Carrell Jennifer Lee - Wciaż mnie prześladują…

185 Pages • 84,798 Words • PDF • 951.2 KB
Uploaded at 2021-09-24 17:26

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Spis treści

Strona przedtytułowa Strona tytułowa Strona redakcyjna Prolog Nóż Las Interludium Lustro Interludium Kocioł Interludium Bezimienne dzieło Interludium Epilog Od Autorki Od Tłumacza

Johnny’emu Z głębin otchłani duchy mogę wołać.

I ja to mogę, i lada kto może, Ale czy przyjdą na twoje wołanie? William Szekspir

Kdy szkody żadnej nie ma, czyń, co chcesz. Ławica Wiccańska (czyli Rada Czarownic)

Prolog

Listopad 1606 Pałac Hampton Court

Otulony zielononiebieską aksamitną szatą ze złotymi aplikacjami, chłopiec w koronie królowej na głowie przysypiał na tronie ustawionym niemal na środku Wielkiej Sali, tuż za granicą światła. Nazajutrz miał tu zasiąść król. Nie aktor grający króla, lecz król prawdziwy, Jego Wysokość Jakub I Angielski i VI Szkocki. Dziś jednak potrzebny był ktoś z aktorskiej trupy, by zasiąść na tronie i zobaczyć to, co miał ujrzeć monarcha: nową szkocką sztukę imć Szekspira, w której lała się krew, a wiedźmy sprawowały obrzęd bezimiennego zła. Zgłosił się chłopiec, który nie występował w tej scenie. Ale tego mroźnego listopadowego wieczoru próba nie wiadomo dlaczego mocno się opóźniła. W nieogrzewanej sali zrobiło się prawie tak zimno jak na okrytych szadzią podwórcach. Ciężka szata zapewniała jednak dość ciepła, więc chłopcu, któremu dłużyły się mijające godziny, oczy same się kleiły. O ozdobioną gobelinem ścianę poza kręgiem światła pochodni oświetlającej scenę opierał się chudy jak ofiara klęski głodu, posiwiały żołnierz w wyświechtanym skórzanym kaftanie. On też chyba drzemał. Aż w końcu w ćmiącym świetle coś się poruszyło. Ustawiony pośrodku sali kociołek otoczyły trzy postacie w czerni. Ich głosy stopiły się w monotonny zaśpiew, ni to jęk, ni syk. „Co tam stwarzacie?" - wychrypiał aktor grający króla, kiedy wszedł i potoczył przerażonym wzrokiem. Odpowiedziało mu rozchodzące się echem zawodzenie, podobne do niemal ludzkiego wycia wiatru albo głosu niespokojnych dusz zmarłych, szukających wejścia pod okapem dachu: - „Bezimienne dzieło!" Wkrótce potem w krąg światła wbiegła gromadka zjawiskowo pięknych dzieci, sunąc jedno za drugim przed tronem. Pochód zamykało najmniejsze, niosące zwierciadło. Chłopiec zajmujący miejsce króla na tronie usiadł prosto. Stojący pod ścianą stary żołnierz, ledwie widoczny w ciemnościach za sceną, odemknął oczy.

Po kilku chwilach chłopiec zsunął się z tronu i znikł w mroku w głębi sali. Żołnierz ruszył za nim jak niedopasowany cień.

Służący Roberta Cecila, earla Salisbury, obudził swojego pana nad ranem. Zdwojony blask świec wydobył zza jego pleców majaczące twarze dwóch przybyszów. Jednemu czarne włosy wiek przyprószył siwizną, drugi wchodził w najlepsze męskie lata. Dwaj Howardowie - earl Northampton i jego bratanek earl Suffolk - mieli podobnie zadowolone miny. Salisbury natychmiast otrząsnął się ze snu. Nie znał przyczyny ich zadowolenia o tak wczesnej porze, lecz jego niepokój budziło wszystko, co zdarzyło się w pałacu bez jego wiedzy. Zwłaszcza gdy oni maczali w tym palce, sygnalizowało to bowiem niebezpieczeństwo. - Chodzi o chłopca, milordzie - rzekł służący, dyskretnie odkasłując. - Chłopca z trupy aktorskiej - uściślił Suffolk. - Zaginął - rozanielił się Northampton. - Takoż i zwierciadło. Howardowie wiedzą, gdzie on jest - pomyślał Salisbury, wzdychając w duchu. - Obudź doktora Dee - polecił słudze i usiadł z bólem, świadom, że Northampton utkwił wzrok w jego garbie. - I sprowadź dowódcę warty. Kiedy dowódca się stawił, Salisbury wydał mu rozkaz: - Znajdźcie go. Pół godziny później pokuśtykał na koślawych stopach w stronę przedpokoju przed Wielką Salą, przy każdym kroku pomny wysokich, wyprostowanych sylwetek Howardów kroczących u jego boków. Nie lubił mieć z nimi do czynienia, zwłaszcza z Northamptonem. Niski i zdeformowany, pedantycznie dbały o wygląd i strój, Salisbury chłodnym, trafnym okiem szukał u innych nade wszystko talentów, które potem odpowiednio wykorzystywał. Jednakże w Howardach było coś, co go mroziło. Na ich widok, niezależnie od pogody, miał ochotę wejść do najbliższego różanego ogrodu i pozbyć się trudno wyczuwalnego odoru. Czasem musiał jednak z nimi współpracować, gdyż król uległ czarowi Northamptona. Tak właśnie było w przypadku niesmacznej sprawy z chłopcem. Kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo króla, Salisbury gotów był wykorzystać każdego, ale używanie dzieci jako przynęty nie sprawiało mu przyjemności. Czekającemu na nich doktorowi Dee, odzianemu w ciemną szatę, trzęsła się z oburzenia długa biała broda. Mówiliście, panowie, że trzymacie tu chłopca i zwierciadło dla ich bezpieczeństwa zaatakował. Salisbury westchnął. Nie dla ich bezpieczeństwa. Dla bezpieczeństwa króla. I królestwa. Czemu człowiek bez wątpienia tak błyskotliwy jak doktor nie potrafił dokonać takiego rozróżnienia? Earl nie za bardzo wierzył w magiczne zwierciadła, wywoływanie duchów i temu podobne. Lecz na wszelki wypadek trzymał rękę na pulsie, śledząc poczynania czarowników królestwa, wśród których rej wodził John Dee. Czarnoksiężnik ten, przewyższający innych biegłością w matematyce i sztuce nawigacji, oddał jego ojcu i starej królowej cenne przysługi w dziedzinie kryptologii. Nawet jeśli tylko drobna cząstka twierdzeń tego starca o przywoływaniu aniołów lub przemienianiu metali ciężkich w złoto miała okazać się prawdą, warto było go rozszyfrować. Kiedy więc jakiś czas temu Dee przybiegł do niego z szaloną opowieścią o krwi i ogniu, jakie ukazało wróżebne kamienne lustro, Salisbury wysłuchał jej z powagą, która wielce poruszyła i ukontentowała maga, a potem osobiście wypytał chłopca, który ponoć doświadczył owego widzenia. Salisbury miał tę przewagę nad doktorem, iż wiedział o planach katolickich renegatów, przymierzających się do wysadzenia w powietrze Parlamentu, a wraz z nim króla. Ku niezadowoleniu doktora zatrzymał chłopca, który przewidział nie tylko spisek

prochowy, lecz także pojawienie się tajemniczej kobiety z nożem. Zatrzymał też zwierciadło, w którym chłopcu ukazały się wspomniane wizje. Działo się to rok temu. Spisek prochowy - czego Salisbury był pewien od samego początku nie doszedł do skutku. Spiskowców schwytano. Niektórzy zginęli na miejscu, innych stracono w majestacie surowego prawa. Na wolności pozostała tylko jedna osoba - ktoś wpływowy, kto w jego mniemaniu od początku kierował spiskiem, lecz kogo tożsamości nie udało się ustalić. Ktoś z możnych, kto korzystając z zamętu, zamierzał przejąć ster władzy. Ktoś z pewnością nadskakujący codziennie monarsze, na którego życie dybał. Salisbury oczywiście założył, że jest to mężczyzna, ale wizja rudowłosej, ciemnookiej kobiety dzierżącej nóż z wygrawerowanym napisem, którego chłopiec nie zdołał odczytać, dała mu do myślenia. Gdyby wierzył w duchy, orzekłby, że chłopiec ujrzał starą królową Elżbietę. Jednakże wróg, którego tropił, z pewnością pozostał wśród żywych. Krew starej królowej płynęła w innych żyłach - rozcieńczona, to pewne, ale jednak. Na dworze nietrudno było napotkać kobiety o rudozłotych włosach, zdradzających, że są z rodu Tudorów i Plantagenetów. Kobiety o takiej proweniencji należały także do rozproszonego po świecie królewskiego rodu Stuartów. W rodach królewskich ognisty błysk we włosach szedł nierzadko w parze z makiaweliczną bezwzględnością, przy której niebezpieczni Howardowie wydawali się niewinnymi kociętami. To dlatego Plantageneci, Tudorzy i Stuartowie zajmowali przez wieki trony - pomyślał z goryczą Salisbury - natomiast Howardowie stracili jedyne księstwo, jakim mogli się poszczycić, jeśli nie liczyć dwóch królowych, których koronowane głowy ściął Henryk VIII. Tudorzy i Stuartowie wydali silne, budzące respekt kobiety, wśród których wyróżniała się królowa Elżbieta oraz jej kuzynka, matka obecnego króla, Maria, królowa Szkotów. Czemu więc przywódczynią spisku nie miałaby być kobieta? Być może działająca w zmowie z nieznanym dotąd mężczyzną. Dlatego Salisbury przedsięwziął kroki, których celem było rozpoznanie jej twarzy. Wynajdywał dla chłopca rozmaite zajęcia na dworze. Niestety, taki dzieciuch miał niewiele okazji do obserwowania ukradkiem wielkich dam i nie spotkał tamtego widziadła. W końcu nowa sztuka imć Szekspira podsunęła earlowi pomysł o włączeniu chłopca do trupy Sług Jego Królewskiej Mości, aby pod tym pretekstem mógł z dogodnej pozycji obserwować dworaków otaczających króla. Wymagało to skorzystania z usług Suffolka, lorda szambelana, odpowiadającego za sprawy organizacyjne w królewskim pałacu, w tym za wszelkie pałacowe rozrywki. Ale sztukę teatralną zawierającą wątek spisków na życie króla Salisbury zamówił osobiście, z pominięciem Howardów. Oczywiście nie tylko chłopiec miał rozglądać się po widowni i śledzić reakcję publiczności, jednak wyłącznie on jeden mógł zidentyfikować kobietę z wizji. Niestety, w przeddzień przedstawienia ten mały błazen gdzieś przepadł. Gdyby nie Howardowie, Salisbury spokojnie spałby dalej, uznając, że gałgan zakradł się do kuchni i podjada desery. A tak ze znużeniem słuchał tupotu wartowników przeszukujących pałac. Godzinę później dowódca straży biegiem stawił się przed jego obliczem. - Coś znaleźliśmy, milordzie - zameldował zdyszany. Ale na pytanie, co to takiego, potrząsnął głową. - Najlepiej będzie, panie, jeśli osobiście to zobaczysz. Pomaszerowali długimi krętymi korytarzami do najstarszej części pałacu, zatrzymując się przed komnatą, która w spisie lorda szambelana była zaznaczona jako niezamieszkana, a jednak ktoś zaryglował ją od środka. Co dziwniejsze, kilku wartowników przysięgało, że z owego korytarza, w którym reszta pokojów była otwarta i pusta, usłyszeli nieludzki krzyk. W oddechach tych dorosłych bez wyjątku mężczyzn królewski sekretarz wyczuł strach. - Rozbijcie drzwi - rozkazał, świadom, z jakim napięciem rozwoju wypadków oczekują Howardowie. W ruch poszły siekiery. Hampton Court zbudowano solidnie. Z przeraźliwym jękiem rozrywanego drewna drzwi pękły na pół, wartownicy odsunęli się i puścili wielmożów przodem. Od progu było widać, że komnata w rzeczy samej jest niezamieszkana - podłogi nie wyścielało sitowie, na ścianach nie wisiały gobeliny, a wolnej przestrzeni nie wypełniały meble. Ktoś jednak niedawno rozniecił ogień w palenisku i pozwolił mu wygasnąć. W powietrzu unosił się

jeszcze lekki aromat jakiejś potrawki czy rosołu, który tu gotowano. W tej pustce oko zatrzymywało się na leżącym na kamiennej posadzce przed kominkiem ciele, przykrytym ciężką zielononiebieską szatą. Doktor Dee skoczył naprzód, wydobył z fałdy aksamitu skrawek ciemności, a potem precyzyjnymi palcami uniósł w górę wypolerowany kamienny krążek - zaginione zwierciadło. Potarł je rękawem i wejrzał w jego głębie. - I cóż widać? - spytał Suffolk, nachylając się ku wiekowemu magowi z niestosowną gorliwością Doktor Dee podniósł załzawione, podpuchnięte oczy i potrząsnął głową. Zasłonił je ciemny welon. - Wstrząsnął nim dreszcz. - To zwierciadło widziało coś złego. Chłopiec nie żyje - pomyślał Salisbury. Żeby to stwierdzić, nie potrzeba magii! Z irytacją szarpnął szatę i odrzucił na bok. Stojący obok Suffolk i Northampton nienaturalnie znieruchomieli. Natychmiast ukryli zaskoczenie. Zwiedliby każdego, ale nie Salisbury'ego, potrafiącego nie tylko czytać w cudzych myślach, lecz także wyprzedzać nawet ich bieg. Dlatego niektórzy szeptali, że to on, a nie doktor Dee, podporządkował sobie nieznane duchy. Teraz czuł, jak pod maską obrzydzenia budzi się w nim chytra ciekawość, wypełniając żyły i ścięgna. Nie tego oczekiwali Howardowie. U ich stóp spoczywało w dziwnej pozycji związane nagie ciało. Nie należało jednak do chłopca.

Nóż

Jestli to sztylet, co przed sobą widzę, Ze zwróconą ku mej dłoni rękojeścią?

I

Październik 2006

Szkocja

Oto najstarsza z pokus. Nie władza, nie złoto, za które ją kupisz, nie miłość ani nawet głębokie, trawiące duszę płomienie żądzy. Tym, czego pragniemy najbardziej, jest wiedza. Ale nie każda wiedza. Pragniemy wiedzy zakazanej, nieśmiertelnej, uwodzicielskiej i zdradliwej niczym błędny ognik migocący jak nieziemski owoc wśród ciemnych gałęzi. Taką przynajmniej opowieść podsuwa Księga Rodzaju. Oczywiście nie wierzę we wszystko, co mówi Pismo Święte. Ale to dobra opowieść, a ja lubię opowieści. A poza tym niezależnie od tego, czy wiedza jest najstarszą z pokus, jest niewątpliwie pokusą najniebezpieczniejszą. Urzekającą w dawnym, pełnym sensie tego słowa. Na to mogę przysiąc. Urzekła także mnie i zwabiła na krawędź przepaści, bliżej, niż byłam gotowa przyznać. W moim przypadku wabikiem był głos, niski, melodyjny. Tak to w każdym razie zapamiętałam. Wciąż ją widzę: podchodzi do wysokiego okna, odsuwa jasnoniebieskie haftowane zasłony z chińskimi smokami i otwiera oba skrzydła na chłód szkockiej nocy. Do pokoju wpada ostry zapach sosen, jedwab drga, smoki zdają się wić i ją oplatać. Wiekową, bardzo bladą twarz dobiegającej siedemdziesiątki lady Nairn pokrywała siateczka zmarszczek delikatnych jak chińska porcelana. Skąpana w księżycowym blasku, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie żakietu, ze zwiewnym szalem na szyi i ściągniętymi w elegancki kok francuski włosami barwy najbledszego złota, stara dama zdawała się świecić własnym światłem. To jedno z Sidlaws - powiedziała w zadumie, patrząc przez okno na wzgórze dominujące w krajobrazie. Wzgórze osobne, dziwnego kształtu, ze szczytem jak wieża. - Pochodzące od staroangielskiego hlaew słowo law oznacza wzgórze, górę albo kopiec, a także puste miejsce w ich

wnętrzu: jaskinię albo kurhan. A sid, z gaelickiego sidhe - wymówiła to jak she - to Dobrzy Ludzie - dokończyła, nie odwracając głowy - Mieszkańcy Zaświatów, czyli wróżki, elfy... To jest wzgórze wróżek. Wysoka, wyższa ode mnie, wciąż imponowała - po kimś takim nie spodziewałbyś się rozważań o elfach. Lekko wzruszyła ramionami, jakby otrząsała się z mych myśli. - Ludzie wchodzący na wzgórze czasem znikali. Mieszkańcy Zaświatów chwytali ich i zabierali na ucztę do zaczarowanych komnat, gdzie czas płynie inaczej, a cudowną aurę przesycają śmiech i śpiew. Większość nie wracała. A powracający byli nawiedzeni. Zelfowani, jak mówią miejscowi. W każdym razie tak głoszą stare legendy. - Rozejrzała się wokół siebie. - Ale wróżki te nie przypominały błonkoskrzydłych kwietnych istot, kruszynek z wiktoriańskich ilustracji. Mówię o wróżkach szkockich. Mylonych czasem z Parkami lub czarownicami, ale nie z wiedźmami przedstawionymi przez Szekspira. W Szkocji wróżki są bystre, piękne, jasnowidzące. I niebezpieczne. Uderzyła mnie nagle myśl, że osrebrzona światłem księżyca lady Nairn wygląda jak jedna z nich. - Obowiązująca w tym domu zasada brzmi: „Nie wchodź na to wzgórze sam .

Poznałam ją wcześniej tego wieczoru. Oczywiście dzięki, jakżeby inaczej, Atenaidzie. Atenaida Dever Preston, drobna siwowłosa kobieta o wielkiej osobowości, mimo mikrej postury zarządzała ogromnym ranczem, zajmującym sporą połać południowo-zachodniego Nowego Meksyku. Mieszkała tam w niebywałym pałacu, którego wzorem był Elsynor Hamleta, pałacu ukrytym w wymarłej osadzie Shakespeare. Po śmierci kuzynki Rosalind Howard, mojej dawnej mentorki z Harvardu, Atenaida uznała, że potrzebuję rodziny i że ona najlepiej mi ją zastąpi. Tego ranka z głębokiego zawoju snu wyrwał mnie w londyńskim mieszkaniu dzwonek telefonu. - Moja znajoma chciałaby cię poznać. - Atenaida? - wychrypiałam. Usiadłam prosto i spojrzałam na zegarek. - Jest piąta rano. - Nie natychmiast, mija. Wieczorem. Przy kolacji. Jesteś zajęta? Od tygodnia tęskniłam za randką z Chopinem przy moim pianinie, o kieliszku aksamitnego caberneta, no a potem o bezmyślnym gapieniu się w telewizor. Miałam jednak wobec niej dług nie do spłacenia. - Nie - zaprzeczyłam niechętnie. - Nawet z szanownym panem Benjaminem Pearlem? Zirytowana przełknęłam ślinę. Ben Pearl i ja poznaliśmy się dwa lata temu. Staraliśmy się ubiec mordercę usiłującego zawłaszczyć jedną z zaginionych sztuk Szekspira. Był to afekt, który mógł stopić nas ze sobą jak piorun. Z początku nasze możliwie najczęstsze, roziskrzone jak fajerwerki spotkania musowały niczym smakowity szampan. Przez tydzień, może dziesięć dni, byliśmy nierozłączni i nienasyceni. Ale potem wezwały nas obowiązki zawodowe i nasze ścieżki zaczęły się rozchodzić. Doprowadziło to w końcu do dużych napięć. Sześć miesięcy temu rozstaliśmy się na dobre, ale Atenaida uparcie nie przyjmowała tego do wiadomości. - No cóż. - Cmoknęła z dezaprobatą. - Prawdziwa miłość zawsze idzie jak po grudzie, powiedział ktoś mądry i młody. A teraz zapisz: Boswell's Court na Castle Hill. Zaczęłam zapisywać adres, lecz przerwałam w pół słowa. W Londynie nie było żadnego Castle Hill. - Masz na myśli Parliament Hill? Tower Hill? - Nie, Castle Hill, mija. W Edynburgu. - W Edynburgu? - spytałam załamanym, bezkofeinowym głosem.

- Ile jest tam z Londynu... z pięćset kilometrów? - Prychnęła. - Bliżej niż z tego rancza do Santa Fe. Wycieczka, a nie podróż. - Ale. - W Boswell's Court o wpół do dziewiątej - ucięła stanowczo. - O wpół do czwartej masz pociąg z King's Cross. Bilet będzie na ciebie czekał. Przyjedziesz, jak mi powiedziano, kwadrans po ósmej. Zdążysz więc dotrzeć na to wzgórze. - Atenaido... - Bon appetit, Katharine. Lady Nairn to najbardziej czarująca osoba, jaką znam. Sama przyjemność. Nim odłożyła słuchawkę, usłyszałam jej perlisty śmiech. W niemym niedowierzaniu wpatrzyłam się w niebieską poświatę telefonu gasnącą w ciemnościach. No to po Chopinie i debilnym reality show. Z jękiem opadłam na łóżko i parsknęłam śmiechem. Rodzice Atenaidy projektowali kostiumy dla takich gwiazd jak Bette Davis i Grace Kelly, ona zaś, dorobiwszy się miliardów, spędziła życie, obracając się w wytwornych kręgach. Jeśli jej znajoma należała do śmietanki towarzyskiej, z pewnością nie dorastałam jej do pięt. Po kilku minutach odrzuciłam kołdrę i podreptałam do kuchni na kawę. Z ciekawości przystałam na propozycję Atenaidy, a przynajmniej jej nie odrzuciłam. W końcu mogła mi się spodobać. Nawet bez udziału szanownego pana Benjamina Pearla.

Pociąg dotarł do Edynburga dobrze po zapadnięciu zmroku. Wzdłuż szerokiego bulwaru Princess Street przesuwało się schludne, chociaż zadeszczone, eleganckie Nowe Miasto w stylu Jerzego V, a na strome wzgórze po drugiej stronie dworca, ku osadzonemu na szczycie, skąpanemu w złowieszczo złotej poświacie zamkowi, wspinał się wytrwale średniowieczny gród. Kilka minut później znalazłam się na tylnym siedzeniu taksówki, która zawiozła mnie na wzgórze krętą, ciemną rozpadliną ulicy pomiędzy wysokimi szarymi kamienicami, śliskimi od wilgoci. Zatrzymała się tuż przed wjazdem na plac przed zamkiem. - Boswell's Court - poinformował mnie taksiarz, wskazując otwartą bramę. Nad nią błyszczał w deszczu niczym staroświecki szyld gospody plakat ze złoconym napisem „Czary", dwoma kozłami stojącymi na zadnich nogach i głową diabła, chytrze łypiącego oczami. Niski kamienny łuk wiódł na mały dziedziniec. W drewnianym domku na jego drugim końcu dominowały wielkie czarne drzwi. Szerokie schody tuż za nimi wiodły do bogatego, fantazyjnego pałacu w stylu króla Jakuba. Niemi dworzanie z gobelinów polowali na jelenie, ciemne ciężkie meble puchły od rzeźbień, a migocące w żelaznych lichtarzach świece wyglądały na skradzione z katedr albo z lochów. Za hostessą podążyłam przez restaurację i skręciłam w kąt sali. Cienie i pełzający blask świec sprawiły, że najbardziej czarującą osobę, jaką znała Atenaida, zobaczyłam dopiero z bliska. Okazało się, że stoję przed legendą. - L.. .lady Nairn? - wybąkałam stremowana. - A pani to z pewnością Kate Stanley. Wstała i podała mi rękę. - Tak, jestem lady Nairn. Lepiej znana jako Janet Douglas - dodała z rozbrajającym uśmiechem. - Wieki temu. Janet Douglas była kiedyś tak piękna, że Helena Trojańska zzieleniałaby z zazdrości. W latach pięćdziesiątych zajaśniała na scenie jak meteor, zwracając na siebie uwagę rolą Wioli, złotoustej bohaterki Wieczoru Trzech Króli. Zaraz potem zagrała w pół tuzinie filmów, które przeszły do klasyki. Lecz dopiero kreacja Lady Makbet, szekspirowskiej demonicznej królowej, na londyńskim West Endzie sprawiła, że jej twarz wryła się w świadomość pokolenia. Była to jej największa rola, lecz zarazem ostatnia. Na premierze zakochał się w niej - nic w tym

nadzwyczajnego - szkocki lordziak. Ważne, że odwzajemniła jego afekt. Miesiąc później porzuciła nagle scenę i ekran, żeby go poślubić. Od tego dnia zniknęła ze świata teatru całkowicie i bardziej tajemniczo niż jakakolwiek aktorka od czasów Grety Garbo. A w tej chwili z rozbawioną miną ściskała mi dłoń. - Długo czekałam na tę chwilę - powiedziała gardłowym, zaprawionym słodyczą głosem, znanym mi z filmów i wywiadów. - Widziałam Cardenia w pani reżyserii. I Hamleta. Zrealizowałam te sztuki dla londyńskiego teatru Globe. Nie do wiary! Janet Douglas była na widowni w Globe i nikt jej nie zauważył?! W Londynie, wszechświatowej stolicy tabloidów? A zresztą tu też chyba jej nie zauważono. Rozejrzałam się. Żaden gość ani kelner nie zerkał ukradkiem w stronę naszego stolika i nie szeptał. Dopiero po chwili spostrzegłam, że się pomyliłam. Z boksu na drugim końcu restauracji obserwował nas mężczyzna. Powinnam była go zauważyć zaraz po wejściu. Przez moment z racji wzrostu i ciemnych włosów wzięłam go za Bena. Przyjrzałam się mu ponownie. Twarz miał pociągłą, nos długi, patrycjuszowski, a oczy blade, prawie srebrne. Nie znałam go. Patrzył w naszą stronę, na jego ustach igrał półuśmiech, lecz w oczach nie było rozbawienia - wyłącznie dzikość, wygłodniałość, niemająca nic wspólnego zjedzeniem. Jeżeli lady Nairn go spostrzegła, to nie dała nic po sobie poznać. - Dziękuję, że przyjechała pani z tak daleka dla zachcianki starej kobiety - powiedziała. Uśmiechnęłam się na wspomnienie sarkazmu Atenaidy: „Wycieczka, a nie podróż". - Chcę, żeby poznała pani moją wnuczkę. Lily MacPhee. Choć raczej powinnam powiedzieć, że chcę, aby ona poznała panią. - Rozłożyła ręce, udając konsternację. Dwudziestopięcioletnia piętnastolatka. W tej chwili jest na próbie, ale po kolacji ją odbiorę. Miała ciężki rok, tak jak ja. Jej matka - moja córka Elizabeth - i ojciec zginęli sześć miesięcy temu w wypadku samochodowym. Targnął mną żal. Odłożyłam łyżeczkę. Drżała w mojej ręce. - Mniej więcej w tym wieku straciłam rodziców - powiedziałam ostrożnie. Co się ze mną działo? Żal sprzed piętnastu lat wezbrał we mnie z nową siłą. Lady Nairn skinęła głową. - Wiem, od Atenaidy. To jeden z powodów, dla których chciałam panią poznać. - A inne? Westchnęła. - To był straszny rok dla Nairnów. Nasz annus horribilis. Ja również niedawno straciłam męża. Przyszło mi na myśl, że czarna jedwabna suknia jest jej zbroją. - Współczuję pani - powiedziałam. Jej słynne turkusowe oczy rozbłysły, ale nie odwróciła głowy. - Mało kto wie, że Angus, mój mąż, poświęcił życie zbieraniu różności związanych z. hm, ze „szkocką sztuką". Mówiła o Makbecie. W świecie teatru wymienianie tytułu tej sztuki stanowiło tabu. Nazywano ją „sztuką szkocką", „sztuką kraciastą", a nawet „MacDaddy" i „MacBeast". Niemniej zaskoczyło mnie, że czterdzieści lat po odejściu z teatru ta światowa kobieta kultywuje stary przesąd. - Był zafascynowany zarówno tym historycznym królem, jak i dramatem Szekspira ciągnęła. - Wszystkim, co wiązało się z tą historią. Ze mną włącznie, niestety. - Uśmiechnęła się przepraszająco i spuściła wzrok. Gdy podniosła oczy, dostrzegłam w nich niepokój. - Czasem zadaję sobie pytanie, czy ta klątwa nie uczepiła się mnie. Zmarszczyłam brwi. W teatrze narastające zło w nawiedzonej przez wiedźmy tragedii Szekspira jest tak silne, że rozlewa się z wątłych ram sceny na świat zewnętrzny. Z mocy długiej tradycji nie wolno cytować Makbeta w teatrze, z wyjątkiem prób i spektakli. Nie wolno nawet wymieniać imion głównych bohaterów. Królowa to Lady M, a jej mąż to Szkocki Król. Albo po prostu Król i Królowa, tak jakby inni monarchowie, zmyśleni i prawdziwi, w ogóle się nie liczyli.

Odpędzeniu zła rozpętanego przez naruszenie tego tabu służą zawiłe rytuały. W aspekcie antropologicznym intrygujące. W praktyce absurdalne, a nawet wywołujące irytację. - Pani wybaczy, ale trudno mi w to uwierzyć. - Owszem. - Westchnęła. - Mnie w zasadzie również. - Łyknęła wina. - Planowaliśmy wystawić kolekcję Angusa. Nadal chcę to zrobić, żeby go upamiętnić. Z pani pomocą. Poruszyłam się zaniepokojona. - To raczej zadanie dla historyka - odparłam. - Albo kuratora. Prędzej dla kogoś z British Museum. Pokręciła głową. - Nie o takie wystawienie chodzi. „Jakiż to smętek - jej głos nabrał poetyckich tonów spocząć, dobiec kresu, ulec bez czynu rdzy, nie błyszczeć w boju." Pragnę, żeby kolekcja Angusa, by tak rzec, rozbłysła. W tym przedstawieniu. W Makbecie. Pragnę też, żeby je pani wyreżyserowała. Zakrztusiłam się winem i odstawiłam kieliszek. - Jeszcze nie ustaliłam daty - ciągnęła. - Ale będzie to tylko jeden spektakl, w Hampton Court, wyłącznie za zaproszeniami. Sybilla Fraser pisze się na rolę Lady M. A Jason Pierce zgodził się zagrać Króla. Znałam Sybillę z widzenia. Znali ją wszyscy. W Wielkiej Brytanii była „najmodniejsza". Diwa na stażu, jak ją nazywano. Wschodząca gwiazda o złotej karnacji i kaskadzie ciemnozłotych loków. Nawet oczy miała koloru bursztynu, wyniosłe i nieodgadnione jak u lwicy. Natomiast Jasona znałam osobiście. Podtrzymywał wokół siebie aurę niesfornego australijskiego gwiazdora filmowego, ale był o wiele poważniejszym aktorem, niż się przyznawał. Marzył o podbiciu sceny dramatycznej rolami szekspirowskimi. Pracowałam z nim zarówno przy Hamlecie, jak i Cardeniu. Nie zachowywał się wobec mnie po koleżeńsku, lecz bezwzględnie krytykował. Uniosłam brew. Lady Nairn westchnęła. - Owszem, to nałogowy kobieciarz... - Niesłychany - wtrąciłam. - Ale to podobno ona ma kogoś nowego. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wyładują napięcia w lodowato-gorących uczuciach Makbeta i jego żony. - A jeśli nie? - Czeka nas darmowy pokaz ogni sztucznych. - A więc Jason, Sybilla... - I ja - dokończyła lady Nairn. - Po raz ostatni - dodała, widząc moją spóźnioną reakcję. Wystąpię na scenie. Oczywiście nie w roli Królowej. Szkockiej Królowej. Na to już za późno. - Z cichym stukiem odstawiła kieliszek. - Mówię o Hekate, królowej czarownic. „Wywiędłe i szpetne. Nie zdają się mieć nic wspólnego z ziemią, są jednak na niej" - tak scharakteryzował swoje czarownice Szekspir. - Hekate do pani nie pasuje - oznajmiłam. - Dwuznaczny komplement, jeśli to komplement - odparła z uśmiechem. - Atenaida nazwała panią najbardziej czarującą osobą, jaką zna. - Tak? - Lady Nairn uniosła brew. - „Czarujący" to stare szkockie słowo oznaczające tyle co „magiczny". Odnoszące się zwłaszcza do mocy tkania sieci iluzji. Wszystko było złudą, prawdą nic, jak to ujął sir Walter Scott. Cały ten wieczór zakrawał na złudzenie. Janet Douglas powracała na scenę w Makbecie? Chciała, żebym to ja wyreżyserowała sztukę?! - Dlaczego ja?! - wypaliłam. - Pani nie odmówiłby nikt. - Dlaczego pani? A zna pani innego reżysera, który byłby zarazem specjalistą od Szekspira okultystycznego? Piekło i szatani - pomyślałam. A więc o to chodzi. Rozprawę na ten temat - to znaczy o szyfrach i wskazówkach, które Bard ukrył zdaniem różnych osób w swoich dziełach - napisałam

wieki temu. Widać przekręcone znaczenie niepozornego słowa „okultystyczny" miało mnie prześladować, póki żyję. - Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chcę pani rozczarować, ale przez „okultystyczny" rozumiem. Zbyła mnie ruchem ręki. - Mówi pani o dawnym sensie tego słowa: ukryty, niejasny, tajemniczy. Nie „magiczny". Wiem o tym. Wysłuchałam wywiadów z panią. Jednak wybrałam panią nie z powodu magii. Nachyliła się ku mnie. - Jak wspomniałam, mój mąż zbierał wszystko, co mu wpadło w rękę, a co miało związek z Makbetem. Na tydzień, może dziesięć dni przed śmiercią stał się tak napięty, tak podekscytowany, że mogło to oznaczać tylko jedno. Na coś natrafił. Z wolna zaczęło kiełkować we mnie ziarenko wątpliwości. - Natrafił na co? Usiadła prosto, patrząc na mnie, a potem wstała i dotknęła dłonią mojego ramienia. - Zapraszam do Dunsinnan. Nie znałam tej nazwy. - Proszę skojarzyć ze wzgórzem Dunsinane. Dunsinnan to zły zamek Makbeta. Na pewno go pani pamięta. - Uśmiechnęła się przelotnie. - Mieszkam tam. Obróciła się szybko i skierowała do schodów. „Wiedza, najstarsza z pokus". Wiedziona ciekawością, wstałam i wyszłam z sali.

2

Deszcz ustał, ale powietrze wciąż było wilgotne i nawet tu, w starym kamiennym sercu miasta, przesycone intensywną paprociową wonią jesieni. Skręciłyśmy w lewo, wspinając się w stronę zamku na wzgórzu. Lady Nairn zaprosiła do siebie całą przyszłą obsadę sztuki na „poszukiwanie atmosfery", jak się wyraziła, zamierzając za dwa dni zawieźć swoich gości do Edynburga, na Święto Ognia Samhain, staroceltycką noc zaadoptowaną przez chrześcijaństwo i przerobioną na Halloween. Wymawiane przez Anglików z grubsza jako „sou-en", w szkocko-gaelickim samhuinn znaczy „koniec lata" - wyjaśniła. Stanowi przełomowy punkt roku, gdy drzwi pomiędzy światem żywych i światem zmarłych stają się cienkie jak muślin. Święto w Edynburgu było zimowym karnawałem, ulicznym widowiskiem, w którym zamaskowani aktorzy odtwarzali nowoczesną wersję starego pogańskiego mitu o bitwie Króla Lata z Królem Zimy. Brała w nim też udział wnuczka lady Nairn, Lily. - Poniesie pochodnię - wyjaśniła moja nowa znajoma. - W roli odpowiednika szekspirowskiego halabardzisty. Potrzebnego, choć prawie niewidocznego. Myślę jednak, że ma ambicję zagrać kiedyś kajak. Tak w każdym razie zrozumiałam jej słowa. Zaśmiała się na widok mojej zdezorientowanej miny. - Nie „kajak". Cailleach - wyjaśniła. - Kolejne gaelickie słowo. Anglikowi kojarzy się z eskimoską łódką, ale oznacza „starą kobietę". Starucha Zima nabiera mocy z uwiądem i śmiercią lata. - Ciaśniej owinęła się płaszczem. - To władczyni ciemności i śmierci. ale też odnowy ciągnęła cichym głosem. - Większość o tym nie pamięta. Nie ma jednak życia bez śmierci, nie ma wiosny bez wielkiego obumarcia zimy. Przez chwilę szłyśmy w milczeniu, nasze kroki stukały na bruku. - Dawne mity personifikują tę zagadkę. A Samhain je dramatyzuje. Cailleach wybiera na swojego orędownika Króla Zimy i podbechtuje go do walki z Królem Lata. Wszystko na migi. Jest

to tak archetypowe, że słowa są zbyteczne. Przez głowę przemknął mi obraz strasznej królowej namawiającej woja w kwiecie wieku do zabicia starego króla i zajęcia jego miejsca. - To przecież historia Makbeta - powiedziałam. - Ten mit stał się jej kanwą - sprostowała. - Ale Makbet ma podłoże historyczne. Jest oparty na historii Szkocji. Prychnęła. - Historii przerobionej, pociętej i posklejanej tak, by pasowała do mitu. Uczeni zapomnieli o tym drobiazgu, jeśli w ogóle był im znany. Ale mitu nie da się łatwo osaczyć i przykroić do zgranej akademickiej formy. Przez wszystkie lata, które spędziłam w filologicznej wieży z kości słoniowej, dążąc do profesury z Szekspira - zanim zakochałam się w Bardzie na scenie i porzuciłam uczelnię dla teatru nigdy nie słyszałam podobnej teorii. Ale wersja lady Nairn pasowała. Pasowała jak ulał dzięki prostocie prawdy. - Sądzi pani, że Szekspir to wiedział? - spytałam cicho. Spojrzała mi w oczy, a kąciki jej ust wygiął figlarny uśmiech. - Myślę, że wiedział znacznie więcej, niż mu przypisujemy.

Budynki znikły. Weszłyśmy w ciemną pustkę Esplanady. Na jej drugim końcu wznosił się zamek. Na placu defiladowym, pod luźną siatką śmiechów, w płomieniach migocących tu i tam pochodni, kłębił się głośny tłum. Pośrodku ktoś w jeleniej masce rzucał głową, dźgając rogami mrok, a w stronę księżyca wznosiło się co jakiś czas falami nieziemskie tęskne wycie. Kiedy świętujący się przemieścili, na chwilę mignął mi brunet z restauracji. Nasze spojrzenia się spotkały, lecz ludzie znowu zawirowali i mężczyzna zniknął mi z oczu. Od skraju tłumu odłączyła się tyczkowata dziewczynka, sadząc ku nam dziecinnymi susami. Lily MacPhee miała szeroko osadzone oczy swojej babki, wysokie kości policzkowe, ale całkiem inną karnację. Faliste, ogniście rude włosy opadały jej na ramiona, mlecznobiałą skórę pstrzyły piegi niczym gwiazdy, oczy były bladozielone jak morze, a w nosie błyszczał klejnocik. Prerafaelici toczyliby zawzięte pojedynki o prawo namalowania jej jako Ginewry czy Pani Jeziora. - Zgodziła się pani! - zawołała z dziewczęcym rozradowaniem. - Powiedziała: być może - odparła jej babka. - Mniej więcej.

Wzgórze Dunsinane jest osiemdziesiąt kilometrów stąd. Tuż na północ od rzeki Tay powiedziała mi lady Nairn podczas jazdy. W epoce żelaza była tam warownia, ale ze starych podań wynika, że tysiąc lat temu historyczny król Makbet odbudował fortyfikacje. Przez pokolenie rządził Szkocją ze szczytu Dunsinane, aż do 1054 roku, kiedy jego młodszy kuzyn Malkolm nadciągnął tu na czele armii Sassenach - znienawidzonych Anglosasów z północnej Anglii - wraz z garstką wikingów. Szturmując wzgórze, Saksonowie Malkolma starli się ze Szkotami Makbeta w zażartej, trwającej od wschodu do zachodu słońca bitwie. Stoki pokryły się żerem dla kruków i wron. Ale był to dopiero początek końca. Makbet przeżył. Po stracie zamku i wzgórza uszedł ze swoim rozbitym wojskiem na odludzie. Dwa lata później Malkolm wreszcie go dopadł i tym razem dobił. Nadziawszy jego głowę na pikę, ogłosił się królem Szkocji. Makbet był dobrym władcą, wielkodusznym, dzielnym, wedle niektórych ostatnim

prawdziwym szkockim królem celtyckim, rządzącym na starą modłę. Ale ponieważ do najbardziej trwałych zdobyczy zwycięstwa należy prawo pisania historii, na spuściznę Makbeta prędko rzucono cień. Jednakże to Szekspir uczynił z niego synonim zła. Oto tragiczny obrót dziejów - pomyślałam, kiedy lady Nairn zamilkła - upadek po śmierci: od bohaterskiego króla do obrzuconego błotem tyrana. W każdym razie przedstawiony przez Szekspira Makbet pogrążył się z własnej winy.

- Tam. Lady Nairn wskazała zaokrąglone wzgórze z niewielkim osobnym wierszkiem z boku. Zjechaliśmy z autostrady na południe wąską, obrębioną żywopłotami drogą wśród pól. Wiodła ona prosto do wzgórza, w ostatniej chwili okrążała jego zachodnie zbocze, przecinała sosnowy las, kamieniołom i po południowej stronie skręcała w lewo. Zaraz potem zboczyliśmy z drogi, oddalając się od wzgórza i wjeżdżając na żwirowy podjazd. Dwór Dunsinnan stał na wysokim wzniesieniu, na północ zwrócony ku wzgórzu, od którego wziął nazwę, a na południe ku migotliwym wodom zatoki Tay. Zachowany wysoki prostokąt murów starego szkockiego zamczyska rozrósł się w następnych wiekach o kilka nowych skrzydeł, nie wspominając o dobudowywanych najwyraźniej ad hoc wieżach, hełmach, balkonach, zatokowych oknach, przydających budowli urody wiekowej damy dumnie wciśniętej w suknię z lat młodości i przystrojonej na chybił trafił błyskotkami i świecidełkami pochodzącymi z rożnych okresów jej życia. Lady Nairn zaprowadziła mnie śpiesznie na drugie piętro, do narożnej sypialni ze ścianami pokrytymi błękitną morą. W trzech wysokich oknach od północy wisiały zasłony, również z błękitnego jedwabiu, z wyhaftowanymi chińskimi smokami. - Pomyślałam, że spodoba się pani widok - powiedziała, idąc przez pokój do środkowego okna, żeby wpuścić do wnętrza szum i zapach sosen. Okno wychodziło na wzgórze, którego obecność zdradzał brak gwiazd.

„Nie wchodź na to wzgórze sam". Zdanie to zawisło między nami. - Jak wspomniałam, niedawno straciłam męża. W sensie bardziej dosłownym, niż pani sądzi. - Lady Nairn obejrzała się na wzgórze. - Trzy miesiące temu którejś nocy zniknął. Naturalnie zawiadomiliśmy policję. Porozglądali się trochę, lecz nic nie znaleźli. Dali do zrozumienia, że być może zrobił sobie skok w bok. Ale to do niego niepodobne. Stara Callie, wieśniaczka, którą znał z dzieciństwa, znalazła go po tygodniu na tym wzgórzu. Siedział jak dziecko, z nogami dyndającymi z szańców. Kołysał się w przód i w tył, powtarzając jedno zdanie: „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam". - Zagadka Makbeta - powiedziałam cicho. - Nie. - Pokręciła głową. - Zagadka czarownic. - I zacytowała Szekspira: Nie tknie Makbeta żaden cios morderczy, Póki las Birnam ku dunzynańskiemu Wzgórzu nie pójdzie walczyć przeciw niemu. W sztuce Makbet, uznawszy tę zagadkę za metaforę słowa „nigdy", odkrywa dosłowność proroctwa czarownic, kiedy las rusza. - „Poznaję dwuznaczność wyrazów wiecznego mego wroga" - wybąkałam. Uśmiechnęła się smutno.

