rosła z dnia na dzień i zaczęła zamykać się pod koniec każdego tygo­ dnia już nie w setkach, ale w tysiącach. Wiadomo było, że jeśli mór w najbliższym czasie nie straci na zaciekło­ ści i nadal będzie się srożył w tym tempie, królowa opu-

ści Londyn. Oznaczało to dla Celii, że będzie mogła wrócić do domu i ojca. Jej obowiązki wiązały się jedy­ nie z obecnością królowej w Whitehallu. Jednakże jak na razie ani prowadzona z szansami na sukces wojna z Holandią, ani na pozór beznadziejna walka z dżumą nie wpływały w najmniejszym stopniu na codzienny rytuał dworskiego życia. Celia traktowała swą nową sytuację jak wielką przygodę. Przebywanie w samym środku wydarzeń, widywanie na co dzień naj­ wyżej postawionych w państwie osób, wtajemniczenie w zakulisowe intrygi i polityczne plany - wszystko to było nader interesujące i w niczym nie przypominało Celii jej dotychczasowego życia skromnej mieszczki. Dziwiło ją wszak jedno - więcej czasu poświęcano tu rozmowom na temat niezwyczajnych czerwcowych upałów niż na temat moru czy losów floty. Willem przyniósł jej wczoraj wiadomość, że ojciec, którego odwiedzała dotąd w odstępach mniej więcej tygodniowych, nie czuje się dobrze. W pierwszej chwili pomyślała, że zaraził się dżumą, lecz sługa wyprowadził ją z błędu. Po prostu odezwała się zadawniona choroba, która od lat drzemała w jego organizmie, teraz zaś czy­ niła niszczące postępy, tak iż słabł z dnia na dzień. Celia natychmiast udała się do królowej, aby uzyskać zgodę na odwiedzenie cierpiącego ojca. Katarzyna jed­ nak, w sposób charakterystyczny dla wielkich tego świata, połączyła słowa sympatii ze stanowczą odmo­ wą. Owszem, Celia będzie mogła pojechać do ojca, lecz

dopiero w przyszłym tygodniu. Teraz najpilniejszy jest horoskop i nieważne, iż równie dobrze mógłby on zo­ stać wykonany w domu na Strandzie. Willem przekazał jej również list od Roberta Renwicka. Złotnik gratulował jej obecnej wysokiej pozycji, pisząc równocześnie, iż kiedy wróci do domu, co wy­ daje się nieuniknione z uwagi na szerzenie się dżumy w mieście i konieczność przeniesienia się dworu do let­ niej rezydencji, on, Robert Renwick, ponowi swoje oświadczyny w nadziei na otrzymanie łaskawszej odpo­ wiedzi. „Twój, pani, pokorny sługa i adorator, Robert Renwick" - kończył swój list złotnik. Niemal zapomniała o nim pośród blasków dworskie­ go życia. Tego popołudnia, co stało się już utartym zwy­ czajem, miała muzykować z Kitem, z tym że na miej­ scu księcia, który musiał dziś napisać kilka ważnych li­ stów w nie cierpiących zwłoki sprawach państwowych, miał się pojawić kawaler de Grammont. Celia lubiła Grammonta, był miły i mówił tak zabawną angielszczy­ zną. A że kochała Kita i widywanie go było dla niej sa­ mą radością, więc dzisiejszy dzień zapowiadał się bar­ dzo przyjemnie. Od tamtej przechadzki nocną porą po ogrodzie Kit zachowywał się bez zarzutu. Robił wszystko, by utrzy­ mać się w roli przyjaciela i opiekuna, czasem jednak je­ go oczy zdradzały zżerające go od środka pożądanie. Wówczas z sercem Celii również działo się coś niedo­ brego. Zaczynało bić szybko i nierówno, tłocząc wzbu-

rzoną, gorącą krew. Celia uświadamiała już sobie, że jej ciało rządzi się własnymi prawami. I to właśnie jej cia­ ło, nie zaś ona sama, Celia Antiquis, pożądało ciała Kita Carlyona. Podniecona swoimi myślami, z ogniem na policz­ kach, odłożyła pióro i spojrzała na widoczne w oknie bezchmurne niebieskie niebo. W ostatnią niedzielę modlono się o deszcz, bez którego zbiory nie będą uda­ ne. Modlono się również o rozproszenie morowego po­ wietrza. Tyle ważnych rzeczy się działo, ona zaś nie mogła oderwać myśli od pewnego mężczyzny! Musiała czym prędzej skupić się na powierzonym jej zadaniu, czyli na horoskopie. Nie pomyśli o niczym in­ nym, dopóki ostatnie napisane słowo nie zostanie posy­ pane piaskiem. Ponownie wzięła do ręki pióro. Pisała przez pełne pół godziny, a potem wstała, zwinęła per­ gaminy i związała rulon niebieską wstążką. O wyzna­ czonej na audiencję godzinie zaniesie horoskop królo­ wej. Tymczasem musiała się śpieszyć na spotkanie z Kitem i Grammontem. Ku jej przykremu zaskoczeniu, Kita nie było w po­ koiku na galerii, gdzie zwykli muzykować. Za to poja­ wił się Buckingham, któremu udało się wywiązać wcześniej ze zleconego mu zadania. Grał właśnie na skrzypkach jakiś smętny utwór, a Francuz towarzyszył mu na gitarze Kita. Przerwali i spojrzeli na Celię, która mimo starań zachowania pogodnej twarzy zdradziła się ze swym rozczarowaniem.

W oczach księcia pojawiły się iskierki ironii. - Nie ma go tutaj, miła towarzyszko, ale nie przej­ muj się. Niebawem go zobaczysz. Królowi zachciało się partii tenisa. Widocznie chce przegrać, gdyż na prze­ ciwnika wybrał sobie Kita. A on pogromi go chociażby z tego powodu, że odciągnął go od muzykowania z pa­ nią jego serca. - Nie jestem panią serca sir Kita - odparła chłodno, przystępując do strojenia wioli. - Och, użyłem tego zwrotu jedynie w przenoś­ nym znaczeniu - powiedział z uśmiechem książę. Cały dwór wie, jak wysoko sobie cenisz dziewictwo i czystość, i wielbi cię za to. Kit dzieli uczucia nas wszystkich. Choć swoją drogą jest dla mnie zagadką, dlaczego czcimy coś, co w głębi serca pragniemy zni­ szczyć, zagadką, której do tej pory nie udało mi się roz­ wiązać. Celia znała już księcia na tyle, iż wiedziała, do jakich granic może się posunąć. - Cóż, podejrzewam, iż pytający cierpi na niedosta­ tek czegoś, skoro pozostawia swoje pytania bez odpo­ wiedzi. A może samo pytanie jest błędnie sformułowa­ ne i nie powinno go się zadawać? - Powinnaś pisać sztuki, panno Celio, gdyż, zaiste, nie brakuje ci dowcipu - stwierdził książę i wydobył ze swoich skrzypiec wesołą taneczną melodię. Kawaler de Grammont, zaskoczony tą zmianą na­ stroju, rzekł z przyganą:

- Nie znam tego utworu, George. Nie dałeś mi nawet nut, więc jak mam ci towarzyszyć? - Och, ja zawsze wymagam od innych, by grali me­ lodie, których nie znają- odciął się Buckingham. - Do­ wcipna panna Celia powinna wiedzieć coś o tym. Czy lubisz, czysta Diano, grać nowe melodie z sir Kitem? Celia skończyła stroić wiolę i uniosła wzrok na księcia. - Jeśli nowa melodia jest piękna, wtedy zagram ją z przyjemnością z kimkolwiek, mój książę. Buckingham odłożył skrzypce i podszedł do Celii. - Mam na imię George, Celio, i tak od dzisiaj proszę się do mnie zwracać - rzekł z łagodną perswazją. - Pro­ szę też nie skąpić mi tych słodkich spojrzeń, jakimi ob­ darzasz w nadmiarze sir Kita. Inaczej zażądam od cie­ bie grzywny. Chociaż nie, mam inny pomysł. Będę ka­ rał twoje nieposłuszeństwo w taki oto sposób. Wąską dłonią muzyka ująwszy ją za podbródek, uniósł jej twarz i z całą swobodą pocałował ją w usta. Pocałunek przypominał muśnięcie motyla, a jednak sparzył ją do bólu. Zapragnęła zetrzeć go z ust, w porę jednak się powstrzymała. Buckingham był księciem, jednym z najpotężniejszych ludzi w państwie, ona zaś tylko zwykłą mieszczką, od bardzo niedawna odgrywa­ jącą rolę damy dworu. Dlatego też ścierpiała to, co od­ czuła jako obrazę. Książę był wszakże człowiekiem wrażliwym i od­ gadł jej niechęć. W tym samym momencie do pokoju

wszedł Kit. Buckingham, chcąc spłatać przyjacielowi złośliwego figla, ponowił pocałunek. Spojrzał na Kita. To, co zobaczył, potwierdziło wszystkie jego pode­ jrzenia. - Twoja pani usycha z tęsknoty za tobą - rzekł iro­ nicznie. - Byłbym okrutnikiem, gdybym nie próbował jej pocieszyć. Poza tym nie chce zwracać się do mnie po imieniu. Powiedz, przyjacielu, czy ciebie również traktuje tak oficjalnie? Wziął skrzypce i zagrał na nich pierwsze frazy pew­ nej sprośnej ballady. Celia nie mogła jej znać, lecz Kit śpiewał ją wielokrotnie w męskim towarzystwie. Teraz jednak niczego nie mógłby zaśpiewać, dławiła go bowiem wściekłość. Z wielką ochotą rozszarpałby księcia na kawałki. Buckingham znieważył jego uko­ chaną, co zresztą potwierdzał wyraz odrazy na jej twa­ rzy. Lecz ten sam wyraz odrazy powstrzymał go przed gwałtowną reakcją. Celia brzydziła się umizgami księ­ cia, nie chciała go i Kit był jej za to wdzięczny. Do tego, że w końcu się opanował, przyczynił się również kawaler de Grammont. Spojrzał na Celię swo­ im jasnym wzrokiem i zapytał spokojnie: - George, zechciej mnie objaśnić, czy zebraliśmy się tutaj dla uprawiania muzyki czy też miłości? Myślałem dotychczas, że zależy nam na graniu. Jeżeli tak, to wróćmy do tego, od czego zaczęliśmy. - Z wielką ochotą - odparł książę, wtrącając do sprośnej ballady jedną melancholijną frazę z poprze-

dniego utworu. - Ale pod jednym warunkiem. Panna Celia musi wymienić moje imię. Powiedz „George", miła towarzyszko, powiedz „George" - powtarzał śpiewnie przy akompaniamencie skrzypiec niczym sło­ wa ballady. Celia spojrzała błagalnie na Kita, następnie zaś na swego dręczyciela. Wstała i skłoniła się. - Jeśli taka twoja wola, książę, będę nazywała cię George. Nigdy jednak w obecności króla, błagam uni­ żenie. Buckingham wybuchnął śmiechem. - Zgadzam się. Celia i George, nigdy jednak w obe­ cności króla. Będzie to nasza słodka tajemnica. A swoją drogą, ta twoja pani, Kit, to dowcipny ptaszek. Pode­ jrzewam, że wznosi się ku niebu, gdy śpiewa dla ciebie. Ty dla niej jesteś Kitem, ja dla niej jestem George'em, ona dla nas jest Celią - podsumował, nucąc. Och, kiedy to się skończy, pomyślała Celia. Jak dłu­ go jeszcze będzie się nad nią znęcał? A przecież ostat­ nio był dla niej bardzo miły. Wcale nie przypominał tamtego księcia Buckingham, który odwiedzał ją w do­ mu jej ojca. Dlaczego nagle stał się tak okrutny? W jego oczach tliła się wrogość, ona zaś nie umiała jej sobie wytłumaczyć. Jednakże Kit domyślał się przyczyny tej nagłej zmia­ ny w postępowaniu księcia. Buckingham zaczął pode­ jrzewać, iż zakład właściwie został już rozstrzygnięty, jako że on, Kit, zdołał rozkochać w sobie córkę astro-

loga. Gorsza od zarysowującej się perspektywy utraty wiejskiej posiadłości była myśl, że Celia, ta nieosiągal­ na Diana, oddała swe serce komuś innemu, nie zaś jemu, najświetniejszemu z panów królestwa. Stąd próba onie­ śmielenia jej oraz skomplikowania wzajemnych sto­ sunków. Kita gnębiło jeszcze co innego. Bał się, żeby George nie zdradził przed Celią tajemnicy zakładu, co mógł zrobić tyleż dla czystej zabawy, co w zamiarze utrud­ nienia rywalowi odniesienia zwycięstwa. Nieobliczalny i porywczy książę zdolny był do wszystkiego, nawet do zerwania umowy. Grammont oddał Kitowi jego gitarę i chwycił leżące na stole dodatkowe skrzypce. Zaczęli grać. Niepokój Kita utonął w cudownej melodii. Płynęły minuty i kwa­ dranse. Zatracili się w muzyce, a struny głosowe Kita wibrowały tak czystymi dźwiękami, jak bodaj nigdy dotąd. W pewnym momencie Grammont jął przekony­ wać Celię, by zaśpiewała do ich akompaniamentu. Wy­ raziła zgodę i pokój napełnił się jej słodkim, uwodzi­ cielskim głosem. Nie był to silny głos, nie nadawał się do dużych sal, tutaj jednak brzmiał wyraziście i pięknie. - Czyż nie ma końca twym talentom, pani? - zapy­ tał Kit, gdy zaśpiewała ostatnie słowa pieśni. - Bynajmniej nie mam ich w nadmiarze - odpar­ ła, uśmiechając się. Odkąd Buckingham przestał ją nę­ kać, poczuła się swobodna. - Mój głos nie jest głosem słowika.

- Ale jest głosem skowronka - wtrącił Buckingham, który pilnie śledził bieg rozmowy. - Ty będziesz skow­ ronkiem, Celio, a Kit będzie orłem. Co orły robią skow­ ronkom, Kit? - Było jasne, że dzisiaj tam, gdzie koń­ czyła się muzyka, zaczynały się kłopoty. Grammont nie chciał kłopotów. Odłożył skrzypce, wziął pod ramię księcia i rzekł: - Chodźmy, przyjacielu. W zamian za muzykowa­ nie z tobą obiecałeś mi partię tenisa. Oczekuję teraz wy­ pełnienia obietnicy. - I mamy zostawić te śpiewające ptaszki samym so­ bie? - spytał książę, który z jednej strony pragnął wy­ sondować, jak daleko może się posunąć w żartach na temat Kita i Celii, z drugiej zaś rzeczywiście niechętnie zostawiał tę parę bez świadków. Obawiał się, że zakład jest już prawie wygrany przez Kita. Nie wierzył w coś takiego jak czystość i dziewictwo. Uważał, że tak na­ prawdę wszystkie kobiety są w głębi serca dziwkami. W ich naturze leży uległość i bierność, zwykł powta­ rzać przy każdej okazji. Wprawdzie założył się, że z Celią Kit nic nie wskóra, lecz zrobił to niejako wbrew własnemu przeświadczeniu. - Ptaszki kwilą najładniej, gdy nikt im nie przeszka­ dza - rzekł Grammont, uśmiechając się znacząco, po czym on i książę opuścili pokój. Na progu Francuz zdążył jeszcze puścić do Kita per­ skie oko. Celia nie zauważyła mrugnięcia, ale i tak poderwała

się, by odejść. Przerażała ją myśl o pozostaniu sam na sam z Kitem. Jednak rozłąka z nim nie była wcale ni­ czym lepszym. Zastąpił jej drogę. - Czy chcesz, bym go zabił? - zapytał, Celia zaś nie miała najmniejszych wątpliwości, kogo ma na myśli. Uniosła rękę do ust. - Ależ nie. Nie chcę, byś został powieszony. - Nie zamierzam dać zarabiać katu. Zginie zgodnie z prawem. Wyzwanie i pojedynek, sprawa honoru. Wy­ starczy jedno twoje słowo. Jestem od niego lepszy za­ równo w strzelaniu, jak i w fechtunku na rapiery. - Nie, nie - odparła, głęboko poruszona. - Nie chcę, byś żył z wypalonym na czole piętnem mordercy. Skoro tak łatwo możesz go pokonać, byłoby to morderstwo, bez względu na to, co mówią na ten temat honorowe kodeksy. Nie czuję się obrażona. Są słowa, które mogą zabić, ale jego słowa nawet mnie nie zraniły. Broniąc mego honoru, splamisz swój własny. - Mój honor - rzekł z na poły smutnym, na poły iro­ nicznym uśmiechem Kit. - Dobrze, jeśli taka jest twoja wola, podporządkuję się jej. - Taka jest moja wola, Kit. Wierz mi. - Wierzę w każde twoje słowo, zawsze ci zresztą wierzyłem. A teraz dość o księciu. Proponuję, byśmy przed rozstaniem zaśpiewali coś jeszcze. Królowa wkrótce opuszcza Whitehall, a król niebawem podąży za nią. Tam gdzie król, tam i ja. Znaczy to, że na jakiś

czas zawieszamy nasze wspólne muzykowanie. Skorzy­ stajmy więc z okazji, jaką zesłał nam los, bo nie mamy żadnej pewności, że kiedyś się powtórzy. Z podobnym wezwaniem do korzystania z umykają­ cych chwil zwrócił się niegdyś do Dorothy Lowther, te­ raz zaś przypomniawszy to sobie, poczuł, że ogarnia go niepokój. Kochając Celię jak nigdy dotąd żadną kobie­ tę, pragnąłby zwracać się do niej całkiem nowym języ­ kiem, zasobnym w słowa, które nie zostały jeszcze ska­ żone. Miała czystą, dziewiczą duszę, więc nie godziło się mówić do niej utartymi, wyświechtanymi zwrotami. Celia uległa namowie i znów zaczęli grać. Grać i śpiewać, jako że wykonywali pieśń, którą Kit ułożył na dwa głosy do ostatniej sztuki Toma Killigrew. Ko­ chanek mówił pani swego serca o miłości, ona zaś nie chciała mu wierzyć, ponieważ powtarzał to wielu ko­ bietom wcześniej. - „Wzdycham u twych stóp, bo tu moje miejsce" śpiewał Kit. Celia odpowiadała mu przy akompaniamencie swej wioli: - „Wielekroć powtarzane słowa wietrzeją niczym wino w butelce bez korka". I nagle stało się coś, czego żadne z nich nie przewi­ działo. Kit zerwał się z taboretu i padł przed Celią na kolana, otaczając rękoma jej nogi. - Wybacz, Celio - wyrzucił z siebie zdyszanym, za­ łamującym się głosem - lecz dalej nie mogę śpiewać.

W pieśni tej sytuacja tych kochanków jest zbyt podobna do naszej. Wiem, że nie mogę cię miłować, moja prze­ czysta Diano, pozwól więc choć zapewnić cię o mojej najgłębszej czci. Celia odłożyła wiolę i odruchowo pogładziła go po głowie. Drżał i ona też drżała. Nigdy jeszcze w sensie duchowym nie była tak blisko z żadnym mężczyzną. Wycisnął namiętny pocałunek na jej dłoni. - Och, gdybym był w stanie ofiarować ci coś więcej nad ruiny i ubóstwo, poprosiłbym cię o rękę, ale nie mam nic, jedynie kilka akrów nieużytków i dworską pensję, którą mogę stracić w każdej chwili, gdyby taki był kaprys króla. Niewiele mi potrzeba, potrafię zado­ wolić się okruszyną, jednak okruszyn nie mogę podaro­ wać mojej żonie. Och, Celio najukochańsza, jakie to dziwne spotkać kobietę swych marzeń. Nie dbam o przyszłość. Wystarczy mi ta chwila, gdy mogę patrzeć na ciebie i podziwiać twą piękność. Wtedy czuję się w pełni szczęśliwy. - Ja też... ja też mogłabym patrzeć na ciebie bez końca - szepnęła Celia, a jej przepełnione miłością oczy w pełni potwierdzały te słowa. Była to chwila milczących wyznań. Trwali w bezru­ chu i ciszy, obojgu jednak się zdawało, iż odkrywają przed sobą swe dusze. On czuł zapach jej skóry, ona czuła pod palcami miękkość jego kasztanowych pukli. Nagle odebrała sygnał zbliżającego się ataku i gwałtow­ nym ruchem odsunęła Kita od siebie. Wiedziała już, że

to jego fizyczna bliskość wywołuje owe coraz częstsze stany hipnozy. Dlaczego jednak miał na nią taki wpływ - wciąż było dla niej tajemnicą. Dziwne, ale w tej chwili, która nieodwołalnie zbliża­ ła się do końca, Kit nie doświadczał ani śladu fizyczne­ go pożądania. Miast niepokoju związanego z erotycz­ nym podnieceniem czuł ukojenie i spokój. Pogodził się z wyrokami losu. Pocałował ją w czoło. - Pamiętaj o mnie, gdy wrócisz do domu swego ojca - rzekł. - Zanim opuszczę Whitehall, na pewno jeszcze się spotkamy - wyjąkała Celia, przerażona perspektywą roz­ łąki. Czuła, jakby rozstawała się z własnym życiem. Pra­ gnęłaby powiedzieć mu, iż woli być biedna z nim niż ma­ jętna z kim innym, lecz oznaczałoby to przyzwolenie na wszystko, zgodę na uległość. A ona wciąż była dawną Celią, kierującą się w życiu określonymi zasadami, - Jako para przyjaciół, czyż tak? - Przyjaźń może być również źródłem radości. Och, serce pękało jej z bólu. Dlaczego nie potrafiła pójść za głosem serca? Skłonił się, ona zaś odpowiedziała mu tym samym. Gdy uniosła wzrok, Kita już nie było w komnacie. Kto wie, czy kiedyś jeszcze się spotkają. Niebawem ona, Ce­ lia, opuści Whitehall i wszystko, co tu przeżyła, stanie się dla niej wspomnieniem. Sama też stanie się wspo­ mnieniem dla Kita i jego przyjaciół.

Wracając do przydzielonego jej apartamentu, myśla­ ła o straconej szansie. Miłość jej życia przeszła obok niej, muskając ją zaledwie. Oto los Diany, los nieskala­ nej dziewicy, której gwiazdy odmówiły doznania zmy­ słowej rozkoszy. Kit był jak kometa, która pojawiła się w pobliżu księżyca, ale minęła go i poleciała dalej. Wróciła do siebie i rozejrzała się po pokoju. Wydał jej się dziwnie pusty i ponury. Usiadła przy stole i po­ grążyła się w myślach. Nagle jej wzrok padł na leżące na blacie dłonie. Nie były brudne, ale też nie wydawały się zbyt czyste. Stanowczo musi wziąć kąpiel, tym bar­ dziej że ma się dziś widzieć z królową. O tej porze w łaźni nie powinno być nikogo. To dobrze, gdyż całą duszą pragnęła samotności. Wciąż bowiem nie udało jej się uporać z sobą i ze swoją miłością. Zadzwoniła na służebną i kazała jej przygotować ką­ piel oraz świeżą bieliznę i szlafrok. Na spotkanie z kró­ lową, zapewne ostatnie przed opuszczeniem zadżumionego Londynu przez dwór, uda się czysta, pachnąca i wytworna. Łaźnia znajdowała się na końcu korytarza. Jej wypo­ sażenie składało się z kilku wanien oraz leżanek w ta­ kiej samej liczbie. Leżanki służyły osobom oczekują­ cym na kąpiel i były oddzielone od wanien przepierze­ niem. Z myślą o uszanowaniu skromności kąpiących się każda wanna oddzielona była od pozostałych nie­ przezroczystą zasłoną. Pokojówka napełniła wannę gorącą wodą, po czym

pomogła Celii się rozebrać i wycofała się, życząc przy­ jemnej kąpieli. Celia zanurzyła się w wodzie i głęboko westchnęła. Cóż za rozkosz! Nagle łaźnia wydała jej się azylem, w którym można ukryć się przed smutnymi myślami. Ale niedługo była sama. Zjawiły się Dorothy Lowther i Barbara Palmer. Żadna z nich, choć z różnych po­ wodów, nie życzyła Kitowi sukcesów w jego planach podboju Celii Antiquis. Lady Castlemaine wiedziała już od Dorothy, iż książę Buckingham zagroził jej dotkli­ wymi karami, jeżeli zdradzi sekret zakładu. Barbara najpierw wybuchnęła śmiechem, lekceważąc problem, zaraz jednak pomyślała o tym, jak by tu wykorzystać całą tę sytuację dla własnych celów. Nienawiść lady Castlemaine do Kita brała się z in­ nych źródeł niż nienawiść Dorothy. Próbowała uwieść go, on zaś odrzucił jej awanse. Tłumaczył się lojalnością wobec władcy, z którym ponadto łączyła go przyjaźń. Czegoś takiego nie mogła mu wybaczyć. Wzgardzono nią, więc poprzysięgła zemstę. Czekając na napełnienie wanien ciepłą wodą, Doro­ thy i Barbara spoczęły na leżankach. Zaczęły się zasta­ nawiać, jak mogłyby pokrzyżować Kitowi plany. Oczy­ wiście nic nie wiedziały o ostatniej decyzji Kita celo­ wego przegrania zakładu z księciem. Nawet gdyby zo­ stały o tym powiadomione, snułyby dalej nić intrygi, gdyż szczerze nie znosiły Celii. Policzkowała je swoją niewinnością, obrażała dziewictwem.

Zatopiona w myślach, udręczona miłością do Kita, Celia bardzo długo puszczała mimo uszu dochodzące do niej słowa. Wtem usłyszała swoje imię. Zesztywnia­ ła i zacisnęła dłonie na krawędziach wanny. Miała do wyboru: dać plotkarkom znać o swojej obecności lub zacząć podsłuchiwać. Zdecydowała się na to drugie, gdy Dorothy wymieniła imię Kita. Cierpiąc męki wsty­ du, wstrzymała oddech. - Żałosna kreatura - mówiła Dorothy Lowther. Obnosi się ze swą cnotą, a robi słodkie oczy do Kita. Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest śmieszna. Cały dwór wie, że Carlyon obiecał odebrać jej dziewic­ two po tym, jak oparła się szturmowi George'a. Ale ona zdaje się mylić Whitehall z przyklasztorną szkółką. - W rzeczy samej - przyznała Barbara Palmer, a jej aksamitny głos kontrastował z piskliwym głosem Lowther. - Słyszałam, że Kit obiecał George'owi swój rubinowy pierścień, jeżeli przegra zakład. Natomiast w przypadku wygranej ma przejąć na własność jeden z zamków księcia. - Prawdą jest także, a wiem to od George'a, iż Kit obmyślił przebiegłą strategię zdobycia tej świętoszki, i co za tym idzie, zamku. Zamierza wystąpić wobec niej w roli rycerza bez skazy, który wybrał ją na damę swe­ go serca. Już go słyszę, jak pieści jej uszy takimi oto wyznaniami: „Och, twa szlachetna cnota, pani, sprawia, że na tle innych kobiet wydajesz się różą wśród chwa­ stów. Zaufaj mi, ukochana, przetrącę każdą rękę wycią-

gającą się po tę różę. Ochronię cię przed rozpustnymi galantami z dworu Starego Rowleya". A to jego właś­ nie przede wszystkim powinna się strzec. Wybuchnęły zgodnym śmiechem. Śmiech ten ugo­ dził Celię w samo serce. Czuła się jak widz w teatrze, na którego oczach walą się sceniczne dekoracje, odsła­ niając kulisy. Przypomniała sobie miny i spojrzenia dworzan, a także rzucane przez nich dowcipy i uwagi. Wszystko to do tej pory interpretowała zgodnie z błęd­ nie przyjętym założeniem, iż rzeczywistość jest zasad­ niczo taka, jaką się ją widzi. W swej naiwności sądziła, iż skoro można poznać gwiazdy, można poznać też lu­ dzi. Otóż nie! Ludziom wrodzony był fałsz. Posługiwali się obłudą i kłamstwem, czego na pewno nie można by­ ło powiedzieć o gwiazdach. Najgorsza w tym wszystkim była jej miłość do Kita. Pokochała obłudnika, człowieka wyzbytego wszelkich zasad moralnych. Mówił jej o honorze, a tak naprawdę pluł na honor. Odsłaniał przed nią swe serce, a tak na­ prawdę mamił ją i zwodził. Cynicznymi metodami pró­ bował zamącić jej w duszy i umyśle, tak aby nie tylko skruszyć jej opór, lecz nadto wpoić przekonanie, iż za­ chęta z jej strony nie byłaby właściwie niczym nagan­ nym. Och, co za łajdak! Łzy płynęły po jej policzkach. Czuła się ofiarą ludz­ kiej perfidii. Przypomniała sobie dzisiejsze słowa księ­ cia Buckingham i dostrzegła w nich teraz podwójne znaczenie. Grammont również odegrał pewną rolę, gdy

nastawał, by zostawić ich samych. Chciał niewątpliwie dać Kitowi szansę osaczenia jej i zdobycia. Znów dotarł do niej głos Barbary Palmer: - Podejrzewam, że największą pokusą dla Kita jest posiadłość będąca stawką w zakładzie. Jak wszystkim wiadomo, już od dawna pragnie z dworaka przemienić się w ziemianina. Byłoby to spełnienie jego marzeń je­ szcze z czasów tułaczki po Europie. Myślisz, że marze­ nia się spełniają? - Pomoże mu w ich spełnieniu ta głupia gęś - od­ parła szyderczo Dorothy Lowther. - Jest zachwycona Kitem i najwyraźniej pod wpływem jego urody. By­ wa, że i łajdacy są urodziwi. Poznałam Kita i wiem, co to za łotr. Docisnął mnie do ściany i wziął, jakbym była suką, on zaś kundlem. Bo założył się z Bucking­ hamem, że weźmie mnie w każdym miejscu i o każdym czasie. Celia poczuła mdłości. Nie mogła już tego dłużej słu­ chać. Zakryła uszy dłońmi. W głowie jej huczało od okropnych myśli. W skroniach pulsowało. Woda prze­ mieniła się w ukrop. Bez wątpienia Dorothy i Barbara mówiły prawdę. Sama przecież słyszała z ust Kita, że jedynym jego ma­ jątkiem jest kilka akrów nieużytków. A zatem postano­ wił się wzbogacić, niewoląc skromną mieszczkę, Celię Antiquis. Czyli po prostu zabijając ją. Już czuła się jak umarła. Dawna Celia nie żyła, narodziła się nowa Celia. I ta nowa myślała o zemście. Jakiego rodzaju będzie to

zemsta, tego jeszcze nie wiedziała. Horoskop mówił, że ona i Kit są związani ze sobą na zawsze. Cóż, horosko­ py również się mylą. Całą duszą pragnęła upokorzyć go przed światem, sprawić, by wstydził się spojrzeć ludziom w oczy. Pra­ gnęła też ukarać księcia Buckingham. Jeden mienił się jej przyjacielem, drugi jej błędnym rycerzem - i obaj mieli na ustach fałsz. Ona również nie była bez winy. Zgrzeszyła bezmierną naiwnością. Przecież słyszała je­ go pieśni, w których niezmiennie naigrawał się z pra­ wdziwej miłości. Miłość utożsamiał z chwilowym po­ rywem zmysłów. Dla niego miłością było to, co zrobił z Dorothy Lowther, a zrobił dokładnie to samo, co pies robi z suką. Oto jaki naprawdę jest Kit Carlyon. Jednak zdarzało mu się również pokazywać jej od in­ nej strony. Rozmawiał z nią na poważne tematy, dzielił z nią chwile muzycznej fascynacji, powstrzymywał swe żądze w jej obecności i w końcu powiedział jej przed godziną, że nie będzie żądał od niej miłości fizycznej. Ale to wszystko mogło być tylko fortelem i sztuczką. To wszystko b y ł o sztuczką, zaplanował sobie bo­ wiem, że prócz ciała zdobędzie również jej duszę. Pra­ gnął triumfu, którym zapewniłby sobie podziw i po­ klask świata. Teraz ona ucieknie się do sztuczek i fortelów. Czyż jej mistrz, sir Christopher Carlyon, nie nauczył jej, co trzeba zrobić, by zakpić sobie z innych? Udowodni, że jest pojętną uczennicą. Czego nie będzie wiedziała,

podpowie jej Diana, bogini Księżyca. Upokorzy go, choćby miała poświęcić temu pół życia. Plotkarki rozeszły się po kabinach, wzięły kąpiel, osuszyły ciała i oblekły szlafroki, a ona, Celia, wciąż nie śmiała się ruszyć. Leżała w całkowicie już zimnej wodzie i roniła łzy wstydu i gniewu. Na korytarzu Barbara Palmer kiwnęła głową w kie­ runku łaźni i wybuchnęła złym śmiechem. - Jeżeli właśnie nie podłożyłyśmy pod Kita Carlyona kuli załadowanej prochem, która, eksplodując, roze­ rwie go na strzępy, to nie nazywam się Barbara Palmer i nie jestem kochanką Starego Rowleya.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Celia tego wieczoru jaśniała taką pięknością jak nig­ dy. Nikt nie mógł domyślić się burzy myśli szalejącej pod jej gładkim czołem, ani uczuć kipiących w sercu. Miała na sobie jedwabną suknię w kolorze księżycowej poświaty, ozdobioną przy staniku diamentową broszą w kształcie półksiężyca, którą podarował jej przed laty ojciec, pragnąc tym symbolem podkreślić jej powiąza­ nia z Dianą. W jej swobodnie spływających na plecy włosach przewijał się niczym wąż sznur pereł. Chciała wyglądać olśniewająco i osiągnęła to. Gasiła swoją urodą wszy­ stkie kobiety. Stanęła obok Dorothy Lowther w rzędzie dam tuż za królową. Jej chłodny, wyniosły spokój zaniepokoił Do­ rothy. Czyż to możliwe, by jad, którego ona i lady Castlemaine nie szczędziły tej mieszczce, nie odniósł spo­ dziewanego skutku? Wyglądała, jakby napiła się kozie­ go mleka, nie zaś zabójczej trucizny. A przecież jej świat musiał lec w gruzach. Dowiedziała się strasznej prawdy o swoim kawalerze. Okazało się, że durzyła się w cynicznym łajdaku.

Celii bez trudu przychodziło grać swoją rolę w obe­ cności Dorothy Lowther, ale bała się, czy sprosta zada­ niu, gdy pojawi się Kit i Buckingham. Wreszcie zoba­ czyła ich. Wkroczyli do komnaty, żywo o czymś ze so­ bą rozmawiając. Celia z miłym zaskoczeniem stwier­ dziła, że jej strach ustępuje przed palącą wściekłością. Tak, Kit będzie cierpiał, jak ona cierpiała. Słyszała już z niejednych ust, iż za największego pogromcę serc niewieścich na dworze uchodzi lord Rochester. Jeśli upatrzył sobie jakąś kobietę, była stracona. W tej chwili lord Rochester przebywał na morzu i walczył z Holendrami, pozostawił jednak na miejscu godnego następcę. Kit skradł jej serce, używa­ jąc podstępu i oszustwa. Uczynił to dla własnej mate­ rialnej korzyści, a także dla uciechy dworzan, wtaje­ mniczonych w sekret zakładu. Zaiste, sprawił się celu­ jąco. Zacisnęła zęby i przywołała na twarz uśmiech. Po­ witała króla i księcia. Z pewnym wysiłkiem przeniosła wzrok na Kita. Bała się, że zdradzą ją jej własne oczy. Tymczasem jej oczy lśniły blaskiem pogody i szczerej radości. Ujrzała mężczyznę ubranego w zieleń i złoto. Nigdy nie nosił biżuterii i klejnotów. Myślała nawet, że jedy­ nym jego klejnotem jest pierścień z rubinem. Dziś jed­ nak na jego piersi jaśniał szmaragdowy naszyjnik, a przy lewym uchu pyszniła się wielka mleczna perła. Jego świeżo umyte kasztanowe włosy wydawały się

płonąć w świetle świec. Przewyższał pozostałych męż­ czyzn przynajmniej o pół głowy, a buty na wysokich obcasach jeszcze dodawały mu wzrostu. Prezentował się naprawdę imponująco. Cóż z tego, kiedy był ostatnim łotrem. Wyrwał z piersi dziewczyny serce, by przefrymarczyć je za ziemską posiadłość. Warunkiem transakcji było odebra­ nie jej dziewictwa. Celii zrobiło się gorąco. Wyobraziła sobie siebie wspartą plecami o ścianę, z szeroko rostawionymi nogami i zadartą spódnicą. Usłyszała tuż przy uchu głos księcia Buckingham: - Co za piękny rumieniec, Celio. Czy mogę wie­ dzieć, który z nas dwóch jest jego przyczyną? Odpowiedziała mu tajemniczym uśmiechem. Jeszcze nie miała jasnego obrazu swej zemsty, wiedziała jednak, że uśmiech to dobra tarcza ochronna. Król zasiadł do karcianego stolika. Dołączyła doń królowa oraz kilku faworytów, między innymi Kit i Buckingham. Grano o niskie stawki, co było specjal­ nym życzeniem królowej. Nie pojmowała fascynacji hazardem. W grze w karty dostrzegała wyłącznie inte­ lektualną przyjemność. Pod koniec drugiej licytacji dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się na oścież i, zaanonsowany przez marszał­ ka dworu, wkroczył do sali czarnowłosy mężczyzna w oficerskim mundurze marynarki. Przynosił wieści o flocie. Rzucono karty, król powstał, inni poszli w jego ślady.

