Van Lustbader Eric - Wojownik Zachodzącego Słońca 01

127 Pages • 56,087 Words • PDF • 1.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:56

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Eric Van Lustbader

Wojownik Zachodzącego Słońca Część Pierwsza Przekład: Robert Lipski

Rozdział 1 Ronin umierał i nawet o tym nie wiedział. Leżał nieruchomo, nagi, na kamieniu o kształcie elipsy pośrodku prostokątnej, kamiennej komnaty. Pomimo to na jego krótkich, czarnych włosach błyszczały krople potu. Przystojna twarz pozbawiona była wyrazu. Nad leżącym pochylał się ze skupieniem Stahlig - Szaman. Ronin próbował się rozluźnić, myśląc, że to strata czasu, podczas gdy palce Stahliga dotykały i uciskały jego klatkę piersiową, wędrując wolno w dół, w kierunku żeber po lewej stronie. Próbował o tym nie myśleć, ale jego mięśnie zdawały się kierować własną wolą i zdradziły go, podskakując z bólu pod naciskiem grubych paluchów. - Uhm - mruknął Stahlig. - Bardzo świeże. Ronin wpatrywał się w sufit, w nicość. Co go trapiło? To była po prostu walka. Zwyczajna walka. ZWYCZAJNA? Jego usta wykrzywił grymas obrzydzenia. Bijatyka, pospolita bójka w korytarzu. I nagle sobie przypomniał. Lśniące od potu ramiona, gruby miecz zwisający ciężko u jego boku i dłonie lekkie jak piórko po wypowiedzeniu Zaklęcia Walki. Wychodząc samotnie z Sali Walk, zmieszał się z ludźmi; otoczyły go z miejsca głosy, oderwane i nic nie znaczące. Nie zwracał na nie uwagi. Coś go popchnęło i pośród zgiełku dał się słyszeć głos. - A dokąd to się wybierasz? - Głos był zimny i arogancki; należał do wysokiego, chudego blondyna, który nosił ukośnie przez pierś pasy Chondryna. Czarne i złote. Ronin nie znał tych barw. Za blondynem, po obu stronach, stało pięciu czy sześciu Szermierzy noszących identyczne barwy. Wyglądało na to, że zatrzymali grupkę Adeptów wychodzących z treningu. Nie potrafił powiedzieć dlaczego. - Odpowiedz, Adepcie! - rozkazał Chondryn. Jego chuda twarz była bardzo blada i zdominowana przez woskowej barwy nos. Skóra na wysokich kościach policzkowych upstrzona była śladami po ospie, a z jednego oka, jak łza, spływała wąska blizna i mogło się wydawać, że jest ono osadzone niżej niż drugie. To rozbawiło Ronina, Był Szermierzem, więc ćwiczył z innymi Szermierzami. Ostatnio jednak nie miał zbyt wiele do roboty i nuda skłoniła go po podjęcia treningu z Adeptami. Kiedy to robił, nosił zwyczajne odzienie i ci, którzy go nie znali, brali go za Adepta. - Dokąd idę i co robię, to moja rzecz - odparł uprzejmie Ronin. - Czego chcecie od tych Adeptów? Chondryn spojrzał na niego, wyciągając szyję do przodu jak wąż szykujący się do uderzenia; rumieńce wystąpiły mu na policzki, akcentując biel śladów po ospie. - Gdzie twoje maniery, Adepcie? - rzucił zuchwale. - Do lepszych od siebie odzywaj się z szacunkiem. A teraz odpowiedz! Dłoń Ronina przesunęła się w stronę rękojeści miecza. Nie odezwał się przy tym ani słowem. - No cóż... - mruknął szyderczo Chondryn. - Wygląda na to, że nasz Adepcik potrzebuje lekcji. Na te słowa, jak na sygnał, Szermierze rzucili się na Ronina. Ten zbyt późno zorientował się, że w tłoku nie zdoła dostatecznie szybko dobyć miecza. Dopadli go w mgnieniu oka. Przygważdżany ich ciężarem do ziemi, pomyślał: Nie wierzę, że to mogło się zdarzyć. Instynktownie wymierzył solidne kopnięcie i z zadowoleniem poczuł, iż jego but trafił w ciało, które wgięło się pod uderzeniem. Prawie w tej samej chwili cios w bok głowy ostudził jego rozbawienie. Adrenalina zalała mu ciało. Pomimo

2

że leżał płasko na ziemi, uderzył z całej siły pięścią i poczuł, jak skóra rozszczepia się pod wpływem ciosu, trafiając w kość i rozłupując ją na dwoje. Usłyszał krótki, zdławiony skowyt. I wtedy but wyrżnął go w bok, a gruba zasłona mgły spowiła umysł. Próbował uderzyć raz jeszcze, ale nie mógł: szamotał się z potężnym ciężarem spoczywającym na jego piersi. Płuca mu płonęły i czuł, że ogarnia go zawstydzenie. Kiedy but dosięgnął go ponownie, stracił przytomność. Fala bólu powróciła, ale tym razem nie stracił nad nim kontroli i poruszył się tylko odrobinę. Spojrzał na pochyloną nad nim szeroką twarz o krzaczastych brwiach, schorowanych oczach i pobrużdżonym czole. - Ach! - wykrzyknął Szaman, bardziej do siebie niż do Ronina. - W coś ty się wpakował? Pokręcił głową i nie patrząc na leżącego, odwrócił się; przyłożył mechaty kawałek materiału do szyjki butelki z mlecznego szkła i odwrócił ją do góry dnem. Następnie przyłożył szmatę do boku Ronina. Była zimna i spowodowała, że ból wyraźnie zelżał. - No już. Ubierz się i wejdź do środka. - Przerzucił ubranie przez oparcie wysokiego krzesła i zniknął w drzwiach. Ronin usiadł - ciało z jednej strony miał sztywne, ale już go nie bolało; wciągnął legginsy i bluzę, a potem swoje skórzane buty z krótkimi cholewkami. Wstał, aby przypasać miecz, i ruszył w ślad za Stahligiem do ciepło oświetlonego pomieszczenia stanowiącego ostry kontrast z surowym wnętrzem Sali Chirurgicznej, po zewnętrznej stronie korytarza. Panował tu okropny bałagan. Trzy ściany od podłogi po sufit zastawione były półkami, pnącymi się w górę niczym dziki bluszcz i wypełnionymi przeróżnymi papierami i stosami notatek. Tu i ówdzie na półkach dostrzec można było wolne miejsca. Stół Stahliga znajdował się pod najdalszą ścianą, a jego blat niemal w całości zaścielały stosiki papieru i pliki notatek; podobnie wyglądały dwa krzesła stojące przed stołem. Za Szamanem leżały szklane pojemniki wypełnione fiolkami i przeróżnymi pudełkami. Stahlig nie podniósł oczu znad swojej pracy, kiedy Ronin wszedł do środka, ale sięgnął za siebie i wyciągnął butelkę bursztynowego wina, a następnie wyczarował skądś dwa metalowe kubki; napełnił je do połowy, niejako dla zasady dmuchnął potężnie do każdego. Dopiero wówczas podniósł wzrok i wyciągnął rękę z jednym kubkiem. Ronin wziął go, a Stahlig wyprostował się na krześle i wykonał zamaszysty ruch ręką. - Siadaj - powiedział. Aby usiąść, Ronin musiał zgarnąć z krzesła stos papierów. Zawahał się, trzymając je w rękach. - Och, ciśnij je gdziekolwiek - rzucił Stahlig, wykonując krótki, niedbały ruch swoją grubą dłonią. Ronin usiadł i wypił; poczuł, jak słodkie wino rozkłada kobierzec ciepła w głębi jego gardła - aż do żołądka. Pociągnął długi łyk. Stahlig pochylił się do przodu, oparł łokcie na stercie papierów leżących na blacie stołu, splótł palce, a kciukami uderzał od niechcenia w górną wargę. - Powiedz mi, co się stało? - rzucił. Ronin poruszał powoli kubkiem z winem i nic nie mówił. Z powodu rany w boku siedział bardzo wyprostowany. Szaman spuścił wzrok, zmiął jakąś kartkę i cisnął ją w kąt, najwyraźniej nie przejmując się tym, gdzie ona wyląduje. - Więc to tak. - Westchnął głośno, a kiedy ponownie się odezwał, jego głos wyraźnie złagodniał. - Nie chcesz o tym mówić, a mimo to coś nie daje ci spokoju.

3 3

Ronin podniósł wzrok. - O tak, stary człowiek wciąż jeszcze widzi i słyszy. - Ponownie pochylił się nad stołem. Spojrzał na Ronina. - Powiedz mi, od jak dawna się znamy? - Jego palce przesuwały się po blacie stołu. - Kiedy byłeś jeszcze bardzo młody, na długo przedtem, jak twoja siostra z ... Urwał nagle i jego starcze policzki pokrył rumieniec. Ronin pokręcił głową. - Nie urazisz mnie, jeżeli to powiesz. Jestem ponad to. Stahlig powiedział szybko: - Na długo przedtem, nim zniknęła twoja siostra - tak jakby nawet samo wspomnienie tego straszliwego zdarzenia sprawiło mu ból. - Znamy się już od dawna. A mimo to nie chcesz powiedzieć mi, co cię trapi. Ponownie złączył ręce. - A potem pójdziesz, żeby porozmawiać z Nirrenem. - Jego głos przybrał ostry ton, - Swoim przyjacielem. Ha! On jest Chondrynem. Ty nie posiadasz przynależności - nie masz Saardyna, który mógłby ci rozkazywać czy cię ochraniać. On, ten człowiek, jest kompletnie pozbawiony uczuć. Udaje przyjaźń, by wydobyć z ciebie informacje. To wszak jedno z jego zasadniczych zadań. Ronin odstawił swój kubek. Innym razem mógłby zezłościć się na Stahliga. Ale, pomyślał, on naprawdę mnie lubi, opiekuje się mną, i choć nie zdaje sobie z tego sprawy, muszę pamiętać, że obawia się wielu rzeczy - niektórych słusznie, innych nie. Myli się co do Nirrena. - Nikt lepiej ode mnie nie zna obłudy Chondryna - powiedział. - Wiesz o tym. Jeżeli Nirren chce ze mnie coś wyciągnąć, to proszę bardzo. - Ach! - Palce Stahliga przecięły powietrze. - Nie zostałeś stworzony do polityki. Ronin wybuchnął śmiechem. To prawda - powiedział. Szaman zasępił się. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy ze złożoności sytuacji. Jest źle. I niebezpiecznie. Własnoziemiem rządzi polityka. Ostatnio pośród Saardynów dochodziło do częstych tarć, sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. W obrębie Własnoziemia działają pewne siły - bardzo potężne siły - które moim zdaniem dążą do wojny. Ronin wzruszył ramionami. - Mogło być gorzej. - Wypił łyk wina. - Wreszcie skończy się ta przeklęta nuda. Szok odbił się na twarzy Stahliga. Wcale tak nie myślisz. Znam cię zbyt dobrze. Może wydaje ci się, że ciebie to nie będzie dotyczyć. - A może tak właśnie będzie... Stahlig powoli, ze smutkiem pokręcił głową. - Mówisz bez zastanowienia; to dla ciebie typowe. Wiesz jednak równie dobrze jak ja, że wojna domowa dotyka każdego. Nikomu nie uda się pozostać na boku. W tej ograniczonej przestrzeni tak szaleńczy krok mógłby okazać się katastrofalny w skutkach. - A mimo to ja nie mam zamiaru się w to mieszać. - Nie masz swego Saardyna, tak. Ale jesteś Szermierzem, a zatem kiedy nadejdzie czas, nie będziesz mógł pozostać na uboczu. Nastała krótka cisza: Ronin pociągnął kolejny łyk wina, a w końcu powiedział: - Powinienem ci dokładnie opowiedzieć, co mi się wczoraj przytrafiło. Stahlig słuchał Ronina, obserwując go spod wpół przymkniętych , powiek i

4

ponownie uderzając kciukami w górną wargę. Mogło się wydawać, że Szaman powoli zapada w sen. - Uznałem ten rodzaj ataku za absolutnie niemożliwy - do tego jeszcze w wykonaniu Szermierzy. Gdyby to jeszcze było w Dolnym Szybie na którymś ze Środkowych Poziomów - znasz Kodeks równie dobrze jak ja. Ale bójki na pięści nie są dla Szermierzy. Wszystkie zatargi regulowane są w pojedynkach - nie może być inaczej. Tak było przez stulecia. A dziś Szermierze pod wodzą Chondryna atakują mnie jak zgraja opryszków, których nie stać na nic lepszego. Stahlig ponownie wyprostował się w krześle. - Jest dokładnie tak, jak powiedziałem. W powietrzu wisi napięcie... I jeszcze coś: nadciąga wojna, a wraz z nią upadek wszystkich tradycji, które temu Własnoziemiu, spośród wszystkich innych Własnoziemi, umożliwiły przetrwanie. Wzdrygnął się i ten jeden, jedyny raz powiedział z patosem: - Zwycięzcy, kimkolwiek będą, zmienią Własnoziemie. Nic nie Pozostanie takie, jak było. Dopił wino i nalał sobie jeszcze. - Czarne i złote, powiedziałeś. To będą ludzie Dharsita. To jeden z nowszych Saardynów. Powiadają, że chcą nowego porządku, nowych idei i nowych tradycji. Ja twierdzę, że chce zaprowadzić SWÓJ Porządek i wprowadzić SWOJE idee. Nagle ogarnęła go wściekłość; rąbnął kubkiem w blat stołu tak mocno, że wino zalało pliki papierów i notatek. - Chcą władzy! - Podskoczył gniewnie, zrzucając mokre papiery na podłogę. - A niech to mróz ściśnie! - zaklął. - Spytaj swego przyjaciela Nirrena - dodał posępnie. On będzie wiedział. - Zwykle nie rozmawiamy o polityce. - Nie, oczywiście że nie - powiedział pogardliwym tonem Stahlig. - Nie zdradzi ci strategii wymyślonych przez Estrilla, ale założę się, że wyciąga od ciebie plotki zasłyszane w korytarzu. - Być może. - Ach! - Stahlig przerwał, ponownie usiadł, a potem ciągnął dalej, jakby zaskoczony, że zdołał wydobyć od Ronina to stwierdzenie. - Co się tyczy dzisiejszego incydentu, mniemam, że nie zamierzasz przedsięwziąć akcji odwetowej. - Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że obawiasz się, iż użyję tego - częściowo wysunął ostrze swego miecza z pochwy, a potem włożył je z powrotem z głuchym szczękiem - bądź pewny, że nie jestem zainteresowany wejściem w świat Saardynów. Szaman westchnął: - To dobrze, bo wątpię, by Ochrona ci uwierzyła. - A co z Adeptami, którzy byli świadkami napaści? Mieliby zaryzykować utratę swojej szansy na stanie się Szermierzami? Ronin skinął głową. - Tak. Oczywiście. Co do mnie, wcale się tym nie przejąłem. A kto wie, może któregoś dnia podczas treningu natknę się na Chondryna Dharsita. - Uśmiechnął się. Wtedy dostarczę mu powodu, aby zapamiętał mnie sobie na całe życie. Stahlig roześmiał się. - Nie wątpię - powiedział. W Sali Chirurgicznej rozległ się tupot kroków i w drzwiach wewnętrznego pomieszczenia stanęły dwie postaci. Ronin i Stahlig odwrócili się, by na nie spojrzeć. Nowo przybyli nie weszli jednak do pokoju. Nosili identyczne szare mundury z trzema

5 5

sztyletami w pochwach przytroczonych do czarnych skórzanych pasów przechodzących ukośnie przez piersi. Daggamowie Ochrony, pomyślał Ronin. Obaj mieli krótkie, czarne włosy i pospolite rysy; były to twarze, na które nikt nie spojrzałby po raz wtóry i którym trzeba by się solidnie przyjrzeć, by je zapamiętać. - Stahlig - rzekł pierwszy. Miał dźwięczny, rześki głos. - Tak? - Jesteś potrzebny. Spakuj, proszę, swoją torbę i chodź z nami. - Podał Stahligowi złożoną kartkę. Drugi nie wykonał najmniejszego ruchu; po prostu się im przyglądał. Obie ręce miał wolne. Stahlig przeczytał, co było napisane na kartce. - Sam Freidal... - wymamrotał. - Wstrząsające... - Uniósł głowę. - Oczywiście, że pójdę, ale musicie mi powiedzieć coś o naturze tego wezwania. Muszę wiedzieć, co mam zabrać. - Weź wszystko. - Daggam podejrzliwie świdrował wzrokiem Ronina. - To nie jest możliwe - odparł zniecierpliwiony Stahlig. - Jestem jego asystentem. Możecie przy mnie śmiało wszystko mówić - stwierdził Ronin. Wzrok Daggama omiótł go błyskawicznie, po czym powrócił do Stahliga. Szaman skinął głową. - Tak. On mi pomaga. - Mag - powiedział wolno Daggam, z wyraźnym wahaniem - oszalał. Musieliśmy go uwięzić - dla jego dobra, jak i dla dobra pozostałych. Stanowił jawne zagrożenie. Dla zabawy zaatakował swego Tecka. Jego stan się pogarsza i... Stahlig zajęty był pakowaniem do swojej mocno już podniszczonej, skórzanej torby szklanych fiolek, przeróżnych przyborów i rekwizytów. Widząc to, Daggam przerwał i zamiast skończyć myśl, spojrzał pytająco na Ronina. - Nie jesteś asystentem - rzucił lodowatym tonem. - Nosisz miecz. Jesteś Szermierzem. Wytłumacz się. Stahlig przerwał napełnianie torby, ale pozostał odwrócony do nich tyłem. To mi nie ułatwi sprawy, pomyślał Ronin. - Tak, oczywiście, jestem Szermierzem, ale jak widzicie, nie należę do żadnego Saardyna i mam sporo wolnego czasu. Toteż bywa, że niekiedy pomagam Szamanowi w pracy. Stahlig skończył napełniać swoją torbę. Odwrócił się. - Mam już wszystko - stwierdził. - Prowadźcie. - Spojrzał na Ronina. - Lepiej będzie, jak dotrzymasz mi towarzystwa. Ten spojrzał na Daggama. No, to koniec z tą przeklętą nudą, pomyślał. Korytarz rozpostarł się przed nimi miękkim, łagodnym łukiem. Ściany pomalowane były na szaro, w barwie uniformów - teraz, po latach, kolory przyblakły, a tu i ówdzie dostrzegało się oleiste zacieki, ślady kurzu i plamy brudu; olbrzymie połacie wyblakłe niemal do białości. Gdzieniegdzie pajęczyny rozciągały swoje lepkie palce na podobieństwo czepnych roślin, poszukujących światła słonecznego. Mijali rozmieszczone w regularnych odstępach wejścia. Drzwi były zamknięte na głucho. Tylko od czasu do czasu puste wyloty ukazywały mroczne i cuchnące wilgocią pomieszczenie ze stertami gruzów usypanymi po kątach i podłogą zasłaną śmieciami. Pomieszczenia te wydawały się kompletnie opuszczone, jeśli nie liczyć małych ciałek, przemykających od czasu do czasu pod ścianami przy wtórze - klik-klik - mocnych szczęk i szelestu długich ogonów. Stopniowo szary kolor ścian przeszedł w błękit, zmatowiały i jakby zmęczony.

6 6

Daggam skręcił w lewo w mroczną odnogę w wewnętrznej ścianie korytarza; idący z tyłu podążyli jego śladem. Żaden z nich nie zatrzymał wzroku na klatce windy po przeciwnej stronie korytarza. Znaleźli się na podeście schodów prowadzących pionowo przez sam środek Własnoziemia. Jeden z Daggamów - ten, który mówił - sięgnął do niszy w ścianie i wyjął pochodnię z nasmołowanej trzciny związanej silnie sznurem. Drugi wydobył krzesiwo i hubkę, skrzesał iskrę, podsycił płomień i podpalił pochodnię. Płomień buchnął z trzaskiem. W powietrze wzbiły się iskry i spadły, sczerniałe, u ich stóp. Nie oglądając się za siebie, Daggam zaczął schodzić po betonowych schodach. Ronin ze zdziwieniem zorientował się, że schodzili w dół, miast piąć się pod górę, Z tego, co wiedział o Magach (a nie była to wiedza zbyt dogłębna) wywnioskował, iż zajmują oni wysoką pozycję w hierarchii Własnoziemia. O ich talenty i mądrość zabiegali Saardynowie, choć Magowie, niejako tradycyjnie, trudzili się dla dobra całego Własnoziemia. Możliwe jednak, że nie byli uodpornieni na polityzację. Zgodnie z wszelkimi regułami Mag powinien zamieszkiwać na jednym z Górnych Poziomów Własnoziemia, a mimo to oni schodzili w dół, Ronin wzruszył w duchu ramionami. Nikt nie wiedział o Magach zbyt wiele, z wyjątkiem tego, że - jak głosiły plotki - byli to dziwacy i indywidualiści. Jeżeli któryś z nich zdecydował się zamieszkać z Neerami na obrzeżach Środkowych Poziomów, to była to tylko i wyłącznie jego sprawa. Pomiędzy Poziomami schody zawsze przechodziły w podest półpiętra. Idący pokonywali kolejne Poziomy w milczeniu; migotliwy blask płomienia wykrzywiał ich cienie, zmieniając je w groteskowe parodie ludzkich kształtów: dziwne istoty tańczące na murach ścian i niskiego sklepienia, bezmyślne, bezduszne, pozbawione pragnień, to zbliżające się, to oddalające od swoich ludzkich odpowiedników, budzące niepokój, a nawet grozę. W końcu dotarli do właściwego Poziomu i pojawili się w korytarzu identycznym z tym nad nimi, z jedną tylko różnicą: był on pomalowany na ciemnozielono. Czekali, podczas gdy Daggam zgasił pochodnię i umieścił ją w niszy na podeście schodów. Na tym Poziomie panował o wiele większy ruch. Mężczyźni i kobiety mijali ich, zmierzając w rozmaitych kierunkach, a stłumiony odgłos prowadzonych w oddali rozmów napełniał powietrze jakby szumem morza. Jakieś dwieście metrów od miejsca, w którym się znaleźli, znajdowały się drzwi pomalowane na ciemnozielony kolor. (Wszystkie drzwi, jakie widzieli na tym Poziomie, miały tę samą barwę co ściany). Przed drzwiami stało dwóch Daggamów. Czterej Daggamowie przeprowadzili krótką, niezbyt głośną wymianę zdań. Niższy z dwóch strzegących drzwi skinął nieznacznie głową, odwrócił się i zapukał w drzwi w charakterystyczny sposób. Otworzył mu jeszcze jeden Daggam i wysłannicy wraz ze Stahligiem weszli do środka. Ronin chciał podążyć za nimi, ale został zatrzymany; jeden ze strażników dotknął wierzchem dłoni jego klatki piersiowej. Szczęka Daggama poruszyła się. - Dokąd to się wybierasz? - W jego głosie brzmiały jednocześnie znużenie i pogarda. - Jestem z Szamanem - Ronin spojrzał mu prosto w oczy swoim spokojnym wzrokiem. Zobaczył okrągłą twarz o olbrzymiej szczęce, za dużą jak na mały, gruby nos i blisko osadzone oczy koloru błota. Ale, pomyślał Ronin, to zarazem bardzo skuteczna maszyna do natychmiastowego i bezbłędnego wypełniania rozkazów. Widziałem ich już tak wielu... Wielkie usta o grubych, czerwonych wargach otwarły się jak oporne wrota:

7 7

- Nic mi o tym nie wiadomo. Ruszaj stąd, nim napytasz sobie biedy. Ronin poczuł nacisk dłoni tamtego, ale się nie poruszył. W oczach Daggama pojawiło się zdziwienie; przywykł do tego, że odwołując się do swojej siły, wywoływał z góry określone reakcje. Tak łatwo rozpoznawał u innych strach, uwielbiał go tworzyć i patrzeć, jak rozpala się na jego oczach niczym ofiarny stos. Teraz jednak nie dostrzegał nawet cienia strachu i to wprawiło go w zakłopotanie. Poczuł, jak narasta w nim gniew i jego palce sięgnęły w stronę górnego sztyletu przytroczonego do pasa przewieszonego ukośnie przez pierś. Dłoń Ronina spoczęła na rękojeści miecza, kiedy nagle w szparze nie domkniętych drzwi pojawiła się jakaś twarz. Stahlig, ty roztargniony... Oczy Szamana rozszerzyły się. - Ronin. Właśnie się zastanawiałem, gdzie się podziałeś. Wchodź. Ronin postąpił krok naprzód, ale Daggam wciąż blokował drogę. Jego oczy pałały wściekłością, gdy pokręcił głową; w świetle korytarza zalśniło ostrze sztyletu. I w tej samej chwili Ronin zobaczył jeszcze jedno oblicze. Długie i chude, o rozszczepionej szczęce, naznaczone determinacją, o bardzo wąskiej czaszce i wysokim czole zwieńczonym czarnymi jak węgiel włosami - tak gładkimi i lśniącymi, że zdawały się dawać granatowy poblask. Ale dominującym elementem tej twarzy były rozstawione szeroko oczy, których przenikliwe spojrzenie zdawało ogarniać wszystko, co się tylko dało, nic w zamian nie zdradzając. - Spokojnie, Marsh. Przepuść tego człowieka. - Głos był głęboki i brzmiał rozkazująco. Marsh usłyszał te słowa i usunął się automatycznie, ale jego gniew nie wygasł, płonąc silnym płomieniem w jego piersi. Patrzył z niemym oburzeniem, jak mężczyzna przechodzi obok niego, ale dyskretnie, tak by Saardyn tego nie zauważył i nie ukarał go. Ronin znalazł się w przedpokoju, z którego prowadziły wejścia do dwóch umieszczonych naprzeciwko siebie komnat. Komnata po lewej stronie była urządzona po spartańsku, funkcjonalnie; znajdował się tu olbrzymi stół do pracy i mniejsze biurko do pisania, ustawione pod ścianą - po przeciwnej stronie stało wąskie łoże. Pokój wydawał się mroczny, ale widać było, że na łożu spoczywa jakiś człowiek. Na trzech ze ścian wisiały na pewnej wysokości rzędy szafek. Pośrodku pomieszczenia stało samotne krzesło. Pokój po prawej stronie urządzony był z większymi wygodami. Wzdłuż dwóch ścian stały rzędy niskich leżanek i foteli z miękkimi poduszkami. Daggamowie, nie wyłączając tych dwu. których posłano po Stahliga, usiedli na leżankach przy stole z jadłem najdalej od drzwi i zaczęli się posilać. W przedpokoju dwaj następni Daggamowie stali po bokach Stahliga i mężczyzny, który wydawał im rozkazy. Ronin pomyślał, że aby stworzyć te komnaty, musiano wyburzyć parę ścian. Dwupokojowe kwatery były na Górze rzadkością, ale tu, na Dole... - Ach, Roninie - rzekł Szaman - to Freidal, Saardyn Ochrony Własnoziemia. Freidal ukłonił się w pas, co było dość teatralnym gestem. Nie uśmiechał się, a jego pozbawione wyrazu oczy lustrowały prze krótką chwilę Ronina, by w końcu powrócić do Stahliga. Podjęli przerwaną rozmowę. Freidal ubrany był w strój ciemnoszarego koloru, tylko wysokie do kolan buty Saardynów i przecinające ukośnie jego pierś pasy Chondryna były srebrne. Ronin zamyślił się na chwilę: Suzeren i taktyk; oczy i uszy - dwie rzeczy złączone w

8

jedność. - Niemniej - usłyszał - czy bierzesz na siebie odpowiedzialność za obecność tu tego człowieka? - Ach! - Stahlig przetarł czoło dłonią. - Czy myślisz, że on wyjdzie z Borrosem? To nonsens. Freidal zmierzył Szamana lodowatym wzrokiem. - Panie, to sprawa najwyższej wagi, może od niej zależeć los całego Własnoziemia. Mosiężne rękojeści jego sztyletów zabłysły w świetle, gdy poruszył się leniwie. - Nie mogę pozwolić na niepotrzebne ryzyko. - Mówił niezwykle formalnym, nieomal anachronicznym stylem. Stał sztywno wyprostowany i był bardzo wysoki. - Zapewniam cię, że nie ma się czego obawiać ze strony Ronina - rzekł Stahlig. - On tylko obserwuje to, co robię, a przybył tu na moje zaproszenie. - Ufam, że nie jesteś tak głupi, by mnie okłamywać. To mogłoby przysporzyć wam obu wielu kłopotów. Konsekwencje, zaręczam wam, byłyby bardzo surowe. Rzucił zdawkowe spojrzenie na Ronina i światło zmieniło jego lewe oko w srebrny błysk. Ronin wzdrygnął się nieznacznie, kiedy Saardyn odwrócił się plecami do Stahliga. Refleks, pomyślał. Ale to chyba niemożliwe, nie aż taki błysk. I nagle zrozumiał, bo zobaczył, że lewe oko Freidala nie poruszyło się w oczodole. Stahlig uniósł ręce w górę. - Proszę, Saardynie, źle mnie zrozumiałeś. Chciałem cię jedynie zapewnić... - Szamanie, muszę ci wyjaśnić kilka spraw. Nie chciałem po ciebie posyłać, twoja obecność tu burzy nasz spokój. I obecność twego przyjaciela zaburza nasz spokój. Jestem pogrążony w wirze wysoce skomplikowanych kwestii bezpieczeństwa i ochrony - spraw wielkiej wagi dla całego Własnoziemia. Zgodnie z moim zaleceniem do tych komnat nie ma dostępu nikt prócz osobiście przeze mnie wybranych Daggamów. Jednak w obecnej sytuacji jestem zmuszony odstąpić od tej zasady. Borros, Mag, jest poważnie chory - taka jest w każdym razie opinia moich doradców medycznych. Nie są mu już w stanie pomóc. Mówią, że to przerasta ich możliwości. W tej sytuacji, jeżeli Borros ma pozostać przy życiu, musi mu pomóc Szaman. Ja życzę mu, aby przeżył. Mimo to nie mam zbytniej cierpliwości do ludzi twego pokroju. Proszę, zajmij się nim, zrób co do ciebie należy tak szybko, jak to tylko możliwe, i odejdź. Stahlig skłonił nieznacznie głowę, aby wyrazić szacunek wobec Freidala. - Wedle twego życzenia - powiedział łagodnie. - Czy zechciałbyś łaskawie opowiedzieć mi o wypadkach, jakie zaszły bezpośrednio przed chorobą Maga? Ronin zjeżył się wewnętrznie, słysząc uniżony ton głosu Szamana. - Mogę zapytać, po co - odezwał się Saardyn. Stahlig westchnął, a Ronin zauważył na jego obliczu zmarszczki znużenia. - Saardynie, nie prosiłbym cię, byś stanął w obronie Własnoziemia z jedną ręką przywiązaną do boku. Proszę tylko, abyś wyświadczył mi drobną grzeczność. - Czy to takie ważne? - Im więcej informacji, tym większa szansa, że zdołam dopomóc pacjentowi. - W porządku - mruknął Saardyn i skinął ręką. Pojawił się Daggam. Stał tuż przy wejściu do komnaty po prawej stronie - nie zauważyli go wcześniej. Niósł tabliczkę z plikiem kartek. W drugiej ręce trzymał pióro. - Mój Skryba zawsze jest w pobliżu - powiedział Saardyn. - Zapisuje wszystko, co powiem, i wszystko, co mówi się do mnie. W ten sposób obejdzie się potem bez nieporozumień. - Powiódł wzrokiem od Szamana do Ronina i z powrotem. Jego spojrzenie było absolutnie neutralne. Nie sposób było stwierdzić, o czym myślał. -

9 9

Przeczyta wam treść raportu, jaki otrzymałem dzisiaj. - Wyśmienicie - oświadczył Stahlig. - Ale najpierw nas wpuść, abyśmy mogli oszacować stan Borrosa. Freidal skłonił się sztywno i weszli bezszelestnie do spowitego głębokim cieniem pomieszczenia. Zbliżyli się do łoża, na którym leżała jakaś postać. - Przepraszam za brak światła - rzekł bez cienia żalu w głosie Freidal. - Górne ostatnio wysiadły, stąd te lampy. Na biurku opodal łóżka stały dwie identyczne gliniane lampki. Ich płomienie oświetlały pokój niepewną, migotliwą, przydymioną poświatą. Leżący przywiązany był do łóżka - skromnej drewnianej konstrukcji, wyłożonej olbrzymimi, miękkimi poduszkami - skórzanymi pasami przecinającymi pierś i kostki. Obaj, Ronin i Stahlig, pochylili się, aby w słabym świetle móc lepiej mu się przyjrzeć. Człowiek ten wydawał się ze wszech miar osobliwy. Miał długi korpus o pękatej klatce piersiowej i niezwykle wąskie biodra. Jego dłonie kończyły się długimi, delikatnymi palcami o przydługich przezroczystych paznokciach. Jednak najbardziej niezwykła była jego twarz. Owalnego kształtu głowa była całkiem łysa, a skóra, obciągająca mocno czubek czaszki i kości policzkowe, miała ciemniejszy, żółtawy odcień. Oczy mężczyzny były zamknięte, a oddech płytki. Stahlig pochylił się natychmiast, aby go zbadać. W tej samej chwili skryba zaczął recytować: - Zapisane podczas 27. cyklu Sajjit... Freidal uniósł rękę. - Tylko tekst, jeśli łaska. Skryba pochylił głowę. - Przesłanie Mastaada, Tecka, do Borrosa, Maga. Pracowaliśmy przez wiele Cyklów nad ostatnimi fazami Projektu, którego cel Borros starannie przede mną ukrywał. Zajmowałem się łączeniem i kontrolowaniem poszczególnych elementów - to wszystko. Przez kilka Cyklów Borros pracował bez przerwy. Opuściłem go pod koniec Szóstego Zaklęcia i kiedy powróciłem na Drugie Zaklęcie, znalazłem go takim, jakim go pozostawiłem - pochylonego nad stołem. Trzy Cykle temu zobaczyłem, że był czymś wyraźnie poruszony. Ale nic mi nie powiedział, choć go o to prosiłem.... - A to co takiego? - przerwał mu Stahlig. Podczas monologu Skryby przez cały czas kontynuował badanie, próbując stwierdzić przyczynę niedomagania Maga. W pierwszej chwili ją przeoczył. W końcu jednak zobaczył to coś i teraz pokazał je palcem. Ronin pochylił się i zobaczył po trzy małe punkciki, jak plamki od pyłu węglowego, tworzące trójkąty wyciśnięte na obu skroniach łysej czaszki. Freidal też patrzył na te punkty i po raz pierwszy Ronin zauważył, że w pomieszczeniu zaczęło narastać napięcie. Saardyn patrzył na spoczywające na łożu ciało. - Jesteś Szamanem, panie - rzekł ostrożnym tonem - a zatem powiedz mi. Stahlig chciał coś odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar. W ciszy, która wyraźnie ucieszyła Freidala, Saardyn ponownie Podniósł rękę. Raz jeszcze rozległ się głos Skryby: - ...bo chciałem mu pomóc. Odmówił i obrzucił mnie obelgami. Wycofałem się. W następnym Cyklu jego agresywność wzrosła. Dłonie mu drżały, głos się łamał i przy każdej sposobności lżył mnie najgorszymi wyzwiskami. Przy Drugim Zaklęciu tego Cyklu, kiedy się zjawiłem, wydarł się na mnie, abym odszedł. Powiedział, że już nie

10

potrzebuje Tecka. Zaczął mówić coś bez ładu i składu. Obawiałem się o jego zdrowie, próbowałem go uspokoić. Wpadł we wściekłość, zaatakował mnie, wyrzucił na korytarz. Udałem się bezpośrednio do... Saardyn dał krótki znak i Skryba umilkł. Stahlig wyprostował się i odwrócił do Freidala. - Czemu ten człowiek został spętany? Zdrowe oko Saardyna błysnęło. - Panie, chciałbym wiedzieć, czy Borros będzie żył i, jeżeli tak, to czy odzyska jasność umysłu. Kiedy dostanę odpowiedzi na te pytania, odpowiem na wasze, panie. Stahlig otarł spocone czoło wierzchem dłoni. - Przeżyje, Saardynie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Co do jego zdolności i władz umysłowych, nie jestem teraz tego w stanie określić. Saardyn zamyślił się nad tym przez chwilę. - Panie, kiedy przybyli moi Daggamowie, ten człowiek stał się nad wyraz brutalny. Pomimo że moi ludzie nie chcieli go skrzywdzić, wszczął z nimi walkę. Zostali zmuszeni do skrępowania go i unieruchomienia. Zrobiono tak zarówno dla dobra jego samego, jak i z uwagi na bezpieczeństwo innych. Freidal po raz pierwszy się uśmiechnął, a jego twarz nabrała drapieżnego wyglądu. To wrażenie pojawiło się nagle i zaraz prysnęło bez śladu. Stahlig powiedział: - To nieludzkie, traktować kogokolwiek w ten sposób. Freidal wzruszył ramionami: - To konieczne. Wyszedł z komnaty, pozostawiając przy wejściu dwóch Daggamów i polecając, by opuścili pokój, kiedy tylko Szaman upewni się, co dolega Borrosowi. - Jeżeli umrze, uczynię cię za to osobiście odpowiedzialnym - powiedział Stahligowi na odchodnym. Stahlig syknął cicho, kiedy pozostali w pokoju sami z Borrosem; był to nerwowy dźwięk rozładowywanego napięcia. Usiadł na samotnym krześle, zgarbił się i splótł dłonie przed sobą. Jego ręce drżały nieznacznie. Ronin pomyślał, że wyglądają bardzo wątle i bardzo staro. Zrobiło mu się żal starego człowieka. - Jestem głupcem - dał się słyszeć zmęczony głos. - Nigdy nie powinienem był prosić cię, abyś tu przyszedł. Przez chwilę znowu stałem się taki jak przed laty - młody i nieroztropny. Jestem starym człowiekiem i powinienem być bardziej rozsądny. Ronin położył mu rękę na ramieniu. Chciał coś powiedzieć; ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa. Stahlig uniósł wzrok i spojrzał na jego oblicze. - On cię naznaczył, nie wolno ci o tym zapomnieć. Ronin próbował się uśmiechnąć, ale nie mógł. Wtedy Stahlig wstał i powrócił do badania Maga, odwracając się plecami do Ronina, nieruchomy i milczący, patrząc na mroczną postać niezwykłego mężczyzny o żółtawej cerze, przywiązanego do łóżka; przyćmione pomarańczowe światło migotało na powierzchni jego długich, przezroczystych paznokci, niczym ślady pozostawione przez jakieś niewyobrażalne, tajemnicze zwierzę. I właśnie wtedy Borros otworzył oczy. Ronin zobaczył to pierwszy i zawołał półgłosem Stahliga, który w tym momencie szperał w swojej torbie. Oczy były niezwykle wydłużone - tylko tyle mógł zauważyć, bo okrywał je głęboki cień; Stahlig pochylił się nad leżącym. - Ach - wydobyło się z ust Maga. - Ach! - Mrugnął wolno parę razy, ale naraz jego

11

powieki opadły. Wargi były wysuszone. Stahlig uniósł powiekę i zajrzał do oka. - Nafaszerowany prochami - powiedział łagodnym tonem. - Ach - odezwał się Mag. Ronin pochylił się w stronę Szamana, aby mieć pewność, że nie zostaną podsłuchani. - Czemu ktoś miałby go szpikować prochami? - Saardyn powiedziałby nam, że to dlatego, aby go uspokoić. Ale ja nie wierzę, że to był prawdziwy powód. - Dlaczego nie? - Po pierwsze, specyfik nie został właściwie dobrany. Borros jest półprzytomny, nadal pod wpływem tego, co mu zaaplikowano. Gdyby chodziło o uspokojenie go, albo byłby pogrążony w śnie, albo po obudzeniu zastanawiałby się, co się z nim stało. - Ach, ach. - Słyszysz mnie, Borros? - zapytał Stahlig, wyraźnie wymawiając poszczególne słowa. Dźwięki przestały wypływać z ust leżącego i jego ciało wyprężyło się gwałtownie. - Nie - dał się słyszeć głos. - Nie, nie, nie nie... - W kąciku ust zaczęła się zbierać ślina, a wraz z nią z ust wypływało stłumione: - nie, nie, nie. - Na siarczyste mrozy - wyszeptał Ronin. W miarę jak usta poruszały się, głowa Maga przekrzywiała się z boku na bok. Na szyi wystąpiły żyły. Leżący naparł na krępujące go więzy. Stahlig sięgnął do torby i zaaplikował coś Borrosowi. Prawie natychmiast Mag umilkł. Jego oczy zamknęły się, a oddech stał się mniej mozolny. Stahlig przetarł spocone czoło. Ronin zaczął coś mówić, ale starzec powstrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Cóż, zrobiłem wszystko, co było na razie w mojej mocy - rzekł normalnym tonem. Podniósł torbę i wyszli z pokoju. Zostawili jednemu z Daggamów wiadomość dla Freidala. - Powiedz swemu Saardynowi, że wrócę przy Siedemnastym Zaklęciu, aby zbadać stan pacjenta. - Czego się dowiedziałeś? Swojski gwar działał uspokajająco. Górne lampy rzucały posępny blask. Gliniane kaganki w rogu, na stosie notatek, czekały na wykorzystanie. Zmięta kartka papieru leżała tam, gdzie ją rzucono. Po drugiej stronie pokoju mrok panujący w sąsiedniej komnacie chirurgicznej przedzierał się przez otwarte drzwi. Stahlig pokręcił głową. - Nie chcę cię w to wciągać. Wystarczy, że spotkałeś się z Saardynem Ochrony. - Ale ja sam chciałem... - A ja wyraziłem zgodę. - Był wściekły sam na siebie. - Uwierz mi, że zamierzam zapomnieć o tym, co widziałem. Borros to po prostu jeszcze jeden pacjent wymagający leczenia. - Ale on nie jest jeszcze jednym pacjentem - rzekł Ronin. - Czemu mi nie powiesz, czego się o nim dowiedziałeś? - To zbyt niebezpieczne. - Niech to mróz ściśnie! - wykrzyknął Ronin. - Nie jestem dzieckiem, które potrzebuje opieki. - Nie mówię, że ... - A więc?

12

Cisza, jaka zapadła, była potencjalnym zagrożeniem. Ronin czuł to. Gdyby któryś z nich zaraz się nie odezwał, zostaliby nieodwołalnie rozdzieleni. Nie rozumiał, co się działo i to go niepokoiło. Stahlig spuścił wzrok i powiedział łagodnie: - Zawsze cię lubiłem. Dla mnie, Szamana, wiele rzeczy - rzeczy, których niekiedy bardzo pragnąłem - było niedostępnych. Zarówno ty, jak i twoja siostra staliście mi się bardzo bliscy, kiedy byliście młodzi. A potem zostałeś tylko ty. - Powiedział to bardzo wolno, przeciągając słowa i widać było, że to wyznanie przychodzi mu z wielkim trudem. Jednak Ronin nie potrafił mu tego ułatwić. Być może nie było to w ogóle możliwe. - Ale rozumiem, że jesteś teraz Szermierzem. Wiem, co to oznacza. Mimo to zawsze pozostaniesz dla mnie dzieckiem. Odwrócił się i nalał sobie drinka, wypił go jednym haustem, po czym jeszcze raz napełnił swój kubek i nalał też Roninowi. - A teraz - powiedział, jakby nic się nie stało - jeżeli nalegasz, powiem ci, czego się dowiedziałem. I Stahlig powiedział, że z tego, co zauważył, Ochrona musiała przetrzymywać Borrosa dłużej niż przez jeden Cykl. - Być może było to nawet przez siedem Cykli - dodał - trudno powiedzieć, zważywszy, że zaaplikowano mało znany narkotyk. Poza tym reakcja Borrossa na moje słowa wskazuje na to, że Ochrona musiała go przesłuchiwać. Nazywają to „rozmową". Jednym z efektów działania tego narkotyku jest utrata woli. Innymi słowy... - Gmerali mu w mózgu. - W każdym razie próbowali. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Cóż - te rzeczy są bardzo złożone i z całą pewnością zawodne. - Ale czemu po prostu nie skonfiskowali jego notatek? To z całą pewnością byłoby łatwiejsze. Szaman wzruszył ramionami. - Może nie potrafili ich rozszyfrować - kto wie? W każdym razie większość z tego, co Freidal nam powiedział lub pozwolił usłyszeć, było fałszem. - Ale po co tyle zachodu? I jeżeli to, co mówisz jest prawdą, oznacza to, że Ochrona rozmyślnie zaczęła ingerować w pracę Maga. - Otóż to - Stahlig skinął głową. -I do tego ta sprawa śladów... - Umilkł gwałtownie. Obaj usłyszeli miękki odgłos stóp w ciemności na zewnątrz. Szaman powiedział nieco głośniej: - Czas mija. Nadchodzi Sehna. - Półgłosem zaś dodał:- Musisz stawić się na posiłek. Rozumiesz? Ronin skinął głową. -I jutro, i pojutrze. A potem głośniej: - Dobrze, a więc zobaczymy się później. Będę musiał jeszcze raz rzucić okiem na te siniaki. - Mrugnął powiekami i wykonał niemal niedostrzegalny ruch głową. Ronin odpowiedział ponownym skinieniem. Wstał i wyszedł. W komnacie chirurgicznej minął dwóch Daggamów sunących wolno, poprzez mrok, na spotkanie ze Stahligiem.

13

Rozdział 2 Darował sobie czekanie na jedyną działającą windę w tym Sektorze, bo kolejka była o wiele za długa, a jemu brakowało cierpliwości, aby czekać. Pozdrowiono go kilka razy, ale tylko uśmiechał się zdawkowo i niedbale unosił rękę, nie zatrzymał się, aby ceremonialnie z kimś się przywitać czy zamienić parę słów. Jego ciało automatycznie sunęło naprzód, tak jak to często bywało, i prawie nie zauważał tego, co go otaczało. Był pogrążony w głębokim zamyśleniu, ale jego ciało wiedziało, dokąd pójść, aby dotrzeć do właściwych schodów prowadzących na górę, na jego Poziom. Minął Nirrena, w ogóle go nie zauważając. Nirren był wysokim mężczyzną o ciemnej karnacji skóry, głęboko osadzonych oczach i orlim nosie. Mijany obrócił się, bynajmniej nie zaskoczony, i chwytając Ronina impulsywnie za ramię, odwrócił go do siebie. Ronin wyczuł Chondryna, nim ten go dotknął, i nie stawiał oporu. Odwrócił się z impetem i jednocześnie dobył miecza jednym płynnym ruchem, tak szybkim, że jego ramię zmieniło się w zamazaną plamę. Miecz był uniesiony i gotowy, promienie światła odbijały się na jego głowni, zanim jeszcze zaatakowany zdołał zobaczyć, kto go zaczepił. Nirren nie zdążył nawet wyciągnąć do końca swego miecza z pochwy. Nirren roześmiał się, pokazując białe, równe zęby. - Któregoś dnia, przysięgam, będę lepszy od ciebie. Ronin uśmiechnął się ponuro i włożył miecz do pochwy. - Kiepski dzień na jedną z twoich sztuczek. Uśmiech Chondryna przygasł i znikł, ale on sam był w wyśmienitym humorze. Jego oczy rozszerzyły się i rzekł, teatralnie parodiując szept: - Ach, te sekrety, które dzielisz ze swoim mądrym i uczonym przyjacielem. - Objął Ronina ramieniem. - Opowiedz mi wszystko i nieskończone szczęście stanie się twoim udziałem. Ronin pomyślał szybko o przestrodze Stahliga i poczuł, że ogarnia go złość. Wściekał się na samego siebie. Nękało go wiele pytań, a Nirren mógł mu udzielić odpowiedzi na niektóre z nich. W każdym razie był przyjacielem. Moim jedynym przyjacielem, pomyślał w pierwszej chwili. Uśmiechnął się. - W porządku. Pójdziemy do mnie? Weszli na schody i Nirren zapalił pochodnię. - Miałeś dziś podwójny trening, co? - Potrząsnął głową, kiedy ruszyli pod górę. Kiedy zmądrzejesz i zwrócisz swój umysł ku użyteczniejszemu działaniu? Ronin mruknął: - Na przykład? Chondryn uśmiechnął się. - Tak się składa, że mógłbyś służyć pod Jargissem, zwolniło się świetne miejsce. - Słyszałem o tym... - Posłuchaj, on jest naprawdę dobry, jak na Saardyna - to bystry i zdolny strateg. Przydałbyś mu się. I zna się też na taktyce obrony. To był jego ulubiony temat. Nigdy nie znudziło mu się nakreślanie hipotetycznych planów bitew, tworzenie taktycznych posunięć zarówno obrońcy, jak i atakującego. Na odpowiednio dobranym terenie - mawiał - obrońca, nawet dysponując mniejszą liczbą ludzi, jest w stanie zwyciężyć w dziewięciu na dziesięć przypadków. - Nigdy nie spotkałem Saardyna, który przypadłby mi do gustu - rzekł Ronin. - Powiedz, spotkałeś kiedyś Jargissa?

14

Ronin pokręcił głową. - Mam wrażenie, że gram z tobą w jakąś grę. Nie. Nie chcę już o tym mówić. Ile razy mam ci to powtarzać? Nirren wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Wierzę, że za którymś razem poprosisz mnie o spotkanie z nim. Ronin wyciągnął rękę i dotknął pomarańczowo-brązowych pasów opinających pierś Chondryna. - Myślę, że nie - powiedział cicho. - Słuchaj, jeżeli chodzi o Salamandrę, to możesz się spodziewać... - To wcale nie o to chodzi. - Wybacz, ale wydaje mi się, że właśnie tak. Stali nieruchomo naprzeciwko siebie i mierzyli się nawzajem wzrokiem, w niepewnym, migotliwym świetle. Trzcina pochodni trzaskała z cicha, a od czasu do czasu słychać było szuranie maleńkich pazurków po betonie. Odgłosy były odległe, jakby pochodziły z innego świata. Gdzieś bardzo daleko rozległ się, a potem ucichł, tupot kroków. Ciemność spowiła ich stopy. W końcu Ronin usłyszał swój własny głos. - Może i masz rację. - Był zdziwiony jeszcze długo po tym, jak znaleźli się na właściwym Poziomie. Kwatera Ronina składała się z dwu kubików zajmujących więcej przestrzeni niż mieszkanie przeciętnego Szermierza. Takie apartamenty mieli Chondryni. Saardyni, rzecz jasna, dużo większe. K'reen była tam, kiedy przybyli. Jej gęste, ciemne włosy były sczesane do góry i upięte na Sehnę, ale nadal miała na sobie strój roboczy: obcisłe legginsy i luźną bluzę z krótkimi rękawami, przez którą nie sposób było się domyślić kształtów jej ciała. Wysoka, dorównywała wzrostem Roninowi; miała długą, piękną szyję, cudowne usta i szeroko rozstawione, ciemne oczy. Kiedy weszli, uśmiechnęła się i dotknęła dłoni Ronina. W pierwszej chwili był zaskoczony, bo powinna teraz albo kończyć swoje zajęcia na Poziomie zwanym Med Treningowe, albo znajdować się we własnym apartamencie, przebierając się na Sehnę. Minęła ich wychodząc. - Straciłam zbyt wiele czasu na szukanie ich u siebie - pomachała w stronę wchodzących srebrnymi bransoletami - aż w końcu zorientowałam się, że zostawiłam je tutaj. - Pokazała język Nirrenowi, a ten uśmiechnął się. - Nie zdążę na Sehnę, chyba że biegiem. Zamknęła za sobą drzwi. Ronin podszedł do szafki, wyjął z niej dzban wina, dwa kubki i napełnił je. O K'reen w ogóle już zapomnieli. Siedzieli twarzami do siebie na niskich stołkach wyłożonych futrem. Ostre, białe światło z sufitu spowiło ich postacie od stóp do głów, spijając kolory z twarzy. Nirren pociągnął łyk wina. Kubek Ronina stał nietknięty u jego stóp. Ronin opowiedział Chondrynowi o swoim spotkaniu z Freidalem. Oczy tamtego rozbłysły. - Co o tym myślisz? - zadał pytanie Ronin. Nirren wstał i zaczął się przechadzać po małym pokoju. - Myślę, że muszę się dowiedzieć, czemu Freidal tak bardzo interesuje się tym Magiem. - Mówią, że on oszalał.

15

się.

- Jeżeli tak, to może oni wpędzili go w ten obłęd.

- Ale te ślady. Nirren odwrócił

- Co? - Ślady na głowie Borrosa. - A, tak. Siady Dehn. Widzisz, to mogło być to, A więc mam jeszcze jeden powód, aby najszybciej, jak to możliwe, dowiedzieć się. co planuje Freidal. Paru ludzi wie o Dehn. To urządzenie Prastarych. Jak wiele tajemniczych artefaktów, które utrzymują nas wszystkich przy życiu - zapewniają powietrze, ciepło i światło ponad trzy kilometry pod powierzchnią ziemi - wiemy tylko, co robi to urządzenie; jak - pozostaje dla nas zagadką. Jego głos nabrał nagle goryczy. - Mimo to posiadamy dostateczną wiedzę, by móc z tego korzystać. Mocuje się druty do głowy - w miejscach, w których widziałeś ślady - a ładunki są przekazywane do mózgu tą samą metodą, zgodnie z którą funkcjonują nasze górne światła. Pamiętasz Neera. który pewnego dnia rozebrał jedno z urządzeń i dotknął niewłaściwego drutu? Kiedy go znaleźli, był cały czarny i śmierdział. Mieli spore kłopoty z identyfikacją, bo jego plakietka się stopiła. Wypił kolejny łyk i ponownie usiadł. - W każdym razie. Dehn jest bardzo bolesne - tak mi przynajmniej powiedziano. Jednak również prawie stuprocentowo pewne przy wydobywaniu informacji od opornych. Kłopot polega na kontrolowaniu tego urządzenia - ale czego się spodziewać, kiedy błądzi się po omacku. - Przerwał na chwilę, zamyślony. - Co może szykować Freidal? Ronin poczuł, jak coś w jego wnętrzu drgnęło. Wstał. - Poczekaj, niech no pojmę to jak należy. Czy chcesz powiedzieć, że Saardyn Ochrony ingeruje w pracę Maga i torturami chce uzyskać od niego informacje, które mógłby potem wykorzystać? Nirren wymierzył palcem w przestrzeń, a w jego oczach pojawił się blask. - Właśnie tak, mój przyjacielu. Widzę, że jest jeszcze dla ciebie nadzieja. Nadchodzi czas bitwy, a kiedy już do niej dojdzie, Freidal i Jargiss staną naprzeciwko siebie. Jesteśmy wrogami, Freidal i ja. Schwycił Ronina za ramiona. - Posłuchaj, przyjacielu, minął już czas neutralności. Wszyscy zostaną wciągnięci w tę walkę. Musisz nam pomóc. Poproś Stahliga, żeby porozmawiał z Borrosem, póki jeszcze jest czas. To jedyny sposób. Nie jestem w stanie dobrać się szybciej do Freidala. Ale jeśli Poznamy jego sekret, to doda nam siły. - Może Freidal niczego się nie dowiedział. - Nie wolno myśleć w ten sposób. Ronin spojrzał na niego. - Nie obchodzi cię, co zrobili z tamtymi? Nawet nie wiem, czy po tym wszystkim będzie jeszcze w stanie mówić do rzeczy. W oczach Nirrena pojawił się ciepły blask. - Bądź realistą, przyjacielu. Mówię o czymś większym niż pojedyncza jednostka. Wszyscy jesteśmy zaledwie małymi cząstkami. Własnoziemie niszczeje na naszych oczach z powodu waśni pomiędzy Saardynami. Jesteś niezależny, więc może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale, wierzaj mi, aby przeżyć, musimy jeszcze zrobić wiele, bardzo, bardzo wiele. Ż adna z podejmowanych teraz decyzji nie ma na celu dobra Własnoziemia. Rozumiesz? Oni wszyscy są zbyt zajęci knuciem intryg mających na

16

celu powiększenie własnej potęgi. To spowoduje naszą zagładę. -Może to twoja walka spowoduje naszą zagładę - rzekł Ronin. Nirren załamał ręce i zrobił posępną minę. - Nie będę się z tobą kłócił. Spieram się z naszymi ludźmi przy każdym Zaklęciu. Nie przyszedłem do ciebie w tym celu. Uśmiechnął się niespodziewanie i wypił resztę swego wina. - Przemyśl, co ci powiedziałem. Nie poruszę więcej tego tematu. Ufam ci. I wierzę w ciebie. Ronin uśmiechnął się i pokiwał głową. Pomyślał, że kiedy Nirren się uśmiecha, trudno jest zignorować jego entuzjazm. Ukłonił się z przesadną galanterią: - Jak sobie życzysz. Nirren roześmiał się i wstał. - Dobrze. To chyba już pójdę. Ledwo zdążę się przebrać. No to do zobaczenia w porze Sehny. Kiedy Ronin pozostał sam w swojej kwaterze, podniósł nietknięty kubek wina i upił spory łyk. Było chłodne i cudownie cierpkie. W tej chwili jednak mógłby wypić nawet słoną wodę.