- Nie jestem pewna, czy to dwuznaczność, skoro brak jasnej odpowiedzi. Przeciwnie, jest ich za wiele. A poza tym Angus odwrócił sens tego zdania: „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam". Myślałam, że mówi o sobie, nosił przecież tytuł Nairn of Dunsinnan. A ponieważ z tego wzgórza widać las, a raczej to, co z niego zostało, mylnie zrozumiałam, że to on musi pójść do Birnam. Zaprowadziłam go tam. Choć znał to miejsce od dzieciństwa, nie rozpoznał go. Stał pod tym wielkim dębem i obracał się bez końca, całkiem zagubiony. Dwa tygodnie później zmarł dodała z goryczą. - To znaczy miesiąc temu. Na swoje szczęście. Bo niemal całkowicie stracił rozum. Tyle mu go zostało, by zdawał sobie sprawę, że nie jest przy zdrowych zmysłach. To go wpędziło w rozpacz. Żeby uspokoić drżący głos, zamilkła, zwróciła się ku oknu i wierzchem dłoni otarła mokre policzki. - Przepraszam - powiedziała, otrząsając się. - Lekarze orzekli, że miał udar. Z pewnością się nie mylą. Ale to nie wszystko. Kiedy go znaleźliśmy po tygodniu, był gładko ogolony, a ubranie miał nieskazitelnie czyste. - Uniosła podbródek. - Jakby przed chwilą wyszedł z domu! Przeszyła mnie spojrzeniem. - Zna pani definicję magii Aleistera Crowleya? To „nauka i sztuka dokonywania zmian podporządkowanych woli". Zmarszczyłam brwi. Była to słynna definicja, słynna z pojemności. W jej świetle niemal wszystko było magią. Crowley zaliczył do niej nie tylko rytuały magiczne i rzucanie uroków, lecz także hodowlę ziemniaków i bankowość. Dokąd to prowadziło? - Pewne osoby źle życzyły Angusowi - powiedziała z dyskretnym naciskiem, pochylając się w moją stronę. - Niestety, głównie z mojego powodu. - Życzenia to nie czyny. - Być może. W rogu trawnika widocznego przez okno za jej plecami coś przemknęło w ciemnościach rozkołysanym chodem - łasica albo gronostaj, podejrzany cień. Niemal do rytmu z nim przebiegł mnie dreszcz złego przeczucia. Co sugerowała? Że ktoś zamordował jej męża, używając magii? - Jeśli podejrzewa pani, że sir Angusa zamordowano, najlepiej zgłosić to policji powiedziałam. - Myślę, że tę sprawę trzeba załatwić inaczej. - Przekrzywiła głowę. - Jak dobrze pani zna historię powstania Makbeta? Nie mówię o fabule. Mówię o pisaniu. Zmarszczyłam czoło. - Niewiele o tym wiadomo. To najkrótsza tragedia Szekspira. Opublikowana po jego śmierci w Pierwszym Folio. - Pierwszym zbiorze jego sztuk. - Skinęła głową. - Datowanym na tysiąc sześćset dwudziesty trzeci rok, siedem lat po jego śmierci. Ale dotyczy to druku, a nie napisania. - Nic nie wiemy o tym, jak je pisał. - Istniała wcześniejsza wersja szkockiej tragedii - oświadczyła wyzywająco. - To pogląd wielu badaczy - odparłam ostrożnie. Tak w istocie było, głów-nie za sprawą czarownic. W jednej chwili są dziwne i przerażające, a w następnej komiczne. Nie wspominając już o ich królowej Hekate, zapożyczonej żywcem z innej, późniejszej sztuki Thomasa Middletona i wciśniętej na siłę do tragedii Szekspira. Prawdę mówiąc, uosabiany przez nią typ radosnego, rozchichotanego zła byłby bardziej na miejscu w filmie Disneya. - Niemniej brak jakiegokolwiek rzetelnego dowodu. - Dziadek mojego męża - weszła mi w słowo - spotkał w dzieciństwie na tym wzgórzu starą kobietę. Usłyszał od niej, że bawiący tu dawno temu z trupą angielskich aktorów Szekspir zawarł znajomość z mroczną wróżką, czarownicą żyjącą w kipiącym jeziorze. Kiedy nauczyła go wszystkich ciemnych sztuk, skradł jej duszę i uciekł. Szukała jej wszędzie, ale dobrze ją ukrył. Nie w kamieniu, nie w jaju, pierścieniu czy koronie. W żadnym z miejsc, gdzie zwykle chowa się takie rzeczy. Znalazła ją wreszcie wpisaną w dramat, pomieszaną z inkaustem, którym Bard pokrył karty swojej księgi. Pochwyciła ową księgę, przeklęła jego słowa za to, że zamiast radować, unieszczęśliwiają, i na powrót zniknęła w jeziorze. Jakiś czas przedtem na tym wzgórzu przepadł

prapradziadek mojego męża, tak więc kiedy dziadek usłyszał tę historię, uznał, że to owa stara kobieta jest ciemną wróżką z własnej opowieści, księga zaś, jeśli ją odnajdzie, będzie rekompensatą za utraconego przodka. W późniejszych latach doszedł do przekonania, że mówiła o Makbecie. Patrząc na swą rozmówczynię w milczeniu, rozważałam, w jakie taktowne słowa ubrać myśli. - Lady Nairn. z całym szacunkiem, opowieść dziadka pani męża, jakkolwiek cudowna, jest jedynie mglistym wspomnieniem dziecka sprzed wieku. Trudno uznać ją za dowód na istnienie wcześniejszej wersji sztuki. - Owszem, aczkolwiek nie jest dowodem samym w sobie, zgadza się z tym. - Lady Nairn podeszła do biurka i podała mi odbitkę kserograficzną, którą wyjęła z teczki na dokumenty. Pochodzi z księgi rachunkowej starego dworu Dunsinnan - wyjaśniła. - Po trosze księgi, po trosze dziennika. Pod datą pierwszy listopada 1589 roku ktoś napisał: „Angielscy igrcy odjechali". Ale nie wymienił nazwisk. - Proszę przeczytać następne zdanie - zachęciła lady Nairn. „Tegoż dnia lady Arran uwiadomiła o kradzieży zwierciadła i książki i oskarżyła o to igrców. Ale nie można ich znaleźć". Podniosłam wzrok. Słyszałam o lady Arran, Elizabeth Stewart. Współcześni szydzili z niej, że jest skąpa, zachłanna i ambitna. Izebel przestająca z wiedźmami. Młody król Jakub był przez jakiś czas zauroczony nią i jej mężem. Po kątach szeptano, że to z jej przyczyny nie ma żony. Inne pogłoski oskarżały ją, że gdyby mogła, toby go zabiła, bo nade wszystko pragnie zostać królową. Niektórzy twierdzili, że to ona posłużyła za model postaci lady Makbet. Lady Nairn uśmiechnęła się. - Wiedziałam, że rozpozna pani to nazwisko. Tak więc jednak mamy dowód. - Na co? - spytałam, z trudem zachowując spokój. - Ze lady Arran tu była? Tak. Lecz nie na to, że był tutaj Szekspir. Niemal na pewno dowiedział się o niej. dwadzieścia lat później. Ale nie wiadomo, czy znał ją osobiście. W ogóle nie wiemy, co robił w roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym dziewiątym ponad to, że żył. W samym środku okresu nazywanego jego straconymi latami. Nie ma żadnych dokumentów, z których by wynikało, gdzie wtedy przebywał. - A jeżeli był tutaj? Mogłaby pani z łaski swojej przyznać, że nie da się tego wykluczyć odparła z wyrzutem. - Łączy się to również, tak się składa, z moimi rodzinnymi legendami. Wyjrzała w noc. - Po kądzieli pochodzę w prostej linii od Elizabeth Stewart. Od lady Makbet. Z niedowierzania rozdziawiłam zapewne usta, bo posłała mi cierpki uśmiech. - Mąż uznał te koligacje za urocze. Lily nic o nich nie wie i chcę, żeby tak zostało. Nie jest to informacja niezbędna. piętnastolatce. - W pani rodzinie zachowały się legendy na temat Elizabeth? - spytałam lekko oszołomiona. - Elizabeth Stewart nie zadawała się z czarownicami. Sama była czarownicą. Ale nie starą wiedźmą czczącą diabła, na poważnie zgłębiała magię. Według wiedzy mojej matki i babki Bard podpatrzył ją kiedyś w trakcie tajemnych czynności, które potem dokładnie odtworzył w sztuce. Niełatwo było go odwieść od jej wystawienia, ale się udało. A rękopis przepadł. W głowie miałam mętlik, chwyciłam się krzesła. - O czarach, Kate, może pani myśleć, co chce. Ale nie na magię pragnę zwrócić pani uwagę - powiedziała lady Nairn cierpliwym tonem. - Chodzi o rękopis. - Podała mi teczkę z biurka. - Trzy dni temu, przeglądając papiery Angusa, znalazłam to. Otworzyłam teczkę. Zawierała kartkę grubego papieru listowego barwy kości słoniowej i pocztówkę z reprodukcją jednego z moich ulubionych brytyjskich obrazów, portretu Ellen Terry jako lady Makbet pędzla Johna Singera Sargenta. Terry zaliczono do najwspanialszych odtwórczyń tej roli. Była ostatnią z wielkich przed Janet Douglas. Sargent z jakiegoś powodu namalował ją w błyszczącej zielononiebieskiej sukni. Z rudymi długimi warkoczami, błyszczącym złotym pasem wokół talii i w opadającej ku ziemi zwężającą się kaskadą szmaragdowej sukni podkreślającej krągłość jej bioder, wydawała mi się zawsze bardziej syreną niż królową. Papier listowy pod pocztówką zapełniały słowa napisane krągłym, zdecydowanym,

pewnym, a przy tym po dziecięcemu upartym charakterem pisma. Spojrzałam na podpis: Nell, zakończony ogonem długim jak kometa. Tak pieszczotliwie nazywali Ellen Terry przyjaciele i rodzina. Podniosłam wzrok. - To faks, ale zarówno podpis, jak i list są na moje oko autentyczne. - Lady Nairn znów wyjrzała przez okno. - Proszę przeczytać. Mamy czas. List nosił datę 1911. Zaczynał się od słów: Mój drogi Monsieur Superbe Homme. Mój niezwykły mężczyzno. Drogi supermenie. Przesyłam Ci osobliwy list, który otrzymałam niedawno od znajomej z branży dramatycznej. Jej osobista historia dorównuje tragizmem rolom, w jakie mogłaby się wcielić na scenie. Jednak nie mam żadnej pewności, czy trapiące ją od dawna nieszczęścia nie wpłynęły w końcu na jej poczytalność. Jak zobaczysz, biedaczka nie tylko sądzi, iż pierwsza udostępniona wersja Makbeta pana Szekspira różniła się zasadniczo od tej, która przetrwała do dziś, ale też uważa, że wersja wcześniejsza ocalała (!) - i że ona strzeże jej kryjówki. - Z pewnością nie wierzy pani. - Mój mąż był przekonany, że tajemnicza stara kobieta, którą poznał jego dziadek, i „biedaczka" z listu Ellen to ta sama osoba. Wpatrzyłyśmy się w siebie. - Proszę czytać - przerwała milczenie. Powróciłam do listu. Bez wahania uznałabym, że to wariatka, gdyby nie uzupełniający jej opowieść załącznik, który ci przesyłam. Już sama książka jest wystarczająco dziwna, ale w środku znajdziesz jeszcze osobliwszy list. Niestety, w całości poświęcony charakterowi domniemanej wcześniejszej wersji, głównie różnicom w przedstawieniu postaci, zwłaszcza Hekate, która „jest tam i jej nie ma". Podniosłam wzrok. - Stąd Hekate? Wzruszyła ramionami. - Jestem aktorką. Poznaję postaci, grając je. Proszę dokończyć. Niewiele mi już pozostało. Zagadkowe zdanie, całkiem w stylu Szekspira, ale tak czy owak irytujące. Nie potrafię doszukać się w nim sensu. Tuszę jednak, że Ty dostrzeżesz las spoza drzew. Nell Zajrzałam do teczki, ale nic więcej w niej nie było. - A załącznik? - Zaginął. - Westchnęła. - Nie ma żadnej wskazówki, skąd, kiedy i jak Angus zdobył ten list. Tak więc nie wiem, co odkrył. - Przekrzywiła głowę. - Ale wiem, czego szukał. Usiadłam na chwilę w głuchej ciszy. Ktoś - prawdziwa kobieta, nie czarownica, nie wróżka - wierzył nie tylko w istnienie wcześniejszej wersji Makbeta, ale także w to, że przetrwała ona do początku XX wieku. I choć Ellen Terry wydawała się sceptyczna, to nie odrzuciła z miejsca opowieści autorki listu. Na dodatek w wersji tej ponoć inne były czarownice i ich magia, czyli to, co w tej sztuce nastręczało badaczom najwięcej kłopotów interpretacyjnych. Zadrżałam z podniecenia, a może przeszedł mnie dreszcz? A jeśli ta wersja istniała? Rękopis Cardenia, który pomogłam odnaleźć, uważano za stracony. w tym przypadku jednak. chodziło o jeden z wielkich dramatów. O jedną z najwnikliwszych analiz zła w historii ludzkości. Dzieło, które mogli cytować wszyscy, nawet ci, którzy nigdy go nie czytali. ani żadnej innej sztuki Szekspira. „Dalej! żwawo! hasa! hej! Buchaj, ogniu! Kotle, wrzej!" - Ile byłby wart, pani zdaniem, ten rękopis? - wyrwała mnie z zamyślenia lady Nairn. Cardenio poszedł na aukcji za wiele milionów. Zaginiona wersja Makbeta przyniosłaby na

pewno więcej. Makbet, który wiązał Szekspira z prawdziwymi praktykami magicznymi, a nie ze scenicznym trajkotem. Oblizałam suche usta. - Nie mam pojęcia - odparłam. - Ta suma mogłaby być tak duża, że znaleźliby się ludzie gotowi śmiertelnie przerazić staruszka. Spojrzałam na nią bystro. - Myśli pani.? - Nie wiem, co myśleć. Ale chciałabym wiedzieć, co się przytrafiło mojemu mężowi. Jeśli odkrył, o czym pisała Ellen Terry. tym bardziej. Chcę, żeby pani znalazła tę sztukę - oświadczyła wyniosłym tonem królowej. - A potem wystawiła ją na scenie. Wyprostowała się, niczym monarchini idąca na egzekucję. - Kochałam Angusa, Kate. Porzuciłam dla niego scenę, uwielbienie świata. On mi wystarczył. Był tego wart. Pani jedna pojmie wagę mojej prośby. Nie proszę o to, żeby pani wykryła, kto go zabił. Proszę, żeby pani znalazła ten rękopis. Pomoże mi pani? Coś z jej połączonej z kruchością dumy chwytało za serce. Podejrzenie o mord na jej mężu mocno niepokoiło, a prawdopodobieństwo, że zaginiony rękopis Makbeta ocalał, było na tyle duże, iż rozbudziło moją ciekawość. - „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam" - powiedziałam cicho. - Zabrała go tam pani? Potwierdziła skinieniem głowy. - Nie miałam pojęcia - ciągnęłam - że to miejsce rzeczywiste, a w każdym razie, że istnieje do dziś. Chyba od niego powinnyśmy zacząć. Wyraźnie jej ulżyło. Westchnęła przeciągle i znów pokiwała głową. - Dziękuję. - Wyprostowała się i ruszyła do wyjścia. - Pojedziemy tam z samego rana. - Przy drzwiach obróciła się ku mnie. Oczy jej błyszczały, trudno powiedzieć: od łez czy w poczuciu triumfu. - A tymczasem niech pani nie wchodzi na to wzgórze sama.

Kiedy przebierałam się w jedwabną piżamę w paski i kładłam do łóżka, wciąż kręciło mi się w głowie. Na nocnym stoliku leżał egzemplarz Makbeta. Przez chwilę siedziałam, obejmując rękami kolana. Moja zgoda na udzielenie pomocy lady Nairn zaczęła zakrawać na szaleństwo. Już sam zarzut zamordowania jej męża pachniał powrotem do mrocznych przesądów, do źródeł polowań na czarownice. Nawet bardziej racjonalna część jej opowieści budziła wątpliwości. Przecież list Ellen Terry mógł być sfałszowany. Na podstawie faksu nikt nie był w stanie orzec, czy jest autentyczny. Renomowani eksperci z pewnością nawet by na niego nie zerknęli. No a o czym mówiła historia dziadka? Że jakaś mroczna wróżka powiedziała mu, iż Szekspir nauczył się tu magii od czarownicy mieszkającej w kipiącym jeziorze? „Chcę, żeby pani znalazła tę sztukę. A potem wystawiła ją na scenie". Zważywszy na charakter lady Nairn, jej żądanie wydawało się nieco mniej szalone od miejsca, jakie wybrała na siedzibę stara wróżka. Gniewna, zgnębiona bogini wyznaczyła mi zadanie: odszukać to, co znalazł jej mąż. A jeżeli nie znalazł? Bardziej prawdopodobne było to, że zaangażowała mnie do schwytania mrzonki nieboszczyka. A poza tym nie była boginią. Była lady Makbet, w sensie głębszym, niż ktokolwiek sądził. Co znaczyło mieć w żyłach taką przeszłość? Westchnęłam i otworzyłam książkę. Przeczytałam parę scen, licząc, że zastrzyk adrenaliny przywróci mi jasność myślenia. Niebawem głowa zaczęła mi opadać i nim dotarłam do końca pierwszego aktu, zasnęłam. Świadoma, że wędruję we śnie, zaczęłam się wspinać na strome wzgórze, które zmieniło się

w rozległe płaskie pole. W oddali wznosił się zamek. Wysoko na jego blankach wpatrywała się w noc rudowłosa kobieta, nie zwracając uwagi na szydzący w dole tłum. Suknia trzepotała na wietrze, jakby jej właścicielka stała w czasie burzy na dziobie ogromnego statku. Wokół niej wyczuwałam nadciągające zło, tak stężone, że trudno było oddychać. Obudziłam się w ciemnościach, łapiąc powietrze. Przez chwilę nie mogłam skojarzyć, gdzie jestem. A potem przypomniałam sobie słowa lady Nairn: „Dunsinnan... Zły zamek Makbeta". Wstałam i nalałam sobie wody z kranu. Wracając do łóżka, minęłam toaletkę, w której lustrze odbijały się trzy wysokie okna i niebo widoczne między wciąż rozsuniętymi zasłonami. Na moment przystanęłam, patrząc na odbicie. Księżyc zaszedł, ale na zachodzie wciąż widziałam jego słabą poświatę. Kiedy tak patrzyłam, ożyła mrugająca żółta gwiazda. Obróciłam się ku środkowemu oknu. To nie była gwiazda. Wysoko, daleko za drogą, wybuchły płomienie, rozpalając się na szczycie wzgórza w wielkie ognisko. Nie wiem, jak długo się w nie wpatrywałam. Wokół nich rozciągała się ciemna, cicha noc. A potem bliżej dostrzegłam ruch. Cień sunący po trawie. Kobietę w krótkim płaszczu, spodniach i bladym, łopoczącym szaliku na szyi. Ale jeszcze bledsze od szalika były jej związane w schludny kok włosy. Lady Nairn przeszła przez trawnik i zniknęła w cieniach na podjeździe. Dokąd szła - sama o tej porze? Jakieś pół godziny później znów dostrzegłam ruch, tym razem wysoko, w oddali. Być może sprawił to wiatr i wilgotne szkockie powietrze. A może mi się to przyśniło. Ale byłam gotowa przysiąc, że na tle ognia widzę niewyraźną postać, tańczącą z rozpostartymi ramionami w bezksiężycowej nocy.

3

Patrzyłam i patrzyłam, lecz w końcu zaczął morzyć mnie sen i chwiejnym krokiem wróciłam do łóżka. Wsparta na poduszkach zwinęłam się w kłębek twarzą do okna i obserwowałam wzgórze, aż zasnęłam. Kiedy się obudziłam, ognisko zgasło. Lustro i okno stały się nagle złowróżbnymi wytrzeszczonymi oczami. Wstałam, zasunęłam zasłony, nakryłam lustro szlafrokiem, po czym wróciłam do łóżka i spałam do rana. Obudziłam się późno, niewyspana, i szybko się ubrałam, gotowa na wyprawę do lasu Birnam. Jadalnia na dole była pusta. Śniadanie - a właściwie lunch - podała mi kucharka. Przełknęłam trochę owsianki, skubnęłam jajko i wzięłam się do czytania sztuki, ale myśli i żołądek skakały mi jak pobudzone króliki. Na moje pytanie, gdzie są pani domu i jej wnuczka, kucharka odparła grzecznie, lecz wymijająco. Poza nami dwiema w domu nie było nikogo. Pozostało czekać. Mogłam jednak wykorzystać czas inaczej. Nie dokończywszy śniadania, wzięłam jabłko i wyszłam do ogrodu. Ranek był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku. Na pewno była tu jakaś ławka, na której mogłam się zmierzyć z dawno nieczytanym Makbetem. Na drugim końcu stromego podjazdu, bliżej drogi, ciągnęły się gęste trawniki graniczące z wysokim szpilkowym lasem. Z lewej był mały renesansowy zielnik ze żwirowymi ścieżkami i niskimi żywopłotami, wytyczającymi romboidalne i trójkątne rabaty z lawendą, rozmarynem, tymiankiem i wieloma innymi ziołami, których nie umiałam nazwać. Przez chwilę przechadzałam się, nie widząc żywej duszy, aż wreszcie u stóp wzgórza dostrzegłam ławkę, usiadłam i wróciłam do czytania. Rychłoż się zejdziem znów przy blasku

Błyskawic i piorunów trzasku?

Lektura tej sztuki w cieniu wzgórza Dunsinane była ekscytującym przeżyciem, ale nie aż tak bardzo jak lektura Makbeta na szczycie wzniesienia, na którym szkocki król stoczył ongiś bitwę. Nagle przypomniałam sobie słowa lady Nairn: „Ze szczytu widać las Birnam albo to, co z niego pozostało". Wstałam, zrobiłam dwa kroki ku wzgórzu, jakby kryło w sobie magnes, i się zatrzymałam. Powiedziała również: „Niech pani nie wchodzi na to wzgórze sama. Ludzie czasem tam znikają". Był wśród nich jej mąż. Wzdrygnęłam się na wspomnienie widzianego w nocy ognia. Ale to było dobrze po północy - zapewniłam się. Widocznie wszystko mi się przyśniło. W jasny ciepły dzień, bardziej sierpniowy niż październikowy, krótka wycieczka - czy raczej przechadzka nie mogła zaszkodzić. Stoki po drugiej stronie były skaliste. Nie dało się na nie wspiąć. Ale kiedy tu jechałyśmy, w płocie dostrzegłam przełaz, a za nim szlak wijący się po północnym zboczu. Do domu było stamtąd niedaleko. Łatwo dojść. Obejrzałam się za siebie z wahaniem. Okna wpatrzyły się we mnie ślepo. „Pomoże mi pani?" - spytała lady Nairn. Nie mogłam odmówić. Upchnęłam sztukę do kieszeni żakietu i zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę drogi. Dojście do przełazu zajęło mi dwadzieścia minut. Dróżka za nim biegła skrajem stromego, porośniętego trawą pola i przez gęsty sosnowy młodniak. Trawa ustąpiła wrzosom z kępami kolcolistu, a potem zniknął także i on; pozostały tylko rdzawobrunatne fale morza wrzosów, które czesał wiatr. Wędrując pod górę, słyszałam rozsadzający poranną ciszę chrzęst i stukot z kamieniołomu. Wrzosy pod moimi stopami urwały się raptem na skraju dużej łąki. Na zachodzie napis na płocie, przez który przezierało tylko niebo, ostrzegał: „Uwaga, niebezpieczeństwo!" Za to na południu łąka docierała do trawiastych stoków wzgórza z dziwnym cylindrycznym wierzchołkiem, strzelającym w niebo niczym szmaragdowy ziggurat. Ze starej twierdzy pozostały jedynie nędzne ślady ziemnych szańców i zarys tarasów okalających szczyt niczym droga wznosząca się spiralą w niebo. Wstrzymałam oddech. Na tym szczycie stał kiedyś Makbet, prawdziwy Makbet. Dziesięć minut później, wdrapawszy się na niewielką krawędź, stanęłam na brzegu pustej trawiastej niecki na wierzchołku świata. Wdychając przez chwilę wiejący tu bez przerwy przyjemny wiatr, rozejrzałam się dokoła. Zstąpiłam do niecki. Od razu zrobiło się ciszej i cieplej, jakbym raptem znalazła się w innym miejscu i innym czasie. Podeszłam do kamiennego kopca, żeby się na nim oprzeć, ale zatrzymałam się po kilku krokach. Tuż za nim, skryty za małym pagórkiem, był krąg okopconych kamieni. Mimowolnie, jakby mnie przyciągała niewidzialna siła, podeszłam do nich i schyliłam się. Popiół był jeszcze ciepły. Odskoczyłam, serce mi waliło. Minionej nocy rzeczywiście rozpalono tu ognisko. W dodatku, sądząc z wydeptanej trawy wokół kręgu, ktoś tu tańczył. Przez chwilę miałam chęć uciec. Ale dzień był pogodny, piękny, no i byłam tu sama. A poza tym czy w rozpaleniu ogniska na wzgórzu w pogodną jesienną noc należało się doszukiwać czegoś złowieszczego? Nie miałam powodu płoszyć się natychmiast jak antylopa. Skoro tu dotarłam, mogłam obejrzeć to, po co tu przyszłam. Obróciłam się i spojrzałam na północ. Daleko w dolinie wznosiły się falami głębokiego fioletu szkockie Highlands. Gdzieś tam, u podnóży gór, był las Birnam. „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam" - powtarzał sir Angus. Co to, do licha, miało znaczyć? Odwrotność tego zdania niedobrze wróżyła królowi Makbetowi, przynajmniej w wersji Szekspira. Dłuższą chwilę stałam rozdrażniona, patrząc na dolinę. Wreszcie spoczęłam na trawie, oparłam plecy o kamienny kopiec i wyjęłam tekst dramatu. Jeśli słowa sir Angusa stanowiły jakąś wskazówkę, to była nią też w pewnym sensie sama sztuka. Nie mogłam dotrzeć do lasu Birnam bez

skrzydeł, a trudno o lepsze miejsce na lekturę Makbeta niż to wzgórze Rychłoż się zejdziem znów przy blasku Błyskawic i piorunów trzasku? Gdy bitwa owdzie wrząca Dociągnie do końca. Więc przed zachodem słońca. Gdzież schadzka? Jak ten chrust we wrzosach. Tam Makbet z naszych ust Dowie się o swych losach... Szpetność upięknia, piękność szpeci; Nuże przez mgły i par zamieci!

W słowach tych, nawet czytanych po cichu, tkwił dziwny rytm zaklęcia. Z oddali dobiegało urywane parkotanie traktora, splatające się z bliższym mnie szczękiem z kamieniołomu i głosami przefruwających ptaków. Wszystko to razem tworzyło rytmiczny akompaniament do Szekspira. Nawoływania ptaków wzmogły się, zaostrzyły. Spod wzgórza dobiegło mnie ciche rżenie konia, a potem dźwięk znany jedynie ze sceny: szczęk szpad. Ocknęłam się ze wzdrygnięciem. Nie miałam pojęcia, na jak długo się zdrzemnęłam, nim zaczęłam śnić, ale trwało to jakiś czas, gdyż południowe ciepło znikło, a świat otulił całun zimnej szarej mgły. W dole, na południowym zachodzie, słońce zmieniło się w spowitą jedwabiem perłę. Sądząc z jego położenia na niebie, było późne popołudnie. Oznaczało to, że długo spałam. Kiedy zbierałam książkę i niedojedzone jabłko, wiatr przywiał, nie byłam pewna, z której strony, szept: „Przyszła królowo, cześć ci!" Zamarłam. Słyszałam tylko cichy szmer, z jakim omiatał wierzchołek wzgórza. Wciąż jestem jedną nogą we śnie - pomyślałam i zaczęłam ostrożnie schodzić do ścieżki zbiegającej w dół po dawnych szańcach twierdzy. Raptem przystanęłam. U mych stóp zalśnił metal. Pochyliłam się, żeby go obejrzeć. Z trawy wystawał na wpół widoczny sinoszary nóż. Skierowana ku mnie czarna rękojeść połyskiwała srebrzyście. Sięgnęłam po nią i zobaczyłam stopę. Na brzegu starego okopu leżał w trawie ktoś przykryty ciężką zielononiebieską suknią, błyszczącą jak pawie pióra. Ale nie były to pióra, tylko łuski. Zbliżyłam się. Suknia, przypominająca tę, w której Ellen Terry została sportretowana jako lady Makbet, zdawała się wić w trawie niczym długi wąż, rozciągnięty w nieskończoność na. na kimś. Sądząc ze smukłości delikatnej stopy, na kobiecie, i to młodej. Odruchowo zacisnęłam palce na trzonku noża. Wyjęłam go z trawy i podeszłam do leżącej.

Nie drgnęła. Uniosłam rąbek sukni i ujrzałam ogniście rude włosy. Świadoma głuchego łomotu serca, uniosłam suknię wyżej. Chwila wystarczyła, by ten obraz utkwił mi w pamięci. Dziewczyna ręce miała związane na plecach, a tułów mocno opasany zakrwawionym kawałkiem materiału, który biegł od krocza do węzła zaciśniętego na szyi. Leżąca przede mną Lily była martwa. Wiatr przywiał jeszcze jeden szept. „Musi umrzeć". I kolejny, bliższy, trzeci: „To jest tylko we mnie, czego nie ma". Czymkolwiek były, osaczały mnie. Zielononiebieska suknia wysunęła mi się z ręki. Zacisnęłam dłoń na nożu, cofnęłam się kilka kroków, odwróciłam i pobiegłam.

4

Pędząc w dół po wrzosowisku i ściskając sztylet, potykałam się we mgle, ześlizgując z szańców. Wtem z wirującej szarości wyłonił się krzak kolcolistu. Gdy się przed nim uchyliłam, ktoś chwycił mnie od tyłu. Obróciłam się z nożem, ale mi go wytrącono; z głuchym stukiem wpadł we wrzosy. Szeroka dłoń zakryła mi usta. Zostałam powalona na ziemię i ściągnięta ze ścieżki. - Nie trza robić, czego robić nie trza - szepnął mi do ucha głos z silnym szkockim akcentem. Obróciłam się, żeby zobaczyć, kto mnie napadł, i ujrzałam siwowłosą, mocno zbudowaną kobietę o szeroko rozstawionych oczach, co najmniej dwadzieścia lat starszą ode mnie. Spróbowałam się wyrwać, ale szarpnęła mnie za ręce tak fachowo, że niemal zachłysnęłam się z bólu. - Nie chcesz, żebyśmy obie zginęły, to leż spokojnie - powiedziała. Kilka sekund później usłyszałam to, co z pewnością wyczuła wcześniej: tę-tent kopyt konia zbiegającego ze wzgórza. Spojrzałam na ścieżkę w samą porę, by zobaczyć, jak z mgły zaledwie kilka metrów od nas wyłania się wierzchowiec. Spłoszone przez kolcolist zwierzę zarżało, cofnęło się i jeździec raptownie pochylił się do przodu. Walcząc o odzyskanie równowagi, skupiony na koniu, nawet nas nie zauważył. Za to koń - owszem. Uderzywszy kopytami w ziemię najwyżej o pół metra od mojej głowy, cofnął się kilka kroków i rzucił do ucieczki. Ale zdążyłam zobaczyć twarz jeźdźca. Bruneta z restauracji. Leżałyśmy pod kolcolistem jak trusie całe wieki. Wreszcie kobieta uniosła głowę. Usiadłam. - Ciii - ostrzegła. Nadstawiła ucha. Z dołu dobiegły nas kroki. Kroki, nie stukot kopyt. Tym razem nie musiała mnie ściągać do ziemi. Skuliłam się przy niej jak najmocniej. Tuż koło nas przebiegł pochylony nisko mężczyzna. Zatrzymał się, obejrzał, podniósł coś z ziemi. Moją książkę! Wpadłam w popłoch. Ruszył ku nam ukradkiem, stanął. Idź - modliłam się z całej duszy. Idź, nie oglądaj się! Obrócił się, cofnął o krok, jeszcze jeden, a potem znienacka wyciągnął rękę i chwycił mnie za przegub. Siwowłosa Furia za moimi plecami krzyknęła, popchnęła mnie prosto w jego ramiona i niczym strzała pomknęła przez wrzosowisko. Machając rękami jak ptak ze złamanym skrzydłem, zniknęła we mgle. Spróbowałam się wyrwać z uchwytu, ale napastnik trzymał mocno. - Witam, profesorko - usłyszałam znajomy głos i zdałam sobie sprawę, że napastnik ma ciemne, kręcone włosy i zielone oczy.

Ben Pearl zaniósł się śmiechem. - Ty?! - wydusiłam z siebie. - Nic ci nie jest? - zatroskał się, słysząc ton mego głosu. - Lily! - wykrztusiłam, wreszcie mu się wyrywając. - To twoja znajoma? - spytał, wskazując głową w kierunku, w którym pobiegła kobieta. - Nie ona. Piętnastoletnia wnuczka lady Nairn. Na wzgórzu - odparłam. - Nie żyje. Schyliłam się, szukając we wrzosach noża. - Prr! - Ben przycupnął obok. - Zwolnij. Przysiadłam na piętach, ocierając gorące łzy. - Na tym wzgórzu. Znalazłam nóż. A potem ją, Lily, martwą, z podciętym gardłem. Usłyszałam głos, może dwa głosy. Szepty. Sama nie wiem. Uciekłam. Ta siwowłosa, którą widziałeś. nie wiem, kim jest. wytrąciła mi nóż i ściągnęła ze ścieżki, a potem o mało mnie nie stratował brunet na widmowym koniu. - Wskazałam w stronę szczytu. - I teraz nie mogę znaleźć tego noża - poskarżyłam się bliska płaczu. Ben opadł na czworaki i zaczął przeczesywać wrzosy. - Słyszysz?! Piętnaście lat! I nie żyje! - Słyszę. Dwie minuty później wyłowił nóż z kępy wrzosów. Klinga błysnęła złowrogo, spiralny wzór na stali pochwycił dziwne szare światło, a ostrze zafalowało, zdając się wić jak żywe. Wpatrzony w nóż Ben cicho gwizdnął. - To gdzie znalazłaś tę dziewczynę, Kate? - Na szczycie wzgórza. - Pokaż mi. Nagle stał się rzeczowy. - Musimy wezwać policję - powiedziałam. Patrząc w górę przez mgłę, wolno pokręcił głową. - Czy ona na pewno nie żyje? - Widziałam ją! - Sprawdziłaś puls? - Nie żyje. - Powiedziałaś, że podcięto jej gardło. Ale na tym nożu nie ma krwi. - Więc może morderca użył innego. Głos mi zamarł. Przy ciele też nie było dużo krwi. Puściłam się biegiem. Ben za mną. Dotarcie na szczyt nie zajęło nam wiele czasu. Na chwilę przycupnęliśmy pod krawędzią niecki, nasłuchując, ale dobiegł nas tylko szum wiatru w trawie. Ben w milczeniu wyciągnął czarny pistolet, z którym się nie rozstawał, ostrożnie wystawił głowę nad krawędź niecki, po chwili zeskoczył na dół. Poszłam w jego ślady. Był tam kamienny kopiec, a obok krąg ogniska, ale w miejscu, gdzie leżało ciało, ujrzałam tylko trawę. Oprócz mnie i Bena na szczycie wzgórza nie było żywej duszy. Ani martwej.

5

Ależ była tutaj - zapewniłam. - Znalazłam ją. Tam. Przy jednym z tych dołów. Kilka minut temu. Wskazałam w kierunku miejsca, gdzie ją zobaczyłam. Razem obeszliśmy wolno wzgórze tuż przy brzegu niecki. Ben, z wyciągniętym i odbezpieczonym pistoletem, przeszukiwał wzrokiem

trawę. Zatoczywszy pełne koło, zerknął w górę. - Zostań tu - polecił i nisko pochylony zaczął posuwać się w milczeniu, zaglądając do każdej jamy. Przy ostatniej wyprostował się i przywołał mnie ruchem ręki. W pustych dołach były wyłącznie trawa i wiatr. - Była tutaj! - powtórzyłam z uporem. Ben przykucnął, sokolim wzrokiem wpatrując się w trawę. - Nic na to nie wskazuje - oznajmił po dłuższej chwili. Ponownie przysiadł na piętach. Kilka odcisków stóp, ale ani śladu odcisku ciała. - Była tu - powtórzyłam. - Lily. Martwa. Popatrzyłam na niego bez słowa, lecz po chwili, czując znowu na policzkach gorące łzy, obróciłam się na pięcie i pomknęłam w dół wzgórza. - A ty dokąd? - spytał, doganiając mnie. - Do domu - odparłam. Mogła tam być Lily. albo nie. - A ty? - Szukałem ciebie. Znalazłem i nie wiem, co dalej. Zatrzymałam się. - Wiedziałeś, że tu jestem? - Wiem od lady Nairn, że ostrzegła cię, żebyś nie wchodziła na wzgórze. Dlatego najpierw zajrzałem na nie. - To nie jest śmieszne. - Za to trafne. Wyszkolony przez jedną z formacji brytyjskich sił specjalnych, której nazwy nigdy mi nie zdradził, odszedł z niej i założył nowoczesną firmę ochroniarską. „Taką z ochroniarzami i pistoletami - powiedział mi, kiedy się poznaliśmy. - Nie od akcji i obligacji". Nie dziwiło więc, że lady Nairn potrzebowała kogoś takiego jak on. Było pewne, że najmniejsza wzmianka o przedstawieniu wywoła szturm paparazzich. Bez wątpienia martwiła się też o kolekcję sir Angusa, a przynajmniej o tę jej część, którą zamierzała przewieźć do Hampton Court i z powrotem. Ale to Lily wymagała ochrony. I jej nie otrzymała. Ben nawet o niej nie słyszał. Nim dotarliśmy do zatoczki przy drodze, zmierzch szybko zmienił się w mrok. Ben w milczeniu odwiózł mnie do domu.

Wyskoczyłam z wozu, gdy tylko się zatrzymał, i wpadłam do domu. Sadząc po dwa stopnie, wbiegłam na piętro i szerokim korytarzem popędziłam tam, skąd dochodził gwar rozmów. Całkiem zapomniałam o wieczornym przyjęciu lady Nairn. Goście już się zebrali w starej wielkiej sali, przerobionej na wygodny salon z sofami, fotelami i ogromnym kominkiem, w którym płonęły miło pachnące drwa. Poszukałam wzrokiem lady Nairn. Stała przy długim rzędzie okien, w towarzystwie trzech mężczyzn. - Gdzie jest Lily?! - spytałam zdławionym głosem. Rozmowy w pokoju ścichły, brzęk kieliszków i lodu ustał, a spojrzenia wszystkich zwróciły się na mnie. Lady Nairn popatrzyła w stronę fortepianu w przeciwległym kącie sali. Pochylał się nad nim roześmiany aktor Jason Pierce. Spostrzegłszy, że wszyscy umilkli, wyprostował się i odwrócił, odsłaniając zarumienioną, uradowaną Lily w zielonych aksamitach. - A - powiedziała na mój widok. - To pani. Ogromnie mi ulżyło, lecz jednocześnie poczułam zakłopotanie. Martwa dziewczyna to nie Lily. ale w takim razie kto? Lily zaczęła grać poważną, mroczną toccatę i fugę d-moll Bacha. - „Palec mnie świerzbi, to dowodzi, że jakiś potwór tu nadchodzi" - zaśpiewała.

W sali zapadła głucha cisza. - Sztuka. - wykrztusiła drobna siwa kobieta, ściskając srebrny krzyżyk zwisający z szyi. - To cytat z tej sztuki. - Gorzej! - Sybilla Fraser z wdziękiem oplotła palcami smukłą szampankę. - Zacytowała wiedźmy. Płomienista jedwabna kreacja podkreślała jej złote włosy i cerę. Oczy pałały blaskiem. W naturze była jeszcze piękniejsza niż na ekranie. Ale mnie wciąż prześladował widok dziewczyny na wzgórzu. Nie znaleźliśmy z Benem po niej śladu. Może mi się przyśniła. A jeżeli zostawiłam ją martwą albo umierającą samotnie w ciemnościach? Odwróciłam się, żeby wyjść, i ujrzałam, że w drzwiach ktoś stoi, zastawiając mi drogę. Siwowłosa Furia ze wzgórza. Złowróżbnym, oskarżycielskim gestem podniosła rękę i wskazała Lily. Tak przynajmniej sądziła większość gości w sali. Ale z mojej perspektywy wskazywała mnie. - To ty wniosłaś zło do tego domu - wymruczała groźnym, niskim głosem. - Ta klątwa działa tylko w teatrze - odrzekła Lily, wstając. Prawda? - spytała zdetonowana, gdy nikt jej nie odpowiedział. - Dziś teatrem jest ten dom - oświadczyła Sybilla. - Wyjdź! - Daj spokój, Syb - zaprotestował Jason. - To przecież dziecko. Poza tym nie zaczęliśmy jeszcze prób. Za wcześnie na wchodzenie w rolę krwiożerczej, szatańskiej królowej. - Ty też wyjdź! Oczy Sybilli rozbłysły - „Szatańskiej królowej"?! - zadrwił. - Więc to też się liczy? Za plecami Sybilli stał potężny mężczyzna z wydatnym brzuchem i wianuszkiem posiwiałych rudych włosów wokół łysiny. - Cytat to cytat, chłopcze - powiedział. - Ma pani rację, zebraliśmy się tu na próbę. Wprawdzie nieoficjalną, ale jednak. Dlatego oboje stąd wynocha. - A bodaj to! - zaklął Jason, przemknął obok mnie i siwowłosej, po czym wypadł przez drzwi. Za nim podążyła zagniewana Lily. Siwowłosa Furia ani drgnęła. Teraz już wyraźnie wskazywała na mnie. - Czy któreś z nich zna zaklęcie odczyniające klątwę? - rzucił rudzielec. - Pokażę im, co robić - zadeklarowałam, wykorzystując okazję, by również wyjść. Siwa kobieta, gdy ją mijałam, nachyliła się do mojego ucha. - Odnieś go - powiedziała. „Odnieś go"?! Wiedziała o nożu? A jeśli tak, czy wiedziała też o zwłokach? - Czy dziś po południu widziała pani kogoś na tym wzgórzu? Czyjeś zwłoki? - spytałam tak cicho, by nikt nie usłyszał. Pokręciła głową. - To o nóż powinnaś się martwić - odparła i prędko wypchnęła mnie z salonu.

Drzwi trzasnęły głucho za moimi plecami. - Wierzysz w to całe bzdurne wudu? - burknął Jason. - Nie chodzi o wiarę, tylko o tradycję - odparłam. - Powiedz to tej siwej Meduzie - odparował. - Starej Callie - wtrąciła Lily. Stała obok nas w zielonej sukience z rozszerzanymi rękawami, z burzą rudych włosów wokół twarzy, z wściekłości bliska łez. - Gra jedną z czarownic. Dzieci z wioski myślą, że nią jest. Stara Callie? To imię kobiety, którą odnalazł sir Angus - przypomniałam sobie. - Chyba widziałam cię dziś po południu - powiedziałam do Lily - Na wzgórzu.