Zdrożony, okryty pyłem oficer szedł ku królewskiej parze pomiędzy szpalerem zaciekawionych dworzan. Na koniec padł na kolana przed królem, by przekazać mu nowiny. - Zwycięstwo, sire, chwalebne zwycięstwo. Holen­ derska flota zniszczona lub zatopiona, admirał Opdan poszedł na dno wraz ze swym okrętem. Nieprzyjaciel stracił dziesięć tysięcy ludzi. Nasi kanonierzy strzelali tak celnie, że trafiali w luki prochowni. Wiele holender­ skich okrętów, w tym admiralski, rozleciało się w ka­ wałki. Trudno opisać słowami dzielność naszych żoł­ nierzy i nawigacyjny kunszt dowódców. Zapanowała ogólna radość. Celia cieszyła się razem z innymi, choć wstrząsnął nią dreszcz. Mężczyźni ści­ skali się, kobiety wyrywały sobie posłańca. Wieści szybko opuściły pałacowe komnaty i obiegły Londyn. Zapomniano o dżumie, zapalono ogniska, do późnej nocy biły dzwony. Dawno już londyńczycy nie przeży­ wali takiego święta. Teraz już nikt nie będzie mógł po­ wiedzieć, że zwycięstwa odeszły wraz z epoką Olivera Cromwella. Zanim jednak to wszystko nastąpiło, Kit Carlyon po­ chylił się ku Celii i zapytał: - Zadrżałaś, pani. Czyżby trwożyło cię zwycięstwo? - Pomyślałam o śmierci - odparła szczerze. - Zwy­ cięstwa są słodkie, ale okupuje się je śmiercią i cierpie­ niem. W tej morskiej bitwie straciło życie kilkanaście tysięcy ludzi. Przeraża mnie ta liczba, ale oczywiście cieszę się ze zwycięstwa.

Rankiem po radości miał zapanować smutek. Zaczę­ ły docierać szczegółowe wieści o bitwie. Na liście za­ bitych widniało nazwisko Charlesa Berkeleya, lorda Falmouth, faworyta monarchy. Rankiem dwór miał przywdziać żałobę. Na razie jednak o niczym nie wiedziano i upajano się zwycięstwem. Wino lało się strumieniami. Spełniano toast za toastem. Król zamknął się w gabinecie z kan­ clerzem, by obmyślić sposoby politycznego wykorzy­ stania morskiej wiktorii. W świętującym tłumie dworzan Celia stanęła nagle twarzą w twarz z lady Castlemaine. Wielka dama ob­ rzuciła ją wrogim spojrzeniem, co było o tyle dziwne, że Barbara rzadko pozwalała sobie na odsłonięcie swych prawdziwych uczuć i myśli. Widocznie jednak wyprowadziła ją z równowagi konfrontacja z istotą, nie skażoną zmysłowością mężczyzny. - Zaczekaj, moja panno - powiedziała, widząc, że Celia zamierza się oddalić. Zewsząd dobiegały coraz bardziej ożywione głosy ucztujących. Wydawało się, że towarzystwo zapomni wkrótce o etykiecie. - Raduj się razem z nami. Twój kawaler jest tutaj i użyczy ci swego ramienia, a może nawet czegoś więcej, jeżeli bardzo te­ go zapragniesz. - Uśmiechnęła się lubieżnie. Celia najchętniej uciekłaby do swego pokoju, jednak w chwili gdy już podejmowała taką decyzję, pojawili się Kit i Buckingham. Jasne oczy księcia błyszczały. Nie żałował sobie wina i teraz był już dobrze podocho-

cony, Kit dla odmiany wydawał się całkiem trzeźwy. Zwykł wydzielać sobie alkohol, bojąc się skutków nie­ ostrożnego picia. - Gdzie twój uśmiech, Celio? - bełkotał książę. Spójrz, wokół ciebie same roześmiane twarze. Świętu­ jemy zwycięstwo w morskiej kampanii, ale możemy też świętować zwycięstwo w kampanii alkowianej. Uchyl, proszę, rąbka tajemnicy. Kiedy ty i Kit toczycie ze sobą bój, kto jest zwycięzcą, a kto pokonanym? Powiedział to wszystko tak głośno, że wiele głów od­ wróciło się ku nim. Celia dostrzegła Dorothy Lowther i jej pałające nienawiścią oczy. Potem przeniosła wzrok na księcia, który chyba bodaj do tej pory nie wiedział, czy chce wygrać zakład, i na Kita, który wyglądał jak człowiek przybijany do krzyża. Na twarzach wszy­ stkich patrzących na nich osób dostrzegła wyraz chci­ wego oczekiwania na jej odpowiedź. Była Dianą, kapłanką i sługą Księżyca. Gdyby w tej chwili miała łuk w dłoni, a u nóg sforę psów gończych, kazałaby im rozerwać na strzępy mężczyznę, który był przyczyną jej upokorzenia. Zrozumiała, że jest tylko za­ bawką w rękach wielkich tego świata. Zarazem jednak dostrzegła szansę rewanżu. Nasyci pragnienie zemsty, jeśli uda jej się stłumić ból serca i trafić w ironiczny ton. - Wstydź się, George. Przecież wiesz, że przed tobą nie mam sekretów - rzekła tonem tak poufałym, jakby była co najmniej kochanką księcia. - Czy mówisz o za-

kładzie pomiędzy tobą a sir Kitem, w którym gra idzie o odebranie mi dziewictwa? - Rzuciła okiem na Kita i ujrzała twarz bladą niczym płótno. Ucieszył ją ten wi­ dok. Niech jej dręczyciel wie, że jego perfidia jest już tajemnicą poliszynela. Podchmielony książę wyraźnie osłupiał. Otworzył usta, lecz nie mógł z siebie wydusić ani jednego słowa. - Panowie, zdumiewa mnie wasze milczenie. Za­ chowujecie się jak dwaj niegrzeczni chłopcy, przychwy­ ceni na lasowaniu. Sądziliście, że o niczym nie wiedzia­ łam? Na dworze prędzej czy później wychodzi na jaw każda tajemnica. Nawet taka nowicjuszka jak ja może z czasem uznać się za osobę dobrze poinformowaną. Co do potyczki między mną a sir Kitem, to bardzo trudno powiedzieć, kto był zwycięzcą, a kto pokonanym. Po­ zwólmy jednak sir Kitowi zatrzymać pierścień i objąć posiadłość, dla której zdecydował się na tę przygodę. Mnie jednak nie zatrzyma. Nie będę jego. Inaczej za­ planowałam sobie życie. Miała swoją zemstę. Chłód jej głosu, precyzja wy­ sławiania się - to wszystko naprawdę mogło impono­ wać. Odprawiła Kita i George'a niczym księżna, która zamyka drzwi przed nosem natrętnym dzierżawcom. Zaległa cisza, a potem rozdarł ją wybuch zbiorowego śmiechu. Wcześniej jednak Celia dostrzegła gniew księ­ cia Georege'a, który właśnie usłyszał, że przegrał za­ kład, i zdumienie Kita, którego zaskoczyła publicznie wypowiedzianym kłamstwem.

- Nie, to nieprawda - wybuchnął Kit. - Na mój ho­ nor, nigdy z nią nie spałem. Nadal jest dziewicą. Dla­ czego... - Chciał ją zapytać, dlaczego to powiedziała, ale jego głos utonął w hałaśliwym śmiechu towarzy­ stwa. Nawet Buckingham rechotał, gdyż zdążył już wziąć się w garść. - Gratuluję sukcesu - rzekł, klepiąc Kita po plecach. - Posiadłość jest twoja. Zachowaj pierścień, zwycięży­ łeś. Słowo tej damy jest wystarczającym dowodem. Kit wciąż próbował przeczyć, gdy nagłe dostrzegł tuż przed sobą skamieniałą w uśmiechu twarz Celii. - Wygrałeś zakład - szepnęła. - Zamek jest twój. Będziesz znów panem na włościach. - Och, Kit - śmiał się Buckingham. - Już za póź­ no zgrywać honorowego rycerza. Ta dama rzuca cień na twoje słowa o jej cnocie. Ty sknero, chciałeś ją mieć, nie mówiąc o tym nikomu ni słowa. A ty, pani, co są­ dzisz o potyczce z kimś innym? Kit miał już swoją rundę. Była przygotowana na tego rodzaju sprośne pytania. Wszak sama je sprowokowała swoim publicznym wy­ znaniem. - Przykro mi, George, ale jutro opuszczam dwór. Królowa zamienia Londyn na wiejską rezydencję, więc jestem zwolniona z obowiązków nadwornego astrolo­ ga. Wracając do rodzinnego domu, żegnam ciebie i twe­ go przyjaciela.

Powiedziawszy to, złożyła głęboki ukłon i skierowa­ ła się ku drzwiom. Opuszczała Whitehall, to gniazdo rozpusty i wszelkiej niegodziwości. Jutro znów będzie jedynie córką astrologa, którą złotnik z sąsiedztwa upa­ trzył sobie na żonę. Na korytarzu w pobliżu schodów ktoś chwycił ją za ramię. Był to Kit. Jeżeli jej twarz przypominała gipsową maskę, to jego była z granitu. - Dlaczego skłamałaś? - spytał gniewnym, zdysza­ nym głosem. - Dlaczego wystawiłaś na szwank swoją reputację? Wiesz dobrze, że nic między nami nie było. Otrzymywałeś ode mnie zawsze jedynie dowody sza­ cunku i podziwu. - Szacunku i podziwu - powtórzyła drwiącym gło­ sem. - Czy mam rozumieć, że gdy zakładałeś się o moją cnotę, to składałeś mi dowód szacunku? Nie znałeś mnie, nie wiedziałeś na pewno, czy jestem niewinna, a jednak założyłeś się z tym kurkiem na dachu, że mnie zdobędziesz. W swoich myślach, w swojej wyobraźni spałeś ze mną dziesiątki, a może setki razy. Niech zatem inni sądzą, że naprawdę to zrobiłeś. Nie dbam o swoją reputację, bo tutaj im bardziej swawolna pani, tym le­ pszą się cieszy opinią. Zatrzymaj swój pierścień, osiądź na zamku księcia, lecz przede wszystkim zniknij z mo­ jego życia. Zapomnij o Celii Antiquis, tak jak ona o to­ bie zapomni. Twój ostatni podbój rozweselił dwór, nie niszcz tej ogólnej radości mało wiarygodnymi przecze­ niami. Byłeś biedny, jesteś bogaty... warto, żebyś to

uczcił w gronie przyjaciół. Ja do nich nie mogę się za­ liczyć. Jej pierś falowała, oczy ciskały błyskawice. Każde jej słowo było kłamstwem. Nadal go kochała. Kochała i nienawidziła. Serce Kita również wypełniały sprzeczne uczucia, gniew mieszał się ze wzruszeniem. - Dlaczego nazwałaś siebie dziewką przed całym światem? W imię czego? Wiem, że nie powinienem był przystać na ten zakład. Żałowałem tego od momentu, kiedy cię ujrzałem. - Ale przede mną nie przyznałeś się do niczego. Pra­ wdziwy mężczyzna powiedziałby mi o zakładzie i bła­ gał o wybaczenie. Ty zaś zachowałeś się jak tchórz. - Na Boga, nie mogłem tego zrobić. Bałem się, że cię utracę. Zakochałem się w tobie i pragnąłem, żebyś myślała o mnie jak najlepiej. - Czyli chciałeś utwierdzić mnie w kłamstwie o so­ bie. Co bowiem czyniłeś z innymi kobietami? Czyżby nie zasługiwały na uszanowanie? Ile już serc krwawiło tu z twojego powodu? Tobie o kłamstwo równie łatwo jak innym o ziewnięcie. Czemu przejmujesz się kłam­ stwami kobiety, która dowiodła twojego kolejnego pod­ boju, a więc przysporzyła ci szacunku innych? - Jej głos zadrżał i Kit, mimo całego swego wzburzenia, usłyszał to drżenie. - Ja również nie byłem ci obojętny. Wiem o tym i nie próbuj mi teraz wmawiać czegoś innego. A dzisiaj

złożyłem ci świętą obietnicę, że stanę się lepszy, wy­ zwolę się z pętających mnie narowów. W odpowiedzi zakpiłaś ze mnie przed całym dworem. - Mówiąc, że spaliśmy ze sobą? Przecież powinno ci to odpowiadać. Ogłosiłam twoje kolejne zwycięstwo. Potwierdziłam opinię zdobywcy. Teraz zaś koniec na­ szej znajomości. Puść mnie, dalsza rozmowa nie ma sensu. Chcę jak najszybciej zapomnieć o tobie. Kit cofnął się o krok. - Powinienem właściwie - rzekł przerywanym gło­ sem - zażądać od ciebie na tym korytarzu tego, czego żąda się od dziewki. W oczach świata od dzisiaj jesteś dziewką. Ale nie zrobię tego. Po prostu nie mogę. Idź więc, panno Celio. Nie licz tylko na to, że prędko o mnie zapomnisz. Sercu nie sposób rozkazać. Odwrócił się i ruszył korytarzem w stronę sali audiencyjnej, ona zaś wstąpiła na schody, które miały za­ prowadzić ją do sypialni. Spędzi w niej swoją ostatnią noc w Whitehallu. Nie mogła płakać, choć wiedziała, że łzy przyniosłyby jej ukojenie. Czuła pustkę w sercu. Publicznie podeptała swoją wielką miłość, a czasu nie da się cofnąć. Nigdy już nie powróci tamta chwila, kie­ dy ona i Kit zostali sami po odejściu Grammonta i księ­ cia Buckingham. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu myślała z wielkim smutkiem o opuszczeniu królewskiego pała­ cu, powrót do ojca oznaczał bowiem rozłąkę z Kitem,

któremu wierzyła i którego kochała. A teraz? Teraz by­ ła inną osobą i wszystko wokół niej było inne. Próbo­ wała odsunąć od siebie dręczące myśli. Musiała skupić się na pakowaniu. Pakowanie okazało się dość czasochłonne. Pokojów­ ka popłakiwała. Celia okazała się miłą i dobrą panią, włożona do ręki srebrna czteropensówka nie równowa­ żyła jej straty. Pozostały jeszcze pożegnania. Celia stawiła się przed królową. Katarzyna przez dłuższą chwilę bacznie przypatrywała się twarzy dziew­ czyny, która publicznie przyznała się do swawoli z sir Kitem Carlyonem. Dowiedziała się o tym od Dorothy Lowther podczas ceremoniału udawania się na spo­ czynek. - Może jeszcze kiedyś poproszę cię o przygotowa­ nie dla mnie horoskopu. Dżuma przeminie i ponownie spotkamy się w Whitehallu. Celia pochyliła się w ukłonie, po czym pokręciła głową. - Nie sądzę, wasza wysokość. Chyba nie jestem stworzona do przebywania na dworze. Dzisiejszy wy­ jazd ostatecznie zakończy ten epizod w moim życiu. Królowa nie zaprzeczyła, jedynie pozwoliła sobie za­ uważyć: - Nie do końca znamy nasze przeznaczenie. Musi­ my być gotowi na różne niespodzianki. Myślała w tej chwili także o sobie. Los rzucił ją do

dziwnego kraju i związał z mężczyzną, który jej nie ko­ chał, jakkolwiek zawsze mogła liczyć na jego uprzej­ mość. Dotychczas nie urodziła mu dziecka, choć bardzo tego pragnęła. Była już na tyle doświadczoną kobietą, by wiedzieć, że dziewczynie, która stała przed nią, prze­ znaczenie spłata jeszcze różne figle. Na koniec Celia pożegnała się z łady Hamilton. Zdą­ żyła polubić ją za jej uczciwość, szczerość i zdrowy rozsądek. Potem pozostało jej już tylko zamknąć za so­ bą drzwi i zejść po schodach. Jeszcze tylko żwirowa alejka przecinająca trawnik i już było widać rzekę. Na­ gle ktoś zabiegł jej drogę. Zatrzymała się, a sługa nio­ sący za nią bagaże również się zatrzymał. Śmiało spojrzała w twarz Dorothy Lowther. Dwórka wykrzywiła usta w zjadliwym uśmiechu. - A więc opuszczasz nas, panno Antiquis. Widzę, że sporo rzeczy zabierasz ze sobą, lecz tę najważniejszą zostawiłaś w pałacu. Dorothy miała już taki charakter, że nie potrafiła po­ wstrzymać się od zjadliwości. Jednak w głębi serca czu­ ła dla Celii coś w rodzaju wdzięczności. Córka astrolo­ ga wczoraj publicznie upokorzyła Kita. Przyznała się do miłości z nim, a równocześnie wzgardziła Kitem jako kochankiem. - Tylko pozornie masz rację, panno Lowther - od­ parła Celia chłodnym, opanowanym głosem. - W isto­ cie zabieram ze sobą wszystko, co najcenniejsze. - A cóż to takiego, jeśli można wiedzieć?

- Szersza i głębsza wiedza o życiu, panno Lowther. Wreszcie widziałam na własne oczy, na co stać ludzkie istoty, gdy stawką jest osiągnięcie sukcesu. Nawet gwiazdy nie dałyby mi takiej wiedzy. - A czy gwiazdy uprzedziły cię, że stracisz dziewic­ two za sprawą Kita Carlyona i że przyznasz się do tego przed światem? - Gwiazdy mówią mi wiele rzeczy, panno Lowther, ale nie zawsze łatwo to zrozumieć. Zaledwie wypowiedziała ostatnie słowo, wpadła na jedną krótką chwilę w ów dobrze sobie znany stan jas­ nowidzenia. Przelotnie ujrzała Dorothy Lowther w łóż­ ku, martwą. Miała straszliwie wykrzywioną twarz i krew na nocnej koszuli. Celię ogarnęła wielka żałość. Widziała nie tylko śmierć, lecz nadto śmierć bardzo bolesną. Położyła dłoń na ramieniu Dorothy i rzekła łamiącym się głosem: - Och, błagam, bądź ostrożna. Przyszłość niesie ze sobą wiele niespodzianek. Musimy być czujni, gdyż inaczej mogą okazać się one dla nas zabójcze. Zanim padło to ostrzeżenie, Dorothy dostrzegła, że coś dziwnego dzieje się z Celią, i cofnęła się przestraszona. - To ty raczej powinnaś uważać, panno Antiquis. Je­ szcze nie tak dawno temu czarownice palono na stosie. To dobrze, że Whitehall się ciebie pozbywa. Przez uśmiech Celii przezierał smutek. - Ja tylko próbowałam cię ostrzec. A teraz muszę już iść. Mój ojciec jest chory i potrzebuje mnie.

- Natomiast my ciebie nie potrzebujemy. Więc idź i nie wracaj. Nie mogę powiedzieć, bym pragnęła zoba­ czyć cię ponownie. Prócz głosu Dorothy Celia słyszała jeszcze inny głos. Mówił jej, że rzeczywiście już nigdy nie zobaczy tej młodej kobiety. Ale czy mówił prawdę? Dlaczego aż do wydarzenia w łaźni nic nie wiedziała o intrydze Kita? Przecież tu przede wszystkim powinna była przewidzieć przy­ szłość, gdyż tu zaangażowane było jej serce. Tymcza­ sem w obrazach, jakie stawały jej przed oczyma w sta­ nach hipnotycznego transu, było wiele krwi i okrucień­ stwa, ale żadnego śladu obłudy i kłamstwa. Te wizje mogły być więc nieprawdziwe. Raz już zda­ rzyło się jej doświadczyć czegoś podobnego. Ujrzała zbli­ żające się niebezpieczeństwo, które jednak nie pojawiło się w jej życiu, gdyż przedsięwzięła pewne kroki w celu uniknięcia go. Wypływał stąd wniosek, że nic nie jest nie­ uchronne, że przyszłość można zmienić. Dlatego ostrzegła Dorothy, by zatroszczyła się o własne bezpieczeństwo. Dwórka jednak zareagowała gniewem na jej słowa. W re­ zultacie łoże bolesnej śmierci wciąż na nią czekało. Gdy wsiadała do przycumowanej do nabrzeża łodzi, pomyślała o mężczyźnie, który w ostatnich tygodniach sprawił jej tyle radości i bólu. Ciekawa była, co dzisiaj porabia. Gra w tenisa, fechtuje się, komponuje nową pieśń? A może napiera lędźwiami na którąś z co ład­ niejszych dam dworu?

Chcąc odepchnąć od siebie tę myśl, rozejrzała się po rzece. Wciąż pływały po niej łodzie i barki, lecz było ich znacznie mniej niż ostatnim razem. Ulice również opustoszały, widać było na nich tylko pojedynczych przechodniów. Wiele domów oznaczono czerwonym krzyżem. Był to znak, że pod dachem tego domu za­ mieszkał straszliwy i bezwzględny gość - dżuma. Kit Carlyon obudził się tego ranka ze straszliwym bólem głowy, spowodowanym wczorajszym pijań­ stwem. Po rozstaniu z Celią opanował go taki wstręt do siebie oraz do otaczającego go cynicznego świata, iż skwapliwie dołączył do siedzących przed flaszami Rochestera i Buckinghama. Domyślił się, że piją z tego samego powodu, z jakie­ go i on teraz sięgał po napełniony winem kielich. Pra­ gnęli nieświadomości i zapomnienia, zbrzydzeni świa­ tem i własnym pustym życiem, jakkolwiek nigdy by się do tego nie przyznali. Jednakże on, Kit, znajdował się dziś w dużo gorszym położeniu od nich. W obecności świadków upokorzony został przez kobietę, którą kochał. Była to jej zemsta za jego nieszczerość wobec niej. Ktoś musiał powiedzieć jej o zakładzie lub przypadkowo podsłuchała rozmowę, której tematem był ów zakład. Zresztą nieważne. Istot­ ne, że odkryła prawdę, po czym zniszczyła coś, co właś­ nie zaczęło się wyłaniać z ich rozmów i spotkań. Byłaż to miłość? Miał mocne dowody na to, że tak.

Opróżniając kolejny kielich, nagle uświadomił sobie ogrom swojej straty. Mógł bawić się z nią niczym kot z myszką, mógł zastanawiać się i wahać, ale zawsze gdzieś w głębi serca miał nadzieję, że w końcu odniesie pełne zwycięstwo, zyskując w niej małżonkę. Bardzo możliwe, że nadzieja ta niczym nie różniła się od fan­ tazjowania, sprawiała jednak, że z otuchą wyglądał dnia jutrzejszego. Teraz nawet i to zostało mu odebrane. Dobiegł go głos księcia Buckingham: - Kit, dlaczego jesteś taki przybity? Zdobyłeś dzie­ wkę, zamek, podziw naszych dam - cóż jeszcze potrze­ ba ci do szczęścia? Że prymitywna dziewka nie doce­ niła twych pieszczot, to żaden powód do zmartwień. Być może trzeba ją ucywilizować. Z chęcią uzupełnił­ bym jej braki w sztuce erotycznej. Kit uniósł się gniewem. - Do stu piorunów, George, robisz sobie żarty na moim pogrzebie? - Na twoim pogrzebie? - Buckingham zaczął się śmiać. - Co cię opętało, Kit? Zyskałeś wszystko, a pi­ jesz, jakbyś wszystko stracił. Już jutro zadbam o to, by przepisano majątek na ciebie. Ciesz się wygraną, zapra­ cowałeś na nią w pocie czoła. - Nie chcę niczego od ciebie, George! - huknął Kit, podrywając się z krzesła, lecz ledwie mogąc utrzymać się w pionie. - Nie wygrałem zakładu. Do jasnej chole­ ry, George, ona jest kłamliwą suką! Przybyła tu dziewi­ cą i jutro odjedzie dziewicą. Nie przespałem się z nią.

Dlaczego skłamała, tego nie wiem. Widocznie chciała ze mnie zakpić. - Och, stary druhu, nie przesadzaj. Usiądź i poga­ dajmy spokojnie. Zastanów się przez chwilę, jakaż ko­ bieta nazwałaby siebie dziewką, gdyby każdy medyk mógł stwierdzić, że między jej udami nie zagościł jesz­ cze żaden mężczyzna? Doświadczenie nam mówi, że jest wręcz przeciwnie. To dziewki mienią się dziewica­ mi, mimo że cały świat zna prawdę. Weźmy na przykład tę małą Lowther... Kit szpetnie zaklął. Możliwe, że to ona powiedziała Celii o zakładzie. Chociaż nie, zbyt bała się księcia Buckingham. Zwalił się z jękiem na stół. Pomimo odurzenia wi­ nem, Buckingham obrzucił go badawczym spojrze­ niem. Czyżby jego przyjaciel dostał pomieszania zmy­ słów? W każdym razie zmienił się nie do poznaki. Daw­ ny Kit zaśmiałby się córce astrologa w twarz, potem zaś podzieliłby się jej wdziękami z jurnymi kompanami. Nowy Kit rozpacza, bo jakaś tam kobieta źle go potra­ ktowała. Zaiste, dziwna sprawa. Tymczasem Kit pogrążał się coraz głębiej w ciemno­ ści, by obudzić się dopiero następnego dnia przed po­ łudniem. Odkrył, że spędził noc we własnym łóżku, i poczuł wdzięczność dla przyjaciela, że kazał przenieść go sługom. Nieopatrznie spojrzał w okno i zaraz zamknął oczy. Dzień jak zwykle ostatnio był pogodny i słoneczny

i światło, docierając do oczu Kita, wbijało mu się szpil­ kami w mózg. Musiał wypić wczoraj całą beczkę wina. Sięgnął po alkohol, by uciec przed cierpieniem. Zacho­ wał się jak tchórz. Nigdy już więcej tak nie postąpi. Pra­ wdziwy mężczyzna na trzeźwo mierzy się z przeciwno­ ściami losu, nie upada na duchu i nie daje się zniszczyć. Jest to trudne, nie ma jednak w tym życiu rzeczy ła­ twych i prostych. I znów zaczęła dręczyć go myśl, że Celia odeszła. Najwspanialsza kobieta na świecie opuściła Whitehall, a co jeszcze gorsze, wyślizgnęła się z jego życia, pozo­ stawiając po sobie ogromną pustkę, której nic już nie mogło zapełnić.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Dom na Strandzie, który zawsze wydawał się Celii obszerny i pełen światła, teraz sprawiał wrażenie cias­ nego i wyjątkowo ponurego. Przyzwyczaiła się do wy­ sokich i przestronnych komnat Whitehallu i trudno by­ ło jej dostosować się w jednej chwili do mniejszej skali wszystkiego. Na progu powitał ją Willem, a w sieni pa­ ni Hart. Zaraz też powiedzieli jej, że pan Antiquis tego ranka nie wstał z łóżka. Na ich twarzach malował się niepokój, a pani Hart ukradkiem ocierała łzy. Celia wyjaśniła, że nie pozwolono jej wcześniej opu­ ścić pałacu, lecz niepotrzebnie się usprawiedliwiała. Wszystkim było wiadome, że troski małych ludzi nie obchodzą wielkich tego świata. Zrzuciła pelerynę i, wciąż ubrana w elegancką suknię damy dworu, którą włożyła na pożegnanie z królową, wbiegła na schody. Adam Antiquis spoczywał wsparty na dwóch poduszkach pod baldachimem z frędzlami. Puszczając mimo uszu sprzeciwy pani Hart, kazał rano rozsunąć zasłony i otworzyć okna, aby świeże powietrze przegnało z sy­ pialni odór choroby. Powitał córkę uniesieniem dłoni. Celia podeszła i siadła na łóżku przy chorym.

_ Witaj, kochanie - szepnął, a jej ścisnęło się serce na dźwięk jego słabego głosu. - Willem już dawno mi Dowiedział, że tam na dworze nie jesteś panią swej woli, toteż wznosiłem gorące modły do Boga, by nie zabrał mnie przed twoim przybyciem. Mam ci wiele do powie­ dzenia, drogie dziecko. - Nagle jął przypatrywać się uważnie jej twarzy. - Czy dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem w głosie. - Jesteś taka blada. - Nic mi nie jest, ojcze - odparła z pogodnym uśmiechem. - Ciężko mi było przyzwyczaić się do hu­ cznych wieczorów na dworze, późnego wstawania i ca­ łego tego dworskiego stylu życia. Jest to życie, które wykończyłoby nawet konia. Adam odpowiedział słabym uśmiechem. - Widzę, że nie przekabacili cię na swoją modłę. Nie wyrzekłaś się swojej duszy, pozostałaś dawną Celią. Ale ja już nie jestem tym samym człowiekiem, którego żeg­ nałaś wybierając się służyć naszej królowej. Spadła na mnie choroba i trzyma w swym bezlitosnym uścisku. Niebawem pożegnam się z tym światem, co znaczy, że musze przygotować się na spotkanie ze Stwórcą, wiel­ kim architektem wszechświata. Zanim jednak dusza opuści moje marne ciało, muszę ci coś przekazać. Nagle jego głos zmienił się w szept. Otworzył usta i kilka razy, charcząc, głęboko odetchnął. - Och ojcze, może odłożymy to na później. Teraz mu­ sisz odpocząć. Nadmierny wysiłek może ci zaszkodzić. - Już nic mi nie zaszkodzi. Każda chwila jest na wagę

złota. Muszę powiedzieć ci to teraz. Celio, obawiam się o ciebie. Pozostawiam cię samą jak palec. Wychowy­ wałem cię, jakbyś była moim synem, ale życie jest pełne niespodzianek. Masz rozum mężczyzny, lecz nie masz jego siły. Osiągnęłaś wiek, w którym powinnaś już mieć męża. Robert Renwick wciąż ma nadzieję na poślubie­ nie cię, a ty ciągle jeszcze nie dałaś mu ostatecznej od­ powiedzi. Spraw, córko, bym umarł bez lęku i trwogi. Powiedz mu, że przyjmujesz jego oświadczyny. Wtedy będę wiedział, że jesteś bezpieczna. Obiecaj mi! Chwycił jej rękę z taką mocą, że poczuła ból. Cóż mogła mu ofiarować prócz zgody i posłuszeń­ stwa? Gdyby Kit nie okazał się kłamcą, odrzuciłaby tę prośbę w nadziei, że znajdzie szczęście z mężczyzną, którego kochała. Lecz teraz dzieliła ich przepaść i po­ został tylko Robert Renwick. Ponadto życzenie umiera­ jącego jest świętością, tym bardziej że ów umierający jest jej ojcem, któremu winna posłuszeństwo. Poślubienie Roberta Renwicka wymagało z jej stro­ ny ogromnych wyrzeczeń. Musiała przede wszystkim złamać dane sobie przyrzeczenie, że do końca życia po­ zostanie dziewicą. Pragnęła przeżyć życie jako od niko­ go niezależna Celia Antiquis, wolna, tak jak wolni byli mężczyźni. Teraz z tego wszystkiego musiała zrezyg­ nować. Schyliła głowę, ażeby ojciec nie mógł dostrzec jej łez. - Tak, ojcze - powiedziała. - Stanie się wedle two­ jej woli. Zostanę żoną Roberta Renwicka.

Adam z powrotem opadł na poduszki, z których na chwilę uniósł głowę. - Jesteś dobrym dzieckiem, Celio. Teraz będę mógł umrzeć w spokoju. Renwick ochroni cię przed niegodziwością świata. Będzie też dobrym ojcem dla twych dzieci. Dzieci! Dzieci Roberta Renwicka. Dzieci, które pra­ gnęłaby mieć z Kitem. Poważne, długowłose dziew­ czynki i wysocy chłopcy z kasztanowymi lokami i zie­ lonymi oczyma. Były to jednak jej wyśnione dzieci, których nigdy nie urodzi. Dzieci pani Renwick będą od­ stręczającymi replikami ponurego mężczyzny, który nie znał się na muzyce i z wielką podejrzliwością traktował astrologię. Wolałby mieć kuchtę w domu niż niewiastę znającą się na gwiazdach. Ale cóż, taki już był jej los. Musiała ukoić niepokój ojca, który kończył życie. Pojąc go ziołowym wywarem, który wedle starej receptury przygotował Willem, pomy­ ślała, że jej życie zaczyna odbiegać od mitycznego wzorca Diany. Czekało ją to, co czeka niemal wszystkie kobiety - zajmowanie się domem i wychowywanie dzieci. Pocałowała ojca w czoło i opuściła pokój. Schodząc po schodach, postanowiła być pokorną i myśleć tylko o swoich obowiązkach. Najpierw o obowiązkach wo­ bec swego ojca, potem wobec człowieka, którego ojciec wybrał jej na męża. Adam gotował się na śmierć. Przybył lekarz i upew­ nił go, że nie choruje na dżumę. Nie miał gorączki ani

obrzęków na gruczołach. Brak było też innych obja­ wów, które świadczyłyby o zarażeniu się morowym po­ wietrzem. Mimo to umierał i medyk nie robił z tego żadnej ta­ jemnicy. - Jego dni są policzone - powiedział do Celii, gdy opuszczali pokój chorego. - Tak - przyznała machinalnie. Lekarz udzielił jej instrukcji, jak powinna opiekować się ojcem. Między innymi zalecił jej puszczanie krwi, ona zaś nie powiedziała mu, że Adam wielokrotnie krytykował ów średniowieczny sposób leczenia. - Ależ po co? - pytał. - Po co dodatkowo osłabiać człowieka, którego i tak już wycieńczyła choroba? Miał bardzo rozsądny stosunek do wielu spraw. Mó­ wił: - Obserwuj, patrz uważnie. Nie wierz książkom, lecz raczej swoim oczom. Zaufaj intuicji. Rozmawiali także o zdarzeniach, jakie zaszły w mie­ ście podczas pobytu Celii w Whitehallu. - Tej zarazie, moje dziecko, towarzyszy plaga szczurów - mówił ojciec. - Rozmiarami nie ustępują kotom i są całe czarne. Willem uśmiercił ich już dzie­ siątki, lecz nowych wciąż przybywa. Nie wiem, dlacze­ go nagle powyłaziły ze swych kryjówek. Może jest to spowodowane upałami. Nie przypominam sobie tak skwarnego czerwca, choć przeżyłem dobre kilka dzie­ siątków lat.

Po odejściu medyka powiedział: - Waśnie dowiedziałem się od doktora, że dżuma za­ garnia coraz to nowe parafie, co tylko potwierdza moje wcześniejsze domysły. Nie opuszczam domu już od tygo­ dni, ale słyszałem toczące się ulicą wozy śmierci. Widzia­ łem też przez okno znaki krzyża wymalowane czerwoną farbą na drzwiach niektórych domów w sąsiedztwie. No cóż, niebawem również zostanę przysypany ziemią, choć nie ujmą mnie w spisie ofiar dżumy. Celia nie czuła się na siłach zaprzeczać tym progno­ zom. Znała ojca i wiedziała, że gardzi złudnym bezpie­ czeństwem. Któregoś razu powiedział: - Czasem myślę o tym, co zaproponował doktor John Dee, który żył w czasach królowej Elżbiety. Otóż gdybyśmy na skrzydłach jakichś mechanicznych pta­ ków wysłali wielkie lustro w kierunku gwiazd i odwró­ cili je ku nam, wtedy moglibyśmy wiedzieć, co zdarzyło się w przeszłości... lub może nawet poznać przyszłość. Chciałbym mieć takie lustro, Celio, by wiedzieć, czy zostawiam cię bezpieczną. Celia pomyślała o swoich transach, które były czymś w rodzaju takiego lustra, gdyż umożliwiały jej wgląd w przyszłość, a raczej w jej fragmenty. - Nie sądzę, ojcze - rzekła - by wiedza o przyszłości była czymś dobrym. Kto wie, czy nie odebrałaby ona lu­ dziom możliwości doznania szczęścia które zawsze jest niespodzianką i zaskoczeniem.