17

Rozdział 3 Sehna. Wieczorny posiłek. Święta pora. Tak wiele tradycji, pomyślał Ronin, wchodząc do Wielkiej Sali. Ileż to pokoleń, które dawno obróciły się w proch, kultywowało te tradycje i przekazywało je swoim następcom. Tylko to po nich pozostało. Żar i hałas zaatakowały go jednocześnie potężną, przerażającą, jasną falą kinetyczną. Stały, niezmożony ruch. Wielka Sala ciągnęła się daleko, a jej najdalsze krańce przesłonięte były mgiełką wonnej pary, dymem i ciepłem. Długie stoły i ławy z siedzącymi na nich mężczyznami i kobietami wypełniały przestrzeń równymi rzędami. Na chwilę jego dłoń sięgnęła do biodra. Czuł się lekko i dziwnie bez miecza przy pasie, ale na posiłek nie wolno było zabierać ze sobą żadnej broni. Ruszył w prawo, a potem skręcił i przemaszerował jednym z wąskich przejść. Miał na sobie kremowe legginsy i bluzę; żaden Saardyn nie ubierał się w te kolory. Służący zrobili mu przejście, usuwając się na bok z tacami pełnymi parującego jadła, kufli z mocnym piwem i dzbanów ze słodkim, bursztynowym winem. Czuł w nozdrzach zmieszane aromaty potraw, lekkich perfum i ostrego potu. Podszedł do swego stołu i jak zwykle zajął miejsce pomiędzy Nirrenem a K'reen. Była pochłonięta rozmową z siedzącym obok niej Szermierzem, toteż widział tylko ciemny, błyszczący hełm jej włosów. Czuł zapach jej perfum. Po drugiej stronie stołu Telmiss uniósł swój kufel, przepijając doń w milczącym pozdrowieniu, a siedzący przy nim Cfand, bardzo młody blondyn, wydawał właśnie polecenia służącemu. - Cóż, jak nasz Uczeń sprawuje się w tym Zaklęciu? - spytał go Ronin. Cfand odwrócił się, a jego niebieskie oczy nie wytrzymały miażdżącego spojrzenia Ronina. - Tak samo, jak sądzę - powiedział cicho. Nirren roześmiał się. - Jakie masz kłopoty w tym Cyklu - zgubiłeś jeden ze swoich starych manuskryptów? Ponownie się zaśmiał, a na twarzy Cfanda pojawiły się rumieńce. Tymczasem K'reen odwróciła się w ich stronę i widząc upokorzenie młodego człowieka, wyciągnęła rękę i przykryła jego dłoń swoją. - Nie przejmuj się nimi, nabijanie się z ciebie sprawia im przyjemność. Wydaje im się, że szermierka to najważniejsza umiejętność w całym Własnoziemiu. - A możecie dać mi dowód, że jest inaczej, pani? - zapytał się z galanterią Nirren i uśmiechnął się. - Jeżeli tak, to chciałbym go usłyszeć. - Ucisz się - poleciła. 'fand powiedział zduszonym i cichym głosem: - W porządku. Spodziewałem się tego z jego strony. - A z mojej nie? - Ronin odchylił się do tyłu, podczas gdy służący napełniał jego talerz. Ruchem dłoni wskazał, że chce wina, a nie piwa. Cfand, stale odwracając wzrok, nie odezwał się ani słowem. Ronin zaczął jeść, błądząc myślami gdzieś daleko. - Dołożę wszelkich starań, aby w przyszłości nie stroić sobie z ciebie żartów. W tej samej chwili pojawili się Tomand i Bessat. Usiedli pośród głośnego ryku osób znajdujących się przy stole - chciano w ten sposób po pierwsze wyrazić swoje zdanie na temat wyjątkowo korpulentnej sylwetki Tomanda, a po drugie dać upust nerwom i napięciu, jakie wszystkich ogarniało. Sehna była czasem rozluźnienia i relaksu, niezależnie od tego, co w danym momencie działo się we Własnoziemiu.

18

Stół powoli się zapełnił, skończono podawanie potraw. Hałas wzrastał, a gorąco stało się uciążliwe. - Niech to mróz ściśnie! - rzekł Nirren. - Czemu tu tak gorąco? Tomand na chwilę zaprzestał jedzenia i ocierając swoje ciężkie, spocone policzki skinął nań, by pochylił się do przodu. - Między nami mówiąc - spojrzał wpierw na Nirrena, a potem na Ronina - mamy kłopoty z systemem wentylacyjnym. - Nabił na widelec kolejną porcję jadła. - Prawdę mówiąc właśnie dlatego spóźniliśmy się na Sehnę. Pracowaliśmy do ostatniej chwili, by odnaleźć tę cholerną usterkę. - Jak zauważyłem, z nikłym powodzeniem - rzekł Nirren. Tomand skrzywił się. - To było po prostu niemożliwe. Straciliśmy zbyt dużo wiedzy. - Żuł przez chwilę, po czym dodał: - Jedyne, co możemy zrobić, to wyczyścić bałagan. Chcę przez to powiedzieć, że jak mamy cokolwiek naprawić, skoro nie wiemy, jak to działa? Tak niewiele z tego, co napisali Prastarzy, przetrwało. Tylko ich maszyny... - No - przerwał Cfand - ale nie możemy zniszczyć ich maszyn, nie niszcząc przy tym siebie samych. Tomand zamarł z kawałkiem jedzenia nadzianym na widelec zatrzymany w pół drogi do otłuszczonych warg. - Coś ty powiedział? - To, że pisma Prastarych zostały celowo zniszczone w początkach Własnoziemia. Tomand szybko pochłonął kolejną porcje i odpowiedział z pełnymi ustami: - Co za nonsens. Kto celowo miałby niszczyć wiedzę? Z całą pewnością nie zrobiłby tego nikt cywilizowany. 'fand rzekł spokojnie: - Prastarzy mieli na swoim koncie wiele wynalazków. Sporo z nich przeznaczonych było do zabijania. Poza tym Prastarzy byli zagorzałymi zwolennikami zapisywania. Wydaje się też, że pokładali oni niewielką wiarę w tych, którzy mieli po nich nastąpić. W każdym razie tamci woleli nie ryzykować. Zniszczyli zapisaną mądrość i wiedzę Prastarych. Zniszczyli ją bezpowrotnie, tak abym ja, Uczeń, nie był w stanie zgłębić ich historii, a Neerowie, jak ty, nie potrafili rozszyfrować zasad działania Powietrznych Maszyn, Saardynowie zaś nie mogli poznać sposobów na wyniszczenie się nawzajem, a w efekcie, na doprowadzenie Własnoziemia do ruiny. Tomand otarł usta. - Jak do tego doszedłeś? - zapytał Nirren. - Toż to istna bujda - prychnął Tomand. - Powiedział to, żeby zrobić na nas wrażenie. Wszyscy wiedzą... - A co ty wiesz, na sto par lodowych śnieżyc! - wybuchnął Cfand. - Nawet nie potrafisz robić tego, co do ciebie należy! Tomand zakrztusił się i zaczął się dławić. Bessat obejrzał się przez ramię zaniepokojony, podczas gdy Telmiss rąbnął Tomanda w plecy. Krztuszenie się wyraźnie osłabło. Twarz mężczyzny była czerwona, łzy napłynęły mu do oczu. - Jak śmiesz! - to wszystko, co był w stanie z siebie wyrzucić. 'fand zesztywniał. - Ty tłusty ślimaku! Jedyne, co robisz, to żresz. Jesteś absolutnie bezużyteczny. Wszyscy Neerowie są tacy sami, nieefektywni i... - Dość tego! - rzekł ostro Ronin. - Myślę, że jesteś winien Tomandowi przeprosiny. Kiedy tylko to powiedział, zorientował się że popełnił błąd.

19

Cfand odwrócił się do niego, z błyskiem w oczach. - A kimże ty jesteś, żeby mi cokolwiek nakazywać? - Mówił podniesionym głosem, przepełnionym mieszanką gniewu i histerii. Żyły wystąpiły mu na szyi. Wstał; ramiona miał jak potężne kolumny, a zaciśnięte kurczowo pięści przycisnął aż do zbielenia kostek do blatu stołu. - To raczej ty winien jesteś nam przeprosiny. Nie zależy ci na kimkolwiek spośród nas - zatoczył ręką szeroki łuk. - Nie zależy ci na NIKIM. Trening postawił cię ponad nami. Wypluwał z siebie te słowa, a Ronin nie patrząc czuł, że głowy osób siedzących przy sąsiednich stołach odwracają się w ich stronę. Tysiące drobnych akcji dziejących się w Wielkiej Sali wyblakło jak obraz wystawiony na długotrwałe działanie słońca. Setki rozmów, setki odrębnych istnień przestały się liczyć. - Cfand - zaczęła K'reen, ale on nawet jej nie zauważył. - Uważasz się za kogoś szczególnego, bo pobierałeś nauki u Salamandry. I po co to robiłeś? Żeby siedzieć tu, pośród nas, niezależny, bez swojego Saardyna? Musi być tobą naprawdę rozczarowany! Ronin siedział niewzruszony, nie przerywając monologu tamtego. Nagle zaczął myśleć o K'reen i jej białej skórze. A potem zobaczył dość wyraźnie twarz mężczyzny przywiązanego do łóżka i dwa trójkąty wysoko na jego skroniach. Wydawało mu się, że słyszy krzyk - potworny, przepełniony bólem głos. Właśnie dlatego nie był dość szybki, by uniknąć szaleńczego ataku Cfanda, który jednym potężnym susem dopadł go ponad stołem. Talerze i kubki poleciały we wszystkie strony, ich zawartość prysnęła na boki, gdy dwaj mężczyźni runęli w tył, do wąskiego przejścia. Służący rozpierzchli się, a ludzie siedzący na sąsiednich ławach upadli na znajdujące się przed nimi blaty. Cfand usiłował coś krzyknąć, ale z jego ust dobywały się tylko stłumione chrząknięcia i pomruki, kiedy okładał pięściami leżące pod nim ciało. Ronin przeszedł do obrony. Nie chciał zranić Ucznia, ale nie chciał również przedłużać bijatyki, a tym samym ryzykować interwencji Daggamów Ochrony. Kiedy jednak Cfand zmienił nieco pozycję, Ronin otrzymał cios kolanem i poczuł ból wspinający się wzdłuż jego boku, aż do ramienia. Stracił oddech i pomyślał, że powinienem był pozwolić Stahligowi, żeby obandażował mu pierś. Ale wyrobiony podczas treningów instynkt wziął górę. Smagnął prawą ręką, trafiając Cfanda tuż poniżej ucha. Oczy wyszły Uczniowi z orbit, a jego głowa zatrzęsła się jak łepek marionetki. Ronin zaczerpnął powietrza - w tej samej chwili poczuł rozdzierający ból. Przekręcił głowę i zobaczył tkwiącą w ramieniu rękojeść sztyletu. Wyrwał go, zaklął, usłyszał głuche brzęknięcie, kiedy broń wypadła mu z ręki, zacisnął mocno pieść i z całej siły rąbnął Cfanda w splot słoneczny, tuż poniżej żeber. Przez ułamek sekundy, nim Uczeń zgiął się wpół, Ronin dostrzegł jego rozszerzone oczy i malujący się w nich wyraz przerażenia. Poczuł, że adrenalina zalewa mu ciało i uświadomił sobie nagle, że jego dłoń ponownie uniosła się do ciosu. Opanował się, dysząc ciężko, czując w kącikach oczu ostre igiełki potu; słyszał, jak obok niego Cfand wymiotował na podłogę. Wraz z tym odgłosem pojawiło się zrozumienie tego, co przed chwilą zrobił i tego, czego o mały włos nie zrobił. Potem obrócił się w poszukiwaniu sztyletu. Nirren znalazł się tuż obok. - Zajmę się lepiej biednym Cfandem - rzucił cichym tonem. Ronin skinął głową. Uniósł dłoń do ramienia, które wciąż jeszcze było odrętwiałe; pomimo że jeszcze nie

20

czuł bólu, chciał w ten sposób zatamować krwawienie. Wtedy poczuł, że za jego plecami stanęła K'reen, a kiedy uklękła, zobaczył jej oblicze. Kosmyki włosów opadały jej na twarz, jakby dziewczyna stała dłuższy czas na silnym wietrze. Jej policzki pokrywał lekki rumieniec, usta rozchyliły się nieznacznie. Gdzieś w mrocznej głębi jego „ja" coś się poruszyło; czuł się jakby był marionetką, a jakiś niewidzialny lalkarz pociągnął za jeden z jego sznurków. Wzdrygnął się mimowolnie i K'reen, zrozumiawszy ten gest opacznie, objęła go ramieniem. Strząsnąłjej dłoń, a dziewczyna przykucnęła jeszcze niżej i bardzo szybko - tak, że tylko on to zauważył - pochyliła głowę, różowy języczek mignął jak błyskawica i polizał zbroczoną szkarłatem szczelinę pomiędzy jego dwoma palcami. Ronin podniósł się, ale wcześniej dostrzegł, że oczy K'reen błyszczały. - Z drogi! Z drogi! - rozległ się władczy głos. Otaczający ich tłum rozstąpił się i Ronin zobaczył dwóch Daggamów przepychających się ku niemu. Ktoś stojący nieco dalej najwyraźniej musiał ich wezwać. Zaklął bezgłośnie i pomyślał, że chciałby wiedzieć, gdzie się podział sztylet Cfanda. Podeszli do niego. Gdyby znaleźli broń... - Co spowodowało zatarg? - Ten, który nie mówił, stał z pustymi rękami. Wokół niego było całkiem sporo miejsca. Ż aden z nich nie zadał sobie trudu, by spojrzeć na Cfanda, kiedy Nirren pomógł mu się podnieść. Ronin wziął głęboki wdech, a następnie powoli wypuścił powietrze z płuc. - Nic. Absolutnie nic - powiedział spokojnie. - Ot, drobne nieporozumienie. Daggam mruknął: - Hm! To drobne nieporozumienie przyciągnęło sporo gapiów. - Wiecie, jacy są ludzie. - Tak. Pewnie. Posłuchaj no - wy, Szermierze, nie musicie przecież przerywać Sehny, aby rozstrzygać wzajemne spory. Jeżeli macie jakiś problem, idźcie do Sali Walk, nie róbcie tego tutaj. Jasne? Ronin skinął głową. - Oczywiście. Drugi Daggam nawet się nie poruszył. Stał, patrząc na Ronina. Jego oczy wydawały się mętne - jak namalowane. - Nazwiska - rzekł ten, który mówił; Ronin podał je, a tamten zapisał. Potem spisał zeznanie Ronina na temat przebiegu zajścia. - Co się stało z twoim ramieniem? - spytał drugi, a pierwszy z Daggamów uniósł wzrok. - Właśnie miałem do tego dojść - odpowiedział z pewnym rozdrażnieniem. - Chciałem się tylko upewnić, to wszystko - rzekł drugi. - No więc? - Pióro zawisło w powietrzu. - Musiałem się zranić o krawędź talerza, upadając. Sporo się ich potłukło. - Tak. Rozumiem. - Odwrócił się. - W porządku. Nic się nie stało - zwrócił się do tłumu i ludzie zaczęli się rozchodzić. - Idziemy - powiedział drugi Daggam i odwracając się, aby opuścić salę, rzekł do Ronina: - Posprzątaj ten bałagan. K'reen stała w milczeniu obok, z dłonią na plecach Ronina. Ten spojrzał na Nirrena, który pokiwał głową. - Poradzę sobie. - Wciąż podtrzymywał z trudem stojącego na nogach Cfanda. Ty zajmij się sobą. Ronin skinął głową. Odwrócił się i zobaczył Tomanda; jego twarz była blada i spocona. Bessat pocieszał go niczym małe dziecko. Podeszli do niego i Tomand

21

powiedział: - Nie wiem, co... - Spojrzał na krew. - Ale to mu się należało. - To był najwyższy czas na przerwanie tej okropnej gadki - stwierdził Bessat. - Jesteśmy ci wdzięczni. Ronin poczuł, że ogarnia go rozdrażnienie: - To było właśnie to. Gadka. Nic więcej. On naprawdę nie zastanawiał się nad tym, co mówi. Plótł trzy po trzy. - Ale on mnie obraził - jęknął Tomand. -I mogę wam zaręczyć, że radykalnie zmieni zdanie w tej kwestii. K'reen odezwała się cichutko: - Lepiej doprowadzę cię teraz do porządku. I to już. Ronin spojrzał na nią. Zrozumiała, co ma na myśli. - Tak - westchnął. - Przypuszczam, że faktycznie zrobisz to lepiej.

22

Rozdział 4 -I nikt nie zauważył, jak go zgarnęłaś? - Nie sądzę. Wszyscy byli zbyt zajęci. - Tak. Rzeczywiście. - Jak głęboko wszedł? - Po rękojeść. Siedział na łożu bez bluzy, obracając sztylet Cfanda w otwartej dłoni i wpatrując się w ostrze pokryte ciemnym nalotem. K'reen pochylała się nad nim, opatrując ranę. Raz po raz gmerała w stojącej obok otwartej torbie. Najpierw poszli do Stahliga, choć Ronin wiedział, że to może być niewskazane. Ale Salę Chirurgiczną i pomieszczenie obok spowijał mrok; nie sposób było określić, dokąd udał się Szaman, ani kiedy wróci. Dlatego też, ze względu na torbę K'reen, poszli do jej kwatery. Zaczęła zszywać ranę, uprzednio ją oczyściwszy. - Co się stało temu dzieciakowi? Broń podczas Sehny! Co om sobie wyobraża! mówiła. Ronin trwał w bezruchu. - Po pierwsze, to już nie jest chłopak - powiedział. - Traktuje swoją pracę poważnie, może nawet trochę zbyt poważnie. Oni po prostu nie są za łatwi dla Uczniów, a on się tym przejmuje. - Wzruszył ramionami. - Nie ruszaj się. - Jej dłonie nagle znieruchomiały, po czym na nowo podjęły swą pracę. - Wiem, że to, co powiedziałem Tomandowi, było prawdą. On naprawdę tak nie myślał. Skończyła szyć i nałożyła na ranę opatrunek. - Ale cię zaatakował. - Tak - powiedział Ronin. -I to właśnie mnie martwi. Wyjęła z torby krem i zaczęła go wcierać w sińce ponad żebrami Ronina, które były lekko opuchnięte; skóra przybrała tu ciemne barwy. - Dlaczego? Wzruszył ramionami. - Czy naprawdę cię to obchodzi? Nic nie powiedział. Dotknięcia jej palców przynosiły ulgę. Pieściła delikatnymi muśnięciami węzły zaognionych mięśni na opuchniętym ciele. Zastanawiała się, o czym myślał, wyobrażając sobie, że to ona jest przedmiotem jego wewnętrznych rozważań. Wytarła ręce i rozpuściła włosy, tak że opadły gęstą kaskadą na jej bladą twarz. Ślady kremu błyszczały w jej włosach, opalizujące i nierealne. Jej palce zagłębiły się we wnętrzu torby, przez chwilę czegoś w niej szukały, po czym ponownie zabrały się do dzieła. - Nigdy dotąd nie widziałam, jak walczysz - powiedziała łagodnym tonem. Coś w jej głosie przypomniało mu pewien obraz - szybko poruszający się różowy języczek na jasnym szkarłacie. Cisnął trzymaną w ręce bronią. Sztylet obrócił się parę razy w powietrzu i wbił w podłogę drgając. Ronin odwrócił dłonie do góry, przyglądając się ich wierzchom, zaciśniętym palcom i zbielałym kostkom. Złączył je razem. - W porządku - wyszeptała. Adrenalina nie wypaliła się do końca.

23

- Zostałem wyszkolony - rzekł miękko i cicho - aby zabijać i przeżyć. Uczą się tego wszyscy Szermierze, niektórzy lepiej od innych. Ale te lata z Salamandrą były inne i bywają takie chwile, kiedy instynkt bierze nade mną górę. To bardzo czysty i bardzo morderczy instynkt - bo niekiedy po prostu nie ma czasu na myślenie. - ZAWAHASZ SI I JESTEŚ JU TRUPEM. - Przerwał i rozłożył ręce; kto wie, być może właśnie w tej chwili w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, że znajdowała się tuż obok niego. Prawie go zabiłem, byłem tego taki bliski. A on był bezbronny i przerażony tym, co uczynił. - Wiem - powiedziała. Wygiął plecy w lekki łuk, kiedy poczuł, jak pochylając się nad nim, dotknęła go. Jej palce pracowały bez przerwy. - Chciałabym zobaczyć cię w walce - wyszeptała mu do ucha. - Chciałabym tego. Przeniosła dłonie do nasady jego karku i zaczęła rozmasowywać zmęczone mięśnie powolnymi, delikatnymi, kolistymi ruchami. - Myślę o tym. - Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że poświęcasz na to cały swój czas. - Jego ciało rozluźniło się. Otarła się piersiami o jego plecy. - Jestem pełna niespodzianek - odparła z cichym śmiechem. Potem powiodła palcami w dół jego kręgosłupa, zataczając powolne kręgi. Jej ruchy stały się rytmiczne. - Wygrywasz? - Tak. Stale. - Zdawał sobie sprawę, że bardzo chciała to usłyszeć. Choć zapewne i tak w głębi duszy wiedziała, co powie. Palce K'reen przesunęły się niżej i ponownie poczuł wyraźniej jej obecność. Wdychał zapach jej perfum. Kosmyki rozpuszczonych włosów muskały jego ciało tak samo delikatnie jak jej palce. W ciszy, jaka na chwilę zapanowała, słyszał łagodny szept oddechu; uświadomił sobie, że był to tak samo jego oddech, jak i jej. Palce K'reen znalazły się u podstawy jego kręgosłupa. Dotknęła jego pośladków. Jej usta były tak blisko jego ucha, że czuł ciepło oddechu dziewczyny. - Walczyłeś wspaniale. Walczyłeś i krwawiłeś i przez cały czas myślałam tylko o jednym. - Jej palce zaczęły zataczać większe kręgi na jego ciele. Nacisk przybrał na sile. Poczuł, że krew zaczyna mocniej pulsować mu w żyłach. Nie odezwał się ani słowem. Dotknęła wargami jego ucha. Były wilgotne. Jęknęła. I wtedy się odwrócił, nie zważając na ból, i przyciągnął ją do siebie. Jego dłonie zagubiły się w spowitym nocą lesie jej włosów i tam pozostały. Jej usta otworzyły się. Dłonie Ronina wolno zsuwały się krętym torem w dół jej ciała. K'reen pojękiwała cichutko prosto w jego usta. Sięgnął ręką po zapięcie jej szaty.

24

Rozdział 5 Byli szczupli, wysocy i dość młodzi. Rękojeści trzech sztyletów wiszących na skos na ich szarych bluzach lśniły słabo w zimnym blasku górnych świateł i wydawały się w całkiem dobrym stanie, tu, na Górze. Jeden z nich powiedział: - Freidal chce się z tobą zobaczyć. - Wydawał się całkiem pewny identyfikacji, choć Ronin nigdy dotąd nie widział żadnego z nich. Poczuł ukłucie żalu, gdy pomyślał o Borrosie. Było bardzo wcześnie, niecała połowa pierwszego Zaklęcia; znajdował się z powrotem na swoim Poziomie. Dopadli go, kiedy szedł do swojej kwatery, wyłaniając się nieoczekiwanie zza zakrętu i zastępując mu drogę, zanim dotarł do drzwi. - Muszę pamiętać, że co do jednego Stahlig miał rację: Freidal jest bardzo niebezpieczny. - Natychmiast - oznajmił Daggam. Ochrona zajmowała cały Górny Sektor. Nigdy tam nie był, ale w Korytarzach zarówno Górnych, jak i Dolnych krążyły plotki, że dzieją się tam jakieś dziwne i tajne rzeczy. Automatycznie odrzucał większość tego, co słyszał, ale teraz nie był już taki pewny. Zdziwiło go jedynie, że owa zakazana szara zewnętrzna strona ze swymi masywnymi drzwiami i bramami strzeżonymi przez nieskazitelnie odzianych Daggamów, skrywała komnaty, które nie miały w sobie nic szczególnego czy wyjątkowego. Tamtejsze kubiki były oświetlone tak, jak wszystkie inne; przebywający w nich Daggamowie zajmowali się rzeczami tak prozaicznymi, jak sporządzanie notatek i inną tego typu papierkową robotą. Minęli wiele pokoi, które były mroczne i puste. Niektóre wyglądały na magazyny, inne nie, i to go zaciekawiło. Drzwi po prawej otwarły się i pojawił się w nich Daggam. Za nim, w bladym, migotliwym świetle można było dostrzec stół z przecinającymi się na blacie liniami. Drzwi zamknęły się szybko i ruszyli dalej. Obraz pozostał: długie cienie, wielu Daggamów. Ale co było na stole? - Tutaj. - Przeszli przez drzwi i znaleźli się w małym pokoju oświetlonym przez górne światła. - Poczekaj tutaj. - Daggam wyszedł przez wielkie drzwi. Matowe, szare ściany przyglądały mu się beznamiętnie. Dwa krzesła, goła podłoga. Mroczne cienie przesuwające się po stole. Czekał, zmęczony i dręczony pulsującym w ramieniu bólem. Tak bardzo miał ochotę na kąpiel, no i był głodny. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Daggam. Oczy koloru błota obserwowały go z tępą antypatią; był to Marsh. Ronin zadał sobie w duchu pytanie, czy Marsh należał do osobistej świty Saardyna. Marsh wskazał kciukiem na drzwi. - Wejdź - rzucił lakonicznie. Ronin zapytał: - Co jeszcze należy do twoich obowiązków oprócz stania przy drzwiach? - Czuł się zmęczony i poirytowany. Zwierzęce oczy Marsha zwęziły się, kiedy jego twarz wykrzywił zimny uśmiech. - Ja przynajmniej mam Saardyna. Ronin zbliżył się. - Aby wydawał ci rozkazy - powiedział. - Oczywiście. A po cóż innego? - Jego szczęki zacisnęły się. - Rozkazy. Tylko one się liczą. Dobre rozkazy. I dostajemy je. - Ronin był teraz bardzo blisko. - To dlatego my... W oczach Marsha pojawił się chytry błysk.

25

- Co wy? - Nic. - Sposępniał. - Po prostu wykonuję rozkazy. I pilnuję, by się do nich stosowano. To było wszystko. Ronin wyminął go i wszedł do komnaty. Marsh zamknął za nim drzwi. Pomieszczenie było ciemnoszare, oświetlone słabym blaskiem górnych świateł. Nie było dywanu, ale Ronin dostrzegł wiszące na ścianach dwa wyblakłe gobeliny. Pośrodku komnaty stał bogato zdobiony stół. Za nim na krześle o wysokim oparciu siedział Freidal. Był ubrany tak, jak poprzednio - na ciemnoszaro. Błysnęły srebrne pasy na piersiach. Na niskiej szafce za plecami Freidala stała silnie świecąca lampa tak, że nie sposób było dostrzec rysów jego twarzy. Górne światła oświetlały tylko czubek czaszki. Nie uniósł głowy. Naprzeciw niego siedział Skryba z plikiem kartek i gotowym do pisania piórem; zdawał się nie zwracać uwagi na nic prócz wypowiadanych w jego obecności słów. Przed stołem stało pojedyncze krzesło. Ronin zignorował je. Po pewnym czasie Freidal zaszeleścił jakimiś papierami, odłożył na bok jeden ze zwojów i uniósł głowę. -Panie? Lewa ręka Skryby poruszyła się - rozległo się ciche skrzypnięcie. - Posłałeś po mnie - rzekł Ronin spokojnie. - Owszem, posłałem. - Nie poprosił Ronina, by usiadł. W jasnym świetle lampy jego sztuczne oko było białe i przyprawiało o dreszcz. - Lepiej będzie, jak opowiesz mi o tym, co się wydarzyło. - Nic nie zrobiłem. - Zrobiłeś, jak najbardziej zrobiłeś - uciął Saardyn. - Dobrze o tym wiem. Dłonie Skryby przesuwały się po papierze. - Zaczynaj, panie. Ręce Freidala były kompletnie nieruchome, spoczywały złożone na blacie stołu białe, jakby zupełnie wyprane z kolorów. Ż wyjątkiem sztucznego oka twarz Saardyna była okryta cieniem, nieodgadniona. Ronin gorączkowo myślał. - Sprzeczka... - Nie wierzę wam, panie. Ale przynajmniej złapał odpowiedni ton. - W porządku - rzucił z rezygnacją. - Miałem nadzieję, że to wszystko jakoś się rozejdzie, ale padły słowa o Salamandrze... - Trudno uwierzyć, że jesteście aż tak popędliwi. - Biała dłoń przecięła powietrze, błysnęły lakierowane paznokcie. Co on chciał usłyszeć? Być może odrobinę prawdy... - Bez wątpienia wiecie, panie, że nie rozstaliśmy się w najlepszej komitywie. Pot zaczął występować mu na czoło, co było dobrym znakiem. - Wielu myśli, że obrażając go, sprawi mi przyjemność. Ale on był moim Sensei i zbyt dużo mu zawdzięczam... Nastała chwila ciszy; Ronin zrozumiał, że Saardyn zdążył już przejrzeć raporty. - Wypowiedział wiele niestosownych uwag - rzekł Freidal. - Kto? - Uczeń. - Ja nie... - Są świadkowie. To taka nieistotna sprawa. Co naprawdę mogło go interesować?

26

- Z uwagi na okoliczności, wydaje mi się, że Saardyn powinien to zrozumieć. - Bronicie go? Ostrożnie, pomyślał. - On jest raczej niegroźny, Saardynie. Jak by nie było, jest tylko Uczniem. Zaszeleściły papiery. - Ostrożności nigdy za wiele - stwierdził pedantycznie Saardyn - zwłaszcza gdy chodzi o Tradycję. Mam nadzieje, że rozumiecie, iż tego typu zajście podczas Sehny to powód do wszczęcia dochodzenia. Porządek musi zostać zachowany - zawsze i za wszelką cenę. Sehna to pora oddawania hołdu Saardynowi, a także całemu Własnoziemiu. Bez struktury Własnoziemia jesteśmy niczym. Bez Tradycji, Dyscypliny, Rozkazów stajemy się barbarzyńcami. Mam nadzieję, panie, że to rozumiesz? - Rozłączył dłonie i uniósł je nad blatem stołu w niemej groźbie. - Zdaję sobie sprawę, że jesteście niezależni. Czy to jedna z zasad, których nauczyliście się na Górze? - Jego oko zgasło na chwilę przykryte powieką, po czym błysnęło ponownie. Ktoś mógłby się zastanawiać, panie, co Salamandra pomyślałby o jednym ze swoich uczniów - proszę o wybaczenie - byłych uczniów, który wdał się w awanturę podczas Sehny. - Jego język uderzył w podniebienie. Odwrócił nieznacznie głowę tak, by Ronin mógł zobaczyć jego uśmiech. - Zechciejcie mi wybaczyć, panie, że tak wcześnie zakłóciłem wam spokój, ale wzruszył ramionami - służba nie drużba. - Jego białe oko znikło w ciemności, gdy ponownie pochylił głowę. Przełożył papiery na jedną stronę; sprawiał wrażenie, jakby coś przeglądał. - Zapomnieliście swego miecza - powiedział. Ronin miał już coś powiedzieć, ale opanował się w ostatniej chwili. Stał nieruchomy i wpatrzony w lśniący hełm włosów Saardyna. W oddali trzasnęły drzwi i rozległ się stukot miarowych kroków. - Dobry chłopiec - rzekł Saardyn. A Ronin, wiedząc, że jest wściekły, odczuł pewną satysfakcję. Odgłos obutych stóp ucichł i ponownie zapadła cisza. Bolało go ramię. - To wasza prywatna sprawa. - Głowa Saardyna uniosła się; biały błysk światła. MOJ sprawą są inne rzeczy. Jego głos ponownie nabrał pedantycznego tonu. - Wiecie, po co stworzono Ochronę? Z dwóch powodów. Po pierwsze - aby bronić Własnoziemia przed atakiem z zewnątrz. Po drugie - aby chronić Własnoziemie przed ludźmi z wewnątrz, którzy mogliby zapragnąć je zniszczyć. Uniósł dłonie - jego palce przeplatały się sztywno jak białe ostrza. - Jesteśmy ostatni. Ziemia nad nami zamarzła i nikt nie byłby w stanie tam przeżyć. Wszystkie inne Własnoziemia zginęły już dawno temu. Zginęły, ponieważ nie przestrzegały Tradycji. Zginęły, bo zabrakło im Dyscypliny. I pozostaliśmy my. Ostatni. Przysięgam wam, na siarczyste mrozy, że przetrwamy i będziemy się rozwijać. - Rozłożył dłonie. - Nikt z Góry nie może nam zagrażać, ale wciąż jeszcze istnieją mieszkańcy Własnoziemia, ukryci pośród nas, którzy nam źle życzą. - Dłonie twardo uderzyły o blat. - Tego nie pozwolę tolerować! Rozumiecie mnie, panie? Ronin skinął głową. - To dobrze. Bardzo dobrze. Odwrócił się gwałtownie na krześle i wskazał na wiszące na ścianie gobeliny. - Widzicie to? Wspaniała robota. Wyśmienita. Lepsza niż cokolwiek, na co nas stać. Jak sądzicie, ile to ma lat? No? Dwieście, trzysta? Tysiąc. Co najmniej. Co wy na to? I nie mamy najmniejszego pojęcia, kto je wykonał. Nie wiemy nawet, co to byli za

27

ludzie. To mogli być nasi przodkowie. A może i nie. Nie ma żadnych zapisów. Bardzo tajemnicze, nieprawdaż? Odwrócił się z powrotem. - Własnoziemie kryje w sobie wiele tajemnic. Większość ludzi nie zdaje sobie z nich sprawy. Nie ma czasu, a nawet gdyby mieli, i tak by ich to wszystko nic nie obchodziło. Pozostaje tylko garstka ludzi, która wtyka nos w nieswoje sprawy. Napytają sobie biedy. Cisza narastała w komnacie, a powietrze zgęstniało do tego stopnia, że nie sposób było oddychać. - Mam nadzieję, że jesteście rozsądni. Białe oko zgasło po raz kolejny - Freidal powrócił do swoich zapisków. Skrzypienie pióra ucichło. Po jakimś czasie, nie unosząc głowy. Saardyn powiedział: - Wydaje mi się, panie, że spóźnicie się na swój trening walki.

28

Rozdział 6 Krok do przodu, skręt, blok, uderzenie - jedno, drugie, krok naprzód. Wszystko jednym ruchem. Powrót do pozycji. On nigdy się tego nie nauczy, pomyślał, kiedy jego przeciwnik pochylił się po miecz, który właśnie przed chwilą wypadł mu z ręki. To zdarzyło się tak szybko, że nie sposób było uchwycić wzrokiem. Jedna, rozmazana plama. Nie opodal Nirren przyjął pozycję zwodniczo wolnym ruchem, na co natychmiast zareagował jego przeciwnik, odsłaniając się na ułamek sekundy i to wystarczyło, by Nirren wykonał błyskawiczną kontrę. Czubek ostrza wykonał cięcie i sztych - w sekundę było po wszystkim. Ronin wytarł czoło bokiem nadgarstka patrząc, jak Nirren robi krok w tył i żegna ukłonem swego przeciwnika. Czarne cienie poruszały się wolno wokół stołu, a pomarańczowe płomienie dawały światło, które odbijało się z kolei od rękojeści morderczych sztyletów. Ściany Sali Walk wzmacniały hałas powodowany przez znajdujące się w niej dwie setki ludzi. W powietrzu unosiła się kwaśna woń potu. Ronin nie mógł sobie pozwolić na nieobecność na treningu, chociaż bardzo mu zależało na spotkaniu ze Stahligiem. Instynktownie czuł, że musi zachowywać się - w miarę możliwości - tak jak zawsze. Nie lekceważył ostrzeżenia Freidala. Oczy wszystkich zwrócone były na stół stojący pośrodku pokoju - na znajomy układ przecinających się linii. Przyglądał się mu zaledwie przez ułamek sekundy i nie patrzył wprost na blat. Widział go zaledwie kątem oka i teraz, pomimo że się starał, nie potrafił sobie przypomnieć rysunku. Nirren podszedł do niego. Prawie nie był spocony. Uśmiechnął się. - Co byś powiedział na odrobinę prawdziwego treningu? Ronin uśmiechnął się także, wykonał ukłon i odwrócił się twarzą do Nirrena. Przyjęli pozycje, obaj poszukując wzrokiem luk w obronie przeciwnika. Ronin wiedział już, co powinien zrobić. Szalę przeważyło ostrzeże nie Saardyna. Po prostu ostrzeżenie, jakiego udzielił mu ten wyjątkowo potężny i niebezpieczny mężczyzna ze sztucznym okiem i zimnym, gadzim uśmiechem, sprawiło, że zdecydował się dowiedzieć wszystkiego, co tylko było możliwe na temat Borrosa - szalonego Maga. Zasada autorytetów jątrzyła jak rana. Nirren pierwszy odnalazł słaby punkt w obronie Ronina, którego reakcje były mocno spowolnione (jego myśli pochłaniało teraz coś całkiem innego); z niemałym trudem zdołał zbić wymierzone weń pchnięcie, niskie pchnięcie wysuniętym mocno przed siebie mieczem. Ostrze w ostatniej chwili zabłysło - gotowe do wyprucia przeciwnikowi flaków - i gdyby dosięgło celu, byłoby po wszystkim. Ronin zrobił jedyną rzecz, jaką mógł w tej sytuacji - wykonał gwałtowny skręt i dźgnął swoim mieczem w dół, tuż przed udem nogi wykrocznej. Zrobił to instynktownie i szybko. Niedoświadczony Szermierz cofnąłby się i przegrał. Atakfaeas. Ostrza zgrzytnęły o siebie i Ronin błyskawicznie wykonał cięcie ku górze, próbując wykorzystać przewagę wynikającą z faktu, że Nirren znajdował się w długiej pozycji; gdyby mu się nie powiodło, zawsze mógłby skontrować/aeas - ale Chondryn sparował uderzenie. Pod koniec treningu Roninowi dwukrotnie udało się zaskoczyć Nirrena, ale - jak zwykle -żaden z nich nie odniósł decydującego zwycięstwa. Żaden go zresztą nie pragnął. Obaj przeszli zupełnie różne szkoły i dzięki temu zdołali sobie wypracować indywidualne style. Podczas treningu uczyli się od siebie nawzajem, ani na chwilę nie pozwalając sobie na brak skupienia, i starali się być przygotowani na to, co nieoczekiwane.

29

Ronin znał wiele sztuczek, których po prostu nie wykorzystywał podczas ćwiczeń i przypuszczał, że Nirren również tak postępował. W korytarzu prowadzącym na Górę nasmołowane pęki trzcin oświetlały kapryśnie porysowane i spękane betonowe ściany schodów. Kątem oka Ronin dostrzegł kilka rys na ścianie i nagle ten obraz, przesłany przez siatkówkę jego oka do mózgu, nabrał znaczenia. Kiedy przed walką Nirren zapytał go, czy napije się z nim po treningu, odmówił, myśląc o Stahligu i Borrosie. Teraz chciał zamienić z nim parę słów. Kwatera Chondryna przypominała mieszkanie Ronina, parę Poziomów wyżej; były to dwa spartańsko urządzone pomieszczenia. - Sirrega nie ma, więc nie musimy się martwić o to, że ktoś nas usłyszy - powiedział Nirren, wyciągając dzban i kubki z szafki. Pili ciemnoczerwone wino; pot na ich czołach wysychał, a mięśnie rozluźniały się. Ronin usiadł na miękkich poduszkach otomany, czując jak po jego ciele rozchodzi się przyjemne ciepło. - Nigdy cię o to nie pytałem, ale jak to się stało, że uzyskałeś przynależność? Nirren spojrzał nań z zamyśleniem i pociągnął kolejny łyk wina. - Chodzi ci o wiarę? - Przekrzywił głowę. - A więc to nieprawda, co o tobie mówią? - rzekł z uśmiechem. - Dobrze wiesz, co jest prawdą, a co nie. - Jak wpadłeś na ten pomysł? - Pokręcił głową. - Mój przyjacielu, krąży wiele opowieści, być może dlatego, że masz tak niewielu przyjaciół, a może z uwagi na to, że jesteś niezależny. Oni nie potrafią zrozumieć, że ... - Ty również - rzekł bynajmniej nie przyjaznym tonem Ronin. - Ależ to nieprawda, drogi przyjacielu. To twój wybór. Szanuję go, owszem, ale uważam, że należy spróbować... - Do tego potrzebna jest wiara. Nirren wzruszył ramionami. - Jedni ją mają, inni nie. Wielu w głębi duszy skrywa nieufność. Ale świat Saardyna jest wszystkim, co znają. W każdym razie oni się ciebie boją - tak, boją się to właściwe określenie - bo stanowisz dla nich niezgłębioną tajemnicę. No i rzecz jasna dochodzi do tego jeszcze Salamandra. Uważają, że ich unikasz z powodu jakiegoś straszliwego czynu, który kiedyś popełniłeś. To bardzo interesujące. Ale, ale, odbiegłem od tematu. Pytałeś, w jaki sposób uzyskałem przynależność. Napełnił kubki. - A więc dobrze. - Kiedy byłem Adeptem, miałem przyjaciela, nieważne jak się nazywał - ale był bardzo ambitny. Marzył o zostaniu Chondrynem, a następnie Saardynem. W świecie panuje teraz porządek, ty i ja zdajemy sobie z tego sprawę - z moim przyjacielem było inaczej. Pragnął potęgi, ale nie miał zamiaru zachowywać Tradycji. Widziałem, co się działo i choć wówczas nie miałem jeszcze swego zdania na temat świata, wiedziałem w głębi ducha - tu wskazał na swą pierś - że jego rozumowanie jest błędne. Tłumaczyłem mu, ale nie chciał słuchać. Kiwał głową i mówił: „Tak. To dobry pomysł", a potem zwykle dalej robił wszystko po swojemu. Przerwał. Upił łyk wina i przyjrzał się z uwagą Roninowi. - A potem, któregoś Zaklęcia, weszliśmy do Sali na trening. Znaleźliśmy go leżącego na podłodze, ułożonego w kształcie gwiazdy. Pięć ramion gwiazdy tonących w mrocznej i obrzydliwie cuchnącej kałuży - głowa, ręce, nogi. Został rozczłonkowany. Dopił wino, nalał sobie i Roninowi kolejną porcję. W pokoju, jak i na zewnątrz, w korytarzu, panowała głucha cisza.

30

Ronin chrząknął. - A potem? - Wiedziałem, że muszę zatroszczyć się o przynależność i to tak szybko, jak to tylko możliwe. - Po tym, co zobaczyłeś? - Właśnie. On był przez chwilę człowiekiem pełnym marzeń, życia, i nie miał szacunku do jakichkolwiek Tradycji, ale już w następnej - niczym. Ot, pyłek na wietrze. Zgnoili go, zmiażdżyli na proch, rozbili na kawałki, jakby był stosem ułożonych kamieni. Zrobiono to tak, byśmy nie mieli żadnych wątpliwości co do jego śmierci. Chcieli, abyśmy znali cenę. Dobrze wiedziałem, co muszę zrobić. Jestem realistą, przyjacielu. Rozumiałem, czego tamten pragnął. I miał rację, że pragnął władzy. Bez tego jesteśmy niczym. Gorzej - nie jesteśmy w stanie niczego osiągnąć. Władza to ogniwo pomiędzy marzeniem a rzeczywistością. On to zrozumiał, podobnie jak ja. Ale brakowało mu daru przewidywania i cierpliwości i zapłacił za to najwyższą cenę. Wcale mi go nie żal. Świat jest rzeczywistością, każdy głupiec potrafi to zrozumieć. Można się z tym nie zgadzać, ale należy pracować WEWNĄTRZ jego struktur. Jeżeli chce się zdobyć władzę - ma się rozumieć. Potem już wszystko jest możliwe, mój przyjacielu. Wszystko. Skończył i Ronin wiedział, że tamten czeka na reakcję z jego strony. Nirren wstał i podszedł do szafki po kolejny dzbanek. Jakby czytając w myślach Ronina, powiedział: Niczego od ciebie nie oczekuję. Chcę, aby to było jasne. - Czemu to powiedziałeś? Nirren uśmiechnął się. - Zdziwiłeś się, że ci tyle opowiedziałem? Ronin pokręcił głową. - Znasz odpowiedź. Chondryn roześmiał się. - Nie znam cię. Ani trochę, mój przyjacielu. - Ponieważ nic nie wiesz na temat mojej przeszłości i otoczenia? Czy to takie ważne? - Człowiek jest kształtowany przez otoczenie, w jakim żyje, Roninie - stwierdził z pewną mocą w głosie Nirren. - Oszukujesz sam siebie, jeżeli wierzysz, że jest inaczej. - Każdy z nas jest inny. - Owszem, do pewnego stopnia. - Chodzi mi o wnętrze, o jądro istoty człowieka. - Wewnętrznie wszyscy ludzie są połączeni poprzez własne dusze. Ronin spojrzał nań swymi ciemnymi oczami. - Naprawdę w to wierzysz? - Tak. - A ja nie - odpowiedział Ronin bardzo cicho. I nagle omiótł go zimny wiatr wiejący głęboko w dole, dokąd bał się pójść i, nie wiedzieć czemu, poczuł silne pulsowanie w uszach, pot wystąpił mu na czoło, a na klatkę piersiową upadł niewidzialny ciężar; z oddali dobiegł dziwny ni to jęk, ni to wołanie, które przyprawiło go o dreszcz zgrozy i kiedy próbował się rozejrzeć, jego oczy jakby spowiła mgła, nic nie było wyraźne i... -... Czy wiesz? - Zapytał Nirren. Przechylił się, aby dolać mu wina. Ronin chrząknął i nakrył ręką kubek. - Wystarczy - rzucił ochryple. Nirren roześmiał się.

31

- Chyba masz rację. Za wcześnie na więcej. - Przytrzymał dzban, odstawił go i odwrócił się. - Nie odpowiedziałeś mi. - Co? - Czy wiedziałeś, że Jargiss jest moim drugim suwerenem? - Nie. Ja... - To nie zdarza się zbyt często. To znaczy, niewielu jest zdolnych przełamać przynależność i pozostać przy życiu. Wciąż miał mgiełkę przed oczami. - Ale tobie się udało. - Owszem. Miałem trochę szczęścia. Jargiss wiedział o mnie, o mojej sytuacji i zdecydował się mnie przyjąć. - Kto był pierwszy? - Ach. Dharsit. Chondryn o woskowo żółtej skórze i bliźnie przy oku białej jak płótno; barwy - czerń i złoto. Ronin opowiedział Nirrenowi o tym, co się stało. - Taki sam jak jego Saardyn. Wcale mnie to nie dziwi. Nie mają za grosz szacunku dla Walki. To ludzie Freidala. - Ale on jest takim Tradycjonalistą. - Owszem, aczkolwiek to nie ma znaczenia. On ich tylko wykorzystuje. Kiedy już z nimi skończy - ludzie Dharsita zostaną wykorzystani w bitwie jako pierwsi - pójdą w pierwszym uderzeniu i zginą - zarówno Saardyn, jak i Chondryn przestaną istnieć. - Widziałem dziś Freidala - powiedział Ronin. - Posłał po mnie. Nirren znieruchomiał. - Coś takiego - powiedział zupełnie bezbarwnym tonem, ale Ronin widział, że Chondryn jest mocno podekscytowany. Nirren zmarszczył brwi: - Albo jest przesadnie ostrożny, albo jest tobą zainteresowany. Nie podoba mi się to. - Kiedy byłem w Ochronie, zauważyłem coś. Pokój pełen Daggamów patrzących na blat olbrzymiego stołu. Widziałem to tylko przez chwile, ale już wiem, czemu się tak przyglądali. Na stole była rozłożona mapa. Nirren nie poruszył się, a jego twarz przybrała wyraz głębokiego skupienia. - Nie mylisz się? Jesteś tego pewny? - zapytał. - Jestem pewny. Skinął głową. - Dobrze. Zapamiętałeś coś jeszcze? Jakieś szczegóły z mapy... Ronin pokręcił głową. Chondryn odchylił się na chwilę w krześle, a potem wstał. - Chodź - powiedział. - Musimy zobaczyć się z Jargissem. - Mam parę innych spraw, które muszę załatwić - odrzekł Ronin. Byli już przy drzwiach. Nirren nie chciał naciskać. - A więc zobaczymy się później - powiedział. - Dobrze - odparł Ronin. - Później.

32

Rozdział 7 Z powodu rany na ramieniu czuł, że może spotkać się ze Stahligiem, nawet gdyby miano donieść o jego wizycie Freidalowi. Kiedy zjawił się na miejscu, z kwatery Szamana właśnie wychodził Sirreg. Jego brązowo-pomarańczowa bluza była zakrwawiona, a nadgarstek jednej ręki miał zabandażowany. - Ronin. Miło cię widzieć. - Był przystojnym blondynem o nieco kwadratowej twarzy i szczerych, ciemnych oczach przysłoniętych długimi rzęsami. Na widok Ronina jego twarz pociemniała. - Słyszałem, co się stało podczas Sehny. - Pokręcił głową. - Do czego to dochodzi. Bójki przy Sehnie, nie do wiary! Ronin wskazał rękę tamtego. - Co ci się stało? - Nie chciał rozmawiać o bójce, zwłaszcza w korytarzu. Sirreg skrzywił się. - Pamiątka od jednego z Szermierzy Dharsita. - Zaśmiał się krótko. - To nic. Naprawdę. Powinieneś zobaczyć, co ja zostawiłem JEMU. - To się stało podczas Walki? - Nie - w korytarzu, na Dole. Chyba teraz trzeba się będzie przyzwyczaić do tego typu kłopotów. Ponownie pokręcił głową. - Ale podczas Sehny! Chciałbym to zobaczyć. Nirren jest w najlepszej sytuacji, mogąc siadać przy takim stole, przy jakim zechce, podczas gdy my, Szermierze, musimy pod tym względem ściśle przestrzegać zasad. A'propos, widziałeś go tego Zaklęcia? - Poszedł przed chwilą na spotkanie z Jargissem. - Ach, no to na razie. - Uniósł swoją zdrową rękę w pozdrowieniu i oddalił się. Jakaś Neer czekała na spotkanie ze Stahligiem, kiedy Ronin wszedł do jego kwatery. Nie była ani atrakcyjna, ani nieatrakcyjna, miała krótkie, brązowe włosy i pobrużdżoną twarz przypominającą dojrzały owoc. Patrzyła na niego bez zawstydzenia. - Nie widuje wielu Szermierzy - przyznała ochrypłym głosem. - To dlatego, że mieszkam na Dole, na 85. Poziomie. Ronin nigdy nie spotkał nikogo, kto mieszkałby tak głęboko. - Olbrzymie Maszyny są tam na Dole, większe niż możecie sobie wyobrazić, zaręczam. - Zaczęła gładzić się po nodze i Ronin zobaczył że miała zabandażowaną stopę i kostkę. Wyglądało na to, że z jej nogą było nie najlepiej. Zauważyła, na co patrzył. - To stało się tam - powiedziała. - Na siarczyste mrozy! Ależ to był ból. - Jej ramiona obwisły. - Pracowaliśmy przy jednej z Maszyn Powietrznych, jednej z tych pierwotnych; pierwszą rzeczą, jaką nam powiedzieli, kiedy zeszliśmy aa Dół, było, żebyśmy uważali na płyny Maszyn, bo można się na nich poślizgnąć. Chyba właśnie to mi się przytrafiło. Poślizgnęłam się i przejechałam po gorącym metalu, a potem ... - Jej twarz wykrzywiła się. - Och. to było straszne. Stopa utkwiła mi w Maszynie! Podjęcie decyzji, co powinni zrobić i jak mnie wydostać zajęło im prawie całe Zaklęcie. Podrapała się po goleni nad zmasakrowaną stopą, nawet na nią nie spojrzawszy. - Po chwili w ogóle już nic nie czułam, więc nie obchodziło mnie, kiedy mówili o posłaniu po Szamana, żeby odciął mi stopę. Bali się, że Maszyna może zostać uszkodzona, bo my nada! nie wiemy, na jakiej zasadzie ona pracuje i dlaczego, wiemy tylko, że to robi i że utrzymuje nas wszystkich przy życiu. Uśmiechnęła się. - Ale w końcu zdołali mnie

33

uwolnić, łamiąc mi nogę w kostce i wszystko skończyło się dobrze. Stahlig wyszedł, aby pomóc jej wejść do Sali Chirurgicznej, a ona patrzyła na Ronina przez ramię tak długo, jak tylko mogła. Ronin nigdy nie podzielał pogardy Szermierzy dla Neerów, Uczniów i rzecz jasna - Robotników. Na mrozy, to nie była ich wina, a ktoś musiał... Stahlig zawołał go. Z Chirurgii było kilka wyjść i z jakiegoś nieokreślonego względu Ronin cieszył się, że Neer została odesłana inną drogą. Przeszedł przez na wpół oświetloną, opuszczoną Salę Chirurgiczną, mijając kamienną płytę o kształcie elipsy dominującą nad całym pomieszczeniem. Jej polerowany blat i spadziste, kamienne boki chwytały pomarańczowe światło lamp w tak przedziwny sposób, że przez chwilę miał wrażenie, iż były pokryte jasną, błyszczącą krwią, zbierającą się w kałuże w niewielkich kanalikach u szczytu stołu i spływającą wzdłuż ścianek na ziemię. Zamrugał powiekami. Spojrzał ponownie i zobaczył purpurowo-szary marmur z białymi prążkami. Wszedł wolnym krokiem do przyległego pomieszczenia. Nic się w nim nie zmieniło. Może bałagan był jeszcze większy. Stahlig siedział na kanapie sortując stosy notatek. - Pamiętaj, gdzie to położyłeś - rzekł, kiedy Ronin zdjął plik papierów z krzesła. - Od jak dawna leczysz Neerów? Szaman machnął ręką. - Ach, oni, tam, na Dole są strasznie przepracowani. My... Starał się utrzymać plik papierów na kolanach, ale w końcu zrezygnował i pozwolił notatkom zsunąć się na podłogę. - Liczą na to, że my, tu, na Górze, będziemy zajmować się wszystkim jak leci, bez słowa skargi, bo w przeciwnym razie mogliby pomyśleć, że coś zaczęło nam świtać w głowach. Otrzepał dłonią swoje legginsy. - Słyszałem o bójce podczas Sehny. To spowoduje popularność, na której nie powinno ci teraz zbytnio zależeć. Co się stało? Zdejmij bluzę. Ronin opowiedział mu o zajściu. Stahlig zdjął mu bandaże i obejrzał ranę. - To idiota, ten Uczeń! - powiedział z rozdrażnieniem w głosie. - Oczywiście, że jest sfrustrowany. Spalili wszystkie jego książki całe stulecia temu. Moje również, muszę przy tym dodać, ale... kto opatrywał ci ranę? - Szybko uniósł wzrok, po czym ponownie przeniósł uwagę na ramię Ronina. - Nie ma tu dla mnie wiele roboty, ot, założę ci nowy opatrunek, a za parę Cykli w ogóle nie będziesz pamiętał, że coś takiego ci się przytrafiło. - K'reen to zrobiła. (Czemu musiał o to zapytać?) Wpadliśmy tu po Sehnie, ale cię nie zastaliśmy. - Uhm, faktycznie. Jak sam widzisz, mam masę roboty i... - Wzruszył ramionami. Czy wezwano Daggamów? Podczas Sehny, ma się rozumieć. - Tak. Ale to nie było nic takiego. Spisali moje zeznanie. Szaman wydawał się uspokojony. - Dobrze. Przynajmniej Freidal cię nie wezwał. - Wezwał mnie. Byłem dziś u niego - bardzo wcześnie, podczas pierwszego Zaklęcia. Pot wystąpił na czoło Szamanowi. - Powiedziałem ci! Na mrozy - przecież cię ostrzegałem! Stahlig zakończył zakładanie opatrunku.