- Wcale nie. Widziała pani, jak Sybilla robi ze mnie idiotkę. A babcia jej na to pozwala. Czyżbym śniła? A może wtedy na wzgórzu to nie była ona? Musiałam tam wrócić, żeby się przekonać. Ruszyłam korytarzem. - O nie! - Jason chwycił mnie za rękę. - Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nas z tego nie wyciągniesz. Ścisnął mnie mocniej. Zamiast się spierać, wolałam mu ustąpić i pokazać, jak odczynić klątwę. Po moich lakonicznych wskazówkach obrócił się trzykrotnie zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zastukał do drzwi salonu i poprosił o wpuszczenie. Otworzyła mu Sybilla. - „Szczęśliwe myśli niech ci towarzyszą" - powiedział, przestępując próg. Sybilla uśmiechnęła się do niego triumfalnie, a potem, traktując Lily jak powietrze, zatrzasnęła drzwi. - Krowa! - wypaliła dziewczyna. Obróciła się trzy razy, podeszła do drzwi. Już miała w nie zastukać, gdy jej wyciągnięta dłoń zastygła w powietrzu. - Co mam powiedzieć? Spojrzałam z obawą na korytarz. - Musisz zacytować którąś ze szczęśliwych sztuk Szekspira. Jason wypowiedział zdanie z Kupca weneckiego. Więc może zacytuj coś ze Snu nocy letniej. Wzruszyła ramionami. - Jasne. - Dyżurny cytat to: „Z wdziękiem wróżek splótłszy ręce, nućcie, a ja dom poświęcę". Jej zielone jak morze oczy błysnęły figlarnie. - Powinna to pani powiedzieć na tym wzgórzu. To wzgórze wróżek. Nim zdążyłam odpowiedzieć, zastukała mocno do drzwi. Otworzyła jej lady Nairn. - Wejdź, Lilidh Gruoch MacPhee - powiedziała. Lily pociągnęła mnie za sobą. Zebrani w sali nadstawili uszu. Dziewczynka wypuściła powietrze, zdmuchnęła z twarzy rudy kosmyk, utkwiła wzrok w Sybilli i wydeklamowała: To, co ujrzysz przebudzona, Kochaj, błagaj, tul do łona. Żbik, ryś, niedźwiedź, lampart czy to Dzik ze skórą w kolce krytą, Cokolwiek ci w oczach stanie, Gdy się ockniesz — twe kochanie. Ujrzyj stworę niespodzianie. Okręciła się na pięcie i wyszła z sali, tak mocno trzaskając drzwiami, że zadrżały jelenie rogi na ścianach. Gości zamurowało. Zdałam sobie sprawę, że Lily świetnie wiedziała, co robić. Co powiedzieć. Nic dziwnego, skoro dorastała w takim domu. Zadając mi pytanie, po prostu żartowała. To i owo zmieniła, pamiętając sens, a nie frazy, ale słowa wyjęła z ust króla elfów Oberona, które wypowiedział je do swojej śpiącej żony Tytanii. Można to łagodnie nazwać fortelem miłosnym. Ale tak naprawdę był to magiczny figiel, mający na celu jej upokorzenie. - To nie błogosławieństwo. To kolejna klątwa - oświadczyła drżącym głosem kobieta z krzyżykiem. Sybilla wstała, powiodła chłodnym wzrokiem po gościach i zatrzymała spojrzenie na Jasonie. - Jak to się kończy?. Aha. „Tytania ze snu się podniosła i wraz, jak los chciał, pokochała osła".

Przepłynęła przez salon, wyszła przez wąskie drzwi na balkon i zniknęła. Jason jęknął i poszedł za nią. - Wisus dziewka - rozległ się tubalny szkocki głos rudzielca. - Sybilla czy Lily? - spytała lady Nairn. Dziś znowu zaczesała włosy do tyłu i ubrała się na czarno, tym razem w kostium ze spodniami. - Co kto woli - odparł mężczyzna z uśmiechem. - „Wisus" pochodzi od „obwiesia" - rzucił w moim kierunku. - W Szkocji to komplement. To urwis, szelma, ktoś śmiały. - W sensie dosłownym „szubienicznik" - dodała z powagą lady Nairn. - Własnoręcznie wzniosę szubienicę, jeśli zaczniemy tracić aktorów jeszcze przed próbami. Kate, przedstawiam pani wisusa Eirchearda. - Zabrzmiało to jak Air Cart, choć z bezdźwięcznym gardłowym „c" w wygłosie, jak w słowach „loch" i „Bach". - W naszym przedstawieniu lojalny królewski sługa Sejton. A na Samhain skazany na zgubę Król Lata. Z naciskiem na „skazany na zgubę". Rudzielec puścił do mnie oko. - Maszerujący radośnie, choć cokolwiek chwiejnie, na rzeź. Zrobił kilka kroków w moją stronę, wyciągając rękę, i wtedy spostrzegłam, że utyka. Jedną stopę skrywał mu ciężki but dziwnego kształtu. - Eircheardzie, poznaj Kate Stanley - kontynuowała lady Nairn. - Ale zawłaszczysz ją dopiero, kiedy pozwolisz jej uciec na górę i się odświeżyć. Położyłam coś na pani łóżku powiedziała do mnie. - Mam nadzieję, że będzie pasować. Slainte mhath. - Eircheard wzniósł w moją stronę kieliszek. - Kiedy się pani stosownie odstawi, żeby dostać drinka, przepije pani do mnie. Nauczę panią, jak - obiecał i odwrócił się z roześmianymi oczami. Zanim ktokolwiek mógł mnie zatrzymać, wymknęłam się z salonu i zbiegłam po schodach w noc.

6

Kiedy dotarłam do drogi, wjechał na nią samochód i po chwili zrównał się ze mną. - Tam jej nie ma, Kate - powiedział Ben zza kierownicy. Szłam dalej. Wyskoczył z wozu, chwycił mnie za ramiona i obrócił twarzą do siebie. - Widziałam ją! - powtórzyłam z uporem. - Oczywiście nie Lily. ale to nie znaczy, że nie było na wzgórzu innej dziewczyny. - Dlatego tam wróciłem. Zamrugałam oczami. - Ty.? - Wróciłem - powtórzył. - Sprawdziłem szczyt centymetr po centymetrze i dla pewności pobliskie zbocze. Nie ma jej tam. Przywidziało ci się, Kate. - Ależ była! Rzeczywista jak jej suknia. Zielononiebieska. Ciężka. Szeleściła. Dotknęłam jej, na miły Bóg! Pamiętałam, że spływała po niej z suchym grzechotem, przypominającym odgłos deszczu na pustyni. - Tak bywa z przywidzeniami. Pozwoliłam mu odwieźć się do domu. Kiedyś Ben sam walczył z własnymi demonami, po krwawym fiasku jakiejś afrykańskiej misji. Szczegółów nigdy nie poznałam. Zdradził mi to i owo przed dwoma laty, kiedy poszukując mordercy, zetknęłam się z makabrycznymi zdarzeniami.

Wstrzymałam oddech. To go martwiło? Upatrywał w tym spóźnionej reakcji na tamte przeżycia? - Nic mi się nie przywidziało - zapewniłam obronnym tonem, gdy szliśmy przez taras. Zatrzymałam się przy ławce koło drzwi, usiadłam i zamknęłam oczy, by powstrzymać łzy. - Ten nóż jest prawdziwy. - To kolejny powód, dla którego wróciłem. - Wyjął nóż z chlebaka i położył na ławce. W świetle księżyca zalśnił wzór w spirale i zwoje. - Nie miałaś prawa iść tam sama, Kate. Bez kurtki. Bez latarki. Nieuzbrojona. Jeżeli ona istnieje, to na górze był - i może wciąż jest - morderca. Chcesz tam wrócić, to przynajmniej poproś, żebym ci towarzyszył. - Właściwie to powinnam pojechać do lasu Birnam - powiedziałam. Usiadł na ławce. Oddzielał nas nóż. - Kate. musimy porozmawiać. Zesztywniałam. - Nie teraz. Obawiałam się tej chwili. - Ja. - Nie teraz! - Chciałam myśleć o nożu. O dziewczynie na wzgórzu: prawdziwej, wyśnionej? O rękopisie i tajemniczej śmierci sir Angusa. O wszystkim, byle nie o naszym rozstaniu. - A poza tym co tu robisz? - Doradzam. Przywykłam do półprawd i wykrętów, do wszystkiego, co mógł lub chciał mi powiedzieć o czarnej dziurze w swojej biografii. Nienawidziłam tajemnicy spowijającej jego życie, choć rozumiałam jej konieczność. - Lady Nairn - domyśliłam się. - Namówiła cię na to Atenaida? Uśmiechnął się wymijająco. W tym momencie zza rogu tarasu wyszła smukła postać. Lily - wnioskując z miny, wciąż wściekła na cały świat. - Cześć - powiedziała cierpko. - Nie spodziewałam się, że was tu zastanę. - Właśnie szliśmy na przyjęcie - odparłam. - Mam w takim razie nadzieję, że szybko zmienicie kostiumy. Babcia ma bzika na punkcie strojów wieczorowych. Pokaż się w dżinsach w jadalni, zawróci cię od drzwi bez kolacji. Dostrzegając lśniący nóż leżący między nami na ławce, raptownie zaczerpnęła powietrza. - Jak Tristan i Izolda, co? Ben westchnął i wstał. - Pozwolisz, że go zatrzymam? - Wskazał głową nóż. - A może chcesz go zabrać na kolację? Zakładając, że przy drzwiach kontrolują jedynie stroje, a nie to, czy ktoś ma broń. - To dom babci - wtrąciła Lily. - Dżinsy nie. Sztylety tak. Choć zazwyczaj w parze z kiltami. - Goście są już wystarczająco roztrzęsieni, by dawać im na dokładkę powód do obaw, że w ich gronie jest maniakalny morderca - powiedziałam, wręczając Benowi nóż. Schował go do chlebaka. - Zobaczymy się w środku - rzekł i wszedł po schodach do domu. Lily przysiadła się do mnie. - Niech mi pani powie. czemu w ogóle podoba się pani ta głupia sztuka? No bo Szekspir zerżnął ją ze starych legend, obsmarował dobrego króla i pozbył się naprawdę bardzo ciekawej kobiety. - Tupnęła w kamienny chodnik. - Kto normalny odesłałby za kulisy osobę taką jak lady Makbet?! Jak się mieszka z dziadkami, zwłaszcza z babką o scenicznej przeszłości, to dziedziczy się ich obsesję. Ale pani? Zaczerpnęłam głęboko powietrza i zmusiłam się, by skupić na niej uwagę. - Szekspira kocham chyba od dziecka - odparłam. - Uwielbiam opowieści. Rodzina mnie do tego zachęcała. Ale Makbet to inna historia. To bunt. Moja mama nienawidziła tej sztuki. W naszym domu był na nią zapis. Więc jej oczywiście poszukałam. Lily targnęła głową i zaśmiała się.

- Oto sposób na zachęcenie dziatek do lektury Szekspira. Zakaz czytania. - Wstała, otrzepując ręce. - Wchodzi pani? - Za kilka minut. Wzruszyła ramionami i weszła po schodach w ślad za Benem. Oparłam się plecami o ścianę, patrząc na księżyc przeświecający zza drzew. Nazwała nas Tristanem i Izoldą, porównała do występnych kochanków, którzy nieomylnym symbolem swojej niewinności czynią miecz, kładąc go między sobą na łożu, zanim do ich miłosnego gniazda wtargną szpiedzy. Świadczyło to ojej dobrym wykształceniu, zapewne w prywatnej, szokująco drogiej szkole, ale jeśli chodzi o Bena i o mnie, Lily grubo się myliła. Bohaterowie eposu nie dopuścili, by rozdzieliły ich oceany, waśnie ani śmierć. Bena i mnie rozłączyły drobne losowe zakręty naszych zawodowych karier. Jako osiadła w Londynie amerykańska reżyserka teatralna, specjalizująca się w Szekspirze, jechałam tam, gdzie była praca, a odnalezienie Gardenia sprawiło, że otrzymywałam propozycje z całego świata. Co do Bena, trudno było wyjaśnić, czym się zajmował, zwłaszcza, że na słowo „najemnik" reagował szyderczym parsknięciem. Zanim się poznaliśmy, wycofał się z udziału w operacjach specjalnych, do których go wyszkolono - w wojsku? tajnych służbach? - i założył firmę ochroniarską, utrzymującą się ze zleceń, takich jak to, lady Nairn. Ale podejmował się też misji specjalnych, zbyt delikatnych i ryzykownych jak na nerwy polityków. Misji, które, sam sobie będąc szefem, mógł przyjąć lub odrzucić. Miałam go za współczesnego Drake'a lub Raleigh. - Bierzesz mnie za pirata? - spytał z rozbawieniem, gdy powiedziałam mu to w łóżku pewnego deszczowego popołudnia. - Nie pirata. Kapra. Wzruszył ramionami na to rozróżnienie. - Za kapra? A co to znaczy? Czy aby nie „kaprawy"? - Lubię jak mnie pi. ratujesz - odparłam. Stanął nade mną, nagi, piękny, a ja, zaśmiewając się, na powrót zagrzebałam się w pościeli. Tydzień potem przepadł i dwa miesiące nie wiedziałam, gdzie jest ani nawet czy żyje. Na pojednanie załatwił nam tygodniowy pobyt w Irlandii, w wiejskim domu z widokiem na morze: tylko my dwoje, obiecał, łagodne konie, długa dziewicza plaża. I wówczas zadzwonił do mnie agent. - Koriolan? - spytał z niedowierzaniem Ben, kiedy przez telefon odwołałam wyjazd. - W Sankt Petersburgu? Nikt nie lubi Koriolana. I tak to szło, coraz trudniej znajdowaliśmy dla siebie czas, coraz łatwiej irytowaliśmy się, że jedno z nas jest nieobecne. Obliczyłam, że przez półtora roku naszego związku spędziliśmy ze sobą dwa miesiące. Góra trzy. A potem, któregoś pogodnego czerwcowego ranka, zaszłam do jego mieszkania. Śpiewały ptaki, a on w dżinsach i zielonym podkoszulku, w którym jego oczy miały barwę malachitowego morza, roztargniony patrzył przez okno na Tamizę. - Chcesz tego? - Pomyślałam, że pyta o śniadanie. - Mówię o nas - wyjaśnił takim głosem, że przeszedł mi głód. - Oczywiście. - Przełknęłam ślinę. - Przepraszam za wczorajszy wieczór. Ale nie tylko ja. - Bóg świadkiem, nie jestem wzorem domatora. Ale gdy ja zawalam jedną randkę, to ty wystawiasz mnie na trzy. Nie było to oskarżenie, tylko konstatacja faktu, tak spokojna, że o wiele straszniejsza od oskarżenia lub ciętej riposty. - Przynajmniej wiesz, gdzie jestem. Chciałam to powiedzieć beztrosko, a wyszło tak opryskliwie, że się skrzywiłam. - Nie tu. Posłał mi gorzki uśmiech. - Zaczynam bardzo interesującą pracę - zaprotestowałam. - Taka szansa się nie powtórzy. Za kilka lat bardziej się ustabilizuję. Więcej będę mogła zaplanować. Stać mnie będzie na odrzucenie dorywczych propozycji - pomyślałam. Ale nie

wypowiedziałam tego na głos. Ben przyglądał się słońcu złocącemu niczym łuska rzekę. - Łączy nas coś. niezwykłego, Kate. Będę czekał, w każdym razie jakiś czas. Czy będziesz na końcu tego tunelu? Czy ten tunel kiedyś się skończy? Nie mogłam mu podać daty ani złożyć fałszywych obietnic. Nie byłam nawet pewna, czy tego chcę. Kiedy tak stałam w ciszy, milcząc jak zaklęta, coś pękło i po niebie rozeszło się milion niewidzialnych rys. Było to przyjacielskie, choć słodko-gorzkie rozstanie. Bardzo dorosłe. Spowita małym szarym całunem wróciłam do siebie. - A ile trwa „jakiś czas"? - spytała Atenaida na wieść o naszym rozstaniu. Nie znałam odpowiedzi. Rzuciłam się w wir pracy, tego lata na szczęście miałam jej pod dostatkiem. Po kilku dniach wyciszenia zaczęłam sobie wyrzucać, że popełniłam straszny błąd. Aż do tej chwili. Wstałam i poszłam na górę się przebrać.

Na łóżku zastałam jedwabną niebieską sukienkę z głębokim dekoltem. Mało brakowało, żebym zrobiła w tył zwrot i zeszła na kolację w powalanym trawą khaki. Tylko myśl, że będę musiała wytłumaczyć się gościom ze stroju, skłoniła mnie do przebrania się w sukienkę. Wsunęłam ją przez głowę, włożyłam czarne pantofle na obcasie, przygładziłam włosy i spojrzałam w lustro. Nie byłam majestatyczną pięknością jak Ellen Terry, ale po takim popołudniu prezentowałam się znośnie. W mojej wyobraźni odbicie w lustrze zmącił inny obraz - nie syreniej morderczej królowej, lecz nagiej, spętanej, okrytej zielononiebieskim jedwabiem dziewczynki z płomiennymi rudymi włosami i z rozciętą, zakrwawioną szyją. Zakryłam lustro szlafrokiem i zeszłam na kolację.

Goście byli już w jadalni, ale wciąż się kłębili, szukając swoich miejsc. Przy drzwiach lady Nairn przedstawiła mnie Effie Summers, siwowłosej damie, która zaprotestowała, gdy Lily zacytowała Makbeta. Teraz rozszerzonymi oczami rozejrzała się na boki, jakby moja obecność mogła skłonić kogoś do przytoczenia niebezpiecznego cytatu, i oddaliła się truchtem. Zastawiony na ponad dwadzieścia osób stół był wiktoriańską fantazją z porcelany i kryształu, z piramidą kandyzowanych owoców pośrodku. Przed każdym talerzem stał mały emaliowany ptak, z kartką z nazwiskiem gościa w dziobie. Swoją znalazłam w dziobie łabędzia. Po mojej prawej ręce siedział Jason, a Eircheard zajmował miejsce przy końcu stołu, w pobliżu milczącej, nadąsanej Lily. Nici z nauki toastów gaelickich, musiałam poprzestać na australijskich. - Gdzie mam usiąść? - spytała Sybilla, odymając wargi. Lady Nairn zaprowadziła ją do wolnego krzesła, które stało naprzeciwko mojego. Sybilla zmarszczyła brwi, wzięła ptaka - kruka - i obróciła go tak, by schludne czarne pismo na kartce w jego dziobie mogli odczytać wszyscy obecni. Hal Berridge. - A kto to jest? - spytał Jason. Siedząca przy końcu stołu Effie Summers wstała. - Chłopiec. - Łapiąc powietrze, sięgnęła do szyi i odszukała krzyżyk na naszyjniku. - Zmarły chłopiec.

7

Okrzyki zaskoczenia szybko umilkły. - Pierwsza lady M - dodała Effie głosem bliskim histerii. Lady Nairn z konsternacją wpatrywała się w bilecik Sybilli, lecz widząc, że Effie zaczyna wpadać w panikę, pośpieszyła z wyjaśnieniem: - Młodziutki aktor z trupy Szekspira, w czasach gdy kobietom nie wolno było grać na scenie i żeńskie role odtwarzali chłopcy. Na dzień przed premierą w obecności króla Hal Berridge zachorował i umarł. - Kiedy liczono już godziny do rozpoczęcia przedstawienia - dodała Effie, pochylając się w stronę Sybilli. - Jedynym aktorem, który na tyle dobrze znał rolę, żeby go zastąpić, był Szekspir. Przebiegła po stole palcami jak szpony. - Rozumiesz? Ta klątwa zaczęła się od śmierci Hala Berridge'a. To ostrzeżenie! Wciąż trzymając w ręku kruka z feralną wizytówką w dziobie, Sybilla była o włos od ciśnięcia go w ogień i wielkiego, bezpowrotnego wyjścia. - Kto tam umieścił tę karteczkę? - spytał lekko rozbawiony Jason Pierce. Nikt nie odpowiedział. Z westchnieniem odłożyłam serwetkę i wstałam. - Przykro mi, ale nie zgadzam się z panią Summers. Ta opowieść jest – i była - żartem. Oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Wprawiłam w zakłopotanie nawet lady Nairn. - Nie wiem, kto dzisiaj wskrzesił Hala Berridge'a, ale wiem, że wymyślił go pod koniec dziewiętnastego wieku krytyk teatralny Max Beerbohm. - Ten rysownik? - spytała skupiona lady Nairn. Skinęłam głową. - Karykaturzysta, krytyk, pisarz, dandys. Z temperamentu satyryk i wyborny kpiarz. Bywalec londyńskich salonów, jeszcze bardziej pożądany niż Oscar Wilde. Szekspir go nudził. Któregoś wieczoru, nie chcąc roznosić na strzępy przedstawienia, które mu się nie spodobało, niemal całą recenzję wypełnił anegdotami o Szekspirze. Między innymi tą z Halem Berridge'em. Rzecz naszpikował cytatami z mało znanych źródeł historycznych, uwiarygodniając te historie do tego stopnia, że połknęło je wiele pokoleń aktorów, a krytycy ich nie zakwestionowali. Problem w tym, że Beerbohm wszystkie je zmyślił. - Chce pani powiedzieć, że ta opowieść to kłamstwo? - spytała Sybilla. - Żart. - Uśmiechnęłam się. - Nie wykluczam, że niektóre z przedstawień prześladował wyjątkowy pech. Do moich ulubionych anegdot należy ta z rajtuzami Charltona Hestona. Ale pech nie zaczął się od śmierci Hala Berridge'a. Głupi figiel - pomyślałam. Przede wszystkim w złym guście, doprawdy niegodziwy. W dodatku oblał test na dobry żart, bo wymagał objaśnienia. Kawalarz z pewnością na to liczył, ale jakiego komentarza oczekiwał? Przesądów Effie czy mojego sceptycyzmu? Mały emaliowany ptak drżał w dłoni Sybilli. Jeszcze nie była gotowa zrezygnować z wielkiej sceny. Ben podszedł do niej, wyciągnął z dzioba kruka wizytówkę, wyjętym z kieszeni piórem napisał na jej odwrocie „JW królowa Szkocji" i z powrotem wetknął ją ptakowi do dzioba. - Wasza Wysokość - zwrócił się do Sybilli z lekkim ukłonem. Dziękuję - rzekłam bezgłośnie. Uśmiechnęła się do niego tak promiennie, że zmrużyłam oczy, a potem pogłaskała go w policzek. - Dziękuję, kochanie - powiedziała miękkim głosem, w którym było zadowolenie i

obietnica. „Kochanie"?! Drobne szczegóły minionych dni urwały się z uwięzi, tworząc nowy układ. Jak z komory pogłosowej doleciał mnie głos lady Nairn: „Ona ma kogoś nowego". A Ben?. Chciał ze mną porozmawiać, ale nie dałam mu szansy, a potem schroniłam się za Lily. „Jak Tristan i Izolda" - skomentowała leżący między nami nóż. Czy wiedziała o nas? Czy wiedzieli o tym wszyscy prócz mnie? Poczułam, że się czerwienię, i spuściłam oczy. Najchętniej uciekłabym na Syberię, żeby ochłonąć w wiecznej marzłoci. Ale więził mnie rytuał proszonej kolacji. Gdybym wyszła, tylko pogorszyłabym wrażenie, a moja rola wypadłaby jeszcze żałośniej. - A jak było z tymi rajtuzami Charltona Hestona? - spytała z drugiego końca stołu Lily. - Ktoś polał je naftą - usłyszałam siebie, jakbym mówiła z oddali. - Kręcona w plenerze scena wymagała jazdy na koniu. Wprawdzie krótkiej, ale połączenie tarcia z końskim potem tak zaczęło palić Hestona w uda, że wypadł z planu z krzykiem: „Ściągnijcie je ze mnie, ściągnijcie je ze mnie!" Dla aktora to na pewno nie było nic przyjemnego, ale anegdota zapadła w pamięć. Kilka osób się zaśmiało i na szczęście skupiono się na czym innym. Zwykle z wielkim zaciekawieniem słuchałabym nerwowej paplaniny o dziwnych wypadkach związanych z Makbetem, dziś jednak rozmaici Makbeci, niechcący raniący nożami Makdufów i na odwrót, różne lady Makbet, padające jak długie w lunatycznych snach, a nawet sponsor przedstawienia, samobójczo skaczący na główkę z balkonu podczas spektaklu szkockiej opery Verdiego - wszystko to wydawało się nudne jak flaki z olejem. W jakiejś chwili Jason - którego trudno nazwać najbardziej wrażliwym człowiekiem na świecie - nachylił się ku mnie i spytał, czy dobrze się czuję. Nie mogłam spoglądać na Bena, lecz nie byłam w stanie się powstrzymać od przelotnych zerknięć w kierunku Sybilli. Patrzyła tylko na niego, emablowała go przez całą kolację, traktując Jasona jak powietrze. I mnie również, skoro o tym mowa.

Wyszłam stamtąd przy pierwszej sposobności i podążywszy chwiejnie na oślep korytarzem, dotarłam do opustoszałego salonu. Stałam tam Bóg jeden wie jak długo, odrętwiała, pusta, czując, jak powietrze dotyka mnie do żywego. Po jakimś czasie usłyszałam głosy, kroki i śmiech. Goście wracali na kawę. Nie chciałam ani kawy, ani towarzystwa. Małe drzwi we frontowej ścianie wiodły do stromych spiralnych schodów w narożnej wieży. Weszłam po nich na ciasny podest, a z niego do okrągłej komnaty. Tuż za progiem stanęłam. Cała zdawała się śpiewać. W ramach okna na wprost drzwi idealnie mieściło się wzgórze. W drugim, otwartym, z prawej, wisiały poruszane wiatrem dzwoneczki, którymi dźwięczał ów pokój, poczynając od wysokich srebrnych sopranów po ciemne bogate basy. Przed małym kominkiem stały dwa wygodne fotele i stolik, a pod wypełnionym wzgórzem oknem - antyczna rzeźbiona skrzynia. Oprócz nich nie było tu innych mebli. Moją uwagę przyciągnęła skrzynia. Dostrzegłam na niej ogromną srebrną misę, o której bok opierało się małe prostokątne lustro w ozdobnej ramie, upstrzone i przyćmione przez czas. Po drugiej stronie misy leżał nóż z czarną rękojeścią i stalową klingą z dziwnym falującym wzorem. Nawet z bliska wyglądał dokładnie jak nóż, który znalazłam na wzgórzu. Czyżby Ben dał go lady Nairn? Przeszłam przez komnatę, pochyliłam się i dopiero wtedy zobaczyłam, że na klindze nie ma runów, a jej krawędź jest zaokrąglona i gładka. Do tego dziwnie gruba. Tępa. - Znalazła pani moje sanktuarium - usłyszałam za plecami głos lady Nairn i aż podskoczyłam z wrażenia. - Te rzeczy to serce mojej kolekcji. Kociołek, lustro i nóż. Kociołek pochodzi z celtyckiego wieku żelaza. A w każdym razie jego oryginał - wykopany z bagna w

Highlands w osiemnastym wieku. Jest jednak zbyt kruchy, żeby go używać. To, co pani tu widzi, to jego reprodukcja. Lustro jest z czasów elżbietańskich. Podobno należało do szekspirowskiej trupy Sług Jego Królewskiej Mości. - A ten nóż? - spytałam z zaciśniętym gardłem. - Współczesna kopia. - Czego? - Noża znalezionego na tym wzgórzu. - Opowie mi pani o nim? Patrzyła tak, jakby na wskroś mnie widziała przeszłość, a może i przyszłość. - Kazałam go wykuć jako rekwizyt. - Pytam o oryginał. Podeszła do skrzyni, włożyła mi nóż do rąk i zaprosiła gestem na fotel przy małym kominku. Kiedy się obracałam, żeby usiąść, na haku przy drzwiach dojrzałam kawałek zielononiebieskiego jedwabiu z wzorem niczym smocza łuska. Trzymając nóż, wpatrzyłam się w nią jak w ducha. - To kostium lady M. Ellen Terry - wyjaśniła z lekkim rozbawieniem lady Nairn. - To znaczy w przybliżeniu. Z jedwabiu wyszywanego skrzydłami żuków. Wymarzone dla królowej, która, pominąwszy imię, była czarownicą. Chodź być może żuki miałyby inne zdanie. Kiedy lady Nairn zaczęła opowieść, wciąż z otwartymi ustami gapiłam się na suknię, mając w pamięci jej suchy szelest, jaki słyszałam na wzgórzu. Nóż znaleziono tam pod koniec XVIII stulecia, podczas pierwszych wykopalisk archeologicznych. Ale nie wydobyto go łopatą z ziemi, tylko któregoś poranka wyciągnięto z trawy, gdzie leżał, lśniąc w mdłym słońcu. Skąd się tam wziął, nie odkryto nigdy. Ale nawet w oczach amatora wyglądał na prastary, z czarnym trzonkiem i wytrawionym napisem, którego nikt nie mógł odczytać. - Co się z nim stało? - spytałam, czując suchość w ustach. - Ściągnął na siebie złe plotki, pomówienia, że od jego ostrza zginął Makbet. Prawdziwy. Pogłoski ponure, acz podnoszące wartość znaleziska. Przez blisko pięćdziesiąt lat nóż przechodził z ojca na syna jako jeden z wielkich skarbów tego rodu. Aż wreszcie go sprzedano, żeby pokryć dług karciany. Wkrótce potem rodzina straciła prawie cały majątek. Lady Nairn odchrząknęła. - Zbieg okoliczności, to pewne, ale nie dla wszystkich. Z czasem dziedzic rodu próbował odnaleźć nóż, ale mu się nie udało. I wtedy, w tysiąc osiemset pięćdziesiątym siódmym roku, William Nairn, ówczesna głowa rodu, prapradziadek męża, obwieścił, że znalazł go ponownie w trawie na szczycie wzgórza. Niektórzy się zdziwili, szczególnie jego żona, ale obstawał przy swoim. Jak zdobył ten nóż, tak zdobył, w każdym razie od tamtej pory nie spuszczał go z oczu. Następnego lata, kiedy urodził mu się syn, pradziad mojego męża, ów nóż zyskał nad swoim znalazcą niesamowitą władzę, spod której nie wyzwoliły go nawet narodziny potomka. W dzień śledził grę świateł na jego ostrzu. Nocami, ściskając go w ręku, ogarnięty niepokojem, godzinami chodził po blankach i obserwował wzgórze. Zona nabrała podejrzeń, że nóż rzucił na niego urok. W przeddzień święta Samhain w tysiąc osiemset pięćdziesiątym dziewiątym roku William zniknął podczas wichury. Młoda służąca twierdziła potem, że widziała, jak wspinał się na wzgórze, choć trudno dać jej wiarę, bo tej nocy zacinał deszcz. W każdym razie ani Williama Nairna, ani noża więcej nie widziano. Zona do śmierci wierzyła, że uprowadzili go Dobrzy Ludzie, odzyskując należący do nich nóż. Lady Nairn zamilkła, ale jej słowa długo wisiały w powietrzu. - To wnuk Williama napotkał na tym wzgórzu mroczną wróżkę - dodała rzeczowo. Starą kobietę, która - jak sądził sir Angus - coś przesłała Ellen Terry. Wokół mej głowy zawirowały wyszeptane zdania, które przywiał wiatr: „Przyszła królowo, cześć ci!. To jest tylko we mnie, czego nie ma. Musi umrzeć". A po nich kilka bardziej zrozumiałych: „Ściągnął na siebie złe plotki.". I najostrzejsze: „To ty wniosłaś zło do tego domu". Drgnęłam nerwowo. - Lady Nairn. sądzi pani, że ten nóż ma coś wspólnego z tym, co znalazł sir Angus?

- Wątpię. Skąd to pytanie? Oderwałam wzrok od noża w mojej dłoni. - Dzisiaj znalazłam bardzo podobny - wyznałam. Zmrużyła oczy. - Gdzie? - spytała i od razu udzieliła sobie odpowiedzi. - Poszła pani na wzgórze. - Przepraszam. - Przełknęłam ślinę. - On. Znalazłam tam nie tylko nóż. Także zwłoki, a przynajmniej tak myślałam. Z początku wzięłam je za ciało Lily. - Lily?! - Ale to nie była ona - wyjaśniłam pośpiesznie. - Może to był sen, koszmar senny. Zaczerpnęła powietrza. - To wyjaśnia pani zdenerwowanie. - Tam nie było zwłok. - Wstałam i podeszłam do okna. - Ben wrócił na wzgórze, żeby się upewnić. - A nóż? - Ma go. - To tam spotkała pani starą Callie? Skinęłam głową. - Lily twierdzi, że dzieci we wsi uważają ją za czarownicę. - Jak mówi porzekadło: „Ty nazywasz ją wiedźmą, a ja wiedzą". Jeżeli jest czarownicą, to od białej magii. Warto docenić Caledonię Gorrie. - Skąd go pani ma? - spytałam. Wyciągnęła rękę po nóż. - Wykonał go dla mnie mąż. To kopia oryginału. Zmarszczyłam czoło. - Ale skoro nóż przepadł w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym dziewiątym. Jak mąż mógł go skopiować? - Zachował się opis sporządzony przy okazji wykopalisk w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym dziewiątym. Jest tam rysunek w pełnej skali. Serce mi zabiło. - Mogę go zobaczyć? - Chodźmy - powiedziała, ruszając do drzwi.

8

Zbliżając się do podnóża schodów, usłyszałyśmy dziwny, prawie nieludzki lament, od którego dostałam gęsiej skórki. Kiedy dotarłyśmy na korytarz, większość gości rozeszła się już do pokojów, a światła przygaszono? Pozostali zgromadzili się przy oszklonych, szeroko otwartych drzwiach. Dziwny dźwięk dochodził z zewnątrz. Elfie Summers, druga czarownica z obsady Makbeta, siwowłosa kobieta, która tak przejęła się klątwą, spojrzała na nas, układając usta w wąskie „o" strachu, i niskim, gardłowym szlochem zawtórowała wypełniającej mrok dziwnej pieśni. Co się stało, Elfie? - Spytała lady Nair, chwytając mnie za przegub i ciągnąc za sobą przez salon. Potrząsając głową, Elfie wskazała otwarte drzwi. Uwolniłam rękę i wyjrzałam na zewnątrz. Księżyc zaszedł, niebo było usiane gwiazdami. Otaczające dom, rozchwiane na wietrze sosny zamiatały horyzont. Na trawniku w dole, pośrodku migotliwego kręgu świec, stała kobieta.

Nie. Dziewczyna. Lila w sukience falującej na wietrze. Powoli uniosła ręce ku niebu i wówczas zdałam sobie sprawę, że lament dobywa się z jej gardła. Jej stóp błyszczało coś, co przywodziło na myśl małą fontannę. Wyszłam na balkon, mrużąc w ciemności oczy. Na trawie w dole leżało lustro. Zza pleców dobiegła mnie modlitwa: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje". Trzymając przed sobą krzyżyk, Elfie opadła na kolana. Stojąca obok lady Nair uniosła dłoń do ust i zamarła. Na trawniku pod domem Lila, z rękami w powiewających długich rękawach, wzniesionymi na wysokość ramion, zaczęła się kolebać i obracać, cały czas nucąc bez słów. - „Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi." - Wymruczała Elfie. Lila przyśpieszyła obroty, tupiąc stopami w ziemię. Wszystkie bez wyjątku okna na froncie domu wypełniały ciemne postacie. Dotarło do mnie, że pozostali gromadzą się w korytarzu za nami. - „Zbaw nas ode złego. Bo Twoje jest królestwo, i potęga, i chwała na wieki. Amen". Lila na trawniku nie widziała Elfie ani zgromadzonych gości. Jej głos, straciwszy kontakt z poszczególnymi dźwiękami, przeszedł w nieludzki lament, w wycie wiatru, zawodzenie duchów. Wirowała z uniesionymi rękami, zmieniając się w niewyraźną plamę. Elfie, z krzyżem w rękach, podniosła się nagle z kolan, podeszła do balustrady i gniewnie jak prorok zawołała: - „Czarownicy żyć nie dopuścisz!" Trawnik owionął podmuch wiatru, okna zastukały, większość świec zgasła. Lila z głośnym krzykiem opuściła ręce i upadła na ziemię. Przez chwilę słychać było jedynie wycie wiatru w drzewach. Z napiętą twarzą, z grudkami piany w kącikach ust, Elfie zwróciła się do lady Nair, powtarzając: - „Czarownicy żyć." - Elfie! - Przerwała jej babka Lila. Siwowłosa kobieta zmrużyła oczy, ściszając głos do oschłego szeptu. - Oto, do czego prowadzi pozwalanie na satanistyczne praktyki pod pani dachem! - Wicińskie, nie satanistyczne - odparła lady Nair. - To różnica. Co do „pozwalania", nikt nie pytał mnie o zgodę, a poza tym, formalnie rzecz biorąc, Lila nie robi tego pod moim dachem? Wciąż ściskając krzyż, Elfie sapnęła. - Módlmy się za nią - powiedziała cicho i przesunęła po zgromadzonych wzrokiem. Módlmy się za nią! - Powtórzyła. - Módlmy się za nas wszystkich! Na koniec skarciła wzrokiem lady Nair i przeszła przez pokój wśród rozstępujących się przed nią gości. - Zarąbiecie „efektowne" wyjście! - Skomentował Jason, kiedy zniknęła za drzwiami. Cisza prysła, zmieniając się w nerwowy śmiech. Lila na trawniku poruszyła się. Lady Nair też to dostrzegła. - Głupia mała ekshibicjonistka - powiedziała półgłosem. - Jeśli dopadnę Corę Ravensbrook, z chęcią ją uduszę. - Spojrzała na mnie. - Jeśli natknie się pani na Bena, proszę mu przekazać, że chcę go widzieć. I ten przeklęty nóż. Powiedziawszy to, szybko opuściła salon. No to nie zobaczysz rysunku oryginalnego noża - pomyślałam z irytacją. A poza tym kim, u diabła, była Corra Ravensbrook? Nie bardzo wiedząc, co z sobą począć, postanowiłam wrócić do swojego pokoju.

- Kate - usłyszałam na piętrze głos Bena.

Zamarłam, jakbym nastąpiła na szkło. Przysiadł na sofie w saloniku sąsiadującym z podestem. Zdążył przebrać się w dżinsy i sweter. Podpierając głowę dłońmi, wpatrywał się w niski stolik przed sobą. Zatrzymałam się przy drzwiach. Sybilli nie było w zasięgu wzroku. Wstał. - Przepraszam - powiedział. - Ależ z ciebie drań! Powinieneś był mi powiedzieć. - Próbowałem. - Upewnić się, czy tu będę. - Słusznie. - Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. - Nie wziąłem pod uwagę, że się zjawisz. Wyjadę. - Przez jeden weekend możemy się zachowywać jak zawodowcy - odparłam sztywno. - W takim razie. spojrzysz na to? - Wskazał stolik. Leżał na nim mój nóż, jego BlackBerry i kartka z dużym napisem. Odwzorował na niej runy z noża. Podeszłam i spojrzałam na kartkę.

- Znasz pismo runiczne, profesorko? Nazwał mnie jak dawniej, z racji mojej uniwersyteckiej przeszłości, choć przerwałam karierę akademicką na długo przedtem, nim mogłam osiągnąć tak szacowny tytuł. - Dwie „R", para pochyłych „F" i jakieś motyle - skomentowałam napis. - Jednym słowem: nie. - Dzięki Bogu mamy Google'a. Podał mi swój BlackBerry z wyszukaną w sieci tabelą z runami i ich współczesnymi odpowiednikami. Choć wolałabym nie okazywać zainteresowania, pochyliłam się nad poręczą sofy i wpatrzyłam w mały ekran. - Te „F" to „A", a te motyle to „D" - wyjaśnił. Litera po literze przetranskrybowałam runiczne słowo na alfabet łaciński, a Ben pod szeregiem runów napisał dużymi literami:

- Mówi ci to coś? Pokręciłam głową. - Nie wiem nawet, w jakim to języku. - Do bani. A czy znasz jakiegoś prawdziwego profesora od runów, do którego można by zadzwonić? - Po północy? - No, a Erhard? - spytała lady Nairn. Podskoczyłam. Stała tuż nad nami. A przy niej Sybilla w dżinsach i żakiecie, z burzą loków wokół twarzy. Była nieznośnie, niedorzecznie piękna. Mogłabym ją udusić. - Czy to ten? Lady Nairn wskazała na nóż. Skinęłam głową. Wpatrzyła się w ostrze, jakby mogło ją ugryźć. W końcu nóż wzięła Sybilla, pieszczotliwie dotykając Bena palcami. - Eircheard jest profesorem? - spytałam. - Ubawiłby się tym pytaniem. Jest płatnerzem - odparła lady Nairn. - Tak więc używa runów, a przy okazji je bada.

- Co tu jest napisane? Sybilla spojrzała na Bena. - Tego właśnie chcemy się dowiedzieć, bella donna. Bella donna?! Mnie nazwał profesorką, a ją bella donną?! Po włosku „piękną kobietą". Nie szkodzi. Tak czy siak to do niej pasowało. Ale dziką przyjemność sprawiła mi myśl, że jest to również nazwa silnie trującej rośliny. Lady Nairn dotknęła mojego ramienia. - To właśnie Eircheard wykonał sceniczny nóż - powiedziała. - Ten, który widziała pani w wieży. Mąż pozwolił mu przerobić starą oborę przy drodze w kuźnię i jako zapłatę przyjął nóż. Eircheard miesiącami gromadził materiały, zapoznając się ze wszystkim, co udało mu się zdobyć na temat noża, który znalazł na tym wzgórzu William Nairn. Stąd też wie o nim najwięcej. - Myśli pani, że wykuł ten? - spytał Ben. Lady Nairn w zamyśleniu postukała palcem w podbródek. - W takim razie złóżmy temu wisusowi nocną wizytę. - Pójdę z wami - oznajmiła Sybilla.

W domu było mroczno i cicho. Na trawniku wciąż stał krąg świec Lily, chociaż ich płomienie dawno zgasły. Niektóre, pochylone pod zwariowanym kątem, zakapały trawę woskiem. Była to jedna z tych pogodnych nocy u schyłku jesieni, tak cicha, jakby na coś czekała. Powietrze było czyste i rześkie, jeśli nie liczyć unoszącej się nikłej, słabej jak mgliste wspomnienie woni palonego drewna. Coś w głębokich, usianych gwiazdami ciemnościach nad głową odbierało chęć do pogaduszek. Starałam się nie widzieć, że Sybilla trzyma Bena za rękę. Weszliśmy w milczeniu na podjazd, chrzęszcząc butami po żwirze, a potem na drogę. Z majaczącym wzgórzem nad głowami, skręciliśmy w lewo, obeszliśmy jego strome stoki i po pięciu minutach dotarliśmy do okrążającej je z prawej drogi, którą jechałyśmy zeszłego wieczoru. Przecięliśmy ją i poszliśmy aleją biegnącą prosto przez gęsty las po jej drugiej stronie. Zanim zobaczyliśmy kuźnię, doszły nas jej odgłosy - rytmiczny brzęk stali uderzającej w stal, który oddzielił się z wolna od niezmierzonego jęku drzew. Brzdęk, brzdęk, brzdęk. Pauza. I od nowa. Przez konary dostrzegłam światło, a potem drzewa znikły. Pośrodku szerokiego pola stał niski kamienny budynek z trzema ścianami. Czwartej brakowało; kuźnia, otwarta jak dom dla lalek, była wystawiona na szkockie żywioły. Wewnątrz płonęło białym, żółtym i pomarańczowym światłem palenisko. Eircheard w skórzanym fartuchu, rękawicach i okularach klepał na kowadle długi, rozgrzany do białości stalowy pręt. Podeszliśmy bliżej. Choć noc była rześka, od bijącego z kuźni żaru robiło się nieprzyjemnie gorąco. - Eircheard! - zawołała lady Nairn, ten jednak dalej walił w sztabę. Po każdym uderzeniu młota pryskały wokół kowadła, niczym spadające gwiazdy, płonące płatki zgorzelin, tak jakbyśmy trafili niechcący na mityczny akt stworzenia i patrzyli, jak jakiś przysadzisty bóg wykuwa w głębinach kosmosu nowe konstelacje. - Eircheard! - zawołała ponownie lady Nairn. Znów nie odpowiedział. Wzięłam od Bena chlebak, wyjęłam nóż i wyminąwszy lady Nairn, położyłam go na kowadle obok długiego kawałka stali, który Eircheard zamieniał w miecz. Zwoje i spirale na wykutej klindze zafalowały jak żywe w blasku ognia. Młot zawisł na ułamek sekundy w powietrzu i stuknął w ziemię. Eircheard przyciągnął mnie do siebie i otoczył ramieniem moją szyję. W jego drugiej dłoni coś błysnęło i na gardle poczułam zimną stal.

- Skąd ten nóż? - spytał groźnie.