- Jesteś mądra, moja córko. Przelałem w ciebie całą moją wiedzę, ale zakładam, że nauczyłaś się też czegoś na królewskim dworze. Wnioskuję to z wyrazu twej twarzy. Widzę na niej mądrość i smutek. Nie zaprzeczyła. A potem każdego dnia opowiadała mu przez pół godziny o swoim życiu na dworze. Mówiła o królu, królowej i różnych osobach, lecz Kit ani razu nie pojawił się w jej relacjach. Ojciec słuchał, wydawał się za­ ciekawiony, a potem znowu prosił ją o powtórzenie obiet­ nicy, że wyjdzie za Roberta Renwicka, jeśli złotnik po­ nownie wystąpi z oświadczynami, co było niemal pewne. Tydzień po powrocie Celii Adam Antiquis wydał ostatnie tchnienie. Śmierć miał spokojną, przypominała zapadanie w sen. Stojący w nogach łóżka Willem i pani Hart szlochali. Był dobrym panem, uprzejmym i tro­ skliwym. Celia wyraziła zdumienie, że Robert Renwick dotąd się nie pojawił, ale Willem wytłumaczył jej, że ich sąsiad i przyjaciel domu otrzymał zlecenie od ja­ kiejś ważnej osoby i od rana do wieczora jest zajęty pra­ cą. Pomyślała, że gdyby pracę powszechnie uznano za najwyższą wartość, ludzie umieraliby w samotności. Wciąż nie docierało do jej świadomości, że ojciec nie żyje. Miała wrażenie, że raczej jest pogrążony w głębo­ kim śnie. Nie uroniła dotąd ani jednej łzy. Poleciła Willemowi i pani Hart, by wystawili zwłoki w saloniku na dole, jak również zajęli się pogrzebem. Czuła się odu­ rzona i jakby sparaliżowana. Tak wiele wydarzyło się

w tak krótkim czasie. Każde z tych nieszczęść osobno mogło przecież zabić. Straciła swą miłość i ojca, a nie­ bawem zyska męża, człowieka, którego nie kocha. Godzinę później do domu Antiquisów zawitał Robert Renwick. Nadal świeciło słońce, ale powietrze było du­ szne jak przed burzą. Siedząc w saloniku, Celia chło­ dziła się wachlarzem. Pani Hart skończyła już na górze ubierać zmarłego i teraz poddawała własne ciało do­ kładnym ablucjom. Dobrze pamiętała rady Adama Antiquisa. Gdy opiekowałaś się chorym, martwym bądź umierającym, zwykł mawiać, pamiętaj o miazmatach na rękach i ciele; im szybciej je zmyjesz, tym lepiej dla ciebie i twoich współdomowników. Słysząc pukanie, Willem poszedł otworzyć drzwi. Po chwili wprowadził do saloniku pana Renwicka. Celia wstała, by go powitać. Ubrany był modnie i gustownie. Miał na głowie mocno trefioną czarną perukę, w której nie było mu do twarzy. Wyglądał w każdym calu na bogatego miesz­ czucha, którym zresztą był. Celia nie wiedziała, czy przybył w roli żałobnika, czy też zalotnika. Nie zdziwi­ łaby się, gdyby zaloty połączył ze składaniem kondolencji. Nawet nie zapytał jej o Adama, kiedy zaś chciała po­ wiedzieć mu o jego śmierci, uprzedził ją, mówiąc: - Pani, zapewne domyślasz się, po co tu przyszed­ łem. - Głos miał metaliczny, prawie beznamiętny, jak­ by się zwracał do któregoś ze swoich czeladników.

- By zobaczyć się z moim ojcem. Tylko że on... Nie pozwolił jej dokończyć. - Do ojca pani przejdziemy później. Najpierw mu­ simy sobie coś wyjaśnić. Gdy widzieliśmy się ostatnio, odrzuciłaś moje oświadczyny. Usłyszałem z twoich ust wyjaśnienie, które okazało się kłamstwem. Powiedzia­ łem wówczas, że o ile mogę być dobrym mężem, o tyle, odtrącony, stanę się niebezpiecznym wrogiem. Z twoich rumieńców wnioskuję, że dobrze pamiętasz, pani, tamtą naszą rozmowę. - Nie kłamałam - zaprzeczyła. Jej serce trzepotało się w piersi niczym ptak w klatce. Nagle uświadomiła sobie, że boi się Renwicka. - Kłamałaś i nadal kłamiesz. Powiedziałaś wtedy, że nie oddałaś i nie oddasz swego serca żadnemu męż­ czyźnie. Minęło kilka tygodni i oto Londyn obiega bal­ lada opowiadająca o córce astrologa, która pojawiła się w Whitehallu i poszła do łoża z pewnym dworzaninem. Założył się z przyjacielem, iż zrobi zamach na jej cnotę, jeśli w zamian dostanie mu się zamek z basztami i wie­ życami. To ty, pani, jesteś bohaterką tej ballady. Teraz żaden przyzwoity mężczyzna nie poprosi o twoją rękę. Marzeniem twego ojca było, byś została panią Renwick. Otóż pan Renwick pluje na wasze marzenia i zamiary. - Otarł pot z czoła. Jego policzki płonęły gniewem. Zniszczyłaś coś, co mogło przynieść ci szczęście. Jakiś tam bawidamek zabrał ci wianek, który powinnaś mnie ofiarować. Powinnaś spalić się ze wstydu, latawico. Je-

śli ten twój psi syn cię odtrącił, to ja również cię nie chcę. Byłaś pośmiewiskiem dworu, a teraz kuglarze śpiewają o twojej rozpuście na placach i ulicach Lon­ dynu. Celia milczała. Cóż miała mu odpowiedzieć? Że na­ dal jest niewinna? Parsknąłby jej śmiechem w twarz, a potem przypomniałby jej, do czego przyznała się przed całym dworem. Musiała jednak podjąć się własnej obrony. Otworzyła usta, lecz żadne słowo nie chciało przejść jej przez gard­ ło. Któż mógł ułożyć tę balladę? Kit, Buckingham czy jeszcze ktoś inny? Zresztą nieważne, kto. Ważne, że ona, Celia Antiquis, była dziś na ustach wszystkich. - Panie, nie było tak, jak mówisz i jak twierdzi ano­ nimowy autor ballady - wykrztusiła w końcu. - Ponie­ waż odrzuciłam twoje oświadczyny, nie tobie oceniać moje postępki. Roberta trawiły hamowane żądze. Odkąd Adam po­ wiedział, że Celia będzie jego, niemal co dnia puszczał wodze wyobraźni. Powstrzymywana chuć spowodowa­ ła, że prawie oszalał, kiedy dowiedział się, że utracił ko­ bietę, o której sądził, że była zarezerwowana wyłącznie dla niego. Nie liczył się już ze słowami, był brutalny i obel­ żywy. - Ty suko, twoją złą sławę można porównać tylko do złej sławy dżumy. Odpłacę ci się za krzywdę, którą mi wyrządziłaś. Dopadnę też tego zaprzańca, który za-

ciągnął cię do łoża, czyniąc z ciebie dziewkę. - Postąpił ku niej i wyciągnął ręce. - Jesteś teraz własnością każ­ dego mężczyzny, a więc również moją. Z dziewką nie trzeba się żenić, wystarczy po nią sięgnąć. Pomyślę co najwyżej o zapłacie, o ile usługa będzie zacna. Celia cofnęła się i krzyknęła: - Wstydź się, panie Renwick! Chcesz zaspokajać swe żądze w domu umarłego? Tam na górze śpi nie­ przespanym snem człowiek, którego mieniłeś dotąd swoim przyjacielem. Nie słyszał lub może udawał, że nie słyszy. Pchnął ją pod ścianę, przycisnął do niej i jął podciągać jej spódnicę. Celię odeszły wszystkie siły. Pomyślała, że jest zgubiona, że nie ma już dla niej ratunku. I znów powrócił ów stan podobny do omdlenia. Znikł Ren­ wick, znikł salonik i zobaczyła siebie samą z krwią na rękach. Zagrzmiało. Grzmot toczył się i toczył. Odzyskała świadomość. Grzmot dolatywał od strony drzwi. Ktoś walił w nie pięściami i wykrzykiwał jej imię. Poznała głos Willema. - Panienko, otwórz! Wiem, że tam jesteś! Robert z przekleństwem puścił ją i podciągnął spod­ nie. Celia osunęła się na podłogę. Zaraz jednak duma poderwała ją na nogi. Nie mogła pozwolić, by inni odnaleźli ją w takim stanie. Willem ocalił ją od najgor­ szego. Podeszła i otworzyła drzwi. Twarz sługi wyrażała silny niepokój. Willem spojrzał na gościa, potem na swoją panią. Musiał chyba czegoś

się domyślać, gdyż kiedy się odezwał, w jego głosie za­ brzmiała zawziętość: - Sądziłem, że pan Renwick przyszedł złożyć ostat­ nie uszanowanie pani ojcu, swemu staremu przyjacie­ lowi. Moim obowiązkiem jest pokazać mu drogę. Robert kiwnął głową i udał się za Willemem. W drzwiach jednak odwrócił się i rzekł ściszonym gło­ sem: - Żegnaj, ślicznotko. Teraz odchodzę, ale odbiorę należność, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Miał szczęście stary Adam, że nie doczekał chwili twojego pohańbienia. Odszedł. Celia załamała ręce, łkając bezgłośnie. Czyżby wszyscy sprzysięgli się przeciwko niej? Dla­ czego los tak ciężko ją doświadcza? Później usłyszała Roberta schodzącego po schodach. Trzasnął frontowy­ mi drzwiami z taką siłą, że aż zadźwięczały szyby w oknach. Dobrze, że pozbyła się kolejnego dręczycie­ la, źle, że nie pozbędzie się dręczących myśli. Od tej pory będzie musiała żyć ze świadomością, że nie tylko dwór, lecz cały Londyn wie o jej śmiałym wyznaniu. Uniosła głowę. Znów wzięła górę jej nieposkromio­ na, odważna natura. Przeciwstawi się opinii świata, tak jak stanęła oko w oko z Kitem, księciem Buckingham i całą resztą. Co przyniesie dzień jutrzejszy, tego jesz­ cze nie wiedziała, była jednak pewna, że poradzi sobie ze wszystkim.

Roberta Renwicka dławiła wściekłość. Najpierw po­ wiedziano mu o tej balladzie, później zaś usłyszał ją na ulicy. Poczuł się, jakby wymierzono mu policzek. Ta su­ ka odrzuciła jego uczciwą propozycję, by potem prze­ spać się z galantem z rozpustnego dworu Karola. Mając do wyboru męża, który zapewniłby jej opiekę i przy­ szłość, i szukającego rozkoszy jednonocnego kochan­ ka, wybrała przemijającą przyjemność. Nie, tego nie można było puścić płazem. On, Robert, zemści się na nich obojgu. Jednak na pierwszy ogień pójdzie tamten dworak. Szedł szybkim krokiem. W ogóle wszystko, co robił, robił szybko i sprawnie. Decyzję podejmował w jednej chwili, a potem zaraz wprowadzał ją w życie. Wiedział, jak cenny jest czas. Wrócił do domu i zajął się niezbędnymi przygotowa­ niami. Gdy się ściemniło, wyszedł na miasto, ubrany w czarny strój i czapkę przesłaniającą pół twarzy. Nie chciał, by go rozpoznano. Kierował się ku pewnej go­ spodzie, w której złodzieje i złoczyńcy zwykli nazna­ czać sobie spotkania. Nie powstrzymał go nawet strach przed dżumą szalejącą w tamtym rejonie. Stojący za szynkwasem właściciel tawerny Pod Czarnym Bykiem od razu go rozpoznał, co prawda nie jako Roberta Renwicka, złotnika, tylko jako Jude Scrivenera, który czasami wpadał tu, by przy szklance grogu obgadać różne sprawy z kawalerami księżyca. Robert wziął swój napitek i usiadł przy brudnym, za-

lanym piwem stole w kącie ciemnej i śmierdzącej nory. Po jakimś czasie weszła para typków - już na pierwszy rzut oka widać było, że są na bakier przynajmniej z jed­ nym z dziesięciorga przykazań. Robert podniósł rękę, dając im znać o swojej obecności. Kupili po piwie i usiedli naprzeciwko, szczerząc zęby. - Witaj, panie - rzekł ten, który prawe oko miał przesłonięte czarną przepaską. - Czym możemy służyć tym razem? Jakiż to szacowny przedmiot ma zmienić właściciela? - Groteskowo mrugnął zdrowym okiem. Drugi ze złodziei, mały i chudy, w milczeniu raczył się piwem. Robert Renwick, znany tu pod imieniem Jude Scrivenera, trudnił się prócz złotnictwa paserstwem. Nie­ wielu znało tę drugą stronę jego działalności. Jako złot­ nik miał bogatych klientów, mógł więc informować zło­ dziei, gdzie i u kogo znajdą puchar wysadzany szma­ ragdami czy też diamentową kolię. Uśmiechnął się do nich ponuro. - Tym razem nie chodzi o kosztowności. Mam dla was zupełnie inne zadanie. Jestem przekonany, że po­ radzicie sobie z nim. Wybrałem was, a nie tych rzezimie­ szków przechadzających się dumnym krokiem z rapierami u boku, bo o ile tamci udają twardzieli, wy nimi je­ steście. Jednooki skrzywił twarz w uśmiechu i rzekł przy­ milnym głosem: - A więc mamy pohulać z jakimś twoim wrogiem,

panie? Jeżeli tak, uczynimy to z prawdziwą przyjemno­ ścią. - Zanim przystąpicie do roboty, dobrze się do niej przygotujcie. Nie chcę, by któryś z was został schwyta­ ny. Przede wszystkim ostrożność i tajemnica. - Ma się rozumieć, panie. A teraz powiedz, kim jest ten, którego mamy... połaskotać. - To ktoś znaczny. Chodzi o sir Christophera Carlyona, dworaka i faworyta króla. Chcę, abyście wzięli go pod obserwację. Musicie śledzić każdy jego krok. Lecz złoicie mu skórę dopiero wtedy, gdy ośmieli się przestąpić próg domu córki astrologa Antiquisa. Obijcie go, niech wszakże pozostanie żywy. Lepiej nie pozosta­ wiać trupów za sobą. Nie chcemy przecież zgiełku z po­ wodu śmierci królewskiego faworyta. - Znaczna persona, duże ryzyko - zauważył mały i chudy, który dotąd się nie odzywał. - Jeśli podejdziecie do rzeczy fachowo, to nic wam się nie stanie. - A jak długo ma to trwać i jaką otrzymamy zapłatę? Robert sięgnął do kieszeni i położył na stole przed jednookim pękatą sakiewkę. - Sądzę - rzekł - że w najbliższym czasie ów py­ szałek pojawi się na Strandzie. - A jeśli zrobi to w ciągu dnia? Przecież za dnia nie napadniemy na niego. Robert zgrzytnął zębami. - Idę o zakład, że zakradnie się nocą. Noc skrywa

wiele nieprawości. Gdyby jednak w przeciągu dwóch tygodni nie zdecydował się na ten krok, w co wątpię, to i tak połamcie mu kości. Pamiętajcie przy tym, że pod­ stawą jest zaskoczenie. To nie jakiś mięczak, tylko daw­ ny żołnierz, który potrafi walczyć. - Nieważne - odparł jednooki. - Ja i Wat znamy pewne sztuczki związane z naszym zawodem. I nie obawiaj się, panie, nie zdradzimy cię. Zbyt dobrze nam płacisz. - Resztę zapłaty dostaniecie po wykonaniu roboty. Wy również musicie mi zaufać. Do tej pory wypłacałem wam co do grosza. Pamiętali o tym i dlatego byli wobec niego lojalni. Robert kierował się zasadą solidności. Solidny złotnik zmieniał się w solidnego pasera, by potem znów dawać przykład dobrej roboty w złotnictwie. Za tę solidność szanowano go. Wróżono mu nawet wybór na Lorda Mayora Londynu, a Robert wierzył, że kiedyś ta wróżba się spełni.

ROZDZIAŁ ÓSMY - Rozchmurz się, Kit! - krzyknął Buckingham. - Ta czy inna podwika, to przecież obojętne. W nocy wszy­ stkie koty są czarne, przyjacielu. - I z całych sił klepnął go po plecach, aż zadudniło. Spacerowali w ogrodach nad rzeką. Królowa wraz z dworem przeniosła się już do Salisbury. Mówiono teraz o przeprowadzce króla i rządu. Nawet radość związana z morskim zwycięstwem nad Holendrami nie przyćmiła strachu podsycanego coraz większymi postępami dżumy. Liczba zgonów wzrastała z dnia na dzień. Pomimo oto­ czenia miasta kordonem, mającym zapobiec rozwleczeniu zarazy na cały kraj, wciąż dochodziło do ucieczek. Ucie­ kali przeważnie bogaci, biedniejsi pozostawali i marli jak muchy. Ministrowie coraz natarczywiej naciskali na króla, by wyjechał, chroniąc swą osobę. Do pałacu dotarła wieść o śmierci Adama Antiquisa. Nikt nie wiedział, kto ją przyniósł. Buckingham wyparł się jakiegokolwiek w tym udziału. Prawda jednak była taka, że opłacał ludzi, którzy donosili mu o każdym kroku córki astrologa. Zresztą kłamstwo uważał za cie­ kawsze od prawdy.

Lubił zabawę, ryzyko, był żądny nowych wrażeń. Po­ jedynek pomiędzy Celią a Kitem nie skończył się jeszcze, był o tym przekonany. Tych dwoje mogło mu dostarczyć niejednej rozrywki. Poza tym sam myślał o spotkaniu z córką astrologa. Pociągała go, drażniła jego zmysły. Położył dłoń na ramieniu Kita, lecz ten strząsnął ją, chmurząc się jeszcze bardziej. Nie zrażony tym Bu­ ckingham nie ustawał w radach: - Lady Castlemaine gotowa jest robić z tobą wszy­ stko, wystarczy, byś przesłał jej bilecik. A doraźnie ukoi twe ciągoty ta mała Lowther. Kit skrzywił się. Chciał odpowiedzieć wesoło i do­ wcipnie, lecz żadna riposta nie przychodziła mu do gło­ wy. Jego dusza pogrążona była w ciemności. Światło, które wskazywało mu drogę ku poprawie, zgasło kilka dni temu. Widział w Celii możliwość odkupienia. Żona, dzieci, własny dom, wszystko to, gdy patrzył na nią, wydawało się realne i na wyciągnięcie ręki. - Mówisz, że odumarł ją ojciec... - rzekł jakby sam do siebie. - Tak. Teraz dziewczyna jest sama w domu. Idź, po­ ciesz ją w jej samotności. Ogrzej ją w jej zimnym łóżku. - Nawet nie zechce ze mną rozmawiać. Zamknie mi drzwi przed nosem. Zachowałem się wobec niej pa­ skudnie. - Prawda, ale już chyba nasyciła swe pragnienie zemsty. Obrabowała mnie z zamku, a przekazując go tobie, dała do zrozumienia, że nie jesteś aż tak wspania-

łym kochankiem, by warto było ofiarować ci coś więcej nad jedną noc. Przebiegła osóbka, ta panna Celia. Przy­ znaję, że nie spotkałem jeszcze takiej kobiety. Strach chwyta mnie za gardło na myśl, co by się stało, gdybym się w niej zakochał. - Spojrzał z ukosa na Kita, a wi­ dząc jego groźną minę, roześmiał się w duchu. Tak, nie było już wątpliwości, że Kit usycha z tęsknoty za kochanicą i wstrętna mu jest myśl, że może posiąść ją ktoś inny. Był jak ryba w sieci, która im bardziej się rzuca, tym beznadziejniej się zaplątuje. Buckingham porzucił wątek córki astrologa i skiero­ wał rozmowę na inne tematy. Nagle na ścieżce pojawiła się lady Castlemaine, jak zwykle czarująca i piękna, kiedy zaś wszyscy troje stanęli w cieniu rozłożystego plątana, jęła uwodzić Kita spojrzeniami i uśmiechami. Zareagował całkiem nietypowo dla siebie. Coś tam mruknął pod nosem, sztywno ukłonił się i oddalił spie­ sznym krokiem. Buckingham krzyknął jeszcze za nim: - Jedź do Latter, Kit, bo tak nazywa się wygrana przez ciebie posiadłość. Obejrzyj swoją własność. Mo­ że tam szybciej wyleczysz się z przygnębienia. Jedź do Latter! Dobre sobie! Prędzej dotrze do piek­ ła, jeśli będzie podążał dotychczasową drogą. Zdobył Latter na zasadzie „dostało się ślepej kurze ziarno", bo Buckingham nawet nie dopuścił do siebie myśli, by Ce­ lia mogła skłamać. Tak oto pewnego dnia zachwalał swoją posiadłość: - Cudowne miejsce, wspaniały zamek. Wystarczają-

co duży, by dżentelmen mógł czuć się w nim swobod­ nie. Niestety, bezużyteczny dla mnie, gdyż oddzielony całym hrabstwem od reszty moich ziem. Otrzymałem go w darze od króla. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Przegrałem go w uczciwej rozgrywce. Zawsze spłacam swoje długi. W uczciwej rozgrywce! Kit aż skręcał się z bólu i upokorzenia na wspomnienie zakładu. I ta myśl, że wymknęła się mu, czysta i nieskażona. Gdyby choć zdobył ją naprawdę, zmieniając jej kłamstwo w prawdę. Ale mogło dokonać się to tylko drogą gwałtu, a w jego naturze nie leżało branie kobiet wbrew ich woli. Doszedł do miejsca, gdzie niegdyś spędził z Celią uroczą godzinę. Przypatrywali się pływającym kacz­ kom i czuli się sobie bliscy. Och, gdyby zdobył Latter w jakikolwiek inny sposób, mógłby zabrać tam Celię i zamieszkać z nią, troszcząc się o jej szczęście i szczę­ ście dzieci, które by mu urodziła. Rozciągnął się na trawie. Leżąc na plecach, wpatrywał się w żeglujące po niebie obłoki. Ich ruch sprawiał, że czuł się jak na okręcie na pełnym morzu. Na razie nie mógł opuścić pałacu, gdyż był związany służbą u boku króla, ale gdy minie ten tydzień, uda się na miasto i zapuka do drzwi domu Celii Antiquis. Może wybaczy mu i rozgrze­ szy z jego win. W każdym razie miał już przygotowane wytłumaczenie. Powie jej, że założył się, ponieważ został przez księcia wprowadzony w błąd. Myślał, że chodzi o ladacznicę udającą cnotkę.

Nie, nie uzyska jej przebaczenia. Przywita go lodo­ watym spojrzeniem swych cudownych oczu i powie: „Czy naprawdę, sir, tak nisko cenisz sobie kobiety? Nie jestem jedyną, która pragnie zachować swą cnotę dla przyszłego małżonka. Najpierw powinieneś był mnie poznać, a potem dopiero ewentualnie zakładać się. Tak nie postępuje człowiek honoru". Odwagi, Kit! Dość już naoszukiwałeś samego siebie. Teraz wybiła godzina prawdy. Kobieta, którą zamierzałeś ograbić z wianka, z początku nic dla ciebie nie znaczyła. Dziś jest dla ciebie wszystkim. Słońcem, gwiazdami, księ­ życem na niebie. Kwiatami, ziołami, wodą na ziemi. Wiedział, że gdyby została jego żoną, byłaby w jed­ nej osobie jego panią, kochanką i przyjacielem. Myśląc o niej, płonął i przemieniał się w popiół. Latter nic dla niego bez niej nie znaczyło. Wstał i skierował się w stronę pałacu. Za dwa dni pójdzie ją odwiedzić. Wybierze się wieczorem, gdy skwar nie daje się już tak we znaki. Będzie błagał ją o wybaczenie, ukorzy się przed nią. Nie wiedział jeszcze, co jej powie. Wszystko roz­ strzygnie się w chwili, gdy spojrzy w jej ogromne, bo­ skie oczy - z nadzieją, że znajdzie w nich współczucie. Śmierć ojca, jedynej bliskiej istoty, oraz wizyta Ro­ berta Renwicka sprawiły, że Celia popadła w głęboką melancholię. Pani Hart i Willem próbowali podtrzymy­ wać ją na duchu. Nie miała żadnych krewnych w Lon-

dynie. Kiedy po uroczystym pogrzebie, jednym z nieli­ cznych w tych dniach srożenia się dżumy, gdy trapy wrzucano prosto z wozów do masowych grobów, prze­ glądała rodzinne papiery, odkryła, iż jej prawdziwe na­ zwisko brzmi Archer, podobnie jak nazwa wsi w Leice­ stershire, gdzie urodził się Adam. Niewykluczone, że żył tam jeszcze ktoś z najbliższej rodziny. Celia Archer, pomyślała, krzywiąc się na to zestawie­ nie. Jej prawdziwe nazwisko nie brzmiało tak ładnie i nobliwie jak przybrane. Na razie więc postanowiła po­ zostać przy dotychczasowym, do którego zdążyła już przywyknąć. Ale jak przyzwyczai się do nowego życia bez ojca i bez Kita? Nigdy, co prawda, nie planowała wspólnego życia z Kitem, lecz w głębi świadomości od dawna już hołubiła nierealne marzenie. Marzenie znikło. Zniszczyła je na spółkę z Kitem, zanim jeszcze nabrało wyrazistych, konkretnych kształ­ tów. Teraz pozostawała jej tylko praca. Musiała zara­ biać, by przeżyć. Będzie stawiała horoskopy, choć nie było to do końca zgodne z ostatnią wolą ojca. Jak rów­ nież będzie służyła radami kobietom, które nie mogły zajść w ciążę albo którym zdarzało się to za często i któ­ re były właśnie w okresie połogu. Rady swe będzie wspierała odpowiednimi ziołami i lekami. Minął tydzień. Robert nie pojawił się ponownie, ale w środę, dwa dni po pogrzebie, weszła do pokoju Celii pani Hart. Na jej twarzy malowała się udręka.

- To nie to, że chcę tego, panienko, ale mój syn, John... - Zawahała się, trąc nerwowo dłonie, ponieważ kochała Celię i szanowała jej ojca, chciała jednak po­ wiedzieć, że ma również inne obowiązki. - I cóż ten twój syn? - podpowiedziała jej Celia, za­ stanawiając się, jaki nowy cios za chwilę na nią spadnie. - Mój syn i jego żona życzą sobie, bym towarzyszy­ ła im w podróży na wieś. Opuszczają Londyn ze wzglę­ du na zarazę i z uwagi na zadawnioną chorobą mojego drugiego syna, Thomasa, którego farma niedaleko Reading niszczeje. Toteż napisał list, prosząc w nim Johna, by ją przejął. John, który ma niewielką jatkę na targu, z radością przyjął tę propozycję. Jego żona nie może przyjść do siebie od swego ostatniego porodu, siódmego w ciągu dziewięciu lat. To straszny wysiłek dla kobiety. Syn chce, bym się nią zaopiekowała. Przede wszystkim więzy krwi, powiada, i chyba ma rację. Ża­ łuję, że muszę panienkę opuścić, ale nie mam wyboru. Pragnę jednak jechać z panienki błogosławieństwem, o które pokornie proszę. Kolejna bolesna strata. Pani Hart służyła w tym do­ mu od wielu lat, nie chcąc być z przyczyny swojego wdowieństwa ciężarem dla syna. A teraz odchodzi. Ce­ lia miała poczucie, że wszystko wokół niej przemienia się w gruzy i zgliszcza. Tym większą musiała wykazać się dzielnością. Próbowała uwolnić poczciwą kobiecinę z nurtują­ cych ją rozterek.

- Nikt nie będzie winił cię za to, że na pierwszym miejscu postawiłaś obowiązki wobec rodziny. Będę tę­ sknić za tobą. - I ja za panienką, panno Celio. - Padły sobie w ra­ miona. - A najgorsze jest to - pani Hart zaczęła się usprawiedliwiać - iż John zamierza wyjechać już jutro. Twierdzi, że każdy dzień zwłoki zwiększa ryzyko, że dopadnie nas dżuma. A zatem pękło kolejne ogniwo łączące teraźniejszość z przeszłością. Niewykluczone, że za chwilę wejdzie Willem i oznajmi jej z boleściwą miną, że skoro pan umarł, to on nie ma tu już nic do roboty. Na szczęście stało się inaczej. Wszedł, owszem, ale żeby powiedzieć jej coś wręcz przeciwnego: - Pomyślałem, że najlepiej zrobię, zostając tu z tobą, panienko. Potrzebujesz dziś bardziej niż kiedykolwiek męskiego ramienia, które odgrodzi cię od wszelkich nie­ bezpieczeństw. Mimo że nie jestem już pierwszej młodo­ ści, sił mi nie brakuje. Pan Adam do końca się martwił, że zostawia cię samą i bezbronną, a teraz pan Renwick zre­ zygnował ze starań o rękę panienki. I nie ma czego żało­ wać, bo niedobrze mu patrzy z oczu. W balladzie, która obiega miasto, nie ma słowa prawdy. Wiem to, bo znam cię od dziecka, panienko. Nawet jeżeli powiedziałaś, że dopuściłaś do siebie jakiegoś koguta, ja w to nie wierzę. Jestem dumny z tego, że mogę ci służyć. - Padł na kolana i przywarł ustami do jej dłoni. - Kiedy taka sama dżuma

wiele lat temu zabrała mi żonę i dzieci, pan Antiquis ocalił mnie przed grzechem samobójstwa i upadkiem w otchłań piekieł. Przygarnął mnie, a ja odnalazłem córkę w tobie, pani. Służąc ci, spłacam zaciągnięty dług. Nie wszystko zatem było stracone. Rzuć ziarno, a wy­ da bogaty plon, mówiła Biblia. Adam rzucił ziarenko i oto teraz wykiełkowało, w najbardziej dogodnej chwili dla je­ go osamotnionej córki. Z Willemem u boku zdolna była przeciwstawić się szyderstwu świata. Po jakimś czasie plotkarze i prześmiewcy znudzą się i dadzą jej spokój. Jej historia przejdzie do kronik miasta. Ta myśl podniosła Celię na duchu. Postanowiła, że w miejsce pani Hart nie przyjmie nikogo. Ona i Willem podzielą między siebie obowiązki. Zresztą im więcej będzie pracy, tym mniej czasu będzie miała na rozpa­ miętywanie swych udręk. Prócz tych, którzy witali ją na ulicy drwiącymi uśmiechami, znajdą się i tacy, któ­ rzy zwrócą się do niej pomoc i radę. Intuicja jej nie zawiodła. Nazajutrz przybiegł chło­ pak, by wezwać ją do kobiety słabującej po porodzie, ona zaś poszła i zmniejszyła jej cierpienie. Wielu zwra­ cało się do niej o różne specyfiki, które miały pomóc przetrwać im dżumę. Prócz likworów wręczała im to­ rebki z ziołami, z zaleceniem, by nosili je przy sobie, najlepiej bezpośrednio na ciele. Mówiła im zawsze to, co ojciec mówił w podobnych przypadkach: - Mogą wam pomóc lub też nie, ale spróbujcie. Na pewno wam nie zaszkodzą.

Przede wszystkim jednak zalecała higienę i czystość, choć najczęściej spotykało się to z niezrozumieniem i kpinami. Pewnego wieczoru wezwała Willema i powiedziała do niego: - Ten dom jest zbyt duży dla nas dwojga. Wolała­ bym mieć mniejszy, ale chcę najpierw ciebie spytać o radę. Jak myślisz, czy to dobry pomysł? Wątpię, bym mogła zarabiać tyle, co mój świętej pamięci ojciec. Na mniejszym domu zaoszczędzimy na cięższe czasy. - A co z mężem, panienko? Nie brak na tym świecie uczciwych i godnych kawalerów. Gwałtownie potrząsnęła głową. - Ta droga jest dla mnie zamknięta. Nie wyjdę za mąż. Nie chcę być własnością żadnego mężczyzny. Nie powróci już do Whitehallu, a z Kitem zerwała raz na zawsze. Zdecydowała ponadto, że gdy przeniesie się na inne miejsce, przyjmie nazwisko Archer. Celia Archer, uczennica sławnego Adama Antiquisa. Będzie to jej ostat­ nie kłamstwo. Po tamtym największym kłamstwie swego życia spragniona była prawdy niczym kania dżdżu. Sir Carlyona starała się nie wspominać, jednak on pojawiał się w jej myślach w najmniej odpowiednich chwilach, na przykład gdy prała lub czytała książkę. Wówczas widziała go równie dokładnie, jakby stał na­ przeciwko niej w całej okazałości. Błądziła wzrokiem po jego wyrazistej twarzy, kasztanowych włosach spły­ wających puklami na ramiona, niepowtarzalnych zielo-

nych oczach. Był polującym na nią duchem, natrętem, od którego nie można się opędzić. Pewnego wieczoru pracowała do zmierzchu, świe­ czka paliła się na stole, na dole niosły się echem kroki Willema. Jak co dzień, obchodził dom, zamykał okien­ nice i sprawdzał zamki u drzwi. Noc to pora złodziei, rabusiów i morderców. Dom zamieszkiwany przez mło­ dą kobietę i starego sługę to nie lada gratka dla tych ka­ walerów księżyca. Ponadto dżuma przyczyniła się do wzrostu bezprawia. Jedni umierali, drudzy wchodzili do ich domów i oczyszczali je z wszystkiego, co posiadało jakąś wartość. Nastały straszne czasy. Nagle dał się słyszeć odgłos odsuwanych zasuw u drzwi frontowych. Żadnego głosu, więc to Willem musiał opuścić dom. Po chwili wrócił i wbiegł na górę. Wpadł do pokoju, dysząc. - Musisz mi pomóc, panienko. Na ulicy przed do­ mem leży człowiek. Napadnięto go i zraniono. Potrze­ buje naszej pomocy. Napastnicy uciekli, ale mogą wró­ cić, by go dobić. Celia nie namyślała się ani chwili. Stanąwszy w drzwiach frontowych, ujrzała mężczyznę, połową ciała leżącego na schodkach, połową zaś na ulicy. Schy­ liła się, by sprawdzić, czy żyje. Nagle przyszło jej na myśl, że Willem mógł się pomylić, i zaschło jej w gard­ le ze strachu. Tego człowieka mogła powalić tu dżuma. Kazała słudze przybliżyć świecę do jego twarzy. Było bezwietrznie i płomień palił się równo.

To, co ujrzała, wyrwało z jej ust bolesne westchnie­ nie. Trzęsącymi się dłońmi uniosła z kamiennych stopni głowę rannego. Sącząca się z rozciętego czoła krew zdążyła już zmienić się w jego kasztanowych włosach w lepką maź. Cała twarz była nabrzmiała i posiniaczo­ na. Napuchnięte wargi układały się w coś na kształt gro­ teskowego uśmiechu. Oczy miał zamknięte i zdawało się, że nie oddycha. Załkała. Czyżby Bóg chciał ją doświadczyć jak bib­ lijnego Hioba? Najpierw zabrał jej ojca, a teraz każe jej być świadkiem śmierci ukochanego. Chwyciła Kita za nadgarstek, szukając pulsu, targana obawą, że nie odkryje bicia serca. Na szczęście serce biło. - Znam tego człowieka - rzekła do Willema. - Jest to ten sam kawaler, który odwiedził nas niegdyś w to­ warzystwie księcia Buckingham. Ludzie padają na uli­ cach, ścięci z nóg przez dżumę, ale jego powaliła czyjaś zła ręka. Spójrz, jak jest pobity. Musimy natychmiast wziąć go do środka. - To duże i ciężkie chłopisko - rzekł z powątpie­ waniem Willem - ale może wspólnymi siłami damy radę. Chwycili go pod ramiona i unieśli ze stopni. Ranny przejmująco jęknął. Zdawało się, jakby w części odzy­ skał świadomość, gdyż naraz wyczuli w nim chęć współdziałania z nimi. Jednakże w kuchni znów zem­ dlał i zwisł bezwładnie całym ciałem. Stał się ciężki ni-

czym głaz. Celia spojrzała na Willema z wyrazem bez­ radności w oczach. - Najważniejsze, panienko - rzekł - że mamy go pod dachem. Teraz skoczę do Joba Pottera i poproszę go o pomoc. Job Potter był ich sąsiadem i kiedy inni na skutek owej krążącej po mieście ballady przestali kłaniać się Celii i uśmiechali się drwiąco, on zachował dla niej dawną uprzejmość i serdeczność. Willem wybiegł z domu, ona zaś wzięła z komody czystą bawełnianą chusteczkę i skropiwszy ją wodą, ję­ ła obmywać twarz Kita z krwi i ulicznego brudu. W głowie jej huczało od pytań. Co też Kit robił przed jej domem? Czy znalazł się tu przypadkowo, czy też przyszedł spotkać się z nią i porozmawiać? A jeśli tak, to czy przywiodła go chęć naprawy stosunków między nimi, czy też miał jej coś do przekazania? Próżne spe­ kulacje. Skoro nie można wiedzieć, na cóż zgadywać. Powrócił Willem wraz z Jobem. Sąsiad, zanim się zbliżył, bacznie przyjrzał się leżącemu na podłodze człowiekowi. - Czy jesteś pewna, że nie wpuściłaś pod swój dach posłańca śmierci? - zapytał. - Mogę przysiąc, że to nie dżuma - odparła Celia. Chcę, żebyście go zanieśli do pokoju ojca. Jeśli masz, są­ siedzie, jakieś wątpliwości, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby go rozebrać i sprawdzić, czy nie ma na ciele chara­ kterystycznych oznak tej strasznej choroby.