34

Ronin podniósł się. - Chciał tylko potwierdzić raport złożony przez Daggama. Co się z tobą dzieje? Stahlig odwrócił się i wrócił za swój stół. Jego twarz była wyprana z kolorów. - Chcę, żebyś zapomniał, że wczoraj gdziekolwiek ze mną byłeś. Popatrzył na Ronina zmęczonymi, głęboko zapadniętymi oczyma. Tabliczka z notatkami zsunęła się ze stołu i spadła na podłogę ze stłumionym trzaskiem, ale Szaman zdawał się tego w ogóle nie zauważać. - To nigdy nie miało miejsca. W pokoju panowała cisza, ale on nadal powtarzał: - Nie mogę. Och, na mróz! Ronin równie dobrze mógł go uderzyć. Twarz Stahliga pomarszczyła się, opadł na kanapę. Usta mu drżały. Ronin podszedł i nalał mu trochę wina, po czym ukląkł i zmusił go, aby wypił. Po chwili Szaman wyszeptał: - Znam cię. Nic więcej nie mogę zrobić. Ale miało się wrażenie, że mówi do siebie. - Stahlig - rzekł cicho Ronin. - Musisz mi pomóc. Chcę porozmawiać z Borrosem. - Jak możesz mnie prosić o to, abym pomógł ci się zabić? - Głos Stahliga był drżący i pozbawiony zwykłego zdecydowania. - Nie umrę - rzekł wolno Ronin. Musiał jakoś wyjaśnić Stahligowi tę sprawę. - A to może być ważne dla całego Własnoziemia. Pamiętasz naszą rozmowę? Wreszcie Stahlig usiadł i spojrzał Roninowi prosto w oczy. - Czemu chcesz to zrobić? Ronin wiedział, że odniósł sukces i czuł, że odpowiedź na zadane pytanie nie ma teraz absolutnie żadnego znaczenia. Wzruszył ramionami. - Ale przecież musisz mieć jakiś powód! - Jak mam ci odpowiedzieć, skoro sam nie znam odpowiedzi? Starzec westchnął i pokręcił głową. - Wiedziałem - rzekł ze smutkiem. - Wiedziałem przez cały czas. - Wstał i odwrócił się. - Wróć po Sehnie. Muszę ponownie obejrzeć twoje ramię. W tej samej chwili Ronin doświadczył przejmującego i niewyjaśnionego uczucia, że coś traci. - Stahlig, ja... Szaman uniósł rękę. - Nie podepcz notatek wychodząc.

35

Rozdział 8 - Wejść. Drzwi pozostały zamknięte i delikatne stukanie powtórzyło się. Ronin odstawił wino, przeszedł przez pokój i otworzył. Stał w nich Cfand - zgarbiony, z pochyloną głową. Ronin zobaczył, że na piersi pod bluzą ma bandaże. - Ja... - tamten przełknął ślinę. - Czy nie przeszkadzam? - Wcale nie. Właśnie myślałem o... - Bo jeżeli tak, to mogę... Ronin dotknął ramienia Ucznia, - Wejdź. Cfand zachowywał się. jakby wrósł w ziemię i Ronin musiał wciągnąć go do środka. - Usiądź, proszę. - Przeszedł przez pokój i wziął coś z blatu niskiego stolika. Miałem ci to oddać. Wyciągnął rękę, a Cfand cofnął się, jakby to coś było żywe. - Nigdy więcej nie chcę tego widzieć! - wykrzyknął. Ronin odłożył sztylet. - Ale któregoś dnia to może ocalić ci życie. Cfand ukrył twarz w dłoniach i zaczął szlochać, Ronin nalał mu trochę wina i postawił kubek obok niego. W końcu Cfand uspokoił się i odjął ręce od twarzy. - Tak mi wstyd - powiedział. Ronin usiadł naprzeciw niego. - Mnie również - rzekł cicho. Cfand uniósł głowę. Światło powróciło do jego oczu. - Ty? A czego ty się wstydzisz? Wyciągnął ręce. - Jestem Szermierzem. Ale, jak sam powiedziałełś podczas Sehny, uczyłem się u Salamandry. Na policzkach Cfanda pojawiły się rumieńce. - Wiele się od niego nauczyłem, poznałem techniki, o których wiedzą tylko nieliczni Szermierze. Widzisz, mało brakowało, a zabiłbym cię - tymi rękami. 'fand patrzył na ręce Ronina. - A ja myślałem, że Walkę toczy się za pomocą miecza i sztyletu. - Walka jest bardzo stara i posiada wiele odmian. - Tak, rozumiem. - Cfand ukląkł. - Och, Roninie. Tak bardzo mi przykro. Proszę, wybacz mi. - Zabierz swój sztylet i schowaj go. Uczeń otarł twarz. - Chcę, abyś wiedział, co się stało. - Cfandzie, wiem, że mnie nie zaatakowałeś. Na twarzy tamtego pojawiły się, jedno po drugim, zdziwienie, ulga, zaskoczenie i zakłopotanie. - Ale jak? Prawdę mówiąc sam nie byłem pewny, co robię. Ronin uśmiechnął się. - Zdawałem sobie sprawę, że byłeś bardzo zdenerwowany i to bynajmniej nie z powodu tego, co powiedziałeś. Na twarzy Cfanda znów pojawiły się kolory. - Jestem twoim dłużnikiem. - Milczał przez chwilę, wpatrując się w swoje wino. Nie

36

tknął go, a teraz podniósł kubek i upił pierwszy łyk. To było dlań czymś więcej niż zwykłym poczęstunkiem. - Powiem ci coś - rzekł powoli - choć jest to dla mnie bardzo trudne. Zazdrościłem ci, od dawna, bo chciałem być Szermierzem, ale nie było mi to dane. - Roześmiał się nerwowo. - Myślę, że jestem zbyt mały i to pod każdym względem. Ponownie podniósł kubek do ust szybkim, konwulsyjnym ruchem, jakby potrzebował jakiejś namiastki działania. - Chciałem się dowiedzieć czegoś o naszej przeszłości; kim byli nasi przodkowie i co się wówczas wydarzyło. Przed setkami lat żyli wspaniali ludzie, twórcy wielu Maszyn - olbrzymich i budzących grozę. - Odstawił kubek i skulił się, jakby nagle zrobiło mu się zimno. - Teraz to wszystko jest już poza nami. Straciliśmy wszystko. Udało mi się jednak dotrzeć do nielicznych pozostałości, przeczytałem wszystko, zgłębiłem do cna tę ubogą skarbnicę wiedzy. Zniżył głos. - Oni o tym nie wiedzą, ale częściowo udało mi się rozszyfrować ryty pewnego starego zapisu pochodzącego z czasów, kiedy wszyscy ludzie zamieszkiwali na powierzchni. Ale to zdecydowanie za mało, ot, drobne fragmenty większej całości. W sumie to tak jak nic. Ale tego, co przeczytałem, wystarczyło, abym doszedł do przekonania, że popełniono tu rzeczy zaiste nie do wybaczenia. - Przerwał i zacisnął dłonie. Nie powiedział jeszcze tego, co chciał powiedzieć. - Doszedłem więc do wniosku, że przez cały czas pragnąłem czegoś, co jest absolutnie bezwartościowe. Przywykłem do drwin i urągliwych słów. Miałem zajęcie i byłem nim pochłonięty. Ale po tym, czego się dowiedziałem, przejrzałem na oczy. Wyjął sztylet i patrzył, jak światło pląsa po jego krótkim ostrzu. - Toteż któregoś dnia poszedłem na trening Walki - podniósł głowę, w głębi duszy obawiając się, że Ronin skwituje jego słowa śmiechem. - Ot tak, po prostu. Z początku Adepci stroili sobie żarty i wyśmiewali się ze mnie, a w końcu, kiedy zacząłem się tam pojawiać regularnie, chcieli mnie wyrzucić. Jednak Instruktor ujął się za mną i dał mi to oraz krótki miecz, a potem powiedział, że skoro tak bardzo się starałem, to przynajmniej powinienem mieć jakąś broń. Teraz ćwiczę z Nowicjuszami, ale - tu znowu opuścił głowę - wiem, że nigdy nie będę Szermierzem. - Są inne rzeczy... - powiedział Ronin. - Nirren mówi, że nie ma nic ważniejszego niż to. - Nirren lubi się z tobą drażnić i nie powinieneś wierzyć we wszystko, co mówi. - On jest Chondrynem i tego nie widzi! - wybuchnął nagle Cfand. - Czego nie widzi? - Ż e umieramy. NIE WIDZISZ TEGO? Słyszałeś, co powiedział Tomand. On nie wie, na jakiej zasadzie działają Maszyny, podobnie jak nie wie tego żaden z Neerów. A pomimo to Wielkie Maszyny nadal utrzymują nas przy życiu. Instruktor mówi nam o Tradycjach i Kodeksie Walki. Ale co nam po Tradycjach, jeśli któregoś dnia zabraknie nam powietrza, żywności albo przestanie dopływać woda? - Wstał gwałtownie. - Nie zniosę tego dłużej! Nie chcę tu pozostać. Nie ma tu nic dla mnie ani w ogóle dla nikogo. A już wkrótce... wkrótce Sztandar Tradycji łopotać będzie nad naszymi gnijącymi kośćmi!

37

Rozdział 9 Udali się na Sehnę razem i to załagodziło całą sprawę. Krótką, pełną zakłopotania ciszę przerwały słowa Tomanda, który wstał i powiedział: - Wszystko zostało ci wybaczone; w końcu to jest Sehna! - Nirren spojrzał na nich i uśmiechnął się do siebie, a K'reen uścisnęła dłoń Cfanda. Sporo jeszcze rozmawiano i śmiano się, ale napięcie nie zostało do końca usunięte. Tematy dyskusji nie były zbyt istotne. W miarę jak słudzy wnosili i odnosili półmiski, a dzbany wina były napełniane i opróżniane, ogarniało ich uczucie rozpaczy, które sprawiło, że ich śmiech był coraz głośniejszy - jakby hałas i gwar mógł uchronić ich przed własnymi myślami. Ronin zrozumiał to bardzo szybko i pomimo że dla niepoznaki jadł, pił i śmiał się z całą resztą, narastało w nim uczucie smutku i przygnębienia. To zaczęło się od opowieści Neer, zauważył w duchu; sklął w myślach najpierw ją, a potem samego siebie. - Co to mnie obchodzi? - rzucił się wściekle. - To nie moja sprawa. Szermierz noszący pomarańczowo-brązowe barwy zbliżył się do ich stołu. Skłonił się przed Chondrynem i szybko wyszeptał mu coś do ucha. Nirren skinął głową i pochylił się do Ronina. - Estrille - wyszeptał nieomal bezgłośnie, wstał i przeprosiwszy siedzących obok, odszedł od stołu. W jakiś sposób, choć mógł to również być zbieg okoliczności, jego wyjście stało się sygnałem dla jeszcze huczniejszego ucztowania. Tomand zaczai nawoływać siedzących przy sąsiednich stołach i wkrótce zaczęto wymieniać między sobą kubki i dzbany, tocząc mniej lub bardziej błahe rozmowy. Siódme Zaklęcie dobiegło kresu i rozpoczęło się ósme. Wraz z nim Sala zaczęła pustoszeć. Powoli przy stołach zrobiło się luźniej, żar zelżał, a mgiełka się rozrzedziła. Ronin siedział z wyciągniętymi nogami, mieszając w kubku resztki wina i obserwując migotliwe refleksy światła na jego nieprzejrzystej powierzchni. Gwar rozmów ucichł i dał się słyszeć szczęk naczyń zbieranych ze stołu przez Sługów. Przechodzili spiesznie wzdłuż wąskich przejść między stołami, trzymając tace z resztkami z Sehny wysoko nad głowami. Schodzili z drogi mijającym ich Szermierzom. Spytano Ronina, czy życzy sobie jeszcze wina, a on pokręcił przecząco głową. Miał ochotę opuścić Salę, ale zależało mu na tym, by wyjść niepostrzeżenie. Nie mógł więc odejść zbyt wcześnie. Bardzo możliwe, że nikt go nie obserwował, ale tak czy inaczej, nie chciał budzić podejrzeń, że dokądś się spieszy. Nagle zobaczył idącego w jego stronę Nirrena i w duchu ucieszył się, że został tak długo. Chondryn usiadł przy nim i nalał sobie resztkę wina z dzbana. Uśmiechnął się i rozejrzał ukradkiem wokoło. W pobliżu nie było nikogo, a w Sali słychać było jeszcze szum rozmów. Nadal uśmiechając się, powiedział cicho: - Myślę, że to cię zainteresuje. Ten Teck Maga, Maastad, pamiętasz go? Pracuje dla Freidala. Ronin postawił kubek na stole. - Daggam? Nirren wolno upił łyk wina, nie patrząc na Ronina. - Nie. To Teck. Ale przynależy do ochrony. Oni stale to robią. Kiedy interesują się kimś lub czymś, to czasami okazuje się bardzo przydatne. - Przerwał, bo podszedł Sługa, by zabrać pusty dzban.

38

- Jakiś czas temu próbowali skaptowac Borrosa, ale im odmówił. Dlatego też wysłali Szczura, aby dowiedział się tego, na czym im zależy. - Widocznie to im nie wystarczyło. - Uhm. Ale posłuchaj, otrzymałem specjalne zalecenie. Muszę mieć WŁASNEGO Szczura. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej, ale - odwrócił się w stronę Ronina, ich spojrzenia spotkały się przez ułamek sekundy, po czym powrócił do lustrowania wzrokiem Wielkiej Sali - niedługo mogę potrzebować twojej pomocy, choć możesz się wahać, czy mi jej udzielić. A co się tyczy tej drugiej sprawy - uśmiechnął się i powiedział nieco głośniej: - Zobaczymy się później. Ronin patrzył na plecy Nirrena, gdy ten oddalał się, by w chwilę później zniknąć w bezkresnym morzu poruszających się ciał.

39

Rozdział 10 Z otwartych ust dobyło się delikatne chrapanie. Leżał rozciągnięty na kanapie, z nogami skrzyżowanymi w kostkach i rękoma obejmującymi stos tabliczek z notatkami. Jego pobrużdżone policzki były zapadnięte, pod oczami zwisały szare worki skóry. Nawet gdy śpi, wygląda na zmęczonego, pomyślał Ronin. Przeszedł przez pokój i delikatnie poruszył Stahliga za ramię. Jego oczy natychmiast się otworzyły - były przekrwione, ale czujne. Podniósł się, rozsypując notatki i tabliczki, i chrząknął. - Ehem. Odpoczywałem sobie chwilkę. Ronin odwrócił się, szukając wina. - Wyglądasz, jakbyś od dawna nie spał. - Tam - wskazał Stahlig - za tym stosem notatek. Ronin nalał wino i wypił je z wdzięcznością. - Mhm. To ta masa roboty na Dole. Niech to mróz ściśnie! - Powiódł wzrokiem po pokoju. - Kiedy w całym Własnoziemiu nie ma dość Szamanów, to jest po prostu świetnie. Niedługo przyjdzie nam korzystać z usług obiecujących Uczniów, takich jak K'reen. W końcu zobaczył tabliczki i notatki leżące na podłodze. - No cóż - chrząknął. Błysk w oku. Zobaczył ich, kątem oka, jak czujni, milczący i nieruchomi, stali w korytarzu. Błysk w oku. Mroczne cienie na tle światła. Nie zatrzymał się. Ani nie poruszał się szybciej, ani wolniej, bo tamci go nie widzieli, a on nie chciał przyciągnąć ich uwagi. Zamierzony bezruch wewnątrz całego organizmu, a nie bez jego udziału. Wejść do mrocznej Sali Chirurgicznej, tak płynnie jak woda wlewana do słoika. Teraz zatrzymać się, pozwolić, by oczy przyzwyczaiły się do ciemności i dopiero kiedy wszystkie cienie będą na właściwych miejscach, przejść dalej. Bo w korytarzu nie opodal stało dwóch Daggamów. - Powinienem cię zaprowadzić do Borrosa. - Stahlig opróżnił swój kubek i wstał. Nie wspomniał o nich - pomyślał Ronin, kiedy przeszli przez pokój i weszli na Chirurgie. Zdawał sobie sprawę, że Stahlig nie zapala światła i porusza się absolutnie bezszelestnie. Zatrzymali się przy przeciwległej ścianie; Szaman wyciągnął rękę i dotknął czegoś ukrytego w mroku. W ścianie natychmiast bezgłośnie pojawił się otwór i w chwilę później dwaj mężczyźni weszli do małego pomieszczenia.

40

Rozdział 11 Pokój oświetlony był marnie przez dwie lampki, których płomyki zamigotały pod wpływem przeciągu wywołanego otwarciem drzwi. Pod jedną ze ścian znajdowały się szafki. Pośrodku drugiej wycięty był otwór. Teraz Ronin miał już wszystkie elementy układanki. Daggamowie, milczenie Stahliga, ukryte drzwi. A kiedy spojrzał na najdalszą ze ścian i zobaczył przy niej dwa wąskie łóżka, instynktownie, zanim jeszcze zdołał to dostrzec, wiedział, że jedno z nich zajmuje mężczyzna o pożółkłej skórze nexusa. Stahlig zamachał rękoma jak flagą. - Patrz uważnie - wyszeptał - to Borros. - Jak tu go sprowadziłeś? Szaman spuścił wzrok. - Hmm - to nie było takie znowu trudne. Borros nadal był nieprzytomny, kiedy zjawiłem się tam zeszłego Cyklu i powiedziałem Freidalowi, że jeśli nie sprowadzi go tu natychmiast, Borros może nigdy nie odzyskać przytomności. Freidal, prawdę mówiąc, nie miał wyboru. - Czy Borros umrze? Stahlig przetarł oczy. - Być może. Ale ważne jest to, że niedawno obudził się i zamienił ze mną parę słów. - Opadł na puste łóżko. - Nie powiedziałem jeszcze o tym Freidalowi, bo nic z tego nie zrozumiałem. Jaką on może teraz przedstawiać wartość dla Freidala? Jest obłąkany. Może kiedyś... Pokręcił głową, a Ronin przeszedł przez pokój i pochylił się nad Borrosem. - Cóż za okropna strata - rzekł znużonym głosem Stahlig. - Ludzkie życie nic dla nich nie znaczy. Zbyt długo przebywał w ich rękach. Jego umysł nie jest już taki sam jak kiedyś. Ale nie powiedział im tego, co chcieli wiedzieć, pomyślał Ronin, w przeciwnym razie Freidalowi byłoby obojętne, czy Mag przeżyje, czy umrze. Musi być silnym człowiekiem. - Mimo to chciałbym z nim porozmawiać - rzekł. Stahlig wzruszył ramionami. - Niczego się od niego nie dowiesz. Jest tak nafaszerowany narkotykami... Ronin obrócił się. - To skąd wiesz, czy jest obłąkany? - To nie... Z przyległego pokoju dobiegł jakiś cichy dźwięk. Stahlig drgnął, jego twarz pobladła, a oczy rozszerzyły się. - Na mróz! - wyszeptał ochryple. - To była pomyłka. Nigdy nie powinienem był się na to zgodzić. Nie ruszaj się. Przeszedł do Sali Chirurgicznej i cicho zamknął za sobą drzwi. Ronin spojrzał na Borrosa, na jego twarz w kolorze starej kości i podłużne, zamknięte powieki. Oddech chorego pogłębił się. Cisza była nieomal namacalna. Z zewnątrz dochodził bardzo niewyraźny szmer głosów. Ronin pochylił się nad Borrosem i ujął dłonią jego brodę. Skóra wydawała się gładka i sucha. Powieki zatrzepotały, otworzyły się i ukazały się oczy o źrenicach jak łepki od szpilek. Mag spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem. Jednak oczy te były tak niezwykłe, że Ronin prawie nie zwrócił uwagi na cichy odgłos, który rozległ się za jego plecami.

41

Wyprostował się i odwrócił, by zobaczyć Stahliga wchodzącego do pokoju. - Freidal natychmiast chce mnie widzieć - wyszeptał. - Prawdopodobnie martwi się o Borrosa - dorzucił, zupełnie niepotrzebnie. - Zostań tu, dopóki nie odejdę z posłańcem. Przypomniałem stojącym na zewnątrz Daggamom, że ich obecność tutaj może okazać się szkodliwa dla zdrowia pacjenta. Ale mimo to musisz opuścić te komnaty najszybciej, jak to tylko możliwe. Borros się nie obudził? - Nie. - To dobrze. Niech sobie odpoczywa. I tak nic ci nie może powiedzieć. Traciłbyś tylko czas. - Odwrócił się, by odejść. - Pamiętaj, jak tylko usłyszysz, że odchodzimy... Wyszedł z komnaty i znikł w ciemnościach Sali Chirurgicznej. Wokół panowała szarość. Ale szarość rozjaśniona tańczącymi przebłyskami złota podobnymi do odłamków jasnego metalu. Stłumiony odgłos butów ucichł. A potem otoczyła ich cisza, przerywana jedynie szmerem ich oddechów. Świat został odwrócony - postacie znieruchomiały, a blade płomyki lamp lizały stworzone przez siebie, poruszające się cienie. Cały czas widział oczy Maga. I naraz, jakby wiedziony siłą woli, Ronin podszedł bezszelestnie do zamkniętych drzwi Chirurgii i przyłożył ucho do chłodnego metalu. Nie słyszał, aby po drugiej stronie coś się poruszało. Powrócił do Maga, usiadł na łóżku obok i oparł łokcie na kolanach. Przez cały czas miał świadomość, że naprzeciw niego znajdowały się drzwi, przy których trzymali straż Daggamowie. - Borrosie - rzekł cicho. - Borrosie, słyszysz mnie? Słychać było tylko oddech leżącego; jego usta były na wpół otwarte, wpatrywał się w sufit niewidzącymi oczyma. Ronin powtórzył pytanie. Cisza. Żadnego ruchu źrenic. Znowu powtórzył pytanie - tym razem głośniej, bardziej natarczywie. Cisza i wtem - ruch oka. Mrugnięcie. Drgnięcie ust. - Co? Co powiedziałeś? Powtórzył. - Takie niebieskie... Wytężył słuch. Pomyślał: - bez sensu, ale przynajmniej nawiązałem z nim kontakt. - Niesamowicie niebieskie. Wiem... wiem, że to tam jest. Ja... Oczy nie były już mętne - lśniły w nich złote płomyki. Oddech był przyspieszony. Ronin poczuł, że się poci i spojrzał szybko w stronę drzwi. Czy usłyszał jakieś poruszenie? Otarł czoło wierzchem dłoni i odwrócił się błyskawicznie. Teraz było już za późno, by wyjść. - Borrosie, co powiedziałeś? - Łuk - tak, to - to, musi wyglądać jak łuk - takie rozległe i... Drgnął, kiedy Ronin go dotknął, odwrócił głowę; oczy wyszły mu z orbit, usta wykrzywiały się w zwierzęcym grymasie, obnażając nagie, błyszczące zęby; roześmiał się nagle. - Cha cha cha cha! Ale tam nic nie ma, nie macie żadnych notatek, a nic nie wyciśniecie z mego mózgu, próbowaliście, ale z tego, co puste, nie można wylać ani kropli... wasze wysiłki są bezcelowe, czemu więc nie mielibyście prze... Zaniknął oczy na chwilę, a gdy je znowu otworzył, wyglądał, jakby dopiero co się obudził.

42

- Nie - już dość, nie, ja - pokręcił głową - zrobię, co zechcecie, wszystko i tak na n... uch! - Drżenie targnęło całym jego ciałem. - Kraina brązowa i bogata, zielone rośliny rosnące gęsto i swobodnie bez żadnych maszyn i ten żar słońca wiszącego - wiszącego w całej tej ogromnej przestrzeni! Zamilkł jak zepsuty mechanizm i nie był w stanie ponownie się odezwać. Ronin pomyślał: - W ten sposób do niczego nie dojdę, absolutnie do niczego. ON NAPRAWD MÓWI jak obłąkany. Mówi wyraźnie, ale jego słowa pozbawione są sensu. Otarł kolejną warstewkę potu, wiedząc, że nie zostało mu już wiele czasu. Coś mi umknęło, pomyślał. Ale co? - Myślał intensywnie. Pochylił się do przodu i rzucił ostrym tonem: - Kraina, Borrosie, powiedz mi coś więcej o Krainie. Ronin pomyślał, że Mag mógł wziąć go za jednego z śledczych Ochrony. Podejście było więc błędne. Spróbować wejść w jego umysł. A jeśli on nie jest obłąkany? I nagle zobaczył, że usta Borrosa zaczynają się poruszać. - Tak. Kraina. - Słaby, nieomal niesłyszalny szept, jak powiew wiatru. Ronin poczuł przypływ adrenaliny. - Pola, jedzenie, masy płynącej wody, nowe życie dla ludzi, ale... - Wstrzymał oddech, jakby otrzymał cios, a Ronin wyciągnął rękę, aby go przytrzymać. Oczy o wydłużonych powiekach były jak głębokie stawy, w których pławiły się szaleńczo złote rybki. - Och, na mrozy! Nie! Tylko nie to! Nie znowu! - Oczy miał wybałuszone, pobladłą twarz, policzki poznaczone bruzdami; jego oblicze było żywą czaszką. Zupełnie jakby patrzyło się w twarz śmierci albo czegoś jeszcze potworniejszego. Wyprężył się, aby usiąść, ale Ronin, tak delikatnie jak tylko mógł, przytrzymał go ręką - czuł jak w tym chudym, kościstym ciele narasta niewidzialna siła. - Muszę! Muszę! - Na pożółkłej, ciasno napiętej skórze na szczycie czaszki pojawiły się kropelki potu. Pot zbierał się na górnej wardze, ściekał do ust. Spomiędzy warg wysunął się język i zlizał krople. Pot ściekał też wzdłuż policzków Ronina, kiedy ten patrzył na wykrzywione, umęczone rysy Maga. Spływał mu po nadgarstkach i wierzchach dłoni, przeciekał pomiędzy palcami. Dłonie Borrosa przypominały szpony; żyły, grube jak postronki, wystąpiły spod skóry, kiedy wyciągnął ręce przed siebie, jakby próbował odegnać dręczącą go zgrozę i potworny ból. Nagle schwycił Ronina za ramiona. Zwarli się w milczącym starciu, a Ronin wpatrując się w głębię tych szaro-złotych oczu, poczuł, że zaczyna tracić własną wolę i nie jest już w stanie wykonać najmniejszego ruchu. - To nadchodzi! Połączony niewidzialną więzią z Magiem na chwilę wniknął w jego umysł. - Widziałem to... ... Wiedział ze złowieszczą pewnością, która nieoczekiwanie zalała jego umysł, że COŚ tam było... - Jest coraz bliżej - ludzie nie są w stanie ... ... nie obecność, ale groźbę Obecności i to wystarczyło, by... - Muszę iść do nich, pomoc, po ... - Do kogo, Borrosie, do kogo? Jesteśmy jedynymi... Szczęki zamknęły się gwałtownie, oczy zauważyły go - być może po raz pierwszy - i straszliwy, blady uśmiech ponownie pojawił się na ustach Maga, a Ronin odniósł wrażenie, jakby stanął twarzą w twarz z ... no właśnie - z czym?

43

- Głupcze! - syknął Borros. - Oni nie chcą, by ktokolwiek wiedział. Tajemnica! -I roześmiał się bez wesołości. - To ICH tajemnica! Oczy nabrały połysku, źrenice powiększyły się, a na skroniach Maga, w miejscach, gdzie widniały ślady Dehn, wystąpiły pulsujące żyły. - Głupcze! Nie jesteśmy sami na tym świecie. Oczy niebezpiecznie wystąpiły mu z orbit, zęby zacisnęły się z wysiłkiem. - Ale... to i tak bez znaczenia. To nadchodzi. Nadchodzi, aby zniszczyć wszystko. Chyba że... Poruszył głową na boki, rozpryskując kropelki potu. Z jego umęczonej krtani dobyło się coś, co miało być zapewne krzykiem, ale głos był stłumiony, cichy i prawie nie przypominał ludzkiego. - Śmierć - śmierć nadchodzi! - jęknął konwulsyjnie, ponownie wyprężył się i w sekundę potem zwiotczał - zamrugał powiekami, a potem jego oczy zamknęły się. Ronin puścił go. Praktycznie nie czuł już dłoni ani ramion i cały był odrętwiały. Przyłożył ucho do piersi Borrosa, po czym szybko zaczął uciskać ją, rytmicznie, obiema dłońmi. Ponownie nasłuchiwał. Uderzył pięścią raz, drugi, tuż nad sercem. Jeszcze raz przyłożył ucho. Otarł ociekającą potem twarz i wyprostował się. Podszedł do drzwi Sali Chirurgicznej, nacisnął miejsce na ścianie i tuż przed nim rozlała się ciemność. Wyszedł ze światła w mrok. Drzwi zamknęły się. Nasłuchiwał przez chwilę. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Wszystkie cienie były na swoim miejscu. Potem, tak jak wcześniej Stahlig, rozpłynął się pośród czerni.

44

Rozdział 12 - Co ty wiesz o Magach! - Skąd ci to przyszło do głowy? - Zawsze odpowiadasz pytaniem na pytanie - o tak! Tam. Dłoń poruszyła się, ciało na ciele, pomarańczowe i jasno brązowe w migotliwym blasku kaganka. W niszach czaiły się cienie. - Świetny temat, akurat na tę chwilę - rzekł łagodnie Ronin. K'reen poruszała się powoli, delikatnie, leżąc na nim. Kaskada ciemnych włosów, miękkich i gładkich, okryła ich rozpalone żarem ciała. - Ależ tak. Mówi się o nich - och! - jako o zbawicielach Własnoziemia, szukających dla nas sposobów na przetrwanie, w przypadku gdyby Wielkie Maszyny przestały funkcjonować. Czyż nie tak? Dłonie przesuwały się, ze światła w cień - z pomarańczowych stawały się czarne. - Tak się mówi. Ich usta spotkały się i rozchyliły. K'reen polizała bok jego szyi. - Z całą tą polityczną gadką - plotkami o Saardynach - mmmm - to normalne, że należy myśleć o przyszłości. - Wiem o nich bardzo niewiele - wyszeptał. Ale pokusa w jego wnętrzu była nie do odparcia. Zsunęła się z niego, światło lamp lizało wygięcie jej kręgosłupa i krągłość pośladków. - Nigdy nie będziesz ze mną rozmawiał? - spytała cichutko. - Nie ma o czym gadać. - Wyciągnął rękę, ale K'reen odsunęła się od niego. - Chcesz powiedzieć, że nie masz mi nic do powiedzenia? Ronin usiadł na łóżku i popatrzył na ciemny dzwon jej włosów rozsypanych na poduszkach. - Nie to miałem na myśli. Odwróciła się do niego - jej oczy błysnęły. - Ależ tak! - krzyknęła. - Przekręcasz moje słowa. Czemu to robisz? - Nie będę grała w tę grę. - To nie jest żadna gra. - Mówił teraz znacznie bardziej podniesionym głosem. - Nie zwiedziesz mnie tym razem. Nie uda ci się. To ty ... - K reen, nie czas i nie pora ... - Nie czas? - Ona również usiadła. - Chyba kpisz! Nie ma dla nas w tej chwili nic ważniejszego! - Owszem, jest - uciął ostro. Spojrzała na niego natychmiast i poczuł, jak wzbiera w niej wściekłość. Rzuciła się na niego i całkiem mocno wyrżnęła go otwartą dłonią w policzek. - Niech cię mróz ściśnie! - syknęła. Schwycił jej wyciągniętą rękę za nadgarstek, a potem mocno pociągnął do przodu i w dół, tak że nagle znalazła się na plecach, leżąc pod nim. Osunął się na nią. Białka jej oczu odbijały migotliwe płomyki lamp. Jej piersi pod nim stężały, sutki zrobiły się twarde; uniosła kolano, trafiając go w biodro na wysokości kości miednicowej, a on w odpowiedzi nacisnął na nerw po wewnętrznej stronie uda, paraliżując jej nogę. - Niech to mróz! - wydyszała i przyciągnęła jego głowę do swojej, przywierając doń całym ciałem i rozwierając szeroko uda.

45

Brał ją ogarnięty dziwnym uczuciem rozpaczy, jakby chciał zagłuszyć ból i niepokój, jakie opanowały jego umysł, zapamiętując się w mowie ciała. Zatracił się w miłosnym akcie do tego stopnia, iż nie zauważył podobnej rozpaczy w K'reen. Odsunął się od jej uśpionej już postaci, usiadł na skraju łóżka i zapalił lampę. Blady płomyk rozproszył nieco panujący w pomieszczeniu mrok. Utrzymywał krótki płomień, aby jej nie obudzić. Nie słyszał nic, prócz białego krzyku ciszy rozbrzmiewającego mu w uszach, kiedy wpatrywał się w płomyk, i ponownie zobaczył sen, z którego przed chwilą się obudził... Znajduje się we Własnoziemiu, ale innym niż to rzeczywiste. Ono też usytuowane jest pod ziemią, ale jest to Miasto, z masywnymi budynkami, tak masywnymi, że nieomal dotykającymi kamiennego sklepienia wysoko w górze. Majaki senne. Ułuda rzeczywistości. Jest w jednym z tych budynków, wysoko, razem z K'reen. Wybierają się dokądś. Nie ma pojęcia dokąd. Nagle budowla zaczyna się trząść. W ścianach pojawiają się szczeliny i czuje w kościach przejmujące drżenie. Wygląda na zewnątrz. Budynki wokoło rozpadają się w gruzy, podczas gdy ziemia nadal się trzęsie i rozwiera czeluście niezgłębionych, mrocznych szczelin. Słyszy krzyki i widzi buchające czerwone słupy ognia. Nie może znaleźć K'reen. Wybiega na korytarz i napotyka dym i gruzy. Budowla rozpada się. Woła K'reen. Powtarza jej imię raz po raz. Słyszy echo - i tylko echo. Zbiega w dół po schodach, obawiając się, że lada chwila stopnie mogą zawalić się pod nim. W końcu dociera na zewnątrz i rozgląda się - znajduje się pośród gęstego, ciemnozielonego i wilgotnego listowia. Pada na chłodną ziemię. Czuje w nozdrzach bogaty, nieznany mu zapach. Jego twarz jest wilgotna, podobnie jak ramiona. Krople padającej z góry wody pokrywają całe jego ciało. Widzi, jak po drugiej stronie rzeki Własnoziemie ulega zagładzie i przemienia się w gruzy pośród buchających w górę płomiennych słupów. Jasne iskierki tańczą w powietrzu. Ale jego tam już nie ma i kiedy zaczyna się nad tym zastanawiać, otwiera oczy i widzi, że znajduje się w spowitym mrokiem pokoju, z K'reen leżącą obok niego, w łóżku... Westchnął przeciągle, głęboko wdychając, a następnie wydychając powietrze, aby w ten sposób pozbyć się resztek koszmarnego snu, wyjątkowo realistycznego snu. Położył się na łóżku, opierając się na poduszce, i rozmyślał o Borrosie. Przez pół długości Zaklęcia powtarzał w duchu słowa wypowiedziane przez Maga. I w sumie doszedł do wniosku, że być może jego koszmar nie został rozproszony do końca.

46

Rozdział 13 Ronin uznał, że już najwyższy czas, aby spotkać się z Salamandrą. Winda w Sektorze nie działała, a jej rozsuwane drzwi zamarzły w półotwartej pozycji. Po jednej stronie drzwi widniały głębokie, pionowe linie, jakby jakiś olbrzymi, rozwścieczony zwierz zdenerwował się, że winda jest nieczynna. Drugie skrzydło drzwi było pomarszczone jak zestarzała rana po szermierskim cięciu. Musiał więc wybrać się na Górę schodami, a tymczasem przypominał sobie pierwsze spotkanie z Salamandrą. Walka zawsze była dla niego grą. Jak wszystko w jego młodym życiu, była zbyt niekonsekwentna, aby można ją traktować poważnie. Na tak zwanym Poziomie Walk, na którym kiedyś mieściły się typowe dla całego Własnoziemia kubiki, ściany zostały wyburzone i stworzono tu rzędy wewnętrznych dziedzińców służących jako miejsca treningów. Każdego Cyklu, o określonej porze, wchodził do Sali Walk - największego z wymienionych dziedzińców - wraz z innymi Adeptami w jego wieku. Przez pół Zaklęcia trwał ostry trening, a po nim następował wykład na temat sztuki zabijania i okaleczania poprzez rytualne ruchy, następnie zaś, Adepci przechodzili zaraz do nauki poszczególnych technik w praktyce. Nigdy nie oddawał się tej sztuce bez reszty. To prawda, był Adeptem, ale tylko dlatego, że tak mu nakazano - otrzymał nominację -zaś jeśli chodzi o umiejętności, były one raczej średnie, żeby nie powiedzieć mierne. Często błądził myślami gdzie indziej i jego przeciwnik rozbrajał go bez większych trudności. Nigdy się tym nie przejmował - w przeciwieństwie do swego Instruktora. Obojętność Ronina doprowadzała tamtego do pasji i bywało, że cały gniew wyładowywał na Adepcie na oczach reszty Zespołu. Pewnego dnia podczas jednego z treningów Ronin zauważył ciężkawego, nieomal tłustego mężczyznę, wchodzącego wolnym krokiem do Sali. - Adepci! - zawołał Instruktor i brzęk stali o stal ucichł momentalnie. Instruktor odwrócił się do nowo przybyłego i przedstawił go, wykonując przy tym zamaszysty ruch ręką. - Adepci, oto Salamandra. - Chłopcy zaczęli szeptać między sobą, ale Instruktor zignorował to na chwilę. - Jak wiecie - niecierpliwie czekał na ciszę. - Jak wiecie, Salamandra jest Senseiem Broni na Obszar Własnoziemia. Przybył tu, aby obserwować wasze postępy. Ponownie dały się słyszeć szepty i Instruktor musiał pokryć kolejną przerwę udawanym chrząknięciem. Rozejrzał się groźnie wokoło. - NIEKTÓRZY z was mogą dostąpić zaszczytu wybrania przez Senseia i stać się jego osobistymi uczniami. Ronim wyczuł odcień zawiści w głosie Instruktora i odwrócił się, by spojrzeć na Salamandrę, ale jego oblicze, z tłustymi, obwisłymi policzkami, dziwnie wysokimi kośćmi policzkowymi i błyszczącymi, czarnymi oczyma, pozostało absolutnie beznamiętne. W tym momencie Salamandra uniósł jedną rękę, ozdobioną błyszczącymi drogimi kamieniami, i mocnym, nieco nosowym głosem rzekł: - Ćwiczcie dalej, chłopcy, pokażcie, co potraficie. - No dalej, Adepci - zawołał Instruktor, klaszcząc nerwowo w ręce - do roboty. Prawie jednocześnie odwrócili się do swoich partnerów i ponownie echo odbiło przejmujący szczęk oręża. Ronin robił co mógł, starając się ani na chwilę nie spuszczać wzroku z Salamandry. Widział go, kątem oka, jak przechadza się po Sali, z Instruktorem podążającym o krok za nim.

47

- Posłuchaj no - warknął jego partner, olbrzymi, przygłupi Adept o wyjątkowo podłym charakterze. - Miałem pecha, że w tym Cyklu wyznaczono cię na mego partnera. - Mruknął coś, wykonując mieczem potężne cięcie wymierzone w brzuch Ronina. Ronin cofnął się i przyjął impet uderzenia na krawędź miecza, tak że broń przekręciła mu się w dłoni. Rozległ się głośny zgrzyt stali. Dreszcz przeszedł mu po ręce i jego palce na chwilę zdrętwiały. - Dasz niezły pokaz - dorzucił złowieszczym tonem Adept - kiedy Salamandra będzie przechodził obok nas. Czekałem - uch! - jęknął raz jeszcze, ponownie się zamachując - na tę szansę od bardzo dawna. Ronin, który również myślał p Salamandrze, zapytał: - Korliku, czy on naprawdę tak się nazywa? Korlik parsknął, jakby miał ochotę wybuchnąć śmiechem. - Głupcze - uch! - nikt tego nie wie. - Ostrze znów ze świstem pomknęło w stronę przeciwnika. - Czemu - uch! - nie zapytasz go o to, kiedy będzie przechodził obok nas? Ronin kontynuował obronę przed napierającymi atakami Korlika. - Ha - uch - uf! Powiem ci, czemu tego nie - uch - zrobisz. Bo będziesz leżał płasko na plecach, patrząc na podeszwę - uch - mojego buta. Zrobię wszystko - uch - aby pokazać mu się z jak najlepszej strony aby - uf - zabrał mnie na Górny Poziom. Ale uwaga Ronina była zwrócona na zbliżającego się w ich stronę Salamandrę. Tylko drobna jej część pochłonięta była automatyczną czynnością obrony. Sensei był górą mięsa odzianego w czarno-karmazynowe szaty. Ile w tym mięśni? - zastanawiał się w duchu Ronin. I co z jego refleksem? Musi ważyć niesamowicie dużo. A mimo to był Senseiem. Mistrzem Sztuk Walki. Korlik warknął doń: - Nadchodzi. Niech cię mróz ściśnie, nie słyszałeś, co powiedziałem? Uch! Daj pokaz, Roninie, ostrzegam cię - ufff! Dwie postaci nieomal się z nim zrównały, gdy Ronin poświęcił całą swą uwagę walce. - Pokaz? - zapytał. - Nie będzie żadnego pokazu. Ani dla ciebie, ani dla Salamandry. Klnąc pod nosem, Korlik rzucił się na niego i widząc, że Salamandra i Instruktor są tuż, tuż, zaczai zasypywać Ronina gradem ciosów. - A teraz ten, Senseiu - powiedział służalczym tonem Instruktor - to Korlik. Wielki i silny - wykazuje spore umiejętności. Na nieszczęście przyszło mu ćwiczyć z tym marnym Ade... - Ucisz się - rzekł Salamandra, unosząc ozdobioną pierścieniami dłoń. - Skończ tę czczą gadaninę. Nie narzucaj mi swoich opinii. Ronin z prawdziwą przyjemnością zobaczył, jak Instruktorowi oczy wyłażą z orbit, a wąskie usta rozwierają się ze zdumienia. Język poruszał się w nich nerwowo; Instruktor z trudem usiłował nad sobą zapanować. Tymczasem Korlik nadal przypuszczał gwałtowne ataki na Ronina, który ani się specjalnie nie bronił, ani nie przechodził do kontrataku. Wykonywał ruch mieczem tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne - aby zbić na bok ostrze przeciwnika. Instruktor, widząc w lekceważącym postępowaniu Ronina jawne zagrożenie dla samego siebie, poddał Salamandrze, aby przeszli dalej. Sensei jednak potraktował go pojedynczym, miażdżącym spojrzeniem, lodowatym i pogardliwym, które sprawiło, że momentalnie nabrał wody w usta.

48

- Chłopcy - rzekł Salamandra. - Zaprzestańcie na chwilę. Korlik ze strużkami potu ściekającymi po ramionach i bluzą upstrzoną szerokimi zaciekami, z wyraźnym wahaniem opuścił miecz i wbił wzrok w Ronina. Salamandra skubał przez chwilę czubek nosa wskazującym palcem i kciukiem, przez cały czas wpatrując się w Ronina swymi ciemnymi oczyma. - Jak się nazywasz, drogi chłopcze? - Ronin. - Ronin, PANIE - poprawił go instruktor. Salamandra na chwilę uniósł wzrok ku górze, wpatrując się w sufit. - Byłbym wielce rad - zwrócił się do Instruktora - gdybyś zechciał udać się na drugi koniec sali, bo nie mogę dłużej ścierpieć twojej obecności przy sobie. - Powiedział to spokojnie, na wydechu, bez odrobiny nacisku w głosie. Mimo to Instruktor oddalił się bez słowa, a mięśnie po bokach jego szczęk drgały spazmatycznymi skurczami. Wokół nich przez cały czas rozlegały się odgłosy walki - szczęk oręża odbijał się głośnym echem od ścian i powracał do ich uszu. W powietrzu unosił się kwaśny odór potu i strachu. - Senseiu - rzekł Korlik - czekałem na tę chwilę, pracując długo i ciężko w nadziei, że cię zadowolę. Moim najskrytszym pragnieniem jest stać się twoim uczniem. Salamandra zwrócił w jego stronę spojrzenie swych ciemnych i twardych jak kamienie oczu. - Mój chłopcze - rzucił - tylko WYJĄTKOWI Adepci, ci, którzy wyróżniają się czymś szczególnym, mają ten przywilej. - Omiótł go spojrzeniem od stóp do głów. Bądź pewny, że ty do nich nie należysz. A teraz ucisz się. Korlik stłumił słowa cisnące mu się na usta i zgrzytnął z wściekłości zębami, ale nie odezwał się więcej. Salamandra odwrócił się do Ronina i zapytał, jakby byli w sali zupełnie sami. - Powiedz mi, czemu ćwiczysz Walkę w taki sposób. Ronin zastanowił się, czego oczekiwał Mistrz - jakiej odpowiedzi mógł się spodziewać i jaka w tej sytuacji byłaby dla niego najlepsza. W końcu powiedział prawdę. - Walka mnie nudzi - rzucił oschłym tonem. - A więc czemu się nią trudzisz? - Robię to, co muszę. Salamandra ponownie podrapał się po nosie - światło odbiło się od pierścieni na jego palcach. - Hmm. Tak. Niewątpliwie tak. -I nagle powiedział: - Myślisz o innych rzeczach. - Panie? - zdziwił się Ronin. - Kiedy ćwiczysz Walkę - wyjaśnił cierpliwie Salamandra, jakby tłumaczył coś zgoła oczywistego małemu dziecku - twój umysł jest pochłonięty innymi sprawami. - Cóż, tak - odparł, nieco zaskoczony Ronin. - Tak. Często, kiedy się biję, błądzę myślami gdzie indziej. - Ależ - na twarzy tamtego pojawił się grymas bólu - ćwiczyć Walkę to nie to samo co „bić się", mój drogi. Biją się zwierzęta. Walka to rytualna sztuka stworzona przez cywilizowanych ludzi. - Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób - odparł Ronin. Nagle, wbrew sobie, poczuł, że to zaczyna go interesować i ogarnęło go niewysłowione zdziwienie. Salamandra bynajmniej nie wydawał się urażony. - No cóż, wszystko jest kwestią odpowiedniej motywacji, mój chłopcze. Każdy

49

głupi jest w stanie dostrzec w tobie wrodzone zdolności. Tak, tak, masz talent. Ale motywacja ... ach ... to całkiem inna sprawa. Co moglibyśmy uczynić, aby rozbudzić w tobie to zainteresowanie, hmm? Trzeba się będzie nad tym zastanowić. To rzekłszy cofnął się o krok. U jego boku wisiał miecz w ozdobnej, czarno-szkarłatnej, lakierowanej pochwie. - Tak. Musimy nad tym popracować. Broń się, drogi chłopcze. - Jego dłoń nie powędrowała jednak do rękojeści miecza, ale w stronę szkarłatnej szarfy, zza której wydobyła lśniący, wypolerowany wachlarz. Ronin nie wierzył własnym oczom, ale mimo to dobył miecza. Wachlarz zakreślał w powietrzu dziwne formy, to otwierając się, to znów zamykając. Atak Salamandry zakończył się, zanim się jeszcze rozpoczął - a w każdym razie tak wydało się Roninowi. Kiedy było już po wszystkim, nie miał już w dłoni miecza, a wysunięta krawędź rozłożonego wachlarza zatoczyła gładki łuk w stronę jego gardła. - Cha, cha, cha, cha! - zawył Korlik, widząc jego upokorzenie, ale Ronin błądził myślami gdzieś indziej, wciąż mając przed oczami niezwykły taniec błyszczącego wachlarza. Patrząc na bezbarwne, mętne oczy Ronina, Salamandra uśmiechnął się pod nosem. Złożył wachlarz i wsunął go na powrót w fałdy swojej szarfy. - Zgłoś się za trzy Cykle na moim Poziomie - rzucił energicznym tonem Salamandra. - Nie zabieraj żadnych rzeczy osobistych. Obrócił się na pięcie i ruszył żwawym krokiem przez zatłoczoną Salę, aby powiedzieć Instruktorowi, których wybrał Adeptów, a potem znikł w korytarzu -łopocząc połami swojej czarno-karmazynowej szaty, niczym jakiś elegancki i nietykalny ptak. Dotarł do chłodnego korytarza nie mijając nikogo po drodze. Tak wysoko na Górze goście należeli do rzadkości. Brązowe ściany wznosiły się nad nim łukowato, gładkie i czyste. Zwykła, cementowa podłoga wyłożona była elastycznymi, drewnianymi deskami pomalowanymi na ciemny brąz. W miarę jak posuwał się coraz dalej, ściany były coraz jaśniejsze, aż w końcu stanął przed olbrzymimi dwuskrzydłowymi drzwiami, ozdobionymi bogatymi ornamentami. Pośrodku prostokątów drzwi widniały duże kołatki w kształcie bliźniaczych, zwiniętych w kłębek jaszczurek. Ich zaostrzone języki były wysunięte, a pod łapkami widać było stylizowane płomienie. Maleńkie oczka błyszczały w silnym świetle Górnych Świateł. Stanął przed drzwiami, ale nie dotknął kołatki. - Tak? - spytał cichy głos płynący znikąd. Nawet nie drgnął. Znał rutynowe postępowanie. Wypowiedział wyraźnie swoje imię. Przez chwilę panowała cisza, aż w końcu bezcielesny głos rzekł: - Były Adept? -Tak. Skrzypnięcie. Cichy szum. - Wejdź - powiedział głos. Pomieszczenie wyglądało na jasne i przestrzenne - zupełnie jakby znajdowało się na otwartym powietrzu, co - rzecz jasna - we Własnoziemiu z założenia było niemożliwe. Celowo chropowate ściany pomalowane były na jasnoniebiesko, a sufit na biało. Deski na podłodze polakierowano na głęboki, lśniący błękit. W przedniej części pokoju stało kilka niskich krzeseł. Ściany pozbawione były jakichkolwiek ozdób. Podwójne