9

Plecy owionął mi ciężki oddech. Słyszałam, jak Eircheardowi łomocze serce. Mocno mną potrząsnął. - Skąd?! - warknął. - Nie ode mnie - odpowiedziała pośpiesznie lady Nairn, wchodząc w krąg światła. - Krucafuks! - Puścił mnie nagle, niemal pchnął. - To pani. Dlaczego pani nie powiedziała? Rzucił nóż na stół, przyjrzał mu się zdyszany i obrócił się do mnie. - Nie widziałem cię, dziewczyno, tylko nóż. Wzięła, co nie jej, pomyślałem. Ale nic się nie stało, co? Wyciągnął ku mnie mięsistą dłoń. Uścisnęłam ją, wciąż oszołomiona. Kiedy Eircheard mnie złapał, Ben pochwycił nóż z runami z kowadła. Kowal skinął mu głową, wyjął chustkę i otarł spocone czoło. - Mimo wszystko chętnie usłyszę, skąd wzięliście ten nóż. - Ze wzgórza - odparła lady Nairn. Za nią stała pobladła Sybilla. Eircheard natychmiast przestał ocierać twarz. Spojrzał zza chustki. - Ze wzgórza Dunsinane? - spytał, a ponieważ lady Nairn milczała, przeniósł wzrok na mnie. - Zasnęłam. Kiedy się obudziłam, był tam. - Czy pani wie, że to wzgórze elfów? Skinęłam głową. - Więc jest pani albo postrzelona, albo szurnięta. Ryzykantka lub po prostu durna. - Pokręcił głową, chowając chustkę do kieszeni, i z błyskiem w oku wyciągnął drugą rękę. - No to przyjrzymy się mu. Ben spojrzał na lady Nairn, a kiedy skinęła głową, z ociąganiem podał nóż Eircheardowi. Płatnerz przysunął się do ognia, żeby lepiej widzieć ostrze, zdjął okulary ochronne, wyjął z kieszeni zwykłe, w drucianej oprawce, wsadził je na nos i nachylił się, niemal dotykając nim noża. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wygląda jak młody, rudobrody Mikołaj. Wpatrzył się w lady Nairn i wydał długie, świszczące westchnienie. - Rad bym się pochwalić, że to moja robota, ale nie. Wykułem bardzo podobny, ale na moim nie było runów. Ani ostrza. - Nóż można wyostrzyć, runy dodać - powiedziała cicho lady Nairn. - Owszem - odparł - ale wzór na ostrzu powstał w trakcie wykuwania klingi i nie można go zmienić. Zresztą nie jest mój. Zna się własny wzór, tak jak zna się swojego bajtla. - Potrafi pan odczytać te runy? - spytała Sybilla. Eircheard przejechał grubym krótkim palcem po klindze. Niemal jakby ją pieścił. - Próbowaliśmy je odczytać - powiedziałam - i wyszło nam słowo „riadnadr". Ale nie wiem, co znaczy. Eircheard przekrzywił głowę, a oczy mu rozbłysły jak wtedy, gdy zażartował ze mnie przed kolacją. - A więc stąd ta delegacja, co? - Zatrzymał na mnie spojrzenie. - Niech pani nie będzie taka skromna. Posłużyliście się staroskandynawskimi, a nie anglosaskimi runami. Drugą część słowa odczytaliście prawidłowo. Ale nie początek. Pierwsze trzy litery są wytarte, więc przeoczyliście kilka kresek. Oddał mi nóż, podszedł do warsztatu, zakrzątnął się przy nim i powrócił ze szmatą i puszką smaru. Kiedy nas czworo go otoczyło, zanurzył szmatę w smarze i przejechał nią po klindze.

Pojawiły się na niej dodatkowe kreski, nikłe, lecz widoczne. Zupełnie jakby ujawnił niewidzialne pismo. I tak z

powstało

Innymi słowy, RIA zmieniło się w BLO, a cały napis RIADNADR w BLODNÆDR. - Runiczny skrót na Blod Nædder - wyjaśnił, pocierając w zadumie policzek. - Blood Adder - Krwawa Żmija. - Wampiryczny brat Czarnej Żmii - zażartował Ben. Eircheard skarcił go wzrokiem. - Śmieje się pan jak głupi do sera z czegoś, co wcale nie jest zabawne. Może pan go zresztą nazwać Krwawym Wężem. Pewnie taką nadano mu nazwę. Zwykła, poetycka metafora oznaczająca nóż. - Przejechał palcem po klindze. - To zrozumiałe. Z kształtu to klasyczny sassenach. Zwany seax. Krótki miecz o jednym ostrzu albo długi nóż, często zagięty z tyłu pod takim właśnie kątem. Bardzo niebezpieczna broń. - Spojrzał na Bena. - Tnie całkiem nie do śmiechu. - Ktokolwiek go wykonał, z pewnością widział nóż lady Nairn. Eircheard chrząknął, pokuśtykał w mroczny koniec kuźni, poszperał i powrócił po chwili z rulonem fotokopii na przydużym papierze. Upuścił je na stół, przekartkował kciukiem, wyciągnął jedną, rozwinął, przycisnął rogi starym kubkiem do kawy, małym młotkiem i dwoma wygiętymi kawałkami stali. Karta nosiła liczne ślady przypaleń i odciśniętych okrągłych denek. - Robocza kopia - usprawiedliwił się z zakłopotaniem, przesuwając dłonią po śladach, jakby chciał je usunąć. - Nie wyszła poza te progi. Rysunek był naturalnej wielkości, wykonany delikatnymi pociągnięciami atramentem i tuszem. Wprawdzie atrament odrobinę zbladł, ale była to niemal fotograficzna kopia noża, który miałam w ręku. Runy były niewyraźne, jakby ktoś je wytarł, lecz wzór na ostrzu był oddany znakomicie. - Rysunek sporządzono na podstawie tego noża, nie odwrotnie - powiedziałam wolno. Eircheard usiadł i przejechał dłonią po łysinie. - Otóż to, dziewczyno, otóż to. - Ten rysunek wykonano w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku. Chce pan powiedzieć, że nóż jest z osiemnastego wieku? - spytała lady Nairn, marszcząc brwi.. Eircheard zaprzeczył niskim, gardłowym mruknięciem. - Niemożebne - odparł, kręcąc głową. - Jak mówiłem, wzór jest spojony z klingą. Tajemnica tej technologii przepadła na stulecia, dopiero w dwudziestym wieku odtworzyli ją wspólnie archeologowie i kowale. - Dotknął noża palcem, tak jakby ten mógł zniknąć. - Ma on zatem znacznie poniżej setki albo prawie tysiąc lat. Ogień ostygł, z białego zmienił się w cytrynowy i pomarańczowy. Kuźnia zdawała się migotać w ciszy. Migotał też nóż. - Jeżeli nóż na tych rysunkach to oryginał. Przełknęłam ślinę. - To słuszny jest domysł, że ma tysiąc lat. Spojrzałam na nóż, dziwny wzór odtworzony jak w lustrze na rysunku. - To niemożliwe, prawda? - spytałam. Przez chwilę całe grono wpatrzyło się w nóż. - Czy nóż może przetrwać w takim świetnym stanie tyle czasu? - odezwał się Ben. - Nadal

lśnić i wcale się nie stępić? - Nie spotkałem się z podobnym przypadkiem - odparł Eircheard. - Jednak pod właściwą pieczą to chyba możliwe. Ale nie na szkockim wzgórzu. A w żadnym razie nie w nim. Nasze wzgórza są, jeśli uszło to waszej uwagi, nieco wilgotne, a wilgoć nie sprzyja takiemu pięknemu lśniącemu ostrzu jak to. Jednak gdy się o nie dba. cóż, stal to bardzo mocny materiał. Raptem od żaru z paleniska zakręciło mi się w głowie. Podczas bitwy w 1054 roku Szkoci Makbeta starli się z anglo-nortumbryjskimi najeźdźcami - połączonymi siłami Anglosasów z północy i najemnych wikingów - pod wodzą Malkolma. Czy któryś z nich miał ten nóż? Blisko tysiącletni. Spojrzałam na róg rysunku, który ktoś opatrzył starannym kaligraficznym opisem. Odczytałam go na głos: „Czarna rękojeść z drobnoziarnistego drewna. Wypolerowana stalowa garda. Barbarzyńska inskrypcja biegnąca środkiem klingi i druga wokół rękojeści". - Druga inskrypcja? - spytałam, podnosząc wzrok. - A, owszem. - Eircheard pogładził brodę. - Zapomniałem o niej. Umoczoną w smarze szmatą przeciągnęłam po metalowym pierścieniu u podstawy trzonka. Tam gdzie łączył się z klingą, wyłonił się nieprzerwany krąg runów. Bez początku, bez końca, bez podziału na słowa. - To rondo - rzekł cicho Eircheard. - Zdanie, które zaczyna i kończy to samo słowo lub sylaba. Na klindze takie słowo można wytrawić tylko raz. A to zdanie - w zamierzeniu silnie magiczne - obiega rękojeść bez końca. Eircheard przysunął do siebie kartkę. Obracając wolno nóż, odszukał znajome słowo i wziął się do transkrypcji, dzieląc runy na słowa i zapisując je we współczesnym alfabecie.

Skupił się, przygryzając wargę. - Buto plus skrót od thaette to „poza tym" - wymruczał. - W dialekcie nortumbryjskim. Przechodzimy do bith, czyli „jest", z przeczeniem na ne, czyli „nie". Potem jest nawiht - „nic" oraz a, czyli „wieczne". Wypisał całe zdanie drukowanymi literami:

- Brzmi to bardziej jak sentencja Kłapouchego niż wojownika - wtrącił Ben. Eircheard zignorował tę uwagę. - Jak powiedziałem, takie zdanie zaczyna się i kończy takim samym słowem. Wpatrzył się w ostrze, palcami masując skronie. - Jezusie, Mario, Józefie święty! - powiedział po kilku chwilach i gwizdnął przeciągle. - To bith! Zgarbił się nad kartką i wypisał drugie zdanie, przestawiając słowa.

- Co to znaczy? Choć pytanie to zadała Sybilla, odpowiedział, patrząc na mnie. - Nothing ever is but that which is not - przełożył.

- Zaczyna się i kończy not - rzekł Ben. - Fajnie. Jest rondem nawet we współczesnej angielszczyźnie. Miałam wrażenie, że cała kuźnia się unosi i wiruje wokół mnie. - Zna to pani w krótszej wersji, co? - zagadnął mnie cicho Eircheard. Skinęłam głową, ale nie dobyłam z siebie słowa. Przemówiła za to lady Nairn. - Nothing is but what is not1 - wyszeptała. - Brzmi znajomo - wtrącił Ben, ściągając brwi. - To Szekspirwyjaśniła. - Makbet - powiedziałam, czując, jak słowo to odpływa ode mnie powolne, ciężkie, niemożliwe. Sybilla zerknęła na nas po kolei, marszcząc czoło. - Powiedział pan, że ten nóż ma tysiąc lat. Skoro tysiąc, to jak może być na nim cytat z Makbeta? - Nie może - odparłam. - Za to może być odwrotnie. - Runy można dodać - powtórzyła lady Nairn głosem chropawym jak krakanie wrony. - W staroangielszczyźnie? - zaoponował Eircheard. - Z aliteracjami, prawidłową akcentacją i porządnym metrem? Możliwe, lecz nieprawdopodobne. Przeczesałam dłonią włosy. - W takim razie trzeba by uwierzyć, że Szekspir nie tylko dotarł do Szkocji i zobaczył ten nóż, ale też znał język Anglosasów zapisany runami! Absurd! Nóż zamrugał szyderczo w świetle. „To jest tylko we mnie, czego nie ma". Eircheard wyjął z kredensu pięć różnych szklanek i przysadzistą szeroką flaszkę szkockiej whisky. - Nóż zwany Krwawym Wężem pobrzmiewa strofą o splocie bytu i niebytu, o tym, że to ostrze uśmierciło wielu - powiedział, nalewając do wszystkich szklanek na palec bursztynowej whisky i przesuwając je po stole. - Ale Ben ma rację. Ta inskrypcja nie wygląda na myśl wojownika. Spojrzał w oczy lady Nairn. - Brzmi jak magiczne zaklęcie - odparła. Skinął głową. - Znalazła pani nóż rytualny. Nigdy takiego nie widziałem, ale napomyka się o nich w klechdach. Być może więc to nie ten widział Szekspir. Może użyto go do rytuału. Obrządki religijne mają dłuższy żywot i szerszy zasięg niż wykorzystywane w nich przedmioty. Jeżeli znajdzie pani tysiącletni kielich z wyrytym fragmentem mszy łacińskiej, to czy wyciągnie pani z tego wniosek, że ktoś, kto zacytował tę mszę wczoraj albo, powiedzmy, cztery wieki temu, widział ów kielich na własne oczy? Czy też że jeden i drugi znali jakąś postać tego obrządku? Ogień w palenisku przygasł jeszcze bardziej. W jego spokojnym czerwonym blasku wzór na nożu ożył. Wił się, pełzał, zwijał się i rozwijał jak gad, od którego nóż wziął nazwę. - Do jakiego obrządku mógłby służyć taki nóż? - spytała z błyszczącymi oczami Sybilla. Eircheard wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. - Dolał sobie z butelki i otarł czoło ramieniem. - Anglosasi i Celtowie nie unikali składania ofiar. Rzymski opis mówi o celtyckich kapłankach w bieli, które w świętych gajach uśmiercały swe ofiary, podrzynając im gardła świętymi nożami i napełniając ich krwią kocioł. - Osuszył szklankę, wciągając przez zęby whisky do ostatniej kropli. - Jak mówiłem, nie widziałem dotąd rytualnego noża. Ale miałem w ręku kilka używanych w bitwach. Coś dziwnego dzieje się z nożami, które zakosztowały krwi. Budzą się. Nie tyle ożywają, ile stają się, że tak powiem, wrażliwe na bodźce. Niektóre chcą jej więcej. Więcej krwi. Na dłuższą chwilę zamilkliśmy. Słychać było tylko trzask dopalającego się ognia. A potem zza kuźni dobiegł przeraźliwy krzyk. Obróciliśmy się w stronę wąskiego okna wysoko w ścianie, przez które wpadał drażniący nerwy odgłos. Hałas urósł do dudniącego grzechotu, z jakim osuwa się skała, i ucichł. Na chwilę wszyscy zamarli. Eircheard i Ben wybiegli na zewnątrz i okrążyli kuźnię. Chwyciłam nóż ze stołu i pognałam za nimi. Pod wysokim oknem wciąż skrzypiał i osiadał stos

zwalonych skrzyń i palet. Tuż za nim tuliła się do ściany kuźni mała szopa. Drzwi do niej były uchylone. - Wyłaź, popaprańcu! - warknął Eircheard. Nie było reakcji. Szarpnięciem otworzył drzwi i poświecił latarką. Była to sypialnia, schludna jak cela zakonnika i równie mała. Pusta. Eircheard ledwo by się w niej zmieścił na leżąco. - Nie uciekł daleko - powiedział. Ben oświetlił latarką teren za kuźnią. A potem on i Eircheard starannie przepatrzyli ziemię, szukając śladów. Kiedy zniknęli za przeciwległym rogiem, zmierzając na pole za kuźnią, coś z prawej strony przykuło mój wzrok. W lesie oddzielającym kuźnię od wzgórza i dworu Dunsinnan ktoś poruszał się chyłkiem. Nie krzyknęłam, bo intruz by uciekł. Gdybym zaczekała na Bena i Eirchearda albo poszła ich sprowadzić, tamten dawno by przepadł. Mocniej ścisnęłam nóż, weszłam do lasu i podążyłam za cieniem.

Okazało się, że las ma zaledwie trzy metry szerokości, a za nim jest znowu otwarta przestrzeń. Polana. Zatrzymałam się na jej skraju. Nie była dziełem przyrody. Miała kształt starannie wyciętego koła, otoczonego wielkimi starymi brzozami, z szeleszczącymi jak papier resztkami nieopadłych liści. Wewnątrz przycupnęły w kręgu stojące kamienie. Nie tak wysokie ani tak masywne jak w Stonehenge. Nie tak gładkie. Starsze, mniej subtelne. W mroku potężniejsze. Pełne tajemniczej, groźnej, prastarej mocy. Przez korony drzew przeleciał wiatr. Spojrzałam w górę, by zobaczyć, jak się gną i miotają pod wygwieżdżonym nieboskłonem. Ich jęki wzmagały się od niskiego pomruku do wycia oceanicznej wichury. Na głowę posypały mi się duże wirujące liście, jakby z nieba spadła mroczna zamieć. Zadrżałam i ciaśniej otuliłam się żakietem. Kiedy opuściłam wzrok, pośrodku kamiennego kręgu ktoś stał. Sylwetka kobiety z minionych wieków, z długimi włosami i w sukni, którą targał wiatr. Z jej ust wydobył się suchy syk i zaczęła sunąć w moją stronę.

10

Nóż poraził mi dłoń zimnym ogniem. Miałam wrażenie, że rezonuje potężną wewnętrzną energią, buczy tak nisko, że nie tyle go słyszę, ile czuję. Już chciałam rzucić się do ucieczki, gdy jej ręka śmignęła i chwyciła mnie za nadgarstek. Chciałam krzyknąć, lecz tylko pisnęłam. - To ja, Kate - szepnęło widmo. - Lily! Lily żywa czy wyśniona i martwa? Odwróciłam się powoli, z walącym sercem. W wątłym świetle jej twarz była blada, szeroko rozstawione oczy duże i ciemne, a szyja sprawiała wrażenie nieskazitelnej alabastrowej kolumny. To, co wzięłam za suknię renesansowej damy, okazało się płaszczem z ciasnym stanem i długą kloszową spódnicą. - Myśli pani, że to prawda? - spytała niskim głosem. - Że służył do rytuałów? Spojrzałam na nóż.

- Dużo podsłuchałaś? - Wszystko. Uśmiechnęła się zmieszana. - Kate! - Od kuźni doleciało wołanie lady Nairn. - Psiakość! - Lily mocniej ścisnęła moją rękę. - Proszę jej nie mówić, że tu byłam. Już i tak mam u niej przerąbane. Na przegubie dłoni, którą mnie ściskała, dostrzegłam tatuaż - delikatną pięcioramienną gwiazdę. Pentagram, symbol czarownic - wyznawczyń wicca, neopogańskich wierzeń w czary. Wcześniej go nie zauważyłam. - Kate! - zawołała ponownie lady Nairn. - Proszę - wyszeptała Lily, patrząc błagalnie. - Nie powiem nic nikomu. „Dwudziestopięcioletnia piętnastolatka" - tak scharakteryzowała ją babka. W dniach po śmierci rodziców byłam taka jak ona. Nieprzewidywalna, nieco dzika. W głębi duszy była dobrą dziewczyną. - No to idź. Odprawiłam ją gestem. - Dzięki. Jest pani fantastyczna. Uśmiechnęła się szeroko i jak strzała pomknęła przez krąg w stronę dworu. Nagle w złowrogim rozbłysku światła ujrzałam w wyobraźni jej związane nagie zwłoki na szczycie wzgórza. - Lily! - zawołałam, ruszając za nią, nagle głupio wystraszona. Obejrzała się ze skraju polany. - Nic ci się nie stanie? - Bez obawy. Jesteśmy na tyłach ogrodu. Nawet Czarnemu Ludowi nie chciałoby się straszyć na takim odludziu. Zniknęła, cicho szeleszcząc w gęstych paprociach. Właśnie odwracałam głowę w stronę paleniska w kuźni, kiedy z lasu za mną dobiegł szept: „Po coś tu z sobą przyniosła ten sztylet?" Obróciłam się jak oparzona. - Kto tam jest?! „Tam jest jego miejsce" - dobiegł mnie szept z prawej. A z lewej trzeci: „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam" Wiatr potrząsnął drzewami, a mnie się wydało, że ku głazom suną cienie, a trzy głosy mówią społem: „Musi umrzeć." Obróciłam się powoli, ściskając nóż. - Kate! Tym razem był to głos Bena. Noc przecięły światła latarek, a na polu zadudniły kroki. Pół minuty później polanę oświetlił promień latarki, a w ślad za nim spośród drzew wyłonili się Eircheard i Ben. Ben spojrzał na nóż i na moją twarz. - Nic ci nie jest? - spytał. - Ktoś tu był. Przełknęłam ślinę. - Co się stało? - spytał Eircheard. - Nic. - Pokręciłam głową. - Głosy. Widziałam tylko cienie. Ben obejrzał ziemię wokół głazów. - Dzieciaki - orzekł z lekceważeniem Eircheard. - W pewnym wieku wiejskie dzieci lubią straszyć się w tym kręgu opowieściami o duchach. Mają frajdę, myszkując po nocy przy kuźni. W oczach niektórych płoną marzenia o kulawych kowalach wykuwających magiczne pierścienie i smocze łańcuchy. Ale większość zwyczajnie zbija bąki, licząc, że sfajczę tę kuźnię, a wraz z nią być może las. Przeklęci mali piromani. - To nie były dzieci - odparłam. Zaledwie kilka chwil temu była tutaj Lily. Ale czy na pewno? Spojrzałam na Bena.

- Te same głosy słyszałam dziś rano na wzgórzu - zapewniłam. Poza tym były tam również zwłoki. Opowiedziałam im o wszystkim, myśląc o usłyszanych słowach. „Po coś tu z sobą przyniósł te sztylety? Tam jest ich miejsce." - strofuje męża lady Makbet, kiedy już zabił króla. W istocie zaś mówi: „Odnieś je". To samo powiedziała stara Callie. Ale głosy skradły również słowa sir Angusa: „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam". W sumie przesłanie było jasne: Zostaw nóż, poszukaj rękopisu - czy tego czegoś, co tropił sir Angus. Komu zależałoby na tym, by głosami rzekomych duchów powiedzieć mi to w kamiennym kręgu? I dołożyć do tego groźbę śmierci. „Musi umrzeć!" Kto? - Jasny gwint - zaklął Eircheard. - Faktycznie to nie dzieci. Na polanę weszły lady Nairn i Sybilla. - Kamienny krąg! - zawołała Sybilla. - Wiedziałam! Wiedziałam, że jest tu gdzieś miejsce mocy. - Wszystko w porządku? - spytała lady Nairn. - Chciałabym się wybrać do lasu Birnam - powiedziałam. Przeniosła wzrok ze mnie na Bena i Eirchearda i skinęła głową. - O wschodzie słońca zaplanowałam czytanie sztuki na wzgórzu - odparła. - Na rozpoczęcie obchodów Samhain. Stamtąd pojedziemy do lasu Birnam. To mnie urządzało. Musiało. - Ten nóż jest stąd - powiedziała Sybilla, kołysząc się pośrodku kręgu. - Czuję to. Zirytowała mnie. - Kamienne kręgi w Wielkiej Brytanii, a zakładam, że ten do nich należy, pochodzą z neolitu - powiedziałam zeźlona. - Z epoki kamiennej. Druidzi to Celtowie z epoki żelaza. Ajeżeli Eircheard ma rację co do noża, powstał on w epoce późnych Anglosasów, czyli w średniowieczu, co najmniej pięćset lat po upadku Rzymu. Skąd więc jest, możemy się tylko domyślać, ale na pewno nie stąd. - To święty nóż, święte miejsce - odparła niespeszona Sybilla. - Należy do niego! - Idę spać - oświadczyłam z rezygnacją. - Czas najwyższy, byśmy wszyscy to zrobili - powiedziała lady Nairn. W kuźni Eircheard dał mi skórzaną pochwę, a potem w milczeniu wróciliśmy do domu. Na południowo-wschodnim niebie ukazywał się właśnie Orion z nabijanym gwiazdami nożem u pasa. Po lewej pochylało się nad nami groźnie - a może tylko szyderczo - wzgórze Dunsinane.

Na górnym podeście schodów powiedzieliśmy sobie dobranoc. Dłoń Sybilli zatrzymała się na dłużej na ręce Bena w niemym zaproszeniu, ale wyswobodził ją dyskretnie, odprowadził mnie do drzwi i przystanął. Jego tchnący czystością, lekko korzenny zapach budził moje pożądanie. „To jest tylko we mnie, czego nie ma". - Schowaj go. - Spojrzał na pochwę w mojej dłoni. - Poradzisz sobie. Czy ci pomóc? - Poradzę sobie, dzięki. Drań! Chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. - Dobranoc, Kate. Skręcił za róg. Lady Nairn przydzieliła mu sąsiedni pokój, kilka metrów dalej.

Dostrzegłam w tym długą rękę Atenaidy.

Gdy tylko zostałam w pokoju sama, oparłam się plecami o drzwi, nie wiedząc: zapłaczę czy krzyknę? W końcu nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego, za to przy umywalce skropiłam twarz wodą. W kominku płonął wesoło ogień. Ech, luksusy posiadania służby! Wytarłam się, usiadłam w fotelu i wyjęłam nóż z pochwy, patrząc, jak faluje w świetle kominka. Nie mogłam sobie darować tego wybuchu irytacji w kamiennym kręgu. Nie tylko dlatego, że był dziecinadą, lecz również dlatego, że choć moją opinię wspierały fakty, Sybilla przypadkiem dotknęła prawdy. Nie w kwestii noża, ale tego miejsca. W tym kręgu na leśnej polanie było coś dziwnego. „Święte miejsce" - powiedziała. I miała rację. Też poczułam jego moc. Ale nie byłam tak pewna jak ona, że jest to moc dobroczynna. „Musi umrzeć" - wyrecytowały głosy. Kto musi umrzeć?! Byłam pewna, że to zdanie Szekspira. Ale nie z Makbeta. Włączyłam w telefonie Internet i poszukałam tych słów. Padły w Otellu, Juliuszu Cezarze i Henryku VIII. Dotyczyły Desdemony, Portii i królowej Elżbiety. Zmarszczyłam brwi. Z moją uniwersytecką mentorką Rose Howard żartowałyśmy, że moje rude włosy, ciemne oczy i lekko haczykowaty nos upodabniają mnie do szekspirowskiej królowej z czasów, gdy była księżniczką. Ben przedłużył żywot tego żartu. Ale głosy nie mogły o tym wiedzieć. Prawda? Otworzyłam tekst Henryka VIII i znalazłam to zdanie w kontekście. Lecz musi umrzeć, dusza jej uleci Do świętych koła, po ziemi tej przejdzie W niepokalanej czystości dziewicą, Jak lilia; po niej świat cały zapłacze. Lilia? Grozili nie mnie. Grozili Lily! A ja pozwoliłam jej wyjść z kamiennego kręgu samej. Wstałam, tknięta złym przeczuciem. Nie miałam pojęcia, gdzie jest jej sypialnia. Pewnie na tym piętrze. Musiałam ją odnaleźć - i odnaleźć Lily - nawet gdyby wymagało to dobijania się do wszystkich pokoi w tym przeklętym domu. Właśnie szłam do drzwi, gdy ktoś zapukał i otworzył je z rozmachem.

11

W holu stała Lily w luźnych flanelowych spodniach, wysłużonej starej czarnej koszulce Belle & Sebastian. Twarz miała podnieconą, a pod pachą trzymała książkę i małe drewniane pudełko. - Nie mogłam zasnąć - obwieściła. - Nie wiedziałam, czy to wypada, ale. zobaczyłam, że się u pani świeci, więc pomyślałam, że mogłaby pani to sprawdzić. - Wpadła do pokoju. - Nie gniewa

się pani, co? Jakbym miała do czynienia z Tygrysem z Kubusia Puchatka. - Za to, że podsłuchujesz? W twoim wieku zrobiłabym to samo. A może i w moim. - Zwykle nie jestem taka wścibska. Tylko że dziś przed kolacją zobaczyłam na tarasie ten nóż, a potem usłyszałam, co mówi pani o nim w saloniku, i to mnie zaciekawiło. To ten? Nóż leżał tam, gdzie go położyłam, błyszcząc w świetle kominka. - Tak. Odłożywszy książkę i pudełko na stół, zważyła nóż w dłoni. Spojrzałam na okładkę. Był na niej wysoki głaz: stał na zielonym polu pod niskimi chmurami i padał na niego pojedynczy promień słońca. Tytuł brzmiał Kraj starożytnych Piktów, a autorką była Corra Ravensbrook. Lily zaczęła kołysać nożem tak wolno, jakby ćwiczyła tai-chi. - Myśli pani, że naprawdę ma tysiąc lat? - spytała. - Nie wiem. Mógł tyle mieć albo nie. - Fajnie byłoby wykorzystać go na Samhain, co? W walce królów. - Na scenie? Uśmiechnęła się. - Słyszała pani, co powiedział Eircheard. To nóż rytualny. A my odtwarzamy dawny rytuał. - Lily. to prawdziwy nóż. Ostra broń. - Wiem. Ale odgrywamy ofiarę z króla, taką jak śmierć Makbeta. - Otóż to! „Odgrywamy". - To byłoby autentyczne. - To byłoby nieodpowiedzialne szaleństwo - odparłam, nie wierząc w to, co słyszę. Pochodziła z rodziny aktorskiej, na miły Bóg! - Wie pani, że te role odgrywają Eircheard i Jason? Ci dwaj naprawdę wiedzą, jak używać prawdziwych noży. - Uśmiechnęła się szelmowsko. - Zapewniam, że nie brakuje takich, których ucieszyłoby, gdyby Jason co nieco oberwał. Co innego zaproszenie Sybilli do roli Cailleach. Do Czcicieli Ognia Beltaine, którzy organizują Samhain, należała na długo przedtem, nim odniosła sukces. Ale obsadzenie Jasona w roli Króla Zimy to kretynizm. Do tej pory królów zawsze odgrywali członkowie Czcicieli Ognia. Amatorzy, którym naprawdę zależy na widowisku i na mitach, które są jego kanwą. Tacy jak Eircheard. Sybilla, choć profesjonalistka, przynajmniej jest kasowa. No i bach, wtryniają nam Jasona. Kiepska sprawa, bo oni ze sobą nie rozmawiają. Ale w końcu to przedstawienie bez słów, więc to, że się boczą, nie zaszkodzi. Zdmuchnęła z twarzy rudy kosmyk. - Ale nie mam powodu się uskarżać ani nawet powiedzieć „a nie mówiłam?", bo sama jestem wyjątkiem od reguły. Wie pani, za młoda. Rolę zawdzięczam wpływom babki. Mocno ściskając nóż, uniosła ręce w górę, tak jak wcześniej na trawniku. - Kiedyś chciałabym zagrać Cailleach. O wiele bardziej niż lady Makbet. No bo Cailleach jest, myślę, prawdziwa. To jej przedstawienie. Wybiera wojowników, którzy będą królami, i nastawia ich przeciwko sobie. A ci walczą głównie o prawo do jej poślubienia, w każdym razie w młodej postaci Narzeczonej. Podparła się pod biodra. - Wie pani, co znaczy nazwa Dunsinane? - Nie. Podeszła do okien, które odsłoniłam tak, by obramowywały wzgórze. - Fort Sutek - oznajmiła. - Dun to po gaelicku „fort", a sine to „sutek". Z tej strony tego nie widać, ale jak będzie pani jechała główną drogą, proszę się przyjrzeć. To wzgórze wygląda jak kobieca pierś. - Otworzyła na oścież środkowe okno i wychyliła się przez nie. - Dziwna nazwa jak na wojskowe wzgórze. Mnie ona nie dziwiła. Niektórym ze znajomych Bena zwidywały się piersi i penisy w przestrzeni kosmicznej. Powstrzymałam się jednak od uwag.

- W powszechnej opinii archeologów - ciągnęła - szańce na szczycie wzgórza są resztkami fortu z epoki żelaza, ale brak na to dowodów. To znaczy budowli. Nie ma fortu ani zamku. A z wojskowego punktu widzenia też nie jest to najlepszy punkt w okolicy. Wyższe jest wzgórze tuż na wschód od niego, Tron Króla. Skoro tak, to czy ze względu na znaczenie militarne tego punktu, jak głoszą opowieści, nie wzniosłaby pani fortu na sąsiednim wzgórzu? Wątpiłam, czy wiedza Lily w kwestii miejsc odpowiednich na fortyfikacje wydałaby się trafna ludziom z epoki, jednak nie chciałam jej tego teraz wytykać. - Ale go tam nie wznieśli. - Cofnęła się od okna, podskoczyła i usiadła na parapecie. - Przez ponad tysiąc lat twierdza była na Dunsinane. Miałoby to sens, gdyby to był nie tyle fort, ile, powiedzmy, forteca duchowa. Zwłaszcza jeśli uwzględnić jej kształt i kamienny krąg u podstawy. Skrzyżowała triumfalnie ręce. - Myślę, że był to zespół świątynny. Patrzyła tak, jakby oczekiwała po mnie sprzeciwu. A ponieważ nie zaprotestowałam, mówiła dalej. - Są dowody, że Makbet przybył tu poradzić się czarownic. Ale gdyby nazwać je „kapłankami", to otrzyma się Fortecę Pani. Wielkiej Bogini czczonej na tej ziemi przez tysiąclecia przed nastaniem chrześcijaństwa. Nie mówię o Szkocji. - Zmarszczyła ze wzgardą nos. - Szkoci to nowi przybysze, najeźdźcy z Irlandii. - Rozłożyła szeroko ręce. - Ta ziemia, cała środkowa Szkocja, była ziemią Piktów, ich królestwem. Tak nazwali ich Rzymianie. Oni sami nazywali siebie Priteni lub podobnie. Język priteni wymarł. Był, jak się zdaje, celtycki, lecz bliższy walijskiemu niż gaelickiemu. W każdym razie od nich wzięliśmy słowo „Brytania" - oznajmiła z dumą. Dunsinane, albo obszar pomiędzy Dunsinane a Scone, był ongiś duchowym centrum ziemi Piktów, ziemi Priteni. Duchowym centrum Brytanii. Strefą kultu Bogini. Właśnie tu. I co pani na to? Ile z tego zaczerpnęła bezmyślnie z Corry Ravensbrook, kimkolwiek ona była? Nieważne, Lily najwyraźniej przejęła się jej wersją historii. Jeśli chciałam, aby rozważyła inny - to znaczy rozsądny - punkt widzenia, musiałam zachować ostrożność. - Ale czy to nie na Dunsinane Malkolm stoczył bitwę z Makbetem? - spytałam. - Wielką bitwę w roku tysiąc pięćdziesiątym czwartym? Było to starcie militarne, czyż nie? Wzruszyła ramionami. - Nie pierwsza bitwa stoczona w świątyni. Proszę rozważyć: armia Malkolma przybyła z Birnam, leżącego po tej samej stronie rzeki co Dunkeld, gdzie jego dziad był opatem. Już wtedy, w jedenastym wieku, Dunkeld był bastionem chrześcijaństwa. - Lily zeskoczyła z parapetu i zaczęła przed nim chodzić. - Nie rozumie pani? Malkolm i Makbet nie walczyli jedynie o tron. To była święta wojna. Krucjata chrześcijańska przeciw starej wierze. Przeciwko Bogini. Wojna o zaprowadzenie tu chrześcijaństwa i wydziedziczenie kobiet. Wykorzenienie stąd starych piktyjskich zwyczajów właściwych tej ziemi. Wskazała nożem książkę. - Dlatego książka Ravensbrook jest taka ciekawa. Na ogół książki wiccańskie... bujają w obłokach. Są o tym, jak szlachetna i dobra jest religia wicca, zestrojona z ziemią i naturalnymi rytmami życia. Wszystko pięknie, za pięknie. Bo religia starej Bogini może być okrutna, dzika. Nie ściemnia, że śmierć jest częścią życia. Po prostu przyjmuje ją za fakt. Rozumie pani? - Mówisz o składaniu ofiar? - spytałam, marszcząc brwi. - O ofierze krwi - potwierdziła z młodzieńczym zapałem. - Ofierze z króla. Opowieści o poświęceniu króla jest wiele - paplała - przypomina je też Święto Ognia Samhain, ale nie zawsze są one tylko opowieściami. Corra pisze, że mity to wspomnienia dawnych rytuałów. Uniosła nóż. - Zdaniem Eirchearda to nóż rytualny. Ten nóż zabił Makbeta. Króla Makbeta. - Przez chwilę patrzyłyśmy, jak blask ognia z kominka i światło księżyca igrają na klindze. - Zabił go podczas rytuału. Rytuału poświęcenia króla. - Przeciągnęła palcem po runach. - Właśnie do tego służy nóż rytualny. Ponownie zadałam sobie pytanie, kim jest ta Corra Ravensbrook. Pomysły o ofierze z króla, które wbiła sobie do głowy Lily, naukowcy zdyskredytowali dawno temu. Coraz liczniejsi neopoganie, zwłaszcza ci bardziej inteligentni, zaliczali je do fikcji. Ale Lily nie była gotowa

wysłuchać głosu rozumu. - Kroić wodza na kawałki i karmić jego krwią bogów, gdy uciekasz i szukasz miejsca, gdzie mógłbyś bronić się do ostatka? To chyba niezbyt odpowiedni moment - skomentowałam. - Ofiara z króla nigdy nie była powszednia. Czyniono ją tylko w ostateczności, aby spłacić wyjątkowy dług bogom. A czy może być większa ostateczność niż zagłada całej cywilizacji? - Lily uśmiechnęła się szeroko. - Kiedy apokalipsa u bram, robi się wszystko. Rozum wyrzuca się przez okno. Było to najrozsądniejsze zdanie, jakie wypowiedziała od jakiegoś czasu. Westchnęłam. - Wszystkie dawne przekazy mówią, że to walczący dla Malkolma Makduf zabił Makbeta i nadział jego głowę na włócznię. Nie kapłanki. Szekspir wykorzystał ten motyw. Była to jedna z najoczywistszych wskazówek scenicznych Barda: „Wchodzi Makduf, niosąc głowę Makbeta zatkniętą na włóczni". Ta ryzykowna scena była tak groteskowa, że podobno widzowie reagowali śmiechem. Lily zbyła autorytety. - Ale kto je napisał? - spytała. - Mnisi. Chrześcijanie. Pilnie zajęci wykreślaniem Bogini i jej kapłanek z życia. Przypuszczam, że Mak uf znalazł tę włócznię, zabrał ją, jako trofeum i zaczął nią wywijać. Ale to przecież Celtowie, a nie chrześcijanie, czcili głowy. Ozdabiali nimi swoje święte miejsca. Wrzucali je do studni, gotowali w kotłach, wierzyli, że mówią. To poddani Makbeta pożądali jego głowy, jako talizmanu. Zabierając ją, Mak uf odebrał im ostatecznie wszelką wolę walki. Było to jak zdobycie ich sztandaru. -, ·Jeżeli masz rację, wyszli na tym nie lepiej niż on. - Niestety - przyznała ze smutkiem. Odłożyła nóż na stół, podparła się pod boki i wpatrzyła w ogień. - Był ostatnim królem celtyckim. Ostatnim królem Protein. Ale dzięki niemu nie wszystko przepadło. Zaczęła go kreować na szkockiego króla Artura. - Stara wiara przetrwała, proszę pani. Zeszła do podziemia. Bardzo głębokiego podziemia. Zwłaszcza na takim odludziu jak nasze. A jak to wyglądało w wieku jedenastym? - Oczy błyszczały jej z podniecenia. - Wyobraźmy sobie, że Szekspir przejeżdża tędy z trupą wędrownych aktorów. Wyobraźmy sobie, że w oko wpada mu pradawny obrzęd kultywowany przez kobiety, odziedziczony po kapłankach dawnej Bogini Paktów. Co z nim robi? Zakładając, że jej absurdalne dywagacje są prawdą, świetnie wiedziałam, co zrobiłby z obrzędem Szekspir. Jeśli idzie o budowanie intrygi, miał charakter chomika, sroki, zapożyczając i kradnąc zewsząd ile wlezie. A do tego magiczny talent, dzięki któremu tworzył dobry teatr. Spektakl. - Włączyłby go do tekstu - odparłam cicho. - Właśnie, dzięki czemu ta przeklęta sztuka stałaby się ciekawa. Ciekawa? Zapalna! Podsuwało to myśl, że umieścił w niej jakieś prawdziwe Zaklęcie albo obrzęd rzucania uroków, który dla publiczności byłby autentyczny. Tyle, że podobne obrzędy można było znaleźć na kartach ksiąg czarów i podręczników polowań na czarownice. Nie przepadły one ze szczętem. Jednak włączenie do sztuki rytuału składania ofiary zaczerpniętego z zaginionych pogańskich wierzeń - no, bo przecież cywilizacja Paktów zaginęła było całkiem inną sprawą. Abstrahując od zrozumiałej fascynacji szekspirologów tematem, każdemu neopoganinowi, każdemu chrześcijaninowi, każdemu brytyjskiemu historykowi, każdemu dziennikarzowi, któremu zależało na sprzedaży gazet lub czasu antenowego, na taką gratkę pociekłaby ślinka. Odchrząknęłam i jak przystało na odpowiedzialną dorosłą osobę, oznajmiłam: - Jest wiele znaków zapytania. - I jeden twardy, mocny, tysiącletni dowód - odparła z błyszczącym wzrokiem. „To jest tylko we mnie, czego nie ma". - Jedno pani powiem: nawet gdyby Szekspir przedstawił ten obrzęd błędnie - jako zło, którym wcale nie jest - to i tak chciałabym przeczytać tę wersję sztuki. Nawet byłabym gotowa wybaczyć temu staremu irytującemu męczyduszy dręczenie wszystkich brytyjskich uczniów. No i

co pani na to? - Muszę to przemyśleć - odparłam, czując się, jakby zaatakowała mnie kijem bejsbolowym. Otworzyła drewniane pudełko, które przyniosła. W środku było zawiniątko z czarnego jedwabiu. - To moje karty tarota - powiedziała. - Powróżyć pani, kiedy będzie pani myśleć? Spojrzałam na zegar. Za trzy godziny musiałam wstać. - Nie możemy tego odłożyć? Podskoczyła. - O raju. Przepraszam. Musi pani wstać na babciną poranną wspinaczkę, tak? - Ty nie idziesz? Prychnęła. - Zastanówmy się. Makbet i wspinaczka w chłodzie czy ciepłe łóżeczko i miłe wylegiwanko? Z czym do gości. Ale pani nie ma wyboru. Więc oczywiście odłóżmy to. O ile da się pani dopaść. Te karty na pewno okażą się ciekawe. A poza tym spodoba się pani moja talia. To talia Makbeta. Ruszyła do wyjścia. - Lily. co robiłaś wieczorem na trawniku? Zatrzymała się w pół drogi do drzwi. - Ładowałam lustro. Tańczyła wokół niego. - To znaczy? Westchnęła. - Uczę się wróżyć. Widzieć rzeczy w lustrze. Ale najpierw trzeba się nauczyć, jak opróżnić umysł. I jak naładować lustro. Napełnić je energią. Naładować, jak ładuje się telefon komórkowy, tyle że inną energią. Naturalną. Lustra ładuje się najczęściej światłem księżyca. - Zawróciła z psotnym uśmiechem. - Jak mówiłam, kult Bogini musiał zejść do podziemia. Ale nie zanikł. Pomimo tylu bitew, tylu płonących stosów. A teraz wraca. Ludzie wracają do dawnych zwyczajów. - Ty też? - Między innymi. - Co chcesz zobaczyć w lustrze? Wzruszyła ramionami. - To, co wszyscy. Pierwszą miłość. Swoją przyszłość. - Nasze oczy się spotkały. Rodziców. Zaczerpnęłam głęboko powietrza, ale milczałam. Nie znalazłam niczego sensownego do powiedzenia. - Słyszałam, że pani też straciła rodziców - dodała cichutko. - Co się z nimi stało? Westchnęłam. - Byli dyplomatami. Mały samolot, zła pogoda u stóp Himalajów. Zabójcza kombinacja. Miałam piętnaście lat. Zaszkliły jej się oczy. - To lepsze od autostrady pod Preston. Z wypalonego polana w kominku posypał się deszcz iskier. - Na to nie ma dobrego miejsca. - Odwiedzili mnie w szkole, wracali do domu - powiedziała ze ściśniętym gardłem. Utkwiłam w niej wzrok. - To nie twoja wina, Lily. - Wiem. - Wzruszyła ramionami. - Długa, kosztowna terapia. - Uśmiechnęła się blado, odwróciła głowę. - Ale czasem wciąż mnie to dręczy. Kiedy pani przestała za nimi tęsknić? Czy to dlatego? Czy właśnie z tego powodu szukała mego towarzystwa? Trucicielska kombinacja winy i tęsknoty. Biedne dziecko. Nic dziwnego, że dawała upust emocjom. - Nigdy - odparłam. Spojrzała na mnie bystro.