- Tak też zrobimy - mruknął Job. - Jeśli zaś oględziny potwierdzą moje najgorsze przeczucia, wtedy wasz dom będzie musiał zostać zamknięty i oznaczony czerwonym krzyżem, a władze postawią przed nim strażnika. Klęknął obok Kita i z pomocą Willema częściowo zdjął, częściowo zaś, z uwagi na obecność Celii, jedy­ nie rozchylił na nim ubranie. Rozpoczął badanie od sprawdzenia pach i pachwin. Szukał śladów dymienicy, obrzęków, guzów i pęcherzy. Znalazł jednak tylko śla­ dy pobicia - sińce i stłuczenia. Wszystko wskazywało na to, że tego człowieka skatowano kijami. - Na miłość boską - rzekł, prostując się. - Odkąd nawiedziła nas dżuma, Londyn stał się wyjątkowo plu­ gawym miastem. Ludzie walczą o przeżycie, nie prze­ bierając w środkach. Słyszałem, że zadżumieni plują w twarz tym, którzy jeszcze wydają się zdrowi, chcąc także ich ściągnąć w czeluść zatraty. Dla bandziorów i złodziei nastały złote czasy. Węszą po ulicach, rabując i mordując. W tym jednak przypadku nie chodziło o ra­ bunek. - Pokazał na wielki pierścień z rubinem na pal­ cu Kita. - Żaden rabuś nie zostawiłby mu tego. - Myślę, że przeszkodziłem im w ich niecnej robo­ cie - powiedział Willem z nutką chełpliwości w głosie. Ponieważ Celia udała się już na górę, by przygotować łóżko, rozebrali nieszczęśnika z bielizny i wciągnęli nań nocną koszulę. Następnie wnieśli go po schodach do po­ koju Adama Antiquisa i położyli na łóżku z baldachimem. Chory jęknął, lecz natychmiast się uspokoił. Twarz miała

kolor popiołu i na białej poduszce wyglądała jak brudna plama. - Żeby się wylizał - rzekł na odchodnym Job Potter - trzeba ci użyć, panno Celio, całej twej sztuki zielar­ skiej. Te kije, które na niego spadały, nie miały litości. Nie było na co czekać. Celia wysłała Willema po cie­ płą wodę, płótna i bandaże. Kit był cały posiniaczony i poraniony. Otrzymał co najmniej dwadzieścia brutal­ nych ciosów. Był zdany na jej łaskę i niełaskę. Jak dziecko, które całkowicie zależne jest od matki. Ale ona, Celia, nie ko­ chała go macierzyńską miłością. Jej uczucie do niego stanowiło pomieszanie całkowicie kobiecej miłości i nienawiści. I żalu. Patrząc teraz na jego zmasakrowa­ ne ciało, głęboko mu współczuła. Teraz był nieprzytom­ ny, ale gdy odzyska świadomość, świat wyda mu się jed­ nym wielkim bólem. Nie chciała, żeby cierpiał.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY - Do diabła, to nie mogło powstać z powietrza! Ktoś musiał wziąć pióro i przelać to na papier. Niech no tylko dostanę w swoje ręce tego łajdaka! Pożałuje, że się urodził. Kit miotał się z wściekłości. Nikt nie śmiał powie­ dzieć mu o balladzie, ale pewnego dnia, gdy wrócił do swego pokoju po ciężkiej partii tenisa, znalazł na okien­ nym parapecie zwykłą kartkę papieru, a na niej wypisa­ ne słowa znanej już całemu Londynowi ballady. Pod plugawym tekstem, szydzącym z córki astrologa i kró­ lewskiego faworyta, widniały drobne znaczki nut. Jeden rzut oka przekonał Kita, że melodia nie jest oryginalna. Ktoś najwidoczniej podrzucił kartkę podczas jego nieobecności. Gdy przeczytał tekst, na jego czoło wy­ stąpił pot. Czy Celia też już wiedziała o wszystkim? Nagle zadrżał na myśl, iż mogła uznać, że to on napisał tę sprośną piosenkę. Słyszała przecież kilka pieśni jego autorstwa. Tę zatem też mógł napisać. Chociażby po to, żeby się zemścić. Zmiął kartkę i, spocony i brudny po wyczerpującej grze, poszedł szukać księcia. Znalazł go w cienistym zakątku ogrodu, nieskazitelnie ubranego, otoczonego

pochlebcami. Bez chwili namysłu cisnął mu w twarz trzymaną w dłoni kulką papieru, dając tym samym do­ wód, że to jego podejrzewa. Celia nazwała księcia kur­ kiem na dachu. Kilka lat później poeta Dryden nazwie go jeszcze gorzej. - Czy to twoja robota, George? Buckingham kazał słudze podać sobie zmiętą kartkę, rozprostował ją i przeczytał. Na jego twarzy odmalowa­ ła się pogarda. - Ach, to. Tak, słyszałem tę piosenkę. Kto ci to dał, Kit? - Zostawił ją w moim pokoju przyjaciel lub wróg, obojętnie. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Cóż, ja nie wchodzę po kryjomu do cudzych po­ koi. - Patrzył Kitowi prosto w oczy, jednak to jeszcze o niczym nie świadczyło, gdyż Buckingham słynął z te­ go, że im bardziej kłamie, tym bardziej wydaje się szczery. - Jestem twoim przyjacielem, Kit. Powinieneś się wstydzić. Tamtego wieczoru, kiedy Celia mówiła o twoim triumfie, słyszało jej słowa około stu osób. A nawiasem mówiąc, nie ma w tej balladzie niczego, czego mógłbyś się wstydzić. Kit miał ochotę zabić każdą z tych stu osób. A naj­ bardziej pragnął zabić samego siebie. On to bowiem przywiódł ją do tamtego postępku, zakładając się o jej cnotę. Teraz jej imię było powtarzane na ulicach i placach jako imię ladacznicy. Musi jak najprędzej zobaczyć się

z nią i przysiąc, że to nie on napisał ten alkowiany do­ nos, wystawiający ją na szyderstwo świata. Owszem, zachował się jak ostatni nędznik, przyjmując propozy­ cję zakładu, jednak nie miał aż tak plugawej duszy, by mścić się na niej w ten sposób. Pozostawiając zmiętą kartkę w rękach księcia, rzekł głosem zimnym jak styczniowy wiatr od Szkocji: - Nie wiem, w co mam wierzyć, George, ale chyba muszę przyjąć, że to, co powiedziałeś, jest prawdą. - Rozsądne założenie - odparł beztrosko Buckin­ gham. - Warto pamiętać, że jesteśmy starymi przyja­ ciółmi, Kit. Wspólnie przeżyliśmy wiele ciężkich chwil na kontynencie. Zdarzało się, że dzieliliśmy się ostatnią kromką chleba. Odszukaj tego, kto napisał tę balladę, i zabij go. Sprawisz mi tym wielką przyjemność. Wściekłość ponownie owładnęła Kitem, ale tym ra­ zem nie miał przeciwko komu jej zwrócić. - Bądź tego pewny, George, i zadbam o to, żeby umierał powoli. Oddalił się, prawie biegnąc. Nie mógł znieść towa­ rzystwa. Pragnął być sam. Musiał duchowo przygoto­ wać się do odwiedzin na Strandzie. Buckingham odprowadził go wzrokiem do zakrętu alejki. Rzecz rozwijała się lepiej, niż przypuszczał. Na­ pisawszy balladę, przekazał ją jednemu ze swych agen­ tów, żeby ją powielił i rozrzucił po mieście. Miał na­ dzieję, że wyjdą z tego niezłe komplikacje. Tak też się stało. Królik był bliski wpadnięcia w sidła.

Zrobił nawet więcej. Napomknął wczoraj niby mi­ mochodem w obecności Dorothy Lowther, iż jeden z dwojga głównych bohaterów ballady nie wie nic o tym, że pani jego serca jest pośmiewiskiem całego Londynu. Dorothy połknęła haczyk. Nie mogła ścierpieć, że Kit Carlyon, człowiek, którego nienawiła z całej du­ szy, żyje sobie w błogiej nieświadomości. Pewnie wy­ czekała, aż na dłużej opuści swój apartament, i podrzu­ ciła mu tekst ballady. Tak, musiała to zrobić Dorothy, nikt inny. A teraz jego przyjaciel Kit popędzi do swej pani, żeby upewnić ją co do swej niewinności. A on, Buckingham, będzie na to wszystko patrzył i bawił się setnie. Życie było ciekawsze od książek czy sztuk te­ atralnych. Natomiast Kit wolałby raczej żyć w książce niż w prawdziwym świecie, odkąd jego życie stało się tak nieznośne. Postanowił odwiedzić Celię już dzisiaj. Mu­ siał jednak czekać zmroku, by pod osłoną przyjaznej ciemności wślizgnąć się do jej domu. Inaczej dokumen­ tnie skompromitowałby ją w oczach sąsiadów i plotki przybrałyby jeszcze na sile. Nieświadom, że dwie grupy szpiegów śledzą jego poczynania, przebrał się w ciemne, nie rzucające się w oczy ubranie, przypasał rapier z damasceńskiej stali, wsunął do pochwy sztylet z prostą rękojeścią, a gdy za­ częło się zmierzchać, wyruszył na miasto. Jak zawsze skorzystał z łodzi. Nie zauważył wiosło-

wego czółna, które podążało za nim. Siedział w nim jednooki wraz ze swoim kompanem. Obaj nareszcie mieli to, na co od dawna czekali - galant z pałacu zde­ cydował się na gruchanie ze swoją gołąbką. Zmierzch gęstniał, ale w innej ciemności miał niebawem pogrą­ żyć się ów romansowy kawaler. Łódź dobiła do brzegu i Kit wyskoczył na nabrzeże. Szedł teraz wąską uliczką, wiodącą wprost ku domowi Celii. W niektórych oknach widać było płomienie świec, ale wiele domów było całkiem pogrążonych w mroku. Mieszkańcy ich albo wyjechali, albo leżeli w masowych grobach. Uliczka była pusta. Odkąd Lon­ dyn stał się miastem pokaranym przez Boga, nikt nie miał odwagi włóczyć się po zmierzchu. Nikt z wyjąt­ kiem złoczyńców. Wynajęci przez Renwicka bandyci zaatakowali, kie­ dy Kit na chwilę się zatrzymał, żeby poprawić pas, z którego zwisał rapier. Jednooki doskoczył z tyłu i chwycił go za gardło - był to wypróbowany sposób, by pozbawiając głosu ofiarę, uniemożliwić jej wezwa­ nie pomocy. Następnie chudy zdzielił go kijem przez skroń. Kit upadł. Chudy kilkakroć wzniósł kij i kilkakroć go opuścił. Jednooki przyszedł mu w sukurs. Kie­ dy stwierdzili, że „romansowy kawaler" ma dość, za­ przestali katowania. Stało się to wszystko na oczach szpiega księcia Buc­ kingham, który, nie zwlekając, opuścił swoje stanowi­ sko, by zameldować księciu o zdarzeniu.

Na chwilę przed tym, zanim szponiaste dłonie jedno­ okiego zacisnęły się na jego gardle, Kit uświadomił so­ bie, że nie może żyć bez Celii. Miłował ją całym sercem i duszą. Nagle zabrakło mu powietrza, a straszliwy cios w głowę pozbawił go przytomności. Kiedy się ocknął, usłyszał szum krwi pulsującej w uszach. Jego ciało było siedliskiem okrutnego bólu. Nic nie widział, tak z przy­ czyny ciemności, jak i krwi zalewającej mu oczy. Jedy­ ną jego myślą było, że musi się dowlec do celu swej podróży. Od domu Antiquisow dzieliło go zaledwie kil­ kanaście metrów. Jęcząc i charcząc, zaczął się czołgać. Ponownie stracił przytomność, gdy wyczuł dłońmi gładkie stopnie schodów. Potem co chwila odzyskiwał świadomość, lecz tylko połowicznie. Od świata rzeczywistego dzieliła go jakby zasłona z półprzezroczystej materii. Widział cienie, ale nie widział osób. Słyszał głosy, ale nie rozróżniał słów. Ktoś chwycił go za ramiona, a potem zdejmował zeń ubranie. Kit próbował przemówić, ale zdrętwiałe wargi odmawiały mu posłuszeństwa. Poczuł, że kładą go na czymś miękkim. Był w łóżku czy też leżał na polu bitwy? Przestał odróżniać teraźniejszość od przeszłości. Znów był żołnierzem, który raz walczy bronią, raz zaś gitarą. Uśmiercał wrogów, a koń pod nim rzucał się jak szalony. Pojawiła się Anna. Dlaczego tak długo jej nie było? Przecież wyszła tylko po wodę. Zmoczoną w tej wodzie chusteczką obmywała mu twarz. To musiała być

Anna, lecz równocześnie w jakiś sposób wiedział, że to nie może być Anna. Coś złego działo się z jego oczyma. Przed chwilą widział ją, a teraz widzi tylko ciemność. Czuł jedynie jej delikatne dłonie, kojące jego ból. Koniecznie musiał upewnić się, czy nie ulega zwi­ dom i omamom. Odwrócił twarz w stronę, skąd docho­ dził go jej cudowny zapach. Pachniała ziołami pól i ogrodów. Czy to ty, Anno, moja miła? - zapytał lub przynajmniej wydawało mu się, że zapytał, i znów za­ padł w otchłań nieświadomości. Celia z zapartym tchem śledziła rozpaczliwe wysiłki Kita wydobycia się z mroku. Pomagała mu w tym, jak mogła. Smarowała posiniaczone ciało kojącym balsa­ mem, przykładała kompresy z ziół na obrzmiałą twarz, poiła wzmacniających bulionem. W pewnej chwili dźwignął głowę, spojrzał na nią nic nie widzącymi oczyma i wyszeptał: „Czy to ty, Anno, moja miła?". Po­ tem te jego oczy, niegdyś tak piękne, a teraz oszalałe z bólu, jakby zapadły się w głąb, zwiotczał i opadł na poduszki. Willem, który stał obok z miską w rękach, zamruczał niespokojnie: - Ciężka z nim będzie przeprawa, panienko. Czy aby poradzisz sobie, gdy znowu wpadnie w to swoje delirium? - Na razie jest słabszy od dziecka. Zobacz, prawie nie oddycha. - Wzięła już prawie suchą szmatkę z jego czoła i zanurzyła ją w wywarze. Kim była kobieta, której imię wymówiły jego usta?

Jedną z panien na dworze królowej, której ona, Celia, z jakiejś przyczyny nie poznała? Nazwał ją swoją naj­ milszą. Cóż, przecież każdy mężczyzna ma swoją uko­ chaną, więc dlaczego Kit miałby być tu wyjątkiem. Ale w takim razie skąd ów ból, który przeszył jej serce, gdy usłyszała w jego ustach imię tej kobiety? Czyżby była zazdrosna? Czyżby spodziewała się, że jego ukochana ma na imię Celia? Boże, pozwól jej myśleć rozsądnie. Przede wszystkim musiała zapewnić mu opiekę. Na szczęście kije, które na niego spadły, nie połamały mu kości. Jednakże rana głowy była bardzo poważna i to ona powodowała, że nie mógł odzyskać przytomności. Praktyka uczyła, że z obrażeniami głowy bardzo różnie bywa. Czasem ranny nagle gasł i umierał, a czasem po długim okresie bezprzytomności budził się do życia jak­ by nigdy nic. Świętej pamięci Adam Antiquis nazywał mózg czło­ wieka siedliskiem rozumu. Kiedy owo siedlisko zosta­ nie wstrząśnięte i uszkodzone, tylko bardzo mądrzy lu­ dzie, i to z bożą pomocą, mogą przywrócić chorego do zdrowia. Jedyna więc nadzieja w tym, że obrażenia Kita są bardziej zewnętrzne niż wewnętrzne. Celia wznosiła żarliwe prośby ku Bogu, by ulitował się nad nieszczęś­ nikiem i pozwolił mu w innym miejscu i w innym cza­ sie dokończyć swych dni. Podjęła już decyzję. Nie będzie ulegała emocjom i uczuciom. Musi wyzwolić się z gniewu i miłości i przemienić w troskliwą opiekunkę. Stan Kita wyma-

gał jej stałej przy nim obecności. A ponieważ do życia niezbędny jest sen, będzie czuwała przy chorym na zmianę z Willemem. Podobnie czynił jej ojciec, gdy przywożono mu ciężko chorych pacjentów. Ani ona, ani Adam nie mieli studiów medycznych, lecz astrologowie łączyli wiedzę o gwiazdach z wiedzą o ciele człowieka i często przez biednych, których nie stać było na pra­ wdziwego medyka, traktowani byli jak lekarze. I jak­ kolwiek żaden szanujący się astrolog nigdy nie twier­ dził, że może zastąpić medyka po studiach, nie zbywało im na pacjentach. Swoje leczenie opierali na znajomo­ ści dobroczynnego działania ziół i znajomości... gwiazd. Bo najczęściej się zdarzało, że to właśnie ho­ roskop dyktował im zastosowanie takich a nie innych środków leczniczych. Celia wstała i nakazawszy Willemowi czuwać przy chorym, skierowała się ku drzwiom. Chciało jej się jeść, a poza tym musiała umyć się i przebrać w czyste szaty. Adam często powtarzał, że opiekunka tylko wtedy mo­ że być dobrą opiekunką, jeśli sama jest silna i zdrowa. A siłę i zdrowie zapewniały pożywne jedzenie i czy­ stość. Stojąc już w drzwiach, rzuciła ostatnie spojrzenie na Kita. Leżał nieruchomo, z głową na dwóch poduszkach. Zanikał mu już ziemisty kolor z twarzy, w miejsce po­ piołu pojawiły się na policzkach gorączkowe rumieńce. Nie podobały się jej, musiała jednak pogodzić się z fa­ ktami. Medyk ma za zadanie radzić sobie z tym, co jest,

a nie z tym, co chciałby, żeby było. Najgorsze jest okła­ mywanie siebie samego, zwykł powtarzać Adam. Umiejętność patrzenia prawdzie w oczy - oto, co win­ no charakteryzować prawdziwego medyka. Te i inne mądre rady i przestrogi ojca warte były zapamiętania. Czasem Kit rzucał się i szarpał na sobie nocną ko­ szulę. Jeżeli tej nocy również się to powtórzy, zmuszona będzie napoić go wywarem z maku. Postanowiła bo­ wiem najpierw pozwolić sobie na dwugodzinną drzem­ kę, potem zaś, zwolniwszy Willema, czuwać przy cho­ rym przez całą noc. Kit znajdował się w miejscu, o którym nie myślał już od wielu lat. Szedł szeroką plażą, a przy nim kroczyła Anna. Morze było spokojne, szafirowe. Wiedział, że to Morze Śródziemne, morze w środku ziemi. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek je zobaczy. Minęło już sześć lat, odkąd uciekł z bitewnych pól Worcester, zostawiając w Anglii przykutego do łóżka ojca. Był jedynym dzieckiem sir Christophera z drugie­ go małżeństwa. Matka umarła przy porodzie. Zrobiła swoje, czyli urodziła mężowi dziedzica, i odeszła bez­ powrotnie. A dziedzic był bardzo potrzebny. Jedyny syn sir Christophera z pierwszego małżeństwa umarł w wieku dwudziestu lat podczas epidemii gorączki i od jego śmierci aż do urodzenia Kita przyszłość rodu była zagrożona. Ojciec traktował Kita z chłodną rezerwą. Kiedy

chłopak skończył siedemnaście lat, wybuchła wojna do­ mowa. Poszedł do walki w miejsce ojca. Sir Christo­ pher miał siedemdziesiąt lat i nie mógł wypełnić swych obowiązków wobec króla. Ojciec i syn nigdy już więcej się nie spotkali. Młodzieniec dołączył do armii króla Karola wraz z niewielką drużyną kiepsko uzbrojonych dzierżawców. Carlyonom nie przelewało się, ale nie by­ li też biedakami. Dopiero Cromwell wpędził ich w nę­ dzę. Cierpiący i bliski śmierci, sir Christopher zmuszo­ ny został do sprzedaży za śmiesznie niską cenę całego majątku kupcowi, który był protegowanym Cromwella. Pozostał mu jedynie dom wraz z ogrodem. Umarł gnębiony myślą, że dziedzic rodu nie będzie mógł już niczego odziedziczyć. Po latach, kiedy Kit po­ wrócił do kraju wraz z królem, nie dało się już unieważ­ nić transakcji, ponieważ mimo wszystko była to sprze­ daż. Kupiec zatrzymał ziemię. Jedynie ci, którzy utracili włości wskutek nielegalnych konfiskat, mogli docho­ dzić swych praw. Tak więc Kit został dziedzicem bez ziemi. Najpierw przez szereg lat był wygnańcem. Tułał się wraz z następcą tronu po dworach Europy, cierpiąc mę­ ki upokorzenia z powodu konieczności korzystania z łaski wielkich tego świata. Rósł w nim wewnętrzny opór, aż wreszcie zbuntował się. Poprosił Karola, aby zwolnił go ze służby i pozwolił zostać zawodowym żoł­ nierzem. Karol wyraził zgodę. Kit udał się więc do Włoch i przyłączył do kompanii najemników, którzy

wynajmowali się do ochrony kupców podczas ich po­ dróży na Bliski Wschód. Na morzu i lądzie najgroź­ niejsi i najbardziej łupieżczy byli wówczas rabusie tu­ reccy, toteż żołnierze broniący towarów nie mogli uskarżać się na brak zajęcia. Kitowi różnie się wiodło. Nieprzywykły do wypeł­ niania rozkazów, zerwał z dawnymi kompanami i zor­ ganizował własny oddział. Przypadek zdarzył, że prze­ bywając w pewnym miasteczku portowym na południu Włoch, poznał posuniętego już w latach kupca, który szukał wojskowej obsady dla swej niewielkiej floty kur­ sującej po Morzu Egejskim. Zawarli umowę i w ten sposób zakończyła się wreszcie tułaczka Kita i jego drużyny. Oczywiście wyruszali na wyprawy kupieckie, zawsze jednak wracali do tego samego portu. Wtedy to właśnie Kit nauczył się gry na gitarze. Włochy urzekły go. Był to kraj, gdzie ludzie na co dzień żyli sztuką. Grali, śpiewali i modlili się w świąty­ niach pamiętających chrześcijańskich męczenników. Dziełem sztuki była nawet przyroda - ziemia, morze i niebo. W domu kupca Kit poznał jego córkę, Annę. Osiem­ nastoletnia, pełna temperamentu czarnowłosa dziew­ czyna zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Pobrali się w miesiąc później z błogosławieństwem oj­ ca. Wpierw jednak Kit upewnił pryncypała, który miał się stać jego teściem, że nie zamierza wracać do Anglii. Wiedział już o śmierci ojca i o stracie majątku. Do kraju

nic go nie ciągnęło. Pokochał Włochy i odnalazł tu mi­ łość swego życia. Był wspólnikiem swego teścia, mężem pięknej ko­ biety i ojcem półrocznego chłopaczka. Co jakiś czas musiał jednak opuszczać rodzinę, by udać się w podróż z towarami. Tym razem miał wziąć kurs na Afrykę. An­ na odprowadziła go do samego nabrzeża. Podała mu małego Cecco, którego wziął i czule pocałował. Udał mu się ten synek. Miał różową buzię, zielone oczęta i kręcone kasztanowe włoski. Miłość Włochów do dzie­ ci była czymś, co Kit doceniał i co również odnalazł w sobie. W dzieciństwie i młodości brakowało mu cie­ plejszych uczuć, a tutaj znalazł ich obfitość. Sądził do­ tąd, że jest chłodny z natury, lecz Włochy i Anna na­ uczyły go żarliwości serca. Przycisnął synka do piersi. Wtedy Anna rzekła: - Ach, mój Cristoforo, nie opuszczaj mnie. Czy nie mógłbyś zostać? Wiem, że to głupie, ale boję się tej po­ dróży. Pochylił się i pocałował ją. Walcząc teraz o życie na jakimś łóżku w Londynie, pamiętał i przeżywał ponownie tamtą scenę rozstania. Był równocześnie w porcie na południu Włoch i w mieście nawiedzonym przez dżumę. Przeszłość i teraź­ niejszość zlały się ze sobą. Kochał dwie kobiety naraz. W jednym przypadku była to miłość dojrzałego mężczy­ zny, w drugim zaś młodzieńcze zauroczenie i upojenie

wygnańca, który z przeraźliwego zimna samotności wszedł do ciepłej izby tkliwych rodzinnych uczuć. W jego osobliwym śnie Anna i Celia przemieszały się. Kiedy spoglądał na Annę, widział Celię, jej piękne szare oczy i pyszne blond włosy, które nagle skręcały się w lśniące, jakby nasmarowane oliwą czarne pier­ ścienie. Która z nich żegnała go tam na nabrzeżu, która zaś pochylała się nad łóżkiem, gdy śnił o utraconej prze­ szłości? Anna czy też ta druga? Stwierdził, że Anna, bo właśnie ujrzał czarne jak wę­ gle oczy, w których płonął żar namiętności. - Nie będzie mnie tylko przez kilka tygodni - rzekł i aż dziwne, że nie zapłakał teraz nad tymi słowami. Kiedy wrócę, zajmę się już tylko interesami, a ktoś inny będzie dowodził oddziałem. Wybudujemy biały dom na wzgórzach i damy naszemu Cecco tylu braci i tyle sióstr, że nasza rodzina będzie mogła rywalizować pod względem liczebności z Medyceuszami z Florencji. Mówił to, by ją uspokoić, ona zaś domyśliwszy się te­ go, obrzuciła go spojrzeniem tak namiętnym, że niemal pożałował, iż był z nimi Cecco. Mógłby wtedy poszukać jakiegoś ustronia i kochać się z nią z szumem morza w uszach i krzykiem ptactwa nad głowami. Ta scena była tak plastyczna, jakby przeżywał ją po raz pierwszy, jakby nie było przeszłości, która przeminęła, i jakby to, co na­ stąpiło później, nigdy nie miało miejsca. O latach spędzonych we Włoszech nikomu dotąd nie opowiadał. Pragnął o nich zapomnieć, gdyż były zbyt

szczęśliwe, a życie przeszłością uczyniłoby zeń czło­ wieka zamkniętego na teraźniejszość, więc w jakimś sensie umarłego. Zdarzały się długie okresy, kiedy nie mógł sobie nawet przypomnieć twarzy Anny. A teraz stała przed nim w wietrze wiejącym od morza, piękna i kusząca. Przez chwilę migotał mu przed oczyma pejzaż mor­ ski, który stopniowo szarzał, aż wreszcie znikł na dobre. Nie było Anny, nie było Cecco. Pastelowe plaże połu­ dniowych Włoch przemieniły się w ciemność. Ktoś podtrzymywał mu głowę i karmił łyżeczką. Po­ karm miał smak piołunu. Słodycz miłości przeminęła. Gdzie Cecco, którego można było całować bez końca? Gdzie Anna o gorącym sercu i wspaniałym ciele? Cie­ mność. Ciemność i gorycz piołunu. Spokój śmierci. Willem, który właśnie wlewał do ust chorego gęsty ziołowy likwor, zauważył, że dzieje się z nim coś nie­ dobrego. Zdawało się, że chory przegrywa walkę ze śmiercią. Jego oddech stracił rytmiczność, a potem cał­ kiem osłabł. Sługa przeląkł się i wezwał Celię. Wbiegła w nocnej koszuli, z włosami ujętymi w pątlik, gdyż po całonocnym czuwaniu właśnie gotowała się pójść do łóżka. W tej samej chwili z ust chorego wydobyły się urywane poświsty i jęki, jakby w swoim śnie toczył ja­ kieś straszliwe potyczki i boje. Jak najszybciej trzeba było mu ulżyć w jego cierpieniu. Celia odebrała butelkę z likworem Willemowi i resztę dawki sama podała cho­ remu.

Kit wkrótce się uspokoił i zapadł w głęboki sen. Po­ zazdrościła mu tego snu. Kto ją napoi odurzającym wy­ warem, by mogła zapomnieć o bólu, który szarpał jej duszę? Willem nadal był pod wrażeniem majaczeń chorego. - On kilka razy wzywał cię, panienko. A potem mó­ wił coś o jakiejś Annie. I tak na przemian. Widocznie to uderzenie w głowę całkiem pomąciło mu zmysły. Celia przez dłuższą chwilę przyglądała się w milcze­ niu twarzy człowieka, którego kochała, a który wciąż poił ją samą goryczą. - Możliwe, że nigdy nie wyzdrowieje. Możliwe też, że nie dożyje jutra. Wszystko jest w rękach opatrzności. - Tak, o wszystkim decyduje Bóg, ale my też nie możemy się poddawać - odparł Willem, który kochał Celię jak córkę i wszystko by zrobił dla zaoszczędzenia jej boleści. - Grant, żeby nie dawać przystępu do siebie czarnym myślom. Myślę, że on już niebawem zmoże chorobę i zagada do nas normalnie. Ale tak się nie stało, ani tego dnia, ani też następ­ nego. Nie rozpoznawał ich i mimo że oczy niekiedy miał otwarte, wydawał się ślepcem. Jednak musiał coś widzieć, gdyż pewnego razu, gdy rozsunęła zasłony, by dać przystęp do wnętrza słonecznemu światłu, a słońce tego dnia było wyjątkowo jaskrawe, gwałtow­ nym ruchem ramienia przesłonił sobie oczy. Dowodziło to, że widział światło. Czy jednak widział przedmioty i osoby?

Raz nawet pomyślała w rozpaczy, siedząc przy nim w samej tylko nocnej koszuli, że on po prostu nie chce jej widzieć, że nie ma woli widzenia teraźniejszości. Jak gdyby zasmakował w tych ustawicznych powrotach do tamtych dni przed laty, kiedy spotykał się z jakąś Anną nad jakimś morzem w jakimś kraju. Czasem opuszczał nadmorską plażę i powracał do ogrodów Whitehallu i wówczas wiedziała, że kobietą, z którą stoi przy zega­ rze słonecznym czy też siedzi na ławce nad Tamizą, jest ona, Celia Antiquis. Zafascynowana tą zagadką, ujęła jego twarz w obie dłonie, zwróciła ją ku sobie, wejrzała w zieloną toń jego oczu i rzekła mocnym głosem: - Kit, spójrz na mnie. Powiedz, kogo widzisz? Po chwili usłyszała w odpowiedzi: - Och, kocham cię. Kocham cię nad życie. Gdyby choć mogła jednoznacznie stwierdzić, że do niej kierował te słowa. Była przecież jeszcze ta Anna, która stała pomiędzy nią a nim. Tego popołudnia po krótkiej drzemce postanowiła wybrać się na zakupy. Wyszła z domu i skierowała się uliczką ku placu targowemu. Wtem zza zakrętu wyje­ chał wóz śmierci. Niezwykły widok, ale londyńczycy zdążyli się już doń przyzwyczaić. Celia pod tym wzglę­ dem nie była wyjątkiem. W ostatnim okresie wielokrot­ nie mijała wozy śmierci i nie budziło to w niej żadnych szczególnych emocji. Dziś stało się inaczej.

Spoglądała na stertę obnażonych ciał, na twarze wy­ krzywione w śmiertelnym grymasie, na wystające z kłębowiska kościste członki, na czarne jamy ust i na­ gle poczuła się pyłkiem niesionym przez wiatr, okruszy­ ną świata, istotą bardziej bezbronną od mrówki czy żu­ czka. Już od wielu tygodni śmierć zbierała bogate żni­ wo i jedynym rozsądnym rozwiązaniem problemu po­ chówków były masowe groby, które kopano na skwe­ rach i placach. Właśnie do tych grobów dowoziły ciała wozy śmierci. Celia pomyślała o Kicie i jego fizycznym wycieńcze­ niu. Wiedziała już, że kto był słabszej kondycji, ten zarażał się i marł w pierwszej kolejności. Dlatego między innymi dżuma czyniła większe spustoszenie wśród biedaków. Straszna jednak była dla wszystkich. Gwałtownie przyby­ wało domów oznaczonych czerwonym krzyżem. Ulice zaczynały porastać trawą. Przechodnie, mijając się, przy­ kładali do ust i nosa chusteczki skropione octem. Zdarzały się wypadki, jakkolwiek na szczęście nieliczne, odmowy przez lekarzy niesienia pomocy, jak również zamykania świątyń przez kapłanów. A nad udręczonym miastem wciąż świeciło słońce. - Gdyby tylko zelżał ten upał i zechciało popadać - usłyszała Celia swoje własne słowa. Próbowała nawet sobie to wyobrazić. Ujrzała zasnute chmurami niebo, usłyszała deszcz bębniący po dachach i okiennych parapetach, poczuła zapach zroszonej tra­ wy. Idąc śladem ojca, wiązała ze sobą nietypowe dla tej

strefy klimatycznej upały z klęską morowego powie­ trza. Rozumiało się samo przez się, że to właśnie nad­ mierny gorąc wypędził czarne szczury z ich kryjówek i sprawił, że zaczęły biegać po ulicach, wciskając się również do domostw. To właśnie ten skwar powodował, że idąc, zlewała się potem i oddychała otwartymi usta­ mi niczym wyjęta z wody ryba. Minęła godzina i znów siedziała przy chorym. Nagle poczuła na sobie jego wzrok. Kiedy na niego spojrzała, na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. Dopiero przechadzał się z Anną, kim jednak była ta kobieta o jasnych włosach i oczach koloru północnego nieba? Wiedział jedynie, że była kimś bardzo mu drogim. Wy­ czuwał jej subtelny zapach, rozkoszował się delikatno­ ścią jej dłoni. Przeszył go świetlisty promień radości. Dotknąwszy jego czoła, Celia z zaskoczeniem stwierdziła, że jest chłodne, prawie normalne. Była to jednak dopiero pierwsza niespodzianka. Chwycił ją bo­ wiem za rękę i przyciągnął ku sobie. - Moja ukochana - rzekł - rozbierz się i połóż przy mnie. Tak bardzo cię potrzebuję. Nad Celią otworzyło się niebo. Teraz była pewna, że te słowa skierował do niej. Oczekiwał od niej pomocy i po­ ciechy i nie mogła pozostać głucha na jego prośby. Kim była ta kobieta, która w samej bieliźnie wślizg­ nęła się do łóżka zajmowanego przez mężczyznę? Czy naprawdę była to ona, Diana, Celia Antiquis? Czy na­ prawdę to jej ręce wzięły jego głowę i przytuliły ją do

piersi, które natychmiast zaczął ssać, jak gdyby sprag­ niony pokarmu życia? Wkrótce uspokoił się i zasnął. Jego regularny oddech wskazywał, że jest to normalny sen. Mimo to pozostała w łóżku, rozkoszując się ciepłem jego ciała. Cieszyła się, że ofiarowała mu ukojenie, że już nie błąka się w gąszczu swoich wizji. Teraz czuwała nad jego snem niczym kapłanka strzegąca świętego ognia. W końcu jednak wzięło górę zmęczenie. Zapadła w płytką drzemkę. Nie wiedział, kiedy się obudził, jeśli w ogóle się obu­ dził. Odkrył, że leży w ramionach kobiety, która przy­ tulała jego głowę do swych piersi. Zachował się zgodnie z instynktem i nawykiem - uniósł się nad nią i począł całować i pieścić jej ciało. Nie było to ciało Anny, tamto znał bardzo dobrze, ale ciało Celii-dziewicy. A myślał, że utracił ją na zawsze. Więc mógł to być sen. Celia odeszła i istniała jedynie we śnie. Ale śnie tak rozkosz­ nym, iż życzył sobie, by nigdy się nie skończył. Celia obudziła się w chwili, kiedy Kit ściągał z niej nocną koszulę. Wiedziona wstydem, odsunęła się od niego. Spojrzała w jego nie widzące oczy, które patrzy­ ły na nią, lecz nie poznawały jej. Mimo że nie miał już gorączki, nadal był więźniem własnego wnętrza, ucie­ kinierem ze świata zewnętrznego. Była chwila, kiedy mogła jeszcze wyślizgnąć się z jego ramion i zachować swoje dziewictwo, mimo że nikt w mieście za dziewicę jej nie uważał. A jednak coś

pchało ją w przeciwnym kierunku. Możliwe, że była to miłość, możliwe też, iż świadomość, że taka chwila już więcej się nie powtórzy. Niewykluczone, że chciała dać mu to, czego pragnął, aby przejęcie na własność Latter nie wspierało się na kłamstwie i by mógł żyć tam w po­ koju. Możliwe na koniec, że była to z jej strony ostatnia próba uleczenia go, wyrwania z zamkniętego kręgu wspomnień. Czuła jednak, że to, co się działo, działo się z konie­ czności, było zgodne z naturą i przyzwoloną przez Bo­ ga miłością. Sprawdzał się postawiony przez nią kiedyś horoskop. Mówił on, że oboje zejdą się ponownie po okresie bólu i rozpaczy. I tak właśnie było. Okres bólu minął i doszło do spotkania. Cokolwiek to było, było przyjemne i podniecające. Jej policzki pałały, oddychała jak po biegu. W chwili gdy traciła dziewictwo, poczuła krótki ból, ale kocha­ nek jej postępował z nią tak delikatnie, że szybko zapo­ mniała o tej dolegliwości. Zjednoczyli się w namięt­ nym uniesieniu, jakie osiągnąć mogą tylko miłujący sie­ bie nawzajem kobieta i mężczyzna. W swoim śnie Kit wiedział, że musi czegoś dopełnić. Miał na palcu pierścień, którym musiał obdarować ko­ chankę w zamian za to, co mu ofiarowała. Oddała mu rzecz najcenniejszą, swoje dziewictwo. Uczyniła to z czułością i słodyczą kochającej istoty. Zdjął pierścień z palca i wsunął go na jej palec. Usły­ szał jakby z oddali swój głos:

- Niech pierścień ten będzie świadectwem naszego ślubu. Powiedziawszy to, ponownie złożył głowę na jej miękkiej piersi i zapadł w głęboki sen. Celia odczekała chwilę, po czym wstała z łóżka. Pierwszą jej myślą było, że to, co się stało, stało się poza świadomością Kita. Drugą, że Kit w żadnym wypadku nie może się o tym dowiedzieć. Nie chciała, by ten te­ mat stanął między nimi, kiedy odzyska przytomność. Spaliłaby się wówczas ze wstydu i upokorzenia. Nie­ chaj więc ta noc będzie wyłącznie jej sekretem. Wynikało stąd, że Kit musi powrócić do pałacu, pod opiekę królewskich medyków. Odeśle go już jutro. Za­ chowa jednak pamiątkę tej miłosnej nocy - pierścień z rubinem. Ostatecznie miał go prawo stracić, wygry­ wając Latter. Bo dopiero teraz mógł naprawdę czuć się zwycięzcą. Podbił w miłosnym boju Celię Antiquis, córkę astrologa, czyniąc ją całkiem inną osobą.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Willem zaskoczony był wyludnieniem Whitehallu. Kiedy ostatni raz był tutaj, wszędzie kręcili się słudzy i dworzanie. Teraz dwór był całkowicie opustoszały i nawet psów nigdzie nie było widać. Odźwierny przy bramie poinformował go, że książę Buckingham nadal przebywa w swoich apartamentach, przygotowuje się wszakże do ich opuszczenia. Monarcha wyjechał już do Salisbury, skąd ma się przenieść do Oxfordu. Sroga za­ raza, niczym nielitościwy pan swe sługi, przepędzała nawet największych tego świata. Strażnik przez cały czas przyglądał się podejrzliwie człowiekowi leżącemu na noszach. Kit Carlyon niewie­ le się różnił od trupa. Celia przed rozstaniem podała mu wywar z maku, aby bezboleśnie zniósł podróż powrot­ ną do Whitehallu. - Jesteś pewien, że nie ma w sobie zarodków dżumy? - Przysięgam na pamięć mej matki - odparł zdecy­ dowanie Willem. - Nie śmiałbym zwodzić cię, panie, w tak poważnej sprawie. Ma on groźną ranę na głowie, co zresztą jest widoczne. Śpi teraz, ponieważ ci, którzy się nim opiekowali, dali mu do wypicia wywar z maku.