50

drzwi, takie same jak te, przez które właśnie wszedł, widniały w najdalszej ze ścian. Przeszedł przez pokój i stanął przed stołem, który sprawiał wrażenie bardzo starego. Siedziała za nim kobieta o jasnych, ułożonych w fale włosach i szerokiej, płaskiej twarzy, która mogła wydawać się interesująca. Nosiła szatę w tym samym kolorze co ściany. Spojrzał w jej beznamiętne, szare oczy. - Ż yczy pan sobie? - chłodne pytanie zawisło w powietrzu jak niewidzialna kurtyna. - Zobaczyć się z Salamandrą - powiedział. - Ach - wypowiedziała to słowo z naciskiem, znaczącym tonem. Spojrzała na niego i pozwoliła, by cisza przeciągnęła się niczym ziewnięcie. Jej małe, szczupłe dłonie przesuwały się po blacie stołu, lakierowane paznokcie błyszczały w świetle. W końcu powiedziała: - Obawiam się, że jest on w tej chwili nieosiągalny. - W jej głosie nie było nawet cienia żalu. - Proszę mu chociaż podać moje imię. - Może, jeśli wróci pan nieco później, podczas któregoś z kolejnych Zaklęć. - Podała mu pani moje imię? Powiedziała mu pani, że tu jestem? Paznokcie skrobały drewniany blat. - On jest bardzo zajęty i... Pochylił się, ujął jej dłonie w swoje i przycisnął do blatu. Popatrzyła na nie przez chwilę jak urzeczona, a potem uniosła wzrok. - Powiedz mu - oznajmił łagodnym tonem. - Mimo to... - podjęła, patrząc na niego i lustrując jego oblicze. Jej język przesunął się pomiędzy białymi zębami niczym koralowy wąż. Puścił ją, a wówczas wstała i przeszła przez znajdujące się za jej plecami drzwi. Pozostawiła po sobie ciche brzęczenie i strumień świeżego powietrza bijący z jakiegoś niewidocznego źródła. Poczuł łagodny zapach goździków i gdyby nie spędził tak wiele czasu na tym Poziomie, pomyślałby, że to zapach tej kobiety. Niedługo potem wróciła, a kiedy weszła do pokoju, jej szare oczy były rozszerzone - wydawała się czymś zdziwiona. Zostawiła jedno skrzydło drzwi otwarte. - Możesz wejść - powiedziała nieco zdyszanym głosem. Ronin uśmiechnął się do siebie i kiedy ją mijał, dostrzegł jakiś dziwny, mętny wyraz w jej oczach. Podążyła za nim wzrokiem. - Ostatnie drzwi po prawej - zawołała, jakby po namyśle. Chropowate ściany korytarza również miały delikatną, jasnoniebieską barwę. Mijał drzwi po obu stronach, w regularnych odstępach. Korytarz kończył się gołą ścianą. Po prawej i po lewej stronie miał masywne drzwi. Zastukał mocno, kostkami palców. Otworzyły się. Zapach goździków był teraz mocniejszy. W drzwiach stanął młody mężczyzna. Ubrany był w obcisłe bryczesy, jasnobrązową bluzę i czarne, lśniące buty o krótkich cholewkach. Był szczupły i miał nienaturalnie różowe policzki, jakby przez całe Zaklęcie skubał się po twarzy. Jego usta były pełne i różowe. Krótkie kędzierzawe włosy miały zdrowy połysk. Nad sercem nosił sztylet z rękojeścią wysadzaną drogimi kamieniami, pochwa wykonana była z czerwonej skóry. Drugi sztylet spoczywał tuż nad jego prawym biodrem. Wyglądał na człowieka, który przez całe życie nic nie robił. Spojrzał na Ronina przenikliwym wzrokiem, a jego wargi rozchyliły się nieznacznie. Pozostały w ten sposób przez dłuższą chwilę, aż naraz mężczyzna

51

przesunął się na bok i pozwolił Roninowi przejść. W korytarzu było ciemniej i dobrą chwilę trwało, nim jego wzrok zdołał się do tego przyzwyczaić. Znalazł się w sporym pomieszczeniu wyłożonym drewnianą boazerią. Podłogę pokrywały grube dywany o mrocznych, zawiłych motywach. Na jednej ze ścian wisiały od podłogi po sufit półki z książkami. Niejako na uboczu usytuowanych zostało parę funkcjonalnych skórzanych foteli. Opodal najdalszej ze ścian znajdowała się długa, pluszowa kanapa. Tuż przy niej widniały otwarte podwójne drzwi z oddzielną żelazną kratą. Usłyszał szum wody, a w nozdrza uderzył go mocny zapach goździków. W pomieszczeniu było sporo ludzi, wszyscy, o ile Ronin był w stanie to stwierdzić w tym dość kiepskim oświetleniu, ubrani byli w stroje podobne do ubioru mężczyzny przy drzwiach. Ignorowali go z nieco przesadnym znużeniem. - Drinka? - zapytał mężczyzna o rumianych policzkach, a kiedy Ronin podziękował ruchem głowy, odszedł, wyraźnie zadowolony. Ronina zaciekawiła ściana z książkami; zbliżył się, by rzucić na nie okiem. Przebiegł palcem po grzbietach okładek i pomyślał o Cfandzie. Były naturalnie bardzo stare i miały wyświechtane oprawy. Niektóre, jak zauważył, wymagały reperacji. Otworzył jedną na chybił - trafił. Słowa były mu nieznane. Spróbował innych Glifów. Nadal nie był w stanie nic zrozumieć. Ach, Cfandzie, pomyślał, ależ miałbyś tu zabawę! Książki! Dla ciebie są całym światem. A na Dole mają zaledwie fragmenty. Nagle ogarnął go przejmujący smutek. Mężczyzna o czerwonych policzkach skinął na niego i wskazał ręką w stronę drzwi w najdalszej ze ścian. Ronin minął go. Przyłożył delikatnie palec wskazujący do dolnej wargi. Pomieszczenie przypominało otwarte patio, choć rzecz jasna było to niemożliwe. Mimo to jednak ten potężny pokój - dzięki wysokiemu sufitowi i rozproszonemu oświetleniu - sprawiał wrażenie, jakby znajdował się na otwartej przestrzeni. Przeszedł po kamiennych płytach i powiew wiatru zmierzwił mu włosy. Nagle poczuł, że ogarnia go zaciekawienie. Była to wszakże część kwater Salamandry, których nigdy dotąd nie widział. Usłyszał dziwne odgłosy - cichy piskliwy trel, powtarzające się gwizdy; innych dźwięków nie potrafił wyizolować. Zdawały się dochodzić skądś z góry. Minął znajdujący się pośrodku komnaty prostokątny basen. Woda w basenie pieniła się i bulgotała, wypływając z jakiegoś ukrytego źródła. Po drugiej stronie basenu, w pewnej od niego odległości, znajdował się Salamandra. Siedział na prostym, drewnianym fotelu o grubych poręczach. Na niewielkim kamiennym stoliku po jego lewej stronie stał kryształowy dzbanek i dwa kubki. Opodal, pusty i wyczekujący, stał drugi fotel. Salamandra miał na sobie matową, czarną szatę, czarne legginsy i luźną bluzę. Wysokie, czarne buty były wyczyszczone tak, że aż się świeciły. Pokaźny kałdun Sanseia przepasany był szkarłatną szarfą. Pod szyją nosił broszę, która wyglądała jak kropla świeżej krwi, wyciętą z pojedynczego rubinu w kształcie wyprężonej jaszczurki; jej ciało było nieomal przezroczyste, a oczy, czarne jak smoła, rzucały onyksowe płomienie. Nie wyglądał ani trochę starzej, niż kiedy Ronin spotkał go po raz pierwszy. Olbrzymie, kwadratowe oblicze o wysoko osadzonych, wystających kościach policzkowych i obwisłych policzkach czyniło zeń prawie nieziemską istotę. Gęste, czarne brwi wznosiły się ponad głęboko osadzonymi oczyma, czarnymi jak smoła i lśniącymi jak ślepia jaszczurki-broszki. Jego włosy były gęste, ciemne i długie, sczesane

52

ku tyłowi na podobieństwo niewielkich skrzydeł. - Mój drogi, drogi chłopcze! - wykrzyknął ze swego fotela. - Jakże miło znów cię widzieć. Tak długo się nie widzieliśmy! - Uśmiechnął się przy tym jowialnie, aż w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. Ronin spojrzał w te onyksowe oczy, ale nie dał się omamić. Wiedział, co kryło się w ich wnętrzu, za tymi podłużnymi, z wyglądu starymi powiekami. - Wejdź, wejdź. Usiądź przy mnie. — Nieśmiałym ruchem ręki wskazał pusty fotel. Ronin wszedł po dwóch szerokich, płaskich stopniach i usiadł. Salamandra sięgnął po kryształowy dzbanek, ale Ronin podziękował. -I co myślisz o moim atrium? - spytał Salamandra. Ronin rozejrzał się wokoło i zapytał uprzejmie - Czy to jest to? Salamandra roześmiał się gardłowo. Kąciki jego oczu pokryły się zmarszczkami, a spod rozchylonych warg wyłoniły się równe, białe zęby. Ale oczy pozostały nie zmienione. - Wiele stuleci temu, kiedy ludzie żyli na powierzchni tej planety, budowali domy, niskie oddzielne posesje z centralnym pomieszczeniem otwartym na wpływ czynników naturalnych - słońca, deszczu, gwiazd - i zbierali się tam, by odpoczywać, rozmawiać na różne przyjemne tematy i oddychać świeżym powietrzem. Wspaniały obyczaj, nie uważasz? I nagle ton jego głosu zmienił się: - Mój drogi Roninie, nadal powtarzam, że powinieneś więcej czytać. - Prawdę mówiąc, to raczej nie wchodzi w rachubę, jeśli nie ma się dostępu do takiej biblioteki jak tutaj. Na Dole książki należą do rzadkości. W tej samej chwili do komnaty wszedł mężczyzna o rumianych policzkach. Salamandra uniósł wzrok. - Spotkałeś się już z Vossem, moim Chondrynem. - To nie było pytanie. - Sprawia wrażenie bardzo zżytego z drzwiami, przy których wystaje - rzekł Ronin. Salamandra zmienił nieznacznie pozycję na fotelu - jego czarne oczy pozostały nieruchome. - Drogi chłopcze - powiedział beznamiętnym tonem - któregoś razu uczynisz podobną uwagę osobie bez poczucia humoru, osobie posiadającej władzę, i znajdziesz się naprawdę w poważnych kłopotach. Voss potrafi bardzo dobrze robić wiele różnych rzeczy. Skinął ręką i Chondryn przykucnął. Jego ręce wykonały szybki ruch. Pośród odgłosów w tle Ronin wychwycił wściekły świst. Z tyłu, po jego lewej stronie, dał się słyszeć zgrzyt; odwrócił się, aby spojrzeć. W cegle widniały dwa głębokie otwory, oddalone od siebie zaledwie o centymetr. Na kamiennej posadzce leżały dwa sztylety z drogimi kamieniami w rękojeściach, które jeszcze przed chwilą tkwiły w pochwach nad sercem i na biodrze Vossa. Potrzebował zaledwie ułamka sekundy, aby cisnąć oboma, z iście zabójczą celnością. Ronin odwrócił się do Salamandry. - On nie ma poczucia humoru. Rozległ się gromki śmiech potężnego mężczyzny. - Zawsze potrafiłeś w niezwykły sposób dać mi do zrozumienia, których ludzi nie aprobujesz. - Potarł nos. - Czyli, moim zdaniem, prawie wszystkich. Pstryknięciem palców nakazał Chondrynowi, aby się oddalił, a ten po zebraniu z

53

podłogi swojej broni, wsunął sztylety do pochew i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Salamandra wziął głęboki oddech. - Ach! Poczuj to! Tu jest prawie tak, jak na powierzchni przed trzema stuleciami. Słyszysz ptaki? Rozpoznajesz ich trele? Chyba wiesz dostatecznie dużo, aby... machnął ręką i gest ten mógł wydać się nieco zbyt szorstki, choć przecież nie było w nim nic niezwykłego. - Myślę, że jeszcze nie jesteś stracony - powiedział. Ronin zmusił się, aby siedzieć nieruchomo i nie odezwać się słowem. Prawe ramię Salamandry spoczywające na grubym oparciu fotela miało w sobie coś złowieszczego. - Powiem ci coś. Minęło wiele lat, odkąd tu byłeś. Wszystko się zmieniło. Przekrzywił głowę na bok, jakby przysłuchiwał się jakiejś odległej, acz ważnej rozmowie. - Jakże tu jest spokojnie - powiedział po chwili, łagodnym i pełnym zadumy tonem. - Jak komfortowo i jak bezpiecznie. Sporo czasu zajęło mi wybudowanie tego wszystkiego. Na ten przykład, kiedy przyszedłeś tu ostatnim razem, ta komnata była jeszcze w budowie. Zebranie i scalenie poszczególnych elementów wymagało ogromnych wysiłków. Najgorzej było z oświetleniem, ale jak widzisz ten problem również został rozwiązany. Ale te ptaki, te ptaki, drogi chłopcze! Przez pewien czas myślałem, że nigdy ich tu nie usłyszę. - Ponownie przekrzywił głowę. - Ich słodkie trele przebijały się poprzez szum wody. - Ach, posłuchaj! Warto było. To miejsce sprawia mi wiele przyjemności. Przez chwilę panowała cisza, podczas której obu mężczyzn ogarnęło uczucie błogiego spokoju. Nie na długo. - A ty zmieniłeś się najbardziej, drogi chłopcze. Nie jesteś już moim Adeptem. Jesteś Szermierzem. To samo w sobie coś znaczy. Ronin wypuścił oddech, który powstrzymywał przez chwilę. - Tak? - To oznacza, że miałeś sporo szczęścia i nie natknąłeś się na Saardyna pozbawionego poczucia humoru. Ponownie wybuchnął śmiechem. Ronin uznał, że lubi ten dźwięk. Śmiech ucichł nagle. - A może się mylę? Krążą różne, niepokojące opowieści. Wygląda na to, że wpakowałeś się w nielichą kabałę. Jedna uniesiona brew nadała jego twarzy drapieżny wygląd. - Co wiesz na ten temat? Poruszył się na fotelu. - Dość, by zacząć się zastanawiać, co jeszcze pamiętasz ze swego treningu. Freidal ci nie ufa i to niedobrze. - Spojrzał w dół na swą upierścienioną dłoń, a potem ponownie uniósł wzrok. - On potrafi hmm... nielicho się rozgniewać. Ronin siedział dość sztywno. - Nie przybyłem tu z tego powodu. - Naprawdę? Niemniej śmiem twierdzić, że powinieneś się pogodzić z faktem, iż popełniłeś poważny błąd. On cię naznaczył; być może kazał cię obserwować. Potrzebuje tylko ... - Nie. - Tak też myślałem. To absolutnie bez sensu, ale... - Wzruszył ramionami. - Może więc powiesz mi, czemu tu przybyłeś. Ronin skinął głową. - Chodzi o Maga - oznajmił. Kiedy skończył, Salamandra nie powiedział ani słowa. Splótł palce obu dłoni złożonych na udach. W powietrzu pojawił się ostrzejszy zapach goździków. „Ptaki"

54

śpiewały. Wzdłuż jednej ze ścian odważył się rozrosnąć mech -- wilgotny i zielony. Ronin nie był w stanie uwierzyć, że znajdowali się pod ziemią. Czuł się odizolowany, w pewnym sensie rozłączony ze światem Dolnych Poziomów i przyjął to jako swego rodzaju podarunek. Nie przypadkiem Salamandra przyjął go właśnie tutaj. - Jak przypuszczasz - powiedział Salamandra - jakim sposobem jestem w stanie utrzymać to wszystko? Jego dłonie rozłożyły się jak wachlarz. Ronin pomyślał: A więc jednak popełniłem błąd. Wstał. Oczy Salamandry otwarły się szeroko. - Ach. O co chodzi? - Teraz to już nieważne - powiedział z złością Ronin. - Teraz... - Zapomnij o tym. - Jak sam powiedziałeś, wszystko się zmieniło. - Czyż nie nauczyłem cię, że wszystkie wyjaśnienia otrzymujemy we właściwym czasie? - Nie jestem już twoim Adeptem. - Dałeś mi to jasno do zrozumienia już jakiś czas temu. Onyksowe oczy będące samymi źrenicami, czarnymi i błyszczącymi, wpatrywały się przenikliwie w oczy Ronina. W komnacie narastało napięcie. W porządku -- rzucił w końcu Salamandra. - W porządku. Usiądź. Bądź pewny, że mam dla ciebie odpowiedź. Tylko chciałbym udzielić ci jej po swojemu. Drzwi po drugiej stronie pokoju otwarły się i jak na wezwanie pojawił się w nich Voss. Natychmiast zbliżył się do nich i stanął przed Salamandrą, który powiedział: - Otwórz Soczewkę. Voss obrzucił Ronina przelotnym spojrzeniem, po czym skinął głową i wyszedł przez wąskie drzwi za nimi, których wcześniej Ronin nie zauważył. - Na czym to skończyliśmy? - Salamandra przekrzywił głowę. - A, tak, mówiliśmy o moich niezbyt skromnych kwaterach. Są dość obszerne; kiedy byłeś tu ostatnio, zobaczyłeś tylko to, co pozwalam oglądać moim Adeptom. Mógłbyś ... - Pokręcił głową. - Ale to nieistotne. Potarł dłońmi oparcie fotela. - Wiesz, mam dla siebie cały Sektor. Ronin był szczerze zdumiony. - Nie, nie wiedziałem. Skinął głową. - Ale to tylko część tego, i to ta mniej znacząca część. Można by rzec - na użytek gości. Pełni rolę dekoracyjną. Ma za zadanie olśnić tych, których olśnić należy. Co do reszty, to jej zadaniem jest wyłącznie sprawianie przyjemności. I to, że mam to wszystko, to pestka. Najważniejsze jest zdobywanie. Zdobywanie - to jedno, co się liczy. Aby tego dokonywać, potrzebna jest podstawowa rzecz - Władza. Pochylił się do przodu. - Ja ją mam. - Tak powiadają. Onyksowe oczy zaczęły świdrować go wzrokiem. Nie obawiasz się jej - powiedział Salamandra z odrobiną pogardy w głosie - to błąd. - Nie czczę jej. - Radzę ci, byś wziął sobie do serca moją radę... - Tym razem...

55

- Tak, wystarczy. - Salamandra wstał ruchem pełnym wdzięku. - Zechciej pójść za mną. Podszedł do wąskich drzwi i poprowadził Ronina w ciemność. Światło, które rozbłysło na wprost niego, było słabe i przymglone, kolory wyblakłe i rozmazane, jakby namalowane na płótnie szybko i od niechcenia; wszystko pokrywała spora warstewka kurzu. Zobaczył siebie jako małe dziecko i wszystko wydawało mu się zbyt duże, aby mógł tego używać. Znajdował się w pokoju, w którym królowała cisza. Było tu bardzo gorąco, więc poluzował nieco kołnierz bluzy. Miał wrażenie, że nie może oddychać. Zapragnął, aby znalazła się tu jego siostra. Była bardzo młoda, jej rysy wciąż jeszcze się kształtowały. Kochał ją. Kiedy było jej smutno albo posprzeczała się z kimś, albo czuła się samotna, zawsze przychodziła do niego, a on dawał jej opiekę i pocieszał najlepiej, jak potrafił. Wówczas wybuchała śmiechem, obejmowała go wpół i jej radość przenikała do jego wnętrza. Potrafiła wywołać uśmiech na jego twarzy. Czemu jej tu nie ma, dlaczego są tu ci wszyscy ludzie, co tu się dzieje? Ktoś powiedział: - To bezskuteczne, oni to odwołali. Zamajaczyła nad nim postać. - Co jest nie tak? Co jest nie tak? Postać powiedziała: - Twoja siostra nie żyje. Rozumiesz? Nie żyje. - Zaczai płakać. Postać wymierzyła mu siarczysty policzek. Ktoś powiedział: - On jest zbyt młody. Postać uderzyła go ponownie, i jeszcze raz, dopóki nie przestał płakać. -... w tym pokoju. - Był mały, oświetlony jedynie punkcikami zielonego światła, błyszczącymi jak drogie kamienie z jakiegoś odległego miasta. Ronin szybko przetarł oczy. - Niewielu ludzi bywało w tym pokoju - ciągnął Salamandra. - Ba, mało kto w ogóle wie o jego istnieniu. Voss siedział przed metalową skrzynką, niską i szeroką, ze środka której wystawał mniej więcej na metr owalny cylinder. Dłonie Chondryna zajęte były poruszaniem się po panelu z urządzeniami kontrolnymi. - Wiesz, o czym mówię? - Salamandra stanął za Vossem i położył swoją upierścienioną rękę na jego ramieniu. - Mam nadzieję, że masz dość oleju w głowie, aby móc spędzić tu trochę czasu. - Odwrócił się i maleńkie czarne oczka z broszy pod jego szyją błysnęły, odbijając słabe promyki zielonego światła. Ciało jaszczurki stało się matowe jak warstewka szlamu na powierzchni ustałej wody. - Ten Mag, on jest normalny, czy też szalony? Wahasz się. Nie masz pewności. Uniósł dłoń - jej wnętrze było trupiobiałe na tle czarnej szaty. W dziwnym świetle nawet jego szkarłatna szarfa stała się czarna. - To jest Soczewka. Nie wiemy, jak ona działa, ani nawet nie znamy jej pierwotnego zastosowania, ale już za chwilę zobaczysz to, co za naszego życia miało okazję ujrzeć zaledwie kilku ludzi. Patrz. Patrz w górę. -I ścisnął Vossa za ramię. W pierwszej chwili Ronin pomyślał, że w jakiś tajemniczy sposób został otwarty sufit. Ciemność rozjaśnił wirujący, opalizujący, owalny snop światła. Dopiero później zdał sobie sprawę, że światło to biło z wnętrza cylindra Soczewki. Perły szarości i jasnego fioletu przepływały pospiesznie ponad nimi. I nagle obraz nabrał ostrości. Ronin patrzył na to ze zgrozą. To niemożliwe, pomyślał. Jak to możliwe? Gęste ściany karmazynowych chmur i perłowej, lodowatej mgiełki przemknęły obok nich, formując jakiś kształt, a potem znikły. Światło było rozproszone i zimne. To zdawało się trwać w nieskończoność. - Tak - powiedział Salamandra łagodnym, a zarazem dramatycznym tonem -

56

rzeczywiście obserwujemy niebo nad naszą planetą. To zewnętrzna skorupa świata, Roninie. Warstwy wolno przesuwały się ku górze i znikały im z pola widzenia, podczas gdy Soczewka poprawiała ostrość: stawały się coraz jaśniejsze i wyraźniejsze, rozdzielając się na ich oczach jak cienki włóknisty materiał. - A teraz spojrzymy na powierzchnię świata. Biel, przerażająca, lodowata pustka. Cały teren pokryty przez ogromne połacie śniegu i lodu, wymodelowane przez potężne wichury. Lód, śnieg, kamienie i ani śladu czegokolwiek więcej. Niepodobna, aby tam, na górze, mogło cokolwiek żyć. - To jest świat - rzekł Salamandra. - Zniszczony przez Prastarych. Zniszczony tak, że nie sposób go już uratować. Nie ma nadziei. Teraz jest to tylko naga, niszczejąca i całkowicie bezużyteczna skorupa. Oglądasz to, co znajduje się bezpośrednio nad nami, Roninie. To dlatego pozostajemy zamknięci trzy kilometry pod powierzchnią. Dotarcie na powierzchnię równa się śmierci. Nie ma tam jedzenia, schronienia, ciepła ani ludzi. - Ale czy tak jest wszędzie? - zapytał Ronin. - Mag mówił o krainie, gdzie ziemia była brązowa i porośnięta bujną, zieloną roślinnością. Pierścienie Salamandry zabłysły i ponownie ścisnął Vossa za ramię. Obraz nad ich głowami rozproszył się, zmienił, ale pomimo to ogólny wygląd pozostał taki sam. Śnieg i lód. - Zasięg Soczewki jest ograniczony. Ale jak na nasze potrzeby, bardziej niż wystarczający. To, co widzisz, to obraz miejsca oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów stąd. A teraz... (obraz rozproszył się) -... oddalonego o sto pięćdziesiąt kilometrów... (rozproszenie obrazu)... a teraz miejsce oddalone o ponad pięćset kilometrów. Widzisz, wszędzie jest tak samo. Na tym świecie, prócz nas, nie ma innych ludzi. My jesteśmy ostatni. Inne Własnoziemia odeszły, straciliśmy z nimi kontakt wiele stuleci temu. Mag jest chyba obłąkany. Być może jego umysł nie wytrzymał nacisku, jakiemu go poddawano... tamci to dziwni ludzie. A może... Ronin odwrócił się. - Co wiesz? Salamandra uśmiechnął się. - Mój drogi chłopcze. Wiem o tej sprawie tyle, ile łaskawie zechcesz mi powiedzieć. Ale znam Ochronę. A ich metody bywają niekiedy dość - osłabiające. Wszystko zależy od tego, czego chce Freidal. - Ale Ochrona nie ma prawa... - Drogi chłopcze, jedynym prawem jest sprawowana władza - rzucił Salamandra srogim tonem, a potem nieco łagodniej dodał: - To sprawa bardzo osobista - myślę, że do tej pory zdążyłeś się co do tego upewnić. Zdjął rękę i okno na ponury świat nad nimi zgasło. Ponownie pojawiła się zielonkawa poświata. - W każdym razie ten Mag już od dawna miał opinię wyjątkowo niepokornego; swego czasu określano go nawet mianem dysydenta. Ale oni wszyscy są tacy. Zwłaszcza w naszych trudnych czasach. Aksamitna ciemność zamknęła się gładko wokół nich. Wychodząc z niej, Ronin usłyszał miękki i uspokajający głos Salamandry: - Mam nadzieję, że ta niezwykła demonstracja usunęła wszystkie twoje wątpliwości.

57

Rozdział 14 Mamy Dwudziesty dziewiąty Cykl. Był barczystym mężczyzną, wzrostu nieco mniej niż przeciętnego, z czym - jak wielu sądziło - nigdy nie zdołał się pogodzić. Miał krótkie, ciemne włosy opadające nisko na czoło, co nadawało jego twarzy ponury wygląd i fakt ten wykorzystywał przy każdej nadarzającej się okazji. Z kącików jego wąskich ust biegły głębokie bruzdy, widoczne nawet gdy jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Stał na niewielkim podeście, ubrany w białe szaty, wierząc, że w tym kolorze będzie wydawał się większy, i zwracał się do swoich uczniów - Szermierzy -ustawionych przed nim w równych rzędach pod wysokim sklepieniem Sali Walk. - W tym Cyklu żelazo uderzać będzie o żelazo - ciągnął Instruktor wedle ustalonego sposobu, a jego głowa kiwała się na długiej, chudej szyi. - Jest to Cykl Ramienia, Nadgarstka i Miecza. W tym Cyklu wezwie nas Róg Bojowy. Jego tubalny głos jeszcze przez chwilę cichł w przepastnej Sali. W ciszy, jaka potem nastała, dał się słyszeć cichy szelest i szuranie, kiedy idealnie ze sobą zgrani Szermierze utworzyli pośrodku Sali kwadratowy placyk. Stanęli sztywno wyprostowani, po jego czterech stronach, twarzami w stronę pustego miejsca, i czekali cierpliwie. Nagle rozległ się głośny dźwięk. Jednocześnie głęboki i piskliwy, odbił się gromkim echem od ścian i tuż przed zamilknięciem przybrał na sile, jakby nasycił się drzemiącymi w nim poddźwiękami. Ucichł, a potem rozległ się ponownie. I jeszcze raz. - Jest dwudziesty dziewiąty Cykl - powtórzył Instruktor. - Zabrzmiał właśnie Róg Bojowy. Jest to zarazem przypomnienie i przestroga. Przypomnienie o naszej przeszłości i o tym, czego musimy bronić, aż do ostatniego tchu. Ostrzeżenie dla wszystkich naszych wrogów, zarówno tych z teraźniejszości jak i z przyszłości, aby wiedzieli, że jesteśmy zawsze czujni i gotowi bronić Własnoziemia przed wszystkimi, którzy zapragnęliby je zniszczyć... Słowa o Tradycji płynęły wartko, jak to, zdaniem Ronina, zapewne miało miejsce już od wieków. Teraz nie miały one dlań żadnego znaczenia. I zastanawiał się, czy zawsze tak było. Salamandra miał rację, jeżeli chodzi o jedno - to rzeczywiście była tylko i wyłącznie sprawa OSOBISTA. Wypowiadane przez Freidala z pietyzmem słowa o uświęconej Tradycji były równie fałszywe, jak jego sfabrykowane aresztowanie szalonego Maga. A mimo to Ronin czuł, że wiara Saardyna z Ochrony w Tradycję była niezachwiana. Bardzo osobista. -... wasze ślubowanie, że zawsze będziemy pamiętać o naszym świętym obowiązku zachowania Własnoziemia, niezależnie od jakichkolwiek okoliczności. W Sali zapadła cisza, jeśli zapomnieć o przypadkowym szeleście materiału czy skrzypnięciu świeżej skóry. Uwielbiał sprawować władzę nad Szermierzami. To była jego domena i kiedy się tu znajdowali, robili wszystko, co im kazał. Jego nozdrza rozszerzyły się i wciągnął w nie delikatnie strugę powietrza. Oprócz potu Adeptów, zmęczonych trwającym pół Zaklęcia treningiem, czuć tu było jedyną w swoim rodzaju woń strachu. Jego nozdrza ponownie się rozszerzyły i ponownie zachłysnął się tym zapachem, którego intensywność nieomal wprawiała go w oszołomienie. Ronin, który podczas lat spędzonych na Górze stał się wyśmienitym obserwatorem i potrafił przyglądać się twarzom, dostrzegł na twarzy Instruktora tajemniczy uśmiech i poczuł się tak, jakby udało mu się wykryć coś wyjątkowo paskudnego. Jego usta wykrzywił grymas

58

obrzydzenia i pomyślał o zawiłościach władzy, i o tym, że - niezależnie od tego, jak bardzo się starał - nie był w stanie uniknąć sfery jej wpływów. - Roninie - zawołał Instruktor - wyjdź na Plac Walki. Ronin, bynajmniej nie zdziwiony, wyszedł ze swego szeregu i stanął w kwadracie pomiędzy rzędami Szermierzy. Odwrócił się twarzą do Instruktora. - Szermierzu, czy jesteś gotów stanąć do walki? - Jestem, Instruktorze. Instruktor zwrócił się do klasy. - W tym Cyklu, w formie pokazu, zarówno dla nowicjuszy, Szermierzy, jak i dla weteranów, chcemy wam z dumą zaprezentować umiejętności Szermierza z innej klasy, abyście mogli poznać inne techniki i porównać je z własnymi. Przerwał czekając, aż umilkną szepty Szermierzy. Ronin stał się czujny. Na ogół Adepci walczyli pomiędzy sobą w obrębie własnych klas, przede wszystkim dlatego, by zapobiec powstawaniu niesnasek, które mogłyby potem powodować zatargi pomiędzy klasami i honorowe pojedynki. - Mamy tu Szermierza z klasy Ósmego Zaklęcia. - Instruktor podniósł rękę. Wystąp, Marsh. Krępy, flegmatyczny młodzieniec zaczął przedzierać się przez tłum w stronę Placu. Szedł zdecydowanym, nieco zuchwałym krokiem, rozpychając na boki Szermierzy, którzy znajdowali się zbyt blisko niego. Do jego zaciśniętych ust przyklejony był uśmiech. Został świetnie wyszkolony, jeżeli chodzi o rytuały, pomyślał Ronin, przygotowując się psychicznie do zbliżającej się walki. Jednym z ulubionych tematów rozmów Nirrena był zbieg okoliczności - absolutnie odrzucał to pojęcie. Ronin nie podzielał jego przekonań, ale nie wydawało się możliwe, by mógł przekonać przyjaciela. Teraz jednak zmuszony był uznać racje Chondryna. Niemożliwe było, aby Instruktor wybrał Marsha przypadkowo - skutki takiego myślenia mogły okazać się zgubne. Chciwe, osadzone blisko siebie oczy Marsha spojrzały na przeciwnika z nieskrywaną nienawiścią. Potem Szermierz odwrócił się i stanął twarzą do Instruktora. Ronin pomyślał przez chwilę, co by się stało, gdyby poprosił Instruktora, aby powiedział reszcie klasy, kim NAPRAWD był Marsh. Ale tak naprawdę nie zamierzał tego zrobić, bo w jego ciele, jak dzikie zwierzę, rozszalała się już adrenalina. Chciał stoczyć ten pojedynek. - Jako Adept klasy Ósmego Zaklęcia, czy zgadzasz się, abym podczas tej walki pełnił rolę Sędziego? Marsh wpatrywał się w Ronina. - Zgadzam się - powiedział. Instruktor skinął na chudego, bladego chłopca po swojej prawej stronie, który stał nieruchomo, obok małego gongu z polerowanego metalu. W dłoni trzymał krótki drewniany młotek. Potem zwrócił się do dwóch wojowników. - Zaczniecie walkę, kiedy usłyszycie Dźwięk. Przerwiecie ją dopiero, gdy Dźwięk rozlegnie się powtórnie. Czy to jasne? Znów skinął na chłopca, który wykonał krótki półkolisty ruch młotkiem. Kryształowy dźwięk wisiał w powietrzu przez parę sekund, wyraźnie nie mając zamiaru przebrzmieć. Zaczęła się walka.

59

Obraz, potem dźwięk, powtarzający się rytm. Ronin z wolna zaczął się cofać przed szaleńczym atakiem. Najpierw jeden krok, potem drugi. Kilka. Na twarzy Marsha pojawił się, drapieżny grymas, kiedy natarł jeszcze mocniej, pojękując i dysząc z wysiłku - wyczuwał, że koniec był bliski. Kiedy tylko przebrzmiał Dźwięk, Marsh dobył miecza i zamiast przyjąć postawę, ciął tym samym zamaszystym ruchem, do przodu i w dół mierząc w trójkąt złącza ramienia i szyi Ronina. Jednak Ronin prawie dokładnie w tej samej chwili rzucił się do przodu, okręcając się bokiem; ostrze minęło go tak blisko, że poczuł na twarzy jego gorący podmuch. Jednocześnie rąbnął rękojeścią swego miecza, który wciąż jeszcze znajdował się w pochwie, w zaciśnięte pięści Marsha. Kiedy odzyskał równowagę i przyjął stabilną pozycję, błyskawicznie dobył miecza. Błysnęło ostrze. Szermierze, nie mogąc ukryć zniecierpliwienia i podniecenia, tłoczyli się po bokach, wychylając się do przodu, aby móc lepiej przyjrzeć się pojedynkowi. Czuli, że to nie była zwyczajna walka. Marsh stanął, z nogami rozstawionymi szeroko, lekko uginając kolana i wysuwając miecz do przodu. Jego kłykcie były czerwone i śliskie od krwi. Patrzył na Ronina i nienawidził go jeszcze bardziej. Ronin stał odwrócony doń biodrem i ramieniem, z prawą stopą wysuniętą do przodu, a lewą nieco z tyłu. Miecz dzierżył na wysokości brzucha - czubkiem nieco powyżej poziomu rękojeści. Marsh zaatakował i ponownie ostrze opadło w dół; Ronin wyłapał cios na gardę i silny wstrząs przeszył ciała ich obu. Zwarli się, napierając z całej siły; spomiędzy zaciśniętych mocno zębów dobywał się syczący oddech. Na grubych bicepsach i przedramionach Marsha pojawiły się żyły, jego mięśnie pulsowały rytmicznie. Twarz i szyja poczerwieniały z wysiłku. Był wyjątkowo silny i wykorzystał ten swój bezwzględny atut, aby przełamać impas, po czym przeszedł do serii poziomych pchnięć, ciosów i cięć. Ronin sparował je wszystkie, ani się nie cofając ani nie napierając. Blisko osadzone oczy Marsha pałały wściekłością, a jego usta otwierały się w rytm gwałtownie unoszącej się klatki piersiowej. Oszukał przeciwnika, tnąc w przeciwną stronę, ale pomimo iż był szybki, nadal musiał pokonać impet ciosu i miał przeciwko sobie swój własny ciężar. Próbował użyć rękojeści miecza tak, jak wcześniej uczynił to Ronin. Ostrze miecza Ronina błysnęło i przyjęło cały impet ataku. Ronin skontrował, ale Marsh w porę zdążył się cofnąć. Pot błyszczał na ramionach Marsha, ściekał mu po bokach, a jego bluza przylepiała się do ciała jak nieco za luźna skóra. I ponownie zaatakował, rzucając się do przodu z dziką zaciętością, a jego miecz unosił się i opadał, unosił i opadał - w każde z uderzeń napastnik wkładał maksimum siły. Ostrze zmieniło się w białą plamę przesłaniającą walczących, tak że aby móc śledzić przebieg pojedynku, Szermierze musieli podejść jeszcze bliżej. Ronin cofał się pod naporem ataku, a wstrząsy towarzyszące każdemu z uderzeń były odbierane przez pierwsze rzędy Szermierzy, toteż bez trudu mogli sobie wyobrazić, jaka potworna siła musiała im towarzyszyć, i cieszyli się, że w tej walce byli jedynie obserwatorami. Poszczególne ruchy zlały się w jeden, w miarę jak atak przemienił się w serię powtórzeń. Ciężkie ostrza unosiły się i opadały, unosiły się i opadały. Błękitne iskierki tryskały w górę, a nie cichnący brzęk uderzającego o metal metalu ogłuszał. Powietrze było kwaśne, czuło się w nim ołów. Ostrza unosiły się i opadały, unosiły się i opadały. Czas jakby się zatrzymał.

60

Była to forma hipnozy, nie tylko spowodowana walką. Była tam siła, o której zwykle zapomina się w tego typu wypadkach. Koncentracja na samej walce i jeszcze głębsza koncentracja na ataku, mającym na celu zakończenie pojedynku. Ronin dostrzegł ten błysk w oczach Marsha i wykonał mistrzowską kontrę, nie ruszając się z miejsca, podczas gdy Marsh, skupiony na wycofaniu się, które miało zapewnić mu zwycięstwo, ponownie wykonał potężne cięcie, do przodu i w dół. Natarł na Ronina jak burza, jego miecz opadł bezbarwną plamą, a oczy zaczęły rozszerzać się ze zdumienia, podczas gdy Ronin, stojąc miękko na nogach, ugiął nieznacznie kolana i niemal w ostatniej chwili wykonał gwałtowny skręt tułowiem. Odsunął lewą nogę i Marsh, którego ciało wskutek impetu uderzeń zostało na chwilę pozbawione równowagi, znalazł się nagle przed nim. Ronin zakręcił ramionami i wykorzystując impet obrotu wyprostował ręce w łokciach, nadając im w ten sposób większą siłę, a potem trzymanym na płask mieczem wyrżnął Daggama w plecy. Rozległ się trzask, stłumiony, ale wyraźny, przypominający odgłos pękającego pod potężnym naciskiem fundamentu, i ciało Marsha wygięło się w potworny łuk, a jednocześnie jego ramiona uniosły się w górę, ponad głowę, jakby w błagalnym geście. Jego miecz z brzękiem upadł na podłogę. Ciało z potężną siłą rąbnęło o posadzkę i znieruchomiało. Leżało tam, nienaturalne i brzydkie, groteskowe w tej nagłej parodii ludzkiej formy, podczas gdy z ust stojących wokoło Szermierzy dobyły się głośne okrzyki, a Plac Walki zapełnił się biegającymi tam i z powrotem ludźmi. Ronin nie widział gestu Instruktora, ale pośród zgiełku wychwycił czysty dźwięk gongu, oznajmiający koniec Walki. Wyprostował się, oddychając głęboko - oaza spokoju w sercu szalejącej burzy. Otarł pot z bezbarwnych oczu. Z daleka dobiegł go krzyk: - Chwileczkę! Chwileczkę! Uspokójcie się! Hałas nie ucichł. - Cisza, powiedziałem! - ryknął ten sam głos. Krzyki zmieniły się w prawie niesłyszalne poszeptywania, a potem umilkły zupełnie. Instruktor patrzył groźnie na Adeptów ze swego podwyższenia. - Stać spokojnie i ani słowa! - Jego twarz była czerwona, a maleńkie oczka rzucały złowieszcze błyski. - Wasze zachowanie jest niedopuszczalne! To obraza! Zwykli Adepci zachowaliby się lepiej! Nie będę tolerował takich wybuchów w MOJEJ KLASIE! Nigdy więcej wykrzyknął. Skinął na dwóch Szermierzy. - Zobaczcie, co z Marshem. - Pochylili się, by wypełnić polecenie i spróbowali nieznacznie unieść leżącego, ale dźwięk, jaki dobył się z jego ust, był przepełniony tak potwornym bólem i cierpieniem, że zostawili go tak jak leżał i pobiegli po nosze. Na ten widok Instruktor dał upust wściekłości, jaka w nim wezbrała i zwrócił się do Ronina. - Ty głupcze! - wrzasnął, z trudem utrzymując nerwy na wodzy. - Mało brakowało, a byś go zabił! I jak ja to wytłumaczę jego Instruktorowi? Jak to wyjaśnię jego Saardynowi? - Jego głos zmienił się w ochrypły skrzek. - Wszystko skrupi się na mnie! Na mnie! Czy ty rozumiesz, co uczyniłeś? Skąd ci przyszło do głowy, aby użyć broni w taki sposób? - Zaczął wygrażać Roninowi pięścią. Widać było, że drży. - Ód tej chwili zostajesz wykluczony z tej klasy Walki i nie masz do niej wstępu, a mogę cię zapewnić, że osobiście dopilnuję, aby w przypadku innych klas postąpiono wobec ciebie tak samo. Na dodatek pełny raport dotyczący twego nieodpowiedzialnego zachowania trafi do rąk Saardyna Ochrony! W Sali zapanował teraz olbrzymi chaos, sufit i ściany pomieszczenia odbijały echo

61

dźwięków, głosów i ruchów, zwielokrotniając hałas. Ronin, aczkolwiek mgliście, zdawał sobie sprawę, że w ścisku obok niego cudownym sposobem pojawił się Nirren. Głos Instruktora przybrał na sile: - Zapłacisz za ten incydent, i to zapłacisz drogo! Ronin, którego ciało wciąż jeszcze zalewała adrenalina, nie był w stanie się dłużej powstrzymywać. Zrobił krok naprzód i uniósł miecz do góry. - Zobaczymy, kto zapłaci! - wykrzyknął, ale jego głos utonął w ogólnym zgiełku. Nirren schwycił go od tyłu. - Oszalałeś? Co ty wyprawiasz? Mimo to Ronin nadal przebijał się przez tłum w stronę Instruktora. Nirren, który ani na chwilę nie rozluźnił uścisku, starał się go powstrzymać, kiedy przedzierali się przez tłum, rozpychając się bezceremonialnie. Inni szermierze opóźniali jego marsz i był zaledwie w połowie drogi, kiedy zobaczył, że Instruktor, przerażony faktem, iż sytuacja wymknęła mu się spod kontroli, zszedł z podestu i wraz z chłopcem podążającym o krok za nim opuścił Salę. Nirren zdołał w końcu zmusić przyjaciela, aby się zatrzymał. Hałas wzmógł się, a żar stał się nie do zniesienia. Musiał odwrócić głowę i popatrzeć na poruszające się usta Nirrena, by zrozumieć jego słowa. Zabrało mu to dobrą chwilę. - Chodź! Chodź! Niedługo potem zjawili się Szermierze z noszami i wynieśli Marsha z Sali Walki.

62

Rozdział 15 - Popełnili błąd. - Skąd wiesz? Westchnął. - Nie wiem. To przeczucie. - Ale oparte na faktach, to pewne. Wszystko, czego Saardyn nie mógł przeoczyć... Zacisnął pięść. - Ale pomylili się. Wiem o tym! Są zapatrzeni tylko w siebie i jedyne, co ich obchodzi, to władza! - To dla nich sprawa osobista. Nirren zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na Ronina, który siedział na łóżku, zdejmując przepoconą bluzę. - Tak. Można tak to określić. - Przekrzywił głowę. - A więc widziałeś się z nim. Ronin rzucił bluzę na stołek. - Tak. Nirren stanął przed nim i zasępił się. - Ale nie po to, żeby wrócić. Ronin roześmiał się głucho. - Nie. - Nie kusił cię? Ronin uniósł wzrok. - No cóż, owszem, próbował. - Nie wątpię. - Nie musisz się o to martwić. Nirren jakby się trochę uspokoił. Spojrzał na siniec na boku Ronina. - Posłałem po nią - stwierdził. Ronin dotknął bandaża nad raną na ramieniu. Wciąż jeszcze czuł pulsujący ból. - To nie było konieczne. Machnął ręką. - Ale już to zrobiłem. - Gdzie jest Stahlig? - Myślę, że zajmuje się Marshem - odparł z cierpkim uśmiechem. - No więc czemu tam poszedłeś? - Na spotkanie z Salamandrą? - Tak. - Po radę. - Od niego? - Nirren wybuchnął śmiechem. - On jest Saardynem. Czemu miałby ci powiedzieć prawdę? - Są pewne więzi - rzekł Ronin. - Tak, i nawet po... - Tak sądzę. Nirren pokręcił głową. - No i co ci powiedział? Ronin rozparł się na poduszkach. - Że Borros jest rzeczywiście niespełna rozumu. - A jest? Skąd on to wie? Ronin poprawił poduszkę i otarł pot z czoła. - Pokazał mi swego rodzaju dowód. - Na poduszce pozostały ciemne plamy. - Jaki? Mów dokładniej - rzucił Nirren, przypatrując mu się z uwagą. - A co, gdybym ci powiedział, że Borros nie oszalał? - A powiesz? - Nie wiem. - Co z dowodem Salamandry?

63

- Rozmawiałem z Borrosem osobiście. - Nie mów. - MÓWIĘ. - Ale nie o tym, co ci pokazał. Ronin rzucił w niego poduszką. - Skąd wiesz, że cokolwiek mi pokazał? - Same słowa by ci nie wystarczyły. Ronin skinął głową. - Masz rację. - Przeszedł przez pokój i otworzył szafę. - Aleja nie mam pewności, czy to JEST dowód. Wyjął bluzę z luźnymi jedwabną rękawami. - Jak myślisz, co jest tam, na Górze, ponad Własnoziemiem? - Co? - Nirren wzruszył ramionami. - Nic. W każdym razie nic godnego wzmianki, chyba że lubisz oglądać rozciągające się jak okiem sięgnąć połacie śniegu i lodu. Dlaczego? Ronin nałożył bluzę. - Więc Borros wierzy, że tam, na Górze, istnieje cywilizacja, ludzie zamieszkujący kraj, gdzie nie ma śniegu i lodu. Nirren spojrzał na niego. - Tak ci powiedział? - Tak. - Pytałeś go, nad czym pracował? - To nie tak. Wyciągnąłem od niego tyle, ile się dało. Ale jestem pewien jednego. Freidal nie wie więcej niż my, w przeciwnym razie Borros nie mógłby z nikim rozmawiać. Poza tym w którymś momencie Mag powiedział mi, że nie odkrył niczego znaczącego. Nirren pokręcił głową. - Nic z tego nie rozumiem. To wydaje się absolutnie pozbawione sensu. Z całą pewnością na powierzchni nie ma życia - nic nie mogłoby przetrwać w warunkach takiego zimna. - Tak by wyglądało. -I co z tego wynika? - Nic. - Ach, Roninie. - Nie chcę się łączyć z żadnym Saardynem. - Ale spróbujesz ponownie zobaczyć się z Borrosem. - Tak. - Uniósł dłoń na krótką chwilę. - Ale dlatego, że JA tego chcę. - Ponownie usiadł na poduszkach. - A co z twoim zadaniem? Chondryn zasępił się. - Ta łamigłówka wydaje się nie do rozwiązania. Być może jestem teraz bliższy osiągnięcia celu, a może nie. Mimo to nie potrafię przezwyciężyć w sobie uczucia, że... Ronin uniósł wzrok. - Ż e co? - Że to głębsza sprawa, niż nam się wydaje. - Przejechał ręką po włosach, odruchowo. - Czasami - czasami jestem nieomal pewny, że w to wszystko wmieszana jest jakaś trzecia siła - jakby tylko czekała, aż inni Saardyni uczynią pierwszy ruch. - Ale tutejsi Saardyni to jedyni Saardyni. Poza tym Własnoziemiem niczego już nie ma. - Oczywiście. Właśnie dlatego tak mnie to intryguje. - Ale nie dysponujesz żadnymi faktami. Nirren westchnął. - Gdybym miał, byłbym teraz z Estrillem. - Ile mu powiedziałeś? - Trochę.

64

- I? - Nic nie zrobi, dopóki nie będzie dysponował faktami. - Odwrócił się. - K'reen zjawi się tu lada chwila. - A co z twoim Szczurem? - Co? - Nirren przez chwilę sprawiał wrażenie zbitego z tropu. - Och. Właśnie mam zamiar zająć się tą sprawą. Być może jestem już bliski odnalezienia go. - Wzruszył ramionami. - Jedno, czego jestem pewien to to, że on jest głęboko zakonspirowany, naprawdę bardzo głęboko... Nie niepokój się, jeśli przez jakiś czas będziesz miał trudności z nawiązaniem ze mną kontaktu - bądź cierpliwy, sam się do ciebie zgłoszę. I odszedł. A Ronin położył się na poduszkach, oczekując K'reen. Przybyli po niego po zajęciach klasy, podczas pierwszego Zaklęcia, kiedy było mniej ludzi. Poszedł z nimi nie stawiając oporu, bo był na tyle rozsądny, iż wiedział, że to wcześniej czy później musiało nastąpić z tego czy innego powodu - nienawidzili go i nie był w stanie temu zaprzeczyć. Czekali tylko na stosowną okazję. Przeszli szybkim krokiem przez korytarz i być może byli zdziwieni, że nie musieli go zmuszać, aby z nimi poszedł. Weszli na opustoszałe schody i znaleźli się na Górze. Weszli do Sali Walk. Puste cienie i pokryta kurzem cisza. Szare powietrze opromienione słabym światłem - pasma światła i ciemności. Czuło się tu obecność niewidzialnych i zapomnianych przodków, rozprawiających o minionych tysiącleciach, o zejściu w głąb ziemi, spadku... ale jakim? - Dobywaj! - rozkazał głos. - Zniweczyłeś wszystkie moje plany. - Korlik wyszedł mu na spotkanie, podczas gdy inni przyglądali się im z uwagą. Być może Korlik pragnął zrobić to na oczach widzów. Ale najprawdopodobniej ci ludzie chcieli po prostu obejrzeć to widowisko. Nie zastanawiał się nad tym. - Chciałem udać się z nim na Górę, właśnie z nim, bardziej niż z kimkolwiek innym. Z twego powodu... To był równie dobry powód jak każdy inny. Cisza. - Dobywaj! - powtórzył Korlik, zgrzytając zębami. - No, dalej. Zamachał mieczem. - Na co czekasz? Boisz się? - Zbliżył się. - Dobrze, pokażę ci, co z tym zrobię. Podchodząc ponownie zamachnął się mieczem. - Odwrócę cię i wbiję ci to ostrze, wiesz gdzie! Ronin dobył miecza i przez następne ćwierć Zaklęcia zbijał ataki Korlika, broniąc się, ale nie kontratakując. W pewnej chwili Korlik zawył z wściekłości i cisnął miecz na kamienną posadzkę. Być może był to umówiony sygnał, bo w tej samej chwili wszyscy rzucili się na niego i przewrócili go na ziemię. Ktoś próbował stanąć mu na szyi i Ronin schwyciwszy napastnika za kostkę, skręcił ją z całej siły, aż usłyszał przejmujący, ostry trzask. Inni okładali go pięściami po brzuchu i usiłowali odwrócić. Uniósł nogi, próbując przezwyciężyć napór naciskających nań ciał i ochronić krocze - wiedział, że musi się podnieść, bo w przeciwnym razie tamci odwrócą go i przyszpilą klatką piersiową do zimnych kamieni. Nie mogli schwycić go jak należy za nogi i w końcu udało mu się podnieść. Dyszał ciężko z wysiłku. Zorientował się, że Korlik i inni wcale się tym nie przejęli. Usłyszał ciche stęknięcie. Dobiegało z jakiegoś pobliskiego miejsca. Korlik pochylił się i podniósł swój

65

miecz, a potem, poruszając się w niskiej pozycji, z ciałem lśniącym od potu, zaatakował wymierzając potężne cięcie, po łuku. Ronin poruszał się bokiem, ale Korlik wraz ze swoim mieczem znajdował się pomiędzy Roninem a jego bronią, połyskującą nieśmiało na kamieniach, toteż praktycznie rzecz biorąc nie miał wyboru i musiał przejąć inicjatywę. W mgnieniu oka wprowadził swój plan w czyn. Rzucił się na Korlika i kiedy zobaczył, jak jego potężny miecz opada ze świstem, zrozumiał, że jego plan się powiedzie, bo cios został zadany z góry na dół. Znalazłszy się przy Korliku, jednocześnie znalazł się poza zasięgiem śmiercionośnego ostrza i rąbnął Korlika pięścią w bok głowy. Zanim Korlik odzyskał równowagę i odwrócił się, Ronin miał już miecz w garści. Przeszedł przez promień światła i ostrze zalśniło jakby było ze srebra. Ale był zbyt pewny siebie - przepojony sukcesem swego planu błędnie ocenił czas, w jakim Korlik miał dojść do siebie, a co za tym idzie, nie był przygotowany na gwałtowny atak. Uniósł miecz, ale nie dość wysoko i pod złym kątem, toteż ostrze Korlika rozcięło jego broń jak kawałek płótna. Korlik wybuchnął śmiechem, kiedy zobaczył spadający na ziemię kawałek metalu i ucięty ukośnie kikut ostrza, trzymanego przez Ronina. Prawdę mówiąc, z powodu słabego światła nie mógł się zbyt dobrze przyjrzeć uszkodzonemu mieczowi swego przeciwnika - w przeciwnym bowiem razie z całą pewnością miałby się na baczności. Dlatego też nie bacząc na ułamek broni tkwiący nadal w zaciśniętej kurczowo ręce Ronina, natarł nań jak oszalały i z niekłamanym zdziwieniem poczuł, jak zimny metal zagłębia się w jego klatce piersiowej. Ronin pchnął z całej siły, wbijając ucięte ostrze aż po rękojeść; Korlik rąbnął mocno plecami o ścianę, przy której stał, a ciemna krew gęstymi strugami zaczęła zalewać jego pierś. Wciąż jeszcze próbował dosięgnąć Ronina, poderwał się gwałtownie, opierając się rękoma o ścianę, po raz ostatni zamachnął się mieczem, na dobre tracąc koordynację ruchów, a potem runął twarzą do przodu na kamienną posadzkę. Tam też zostawiono Ronina, klęczącego nieruchomo nad leżącym na ziemi trupem; nikt nie odważył się spojrzeć w jego ciemne i nieodgadnione oczy. Kiedy otworzył oczy, zobaczył pochylającą się nad nim K'reen, na której obliczu malował się wyraz zatroskania. - Słyszałam o tym, co się stało - powiedziała, - Mówią już o tym w całym Sektorze. Spojrzała na niego i rozchyliła mu bluzę. - Przynajmniej nie zostałeś ranny i rana się nie otworzyła. - Usiadła obok niego. -I co teraz będzie? Wzruszył ramionami. - To nic poważnego. - Ale zostałeś wykluczony z walk... I siadł. - Jeżeli podejrzenia Nirrena są słuszne, to nie mam się czym przejmować. - Nie ro... - Saardynowie. - Och, tak. Co on mówi? Teraz tak rzadko go widzę, chyba podczas Sehny. - Wygląda na to, że dwie frakcje są bliskie otwartej konfrontacji - ale ty przecież dobrze o tym wiesz. - A więc on jest teraz z Estrillem. - Nie. Otrzymał specjalne zadanie. Przeszła przez pokój do lustra w ramie z mosiądzu, wiszącego na ścianie na wysokości głowy, tuż nad toaletką.