- Ale z czasem strata mniej boli - dodałam łagodniejszym tonem. - Inne przeżycia przywracają spokój i równowagę ducha. Ból nie mija. Ale staje się znośny. Rozumiesz? - Dziękuję, że nie powiedziała pani: wszystko się ułoży. - Proszę bardzo. - Czy mówiłam, że ładnie pani w tej sukience? Odprowadziłam ją do drzwi, całkiem zapomniawszy, że mam na sobie jedwabną pawioniebieską suknię od lady Nairn. - Dziękuję. Pożyczyła mi ją twoja babka. - Należała do mojej mamy. Zatkało mnie. Jak lady Nairn mogła to zrobić? Co sobie wyobrażała? - Bardzo mi przykro. Nie miałam pojęcia. Uśmiechnęła się. - W porządku. Wygląda pani jak ona. Polubiłaby panią. Ja też panią lubię. Uścisnęła mnie spontanicznie, otworzyła drzwi i podreptała korytarzem. Ja ciebie też - pomyślałam, odprowadzając ją spojrzeniem. Zawracając do pokoju, usłyszałam odgłos otwieranych drzwi i zerknęłam za siebie. Z pokoju Bena wyszła Sybilla w ognistym kimonie. Na mój widok skinęła głową i z filuternym triumfem w oczach rozkołysanym krokiem oddaliła się cicho korytarzem. Nagle zrobiło mi się gorąco, jakby liznęły mnie płomienie jej kimona. Niebieska jedwabna suknia zniknęła w eksplozji żółci i czerwieni, a stopiona skóra utworzyła kałuże u mych stóp. Podniosłam wzrok. W drzwiach stał Ben, twarz miał bez wyrazu.

12

Zamknęłam drzwi, starając się wybić go sobie z głowy. Wyobraźmy sobie, że Szekspir przejeżdża tędy z trupą wędrownych aktorów - powiedziała Lily. Wyobraźmy sobie, że w oko wpada mu pradawny obrzęd kultywowany przez kobiety, odziedziczony po kapłankach Bogini Piktów. Co z nim robi? „Właśnie, dzięki czemu ta przeklęta sztuka stałaby się ciekawa". Grube niedomówienie! Jej pobrzmiewające rodowymi legendami pomysły szły dalej. Nie dało się wykluczyć, że Szekspir wybrał się kiedyś na północ. Niewykluczone, że jeżeli był świadkiem autentycznego magicznego obrzędu, jakichś ówczesnych popularnych czarówmarów, to mógł je przemycić do sztuki. Ale przetrwanie pogańskiego obrzędu ofiarnego, podtrzymywanego przez utajone kapłanki?! To się nie mieściło w głowie. Gdyby nie nóż połyskujący na moim stole. Nóż, który według Eirchearda miał tysiąc lat. „To jest tylko we mnie, czego nie ma". Tłumaczyłoby to zniknięcie rękopisu. Jeśli ktoś by się połapał, co zawiera, uznano by to za szerzenie kultu diabła. Nawet gdyby autor miał temat w małym palcu, włączenie takich treści do sztuki z miejsca by ją załatwiło. Prosić się o katastrofę przy królu, który uważa się zarówno za obiekt czarów, jak i wytrawnego łowcę czarownic? Zresztą Szekspir nie miał tematu w małym palcu, nie mógł mieć, bo taki temat nie istniał. Za zniknięciem rękopisu równie dobrze mogła się kryć kucharka potrzebująca papieru do wyłożenia blachy na ciasto albo do rozpalenia pieca. Tyle że w tysiąc dziewięćset jedenastym roku Ellen Terry wspomniała w liście, że ów rękopis ocalał. „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam".

Wyjrzałam przez okno, szukając pierwszych oznak świtu. Ale na zachodzie na nocnym niebie wciąż wisiał kpiarsko uśmiechnięty księżyc. Nagle wyczerpana, schowałam nóż do pochwy, wsunęłam ją pod poduszkę i natychmiast zasnęłam.

Obudziłam się z krzykiem, klęcząc przed lustrem z obnażonym nożem w dłoni. Wypuściłam go. Z miękkim stukiem upadł na gruby dywan. Cofnęłam się, patrząc na niego jak na węża. Władzę w członkach odzyskałam po jakichś pięciu minutach. Co powiedział Eircheard o nożach, które zabiły? „Niektóre chcą jej więcej. Więcej krwi". Kiedy wreszcie się ubrałam, okrążyłam nóż szerokim łukiem. Dopiero w ostatniej chwili zdobyłam się na to, by go dotknąć. Zresztą nie mogłam go tak zostawić, pośrodku dywanu. Narzuciłam na niego ręcznik, szybko podniosłam, schowałam na dno szuflady w toaletce, przykryłam jaśkiem, a potem zbiegłam po schodach na dół. Polecono nam przygotować się na żwawy spacer i zebrać w holu punktualnie o wpół do siódmej. Na wzgórzu mieliśmy się spotkać ze starą Callie, która mieszkała we wsi po jego drugiej stronie. Do szóstej trzydzieści pięć stawili się wszyscy, z wyjątkiem Effie Summers. Zajrzeliśmy do jej pokoju, ale okazało się, że w ogóle tam nie spała. - Byłam pewna, że uspokoiłam ją wystarczająco, by mogła zasnąć - zirytowała się lady Nair. - Poszła się pomodlić za nasze grzechy - zażartował Jason. - Tobie by się to przydało - docięła mu Sybilla. Dziesięć minut później wyruszyliśmy bez Effie. O szarym poranku wzgórze było ciche. Na czele szła lady Nairn w kaloszach i starej zielonej nieprzemakalnej kurtce, za nią, rozciągniętym sznurem, wlokła się reszta. Po zboczu niósł się śmiech. Trudno było skojarzyć sobie ten ospały stok z groźnym stworem majaczącym nad nami w nocy, nie mówiąc już o koszmarnym całunie mgły, przez który brnęłam wczoraj po południu. „Fort Sutek. Forteca Bogini". Jedyną boginią tego ranka była Sybilla. W wysokich butach barwy karmelu, spodniach khaki i krótkim tweedowym żakiecie, pasującym jak ulał, wyglądała, jakby przed chwilą zeszła z planu zdjęć reklamowych Ralpha Laurena. Gęste loki związała z tyłu w koński ogon. Dlaczego to nie ją, zamiast Lily, zobaczyłam tu wczoraj martwą? - pomyślałam zawistnie. Przyśpieszając kroku, dogoniłam lady Nairn. - W nocy rozmawiałam z Lily - powiedziałam, lekko zadyszana. Spacer, zgodnie z zapowiedzią, rzeczywiście był żwawy. - Kiedy już wszyscy poszli spać. - Ach, tak? - Nie miałam pojęcia, że jest wiccanką. - Wiccanką? Akurat! - żachnęła się lady Nairn, dźgając wzgórze laską z rączką z kości słoniowej. - Przeczytała kilka książek. Zapaliła kilka świec. Zrobiła sobie śmiechu wart tatuaż na przegubie. - Zerknęła na mnie kątem oka. - Za życia rodziców. Bo pod moją pieczą kosztowałoby ją to miesiąc aresztu domowego w niedziele. Pokazała pani książkę? - Tę o Starożytnej Piktlandii? Tak. Parsknęła z pogardą. - Przeklęta baba. Lily, ledwie wyrosła z Harry'ego Pottera, kilka tygodni po śmierci mamy i taty sięga po coś nowego. Wkracza Corra Ravensbrook. - Wypowiedziała to nazwisko, jakby było trucizną. - I od tego czasu bez przerwy słyszę: Corra to, Corra tamto. Równie fikcyjna jak Harry Potter, ale znacznie mniej zabawna. Udaje, że zajmuje się historią. Doszłyśmy prawie pod szczyt. Zatrzymała się, żeby odpocząć i zaczekać na resztę

towarzystwa. - Niemniej jest atrakcyjna. To jej przyznam. W każdym razie jeśli chodzi o sposób pisania. Pojęcia nie mam, jak wygląda. Znów zerknęła na mnie z ukosa. - „Wszystko było złudą, prawdą nic" - zacytowała. - Można by jej jeszcze wybaczyć łyżkę kiepskiego wykształcenia w wielkiej beczce wymysłów, gdyby nie to, że. to nie są chore urojenia. Ona wie, co robi. Zarabia dużo i szybko na ludziach, którzy. którzy czegoś szukają. Ale podejrzewam, że bardziej niż pieniędzmi upaja się ich podziwem. W jakimś sensie jest wampirzycą. Nie oceniam jej z tej samej pozycji co Effie. Nie przyrównuję tego, co robi Ravensbrook - ani prawdziwa wicca - do satanistycznego zła. Mówię o zwodzeniu ludzi wrażliwych, w tym wielu niemal jeszcze dzieci. To zło znacznie bardziej przyziemne, bardziej irytujące, trudniejsze do zdefiniowania. Nie da się go wypędzić egzorcyzmami. Nie można ścigać w imieniu prawa. Pozostaje jedynie nadzieja, że dziecko odzyska rozum. Stanęłyśmy na szczycie, patrząc na rozciągnięty szereg wchodzących. Za nimi przez dolinę wędrowało wolno słońce. - Rzecz nie w tym, czy ludzie powinni pragnąć od życia więcej. Zwłaszcza młodzi, zranieni jak Lily. Rzecz w tym, że pani Ravensbrook proponuje im łatwe, gładkie rozwiązania. Recepty. Obróciła się i zamachała palcami, przybierając ton disnejowskiej wiedźmy. - „Weź szczyptę smoczej krwi, dodaj ociupinę nagości przy pełni albo nowiu księżyca, wrzuć dziewięć kłębków czerwonej nici i - puf! - z tobą jest moc prawdziwa. Z tobą bogactwo i szczęście". - Prychnęła z pogardą. - Ale nie ma tak dobrze. Tak nie działa żadna religia. - Zatrzymała się i podparła pod boki, ze sterczącą krzywo laską. - Jeśli chce pani znać prawdę, podejrzewam, że Corra Ravensbrook wcale nie jest wiccanką. To najpewniej znudzona gospodyni domowa. Zaczerpnęła powietrza i zmusiła się do uśmiechu. - Przepraszam za tę tyradę. Pewnie się pani domyśliła, że dotknęła mojego czułego miejsca. Pojedynczo i parami zaczęli dołączać do nas inni, zapełniając nieckę na szczycie. - Powiedziała pani, że upaja się podziwem swoich czytelników. W jaki sposób? - spytałam. Lady Nairn mruknęła gniewnie. - Ma stronę w Internecie i adres e-mailowy. Można do niej napisać. Tak zrobiła Lily. A może powinnam powiedzieć: tak robi. - Korespondują ze sobą? - Boże, nie! Wściekłabym się. Ale wiem, że napisała do niej więcej niż raz. I że Corra jej odpowiedziała. Nie zdziwiłabym się, że nocne wygłupy Lily na trawniku to jej sprawka. - Dlaczego? Spojrzała w dolinę. - Czytałam to i owo o czarach. Lily robiła to nieporadnie. Ot, improwizacja nastolatki. Improwizuje też ze strojami. To powinno dać pani pojęcie ojej ogólnym stylu. Słowo „nieporadnie" kłóciło się z jej uwagą o strojach. Mogła powiedzieć „romantycznie". Ale „nieporadnie"? - Las Birnam. - Lady Nairn wskazała na północny zachód. - Tam. Co ściągnęło w to miejsce sir Angusa? Za plecami usłyszałam głośne śmiechy. Ben z Sybillą bawili się w berka. Nagle uświadomiłam sobie, że promiennooka, złotowłosa Sybilla biegnie prosto w stronę dołu, w którym wczoraj - tak mi się zwidziało - ujrzałam martwą Lily. Oglądając się, jak ochocza Dafne kusząca Apolla, nie spostrzegła, że przed nią jest dziura. Na okrzyk Bena zatrzymała się tuż nad krawędzią, spojrzała w dół, zaskoczona rozwarła usta. W gardle uwiązł jej okrzyk zgrozy, a wokół niej - niczym czarne myśli - wzbił się w górę rój much. Cofnęła się o krok i omdlała. Ben zdążył do niej dopaść i chwycić, gdy się osuwała. - Boże święty - powiedział Eircheard. Za jego plecami wybuchła głośna panika. Wiedziałam, na co patrzą, zanim tam dotarłam. Na nagą, dziwnie spętaną młodą kobietę z

poderżniętym gardłem. Ciało z pewnością zaczęło się już rozkładać. Zebrałam się w sobie, podeszłam i zajrzałam do rowu. Ale nie było tam zwłok, nagich ani ubranych. Tylko krew, ścięta, zbrązowiała, wypełniająca rów niczym woda płytką wannę. Na napiętej twarzy lady Nairn dostrzegłam odrazę. - „Krew krwi żąda" - mruknęła. Z wiadomości przesłanej przez królową Marię wynikało: „Poprzyjcie mnie, a ja poprę was", a przynajmniej: „Jeśli zwyciężycie i zdobędziecie koronę, nie zwrócę się przeciw wam". Hrabina nie darzyła szczególną sympatią królowej, więzionej w dobrych warunkach w odległym zamku w Anglii. Ta kobieta tak bardzo łaknęła korony - i to nie szkockiej, uwłaczającej, wedle niej, jej godności - że podpisała wyrok śmierci na własnego syna. Hrabinę irytowała jednak nie bezwzględność, lecz nieudolność królowej. Jej samej, mającej wrodzone zdolności do rządzenia, których brakło Marii, drogę do władzy zamknął rodowód. Choć płynęła w niej królewska krew Stuartów, wywodziła się z nieprawego łoża, w dodatku po kądzieli. Mimo to w młodości spędzonej w warowniach ojca niejeden raz słyszała, że pradawne moce ciemności zrządziły, iż kiedyś będzie królową. Cieszyła się na tę myśl już w wieku dziesięciu, dwunastu lat i od tamtej pory starała się jak mogła dopomóc losowi. Teraz zaś podeszła do skrzyni, odwinęła z aksamitnej materii ciemne lustro i umocowała je na zwisającym z wierzchołka kopuły długim skórzanym rzemieniu, pozwalając, by kręciło się nad stołem. Lustro to zabrała dawno temu tytułem zapłaty angielskiemu magowi, doktorowi Dee. Bez wiedzy rodziców, sądzących, że odwiedza składy pełne jedwabiów, klejnotów, piór i przypraw z całego świata, spędziła tamten chłodny luty w Antwerpii, urabiając ręce po łokcie przy przepisywaniu rzadkiego rękopisu doktora Dee na temat magii aniołów. Ale kiedy skończyła pracę, mag odmówił jej umówionej zapłaty - wiedzy. Chciała, żeby nauczył ją Wielkiej Sztuki. A on zaproponował jej sakiewkę srebra. Jak jakiejś dziwce. Jej, córce earla! Zaczęła palić przepisane kartki jedną po drugiej, aż z płaczem padł na kolana. A wtedy cisnęła pozostałe w stronę paleniska. Kiedy rzucił się do ich zbierania, zabrała lustro i odeszła. Nie wiedziała, z czego jest zrobione ani kto je wykonał. Samo w sobie wydawało się tworem magii. Samorzutnie nauczyła się z niego wróżyć, co było wyczynem nie lada, bo, jak zdradził jej doktor Dee, lustro słynęło z tego, że tym, którzy nie mogli go sobie podporządkować, ukazywało ogień i krew. Na jej skinienie głową stara niania przygasiła ogień, przysunęła do stołu krzesło, po czym opuściła komnatę. Ułożywszy dłonie na blacie, hrabina usiadła przed dyndającym lustrem, patrząc z ukosa na jego powierzchnię, muskaną blaskiem ognia i księżyca. Pozwoliła myślom powrócić przelotnie do lorda Henry'ego i uformować pytania sunące leniwie jak chmury: Czy to on? Czy to on uczyni wreszcie ze mnie królową? Powierzchnię lustra zasnuły chmury, choć na niebie nie było ich prawie wcale. A kiedy się rozstąpiły, ujrzała całkiem wyraźnie twarz z ciemnymi regularnymi brwiami, wysokim czołem i spiczastym podbródkiem. Ale najbardziej zwracały w niej uwagę jasne, bystre oczy. Była to twarz młodzieńca o bladej cerze, delikatnych rysach, jeszcze niedawno chłopca. W wieku króla lub podobnym. Rok, może dwa lata starszego. Nagle uświadomiła sobie, że nie jest ona tworem wyobraźni. Ze w lustrze odbija się człowiek z krwi i kości. Kiedy się odwróciła, zamarł, schwytany w ruchu pomiędzy gobelinem i ścianą. Może myślał, że śpi albo zapadła w trans. Jak długo tam był? Jak dużo usłyszał i zobaczył? Skutki zdrady, za jaką uznano by na pewno rozmowę z lordem Henrym, były niewyobrażalne. Skutki czarów, za które uznano by wróżenie z lustra, jeszcze gorsze. Gdyby uciekł, wezwałaby straż i kazała go zabić, nim pisnąłby słowo. Ale on wyszedł z ukrycia i z powabnym rumieńcem na twarzy skłonił się jej z fantazją. Był jednym z angielskich aktorów, których tu poznała. Młodym nikim. Jego zeznanie byłoby zupełnie niewiarygodne wobec słów faworyty króla. Przyzwała go palcem, zbliżył się posłusznie. Diana de Poitiers była niemal w jej wieku, gdy uwiodła o dwadzieścia lat młodszego od niej króla. A ten młodzik, choć skromnego stanu, był

mniej więcej równy wiekiem Jakubowi. Uczynienie z króla kochanka i tym sposobem przywiązanie go do siebie nie gwarantowało wprawdzie umocnienia władzy, ale hrabina wyznawała pogląd, że nie należy zatrzaskiwać żadnych drzwi. Nieco figli z tym chłopcem nie mogło zaszkodzić, za to powinno ochłodzić rozpaloną krew. Przesunęła palcem po jego policzku. Zadrżał pod jej dotykiem, lecz nie z lęku. Rozwiązała sznurówkę jego pospolitego kaftana, potem następną. Ironicznie na wpół uniósł brew. A więc nie zamierzał bronić się ani uciekać. Ale czy się podniecił? Kiedy doszła do czwartej sznurówki, chwycił ją za przegub i przycisnął do ściany tak mocno, aż zadrżały gobeliny. Młodymi, silnymi rękami przesunął po jej ciele. Pociągnął ją i jednym ruchem zmiótł wszystko ze stołu, czyniąc miejsce dla nich dwojga. Wiedząc, że mimo przejrzałego wieku wciąż olśniewa urodą, ukazała swe walory w przyćmionym świetle kominka i płomienia świecy. Pozwoliła mu patrzeć, rozkoszując się pożądaniem w jego oczach, a potem pod rozkołysanym jak wahadło lustrem przyciągnęła go do siebie. Znacznie później dojrzała w nim ich odbicie - stwora z dwojgiem pleców. Gdy powiedziała mu to półgłosem, spojrzał w górę, zaśmiał się, a potem stoczyli się na podłogę. Po jakimś czasie pod natarczywością jego palców, ust, rzęs i języka straciła rachubę karylionów rozkoszy dzwoniących w jej krwi. We wzmaganiu i zmniejszaniu napięcia i ulgi okazał się mistrzem. Nie był, jak sądziła, niedoświadczonym kochankiem. Gdy widnokrąg pojaśniał od pierwszych zwiastunów świtu, nawet on zległ nasycony i wyczerpany. Stojąc w oknie, widziała w oddali rozjarzone ognie Beltaine na niskich wzniesieniach, które na tej nadmorskiej nizinie uchodziły za wzgórza. Choć rolnicy trzęśli się ze strachu, słuchając kaznodziejów ciskających gromy na pogaństwo, jeszcze bardziej bali się zerwać z tradycją związaną z urodzajnością ich ziemi, obfitością plonów i płodnością stad. Jakkolwiek pobożni byli w innych sprawach, przez dwie noce w roku, w święta Samhain i Beltaine, uparcie trzymali się starych zasad. Znacznie starszych, niż sądziła większość. Rozległo się pukanie do drzwi. Trąciła chłopca stopą. Mruknął coś i skrył się za gobelin. Za progiem stał posłaniec z twarzą lśniącą od potu po forsownej jeździe. - Pani - rzekł, składając szybki ukłon. - Dziś wieczorem przybywa król. Z podniecenia przygryzła koniuszek języka. - Szaleństwo - powiedziała półgłosem. - Co ty prawisz? - W Edynburgu zaraza. Jego Wysokość jedzie tu zjego lordowską mością, twoim mężem, pani. Kiedy odprawiła posłańca, zalała ją fala radosnego uniesienia. Przed wieczorem miał tutaj zawitać król i jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem - już stąd nie wyjechać. Przynajmniej ten król. „Umarł król, niech żyje król". Ledwo zauważyła, jak młody komediant z filuternym uśmiechem podniósł kaftan, ukłonił się i wyszedł. 1„To jest tylko we mnie, czego nie ma”.

Las

Któż zdoła Las wzruszyć z posad, kazać jego drzewom Dobyć korzenie z głebokości gruntu?

13

Wczoraj krwi było za mało, dziś jej ciężka, metaliczna woń dusiła. Takiego wykrwawienia nie przeżyłby nikt. Dziewczyna, którą widziałam przed zapadnięciem zmierzchu, z pewnością nie żyła. Ale gdzie się podziała? Kim była? Nieważne. Liczyło się to, że pozostawiłam ją samą. Martwą lub umierającą. A teraz zniknęła. Spojrzałam na Sybillę. Leżała na trawie nad pełnym krwi rowem jak zwłoki, które widziałam wczoraj. Ale była ubrana, rąk i nóg nie miała związanych, jej szyja pozostała nietknięta, a piersi unosiły się i opadały. Dochodziła do siebie, przy niej był Ben. Pożałowałam, że kiedy zaczęliśmy wchodzić na wzgórze, pomyślałam: „Dlaczego to nie ją zobaczyłam tu wczoraj martwą?" Nawet przelotnie, w przypływie sarkazmu nie powinno się dopuszczać do siebie takich myśli. - Musimy odszukać Effie - powiedział cicho Ben. Pogrążona w zadumie, nie od razu zdałam sobie sprawę ze znaczenia jego słów. Przecież Effie też zniknęła! Przypomniałam sobie jej przenikliwy głos: „Czarownicy żyć nie dopuścisz!" Sądziłam, tak jak wszyscy, że jej słowa dotyczą Lily. Zapewne tak było. Ale raptem okazały się obosieczne. Czyż w Makbecie nie została obsadzona w roli czarownicy? - Boże, Boże westchnęła lady Nairn. Spróbowała połączyć się z Effie przez komórkę, ale odezwała się tylko poczta głosowa. Zadzwoniła więc na policję. Znów zajrzałam do rowu. Na jego drugim końcu łopotał w trawie papier. Podeszłam i schyliłam się, żeby go obejrzeć. Była to karta do gry. Nie, nie do gry. za długa, za cienka. Karta do tarota. Jedna z wielkich arkanów, czyli figur. Widniejący na niej młodzieniec w zawadiackich żółtoczerwonych spodniach zwisał z drzewa głową w dół na jednej nodze, opierając na niej stopę drugiej, zgiętej w kolanie, tak że jego ciało miało kształt odwróconej czwórki. Wisielec. - Symbol poświęcenia i wiedzy proroczej - rzekł nad moim ramieniem Eircheard. Figura na karcie przedstawiała bardziej chłopca niż mężczyznę - właściwie błazna, w kolorowych pantalonach i z osobliwie błogą miną. W dłoni trzymał zakrzywiony nóż z runami na klindze. - Widzi pan też nóż? - spytałam.

- Ano - odparł, delikatnie biorąc ode mnie kartę. - Ale nie tylko ten nóż wygląda mi bardzo znajomo. Drzewo również. Był to rozłożysty stary dąb, ze szczegółowo wyrysowanymi ząbkowanymi liśćmi. Jego niższe potężne konary podtrzymywały podpory, dzięki czemu wyróżniał się sylwetką. - To dąb birnamski - wyjaśnił Eircheard. „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam". Spojrzałam na niego bystro. - Rośnie w lesie Birnam? - Lesie?! - zadrwił Eircheard. - Z lasu pozostał tylko on. I para sykomorów. Ale przy nim te dwa to szczawiki. Ten dąb był już dojrzały za czasów Szekspira. Jest nawet niewielka szansa, że dorastał, kiedy woje Malkolma zrywali gałęzie, by wyruszyć na zamek Makbeta. Lady Nairn skończyła rozmowę telefoniczną i z rozdrażnioną miną skierowała się w naszą stronę, okrążając rów. - Nie możemy dotykać. - Stanęła jak wryta, z pobladłą twarzą. - To karta Lily - wychrypiała. „Spodoba się pani moja talia - powiedziała mi Lily w nocy. - To talia Makbeta". - Na odwrocie coś napisano - zauważył Ben. Odwróciłam kartę. Na jej grzbiecie z plątaniną węzłów celtyckich ktoś napisał czerwonym atramentem: „Krew krwi żąda". Słowa te zacytowała dopiero co lady Nairn. Słowa Makbeta. W wyobraźni ujrzałam Lily w zielononiebieskiej sukni, nagą i związaną. I usłyszałam głosy: „Musi umrzeć". - Gdzie ona jest? - spytałam. - W łóżku - odparła lady Nairn, dzwoniąc na komórkę Lily. - Widziała ją pani?! - Ja. - Znów odezwała się poczta głosowa. - Nie - jęknęła z rozszerzonymi oczami. Ruszyłam w dół zbocza. A potem puściłam się biegiem.

14

Podążyła ze mną, ale byłam młodsza i szybsza. U podstawy szczytu rzuciła mi kluczyki od samochodu. Niech pani jedzie - powiedziała. W domu przestraszyłam pokojówkę. Wskazała mi sypialnię dziewczynki. Łóżko nie było pościelone, kołdra spadała na podłogę. Ale Lily nie zastałam. Zatrzymałam się w progu, dysząc, a po chwili obróciłam się na pięcie i poszłam do swojego pokoju. Ktoś zrobił tu kipisz. Ściągnął z łóżka materac, pościel zwalił na podłogę, rozpruł poduszki, powyciągał szuflady i wysypał ich zawartość. Szuflada, w której schowałam nóż, leżała na wierzchu. Jasiek i ręcznik pozostały, lecz on sam przepadł. Czy temu, kto przetrząsnął pokój, starczyłoby czasu, żeby po moim wyjściu na śniadanie dotrzeć na wzgórze przed nami i zrobić użytek z noża? Z ledwością. Tak czy owak jakiegoś noża użyto. Lecz musi umrzeć... W niepokalanej czystości dziewicą,

Jak lilia;po niej świat cały zapłacze. Gdzie, do diaska, była Lily?! Na jej karcie tarota z Wisielcem był nie tylko ten nóż, ale i dąb, jedyny, jaki według Eirchearda pozostał z lasu birnamskiego. „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam" - powiedział sir Angus. Zeszłam na dół. Kiedy wsiadałam do land-rovera, lady Nairn nadjechała z Benem jego wozem. - Nie mogę znaleźć Lily, nóż zniknął - oznajmiłam, gdy opuszczali szybę. Wymienili spojrzenia. - Przeszukała pani dom? - spytała lady Nairn. - Nie. Jadę do tego przeklętego lasu. - Ja zostaję - powiedziała. - Jedźcie razem. - Znasz drogę? - zwrócił się do mnie Ben. Zaprzeczyłam. - W takim razie pozwól, że poprowadzę. Będzie szybciej. Wysiadłam z land-rovera i wsunęłam się do jego wozu. - Nie zostałeś z Sybillą? - spytałam. - Zemdlała, jest w szoku - odparł krótko. - Ale nic jej nie będzie. - Czego nie można powiedzieć o Lily. Zapięłam pasy. - Ani o tobie, Kate. Zjechaliśmy z podjazdu na drogę. Ben patrzył przed siebie z nieprzeniknioną miną. W nocy powstrzymał mnie od powrotu na wzgórze, dając do zrozumienia, że to głupi pomysł. - To karta z talii Lily - powiedziałam usprawiedliwiająco. - Wskazuje na las Birnam. Chcę podążyć tym tropem. - Dobrze. Ale nie sama. To tylko trop? Czy może również przynęta? Zwłaszcza że już dwa razy grożono ci śmiercią. - Masz na myśli słowa „musi umrzeć"? Dotyczyły Lily. - Możliwe. - Wzruszył ramionami. - Ale skierowano je do ciebie. Z walącym mocno sercem wyjrzałam przez okno. Mknęliśmy w milczeniu między żywopłotami pośród skoszonych złotych pól. - A co do noża. - odezwał się po chwili. - Zniknął z twojego pokoju, ale nie rozpłynął się w powietrzu. Obróciłam się ku niemu. - Ty?! To ty go wziąłeś? - Ma go lady Nairn. - Przetrząsnąłeś mój pokój? - Tego bym nie powiedział, Kate. Nie musiałem. Tam zajrzałem najpierw. Jego lekkie rozbawienie i spokój były nie do zniesienia. - Skończony drań! - wybuchłam. Spojrzał na mnie zaskoczony. - Ktoś przetrzasnął twój pokój? - spytał. - Pewnie, że tak! Pościel w strzępach, szuflady powywalane! - Przykro mi z powodu tego bałaganu, ale dobrze, że byłem tam pierwszy. Miał rację, co wcale nie zmniejszyło mojej wściekłości. Na dodatek cały czas się uśmiechał. - Daj spokój, Kate. Słusznie się złościsz. Ale dlaczego na mnie? Lepiej opowiedz o tej karcie tarota. Co wiesz o Wisielcu? Ze względu na Lily powściągnęłam gniew. - Niewiele - odparłam. - W nocy odwiedziła mnie z taką talią. Chciała mi powróżyć. Uniósł brew. - Długo zgłębiałaś arkana wiedzy tajemnej?

- Odprawiłam ją. - A więc nie wiesz, czy ta karta pozostała w talii? - Nie. Nie za bardzo znałam się na tarocie. Zadzwoniłam do lady Nairn i włączyłam głośnik. - Lily tutaj nie ma - powiedziała z przejęciem. - Znajdziemy jązapewnił Ben. - Ta karta tarota jest z jej talii - dodała. - Zostawiła ją rozłożoną na łóżku, brakuje w niej Wisielca. Lady Nairn nie wiedziała, co się stało z Lily, powiedziała nam za to sporo o znaczeniu brakującej karty. - Wisielec jest symbolem poświęcenia i proroctwa, a nie śmierci, jak często mylnie sądzą nowicjusze. Wiąże się go z Odynem, najwyższym z nordyckich bogów. Bóstwem wojny i mądrości, które posiadło tajemną, zakazaną wiedzę ze świata podziemi. - Wjaki sposób? - spytał Ben. - Przez samopoświęcenie. Przeszyty włócznią, Odyn dziewięć nocy wisiał na drzewie, aż zapadł się w królestwo śmierci tak głęboko, że pochwycił runy i z krzykiem wydobył je na światłość. - I jak nie kochać tego nordyka! - Ben pokręcił głową. Wisielec ma zawsze błogą minę - ciągnęła lady Nairn. Symbolizuje uległość i pogodzenie się z losem, prowadzące do jasności widzenia i mądrości. Jednakże w pozycji odwróconej uosabia bierność lub skłonność do zagubienia się w labiryncie czczych marzeń. - Skąd Lily wzięła tę talię? - spytałam. - Od przeklętej Corry Ravensbrook - warknęła. - Od kogóż by innego! Zamówiła ją przez Internet. - A skąd na tej karcie wziął się dąb birnamski? I nóż Nairnów? - Nie mam pojęcia. Zależy mi tylko na odnalezieniu Lily. Głos jej się załamał. Jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Na ciągnących się po obu stronach drogi polach stały cylindryczne bele siana. Raz po raz przejeżdżaliśmy pod rzedniejącymi łukami rdzawożółtych drzew. W połowie równiny Strathmore skierowaliśmy się na zachód, ku podnóżom Highlands. - Kto to mógł zrobić? - spytałam znienacka. - Zrobić co?! Czy wiemy, co się właściwie stało? Zaczerpnęłam powietrza. - To, że Lily zniknęła. A wczoraj widziałam zwłoki i byłam pewna, że to ona. - Tak. Ale to nie była ona. Zresztą kiedy tam wróciliśmy, nie znaleźliśmy żadnych zwłok, a dziś też ich nie ma. Nie wiemy nawet, czy ta krew w rowie jest ludzka. - Ale jest nóż. - Wczoraj był czysty, a od tego czasu miałaś go ty, ja i lady Nairn. - Na tym wzgórzu i w kamiennym kręgu słyszałam głosy. Te w kręgu ostrzegły mnie, żebym zostawiła ten nóż, bo inaczej ona. „musi umrzeć". - To samo powiedziała ci prosto z mostu stara Callie. Wymieniliśmy spojrzenia. Dziś rano miała się z nami spotkać na wzgórzu. - Widziałaś ją? spytał Ben. - Nie. W sumie brakowało trzech osób. Co się działo? - A do tego ta kartka Sybilli - przypomniał Ben. Kartka z Halem Berridge'em. Westchnęłam. - Ktoś bardzo się stara przeszkodzić pani Nairn w wystawieniu tej sztuki. Czy dlatego tu jesteś? - Zwróciła się do mnie. Ma powód do zmartwień. - Mógłbyś go bliżej określić? - Wielebny Calvin Gosson. Z dalekiego marginesu kościoła pod wezwaniem ognia

piekielnego. Szkockiego Kościoła prezbiteriańskiego. Obecnie zastępuje pastora katedry w Dunkeld, dochodzącego do siebie po operacji serca. Podobno wierzy, że wszyscy uczestniczymy w batalii dobra ze złem, tylko że większość ludzi nie widzi albo nie chce widzieć pola bitwy. Co w jego przekonaniu oznacza, że przewagę zdobyły siły ciemności. - Jest powiązany z Effie Summers? - Tak. Po pierwsze, w kazaniach z upodobaniem powtarza zdanie: „Czarownicy żyć nie dopuścisz!" - Czarujące. A po drugie? Ben zerknął na mnie z boku. - Gosson najwyraźniej późno odnalazł powołanie. Kiedyś był aktorem. Wystąpił w słynnej inscenizacji Makbeta z lady Nairn. Grał tam Fleance'a. - Chłopca, który uciekł. Syna Banka, chłopca uciekającego siepaczom Makbeta - w wielu przedstawieniach granym przez tych samych aktorów, którzy odtwarzają role czarownic. - Chłopca, który przeżył - rzekł z cierpkim uśmiechem Ben. - I tak jak Harry Potter poświęcił życie walce ze złem. Ale, w przeciwieństwie do Harry'ego, czarownice zaliczał do swoich wrogów. - Nawet te z obsady scenicznej? - Ostrzegł lady Nairn, żeby nie wystawiała Makbeta. Powiedział, że ta sztuka przyciąga do siebie zło, zwłaszcza jeśli grają w niej utalentowani aktorzy. - Komplement a rebours. Jeśli Effie jest - by tak rzec - pod jego urokiem, to dlaczego przyjęła rolę czarownicy? - Nie wiem. Może dopiero niedawno wywarł na nią wpływ. A może jest jego wtyczką. - Szpiegiem? Mówisz poważnie? Ben uśmiechnął się. - Jeśli tak, to faktycznie marnym. - Lady Nairn wymieniła jeszcze kogoś? - Jedną osobę. Lucasa Portera. - Reżysera filmowego? Skinął głową. Lucas Porter był hollywoodzką legendą - mityczną z racji swojego pustelniczego trybu życia. Znakomitym reżyserem około tuzina klasycznych filmów z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W większości kultowych. Kilka z nich - w dwóch zagrała Janet Douglas utrzymało się w czołówce list największych filmów wszech czasów. Janet Douglas - lady Nairn - porzucając scenę dla sir Angusa, porzuciła również Lucasa Portera. - Miała wystąpić w filmowej adaptacji Makbeta w jego reżyserii - przypomniał Ben. - Porter podobno wpadł w szał. Oskarżył ją, że zniszczyła film, który miał być dziełem jego życia, szczytowym osiągnięciem reżyserskim. - O rany! Z pewnością nie brakowało innych aktorek, które byłyby gotowe zabić, byle dostać tę rolę. - To właśnie mu powiedziała, ale nie nakręcił filmu z inną. Zagroził, że zniszczy każdą inscenizację Makbeta, do której ona się weźmie. - Ależ to było ponad czterdzieści lat temu! - Powiedziałem to samo. A ona na to: „Nie zna pan Lucasa". Najwyraźniej pilnowała go wraz z mężem na odległość. - Tak ją wystraszył? - Mhm. Mówi, że dwa lata temu gdzieś przepadł. Nigdy się nie afiszował. Był samotnikiem. Ale wtedy ukradkiem zniknął. Czekali półtora roku. - I uznali, że mogą bezpiecznie wystawić sztukę? Skinął głową. - A potem sir Angus zmarł. Resztę znasz.

Przejechaliśmy wśród drzew i skręciliśmy do starego miasteczka Dunkeld, przylepionego do brzegu spływającej ze wzgórz rzeki Tay. W dali, u podnóża stromej głównej ulicy, dostrzegłam pełen wdzięku most, rozpięty na kamiennych łukach nad granatową wartką wodą. Dalej leżała wieś Birnam i las, od którego wzięła nazwę. Na podstawie opisu Eirchearda sądziłam, że jest tam tylko dąb i dwa sykomory, ale brzeg Tay porastały gęsto drzewa z koronami we wszystkich kolorach ognia: pomarańczowymi, czerwonymi, żółtymi i rudymi. Na końcu ulicy, tuż przed mostem, światła zmieniły się na żółte. W chwili gdy zapaliły się czerwone, para idących ku nim osób puściła się biegiem przez jezdnię. Jedną z nich był wysoki brunet. Ciągnął za sobą dziewczynę z długimi, unoszącymi się wokół niej ognistymi włosami. - Wygląda jak Lily - wskazałam ją Benowi, pochylając się do przodu. Zatrzymaliśmy się za kilkoma wozami stojącymi na światłach, które zdawały się palić bez końca. Jak długo Lily i jej towarzysz pozostawali na moście, mieliśmy ich na oku. Dotarłszy na drugi brzeg, mogli pójść w dowolną stronę. Zbliżali się już do krańca mostu, a światło się nie zmieniało. Ben w końcu wyłamał się z szeregu aut. Z jednym kołem na chodniku, wymijając w przechyle samochody przed nami, przecisnęliśmy się przez poranny tłok do skrzyżowania i na most. Na jego drugim końcu brunet ciągnący za sobą Lily wbiegł do lasu po lewej i zniknął. Zatrzymaliśmy się z poślizgiem tuż za mostem, wyskoczyliśmy z samochodu i pognaliśmy za tamtymi. Brzeg rzeki był daleko w dole, z ulicy w mroczny las zbiegały stromo schody. - Lily! - zawołałam. Nie odpowiedziała. Zerknęłam na Bena i pobiegłam za nią. Pod okapem lasu wciąż wisiał poranny chłód, choć słońce zdążyło już wzejść wysoko. Pokryta grubym dywanem miedzianych liści, zadaszona łukami drzew ścieżka była długim tunelem, upstrzonym rozproszonymi plamkami słońca. Nie było w nim nikogo. - Lily! - zawołałam jeszcze raz w biegu, dostrzegając przez splątany gąszcz gałęzi błyski rzeki. W cichym i pustym lesie słychać było jedynie nasze kroki, oddechy i szmer wody. Wzbite przez nas tumany wirujących liści, widziane kątem oka, przypominały gnające w owczym pędzie zwierzątka. Za zakrętem wypadliśmy na potężne, porośnięte zielonym mchem drzewo z sękatym pniem, który przypominał olbrzymią bulwiastą twarz ze smutkiem wpatrzoną w ziemię. - Sykomory - powiedział Ben, gdy mijaliśmy drugie, równie potężne drzewo. Za nimi stał starożytny dąb, pełen niewątpliwego majestatu. Nie było śladu po Lily, nie było tu nikogo. Pochyliłam się zdyszana, z rękami na kolanach, patrząc na potężne drzewo, śpiącego w bladym porannym świetle wiekowego władcę, ze wspartymi na drewnianych kulach konarami, grubszymi od większości drzew w tym lesie. Istny matuzalem. Był to bez wątpienia ten sam dąb co na karcie tarota Lily. Otoczony złotą, ciężką, cichą aurą, nasyconą nie tylko dziwną, senną ociężałością, lecz także jakąś pradawnością, cierpieniem, a nawet gniewem, pomimo miłej jesiennej mgiełki. Z pierwotnej kniei, porastającej ongiś większą część środkowej Szkocji, pozostały trzy drzewa. Trzy drzewa odróżniające się od towarzyszy nie tylko wielkością. „Niczym stwory z pradawnego świata" - pomyślałam i wstrzymałam oddech, rozpoznając zdanie. Pochodziło z Kroniki Holinsheda, z którego Szekspir zaczerpnął historię Makbeta, a dotyczyło Parek. Ich też było trzy. - Naprawdę myślisz, że to była ona? - spytał Ben. Skinęłam głową. - Kim był ten gość? - Nie wiem. Gdzie oni się podzieli? Kiedy Ben szukał śladów na ziemi, obejrzałam drzewo. Co takiego w nim - bądź w tym miejscu - zainteresowało sir Angusa? Wiatr poruszył gałęziami. Zatrzeszczały i zajęczały. Zsunęłam się po pochyłości, dotknęłam drzewa i wodząc po nim dłonią, obeszłam je dokoła. Miało co najmniej trzy metry średnicy. Z

drugiej strony ziała dziupla tak wielka, że mogłam w niej stanąć. Wionęła wilgocią i próchnem. Kiedy z niej wyłaziłam, na rękę skapnęła mi kropla. Nie padało. A kropla była czerwona. Rozbryźnięta krew. Cofnęłam się od drzewa, spojrzałam w górę i głos uwiązł mi w gardle. Ben szybko ruszył w moją stronę. Byłam jedynie w stanie wskazać ręką. Sześć metrów nad moją głową, tam gdzie z pnia wyrastał skrzypiący konar, wisiały, niewidoczne ze ścieżki, kołyszące się lekko na wietrze zwłoki. Zwłoki starej kobiety z rozwichrzonymi siwymi włosami. Starej Callie. Zanim ktoś ją tam powiesił, najpierw obejrzał talię tarota. Związał jej ręce z tyłu, a lewą stopę przytroczył do prawego kolana, tak by ciało przybrało kształt czwórki. Ale wcale nie wisiała głową w dół, z twarzą zastygłą w błogostanie jak u tarotowego Wisielca. Była powieszona za szyję, w sukni, z jej rozciętego brzucha skapywały ciężkie krople krwi, a minę miała taką, jakby skonała, przeklinając wszystkie piekielne demony. Była Odynem, przeszytym mieczem i krzyczącym. Wezwij policję - powiedział Ben, wyminął mnie i wdrapał się na drzewo. Dotarł do niej w trzech ruchach. Jedną ręką przytrzymując się dębu, zbadał puls. Niepotrzebnie. Skręcona szyja świadczyła, że biedaczka nie żyje.