To przyjaciel księcia Buckigham. Wielokrotnie prosił w gorączce, by go odwieźć do księcia. - Zaczekajcie w takim razie - rzekł odźwierny i po­ słał do pałacu jednego z próżnujących pod ścianą po­ słańców. Nie minęły dwa pacierze, gdy w perspektywie alei po­ jawił się sam książę. Szedł spacerowym krokiem za po­ słańcem, jakby codziennie otrzymywał tego rodzaju prze­ syłki. Zbliżył się do stojącej przy furcie grupy. Spojrzał w dół, na nosze, i na jego twarzy wykwitł dziwny uśmiech. Zwrócił się do Willema, cedząc każde słowo: - Widziałem cię, przyjacielu, już wcześniej. - Tak, mości książę - odparł bez lęku Willem. - Jesteś sługą panny Celii Antiquis. - Tak. Toteż polecono mi wykonać to zadanie, z której wywiązałem się najlepiej, jak potrafiłem. Oto twój przyjaciel, książę, sir Christopher Carlyon. Nieda­ leko naszego domu został on zaatakowany przez ban­ dziorów i pozbawiony przytomności. Nie odzyskał jej do tej pory, choć, jak się zdaje, pod innymi względami powrócił już do zdrowia. Wyczerpaliśmy wszystkie sposoby, by go uleczyć, i w końcu pozostało nam już tylko oddać go w ręce najlepszych w Anglii króle­ wskich medyków. Buckingham zmarszczył brwi. - Więc panna Celia się nim opiekowała? - zapytał, choć dobrze wiedział od swoich szpiegów, co działo się z Kitem przez ostatnie dni.

- Tak, a teraz przekazuje go wam, mości książę. Buckingham syknął ze złości. Ten pachołek rozma­ wiał z nim niemal jak równy z równym. Kiedy indziej kazałby zuchwalca oćwiczyć, dziś jednak gryzło mu coś duszę i postanowił przejść do porządku nad bezczelno­ ścią sługi. Ba, postanowił go nawet nagrodzić. Wyjął monetę i rzucił na ziemię przed Willemem. - To dla ciebie za fatygę - rzekł, po czym rozkazał noszowym, by udali się za nim. Willem przez chwilę zastanawiał się, czy schylić się po monetę, czy też pozostawić ją tam, gdzie upadła. Zdecydował w końcu, że grzechem byłoby obojętnie przejść obok leżącego na ziemi dobra. Poza tym uno­ szenie się honorem zarezerwowane było dla szlachetnie urodzonych. On, człek prosty, winien przestrzegać za­ sad praktyczności. Kiedy Kita wniesiono do pokoju i z noszy przełożo­ no na łóżko, Buckingham posłał po chirurga. Wiedział już, że będzie musiał pozostać w pałacu jeszcze przez jakiś czas. Z pewnością słudzy nie będą z tej zmiany planów zadowoleni, lecz, doprawdy, mniejsza z tym. To pana prawem jest gniewać się i złościć, sługa zaś musi słuchać. Nagle coś go zaniepokoiło. Podszedł do Kita i wziął go za rękę. Wielki pierścień z rubinem znikł z palca. Wiedział od szpiega, że napastnicy uciekli, niczego nie zabierając ofierze. Gdzie więc podział się pierścień? Kolejna zagadka do rozwiązania.

Przybył chirurg i z miejsca przystąpił do oględzin cho­ rego. W pewnym momencie Kit otworzył oczy i spojrzał na lekarza i księcia. Nie poznał jednak żadnego z nich. Na jego twarzy malowała się całkowita obojętność. Popłynęły kolejne dni. Stan Kita nie ulegał żadnym zasadniczym przemianom. Sińce zniknęły, rana na skro­ ni niemal zagoiła się, cera przybrała zwyczajną barwę, duchem wciąż jednak przebywał w innym miejscu i czasie. Zdawało się, jakby śnił na jawie. Rozma­ wiał z kimś po włosku, mówił o jakiejś Annie, czasem wzywał Celię, a raz nawet macając na oślep materac, złożył dowód, że spodziewał się znaleźć ją przy sobie w łóżku. Księcia zaczynało już irytować to przedłużające się oczekiwanie na wyzdrowienie przyjaciela. Zadręczał lekarza pytaniami. Ten wolał jeszcze niczego nie roz­ strzygać. Powiedział tylko, że w swojej praktyce zet­ knął się z dwoma podobnymi przypadkami. Jeden z chorych pozostał na zawsze w wyimaginowanym świecie, drugi zaś, mający więcej szczęścia, wyrwał się z okowów nieświadomości. - Im dłużej chory żyje w tamtym świecie, im bar­ dziej przywiązuje się do niego, tym mniejsze ma szanse na powrót do świata realnego - podsumował medyk. - Niech zatem szybciej zdrowieje - rzekł niecierpli­ wie książę. - Wkrótce muszę wyjechać do Salisbury. Kit spacerował wciąż po wybrzeżu, czasem z Anną, czasem sam. Raz czy dwa przechadzał się po ogrodzie

w towarzystwie Celii. Widział ją również w łóżku przy sobie i czuł ekstazę, którą w niej rozbudził. Coraz czę­ ściej zdarzały się jednak w jego śnie chwile prawdziwe­ go przebudzenia, zrazu krótkie, potem coraz dłuższe. Przeżywał je niczym antrakt w scenicznym przedsta­ wieniu sztuki, ale kiedy odnajdywał twarze patrzących na niego - lekarza, Buckinghama, sług i lokai - zazwy­ czaj odwracał się twarzą do ściany, dając tym znać, że nie ma ochoty na rozmowę. Wyzdrowiał dwa tygodnie później. Stało się to cał­ kiem nieoczekiwanie. Drzemał w fotelu przy otwartym oknie. Po raz któryś z rzędu szedł plażą. Był sam. Wi­ dział morze, słońce i nieliczne chmurki. Świat jakby na­ bierał przezroczystości. Co się stanie, gdy zupełnie zniknie? Co wtedy zobaczy? I co on w ogóle tutaj robi? Jego dom jest przecież gdzie indziej. Kiedy zadawał so­ bie te wszystkie pytania, jakby spiżowy dzwon rozko­ łysał się w jego głowie i począł donośnie dzwonić. Ru­ szył kalejdoskop minionych wydarzeń. Ponownie był na polach Worcester, obok niego kula wystrzelona z działa urwała głowę jednemu z towarzy­ szy broni. Walczył na statku, na śliskim od krwi pokła­ dzie. Gnał na koniu, kłując i ścinając uciekających nie­ przyjaciół. Stał w jasnym pokoju i spoglądał wzburzo­ ny na szarooką kobietę. Wreszcie szedł ciemną ulicą, gdy wtem szponiaste palce chwyciły go za... Krzyknął i rozbudził się. Wrócił do świata realnego. Znajdował się w swojej komnacie w Whitehallu. Ja-

kiś człowiek potrząsał nim. Spojrzał i rozpoznał Caleba, swojego wiernego sługę. - Co ja tu robię? - zapytał, wodząc spojrzeniem po ścianach i meblach. Anna, Morze Śródziemne, kałuże krwi, spienione konie, wszystko to ulotniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Caleb, gdzie ja byłem? - Chwała Najwyższemu, sir Kit. Nareszcie wrócił pan do nas. - Wróciłem? - Niczego nie rozumiał. - Czyżbym gdzieś wyjeżdżał? Czuł się tak, jakby naprawdę przebył ogromne odle­ głości w przestrzeni i czasie. Jego ostatnim wspomnie­ niem był wprowadzony w czyn zamiar odwiedzenia Celii. Pamiętał, że płynął łodzią. Lecz co stało się po­ tem? Jak znalazł się z powrotem w Whitehallu? Wie­ dział, że śnił o Annie i o Celii, ale błędnie oceniał czas snu. Zdawało mu się, że ów sen nie trwał dłużej niż jed­ ną noc. W rzeczywistości trwał cztery tygodnie. Uszczęśliwiony Caleb pobiegł po księcia Buckingham. Książę przybył bezzwłocznie. Ubrany był jak do podróży. Na głowie zamiast peruki miał jedwabny turban. - No cóż, wróciłeś do nas - rzekł z wyraźnym prze­ kąsem. Zachowywał się szorstko, jakby Kit przez te ostatnie tygodnie robił z niego głupca. - Nic o tym nie wiem, żebym gdzieś wyjeżdżał. Kit dźwignął się, żeby wstać z fotela, lecz osłabione no­ gi odmówiły mu posłuszeństwa. - Czyżbym był chory?

- Chory i nieprzytomny - potwierdził książę. - Co pamiętasz? Kit czuł na sobie twarde i badawcze spojrzenie księ­ cia, lecz nie przejmował się tym. Zaczynała go boleć głowa. - Pamiętam, że wieczorem opuściłem Whitehall, a potem... nic, czarna dziura. Boli mnie głowa. Czy ktoś mnie napadł? - Życie jest pełne niespodzianek. - Buckingham najwyraźniej bawił się z nim jak kot z myszką. - Wynająłem łódź, która miała mnie zawieźć do panny Antiquis. Chyba z niej wysiadłem i w tym miej­ scu pamięć mnie zawodzi. - Spojrzał niespokojnie na księcia. - Muszę ją zobaczyć, George. Muszę. W tam­ tym tygodniu zachowałem się wobec niej jak ostatni podlec. - W tamtym tygodniu! - Książę wybuchnął sarka­ stycznym śmiechem. - Przepadłeś na cały miesiąc jak kamień w wodę. Nikt nie potrafił udzielić o tobie żad­ nych informacji. Już myśleliśmy, że leżysz w jed­ nym z tych masowych grobów, o których strach wspo­ minać. Król opuścił Whitehall, a ja zostałem, by czekać na Kita Carlyona. Teraz wybieram się do Salisbury, do­ kąd i ty się udasz, kiedy w pełni odzyskasz siły. Pro­ ponowałbym jednak, żebyś po drodze wstąpił do Latter, jako że najwyższy czas objąć w posiadanie swoją własność. - Latter - powtórzył Kit, zaskoczony, że tym razem

to słowo nie wywołało w nim ani niesmaku, ani wyrzu­ tów sumienia. Wręcz przeciwnie, poczuł wyraźną ocho­ tę do tych odwiedzin. Jak gdyby ktoś rozgrzeszył go z niegodnego zakładu. Ale kto? Ostatnie tygodnie jego życia zasnuwała mgła. - Tak, pojadę do Latter, lecz naj­ pierw złożę wizytę pannie Antiquis i poproszę ją o prze­ baczenie. - Ach, tak - mruknął Buckingham, odwracając się do okna, by skryć złośliwy uśmiech. - Ale dopiero wte­ dy, gdy chirurg orzeknie, że gach z ciebie taki jak daw­ niej. A potem do Latter. Przekażę twoje korne ukłony królowi i powiem mu, że w najbliższym czasie poja­ wisz się na dworze. No i oczywiście, że żyjesz i czujesz się nie najgorzej. - Czy to ty, George, opiekowałeś się mną przez cały ten czas? Jesteś prawdziwym przyjacielem. - Nasza przyjaźń nie narodziła się wczoraj i nie zdmuchnie jej byle wietrzyk. - Buckingham poklepał Kita po ramieniu. - Cóż, widzę, że wracają ci na poli­ czki rumieńce. Teraz mogę spokojnie cię opuścić. - Wy­ ciągnął rękę, a Kit uścisnął ją z wdzięcznością. Książę szybkimi krokami opuścił komnatę i wyszedł na korytarz. Był w wyśmienitym nastroju. Gra jeszcze się nie skończyła, a on chciał być panem sytuacji. Celia Antiquis wciąż była nagrodą dla zwycięzcy. Szpiedzy na bieżąco donosili mu, co porabia i z kim się spotyka. Teraz pierwsza rzecz, jaką zrobi, to postawi Kitowi ho­ roskop.

Książę roześmiał się w głos. Wrócił do swych pokoi i uprzedził służbę, że nazajutrz opuszczają Londyn. Minął tydzień, tydzień męki niecierpliwości, i wre­ szcie medyk zezwolił Kitowi wybrać się na miasto. Kit od dawna już wiedział, że utracił pierścień. Bandyci, którzy go napadli, musieli ściągnąć mu go z palca. Głę­ boko przeżył tę stratę. Pierścień był bezcenną pamiątką po Annie, która podarowała mu go w dniu ślubu. A może było zupełnie inaczej. Pierwszej nocy po od­ zyskaniu przytomności miał cudowny sen, który ukoił je­ go duszę. Był z Celią w łóżku i, co było to dla niego cał­ kowitym zaskoczeniem, kochał się z nią. Na koniec ofia­ rował jej pierścień ze słowami, że odtąd jest jego żoną. Powiedziała coś wtedy do niego, ale gdy się obudził, nie mógł przypomnieć sobie jej słów. Rozstanie się z pierście­ niem nie łączyło się podczas snu z doznaniem utraty ani też zdrady. Szok nastąpił dopiero po przebudzeniu. Dwa dni później śnił ten sam sen we wszystkich szczegółach. Obudził się również w tym samym mo­ mencie. Paliła go niecierpliwość. Pragnął jak najszyb­ ciej spotkać się z Celią. Musiał dokończyć to, co roz­ począł miesiąc temu. Niechaj przychyli się do jego próśb i puści w niepamięć winy dworaka. Podtrzymywała go na duchu nadzieja na uzyskanie przebaczenia. Wreszcie wyruszył. Miał u boku Caleba i jeszcze jednego służącego. Uprzedzono go, że ulice wy­ mierającego miasta są niebezpieczne dla samotnych prze­ chodniów, szczególnie tych bogaciej ubranych. Przekonał

się o tym zresztą wcześniej na własnej skórze. Z dru­ giej strony nie mógł zjawić się przed Celią ubrany jak prostak i chudopachołek. Dlatego też wziął ze sobą słu­ żących. Od czasu jego ostatniej wizyty w mieście przybyło domów z czerwonymi krzyżami. Płynąc łodzią, modlił się, by zastał ją żywą i w zdrowiu. Myślał tylko o tym. Bóg nie mógł być aż tak okrutny, by jemu pozwolił wy­ zdrowieć, a ją zabrał ze świata. W głębi duszy wiedział jednak, że Bóg potrafi srogo doświadczać ludzi. Mimo wszystko postanowił nie ustawać w prośbach. Na wszystkich domach w sąsiedztwie widniał znak krzyża i tylko jej dom był pozbawiony tego symbolu cierpienia. Zakołatał do drzwi i zaraz potem począł wa­ lić w nie pięściami, niecierpliwy prawdziwie po chło­ pięcemu. Odpowiedziała mu niezmącona cisza. Ob­ szedł dom i zobaczył przez płot, że ogród jest zaniedba­ ny. Żadnego znaku, że ktokolwiek tu mieszka. Zaniepokojony i strapiony, wrócił do drzwi i od no­ wa zaczął się dobijać. Jakiś pies szwendał się po pustej ulicy, pojawił się też człowiek. Zbliżał się, wpatrując w niego, jakby zapytywał, co tu robi i czy czasem nie pomylił adresu. Celia wyjechała lub umarła, on zaś, Kit, nie potrafił wybrać między tymi dwiema możliwościa­ mi. Po raz trzeci jego życie legło w gruzach. Pan nie­ bios nie miał miary w swym okrucieństwie. Kiedy tamten zrównał się z nim, okazał się starym człowiekiem. Kit zagadnął go rwącym się głosem:

- Nie wiecie czasem, co się stało z zamieszkującą ten dom panną Celią Antiquis? Pusto tu tak, że nie ma kogo się zapytać. Na wszystkich domach widnieją czer­ wone krzyże. Czy dżuma trafiła również pod dach tego domu? Staruszek pokręcił głową. - Nie, panie. Panna Antiquis zdążyła wyjechać, za­ nim dotarło tu morowe powietrze. Zabrała ze sobą słu­ żącego i trochę cenniejszych rzeczy. - Przerwał, po czym uprzedził kolejne pytanie Kita: - Nie wiem, do­ kąd się udała. Może do innej części miasta, a może na wieś. Kto może, ten ucieka na wieś. - Nie wiecie nic więcej? Staruszek nie mógł nie zauważyć, że człowiek, który go pyta, cierpi. - Niestety nie. Pomógłbym ci, panie, gdybym mógł, ale kto tam chce wtajemniczać w cokolwiek starego człowieka. Myślę, że Job, który mieszkał za tą krzyżów­ ką, mógłby coś w tej materii powiedzieć, ale od tygo­ dnia wraz z całą rodziną leży w ziemi. A więc wyjechała. Nie miał pojęcia, gdzie teraz prze­ bywa. Uciekła, nie pozostawiając mu żadnej nadziei na jej odnalezienie. Buckingham między wierszami dał mu do zrozumienia, że zaraz po napadzie opiekował się nim ktoś z miasta. Czy była to Celia? Teraz już nigdy się tego nie dowie. W drodze powrotnej przyszła mu do głowy pewna myśl, ale była ona bardzo niemiła. Przypomniał sobie sar-

kastyczny uśmieszek księcia, gdy wspomniał mu o za­ miarze odwiedzenia Celii. Czyżby George wiedział, że on, Kit, pocałuje klamkę? Wykluczone. Książę, owszem, smakował w okrutnych żartach, lecz najbliż­ szego przyjaciela nie potraktowałby w ten sposób. Czyż nie zachował się honorowo, dając mu Latter? Właśnie, Latter. Chyba mimo wszystko tam pojedzie. Był naj­ wyraźniej niekonsekwentny. Przed chorobą zażegnywał się, że jego noga tam nie postanie. Teraz jednak zmienił zdanie. Potrzebował spokoju i samotności. Musiał uładzić się wewnętrznie z wieloma problemami. Do końca życia będzie żałował, że zgodził się na ten przeklęty za­ kład. Rankiem spakował się i opuścił Londyn, przedtem dokładnie wytłumaczywszy stangretowi, jakimi droga­ mi ma jechać do Latter. Odkąd Kit przekazany został pod opiekę księciu Buckingham, Celia myślała tylko o jak najszybszej wy­ prowadzce ze Strandu. Już dawno zdecydowała się na sprzedaż domu. Taka transakcja musiała jednak pocze­ kać na lepsze czasy. Podczas szalejącej zarazy handel nieruchomościami zamarł całkowicie. Celia miała dość odłożonych pieniędzy na kupno lub wynajęcie nowego mieszkania, więc ze sprzedażą domu jej się nie śpieszy­ ło. Nie traciła nadziei, że zaraza przeminie i ludzie znów zaczną zabiegać o dobra doczesne. Najpierw wpadła na pomysł, by udać się do Reading

i poprosić panią Hart o przygarnięcie za pewną opłatą jej i Willema. Ostatecznie jednak odrzuciła ten wariant. Potrzebowała zajęcia, a w Berkshire mogłaby co naj­ wyżej pielić grządki. Londyn był jej domem i tylko tu­ taj mogła wykorzystać swoją astrologiczną wiedzę. Mu­ siała znaleźć takie miejsce, gdzie nikt nie kojarzyłby jej z bohaterką ballady, dokąd jednak dotarła sława Adama Antiquisa. Zamierzała bowiem pod nazwiskiem Celii Archer wystąpić w roli uczennicy i asystentki mędrca ze Strandu. Willem, który ostatnio od rana do wieczora biegał po mieście, powrócił tego dnia z weselszą miną. - Znalazłem coś dla nas, panienko, przynajmniej tak mi się wydaje. Chodzi o Swain's Yard w Hamlets przy Tower Street, prawie w cieniu Tower. Dom może jest skromny, ale ma dobre położenie. Klientów nam nie za­ braknie. Nie będziemy musieli z oszczędności łożyć na czynsz. Celia uśmiechnęła się z tego „my" w ustach wierne­ go sługi. Ona i Willem byli teraz rodziną. Mieli tylko siebie. Potrzebowała silnego ramienia, na którym mo­ głaby się wesprzeć, a Willem mimo swych lat był jesz­ cze krzepkim mężczyzną. - Dobrze. Jutro razem wybierzemy się na oględziny. Nazajutrz poszli i zobaczyli skromny domek, wy­ starczająco jednak obszerny, by mogły zamieszkać w nim dwie osoby. Celia wyobraziła już sobie nawet nad drzwiami tablicę informującą o jej profesji. Dżuma

szalała także w Hamlets, gdzież jednak jej nie było. Ucieczka przed nią była niemożliwa, przynajmniej w obrębie miasta. Człowiek zdawał się na los szczęścia i próbował nadać swojemu życiu pozory normalności. Jakieś szanse przetrwania przecież istniały. Powrócili na Strand i zaczęli się pakować. Zaszedł Job, żeby się pożegnać. Na jego otwartej twarzy malo­ wał się smutek. - Niechaj Bóg ma was w swojej opiece - powie­ dział, ona zaś odparła: - I ciebie, Job. Oboje jednak wiedzieli, że tego roku w Londynie nikt nie mógł być pewien swojej przyszłości. Jedynie przeszłość miała wymiar realności. Londyńczycy żyli chwilą obecną. Woleli nie myśleć o jutrze. Celia nie zdawała sobie sprawy, że jest pod obserwa­ cją. Każdy jej ruch był śledzony, o każdym jej kroku donoszono księciu Buckingham. Książę wiedział więc, dokąd się przeniosła. Ponieważ jednak lubił wiedzieć więcej od innych, informację tę w rozmowie z Kitem zatrzymał dla siebie. Poza tym nie mógł wyrzec się przyjemności czerpanej z faktu, że Kit będzie bezsilnie miotał się przed zamkniętymi drzwiami domu Celii. Za­ mierzał zresztą po powrocie do Londynu również od­ wiedzić placyk przy Tower Street. Celia wciąż wracała myślami do tamtej nocy, kiedy leżała w ramionach Kita. Pod koniec trzeciego tygodnia od dnia rozstania uświadomiła sobie, że może mieć bar-

dziej namacalny dowód tamtych upojnych chwil niż tyl­ ko wspomnienie. Jej comiesięczne bóle tym razem się nie pojawiły. Dostrzegła również inne symptomy brzemienności. Bardziej zaskoczyło ją to, niż przeraziło. Nie spo­ dziewała się aż takich skutków. Zachowała się bardzo nierozsądnie. Jeden jedyny raz w życiu kochała się i ta jedyna okazja została w pełni wykorzystana przez na­ turę. Owocem było dziecko, które nosiła pod sercem. Ojciec tego dziecka nie mógł nawet podejrzewać, że je spłodził. Jego świadomość była wszak wtedy spętana. Lecz co się stanie z dzieckiem pozbawionym ojca? Na razie jego matka musi starannie ukrywać swoją tożsa­ mość, pozostać Celią Archer. Było to niezbędne cho­ ciażby z tego powodu, aby Robert Renwick nie mógł jej prześladować. To dziecko zawsze będzie przypominało jej o ko­ chanku. Już nie była Dianą, ale wciąż znała się na gwiazdach. Postawiła dziecku horoskop, biorąc za pod­ stawę noc poczęcia, i odkryła, że będzie żyło długo i szczęśliwie. Poczęte w znaku Raka, miało się urodzić w znaku Barana. Taki układ dobrze rokował. Coś mó­ wiło jej, że nosi w swym łonie chłopca. Dziwne, ale o dziewczynce nawet nie pomyślała. I jeszcze jedna zastanawiająca rzecz - stany hipnotycz­ ne, które w ostatnim okresie stały się dla niej prawdzi­ wym utrapieniem, przestały ją dręczyć. Czyżby powo­ dem tego była utrata dziewictwa? Wszystko wskazywa-

ło, że tak. Może nieprzypadkowo w dawnych czasach wszystkie prorokinie były dziewicami, a zbezczeszcze­ nie ich odbierało im całą zdolność odgadywania przy­ szłości. Celia straciła moc jasnowidzenia, lecz mimo to nie czuła się zbrukana tym, co zaszło pomiędzy nią a Ki­ tem. Zarazem straciła coś i zyskała. Przybyło jej bo­ wiem kobiecej mądrości i duchowej dojrzałości. Teraz łatwiej jej było wniknąć w problemy drugiego człowie­ ka, współczuć mu i odgadywać jego ukryte myśli. Po jej chłodzie nie pozostało ni śladu. Mieszkańcy Hamlets poznali ją jako osobę, na której sympatię i współczucie zawsze mogą liczyć. Poznała Kita tylko dlatego, że zasadą jego życia była niewierność w stosunku do kobiet. Kochała go, ale nie chciała takiego ojca dla swojego dziecka ani takiego męża dla siebie. Skoro jednak nie mogła mieć Kita, nie będzie miała nikogo. Tutaj, w cieniu Tower, niedaleko rzeki, której nurt symbolizował Czas, będzie wreszcie mogła zapomnieć o przeszłości. Następny rok, 1666, rok narodzin jej synka, będzie rokiem trzech szóstek. Wykluczało to śmierć i strach.

ROZDZIAŁ JEDENASTY - Zdrowie państwa młodych! Wszyscy odwrócili twarze ku nowożeńcom. Był piękny sierpniowy dzień 1666 roku. Głowy gości od­ chyliły się do tyłu i białe wino, które dostarczyła uprzej­ ma pani Archer, wypito w toaście do dna. Rok, który minął, był dobry dla Celii. Po pierwsze, została matką, po drugie zaś jej gospodyni, pani Bethia Ward, którą przyjęła w miejsce pani Hart, spodobała się Willemowi, a nawet więcej niż spodobała. Do tego stopnia przypadła mu do gustu, iż przed upływem roku jej służby, na początku sierpnia poprosił ją o rękę, ona zaś mimo sporej różnicy wieku, jej trzydziestu pięciu latach przy jego pięćdziesięciu pięciu, przyjęła oświad­ czyny. - Tak mi się widzi - rzekł przed tygodniem Willem, przekazując Celii najświeższe nowiny - że pojawi się nowe dziecko w domu. Oczywiście tylko wtedy, jeśli życzysz sobie, panienko, zatrzymać nas przy sobie. Celia, która stawiała właśnie horoskop dla pewnego garncarza z sąsiedztwa, poderwała się z krzesła i zarzu­ ciła mu ręce na szyję.

- Mój dom zawsze będzie twoim domem. Mam na­ dzieję, że już nigdy więcej nie zasmakujesz goryczy sa­ motności. Odparł wzruszonym głosem: - Niechby była to prawda, ale co z tobą, panienko? Martwię się o ciebie. Celia podeszła do kołyski stojącej obok dębowej skrzy­ ni z mosiężnymi okuciami. Spojrzała na uśpione dziecko. - Odkąd mam malutkiego Adama, jestem w pełni szczęśliwa. Niczego więcej mi nie potrzeba. Adam urodził się pewnego wietrznego kwietniowego dnia. Ważył ponad cztery kilo i bardzo wcześnie zaczął się uśmiechać. Wkrótce jego włoski nabrały kasztano­ wej barwy, a niebieskie oczęta przekształciły się w zie­ lone gwiazdeczki. Dziecko uśmiechało się do każdego i, jak powtarzał Willem, było pierwsze we wszystkim. - Gotówem przysiąc, że pewnie w tym jest podobny do swojego ojca. Celia skrzywiła się. Wolała nie wspominać Kita. Były dowody, że dżuma słabnie i się wycofuje. Licz­ ba zgonów zmniejszała się z dnia na dzień. Ci, co ucie­ kli z miasta, zaczęli do niego wracać. Ulice z powrotem zapełniły się przechodniami. Mówiło się, że zmarło bli­ sko sto tysięcy osób, a puste domy były najlepszym te­ go świadectwem. Jednak dom na Strandzie został sprze­ dany i za część uzyskanej sumy Celia kupiła kawałek ziemi za swoim nowym domem na Swain's Yard, by przy pomocy Willema przemienić go w ogród.

Właśnie w tym ogrodzie postanowiono urządzić we­ selne przyjęcie. Goście po ceremonii zaślubin w pobli­ skim kościele zasiedli do ustawionych pod gołym nie­ bem stołów, by jeść i pić za zdrowie państwa młodych. Dzień był słoneczny i ciepły, Celia grała na wioli, a pan Trehorne, jeden z sąsiadów, towarzyszył jej na skrzy­ pcach. Rozpoczęły się tańce. W podróż poślubną Willem i Bethia mieli się wybrać na tydzień do pewnej malowniczo położonej gospody nad Tamizą. Willem zadbał jednak przedtem o zastę­ pstwo. Podczas ich nieobecności Celią i Adamem miała opiekować się pani Church, bliska przyjaciółka Bethii. Tłumnie odprowadzono państwa młodych do czeka­ jących na nich łodzi w pobliżu Tower Bridge, po czym goście się rozeszli. Wróciwszy do domu, Celia i pani Church zajęły się sprzątaniem po przyjęciu. Kiedy upo­ rały się z najważniejszym, Celia resztę obowiązków zo­ stawiła gospodyni i poszła nakarmić Adama. Podała dziecku pierś, po czym dała się unieść fali wspomnień. Znów przeżywała tamte spędzone z Kitem godziny i czuła się niemal szczęśliwa. Jej rozmyślania zostały nagle przerwane wejściem pani Church. Wyglądała na podnieconą i przerażoną za­ razem. - Ach, panno Celio - zaczęła z nutką histerii w gło­ sie - jakiś świetny dżentelmen raczył zapukać do na­ szych drzwi i twierdzi, że nie odejdzie, dopóki nie zo­ baczy się z panią tego domu. Odpowiedziałam, że pora

jest dość późna i wobec tego niechaj przyjdzie jutro, ale on na to... - Nie uznaję odmownych odpowiedzi - dał się sły­ szeć męski głos, który wydał się Celii znajomy. Przez jedną szaloną chwilę myślała, że to może Kit przyszedł ją odwiedzić, ale oczywiście tak nie było. To był ten drugi, cień Kita, jego przyjaciel - książę Bu­ ckingham. Celia, rzecz jasna, wiedziała, że jeśli był przyjacielem, to co najwyżej swoim własnym. Odprawił ruchem ręki panią Church, po czym powi­ tał Celię dworskim ukłonem. Jednak był to ukłon prze­ rysowany, jak gdyby lekko kpiący. Pióra zdobiące czar­ ny kapelusz księcia zbyt długo zamiatały podłogę. Buckingham ubrał się na tę wizytę w czerń, złoto i szkarłat. Koronki kołnierza i rękawów miały pajęczą delikatność. Buty na wysokich czerwonych obcasach przywodziły na myśl ostrogi bażanta. Bujna blond pe­ ruka zapewne jeszcze dziś rano znajdowała się w pra­ cowni perukarskiej. Jednak sam książę wyglądał dużo gorzej niż przed rokiem. Przybrał na wadze, a jego lekko obrzmiała twarz przybrała czerwonawą barwę. Hulaszczy tryb ży­ cia zaczynał odbijać się na wyglądzie księcia, choć na­ dal prezentował się wspaniale. Widać było, że jest to ktoś ze szczytu piramidy społecznej. Był przecież prawą ręką króla Anglii, Karola II. I cóż ten świetny kawaler porabiał w skromnym pokoi­ ku mieszczki? Celia niebawem miała się tego dowiedzieć.

- Doniesiono mi, pani, że twój wierny jak pies straż­ nik opuścił cię na jakiś czas. Pomyślałem więc, że warto skorzystać z okazji. Celia odstawiła od piersi Adama i jęła pośpiesznie zapinać stanik. Niemowlę jednak zareagowało płaczem. Miało niezwykły apetyt i ta nagła przerwa w posiłku najwidoczniej mu się nie spodobała. - Ależ nakarm go, pani - rzekł Buckingham, lekko się krzywiąc. - Płacz malca działa mi na nerwy, wolę więc, by był cicho. Gdy tak na ciebie patrzę, pani, przy­ pominasz mi jedną z dziewic wielkiego włoskiego ma­ larza Rafaela, jakkolwiek oczywiste jest, że już nią nie jesteś. Celia czuła się jak ptak w klatce. Nie mogła odfrunąć. Była przykuta do krzesła, gdyż karmiła dziecko, które chciwie i głośno ssało jej pierś. - Czemu zawdzięczam honor goszczenia cię, panie? - Ach, tylko nie to - jęknął, ciskając kapelusz na stół. - George, Celio, mów do mnie George, błagam. Po długim westchnieniu dorzucił: - Jako dziewica byłaś pięknością, ale jako matka jesteś niezrównana. Przy­ szedłem ofiarować Niezrównanej wszystko, co George Villiers może ofiarować kobiecie, biorąc poprawkę na to, że od pewnego czasu jest on żonaty. - Więc nie przychodzisz od niego, sir - wyrwało jej się mimowolnie. Zmarszczył brwi. - Jeżeli gdzieś się zjawiam, to tylko z własnego na-

kazu i ochoty. Przyszedłem zaproponować ci bezpie­ czeństwo, radość, bogactwo i wspaniały dom zamiast tego. - Rozejrzał się z odrazą po pokoju; w lepszych mieszkali jego służący. - Zrozum, Celio, gdybym nie miał swojej księżnej, zrobiłbym cię moją panią, a chło­ pca, syna Kita, uczynił swym dziedzicem. Nie mogła nie zadać mu tego pytania: - A czy sir Christopher wie o planach księcia w sto­ sunku do mnie? I gdzie teraz przebywa: na dworze czy w Latter? - Zaraz po wyzdrowieniu pośpieszył do Latter. Po­ czątkowo nie chciał przejmować posiadłości, lecz potem zmienił zdanie. Ciekawe, co na to wpłynęło? Zresztą nie­ ważne. Wysunąłem propozycję, a teraz czekam na odpowiedź. Jedź ze mną, Celio. Porzuć ten dom. Nie jest to odpowiednie miejsce dla ciebie i twojego dziecka. - I jak długo będziemy twoimi zabawkami, sir? - Dlaczego nie chcesz mi zaufać? Któż może cię ochronić lepiej ode mnie? Zamieszkasz w pałacyku, do­ staniesz roczną rentę, a wszystko to wyłącznie w za­ mian za twoje przyrzeczenie, że nigdy już więcej nie spotkasz się z Kitem, zachowując go wyłącznie we wspomnieniach. Czy ofiarował ci swój pierścień z ru­ binem? Pytanie to zostało zadane na pozór tak niewinnie, jakby pytającemu nie zależało na uzyskaniu odpowie­ dzi. Jednak lewa dłoń Celii - prawą podtrzymywała główkę Adama - przywarła instynktownie do wiszące-

go na wstążce rubinu. Nosiła go na szyi niczym poświę­ cony medalik - krwawą łzę po utraconej miłości. - Ach, widzę, że niepotrzebnie zadałem ci to pyta­ nie. W takim razie zadam kolejne. Czy zrobił to świa­ domie? - Nie twoja sprawa, sir. - Ależ jak najbardziej moja - odparł miękko, lecz na jego twarzy odmalowało się rozdrażnienie. - Ty je­ steś moją sprawą, Celio, a jesteś nią, odkąd po raz pier­ wszy cię ujrzałem. Moi płatni agenci śledzili wszystkie twoje kroki. Stąd wiem, że twój kochanek dostał kijem w głowę, kiedy dochodził do twojego domu. Znam dzień twojej tu przeprowadzki, cenę, za jaką nabyłaś ten dom, i nazwisko osoby, której sprzedałaś tamten. Wiem, że twoi obecni sąsiedzi uważają cię za uczciwą wdowę, jakkolwiek jesteś dziewką Kita Carlyona, a wzbraniasz się zostać moją kochanką. Dlaczego? Jestem równie do­ bry jak on, a o ileż bardziej potężny. Mogę uczynić cię bogatą, nie będziesz musiała troszczyć się o dzień ju­ trzejszy, a jedynym twoim obowiązkiem będzie pozo­ stawanie do mej dyspozycji. Jakiż mężczyzna mógłby zaoferować ci więcej ode mnie? - Nie kocham cię, książę - odparła mocnym gło­ sem. W głębi duszy czuła się przestraszona, ale nie mogła mu tego okazać. Uśmiechnął się. - A czy kochasz Kita? Jakież to zresztą ma znacze­ nie. Nie chcę twojej miłości, chcę ciebie.