66

- Zbliża się Sehna - powiedziała, Ronin pomyślał: Za mało jest czasu, aby sprawdzić, czy Stahlig zakończył już opatrywanie Marsha. Zaczęła układać włosy, popatrując na przemian to na niego, to na swoje odbicie w lustrze. - Co cię tak smuci? - spytała nagle. Usiadł na skraju poduszek. - Czemu mnie o to pytasz? - Bo... - odwróciła wzrok od jego odbicia w lustrze i dotknęła twarzy dłonią - bo cię kocham. Zauważył błysk łez wypływających wolniutko z kącików jej oczu. - Co ty robisz? Odwróciła się i zamknęła oczy. - Nic. - Pod jej powiekami zbierały się łzy. Podszedł i odwrócił ją do siebie, tak że jej włosy, opadające długą, ciemną falą, na krótką chwilę przesłoniły policzek. - Czemu płaczesz? - spytał, z lekka zagniewany. Przetarła oczy wolną ręką, a on dostrzegł coś jakby błysk - strachu? Nie miał pewności. - Nie cierpię tego. Czemu płaczesz? Na jej twarzy pojawił się gniew, zniknął dziwny błysk w oczach. - A co, uważasz, że nie mogę sobie popłakać? Odsunął się od niej. - Co się z tobą dzieje? Jej oczy były powiększone przez łzy. - Denerwuje cię, kiedy okazuję swoje uczucia? Bo ty nie możesz tego zrobić, tak? Bo ja to akceptuję. JA tak. Jesteś w stanie to pojąć? Czemu musisz zachowywać się w ten sposób? Nie potrafię zro... Czy ty nigdy nic nie czujesz? A jak to jest, kiedy jesteśmy w łóżku? Czy wtedy też robisz to tylko tak, na zimno, mechanicznie? Odwróciła się z powrotem do lustra i ukryła twarz w dłoniach, opierając łokcie o toaletkę. Poszedł do sąsiedniego pokoju i zaczął się przebierać. W chwilę później K'reen uniosła głowę i spojrzało w lustro. Polizała palec i otarła ślady łez. Potem dokończyła układanie swojej fryzury. Musieli przejść korytarzem dłuższy odcinek niż zwykle, ponieważ stopnie schodów najbliższych ich kwater były świeżo zablokowane przez osuwisko przegniłego betonu i przerdzewiałych stalowych konstrukcji. Następne zostały już uprzątnięte. Zaczęli schodzić się na Sehnę. Ronin trzymał w dłoni zapaloną pochodnię. Schody były popękane, wszędzie widniały szczeliny i wyglądały na dobrze zużyte. Raz czy dwa musieli przeskakiwać ponad szczątkami stopni, które się wykruszyły albo zostały usunięte przez jakąś siłę. Czas? Nie rozmawiali i być może właśnie dlatego usłyszeli ten dźwięk. Był bardzo cichy i dochodził z jakiegoś miejsca przed nimi. Ronin stanął gwałtownie i zatrzymał K'reen wolną ręką. Drugą, tę z pochodnią, wysunął do przodu. Schody prowadziły w dół, do podestu, na którym się krzyżowały. Były puste. Wokół panowała cisza. Drobinki kurzu tańczyły w migocącym płomieniu pochodni, dopóki nie kończyły żywota pożarte przez ogień, który je wsysał. Ruszyli powoli na dół i ponownie usłyszeli ten dźwięk. Cichy skowyt, stłumiony jęk bólu. Znajdowali się na podeście, za zakrętem schody rozciągały się dalej, w mrok.

67

K'reen otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale uciszył ją gestem ręki. Wytężył słuch i przez chwilę wydawało mu się, że ów głos płynie z dołu, ale ... Usłyszał go ponownie i nabrał pewności. Z początku myślał, że ciche dźwięki, jakie wyławiali uchem, były odgłosami wydawanymi przez małe zwierzątka żyjące w ścianach; słyszeli je wszyscy, kiedy robiło się cicho. Ale TO się powtórzyło, tym razem bliżej. Do tego na schodach ponad nimi dało się słyszeć stąpanie - ilu ludzi, niełatwo było określić. Schwycił K'reen za rękę i pomknęli w ciemność. Nagle kwilenie wydało się bliższe. Ronin wysunął pochodnię jeszcze bardziej do przodu i zobaczył, że cała wewnętrzna ściana schodów zawaliła się i na przestrzeni wielu Poziomów pojawiła się mroczna, ziejąca szczelina. Przywarli do bezpiecznej ściany zewnętrznej i zobaczyli postać, znajdującą się pod nimi. Rozczochrana i brudna, z długimi włosami opadającymi na ramiona, ubrana w łachmany, które dawno już straciły kolor, kuliła się w kącie z dala od otworu. Podszedł bliżej i zauważył blade oblicze pokryte brudem i potem. Nawiedzone, przerażone oczy patrzyły na niego; drgający płomień pochodni odbijał się w powiększonych źrenicach. Postać odsunęła się od niego. Pochylił się powoli i dotknął jej delikatnie. - Kim jesteś? - zapytał, a potem dodał: - Nie zrobimy ci krzywdy. Usłyszał kroki na schodach - zbliżały się - i odwrócił się w stronę skąd dochodził tamten dźwięk, wytężając słuch, aby uzyskać nieco więcej informacji; K'reen przykucnęła tuż przy postaci, usiłując do niej przemawiać. I nagle usłyszał jak łapczywie wciągnęła powietrze: - Ronin! Odwrócił się, uniósł pochodnię i zobaczył, że zamiast prawego ramienia postać miała kikut, postrzępiony i zasklepiony zaschłą krwią i świeżą skórą - rana nie była tak stara jak mu się to wydało na pierwszy rzut oka. Cienie tańczyły jak szalone wokół nich i centralnego słupa płomienia. I wtem - błysk metalu na zapadniętej szyi postaci. Powoli, ostrożnie, aby jej nie przestraszyć. Ronin wyciągnął rękę i dotknął tego przedmiotu - to był mały grawerowany prostokąt metalu na brudnym łańcuszku. Potarł kciukiem jego powierzchnię i wystawił pod światło. - Korabb Neer, 99. - przeczytał. K'reen powiedziała: - To Neer? Ale ... Skoro ma przydział na 99. Poziom, to co robi tak wysoko na Górze? -I do tego niedawno straciła ramię. Pomyślał o Neer w komnacie Stahliga. - Na tym Poziomie znajdują się największe i najbardziej skomplikowane Maszyny. - To najniższy Poziom, prawda? - Tak. I tylko najlepsi Neerowie tam pracują. Odgłos butów, który odbijał się coraz mocniej wzdłuż ścian, nagle umilkł. Tamci zatrzymali się na podeście. Ronin miał wrażenie, że słyszy dochodzące z góry ciche szepty. - Roninie, kto...? Przyłożył palec do ust i odwróciwszy się do Neer, wyszeptał: - Korabb, rozumiesz mnie? Postać spojrzała na niego, potem na K'reen, i znowu na niego. Skinęła głową i w tej samej chwili Ronin zdał sobie sprawę, że to kobieta. Słabe oświetlenie, skulona pozycja i brud sprawiły, że wcześniej nie mógł się jej lepiej przyjrzeć. Neer uniosła wąski, pozbawiony paznokcia palec, którego koniec był

68

zmasakrowany i czarny od krwi. - Roninie, to już twój koniec! - krzyknął z góry lodowaty głos. - Przybyliśmy po ciebie! Doszedł ich zgrzyt metalu uderzającego o kamienie - jeden jedyny dźwięk, którego nie byliby w stanie z niczym pomylić i K'reen gwałtownie wstrzymała oddech, kiedy nagle uświadomiła sobie to, z czego Ronin zdawał sobie sprawę od samego początku: udawali się na Sehnę i nie miał przy sobie broni. Poczuł, że coś dotknęło jego ramienia. Palec Neer naciskał nań mocno i ponaglająco. Skinęła na niego, na K'reen, a potem na schody. Pokręcił głową i powiedział: - Nie możemy cię tu zostawić. Jeżeli to zrobimy, umrzesz. Rozumiesz? Pokręciła głową i jej usta poruszyły się bezdźwięcznie. I naraz uprzytomnił sobie, że coś tu jest nie tak. Najwidoczniej K'reen również się zaniepokoiła, bo wyciągnęła rękę i otworzyła usta Neer. Oczy tamtej rozszerzyły się z przerażenia i chciała się odsunąć, ale K'reen trzymała ją dostatecznie mocno. - A niech to mróz ściśnie! -- wyszeptała K'reen i mimowolnie przełknęła ślinę. Ronin spojrzał i zobaczył usta z zębami, dziąsłami, podniebieniem i ciemnym kawałkiem mięsa. W miejscu, gdzie powinien znajdować się język była tam tylko jego resztka, usiłująca się poruszać. K'reen puściła Neer i odwróciła pobladłą twarz w stronę Ronina. - Co mogło się stać? Jak to... - Roninie! Roninie! Wiemy, że ona jest z tobą! - W głosie mówiącego brzmiały złośliwe nuty. - K'reen? Tak. Ma na imię K'reen. - Znowu dało się słyszeć szuranie, jakby ktoś na górze przestąpił z nogi na nogę. - Nie łudź się, że umrzesz szybko i z honorem. Nie dla ciebie, mój przyjacielu, śmierć godna Szermierza. Podetniemy ci ścięgna u nóg, tak że nie będziesz się w stanie ruszyć, ale będziesz mógł obserwować, jak zabawiamy się z twoją kobietą. Zobaczymy, z czego jest zrobiona. Odetniemy ci powieki i odwrócimy głowę, żebyś mógł to lepiej widzieć. Nie chcemy, abyś stracił choć fragment z tego, jak będziemy sprawdzać, ilu facetów jest w stanie zadowolić! - Rozległ się śmiech, przejmujący i nieprzyjemny. - Rzecz jasna, na raz! - Śmiech powrócił echem i K'reen zadrżała. Dało się słyszeć gwałtowne szuranie butów, a stojące dotąd powietrze zawirowało, i zarówno Ronin, jak K'reen poczuli na plecach zimne ciarki. Ronin cisnął pochodnię w głąb schodów. Nad nimi pojawiły się cienie. Zmierzały w ich stronę. Czerwony blask pochodni migotał daleko w dole, ale oni byli teraz ukryci w nieprzeniknionych ciemnościach. Mroczne kształty schodzące po schodach zbliżały się coraz bardziej. Ronin naliczył cztery postacie i wiedział, że nie powinien mieć zbyt wielkich nadziei. Pomarańczowe światło zabłysło przez mgnienie oka na uniesionym mieczu i Ronin przygotował się na wbiegnięcie po schodach w desperackiej próbie ataku. Szczupły cień przemknął obok niego, jak błyskawica pokonując kolejne stopnie i rzucając się na schodzące po schodach postacie. Neer! Rozległy się krzyki i przez krótką, przerażającą chwilę kotłująca się masa ramion, nóg i korpusów została oświetlona przez migotliwy blask gasnącej pochodni; mogło się wydawać, że ciała zawisły w powietrzu. A potem, nagle, runęli wszyscy w czarną otchłań nienasyconej, niezgłębionej szczeliny. Próbował dostrzec twarz. Jakąkolwiek twarz. Twarz Neer. Ale skłębiona masa ciał znikła mu z oczu i w chwilę potem on i

69

K'reen usłyszeli bardzo głośne, przyprawiające o mdłości, mokre plaśnięcie, jakby gdzieś na dole rozdarł się gruby worek wypełniony wodą. Echo tego dźwięku odbiło się od postrzępionych ścian szczeliny. K'reen skuliła się pod ścianą, a jej ciałem wstrząsały spazmy szlochu. Ronin odwrócił się od mrocznej czeluści. I wtedy K'reen podeszła do niego i przywarła doń całym ciałem. Drżała. - Nie mogę - zawołała przez łzy. - Nie mogę... Pogładził ją po włosach i przytulił z całej siły, dowiadując się właśnie w tej chwili czegoś bardzo ważnego o sobie samym. Stali w tym podupadającym świecie zmierzchu, który znajdował się o krok od upadku, i obejmowali się mocno ramionami. Stali tak długo. Bardzo długo.

70

Rozdział 16 W ciemności dominowała kamienna płyta w kształcie elipsy - niska i solidna. Stał w progu, czekając aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności. Daggamowie wciąż znajdowali się za załomem korytarza. A Nirren nie pojawił się na Sehnie. Po posiłku K'reen zostawiła go, aby skończyć swoją pracę na Med Poziomie. Tak będzie dla mnie najlepiej - powiedziała. Wokoło panowała ciemność i było bardzo cicho, toteż musiał działać wyjątkowo ostrożnie. Chirurgia wyglądała spokojnie. W kubiku na tyłach nie było nikogo. Na korytarzu dopadł go Cfand. - Wybierasz się na Górę? Skinął głową: - Wracam do siebie. - Czy mógłbym ci przez chwilę potowarzyszyć? Przytaknął, nie wiedząc jak mógłby tego uniknąć. Myślał tylko o Borrosie. Pośpiech stał się nagle bardzo ważny. - Chodź więc. Przeszli schodami i Ronin miał wrażenie, że słyszy odgłos kapania lepkich, obrzydliwych kropel. Dotarli do następnych i przez jakiś czas szli w milczeniu. W powietrzu unosił się kurz, a niekiedy słychać było delikatne szuranie dobiegające z wnętrza ścian. 'fand chrząknął: - Chciałem powiedzieć, że ... hmm ... nikt z klasy nie chciał tego poruszać podczas posiłku. Na wypadek, gdybyś się nad tym zastanawiał. - Myślałem o innych sprawach. - Och. Tak. A więc... Wszyscy byliśmy nieco zatroskani, wiesz, z powodu tego, że zostałeś wykluczony z klasy i... - Doceniam twoje zatroskanie. - WSZYSCY jesteśmy zatroskani z tego powodu - powiedział powoli Cfand. Ronin spojrzał na niego i uśmiechnął się pod nosem. - Tak. A więc; możesz im powiedzieć, że nie muszą się martwić. - Ale walka to twoje życie! Ja byłbym niepocieszony! - Mówisz o tym, jakby spotkała mnie hańba - stwierdził Ronin. - Ja zachowałem się honorowo. To inni złamali Kodeks. - Ale przecież liczy się tylko to, co mówi Instruktor - zaprotestował Cfand, nie potrafiąc go zrozumieć. - Tylko dla niektórych. - Tak - rzucił z goryczą. - Ale to właśnie od nich wszystko zależy. Jeszcze jeden cień, poruszający się szybko i bezszelestnie po pokoju, dotknął ściany. Ukryte drzwi otworzyły się i wszedł do środka. Mały pokój nic się nie zmienił - wąskie łóżka, niskie lampy Borros siedział na łóżku, wpatrując się w wierzchy swych dłoni. Żółta, bezwłosa głowa kręciła się na długiej, chudej szyi. Szare oczy były mętne i pozbawione wyrazu. Ponownie spojrzał na swoje dłonie. Ronin usiadł obok niego. - Borrosie ... - zaczął. - Odejdź rzekł Mag znużonym głosem. - Odejdź i powiedz Saardynowi, że odpowiedź nadal brzmi - nie. Odpowiedź nigdy nie będzie inna, -

71

Długie palce sięgnęły do czoła i dotknęły blednących śladów Dehn. - Powiedz mu, ze nie zostało już nic godnego uwagi. Próbował już wszystkiego i poniósł porażkę. Wszystkie lśniące fragmenty przepadły - już nic nie pamiętam. Porażką zakończyła się też próba nakłonienia mnie do służby. Nie mogę mu pomóc, nawet gdybym chciał. -Machnął ręka, - A teraz odejdź i donieś mu, co powiedział Mag - może uwierzy tobie, skoro mnie nie uwierzył. Borrosie, musisz wysłuchać mnie uważnie - wyszeptał Ronin. Daggamem. Freidal nie jest moim Saardynem. Na mróz, spójrz na mnie! Byłem tu zeszłego Cyklu. Byłeś bardzo chory. Szare oczy spojrzały na niego - w ich głębi widniało nieco wyblakłe złoto, Roześmiał się ponuro. - Tak to teraz nazywają? - Jego oczy rozbłysły na chwilę. Nie oszukasz mnie. Kłamstwa bez końca. Mimo to nie spodziewam strony niczego innego. Ale twój czas minął. Niech przyśle następnego. Chociaż możesz mu powiedzieć, że to i tak bezcelowe. Nie uda mu się. Sfuszerował. Nie przypominał człowieka, z którym zaledwie Cykl temu próbował rozmawiać -człowieka, któremu uratował życie. A teraz martwił się, bo Borros nie zachowywał się już jak szaleniec. Freidal zorientowałby się natychmiast. Być może nawet już się zorientował. Ronin czuł, że gdyby Mag nadal trwał w poprzednim stanie, koniec końców powiedziałby Freidalowi wszystko, co ów chciał wiedzieć, gdyby tylko dostatecznie mocno nalegał, a Freidal mógł tego dokonać. - Co mógłbym zrobić, aby cię przekonać? Borros usłyszał nacisk w głosie Ronina i uśmiechnął się tajemniczo pod nosem. - W porządku. Zgoda. Ja pytam, ty odpowiadasz Jakakolwiek oznaka wahania, ślad. że próbujesz podać fałszywą odpowiedź i wszystko przepadło - Nie mamy na to czasu - Ronin spojrzał na drzwi od korytarza. Borros wzruszył ramionami. Jego usta skrzywiły się. To jedyny sposób. Ronin machnął ręką. - A więc dobrze, pytaj, jeżeli to cię usatysfakcjonuje. Szare oczy były lodowato zimne i czujne - i wcale nie mętne. - Tego nic powiedziałem. Ronin jęknął z rozpaczy. - Kim jesteś? - rzucił krótko Mag. - Szermierzem. - Kto jest twoim Saardynem? - Nikt. Oczy zwęziły się. - Co? - Jestem niezależny. Dłonie Maga były jak białe kwiaty na ciemnym materiale koca. - Interesująca odpowiedź. - Jego głowa drgnęła mimowolnie. - Po stronie jakiej frakcji się opowiesz? Freidal jest moim wrogiem. - Ha! A więc to tak. - Już dwukrotnie usiłował mnie zabić. -I oczekujesz, że w to uwierzę? Były pewne granice. Ronin złapał Maga za bluzę i przyciągnął do siebie, tak że ich twarze znalazły się bardzo blisko jedna drugiej. - Zeszłego Cyklu powinienem był ci pozwolić umrzeć. Wydaje mi się, że zupełnie niepotrzebnie cię uratowałem.

72

- Puść mnie. Ronin usiadł, a Mag obciągnął bluzę z przodu - Powiedz mi - rzekł Borros - co się stało, Ronin wzruszył ramionami. Mag zamknął na chwilę oczy. - Więc to tak ... - Spojrzał na Ronina. - Mów dalej. Ronin opowiedział mu o tym, jak z powodu zasypania schodów gruzem został wraz z K'reen zmuszony do skorzystania z rzadko używanej innej klatki schodowej, co - jak teraz sądził - zostało z góry zaplanowane, i o tym, jak spotkali Neer. - Na jej plakietce było wybite „99" - opowiadał - ale nie mam pojęcia, co robiła na tak wysokim Poziomie. Ona była ... okaleczona. Być może straciła ramię w jakimś wypadku, ale nie język. Ona... W szarych oczach pojawiły się złotawe błyski. Głowa ponownie drgnęła gwałtownie. Wzdrygnął się. - Nie mogliśmy jej tam zostawić i koniec końców... Żółta głowa przekrzywiła się z boku na bok. - Myślę, że ... zabrała ich ze sobą... - To niemożliwe! -... rzucając się w głąb szczeliny. - Nie, to niemożliwe - jej plakietka, widziałeś jej plakietkę. Jak ona się nazywała? - Nie rozumiem, co to ma ... - Powiedz! - Zimne szare oczy świdrowały go wzrokiem. - Korabb - rzekł Ronin. - Nazywała się Korabb. I nagle, jak miecz schowany do pochwy, oczy Maga złagodniały. Ponownie odwrócił głowę. - Niech ich lód skuje! Co oni uczynili? Ronin pokręcił głową. - Nic z tego nie rozumiem. - Tak - wyszeptał Mag - Wierzę ci. - Jestem pewny, że z początku nawet nie sądzili, iż mogłoby mi się udać to zbudować - rzekł cicho Borros. - Poza tym stale był przy mnie Mastaad i donosił im o każdym moim posunięciu. Na początku nie zwracałem na niego uwagi i pozwalałem mu robić tak mało, jak to tylko możliwe, bo taki już jestem. Ale on nie był cierpliwym facetem i jego wariactwo na jednym punkcie sprawiło, że stałem się podejrzliwy. Wiesz zapewne, że mówi się, iż Ochrona ma na oku wszystkich Magów - wzniósł w górę obie ręce -jednak nigdy nie jest się pewnym, czy jest to opinia, w którą należałoby wierzyć. Jednak kiedy przekonałem się, że stworzenie mego projektu jest jak najbardziej prawdopodobne, zacząłem być podejrzliwy wobec wszystkich. I kiedy któregoś dnia przyłapałem Mastaada, jak grzebał w moich papierach, moje przypuszczenia potwierdziły się. Wyrzuciłem go i spaliłem swoje notatki. Rzecz jasna nie mógł ich przeczytać, ale wiedział dostatecznie dużo, by powiedzieć im, że jestem w stanie to zbudować. I wtedy przestali bawić się w podchody... - Ale, powiedziałeś, że ta... maszyna, którą zaprojektowałeś, mogłaby określać temperaturę i siłę wiatru na powierzchni. Dlaczego oni...? - Dlaczego tak się bali? Bo to mogłoby być dowodem, że tam, na górze, istnieje życie. Ze są tam ludzie. Oni tego nie chcą. Westchnął. - Opoką ich potęgi jest panujący obecnie ład. Konfrontacja jest sprawą drugoplanową. Jeżeli to nastąpi, i tak nie będzie miało znaczenia, kto zwycięży.

73

Saardynowie sprawują władzę nad ludem Własnoziemia. Wzorce zostały ustanowione. Jeśli nadejdzie wojna, wraz z nią przyjdą zniszczenia i ofiary w ludziach. Ale potem nastąpi stabilizacja i ogólna struktura zostanie zachowana. Spojrzał na Ronina. - Wyobraź sobie, co by się stało, gdyby ludzie dowiedzieli się że na powierzchni istnieje życie ... że można tam przetrwać. Zaczęłyby się migracje, otwarto by Własnoziemie i ludzie wyszliby na zewnątrz, aby tam się osiedlać. Obecny ład zostałby zdruzgotany, a Saardynowie straciliby całą swoją władzę. Zamknięci tak jak teraz, jesteśmy pozbawieni wyboru. - Ale my powoli umieramy - rzekł Ronin. - Chyba to musi być dla nich oczywiste. Borros skinął głową. - Z pewnością. Ale ta śmierć jest wyjątkowo powolna i spokojna. Ich zdaniem Własnoziemie ma szansę przetrwać jeszcze około stu, może dwustu lat. A wtedy... Ręce przesunęły się po ciemnym kocu. - Widziałem powierzchnię - stwierdził Ronin. - Ach! - Maszyna, którą zowią Soczewką. Powierzchnia jest skuta lodem. Zupełnie. Mag uśmiechnął się bez odrobiny ciepła. - Nad nami, tak. Lodowa powierzchnia sięga kilometra, a może nawet dalej, choć szczerze mówiąc nie sposób tego dokładniej określić. Ale dowiedziałem się, że Własnoziemie znajduje się w pobliżu jednego z końców tej planety - wykonał gest ręką - o tak, a my jesteśmy tutaj, nie opodal szczytu. Lód pokrywa planetę od góry i od dołu. Przed tysiącami lat nie było go tyle, teraz pokrywa większość planety. Ale nie całą. Rozumiesz? W pobliżu centrum planeta jest cieplejsza, kraina jest brązowa, a słońce wiszące na błękitnym niebie ogrzewa ziemię i ludzi. - Skąd to wszystko wiesz? Borros ponownie wzruszył ramionami. - Ta wiedza i tak na nic się nie zda, bo już niebawem my wszyscy - całe Własnoziemie i wszyscy, którzy żyją na powierzchni - zostaniemy zniszczeni. - Mówiłeś o tym, kiedy ... - Tak, byłeś tu wtedy i widziałeś, w jakim byłem stanie. Wówczas byłeś o wiele bardziej wyczulony na emanacje. - Tak było ... wyczuwałem czyjąś obecność. Mag skinął głową. - Całkiem możliwe. Ostatnio podczas wielu Cykli działanie było rzeczywiście dosyć silne. - Ale co to właściwie jest? - Jak na razie nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie posiadam dostatecznej wiedzy na ten temat. - To istnieje naprawdę? - O, tak. Ale jak na razie jest jeszcze daleko. - A teraz...? - Obaj musimy podjąć decyzję. Ja muszę dostać się na powierzchnię, do ludzi, którzy tam zamieszkują. Jest mało prawdopodobne, że ta... siła może zostać powstrzymana. Ale muszę spróbować. I wydaje mi się, że ty też nie masz już wyboru dodał ponurym tonem. - Musisz pójść ze mną. Ronin nie lubił go, nie ufał mu, a mimo to zdawał sobie sprawę, że Mag ma rację. To było okropne. Słaby, lodowaty uśmiech pojawił się ponownie - nieprzyjemny, acz nieunikniony.

74

- Widzę, że mam rację. W porządku. A więc to już ustalone. A teraz druga sprawa. Zanim spróbujemy opuścić Własnoziemie, musisz dostać się na Dół. Uśmiech rozpłynął się jak lód w rozpalonym piecu. - Musisz zejść - rzekł wolno - poniżej 99. Poziomu. - Nie mam atramentu - rzekł i ukłuł się w palec. -- Dam ci najlepsze wskazówki, jakie tylko mogę, ale obawiam się, że moja wiedza jest ograniczona. Kiedy ścisnął palec, pociekła krew. - Lepsze to niż nic. -I zaczął pisać na materiale. Ronin powiedział: - Ale to najniższy z Poziomów. Poniżej są już tylko skalne fundamenty Własnoziemia. - Kolejne kłamstwo - rzucił pouczającym tonem Borros. - Są w tym względzie swoistymi ekspertami. Poniżej Własnoziemia zamieszkują ostatni potomkowie starej cywilizacji, cywilizacji naszych przodków. Jestem tego pewny. Wiem, ponieważ Korabb tam dotarła. Była moją żoną, powiedzieli mi, że nie żyje, że zginęła pracując przy jednym z olbrzymich Konwertorów Energii. Powiedzieli, że rozerwało ją tak, iż praktycznie nie było dla niej nadziei. To było sześć Znaków temu i przez cały ten czas wierzyłem... - Pokręcił głową. - Nie wiem już, w co wierzyłem. - Ale co się stało? - Nigdy się nie dowiem. Ale moim zdaniem ... widzisz ... dziesięć Cykli temu, zanim donieśli mi o jej śmierci, powiedziała mi, że odnalazła coś, co mogło być, według niej, wejściem do świata znajdującego się poniżej Własnoziemia. I to właśnie na 99. Poziomie. Nie posiadałem się ze szczęścia. Ileż wiedzy mógł mi dostarczyć ów świat, ile tajemnic mogło zostać rozwikłanych! Nie mogli wszak spalić wszystkiego - niektóre z książek i planów, jakie zostały wyniesione na Górę, owszem, ale pozostawały jeszcze Maszyny. Wiedziałem, że sam nigdy nie dotrę na ten Poziom, więc nakłoniłem ją, aby przeprowadziła mały rekonesans na własną rękę. Wybrała się na Dół i wiedziałem już, że miałem rację. Teraz sądzę, że musieli ją złapać, kiedy schodziła tam po raz drugi. Chcieli wiedzieć, czego się dowiedziała. Freidalowi na pewno bardzo na tym zależało - sam widziałeś, do jakiego stopnia. Może potem ją wypuścili. Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza. Ronin patrzył jak palec Maga kreślił na materiale dziwne wzory. - Odpowiedź na pytanie, co nas czeka, znajduje się tam, na Dole - stwierdził Borros. - Wiem o tym. Musisz mi ją przynieść. Dopiero wtedy będziemy mogli stąd odejść. - Przez cały czas pisał na skrawku materiału. - Odpowiedź zapisana jest na zwoju. Zapisano ją szczególnymi Glifami. Na tym materiale zapisuję ci ich kształt, abyś mógł je rozpoznać. Zwój będzie oznakowany. Spójrz - to jest to. To wszystko, co wiem. Dzięki tym informacjom będziemy mogli się dowiedzieć, co nadchodzi, a być może nawet opracować metody obrony. Któż to wie? - Ponownie wzruszył ramionami i po raz ostatni uniósł wzrok. - To nasza jedyna nadzieja. -I podał mu skrawek materiału, pokryty zasychającą już krwią. - Jeszcze jedno Roninie - dorzucił Mag z kpiącym chłodem w głosie. - Postaraj się wrócić, zanim ci dranie rozerwą mnie na kawałki.

75

Rozdział 17 Panel wydawał się łatwy w obsłudze, ale czy działał? Usłyszeli tupot butów, ciche głosy, niewyraźne, ale zbliżające się zza załomu korytarza. Ronin nacisnął guzik i masywne, metalowe drzwi windy zasunęły się, zamykając ich w aksamitnej czerni i absolutnej ciszy. - Nie ruszyliśmy. Sięgnął ręką w mrok i pchnął kulę oznaczoną numerem 95. Dość blisko. Zajarzyła się zimnym błękitnym światłem i zaczęli zjeżdżać w dół. Zjeżdżał już kiedyś windą i natychmiast zorientował się, że wszystko było nie tak, jak powinno. Zamiast zjeżdżać z jednostajnym, monotonnym szumem, winda opadała w dół ostrymi szarpnięciami, tak że mieli poważne trudności z utrzymaniem się na nogach i musieli opierać się o ściany Spadali teraz ze stale wzrastającą prędkością, wibracje przybrały na sile, a klatka windy chybotała się jeszcze bardziej nieregularnie. I wtedy poczuli ostre szarpnięcia, tak gwałtowne, iż mieli wrażenie, że żołądki podeszły im do gardeł. Poczuli się lekko. Pękł kabel - pomyślał. Spadali w dół szybu windy ze straszliwą prędkością, Zatkało im uszy, ale pomimo to Ronin usłyszał stłumiony jęk, który rozległ się tuż obok niego. Dawniej nie byłby w stanie tego wyczuć. Niektóre zasady musiały zostać wymienione, wytłumaczone, a następnie wpojone i przyswojone, dopóki nie stały się nawykami. Poza tym jego zmysły musiały zostać wyostrzone. A to wymagało czasu. Stał teraz na progu swojej kwatery i wiedział, że ktoś był w środku. Zdał sobie z tego sprawę, kiedy sięgał po przełącznik górnych świateł. Wiedział, że w blasku górnych świateł korytarza był widoczny aż nadto wyraźnie, więc bezszelestnie wślizgnął się do środka, do ciemnego pokoju. Po drugiej jego stronie, na ścianie, wisiał w pochwie jego miecz. Wydawał się bardzo odległy. Podszedł do ściany. Nikt go nie powstrzymał. Powoli dobył miecza, przez cały czas patrząc kątem oka w stronę sąsiedniego pokoju. Następnie wpadł jak burza do drugiej komnaty, zapalając światła i jednocześnie unosząc miecz na wysokość oczu, żeby uchronić je przed oślepieniem ostrymi promieniami. Cfand odwrócił się w jego stronę, mrugając powiekami. Miał na sobie ciemne legginsy i jasną bluzę z grubego materiału. - Co ty tu robisz? - spytał z rozdrażnieniem Ronin, chcąc ukryć w ten sposób ogarniającą go ulgę. Uczeń był blady i miał wymizerowaną twarz, jakby od dłuższego czasu nie spał. - Przyszedłem, aby z tobą porozmawiać. Chcę ci coś powiedzieć. - Pomimo oczywistego zmęczenia nabierał pewności siebie i zdecydowania - widać to było po sposobie, w jaki stał; to było coś, czego Ronin nigdy dotąd u niego nie zauważył. - A więc czemu się tu ukrywasz? - Usłyszałem, że ktoś wchodzi i nagle pomyślałem, że to mogła być K'reen. Ronin nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Jestem pewien, że potrafiłaby to zrozumieć. Cfand zaczerwienił się nieznacznie. - Ja ... to mogłoby być dość... niezręczne. Ronin odwrócił się i wszedł do większej komnaty. Cfand ruszył za nim. Ronin zapalił górne światła i zdjąwszy ze ściany pochwę, przytroczył ją do pasa. - Powiedz mi więc, co chciałeś, żebym wiedział. Cfand powiódł palcami po swych długich włosach.

76

- Nie wytrzymam tu już ani chwili dłużej. Muszę stąd uciec. Wiem, co musisz teraz myśleć! Ale ty przynajmniej jesteś w stanie mnie zrozumieć. Wiesz, czemu chcę stąd odejść. Nawet gdyby przyszło mi zamarznąć na powierzchni, to jest to moim zdaniem o wiele lepsze niż wegetacja we Własnoziemiu. Jesteśmy tu jak żywe trupy. To potworne. Jeżeli się stąd wydostanę, to przynajmniej przez jakiś czas będę wolny i sam będę sobie panem. Tu jestem stale w zamknięciu i prawie nie mogę oddychać. Nie wiedzieć czemu, Ronin pomyślał nagle o olbrzymiej bibliotece Salamandry. Rzędy ksiąg, których Cfand nigdy nie będzie miał okazji przeczytać. - Uspokój się - powiedział. - Nie sądzę, że naprawdę tak myślisz. - Oczywiście, że tak! - Teraz w głosie Ucznia pojawił się smutek. - Jesteś taki jak wszyscy. Nie uważasz mnie za mężczyznę. Ale ja potrafię już całkiem nieźle posługiwać się bronią: mieczem i sztyletem. - A co zjedzeniem? - zapytał Ronin, otwierając szafę i wyjmując z niej lekką kolczugę. - Mam to - rzekł z dumą Cfand. Spod bluzy wyjął dwa pasy, które można było przytroczyć do ramienia, Ronin znieruchomiał. - Pasy żywnościowe. Skąd je masz? - Ukradłem. I nie martw się. Nikt nawet nie zauważy ich braku. Ronin nałożył metalową kolczugę. - A więc mówisz poważnie? Cfand skinął głową. - Jak najbardziej. Nagle coś, co powiedział Uczeń, powróciło echem w jego myślach. UDAŁO MI SI CZĘŚCIOWO ROZSZYFROWAĆ GLIFY BARDZO STAREGO PISMA. Wtedy to nic dla niego nie znaczyło, ale teraz... - Zamierzasz wybrać się w podróż. Zgadza się? Cfand spojrzał na niego z zakłopotaniem. - Roninie, muszę się stąd wydostać już. Teraz. Tego Zaklęcia. Wyjął coś z szafy i trzymał przez chwilę w ręku. - Lepiej chodź ze mną. - Z tobą? Ale co... - Uczeń patrzył na pas żywnościowy, trzymany przez Ronina. Z fascynacją przyglądał się, jak Ronin mocował go na ramieniu. - Co ty na to? Ja już wyruszam w drogę. - Ale dokąd? Nie... - Przy odrobinie szczęścia wydostanę się z Własnoziemia. Wyjaśnić ci to po drodze. Weź ze sobą broń. To rzekłszy, sięgnął po swój sztylet. Zamkniętą przestrzeń wypełniał jękliwy dźwięk, drżący, ale rosnący w siłę z każdą chwilą. Winda, spadając, chybotała się, jakby lada moment miała rozlecieć się na kawałki Ronin naciskał kule innych Poziomów na panelu na wprost niego. Winda kontynuowała swój obłędny lot, a niebieskie, zimne światełka pobłyskiwały drwiąco. I wtedy sobie przypomniał. Czerwona, u góry panela. Uderzył w nią. Winda zatrzymała się gwałtownie, a ich nogi ugięły się, jakby były z waty. Klatka zawisła, dygocąc, w szybie windy, a przerwany kabel z głośnym brzękiem osunął się na dach kabiny. Ronin podniósł się i zrobił parę głębokich oddechów. Cfand wciąż jeszcze był skulony i pochlipywał, wciągając gwałtownie powietrze. - Ronin, my ...

77

- Nie mamy czasu. Musimy się stąd wydostać. I to jak najszybciej. Nie mam pojęcia, jak długo hamulec nas utrzyma. Jego dłonie majstrowały przy panelu, ale drzwi pozostały zamknięte. Wbił palce w szczelinę pomiędzy ich skrzydła, - Pomóż mi! Musimy to otworzyć. Cfand podniósł się na kolana. Położył ręce na udach i uniósł głowę. Pot poprzyklejał mu włosy do czoła i policzków. Wyglądał, jakby przyrósł do podłogi. - My ... my o mało nie zginęliśmy. - Cfand, drzwi! - Zmiażdżeni jak szczury ... kości zgruchotane na proch ... ciała przemienione w galaretę... Jego oczy pałały; oszołomiła go siła własnej wyobraźni. Ronin odwrócił się i pomógł Cfandowi się podnieść, próbując zarazem przekazać mu choć cząstkę własnej siły. - Cfandzie, my nie umarliśmy! - Ich twarze znajdowały się blisko siebie. - Ale to może wkrótce nastąpić, jeśli się stąd nie wydostaniemy! Sam nie dam rady. Potrzebuję twojej pomocy. -I wówczas jego spojrzenie ponownie nabrało ostrości. - Tak. Tak. Otworzymy drzwi we dwóch. Wbiwszy palce w szczelinę, obaj zaczęli ciągnąć w tę samą stronę. Wytężali wszystkie siły, dopóki ich ręce i naciągnięte stawy ramion nie zaczęły palić żywym ogniem, a pot ściekający po twarzach i wpadający do oczu nie zaczął żądlić i zamazywać wzroku. Mięśnie naprężyły się, nogi zesztywniały z wysiłku. Zacisnęli zęby, a na ich szyjach pojawiły się grube żyły. W chwilę potem poczuli, że drzwi się poruszyły. Dyszeli, jak zwierzęta, ale mówienie byłoby teraz dla nich zbyt dużym i zgoła niepotrzebnym wysiłkiem, zaczęli więc bez słowa ciągnąć z jeszcze większą determinacją. Powoli, bardzo powoli, drzwi zaczęły się rozsuwać. Kiedy otworzyły się na tyle szeroko, aby mogli się przez nie przecisnąć, pochylili się, opuścili ręce - które wydawały się ciężkie jak z żelaza - i wciągnęli potężny haust powietrza. W ustach mieli sucho. Unieśli wzrok i zobaczyli, że znaleźli się pomiędzy Poziomami. Ale szczęście im dopisało. Mniej więcej metr nad nimi znajdowało się otwarte wejście na Poziom - ochronne drzwi musiały zostać wcześniej wycięte - ich resztki zwisały jak przegniłe zęby. Dał się słyszeć złowieszczy jęk przypominający zgrzyt miażdżonego metalu. Winda zadygotała potężnie. Ronin złożył ręce, a Cfand stanął na nich i podciągnął się w górę, dopóki nie złapał za krawędź występu. Jęk powtórzył się; Cfand wytężył wszystkie siły, napiął mięśnie, uniósł jedną nogę i w końcu zdołał wspiąć się na Poziom. Winda znów się zakołysała, a uszy Ronina przeszył głośny, metaliczny pisk. Winda zadrżała i z wolna poczęła osuwać się w głąb szybu, w miarę jak hamulec zaczął ustępować. Kabina odbiła w bok, natrafiając na jakiś występ w ścianie szybu. Ronin skulił się i skoczył. Jęk rozpalonego metalu był wszystkim, co obecnie słyszał. Jego palce dosięgły krawędzi Poziomu, ale jedna z jego dłoni, mokra od potu, ześlizgnęła się i przez jedną krótką chwilę kołysał się tylko na jednej ręce, aż w końcu Cfand pochylił się i schwyciwszy go za ramię, pomógł wczołgać się na górę. Poczuł, że winda raz jeszcze się zatrzęsła i szczyt kabiny zaczai się osuwać. Pomagając sobie obiema rękami wsunął się na Poziom, a Cfand odciągnął go w głąb przejścia, podczas gdy winda, przy wtórze potwornego, przejmującego zgrzytu, runęła w dół. Dach kabiny o parę centymetrów

78

minął ciało Ronina. Gdyby Ronin nie wydostał się z windy na czas, zostałby rozcięty na pół. Ich nozdrza zaatakował smród będący mieszaniną woni gnijących śmieci, ekskrementów i milionów nie mytych ciał. Odór narastał, w miarę jak mijali mroczne, ziejące prostokąty wejść. Cfand zajrzał w głąb jednego z nich i gwałtownie wstrzymał oddech. Ronin zrobił to samo i szybko odciągnął go od wejścia. Mimo to zdołał wychwycić obraz białej kości, patrzącego w mrok, pojedynczego ludzkiego oka i czarnego, ziejącego otworu, gdzie powinno znajdować się drugie. Miał wrażenie, że po podłodze poruszało się mnóstwo małych istot - słyszał wyraźnie dochodzące z wnętrza pomieszczenia delikatne chrobotanie. - Gdzie my jesteśmy? - wyszeptał Cfand. Ronin wzruszył ramionami. - W każdym razie gdzieś na Dolnym Poziomie. -I co teraz zrobimy? - Znajdziemy inną drogę, aby móc zejść na Poziom 99. - Wskazał ręką w stronę przejścia. - Spróbujemy tędy. Korytarz, mroczny i zaniedbany, zakręcał ostro w bok. Ronin pomyślał: Czy to możliwe, że jesteśmy na jednym z Dolnych Poziomów, Poziomie Robotnika? - Górne światła były w opłakanym stanie. Rzucały słaby blask, mrugały, niektóre z nich w ogóle nie działały. Widocznie były wyłączone już od jakiegoś czasu, bo w prowizorycznych, topornych niszach wyżłobionych w ścianach osadzono migotliwe, trzaskające pochodnie. Oświetlenie korytarza stanowiło więc niezwykłą mieszankę ostrego, pomarańczowego blasku i zimnej, niebieskawobiałej poświaty. Zatrzymali się na chwilę nasłuchując, ale jedynymi zarejestrowanymi przez nich odgłosami było kapanie wody i szuranie małych stóp. Szli szybko i bezszelestnie. Ściany były tu zupełnie wyprane z koloru. Teoretycznie rzecz biorąc, wszystkie Poziomy miały określoną barwę, dzięki czemu jeden rzut oka wystarczał, aby się zorientować, na którym się było. Jednak ściany tutaj pokryte były grubą warstwą brudu, którą zdobiły obsceniczne napisy i rysunki. Warunki, w jakich żyli tu ludzie, były przerażające. Nie napotkali żywej duszy. Raz po raz mijali szczeliny w suficie i ścianach, mroczne odnogi korytarzy, zawalone nie uprzątniętym gruzem, a raz czy dwa natrafili na tak poważne uszkodzenia, że poszczególne sekcje po obu stronach nie pasowały do siebie. Kilkakrotnie musieli pokonywać zwały gruzów - tam, gdzie zawaliły się fragmenty korytarza. Oświetlenie stawało się coraz gorsze. Ronin zatrzymał się, wyciągnął rękę i schwyciwszy G'fanda za ramię, zmusił go. by stanął. Spojrzał przed siebie. Przeszli jeszcze około sześciu metrów i zatrzymali się gwałtownie. Wyglądało tak, jakby olbrzymia pięść rąbnęła w korytarz. Najwyraźniej w wewnętrznym szybie coś musiało eksplodować z potworną siłą, rozrywając ścianę i wyrywając w podłodze jamę długości półtora metra. Zajrzeli ostrożnie w ziejący otwór. Wyglądało na to, że na Poziomie pod nimi szalał pożar. 'fand otarł czoło. - Na mróz! - wyszeptał. - Co się dzieje? Ronin nic nie powiedział. Patrzył na korytarz po drugiej stronie otworu. - Może powinniśmy sprawdzić, czy nie możemy pomóc. - Te Poziomy wyglądają na opuszczone - rzekł jakby mimochodem Ronin. - Mimo to... - Nasz problem polega na tym, jak mamy przejść przez ten otwór. Nic innego nie

79

wymyślimy. 'fand uniósł wzrok znad migoczących płomieni. - Czemu nie mielibyśmy zawrócić i wejść na korytarz z drugiej strony? - Stracilibyśmy za dużo czasu, a poza tym kto wie, w jakim stanie jest korytarz po tamtej stronie. Musimy przedostać się tędy, nie możemy zawrócić. Wszedł w mrok zwalonej ściany i po chwili zawołał Cfanda. Znalazł metalową belkę, którą wybuch wyrwał z fundamentów. Zdołali wyjąć ją z otworu w ścianie i przerzucić przez otwór w podłodze. Okazało się, że była dostatecznie długa, aby sięgnąć podłogi po drugiej stronie. Stanął na niej i podskoczył odrobinę, aby ją sprawdzić. Poszedł pierwszy. Belka była wąska, miała zaledwie siedem centymetrów szerokości, ale wybuch nie uszkodził jej zbytnio i powierzchnia metalu pozostała całkiem gładka i równa. Otwór rozpostarł się przed nimi: upiorne, pomarańczowe światło wiło się w ciemnościach jak napęczniały wąż, żywy i morderczy, czyhający daleko w dole; płomienie migotały i tańczyły, tworząc ulotne złowieszcze kształty. Poczuł, że zaczyna kręcić mu się w głowie. Od tej chwili już nie spojrzał w głąb otworu, koncentrując się na swych obutych stopach, przesuwających się po belce cal za calem, stopa za stopą, centymetr po centymetrze; szedł z rozłożonymi szeroko rękoma, aby zachować równowagę. Wreszcie dotarł na drugą stronę. Odwrócił się i skinął na Cfanda, by i on wszedł na belkę i zaczął przechodzić nad mroczną czeluścią. Ronin zawołał: - Skoncentruj się na swoich ruchach. Czuj dokładnie każdy ruch stopy na metalu. Posuwaj się wolno, krok za krokiem. Ostrożnie zachowuj równowagę. O właśnie. Tak. Cfand był już prawie w połowie drogi, kiedy jego znajdująca się w tyle stopa obsunęła się z belki, gdy oparł na niej ciężar całego ciała. Zakołysał się i runął w dół. Spadając odruchowo wyciągnął obie ręce i niemal w ostatniej chwili zdołał uchwycić się krawędzi belki. Kołysał się wisząc na jednej ręce, podczas gdy jego druga dłoń szukała na oślep zbawiennego oparcia. W pierwszej chwili Ronin chciał położyć się na brzuchu i spróbować mu pomóc, ale nie sądził, aby belka zdołała utrzymać ich obu, a poza tym nie było czasu, aby można było to sprawdzić. - Cfandzie! - zawołał. - Nie unoś nóg - niech wiszą w powietrzu. Nie ruszaj nimi. Musisz przestać nimi kołysać. W porządku. A teraz unieś rękę. Nie - w lewo. Tak bardziej. A teraz wyciągnij się. Cfand uchwycił się teraz belki oburącz i wisiał jak pionowy pręt, z ramionami wyprostowanymi nad głową. Spojrzał na Ronina. Włosy wpadły mu do oczu i potrząsnął głową, aby odzyskać zdolność normalnego widzenia, a jego mokre od potu ręce zaczęły ześlizgiwać się z metalu. Odzyskał równowagę praktycznie w ostatniej chwili. - Spokojnie, spokojnie - rzekł Ronin. - Posłuchaj, Cfandzie i rób dokładnie to, co mówię. Przełóż jedną rękę przed drugą. Patrz w górę, nie w dół. Na twarzy Ucznia pojawił się grymas wysiłku. - Dobrze. Jeszcze raz. Myśl tylko o następnym ruchu. Powoli. Krok po kroku. Świetnie. Jeszcze raz. Mówił do niego spokojnym, łagodnym tonem, podczas gdy Cfand, powoli, z wyraźnym trudem, pokonywał ostatni odcinek belki - a kiedy dotarł do końca i

80

wyciągnął w górę jedną rękę, Ronin mógł go wreszcie wciągnąć na twardą, bezpieczną posadzkę korytarza. Mroczna czeluść otworu pozostała w tyle za nimi. Ciałem wymiotującego teraz, odwróconego plecami do Ronina Cfanda wstrząsały gwałtowne dreszcze. Nagle ciemny dym i duszące opary zaczęły unosić się gęstymi słupami z niższego Poziomu, a poświata widoczna przez otwór przybrała znacznie na sile. I usłyszeli stłumiony tupot stóp, a w tle suche, ostre trzaski, dziwnie odległe, ale mimo wszystko wyraźne. Ronin przylgnął do brudnej ściany i pociągnąwszy Cfanda za rękę, zaczął iść przed siebie. Ominął stos gruzów otaczający otwór. Przyciągnął Cfanda do siebie i rzekł, czując na twarzy jego kwaśny oddech: - Bardzo mi przykro, ale musimy już iść. Cfand otarł usta i skinął głową. - Tak, tak - wyszeptał. - Nic mi nie jest. Ruszyli w drogę, tak szybko, jak tylko mogli. W końcu, po raz pierwszy na tym Poziomie, napotkali jakichś ludzi. Wszyscy byli martwi. Ciała leżały rozsiane po korytarzu, jakby rozrzuciła je jakaś tytaniczna siła. Były popalone, niektóre do tego stopnia, że nie dawało się rozpoznać rysów twarzy -zmasakrowanych i zmiażdżonych, pośród lepkich kałuż ciemnej, sączącej się krwi. Cfand patrzył na to oczyma rozszerzonymi przerażeniem. - Na chłód! Co się tu stało? Ronin nie odpowiedział - weszli w spowity mrokiem załom korytarza, mijając po drodze kolejne, cuchnące wzgórki sztywnych ciał. Nie było wśród nich Szermierzy i Ronin wiedział już, że miał rację - znajdowali się na jednym z najniższych Dolnych Poziomów, wśród Robotników. Zatrzymał się, kiedy mała, niewyraźna postać wyprysnęła z jednego z wejść, pędząc nań co sił w nogach. Złapał ją z całej siły, o mało nie tracąc przy tym równowagi, i dostrzegł małą dziewczynkę, próbującą wyrwać się z jego uścisku. Podniósł ją i spojrzał z zaciekawieniem; była to pierwsza żyjąca istota, jaką napotkał na tym Poziomie. Miała wychudłą z głodu twarzyczkę, którą przesłaniały długie strąki włosów, kiedy kręciła głową z boku na bok. Przez cały czas próbowała mu się wyrwać. Popłakiwała przy tym z cicha i poprzez łzy Ronin dostrzegł w jej oczach wyraz cierpienia, który wprawił go w zakłopotanie. - Jesteś ranna? - spytał, ale albo nie chciała, albo nie mogła odpowiedzieć. Cfand dotknął Ronina i wskazał ręką przed siebie. Z wejścia, z którego wybiegła dziewczynka, wyłoniła się jakaś postać. Była to wysoka, wymizerowana kobieta, o krótkich włosach, wygłodniałych ustach i mętnym spojrzeniu. Dostrzegła ich. Podbiegła do nich chwiejnym krokiem. Krzyknęła: - Co jej robicie? - Dziecko skuliło się i krzyknęło, kiedy kobieta wyciągnęła w ich stronę długą, brudną, szponiastą rękę o połamanych paznokciach. Dziewczynka z dziwną desperacją przylgnęła do Ronina. A wtedy kobieta wyrwała mu ją z rąk. Uniosła prawą rękę, dzierżącą długi, zakrzywiony nóż, którego ostrze było pokryte zaschłą krwią. - Zwierzęta! Ja już wam nie wystarczam, chcecie także i jej... - Ona wybiegła prosto... - zaczął Ronin, ale kobieta go nie słuchała. - Chcieliście zaciągnąć ją w jakiś ciemny kąt, tak? Wynocha stąd! - Wrzasnęła i okręciwszy się na pięcie, chroniąc dziecko własnym ciałem, znikła w wejściu, z którego przed chwilą obie się wyłoniły. Ronin wciąż jeszcze czuł na sobie dotyk dłoni dziewczynki, przypominający mu, jak kiedyś, dawno temu, siostra zarzucała mu

81

ramiona na szyję i obejmowała z całej siły. Zaczął biec, krzycząc przez ramię: - Chodź! - W chwilę później usłyszał za sobą tupot stóp Cfanda. Przebiegli przez wejście. Wewnątrz było mroczno. W powietrzu unosił się dym. Pomieszczenia były mniejsze niż na Górze. Kwatery składały się z trzech pokoi, w których zamieszkiwały dwie, trzy rodziny. W izbach panował nieład. Podłogę zaścielały połamane meble, pobite naczynia, strzępy materiałów i ślisko-lepkie kałuże stanowiące niemożliwy do rozróżnienia amalgamat różnych płynów. Nic się tu nie poruszało. Weszli do drugiej izby. Wtedy Ronin zauważył rękę wystającą spod stosu śmieci. Wydobył miecz i odsłonił ciało. To był Robotnik - niski, krępy, o potężnych barach i muskularnych ramionach. W wyciągniętej ręce trzymał ciężki lewar, wyrwany z Maszyny, niewątpliwie użyty w charakterze maczugi. Odwrócił ciało. Klatka piersiowa była jedną wielką miazgą - a pokrywająca ją krew nie pozwalała zliczyć, ile pchnięć nożem otrzymał ów mężczyzna. - Na mróz! - wymamrotał Ronin. - Czy oni wszyscy poszaleli? Cfand odwrócił głowę. Przeszli do ostatniej komnaty. Zawieszona na suficie lampa była zapalona i kołysała się, rozpraszając cienie. Na łóżku pod przeciwległą ścianą klęczała tamta kobieta. Jedną ręką obejmowała płaczącą dziewczynkę, a w drugiej dzierżyła nóż. Ściskała rękojeść aż do zbielenia kostek palców. Jej oczy były rozszerzone, a wzrok otępiały. Z jednego kącika ust wypływała strużka śliny. Stanęli w progu. - Szaleńcy! - krzyknęła. - Jeszcze krok i spotka was to samo co tamtego. Cfand spojrzał na nią i rzekł zduszonym głosem: - Ty to zrobiłaś? Roześmiała się gardłowym, zimnym śmiechem, wywróciła oczami. Dziewczynka próbowała wyrwać się z jej uścisku. - O tak. Dziwicie się, co? On też się zdziwił. Spuściła wzrok i przez chwilę patrzyła na główkę dziewczynki. - Patrzcie - jęknęła. - Spójrzcie na swoje dzieło. Dzieło szaleńców! A potem odwróciła bezwładne ciałko i zobaczyli chudego, małego chłopca - zapewne niewiele starszego od dziewczynki - o wymizerowanej, ciemnej twarzyczce. - Zobaczcie, jak zbezcześciliście mego syna! Zobaczcie, jak odebraliście mu życie! Uniosła głos i szybko przytuliła go do siebie. Wydawało się, jakby jednocześnie w jej ciało wlała się nowa siła. Wykrzyknęła buńczucznie: - Nie doznacie tutaj zaspokojenia! Nie tym razem! Zbyt późno Ronin zdał sobie sprawę, że wpatrywała się w jego obnażony miecz. Zbyt późno zorientował się w jej zamiarach. Przyciągnęła dziewczynkę do siebie - oczy dziecka były okrągłe i zapatrzone przed siebie, a z otwartych ust dobył się piskliwy i przenikliwy jęk, kiedy przeciągnęła długim, zakrzywionym ostrzem noża po drżącym gardle dziewczynki, nim Ronin zdołał do nich doskoczyć. Bryznęła krew i jęk zmienił się w chrapliwy bulgot. Kobieta zakręciła ciałkiem dziecka, tak że znalazło się za jej plecami. Ronin runął na nią. Nóż znajdował się teraz poza zasięgiem jego wzroku. Upuścił miecz, by mieć wolne ręce. Odwrócił głowę, by zlokalizować nóż, nim ten odnajdzie jego. Poczuł, że ramię kobiety poruszyło się gwałtownie - w tym samym momencie