15

Zadzwoniłam na policję, zawiadamiając o śmierci starej Callie i jej związku z zamieszaniem w dworze Dunsinnan. Stanowczym tonem polecono nam pozostać na miejscu. I nie odcinać zwłok. Czego i tak nie mogliśmy zrobić z braku noża. Przydałby się nam nóż ze wzgórza, ale miała go lady Nairn. Wczoraj stara Callie ściągnęła mnie ze ścieżki, kiedy zbiegałam z nożem w ręku, a kilka sekund później minął nas w galopie ciemnowłosy mężczyzna. Prawdopodobnie uratowała mi życie. A teraz sama nie żyła. Z pewnością nikt nie zabił jej po to, żeby udręczyć lady Nairn. W każdym razie należało chyba wykluczyć z grona podejrzanych Lucasa Portera. A wielebnego pastora Gossona? „Czarownicy żyć nie dopuścisz!" Jest tu jakiś papier - oznajmił Ben. - Przyczepiony do sukni. Odpiął luźno złożoną na czworo kartkę. Wolno sfrunęła w dół, wirując, podrygując lekko w powietrzu niczym przerośnięty motyl, i wylądowała miękko w mrących paprociach u mych stóp. Wpatrzyłam się w nią nieufnie. Przecinała ją zaschła smuga krwi, która zdążyła zbrązowieć. Na spodzie ktoś umieścił moje imię i nazwisko: Kate Stanley. Schyliłam się i podniosłam kartkę drżącymi lekko palcami. Była gruba, płowożółta. Moje nazwisko widniało na czystym odwrocie. Z drugiej strony trzecią jej część pokrywało drobniutkie pismo utrwalone starym zbrązowiałym atramentem. Dół kartki pozostawiono pusty, a raczej był pusty, dopóki nie dodano tam czarnym jak smoła atramentem lawowanego rysunku: groźnie wyglądającego Szekspira w kaftanie i pończochach w szermierczym wypadzie przeciwko królowi Szkocji w kilcie. Zamiast szpad obie postacie dzierżyły w rękach liściaste gałęzie. Pod ilustracją ktoś tym samym czarnym atramentem wypisał kwestię z Makbeta:

Szelmowska kreska rysunku i szaleńcza buta bijąca z przeciwników były jedyne w swoim

rodzaju. Patrzyłam na, sądząc z wyglądu, oryginalną, najprawdopodobniej pochodzącą z rozpasanej epoki fin de siecle'u karykaturę Maxa Beerbohma. To nie ona jednak, ale stłoczone nad nią pismo przykuło moją uwagę. - Co to jest? - spytał Ben. - Chyba kartka z pamiętnika. - Możesz ją odczytać? - Z pewnym trudem. Charakter pisma był na oko siedemnastowieczny, a w dodatku autor skrobał jak kura pazurem. Jak ktoś, kto pisze za dużo i za szybko, aby dbać o schludność pisma. Sroka notująca wszystko, co jej w ucho wpadnie, nieskora do uporządkowania zapisków czy selekcji. Na górze strony wyróżniało się jedyne czytelne zdanie:

Patrzyłam na kartkę z zapisków siedemnastowiecznego gaduły, antykwariusza Johna Aubreya. Kartkę, którą znalazł Max Beerbohm, ale nie badacze, świadczącą, że narodziny klątwy związanej z tą sztuką nie są bujdą. Ktoś wypisał na niej moje nazwisko. Kto? I dlaczego? Zerknęłam na starą Callie, myśląc o Odynie wiszącym na drzewie przez dziewięć nocy. Nie z miłości, nie po to, by wyzwolić się od śmierci jak Chrystus, chociaż czasem go do niego porównywano, tylko dla wiedzy. Dla zdobycia wiedzy o runach. Spojrzałam na kartkę drżącą w moich rękach. Co ta kobieta, potraktowana tak brutalnie, wyrwała z krzykiem z podziemnego świata? Ben zeskoczył na ziemię i wtedy dotarło do mnie wycie syren w oddali, a na ścieżce zadudniły ciężkie buty. Co chcesz mi powiedzieć? - spytałam w duchu starą Callie, a potem złożyłam kartkę i schowałam do kieszeni. Ktoś chciał, żebym ją przeczytała. Na razie nie miałam zamiaru oddać jej policji. - Widzę, że o nożu też nie wspomnimy - powiedział Ben, unosząc brew. „My"?! Czyżby w pierwszą osobę liczby mnogiej miało połączyć nas morderstwo?! - Jeszcze nie - odparłam lakonicznie. - A co z Lily? - Nie mieszajmy jej w to. - A czy wiemy, że jest w to wmieszana? Nie oczekiwał ode mnie odpowiedzi i nie dostał jej.

16

W lesie zaroiło się od policji. Medycy sądowi w bieli i w niebieskich rękawiczkach fachowo zajęli się drzewem, a policjanci w mundurach odcięli ścieżkę z obu stron. Wkrótce po nich zjawili się detektywi z kryminalnego wydziału śledczego. Jakiś sierżant spisał nasze nazwiska i zeznania. Z dworu Dunsinnan przyjechała inspektor Sheena McGregor, żylasta, świdrooka, krótko ostrzyżona szatynka przed czterdziestką lub tuż po, woniejąca kawą i papierosami. Podeszła prosto

do nas z chłodną, lekceważącą miną. Wiedziała, kim jesteśmy, ajej pytania były dociekliwe. Dlaczego nie zaczekaliśmy na szczycie wzgórza i co sobie myślimy, kręcąc się i zadeptując ślady na miejscu zbrodni przy dębie birnamskim? - Nie mieliśmy pojęcia, że to miejsce zbrodni, pani inspektor - odparł Ben ze szczerą skruchą. - Ma mnie pan za idiotkę, panie Pearl? - spytała ozięble. - Obejrzał pan zainscenizowaną rzeźnię na szczycie wzgórza i pojechał prosto tutaj. Dlaczego? Spojrzała na mnie. Z pewnością widziała tę kartę tarota. Nie pytała: „Dlaczego do lasu Birnam?" Pytała: „Dlaczego wy? Po co tu przyjechaliście?" Mimowolnie uniosłam podbródek. - Uznaliśmy to za brzydki kawał. Nie spodziewaliśmy się znaleźć tu zwłok. - Kawał. - Skrzywiła się z dezaprobatą. - Mnóstwo krwi jak na kawał, pani Stanley. - Mieliśmy na wzgórzu czytać Makbeta. Zmrużyła oczy. - Krwawa sztuka, krwawy żart, co? - Mówi się, że nad tą sztuką wisi klątwa. Nie oczekuję, żeby pani w to uwierzyła, ale wielu aktorów wierzy. Ktoś zdążył nieźle nastraszyć kilka osób z obsady. Sądziłam, że to jeszcze jeden. żart. Zniecierpliwiona, postukała stopą w ziemię. - Proszę ze mną - poleciła znienacka i zeszła po pochyłości. Ekipa kryminalna odgrodziła większą część dębu od ścieżki, ale zwłoki wisiały w takim miejscu, że nie dało się ominąć ich wzrokiem. Z brzegu rzeki nadal dobrze było widać starą Callie. Zwisała z wysokiego konaru, uderzając w pień zgiętą w kolanie nogą, a siwe włosy targał wiatr. Ściekająca po sukni szeroka czerwonobrązowa struga krwi utworzyła na pniu długi szlak. Była to scena jak z surrealistycznego filmu: błyskały flesze aparatów, a na drabinach roiło się od wchodzących i schodzących techników kryminalnych w bieli. - Nie wygląda mi to na żart - oświadczyła McGregor. - To wygląda na mord rytualny. „Właśnie do tego służy rytualny nóż" - powiedziała mi w nocy Lily. Tylko że w pobliżu Callie go nie było. Najpierw leżał pod moim jaśkiem, a potem zaopiekowali się nim Ben i lady Nairn. Ale co z Lily? Czy to ona wpadła do tego lasu? Co tu robiła i gdzie się podziała? We wzroku przyglądającej mi się McGregor dostrzegłam niechęć połączoną z ponurą satysfakcją. Pewnie liczyła na mord rytualny. Gdyby szybko rozwiązała sprawę, w mgnieniu oka awansowałaby z inspektora na starszego inspektora. Podszedł do nas technik z ekipy kryminalnej i na chwilę odciągnął ją na bok. Byli gotowi zabrać ciało. Odwróciła się do nas plecami i przywołała jednego z pomagierów. - Mam do pani więcej pytań. Tymczasem proszę zaczekać z sierżantem. Ale wyjaśnijmy sobie od razu. To i owo o pani słyszałam. O was obojgu. - Zrobiła krok w moją stronę. - Jeżeli zataicie coś, cokolwiek, co zaszło na tym wzgórzu lub w tym lesie, a o czym wiecie, osobiście dopilnuję, żeby was zamknięto. Czy to jasne, pani Stanley? Miałam wrażenie, że kartka z pamiętnika Aubreya drży i migocze w mojej kieszeni, a litery, którymi wypisano w poprzek niej moje nazwisko, płoną. - Tak jest, pani inspektor - odparłam.

Niewiele mogliśmy im powiedzieć o śmierci starej Callie poza tym, jak ją znaleźliśmy i jak upiornie pusty wydał nam się las. Inni świadkowie zeznali, że przed nami wbiegli między drzewa mężczyzna i kobieta. Nie było sensu przeczyć. Policja, tak jak my, nie znalazła po nich najmniejszego śladu. O Lily nie wspomnieliśmy. Nie miałam wpływu na to, do jakich wniosków

przywiodą McGregor z ekipą zeznania na temat rudowłosej. Ale na razie nie widziałam powodu, żeby kierować policję na trop dziewczyny. Jeszcze nie. Lily miała piętnaście lat. Cokolwiek planowała, nie mogło to być morderstwo, tego byłam pewna. Zachwycać się pięknem i mocą pradawnego pogańskiego obrzędu to jedno, a coś zgoła innego uczestniczyć w rytualnym mordzie. Czy był to mord ofiarny? Kto przypiął kartkę z pamiętnika Aubreya do sukni Callie i napisał na niej „Kate Stanley". Tak bardzo mnie kusiło, by na nią spojrzeć, że chcąc powstrzymać ręce od samowolnego sięgnięcia do kieszeni, musiałam zająć je czym innym. Ale inspektor McGregor nie zamierzała zwolnić nas łatwo ani szybko. Zanim pozwoliła nam odejść, słońce wzeszło wysoko i zaczęło się kłonić ku zachodowi. Tylko oczywisty fakt, że kiedyśmy się tam zjawili, stara Callie nie żyła od kilku godzin, powstrzymał policjantkę od aresztowania nas za morderstwo - pomyślałam. Lecz i tak odesłała nas do domu niczym niegrzecznych uczniaków. Oświadczyła, że całe pobocze na końcu mostu, z samochodem Bena włącznie, to miejsce zbrodni. Przesadziła, ale Ben nie zaoponował. Niech sobie patrzy - powiedział cicho. - Nic nie znajdzie. Co nam szkodzi pójść na współpracę. Do dworu Dunsinnan odwiózł nas wóz policyjny. Po drodze milczeliśmy.

17

Kiedy dojechaliśmy, późnopopołudniowe, świecące z ukosa słońce rozpaliło złociście blanki. W holu policjanci pod wodzą inspektor McGregor nadal dokładnie przepytywali wszystkich gości. Okazało się, że choć złożyliśmy już zeznania w lesie Birnam, i tak musimy stanąć na końcu ogonka przesłuchiwanych. Dwa miejsca zbrodni, dwa zeznania - oświadczyła z energią McGregor. Poproszono nas grzecznie, lecz stanowczo, o pozostanie w holu. Lady Nairn przyniosła świeżo zaparzoną herbatę. Serwowała ją osobiście ze srebrnego dzbanka z czasów króla Jerzego. - Rano widziałam Lily - powiedziałam do niej cicho. - Weszła do lasu Birnam. Nie wiem, co zamierza, ale nie jest bezpieczna. Jej ręka znieruchomiała na moment. - Zrozumiałam - odparła, zostawiając mnie z filiżanką parującej herbaty. Odwołała wyjazd do Edynburga na Święto Ognia Samhain. Jechali tam jednak, jako odtwórcy głównych ról, Sybilla, Jason, Eircheard i jeszcze kilka osób. Reszta rozeszła się po złożeniu zeznań. Hałaśliwe świętowanie nie wydawało się właściwe w obliczu morderstwa. Jason wyjechał przed naszym powrotem. Ale Sybilla czekała na Bena. Kiedy zmierzch przybrał trawnik granatowymi cieniami, zaczęła się denerwować. Krążąc po holu, zatrzymała się przy stole, przy którym siedziała McGregor. - Ja mam występ! - oświadczyła. - A ja morderstwo - odparła McGregor, zerkając znad dokumentu. - Nikt pani nie trzyma. - Pani trzyma Bena. A on mnie odwozi. - Proszę znaleźć kogoś innego. - To mój ochroniarz. O mało się nie udławiłam. Za kogo ona się miała?! Za Whitney Houston? Zerknęłam na Bena. Większość mężczyzn poczułaby się upokorzona, ale jego ta scena najwyraźniej rozbawiła. Sybilla nie zamierzała dać za wygraną.

- Na Święto Ognia Samhain czeka na Royal Mile w Edynburgu dziesięć tysięcy ludzi ciągnęła niskim, aksamitnym głosem. - Takie wsadzenie kija w szprychy z pewnością przyniesie pani rozgłos, którego pani nie pragnie. McGregor była wprawdzie irytująca i ambitna, ale nie głupia. Sybilla, odgrywając do upadłego rolę diwy, dopięła więc swego: policjantka zacisnęła szczęki i uwolniła Bena od czekania. Eircheard, który stał przy drzwiach i przyglądał się tej scenie, przykuśtykał do mnie, kręcąc głową. - Urodzona gwiazda. Czy wystąpić wobec pani w podobnej roli? - Potrzebuje pan ochrony? - spytałam zgryźliwie. - No cóż, w razie potrzeby jestem gotów znaleźć u siebie jakieś słabe punkty. - Dzięki za ofertę - odparłam z uśmiechem. - Ale spałam dzisiaj tylko trzy godziny. Chyba więc zostanę tu i walnę się do łóżka. „Kate Stanley" - zaszeptała kartka w mojej kieszeni. Pragnęłam jedynie zostać sama i rozwikłać, co ona znaczy. W dziesięciotysięcznym tłumie byłoby to niemożliwe. - Miłych snów, dziewczyno. Eircheard zaśmiał się. McGregor przywołała mnie gestem dłoni, uraczyła zestawem pytań niezwykle podobnych do tych, na które już odpowiedziałam, i wreszcie puściła wolno. Dosłownie wbiegłam na górę. Czy ktoś posprzątał bałagan w pokoju? Nieważne, byleby tam była choć jedna czynna lampa. Gdy dotarłam na podest, z korytarza dobiegł mnie jęk skargi. Stanęłam jak wryta. - Kurdebalans! - wybuchła Lily. - Jason, Sybilla i Eircheard jadą, a ja nie?! A więc wróciła. Ależ mi ulżyło! - Po pierwsze, Jason, Sybilla i Eircheard grają główne role - usłyszałam odpowiedź lady Nairn. - Bez nich nici z Samhain. Czego, podoba ci się to czy nie, nie można powiedzieć o niosącej pochodnię. Po drugie, żadne z nich nie dorastało ze starą Callie. Dziś rano ją zamordowano. Winna jej jesteś szacunek. - Eircheard też ją znał. Lepiej niż ja. - Eircheard nie jest moją wnuczką. - Stara Callie. ona jedyna chciałaby, żebym tam pojechała. - Przykro mi, Lily - powiedziała stanowczo lady Nairn. - Wcale ci nie przykro. Jesteś. jesteś. - „Pokątną starą prorokinią"? - podsunęła jej z westchnieniem babka. Lily zaczerpnęła powietrza. - To cytat! - Tabu obowiązuje tylko w salonie. Rozciągnięcie go na cały dom to nadużycie. Zdusiłam śmiech, ale Lily nie dojrzała w tej sytuacji niczego zabawnego. - Przymierzasz się do roli w tej przeklętej sztuce?! - wykrzyknęła. Usłyszałam kroki i trzaśnięcie drzwiami. Zza rogu wyłoniła się lady Nairn. - Czy to bezpieczne? - spytałam. - O ile tylko unika się smoczej jamy - odparła ze zrezygnowanym uśmiechem. - Trzecie drzwi na lewo. Po raz pierwszy, odkąd ją poznałam, wyglądała na swój wiek. Zawahałam się. Chciałam poznać treść kartki, którą miałam w kieszeni, ale też dowiedzieć się, kto mi ją podsunął. A do tego potrzebowałam pomocy lady Nairn. Kiedy przemknęła obok mnie i ruszyła schodami w dół, zawołałam: - Dziś na wzgórzu powiedziała pani: „Krew krwi żąda"! Odwróciła się. Była dwa kroki ode mnie. - Poprosiła mnie pani o pomoc - ciągnęłam. - Pomogę, jeśli dowiem się, co się dzieje. Na przykład gdzie była Lily. - Myśli pani, że wiem? - Wie pani więcej, niż mówi.

Mocniej ścisnęła poręcz. Nie ustępowałam. - Lady Nairn, Lily grożono trzy razy w ciągu dwóch dni. - Trzy? A ten trzeci? - Effie. - „Czarownicy żyć nie dopuścisz"? - Pokręciła głową. - Effie jest nieszkodliwa. Nie ma z tym nic wspólnego. - Chrześcijanie, lady Nairn, mają za sobą długą, krwawą tradycję zabijania czarownic. - Myśli pani, że tego nie wiem? - Effie zadała się z radykalnym konserwatywnym odłamem Kościoła. Opuściła wzrok. Obejrzała się z głębokim westchnieniem. - Powiem coś prywatnie. Tylko do pani wiadomości. Lily nie. W żadnym razie Lily! Skinęłam głową. Cofnęła się ze schodów i powiodła mnie do saloniku przy podeście. Był pusty. Mimo to usiadłyśmy na krzesłach w przeciwległym kącie. - Jakieś czterdzieści lat temu, kiedy odeszłam z teatru i filmu, żeby wyjść za Angusa. porzuciłam nie tylko karierę. Porzuciłam również mężczyznę. - Lucasa Portera. Uniosła brew. - Ben mi trochę opowiedział - wyjaśniłam. Złączyła dłonie na podołku. - Postanowiłam powiedzieć mu to osobiście. Byliśmy kochankami przez trzy lata. Nie mogłam przesłać mu listu w stylu „drogi Johnie" ani załatwić sprawy po hollywoodzku, to znaczy, poinformować go przez agenta. Tak więc poleciałam do Nowego Jorku i powiedziałam to Lucasowi w oczy. Wpadł w szał. Nigdy przedtem ani potem nie widziałam nikogo równie wściekłego. Kiedy zbierałam się do wyjścia, zagroził, że zniszczy każde przedstawienie Makbeta, do którego przyłożę rękę. Przez lata w ogóle o tym nie myślałam. Byłam zakochana. Zajęłam się wychowaniem córki, swoim nowym życiem, w którym rola krwiożerczej królowej nie była najważniejsza. Ale przez minione lata. ja i Angus zebraliśmy wiele niezwykłych eksponatów i któregoś wieczoru doszliśmy do wniosku, że warto - zamiast wystawić je jak motyle w gablocie - zrobić z nich użytek.. Trapiło nas jednak widmo Lucasa. Ilekroć Angus był bardzo bliski nabycia czegoś do swojej kolekcji na aukcji bądź prywatnie, nagle podkupywano ów przedmiot za horrendalną sumę. Nigdy nie poznaliśmy nabywcy. ani czy była to jedna i ta sama osoba, w życiu kolekcjonera zdarzają się takie rzeczy. Ale oboje nas to zdziwiło. Podejrzewaliśmy Lucasa. Przekrzywiła głowę. - Ani Angus, ani ja nie jesteśmy, nie byliśmy tchórzami, mimo to odkładaliśmy pomysł na półkę. I wtedy, dwa lata temu, wpadł mi w ręce artykuł w gazecie. Lucas Porter zniknął. Pewnego dnia wypłynął w morze na północ od Bostonu i nie wrócił. Wstyd przyznać, ale przeczytałam ten artykuł z nadzieją. Ja i Angus czekaliśmy rok na to, że Lucas znów się pojawi. Wejdzie na jakiś posterunek policji i opowie dziwną historię o unikaniu podatków, walce z rekinami czy coś w tym stylu. Ale minął rok, a jego nie było. A czas płynął. Tak więc postanowiliśmy wystawić sztukę. Niestety, Angus zmarł, pojawiła się kartka z Halem Berridge'em, krew na wzgórzu, a teraz stara Callie. Mój Boże, Kate, znałam ją, odkąd wyszłam za Angusa. Jak w ogóle ktoś mógł to zrobić? W kominku trzasnął ogień. Patrzyłam, jak po jej twarzy wolno płyną łzy. - „Krew krwi żąda" - powtórzyła, ocierając twarz. - To właśnie zdanie przytoczył Lucas tamtego dnia w Nowym Jorku. Porównał obrazowo to, co robię z jego filmem, do aborcji. Do skrobanki. Morderstwa. Jego filmu i jego kariery. - Naprawdę pani wierzy, że byłby do tego zdolny? Do podrzucenia tej kartki, rozlania krwi, do zamordowania starej Callie? Wstała, podeszła do kominka i wpatrzyła się w rozżarzone polana. - Tuż przed moim wyjazdem na próby Makbeta w Londynie rozmawialiśmy o dziecku. Chciał je mieć natychmiast. Nie byłam gotowa. Któregoś dnia, gdy szukałam czegoś w jego gabinecie, natrafiłam na nieznane zdjęcie. Jedną z tych wiktoriańskich fotografii zmarłych dzieci

ubranych jak do chrztu, leżących w łóżeczkach, tuż przed pogrzebem. Tak w każdym razie z początku myślałam. Ale potem zdałam sobie sprawę, że to nie są zdjęcia wiktoriańskie, że je zainscenizował. Lubił naśladować zdjęcia i obrazy z innych epok. Mógł zrobić oszałamiającą karierę jako fałszerz, tyle że zawsze oznaczał swoje prace. Umieszczał w tle jakiś drobny szczegół, który zdradzał rok powstania pracy. W tym przypadku był to wiszący na lustrze w głębi cienki skórzany krawat zwany sznurowadłem, spięty politycznym znaczkiem wyborczym z hasłem „Wracaj, Jack" i wystylizowanym portretem, a właściwie karykaturą, Johna Kennedy'ego. - A więc była to świeża fotografia? - Znaczek pochodził z wyborów prezydenckich w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku. A to był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty. Rzecz w tym, że Lucas kręcił wtedy film dokumentujący śmierć dziecka z powodu jakiejś gorączki. Ukazywał matkę, która je kołysała, tuliła, gdy trzęsły nim dreszcze, miało atak i wreszcie przestało się ruszać. - Zainscenizował śmierć dziecka? Pociągnęła nosem. - Do zdjęcia była przyklejona kopia świadectwa zgonu. Wpatrzyłam się w nią przez chwilę. - To znaczy, że to dziecko rzeczywiście zmarło? - To znaczy, Kate, że był to film dla amatorów „ostatniego tchnienia". - Spojrzała mi w oczy. - Naturalnie brak mi na to dowodu. Ale wiedziałam to wtedy i wiem teraz. Zainscenizował i sfilmował śmierć tego dziecka jak dzieło sztuki. Czułam w karku pulsowanie krwi. - Sama więc pani rozumie, że kiedy mi zagroził, unikałam Makbeta przez czterdzieści lat powiedziała. - Jest zdolny do wszystkiego.

18

Powiedziała pani o tym policji? - Tak. Niezbyt się przejęli koncepcją zaginionego i zapewne nieżyjącego byłego kochanka, zatwardziałego w zemście od czterdziestu lat. Mimo to, Kate, powinna pani zostawić Lucasa policji i po prostu znaleźć rękopis. Bo on również będzie go szukał. O mało co nie pokazałam jej kartki z Aubreya. Może powinnam. Ale było na niej moje, a nie jej nazwisko, stąd chciałam to sobie przemyśleć w samotności, nie ulegając cudzym sugestiom. Nic nie powiedziałam. Zeszła na dół. Gdy skręciłam w korytarz, by pójść do swojego pokoju, zobaczyłam, że Ben wychodzi od siebie z Sybillą. Zamarłam. Sądziłam, że wyjechali stąd wieki temu. Spojrzała na mnie i wyginając ciało, wymogła na Benie mocny pocałunek. Pociemniało mi w oczach z pożądania, zazdrości i gniewu - na nią, na niego, lecz najbardziej na siebie samą. Zatoczyłam się do tyłu. Tuż obok były drzwi. Wymacałam klamkę i czym prędzej ukryłam się za nimi. W górę wiodły wąskie schody. Pragnąc być gdziekolwiek, byleby nie tu, pokonałam dwa piętra i znalazłam się na dachu. Gdy rozmawiałam z lady Nairn, zdążyła zapaść noc. Stałam w ciemności, mając wrażenie, jakbym zostawiła za sobą własną skórę. Rozgwieżdżone niebo wysoko w górze kroiły blanki. Zgarbiony gargulec na ich szczycie wolno obrócił ku mnie głowę. - O - powiedziała ponurym głosem Lily. - To pani. - Zejdź stamtąd. - Boi się pani wysokości?

- Tak, boję się, że spadniesz. Wzruszyła ramionami. - Podoba mi się tutaj. - Mocniej przyciągnęła kolana do piersi. - Myślę, że pani wcale nie ma tego noża. - Przy sobie? - Myślę, że nie. - Westchnęła. - Ale chciałabym go znów zobaczyć. Dla niego bym zeszła. - Jest u twojej babki. Zrobiła kwaśną minę. - No to koniec. Nie zobaczę go aż do osiemnastki. Gdyby mogła, przedłużyłaby mi dzieciństwo do osiemdziesiątki. Hej. ale pani może pojechać na Święto Ognia. Pani ona na pewno użyczy samochodu. Mogłabym się zabrać na łebka. - Idę spać, Lily - oświadczyłam. Zastrzyk adrenaliny, jaki dostałam dwa piętra niżej, przestał działać i poczułam się skrajnie wyczerpana. - Kiepsko. A może bierze pani jej stronę. - Nie biorę niczyjej strony. Westchnęła i położyła policzek na kolanie. - Myślałam, że jest pani fajniejsza. - Wybacz, że cię zawiodłam. - On będzie na Samhain - powiedziała kapryśnie. - A ja nie. - Kto? - Ian. - Jej oczy rozbłysły w świetle księżyca. - Ian Blackburn. Artysta. - To z nim się dziś spotkałaś? Skinęła głową. - Chyba widziałam was w lesie Birnam. - Bzdura - odparła, patrząc mi prosto w oczy. Nie drgnęła, nie zamrugała powiekami. - Mam się z nim spotkać na Samhain. Proszę! Pojedzie pani? - Lily. Popełniono morderstwo. Bardzo brutalne. Pojawiły się dziwne groźby. Zeskoczyła na dach. - To pani? To pani nakarmiła babcię tymi bujdami o groźbach? - Obróciła się i uderzyła dłońmi w kamień. - Pani nie ma pojęcia, co się dzieje, prawda? - Obróciła się z powrotem. - Dziś może być niezwykle. Rytualny nóż, rytualna walka, jakiej nie widziano od wieków. - Lily. skąd ten pomysł? Ten nóż to śmiertelna broń, na miły Bóg! - Od Corry - odparła wyzywająco. - Corry Ravensbrook? Powiedziałaś jej o nożu? Zeszłej nocy obiecała mi, że nikomu nie piśnie ani słowa. Znieruchomiała. - Jest kapitalna. - Bzdury! - Zmęczona, sfrustrowana i pełna podskórnego lęku, w końcu nie wytrzymałam. Przez dziury w jej logice można by przetoczyć księżyc w pełni, nie wspominając już o jej pseudonaukowości. Jest niebezpieczna, jeśli przekazuje ci taką wiedzę o teatrze. Patrzyłam, jak w miarę moich słów narasta w niej złość i rozżalenie, a dłonie zaciska w piąstki. - Pani jest. pani jest. taka jak babcia! - wybuchła. Jestem „pokątną starą prorokinią" - pomyślałam z ponurym rozbawieniem. - Tak skupiona na faktach, faktach, faktach i wszystkim, co może pójść źle, że omija panią całe piękno, potęga i poezja świata. Myślałam.. myślałam, że pani jest inna. Ale pani jest zapatrzona w swojego ukochanego Szekspira i głupie tradycje sceniczne - fałszywe egzorcyzmy! Boże! Ten mały obrzęd zeszłej nocy był taki głupi! A nie widzi pani prawdziwej magii tuż pod swoim nosem. Czas się ocknąć, Kate. Teatr jest martwy. Nawet film jest martwy. Liczą się spontaniczne przedstawienia z udziałem prawdziwych ludzi. Happeningi, takie jak Święto Ognia Samhain.

Z trudnością powstrzymywałam śmiech. Ktoś podał jej jak na tacy zadufane prawicowe teorie na temat sztuki, ona zaś wygłaszała je z iście młodzieńczą pasją. Budziło to sympatię, lecz zarazem wkurzało. - Lada dzień przyprowadzę Iana do pani - oświadczyła. - On to czai. Łączenie teatru i filmu z grami wideo, Internetem, Twitterem, muzyką, malarstwem, książkami w jedno. Ian zmieni sposób opowiadania historii, zaprzęgnie do tego nowe techniki, stworzy całkiem świeży gatunek sztuki. Interaktywny. W którym się współuczestniczy. - Ale podpisany jego nazwiskiem, co? Oczy jej rozbłysły. Autentyczny! - Prychnęła drwiąco. - To właśnie robiłby Szekspir, gdyby teraz żył. Nie bawiłby się w pisanie manuskryptów, w wycinanie hieroglifów. Zajmowałby się kształtowaniem najnowszej, najfajniejszej formy sztuki. Odciskałby swoje piętno. - Uniosła ręce. - Czy pani nie rozumie? Psuje pani wszystko, wsłuchuje się w szept zmarłego nudziarza Szekspira niesiony wiatrem. Albo urojony we śnie. Psuje to pani nie tylko mnie. Psuje to pani wszystkim. - Rozpłakała się. - Nienawidzę pani! - zawołała, przemykając obok mnie do schodów. Patrzyłam za nią, widząc w niej siebie w wieku piętnastu lat. I zastanawiając się głęboko, ile prawdy jest w jej oskarżeniach.

19

Zaczerpnęłam haust czystego, nasyconego wonią sosen powietrza i spojrzałam na wzgórze. „Nie chcesz, żebyśmy obie zginęły, to leż spokojnie" - wyszeptała mi na zboczu do ucha zaledwie wczoraj. A później: „Odnieś go". „Odnieś ten nóż". Nie odniosłam, a teraz nie mogłam go odnieść. Nie wiedziałam nawet, gdzie lady Nairn go ukryła. Czy to ważne? Zdaniem Lily tak. Odsunęłam od siebie te myśli i wreszcie wyjęłam kartkę Aubreya. Oświetlił ją srebrzyście księżyc zbliżający się do pełni. Dojrzałam Szekspira krzyżującego gałęzie z Makbetem na findesieclowym rysunku Beerbohma, lecz było za ciemno, by odczytać ciasne siedemnastowieczne pismo. A poza tym trzęsłam się, nie tylko z zimna. Dziewięć nocy Odyn wisiał na swym drzewie, żeby z krzykiem bólu i triumfu wydrzeć światu podziemi znajomość run. Runy przedstawiały wiedzę tajemną. Ukrytą, ezoteryczną. Okultystyczną. „Kate Stanley" - napisał ktoś na kartce. Tyle mogłam przeczytać w świetle księżyca. Poganiana chęcią, by poznać resztę, zbiegłam po schodach i wyjrzałam na korytarz. Był pusty. Pośpieszyłam do pokoju. Na wijące się na jedwabiu chińskie smoki padało światło lampy. Łóżko znów lśniło gładką bielą pościeli i schludnych puszystych poduszek. W kominku migotał ogień. Służba lady Nairn pewnie przez cały dzień doprowadzała sypialnię do porządku. Opadłam na fotel przy kominku i zabrałam się do czytania, przemykając wzrokiem przez wersy przeczytane wcześniej: „Młodzik, który pierwej miał zagrać lady Makbet, raptem zachorzał na zapalenie opłucni i zmarł". Zjechałam wzrokiem niżej. Tym razem powiedziano mi, że imć Szekspir miał dwóch mistrzów. Lord Salisbury chciał, żeby sztuka rzuciła cień na czarownicę, doktor Dee zaś złagodzić jej jadowitość.

O mało mnie nie zatkało. Salisbury i Dee! Robert Cecil, earl Salisbury, był sekretarzem stanu. Większość historyków pisała o nim per Cecil. Król Jakub nazywał go „swoim pieskiem gończym". Monarcha władał jawnie, ale to ten błyskotliwy, garbaty pracuś, jeden z wielkich angielskich asów wywiadu, rządził zza jego pleców królestwem. John Dee zaś był najsłynniejszym magiem epoki elżbietańskiej. Znakomitym matematykiem, astrologiem, alchemikiem i czarnoksiężnikiem wywołującym anioły i demony. Kimś, kto wywarł długotrwały, mroczny wpływ na okultyzm, nie tylko w wąskim rozumieniu wiedzy tajemnej. Należał do czołowych wyznawców naukowej magii nie tylko w Anglii, ale i w całej renesansowej Europie. Przełknęłam ślinę. Co takiego miał na myśli Aubrey, nazywając tych dwóch mistrzami Szekspira? Wróciłam do listu. Doktor Dee prosił imć Shakespeare'a o zmiany w sztuce, iżby tajemnymi zaklęciami poznanymi od szkockiej czarownicy nie wywołał na przedstawieniu mocy, którymi nie zawładnie. Ale imć Shakespeare tego nie zrobił, aż zdarzyła się śmierć, a wtenczas w godzinę zmian dokonał. Zapisek Aubreya potwierdzał opowieść Ellen Terry, że Szekspir zmienił tekst sztuki. A także legendę rodu Nairnów o szkockiej czarownicy. Słyszałem plotki, że młodzik Hal Berridge nie zmarł na zapalenie opłucni, ale przez szelmostwo tejże czarownicy, wszakoż jeśli tak się sprawa miała, to ją wyciszono. Usiadłam prosto, wpatrując się w świetle kominka w słowa płynące po kartce. Jeżeli Aubrey miał rację, to za klątwą stała nie tylko śmierć, lecz być może także mord. Zabicie chłopca. Jednego z aktorów, prawdopodobnie w wieku Lily. Pierwszej lady Makbet. Czy to prawdziwa lady Makbet - historyczna Elizabeth Stewart, lady Arran, antenatka lady Nairn - była ową szkocką czarownicą, której wykradziono tajemnice? Tak z pewnością pomyślałaby lady Nairn. Pasowało to do jej rodowych legend. Należało jednak postawić pytanie: Czy to właśnie „szelmostwo" Elizabeth Stewart zabiło chłopca, który pierwszy miał ją zagrać na scenie? Podskoczyłam, bo w kominku rozpadło się polano. A co wspólnego z tą historią miał Robert Cecil, lord Salisbury? Jego udział w tej sprawie był mało prawdopodobny. Jednakże jego poprzednik i nauczyciel szpiegowskiego fachu, Francis Walsingham, zatrudnił jako szpiega dramaturga Christophera Marlowe'a. To właśnie Walsingham scentralizował angielskie trupy teatralne w kilka ściśle kontrolowanych sieci. Poszlaki wskazywały, że z rozmysłem powiązał je z siatką swoich szpiegów. Któż lepiej niż wędrowni aktorzy, swobodnie przemierzający kraj i kręcący się po pałacach możnowładców, nadawał się na oczy i uszy Londynu w odległych częściach królestwa? Niewykluczone zatem, że Cecil skorzystał z usług Szekspira. Ale dlaczego? Przeciw komu i w jakim celu? Makbeta uznawano powszechnie za współczesną reakcję na zgrozę spisku prochowego, czyli podjętego w 1605 roku przez grupę radykalnych katolików planu wysadzenia Parlamentu w dniu otwarcia obrad, a co za tym idzie - uśmiercenia króla wraz z rodziną, członków obu izb oraz czołowych sędziów, prawników i dostojników kościelnych. Dałoby się to porównać z samolotowym atakiem terrorystycznym na Kongres podczas dorocznego orędzia prezydenta Stanów Zjednoczonych. Do wybuchu nie doszło, ale mało brakowało. Spisek wywołał atak strachu wśród Anglików, doprowadzając do przerażających, szeroko zakrojonych polowań na ludzi i do egzekucji. Choć okropieństwa te w miarę szybko się skończyły, nieufna, czujna podejrzliwość utrzymała się przez lata. Cecil spędził resztę życia na poszukiwaniu przywódcy spisku prochowego, sądził bowiem, iż uszedł on sprawiedliwości. Czyżby ten królewski pies gończy próbował wykorzystać Makbeta do swoich poszukiwań?

Pokręciłam głową. Nie spotkałam się z jakimikolwiek sugestiami, jakoby szkocka sztuka Barda powstała także na zamówienie polityczne. Być może była polityczna - za takie przyjęło się uważać sztuki Szekspira, gdyż traktowały o władzy - ale propagandowa? O co tu chodziło? O wzbudzenie strachu przed czarownicami? Nie pasowało to w ogóle do tego beznamiętnego, racjonalnego, wzorcowego biurokraty. O wiele więcej wątpliwości budziła w tym przypadku rola Johna Dee. Co miał na myśli Aubrey, pisząc, że Dee był mistrzem Szekspira? Dee był ekspertem w dziedzinach tak od siebie odległych jak żegluga, geografia, historia i matematyka. Szekspir wcale nie musiał mu zawdzięczać opanowania magii. Ale to właśnie magię miał najwyraźniej na myśli Aubrey. Magia w Makbecie była jednak czarną magią wiedźm. A tą Dee się nie zajmował. Był intelektualnym, niestrudzonym obrońcą magii obrzędowej - naukowego i trudnego procesu wywoływania aniołów. Intuicyjne, związane z folklorem zwyczaje czarownic, czyli magię „niską", różniło bardzo wiele od ścisłych, skomplikowanych obrzędów magii „wysokiej". Nawet jeśli magia w Makbecie była wspomnieniem jakiejś starożytnej pogańskiej wiary, mylnie nazwanej czarami, jak najpewniej sądziła lady Nairn, to co z tym wspólnego miał Dee? Zaczęłam chodzić po pokoju, myśląc o magii w Makbecie. Wlewo! W prawo! Hasa! Hej! Buchaj, ogniu! Kotle, wrzej! W scenie z wielkim kotłem czarownice jazgoczą nad odrażającym odwarem z części ciał. Czymś kompletnie obcym Dee. Ale też nie są one starymi wiejskimi jędzami, jak wszystkie dotąd wiedźmy w teatrze angielskim. Niesamowite i nieziemskie, w ogóle nie są ludźmi. To skondensowane poszepty zła niesione przez szkodliwy wiatr. „Stwory z pradawnego świata", jak nazwał je ten, z którego czerpał Szekspir. Parki. Wróżki. Łowcy czarownic, z królem Jakubem włącznie, uważali takie duchy za demony. A może Makbet był sztuką o magii demonicznej? Przecież tytułowy bohater przybył i wygłosił jeden ze swoich największych monologów, gdy kończyły mieszać potworny wywar. Kwestia ta zaczynała się od słów: „W imię tych potęg, zaklinam was". Poszperawszy w rzeczach, odnalazłam egzemplarz sztuki i otworzyłam go na tej scenie. W wypowiedziach Makbeta widziano zwykle metaforę. A jeżeli traktował je dosłownie? Jeżeli odziany w strój czarnoksiężnika kreślił magiczne koło? Odgrywał na scenie rytuał, który Dee odgrywał w realnym świecie przez całe życie? Nie wspominała o tym żadna wskazówka sceniczna, ale w sztukach Szekspira notorycznie brakło didaskaliów. Aubrey napisał o „tajemnych zaklęciach poznanych od szkockiej czarownicy". Legenda uczyniła z Elizabeth Stewart, lady Arran, wiedźmę, lecz lady Nairn nazwała swoją antenatkę adeptką poważnego zgłębiania magii. W renesansie oznaczało to praktyki czarnoksięskie, a nie rzucanie uroków miłosnych ani tym bardziej czczenie pogańskiej bogini. „Wielką Sztukę" czarów uważano za domenę mężczyzn. Jednak nie wyłączną. Z pewnością próbowały się nią parać jakieś kobiety. Była wśród nich lady Arran? A jeżeli Szekspir nauczył się rytuału od niej? Rytuału magii „wysokiej", a nie takiej z duszonymi traszkami i ropuchami? Przeczytałam monolog. W imię tych potęg, którym hołdujecie, Jakie bądź one są i skąd bądź może Pochodzić wasza tajemnicza wiedza, Odpowiadajcie mi, zaklinam was! W pokoju zrobiło się raptem lodowato. Czytałam dalej coraz żarliwszy i coraz mocniejszy monolog Makbeta, gotowego stawić czoło chłoszczącym wichrom, zmieniającym morze w żarłocznego potwora, wykorzeniającym drzewa, powalającym zamki i świątynie. „Chociażby. samo

zniszczenie osłabło ze znużenia: odpowiedzcie mi, odpowiedzcie na to, o co was pytam!" krzyczał. Nie ma co, uprawiał magię. A chciał tego co Odyn: wiedzy. Jeśli słowa Makbeta były resztkami jakiegoś obrzędu, to dotyczył on woli poznania, wiedzy, wyrwania jej z siłą wichru demonicznym mocom. A jeśli zaginione magiczne zaklęcia w Makbecie wcale nie były czarami, tylko mroczną wersją magicznej wiedzy doktora Dee? Dee całe życie walczył z obiegowymi podejrzeniami, jakoby władał światem demonów: że wywołuje zło, a nie anioły. Zwłaszcza po wstąpieniu na angielski tron szkockiego króla z zamiłowaniem polującego na czarownice. W żadnym razie nie pochwaliłby szkockiej sztuki Barda, widząc w niej być może własne odbicie w pociemniałym i zapewne niebezpiecznym zwierciadle. Przechadzając się po pokoju, pochwyciłam w lustrze na toaletce swoje odbicie: ręce na biodrach, głęboko zmarszczone czoło i włosy stojące dęba tam, gdzie przeczesałam je palcami. Boże, sama wyglądałam jak czarownica. Obłęd. Wczoraj kładłam się spać z pytaniem, czy Szekspir utrwalił w sztuce jakiś dawno zapomniany obrzęd, a dziś rozważałam, czy przypadkiem nie był szpiegiem i magiem. Kimś, kto miał dwóch mistrzów. I może kochankę. Zaczynałam myśleć jak Corra Ravensbrook. Zaśmiałam się ponuro do odbicia w lustrze. Na Aubrayu nie można było polegać. Był wspaniałym zbieraczem anegdot, ale przytaczane przez niego historie - choć strawne jako plotki trudno było uznać za wiarygodne. Niemniej moje drugie ja podpowiadało, że jego zapisek zgadza się z resztą informacji, na jakie natrafiłam: nie tylko z rodzinnymi opowieściami Nairnów, ale i z listem Ellen Terry. Także ona słyszała o przeróbce fragmentu z magią. Aubrey, ma się rozumieć, podał więcej szczegółów. Na kartce nie było daty, ale większość jego dziennika pochodziła z drugiej połowy XVII wieku. Był bliższy Szekspirowi od Terry o z grubsza dwa wieki. Wpadło mi coś do głowy: Jeśli informatorka Terry miała rację co do przeróbki Makbeta. czy miała też rację, że rękopis tej wersji ocalał? Wzięłam kartkę ze stołu. Co jej treść miała wspólnego z lasem Birnam i śmiercią sir Angusa i starej Callie? Z dołu strony łypał na mnie okiem z chytrym, kpiącym uśmiechem atakujący Makbeta gałęzią Szekspir: „Któż zdoła las wzruszyć z posad, kazać jego drzewom dobyć korzenie z głębokości gruntu?" Tym pochodzącym z tej samej sceny z czarownicami zdaniem Makbet rozwiązał jedną z ich zagadek: że nikt go nie pokona, póki las Birnam nie przyjdzie do Dunsinnan. Sir Angus odwrócił to zdanie: „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam". Ale skupił się na tym samym: drzewach, lesie. Czy to tę kartkę znalazł? Czy to z jej powodu zginął? A jeżeli tak, to dlaczego przypięto ją - z moim nazwiskiem - do sukni starej Callie? A co ważniejsze: na co wskazywała? Bo gdzieś wskazywała. Jakiekolwiek kryła w sobie tajemnice, wiązały się one z tym przeklętym drzewem. Niestety, Szekspir, o którego wszyscy kruszyli kopie, uparcie milczał. Moje myśli przerwało głośne, natarczywe pukanie. Wsunęłam kartkę Aubreya do Makbeta i otworzyłam drzwi. Lily - wychrypiała pobladła z troski lady Nairn. - Nie ma jej. - Chwyciła mnie za rękę. Noża również.

20

Myśli pani, że wybrała się do Edynburga na Święto Ognia? Skinęła głową.