- W takim razie nie będziesz nas miał, panie - od­ parła spokojnie i pogładziła główkę synka. - A co zrobisz, jeśli rozgłoszę, kim naprawdę jesteś? Zostaniesz przez tutejszych ludzi odrzucona i napiętno­ wana. Nie będziesz już godną szacunku wdową, lecz wytykaną palcami dworską dziewką, jedną z tych nie­ moralnych kobiet, które ściągnęły na Londyn gniew Boga w postaci plagi morowego powietrza. Co wtedy? Nie mogła okazać strachu, choć bardzo się bała. Spojrzała księciu prosto w oczy. - A więc zrób to, George. Skrzywdź bezbronną, sa­ motną kobietę, która nie wyrządziła ci żadnej krzywdy. Klasnął w dłonie. - Mało mnie znasz. Zrobię wszystko dla osiągnięcia postawionego przed sobą celu. - Tak przypuszczam. Użyjesz wszelkich sposobów, by mnie zdobyć, zaczniesz polować na mnie z nagonką i może w końcu uda ci się zapędzić mnie w pułapkę, wiedz jednak, że tak naprawdę nigdy nie będziesz mnie miał. Jestem tym, kim jestem, i ty jesteś tym, kim jesteś. Zdobywając mnie siłą, podstępem i szantażem, osiąg­ niesz coś, co nie sprawi ci żadnej satysfakcji. Ktoś tak potężny jak ty może wszystko. Może nawet zabić duszę matki małego dziecka. Wypowiadała te słowa w nadziei, że dotrą do lepszej strony jego osobowości. Chyba nie mógł być dogłębnie zły. Tacy ludzie nie mogli rządzić krajem. Zakładała, że

wszystko, co mówił, było jedynie kolejną grą, jedną z licznych. - Wszystko, o co cię proszę, George, to trochę wiel­ koduszności. Okaż się wielkoduszny dla mnie i dla dziecka swego przyjaciela. Tym razem strzał był celny. Apel do jego wielkodu­ szności mile połechtał próżność księcia. Cóż, orężem wielkości jest łaskawość. Po co deptać mrówkę, jeśli można ją ominąć. - Przebiegłe z ciebie stworzenie, Celio. Twoje dziecko jest naprawdę urocze. Mam zamiar zostawić was w spokoju. Jeśli w przyszłości uśmiechnie się do ciebie szczęście, pamiętaj, że uśmiechnęło się dzięki George'owi Villiersowi. Ukłonił się, po czym schylił nad Adamem i dotknął palcem jego policzka. - Szkoda, że ojciec nic nie wie o jego istnieniu. Powiedziawszy to, odszedł. Przeszedł przez sień kro­ kiem tak majestatycznym, jakby to była sala audiencyjna. Pani Church pochyliła się w głębokim ukłonie. Tego samego popołudnia, tyle że dwie godziny później, sir Christopher Carlyon natknął się w ogrodach Whitehallu na księcia Buckingham. Książę zażywał przechadzki w oto­ czeniu swego prywatnego dworu i tak jak wcześniej Celia była nieprzyjemna dla niego, tak teraz on ostro i z góry tra­ ktował towarzyszące mu osoby. Stąd też na wszystkich twarzach malował się z trudem skrywany strach.

Kit przebywał w Londynie już od czterech tygodni. Wiedział, że wrócił tu zmieniony nie do poznaki. Różno­ rakie były przyczyny tej przemiany - długotrwała i taje­ mnicza choroba, życie na wsi, wieczory spędzane na roz­ myślaniach i ćwiczeniach duchowych. Kiedy po roku te­ go szczególnego odosobnienia na powrót zetknął się z dworem, wszystko tu zaczęło go drażnić. Widział w ca­ łej wyrazistości bezbożne i rozpustne życie dworzan i dwórek, pamiętając, że niegdyś był jednym z nich, a na­ wet stawiano go jako przykład godny naśladowania. Wizyjne sny o Annie uświadomiły mu, że pięć, sie­ dem lat temu był całkiem innym człowiekiem i dopiero później się zmienił. Stawały mu przed oczyma wszy­ stkie jego błędy i niegodziwości, wśród których najgor­ szy był ów zakład z księciem Buckingham. Może jest tak, że człowiek musi osiągnąć samo dno upadku, aby pojawiła się szansa na moralny wzlot i odkupienie? Często myślał też o Dorothy Lowther, którą posiadł na stojąco również na skutek zakładu. Nie dostrzegł jej dotąd między dwórkami królowej i bardzo był ciekaw, co się z nią stało. Podobnie jak Celia, była częścią jego przeszłości, tej, którą właśnie starał się przezwyciężyć w swej duszy. O ile jednak utrata Celii napełniała go smutkiem, o tyle nieobecność Dorothy była rodzajem łaski. Jej widok byłby dlań teraz nie do zniesienia. Podszedł do księcia, który powitał go przyjacielskim klepnięciem w ramię. - Coś taki ponury, Kit? I gdzie twoja gitara? Kit bez

gitary to jak kowal bez młota albo murarz bez kielni. Czy znasz pewną starą piosenkę, która zaczyna się od słów: „Złoci chłopcy i dziewczyny, baczcie, moi mili, byście wprędce w proch się nie przemienili". Czy twoja Celia, pamiętasz, ta bladolica córka astrologa, nie prze­ mieniła się czasem w proch i popiół? Coś o niej wiesz? Próbowałeś ją odnaleźć? Było coś tak okrutnego w słowach księcia, że Kit aż się zdumiał. Zaraz jednak pomyślał, że George mógł patrzeć na sprawę z zupełnie innej strony. Dla George' a Celia była tylko jedną z dziesiątek ładnych twarzy. - Zostawiłem gitarę w pokoju. Chcesz, żebym dziś zagrał? - Ależ ma się rozumieć. Brakuje nam twoich piose­ nek. Brakuje mi radości i zabawy. Wszyscy członkowie naszej wesołej kompanii gdzieś się rozpierzchli. Roche­ ster znów został wtrącony do Tower, ciebie zaś Latter przemieniło w mnicha i abstynenta. Stałeś się cieniem siebie samego. Wolałbym, żebyś nie wygrał tamtego za­ kładu. - Kto wie, czy się w tej kwestii nie zgodzimy. Zwy­ cięstwo miało posmak goryczy. Poza tym jeśli chcesz, żebym zwrócił ci... - Nie, Kit. Latter słusznie ci się należy. A teraz idź i zabierz mi sprzed oczu tę swoją grobową minę. Radzę nie zbroić się w nią, kiedy decydujesz się pokazywać światu. Inaczej wpłynę na króla, by odesłał cię do twojej samotni.

Tak więc był w Whitehallu i żądano od niego tego, co przedtem - muzyki i śpiewu. Chyba sprawi tę przy­ jemność George'owi. Wracając do swojej komnaty długim korytarzem pra­ wego skrzydła pałacu, wpadł na człowieka, który niósł pod pachą gruby plik papierów. Był to ni mniej, ni wię­ cej tylko sam Samuel Pepys, szara eminencja dworu, urzędnik piastujący różne funkcje, od sekretarza Urzędu Marynarki po nadzorcę Zaopatrzenia Floty i sekretarza Admiralicji. Z racji zwycięstwa w wojnie z Holendra­ mi wszyscy czuli się dłużnikami pana Pepysa, nie wy­ kluczając króla i prostych marynarzy. Pepys chodził w glorii i gdyby nie był mądrym człowiekiem, z pew­ nością uderzyłoby mu to do głowy. Przywitał się z Carlyonem. - Na Boga, sir Christopher, cieszę się, że widzę cię znów wśród nas, wypoczętego i czerstwego. Ufam, że całkiem już wyzdrowiałeś. Pepys potrafił wyrażać swoją sympatię bez uniżoności. Kit uśmiechnął się. Podzielał zdanie tych, którzy twierdzili, że zasług sekretarza w ostatniej wojnie nie sposób przecenić. - Czuję się jak młody bóg. A pan, panie Pepys? - Nie narzekam, naprawdę, nie narzekam. Każdy by się cieszył, wiedząc, że ma przed sobą długie i szczęśli­ we życie. - Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Doprawdy? Potrafi pan odgadywać przyszłość? spytał Kit z zaciekawieniem.

- Ja nie, tylko moja żona... To znaczy moja żona też nie, tylko pewna kobieta, którą moja żona poszła raz odwiedzić w związku z tymi, wie pan, kobiecymi spra­ wami. Otóż ta kobieta, ta wróżka, prorokini, szarlatanka, czy jak ją tam nazwać, okazała się naszą małą i śli­ czną Celią Antiquis, która gościła rok temu na dworze i którą, ufam, przypominasz sobie, sir. Tyle że nie na­ zywa się już teraz Antiquis, tylko Archer, widocznie po mężu. Tak więc moja pani małżonka, gdy załatwiła swoje sprawy, poprosiła ją o horoskop dla mnie. Tamta śliczna przyjęła zamówienie i po kilku dniach dowie­ działem się, że moje życie... Ale co ci jest, sir? Kit spoglądał na niego rozszerzonymi oczyma, po­ bladły na twarzy. - Czy jesteś pewien, sir, że mówisz o córce starego astrologa, Adama Antiquisa? I gdzież ona teraz mieszka? Pepys pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech. Do­ brze pamiętał głośną w swoim czasie sprawę zakładu. - Osobiście udałem się do jej domu po odbiór horo­ skopu. Mieszka na Swain's Yard przy Tower Street. Dom niewielki, ale czysty i miły. - Swain's Yard, Swain's Yard - powtarzał Kit jak w gorączce. - Jesteś pan tego pewien? - Oczywiście, sir. Pamięć jeszcze mi dopisuje. Tych ostatnich słów Kit bodaj już nie usłyszał. Od­ dalił się prawie biegiem, bez pożegnania. Wstrząsało nim coś jakby łkanie. Płakał ze szczęścia. Odnalazł swoją ukochaną.

Pan Pepys, patrząc za nim, kręcił głową. Ach, ci ary­ stokraci! Kapryśni jak dzieci i całkiem niezrównoważeni. Śpią z niewiastą, potem ją porzucają, a w końcu do­ chodzą do wniosku, że nie ma dla nich życia bez niej. Miłość dziwne rzeczy wyczynia ze swymi sługami. Kto jak kto, ale on, Samuel, przekonał się o tym na własnej skórze. Może więc nie powinien zbyt surowo oceniać innych? Kit wpadł do komnat, jakby się paliło. Już od progu począł wzywać Caleba. Sługa nie dał na siebie czekać. - Pędź, nie zwlekając, do prywatnej przystani i za­ mów kurs łodzią w pobliże Tower Bridge. - Tower Bridge - powtórzył Caleb, który, pomimo niezbyt mądrego wyrazu twarzy, był raczej bystrym pa­ chołkiem. - Ale masz, panie, za godzinę towarzyszyć królowi w... - Pamiętam - uciął Kit. - Wpierw jednak muszę za­ łatwić własne sprawy. Czekaj na nabrzeżu. Caleb wybiegł, Kit zaś zaczął się przebierać. Wie­ dział, że musi wziąć rapier. Londyn był ciągle miastem bezprawia. Przepełniała go radość pomieszana z lękiem. Zoba­ czyć ją ponownie! Po tylu miesiącach! Wszystkie po­ przednie próby odnalezienia jej skończyły się fiaskiem. Już zaczął myśleć, że zabrała ją dżuma. To wszystko przez tę zmianę nazwiska. Archer! Teraz nazywała się Archer. Jeżeli ma męża, to on, Kit, pod byle pretekstem

zabije tego człowieka. Oparł się o ścianę, zdumiony siłą swych uczuć i namiętności. Przecież w Latter niemal pogodził się już z jej utratą. Oszukiwał sam siebie. Owszem, gdyby leżała w grobie, wtedy mógłby jakoś bez niej sobie radzić. Ale już wie­ dział, że żyje. Rozłąka wydawała się nie do zniesienia. Tęsknota za nią powróciła z dawną siłą. Pragnął być z nią, pieścić ją, a nawet czynić jej wymówki. Tak często tego roku odwiedzała go we snach. Mogła to być wielokrotnie powtarzana zapowiedź ich spotka­ nia, bo przecież już niebawem ją ujrzy. Cóż powie jej w pierwszych słowach? Że ją kocha? Wątpliwe, by mu uwierzyła. Nie zostawia się ukochanej osoby na rok w zadżumionym mieście. A jeśli Pepys się pomylił? Jeżeli on, Kit, opacznie pojął jego słowa? Nie, to niemożliwe. Czuł, że odnalazł trop i że Celia już mu nie umknie. Przede wszystkim jednak musi zachować spokój. Nie wolno mu kierować się emocjami. Nawet gdyby drzwi otworzył mu jej mąż. Musi uważać na to, co zro­ bi, bo inaczej znów pozostawi za sobą tylko ból i łzy. Pogratuluje jej i mężowi, a potem odejdzie. I już więcej nie będzie ich niepokoił. Woli Celię szczęśliwą z innym człowiekiem, ale żywą niż Celię umarłą i przysypaną ziemią. Czy zmieniła się w przeciągu tego roku? Bo on się zmienił. Tylko że on miał powód się zmienić, ona zaś nie miała żadnego. Doskonałości nie potrzeba zmie­ niać.

Chyba Samuel Pepys nie zażartował sobie z niego okrutnie... Celia włożyła Adama do kołyski. Wizyta księcia Buckingham wstrząsnęła nią do głębi. Wciąż nie mogła uwierzyć, że pożegnał ją z przyrzeczeniem, iż zostawi ją w spokoju. W końcu to on zainicjował ciąg zdarzeń, dzięki którym poznała Kita, a potem go straciła. Och, gdyby to Kit ją odwiedził! Ale co by mu wtedy powiedziała? I co on by jej po­ wiedział? Zbyt wiele kłamstw nagromadziło się między nimi. Nawet ich wspólne dziecko było w jakimś sensie kłamstwem. Spojrzała na śpiącego smacznie Adama. Jedną różo­ wą pulchną rączkę trzymał na kołderce, palce drugiej powędrowały do buzi. Był najżarłoczniejszym dziec­ kiem pod słońcem! Czy płakał, czy uśmiechał się, był taki kochany. Zresztą Bethia powiedziała, że nie znała dotąd dziecka, które by tak mało płakało i tak łatwo da­ wało się uspokoić. W domu panowała cisza. Pani Church musiała już skończyć zmywanie naczyń i pewnie siadła sobie w fo­ telu, żeby odpocząć. Celia ciekawa była, czy Willem i Bethia dotarli już do Hampton. Czekała ich noc po­ ślubna - niechaj zaznają samej słodyczy. Wyczerpana wypadkami dnia, Celia zapadła w drzem­ kę. Nagle zbudziły ją jakieś hałasy. Po chwili stanęła w drzwiach pani Church. Sprawiała wrażenie nieszczęśli-

wej. Znów nie udało jej się we właściwy sposób zaanon­ sować przybycia kolejnego świetnego dżentelmena. To był Kit! Celia jeszcze go nie widziała, a już wie­ działa, że to on. A potem stanął w drzwiach. I gdyby framuga drzwi była ramami olejnego płótna, byłby to najwspanialszy obraz dworzanina i wielkiego pana, jaki kiedykolwiek namalowano. Spoglądali na siebie nawzajem i nie mogli nasycić się swym widokiem. Oboje zmienili się i każde w tej chwili rejestrowało te zmiany. Kit spoważniał i zesz­ czuplał. Poza tym wyczuwało się w nim jakąś wstrzemięźliwość, nawet ascezę. Tego przedtem u nie­ go nie było. Przed rokiem czerpał z życia pełnymi gar­ ściami, dziś jakby sączył kropelka po kropelce. Celia zaokrągliła się i nabrała kolorów. Była pięk­ niejsza niż kiedykolwiek. Szare oczy przypominały ob­ łoki, przez które prześwituje słońce. Usta wyglądały jak roztulona w połowie róża, a włosy jak skrystalizowane potoki światła. To już nie była panna, to była kobieta. A stało się to za sprawą jej męża, pomyślał Kit z żało­ ścią. Bo tylko w atmosferze małżeńskiego szczęścia niewiasta może tak rozkwitnąć. Kit nie miał żadnych wątpliwości, że kobieta stojąca przed nim kochała i by­ ła kochaną. Milczał. Czekał, aż ona pierwsza się odezwie. Bał się, że zaczynając rozmowę, może popełnić jakiś błąd. - Co jest przyczyną tej niespodzianej wizyty? - za­ pytała. - Czyżby przysłał cię do mnie twój pan?

Pytanie to zaskoczyło Kita i zmieszało. Inaczej wy­ obrażał sobie początek ich rozmowy. Pragnął powie­ dzieć jej, że ją kocha i że wciąż nie rozumie, dlaczego oskarżyła się przed światem, nie mając ku temu powo­ du. Ale przede wszystkim pragnął trzymać ją w ramio­ nach, wdychać jej zapach, czuć bicie jej serca. - Mój pan? Nie. Dziś jeszcze nawet nie widziałem króla. - Miałam na myśli księcia Buckingham. - Książę nie jest moim panem. Jesteśmy towarzy­ szami od wypitki i wybitki. - Odwiedził mnie tego popołudnia. Zaproponował, bym została jego kochanką. Wyraziwszy zgodę, nie mu­ siałabym martwić się o przyszłość. Wystarczyłoby jed­ no moje „tak", którego jednak nie usłyszał. Dlaczego mówiła mu to wszystko? Dlaczego nie rzu­ ciła mu się po prostu na szyję? Był przecież jej marzeniem i jej ukochaniem. Jakże dawno go nie widziała! Powinna właściwie pokazać mu Adama. Wymagała tego zwykła uczciwość. Coś jednak ją powstrzymywało. Pokazanie mu dziecka postawiłoby ich bowiem w całkiem innej sytuacji, z której nie wiadomo co jeszcze mogło wyniknąć. - A twój mąż, Celio? Czy twój mąż zgodziłby się na tę propozycję? Żona miałaby mało zajęć i duże do­ chody. Jej mąż? O co mu właściwie chodziło? - To książę nic ci nie powiedział? - Niby o czym miał powiedzieć? - Nagle uderzyła

go pewna myśl. - Buckingham od dawna wie, że tu mieszkasz? Och, tylko nie mów mi, że ty i on... Zbladł, a potem poczerwieniał na twarzy. Postąpił krok do przodu. - Chyba nie zabawiacie się moim kosztem. Nie ścierpiałbym myśli, że przez cały ten czas był two­ im kochankiem. A może to on cię uwiódł i kazał ci po­ wiedzieć, że to zrobiłem ja? - Szalone przypuszczenia. Nigdy nie pozwoliłabym mu się dotknąć. Szpiegował mnie. Od dawna zna ten adres. Kit poczuł się, jakby ponownie ktoś zdzielił go kijem w głowę, tyle że skutkiem tego uderzenia było tym ra­ zem rozjaśnienie, nie zaś zaćmienie umysłu. Bu­ ckingham od początku wiedział, gdzie szukać Celii! I bez wątpienia śmiał się w duchu, widząc, jak on, Kit, miota się po mieście w bezskutecznych poszukiwa­ niach. Gorzej, zaszedł tu przed kilkoma godzinami i nie rzekł mu o tym ani jednym słówkiem. I ktoś taki mienił się jego przyjacielem! Zdrajca! Oszust, podlec i zdraj­ ca! Och, nie ominie go kara. Doskoczył do Celii i chwycił ją za ramiona. - Błagam, powiedz mi całą prawdę! Gdzie twój mąż? Żyje? Wyjechał? Pracuje w warsztacie? Ponieważ wypowiadał te słowa podniesionym gło­ sem, obudził dziecko śpiące w kołysce, które, przelęk­ nione, natychmiast się rozpłakało. To była ta kropla, która przepełniła czarę. Poczuł, że odstępują go siły, a serce zalewa czarna melancholia.

- A więc jest i dziecko. Prędko zapomniałaś, pani, o Kicie Carlyonie. Mam nadzieję, że jego ojcem jest twój mąż, a nie ten cyniczny kłamca, George Villiers. Pochylił się nad kołyską, ale z powodu łez, które zmąciły mu spojrzenie, dostrzegł jedynie mały ruszają­ cy się kształt. Ukradkiem otarł łzy. Zobaczył Cecco! Cecco z kasztanowymi loczkami, zielonymi oczętami i ufnym radosnym uśmiechem, bo już nie płakał, tylko promieniał wesołością. Odrucho­ wo, powodowany instynktem, podał dziecku palec, ono zaś chwyciło go maleńką, cieplutką dłonią. Kita przebiegł dreszcz. Poczuł zawrót głowy, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Czyżby znowu wracał do snów o przeszłości? Nie, dziecko było rzeczywiste, czuł jego delikatne ciałko i gdy ciemność odeszła, wziął je, przytulił i pocałował, tak jak niegdyś całował Cecco. Odwrócił się z maleństwem ku Celii. - On jest mój - oświadczył stanowczym głosem. Nigdy nie spałem z tobą, ale on bez wątpienia jest mój. Ma na imię Cecco i powrócił do mnie. Co znaczą te czary? Celia poczuła coś w rodzaju rozczarowania. Marze­ nie, którym karmiła się przez długie miesiące, rozwiało się jak dym. Kit nazwał jej synka jakimś dziwnym imie­ niem, a więc niejako wywłaszczył ją z macierzyństwa. Tymczasem treścią jej marzeń było, że zjawi się które­ goś dnia i odnajdzie w niej matkę swojego dziecka. I powie, że ją miłuje. - Żadne czary, Kit - odparła drżącym głosem. -

Owszem, to twój syn, lecz ma na imię Adam. I nie mam męża. Zaszłam w ciążę z tobą. Zapewne tego nie pa­ miętasz, bo byłeś wtedy chory, zamknięty w klatce swych snów, lecz pewnej nocy położyłam się przy tobie, by przynieść ci ulgę, i wtedy to się stało. Potem już spa­ łeś spokojnie, był to twój pierwszy spokojny sen po tym, jak zostałeś pobity. Kit odłożył synka do kołyski i jął rozcierać sobie czoło. Rzeczywiście przypominał sobie sen, w którym leżał wraz z Celią w łóżku i robił z nią to, co mężczy­ zna robi z kobietą. Później ten sen jeszcze wielokrotnie powracał. Teraz okazywało się, że nie był to sen, jak w przypadku marzeń o Annie i Cecco, tylko najpra­ wdziwsza rzeczywistość. - Zarazem pamiętam tamtą noc i nie pamiętam jej. - Nagle uświadomił coś sobie. - Musisz wyjść za mnie. Dziecko potrzebuje ojca. Nie były to słowa miłości, lecz apodyktyczne, wręcz aroganckie stwierdzenie. Proponując jej małżeństwo, pragnął po prostu zabrać to, co jego. Oczywiście, że dziecko potrzebowało ojca, ale co z nią, jego matką? Czuła się wciąż przedmiotem okrutnego zakładu pomię­ dzy dwoma zdemoralizowanymi mężczyznami, którzy ujrzeli w niej przedmiot budzący pożądanie. W jednym z nich zakochała się, a kiedy był bardzo chory i bardzo biedny, dała mu ukojenie, owocem którego był Adam. Leżąc wtedy u niej w domu, bredził coś przez sen, pew­ ne słowa nawet zapadły jej w pamięć.

- Powiedz, kim była dla ciebie Anna i co z nią się stało? - Anna? - powtórzył drogie niegdyś imię - Jak do­ wiedziałaś się o Annie? - Mówiłeś o niej w malignie. Kit poczuł, że rozmowa o Annie i całym tamtym wspaniałym okresie jego życia przekracza jego siły. - Była moją znajomą. Poznałem ją we Włoszech. Umarła wiele lat temu. Było w wyrazie jego twarzy coś tak żałobnego, że Celię ogarnęło wzruszenie. Pamiętała, jak często Kit wzywał Annę, rozmawiając z nią w obcym języku. Pa­ miętała też, że wymawiał imię, którym dopiero co na­ zwał Adama. Wszystko więc wskazywało na to, że kie­ dyś kochał się w Annie. Czy tej nocy, kiedy został po­ częty Adam, Kit sądził, że śpi z Anną? Musiał czytać w jej myślach, gdyż natychmiast od­ powiedział jej na to pytanie: - Śniłem, że nie tylko dochodzi między nami do fi­ zycznego zbliżenia, lecz również że daję ci pierścień. Wzięłaś go i powiedziałaś, bym jechał do Latter. Celia sięgnęła za stanik sukni i wyjęła wiszący na wstążce rubin. - Dałeś mi go na pamiątkę tamtej nocy, kiedy został poczęty Adam. W jakimś sensie staliśmy się wówczas małżonkami. A jeśli namawiałam cię do wyjazdu do Latter, to głównie dlatego, że właśnie zgodnie z warun­ kami zakładu wygrałeś tę posiadłość. Proszę, możesz

odebrać swoją własność. - Wyciągnęła ku niemu pier­ ścień. Obronnym gestem odsunął jej rękę. - A potem ty, panna w ciąży, ukryłaś się pod nazwi­ skiem Archer, by ludzie mogli myśleć, że miałaś męża, którego zabrała ci śmierć, czy tak? - Nie. Nazwałam siebie Archer, ponieważ takie jest moje prawdziwe nazwisko. Odkryłam to po śmierci oj­ ca. Myślę, że zmienił Archer na Antiquis, by zaimpo­ nować innym. Zawszeć Antiquis brzmi bardziej czci­ godnie. Brzydzę się kłamstwem. Raz skłamałam i wię­ cej już nie chcę tego robić. Rozmawiali ze sobą chłodno i beznamiętnie, jakby nic ich nie łączyło. Jakby iskierka, która pojawiła się podczas pierwszego ich spotkania, a która z czasem zmieniła się w gwiazdę miłości, zgasła bezpowrotnie. Wszystko sprzysięgło się przeciwko nim, nawet dziec­ ko, które powinno ich połączyć. - Wyjdź za mnie dla dobra dziecka - prosił Kit, lecz w jego głosie wciąż nie było ciepła. Myślał o księciu, a raczej o Cecco, Annie, Adamie, Celii i George'u równocześnie. Nieszczerość księcia dotknęła go boleśnie. Było to tak, jakby George zdradził całą ich wspólną przeszłość. Również Celii nie stać było w tej chwili na szczere, namiętne wyznanie. Legły w gruzach jej piękne marze­ nia. Oto stał przed nią jej ukochany, ona zaś, miast mó-

wić mu o Adamie, o swojej miłości i tęsknocie, okazy­ wała rezerwę i nieufność. - Jesteś pewien, że pragniesz uznania swego syna? Uniósł brwi, nieprzyjemnie zaskoczony jej chłodem. Nie mógł uwierzyć, że ta kobieta, panna z dzieckiem, wahała się, czy ma wyjść za człowieka, który mógłby ofiarować jej i dziecku dom, tytuł i akceptację społecz­ ną i który nadto był faktycznym ojcem tego dziecka. Prawdę mówiąc, ciągle nie do końca dowierzał temu, co powiedziała mu o księciu. Skłamała wtedy, mogła skłamać i tym razem. Przedstawiła George'a jako cyni­ cznego łotra - kto wie, może w zamiarze skłócenia ich ze sobą. Mimo to wyciągnął ku niej ręce, chcąc ją przytulić do piersi, lecz się odsunęła. - Doprawdy, nie wiem, co mam ci powiedzieć. Już zrozumiałam, że nie powinnam była wtedy kłamać, ale wiedz, że zrobiłam to w odwecie za waszą podłość. Dziś czuję się na rozdrożu. Muszę od nowa wszystko przemyśleć. Oczywiście będę kierowała się przede wszystkim dobrem Adama. - O czym tu myśleć? To jasne, że dziecku najlepiej będzie z ojcem i z matką. I powinno też nosić swoje prawdziwe nazwisko. - Jego prawdziwe nazwisko brzmi Adam Archer odparła z naciskiem Celia. - Przynajmniej co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Horoskop przewidywał osobliwość i złożoność naszych stosunków i to się po-

twierdziło. Tamtej nocy nie sposób porównywać do za­ warcia małżeństwa, było to raczej coś w rodzaju zarę­ czyn bez świadków. Pomiędzy mężczyzną, który nie wiedział, kim jest, i kobietą, która wiedziała to aż nadto dobrze. - Przedstawiłem swoją propozycję - oświadczył Kit. - Przemyśl ją, ale nie zastanawiaj się zbyt długo. Zależy mi na odpowiedzi w możliwie najkrótszym ter­ minie. Potwierdzam swój dług wobec ciebie. W prze­ ciągu tej godziny czegoś się nauczyłem i coś zrozumia­ łem, ale nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. Propo­ nuję ci wszystko, co mam. Decyzja należy do ciebie. - Nie taką deklarację zamierzał jej złożyć, gdy po roz­ mowie z panem Pepysem biegł na to spotkanie. - Przemyślę to, co powiedziałeś - odparła powoli Celia. - Odpowiedź otrzymasz w ciągu tygodnia. Mu­ szę mieć kilka dni do namysłu. To decyzja na całe ży­ cie. Jakakolwiek lekkomyślność mogłaby się potem zemścić. Żachnął się. - Bynajmniej nie namawiam cię do lekkomyślności, tylko do możliwie szybkiego podjęcia decyzji. Stracili­ śmy wystarczająco dużo czasu. Czuję się, jakbym prze­ gapił coś bardzo ważnego. Później, kiedy powrócił już do Whitehallu i przygo­ towywał się na spotkanie z królem, zastanowił się nad sobą i swoim postępowaniem. Jakże ciężko było mu pozostawić tam, na Swain's Yard, Celię i Adama, chło-

pczyka, który okazał się bliźniaczo podobny do Cecco. Wszystkiemu winien był Buckingham, który przez cały czas jego rozmowy z Celią był przy nim i zmuszał go do wypowiadania nie tych słów co trzeba. Tak więc miast paść na kolana i otworzyć przed Celią całą swą duszę, on, Kit, zaczął jej stawiać żądania i warunki. W rezultacie zadał kolejny cios kobiecie, którą kochał, lecz której ofiarowywał dotąd samą zgryzotę i cierpie­ nie. Nie mógł wiedzieć, jak bardzo Celia go kochała. Mi­ łowała go w jego synu, miłowała go we wspomnieniu, miłowała w snach. I mimo że jego wizyta rozczarowała ją boleśnie, nie zachwiała się w swoich uczuciach. Z pokorą przyjęła kolejny cios. Życie wypełnione było znakami zapytania. Gdyby ona i Kit poznali się w in­ nych okolicznościach... Gdyby nie odkryła tajemnicy zakładu... Gdyby publicznie nie przyznała się do ule­ głości wobec Kita... Gdyby nie napadli go złoczyńcy... Gdyby Buckingham nie złożył jej wizyty tego popołud­ nia... Gdyby... gdyby... Życie jest zawsze takie, jakie jest, a nie takie, jakie chcielibyśmy, żeby było. Gdyby Kit i Buckingham nie założyli się o nią, z pewnością nigdy by nie poznała mężczyzny o melodyjnym głosie i zie­ lonych oczach.

ROZDZIAŁ DWUNASTY Była jedna rzecz, którą Kit musiał zrobić jak najszyb­ ciej. Żył tylko tym i spalał się z niecierpliwości. Tego wieczoru, powolny życzeniu George'a, wziął gitarę, by grać i śpiewać królowi i towarzystwu. Nikt z widzów i słuchaczy nie domyślał się, jakie sprzeczne uczucia targały duszą Kita. Jego głos brzmiał przejmująco i czule jak nigdy. Kobiety roniły ciche łzy, mężczyźni robili rachunek sumienia. Śpiewał pieśń Williama Szekspira, rozdzierającą duszę i zapadającą w pamięć. Nieruchoma twarz śpiewaka przypominała maskę. Śmiejący się, skłonny do żartów, lekko traktujący świat Kit Carlyon zniknął. Ten, który wrócił z Latter, w ni­ czym nie przypominał siebie dawnego. Dwór zauważył tę zmianę, która z każdym dniem się pogłębiała. Dziś wydawała się większa niż kiedykolwiek. Tylko Kit wiedział, co go tak zmieniło. Odkąd po­ znał Celię, a szczególnie od chwili, gdy po długim okresie odzyskał świadomość, znów zaczął kierować się wskaza­ niami serca. Ta cząstka jego osobowości, która, jak są­ dził, obumarła wraz z Anną i Cecco, jedynie popadła

w letarg. Toteż przemiana Kita przypominała raczej przebudzenie. Ocknął się i od tej chwili inaczej zaczął patrzeć na innych, ironię zastąpił sympatią. Potrafił teraz, kiedy już nie przynależał duchowo do dworskiego towarzystwa, z dystansem oceniać księcia Buckingham. Dostrzegał jego złośliwość i chęć szko­ dzenia innym. Zastanawiał się, w jakim stopniu posta­ wę taką ukształtowały lata spędzone na wygnaniu, w ja­ kim zaś wynikała ona z charakteru George'a. Faktem było, że Buckingham wiele przeszedł. Jego ojca skry­ tobójczo zamordowano, a potem zaznał wielu udręk i upokorzeń na wygnaniu. Wróciwszy do kraju, rzucił się w wir zmysłowych uciech. Odzyskał coś, co wyda­ wało się bezpowrotnie utracone. Kit wiedział już ponad wszelką wątpliwość, że kiedy tylko skończy mu się służba na dworze, powróci do Lat­ ter, aby wieść tam życie podobne do tego sprzed rewo­ lucji Cromwella i wojny domowej. Rozumiał George'a, ale nie mógł mu wybaczyć wię­ cej, niż wybaczył sam sobie. Bądź co bądź on i książę byli przyjaciółmi od wielu lat, razem dzielili smutek wygnania, tym bardziej więc zaskakiwało świadome okrucieństwo George'a. Taka bezwzględność i cynizm zasługiwały na karę i kara zostanie wymierzona. Książę właśnie podszedł do niego, jak zawsze, z uśmiechem. - Wiesz, jeszcze nie miałeś takiego występu. Prze­ ścignąłeś dziś samego siebie. Brawo, przyjacielu!