82

leżąca pod nim drgnęła konwulsyjnie, jej ciało wygięło się w łuk, a potem zesztywniała. Na jej ustach jednocześnie pojawiły się uśmiech i krew. Ronin spuścił wzrok i teraz zobaczył nóż, pogrążony po rękojeść w jej boku. Próbował go wydobyć, ale dłoń leżącej zaciśnięta w śmiertelnym skurczu nie chciała puścić rękojeści. Na twarzy kobiety pojawił się wyraz ulgi. Potem poczuł rozprzestrzeniającą się wilgoć - ciepłą i przyprawiającą o mdłości. Stoczył się z łóżka, opadł na kolana. Zakręciło mu się w głowie. Niemal instynktownie sięgnął po miecz. Cfand podszedł do łóżka. - Co...? - zaczął, ale Ronin uciszył go gestem dłoni. - Wychodzimy - rzucił łamiącym się głosem. - Ale... - Wychodzimy! - ryknął. Wypadli na korytarz, biegnąc i pokonując jeden zakręt za drugim. Mało brakowało, a ominęliby znajome wybrzuszenie windy. Otworzyli ją siłą, weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi. Usiedli w ciepłej ciemności, dysząc i nasłuchując łagodnej ciszy, podczas gdy rytmy ich serc i oddechy powracały do normy. Mieli wrażenie, iż trwa to bardzo długo. Ronin usłyszał, że Cfand poruszył się gwałtownie. - Znowu mam to dziwne uczucie, jakby ściany zaczynały się osuwać w moją stronę. Własnoziemie umiera, wszystko się rozpada. - Zmienił pozycję. - Na którym jesteśmy Poziomie? Ronin wstał i powiódł palcami po kontrolnym panelu windy. Nacisnął jedną z kul i drzwi otwarły się, a po chwili znów się zamknęły. - Zgodnie z tym, co widać w windzie, jesteśmy na 71. Poziomie. Może uda się nam zjechać aż na 95. - Czy tylko o tym potrafisz myśleć - rzucił oskarżycielskim tonem Cfand - po tym wszystkim co widzieliśmy? Dolne Poziomy ogarnia szaleństwo! Robotnicy mordują się nawzajem. To istny obłęd! Ronin nie odpowiedział. - Na mróz, jesteś zimny jak lód - rzekł z goryczą w głosie Cfand. - Nic nie jest w stanie cię poruszyć. Niedawno widzieliśmy rzeczy, od których aż przewraca mi się w żołądku. Co płynie w twoich żyłach? Z całą pewnością nie jest to krew! Ronin spojrzał na niego - jego bezbarwne oczy były nieomal niedostrzegalne i powiedział: - Jesteś wolny, nikt ci nie broni powrócić na Górę, a nawet próbować wydostać się na powierzchnię. Cfand spuścił głowę, chcąc uniknąć spojrzenia Ronina. Przez dłuższą chwilę w klatce windy słychać było tylko ich ochrypłe oddechy. Kiedy się upewnił, że Cfand zostaje, Ronin nacisnął kulę oznaczoną numerem 95. Kula rozbłysła i winda szybko i gładko zaczęła zjeżdżać w dół. Cfand wstał. Winda pomrukiwała cichutko. Ronin wyjął swój sztylet. Winda westchnęła i zatrzymała się. Drzwi otwarły się bezdźwięcznie. Przypuszczał, że skoro żadna z wind nie zjeżdżała niżej niż na Poziom 95., przyjdzie im pokonać resztę drogi schodami. Teraz przekonał się, że był w błędzie. Nie było tu korytarza. Zamiast niego w obie strony ciągnęło się metalowe rusztowanie, niknące w oddali pośród białawej mgiełki. Przestrzeń. Tam, gdzie powinna znajdować się ściana korytarza, ziała otwarta przestrzeń. Ronin nigdy nie widział tak dużej otwartej przestrzeni. Cfand patrzył

83

przed siebie, lekko otworzywszy usta. Podeszli powoli do niskiej metalowej barierki, biegnącej wokół wewnętrznej krawędzi rusztowania i spojrzeli w dół. Szeroką galeryjkę pod nimi zajmowały przeróżne kształty geometryczne - niektóre proste, inne wielce skomplikowane - wszystkie olbrzymich rozmiarów. Teraz Ronin wiedział już, dlaczego windy docierały zaledwie do 95. Poziomu. Patrzyli w dół, na Obszar wysokości czterech Poziomów. Być może same boki galeryjki również były Maszynami. Życie Własnoziemia, pomyślał. Bez nich umrzemy. Rozległo się głębokie buczenie, tak przejmujące, że powietrze wokoło zdawało się wibrować. Światło dochodziło z góry, z jakiegoś niewidzialnego źródła. Było bardzo ciepło, a w powietrzu unosił się ostry, drażniący zapach. Pośród pomruków Maszyn, raz po raz udawało im się wyłapywać słabe odgłosy rozmów. Rzecz dziwna, ten dźwięk dodał im otuchy. Idąc wzdłuż pomostu natknęli się na prostokątny otwór wycięty w zewnętrznej, pionowej ścianie. Ronin spojrzał w dół. Pionowa drabinka niknęła we mgle. Nie było na niej żywej duszy. Zeszli na dół. Ronin trzymał sztylet w ustach, zaciskając zęby na rękojeści. Po drodze, w regularnych odstępach, napotykali kolejne Poziomy, wszystkie z metalowymi kłódkami. Były opustoszałe. Naliczył ich siedem, zanim dotarli na galeryjkę. Łoskot był tu głośniejszy, pulsowanie przechodziło przez podeszwy ich butów, docierając aż do stóp. W powietrzu czuło się woń Maszyn i czegoś, co, jak wiedział Ronin, było smarem do nich. Neerowie byli przesiąknięci tym zapachem. Nad nimi wznosiły się Maszyny, olbrzymi wilgotny las, dziwny i zatrważający. Światło było tu słabsze, a niebieskawo biała mgiełka gęściejsza. Po lewej stronie trójka Neerów rozprawiała o czymś zawzięcie - ich głosy niknęły we wszechobecnym hałasie. Powietrze było gęste jak płótno. Przykucnęli przy jednej z pomrukujących Maszyn, a Ronin rozwinął prowizoryczną mapę sporządzoną dlań przez Maga. Cfand przekąsił małe co nieco, podczas gdy Ronin przyglądał się z uwagą kawałkowi materiału. Kłopot polegał na tym, że mapa została sporządzona z założeniem, iż dotrą na Poziom 99. windą - tą, która się zepsuła. Choć wiedział, w którą stronę udali się po dotarciu na 71. Poziom, miał jedynie mgliste pojęcie co do dystansu, jaki pokonali przed wejściem do drugiej windy. Mapa ukazywała bardzo niewiele z geografii 99. Poziomu. Będzie musiał oszacować różnicę w ich położeniu, co było czynnością niebezpieczną, ale konieczną. Cfand, wciąż jeszcze żując, otarł wargi zatłuszczoną dłonią i wytarł ją o legginsy. Przełknął, co miał w ustach. - Wiesz, dokąd mamy iść? Ronin wskazał ręką w stronę przeciwną niż ta, gdzie stała grupa Neerów. - Tędy. Bez hałasu. Prześlizgiwali się od Maszyny do Maszyny - potężne kształty wyłaniały się z mgły, by zapewnić im choć przejściowe schronienie. Zygzakiem przebyli całą powierzchnię galeryjki. Gwałtownie ściany zniknęły im z oczu, a Cfand, unosząc wzrok, zażartował, że znaleźli się w zakazanym świecie. Czuł się dziwnie niepewnie, nie mając w polu widzenia potężnych ścian. Przeszli prawie kilometr i byli już nieźle spoceni z powodu potwornego gorąca i wilgoci w powietrzu, kiedy Ronin zatrzymał się i nakazał to samo Cfandowi. Stanęli w cieniu niskiej, pękatej Maszyny, nasłuchując dobiegających z góry głosów. - To do niczego nie prowadzi. - Myślisz, że tego nie wiem? Jesteśmy tu od ponad Zaklęcia. Jesteś pewny że

84

sprawdziłeś generator w Bloku 12? - Sprawdziłem i to dwukrotnie. Jeżeli coś jest nie tak, to ja nic na to nie poradzę. -I obawiam się, że nikt z nas nie poradzi. Rozległ się brzęk metalu uderzającego o metal, delikatne drapanie, a potem westchnięcie. - Nie wiem. A co, gdybyśmy tak spróbowali dać CAŁĄ moc na drugi Poziom? - Hm, to mogłoby zadziałać. Tylko upewnij się, czy... Rozmowa ucichła, kiedy Neerowie oddalili się. Wyminąwszy starannie Neerów, Ronin z G Tandem wzięli poprzedni kurs, mający ich doprowadzić do drugiego końca galeryjki. Na końcu szerokiego obszaru, szerszego niż większość wolnych przestrzeni pomiędzy poszczególnymi Maszynami, stała olbrzymia, kulista machina. Nie ośmielili się podejść do niej zbyt blisko w obawie, by nie wykryli ich Neerowie albo któryś z Daggamów. Przeszli ostrożnie przez wąski pasaż biegnący równolegle do innego, wiodącego w kierunku Maszyny. Żar wzmógł się i musieli się powstrzymywać, by nie zacząć ciężko dyszeć. Dwa razy musieli się zatrzymywać, aby przepuścić patrole ochrony. Za każdym razem Ronin odczekiwał parę minut, zanim podjął decyzję o kontynuowaniu marszu. Raz. nieomal wpadli na Daggama, który wyłonił się z przejścia; błyskawicznie schronili się wśród cieni, czekając ze zniecierpliwieniem, aż tamten się oddali. Szli pochyleni, a gdy zbliżyli się do Maszyny, obeszli ją ze wszystkich stron, aby upewnić się, że teren jest czysty. Ronin raz jeszcze obejrzał mapę, gdyż musiał mieć pewność, że zbliżają się do Maszyny od właściwej strony. Potem ruszyli dalej. Rzucała długi cień, będący obietnicą schronienia; wysoka, potężna budowla o niewyjaśnionym przeznaczeniu, szersza u dołu niż u góry, o ostrych kątach. Nie wyglądało na to, aby była źródłem wibracji. Zatrzymali się w wąskim cieniu mniejszej Maszyny, aby pokonać ostatni odcinek drogi. Ronin zatrzymał się i Cfand zrobił to samo. Mieli złe przeczucia, pocili się jak szczury. Przy Maszynie, która była ich celem, stało trzech Daggamów. Ich głosy rozpraszały się w wibrującym powietrzu. Teraz rozdzielili się i znikli im z pola widzenia. Mimo to Ronin nadal czekał. Po ich lewej stronie, w miejscu skąd przyszli, wykwitła czarna chmura. Rozległ się przejmujący grzmot wybuchu i poczuli lekkie drżenie podłogi pod stopami. Zaryzykowali szybkie spojrzenie w tamtą stronę. Białoniebieską mgłę zastąpił gęsty słup czarnego dymu. U jego podstawy widać było pomarańczowe płomienie. - Co się stało? - wyszeptał Cfand. Ronin uśmiechnął się pod nosem. - Wydaje mi się, że dwaj Neerowie, których minęliśmy, wiedzieli na temat Maszyn mniej, niż się im wydawało. Zobaczył Daggamów biegnących w stronę pożaru i dotknął ramienia Cfanda. Pokonali otwartą przestrzeń i dotarli do strefy cienia, który rzucała Maszyna zaznaczona na mapie Borrosa. Ronin przyłożył dłoń na płask do metalowej ściany. Była nieruchoma. Być może to bezczynność Maszyny skłoniła Korabb do przeprowadzenia potajemnego wypadu? Ruszyli. To nie wyglądało jak wejście, zresztą w ogóle TO wyglądało na zwyczajną metalową ścianę. Widniało na niej obrotowe koło i nic poza tym. To było wszystko. Ronin przekręcił je do oporu. Kiedy to uczynił, w ścianie Maszyny pojawił się dysk mniej więcej półtorametrowej średnicy. Schwycili za jego elipsowatą krawędź i

85

pociągnęli z całej siły. Przed nimi pojawił się ziejący otwór. Ronin bez wahania wszedł do środka. Cfand podążył za nim. Kiedy tylko znaleźli się po drugiej stronie, dysk samorzutnie powrócił na swoje miejsce. Otwór został zamknięty. Pochłonęła ich nieprzenikniona czerń. Przyprawiające o zawrót głowy uczucie przestrzeni, echo powracające co chwilę. Prawie kompletna cisza. Mocny, intensywny zapach. W oddali dźwięk, natarczywy, ale tak odległy, że niemożliwy do zidentyfikowania i przypominający bulgot. Cfand wydobył pudełko z krzesiwem i zapalił pochodnię, którą wyjął zza pasa. Owal tunelu, czarnego ze starości, zatańczył przed nimi w migotliwym blasku. Podłoże pod stopami opadało pod niewielkim kątem. Zaczęli schodzić w mrok i poczuli na twarzach strumień świeżego powietrza - tak mocny, że Cfand musiał osłonić dłonią trzepoczący teraz płomień pochodni. Na ścianach pojawiła się wilgoć, a niebawem natrafili na coś, co przypominało stożki lodu zwisające ze sklepienia. Niektóre były matowoszare, ale inne miały w sobie pasemka magenty, jasnej zieleni, karmazynu i błękitu. Było ich coraz więcej, a Ronin i Cfand czuli się coraz bardziej niepewnie - mieli wrażenie, jakby zamiast po podłodze, szli po suficie. Z początku bardzo często się zatrzymywali nasłuchując, dopóki Ronin nie upewnił się, że ich wejście do Maszyny pozostało nie zauważone. Nie zorganizowano pościgu. Po mniej więcej połowie Zaklęcia spadek tunelu znacznie się zwiększył i musieli stawiać stopy z o wiele większą ostrożnością. Ściany zrobiły się bardziej śliskie i inne w dotyku. Ronin polecił Cfandowi, aby przysunął pochodnię nieco bliżej. Okazało się, iż ściany pokryte były grubymi warstwami szaroniebieskiego mchu, połyskującego dziwnym blaskiem w świetle płomieni. Ronin kazał Cfandowi zgasić pochodnię. Spowiła ich niezwykła błękitna poświata. - Mech fosforyzuje! - wykrzyknął Cfand. - Widziałem już kiedyś coś takiego. Okazało się, iż musieli się przyzwyczaić do nowego oświetlenia. Jasne kolory - jak bluza Cfanda, w miejscach gdzie materiał nie był zabrudzony czy przepocony - były widoczne bardzo wyraźnie; inne, ciemne barwy rozmyły się w mroku, chyba że widziało się je z bardzo bliska. Cichy bulgot, który towarzyszył im od chwili wejścia do tunelu, przybrał na sile, choć wciąż nie byli w stanie go zdefiniować. Zatrzymali się raz, aby się posilić i odpocząć, wydobywając z pasów sprasowane paski żywnościowe, i jedli, opierając się plecami o miękką ścianę i wyciągając nogi na całą długość. Rozmawiali o różnych mało ważnych sprawach, celowo unikając tematów, które aż zanadto zaprzątały ich uwagę. Podjęli marsz i w końcu tajemniczy odgłos stał się tak potężny, iż poczuli, jakby niebacznie otworzyli jakieś niewidzialne drzwi. Dźwięk skąpał ich od stóp do głów, odbijając się echem w głębi tunelu; światło również nieznacznie się zmieniło. Przed nimi po prawej stronie znajdował się gigantyczny otwór w ścianie. Biła zeń silna poświata. Kolorowe światła unosiły się w powietrzu. Cypel zdawał się ich przywoływać. Zajrzeli w głąb olbrzymiej jaskini, tak przestronnej, że zdawała się nie mieć końca. W powietrzu rysowały się różnokolorowe łuki, a w ich blasku Ronin i Cfand zdołali dostrzec gigantyczny wodospad, bijący ze skalnej ściany i spływający srebrzystą strugą do koryta rzeki, płynącej meandrycznie, daleko w dole. Omiótł ich potężny huk tryskającego wodospadu; jego obecność wydała im się całkowicie namacalna. Stali urzeczeni tym widokiem.

86

Cfand powiedział coś, ale Ronin nie usłyszał go poprzez głośny szum wody. Pochylił się więc i powtórzył: - Nie wiedziałem, że coś takiego w ogóle jeszcze istnieje. Czytałem o tym ... te rzeczy są już legendami! Ronin odwrócił się ku niemu. - Czas ruszać! - zawołał, aby przekrzyczeć ryk wodospadu. Najwidoczniej mech potrzebował sporo wody, aby mógł przetrwać, bo kiedy zostawili wodospad za sobą, zauważyli, że w powietrzu było o wiele mniej wilgoci. Jednocześnie światło znacznie się pogorszyło, a ściany coraz częściej były nagie i czarne, aż w końcu Cfand został zmuszony do ponownego zapalenia pochodni. Ronin oszacował, że zeszli jakiś kilometr w dół (choć w rzeczywistości pokonali kilka kilometrów), kiedy nagle dostrzegł coś w oddali przed nimi. Światełko w ciemności. Ostrożnie, acz z niecierpliwością zbliżyli się ku niemu. I w końcu znaleźli się przy wylocie tunelu. Przed nimi otwierało się sporych rozmiarów łukowate przejście, wychodzące na szeroką aleję, która zdawała się być centralnym punktem chaotycznego skupiska budynków rozciągającego się wokoło; te dalej położone nikły w gęstej, białawej mgle. Konstrukcja budynków była zastanawiająca. Każdy z nich zawierał w sobie elementy kilku różnych stylów, a kształty jak gdyby dobierano na chybił-trafił. Olbrzymie okna mieszały się z małymi, na dachach domów widać było wycięte balkony, drzwi pojawiały się w ścianach na wysokości czwartego - piątego pietra nad poziomem ulicy. Cfand patrzył na to z rozdziawionymi ustami. I nagle przez ułamek sekundy Ronin poczuł tak gwałtowny zawrót głowy, że o mało nie upadł. Zamrugał powiekami. Oddychał wolno i głęboko, wydychając powietrze częściej, niż to było potrzebne do przefiltrowania płuc. Stojący obok niego Cfand wyszeptał z przerażeniem w głosie: - To jest to. To musi być to. Miasto Dziesięciu Tysięcy Ścieżek. Ronin spojrzał na jego zmienione oblicze. - Miasto naszych przodków, gdzie wszystko było możliwe. Roninie, tu mógłbym mieć wszystko, czego tylko zapragnę. Oni wiedzieli tak dużo, tak dużo... Pokręcił głową i schwycił Ronina za ramię. - Nie wiesz, co to oznacza! To zupełnie jak sen - marzyłem o tym i nigdy mc przypuszczałem, że moje marzenie zostanie spełnione. I oto jestem tutaj! Ronin uśmiechnął się pod nosem, - Pamiętasz, jak byliśmy mali? Kiedy coś spsociliśmy, straszono opowieściami o Mieście Dziesięciu Tysięcy Ścieżek. Cfand nie mógł oderwać wzroku od budowli, jakie wznosiły się na wprost niego. - Próbowali mnie przestraszyć, ale ja w ogóle na to nie zważałem. Będąc dzieckiem, nie bałem się absolutnie niczego. - A teraz? Jego oddech stał się przyspieszony. Głos zmienił się w szept. - A teraz... teraz boję się bardzo wielu różnych rzeczy.

87

Rozdział 18 W powietrzu czuło się słodkawą woń zgnilizny, a pył, który zdawał unosić się wszędzie, powodował dokuczliwe drażnienie w gardle. Czuli się tak, jakby weszli do ogrodu wypełnionego umierającymi kwiatami. Wyszli przez łukowate przejście. Otoczyła ich gęsta i zatrważająca cisza. Skrzypienie skóry ich odzienia, miękkie człapanie butów po chropowatym metalu, wszystko to zdawała się połykać w całości olbrzymia niecka ciszy. Zamierzali pójść główną aleją, lecz stwierdzili, że z niewiadomych powodów żaden z domów nie miał od tej strony ani drzwi, ani okien. Musieli więc na chybił - trafił wybrać którąś z krętych alejek, jakich było tu bez liku. Nad głowami idących zwieszało się wiele balkonów ozdobionych cementowymi ornamentami, a poprzez labirynt architektoniczny przebijało się raczej niewiele światła. Mimo to nie musieli zapalać pochodni - było dostatecznie jasno. Miasto otaczała dość specyficzna, tajemnicza aura, niczym aromat egzotycznej przyprawy napływający z daleka - silny i nieuchwytny. Ulice były brukowane kostką, lekko wypukłe pośrodku, tak że boki znajdowały się na nieco niższym poziomie. Lśniły mętnawo w rozproszonym świetle. Nie było tu widać śmieci czy odpadków, choć kostka była tak ciemna, że pokrywająca ją licząca sobie wiele stuleci warstwa ziemi i brudu zdawała się stanowić jej nieodłączną część. Usłyszeli to w tej samej chwili - unieśli głowy, nasłuchując czujnie. Ten odgłos przypominał ostatnią fazę warkotu. Zatrzymali się i nasłuchiwali przez chwilę, ale ponownie otoczyła ich cisza, tak że nawet ich własne oddechy wydawały się stłumione i dziwne. Dobyli mieczy - światło zabłysło na polerowanym metalu. Ronin wskazał czubkiem ostrza małe drewniane drzwi w piętrowym budynku tuż za nimi. Cfand skinął głową. Szli powoli i ostrożnie po wybrukowanym kostką podłożu - nie przywykli do tego typu powierzchni. Cfand przywarł do ściany budynku tuż obok drzwi, a Ronin uchylił je nieznacznie czubkiem buta i cofnął się. Wewnątrz panowała ciemność. Nie słyszeli żadnego dźwięku. Ronin dał znak, a Cfand ponownie skinął przytakująco głową, po czym obaj szybko i bezszelestnie wślizgnęli się do środka. Ronin natychmiast usunął się w bok, by jego ciało nie było widoczne w świetle bijącym z zewnątrz. Odwrócił się i popchnął Cfanda, by i ten znalazł się w cieniu. Pomieszczenie okazało się dużo większe, niż przypuszczał, gdyż sięgało daleko w głąb. Widział umieszczone w równych odstępach drewniane belki niskiego stropu i głębokie cienie ciężkich mebli. Nic się nie poruszyło. I wtem z rogu dobiegło ciche kaszlnięcie i pojawiły się dwa czerwone punkciki -wiszące nisko nad ziemią, połyskujące, odległe. Na zewnątrz wszystko oświetlone było złotawym blaskiem i spowite grubym całunem ciszy. Punkciki poruszyły się i rozległo się kolejne kaszlnięcie - tym razem głośniejsze i bardziej złowieszcze. Czerwone oczy patrzyły na nich bez jednego mrugnięcia - czarne źrenice pośrodku nich były bardzo małe. Zbliżały się - na zewnątrz cisza dawała ochronę, a światło lejące się z góry jak gęsty miód zapewniało bezpieczne przejście. To była część innego świata, tak odległa i nieosiągalna jak atrium Salamandry. Ronin pochylił się, odwrócił bokiem i ujął oburącz swój miecz - mięśnie jego ramion i ud napięły się, kiedy usłyszał delikatny chrobot pazurów.

88

Oczy znajdujące się pół metra nad podłogą nie należały do człowieka - był tego pewny. Przesunął się wolno w lewo. starając się wywabić stwora na skąpaną płynącym z zewnątrz światłem przestrzeń przy drzwiach, ale on nieugięcie trzymał się w cieniu. Prychnięcie rozległo się ponownie. Ronin stał niemal ramię w ramię z Cfandem. Stwór zbliżył się do nich i przez chwilę poniżej połyskujących krwawo oczu zabłysły żółtawe, zakrzywione kły. Cichy chrobot. Kaszlnięcie rozległo się raz jeszcze i Ronin przybliżył się nieco do stwora, wchodząc w głębszą ciemność. - Wracaj ... - wyszeptał Cfand, ale przerwał mu oschły, ochrypły śmiech. Przed nimi rozbłysło światło, oświetlając pokój - pochodnia. - Na mróz! - wyszeptał Cfand. Ronin spojrzał wpierw na małego człowieczka, ponieważ to on trzymał pochodnię. Stał na schodach, których wcześniej w ciemnościach Ronin nie był w stanie wychwycić. Zszedł po drewnianych stopniach i podszedł do stwora, który warował dwa metry przed przybyłymi, a potem dotknął ręką jego karku. Jego chód był dziwny. - Cha cha cha! Hynd strzeże tego miejsca - rzucił mały człowieczek osobliwym, zgrzytliwym głosem i uśmiechnął się wesoło. Nie miał więcej niż metr wzrostu, a jego wychudłe oblicze górowało nad pękatym, baryłkowatym korpusem. Długie, siwe włosy przewiązane były czarną skórzaną opaską, miał posiwiałą brodę, wysokie czoło i wystające kości policzkowe. Jego nos był długi i cienki, a ciemnozielone oczy szeroko rozstawione. Ronin był pewien, że skóra tamtego ma żółtawy odcień. Usta człowieczka ponownie się rozchyliły i wydobył się z nich śmiech. Stwór, którego teraz człowieczek drapał za uszami miał długi złowieszczy pysk porośnięty krótką, brązową sierścią i wielkie czerwone ślepia osadzone w długiej, zwężającej się stożkowato czaszce. Jego ciało mogło mieć jakieś dwa metry długości; cztery łapy zakończone były pazurami. Długi cienki ogon, który śmigał w przód i w tył, przypominał kawałek drutu. Ciało miał lśniące, pokryte grubą skórą i łuską. Nozdrza na pysku poruszały się nieprzerwanie. Stwór przypominałby gryzonie zamieszkujące w ścianach Własnoziemia, gdyby nie jego rozmiary. - Pozwólcie, że się przedstawię - rzekł mały człowieczek. - Jestem Bonneduce Ostatni. - Skłonił się, nieznacznie przekrzywiając głowę. - A wy kim jesteście? Ronin powiedział mu. - I, rzecz jasna, poznaliście już Hynda - roześmiał się Bonneduce Ostatni - mojego przyjaciela i obrońcę. Zwierzę ponownie warknęło i Ronin dostrzegł wyraźnie jego zęby. Mały człowieczek nachylił się do ucha stwora. - Przyjaciele - to było jak wydech - przyjaciele. - Łatwo ci przychodzi poznawanie się na ludziach - zauważył Cfand. Ronin schował miecz do pochwy. Bonneduce Ostatni uniósł swe krzaczaste brwi. - Czyżby? Przybywacie z Góry. - Skinął ręką. - Nie ma powodu, dla którego moglibyście chcieć mnie skrzywdzić. Wręcz przeciwnie. - Ha - mruknął Cfand.- Nie spotkałeś więc nigdy naszych Daggamów z Ochrony. - Skąd wiesz, że przybywamy z Własnoziemia? - spytał cicho Ronin. - Czuję to w kościach - odparł mały człowieczek, przez cały czas mając przekrzywioną głowę. - Co? - Cfand włożył swój miecz do pochwy. - Ale, ale, zapomniałem o dobrych manierach - rzekł Bonneduce Ostatni. -

89

Wybaczcie mi, że poszczułem was Hyndem. Jak sami wiecie, ostrożności nigdy za wiele. W każdym razie ostatnio. Westchnął, podszedł do ściany i włożył pochodnię do poczerniałego metalowego uchwytu. Ronin zobaczył wówczas, iż mężczyzna ma jedną nogę krótszą. - W przeszłości było inaczej, o tak ... Można było chodzić różnymi drogami i niepotrzebna była żadna ochrona. - Odwrócił się do nich plecami. - Ale to było dawno temu, bardzo dawno - pokręcił głową. - Przed Sektorami Mroku. A teraz... - Wzruszył ramionami z rezygnacją. - Cóż, czasy się zmieniają, a wraz z nimi przychodzą nowe nieszczęścia. - Machnął ręką. - Ale wejdźcie, rozgośćcie się, bo wiem, że mieliście dziś długą i ciężką podróż. I proszę, nie niepokójcie się Hyndem. - Dotknął pyska zwierzęcia i stwór położył się z westchnieniem na ziemi. - Widzicie, już teraz was zna - zna wasz zapach - i z jego strony nic wam nie grozi. Usiedli w fotelach, a Bonneduce Ostatni zamknął drzwi wejściowe i udał się po jadło i wino. Wyłożone ciemną boazerią ściany, ozdobnie rzeźbione, ciężkie szafki, olbrzymi kamienny kominek wypełniony wonnymi czarnymi szczapami i białym popiołem oraz masywne, obite pluszem fotele, w których zasiedli - wszystko to emanowało tradycją i otoczone było specyficzną aurą dostojeństwa. Hynd ułożył swój długi pysk na przednich łapach i zasnął. Z głębi domu dobiegło nagle ciche, miarowe tykanie. Cfand wstał i przeszedł przez pokój, przyglądając się przedmiotom z matowego metalu i polerowanego kamienia, wodząc palcami wzdłuż krawędzi rzeźbionego drewna. Jego oblicze było posępne i zatroskane. Ronin spojrzał na niego. - Co cię trapi? 'fand postukał palcami w drewno. - Wstydzę się ci powiedzieć... Prawdę mówiąc sam nie wiem. Powiedziałeś mi o tym, co usłyszałeś od Maga o ludziach żyjących na powierzchni, ludziach innych niż mieszkańcy Własnoziemia. Widzisz, gdy przez całe życie coś ci się wpaja, zaczynasz w końcu w to wierzyć, nawet jeżeli tego nie chcesz. Och, to bez sensu. - Odwrócił się do Ronina. - Ale teraz, kiedy spotkaliśmy innego człowieka, ja... - spojrzał szybko na śpiącego stwora - jak sądzisz, czy możemy mu ufać? - Przystaw bliżej ten fotel - rzekł cicho Ronin. - A teraz słuchaj mnie uważnie. To odkrycie jest dość niezwykłe, ale tyle tu komplikacji, że nie możemy tracić czasu na pozostawanie w szoku. To prawda, że praktycznie nic nie wiemy o tym człowieku; kim jest, skąd pochodzi, choć z całą pewnością nie pochodzi stąd, pomimo faktu, że wydaje się znać dość dobrze to miasto. W tym rzecz. Przysłano mnie tu, bym odnalazł manuskrypt. Mag powiedział mi, że to będzie trudne, ale - niech go mróz ściśnie! - nie wyjaśnił JAK BARDZO to będzie trudne! Wydaje mi się, iż zdawał sobie z tego sprawę, ile ma powiedzieć, by rozbudzić moje zainteresowanie. To miasto jest tak olbrzymie, że moglibyśmy spędzić tu niezliczone Cykle i nie odnaleźć manuskryptu. Odwrócił na chwilę głowę, by upewnić się, czy nadal byli sami. - Ten człowiek może być dla nas nieocenionym darem. Ja wiem, czego mam szukać i gdzie się to znajduje, a on być może powie nam, jak mamy się tam dostać. On... Usłyszeli cichy odgłos i bohater ich rozmowy powrócił, niosąc olbrzymią srebrną tacę bogato zdobioną po bokach, na której stały błyszczące i lśniące talerze z wypalanej gliny oraz drewniane misy z jadłem, a także skórzane bukłaki pełne wina. - To chyba powinno wam wystarczyć - powiedział. - Ale mam tego więcej. -

90

Postawił tacę na niskim stoliku przed nimi. Podczas gdy oni jedli z apetytem, człowieczek zwrócił się do Cfanda: - Zauważyłem, że nadal obawiasz się Hynda. Niepotrzebnie, przyda ci się małe wyjaśnienie. - Widzicie - poklepał się po swojej krótszej nodze, podchodząc do wysokiego, drewnianego zydla - nie mogę chodzić już tak szybko jak kiedyś. Zachichotał. - Miałem zatarg z czymś, co próbowało mnie pożreć. - Przystawił sobie zydel i usiadł opodal nich, machając swoją krótszą nogą, - On uratował mi życie... - Co cię zaatakowało? - przerwał Cfand. Twarz małego człowieczka sposępniała. - Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział. - Bardzo chciałbym... - Wiecie, czym on jest? - To półgryzoń - wtrącił Ronin. Bonneduce Ostatni skinął głową, najwyraźniej zadowolony. - Tak, rzeczywiście. Dość trafne stwierdzenie. Ale, jak widzicie, jest to hybryda, krzyżówka... - ...dwóch gatunków zwierząt - dokończył Cfand. Brwi małego człowieczka uniosły się. - O, mamy tu w naszym gronie Ucznia - wykrzyknął uradowany. - O, tak. Hynd jest też półkrokodylem, wodnym stworzeniem, które - jak sądzę - wymarły wiele stuleci temu. Widzicie przed sobą efekt tysiącletnich przemian. - Pochylił się i delikatnie pogładził dłonią chropowaty, pokryty skórzanymi wypustkami grzbiet. Zwierzę wyprężyło się łagodnie i Hynd przez sen wydał z siebie cichutki pomruk. - Wielu ludzi wierzyło, że krokodyle są bogami - powiedział człowieczek. Cfand wytarł ręce. - Czy zechciałbyś nam pomóc, przybyliśmy tu w poszukiwaniu... - Proszę - Bonneduce Ostatni uniósł w górę obie dłonie. - Cokolwiek to jest, może poczekać. Jesteście zmęczeni. Najpierw odpocznijcie. Potem porozmawiamy. - Ale mamy mało czasu - rzekł Cfand. Bonneduce Ostatni ześlizgnął się z zydla i swoim dziwnym chodem podreptał w stronę frontowych drzwi. - Tu nikomu nigdzie się nie spieszy. - Zaryglował grubą, masywną zasuwę przy drzwiach. - Ciemność nadeszła. Wraz z nią przybywają istoty, których lepiej nie spotkać na swojej drodze. - Odwrócił się i podszedł do kominka. - To dlatego najpierw spotkaliście się z Hyndem. Wiedziałem, że przybędziecie, ale nie wiedziałem kiedy. Ukląkł i zaczął rozpalać ogień. - Kiedy się zjawiliście, zapadała już noc i wolałem nie ryzykować, w każdym razie nie w dzisiejszych czasach. Dawno temu, wchodząc tu, najpierw spotkalibyście się ze mną. Ogień rozpalił się nieomal natychmiast i pokój z miejsca pojaśniał. Zrobiło się przyjemnie i ciepło. Najedzeni, ogrzani, rozluźnieni, kiedy minęło już napięcie, jakie towarzyszyło wędrówce, poczuli się zmęczeni i senni. - Ale teraz żyjemy w innej erze i koszmar zaczyna przemierzać świat - ciągnął gospodarz. Ronin, który już przysypiał, natychmiast się rozbudził. - Co chcesz przez to powiedzieć? Bonneduce Ostatni stanął odwrócony plecami do kominka i przeciągnął się. - O tym potem. Teraz czas na sen. Koce są w szafie, tutaj, a tu macie dzbanek z wodą i

91

miskę. Te fotele są duże i Hynd też zostanie tutaj. Ruszył po schodach na górę, ale nagle zatrzymał się i odwrócił: - Rano porozmawiamy o przyczynie waszego przybycia do Miasta i pomogę wam, na tyle, na ile tylko będę w stanie. Słyszeli jeszcze nierówny odgłos jego kroków, jak wchodził po schodach, on sam zniknął już im z oczu. - Co o tym sądzisz? - spytał Cfand, kiedy otworzył szafę i wyjął dwa grubo tkane koce. Ronin opryskał sobie twarz wodą. Wzruszył ramionami. - Nie mamy zbyt dużego wyboru. Tu wydaje się bezpieczniej niż w jakimkolwiek innym miejscu, które moglibyśmy sobie znaleźć. - Zdjął kolczugę i bluzę, a potem wylał trochę wody na bluzę, próbując zmyć z niej zeschniętą krew, jaka przesączyła się przez ogniwa pancerza. - Nie wydaje mi się, aby żywił względem nas jakieś złe zamiary, chociażby to zwierzę nie wiem jak wyglądało. On ma rację, lepiej zdrzemnijmy się trochę. Zaczekajmy z naszą misją do rana. Coś wyrwało go ze snu. Z początku pomyślał, że to jakiś odgłos i od razu się obudził. Cichy trzask, szelest popiołu osuwającego się do ognia. Nic więcej. Cfand spał spokojnie na fotelu naprzeciw niego. Spojrzał na Hynda. Stwór czuwał, wpatrując się z uwagą we frontowe drzwi, jakby mógł widzieć przez nie na wylot. Ronin odkrył się. Koc ześlizgnął się prawie bezszelestnie na podłogę. Hynd zastrzygł uszami, ale nie odwrócił głowy. Ronin schwycił za rękojeść miecza i cicho stanął tuż obok zwierzęcia. Wytężył słuch, ale nie był w stanie wychwycić żadnych odgłosów z zewnątrz. Po chwili Hynd dwa razy zastrzygł uszami, po czym pochylił łeb, zamknął oczy i -jak się wydawało - usnął. Ronin odetchnął głęboko. Jego bluza była nadal wilgotna, ale nałożył kolczugę i udał się w drugi koniec pokoju. Miał zamiar odkryć źródło tykania, ale kiedy przeszedł obok schodów, usłyszał jakiś dźwięk dochodzący z góry. Zatrzymał się, Dźwięk był bardzo wyraźny. Odwrócił się i bezszelestnie zaczął wchodzić po schodach. Na górze były dwa pokoje - mniej więcej tej samej wielkości; do obu wchodziło się z krótkiego korytarzyka. W jednej z komnat paliło się światło. Ronin podszedł do progu i zajrzał do środka. Bonneduce Ostatni klęczał plecami do wejścia, na małym kobiercu pokrytym dziwnym wzorem. - Wejdź, wejdź, Roninie - powiedział nie odwracając się. Ronin ukląkł obok niego. Mały człowieczek trzymał w zaciśniętej pięści kilka przedmiotów. Potrząsał nimi leciutko. - Słyszałeś, jak wchodziłem po schodach? - zapytał Ronin. - Wiedziałem, że usłyszysz odgłosy. -I z jego dłoni wypadło kilka białych kształtów i potoczyło się po gołej podłodze. Ronin wpatrywał się w nie przez kilka długich chwil. Przedmiotów było w sumie siedem. Na ich bokach widniały dziwne Glify. Mały człowieczek znów zebrał je w ręce i potrząsnął. Ronin usłyszał cichy grzechot. - Myślę, że coś było pod drzwiami - rzekł szeptem Ronin. - Hynd się obudził. Mały człowieczek skinął głową. - Nie wątpię. On ma czujny słuch. - Ponownie cisnął białe przedmioty na podłogę. - To są kości - wyszeptał Ronin. Bonneduce Ostatni przyglądał się im swymi zielonymi oczyma, ale nic nie

92

powiedział, dopóki nie zgarnął ich ponownie do ręki. - Kości, tak - jego głos brzmiał jak odległe dźwięki dzwonków. - Rzucam kości. - W jego oczach pojawił się wyraz smutku, a gdzieś głęboko w ich wnętrzu rozbłysło straszliwe światło, jak agonia wieków. - Widzisz, mam trafne miano. - Rzucił kości na podłogę; ich cichy grzechot zdawał się brzmieć niczym echo dopiero co wypowiedzianego stwierdzenia. Pozbierał je. - Są tak stare, że nawet ja nie wiem, skąd się wzięły. Używa się ich i przekazuje następcom. Powiadają, że wykonano je z zębów wielkiego krokodyla, boskiego stworzenia, które żyło w pewnej dolinie, nie opodal brzegów szerokiej, bardzo błotnistej i głębokiej rzeki. I to jest całkiem możliwe. W każdym razie niewątpliwie wykonano je z prawdziwej kości. Ronin rzekł bardzo cicho: - A co mówią ci kości, kiedy je rzucasz? Bonneduce Ostatni potrząsnął nimi w garści i przekrzywił głowę w bok. - To przecież oczywiste - odparł. - Widzę to, co ma się zdarzyć. - Kości zagrzechotały w jego dłoni. - Oczywiście nie mogą mi powiedzieć wszystkiego i często nie widzę tego, na czym najbardziej mi zależy. Niektóre wydarzenia są dla mnie nieomal oczywiste, inne widzę jedynie w mglistych zarysach. Wzruszył ramionami. - Ale to jest właśnie to, co robię. Nastała cisza, po czym Bonneduce Ostatni po raz kolejny rzucił kości. I nagle, po raz pierwszy, kiedy leżały na podłodze, przemówił. - Mówią o tobie - powiedział wolno. Ronin poczuł przez chwilę irracjonalny chłód. - To nonsens - stwierdził. - Nie chcę tego słyszeć. Mały człowieczek wpatrywał się w kawałki kości. - Nonsens - powiedział bezceremonialnie - a więc dlaczego? Pytanie było tak niewinne, że Ronin przez chwilę poczuł zakłopotanie. W końcu wziął się w garść. - Nie wiem - powiedział. Jego dłoń przesunęła się w kierunku błyszczącej rękojeści miecza. - Nie obawiasz się śmierci - stwierdził Bonneduce Ostatni, ze szczególnym naciskiem. - To dobrze, bo już wkrótce pojmiesz jej nietrwałość. A mimo to gdzieś w głębi twej duszy drzemie strach, który... - Dość! - krzyknął Ronin, podrywając się na nogi i kopiąc z całej siły rozsypane na ziemi kości, które potoczyły się na wszystkie strony. Bonneduce Ostatni nie poruszył się ani się nie odezwał. Klęczał w tej samej pozycji i nie odwrócił się, kiedy Ronin, wściekły, wyszedł z komnaty, ani nawet później, gdy rozległ się głośny tupot jego kroków na prastarych schodach. Bonneduce Ostatni westchnął głęboko, wstał i kuśtykając pozbierał rozrzucone po podłodze kości. Pochylał się raz po raz, podnosząc ostrożnie każdą z nich, dopóki nie zebrał ich wszystkich w jednej ręce. Nigdy dotąd nie wydawały mu się równie ciężkie; zacisnął pięść tak mocno, że jego kłykcie zrobiły się niemal równie białe jak kości. Znieruchomiał wówczas, jakby miał jakąkolwiek możliwość wyboru. Pokręcił głową i wolno, z bólem, ukląkł jak poprzednio na dywanie ozdobionym niezwykłym, specyficznym wzorem. Bardzo wolno, z rozwagą, rzucił kośćmi i odczytał informację zawartą w ich układzie. Otarł ciepły pot z dłoni, wycierając je o spodnie. Pozbierał kości i nieco szybciej rzucił je ponownie, tym razem sześciokrotnie, tak że ogólna suma rzutów wyniosła siedem. Chciał się upewnić, że się nie pomylił. I Bonneduce Ostatni wzdrygnął się mimowolnie, bo kości powiedziały mu za

93

każdym razem to samo. Złote światło spływało w dół, a jego ukośne promienie rozdzielały się i przerywały na pokrytych zdobieniami budowlach po obu stronach. Alejka była wąska, kręta i tajemnicza i wiła się meandrycznie poprzez zagmatwany labirynt Miasta. Drobinki kurzu tańczyły w bladym świetle, a nieprzenikniona cisza zdawała się otaczać wszystko grubym, niewidzialnym kokonem. Ronin minął śpiącego Cfanda i, ignorując zaciekawione spojrzenie Hynda, odciągnął zasuwę przy drzwiach; szybko, acz z czujnością, ruszył wzdłuż alejki, dopóki nie dotarł do miejsca, skąd nie widział już domu. Wówczas zatrzymał się i usiadł na starej, zakurzonej, drewnianej beczce przed otwartymi drzwiami sklepu; nad jego głową kołysał się na czarnym metalowym drążku nadgryziony czasem szyld. Szyld był teraz matowy. Glify prawie nie do odczytania - niemy, ale nietknięty. Podciągnął jedną nogę do piersi, pozwalając drugiej zwisać swobodnie - jego obcas stukał delikatnie w bok beczułki. Wydawała się pusta. Zamknął oczy i oparł się plecami o małe okienko sklepu. Zastanawiał się, czemu nie pozwolił małemu człowieczkowi mówić, ale nic nie przychodziło mu do głowy, Pomyślał: Przynajmniej powinno mnie to zaciekawić. I ciekawiło. Niemniej jednak ... - Gdzie on jest? G'fand uniósł wzrok i dorzucił zimną już kość, pozostałość po wczorajszym wieczornym posiłku, do nie zebranych jeszcze resztek. Otarł zatłuszczone usta rękawem. Wzruszył ramionami, - Dopiero co się obudziłem. Myślałem, że może jest na górze. Mały człowieczek zszedł po schodach i zobaczył, że zasuwa na drzwiach została odsunięta. - A więc wyszedł - powiedział i zaczął zbierać talerze. - Czy to bezpieczne? - zapytał G'fand wstając. Przyłożył obie dłonie do pleców na wysokości nerek i przeciągnął się. - Och, całkowicie. Hynd będzie miał go na oku. G'fand zasępił się. - Co to ma znaczyć? Głos napłynął od strony schodów. - Sądzę, że wybrał się, aby upolować sobie coś na śniadanie, a jednocześnie będzie pilnował naszego przyjaciela. G'fand krążył niespokojnie po pokoju, dopóki mały człowieczek nie przyniósł nowego bukłaka wina. - Wydaje się, że dość dobrze znasz to Miasto. - G'fand wykonał ostry gest dłonią w kierunku okien. Odwrócił się. - Ronin mówi, że to Miasto Dziesięciu Tysięcy Ścieżek. Bonneduce Ostatni nalał G'fandowi wina. - I tak jest w istocie - rzekł, nie przerywając swojej czynności. Uczeń przeszedł przez pokój i wyjrzał przez okno. Kurz przesłaniał mu widok. Wytarł rękawem jedną z małych szybek, ale niewiele mu to dało. Szkło, podobnie jak bruk ulicy, pokryte było kurzem, zupełnie jakby stanowił on ich nieodłączną część. - Takie stare...? - To był prawie szept, równie cichy jak odgłos spadającej łzy. - A mimo to wiesz o nim wszystko. Bonneduce Ostatni położył skórzany bukłak z winem na niskim stoliku. - Wiem wiele rzeczy - powiedział. Może nawet zbyt wiele, pomyślał. - Jesteś Uczniem, prawda? - dodał na głos. Oczy Cfanda błysnęły przez chwilę, ale w jego głosie brzmiała nuta rozpaczy. - Drwisz sobie ze mnie.

94

Mały człowieczek zbliżył się do niego swym dziwacznym krokiem. Wydawał się szczerze zatroskany. - Nie, nie, nie, chłopcze. Nawet o tym nie pomyślałem. - Dotknął Cfanda, dając mu do zrozumienia, że powinien usiąść. Znaleźli się pośrodku pokoju i Cfand wyciągnął rękę w stronę skórzanego bukłaka z winem. - Widzisz, musiałem się upewnić. Uczeń uniósł wzrok. - O czym? - Że ty naprawdę nie wiedziałeś. - Mogłem skłamać - rzekł Cfand, z odrobiną oburzenia w głosie. Twarz małego człowieczka pokryła się zmarszczkami, kiedy wybuchnął śmiechem. - Myślę, że nie. Wreszcie również i Cfand pozwolił sobie na uśmiech. - A więc powiesz mi? To tylko chłopiec, pomyślał Bonneduce Ostatni. I powiedział: - Tak. Usiadł naprzeciwko Cfanda, w olbrzymim fotelu, co wyglądało nieco komicznie. Założył nogę na nogę i podrapał się po udzie swej okaleczonej kończyny. - Kiedy nadszedł czas - zaczął cicho - aby opuścić powierzchnię tej planety, kiedy nie pozostało już inne wyjście jak śmierć (którą zresztą niektórzy wybrali), ocalałe resztki wielkich niegdyś ludów i narodów wysłały swoich najlepszych przedstawicieli, aby rozpoczęli prace nad stworzeniem ogromnego projektu podziemnego miasta, które można by było zasiedlić. Cfand siedział cicho urzeczony głosem małego człowieczka, głosem który, aczkolwiek cichy, promieniował specyficzną mocą i stanowczością. Zdziwił się, kiedy ten głos ucichł, a Bonneduce Ostatni przechylił głowę, jakby nasłuchiwał jakichś dochodzących z oddali odgłosów. Cfand również zaczął nasłuchiwać, ale jedynym dźwiękiem, jaki wychwycił było przytłumione tykanie dochodzące z wnętrza budynku. Po chwili mały człowieczek podjął przerwaną opowieść. - Czarnoksiężnicy i ludzie nauki - wydaje mi się, że nazywacie ich Magami - byli w stanie ciągłej wojny, ponieważ każdy z nich opierał się na innych przesłankach. Kiedy zaczęto budowę miasta, czarnoksiężnicy przejęli pałeczkę i z niechętną pomocą ludzi nauki stworzyli Miasto Dziesięciu Tysięcy Ścieżek. Bonneduce Ostatni westchnął cicho, a jego niezwykłe, szmaragdowe oczy zamyśliły się głęboko na chwilę. - To mógł być początek bajecznego okresu. Było tu dość miejsca dla wszystkich. Czemu stało się tak, jak się stało? Być może nie mogli dojść do porozumienia? - Wstał gwałtownie i podszedł do oszklonej szafki stojącej pod przeciwległą ścianą. Jego dłonie poruszyły się i wyjęły z szafki dwa matowe kawałki metalu. Rzucił je ostrożnie Cfandowi, który schwycił je instynktownie. - Przyłóż jeden do drugiego - rzekł mały człowieczek. I choć kawałki wydawały się identyczne, Cfand z trudem, wytężając wszystkie siły, przytknął je wreszcie do siebie. Oba fragmenty metalu odpychały się wzajemnie. Bonneduce Ostatni ponownie usiadł i skinął głową. - Tak jak ten metal, dwie różne frakcje odsuwały się od siebie. Stopniowo czarnoksiężnicy zaczęli tracić władzę, a ich miejsce zajęli ludzie nauki. Koniec końców, jako że nie chcieli mieć nic wspólnego z miastem, które ich przodkowie pomogli

95

wybudować, postanowili, że wyjdą poza jego obręb - i wraz ze swymi poplecznikami (a było ich niemało) zaczęli przebijać się ku górze, ryjąc korytarze w dziewiczej skale nad Miastem, ponieważ była ona bogata w rudę i metale, jakich potrzebowali, no i rzecz jasna, łatwiej było odciąć Miasto od góry. W ten sposób doszło do powstania Własnoziemia. A teraz, po upływie tak długiego czasu... - wzruszył znacząco ramionami. Nastała długa chwila ciszy, mroczna i przygnębiająca - pełna rozmyślań o przeszłości, która odeszła i zapomnianych na zawsze twarzach. Cfand wzdrygnął się mimowolnie i wstał, pozostawiając dwa kawałki metalu na stole. Kilkakrotnie zdawało się, że miał chęć coś powiedzieć, ale za każdym razem rezygnował. W końcu odezwał się, zdławionym głosem, jakby miał trudności z artykułowaniem słów: - Powiedziano nam, że na powierzchni nie żyją żadni ludzie. Nie pozwalają na to warunki, jakie tam panują. Mały człowieczek, który zdawał się go obserwować, uśmiechnął się słabiutko: - No tak. Ale to zależy od tego, gdzie się znajdujesz. Podszedł do stołu i włożył kawałki metalu na powrót do oszklonej szafki. - Lód z każdym dniem jest coraz dalej. Cfand patrzył na niego z bijącym sercem. - A więc to prawda. Na powierzchni żyją ludzie. - Naturalnie. Myślałeś, że żyją tu na dole? Przychodzę tu od czasu, do czasu... - Czemu przyszedłeś tym razem? - Aby spotkać się z pewnymi ludźmi. Cfand pochylił się do przodu. - Z kim? Bonneduce Ostatni milczał. Uczeń jęknął, jakby dostał pięścią w brzuch, i rozparł się wygodnie w fotelu. - Nie chcę nic wiedzieć - stwierdził, a jego usta lekko się poruszyły, jakby mówił tylko do siebie. Bonneduce Ostatni był nadal nieruchomy jak posąg, a jego oczy znikły w cieniu jego krzaczastych brwi. - Jak jest tam, na Górze? - pytanie zawisło w powietrzu jak chmura dymu i Cfand poczuł, że musi uzyskać na nie odpowiedź. - Być może dowiesz się już niedługo - rzekł mały człowieczek, choć wiedział, że tamtemu to nie wystarczy. Cfand wstał, górując nad nim, i rzucił zbolałym tonem: - Muszę wiedzieć już teraz. - To niedobry czas. Czas rozpaczy - rzekł Bonneduce Ostatni, - Długo nie było mnie w Mieście Dziesięciu Tysięcy Ścieżek. - A tymczasem wiele istot umarło, a wiele innych zostało pobudzonych do życia. Złych istot. - Pokręcił głową. 'fand ukląkł obok niego. - Posłuchaj - rzekł - chciałbym uzyskać kilka odpowiedzi. Czy naprawdę proszę o zbyt wiele? Bonneduce Ostatni patrzył przez chwilę na Cfanda, w jego oczach widniał smutek, którego Uczeń nie był w stanie zrozumieć. Postarzał się nagle. Tykanie rozlegające się w pomieszczeniu brzmiało niczym ostrzeżenie, W końcu mały człowieczek stwierdził: - Powiem ci tyle, ile sam wiem. Cfand skinął głową. - A zatem - co tu robisz? Człowieczek rozłożył ręce.