- Zadzwoniłam do Bena. Jego ludzie jej szukają. Ale chciałabym, żeby pani również pojechała. Lily panią lubi. Nie po dzisiejszym wieczorze - pomyślałam. - Czy to ona wzięła nóż? - Tylko ona wie, jak otworzyć sejf. - Włożyła mi do ręki atrapę noża. - Podłożyła tam w zamian tę kopię. Proszę ją wziąć. Ktokolwiek dybie na ten nóż, może da się nabrać. Wątpiłam. Ktokolwiek na niego dybał, pożądał oryginału. W końcu był to nóż rytualny. - Proszę! - Spojrzała na mnie błagalnie. - Jestem stara. Tylko bym zawadzała. Ale pani i Ben. macie szanse ją odnaleźć. - Ściszyła roztrzęsiony głos do szeptu. - Nie mogę stracić jeszcze jej. Nie miałam dziś najmniejszej ochoty na towarzystwo Bena. Ale co innego mi pozostało? Chwyciłam żakiet, schowałam nóż do kieszeni, wzięłam kluczyki, które mi podała, i pognałam do samochodu.

Do Edynburga było nieco ponad godzinę jazdy. Po krótkiej, ożywionej rozmowie telefonicznej z Benem, kierując się jego wskazówkami, wjechałam w labirynt uliczek starego miasta, dotarłam do szerokiego, wysadzanego drzewami, pełnego sklepów i pubów bulwaru Grassmarket i skręciłam w lewo. Ciąg domów z ostrymi szczytami się urwał. Zatrzymałam się przed ostatnim. Z jego cienia wyszło ku mnie śpiesznie dwóch mężczyzn, Ben i niższy, z rudoblond włosami. Ben otworzył drzwi samochodu. Kiedy wysiadłam, zabierając z siedzenia żakiet, blondyn wsunął się za kierownicę. Ben poprowadził mnie szybko po schodach z boku budynku. Po jego przeciwnej stronie był trawiasty stok. Wysoko w górze, na szczycie nierównego urwiska, przysiadł lśniący złotawo zamek, niezdobyty od tysiąca lat, chyba że przez zdradę. - Po co wsadzać, wybacz wyrażenie, prawdziwy nóż do spektaklu? - spytał Ben. - Zdaniem Lily to zwiększy autentyzm. Powiedziała, że tą myślą natchnęła ją Corra Ravensbrook, chociaż nie wiem, czy była wobec mnie szczera. „Coś dziwnego dzieje się z nożami, które zakosztowały krwi - powiedział Eircheard. Budzą się. niektóre chcą jej więcej". - Zabrałaś kopię? Poklepałam się po kieszeni. - Nie zechce jej. - Nie będzie miała wyboru. Ludzie Bena rozpytywali wykonawców o Lily, ale nikt sobie nie przypominał, by ją widział. Zresztą niosący pochodnie malowali twarze na złoto i czarno, a natłuszczone włosy splatali cudacznie i upychali pod ekstrawaganckie błazeńskie czapki. Stukające po kamiennych płytach i cemencie kroki uwydatniały naszą gęstą jak muł troskę. Gdzie mogła się zawieruszyć piętnastolatka na liczącym kilka ulic na krzyż Starym Mieście? Powinniśmy łatwo ją znaleźć mimo pomalowanej na czarno-złoto twarzy. - Z jej opowieści wynika, że nóż musi mieć Cailleach - wysapałam. - Więc pewnie Lily się trzyma blisko Sybilli. - Pośpieszmy się - ponaglił Ben. W połowie wzgórza doszliśmy do kolejnej ulicy wspinającej się na ukos z lewa w prawo. Przecięliśmy ją i wbiegliśmy na kolejne schody, węższe i bardziej strome. Z góry docierały dźwięki fletów, bębnów, rogów, przecinane śmiechami sporadyczne okrzyki. i śpiew. W pewnej chwili odniosłam wrażenie, że słyszę za sobą ciche kroki. Zatrzymałam się i obejrzałam. Ale w dole dostrzegłam tylko cienie poruszające się na wietrze.

Esplanada roiła się od imprezowiczów. Byli tam roztańczeni połykacze ognia wywijający w ciemnościach ognistymi kijami, dobosze w zieleni, przybrani wieńcami z bluszczu i ostrokrzewu. Kłębili się akrobaci, żonglerzy i namolne, łypiące oczami diabły. Kręcący się na obrzeżach dwór Króla Zimy, w czarnych strojach, z twarzami skrytymi pod wydłużonymi maskami wilków, wył do wiszącego wysoko w górze księżyca w pełni. Zgodnie z obowiązującą w ludowych misteriach symboliką barw dwór Króla Lata można było rozpoznać po ubiorach z dominacją zieleni i czerwieni - kolorów wzrostu, plonów i ognia. Dworzan Króla Zimy charakteryzowały czerń i szarość. Cailleach była niebieska, a jej lodowe druhny białe. Tam gdzie ulica wychodziła na plac defiladowy, zbiegając w dół od zamku do miasta, ustawiły się w szpalerach setki uczestników święta, kołyszących się i śpiewających. „Ludzie wracają do dawnych zwyczajów". Słowa Lily. W ten uliczny lej - w chaotycznym pochodzie w dół wzgórza - wlewali się z wolna aktorzy. Przestrzeń pomiędzy budynkami i policyjnymi barierkami oddzielającymi widzów od parady wypełniał z obu stron jak okiem sięgnąć tłum. Przebicie się przez niego na plac Parlamentu, gdzie miało się odbyć główne widowisko, zabrałoby godziny, jeśli w ogóle byłoby możliwe. Straciłam nadzieję. - Pośpieszmy się - ponaglił Ben. - Jak? Na skrzydłach? - „Zdajesz mi się aniołem, Kasiu, a anioł zdałby się tobą". Ale jeśli nie czujesz się niebiańsko, może przemkniemy jak wilki w przebraniu wilków. Zamiast skierować się prosto do ulicy zaczął obchodzić rozbawiony tłum. Zdezorientowana, zawołałam do niego, ale nie usłyszał. Pozostało mi iść za nim.

Obeszliśmy Esplanadę wielkim półkolem. W kącie po jej drugiej stronie dotarliśmy do niskiego ogrodzenia z kutego żelaza przed na poły drewnianym biało-czarnym domem. Przed bramą stał policjant. Na widok Bena otworzył ją i usunął się na bok. Zanurkowaliśmy w wąskie przejście i do domu. Za pomywalnią była duża staroświecka kuchnia. Pośrodku niej, na długim, w swoim czasie pomalowanym na niebiesko stole piętrzyły się kostiumy ułożone w dwóch stertach, zwieńczonych wydłużonymi maskami z masy papierowej - głowami wilków. - Skąd je masz? - spytałam. Ben przysunął jedną stertę w moją stronę. - Wszystko ma swoją cenę - odparł. - Nawet udział w Samhain. Spytaj Sybillę. Ściągnął koszulę i zaczął się przebierać. Oboje włożyliśmy koszule z długim rękawem, spodnie i płaszcze, wszystko czarne. Tuż przed nałożeniem maski wyjęłam z kieszeni żakietu tępy nóż lady Nairn i zatknęłam go za pasek pod płaszczem.

21

Nim wyszliśmy w przebraniu wilków, tłum na Esplanadzie mocno się przerzedził. Cailleach i jej lodowe druhny odeszły przed naszym przybyciem. Zniknął już również Eircheard i jego Słoneczny Dwór, a w tej chwili paradował Dwór Zimowy z Jasonem na czele. W oddali zobaczyłam jelenie rogi. Kiedy wyszliśmy z domu, Ben nachylił się ku mnie. - Jeżeli ją znajdziesz albo wpadniesz w kłopoty, wróć tutaj. Albo do wylotu Ramsay Lane. Wiesz, gdzie to jest? Skinęłam głową, a mój blisko metrowy pysk sprawił, że o mało nie straciłam równowagi. - Będzie tam stał samochód - dodał Ben. - Planujesz zwiać? - spytałam. W odpowiedzi odchylił głowę, zawył w noc i wbiegł susami w tłum. Wzdłuż trasy parady stali pochodnicy. Ben ruszył z jednej strony, ja z drugiej, sunąc wzrokiem po twarzach. Miejscami głęboki na dwadzieścia osób tłum falował, a przez całą ulicę niósł się śpiew: „Ludzie wracają do dawnych zwyczajów". Nie licząc filmów kręconych komórkami i umieszczanych na Facebooku - pomyślałam. Po drodze przyjrzałam się wszystkim złoto-czarnym twarzom, ale nie znalazłam Lily. W co ona się wpakowała? Nie wierzyłam, że ma cokolwiek wspólnego ze śmiercią starej Callie. Za to całkiem możliwe, że została w to wciągnięta przez ludzi o mniej godziwych zamiarach. Na przykład Corrę Ravensbrook. Lily powiedziała jej o nożu w przekonaniu, że Samhain na tym skorzysta. Kim była tamta kobieta? Przecież nie znudzoną gospodynią domową, jak zadrwiła lady Nairn. Czy łączyło ją coś z Lucasem Porterem? Dookoła, tak jak zima z wolna zastępuje lato, w tłum przenikali krok po kroku członkowie Zimowego Dworu, wymykając się ukradkiem gęsiego z zaułków i wąskich, krętych uliczek, zbiegających pomiędzy domami ze szczytu wzgórza zamkowego. Z przodu, na lewo ode mnie, spoza tłumu dobiegło wycie wilka. Ludzka masa kipiała, kotłowała się, kłębiła na wszystkie strony, wykonawcy i widzowie stapiali się ze sobą. W pewnej chwili wydało mi się, że na skraju tego młyna dostrzegam błysk rudych włosów nad złoto-czarnym kostiumem, ale dziewczynę z pochodnią zaraz zasłonili mi świętujący. Próbowałam utorować sobie drogę, ale mnie także otoczył tłum. Bardzo gęsty. Słyszałam urywki zdań niemieckich, hiszpańskich, być może rosyjskich i wyraźnie szkockich. Przez zaułek za moimi plecami kroczyły na szczudłach trzy kobiety. Ich kostiumy w kolorach błękitu i lodowej bieli błyszczały od kryształków i cekinów. Za nimi z drzwi wyrosła czteroipółmetrowa kukła. Zjawa z wykrzywioną twarzą, w spódnicach z białego i srebrnego jedwabiu, wirujących ponad tłumem jak wydęty wiatrem welon. - Niech pani to zostawi, Kate - szepnął mi do ucha głos chłodny jak zima. Kto mnie poznał w tej masce? Kto znał moje imię? Odsunęłam z twarzy wilczy łeb i ujrzałam starca. Patrzył na mnie załzawionymi niebieskimi oczami. Wychudzony, przygarbiony, z resztką siwych włosów na ogolonej głowie. - Kim pan jest? - spytałam. Jego suchy śmiech przeszedł w kaszel. - Posłańcem. Wskazówek potrafi pani udzielać, gorzej ze słuchaniem, co? Nagle go rozpoznałam. Spustoszony przez chorobę, w migotliwych ciemnościach bardziej przypominał chodzącą Śmierć niż znakomitego reżysera, którego pamiętałam z epoki jego hollywoodzkich triumfów. - Lucas Porter - powiedziałam, robiąc ku niemu krok, ale ktoś pochwycił mnie z tyłu, unieruchomił mi ręce na plecach i przytrzymał. Wpadła na mnie jedna z kobiet na szczudłach. Zatoczyłam się, a wtedy ktoś zerwał mi

maskę. Rzucona w rozkrzyczany tłum, przechodziła z rąk do rąk jak trofeum. Lucas podszedł bliżej. Przez chwilę myślałam, że chce zabrać nóż, który dostrzegł za moim pasem. Ale on przysunął policzek do mojego tak zmysłowo, że aż się wzdrygnęłam. - Wzięliśmy to, czego pani by nie dała. - Głos miał ostry, pozbawiony emocji, skrzekliwy jak u sroki, przez co trudniej mi było znieść lekki dotyk jego skóry. - A teraz ona musi umrzeć. - Kto? Szarpnęłam się, ale trzymający mnie od tyłu wzmocnił chwyt. Tłum wokół nas rozpychał się i kotłował, kobieta na szczudłach tańczyła, kukła obracała się, a jej spódnice wirowały niczym olbrzymi parasol. - „Teraz poznaję dwuznaczność wyrazów wiecznego mego wroga, który kłamał pozorem prawdy.". Umrze albo ona, albo pani. - Odstąpił ode mnie z wężowo zimnym uśmiechem na twarzy. - Niech pani to zostawi, Kate. To nie pani historia. - Ani historia Lily. Oczy miał jak ciemne stawy nienawiści. - Została w nią wplątana z urodzenia. Trzasnęło, rozległ się głośny krzyk, lalkarz zatoczył się i upadł. Czteroipółmetrowa kukła runęła z westchnieniem, a jej srebrne spódnice spłynęły wolno na tłum jak czasza spadochronu. Gdy osunęła mi się na twarz, trzymające mnie ręce puściły. Zanim się od niej uwolniłam, Lucas przepadł. Ktoś inny chwycił mnie za łokieć i obrócił szarpnięciem. Wilk z moją wilczą głową w ręku. - Co się stało, Kate? - usłyszałam głos Bena. - On tu jest - wysapałam. - Lucas. - Widziałaś go? - Przekazał mi ostrzeżenie. - Przytkało mnie. - Albo Lily umrze. Albo ja. Ścisnął mocniej moją rękę. - Nic ci nie jest? Wzięłam od niego maskę i nałożyłam na głowę. - Musimy znaleźć Lily - powiedziałam. Do głównej sceny na placu przed katedrą Świętego Egidiusza dotarliśmy w chwili, gdy hulanka Dworu Lata osiągnęła punkt kulminacyjny. Zielono-czerwoni z dekadenckim wyciem wirowali w tańcu, akrobaci fruwali w powietrzu, olbrzymi zataczali się na szczudłach, kije ogniste roztrącały płomieniami noc. Pośrodku sceny siedziała na tronie Sybilla, od stóp do głów spowita, niczym w burkę, w granatowe szaty, z tą różnicą, że na zakrywającym jej twarz welonie było wymalowane białe oko. Wstała uroczyście i powoli uniosła ręce w niebo. Potem zaś jednym ruchem uciszyła grające crescendo flety, bębny, rogi, a wraz z nimi rozgadany tłum. Przez chwilę na placu zrobiło się cicho jak makiem zasiał, nie licząc łopotu banerów, które targał wiatr, i płaczu dziecka w oddali. Kiedy znów podniosła ręce, trzymała w nich nóż. Marszczył się w blasku ognia. Zbliżyłam się o krok i przyjrzałam ostrzu. Biegły przez nie runy. Ben też to zobaczył. Lily dostarczyła jej nóż ofiarny. I Sybilla go przyjęła? Co sobie, do diabła, myślała? Siedzący obok niej okutany futrem Eircheard jeszcze bardziej przypominał niedźwiedzia. Opróżnił głośnymi łykami flaszę, a potem ją odrzucił, aż zadzwoniła o bruk. Podźwignął się na nogi, przetoczył chwiejnie przez scenę, sięgnął po trzymany przez Sybillę nóż, ale go nie chwycił. Ryknął zawiedziony. Zebrani wokół niego dworzanie zanieśli się pijanym śmiechem. Czyhające na skraju sceny wilki Zimy wybiegły śpiesznie na otwartą przestrzeń, osaczyły Eirchearda i rozgoniły jego hulaków. W tym czasie Sybilla stała nieruchomo pośrodku. Gdy ostatni z dworzan Króla Lata zemknął, skowycząc, ze sceny, do Sybilli podszedł Jason i złożył głęboki ukłon. Kiedy się wyprostował, skierowała nóż ku jego piersi. Mogłaby przebić mu serce jednym sztychem. Zadawałam sobie pytanie, czy już spostrzegł, że nóż jest ostry, ale nie sposób było to poznać poprzez przyłbicę rogatego hełmu.

Rozległo się wolne bicie w bęben. Sybilla podała Jasonowi nóż, wilki zawyły triumfalnie. Królowa dokonała wyboru rycerza obrońcy. Eircheard ryknął gniewnie z kąta i rzucił się na Jasona. Ten pozwolił mu podejść, lecz w ostatniej chwili zszedł mu z drogi i sieknął zataczającego się napastnika nożem. Kawałek odciętego płaszcza Eirchearda sfrunął na ziemię. Tłum zaśmiał się. Król Lata ze zdziwioną miną zatoczył się z powrotem, a wówczas Jason kolejnym grackim ruchem noża pozbawił go drugiego kawałka płaszcza. Przystojny młody obcy ośmieszający starego króla prostaka zjednał sobie tłum. Efektowna scena: wytworność kontra napuszoność, błyszczące zbroje, jedwabie i futra. - Spójrz na Eirchearda - szepnął mi do ucha Ben. Kowal mrugał oczami, niepewnie chwiał się na nogach, wzrok miał szklany. To nie była gra! Z trudem stał prosto. - Wygląda na pijanego - powiedziałam cicho. - Albo zaćpanego. Opuściwszy głowę, Eircheard znowu ruszył na Jasona. Kolejne sieknięcie przecięło nie tylko płaszcz, lecz tym razem także skórę. Po ręce spłynęła strużka krwi. Raniony zawył z wściekłości. Zerknęłam na Króla Zimy i mnie zmroziło. Jason miał duże dłonie, dłonie robotnika, zdatne do trzymania pałasza, lejców, kilofa, gracy. Natomiast dłoń dzierżąca nóż miała długie, wąskie palce, bardziej sposobne do pianina niż rapiera. Kto krył się pod maską Króla Zimy? Z całą pewnością nie Jason. Ben rozejrzał się szybko. Zauważył to samo. Eircheard zaatakował ponownie. Tym razem potknął się, upadł na bruk i stracił przytomność. Król Zimy podszedł do niego z nożem w ręku. Tłum ryknął śmiechem. - Zabij go! - krzyknęła jakaś kobieta. Król Zimy podniósł głowę, jakby wyczuwał żądzę krwi. Uniósł nóż. Odsunęłam maskę z twarzy i puściłam się biegiem, ale nóż już się zbliżał do szyi Eirchearda. Nim jednak ostrze jej dosięgło, inna ręka odparowała cios. Ben zerwał z twarzy maskę. Jego czarny nóż, wykonany z matowego, słabo widocznego w nocy ciemnego metalu, nie odbijał światła. Rozległo się długie „aaaaa!". Tłum zamilkł i się cofnął. Pośrodku placu mocowały się ze sobą dwa rozkołysane ostrza - matowoczarne z wzorzystym. Potem oba noże frunęły w powietrze, zabrzęczały w zetknięciu z ziemią, a walczący zwalili się ciężko na bruk i zaczęli po nim tarzać. Król Zimy zanurkował po nóż, a wtedy Ben pochwycił jego hełm, przekręcił i zerwał mu z głowy. Pomalowaną na biało twarz rozpoznałam dopiero po chwili - był to brunet z Esplanady. Ben odbiegł, pochwycił leżący na ziemi nóż z wzorem i zaczął tańczyć, a na koniec nasadził sobie rogaty hełm Króla Zimy na głowę. Brunet zaatakował. Ben uskoczył i czmychnął przez plac, osłaniając się dużą kukłą i coraz dalej odciągając tamtego od Eirchearda. W pewnej chwili znalazł się za moimi plecami i używając mnie jak osłony, obrócił dwukrotnie z takim impetem, że mój wirujący płaszcz spowił nas oboje. - Zamiana - szepnął, wkładając mi do ręki nóż ze wzgórza i wyszarpując zza mojego pasa sceniczną kopię. A potem znowu odbiegł i wśród wiwatów tłumu wciągnął bruneta w ucieszną gonitwę. Hasał, żonglował nożem, a Król Zimy, nieprzypominający już króla, próbował mu go odebrać. Po drugiej stronie sceny Eircheard się poruszył. Usiadł, zamrugał oczami i rozpoznawszy rogi, poderwał się z okrzykiem, skoczył i wczepił w plecy Bena, który z nieprzyjemnym głuchym stukiem upadł na kolano. Nóż przejechał po bruku. Eircheard rzucił się za nim i z poślizgiem zatrzymał na kolanach tuż przed Królem Zimy, lecz ten już ze zwycięskim uśmiechem pochwycił nóż, który znieruchomiał u jego stóp, i uniósł go nad głową kowala. Nóż był wprawdzie obły i nienaostrzony, ale ze stali. Zadany nim mocny cios mógł się okazać śmiertelny. „Zabij go!" - wrzasnęła ponownie kobieta. Tym razem tłum podchwycił jej okrzyk: „Zabij go, zabij go!"

W skandującym tłumie byliśmy we czworo samotni jak na księżycu. - Uderz - zachęcił bruneta Ben. - Będzie to wyglądać na morderstwo. Morderstwo w obecności dziesięciu tysięcy świadków. - Będzie to wyglądać na wypadek. - Zaryzykujesz cios nie tym nożem? Brunet spojrzał na nóż i jego uśmiech zgasł. Dopingujący tłum zamilkł. Ciszę na placu zakłócały jedynie trzaski płomieni na zimnym wietrze. - Przeklęty głupcze - warknął i z wściekłością uderzył nożem. Eircheard osunął się z jękiem. Ktoś krzyknął. Podeszłam. Nie było krwi. A potem dostrzegłam nóż - leżał na ziemi, wyszczerbiony i złamany. Brunet wbił go w kamienny bruk. Sybilla, która podczas całego zamieszania stała jak wmurowana, podeszła do Eirchearda, podała mu rękę i pomogła się podnieść. Tłum westchnął z ulgą. Cailleach wskrzesiła starego króla. Na tyłach sceny posypały się iskry i w niebo wzbił się pirotechniczny pokaz. Rozstawieni wokół placu tancerze zaczęli kręcić płonącymi kijami, a dobosze coraz szybciej wybijać rytm wzmagający oczekiwanie na clou wieczoru. Sybilla bez pośpiechu rozpięła szatę. Werble zaczęły bębnić jeszcze natarczywiej. Niebieski płaszcz i kaptur opadły na ziemię. Okrzyk uwiązł mi w gardle. Ben też zareagował z opóźnieniem. Płaszcz nie skrywał Sybilli. Skrywał Lily.

22

Ale jeżeli Lily była Cailleach. jeżeli cały wieczór kryła się pod niebieskim welonem, to gdzie była Sybilla? Lily wyciągnęła bladą dłoń do Króla Zimy. Zrobił krok i został przedstawiony tłumowi. Jako małżonek Cailleach. Ale zanim publiczność zdążyła zaaprobować wybór, przez plac poniósł się głos: „Czarownicy żyć nie dopuścisz!" Gdzieś z tyłu śmignął ku scenie niczym wystrzelona strzała płonący kij i trafiona nim suknia Lily zajęła się ogniem. W dwóch susach dopadłam sceny, przewróciłam dziewczynę na ziemię i zdusiłam płomienie. Dopomógł mi Ben. Chwilę potem było po wszystkim. Ogień zniszczył bok sukni i opalił Lily włosy, lecz poza tym nic jej się nie stało. Kiedy usiadła, zrobiło się zamieszanie. Ben rozejrzał się, ale brunet przepadł. Chwyciłam Lily za rękę, tak jakby i ona mogła zniknąć. - To boli - jęknęła. - Kto to był? Ten Król Zimy. Spojrzała na mnie z niemą furią. Potrząsnęłam nią. - Lily! On chciał zabić Eirchearda. Ktoś chciał zabić ciebie. Gdzie Jason i Sybilla? - Czy pani wszystko musi psuć?! - zawyła. - Zabierz ją stąd - polecił Ben. - I ten przeklęty nóż. Wszedł w tłum. Trzymając Lily, zaczęłam lawirować w tłoku, ale nie stawiała oporu. - Dokąd idziemy? - spytała z niechęcią. - Na Ramsay Lane. Tuż pod zamkiem. Rozbawieni, pląsający spontanicznie ludzie uniemożliwiali szybki marsz.

Kawałek dalej Lily wskazała jeden z zaułków zbiegających w dół zbocza. - Skrót - wyjaśniła nadąsana. - Jeśli pani zależy. Z ulicy, na której panował chaos, zajrzałam z wahaniem w cichy zaułek. - O rany! - Pociągnęła mnie za sobą. - Inaczej zajmie nam to kilka dni. W uliczce gwar tłumu zmienił się w odległy szum. Przyśpieszyłyśmy. Dwadzieścia metrów dalej wypadła z bocznych drzwi hałaśliwa grupa podpitych, roztańczonych festynowiczów i nas rozdzieliła. Dopiero po chwili doszło do mnie, co śpiewają: Ja, i kapitan, i sternik przy flisie, Kochaliśmy wszyscy w swym czasie Magdusię i Józię, Anusię, Marysię, Lecz żaden z nas nie dbał o Kasię. Dostrzegłszy Lily, próbowałam ją chwycić, ale została porwana przez wir tańczących. Ktoś się zaśmiał i przyparł mnie do ściany. Ktoś krzyknął, gromada rozpierzchła się w górę i w dół zaułka i straciłam dziewczynę z oczu. - Lily! - krzyknęłam, rozglądając się gorączkowo, lecz po kilku sekundach byłam już w ciemnej uliczce sama. - Lily! - powtórzyłam. Przepadła. Tłum rozpierzchł się w obie strony, nie wiedziałam więc, dokąd mam biec. Rozejrzałam się bezradnie. W górze Royal Mile wciąż falował tańczący tłum. W dole ulicy było w miarę pusto. Zadzwoniła moja komórka. Lily! Dzięki Bogu. Ale na ekraniku pojawił się zwięzły tekst: Lily za nóż. Wzgórze. Północ. Sama. Przeszedł mnie dreszcz. Lucas Porter postawił mnie wobec trudnego wyboru: Lily albo ja. Ktoś musiał umrzeć. Ale wtedy jeszcze myśleli, że mają nóż. A teraz byli gotowi wymienić go na Lily. A może także na mnie? Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać: stawić się na tym wzgórzu o północy z tysiącletnim nożem rytualnym.

Gdy dwa razy wywoływałam Bena przez komórkę, pojawił się następny SMS, wysłany z nieznanego mi numeru. Rozłączyłam się i odczytałam wiadomość: Kontakt z kimkolwiek i umowa zerwana. Patrzymy, słuchamy. Wóz pod wzgórzem. Klucze pod matą. Spojrzałam w górę. Wszystkie okna w zaułku - zasłonięte, ciemne, matowe - nagle zmieniły się w wytrzeszczone oczy. Zrezygnowałam z rozmowy z Benem i ruszyłam w dół wzgórza. Na końcu zaułka, tam gdzie wychodził on na krętą główną ulicę biegnącą do Nowego Miasta, rzeczywiście stał samochód. Czarny mercedes. Drzwi od strony kierowcy były otwarte, kluczyki pod matą. Uruchomiłam wóz i spostrzegłam, że GPS jest zaprogramowany na Dunsinnan.

Roztrzęsiona, włączyłam się do ruchu.

Podczas gdy jechałam na północ, Ben dzwonił cztery razy, ale nie ośmieliłam się odebrać telefonu. Patrzymy, słuchamy. W mercedesie był najpewniej podsłuch, a wszystko wskazywało, że mają dostęp do moich rozmów z komórki. Nie wyłączyłam jej, bo mogła zadzwonić Lila albo porywacze. Ale nie zadzwonili. Do czego zmierzał Lucas? Jaki sens angażować Lily w dostarczenie noża do Edynburga, aby później ściągać ją i nóż z powrotem do Dunina? Jaka była w tym rola bruneta, Króla Zimy? Gdzie się podziali Sybilla i Jason? Co się stało z Lily?! W nożu leżącym obok mnie na skórzanym siedzeniu odbijały się, co jakiś czas światła z autostrady. „To jest tylko we mnie, czego nie ma" - zdawał się szeptać. W głowie kołatały mi też inne słowa: Lecz musi umrzeć... W niepokalanej czystości dziewicą, Jak lilia; po niej świat cały zapłacze. A w tle słyszałam, co dziwne, głos Bena: „Zdajesz mi się aniołem, Kasiu, a anioł zdałby się tobą". Nie wiem, co go naszło, że to powiedział, lecz teraz te słowa wydały mi się pełne ironii. Jechałam na północ, najszybciej jak się odważyłam.

23

Skręciłam w zatokę u stóp wzgórza Duninie kwadrans przed północą. Wzięłam nóż z fotela i szybko ruszyłam na szczyt. W ciemności ścieżka wydawała się dłuższa, bardziej stroma, a sosny bardziej złowrogie. Moje stopy cicho dudniły w biegu po trawie i wrzosach, a oddech był coraz krótszy. Wiszący wysoko księżyc słabo oświetlał ścieżkę. Tuż pod szczytem przystanęłam z walącym sercem, nie tylko wskutek wspinaczki. Wręgach trzymałam chłodny nóż. Kiedy go oddam, będę bezbronna pomyślałam nagle. Nie wiedziałam jednak, skąd mogłabym zdobyć zapasową broń. Czy miałam wybór? Naprężyłam ramiona i zajrzałam za krawędź niecki. Kamienny kopiec jakby urósł. Ale potem zdałam sobie sprawę, że ten kopiec nie jest z kamieni, że to wysoki stożek z drewna. Nie było tu nikogo. I wtedy u podstawy stosu pojawił się czerwony blask. Kiedy powiał wiatr, ognisko ożyło ze świstem i stożek zaczęły lizać pomarańczowe i żółte płomienie? Spoza niego wyłoniła się postać. Kobieta z opadającymi do połowy pleców jasnymi włosami i z twarzą pokrytą filigranowymi rysami jak stara porcelana - lady Nairn w niebieskiej sukni. W prawej ręce trzymała zakrzywiony nóż, którego ostrze zdawało się falować w świetle ognia. Co tu robiła? Gdzie była Lily? Nucąc niskim głosem, zaczęła zataczać szerokie koło, wskazując nożem niebo, ziemię oraz główne strony świata i wykrzykując słowa zagłuszane przez wiatr i huczące ognisko. Potem wolno przeszła na środek niecki i wzniosła ręce do księżyca. Jej szybujące w noc dziwne zawodzenie

zdawało się owijać wokół niego niczym cienki sznur i ściągać go ku wzgórzu. Po drugiej stronie szczytu, nad krawędzią niecki, wyrosły rogi, rozgałęziając się w jelenie poroże. Miałam wrażenie, że w miarę opadania księżyca lady Nairn wyciąga z głębin ziemi jeleniego byka. Ale to, co pojawiło się tuż po rogach, nie było łbem jelenia, lecz głową człowieka. Wyrósł nad krawędzią szczytu, nagi, w kwiecie wieku, ze sterczącym członkiem, i ruszył w jej stronę, wysoko dzierżąc kielich. Ale to oczy tej postaci przykuły mój wzrok. Okolone piórami, były nieruchome jak złote oczy sowy. W Edynburgu oglądałam misterium, dobroduszne widowisko. A to był autentyk. To nie Lily była czarownicą w tym domu, tylko lady Nairn. Widać wydałam z siebie jakiś dźwięk, bo oboje obrócili się ku mnie. Nasze spojrzenia się spotkały. To Artemida - pomyślałam - to Diana, bogini łowów, jej psy rozszarpią mnie na kawałki. W tej samej chwili do księżyca wzleciał falami skondensowany, oddestylowany wilczy zew. Z prawej na krawędź niecki wskoczył wilk, odgiął szyję i zawył. Z lewej odezwały się inne wilki. A potem pojawiły się inne postacie. Wśród nich brunet - Król Zimy. Sądząc z gniewnego zaskoczenia lady Nairn, był tu równie pożądany jak ja. Uciekaj! - zawołała niskim głosem, patrząc prosto na mnie. Jakby coś powstrzymywało je przed zeskoczeniem do niecki, wilki i towarzyszące im ciemne postacie obległy jej brzegi i ruszyły na mnie, rozpętując kakofonię ujadania i wycia. Cofnęłam się, potknęłam, upadłam, podniosłam i pobiegłam. Coś capnęło mnie od tyłu. Odwróciłam się z nożem w ręku, ktoś mnie zaatakował. Oberwałam w głowę i świat pociemniał.

24

Najpierw, wracając skądś z daleka do przytomności, jak przez mgłę zdałam sobie sprawę, że mi zimno. Oblepiał mnie chłód. Łupało w głowie. W policzek kłuła trawa. Przez chwilę trwałam w bezruchu. Słysząc jedynie wiatr, otworzyłam oczy. Leżałam tuż przy brzegu niecki na szczycie wzgórza. Zachmurzone niebo dziurawiły cienkie palce stalowego brzasku. W listopadzie tu, daleko na północy, świtało późno. A więc przebywałam tu od wielu godzin. Lily! - wybuchło mi nagle bezgłośnie w głowie. Znikła z Samhain, a ja przyjechałam tu z nożem. Gdzie się podział? A ona? Usiadłam. Byłam sama. Ze stosu szarego popiołu, który pozostał z ogniska, snuł się cienką nicią dym. Z trawy unosił się mocny, stęchły, metaliczny zapach. Ręce miałam lepkie. Krew! Spojrzałam. Byłam w niej unurzana po łokcie. Pamiętałam, że nim straciłam przytomność, cięłam nożem. Co najlepszego zrobiłam?! Kiedy w panice zaczęłam wycierać ręce o trawę, z góry dobiegł mnie okrzyk i odgłos kroków. Cofnęłam się, zataczając, ale nie miałam gdzie się schować. Nad brzegiem niecki wyrósł mężczyzna, zobaczył mnie i stanął. Ben. - Chryste. Kate! - Trzy kroki i był przy mnie. - Jesteś ranna? Nie mogąc wydusić z siebie słowa, pokręciłam głową. Czyżbym to ja krwawiła? Nie pomyślałam o tym. Rozpiął mi delikatnie żakiet, również cały we krwi, i przesunął po mnie rękami z przodu i z tyłu. - Jesteś cała - powiedział. Wyjął z kieszeni bandanę, zmoczył ją w nasiąkniętej rosą trawie i zaczął wycierać mi dłonie i przeguby. - Co się stało? Łamiącym się głosem powiedziałam mu wszystko, co pamiętałam - o zniknięciu Lily i noża,

z którym weszłam na wzgórze. - Poszukam go - rzekł cicho. Siedziałam, podtrzymując obolałą głowę, i znowu patrzyłam, jak dokładnie przeczesuje teren. Byłam jednak pewna, że tym razem nie znajdzie noża. Lily! Moja kieszeń zawibrowała, rozbłysła, roztańczyła się w chwytliwy rytm perkusji, przecięty charakterystycznym okrzykiem Micka Jaggera i grzechotem marakasów. Początek Sympathy for the Devil. - Pewnie twoja komórka - powiedział Ben. Zaprzeczyłam. W życiu nie miałam takiego dzwonka. A poza tym zanim weszłam na wzgórze, wyłączyłam telefon. Ben jednak wsunął mi rękę do kieszeni i wyjął komórkę. Telefon był od Lily. Ale ja nie wpisywałam jej numeru do mojej książki adresowej. - Włącz głośnik poradził Ben. Roztrzęsiona, odebrałam połączenie. - Lily? - Nie przyszła pani sama - zganił mnie głos w słuchawce. Natychmiast go rozpoznałam, choć słyszałam go tylko raz, kiedy na nas warczał. Należał do bruneta. Króla Zimy. - Gdzie ona jest? - zapytałam. - Ten nóż to zaliczka. Do pewnego rękopisu. Znajdzie go pani i dostarczy za dwa dni. A wtedy uwolnimy Lily. - Dwa. to za mało. - Dwa. - A jeśli go nie znajdę? - Och, to już pani wie. Ona umrze. - Musimy mieć pewność, że ona żyje i nic jej nie jest - powiedział Ben. - Znów ktoś z panią jest. Radzę się pilnować - ostrzegł brunet, ale przekazał Lily komórkę. - Kate? - usłyszałam jej trzęsący się głos. - Nic ci nie jest? - Chcę do domu. - Zabierzemy cię stamtąd najszybciej jak się da. - Przepraszam - wyszeptała i telefon zamilkł. Wciąż wpatrywałam się w niego w niemym gniewie, kiedy ciszę przewierciło dobiegające z dna doliny świdrujące wycie syreny. Ben wspiął się na krawędź niecki i szybko wrócił. - Policja, idą tu - obwieścił. - Skąd się dowiedzieli? Kto jeszcze. Ale wystarczyło na niego spojrzeć, żeby wiedzieć, kto ich przysłał. Ci, którzy zabrali nóż. Ci, którzy porwali Lily. Ślady krwi na moich rękach paliły jak suchy lód. Nawet gdyby McGregor uwierzyła w historię szantażu i rękopisu, zamknęłaby mnie i poszukała go sama. Nie znalazłaby go i Lily by zginęła. - Idziemy. Ruszyłam do ścieżki, ale Ben chwycił mnie za łokieć. - Nie tędy. Chyba że, schodząc, chcesz pomachać policji ręką i powiedzieć „cześć". - Nie ma innej drogi. - Są tu jeszcze inne zejścia. - Zbadałeś je? W odpowiedzi przeszedł przez pustą nieckę, na jej południowym brzegu obejrzał się na moment i zniknął. Podążyłam za nim. Tuż pod krawędzią niecki była wąska trawiasta półka, a za nią urwisko i szare głazy. Półka obniżała się na wschód i po niej właśnie szedł Ben. Przy końcu skalnej ściany dotarliśmy do wąskiego szlaku, który zbiegał stromo przez trawę porastającą zachodnią stronę klifu.

- Kędy przejdzie owca, tam i ja - zażartował wisielczo Ben i ruszył ścieżką. Biegła krzywo, opadając kilkadziesiąt metrów. Miejscami nie tyle schodziliśmy, ile się ześlizgiwaliśmy. Wreszcie zbliżyliśmy się do podnóża klifu i w połowie wzgórza skręciliśmy na szeroką łąkę. Szlak prowadził to w dół, to w górę. Wtem Ben zatrzymał się tak raptownie, że aż na niego wpadłam. W powietrze wzbiły się z krakaniem trzy kruki, krążąc gniewnie nad naszymi głowami. - Nie patrz - ostrzegł mnie prędko, ale zdążyłam spojrzeć. Przed nami, u podnóża klifu, w cieniu spadłych głazów, leżał ktoś spowity w zielononiebieski jedwab, błyszczący jak skóra węża. Na skałach rozprysła się krew. Suknię, która należała do Ellen Terry albo była kopią tamtej, już widziałam. Po raz ostatni na lady Nairn, gdy z wzniesionymi rękami wielbiła księżyc. Wyminęłam Bena i zatrzymałam się na chwilę. Tej nocy była boginią łowów - powiedziałam. - Bałam się, że to ja będę rozerwana na strzępy. Pociągnęłam róg szaty. Zachrzęściła leciutko, gdy łuski z grzbietów tysiąca żuków otarły się o siebie. Leżała z gardłem poderżniętym tak bestialsko, że niemal oddzielona od szyi głowa przegięła się pod nieprawdopodobnym kątem. Ale włosy spływające kaskadą po ochlapanym, stojącym w kałuży krwi głazie nie były gładkie i jasne. Były ciemnozłote i opadały w lokach. Sybilla! Stojący przy mnie Ben znieruchomiał jak kamienie wokół nas. Wbita pod moje paznokcie i w głębokie bruzdy na dłoni krew paliła jak kwas. Zerknęłam na palce. Tak jak wcześniej, kiedy ocknęłam się z omdlenia, lepiły się od życia Sybilli. A raczej od jej śmierci. Co ja najlepszego zrobiłam?!

Interludium

I maja 1585 Zamek Dirleton w Szkocji

Patrzyła z blanków, jak nadciągają. Szkocja od dawna nie miała monarchy z charakterem. Nadjeżdżający młody, niespełna dziewiętnastoletni król był tchórzliwy, a jego więziona od lat w odległym angielskim zamku matka - głupia. Hrabina była pewna, że gdyby miała władzę, wnet położyłaby kres temu nieszczęściu. Ona i mąż posiadali wszelkie cechy władców: bezwzględność, odwagę, rozum i, jak dotąd, przychylność bóstw. Ich prawo krwi do tronu - błękitnej krwi królewskich Stuartów - nie było najmocniejsze, ale niezaprzeczalne. Ona sama miała je wypisane w rysach twarzy i jasnorudych włosach, co w powiązaniu z innymi cechami tego rodu i koroną w herbie wystarczało. Dawno temu ciemne moce przepowiedziały, że kiedyś zostanie królową. Zamierzała im w tym dopomóc, jak mogła. Po śmierci pierwszego męża, któremu - nie mogąc się doczekać, aż zabierze ją na dwór - za sprawą jednego ze swych kordiałów pomogła opuścić ten padół, udała się na południe jako wciąż młoda i piękna wdowa, jaśniejąc rudowłosą urodą królewskich Stuartów. Zamierzała zdobyć młodszego od niej o blisko dwadzieścia lat króla, tak jak kiedyś Diana de Poitiers francuskiego monarchę Henryka II, choć dzieliła ich podobna różnica wieku. Nie potrzebowała tytułu królowej - pragnęła władzy. Sądziła, że dobrze wybrała drugiego męża: starszego kuzyna króla, na tyle wiekowego, aby zostawił ją w spokoju, i na tyle spolegliwego, by miała dostęp do chłopca. Ale starzec wciąż pożądał jej młodości i krasy, a młody król, choć z pewnością pozostający pod jej urokiem, najgłębszymi afektami i zaufaniem darzył mężczyzn. Postanowiwszy pozbyć się drugiego małżonka, rozejrzała się za trzecim, kimś cieszącym się admiracją króla, a zarazem podatnym na jej uwodzicielskie wdzięki. Kimś królewskiej krwi, lecz potrzebującym poparcia, by uzyskać wstęp na salony możnych. Kimś mającym dość rozumu i ogłady, by odłożyć na bok zazdrostki i z radością powitać wszelkie względy, jakimi obdarzy ją król, tak jak ona z radością powita względy, którymi obdarzony zostanie on. Odpowiedniego mężczyznę znalazła w osobie szarmanckiego, żądnego przygód kapitana, obecnie earla, który został jej trzecim mężem. Ich awans był szybki i pewny. W dniu, w którym wręczono mu klucze do zamku w Edynburgu, wpadła do komnat z garderobą królowej Marii, matki króla, zatrzaskując drzwi przed wszystkimi z wyjątkiem swojej starej niańki. A potem dobrała się do skrzyń i sama przerzuciła królewskie klejnoty, jedwabie, futra i atłasy. Część klejnotów nazajutrz zastawiła, inne, wraz z sukniami, które można było przerobić na współczesną modłę, pozostawiła dla siebie. Dzisiejszego wieczoru pojawiła się na blankach w królewskim przepychu, spoglądając z wysoka na gromadzące się na polu pod zamkiem tłumy, świadoma ich zachwytu i bojaźni, lecz skupiając uwagę wyłącznie na mieście i kraju, którym chciała władać. Żeby dopiąć swego, musiała przede wszystkim owładnąć jadącym do niej królem, chłopcem, który miał wprawdzie włosy Stuartów, lecz nie ich charakter. Krzywonogi, o ziemistej cerze, był słabym człowiekiem, a cóż dopiero królem! Trudno jednak było go winić za to, jaki jest. Od narodzin znał jedynie zdrady, próby zabójstw, porwania, rzeki krwi, a do tego dochodziło wieloletnie surowe kalwińskie wychowanie, nauka w zimnych zamkach, dzieciństwo pozbawione

ciepła, w sensie zarówno fizycznym, jak i ludzkiej życzliwości. Gdy matka nosiła go w łonie siódmy miesiąc, mąż zarżnął przy niej jej osobistego sekretarza i zapewne kochanka, szeptano, że prawdziwego ojca przyszłego króla. Zanim Jakub przeżył osiem miesięcy, zabójcę, oficjalnie uznanego za jego ojca, uduszono, a dom wysadzono wraz z nim, by ukryć morderstwo. Kiedy mały książę skończył wymagane trzynaście miesięcy, jego matkę pozbawiono korony, aby to on mógł wstąpić na tron? Więcej jej nie zobaczył. Rok później została uwięziona przez jego „drogą kuzynkę", angielską królową Elżbietę, której mimo to musiał nadskakiwać w nadziei, że kiedyś odziedziczy po niej brytyjską koronę. A w najlepszym razie uniknie kolejnej próby wcielenia Szkocji do Anglii siłą. I wszystko to wydarzyło się, zanim skończył dwa lata! Jeżeli ktoś miał powód bać się nagiej stali i tajnych knowań, to Jakub. Jednak przykro było patrzeć na tego prawie dziewiętnastolatka, czerwieniącego się jak panna na szczęk broni albo kręcącego się w kółko jak bąk, kiedy trapił go najdrobniejszy problem. Dobrze chociaż, że potrafił dosiąść konia. Właśnie na nim jechał w otoczeniu zaufanych konnych, mając po prawicy jej męża. Wyglądali wypisz wymaluj jak wesoła kompania wracająca z polowania z sokołami - dzwoniły dzwonki, powiewały wstążki w końskich grzywach, a okrzyki i śmiechy splatały się z rześkim wiosennym wiatrem znad zatoki Forth. Ale bystre oko wychwytywało niepokojące oznaki. Mocno przygarbiony król stanowczo nadużywał szpicruty. Czujne ucho wychwyciłoby piskliwe tony w jego głosie. Jednak najbardziej oczywistym znakiem był pośpiech jeźdźców. Pędzili o wiele za szybko jak na przejażdżkę. Po prawdzie tym razem bał się nie tylko król. Większość ludzi obawiała się czarnej śmierci, zarazy, która dwa dni temu wybuchła w wiosce na zachód od Edynburga. Wczoraj po południu wspięła się na klify i wdarła do zamku wznoszącego się nad królową szkockich miast. To wystarczyło, żeby król nie czekał, aż zaraza stoczy się ze wzgórza i zapuka do wrót pałacu Hollyrood, bez respektu dla rangi i pobożności roznosząc ciemne, cuchnące dymienice. Hrabina też byłaby wystraszona, gdyby nie pewność, że nie jest jej jeszcze pisana śmierć, czarna, od dymienic ani inna. Gdy nastała epidemia, uradziła z mężem, że na schronienie przed zarazą zaoferują swoją nowo pozyskaną siedzibę, oddaloną o dobre trzydzieści kilometrów na wschód od zarażonego miasta - zamek Dirleton, gdzie król znajdzie bezpieczeństwo i pewną wyrafinowaną damę, która go oczarowała. Ważne, bowiem, by jej urok działał nadal z całą mocą. W tym celu wezwała sługi i sprowadziła wozy wyładowane jedzeniem, którego starczy na kilka miesięcy. Gdy usłyszała o wędrownej angielskiej trupie teatralnej, zawróciła ją z drogi do Edynburga, przekupując aktorów wystarczającą sumą pieniędzy, by mieć pewność, że wezmą kurs na Dirleton. Mający za sobą ponure dzieciństwo król był łasy na taniec, muzykę i teatr. I wtedy lord Henry Howard zjawił się ze zgoła inną propozycją, która całkowicie odmieniła jej misterne plany. Z uśmiechem zadowolenia hrabina zeszła powitać króla.