Kit również się uśmiechnął. Nikt nie miał monopolu na zwodniczość. O tej banalnej prawdzie Buckingham często zapominał. - Skoro sprawiłem ci przyjemność, liczę na jakiś do­ wód wdzięczności. Już ponad rok nie mierzyliśmy się na rapiery. Może więc byś zechciał poćwiczyć jutro ze mną przez godzinę? W prawym skrzydle pałacu znajdowała się tak zwana Wielka Sala, komnata służąca wyłącznie do uprawiania szermierki. W ostatnich latach kawalerowie odwiedzali ją rzadziej niż kort tenisowy, lecz nadal rozlegały się w niej komendy, okrzyki i szczęk broni. - Z przyjemnością, Kit. Już dawno nie miałem za przeciwnika prawdziwego mistrza. We Włoszech po­ znałeś sporo sztuczek. Jako młody chłopak w bitwie pod Worcester dźgałeś rapierem niczym widłami. - Istotnie wiele zawdzięczam Włochom - odparł Kit wymijająco. - Skoro przyjmujesz propozycję, to spot­ kajmy się o drugiej. Bez świadków. Tak jak to bywało w czasach naszej młodości. - Na francuskim dworze króla Ludwika - uściślił Buckingham. - Zgoda. Nie chciałbym wyjść przed in­ nymi na głupca. - Akurat taka ocena ci nie grozi, George. Różne można wysuwać zarzuty pod twoim adresem, jednak nie ten, że brak ci inteligencji. Na twarzy księcia pojawił się ślad zdumienia, lecz Kit tego nie zauważył, gdyż odwrócił się i podszedł

do okna. Stojąc samotnie w wykuszu okiennym, spo­ glądał na miasto pogrążające się w gęstniejącym zmie­ rzchu. Nagle usłyszał szelest sukni. Na szczęście podeszła doń osoba, którą szanował i lubił - panna Hamilton. Zasługiwała na sympatię również i z tego powodu, że przyjaźniła się z Celią podczas jej pobytu na dworze. Podobnie jak książę, podziękowała Kitowi za wspa­ niały występ. Przyjął pochwałę ukłonem, po czym po­ myślał, że powinien zapytać dworkę o Dorothy Lowther. Wspomnienie tamtego dnia, gdy naśladował psa kopulującego z suką, tkwiło w nim jak zadra. - Czy zatem mogłabyś mi się czymś odwdzięczyć, pani? W gronie dam nie zauważyłem dotąd panny Lowther. Czyżby nas opuściła? Po twarzy panna Hamilton przemknął cień smutku. - Skądże znowu, panie. Nic nie wiesz? Ależ oczy­ wiście, skąd miałbyś wiedzieć, skoro tak długo nie było cię wśród nas. Dorothy nie żyje. Umarła trzy miesiące temu. To ja odnalazłam ją martwą. Zaszła w ciążę i pró­ bowała ją usunąć własnymi sposobami. Zapłaciła za tę nierozwagę śmiercią swoją oraz dziecka. - W oczach panny Hamilton stanęły łzy. Wciąż miała w pamięci przerażający obraz łóżka splamionego krwią. Kit poczuł, że coś go ściska za gardło. Nie lubił Do­ rothy, ale jej straszny koniec wstrząsnął nim. Gdyby wiedział, że Celia przewidziała go, przeraziłby się jesz­ cze bardziej. Nagle pomyślał o pewnej rzeczy. Przez

chwilę wahał się, czy ma o to zapytać, wreszcie jednak zdobył się na odwagę. - Ale tonie było... Zamilkł, lecz panna Hamilton domyśliła się, o co mu chodzi. Pomyślała, że albo błędnie go wtedy osądzała, albo zmienił się nie do poznania w przeciągu tego roku pobytu na wsi. - Nie mogło być twoje, panie. Zostało poczęte po twoim wyjeździe. Kit poczuł haniebną ulgę. Przynajmniej tego jednego grzechu nie będzie miał na sumieniu, obciążonym tylo­ ma przewinami. Rozpoczął rozmowę o sprawach banal­ nych i nieistotnych - o balu maskaradowym, na którym on, Kit, będzie grał, a panna Hamilton, przebrana za Wenus, da pokaz swych możliwości wokalnych. Odetchnął, gdy panna Hamilton odeszła. Jutro zmie­ rzy się z George'em i da mu lekcję, którą tamten długo będzie pamiętał. Celię również drążył niepokój, tyle że radziła sobie z nim w inny sposób. Jej dzień wypełniony był obo­ wiązkami. Niańczyła Adama, pomagała pani Church, stawiała horoskopy, przyrządzała ziołowe specyfiki dla kobiet po ciężkich połogach. Jednak ów codzienny ko­ łowrót zajęć nie przeszkadzał jej myśleć o Kicie i jego posmutniałej twarzy. Wzięła synka, podała mu pierś i po raz tysięczny bodaj przyjrzała się jego twarzy. Jakże podobny jest do ojca!

Czy w takim razie mogła pozbawiać Kita jego dzie­ cka? Pamiętała, z jaką tęsknotą i smutkiem patrzył na malca, gdy opuszczał dom. Nigdy nie podejrzewała go o to, że mógłby interesować się dziećmi. Jakoś nie pa­ sował do tej roli. Był dworzaninem, artystą, obieżyświa­ tem, a przede wszystkim lekkoduchem. Może jednak myliła się co do niego. Być może w tym zepsutym człowieku, który założył się z przy­ jacielem, że zdobędzie fortecę jej dziewictwa, istnia­ ły gdzieś w głębi duszy pokłady czułości. W ludziach dobro i zło są pomieszane ze sobą w różnych propo­ rcjach. W tym miejscu dochodziła w myślach do sedna sprawy. Czy mogła się spodziewać, że Kit Carlyon po­ prosi ją o rękę? Bo może było tak, że nadal widział w niej jedynie środek, a nie cel, narzędzie, a nie ludzką istotę? Ojciec nauczył ją, że nie tylko ma nieśmiertelną du­ szę, lecz nadto tu, na ziemi, przysługuje jej prawo bycia równą mężczyźnie, czyli prawo bycia wolną i niezależ­ ną. Czy Kit uważał tak samo? A może widział ją jedy­ nie w roli gospodyni i nie tyle matki, co mamki swego syna? Ona będzie dbała o dom i zajmowała się wycho­ wywaniem dziecka, on zaś bez ograniczeń będzie wo­ jował w sypialniach dam dworu. Znała rozpustę dworaków i ich pogoń za zmysłowy­ mi uciechami. Na dworze słowo „wierność" nic nie oz­ naczało, zostało wykreślone z języka. Dlaczego Kit miałby być wyjątkiem, on, który był raczej przykładem

dla innych? Nie, nie przemieni się w jego służkę. Sama wychowa Adama. A jeśli będzie trzeba, nawet dopuści się kłamstwa i zaprzeczy, jakoby Kit jest jego ojcem, choćby całe miasto twierdziło, że z uwagi na daleko idące podobieństwo obu jest to niemożliwe. Wciąż pełna pytań, wahań i wątpliwości, odstawiła dziecko od piersi i ułożyła je w kołysce. Zeszła na dół, gdzie czekały na nią liczne zajęcia, przede wszystkim zaś cerowanie i szycie. Ale ów wyjątkowy dzień jeszcze się nie skończył. Przypomniało jej o tym pukanie do drzwi. Ponieważ pani Church akurat poszła po coś na górę, sama je otwo­ rzyła. Na progu stał Robert Renwick w towarzystwie dwóch zbirów, z których jeden miał czarną przepaskę na oku. Celia zmartwiała. Myślała, że ukryła się przed tym człowiekiem rok temu, zacierając za sobą wszystkie śla­ dy. Okazało się, że żyła złudzeniami. Próbowała za­ trzasnąć drzwi. Uprzedził jednak jej zamiar i wtargnął do środka, rzucając do swych towarzyszy: - Zaczekajcie na zewnątrz. Nie zabawię długo. Ta uwaga nieco złagodziła jej strach. A więc nieba­ wem sobie pójdzie, tego zaś tylko pragnęła. Na razie jednak była w jego mocy. Wepchnął ją do saloniku, gdzie leżały na stole rzeczy przygotowane do cerowa­ nia. Był równie zimny, sztywny i apodyktyczny jak tamtego dnia. Oczy płonęły mu gniewem.

- A więc, turkaweczko, odnalazłem cię wreszcie, cie­ bie i pomiot twojej rozpusty. Czy to z tej przyczyny wy­ niosłaś się ze Strandu? Okazuje się, że Londyn jest mały, skoro nie udało ci się uciec przed kogutami, z którymi się parzyłaś. Moi ludzie donieśli mi, że obaj, Buckingham i Carlyon, wizytowali cię dzisiaj. Który z nich jest ojcem dziecka - wiesz to czy nie wiesz? Trzeba wywiesić przed tym domem czerwoną latarnię, aby wszystkim stało się wiadome, że jesteś ladacznicą. Naprawdę sądziłaś, że Ro­ bert Renwick już cię nie odnajdzie? Wytropił ją, bo opętany był ideą unicestwienia jej, strą­ cenia na dno nędzy i rozpaczy. Nie mógł jej mieć na włas­ ność, więc robił wszystko, żeby nikt inny jej nie miał. Widząc mękę wypisaną na jej twarzy, wybuchnął okrutnym śmiechem. - Tylko żadnych kłamstw, w których tak celujesz. Sądziłem, że nauczka dana twemu kochasiowi ostu­ dzi jego zapały, lecz okazało się, że to cuchnący kozioł, któremu wciąż mało. Chcesz, żeby znów został obity kijami? Zatkała dłońmi uszy, by nie słyszeć tych wszystkich obrzydliwości. Przecież musiała dać mu jakiś odpór. Opuściła ręce i zdobyła się na odwagę, mówiąc. - Nie dorastasz mu, panie, nawet do pięt. Powtórzę mu twoje groźby, uprzedzę o twych niecnych zamiarach. - Ja zaś pozwolę sobie zaprzeczyć twym słowom, panno swawolna. Ciekaw jestem, komu ludzie uwierzą - pospolitej dziewce czy szanowanemu złotnikowi?

Uderzył w czułe miejsce, choć jeszcze być może nie domyślał się tego. Rzeczywiście, coraz rzadziej jej wie­ rzono, ale bo też coraz częściej dopuszczała się kłamstw. Kit nie wydawał się przekonany, gdy odpo­ wiedziała mu na pytanie, czy łączy ją coś z księciem. - Co się odwlecze, to nie uciecze, panienko. Dzisiaj nie wezmę tego, co rozdajesz na prawo i lewo, gdyż zanim po to sięgnę, chcę, żebyś trochę pocierpiała. Wkrótce sta­ niesz się moją kochanicą, tak jak jesteś kochanicą tamtych dwóch. A potem być może zostawię cię w spokoju. Jeśli się sprzeciwisz, przemienię twoje życie w piekło. Zakarbuj to sobie w pamięci. Mam do ciebie takie same prawa jak tamci dwaj. Każdy z nas chce od ciebie tylko jednego - twojej powolności. Taka jest prawda. Prawda była trochę inna, lecz Celia wolała mu tego nie mówić. Czyż Kit nie zaproponował jej dzisiaj mał­ żeństwa? I było akurat sprawą drugorzędną, że mógł mieć na względzie jedynie dobro swego dziecka. - Mogę od razu dać panu odpowiedź, panie Renwick. Tak jak nigdy nie zamierzałam zostać pana żoną, tak nie zostanę pana kochanką. Zwrócę się z prośbą do tych, o których sądzisz, że są moimi klientami, by za­ pewnili mi skuteczną ochronę. Wątpię, żebyś w roz­ grywce z nimi miał jakieś szanse. Brała go pokusa, by wziąć ją w ramiona i nasycić swe żądze, lecz pohamował ją. Mając do czynienia z tak wielkimi panami, jak książę Buckingham i sir Christo­ pher Carlyon, musiał postępować chytrze i ostrożnie.

- A więc poczekam, aż znudzą się tobą i zapomną o tym adresie. Wiadomo zresztą o tych kawalerach, że podniecają ich tylko zmiany. Ja nie gonię za nowościa­ mi i dlatego niebawem znowu odwiedzę moją sąsiadkę ze Strandu. Czekaj na mnie, moja ty słodyczy. Nastę­ pnym razem złożę ci dłuższą wizytę. Powiedziawszy to, poszedł sobie. Pod Celią ugięły się nogi. Opadła na krzesło. W głowie jej huczało. Na­ gle wszystko stało się tak skomplikowane. Nie wiedzia­ ła już, przed kim ma uciekać, a do kogo wyciągać ręce. Gdyby wyszła za Kita, niewątpliwie uchroniłaby się przed Robertem. Jednak wizja takiego małżeństwa na­ pełniała ją niepokojem. Przede wszystkim musiała mieć na względzie dobro dziecka. Godzinę później poszła do łóżka, ale nie mogła za­ snąć. Wciąż myślała o wydarzeniach minionego dnia. Przez całe miesiące żyła w błogosławionej ciszy, aż tu nagle zagrzmiało. Powstał zgiełk, bałagan i chaos. Jak­ by ktoś wrzucał kamienie do stojącej wody. Wszystko zaczęło się od początku. Znów pojawili się mężczyźni, którzy, jak sądziła, zniknęli z jej życia raz na zawsze. Kochała tylko Kita i wiedziała, że pozostanie wierna tej miłości. Ale nie zostanie jego żoną, ponieważ on nie potrzebował żony - raczej nałożnicy dla siebie, a mamki dla swojego dziecka. Dla niej zaś liczyła się tylko mi­ łość. Pragnęła, by Kit ją pokochał. Tutaj jednak nie mogła mieć złudzeń.

- Gotowy do walki? Zapukawszy, Buckingham wszedł do apartamentu Kita. Ubrany był w luźny krótki kubrak, jedwabną ko­ szulę i wąskie spodnie do kolan. Trzymał pod pachą dwa zakończone kulkami florety. Zależało mu na tym pojedynku z Kitem, który nie ćwiczył bodaj od roku. Może wyszedł z wprawy? Kit spał tej nocy bardzo niespokojnie. Często budził się i ponownie zapadał w krótkie drzemki. Jednak głównymi bohaterami jego snów byli nie Anna i Cecco, tylko Celia i Adam. Trudno mu było porównać ze sobą dwóch chłopców. Twarz Adama nakładała się na twarz Cecco. Pomyślał, że jego pierwszy synek miałby w tej chwili dziesięć lat. Jednak dla niego do końca pozosta­ nie pulchnym bobasem. Pamiętał o pojedynku, ale całe jego przygotowanie do walki z księciem sprowadzało się do kilku pchnięć i wypadów przed lustrem. Był niegdyś jednym z naj­ zdolniejszych uczniów pewnego mistrza we Francji, muszkietera. Odkąd skończył się okres prawdziwych walk w jego życiu, pojedynkował się może kilkanaście razy i zawsze wygrywał. Wycofywał się z pojedynków, gdy miał podstawy sądzić, że przeciwnik nie dorasta mu do pięt. Nie lubił łatwych zwycięstw, a poza tym wie­ dział, że upokorzenie może być źródłem urazy. Nawet pojedynkując się z Geofge'em, maskował swoje pra­ wdziwe umiejętności. Teraz dopiero nadszedł właściwy moment, by zadrasnąć jego dumę. Był dobrej myśli.

Miesiące pobytu w Latter, gdzie imał się prac fizycz­ nych, wzmocniły go. Zeszczuplał i zarazem nabrał tę­ żyzny. Sala była pusta. George zamknął za sobą drzwi. Tę walkę wolał stoczyć bez świadków. Nigdy dotąd nie po­ konał Kita, ale zawsze był o krok od zwycięstwa. Dzi­ siaj zamierzał przełamać tę złą passę. Gdy rozebrali się do koszul, dla Kita stało się jasne, że Buckingham nie jest w najlepszej kondycji. Zbyt dużo pił, jadł i spółkował, a za mało zażywał ruchu i snu. Zadźwięczała stal. Z początku Kit bawił się z przeciwni­ kiem, który w końcu odskoczył i rzekł podenerwowany: - Dość tych igraszek. Walcz! Kit zapytał nieswoim głosem: - Czy rzeczywiście chcesz prawdziwej walki? A kiedy książę przytaknął, dodał: - Dobrze, więc za­ czynajmy. To, co nastąpiło potem, Buckingham miał zapamię­ tać do końca życia. Już po drugim złożeniu przekonał się, że nie jest dla Kita godnym przeciwnikiem. W trze­ cim zaatakował, lecz po to tylko, by zostać rozbrojo­ nym. Jego floret leżał na podłodze. Podnosząc broń, usłyszał nad sobą śmiech Kita. - To za to, że nie powiedziałeś mi, gdzie mieszka pan­ na Celia, kiedy jej szukałem. Wiem, że znałeś jej adres. - Myślałem, że nie będziesz uciekał się do tych swo­ ich sztuczek - próbował tłumaczyć się książę. - Nie by­ łem przygotowany.

- A czy jesteś przygotowany na to? - spytał Kit drwiącym głosem, po czym zrobił szybką szaradę, unik w bok i dotknął końcem floretu piersi księcia. - To za to, że nie powiedziałeś mi o swej wczorajszej wizycie w domu panny Celii i poniżającej propozycji, jaką jej złożyłeś. Tym razem książę zachował milczenie, przyjął jed­ nak z powrotem szermierczą postawę. Walka zaczęła się od nowa. W trzecim starciu Kit zdecydował się na wymianę ciosów. Buckingham sapał jak kowalski miech. Nagle ujrzał, że Kit okręca się wokół swej osi jak baletnica i zaraz potem poczuł zimną stal pod kolanami. Gdyby walczyli naprawdę, miałby już przecięte ścięgna kolan. Byłby nie tylko niezdolny do dalszej walki, lecz także okulawiony na całe życie. Krew uderzyła mu do głowy. - Na Boga, Kit, co to za taneczne wygibasy? - Czyżby nie godziło się ich wyczyniać w walce z prawdziwym angielskim dżentelmenem? - spytał Kit z jadowitą ironią. - Pytanie tylko, czy prawdziwi an­ gielscy dżentelmeni oszukują swoich przyjaciół. Buckingham pozwolił sobie na uśmiech. - W miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone, Kit. Powinieneś to wiedzieć. - Chyba masz rację. W takim razie powiedz mi, ile jeszcze razy zabiję cię, nim dobiegnie końca ta lekcja?

Mówiąc to, zaatakował księcia, zmuszając go do co­ fania się. W końcu nie było już gdzie dalej się cofać. Buckingham dotknął plecami ściany. Skrzyżowane flo­ rety trzymali nad głowami, patrząc sobie w oczy. Kit przyparł do ściany rękę księcia i nacisnął. Floret wypadł z dłoni George'a. - A to za twój śmiech za moimi plecami. Bo zapew­ ne nieraz serdecznie się śmiałeś z mojej bezsilności. Pa­ miętaj też, że po raz czwarty padasz martwy. Powiedziawszy to, odwrócił się od swego byłego przyjaciela. Księcia zalała fala wściekłości. Nikt jeszcze go tak nie upokorzył. Teraz dopiero uświadomił sobie, że w poprze­ dnich pojedynkach Kit odsłaniał najwyżej połowę swych umiejętności. Podniósł floret, zdarł zabezpieczenie i rzucił się od tyłu na Kita, godząc w jego plecy. Instynkt podpowiedział Kitowi, że musi natychmiast się odwrócić. Uczynił to w ostatnim momencie. Zoba­ czył tuż przed sobą stalowe żądło. Uchylił się i zasłonił. Zaczęła się nierówna walka, w której tylko jeden z przeciwników był w pełni uzbrojony. Buckingham walczył z wściekłą furią. Świadomy był swojej przewagi. Liczył na jakiś błąd ze strony Kita. Sam niewiele ryzykował. Kit pozbawiony był żądła, ale przewyższał go umiejętnościami. Udowodnił to, po raz kolejny wytrącając mu floret z ręki. Kiedy Buckingham schylił się po broń, również usu­ nął osłonkę.

- Broń się, George! - zawołał. - Gra dopiero się rozpoczyna. Jednak książę wiedział, że tak nie jest. Gra dobiegła już końca, a zaczęła się walka na śmierć i życie. Cofał się pod ciosami nacierającego Kita. Poczuł, że nie na­ dąża za ruchami jego ramienia. Za chwilę zginie. Zaraz potem ostrze floretu Kita kolnęło go w pierś, a jego broń znów upadła na podłogę. Przez dłuższą chwilę, ciężko dysząc, patrzyli sobie w oczy. Kit myślał o zdradzie człowieka, którego uwa­ żał za przyjaciela. Wystarczyłoby krótkie pchnięcie, by ukarać zdrajcę. Byłoby to jednak morderstwo. Poza tym Buckingham nie zawsze był taki. Kiedyś Kit mógł li­ czyć na jego lojalność. Kiedyś książę oddałby mu ostat­ ni kawałek chleba. Opuścił broń, kierując ostrze ku ziemi. Buckingham odetchnął z ulgą. Nie był tchórzem, ale jak każdy człowiek bał się śmierci. - Na Boga, Kit, nie wiedziałem, że jesteś takim mi­ strzem. Już żegnałem się z tym światem. Gdybyś pchnął, nie mógłbym nawet mieć ci tego za złe. Popro­ szę Fouberta o kilka lekcji, by jakoś dojść do formy, ale więcej już z tobą nie będę się pojedynkował. Kit przeciął powietrze floretem. - Spokojnie, George. Kończę z pojedynkami. - Wielka szkoda. Twoja sztuka szermiercza jest czy­ stą poezją. Ani słowem nie wspomniał o zdradzieckiej próbie

zadania ciosu w plecy. Było to typowe dla niego. Jego wrażliwość moralna była całkowicie stępiona. Kit westchnął, po czym otarł ręcznikiem pot z twa­ rzy. Czuł się trochę zmęczony. - Jeszcze jedna rzecz - rzekł Buckingham przed rozstaniem. - Owszem, intrygowałem przeciwko tobie. I to spod mojego pióra wyszła ballada o uwiedzeniu córki astrologa. Ale to nie ja zdradziłem Celii tajemnicę naszego zakładu. Uczyniła to ta mała Dorothy Lowther. Plotkowała w łaźni z lady Castlemaine, wiedząc, że w wannie za przepierzeniem leży Celia. Niech zatem tylko moje grzechy będą mi zapisywane. Kit skinął głową. Kolejna zagadka została rozwiąza­ na. Cieszył się, że nie umaczał rąk we krwi. - Nie zatrzymam Latter wbrew twojej woli - po­ wiedział powoli. - Jeśli chcesz je z powrotem, jest twoje. Buckingham klepnął Kita po plecach i roześmiał się. - Zabierz Celię i dziecko i żyjcie tam sobie szczęśli­ wie. Już nigdy więcej nie będę spiskował przeciwko to­ bie. Dałbym moje słowo, ale wiesz, że jest ono bezwar­ tościowe. Pamiętaj o mnie. W Whitehallu nie znalazłeś szczęścia. Szczęśliwy będziesz w Latter. Z taką kobietą jak Celia woda smakuje jak ambrozja. Minął sierpień. Powrócił Willem z żoną, lecz Celia ciągle nie mogła się zdecydować, jaką odpowiedź prze­ słać Kitowi. Żyła w stanie duchowego rozproszenia,

wewnętrznej gorączki. Wreszcie postanowiła zapytać o radę gwiazd i postawiła dwa horoskopy, sobie i dziec­ ku. Ze swojego wyczytała, że znajduje się w przeło­ mowym okresie życia, na rozdrożu, o czym i tak już wiedziała. Nowy horoskop Adama potwierdzał wy­ mowę poprzedniego. Czekało go długie i szczęśliwe życie. Czy oznaczało to, że ona i Kit w końcu pobiorą się i wyjadą do Latter, które w przyszłości przejmie ich syn? Jeżeli tak, to jej rozterki i wahania były niepo­ trzebne. Opatrzność już i tak rozstrzygnęła, że ona, Celia, wyrazi zgodę na to małżeństwo. W związku z tym narzucało się pytanie o granice ludzkiej wolności. Czy w ogóle istniało coś takiego jak wolna wola, o której tyle się mówiło? Jeżeli o wszystkim decydują gwiazdy, człowiekowi pozostaje jedynie przyjmować z pokorą ich wyroki. Zatem całe jego życie z góry jest określone i zdeterminowane. Może poruszać się jedy­ nie w zakreślonych mu granicach. Co jednak daje ludz­ kim istotom złudzenie, że działają, kierując się emocja­ mi lub rozumem? Czy złudzenie to niezbędne jest im do życia? Z takimi właśnie pytaniami zwróciła się raz przed la­ ty do swojego ojca. - Jeśli wszystko ustalone jest z góry, to jesteśmy tyl­ ko pionkami na gigantycznej szachownicy, poruszany­ mi przez siły, nad którymi nie panujemy i o których ist­ nieniu nie zawsze nawet wiemy - powiedziała.

Ojciec spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem. - Często rozważałem te kwestie, moja córko, i za­ wsze dochodziłem do wniosku, że nie powinniśmy za­ dawać sobie tego rodzaju pytań. Sprowadzają one bo­ wiem nasz umysł na manowce. Prawdą jest, że to gwiazdy wkładają nam w usta wszystkie „tak" lub „nie", ale prawdą jest również, że w jakimś sensie ma­ my rację, uważając, że suwerennym podmiotem działań jesteśmy my sami. Dzięki temu nie popadamy w stra­ szną chorobę zwaną fatalizmem. Czujemy się panami sytuacji, kowalami własnego losu. Dzięki temu stać nas na czyny godne utrwalenia przez dziejopisów. - A czy możemy zmienić zapisaną w gwiazdach przy­ szłość? - spytała, pamiętając o swoich jasnowidzeniach, stanach, w których wykraczała poza teraźniejszość. - Możemy tylko wiedzieć, co się wydarzyło i co się wydarza. Przyszłości nie znamy. Sądzę, że nie ma cze­ goś takiego jak przyszłość, jest tylko ta nieprzejrzysta zasłona, przy której jesteśmy z każdą mijającą chwilą. Pewne rzeczy możemy przewidzieć, jak chociażby wschód słońca, wojnę czy zarazę, jednak los pojedyn­ czego człowieka jest nam zupełnie nie znany. Teraz wydało się jej, że wreszcie zrozumiała, co miał na myśli ojciec. Nagle doznała wielkiego uspokojenia. Życie jej dawno już zostało zapisane w gwiazdach, od chwili narodzin do dnia śmierci. Nie oznaczało to żad­ nego determinizmu. Istniała wszak Wola, która mogła to wszystko zmienić. Bóg ingerował w życie człowieka

za pomocą cudów, za pomocą własnych suwerennych decyzji. Kto wie, może i jej przydarzy się cud i uzyska odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY Długo po Wielkim Pożarze roztrząsano jego przyczyny i zastanawiano się, skąd się zaczął. Przeważał pogląd, że pierwsze płomienie wystrzeliły ku niebu na Pudding La­ ne, ale to nie była prawda. Co do przyczyn, niektórzy mó­ wili, że podpalenia dokonali Holendrzy, inni obwiniali o to Francuzów, Żydów, papistów lub zwykłych złoczyń­ ców. Krążyła też wersja, że pożar spowodowała przypad­ kowa iskra, która w starym, w znacznej części drewnia­ nym City przemieniła się w pożogę, jakiej nie notowały najstarsze kroniki Londynu. Przypadek zdarzył, że to właśnie Celia pierwsza z domowników dostrzegła łunę nad miastem. Obudził ją płacz dziecka. Był wczesny niedzielny ranek drugie­ go września. Zerwała się z łóżka i od razu zobaczyła, że sypialnia jest zalana jakimś dziwnym światłem. Podeszła do okna. Na zachód od Swain's Yard coś się paliło. Zbudziła Willema i kazała mu zbadać sytuację. Wrócił z wieścią, że pali się królewska piekarnia na Pudding Lane i że ogień przerzucił się na sąsiednie bu­ dynki, oddala się jednak od Tower Street, nie ma więc powodów do obaw.

Dodał, że w drodze powrotnej spotkał jednego ze służących pana Pepysa, również wysłanego w celu za­ sięgnięcia języka. - Nic nam nie grozi - uspokajał Celię, która koń­ czyła karmić Adama. - Ogień rozszerza się, ale ognisko pożaru jest daleko od nas. Poza tym wieje wschodni wiatr i pcha pożogę na zachód. W mieście dość często wybuchały pożary, lecz za­ wsze dotychczas były opanowywane i ugaszane. I jak­ kolwiek ten wydawał się bardzo groźny, nie było powo­ du, by nie wierzyć w pomyślne zakończenie działań służb miejskich. Celia, uspokojona, wróciła do łóżka i przytuliła Ada­ ma do piersi. Pomyślała o Kicie i poczuła, że jej serce zabiło z trwogi. Natychmiast jednak złajała siebie w duchu. Mieszkał w Whitehallu, daleko od niebezpie­ czeństwa, w pałacu otoczonym ogrodami, jak na wy­ spie. Nic mu nie groziło. Z tą myślą zasnęła. Obudził ją hałas dobiegający z ulicy. Okazało się, że w kierunku ognia Tower Street ciągną ludzie. Niektórzy z nich nieśli łopaty, grabie i kubły, i ci szli z myślą o udzielaniu pomocy, większość jednak zdążała, by tyl­ ko pogapić się na pożogę. Na wielu twarzach gościły uśmiechy. Była niedziela, dzień jak najbardziej nadają­ cy się na rozrywkę. Zapukano do drzwi i weszła Bethia. - Ach, panno Archer - zaczęła od samego progu ludzie mówią, że tej nocy spłonęło aż trzysta domów.

Są już wypadki śmiertelne. Na Fish Street spaliła się po­ noć cała rodzina. A ogień nie daje za wygraną. Po ze­ szłorocznej dżumie tegoroczny pożar! Czyżby Bóg nie miał miary w karaniu? Celia zadrżała i przycisnęła Adama mocniej do serca. Nie bała się o siebie, bała się, że jemu może stać się coś złego. W powietrzu unosił się zapach ognia i spalenizny. Wiatr wciąż zmieniał kierunek. W poniedziałek trzecie­ go września Tower Street zaczęła pokrywać się sadzami i popiołami. Te z gospodyń, które wywiesiły na dworze bieliznę, musiały ją czym prędzej zabierać pod dach. Willem od samego rana chodził chmurny i zły, aż w końcu postanowił wybrać się na miasto. Tym razem wrócił z wieściami, które przejęły wszystkich grozą. - Służący pana Pepysa powiedział mi, a powtarzał słowa swego pana, że płonie już cały zachodni kwartał City. Pan Pepys wszedł na szczyt Tower i widział wszy­ stko jak na dłoni. Znikają wieże kościołów, zmieniają się w popiół całe ulice, a równocześnie na Tamizie ruch jak nigdy. Kto ma jakąś łódź, ten pakuje na nią rodzinę i dobytek i wypływa na wodę. - Spojrzał na Celię i od razu domyślił się, co ją trapi. - Nie ma najmniejszych obaw, pani, że ogień dojdzie do Whitehallu. Nawet gdy­ by spłonęło całe miasto, to Whitehall ocaleje. - Z pewnością masz rację - szepnęła Celia. Wzięła Adama na ręce i podeszła z nim do okna.

Kit, słysząc niezwyczajny hałas, wypadł z komnaty i zaczepił jednego z biegnących korytarzem ludzi. Był to sekretarz księcia. - Co się dzieje? Skąd taki ruch o tej porze? - Sir Christopherze, dotarły do nas wieści, że w mieście szaleje pożar. Radni robią wszystko, by go opanować, ale na razie bezskutecznie. - Czy powiadomiono króla? - Tak. Króla, królową i księcia Yorku. Boże, co za nieszczęście! Kit wrócił do siebie i szybko się ubrał. Z okien apar­ tamentu prócz dalekiej łuny niczego nie było widać. Po kwadransie stał już w otaczającym monarchę gro­ nie dostojników i dworzan. Wszyscy byli zgodni, iż w celu zapobieżenia katastrofie trzeba przedsięwziąć nadzwyczajne środki. Król sam zaproponował, że rzuci do walki z pożarem swą gwardię przyboczną. Przeniósł wzrok na Kita. - Sir Christopherze - rzekł - powiedziesz gwardię i przekażesz ją Lordowi Mayorowi. Sam również oddasz się pod jego rozkazy. Panowie - powiódł wzrokiem po twarzach - nie chciałbym być królem w spalonej stolicy. Nie było czasu do stracenia. Kit złożył żołnierski ukłon i wymaszerował z sali audiencyjnej. Wezwał na­ tychmiast Caleba i kazał mu przygotować konia do jaz­ dy. Musiał jak najszybciej dołączyć do gwardii króle­ wskiej, gotowej już do wymarszu. Dotarłszy do City, odnalazł Lorda Mayora, sir Thomasa

Bludwortha, w otoczeniu straży miejskiej, służb gaśni­ czych i zastępu ochotników. Bludworth powitał Kita uprzejmie, podziękował mu za wsparcie, jednak wyda­ wał się mocno rozkojarzony. Znajdowali się w oku cy­ klonu, wokół szalał pożar i niełatwo było podjąć jaką­ kolwiek decyzję. Toteż Lord Mayor wydawał sprzeczne rozkazy, a gdy ich nie wypełniano, unosił się gniewem. - Powiedz, proszę, sir, do czego właściwie mam użyć królewskiej gwardii? - zapytał Kita. - Czy mam burzyć domy, by zatrzymać pożar? A jeśli to zrobię, to co będzie potem? Tego pożaru nie da się ujarzmić. Chaos pogłębia się i nawet stu ludzi o moich uprawnie­ niach nie zdoła zaprowadzić tu ładu. Ogarnął ruchem ręki okolicę. W istocie, to, co było widać, przedstawiało sobą prawdziwe pandemonium. Wszędzie mnóstwo ludzi, ciągnących wózki z dobyt­ kiem, krzyczących na własne dzieci, mówiących coś do siebie, i nikogo, kto próbowałby powstrzymać zalewa­ jącą miasto falę pożogi. Ktoś wybiegł z tłumu i padł na kolana przed Lordem Mayorem. Wzniósł ręce w błagalnym geście i jęknął: - Grammar School spalona. Już nie ma dachu, pod który moglibyśmy się schronić. Na Londyn wydany zo­ stał wyrok śmierci. Bludworth przetarł załzawione oczy i powiedział do Kita: - Pan niebios przeklina nas. Przelała się czara niegodziwości. I cóż mamy robić?

- Burzyć domy, sir. Tego właśnie życzy sobie nasz monarcha. - A co będzie, jeśli zburzę domy i zaraz potem spad­ nie deszcz, który ugasi pożar? Kto wówczas obroni mnie przed oskarżeniem, że niepotrzebnie zniszczyłem cudzą własność? Prawo mówi, że kto burzy dom, ten musi pokryć koszty jego odbudowy. Co na to powiesz, sir? - Dosiadam konia i jadę do króla po rozkaz burzenia domów - odparł Kit. Bludworth machnął ręką. - To zbyteczne. Zburzę domy bez królewskiego roz­ kazu. Proszę jednak, sir, byś mnie nie odstępował. Kit pomyślał, że Lordowi Mayorowi bardziej leży na sercu ocena jego działań niżeli ich skuteczność. Ponownie dosiedli koni, gdyż tłum parł na oślep i ist­ niała obawa, że mogą zostać stratowani. Bludworth wrócił do wydawania rozkazów, choć wciąż sprawiał wrażenie rozkojarzonego. Kit pomyślał o Celii, lecz za­ raz pocieszył się tym, że ogień idzie ku zachodowi i na razie okolice Tower są bezpieczne. W południe rozdzwoniły się wszystkie dzwony w mie­ ście, te, których jeszcze nie dosięgnął pożar. Nie było to ostrzeżenie, gdyż wszyscy londyńczycy znali faktyczny stan rzeczy, tylko wyraz trwogi. Kit doszedł do wniosku, że władze miejskie nie panują już nad sytuacją. Zresztą Bludworth sam przyznał się do własnej bez­ silności.

- To wszystko, co mogę zrobić - rzekł w pew­ nym momencie. - Nie spałem całą noc i gonię już re­ sztkami sił. Muszę się przespać. Muszę zasnąć choćby na godzinę. Kit spojrzał na niego. Widać było wyraźnie, że sytu­ acja go przerosła. - Pozwól mi w takim razie, sir, udać się do króla po dalsze rozkazy. - Tutaj ja rozkazuję. Gdybym tylko wiedział, co mam rozkazać... Ten człowiek bez wątpienia był szalony. Ale wciąż był Lordem Mayorem, którego on, Kit, zobowiązał się słuchać. Zobaczyli pana Pepysa. - Szukałem panów! - wykrzyknął sekretarz Admi­ ralicji. - Jadę prosto od króla. Monarcha zna sytuację i wszystkie związane z nią trudności. Polecił burzyć do­ my. Żywioł trzeba powstrzymać za wszelką cenę. Nie oszczędzać niczego. Książę Yorku obiecał dosłać pułk żołnierzy. Jeśli Kit i pan Pepys myśleli, że ta wiadomość zmo­ bilizuje Bludwortha do działania, omylili się srodze. Miast podejmować decyzje, lamentował. Zamiast wy­ dawać rozkazy, prosił Boga o zmiłowanie. W końcu Kit miał już tego dość. - Wybacz, sir, ale muszę jechać. Król powinien wie­ dzieć, co dzieje się w mieście. Wróciwszy do Whitehallu, odkrył, że król i ministro-

wie, choć bardzo przejęci pożarem, wciąż nie znają jego rzeczywistej skali. Kiedy Kit przedstawił prawdziwy stan rzeczy, król postanowił osobiście nadzorować akcję ratowania miasta. Masztalerze podprowadzili osiodłane, okryte czapra­ kami konie i świetna kawalkada ruszyła na miasto. Król jechał w towarzystwie księcia Yorku i pana Pepysa, tuż za nimi kłusował Kit z lordem Cravenem, dalej reszta dygnitarzy. Wokół widać było pasy wyburzonych do­ mów, lecz skutek tego praktycznie był żaden z powodu nieustannych zmian kierunku wiatru. Tamiza przypomi­ nała zatłoczony trakt. Załadowane ludźmi i ich dobrami promy, łodzie i barki przewoziły uciekinierów w bez­ pieczne miejsca. Zaczęły się dla Kita cztery dni, które śmiało można było porównać do stugodzinnej bitwy. Przez ten czas legło w gruzach i przemieniło się w popiół całe, śred­ niowieczne jeszcze, centrum Londynu. Król, bezlitosny dla innych i siebie samego, wyznaczył Kitowi rolę po­ słańca. Musiał rozwozić rozkazy i dopilnowywać, czy są należycie wykonywane. Jego obowiązkiem było wie­ dzieć wszystko, kontrolował wszystkie fronty walki z pożarem. Gdy początkowa koncepcja burzenia domów okazała się nieskuteczna, odwołano się do innej taktyki i strate­ gii. Obsadzano ratownikami każdy budynek, każdego czyniąc odpowiedzialnym za wyznaczone mu miejsce. Można by rzec, walczono z ogniem pierś w pierś.