96

- Będę wiedział dopiero, kiedy to się stanie. Twarz Cfanda wykrzywiła się. - Naigrawasz się ze mnie. - Uwierz mi, że nie. To prawda. - W porządku, Przypuśćmy, że w to uwierzę. Zaczynam rozumieć, że prawdopodobnie wszystko jest możliwe. A zatem powiedz mi, kim jesteś. - Nie chcesz tego wiedzieć. Gniew Cfanda narastał. - Po prostu zadałem ci pytanie, nieprawdaż? W oczach Bonneduce Ostatniego ponownie zagościł smutek. - Tak - rzekł cicho. - Zadałeś mi pytanie. Oczy Ronina otwarły się gwałtownie. Siedział nieruchomo i wciągnął głęboko powietrze, aby upewnić się co do kierunku. Ostry zapach dochodził zza jego pleców - z wnętrza sklepu. Opuścił powoli nogę. Stał teraz na ziemi, opierając się o ścianę beczki. Usłyszał jakieś poruszenie - odgłos był cichy i trudny do rozróżnienia. Dobył miecza i zerknął na ulicę, obracając się na pięcie. Usłyszał jakiś szelest, potem chrobot i ciche dyszenie. Wszedł do środka. Wewnątrz było chłodno i ciemno -dopiero po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do mroku. Wiedział, że popełnił błąd, bo gdyby ktoś czyhał tam na niego, a miał dostatecznie dużo oleju w głowie, zaatakowałby go natychmiast. Nic takiego jednak się nie stało. Nagle rozległ się głośny trzask pękających drewnianych desek, a potem krótki, nieludzki krzyk. Ruszył ostrożnie pomiędzy olbrzymimi drewnianymi kadziami. Co w nich było? Wino? Zgarnął pajęczynę, która oblepiła mu twarz. Usłyszał kaszlnięcie, które dobiegło go z jakiegoś miejsca znajdującego się tuż przed nim. Ugiął nogi w kolanach, przyjmując niższą pozycję, i przygotował miecz do ciosu. W oddali zobaczył czerwone ślepia i długi pysk. Paszcza rozwarła się gwałtownie, w grymasie, który -aczkolwiek było to absurdalne - mógł kojarzyć się z uśmiechem. Długie zęby były ciemne i wyraźnie wilgotne. Hynd przydreptał do niego i ponownie kaszlnął - tym razem ciszej. W ciemnościach za zwierzęciem dostrzegł powykrzywianą masę, która była zmasakrowanym zewłokiem. Wyciągnął rękę i spróbował dotknąć miękkiego futra na pysku stwora. Wyszedł wraz z Hyndem na alejkę i w świetle zobaczył krew wciąż jeszcze ściekającą z długiego pyska. - No cóż - powiedział, idąc obok stwora, to wchodząc, to wychodząc z pasm długich cieni - wydaje mi się, że nażarłeś się do syta. Przez ponad Zaklęcie szli długą, krętą alejką, biegnącą poprzez miasto. Przez jakiś czas po prawej i lewej stronie napotykali mroczne i wąskie uliczki - często biegnące pod dziwnymi kątami. Potem zastąpiły je lite ściany pozbawione okien i drzwi. Nad ich głowami zwieszały się długie, wąskie balkony ozdobione krętymi ornamentami. Oświetlenie było gorsze, bardziej rozrzedzone. Ściany pokryte były chropowatym tynkiem, tu i ówdzie poodbijanym, a u dołu odbarwionym, albo z matowej cegły, ułożonej tak, że wyglądały jakby wyrabiano je warstwami. Alejka była względnie prosta, co tylko zwiększało w nich uczucie niepewności. W razie, gdyby napotkali jakąś wrogą istotę - a to zgodnie z tym, co powiedział Bonneduce Ostatni, było całkiem prawdopodobne - nie mieliby zbyt dużej przestrzeni manewru i tylko jedną drogę ucieczki. Jednakże nic się do nich nie zbliżyło i w końcu zaczęli napotykać przecinające alejkę boczne uliczki. W jakiś czas później dotarli do skrzyżowania. - Zwoje? - zapytał. - W różnych częściach miasta są składowane niezliczone ilości

97

zwojów .

Ronin wydobył strzęp materiału. - Może to coś pomoże. - Wręczył materiał małemu człowieczkowi, wskazując palcem Glify sporządzone przez Maga. Bonneduce Ostatni skinął głową. Ronin miał wrażenie, że tamten powiedział: - Tak, teraz wszystko jest jasne - ale nie miał pewności, czy mu się to tylko nie zdawało. - Powiedziano mi - rzekł - że ten zwój będzie znajdował się w jednym z prywatnych domów, a nie w bibliotece. - Owszem - stwierdził mały człowieczek. - Znasz ten zwój? - spytał Cfand. - Nie, nie, ale rozpoznałem rodzaj Glifów. To może pochodzić wyłącznie z Amano-mori -- wyspy, o której nie wiem zbyt wiele i wątpię, aby ktokolwiek wiedział więcej. - A więc nie pochodzi stąd - mruknął Ronin. - Cóż, i tak, i nie. Kiedy założono pod ziemią Miasto Dziesięciu Tysięcy Ścieżek, przybyło tu wielu emisariuszy z wielu różnych miast i krain. Ama-no-mori, pływający świat, przysłał Wielkiego Czarnoksiężnika, dor-Sefritha, który wybudował wielki dom z błyszczącej zielonej cegły w jednej z części miasta. Wydaje mi się, że tam możecie znaleźć ten zwój. Jeżeli zdołacie tam dotrzeć. Trójkątna budowla na wprost nich miała kształt widełek. Po prawej stronie rozciągała się szeroka ulica, o powierzchni usłanej stosami gruzu i odłamków muru. Światło, w którym wirował kurz, cętkowało stare kamienie i może z powodu tej mgiełki cienie zdawały się poruszać i falować. Po lewej stronie budynki ozdobione arabeskami rzucały głębokie cienie i ciągnęły się tak daleko, jak tylko sięgał ich wzrok. Kiedy weszli w cętkowane cienie ulicy po lewej, Ronin przypomniał sobie słowa małego człowieczka. „Opiszę wam drogę, ale muszę was ostrzec, iż czeka was przejście przez Sektor Mroku. Nie uda się tego uniknąć, jeśli macie pójść tam i wrócić przed zmierzchem. MUSICIE wrócić przed zmierzchem, czy to jest jasne? Nocą ulicami krąży zbyt wiele istot - o wiele za dużo. Trzymajcie się trasy, którą wam opisałem i nie zawahajcie się ani razu. Pamiętajcie, szybkie tempo to podstawa, bo miasto przez cały czas ulega przemianie. Wierzę, że się wam uda". Wybrukowaną kostką ulicę spowijał chłód i zaczęło im być nieco zimno. Kamienne gargulce, groteskowe i fantastyczne, szczerzyły do nich zęby ze swych gzymsów i występów na murach budynków. - Jaka szkoda, że nie mamy więcej czasu - lamentował Cfand, wodząc wzrokiem po ścianach budowli i upajając się szczegółami architektonicznymi. - Tak wiele można by się tu nauczyć. - Wiesz, że nie wolno nam zwlekać. - Tak - skinął głową ze smutkiem Uczeń. - Bonneduce Ostatni ma rację. To jest teraz zbyt niebezpieczne. Ronin spojrzał na niego i już miał spytać, co skłoniło go do zmiany zdania na temat małego człowieczka, kiedy nagle do jego uszu doszedł cichy szept. W jednej chwili wokoło zapanowała cisza przerywana jedynie stłumionym skrzypieniem skórzanego odzienia oraz delikatnym brzękaniem metalu o metal, a już w następnej otoczyła ich kaskada dźwięków. Mieli wrażenie, jakby wskutek jakiegoś architektonicznego triku akustycznego słyszeli szepty wielu głosów połączonych w jeden.

98

Pomruk napływał do nich jak fala uderzająca w samotny i opustoszały brzeg, słowa były niewyraźne i rozmazane, odczuwało się wyraźne, nadnaturalne wrażenie Obecności. Rozejrzeli się wokoło, ale w mroku nic nie było widać. W pobliżu nich nie było drzwi ani okien. Wąskie balkoniki wydawały się puste. - Co to jest? - spytał Cfand. Ronin rzekł: - Jesteśmy w Sektorze Mroku. - Jego dłoń zacisnęła się na rękojeści miecza. Szli dalej, i znów kamienne chimery przyglądały się im, odsłaniając zaciśnięte mocno długie zęby, a fala dźwięków, przetaczająca się przez całą długość krętej alejki, przybrała na sile. Nie było tu przerw pomiędzy budynkami, choć bez wątpienia budowle były od wewnątrz poprzedzielane ścianami, ponieważ mijali wiele różnych drzwi, przy czym każda z fasad, choć bogato zdobiona, wydawała się dziwnie niestała, jakby mogła w każdej chwili się rozsypać, odsłaniając znajdujący się za nią nagi szkielet. W miarę jak się zbliżali, od strony ulicy zaczęło pojawiać się coraz więcej okien. Ich rozmieszczenie wyglądało na zgoła przypadkowe. Jedne znajdowały się tuż obok siebie, w odległości zaledwie kilku centymetrów, inne znów były w bardzo dużym oddaleniu. Często mieli wrażenie, jakby kątem oka dostrzegali gdzieś w oknie jakiś ruch, ale gdy odwracali głowę w tamtą stronę, okazywało się, że nic tam nie ma. Właśnie to wprawiało Cfanda w ponury nastrój. Szepty, które rozlegały się praktycznie bez przerwy, dobiegając ich uszu ze wszystkich stron, wzmagały w nich przeczucie, że byli obserwowani. I nagle Ronin stwierdził, że ten dźwięk ma specyficzny rytm, a nawet melodię. Zaczęli biec, przy wtórze brzęku metalu uderzającego o metal, ale te odgłosy nikły w tamtym pulsującym dźwięku. Śpiew, pomyślał Ronin. Powiedział o tym Cfandowi, który przyjął jego słowa z narastającym niepokojem. Ale, jak stwierdził, nie było to coś, o czym by kiedykolwiek czytał. Słowa - długie, pozbawione znaczenia sylaby - mimo wszystko zdołały zmrozić ich do szpiku kości. I nagle, jakby jedno było przyczyną drugiego, cienie pogłębiły się, a przez ulicę przemknął podmuch lodowatego wiatru. Śpiew przybrał teraz na sile, nabrzmiewając niczym fala przypływu, a Ronin przyspieszył, tak że obaj z Cfandem biegli teraz, ile sił w nogach. Szermierza mierziła ta ucieczka - szkolono go do walki i jego natychmiastową reakcją było odwrócić się i odnaleźć źródło tego śpiewu, który w jakiś sposób zdawał się oczarowywać ich zmysły. Biegli wolno, zbyt wolno; mijali ciemne okna - powietrze było tak kleiste i lepkie, że zdawało się oblepiać ich ze wszystkich stron, nieomal musieli się przez nie przebijać. A od tyłu atakował ich niesamowity dźwięk, przetaczając się po nich niewidzialną potężną falą. Ronin, pomimo to, iż miał w głowie zamęt, czuł, że walka teraz byłaby zbyt czasochłonna i bezużyteczna. Gdzieś głęboko pod jego czaszką odzywał się cichy głosik, wzywający raz po raz: - Wynoście się! Kłopot polegał na tym, iż ten głos coraz bardziej zanikał i musiał nieźle się starać, by go usłyszeć i przypomnieć sobie, co krzyczał. Cfand raz czy dwa zatrzymał się, dysząc ciężko, a wtedy Ronin, nie wiedzieć czemu, chwytał go z całej siły i ciągnął, zmuszając do dalszego biegu. Ale to nie było łatwe - bruk był śliski i wydawał się dziwnie nierzeczywisty; ich

99

oddechy dudniły w płucach. Ścigały ich ciche chichoty, zza pleców dobiegały tajemnicze szelesty, jęki i dziwne pomrukiwanie, przyprawiające o lodowate ciarki. Z oczu Cfanda zdawały się spływać strumieniami łzy. Ulica zamknęła się wokół nich, a kamienne stwory mnożyły się, przycupnąwszy na występach murów nad ich głowami. Biegli dalej, mając teraz na uwadze tylko jedno: nie zatrzymywać się. Z tyłu za nimi rozległy się krzyki, tym razem bliższe, a śpiew, rytualny, prawie liturgiczny, zdawał się sięga szczytu. Kamienne ściany zmieniły się w kauczuk. Obaj jednocześnie zauważyli światełko skrzyżowania. Ronin zamrugał powiekami, żeby zachować kontakt z rzeczywistością i żeby jego poruszające się bez przerwy nogi wiedziały, dokąd mają zmierzać. Cfand zaczął się chwiać i zwalniał; Ronin wyciągnął na oślep rękę i schwyciwszy go z całej siły, pociągnął naprzód, w stronę światła. Dlaczego? - pomyślał. Fale dźwięku obmywały go raz po raz i przez chwilę praktycznie zupełnie nic nie widział. I nagle, jak z oddali, z odległej jasnej krainy dobiegło ich głośne: - Wynoście się! Jednak pomimo to jego nogi parły nieprzerwanie naprzód. Jeszcze jeden skok, mocne szarpnięcie - krzyk - jaki krzyk? Zignoruj to - aby do przodu, nie słyszeć tych pisków, szelestów i jęków, do światła, aby do światła ... i... Znaleźli się w szerokiej, oświetlonej alei. Światło oblepiło ich - złotawe i wypełnione drobinami kurzu. Cfand upadł na bruk, jego klatka piersiowa opadała i unosiła się w przyspieszonym rytmie. Ronin odwrócił się, spoglądając w głębokie cienie wąskiej uliczki. Nic się z niej nie wyłoniło. Uniósł głowę - słodka cisza spowiła jego obolałe uszy. Po obu stronach alei rozciągały się rzędy sklepów; ich drzwi były pootwierane, a okna o małych szybach były brudne i matowe. Nad nimi szyldy z pokieroszowanego drewna i bitego mosiądzu skrzypiały na ciepłym wietrze. Jeszcze wyżej, gdzie można by spodziewać się okien, wznosiły się solidne mury z wypalanej cegły i zaprawy murarskiej, przecinane w regularnych odstępach zgrabnymi rzeźbieniami. - One nie są dekoracyjne. - Co? Uczeń pokazał mu. - Rzeźbienia na tych budynkach. To są Glify - bardzo stare, ale mimo wszystko... - Przesłania? - Być może ich historia. Gdybym tylko miał czas ... Aleja skręcała w lewo i ruszyli w tamtą stronę żwawym krokiem, by zgoła nieoczekiwanie znaleźć się na skraju szerokiego placu. Ciepłe światło zalewało go bez żadnych przeszkód i Cfand zlustrował wzrokiem nieckę nad ich głowami, próbując odnaleźć jego promień. Teraz w pobliżu nich znajdowały się wyłącznie niskie budynki, ale w oddali wznosiły się ogromne budowle, których kontury rozmywały się w mlecznobiałej mgiełce. Kiedy znaleźli się na środku placu, okazało się, że jego powierzchnia wyłożona została na przemian płytami to z ciemnobrązowego, to z jasnego kamienie; ten ostatni zawierał w sobie drobiny minerałów, które chwytały promienie światła i odbijały je oślepiającymi oczy błyskami. Płyty miały kształt trójkątów z uciętą górną częścią, tak że powstałe w ten sposób czworokąty były u podstawy szersze. Wokół brzegów placu

100

płyty były większe, zmniejszając się koncentrycznie ku jego środkowi. Dotarli do paru niewysokich, szerokich ław z piaskowca, wypolerowanych na siedzeniu i ustawionych w półkrąg wokół niskiej owalnej konstrukcji. Usiedli z ulgą i odpoczywali przez dłuższą chwilę w potokach bursztynowego światła. Ronin wypił łyk wody ze swojego pojemnika i przełknął trochę jedzenia, choć prawie nie poczuł, jak smakowało. Cfand podszedł, by przyjrzeć się widniejącej na wprost nich konstrukcji. Miała nie więcej jak metr wysokości, była bez pokrywy, wydrążona w środku. Cfand pochylił się, znalazł mały odłamek kamienia i wrzucił go do środka. Po długim czasie dał się słyszeć cichy plusk. Ronin wstał i zbliżył się do Cfanda. - Studnia - rzekł Cfand - ale sądząc po poziomie wody, ostatnio z niej raczej nie korzystano. Ściany studni wykonane były z tego samego piaskowca co ławki i pokryte identycznymi Glifami, jakie widzieli w alei, Cfand przykucnął, aby lepiej się im przyjrzeć. - Jesteś w stanie coś z tego zrozumieć? Cfand zasępił się, mocno skoncentrowany. - Uhm, ale to dość skomplikowany język, bardziej niż nasz. Wskazał palcem. - Jak sam widzisz, zważywszy na względnie niewielką liczbę powtórzeń, zakres Glifów musi być ogromny. Pokręcił głową ze smutkiem. - Jakbyś dał mi dwanaście - czternaście Znaków i odpowiednie teksty ... ale chyba dałbym sobie radę i bez tego ... tylko trochę więcej czasu, a może uda mi się to odczytać. Był nadal mocno podekscytowany i nie chciał oderwać się od ściany studni, a Ronin, uznawszy, że już czas ruszać w drogę, ponaglił go. Wówczas Cfand uniósł wzrok i już miał coś powiedzieć, gdy wtem nagłe poruszenie przykuło jego uwagę i skinął ręką na Ronina. W pewnej odległości od nich, pośród ławek, kręciła się grupka zwierząt - były to trzy, może cztery sztuki. W pierwszej chwili Ronin myślał, że pójdą w inną stronę, ale powiał świeży wiatr i Szermierz zdał sobie sprawę, że ich zapach lada chwila dotrze do zwierząt. Stworzenia wyszły spod ławek i z pewnym wahaniem ruszyły w ich kierunku. Było ich w sumie pięć - czworonożne, długonose, pokryte wstrętnym żółtawym futrem, zmierzwionym i brudnym. Podeszły bliżej i teraz mógł już przyjrzeć się im uważniej -długie kończyny przednie, krótkie i mocno podkurczone tylne łapy, tak, że kiedy się poruszały, miało się wrażenie, jakby stale były w przysiadzie. Krótkie szyje przechodziły w szerokie, z wyglądu potężne bary. Ich pyski składały się w głównej mierze z olbrzymich paszczęk. Podchodząc do studni z drugiej strony, utworzyły nierówny półokrąg. Cfand podniósł się. Widział teraz ich oczy - gorące, cytrynowe krążki z małymi, czarnymi źrenicami. Ronin wysunął miecz z pochwy. - Weź te z prawej. W tej samej chwili stwory wyszły zza zasłony studni. Czarne wargi rozchyliły się, ukazując krwistoczerwone dziąsła, w których tkwiły trzy rzędy długich, zakrzywionych, poczerniałych, ociekających śliną kłów. Zwierzę znajdujące się najbliżej Ronina ziewnęło nerwowo, a jego szczęki

101

rozwarły się pod nieprawdopodobnym kątem. Paszcza zatrzasnęła się z głośnym kłapnięciem i stwór oblizał wargi. ółte ślepia lustrowały go gorączkowo. Przesunął się na lewo, sięgnął po sztylet, a potem dobył go lewą ręką, wystawiając broń przed siebie i ustawiając się bokiem w stronę stwora. Zwierzę rzuciło się na niego tak szybko, że zarejestrował jedynie poruszającą się błyskawicznie, rozmytą plamę, jednak zaatakowało go nie od przodu, ale z lewej flanki. Nieprawdopodobne! Zadał cios sztyletem, lecz uczynił to zbyt późno, plama była już przy nim i w tej samej chwili drugi ze stworów rzucił się nań od przodu. Popełnił błąd, traktując te stworzenia jak głupie zwierzęta, i kiedy jedno zaszło go od tyłu, zrewidował swój sposób myślenia: musiał podjąć walkę z dwoma przeciwnikami jednocześnie. Rozstawił szeroko nogi, ugiął kolana, aby zminimalizować impet ataku; jego postawa boczna i tak stanowiła już dlań spory atut, ponieważ lewą ręką, uzbrojoną w sztylet, mógł zadawać dźgnięcia skierowane ku górze, a prawą kosić przed sobą długim, obosiecznym mieczem. Potężne ostrze rozłupało na dwoje czaszkę pierwszego zwierzęcia, rozbryzgując wokoło odłamki kości i fragmenty żółtego mózgu. Prawie jednocześnie dopadło go drugie zwierzę - większe i masywniej sze. Na próżno starał się je od siebie odepchnąć; połączenie masy i impetu okazało się dlań zbyt wielkie i stwór wylądował na jego. ramieniu, nadziewając się jednocześnie na ostrze sztyletu. Rozległ się skowyt bólu, zwierzę zadrżało, a dłoń i bok Ronina zalała struga gęstej, czarnej krwi - kleistej i lepkiej. Odrażająca woń zaatakowała jego nozdrza, a smród był tak okropny, że przez chwilę miał trudności z oddychaniem. Chwiejąc się pod wpływem ataku, starał się uniknąć długich, muskularnych przednich łap sięgających w stronę jego oczu, mordercze pazury cięły powietrze, szczęki zamykały się z kłapnięciami, oczy wywracały w oczodołach. Szarpnął lewą ręką, wbijając ostrze sztyletu coraz głębiej we wnętrzności stworzenia, wiedząc, że dopóki zwierzę było w niego wczepione, jego prawa ręka pozostawała bezużyteczna, a stwór nadal napierał nań rozpaczliwie. I wtedy coś wyrżnęło go w bok, do tego stopnia, że aż stracił oddech. Ciało stwora rozpadło się na dwie części i upadło z głuchym plaśnięciem na kamienne płyty placu. Po prawej stronie studni Cfand stawiał czoła dwóm drapieżnikom. Jego umysł wypełniała mieszanina zdenerwowania i rozbawienia. Trzymając oburącz rękojeść miecza, zrobił zmyłkę, udając, że skręca w prawo, wykonał skręt w lewo i ciął bestię w chwili, gdy ta wybiła się w powietrze - rozpruwając jej klatkę piersiową i zbijając nieznacznie w bok. Jednocześnie starał się uniknąć ataku drugiego ze stworzeń. Ronin odruchowo wypuścił sztylet. Mimo to jednak poślizgnął się w kałuży czarnej krwi i śluzu umierającego stwora. Fala bólu przeszyła jego bok i pomyślał, że cios musiał jednak przejść przez kolczugę. Zastanawiał się, jak to było możliwe. Odwrócił się na plecy i zobaczył trzecią bestię, gotującą się, aby pochwycić go swoją potężną, umięśnioną łapą. Próbował się podnieść, ale zwierzę skuliło się i wiedział już, że nie zdąży wstać na czas, toteż włożył całą swoją energię w jedno potężne, oburęczne cięcie. Nie było to wprawdzie to samo, co cięcie z pozycji stojącej, ale dał z siebie wszystko. Zamachnął się szeroko, używając stawów w ramionach jako kumulatora siły. Bestia rzuciła się do ataku - była tak blisko, że poczuł ciepły powiew cuchnącego oddechu. Rozwarły się szeroko olbrzymie szczęki zwierza, a Ronin usłyszał świst powietrza przecinanego pazurami. Ciął z prawa na lewo, ostrze świsnęło na moment przed zatopieniem się w

102

ciele, a Ronin obrócił się w prawo, dodając tym samym odrobinę impetu swemu zamachowi, i miecz strzaskał kręgosłup bestii; zewłok zadygotał jeszcze konwulsyjnie w ostatnim, przedśmiertnym tańcu, czarna krew bryznęła strumieniem, a odgłos ten przypominał trzepot kwefu na wietrze. Bestia runęła na kamienne płyty jak ciśnięty niedbale ochłap. Cfand nie był w stanie skoncentrować się na obu stworach, toteż zignorował rannego i zaatakował drugiego z nich. Kiedy poczuł na plecach ciężar tamtego, zorientował się, że popełnił błąd. Zachwiał się, upadł na kolana - oczy zaszły mu mgłą. I nagle jakimś cudownym sposobem potężny ciężar znikł z jego barków - poczuł się lżejszy od powietrza; poderwał się z ziemi i ciął zakrwawionym ostrzem w szyję bestii. Nie czuł nawet, że łapa stwora rozorała mu ramię. Ciął raz za razem nawet wtedy, gdy zwierzę już na dobre znieruchomiało. Dopiero w jakiś czas potem zdał sobie sprawę, że czyjaś dłoń spoczywa na jego ramieniu - odwrócił się i zachwiał się nieznacznie; zobaczył Ronina stojącego nad trupem stwora, którego zranił i którego zlekceważył, a który koniec końców o mało go nie zabił. A potem zobaczył, że Ronin się uśmiecha, i wiedział, że pomimo zmęczenia i braku powodów do radości, odpowie mu w ten sam sposób. Otarli mokrą broń o zmierzwione futra i, pozostawiając trupy tam, gdzie leżały, przeszli przez szeroki plac. Z pewnym wahaniem, ale jednak weszli ponownie w labirynt wąskich uliczek, w mroczne i ponure zakamarki enigmatycznego miasta. Przebyli krętą alejkę, skręcili w prawo i jeszcze raz w prawo i znaleźli się w sektorze miasta zabudowanym niskimi, koślawymi domkami, stojącymi w pewnej odległości jeden od drugiego. Cały ten obszar podzielony był na dość równe kwartały. Było tu jaśniej, choć nie tak jasno jak na placu, a ulice wreszcie zdawały się biec w miarę prosto. Zobaczyli małe zwierzątka, niektóre przypominające gryzonie z Własnoziemia, inne zaś niepodobne do jakichkolwiek stworzeń, które wcześniej napotkali. Jednak wszystkie były małe, a więc nie przedstawiały dla nich większego zagrożenia. Kilkakrotnie zauważyli większe szparki oczu przyglądających się im z mrocznego wejścia albo ciemnej alejki, ale w tych spojrzeniach nie było agresywności, tylko czysty, niemal namacalny strach. Cfand był tym zachwycony i tryskał humorem, ale Ronin nie lekceważył tego, co czaiło się w głębi tych oczu. Próbował pozbyć się tego uczucia, przekonując się w duchu, że przecież są już bardzo blisko domu z błyszczącej cegły. Jednak mimo to uczucie wewnętrznego niepokoju stale narastało. Mieli przed sobą jeszcze parę ostatnich zakrętów. W alejce panowała martwa cisza. Szelesty i rozlegające się od czasu do czasu odgłosy zwierząt ucichły. Miał wrażenie, że lada moment usłyszy śpiew dochodzący z Sektora Mroku. Ciszy nic jednak nie zakłócało. Pokonali kolejny zakręt i w końcu zobaczyli w oddali dom z zielonej, błyszczącej cegły; jego pokryty miedzianymi płytkami dach lśnił w świetle chylącego się ku końcowi dnia. Przez dłuższą chwilę napawali się tym widokiem, potem ruszyli wzdłuż ulicy. Ronin prowadził. Skupiony na celu swej wędrówki, mijał właśnie olbrzymie mroczne wejście, łypiące nań swym czarnym wnętrzem, gdy nieomal w tej samej chwili poczuł bijący z otworu, przyprawiający o mdłości, wilgotny odór i lodowate ciarki przeszły mu po grzbiecie. Dobył miecza, zamierzył do ciosu - a błysk światła odbił się od ostrego, stalowego końca. I wtedy zobaczył, jak Cfand uderza o framugę drzwi, wciągany jakąś siłą do

103

wnętrza budynku. Stłumiony krzyk natychmiast pobudził go do działania - pobiegł w tamtą stronę. Cfand nie zdążył nawet dobyć miecza. Jego ręce zostały przygwożdżone do boków. Olbrzymi kształt, którego rozmiarów nie sposób było oszacować, trzymał go w potężnym uścisku. Ronin runął na przeciwnika. Przez chwilę dostrzegł tylko błysk wielkich, pomarańczowych ślepi, pod którymi widać było jakiś dziwny, czarny, wystający kształt, i wówczas jego miecz szerokim łukiem pomknął w stronę tej istoty. Skrzywił się, kiedy ogniste igły niczym wibracje przeszyły jego ręce - od dłoni do łokci. Palce mu zdrętwiały i musiał sięgnąć drugą ręką, aby wydobyć miecz z rany. Ból natychmiast zelżał. Oddychał z trudem i ocierając pot z oczu, wpatrywał się w mrok. Stwór przybrał jakąś postać. Miał co najmniej trzy metry wzrostu, a potężnie umięśnione grube nogi kończyły się czymś, co przypominało pazurzaste łapy lub racice. Światło było zbyt słabe, aby Ronin mógł to stwierdzić na pewno. Potwór miał również gruby, wijący się ogon. Zarys stwora zmieniał się, pulsując jak bijące serce. I wtem to coś odwróciło głowę i Ronin zobaczył jego twarz. Spomiędzy zaciśniętych warg Szermierza dobył się syczący oddech. Ciarki przeszły mu po plecach. Na ciele pojawiła się gęsia skórka. To miało długie, wąskie oczy o nieludzkich, pionowych źrenicach, które pulsowały wraz z całym konturem ciała stwora. Dwie nieregularne jamy w twarzy służyły jako nozdrza. Poniżej linii oczu wznosił się cętkowany, obrzydliwy dziób, złowieszczo zakrzywiony i ostry; krótki, sztywny język kręcił się groteskowo. Cfand wciąż jeszcze szamotał się słabo w potwornym uścisku olbrzyma. Ronin skoczył, tnąc mieczem. Ostrze zagłębiło się w łuskowatym ciele. Rozległ się jęk wywołany falą potwornego bólu. Wyrwał ostrze i ciął ponownie, i jeszcze raz, i jeszcze. Z przerażającej paszczy dobył się dźwięk - był to cichy skowyt. Wtedy Ronin zorientował się, że jego atak nie wywarł zamierzonego skutku. Cfand zwiotczał w uścisku olbrzyma, a na twarz Ronina wystąpił zimny pot - pomimo paraliżu osłabiającego mu ręce ponownie zaatakował. Obce, pomarańczowe oczy zgasły w ciemności, a powietrze stało się gęste od cuchnącego odoru - Ronin miał wrażenie, że niewidzialna ręka zaciska mu się na gardle, zbierało mu się na mdłości, a jego płuca pracowały niczym miechy, kiedy wkładał całą swoją siłę w kolejne ciosy - ostrze unosiło się i opadało, unosiło się i opadało, nieprzerwanie. Mogłoby się wydawać, że Ronin zmienił się w maszynę, maszynę śmierci i zniszczenia, a adrenalina pulsująca w jego żyłach, nie pozwalała mu odczuwać bólu. Zacisnął zęby, jego mięśnie drgały, kiedy wyciskał z nich resztki sił. A mimo to stwór przez cały czas stał przed nim, ohydny dziób poruszał się bez przerwy. Plamy zawirowały Roninowi przed oczami i resztką świadomości poczuł, że jego refleks i siła słabną. Coś grubego i ciężkiego sunęło w jego stronę. Poczuł gorący powiew, ale stawy odmówiły mu posłuszeństwa i nie zdołał się odsunąć, a w chwilę potem coś chropowatego i pokrytego łuską wyrżnęło go w bok głowy - runął gwałtownie do przodu. Rozpaczliwie starał się utrzymać równowagę, lecz przegrał tę walkę i osunął się na ścianę. Na chwilę przed tym, jak stracił przytomność, miał wrażenie, że bestia spogląda w stronę wnętrza domu, a potem pogrążył się w bezkresnej otchłani nieprzeniknionej czerni. Jak wspaniale to wyglądało, wysoko ponad nim. Czuł się uwolniony przez tę odległość i bezpieczny, było mu ciepło. Patrząc na bursztynowe światło napływające z

104

oddali, czuł się zupełnie wyrwany z rzeczywistości. W słabym blasku widać było falujące kropkowane formy. Jak cudownie było leżeć tu, na dnie studni, patrząc na świat przez odległe, owalne okno, sennie dokądś płynąc. Jakby mimochodem przyszło mu na myśl, aby wstać i zacząć się wspinać w stronę przymglonej jasności, ale był zbyt zmęczony. Dryfował samotnie. Wtem zamrugał powiekami i to pękło jak bańka powietrza wypływająca na powierzchnię. Patrzył tępym wzrokiem na krąg bursztynowego światła, widoczny na suficie. Ponownie zamrugał i odzyskał pełną świadomość. Próbował usiąść. Zbyt szybko. Już w połowie tego ruchu jego głowa zaczęła pulsować ostrym bólem. Przeczołgał się po podłodze, dopóki nie oparł się plecami o ścianę. Usiadł, ujmując głowę w dłonie, rozluźniając siłą woli mięśnie i pozwalając bólowi, aby z nich wypłynął. Spojrzał w stronę Cfanda i zobaczył, że tamten, śmiertelnie blady, leżał rozciągnięty na podłodze zaledwie dwa metry dalej. Przysunięcie się do niego było niczym przebycie dwu kilometrów. Czując, że Cfand wciąż jeszcze oddycha, odpiął od pasa pojemnik i wlał mu w usta trochę wody - Uczeń najpierw zaczął się krztusić, ale zaraz jego płuca zaczęły pracować wydajniej. Dopiero wtedy Ronin sam mógł ugasić dręczące go pragnienie. Ód razu poczuł się odświeżony i ruszył po swój miecz. Kiedy powrócił, Cfand właśnie podnosił się do pozycji siedzącej. Przecierał twarz dłońmi. - Na mróz! Czuję się, jakbym został zmiażdżony - wyszeptał. - Czy to coś odeszło? Ronin pomógł mu się podnieść. - Tak. Kręci ci się w głowie? Cfand gestem ręki podziękował mu za dalszą pomoc. - Nie, Nie. - Na nieco zesztywniałych nogach zbliżył się do wejścia i oparł o framugę. - To koniec naszej podróży. Po tym, co się stało, jestem prawie pewny, że zwój znajduje się gdzieś tutaj. Dom z błyszczącej zielonej cegły, pogrążony w grobowej ciszy, zdawał się ich przyzywać. Znajdował się na końcu ulicy, stanowiąc swoistą matnię i - co było niezwykłe w tym dziwnym pod względem architektonicznym mieście - zdawał się panować nad całym obszarem. Po pierwsze, wyglądał jakby był wieloboczny. Po drugie, ściany, im wyżej, tym bardziej były nachylone do wewnątrz i pierwsze piętro było mniejsze niż parter. Połyskujące cegły układane były pojedynczo - nie wyglądały na stare. Ba, cały dom sprawiał takie wrażenie, jakby został wzniesiony zaledwie Zaklęcie temu. W ścianie, na którą patrzyli, nie było żadnych okien. W fasadzie budowli dominowały olbrzymie, drewniane drzwi, obite grubymi żelaznymi pasami. Szerokie stopnie z czarnego kamienia, upstrzonego tu i ówdzie drobnymi, różowymi i złotymi żyłkami, wiodły do wrót, które, jak to stwierdzili, kiedy podeszli bliżej, zostały wykonane z płyty czerwonej miedzi. Być może to padające ukośnie promienie światła zmyliły ich i spowodowały złudzenie, że patrzą na drewno. Klamkę tworzył zwój z czarnego żelaza, uformowany w nie kończącą się spiralę. Ronin zacisnął na nim rękę i, napierając ramieniem o miedzianą płytę, pchnął ją z całej siły do wewnątrz. Rozległ się cichy, suchy szczęk, równie wyraźny i bliski jak odgłos owada na polu porośniętym wysoką trawą, słyszany w spokojny letni dzień; drzwi otworzyły się. Powitał ich gryzący, korzenny zapach, a powietrze było nim przesycone tak mocno, jakby ktoś wrzucił do kominka sporą porcję aromatycznych liści i zielonych gałązek i palił je przez wiele Znaków.

105

Znajdowali się w długim, wysokim korytarzu o łukowych sklepieniach - podłoga była tu wyłożona wypolerowaną klepką z ciemnego drewna. Otwarta przestrzeń, głęboka i mroczna, dawała im uczucie jakby zawieszenia w przestrzeni. Korytarz kończył się trzema parami drzwi ze szczególnego, polerowanego drewna o ciemnoczerwonych słojach, obłożonego pasami z kutej miedzi. Na każdych drzwiach widniały Glify. Ronin zwrócił się do Cfanda: - Czy jesteś w stanie coś z tego zrozumieć? Cfand przyjrzał się z uwagą każdym drzwiom. - Moja wiedza jest zbyt mała, aby mieć pewność. Ponownie zerknął na Glify. Spróbuj trzecie drzwi. Przekręcając klamkę z polerowanego mosiądzu, Ronin stwierdził, że otwarcie ich było stosunkowo łatwe. Na pierwszym poziomie znajdowało się sześć komnat. Podłogi wyłożone były cienkimi, wspaniale tkanymi dywanami, pod ścianami stały małe szafki z ciemnego drewna, a same ściany pokryte były ręcznie tkanymi gobelinami, na których widniały sceny przedstawiające polowania na dziwne i groteskowe stworzenia oraz składanie hołdu ozdobnie odzianym mężczyznom i kobietom, którzy musieli być czymś w rodzaju Saardynów. Na dywanach ustawiono liczne niskie szafki z mosiądzu i szkła, wewnątrz których znajdowało się mnóstwo małych cacuszek z ciętych drogich kamieni, kości słoniowej i fajansu. Nie wydawały się dotknięte zębem czasu, ba, nie było na nich nawet odrobiny kurzu. W czwartej komnacie Ronin natrafił na ozdobne schody wiodące na piętro. Cfand, zafascynowany kolekcją, krążył od szafki do szafki. Ronin odwrócił się w jego stronę. - Obejrzyj wszystko dokładnie - zawołał - a potem pofatyguj się do mnie na górę. To rzekłszy, wszedł po schodach na piętro. Znajdowały się tam trzy komnaty. Jedna była niewątpliwie sypialnią, a druga - sądząc po znajdujących się w niej przedmiotach - musiała być pracownią alchemiczną lub czymś w tym rodzaju. Ostatnia komnata była tą, której szukali. Dwie ściany od podłogi do sufitu, zapełnione były książkami. Ronin z pewnym zdziwieniem stwierdził, że pokój miał kształt heksagonalny. Na sąsiedniej ścianie wisiało sześciokątne lustro z bitego i polerowanego srebra, w półprzeźroczystej ramie z ciemnozielonego, poprzecinanego czarnymi żyłkami, błyszczącego onyksu. Kolejna ściana zastawiona była półkami, na których leżały zwoje (niektóre nawinięte były na drążki z polerowanego drewna). Podszedł do nich natychmiast, poszukując Glifów podobnych do tych, jakie naszkicował mu Mag. Krótki, oślepiający błysk, zauważony kątem oka. przykuł jego uwagę. Odwrócił głowę. Błysk zdawał się pochodzić z lustra, ale kiedy Ronin się obrócił, nie zauważył w komnacie niczego, co mogłoby spowodować odbicie światła. Podszedł do lustra i przyjrzał się swemu odbiciu. l wtedy błysk znów się pojawił - jak światło odbite na falach, oślepiając go na krótką chwilę. l Ronin już nie patrzył na siebie, ale na bezkształtną plamę światła i barwy. Nagłe poruszenie. Na łeb na szyję wpada w tę formę, przebija się przez nią. Doświadcza słabego zawrotu głowy, przez chwilę ma wrażenie, jakby unosił się w powietrzu i słyszy cichy szelest, jak las liści poruszony gwałtownym podmuchem wiatru. I znajduje się w chłodnym miejscu wykonanym w całości z bogatego, pokrytego

106

żyłkami marmuru. Miejsce jest słabo oświetlone, ale światło jest ciepłe. I jest tu przestronnie, bo słyszy echa - być może głosy, cichy stukot sandałów, szelest materiału 0 ciało, dźwięki to dysonansu, to harmonii. Przemyka wysoko w górze pomiędzy kolumnami okalającymi korytarz i przez komnaty o wysokich sklepieniach, stopniowo zdając sobie sprawę z obecności łagodnego pulsowania dźwięków płynących z nieznanych instrumentów, z tłumionych, leniwych, mrocznych akordów ukrytych pośród wiru melodii; słyszy, jak wędrująca muzyka przybiera na sile, pobudza go, elektryzuje. Wielki, czarny jak noc ptak spada na niego, olbrzymie skrzydła biją w powietrze i instynktownie stara się zasłonić twarz, gdy wtem zdaje sobie sprawę że nie ma ciała. Unosi się w powietrzu bezcielesny, sama jaźń. Mimo to jednak ptak o długich, błyszczących skrzydłach przygląda mu się nie mrugającymi, czarnymi oczyma. Jego szpony są ogromne. W jednej łapie trzyma wijącą się jaszczurkę. Pazury rozchylają się 1 stworzenie spada w płomienie buchające głęboko w dole. Ptak otwiera swój długi dziób, bucha zeń rechotliwy, ludzki śmiech. A potem widzi K'reen. Jest doń odwrócona plecami, kiedy rozmawia z mroczną postacią, która nad nią góruje, ale bez trudu rozpoznaje jej miękkie włosy, ubranie, kształt ciała, jedwab skóry, twardość mięśni i charakterystyczne gesty. Postać krzyczy na K'reen, choć nie słychać słów i wymierza jej kilka siarczystych policzków. Głowa dziewczyny odskakuje z boku na bok. Nagle K'reen odwraca się i patrzy na niego, a on stoi jak skamieniały. Jest zszokowany. Ona ma jego twarz, zalaną łzami i posmutniałą. Znajduje się w innym miejscu wewnątrz marmurowej budowli. A może jest to inny budynek, również wykonany z marmuru. Długi korytarz. W oddali, na drugim końcu, widzi wysoką postać odzianą w czarną, lakierowaną zbroję, ozdobioną jadeitami w barwach morskiej zieleni i lapis lazuli w kolorze nieba o zmierzchu. Być może nosi również hełm, bo jego głowa ma dziwny kształt, jednocześnie znajomy i przerażający, choć znajduje się zbyt daleko i światło jest zbyt słabe, aby mógł stwierdzić dlaczego. Dwa miecze nierównej długości wiszą u jego boków, w pochwach tak długich, że prawie dotykających marmurowej posadzki. Jego dłonie połyskują, a postać wygląda tak, jakby czegoś szukała. Potem wychodzi z korytarza. Zbliża się coś zimnego. Na łańcuchach z brązu zwieszają się kosze z płonącym kadzidłem. Wiatr się wzmaga. Czuje czyjąś obecność - jest już bardzo blisko. Lodowaty kosmyk, szukająca macka (CZEGO?) wije się i dosięga jego umysłu. Odsuwa się gwałtownie, jak zraniony palącym niczym lód ostrzem. Poniżej, w korytarzu z wiecznego marmuru, zaczynają szaleć blade i nienasycone lodowate płomienie. Nie może oddychać. Dławi się i dusi wdzierającym się do jego wnętrza strachem, który zalewa go nieprzepartą falą. Czuje się słaby i bezsilny - jak samotne dziecko miotane burzą. Nagle, pośród chaosu ogarniającego jego jaźń, poprzez strach i rozpacz, czuje iskierki wody na swojej twarzy i ciele i unosi głowę ku toczącym się fioletowym chmurom. W uszach ma łoskot elektrycznych wyładowań, a powierzchnia, na której stoi, kołysze się. Białe światło rozcina niebo. Wyciąga przed siebie pobielałą dłoń. Błysk pojawia się znowu jak światło odbite na falach, oślepiając go na krótką chwilę. - ... na dole nie ma - rzekł G'fand, stając za nim. Drgnął. - Ejże, co ty robisz? Jest tu przecież cała masa zwojów. Ronin mrugnął powiekami i oblizał wyschnięte usta. - Myślałem... Wydawało mi się, że zobaczyłem coś w lustrze

107

- powiedział ochrypłym tonem, 'fand podszedł bliżej. - W jakim lustrze? Ronin odzyskał ostrość wzroku i zobaczył przed sobą sześcioboczną płytę z metalu - matową i zwyczajną. Miał wrażenie, że onyksowana rama mruga do niego, odbijając świetlne refleksy. Pokręcił głową. Dom czarnoksiężnika. Potem wzruszył ramionami i odwrócił się. - Zabierzmy się do roboty - powiedział. Sprawdzali zwoje rzędami, jeden po drugim. Raz podczas tej pracy spojrzał w stronę sześciobocznej płyty na ścianie. I pomyślał o tym, czego doświadczył. Teraz był już pewien, że Borros mówił prawdę - na powierzchni znajdowały się zamieszkałe obszary. Ale nie miał pojęcia, czemu Salamandra miałby go okłamywać. Wiedział tylko, że znajdował się w samym centrum dramatu na ogromną skalę. Nie potrafił go jeszcze rozgryźć, ale byłby głupcem, gdyby zignorował tropy, na jakie natrafił podczas swoich poszukiwań. Aż do teraz znudzenie, ciekawość i osobliwa przewrotność, które to cechy zawsze w sobie dostrzegał, działały w jego wnętrzu niczym żywe srebro, ale to jego siła, determinacja i - jak przypuszczał ostateczna utrata przywilejów doprowadziły go do tego dziwnego miejsca. - Z jakiego innego powodu miałby się tu znaleźć? - Wzruszył w myślach ramionami i kontynuował swoje poszukiwania. Zwoju tam nie było. Byli przygnębieni faktem, że teraz, kiedy dotarli tak daleko, ich wysiłki spełzły na niczym. Przybyli tu na próżno. Jednak Ronin ani myślał o powrocie z pustymi rękami. Taka ewentualność w jego mniemaniu w ogóle nie wchodziła w rachubę. Wysłał Cfanda, aby ten przeszukał inne komnaty na tym poziomie, podczas gdy on sam ponownie zaczął rozglądać się po pokoju. Podłoga była tu pokryta gołą klepką z polerowanego ciemnego drewna. Tu również nie było śladów kurzu czy zużycia. Pod ścianami z książkami znajdowały się dwa niskie stołki, jakich nigdy wcześniej nie widział. Miały obicie z żółtej, grubej skóry, jednocześnie zniszczonej i wypolerowanej. Były wypukłe, szersze u dołu, węższe u góry i miały przymocowane skórzanymi pasami o mosiężnych sprzączkach drewniane, krzyżujące się nóżki. Wzdłuż ścian znajdujących się naprzeciwko drzwi stały przeszklone gabloty, połyskując mętnie w świetle. Podszedł do nich i stwierdził, że było ich w sumie trzy. Pierwsza pusta, choć dwa wgłębienia na zielonym filcu wewnątrz wskazywały, że w swoim czasie spoczywały tam dwa przedmioty wielkości męskiej dłoni. W drugiej gablocie znajdowała się sporych rozmiarów książka - z wyglądu dość stara. Była otwarta. Wzdłuż jednej ze stron zwieszała się zakładka z niebieskiego materiału. Obie strony były puste. Ronin podszedł do trzeciej gabloty, gdzie zobaczył miniaturową replikę korytarza, pozbawioną dachu, tak że można było dostrzec jego wnętrze. Okalało go dwanaście kolumn - pomiędzy nimi zwieszały się małe metalowe pojemniki z kadzidłem. Model dopracowano pod każdym względem - był to istny majstersztyk. Ronin pochylił się i doznał szoku, jaki towarzyszył rozpoznaniu. To była replika korytarza z lustra, które nie było lustrem! Obejrzał się przez ramię i ponownie spojrzał na matową, ślepą powierzchnię ze srebra. Odwrócił się w stronę modelu. To właśnie tu stał odziany w zbroję wojownik i tu znajdowało się wejście, przez które miała wkroczyć potworna obecność. W myślach ponownie usłyszał wabiące dźwięki muzyki. Uniósł szklaną pokrywę. Kiedy to uczynił, coś przykuło jego uwagę. Żółty, cienki

108

promyk przebijający się spod marmurowej podłogi. Patrzył nań przez chwilę, dopóki nie uświadomił sobie, co to musi oznaczać. Wydobył sztylet i wbił czubek ostrza pod boczną ściankę repliki, próbując ją powoli podnieść, ale bez skutku. Próbował wzdłuż jednego końca i niebawem udało mu się podnieść makietę. Z narastającym podnieceniem wydobył zwój, w głębi duszy czując, że na wierzchu zobaczy Glify, których szukał. Makieta opadła na swoje miejsce, kiedy ją opuścił. Wpatrując się w czarne inskrypcje, zawołał Cfanda. Zwój był od góry do dołu pokryty zwartymi linijkami Glifów. Poklepali się nawzajem po plecach. Kiedy schodzili po szerokich krętych schodach, zwój spoczywał w rękach Cfanda. Ten pokręcił głową. - To język, którego nie jestem w stanie ani trochę zrozumieć. Ronin wziął od niego zwój. - Ktoś będzie musiał to rozszyfrować. - Zwinął zwój tak mocno, jak tylko był w stanie. - A teraz, jak już to znaleźliśmy, dopilnuję, abyśmy tego nie utracili. Cienie były długie, a promienie światła padały ukośnie, kiedy schodzili po czarnych, kamiennych stopniach; złote żyłki mieniły się opalizująco. Miasto wydawało się spokojne; gęsta cisza, w miarę przemijania dnia, przejmowała kontrolę nad całym jego obszarem. Wracali tą samą drogą, zmęczeni, ale szczęśliwi z powodu sukcesu wyprawy. Być może sprawił to dźwięk ich głosów, huśtawka nastrojów lub też widok pogmatwanego miasta skąpanego w ciepłym blasku, które wydawało im się teraz bardziej swojskie. A może coś zupełnie innego sprawiło, że nie zauważyli poruszenia tuż za nimi. To nadeszło błyskawicznie. Ostry, przesycony odór. Odwrócił się i w tej samej chwili dobył miecza. Ale już było za późno. Został uderzony jakby pięścią olbrzyma i runął do rynsztoka, przewracając się na kostce bruku. Karmazynowy płomień rozgorzał w jego płucach, stracił oddech. Próbował zaczerpnąć powietrza, ale nie szło mu to zbyt dobrze. Jęknął słabo. Jak przez mgłę zobaczył stwora, który zaatakował ich, zanim dotarli do domu czarnoksiężnika. Jego gruby, kręty ogon bił nieprzerwanie w przód i w tył, a zakrzywione szpony wyciągały się w stronę Cfanda. Uczeń wyszarpnął miecz i próbował się bronić, jak mógł najlepiej. Bezskutecznie. Ronin spróbował wstać, ale był jak sparaliżowany. Leżał w rynsztoku, starając się unieść miecz, walcząc o oddech i patrząc na stwora zbliżającego się do ucznia. Obrzydliwy dziób otwierał się i zamykał spazmatycznie i nagle zwierzę schwyciło jedną łapą za ostrze miecza Cfanda. W uścisku jego sześciopalczastej łapy metal pękł z głośnym brzękiem. Ronin z potwornym wysiłkiem podniósł się na kolana, oparł się na mieczu, a jego głowa drżała jak łeb rannego zwierzęcia. Wstał, chwiejąc się na nogach i próbując utrzymać równowagę. Jego miecz brzęknął o kostkę bruku. Dobywszy sztyletu, rzucił się na stwora od tyłu. Szpony monstrum zaciskały się na gardle Cfanda. Uczeń wyglądał na odrętwiałego i bezradnego. Ronin poczuł okropną woń i chłód, nim jeszcze wbił ostrze w plecy potwora. Miał wrażenie, jakby uderzał w ścianę. To coś zignorowało go. Wskoczył potworowi na plecy; jak przez mgłę zobaczył nogi Cfanda, dyndające w powietrzu, i jego wychodzące z orbit oczy. Potem zalała go fala bólu. Pioruny ognia wryły się w jego ciało i z trudem zwalczył

109

w sobie okrzyk. Czas zmienił się. Był bakterią wdrapującą się na szczyt góry w bezsensownym wysiłku. Sztylet w jego dłoni kręcił się niekontrolowanie, Ronin prawie go upuścił, ale przez cały czas miał przed oczami wykrzywioną, przepełnioną bólem twarz Cfanda i to dodało mu sił. Pchnął ponownie. Ból przeszył mu ciało - dolna połowa zaczęła drętwieć. Jego nogi i stopy nadal szukały oparcia na pokrytej łuską skórze, ale nie czuł ich już, jakby stały się częścią ciała kogoś innego. Mimo to drapał się ku górze, używając wolnej ręki i dłoni dzierżącej sztylet. Wciągał cuchnące powietrze, ale jego płuca nie były w stanie wytrzymać tej ohydy i zwymiotował; oczy zaczęły łzawić. Skoncentrował się na lśniącym czubku krótkiego ostrza. Miał wrażenie, że wypłynęły zeń wszystkie siły. Odrętwienie zdawało się przemieszczać coraz wyżej. Wkrótce dotrze do jego mózgu i wiedział, że będzie to koniec. Gdzieś daleko, w innym świecie, usłyszał odgłos, potwornie zniekształcony, jak ludzki głos przepuszczony przez krtań obcej istoty. Gdzieś daleko, w innym świecie, jego ciało zaczęło zamarzać. Gdzieś daleko, w innym świecie, zaczął się ześlizgiwać... Rozpaczliwie zmusił się do otwarcia oczu i spojrzał w nieskończoność pomarańczowego zimna - w czarne źrenice jak odłamki obsydianu, wielkie niczym planety. Śmiech. Resztkami woli i z najwyższym wysiłkiem, dobywając z siebie ostatków sił, zamachnął się i ostrze zatoczyło w powietrzu szeroki łuk. I pchnął sztyletem w ziejącą, rozwartą paszczę. Ponownie zaatakowała go obrzydliwa woń i zwymiotował gwałtownie. Jego umysł zarejestrował mgliście cienki krzyk, przypominający dźwięk towarzyszący zbyt silnemu napięciu struny. Zadał cios z całą swoją mocą i wbiwszy ostrze, przekręcił je brutalnie. Rękojeść sztyletu dzierżył w obu dłoniach. Nagle rozległ się ostry trzask, pojawiła się wibracja, ciałem stwora szarpnęło konwulsyjnie, a skowyt osiągnął swoje apogeum. Te wrażenia towarzyszyły mu, kiedy zapadał się w aksamitną czerń, z którą początkowo usiłował walczyć, ale okazało się, że był zbyt zmęczony, by móc z niej powrócić. Obudził się natychmiast, wciąż mając w nozdrzach potworny smród bestii. Kaszlnął, otarł usta. Bruk wokół niego był lśniący i śliski - pokryty szkarłatnymi strużkami i lepkimi czarnymi kałużami. Nie było widać potwora, ale G'fand leżał o parę metrów dalej, Ronin podniósł się powoli i ostrożnie, a potem ukląkłszy obok Ucznia, pochylił się nad nim. G'fand miał wytrzeszczone oczy; napuchnięty język wystawał spomiędzy posiniałych warg. Na brodzie widniały ślady zaschniętej już piany. Jego skóra zachowała słabą luminescencję, szyja była wykręcona pod nienaturalnym kątem. Gardło zostało rozerwane, czerwone chrząstki zmieniły się w rozprute wstążki. Pozbawione koloru oczy Ronina były nieprzeniknione, kiedy wyciągał rękę i łagodnie zamyka oczy Ucznia. Przykucnął pośrodku pobojowiska -spojrzał na Cfanda. Wiele myśli przebiegało mu przez głowę, ale były one chaotyczne i nieosiągalne, jak nauka chwytania ryb na włócznię na głębokiej wodzie. Cienie wydłużyły się z wolna, okalając stare budynki i czerniąc prastary bruk. Gdzieś w oddali zaszczekało jakieś zwierzę - był to krótki, ostry, przeraźliwy odgłos, a w pobliżu, w alejce, dało się słyszeć szuranie pazurów jakichś mniejszych stworzeń, prawdopodobnie zwabionych wonią świeżej krwi. Ronin w ogóle tego nie słyszał. Patrzył, oddychając z wysiłkiem, na zmasakrowane i zakrwawione zwłoki, które kiedyś myślały, mówiły i odczuwały zarówno radość jak i smutek.

10

Wstał. Ból w jego mięśniach wydawał się bardzo odległy. Pochylił się i łagodnie podniósł ciało Cfanda, przerzucając je sobie przez ramię. Było lekkie jak piórko. Przeszedł po błyszczących kamieniach, aby podnieść swój miecz. Kopnął coś czubkiem buta, co potoczyło się po ulicy z głośnym brzęknięciem. To była rękojeść jego sztyletu -brakowało ostrza. Włożył miecz do pochwy. W gasnącym świetle kostka bruku połyskiwała mętnawo. Ciała zwierząt, które wspólnie z Cfandem zabili, były już na wpół pożarte. Rozejrzał się wokoło, ale na placu nic się nie poruszało. Podszedł do cembrowiny i nie zatrzymując się wrzucił ciało Cfanda w głąb studni. Po dłuższym czasie usłyszał plusk, ale nie był on głośniejszy, niż gdyby wrzucony został kawałek kamienia. Zapadał zmierzch, tłumiąc ostatnie bursztynowe promienie światła swoim grubym szalem. Długie cienie pokryły już większość ulic, kiedy Ronin stanął w końcu przed porytymi drzwiami domu Bonneduce Ostatniego i oparł swoje zmęczone ciało o ciepłe drewno. Nie pamiętał już, jak tu dotarł. Usłyszał dochodzące z tyłu, zza pleców głośne sapanie. Brzmiało dziwnie znajomo, jakby towarzyszyło mu przez dłuższą chwilę, ale był zbyt wyczerpany, by się odwrócić i rzucić okiem w tamtą stronę. Przez drzwi usłyszał ciche kaszlnięcie Hynda, a potem otworzono mu i runął na ziemię, do stóp Bonneduce Ostatniego. Bonneduce Ostatni schodził po schodach, kiedy usłyszał kaszlnięcie Hynda. W jednej ręce trzymał starą podwójną naramienną torbę. Włożył coś do niej i powiedział: - W ostatniej chwili. Potem przełożył torbę przez oparcie fotela, przeszedł przez pokój z wyraźną skwapliwością a jego ramię, przy każdym kroku krótszej nogi, opadało rytmicznie. Otworzył drzwi wejściowe. Hynd wybiegł na ulicę warcząc, jego szczęki kłapnęły. Wgryzł się w coś, odrywając potężny kawał mięsa. Bonneduce Ostatni usłyszał jęk bólu, kiedy wciągał Ronina do pokoju i umieszczał go w jednym z foteli. Hynd wrócił do domu oblizując się i zatrzasnął drzwi swoim długim nosem. Potem położył się i patrzył, jak mały człowieczek zajmuje się Roninem. Zanim Bonneduce Ostatni zdjął kolczugę Ronina, poczerniałą i zakrwawioną, a potem podarte strzępy bluzy, jego oczy stały się złote i surowe. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się. - Makkony są już wszędzie - powiedział. - Dotarły nawet tutaj. Hynd uniósł głowę i stał teraz przy drzwiach - milczący strażnik. Mały człowieczek wziął do ręki torbę, wyjął tubkę maści i posmarował nią pierś i ramiona Ronina. Przemówił do Hynda: - Kości nie mogą powiedzieć nic więcej. Tylko tyle. Wiedziałem, że ten młody już nie wróci. - Jego dłonie pracowały szybko i pewnie. - Nie mogę sobie pozwolić na współczucie. Kości dobrze o tym wiedzą - w przeciwnym razie chyba bym oszalał. To jest to, co muszę zrobić. Bonneduce Ostatni przyniósł kubek z wodą. Wsypał do środka szczyptę chropowatego, brązowego proszku, a potem napoił Ronina. Nie było to łatwe. Mniej więcej tyle samo płynu spłynęło do gardła, co po brodzie Szermierza. Teraz będzie spać, a jego ciało zostanie uleczone. - Wylał resztę płynu na zimne popioły w kominku. - Obecnie bardzo cierpi. I czekają go dalsze cierpienia. Ale tak musi być. Kiedy opuści go ból, musi ruszyć dalej. To rzekłszy wstał i udał się na zaplecze domu. Kiedy wrócił, trzymał w dłoni

111

niewielki przedmiot z brązowego onyksu i czerwonego nefrytu. Włożył go do swojej torby. - A teraz pozostaje nam zrobić tylko jedno, zanim opuścimy to miasto. - Wyjął coś ze skórzanej torby i trzymał przez chwilę w dłoni, wyczuwając pod palcami materiał, z którego to coś było zrobione. - Tak - powiedział miękko. - To staje się coraz wyraźniejsze, kawałek po kawałku. Położył przedmiot na stole, obok śpiącego Ronina. Obudził się w ciszy - głębokiej i zupełnej. Ale wydawała się dziwnie pusta i przez jakiś czas zastanawiał się, dlaczego. Wiedział, gdzie się znajduje. I nagle zrozumiał -nie słyszał tykania. Uświadomiwszy to sobie, wstał i zawołał. Nikt mu nie odpowiedział. Przeszedł przez pokój i wszedł po schodach. Zdał sobie sprawę, że prawie nie odczuwał już bólu. Pokoje były puste. Na dole również. Nic nie wskazywało, że kiedykolwiek przebywali tu Bonneduce Ostatni czy Hynd. Ponownie zagłębił się w fotelu. Poranne światło, jasne, świeże i nowe, przebijało przez zakurzone, brudne okna. Leniwie śledził jego promienie, wpadające ukośnie do wnętrza pokoju, i jego wzrok padł na rękawicę leżącą na stoliku przy fotelu. Był to jedyny obcy przedmiot w całym domu. Podniósł ją i natychmiast uderzyło go wrażenie jej jednolitości. Była ciężka i prócz szwów na palcach nie było widać żadnych innych - zupełnie jakby połączono boki gwoździami o obciętych główkach i spiłowanych końcach. Nagle w jednej chwili uświadomił sobie dwie rzeczy - po pierwsze, że rękawica pokryta była łuską i po drugie, że miała sześć palców. To niemożliwe, pomyślał zszokowany. Jednak im dłużej się jej przyglądał, tym bardziej upewniał się w swoich przypuszczeniach. Trzymał w dłoni rękawicę wykonaną z łapy stwora, z którym walczyli z Cfandem. Stwora, który zabił Cfanda. Coś rozbłysło mu przed oczami. Przypomniał sobie, jak dotarł na plac, potem cichy plusk ciała i wiedział, że właśnie w tym momencie uczynił krok, po którym nie mogło być już odwrotu. Zrobił to. Nie namyślając się dłużej nałożył rękawicę lewą ręką na prawą i zacisnął palce. Światło sprawiło że łuski zalśniły srebrnawo. Błyszczały, odbijając promienie światła. Potem wyszedł z domu i ruszył wzdłuż łukowanej alejki w drogę powrotną do Własnoziemia i oczekującego nań Borrosa. Wiatr, chłodny i orzeźwiający, omiatał łagodnie jego oblicze.

112

Rozdział 19 Były błyszczące. Wyglądały na wilgotne, ale nieprzejrzyste. Były całym wszechświatem, widząc teraz wszystko i nie widząc nic. Jednak najbardziej uderzyło go to, jak linie strachu wdarły się w jego rysy. I czerwone ślady. Czy to musi dziać się w ten sposób? Stawał się ekspertem, jeżeli chodzi o Śmierć. Stał w świetle lampy w bocznym pokoiku Szamana. Przyszedł tu, by spotkać się z Borrosem, ale go nie znalazł. Spojrzał na ciało leżące na łóżku. Mocno pobrużdżona zmarszczkami twarz, tak przerażona za życia. Schorowane oczy były szkliste. Pomyślał: Co oni ci zrobili, Stahlig? Płomień pojedynczego kaganka zamigotał wskutek przeciągu. Drzwi na korytarz otwarły się i dłoń Ronina instynktownie powędrowała w stronę rękojeści miecza. Naprawdę chciałbym, abyś tego spróbował - rzekł miękko Freidal. Ronin odwrócił się powoli i zobaczył Saardyna Ochrony i trzech Daggamów. Freidal podszedł do ukrytych drzwi i otworzył je. Do środka weszło kolejnych czterech Daggamów. Jego usta wykrzywiły się w krzywym uśmiechu. - No dalej, dalej. Gdzież heroizm, z którego ponoć słyną Szermierze? - W jego miękkim głosie brzmiała nuta triumfu. - Nie wywalczysz sobie drogi przez nasz szereg? Nie zmierzysz się z nami wszystkimi? - Jego zdrowe oko spoglądało nań przenikliwie. - Odbierzcie mu broń - warknął i rozbroili go. Freidal dobrze wybrał miejsce, pomyślał. W tak małym pomieszczeniu trudno o przestrzeń do jakiegokolwiek działania. Zero szans. Twarz Freidala była maską. Jego przetłuszczone włosy błyszczały. Wyglądał na rozluźnionego, prawie szczęśliwego. - Czy choć przez chwilę wydawało ci się, że mógłbyś opuścić Poziomy bez mojej wiedzy? - Widmo uśmiechu zadrgało na jego cienkich, bladych wargach. - Głupi chłopaku! - Cmoknął językiem. - Dostałeś ostrzeżenie. Niestety, zignorowałeś je. A to błąd. - Freidal podszedł o krok bliżej, a Daggamowie stojący po bokach Ronina schwycili go za nadgarstki, pomimo iż nawet się nie poruszył. Saardyn wyciągnął rękę i zdjął Roninowi kolczugę, przyglądając się z uwagą pręgom na jego piersi. - Dokładnie tak, jak przypuszczałem. - Przebiegł palcem po zaognionym ciele. Widzisz, nie byłem w stanie wyciągnąć żadnych informacji od tego przeklętego Maga. Głupiec! Ale to był czysty przypadek. - Roześmiał się; dźwięk był ostry, niepokojący. Wiedziałem, że to zadziała, jeżeli ty i Borros spotkacie się. - Jego palec znajdował się na wysokości pasa Ronina. - A co to takiego? Schwycił Ronina za prawe ramię i stojący po tej stronie Daggam puścił jego rękę. Uniósł w górę jego dłoń i przedramię. Rękawica zalśniła srebrzyście. Freidal zdjął ją z dłoni Ronina i zaczął oglądać. - Czy to może być to? Co miałeś znaleźć na Dole? Po co on cię tam posłał? Uniósł wzrok, spoglądając na twarz Ronina i rzekł ostro. - Po to? - Jego sztuczne oko zabłysło. - To się zaczęło, wiesz, walka o władzę. Ronin pomyślał o Nirrenie. Gdzie jest teraz? Przed wyprawą nie był go w stanie

113

odnaleźć, a teraz tego żałował. Ale, powiedział sobie w duchu, skąd miałem wiedzieć, że to się zacznie tak szybko? Czy to, co wiedziałem na temat projektu Borrosa, pomogło mu choć trochę? Nie sposób było teraz tego stwierdzić. Freidal schwycił go za łokieć i obrócił. - Nie umarł w pokoju. Próbował cię chronić, ale strach przemógł go w końcu. Pomógł nam. Ronin przypomniał sobie jego podekscytowanie, jego ostrzeżenie. - Jak się teraz czujesz? I widzisz, czym on jest teraz. Kawałem cuchnącego, gnijącego mięsa. Jego nozdrza rozszerzyły się i delikatnie pociągnął nosem. - Martwe istoty mnie mierżą. Ale Stahlig znalazł się tu nie bez powodu. Nawet taki głupi chłopak jak ty jest w stanie to pojąć. Odwrócił Ronina ostrym szarpnięciem i skinął na dwóch Daggamów, którzy natychmiast wynieśli zwłoki. Freidal miętosił w dłoni łuskowatą rękawicę. - Bądź mądry. Jeżeli nie interesuje cię władza, to miej chociaż wzgląd na swoje życie. - Dotknął lodowatą dłonią piersi Ronina. - Szkoda byłoby zniszczyć to ciało. Trzepnął rękawicą o bok nogi. - Czy Maszyna może funkcjonować? Nagle w ciemnościach Sali Chirurgicznej zrobiło się jakieś poruszenie. Freidal drgał, jakby zupełnie zapomniał, że za tymi ścianami, oprócz wydarzeń, jakie się tu rozegrały, Własnoziemie żyło nadal własnym życiem. Odwrócił głowę, podobnie jak Ronin. Zobaczyli trzech mężczyzn w obcisłych bryczesach i jasnobrązowych bluzach bez rękawów, którzy bezceremonialnie przeszli obok Daggamów - Strażnicy Ochrony właśnie powrócili, pozbywszy się ciała Szamana. Pierwszy z mężczyzn był szczupły, miał rumiane policzki i pełne usta. Na jego piersi tuż nad sercem i na biodrze połyskiwały sztylety z drogimi kamieniami w rękojeściach. - Saardynie - zaczał uprzejmie. - Vossie - rzekł lodowatym tonem Freidal. - Co ma znaczyć owo wtargnięcie? Voss zobaczył Ronina. - A, tu jesteś! Wszyscy bardzo się o ciebie martwiliśmy. - Na jego ustach wykwitł zwycięski uśmiech. - Nie ma, jak sądzę, nic gorszego, niż być przesłuchiwanym przez Ochronę! Zdrowe oko Freidala zabłysło w oczodole, a mięśnie jego policzka napięły się spazmatycznie. - To zachowanie jest niewybaczalne! Bakka! Turis! Wyprowadźcie stąd natychmiast tych ludzi! Chondryn uniósł rękę w górę. - Chwileczkę, Saardynie. Salamandra życzy sobie zobaczyć się z Roninem. Bardzo się o niego niepokoił. Zastanawiał się, gdzie też mógł się podziewać. Wiecie, chodzi o jego bezpieczeństwo... Na policzkach Freidala zapłonęły rumieńce. - Co ty mówisz? - Cały aż się trząsł z tłumionej w sobie wściekłości. - Postradałeś zmysły? Ta sprawa leży wyłącznie w kompetencjach Ochrony. Voss uśmiechnął się lodowato. - Nie. Obawiam się, że jesteście w błędzie.

114

Zdrowe oko błysnęło w stronę Chondryna, po czym Freidal obrócił się gwałtownie, wykonując kantem dłoni ostry, tnący ruch z góry na dół. - No to go sobie weźcie - rzucił oschle i zabierajcie się stąd! Voss skinął na jednego ze swoich ludzi, który odebrał od Daggama broń Ronina. Potem podszedł do Freidala i rzekł: - On będzie chciał również i tego. Zdjął z dłoni Saardyna rękawicę, a następnie cała czwórka wyszła z pomieszczenia. Kobieta o płaskiej twarzy zniknęła. Jej miejsce zajął Szermierz. Przeszli przez wewnętrzne podwójne drzwi i poszli wzdłuż korytarza. W końcu Szermierz niosący broń Ronina podał ją Vossowi, po czym on i jego towarzysz wyszli przez drzwi po prawej stronie. Voss otworzył wrota znajdujące się po przeciwnej stronie i wprowadził Ronina do oświetlonego lampami pomieszczenia o niskim sklepieniu. Nie było tu górnych świateł. Ściany były ciemne i nagie. Po drugiej stronie pokoju znajdowały się drugie drzwi. Pośrodku pokoju stało jedno krzesło. Voss skinął na Ronina, nakazując mu usiąść. Ronin wzruszył ramionami. Nie miał złudzeń co do tego, dlaczego się tu znalazł. Widział zbyt wiele; zbyt wielu ludzi zniknęło. Ostry zapach goździków stanowił zapowiedź pojawienia się gospodarza. Nie usłyszał odgłosu otwieranych drzwi. Salamandra stanął nad Roninem. Nosił czarną koszulę, bryczesy i lśniące, długie do ud buty. W świetle błysnęła droga kamizelka z czerwonego złota. Salamandra miał na sobie szeroki, karmazynowy, skórzany pas, z którego zwieszała się pochwa z mieczem. Pod szyją miał broszę z jaszczurką z rubinu. Voss, opierając się na mieczu Ronina, wręczył Salamandrze rękawicę. Olbrzymi mężczyzna chrząknął, obracając ją w swoich wielkich dłoniach. - A więc? Voss wzruszył ramionami. - Najwyraźniej przyniósł to z Dołu. Salamandra spojrzał na Ronina. - Jak daleko udało ci się dotrzeć? - Aż na sam Dół. Przeniósł wzrok na Vossa. - Nic dziwnego, że Freidal był zaintrygowany. Ronin usłyszał za sobą cichy dźwięk, jakby ktoś wślizgnął się do pokoju, ale Salamandra nie obrócił się i nie mógł odwrócić się na krześle. Może to nie było nic ważnego. - Mój drogi chłopcze, mam nadzieję, iż doceniasz tę drobną przysługę, jaką ci wyświadczyłem. Freidal może być naprawdę bardzo nieprzyjemny, kiedy mu na tym zależy. Ronin wpatrywał się w czarne jak węgle oczy. - Zauważyłem to. Zabił Szamana. - Och? - Brwi Salamandry uniosły się. - Cóż za szkoda. Długo go znałeś? - Rozłożył ręce. - Naprawdę bardzo mi przykro. - Przypuszczam, że Maga również. - Och, raczej nie. Nie pozwoliłby sobie na to. Raczej nie. Borros jest nazbyt cenny. Został przeniesiony parę Poziomów niżej. Oczywiście nadal przebywa w areszcie. - Nie zdawałem sobie sprawy, że wiesz o nim tak wiele. - Och, rozumiem. - Salamandra zasępił się. - To było nierozważne z mojej strony. Wzruszył ramionami. - Jednak mam nadzieję, iż mogę cię uważać za swego przyjaciela, sprzymierzeńca... - Jesteś równie beznadziejny jak on....

115

- Nie sądzę, mój chłopcze. Po prostu uważam, że powinieneś wrócić tam, dokąd przynależysz. Tu zawsze było dla ciebie miejsce. Voss poruszył się nieznacznie, a Ronin powiedział: - Miałbym zostać twoim Chondrynem? Masz już jednego. W każdym razie, już przez to przeszliśmy. A co, jeśli powtórnie bym ci odmówił? Wyraz twarzy Salamandry zmienił się. Jego oczy zaczęły się żarzyć wewnętrznym ogniem, kiedy wymierzył Roninowi siarczysty policzek. - Ty beznadziejny głupcze! Chcę dać ci wszystko, a ty na mnie plujesz! Czy wydaje ci się, że mógłbym o tym zapomnieć? - Prawdę mówiąc myślałem, że mnie zrozumiesz... - Ależ zrozumiałem! Szkoliłem cię, abyś stał się najpotężniejszą maszyną bojową w całym Własnoziemiu. Potrafiłem dostrzec uzdolnienia, jakie miałeś w sobie. Potrzeba mistrza, aby zdołał je wydobyć, ukształtować i sprawić, by rozkwitły. Instruktor nigdy by tego nie dokonał. - Mówisz to tak, jakby to wszystko było wyłącznie twoją zasługą. - Bo było! To ja cię stworzyłem. Stałeś się dzięki mojej obróbce tym, czym chciałem, abyś się stał. - Niezupełnie. Salamandra najeżył się, ale jego głos był miękki jak jedwab. - Szkoliłem cię na swego Chondryna - chciałem, abyś stał się niepokonanym wojownikiem. Uważasz, że po co traciłem czas na wybieranie chłopców i uczenie ich? Miałem po temu powód. Powód przede wszystkim. A jaka była twoja odpowiedź? Za opiekę i troskę z mojej strony odpłaciłeś mi zniewagą. - To nie była... - Milcz! - ryknął Salamandra. Jego twarz poczerwieniała z wściekłości. Olbrzymie cielsko górowało nad Roninem. Stanowiło namacalną groźbę śmierci. - Nie próbuj rzekł cichym, lodowatym tonem - mówić mi po raz kolejny tego, co już wiem. - Pochylił się do przodu i Ronin poczuł, że Voss znalazł się bardzo blisko niego, tuż obok, poza zasięgiem jego wzroku. - Powinienem był to przewidzieć. Brakowało ci inicjatywy. Wszystko przychodziło ci z taką łatwością. Nigdy nie uważałeś za ważne procesów umysłowych. To błąd. Fatalny błąd. Oczy uporczywie wpatrujące się w Ronina były błyszczące i rozpalone gorączką. Teraz Voss ma inicjatywę. On... wyeliminował dwóch moich Adeptów, aby zostać Chondrynem. Roześmiał się - był to krótki, dziwny dźwięk. - Nie wymieniłbym go na ciebie. - Cóż za próżność! - Wyprostował się i przez chwilę, nim powrócił wzrokiem do Ronina, patrzył w przestrzeń, ponad jego głowę. - A teraz zobaczymy, ile czasu zajmie ci powiedzenie tego, co chcę wiedzieć. - Dał znak Yossowi. - Przynieś... W tej samej chwili drzwi do korytarza otwarły się z trzaskiem i do pokoju wpadł zdyszany Szermierz. Salamandra uniósł wzrok. - Mag - rzekł Szermierz - wymknął się Ochronie. Salamandra ponownie odwrócił wzrok i Ronin usłyszał delikatny szelest. Odgłos poruszenia. - Och, ten dureń! - Salamandra spojrzał na Vossa i rzucił mu rękawicę. - Wiesz, co masz robić. - Okręcił się na pięcie i wyszedł wraz z Szermierzem z pokoju. - Wstawaj - rzucił lodowatym tonem Voss. - Wcisnął rękawicę za skórzany pas. Wstał, a potem wyszedł wraz z Vossem przez te same drzwi, którymi tu weszli. W

116

wewnętrznym pokoju znajdowało się sześciu ludzi - dwóch trzymało straż przy podwójnych odrzwiach wiodących na korytarz i Ronin pomyślał: Przynajmniej raz Freidal powiedział prawdę - to się zaczęło. Wyszli na korytarz i Voss nakazał mu, aby skręcił w prawo. Usłyszał dochodzący z oddali hałas, tupot butów, brzęk metalu, sporadyczne okrzyki. Poczuł, jak czubek sztyletu Vossa wpija mu się w plecy. - Dokąd idziemy? - zapytał Ronin. - Chyba nie sądzisz, że ci odpowiem. Ronin wzruszył ramionami. - Jak mogłeś to zrobić? Ronin odwrócił głowę i poczuł na szyi ukąszenie chłodnego metalu. - Co? - Odejść od niego. - Jestem, czym jestem. - Ha! A więc on MA RACJĘ! Rzeczywiście jesteś głupcem! Czy nie zdawałeś sobie sprawy, że masz wobec niego pewne zobowiązania? Ronin nie odpowiedział. - Prawie moralny obowiązek... Mało brakowało, a przeoczyłby to. Srebrzysta otoczka cienia przy ścianie, za załomem korytarza w oddali. Nie sądził, aby Voss zdołał to zauważyć. Utrzymywał równy krok. Pomyślał: Należy wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Najbardziej odsłonięty jest właśnie tu, w korytarzu. Kiedy dotrzemy do miejsca przeznaczenia, moje szansę znacznie się zmniejszą. I wtedy przypomniał sobie świst powietrza, złowieszczy i gorący, oraz zabójczą celność rzutów Vossa. Odgłos ciskanych sztyletów, zagłuszający śpiew ptaków. Przed nimi, ukryty w cieniu, znajdował się jakiś człowiek, ale Voss nadal go nie zauważał. Musi przywierać plecami do ściany, pomyślał Ronin. - Jesteś mu winien życie - rzekł Voss. -I całą swoją lojalność. Postać oderwała się od ściany, a Ronin rzucił się na ziemię i przetoczył w prawo. Podrywając się odruchowo uniósł prawe ramię, by osłonić się przed spodziewanym rzutem sztyletu. Voss jednak w ogóle nie patrzył w jego stronę. Nieruchomy, z wyrazem szoku na twarzy, spoglądał na stojącą przed nim postać. Ronin poczuł adrenalinę zalewającą jego ciało. - Nirren! Nirren stał na wprost Vossa, trzymając przed sobą w obu dłoniach długi, lśniący miecz. Voss drgnął, jakby ocknął się z odrętwienia, - Co robisz tak daleko na Górze? Nirren uśmiechnął się - jego wargi były mocno zaciśnięte. - Dokąd zabierasz Ronina? - To nie twój interes. Z drogi! - A jeżeli on nie chce ci towarzyszyć? - On nie ma tu nic do gadania. - A ja twierdzę, że ma. Dłonie Vossa zmieniły się w bezkształtną plamę, ale jednocześnie i Nirren wykonał zwrot, niczym tancerz, wysuwając mocno do przodu jedną nogę i przyjmując bardzo niską pozycję. Rozległ się świst miecza tnącego powietrze. Na twarzy Vossa wykwit! grymas zdziwienia. Wciąż jeszcze patrzył na sztylet, z drogim kamieniem w rękojeści, tkwiący w przeciwległej ścianie, na wysokości głowy tamtego, kiedy ostrze rozpłatało

117



r

mu pierś. Jeszcze przez chwilę trzymał się na nogach, a strumień gorącej krwi zalewał miecz tkwiący w dłoniach Nirrena. Potem jego prawa dłoń drgnęła, jeden jedyny raz, kiedy Nirren wyrwał miecz z rany. Chondryn osunął się na ziemię jak zmięta szmata. Nirren dotknął jego twarzy czubkiem buta i głowa tamtego obróciła się miękko. Potem odwrócił się w stronę Ronina z uśmiechem. - Szkoda. Bardzo chciałem zobaczyć, jak ty byś się nim zajął. A gdzie ty się podziewałeś? Cfand również zniknął. Ronin podszedł do trupa Vossa i zabrał swoją broń. Wyjął również zza jego pasa łuskowatą rękawicę. - Odbyłem wyprawę na Dolne Poziomy ... dla Maga ... - A więc udało ci się tam dotrzeć! - Tak. I mam ci wiele do powiedzenia - stwierdził Ronin, przypasując pochwę z mieczem. Ruszyli w stronę najbliższych schodów. - Ale najpierw muszę odnaleźć Maga. Uciekł Freidalowi. Nirren pokiwał głową. - W porządku. A ja jestem na tropie tego Szczura. Wydaje mi się, że wiem, kto to jest, choć to może wydawać się zbyt fantastyczne ... Ronin nie pozwolił mu dokończyć. - Fantastyczne, to słowo w pełni odpowiada temu, czego się właśnie dowiedziałem. Mag ma rację - nie jesteśmy sami na tej planecie... - Co? Obaj jednocześnie zauważyli srebrzysty błysk, ale było już za późno. Nirren otworzył szeroko usta i instynktownie uniósł obie ręce do góry. Z przeciętej szyi trysnął strumień krwi. Nirren zachwiał się do tyłu i upadł niezdarnie na ziemię. Ronin wypadł na schody, ale echo biegnących stóp i podniesionych głosów, dobiegające z Góry i z Dołu, sprawiło, iż nie sposób było określić, w którą stronę uciekł skrytobójca. Wrócił do korytarza i ukląkł obok Nirrena. Przód jego bluzy bez rękawów przesiąkł już krwią. Oderwał kawałek jego koszuli i wyjął sztylet z szyi - palce Ronina dotykające rękojeści z drogim kamieniem były lodowate. Przyłożył strzęp materiału do rany. Biała tkanina zabarwiła się krwią. Oczy Nirrena były nadal żywe i przepełnione inteligencją. Ronin spodziewał się, że tamten spyta go o projekt Maga. Zamiast tego usłyszał jednak: - Co się stało z Cfandem? Ty przecież wiesz. W oczach Ronina pojawił się wyraz bólu. - Zabrałem go ze sobą. Myślałem, że ze swoją wiedzą na temat Glifów mógłby okazać się pomocny. - I pomógł ci? - Oddech Nirrena był ciężki, jakby jego ciało próbowało zwalczyć szok. - Tak - Ronin spojrzał mu w oczy. - Został zabity. On... Ciało Nirrena zadrżało. Materiał przy jego szyi był teraz całkiem szkarłatny. Schwycił Ronina za ramiona, a w jego oczach pojawił się tajemniczy smutek, którego Ronin nie był w stanie pojąć. - Szczur - wykrztusił z trudem. - Teraz jestem pewny, sztylet, idź na Górę po tym jak... Głowa mu opadła i Ronin podtrzymał ją. - Ostatni raz idź na samą Górę... Próbował się roześmiać, ale zamiast tego zakrztusił się. Światło w jego oczach

118

przygasało. Teraz jego oczy były nieprzejrzyste, jak kamienie. - Tylko pomyśl - zespół - co za zespół. - Jego oczy zamknęły się, jakby wskutek zmęczenia. - Teraz wszystko przepadło... przykro mi, Roninie. A potem krew, którą powstrzymywał resztką sił, buchnęła mu z ust.

119

Rozdział 20 W górę, w górę, stale w górę. Ciemność przemykała obok niego, a hałas płynący z dołu cichł, ale miał wrażenie, że silny wiatr szumi mu w uszach i słyszał ponownie szept Nirrena, tym razem w myślach: „Teraz wszystko przepadło ..." Wiedział, że tamten miał rację. Świat rozpłynął się, a on unosił się w ciemności, nie podążając w żadnym konkretnym kierunku. Ale jego nogi tego nie rozumiały. Pracowały bez wytchnienia, wynosząc go coraz bardziej ku Górze. Idź na Górę, powiedział Nirren i Ronin wiedział, że to zrobi - czuł żar płonący głęboko w swym wnętrzu, nienawiść pulsująca i narastającą niczym tajemny ogień podsycany przez ostatnie wydarzenia. To pewne, że to Szczur zabił Nirrena, który zbyt ostro dał mu się we znaki. Chondryn był na jego tropie i zbliżył się niebezpiecznie blisko. Zbyt blisko. Bliżej niż mu się wydawało. Jego płuca pracowały z wysiłkiem, kiedy pokonywał kolejne Poziomy Własnoziemia. W górę - cały czas w górę. Raz spuścił wzrok i spoglądając na swoje dłonie zauważył, że nałożył srebrzystą rękawicę i ściskał w dłoni sztylet, którym zabito Chondryna. Drogie kamienie na rękojeści? I wtedy przypomniał sobie o Borrosie. Uciekł - ale dokąd? Z całą pewnością zmierzał ku powierzchni. Wspinał się po schodach, aż do samego końca. Wreszcie dotarł do jasnego korytarza pomalowanego na żółto. Podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Kurz widniał również na ścianach. Spojrzał w dół. Dostrzegł wyraźne ślady stóp. Były to jednak ślady więcej niż jednej osoby. Przebiegł wzdłuż korytarza - stopniowo barwa ścian pogłębiała się. Nie było tu żadnych drzwi. Kiedy biegł, miał wrażenie, że tkwiąca w nim nienawiść zmienia się w żywą istotę. Korytarz kończył się; w tym miejscu, które stanowiło swoisty wierzchołek Własnoziemia, nie opisywał już pełnego kręgu. Stanął przed czarną płytą wrót windy. Dźgnął palcami czarną kulę i drzwi otwarły się szeroko. Wszedł do środka. W górę, cały czas w górę. W windzie znajdowała się tylko jedna kula, toteż nacisnął ją. Kabina zaczęła się wznosić. Oczy jak kamienie. „Przykro mi, Roninie" - powiedział umierający. Co to miało znaczyć? To mnie jest przykro, Nirrenie. Ale kiedy przychodzi śmierć, już nic nie można ... Winda stanęła się i drzwi rozsunęły się. Nad nim znajdowała się powierzchnia planety - była już tak blisko. Może zaledwie o parę kroków? Wszedł do rozpościerającego się przed nim pomieszczenia. Miało kształt elipsy i było pomalowane na czerwono. Pośrodku wznosiła się czarna platforma, z której pionowa, metalowa drabinka prowadziła do okrągłego otworu w suficie. Niskie drzwiczki w solidnej platformie były otwarte i zobaczył coś, co wyglądało jak skrzętnie ułożony stos ubrań. Jeden ze stosów był przewrócony. Coś zaświtało mu w głowie. Borros ... Cichy świst, delikatny jak muśnięcie ucha piórkiem, przeciął powietrze. Ronin dobył miecza i odwrócił się. Sztylet miał zatknięty za pas. Miecz trafił w ostrze jego broni i ześlizgnąwszy się po nim, z potężną siłą uderzył w gardę. Łagodny, zwodniczy ruch nadgarstka i rozbrojenie zostało zakończone. Ronin spojrzał na swego przeciwnika i przeżył coś w rodzaju szoku. Krew zatętniła mu w skroniach i przez moment jego oczy zaszły mgłą. Stała przed nim w legginsach i jasnobrązowej bluzie bez rękawów. Cienki, skórzany pas z pochwą z czerwonej skóry, która zwieszała się pomiędzy jej piersiami, przecinał na skos jej tułów.

120

Stała przed nim w ukośnej pozycji walki, z rozstawionymi szeroko nogami, ugiętymi w kolanach, zwrócona bokiem do przeciwnika. W bladych dłoniach dzierżyła miecz, tej samej długości, co miecz Ronina. Czarna kaskada włosów spływała do tyłu i była przewiązana złotą wstążką. Przypominały hełm. Stała przed nim, a na jej czole lśniły drobne kropelki potu. Jej oczy były nienaturalnie ożywione, a źrenice rozszerzone tak, że zdawały się pochłaniać całe tęczówki. Uśmiechnęła się, ale jej uśmiech był lodowaty. Jej białe, równe zęby błysnęły drapieżnie. Sprawiała wrażenie zabójczo niebezpiecznej. - K'reen - wyszeptał. Roześmiała się. Krótko, ostro i chrapliwie. - Jakże czekałam na tę chwilę! - powiedziała zduszonym głosem. Wykonała cięcie sparował je instynktownie. Miał wrażenie, jakby nagle podłoga pod jego stopami zmieniła się w płynną breję. Zaczął się w niej pogrążać. Nie był w stanie się poruszyć. Nie potrafił oderwać od niej oczu. Krążyła wokół niego i przesuwali się po posadzce jak para tancerzy wykonująca wolny taniec w rytm metalicznej muzyki. Zaatakowała ponownie i raz jeszcze sparował jej uderzenie. - Szermierz - powiedział cicho. - Czy to możliwe? - Chodź - mruknęła ochryple. - Chodź i przekonaj się. - Cięła raz po raz, zmuszając go do zrobienia wykroku i kiedy zbliżył się do niej, w jej oczach rozbłysły iskierki triumfu. Spojrzał na nią i nagle wszystko zrozumiał. Bo teraz nie wydawała mu się piękna czy ładna - nie pasowało do niej żadne z określeń, jakie zwykle mu się z nią kojarzyły. W jego oczach wydawała się naga, odarta z całej swej kobiecości. Była jednocześnie czymś więcej i czymś mniej niż kiedyś - okrojona, naostrzona i przetworzona. Była czymś elementarnym. Metal brzęknął o metal. - To właśnie to, czym jestem! - rzuciła wściekle. - Nie tym, kim chciałeś, abym była. Salamandra dostrzegł drzemiące we mnie możliwości - wiedział, że mogę być świetnym Szermierzem. Nie obawiał się złamać Tradycji. Przez całe lata pracowaliśmy potajemnie, żeby inni Saardyni nie zaczęli czegoś podejrzewać i nie zabronili mu tego. Przeszli po obwodzie elipsy - ona nacierała, on się cofał. K'reen przez cały czas uderzała - sprawdzała, testowała, sondowała. - Dlaczego? - zapytał Ronin. - Dlaczego cię szkolił? Uśmiechnęła się chłodno: - Element gromadzenia władzy. W tej samej chwili na jej twarzy pojawił się szyderczy grymas. - Coś, o czym ty nie masz zielonego pojęcia. Nie wiedział czemu, ale nie sądził, aby to była prawda. Powód przede wszystkim -usłyszał w myślach głos Salamandry. Chciał kontynuować ten temat, ale ona zaczęła z innej beczki. - Mogłeś być jego Chondrynem - syknęła, tnąc raz za razem. - Mogłeś być z nim, kiedy ja się zjawiłam. On zetknąłby nas ze sobą, a wówczas razem moglibyśmy osiągnąć wszystko! Poczuł jakąś dziwną, wewnętrzną sensację i spojrzał na zabójczy błysk w jej oczach, pot ściekający po policzkach, piersi unoszące się rytmicznie. I dostrzegł to, czego wcześniej nie chciał zauważyć - sztylet z drogim kamieniem w rękojeści zwisający pomiędzy jej piersiami. A później przeniósł wzrok do jej boku i zobaczył tkwiącą u pasa pustą pochwę z czerwonej skóry.

121

- To byłaś ty - wyszeptał. - Ty jesteś Szczurem. Ty zabiłaś Nirrena. Był naszym przyjacielem. Pokręciła głową przecząco. - Wrogiem - stwierdziła. - Był wrogiem. Tak samo jak ty teraz jesteś wrogiem. - Ale to przecież bezsensowne ... - Odwróciłeś się od niego. Po tym, jak cię uczył i trenował, ty nie chciałeś mu służyć. I teraz też odmówiłeś mu pomocy. Nadal cofał się pod naporem jej ciosów. - Nie służę nikomu - rzekł cicho. - To jedyne, czego jeszcze jestem pewny. - A potem, jakby dopiero wtedy zrozumiał znaczenie wypowiadanych przez nią słów, powiedział: - To ty byłaś w tym pokoju, za moimi plecami. - Tak! - syknęła. - Byłam gotowa cię objąć, gdybyś się do nas przyłączył. Zamachnęła się mieczem. - Dał ci szansę, abyś odpłacił mu za swoją zniewagę. A ty z niego zakpiłeś. Gdzie się podziała kobieta, którą kochał? Kiedy ją utracił? Czy kiedykolwiek mogła darzyć go miłością? Wiedział, że kiedyś żywiła względem niego szczególnie gorące uczucia. I były one bez wątpienia szczere. Winy za to, co się stało, doszukiwał się w sobie. To oczywiste, że dostrzegał jej drugie oblicze, wystarczyło się po prostu uważniej przyjrzeć. Jednak zbyt często się od niej odwracał, a to, o czym wiedział, podobnie jak jej trening oraz cel, jaki wyznaczył jej Salamandra, stały się czynnikami, które koniec końców doprowadziły do tej konfrontacji. - Ale Nirren... - Udało mu się mnie opóźnić - wtrąciła. - Nie spodziewałam się, że tak się do mnie zbliży. Ronin otarł pot z czoła i zatrzymał się. Teraz bronił się, stojąc w jednym miejscu. Ich miecze zderzały się, krzesząc snopy iskier. Ta zwłoka drogo mnie kosztowała - powiedziała z goryczą. - Stary był szybszy, niż przypuszczałam. Minimalnie, ale jednak mnie wyprzedził. - Chcesz przez to powiedzieć, że Borros jest teraz na powierzchni? - No i co z tego? Co ci to daje? On już niedługo zdechnie. Zamarznie i zostanie pogrzebany pod śniegiem. Jakaś jego część reagowała prawidłowo i wiedział, co musi zrobić. Pokręcił głową. - Mylisz się. On przeżyje. A ja pójdę jego śladem. I pomyślał: Ale ona przecież zabiła Nirrena. Śmierć przyjaciela musi zostać pomszczona. Nie służę nikomu. Pot ściekał mu po karku i poczuł zimny dreszcz na plecach. Znów usłyszał w myślach: „Przykro mi, Roninie". Skrzywiła się i jej zęby zalśniły jak kły małego drapieżnika. - O, nie - powiedziała. - To miejsce stanie się twoim grobem. I rzuciła się na niego, zadając cios z całej siły; cięcie sprawiło, że stracił równowagę - było niezwykle silne - i dopiero wtedy zdał sobie sprawę z jej potwornej przebiegłości. Nie doceniał jej - i to był błąd. Ostrza ich mieczy skrzyżowały się i powtórnie skręcił z całej siły nadgarstek. Ona jednak skontrowała i ostrza zetknęły się pod niezwykłym kątem. Nagle jej miecz pękł, a uwolniona siła odbiła jego ostrze w bok. Sięgnęła do pochwy zwisającej pomiędzy piersiami i wyjęła sztylet. Jego dłoń zacisnęła się na siostrzanej rękojeści i wysunęła nieco do przodu. To jest to, czego ona chce - uświadomił sobie nagle. Jest bardziej wprawiona w posługiwaniu się krótszą bronią.

122

Krążyli wokół siebie w niewielkim pomieszczeniu, oszacowując dystans i przygotowując się do walki na sztylety. Pragnął, aby w jego myślach mógł zapanować spokój, ale, przynajmniej na razie, płynął w nich nieprzerwany potok ulotnych, sprzecznych odczuć i emocji. Być może dostrzegła wyraz zakłopotania w jego oczach i właśnie dlatego nieoczekiwanie rzuciła się na niego. Zwarli się i runąwszy na podłogę zaczęli przetaczać się po niej, to w prawo, to w lewo. Dłoń Ronina zaciskała się na nadgarstku dziewczyny. Jej gorący, zdyszany oddech omiatał mu twarz i czuł jej zapach, kiedy ich nogi splotły się, a ciała przywarły do siebie z całej siły. Pojękiwali z cicha, przez cały czas mocując się i walcząc o uzyskanie przewagi. Każde z nich chciało zdobyć lepszą pozycję. Spojrzał jej w oczy. Były wielkie i głębokie. Miał wrażenie, że coś się w nich poruszało. Pomyślał o tym, co zrobiła, o tym, czego chciała i czuł, że ponownie odzywa się w nim okrutna nienawiść. Starał się stłumić wszelkie inne emocje. Jej zagadkowe oczy wpatrywały się w niego i nie wiedział, czy dostrzegał w nich nienawiść czy pożądanie. Czuł na sobie jej pot i ciepło. Długie włosy smagały go po twarzy. Jej ciało było jednocześnie twarde i miękkie, kiedy wiła się w jego uścisku. - Zabiję cię - wysyczała. - Zabiję cię. Jej udo było zakleszczone pomiędzy jego nogami. Przywarła do niego jeszcze mocniej i drugą nogą opasała go tak, że łydką dotykała jego pośladków. Poczuł narastające podniecenie - wzlatywał jak ptak na coraz silniejszych prądach powietrza. Jej głos był cichy i ochrypły, kiedy powtórzyła. - Chcę cię zabić. - Ale zabrzmiało to prawie jak jęk. Ich ciała przywierały do siebie coraz mocniej. Czuł nacisk jej piersi na swoim torsie. Coś wyrżnęło go w tył głowy i czerwona mgiełka przesłoniła mu oczy. Poczuł ostry, przejmujący ból. Rąbnął o platformę stanowiącą centrum owalnego pomieszczenia i zebrało mu się na mdłości. Był oszołomiony, ale wciąż zaciskał dłoń na nadgarstku K'reen - jednak dziewczyna, szarpnąwszy z całej siły, zdołała uwolnić rękę i ostrze sztyletu rozbłysło pulsując w żółtawym świetle. Dyszała przez otwarte usta - jej wargi rozchyliły się, ukazując perłowe zęby, a uda zacisnęły się konwulsyjnie wokół jego ciała, kiedy na nim usiadła. Tak bardzo chciał ją przytulić i ułożyć się obok niej. Potrząsnął głową, ale wcale mu w niej nie przejaśniało. Zaczęła drżeć. - Zabiję cię - wydyszała. - Zabiję cię. I z pewnym wysiłkiem zdołała powstrzymać opadanie powiek. Palcami białymi jak kość ujęła mocno sztylet i jęknąwszy z cicha, dźgnęła z całej siły, mierząc w jego odsłonięte gardło. Czuł na sobie jej przyciskającą go miednicę i uniósłszy wzrok zauważył, że K'reen miała załzawione oczy. Kątem oka dostrzegł morderczy błysk na opadającym ostrzu i zdziwił się, że nadal czuł, jak jej krocze ociera się o jego podbrzusze. Miał wrażenie, że potworny żar zaczyna go dusić i instynktownie uniósł do góry rękę. Na próżno. Tak samo jak Nirren, pomyślał. Czubek sztyletu trafił go w otwartą dłoń. To była ta dłoń, na której nosił rękawicę. Ostry koniec sztyletu trafił w łuski i ześlizgnął się po nich, nie czyniąc Roninowi najmniejszej krzywdy. Znajdujące się pod skórzaną powłoką ciało nawet nie poczuło uderzenia. Powtórnie potrząsnął głową i wyciągnął rękę w stronę mknącego na ukos

123

ostrza, rozpaczliwie próbując je pochwycić. Jednak dziewczyna trzymała teraz rękojeść sztyletu w obu dłoniach, a poza tym, w przeciwieństwie do niego, mogła wykonywać zamaszyste ruchy i włożyła całą swoją siłę w zadawany cios. Lśniący nóż osuwał się coraz niżej. Ostrze rozorało Roninowi skórę na szyi. Trysnęła krew. Jednak Ronin miał już teraz wolną lewą rękę i przesuwał ją po podłodze, dopóki nie odnalazł rękojeści upuszczonego przez siebie sztyletu. Jego działanie było teraz w pełni instynktowne, bez jakichkolwiek przemyśleń. Błyskawicznym ruchem wsunął dłoń pomiędzy ich ciała - ostrze sztyletu K'reen drżało teraz tuż nad jego gardłem - i wbił swój sztylet aż po rękojeść w brzuch dziewczyny. Jej oczy otwarły się tak szeroko, że widać było spory fragment białek okalających tęczówki; jęknęła ochryple - był to krótki, gardłowy dźwięk, który zmroził jego ciało do szpiku kości. Poczuł pulsowanie krwi pod oczami i szarpnął ostro rękojeść noża, rozpruwając K'reen cały brzuch aż do zagłębienia pomiędzy piersiami. Głowa dziewczyny opadła gwałtownie, jakby ktoś uderzył ją z całej siły w kark i jej usta, ciepłe i miękkie, zetknęły się z wargami Ronina. Poczuł, że pomiędzy nimi rozlewa się coraz szersza kałuża gorącej wilgoci i konwulsyjnym ruchem zwalił K'reen z siebie, a potem, z trudem chwytając powietrze, podniósł się chwiejnie na nogi. Leżała na plecach - jej oczy nadal były szeroko otwarte i szkliste. Ozdobiona drogim kamieniem rękojeść sztyletu wystawała okrutnie z zagłębienia pomiędzy jej piersiami, a światło odbijało się ostrymi refleksami we krwi, jaka pokrywała jej ciało. - Co ja zrobiłem? - zapytał sam siebie, patrząc na trupa dziewczyny. - Teraz wszystko przepadło. Te słowa rozbrzmiewały bez końca w jego myślach. Fale czerni zdawały się wzbierać, gotowe go pochłonąć, ale zdołał je przezwyciężyć. Na uginających się nogach podszedł do miejsca, gdzie upuścił swój miecz i podniósłszy go, włożył do pochwy. Potem powrócił do platformy i sięgnął do wnętrza otwartej metalowej szafki. Rozłożył ułożony w kostkę materiał. Był on srebrzysty, nieco opalizujący i bardzo lekki. Był to jakiś obcisły strój, przypominający kombinezon. Wydawało mu się, iż znał jego przeznaczenie. Szybko zdjął swe podarte odzienie i nałożył kombinezon. Tak jak podejrzewał, był ściśle dopasowany i bardzo ciepły. Widocznie zatrzymuje całe ciepło ciała, pomyślał. Kieszenie po bokach były powypychane małymi, szczelnie zamkniętymi paczuszkami. Żywność. Przypiął pas z bronią. Nagle usłyszał jakiś dźwięk i odwrócił się błyskawicznie, dobywając miecza. Drzwi windy otwarły się z sykiem i poczuł ostry zapach goździków. Napiął mięśnie. W mrocznym wnętrzu windy coś się poruszyło i nagle w drzwiach pojawiła się ubrana od stóp do głów na czarno postać Salamandry. Jego oczy o półprzymkniętych powiekach lustrowały wnętrze owalnego pomieszczenia. - Przybyłeś osobiście, aby mnie powstrzymać? - spytał z ironią w głosie Ronin. Refleks światła odbił się od końca jego długiego miecza. Salamandra uśmiechnął się kącikiem ust, prawie z zadowoleniem. Nie wszedł do pomieszczenia. - O, nie - stwierdził miękko. - Inni mieli tego dokonać. Jak widzę, nie udało im się to. Ronin podszedł bliżej. - Odchodzę - powiedział wolno, z rozmysłem. - Przegrałeś. Nie masz ani Maga, ani posiadanych przez niego informacji. Idź, i prowadź dalej tę swoją walkę - ale sam. Salamandra westchnął teatralnie. - Stałeś się poważnym zagrożeniem, mój drogi chłopcze, i przyznaję, iż nie można

124

cię lekceważyć. Ale mimo to musisz się jeszcze wiele nauczyć. - Ponownie się uśmiechnął. - Na swój sposób straciłeś tak samo dużo jak ja. A może nawet więcej. Ronin spojrzał na niego, mrugnął, aby kropelki potu ściekające po twarzy nie dostały mu się do oczu, a potem zaklął z cicha. Podszedł jeszcze bliżej. Jeszcze cię dostanę, pomyślał. I ochrypłym głosem powiedział: - Tak, wiem. Salamandra, odziany w czerń, w czarno-czerwonej pelerynie i z rubinową broszą w kształcie jaszczurki pod szyją, stojący w mrocznym wnętrzu windy, roześmiał się, długim i gardłowym śmiechem. A potem rzekł: - Och nie, mój drogi chłopcze. Nic nie wiesz. Na razie. - Wyciągnął rękę przed siebie. - Spójrz na twarz dziewczyny leżącej u twoich stóp. Co widzisz? Kobietę z którą spałeś.... - I którą szkoliłeś. Był coraz bliżej Salamandry. - Tak. Trochę. Ale wszystko to miało swój cel. - Jego oczy były ciemne i nieprzeniknione. - Byliśmy blisko, ty i ja. Dopóki ty... Ale niby po co mielibyśmy rozdrapywać stare rany? Po cóż odnawiać stare waśnie? - Salamandra zdawał się nie zauważać tego, że Ronin zbliżał się do niego. - Moi ludzie znaleźli ją na jednym ze Środkowych Poziomów. Widzisz, słyszeli plotki o dziecku znalezionym przez Robotników. Uważali ją za szczególne dziecko, ba, chodziły nawet słuchy, że urodziło się ono we Własnoziemiu. Powiedzieli mi o tym, niecały Znak po twoim odejściu. I nagle przyszło mi na myśl, kim mogło być to dziecko. Nie śmiałem w to wierzyć. To było zbyt nieprawdopodobne, zbyt cudowne jak na zbieg okoliczności. Nakazałem im, by przyprowadzili mi to dziecko i kiedy je zobaczyłem, wiedziałem, że przeczucie mnie nie omyliło. To musiało być to, bo ta dziewczynka z całą pewnością nie była dzieckiem Robotników. Poza tym zgadzał się wiek. Potajemnie ją odnalazłem i potajemnie wyszkoliłem. - W jego ochrypłym głosie pobrzmiewała teraz nuta triumfu i Ronin mimowolnie się wzdrygnął. - A potem ją odesłałem. Była dobra. Bardzo dobra. Robiła dokładnie wszystko to, co jej kazałem. A teraz jej misja dobiegła końca. Dokładnie tak, jak przypuszczałem. - Znowu roześmiał się z okrutną satysfakcją. - Oczywiście ona o niczym nie wiedziała! Nigdy nawet nie podejrzewała. I to dodawało temu swoistego smaczku! Tak, to było doprawdy wyborne! - Salamandra zdawał się płonąć ze szczęścia. Ronin zasępił się. - O czym ty mówisz? - Przyznaję, że straciłem Borrosa, a co za tym idzie, całą jego wiedzę. Ale ty stwierdził z radością w głosie. - Ty, aby wydostać się z tego podziemnego świata zabiłeś swoją ukochaną siostrę, którą od lat uważałeś za zaginioną. Jego śmiech rozbrzmiał raz jeszcze, odbijając się gromkim echem w niewielkim owalnym pomieszczeniu, jakby był dławiony przez całe stulecia. Ronin starał się to stłumić, ale w jego myślach ponownie pojawiła się wizja, jaką zobaczył w lustrze Czarnoksiężnika i znów miał przed oczami K'reen odwracającą się w jego stronę -K'reen mającą JEGO TWARZ. A potem wizja prysła, rozproszona cichym szczękiem zamykających się olbrzymich drzwi windy. Jego usta rozwarły się w bezgłośnym okrzyku i rzucił się na Salamandrę, ale miecz ześlizgnął się z brzękiem po zamkniętych drzwiach i usłyszał ciche:

125

- Nie teraz, nie teraz. A potem dobiegło go ponure echo rechotliwego śmiechu. Naparł szaleńczo na zamknięte drzwi, próbując otworzyć je czubkiem miecza i dłońmi, ale tylko pozdzierał sobie paznokcie i rozkrwawił palce. Drzwi pozostały zamknięte. A winda z całą pewnością zdążyła już zjechać na dół. W chwilę potem odwrócił się i w końcu zdołał spojrzeć na twarz K'reen. Coś w nim zaszlochało i ukląkł na podłodze, obok niej. Dotknął jej twarzy. Czy kiedykolwiek zdołasz mi wybaczyć? - pomyślał. Czy JA kiedykolwiek będę w stanie wybaczyć samemu sobie? Łagodnym ruchem zamknął jej oczy. Ostrożnie przestąpił ponad jej ciałem i zaczął się wspinać po pionowej drabince prowadzącej do głównego włazu. Zmierzał w stronę nie używanego od stuleci wyjścia na powierzchnię. Nie obejrzał się za siebie. Jego oblicze zmieniło się do tego stopnia, że gdyby ktoś ze znajomych znalazł się teraz w owalnym pomieszczeniu, z całą pewnością nie zdołałby go rozpoznać.

Ciąg dalszy opowieści o Roninie w książce pod tytułem: „Meandry Nocy"

126
Van Lustbader Eric - Wojownik Zachodzącego Słońca 01

Related documents

127 Pages • 56,087 Words • PDF • 1.6 MB

315 Pages • 62,293 Words • PDF • 1.7 MB

541 Pages • 79,651 Words • PDF • 1.4 MB

57 Pages • 24,693 Words • PDF • 1.2 MB

1 Pages • 203 Words • PDF • 95.3 KB

36 Pages • 4,458 Words • PDF • 3.4 MB

253 Pages • 73,624 Words • PDF • 1.1 MB

9 Pages • 153 Words • PDF • 464.3 KB

348 Pages • 78,615 Words • PDF • 1.3 MB

196 Pages • 61,050 Words • PDF • 10.3 MB

83 Pages • 19,730 Words • PDF • 784 KB

48 Pages • 12,084 Words • PDF • 1.8 MB