Król i książę Yorku nie spali i jedli suchy chleb, po­ pijając go wodą. Trwając na stanowisku, dawali przy­ kład innym, przekonywali, że trzeba walczyć z ogniem, nie zaś chwytać dobytek i uciekać. Dnia nie sposób było odróżnić od nocy. Noc roz­ świetlały płomienie, dzień zaciemniały dymy. Brak snu powodował, że Kit czasem miewał halucynacje. Jęzory ognia urastały wtedy do rozmiarów piramid i lubieżnie lizały niebo. Z obawy, że może oszaleć, wkładał głowę do kubła z wodą i natychmiast trzeźwiał. Pewnego razu trafił na bandę łupiącą dom i, roz­ wścieczony, przeszył rapierem jednego z łupieżców. Reszta uciekła. Miał oto potwierdzenie znanej prawdy, że tego rodzaju katastrofy wyzwalają najlepsze, ale też i najgorsze ludzkie instynkty. Czwartego dnia stwier­ dził, że nie ma siły wsiąść na konia. Rozejrzał się, czy nikt nie zauważył tej jego słabości, zacisnął zęby i z tru­ dem wgramolił się na siodło. Tego dnia ogień zniszczył Cheapside, dzielnicę złot­ ników, i zaraz potem unicestwił St. Paul's. Walczącym z nim ludziom wydawało się, że jest żywą istotą, obda­ rzoną sprytem i rozumem. Gdy próbowali zatarasować mu drogę, zmieniał kierunek, okrążał barykady i poja­ wiał się za plecami ratowników. Rankiem tego dnia Robert Renwick, odprowadzi­ wszy do łodzi starego ojca, sługi i czeladników, wrócił do swego sklepu w Cheapside, by wydobyć ukryte w piwnicach złoto i zakopać je w wybranym przez

siebie miejscu. Nikomu nie ufał, więc wolał sam to zrobić. Podprowadził pod sklep ręczny wózek, wymościł go kocami, po czym jął wynosić złoto z piwnicy. Śpieszył się. Od północy zbliżała się z przerażającą prędkością ściana ognia. Ale to nie ona miała okazać się tym naj­ gorszym. Nagle bowiem odkrył, że ma towarzystwo. Pod ścianą warsztatu w niedbałej pozie stał jednooki. - Na Boga, co cię tutaj sprowadza? - spytał prze­ straszony Renwick. Jednooki uśmiechnął się od ucha do ucha i splunął. - Nie Bóg mnie tutaj sprowadza, tylko diabeł, panie Renwick. Robert uświadomił sobie, że tamten wymienił jego prawdziwe nazwisko. - Nazywam się Scrivener. Czyżbyś o tym zapo­ mniał? - Bynajmniej. - Jednooki podszedł bliżej i błysnął nożem, a Robert nagle uprzytomnił sobie kruchość lu­ dzkiego, żywota. - Naprawdę sądziłeś, że nie wiem, kim jesteś? Zresztą dość gadania. Oddaj mi swoje złoto, a ocalisz życie. Robert Renwick nie był człowiekiem o zajęczym sercu. Pomyślał, że to spotkanie jest szczęśliwym tra­ fem. Gdyby udało mu się pozbyć jednookiego, pozbył­ by się świadka swego podwójnego życia. Przesunął dłoń ku kordowi, który nosił u boku. Bandyta wyszczerzył zęby.

- Nie myśl, że coś zdziałasz tym szpikulcem do dłu­ bania w zębach. Radziłem sobie z lepszymi od ciebie. Robert również się uśmiechnął, a potem nagle wy­ szarpnął kord i zaatakował. Tamten jednak był na to przygotowany. Uskoczył w bok, złapał Roberta za nad­ garstek, a gdy złotnik próbował chwycić go za gardło, wbił mu nóż w samo serce. Renwick padł bez jęku. Jednooki roześmiał się. Wiodło mu się dzisiaj. Ogień zniszczy ciało i każdy bę­ dzie myślał, że złotnik został zaskoczony przez pożar podczas ratowania swych skarbów. Chwycił za krótki dyszel i pociągnął wózek uliczką. Czoło ognia było tuż-tuż. Musiał się śpieszyć, gdyż pło­ mienie lubiły przeskakiwać z budynku na budynek. Skręcił w prawo i tu opuściło go szczęście. Dom, obok którego przechodził, wydawał się nietknięty, ale w rze­ czywistości był wypalony od środka. Zawalił się i spa­ dająca belka złamała bandycie kręgosłup. Potem ogień dokonał reszty, unicestwiając ciało. Kit nic nie wiedział o tym dramacie, zresztą jednym z wielu. Wiedział natomiast, że Cheapside zostało zni­ szczone, włącznie z kościołami St. Mary-le-Bow i St. Peter Chepe. Na wszystkich frontach wojny z pożarem trwały zmagania. Kto nie wybrał ucieczki, ten się nie oszczędzał. Arystokraty nie sposób było odróżnić od piekarza czy kaletnika. Wszyscy byli osmaleni dymem i wyglądali jak diabły. Nie inaczej wyglądał też król. Pokryty sadzą, bez pe-

ruki, w porwanym i poplamionym ubraniu, zlany po­ tem, gdyż gorąco słońca w połączeniu z gorącem ognia tworzyło tropikalną temperaturę - w niczym nie przy­ pominał człowieka, który leniwie igrał ze swymi ko­ chankami. Dziś Kit był dumny ze swojego króla. Ale i Karol był rad ze swego poddanego. Skinął na Kita i rzekł: - Byłeś ze mną pod ogniem na polach Worcester, a teraz jesteś tu ze mną pod innym, bardziej dosłownym ogniem. Jesteś dobrym kompanem. Kiedy się to skoń­ czy, możesz prosić mnie o wszystko. Kit skłonił się i wrócił do swoich obowiązków. Wie­ dział, o co poprosi króla. O zwolnienie z dworskiej służby. Weźmie Celię i Adama i wyjadą do Latter. Myśl o Celii i Latter podziałała nań jak widok oazy na wę­ drowca przemierzającego pustynię. Uformowano łańcuch, by sprawniej podawać wiadra z wodą, i Kit stanowił jedno z ogniw tego łańcucha. W pewnym momencie tak osłabł, że musiał usiąść. Cia­ ło odmawiało mu posłuszeństwa, trzymał się tylko dzię­ ki sile woli. Nagle przybiegł jakiś człowiek, krzycząc, że pożar znów zmienił kierunek i teraz zmierza ku To­ wer Street. Kit poderwał się na nogi. Odszukał wzrokiem króla, podbiegł doń i rzekł błagalnym głosem: - Sire, masz sposobność, miłościwy panie, nagro­ dzić mnie natychmiast. Panna Celia Antiquis mieszka przy Tower Street, którą niebawem ogarnie pożar. Bła-

gam o zwolnienie mnie z obowiązków, bym mógł tam pojechać i upewnić się, że jest bezpieczna. Król położył dłoń na ramieniu Kita. - Masz moje pozwolenie. Wiem, co jest pomiędzy tobą a twą panią. Buckingham wszystko powiedział mi tamtej nocy. Jedź i niech ci się szczęści. Zrobiłeś dla te­ go miasta dostatecznie dużo. Kit w tym momencie oddałby życie za swego mo­ narchę. Odszukał Caleba, dosiedli koni i pomknęli. Po­ żar wydawał się jeszcze przybierać na sile, ale w rze­ czywistości wchodził w końcową fazę. Jednak Kit tego nie wiedział. Widział szalejące wokół płomienie i serce truchlało mu na myśl o Celii i dziecku.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY Jazda w kierunku Swain's Yard nie należała do ła­ twych. Kit i Caleb musieli torować sobie drogę w tłu­ mie zrozpaczonych i miotających się ludzi. Pożar za­ skoczył ich znienacka. Wokół płonęły dachy i fasady domów. Ogień miał siłę nawałnicy. Płomienie przeska­ kiwały z budynku na budynek niczym piekielne stwory. Ów taniec bardziej przerażał niż ich niszcząca siła. Panika i rozpacz powodowały ludzkimi zachowania­ mi. Każdy ratował ze swego domu, co uznał za najcen­ niejsze. Ten ciągnął wózek z wirginałem, tamten niósł klatkę z papugą, a jeszcze inny trzymał w rękach osmalo­ ny obraz. Na środku ulicy rodziła kobieta, ktoś udzielał jej pomocy. Inna niewiasta wygrażała pięścią zasnutemu dy­ mem niebu. Trzecia stała nieruchomo, jakby przemienio­ na w kamień. Zewsząd dochodziły płacz, zawodzenia i krzyki. Kit zacisnął zęby i dźgnął konia ostrogami. Im bliżej był celu, tym silniejszy chwytał go strach. Pożar ogarnął również okolice Tower. Tower Street sta­ ła w ogniu. Wiatr część dymów kierował ku ziemi. Płu­ ca nie miały czym oddychać, oczy piekły, a podrażnio­ ne nozdrza były przepełnione zapachem spalenizny.

Trzask palących się krokwi, kwik koni, szum ognia i lu­ dzkie zawodzenia tworzyły istne pandemonium. W końcu dotarli na miejsce. Kit zeskoczył z konia i rzucił wodze Calebowi. Całą północną ścianę Swains's Yard, łącznie z domem Celii, zżerał ogień. W jednym z okien na piętrze stała kobieta i przeraź­ liwie krzyczała. Widocznie wbiegła po coś na górę i przez ten czas drogę powrotną przecięły jej płomienie. Jakiś mężczyzna szarpał się na dole z dwoma ludźmi trzymającymi go za ręce. Prawdopodobnie chciał biec ratować żonę, co byłoby oczywistym samobójstwem. Kłębiące się nad miastem dymy z dnia uczyniły noc. Je­ żeli coś mimo to było widać, to tylko dzięki szalejącemu wszędzie ogniu. Kit dobiegł do domu Celii i zajrzał przez okno do środka. Ogień rozgościł się już tam na dobre. Kit chwy­ cił za ramię jednego ze stojących nieopodal mężczyzn i wychrypiał: - Panna Archer... co z nią? Czy jest bezpieczna? Zapytany pokręcił głową, przyznając się do swej nie­ wiedzy. W tym samym momencie kobieta stojąca w ok­ nie zniknęła, a we framudze okiennej pojawiły się jęzo­ ry ognia. Patrzący odnieśli wrażenie, jakby czerwone macki ogromnej ośmiornicy porwały nieszczęsną w czeluście piekielne. Przygnieciony bólem mąż kobie­ ty padł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. - Przeklęty niech będzie ten dzień! - jęczał. - Cóż zawiniła ta nieszczęśnica?

Tymczasem Kit pytał dalej o Celię. Miotał się wśród ludzi, żebrząc o jakąś informację, ale nikt nie znał Celii ani Willema. Niektórzy przyznawali, że są z daleka, a przygnała ich tu ciekawość. Później mówiono w mie­ ście, że pewna liczba gapiów, zafascynowanych kata­ strofą, została pochłonięta przez ogień. Zrozpaczony Kit rzucił się ku drzwiom, chcąc je sfor­ sować. Nie musiał jednak, gdyż same się otworzyły, pchnięte od środka niewidzialną ręką. Stanął przed ścia­ ną ognia. Żar był tak straszliwy, że musiał się cofnąć. Jął wy­ krzykiwać imię ukochanej, daremnie jednak. Jeżeli ktoś tam został, zaskoczony przez pożar, to już był tylko kupką popiołu. Dom Celii przypominał piec hutniczy. Ale pomyśleć coś, a postąpić zgodnie z logiką rze­ czy pomyślanej, to dwie różne sprawy. Targany rozpa­ czą, Kit zdecydował się na próbę dostania się do wnętrza domu przez okno. Powstrzymał go Caleb. - Panie, tu już nikogo nie można uratować. Za późno. Za późno! Słowa te były jak bicie żałobnego dzwo­ nu. „Za późno!" - krzyczał Kit, biegając wokół spalo­ nych ruin domu Anny. Wtedy spóźnił się o tydzień, o całe siedem dni, dziś spóźnił się o kilkanaście minut! Pogroził pięścią niebu, ukrytemu za kłębowiskiem dy­ mów. Bluznął straszliwymi przekleństwami. Zapragnął śmierci. Ponownie ruszył w stronę domu, ale chwycono go za ręce. Rozpoznał głos Caleba:

- Przecież nawet nie wiadomo, czy ktoś tam został. Powstrzymaj się, panie! A drugi mężczyzna zapytał: - Czy poszukujesz pani Archer? - Tak! - krzyknął Kit i wstąpiła weń otucha. Wresz­ cie znalazł się ktoś, kto wie, czyj dom trawią płomienie. - Czy udało się jej uciec przed ogniem? - Nie wiem, sir. Zajęty byłem ratowaniem własnej rodziny i dobytku - odparł mężczyzna i wybuchnął roz­ paczliwym szlochem. Być może nie zdołał ocalić do­ bytku, a może też nie był w stanie uratować swoich bli­ skich. Kit stał i patrzył na płonący dom. Strach, rozpacz i wściekłość minęły, pozostało osłupienie. Caleb wsunął mu rękę pod ramię. - Chodźmy, panie. Nie mamy tu już nic do roboty. Kit potrząsnął głową. - Jeżeli nawet udało im się uciec, to wciąż są w nie­ bezpieczeństwie. Pożar szerzy się z przerażającą szyb­ kością. Musimy zrobić wszystko, żeby ich odnaleźć. Nagle przypomniał sobie, że gdzieś niedaleko stąd, na Seething Lane, stoi dom pana Pepysa. Być może on coś wiedział, jeśli oczywiście nie uciekł wraz z rodziną przed ogniem. - I co teraz, panie? - spytał Caleb, widząc, że twarz Kita się ożywia. - Jedziemy na Seething Lane - odparł Kit na pół hi­ sterycznym głosem. - Mieszka tam sekretarz Pepys,

który musi coś wiedzieć o Celii i dziecku. Pan Pepys wie wszystko. Caleb pomyślał, że jego pan mówi jak człowiek na­ tchniony, lecz równocześnie ucieszył się, że oddalą się z tego przeklętego miejsca. Wzięli za uzdy konie i po­ szli ulicą. Szli wzdłuż ściany ognia. Wreszcie zrównali się z czołem fali pożaru. Płomienie zaczynały właśnie lizać kolejną kamienicę. Wybiegła z niej ze strasznym krzykiem kobieta i chwyciła Kita za ramię. - Mój synek! Mój kochany Jem! Nie mogłam go nigdzie odnaleźć. Panie, ratuj moje dziecko! Kit spojrzał na przerażoną matkę, pomyślał o Ada­ mie i Cecco i zanim Caleb zdołał go powstrzymać, wbiegł do domu, a kobieta za nim. - Jem, och, Jem, odezwij się synku! - wołała. Zatrzymała się w sieni, sparaliżowana widokiem ognia i kłębiącego się dymu. Widziała, jak nieznajomy, którego poprosiła o pomoc, zniknął w sinawoczarnej chmurze. W tym domu ogień jeszcze nie zdążył się rozpano­ szyć. Płonął dach, komórki i kuchnia, ale w pokojach zalegał jedynie gryzący i trujący dym. Kit zaczął wołać chłopca. Zacisnął zęby. Odnajdzie i uratuje to dziecko, choćby wszyscy inni mieszkańcy Londynu, łącznie z Celią i Adamem, mieli nie przeżyć pożaru. Z góry dobiegł go słaby głos: - Jestem tutaj, na piętrze. Boję się. Mamusiu, to ty? Kit puścił się schodami, przeskakując po trzy, cztery stopnie naraz. Ujrzał otwarte drzwi, wskoczył do izby

i rozejrzał się. Przy ścianie z rozkrzyżowanymi ramio­ nami, stał chłopiec w wieku około sześciu, siedmiu łat. Jego twarz nie wyrażała nic oprócz ogromnego strachu. Ogień wdarł się przez okno i zdążył już ogarnąć komo­ dę i wiszący na ścianie arras. Kiedy chłopiec zobaczył Kita, jęknął płaczliwym głosem: - Och, dobry panie, ocal mnie! Nie namyślając się ani chwili, Kit chwycił ze stołu serwetę, okręcił nią głowę i ramiona dziecka i ruszył w drogę powrotną. Musiał się śpieszyć. Ogień rozprze­ strzeniał się ze straszliwą szybkością. Płomienie skaka­ ły na odległość kilku metrów, więc Kit nawet nie zdzi­ wił się, gdy stwierdził, że schody już się palą. Czy wy­ trzymają jego ciężar powiększony o ciężar dziecka? Za­ ryzykował. Nie miał zresztą wyboru. Schodził tak ostrożnie, jakby ze wszystkich stron atakowały go wę­ że. Chłopiec zwisł mu bezwładnie na ramieniu. Czy stracił przytomność wskutek zaczadzenia, czy też pod wpływem strachu, tego Kit nie wiedział. Wypadł na ulicę i odrzucił obrus, którym owinął dziec­ ko. Jem otworzył usta, zakrztusił się i oprzytomniał. Ktoś chlusnął na nich wodą z kubła. Byli uratowani. Kit podał dziecko matce. Ona mogła powiedzieć w tej chwili, że Bóg ulitował się nad jej synem. Ale czy to samo mogła powiedzieć Celia? Nagle w polu widzenia Kita znalazł się Caleb. Sługa miał twarz wykrzywioną gniewem.

- I potrzebne było to szaleństwo, panie? Macie już dość życia na tym padole? Kto to myślał pakować się w ogień dla jakiegoś tam nieznanego bachora! Pod Kitem ugięły się nogi. Ogarnęła go wielka sła­ bość. Czuł się bardziej zmęczony niż tamtego pamięt­ nego dnia po bitwie pod Worcester. Zamiast mózgu miał ciekły ołów, zamiast języka kawałek drewna. Poruszył spierzchniętymi wargami i powiedział. - Przynajmniej bachor żyje. - A wy, panie, macie nadpalone rzęsy i brwi - rzekł z jakąś złośliwą satysfakcją Caleb, ciągnąc go za rękę. - I żeby choć ta kobieta wam podziękowała. Ale nie, chwyciła, co jej, i zadowolona. - Nie potrzebuję żadnych podziękowań - odparł Kit zmęczonym głosem. Zrobił, co było do zrobienia, i mógł ruszać w dalszą drogę. Do Seething Lane było już niedaleko. Prowadził Ca­ leb, co jakiś czas spoglądając na Kita. Jego pan wyglą­ dał jak opalona zmokła kura. W dodatku kura, której dostało się tęgie lanie. Ledwie wlókł się o własnych si­ łach, a tych sił ubywało z każdym krokiem. Caleb nie mógł na to patrzeć. Przysunął się i podparł swego pana. Wyglądało to, jakby wracali z pola bitwy. Wreszcie dotarli do celu. Przed domem Pepysa kotłował się tłum. Sekretarz Administracji wraz z żo­ ną stał przy powozie, zaprzężonym w dwa skarogniade wałachy. Na trawniku piętrzyły się skrzynie, paki i kufry.

Z boku stał człowiek z wózkiem ręcznym, który zwrócił uwagę Kita. Na Boga, chyba nie mylił się! - Willem! - wykrzyknął, a gdy tamten odwrócił głowę, zapytał: - Gdzie panna Celia? I co z Adamem? Więcej słów nie mógł z siebie wydusić. Palił go prze­ łyk, a wargi miał jak z drewna. Celia, która stała w tłumie, usłyszała swoje imię i roz­ poznała głos. Podała dziecko żonie Willema i poczęła przeciskać się ku miejscu, skąd dobiegło ją to rozpaczliwe wołanie. I kiedy tak rozpychała ludzi, przypomniała sobie wizję, którą miała ponad rok temu. Wszystko to, na co patrzyła teraz, już widziała. Ścisk, zawodzenie kobiet, czarne dymy nad miastem, domy w aureoli ognia i otwar­ te usta krzyczącego Kita. Ale teraz słyszała jego głos, a tamten obraz sprzed miesięcy był niemy. Dobiegła do niego i zatrzymała się jak wryta. Zale­ dwie mogła go rozpoznać. Miał opalone włosy i osma­ loną twarz. Tam, gdzie warstwa sadzy była cieńsza, wi­ dać było mocno zaczerwienioną skórę. Tylko jego oczy zachowały dawną barwę, oczy, którymi patrzył zarazem śmiało i błagalnie. Widać było, że ledwie trzyma się na nogach. Chwyciła go za rękę. - Och, Kit, jestem tutaj, bezpieczna. Adamowi też się nic nie stało. Spójrz tam, mania trzyma go na rękach. Pan Pepys zaproponował nam, że zabierze nas na wieś. Kit zachwiał się, ale zdążyła go podtrzymać. - Myślałem, że ogarnął was pożar... Myślałem, że

po raz drugi straciłem żonę i dziecko... Myślałem, że trzeba mi pójść w wasze ślady, bo nie ma dla mnie życia bez was... Och, Celio... moje ty kochanie... moja naj­ droższa... Zwiesił głowę i osunął się na ziemię. Dzięki Calebowi, który chwycił go w ostatniej chwili, nie był to bo­ lesny upadek. Sługa ze złości aż walnął się pięścią w udo. - A przecież krzyczałem za nim, by nie leciał do te­ go ognia. Co go obchodził jakiś tam chłopak?! A na do­ datek w ciągu ostatnich trzech dni spał może wszystkie­ go godzinę. Jakby w mieście nie było dość strażaków. Albo jakby ten pożar można było w ogóle ugasić. Podszedł pan Pepys i rzekł cicho: - Przypatrywałem się bacznie pożarowi i dochodzę do wniosku, że powoli słabnie w swojej furii. Prawie jestem pewien, że nie dotrze tutaj. Przenieśmy więc sir Christophera do mojego domu. Trzeba zaopiekować się nim i zapewnić mu dobre warunki. Żono - zwrócił się do kobiety, która doglądała załadunku bagaży - zostaw to. Chyba nie będziemy musieli opuszczać Londynu. Mamy tu gościa, o którego musimy się zatroszczyć. - Ja będę go doglądała - powiedziała cichym gło­ sem Celia. Caleb i Willem wnieśli Kita do salonu i usadzili go na fotelu z wysokim oparciem. Pan Pepys rozporządził, by podano wino. Częstował wszystkich, nie wyłączając Willema i jego żony. Jego gościnność chwytała za ser-

ce. Był prawdziwie niezwykłym człowiekiem - du­ mnym wobec wielkich, serdecznym wobec maluczkich. Celii spadł kamień z serca. Czuła się bezpieczna i wiedziała, że bezpieczny jest Kit. Przede wszystkim musiała obmyć mu ręce i twarz. Pan Pepys użyczył swej czystej, ale zbyt kusej koszuli. Mocna herbata po­ działała niczym najlepszy lek. Kit odzyskał świado­ mość, ale nadal czuł się słaby jak dziecko. Zobaczył Celię i ujrzał w jej oczach miłość. Wyciągnął rękę i pogładził ją po włosach. Był to ra­ czej gest kochającego ojca niż szalejącego z miłości mężczyzny. Pan Pepys założył nogę na nogę i powiedział: - Sir Christopherze, pozwoliłem sobie posłać czło­ wieka do Whitehallu z wiadomością, że czujesz się do­ brze i żeby przysłano powóz. Nie oznacza to, bym od­ mawiał wam gościny. Po prostu uważam, że chcecie być razem i chcecie mieć zapewnioną intymność. Mój dom jest mały i w tej chwili bardziej przypomina zajazd niż miejsce do mieszkania. Po przeżyciach ostatnich go­ dzin i dni należy wam się wszakże, tobie, sir, oraz pan­ nie Celii i dziecku, pewien komfort. - Dziękuję za wszystko, co dla nas uczyniłeś, panie - odparł Kit z nutą wdzięczności w głosie. - Co się na­ tomiast tyczy panny Celii... - Dołączam się do tych podziękowań, nie wiem jed­ nak, czy wolno mi nadużywać gościnności sir Christophera...

- Celio, odtąd tam, gdzie ja, tam i ty - powiedział Kit, ona zaś posłusznie skinęła głową. Pochylił się i pocałował ją w czoło. Pomimo strasz­ liwego wyczerpania czuł się szczęśliwy. Wino, herbata, dobre jedzenie, wygodne krzesło, obecność Celii i Ada­ ma - miał wrażenie, że przebywa w raju. Od wielu lat nie doświadczał niczego takiego. I te pocieszające słowa pana Pepysa, że nie spłonie cały Londyn, że pożar słabnie... Celia siedziała na brzegu łóżka w Whitehallu. Właś­ nie skończyła kąpiel, za którą tak tęskniła. Rozczesy­ wała świeżo umyte blond włosy. Adam leżał w wiklino­ wym koszu i spał. Willem wraz z żoną zdążyli się już zadomowić w pokojach dla służby. Jakkolwiek nie było żadnego oficjalnego powitania i tylko majordomus wyszedł im naprzeciw, Celia wy­ czuła, że przyjmują ją tu życzliwie, niemal jak żonę ulu­ bieńca dworu, sir Christophera Carlyona. I nie myliła się. Król był zachwycony Kitem po owych czterech dniach morderczej walki z pożarem i, jak poufnie zdra­ dził księciu Buckingham, chciał go wynagrodzić. - Powiedział mi, George, że pragnąłby odpocząć w majątku, który wygrał od ciebie. Nie będę go zatrzy­ mywał. Chciałbym nadto dać mu coś przed rozstaniem. Buckingham, który widział przez okno przyjazd Kita z Celią i dostrzegł łączącą ich czułość, rzekł, bawiąc się puklami swej peruki:

- Na przykład tytuł hrabiowski. Na pewno zasłużył sobie na takie wyróżnienie. Był z tobą pod Worcester i nigdy o nic nie prosił. - Jest dumny. Czy sądzisz, że ożeni się z córką astrologa? - Jestem tego pewien, choć dla mnie jest ona wyłą­ cznie materiałem na kochankę - odparł książę. Jego uśmiech był jakoś dziwnie smutny. - Zatem tytuł hrabiego - zdecydował król. - Oczy­ wiście wraz z pensją, która pozwoli mu żyć na odpo­ wiednim poziomie. Hrabia Christopher Carlyon z Lat­ ter. Nieźle brzmi. - O, tak - zgodził się Buckingham. - W tamtych okolicach jego ojciec miał niegdyś swoje posiadłości. Poza tym nie można zapominać, że Kit postarał się już o spadkobiercę. Tak oto sprawa była zakończona. Jutro król podpisze stosowne dokumenty. To, że na ich treść wpłynęły ar­ gumenty księcia Buckingham, dawało się przede wszy­ stkim tym wytłumaczyć, że księciu zależało na odku­ pieniu swej zdrady. Tymczasem jeszcze nie hrabia, tylko nadal „sir" Car­ lyon szedł korytarzem ku sypialni, gdzie byli w tej chwili jego najdrożsi. Tak jak oczekiwał, otworzyła mu Celia. Pocałował ją w dłoń, po czym podszedł do koszyka i przez dłuższą chwilę spoglądał czule na swoje maleń­ stwo. Celia poczuła, że coś ją chwyta za gardło.

Usiedli obok siebie i z miłością spojrzeli sobie w oczy. - Ukochana - rzekł - trudno mi uwierzyć, że nic nam wreszcie nie grozi. Wiem, że jesteś zmęczona i że nie powinienem przychodzić. Muszę jednak coś ci wy­ znać. Zacznę od tego, że pokochałem cię w chwili, gdy po raz pierwszy cię ujrzałem. Wpadłem w rozpacz, gdy ten diabelski zakład nas rozłączył. Wybacz mi, moja najdroższa. Dotknęła jego dłoni. Słowa były zbędne. - Opowiem ci o czymś, co w pewnym sensie po­ zwoli ci lepiej mnie poznać. A potem ty mi powiesz, dlaczego skłamałaś przed całym dworem. Gdy zaś bę­ dziemy już wiedzieli o sobie wszystko albo prawie wszystko, wtedy poproszę cię o rękę. Mam nadzieję, że mi nie odmówisz. Ścisnęła jego dłoń. Słowa nadal były zbędne. Kit objął ją ramieniem. - Po Worcester - zaczął - popłynąłem do Francji, by przyłączyć się do króla. Opuściłem ojca, którego już nigdy więcej nie ujrzałem, i kraj, który zobaczyłem do­ piero po dziesięciu latach. Nienawidziłem życia na ła­ sce innych, więc udałem się do Włoch, gdzie zostałem najemnikiem. Zawód równie dobry jak inne, a w każ­ dym razie jedyny możliwy dla angielskiego szlachcica na wygnaniu. Nosiło mnie po świecie, aż w końcu wy­ najął mnie pewien kupiec do ochrony swej floty. Zakochałem się w słońcu południowych Włoch, mie-

szkańcach tego regionu i śpiewanych przez nich pieś­ niach. Zakochałem się też w jedynym dziecku mego pracodawcy, jego córce Annie. Była moją pierwszą mi­ łością. Pobraliśmy się i to ona dała mi ten rubinowy pierścień. Wierząc, że nigdy nie wrócę do kraju, zgo­ dziłem się wesprzeć teścia i pomóc mu w handlu. Wcześniej nie zaznałem w życiu szczęścia. Matka umarła, wydając mnie na świat, a mój ojciec był stary. Nie miałem braci ani sióstr. Było jedynie kilku przyja­ ciół, między innymi król i Buckingham. Teraz miałem ojca, żonę i dziecko, synka o imieniu Cecco. Mieszka­ łem w małym portowym miasteczku i myślałem, że tam dokonam żywota. Po urodzeniu się Cecco teść podupadł na zdrowiu. Przejąłem cały handel. Dowódcą moich żołnierzy miał zostać ktoś inny. Ale w ten rejs musiałem popłynąć. Po raz ostatni. Naszym celem była północna Afryka. Miałem wówczas dwadzieścia trzy lata, Anna zaś o cztery lata mniej. Była piękna, zmysłowa i czuła. Pa­ sowaliśmy do siebie. Nie chciała, żebym wypływał. Do tej pory pamiętam ze szczegółami scenę rozstania. Nigdy jej już więcej nie ujrzałem. Rejs okazał się bardzo udany. Sprzedałem z dużym zyskiem wszystkie towary. Uniknęliśmy spotkania z piratami. Zawijając do macierzystego portu, zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Prawdę poznaliśmy dopiero wtedy, gdy dotknę­ liśmy stopą lądu. Nie szczędzono nam szczegółów. Miasto przeżyło napad rabusiów. Grabili, mordowali

i gwałcili, by na końcu zagnać nieszczęsnych ludzi do kościoła i go podpalić. Nigdy nie dowiedziałem się, co stało się z Anną i Cecco. Zaginęli. Mówiono, że złoczyńcy wzięli ze so­ bą kilka młodych kobiet, ale przeważała wersja, że wszystkie zostały zgwałcone i bestialsko zamordowa­ ne. Najpierw zapadłem w otępienie, potem myślałem, że postradam zmysły. Wziąłem kurs na Neapol. Tam rozdzieliłem pieniądze między członków załogi, takich samych nieszczęśników jak ja, i na długie tygodnie za­ mknąłem się w pewnym zajeździe. Przeklinałem Boga, ludzi, wreszcie siebie samego. Życie straciło dla mnie wszelki sens. Gdy opuszczałem zajazd, byłem już innym człowiekiem. Nie bałem się ni Boga, ni diabła. Wróciłem do Francji. Szukałem zapomnienia w roz­ puście. Potem topiłem smutek w winie. Wreszcie po­ padłem w cynizm. Traktowałem innych jak narzędzia. Bawiło mnie, gdy mogłem ich wywieść w pole. Aż poznałem ciebie, istotę pełną cnót i zasad, do­ kładnie takich, jakie odrzuciłem w buncie przeciwko Bogu. Założyłem się o ciebie, skuszony obietnicą Lat­ ter. Chciałem opuścić dwór, lecz równocześnie nie mia­ łem gdzie się schronić. Miałem tylko zrujnowany dom w Cheshire i kilka akrów wyjałowionej ziemi. Kilka razy byłem o krok od powiedzenia ci całej pra­ wdy, ale w ostatniej chwili tchórzyłem. Nie zniósłbym twojej pogardy. I wtedy nadszedł ten dzień, kiedy skła-

małaś. Dlaczego? Teraz nie ma to dla mnie znaczenia, lecz wtedy prawie złamało mi serce. Co wpłynęło na to, że ty, symbol czystości i prawdy, dopuściłaś się najzwy­ klejszego kłamstwa? Zamilkł. Serce Celii przepełniała żałość. Ani się domyślała dotąd, że Kit Carlyon, którego w myślach nazywała czasem „dzieckiem szczęścia", mógł do­ świadczyć aż takiej rozpaczy. Siedziała w milczeniu ze spuszczoną głową. Wziął ją pod brodę i zajrzał w oczy. Potem scałował gorące łzy, które spływały jej po policzkach. Przytulili się do siebie. Celia powiedziała: - Gdybym wtedy wiedziała o tym wszystkim, nie potraktowałabym cię tak podle. Po prostu chciałam się zemścić. Polubiłam cię, a może nawet pokochałam i łu­ dziłam się, że czujesz do mnie to samo. Potem w łaźni usłyszałam śmiech Dorothy Lowther i lady Castlemaine. Mówiły o zakładzie. Teraz już wiem, że powo­ dowały nimi zawiść i złość. Osiągnęły cel - poczułam się upokorzona. Chciałam dać ci nauczkę, skrzywdzić cię tak samo, jak ty mnie skrzywdziłeś. Myślałam też o zemście na księciu Buckingham. Skłamałam więc, że­ by równocześnie spoliczkować ciebie i ograbić księcia z Latter. W rezultacie, mieszkając w Latter, zawsze miałbyś przed oczyma swoją klęskę. Mój postępek był nieuczciwy, ale żyjąc od kilku tygodni w atmosferze pogardy dla norm i zasad etycz­ nych, sama w końcu nią przesiąkłam. Później, kiedy

Willem odnalazł cię nieprzytomnego na ulicy i wniósł pod mój dach, mogłam podarować ci to, co, jak to sama powiedziałam światu, już zdobyłeś. W ten sposób upra­ womocniłam twoją wygraną. I wzięłam w zamian twój pierścień. Na koniec radziłam ci jechać do Latter. - I tak też zrobiłem - powiedział Kit, cokolwiek zdumiony tą sekretną logiką wydarzeń. - Latter to pięk­ ne miejsce. Czy wyjdziesz za mnie, Celio? Czy zgo­ dzisz się, by Adam został moim spadkobiercą? Kocham cię i nie zniósłbym kolejnej rozłąki. - Wziął ją w ra­ miona. - Powiedz „tak". Jakże pragnę usłyszeć to słowo z twoich ust! - Tak, Kit. Przecież wiesz, że cię kocham. Niczego nie mogłabym ci odmówić. Wyjdę za ciebie. Adam to twój syn. Będę twoją żoną. Westchnął i pocałował ją w szyję tuż pod uchem. - Jutro poproszę króla, by dał nam swoje błogosła­ wieństwo i by arcybiskup udzielił nam ślubu. A dziś... Dzisiaj wystarczy jedno twoje słowo, a zostanę. Jednak przyzwolenie nie przybrało formy słów. Jęk Celii, jęk rozkoszy, obudził Adama. Kit wyjął go z koszyka, położył między sobą a Celią i powie­ dział: - To nasza pierwsza noc z wielu. Będziesz musiała dzielić swą miłość pomiędzy nas dwóch. - Tylko was dwóch? - udała zdziwienie. - A nie między waszą czwórkę, piątkę czy szóstkę? Na twarzy Kita odmalowało się uwielbienie. Była

piękna, mądra i dzielna. Przepowiednie sprawdziły się. On i Celia spotkali się po wielu dziwnych przejściach i już nigdy się nie rozłączą. Będą żyć w szczęściu w malowniczym Latter, pośród pól, lasów i wzgórz.
Paula Marshall - Córka astrologa

Related documents

315 Pages • 65,699 Words • PDF • 1003.7 KB

5 Pages • 1,037 Words • PDF • 74.6 KB

1 Pages • 270 Words • PDF • 267.6 KB

1 Pages • 307 Words • PDF • 103.1 KB

210 Pages • 89,000 Words • PDF • 1.1 MB

11 Pages • PDF • 1.3 MB

1 Pages • 262 Words • PDF • 49.5 KB

1 Pages • 463 Words • PDF • 32.1 KB

1 Pages • 183 Words • PDF • 134.3 KB

62 Pages • 7,641 Words • PDF • 6.1 MB

119 Pages • 28,421 Words • PDF • 2.6 MB

3 Pages • 468 Words • PDF • 602 KB