Z niewiadomych przyczyn mąż, zachwycony pomysłem przejęcia korony w chłodnym świetle ranka, przeciwstawił się dokonaniu tego wieczorem wśród muzyki i śmiechu. Wstał tak nagle, że dostrzegł to nawet król, i opuścił wielką salę w trakcie uczty. Wiedziała, gdzie go znajdzie: w pobliżu blanków, w jej orlim gnieździe z widokiem na morze. Wzdrygnął się pod jej dotykiem. - Na tym poprzestaniemy - oświadczył. - Ostatnio mnie wyróżnił. - To chłopiec, w dodatku kapryśny. To nie potrwa długo. - Owszem, chłopiec, tak jak mówisz. Przestraszony. A jest tu, bo w dwójnasób nam zaufał, jako krewniak i jako król. Zirytował ją, zgniewał.

- Kocham naszych synów tak mocno jak ty. Ale gdybym złożyła przysięgę, jako ty przysięgłeś, roztrzaskałabym ich głowy o ten mur za twoimi plecami. Wymierzył jej policzek. Tak, żeby zapiekło, nie raniło. Skarciło. Nie roztarła policzka, więc pokraśniał, i opanowała się. Chodziło o to, by przekonać męża, a nie wygrać małą kłótnię. Przysunęła się do niego i przebiegając delikatnie palcami po jego ręce w dół i wysoko je unosząc, ponownie zaczęła roztaczać przed nim wizje. - Przywiózł z sobą koronę, jest na wyciągnięcie ręki. Sięgnij po nią i wyrwij, zanim wyrwie ją ktoś inny. Gwałtownie uwolnił się od jej pieszczot. - Może nie być innej możliwości. - Dosyć! Odwrócił się i odszedł. Patrzyła na niego jak na krnąbrne dziecko. Polubił tego chłopca, a w każdym razie mu współczuł. Ładnie, pięknie. Należało mu więc wykazać, że choć polubił króla, ten pozostał pionkiem. Za mocno się starała, żeby teraz wypuścić z rąk okazję. Od wejścia po drugiej stronie oderwał się cień i chwilę potem stanął przed nią z grymasem pogardy na twarzy lord Henry Howard. - Jeśli nie potrafisz zapanować nad mężem, pani, to jak będziesz rządzić królestwem? Obrażona, niecierpliwie targnęła głową. - Mężom, tak jak koniom, należy czasem popuścić wodze. Chciała go wyminąć, ale ją zatrzymał. - „Sięgnij po nią i wyrwij, zanim wyrwie ją ktoś inny" - zacytował z ironią. Pchnął ją i przygwoździł do ściany. Głos mu stwardniał. - Jeśli przyjechałem tu na próżno, osobiście dopilnuję, żeby wyrwać was, przysięgam. Gobeliny w komnacie zmarszczyły się, poruszyły i w szparze pomiędzy nimi zobaczyli oczy. Jeszcze jednego nocnego szpiega. Lord Henry natychmiast wyciągnął pałasz i wbił w tkaninę, ale broń zadzwoniła bezsilnie o kamień, bo podglądacz umknął w bok. Wypadł z ukrycia, przebiegł przez komnatę i schronił się przed ostrzem lorda za ciężkim dębowym stołem. Hrabina rozpoznała w nim młodego aktora. Aktora z brwiami jak pół-księżyce. Naiwny, niemądry dureń wrócił tu po więcej doznań, takich jak zeszłej nocy. Bezsprzecznie podniecona tym dowodem swej miłosnej władzy, oniemiała z radości i niepokoju, na chwilę pozostała przy ścianie. Kto jeszcze podpatrywał ją skryty w mroku? Sam król schowany w kącie? Z bezruchu wyrwało ją uderzenie w stół. Pomyślała, że jeśli nie powstrzyma lorda Henry'ego, ten niepotrzebnie zabije chłopaka, którego widziała przedtem na scenie, hasającego w sztuce o Robin Hoodzie jako jeden z jego drużyny. Spektakl ją rozśmieszył. Ale teraz nikomu nie było do śmiechu. Dopadła do lorda Henry'ego, ale ją odepchnął. Zlizując krew z wargi, ściągnęła gobelin, po czym ponownie ruszyła na dumnego mężczyznę, tak jak kiedyś na pijanych żołnierzy ojca, których nauczyła się powstrzymywać od pozabijania się nawzajem, i zarzuciła na jego uzbrojoną rękę ciężki brokat. Okręcony tkaniną jak siecią, stracił równowagę i upadł na kolano. - Zostaw go, panie - rozkazała. - To nie twoja sprawa. Chłopakowi nie trzeba było dalszych zachęt. Posławszy jej bezczelny uśmiech, czmychnął na blanki i zbiegł po schodach. Była pewna, że przed świtem zniknie na wzgórzach. Lord Henry wyplątał się z gobelinu, wstał i zdegustowany wsunął pałasz do pochwy. Spodziewała się ujrzeć w jego oczach wściekłość, ale był w nich tylko chłód. - Nie moja? Z czego wnoszę, że twoja, pani. Gziłaś się z nim zeszłej nocy? - A ty, panie? - odpaliła, patrząc w ślad za młodzieńcem. Jej piersi i płeć ożyły na wspomnienie jego podniecenia. Lord Henry przymknął oczy. - Zabiłbym każdego, kto tak by powiedział.

- Mnie nie zabijesz. Zaśmiał się głośno, ale nie był to wesoły śmiech. - To tylko biedny aktor. Oczekiwała drwiny. Ale Howard zbladł i zamarł, a jego oliwkową cerę odbarwił zimny gniew i coś, czego nie spodziewała się ujrzeć w jego twarzy - strach. Zaciskając dłonie jak szpony, zrobił krok w jej stronę. Przez chwilę myślała, że ją zaatakuje. - Co zrobiłaś, pani?! - zawołał. - Nic, tylko. - Zaczął chodzić po komnacie, mierzwiąc szpakowate włosy. - Był tu zeszłej nocy? - To nie twoja sprawa, panie. Potrząsnął nią z siłą, z jaką szarpał ją w szale pierwszy mąż. - Był tu?! Zaśmiała mu się w twarz. - Był. Całą noc. Przez chwilę bała się, że ją udusi, ale przystawił usta do jej ucha i powiedział cichym, ostrzegawczym głosem: - A zatem nie znasz pani młodego Roberta Cecila. Syna lorda Burghleya i protegowanego Walsinghama. Zamilkła. Burghley był sekretarzem stanu królowej Elżbiety i skarbnikiem koronnym. Cichy, przebiegły, rządził jej królestwem. A Walsingham był szefem szpiegów. Nie znała syna Burghleya, ale skoro był związany z tymi dwoma, należało się przed nim pilnować. - Zdeformowany jak podrzutek - ciągnął lord Howard niskim, nienawistnym głosem - z umysłem równie wypaczonym jak jego ciało. Przedwcześnie dojrzały. Kilka lat temu na jego wniosek wszystkie trupy teatralne w Anglii oddały swych najlepszych aktorów teatralnemu zespołowi królowej. Resztę porozdzielano, wielu zwerbowano. - Długim, zimnym palcem obwiódł szczękę. - To tylko aktorzy?! Są uszami i oczami królowej. Jej szpiegami! Odepchnął ją, cofnął się i zaniósł pogardliwym śmiechem. - Za trzy dni Elżbieta dowie się o wszystkim, co się działo w tych murach. Jeśli postanowi to wykorzystać, powiadomi o twej zdradzie króla. - Strzepnął rękawy kaftana takim gestem, jakby samo powietrze w komnacie go skalało. - Muszę jechać do Anglii, może uda mi się okiełznać nadciągającą burzę. A co do ciebie, pani, rób, co chcesz. Obawiam się, że nie zostaniesz królową. Po tych słowach wyszedł. - Mylisz się - wyszeptała przekornie w pustej komnacie. - Widziałam to.

Lustro

Nie wyjdziesz stąd, na krok się stąd nie ruszysz, Póki nie stawię przed tobą zwierciadła, W którym się przejrzysz z gruntu.

25

Ben wziął ode mnie zielononiebieską szatę i zakrył twarz Sybilli. - Co ja zrobiłam? - wyszeptałam. Zmarszczył brwi, jakby mój głos dochodził z bardzo daleka. - Nic nie zrobiłaś. - Tego nie wiesz. Ja też. Wzbierała we mnie histeria. - Kate, musisz stąd odejść, a mnie nie wolno jej zostawić. - Zrobił ruch w moją stronę, ale się zatrzymał, jakby nie mógł się zdobyć na dotknięcie. Wyglądał na przerażonego. - Teraz tylko ty możesz uratować Lily. Idź do domu. Upewnij się, że nie ma tam policji. Wątpię, czy przyjechali. Na razie nie mają powodu. Ogarnij się, przebierz. Weź pieniądze. Weź wszystko, co potrzebne, by odnaleźć Lily. I się wynieś. Jak najdalej stąd. Gapiłam się na niego oszołomiona. - Idź! Potykając się, poszłam przez łąkę. Od jej skraju zsuwał się do drogi po kolejnej stromiźnie gęsty pas sosen. Pod stopami chrzęściły i szeleściły paprocie, wokół mnie staczały się i ześlizgiwały kamienie. W lesie panowała niesamowita cisza. Na dole drzewa urywały się raptownie przy drodze. Wychyliłam się spomiędzy gałęzi i rozejrzałam na boki. Słońce jeszcze tu nie dotarło, droga przypominała wąwóz szarych duchów. Nie mogąc wyrzucić z myśli obrazu Sybilli w migotliwej zielononiebieskiej szeleszczącej szacie, przemknęłam na drugą stronę jezdni i zaczęłam się wspinać na stok wiodący w kierunku domu. Co narobiłam? Sybilla nie żyje, Lila znikła. Na znalezienie rękopisu i uratowanie jej pozostało czterdzieści osiem godzin. Gdyby mi się to udało, gdybym znalazła Lily, być może - nie było to pewne - poznałabym prawdę o wypadkach, jakie zaszły tej nocy na wzgórzu. Dowiedziałabym się, co zrobiłam albo czego nie zrobiłam. Czterdzieści osiem godzin. Musiałam zawiadomić lady Nairn. W domu było ciemno. Na tarasie spojrzałam w górę. Paliło się tylko jedno światło, wysoko w narożnej wieży. W jej komnacie skarbów. Już chciałam otworzyć drzwi, ale się zatrzymałam. Dziś w nocy widziałam ją na wzgórzu, wznosiła ręce do księżyca, miała w nich nóż. Była czarownicą, wiccańską kapłanką, to pewne. Ale jaką jeszcze rolę odgrywała? Na widok zwłok w zielononiebieskiej sukni ze skrzydeł żuków pomyślałam, że to ona jest ofiarą. Czyżby była morderczynią? Albo patrzyła, jak zabijam? Pokonawszy strach, otworzyłam ciężkie drzwi i wsunęłam się do środka.

Nie był to dom, który śpi, wypełniony równymi oddechami i snami. Miałam wrażenie, że jest pusty, więcej, opuszczony. Wspięłam się po omacku ciemnawymi schodami. U wylotu korytarza na piętrze leżał na podłodze rozbity wazon. W przedpokoju było ciemno, tylko przez drzwi na schody do wieży w przeciwległym kącie sączyło się światło. W zupełnej ciszy przekradłam się przez przedpokój i zanim weszłam na schody, znowu przystanęłam. Drzwi do komnaty lady Nairn na ich szczycie były uchylone. Przez szparę zobaczyłam rozbitą skrzynię pod oknem i drzazgi na podłodze. Gdy byłam tu poprzednio, pokój śpiewał, wypełniony dźwiękami dzwoneczków wiatrowych i cichym szmerem fontanny. A teraz było cicho. Wstrzymując oddech, pchnęłam drzwi. Rozbito nie tylko skrzynię. W komnacie panował bałagan. Na podłodze walał się popiół, a dzwoneczki zerwano, brutalnie pogięto i rozbito. Część książek z przewróconej biblioteczki tliła się w kominku, inne wrzucono do fontanny, tamując przepływ wody. Dwa fotele rozpruto. W intarsjowanym kole na posadzce wyrysowano krwawy pentagram. Być może był to pentagram. A może wizerunek lady Nairn na wzgórzu, z rękami wzniesionymi do księżyca? Rozglądając się po zniszczonej komnacie, wreszcie zrozumiałam, w czym rzecz: na południu ogień, na zachodzie woda, na wschodzie powietrze - dzwonki, a na północy ziemia - widoczne w okiennej ramie wzgórze. Świątynia wiccańska. A raczej jej ruiny. Świątynia zbezczeszczona celowo, z budzącą przerażenie furią. Przez otwarte drzwi na schody dobiegło szurnięcie, po czym zaległa cisza. Ten, kto się tam krył, nie chciał, bygo usłyszano. Dlaczego? Pentagram na podłodze wskazywał, że komnatę przygotowano do jakiegoś obrzędu - brakowało tylko uczestników. Czy to któryś z nich szedł po schodach? Światło było wabikiem? Komnata znajdowała się na szczycie wieży. Przez jedyne drzwi mogłam się stąd wydostać tylko po schodach. Wpadłam w pułapkę. Chwyciłam solidną deskę z rozbitej skrzyni i wsunęłam się za drzwi. Kilka chwil później ktoś stanął w progu i głośno westchnął. Chwyciłam deskę jak kij bejsbolowy, gdy drzwi się zatrzasnęły. Przede mną, z nożem w ręku i przerażoną miną, stał Eircheard. - Co się stało, dziewczyno? Jest pani cała? Zapomniałam o moim zakrwawionym ubraniu. Upuściłam deskę i zaczęłam się trząść. - To nie moja krew - wyjaśniłam. Za Eircheardem stała blada lady Nairn w ciemnych spodniach i cienkim swetrze. - Gdzie Lily? - spytała. - Ani jej - uspokoiłam. - Gdzie ona jest?! Zaczerpnęłam powietrza. - Znaleźliśmy ją na obchodach święta. Ale znowu została uprowadzona. Właśnie dlatego wróciłam zeszłej nocy na wzgórze. przepraszam. Gdy mówiłam, podniosła dłoń do ust, tłumiąc płacz. Odwróciła się do mnie plecami. Najszybciej jak mogłam, zrelacjonowałam jej wypadki, od spotkania z Lucasem po telefon od porywaczy. - Kim są? - spytała. - Nie wiem. Zobaczyłam Lucasa na Samhain. Ale kazał mi odejść. A w nocy widziałam na wzgórzu Króla Zimy. To on rozmawiał ze mną przez telefon. - Drań, który wsypał mi środek nasenny, a potem próbował zabić? - spytał Eircheard. Skinęłam głową. - Nie wiem, kim jest. To wszystko nie ma sensu. - Czego chcą? - spytała lady Nairn. - Zabrali nóż. A teraz chcą rękopisu Makbeta. Zaczęła krążyć po pokoju. - Skąd się o nim dowiedzieli? - Nie wiem. Dali mi czterdzieści osiem godzin. Zatrzymała się przy oknie, w którym niedawno grały dzwonki, dotykając palcami

odłamków macicy perłowej i kryształu, rozsypanych na parapecie. - Lustro, nóż, a teraz rękopis - powiedziała cicho. - Lustro? Odwróciła się od okna i rozejrzała po komnacie. - To. to nie jest wyłącznie nienawiść do mnie i do mojej wiary. - Potrząsnęła głową. Owszem, jedno i drugie. Ale chodzi też o ukrycie kradzieży. Ktokolwiek to zrobił, zabrał moje lustro. Mętne, popstrzone przez czas lustro w ciężkiej srebrnej ramie, które tu trzymała, należące ongiś do królewskiej trupy teatralnej, posłużyło podobno za rekwizyt w pierwszym przedstawieniu Makbeta. - Pomyliłam się, Kate - wyznała z posępną miną. - To nie sabotaż. - Kradną najcenniejsze pani skarby. W tym Lily. Zniecierpliwiona, pokręciła głową. - Zbierają narzędzia. - Skrzyżowała ręce i spojrzała na mój żakiet. - Czyja to krew? - Sybilli. Ona. nie żyje - wyjąkałam. - Jak zginęła? - Podcięto jej gardło. Eircheard parsknął z oburzenia, a lady Nairn krzyknęła i przytrzymała się parapetu. Wymienili krótkie spojrzenia. - A więc go konsekrowali. nóż - powiedziała. - Lustro pewnie też. - Konsekrowali?! - Uświęcili - wyrzuciła z siebie z ironią i odrazą. - My, wiccanki, konsekrujemy głównie światłem, zwykle światłem księżyca. - A więc jest pani jedną z nich. Czarownicą. - Wolę określenie „kapłanka". Guzik mnie obchodziły określenia. Dlaczego mi nie powiedziała? - Mówi się też, że istnieją starsze, mroczniejsze obrzędy, w których wykorzystuje się inne moce. Najpotężniejszą - i najbardziej niebezpieczną - z nich jest krew. Pocierając czoło, przyglądała się pentagramowi namazanemu na białej posadzce. - Tak jak powiedziałam, to nie jest sabotaż. To porwanie. Stoi za nim nie tylko Lucas próbujący zniszczyć moje przedstawienie. On - być może wraz z innymi - chce mi je odebrać. Żeby uprawiać magię. Czarną magię - dodała. - Ofiarę z krwi.

26

Na myśl o Sybilli roztrzaskanej na głazach i o zgnębionym Benie wpatrującym się w jej ciało zdjęły mnie mdłości. - Sybillę zabito podczas obrzędu czarnej magii? - spytałam. - To było przygotowanie do niego - odparła lady Nairn. - Przygotowanie?! - wychrypiałam. - Próba?! - Złożenie ofiary. Nie Wielki Obrzęd, w tej czy innej formie. - A co pani tam robiła? - Odprawiałam nasz obrzęd Samhain. Ceremonię dziękczynną. Spojrzałam na swoje ręce i zadygotałam. - Ocknęłam się zakrwawiona. Nie wiem, co się ze mną działo przez kilka godzin. wyszeptałam. - Mogłam. - Podniosłam głowę. - Mogłam zabić Sybillę. Albo w tym dopomóc. - Ma pani na rękach krew, ale nikogo pani nie zabiła - zapewnił z powagą Eircheard, ujmując moje dłonie.

Spojrzałam na lady Nairn. - Widziała to pani? - spytałam. - Widziała pani, co tam zaszło? Zadrgał jej podbródek. - Nie. W zamieszaniu straciłam panią z oczu i wyniosłam się stamtąd jak najprędzej. Myślałam, że pani również. Nic nie widziałam. - Czyli nic też pani nie wie. - Zrozpaczona, wyrwałam się Eircheardowi. - Nie może pani wiedzieć! W głowie potwornie mi łupało, byłam pewna, że mam wstrząs mózgu. Tłumaczyłoby to amnezję i ból, ale nie czyny. Co się ze mną działo w ciągu utraconych godzin? - To z pewnością straszny widok - powiedziała lady Nairn. - Nikt nie zasługuje na taką śmierć. - Pokręciła głową. - A więc porywacze Lily zażądali rękopisu. Kazali go pani dostarczyć? - Tak. - W takim razie w grę wchodzi, niestety, jeszcze jedna możliwość: poświęcili nóż krwią. Mogli konsekrować nią również panią. Zdrętwiałam, czując, jak ostre niczym milion małych noży powietrze wrzyna mi się w skórę. - Ofiara z krwi, dziewczyno, wymaga czyjejś śmierci - wtrącił Eircheard. „Ona musi umrzeć" - zapowiedział Lucas. Lily umrze, zagroził. Albo ja. Spojrzałam na ręce. Czy krew na nich naznaczyła mnie jako zabójczynię, czy może ofiarę?

Lily porwano, gdy była pod moją opieką. Dosłownie wymknęła mi się z ręki w rozhulanym, roztańczonym tłumie w edynburskim zaułku. Odpowiadałam za nią. A jeśli do tego zabiłam Sybillę albo uczestniczyłam w mordzie. jeśli nawet tylko byłam jego świadkiem. najlepiej mogłam to odkupić, ratując dziewczynie życie. Jedynym sposobem na poznanie prawdy o tym, co zrobiłam, było dotarcie do porywaczy Lily. Musiałam ją odnaleźć za wszelką cenę. Lady Nairn wyglądała przez okno. - Powiedziała pani: czterdzieści osiem godzin? - spytała, czubkiem pantofla stukając w podłogę. Skinęłam głową. Znów poszukała wzrokiem Eirchearda, który zaczął składać pod ścianą kawałki rozbitej skrzyni. - Nawet czas się zgadza. Za dwa dni pełnia. - Właśnie - potwierdził. Oczy miał zmęczone i przekrwione. Policzek siny. - Na dodatek będzie całkowite zaćmienie księżyca. - Bardzo rzadkie. Tym rzadsze w miesiącu Samhain. Krwawym Miesiącu - dorzuciła cicho. Splotła ręce. - Będą potrzebować kotła. Po ułożeniu resztek skrzyni w zgrabny stos Eircheard podniósł biblioteczkę i zaczął na niej ustawiać suche, nietknięte ogniem książki. - Wkurzyli się, że go nie znaleźli, stąd między innymi ten bałagan - powiedział. - Czy to taka wielka srebrna misa? - spytałam. - Jest na dole. Widziałam ją, kiedy tu wchodziłam. Doprawdy trudno było przeoczyć błyszczącą srebrną kadź wysoką na sześćdziesiąt centymetrów i szeroką na blisko metr. - To kopia - wyjaśniła lady Nairn. - Potrzebują oryginalnego kotła, a ten jest w skarbcu. Chociaż. lepiej to sprawdzę. - Ale najbardziej pożądają tego rękopisu - rzekł Eircheard.

- Muszą wiedzieć, co zrobić - dopowiedziałam. - Wcześniejsza wersja sztuki. ma zawierać prawdziwy magiczny obrzęd. Zbierająca resztki rozbitego dzwonka wiatrowego lady Nairn westchnęła. - Pewnie szukają czegoś więcej niż ogólnego opisu obrzędu - powiedziała. - W czarnoksięstwie, przynajmniej takim, jakie ja uprawiam na co dzień, zaklęcia są intuicyjne, improwizowane. Powstają pod wpływem chwili. Wszelka moc tkwi w czarownicy jako narzędziu Bogini. Odgarnęła włosy z twarzy. - Ale praktyki się różnią. W magii obrzędowej ważna jest precyzja: zaklęcia skutkują dzięki użyciu właściwych narzędzi we właściwy sposób w ściśle określonym czasie. Natomiast magia obrzędowa wymaga przede wszystkim odpowiedniego wypowiedzenia określonych słów w określonym porządku. - Obróciła się ku mnie. - Tak jak powiedziałam, moc tkwi w czarownicy. W tej, która wypowiada zaklęcie. Natomiast w magii obrzędowej moc zawarta jest w języku zaklęcia, w wypowiedzianych słowach. Większość wielkich rytów, zarówno białej, jak i czarnej magii, jest przynajmniej częściowo obrzędowa. Aby obrzęd odniósł skutek. - ...potrzebują scenariusza morderstwa - dopowiedziałam. Zamierzali wykorzystać Makbeta Szekspira do nadania zbrodni formy. Miałam wrażenie, że w ciągu kilku minionych minut lady Nairn zebrała się w sobie, zmobilizowała. Tak jakby zniknięcie Lily wypaliło w niej wszystko z wyjątkiem chłodnej, bezwzględnej determinacji. - Jedynym jasnym punktem jest to, że nie mają jeszcze wszystkiego, co im potrzebne. Nie możemy dopuścić, żeby to zdobyli. Musimy odzyskać Lily, Kate, znaleźć ten rękopis. Ale zarazem dopilnować, żeby go nie dostali. - Na jakiej podstawie sądzą, że pani go znajdzie w tak krótkim czasie? - spytał Eircheard, bacznie mi się przyglądając. W wyobraźni przywołałam moje nazwisko wypisane na poplamionej krwią kartce: „Kate Stanley". - Chodźcie - powiedziałam, ruszając ku schodom. Lady Nairn i Eircheard podążyli za mną.

W moim pokoju wręczyłam lady Nairn zapiski Aubreya. Kiedy je czytała, Eircheard zapuścił jej przez ramię żurawia, a ja chwyciłam dżinsy, czarny golf, czarne buty sportowe i weszłam do łazienki, żeby się przebrać. Spojrzałam tęsknie na prysznic, ale nie poważyłam się na stratę czasu; poprzestałam na umyciu twarzy i rąk. Kiedy wróciłam, położyłam na biurku przed lady Nairn dwa inne dowody: odbitkę ksero z dworskiej księgi rachunkowej z 1589 roku i list Ellen Terry do jej tajemniczego „supermena" z roku 1911. - Skąd pani to ma? - spytała, odkładając kartkę z pamiętnika Aubreya. - Ben znalazł to przy starej Callie. Spojrzała na mnie bystro. - Zostawili celowo? Żeby pani ją znalazła? - Na to wygląda. To ją odkrył sir Angus? - Możliwe. - Oczy jej lśniły. - Potwierdza nasze rodzinne legendy. Skinęłam głową. - Poza tym łączy Szekspira z czarami równie mocno jak z Dee, z czarnoksięstwem, z magią obrzędową. Streściłam jej szybko, do jakich wniosków doszłam zeszłej nocy w kwestii czarnoksięskich praktyk Makbeta mających na celu zdobycie wiedzy.

- Jeśli chodzi o Dee, nie jestem ekspertem - przyznała. - Ale skoro sprawy zmierzają w tę stronę, musimy się skonsultować z Joanną Black w Londynie. Słyszałam o Joannie, od lat mi mówiono, że powinnam ją poznać. Podobnie jak ja porzuciła uczelnię na rzecz praktyki. Ale ja zajęłam się dramatem renesansowym, głównie Szekspirem, a ona zgłębianiem ówczesnej magii. Na Oksfordzie doktoryzowała się z historii religii i nauki. Ja wybrałam otwarty świat teatru, ona zamknięty świat magii i elitarny świat kolekcjonerów okultyzmu. Wiedziałam, gdzie ma sklep, ale nic poza tym. Nie znałam jej. - Nie znam jej osobiście. Ale przez telefon i w mailach jest bardzo miła, to wystarczy dokończyła lady Nairn. - Bzdura! - Eircheard podniósł wzrok znad biurka. - Ważne jest teraz nie to, czy Szekspir zmienił tę przeklętą sztukę. Ważne jest, do czego to zmierza. Musimy wiedzieć, dokąd ma się udać Kate. Dee ma guzik do tego. Ostatnią użyteczną informacją była ta o znajomym Ellen Terry, Monsieur Superbe Homme. Jak panie myślą, kim on jest? Lady Nairn pokręciła głową. - Spójrzcie. - Przejechałam palcem po liście Terry i wskazałam ostatnią linijkę. „Tuszę jednak, że Ty dostrzeżesz las spoza drzew". - A teraz tu. - Przesunęłam palec na rysunek Beerbohma z Szekspirem wymachującym liściastą gałęzią przed Makbetem i cytat pod spodem: „Któż zdoła las wzruszyć z posad, kazać jego drzewom dobyć korzenie z głębokości gruntu?" - To musi mieć jakiś związek z tym przeklętym drzewem. - Superbe Homme - mruknął Eircheard. - Souspear bum. Pod gruszkowatą dupą? - Skupcie się - ucięłam. - To gadanie Terry i Beerbohma o lasach i drzewach nie jest przypadkowe. Zwłaszcza w świetle ostatnich słów sir Angusa: „Dunsinnan musi pójść do lasu Birnam". - Powiedział inaczej - mruknął Eircheard. - Słucham? - Nie mówił o lesie. Powiedział inaczej. Lady Nairn wywróciła oczami. - Przeszedł udar. Miał na myśli las. Eircheard spojrzał na mnie. - Powiedział: „Dunsinnan musi pójść do drzewa Birnam". Nie „do lasu". Ajeśli chodzi o ścisłość, nie powiedział też „Birnam". „Birbant", „biret", „burbon", coś takiego. - Birbam - wtrąciła lady Nairn. - „Dunsinnan musi pójść do drzewa Birbam". - Pear bum, bare bum - zanucił pod nosem Eircheard, wracając do listu Ellen Terry. - Beer bum, burr bum. - Niech pan przestanie - skarciła go lady Nairn. - Nie - powiedziałam znienacka. - Niech pan to powtórzy. - Beer bum, burr bum ? Nagle się ożywiłam. - Powiedział „pójść do drzewa Birbam"? - Tak, do Birbam tree. - Sam pan jest SuperbeHomme. - Ucałowałam Eirchearda w policzek. - To nie „Birnam", ani „Birbam". - Wskazałam rysunek. - To Beerbohm. - Rysownik? - spytał. - Max Beerbohm? - Beerbohm tak, ale nie Max. Jego starszy przyrodni brat, Herbert. Oczy lady Nairn rozbłysły. - Herbert Beerbohm Tree! - Tree?! - huknął Eircheard. - Jeden z wielkich szekspirowskich aktorów i impresariów teatralnych ery wiktoriańskiej i edwardiańskiej - odparłam. - Na nazwisko miał Beerbohm, ale kiedy zaczął grać na scenie, uznał, że nie brzmi ono zbyt angielsko, więc drugą jego sylabę przełożył z bohm na baum, po niemiecku „drzewo" - tree. Tak się składa, że do jego najlepszych kreacji należał Makbet. - Monsieur Superbe Homme - powtórzył z satysfakcją Eircheard.

Uśmiechnęłam się. - Przykład międzyjęzykowej gry słów. Można się domyślać, że nazwisko „Beerbohm" wymawia się z francuska jako coś pomiędzy pear bum a bare bum1 Można też przypuszczać, że był „super". Wysoki, przystojny, dowcipny, szarmancki. Założył RADA - Królewską Akademię Teatralną - i został uszlachcony. Był też superbe we francuskim sensie: świetny, wspaniały, dumny. Ale podobno nie zarozumiały. - Tyle że martwy, co? - wtrącił Eircheard. - Otóż to. - Jak więc sir Angus mógł do niego pójść? Wiemy, gdzie jest jego grób? - Nie. - A gdzie mieszkał? - Nie. tak. - Wstałam i znowu usiadłam. - Tak! Czy sir Angus był fanem Upiora w operze, lady Nairn? - Angus nie znosił musicali - odparła. - Pogardzał nimi. Wolał Verdiego i Wagnera. Ale kiedy doznał zawału, znalazłam w jego portfelu dwa bilety na Upiora. Pomyślałam, że chciał zabrać na spektakl Lily. Stanęłam rozemocjonowana pośrodku komnaty. - Nie wybierał się do lasu Birnam. Ani do drzewa w tym lesie. Wybierał się do Beerbohma Tree. ATree mieszkał w teatrze. W swoim teatrze. Teatrze, który wybudował i prowadził. Teatrze Jej Wysokości w Londynie. - Dobry Boże! - skojarzyła lady Nairn. - Co jest? O co chodzi? — spytał Eircheard. - W którym przez blisko trzydzieści lat grano Upiora w operze - wyjaśniłam. - Czy w pani kolekcji jest coś, co ma związek z Tree? - zwróciłam się do lady Nairn. Gdy miała wyjść z komnaty, przez okno napłynęło wycie syren. Wróciła do biurka, wsunęła papiery do teczki, włożyła ją do dużej torby i wręczyła mi wraz z moimi ciasno zwiniętymi zakrwawionymi ubraniami. - Czas na panią, Kate - oznajmiła.

27

Chodźmy do mnie - powiedział Eircheard. - Spalimy to ubranie w piecu i wyprawimy panią do Londynu. Lady Nairn poprowadziła nas śpiesznie do tylnych schodów. Boczne drzwi u ich podnóża wychodziły na otoczony murem ogród. Do ogrodzenia pod-chodziły otaczające go sosny. Lady Nairn otworzyła kluczem osadzone w murze małe solidne dębowe drzwi. - Mam coś Tree, co powinna pani zobaczyć - powiedziała. - Dołączę do was za dziesięć minut. Jeśli zajmie mi to dłużej, nie czekajcie. Idźcie już. Kiedy na żwirowy podjazd wtoczyły się wozy policyjne, ja i Eircheard wesz-liśmy w las i skierowaliśmy się na południe. Po jakimś czasie skręciliśmy na zachód. W chwiejnym chodzie kuternogi było coś z rytmu synkopowanego jazzu. Jeśli nie liczyć naszych kroków, w lesie panowała cisza. Wysoko po niebie pędziły postrzępione chmury. Za ścieżką odchodzącą w stronę wzgórza przecięliśmy drogę główną. Brnąc przez suche paprocie, Eircheard wyszukał cieniste miejsce i przywołał mnie gestem ręki. Szybko przeszliśmy przez drogę i znaleźliśmy się w lesie po jej drugiej stronie. Po pięciu minutach wkroczyliśmy do kuźni. Kręciłam się po pomieszczeniu, pełna obaw, że mnie widać, dopóki kowal nie poradził: „Niech pani się czymś zajmie". Zaraz potem pokazał, jak

obsługiwać miechy. Gdy dołożył do paleniska, rozpalony ogień zmienił się z czerwonego w pomarańczowy, żółty, aż wreszcie całkiem zbielał. Zaledwie Eircheard wrzucił mój zakrwawiony żakiet w płomienie, wbiegła zaróżowiona, mocno zdyszana lady Nairn. - Nadciąga McGregor - wysapała. - Jedzie tu po Kate. Eircheard wrzucił do ognia resztę mojej garderoby, a lady Nairn chwyciła mnie za rękę i wyciągnęła z kuźni. Kiedy biegłyśmy przez pole w stronę lasu z boku domu, doszedł nas odgłos młota uderzającego w metal. Eircheard kuł. Zanurkowałyśmy w las. Na podjazd za nami wjechał wóz policyjny. Przycupnąwszy za usychającymi paprociami, patrzyłyśmy, jak samochód staje, a jego otwierające się drzwi błyszczą w słońcu. Wysiedli z niego inspektor McGregor z sierżantem i weszli do kuźni. Eircheard ani na chwilę nie przerwał kucia. - Kate. Pokręciłam niecierpliwie głową. - Chcę usłyszeć, co mówi McGregor - odparłam. - Eircheard nam powtórzy. Muszę pani powiedzieć, kto za tym wszystkim stoi. Spojrzałyśmy sobie w oczy. Kiedy odzyskała oddech, straciła rumieńce i poszarzała na twarzy. Powiodła mnie głębiej w las. Wyszłyśmy na polanę, gdzie poprzez plątaninę gałęzi z resztką suchych jak papier liści sączyło się blade światło i dziwny ptasi śpiew. Zamrugałam powiekami, poznając, gdzie jesteśmy: znowu w kamiennym kręgu. W porannym słońcu tworzące go głazy jakby drzemały skulone. Kamienie, które w ciemnościach wydawały się wyższe ode mnie, sięgały mi tylko do ramion. Połowa ich leżała przewrócona. Mimo to krąg emanował złowrogą energią. Nie był martwy, nie był pozbawiony potęgi. Spał. Przycupnęłyśmy w cieniu jednego z trzech dużych leżących razem kamieni, skąd mogłam obserwować kuźnię i wóz policyjny. - Jestem pewna, że uczestniczy w tym Lucas. Ale towarzyszy mu albo stoi za nim ktoś o wiele gorszy. - Przełknęła ślinę. - Moja siostrzenica Kate. Córka siostry. Nazywa się Carrie Douglas. Sto razy wolałabym zmierzyć się z Lucasem. Nienawidzi mnie głęboko, ale jego podłość jest zwyczajna, z krwi i kości. Zazdrość, chciwość to zrozumiałe reakcje emocjonalne. Ale Carrie. Urwała. - Jej zło jest niepojęte. Chore. Przesunęła dłonią po ustach. - Po śmierci siostry wzięliśmy dwunastoletnią Carrie do siebie - siostra nigdy nie wyjawiła nam, kto jest jej ojcem. Stworzyliśmy jej dom i staraliśmy się ją pokochać, ale ona. była okrutna. Nie tak jak normalne, jeszcze nieucywilizowane dzieci. Zadawanie bólu sprawiało jej przyjemność, miała w oczach coś takiego, jakby widziała więcej, niż powinna. Szczerze mówiąc, przerażała mnie. Przerażała również swoją matkę, choć siostra się do tego nie przyznawała. Niemniej Carrie była inteligentna i żądna wiedzy, zwłaszcza jeśli chodzi o naszą sztukę. - Czary? - Ma to we krwi. W naszej rodzinie to tradycja przechodząca z matki na córkę. Jest też zaznaczona w jej imieniu. Carrie to skrót od Cerridwen. potrójnej walijskiej bogini, słynnej z magii kotła. Ale jej matka nie żyła, a ja nie mogłam jej uczyć. - Pociągnęła nosem. - Uznałam, że nie mogę utrudniać jej dostępu do wiedzy. Odeszła i znalazła innych mistrzów. W dniu jej siedemnastych urodzin znalazłam ją na szczycie wzgórza z moją córką. Był tam kocioł, w kotle martwa żmija i odcięta głowa ulubionego kota Elizabeth. Skrzywiłam się. - A przy kotle moja córka, związana i naga. Carrie. pocięła ją. - Lady Nairn wyciągnęła rękę, jakby chciała się przytrzymać kamienia, choć obie siedziałyśmy. - Lubi znaczyć rzeczy - i ludzi - piktyjskim symbolem kotła. Wielkim kołem z dwoma kółkami po bokach i linią biegnącą przez ich środki. Odwzorowała to palcem na głazie.

- To kocioł widziany z góry, z dwoma uchami czy też uchwytami, zwisający z pręta nad ogniskiem. - Spojrzała w stronę kuźni, mrużąc oczy. - Wycięła go tuż nad łonem mojej córki. Elizabeth miała dziesięć lat. Zadrżała lekko, uwalniając się od tego wspomnienia, i skupiła wzrok na mnie. - Angus nie wniósł oskarżenia. Nie ze względu na więzy rodzinne, tylko dlatego, że nie chciał narażać córki na ciąganie po sądach. Ale natychmiast pozbył się Carrie z naszego domu i życia. Było to blisko trzydzieści lat temu. - Myśli pani, że wróciła? - Dopiero co rozmawiałam z Benem. Na brzuchu Sybilli zobaczył wycięty symbol. Z obrzydzenia ścisnęło mnie w żołądku. - Duże koło z małymi kółkami po bokach. Starej Callie też wycięto taki na ręce. McGregor spytała mnie o niego. Odparłam, że nie mam pojęcia, co oznacza. - Chryste! - Tłumaczyłoby to poniekąd śmierć Callie, jeszcze zanim stała się im potrzebna krew do konsekracji - powiedziała zgnębiona. - Callie mogła rozpoznać Carrie. - Czy Lily wie coś o tym? Spochmurniała. - Nie. Nie powiedziałam jej ani o Lucasie, ani o Carrie. A pewnie powinnam, zwłaszcza po jej fascynacji Corrą Ravensbrook i tymi wszystkimi wzmiankami o Dunsinnan, jakie przeczytała w Kraju starożytnych Piktów... - Podejrzewa pani, że autorką tej książki jest Carrie? - To nie jest znudzona gospodyni domowa. - Wykrzywiła z niesmakiem usta. - Szkockim odpowiednikiem Cerridwen jest Corra, bogini pod postacią żurawia. A „Douglas" to po gaelicku „ciemna woda". - Ravensbrook - mruknęłam. - A więc Corra Ravensbrook to Carrie Douglas. Skinęła głową. - Niejeden raz próbowałam to powiedzieć Lily. Ale powstrzymywała mnie myśl, że rozbiłabym jak młotem jej niewinność. No i co zostało z jej niewinności? - pomyślałam. - Do czego zmierza Carrie? - spytałam. - No bo. Makbet używa magii, żeby posiąść wiedzę. Ale umiejętność gry na giełdzie czy manipulacje w Las Vegas. - Pokręciłam głową. - To za przyziemne, za nudne dla kogoś, kto. - Powiesił starą Callie i pociął Sybillę? - spytała cicho lady Nairn. - Tak. - Niech pani się nie rozprasza, Kate, nie skupia na Aubreyu, Dee ani nawet na samym Makbecie. Informator Ellen Terry, legendy, które przechował mój ród, a do tego Aubrey potwierdzają, że to, co Szekspir zmienił - to, co zaginęło - nie ma nic wspólnego z czarnoksięstwem Makbeta. Za to wszystko z magią czarownic. „Co tam stwarzacie?" - woła Makbet, wchodząc. A czarownice odpowiadają razem. Mój głos nałożył się na jej głos: - „Bezimienne dzieło". - To jest właśnie ten zaginiony obrzęd - powiedziała lady Nairn. - To jego chce Carrie. - Ale on wcale nie zaginął. Czarownice tam są, tańczą wokół kotła. - Owszem, jest tam magiczny kocioł, ale to rekwizyt z dziecięcych wierszyków. Albo z dziecięcych koszmarów. No, bo skoro Makbet widzi i słyszy, co robią, to dlaczego je o to pyta? Splotła ręce. - W mitach celtyckich, Kate, jest mnóstwo magicznych kotłów. Głównie kotłów obfitości i

przepowiedni. Ale kocioł bogini Cerridwen jest poza wszystkim w szczególności kotłem poezji. Drogą na skróty do wszelkiego natchnienia. Do genialności. Charyzmatycznej zdolności wyczarowywania wspólnych marzeń tak świetlanych i potężnych, że pobudzają ludzi do czynu. Nie osiągnie się tego ciężką pracą, nauką ani kalkulacją. W żaden sposób. To rozbłysk ognia dany ci lub nie od bóstw. - Spojrzała mi w oczy. - A jeśli natrafiasz na obietnicę władania takim błyskiem mocy? Kierowania lub ściągania gromu bogów tam, gdzie zapragniesz? Za taką obietnicę ktoś taki jak Carrie gotów byłby zabić. Lily chwaliła się, że jej wielbiciel nada nowy kształt opowieściom, jak kiedyś Szekspir. Odsunęłam od siebie tę myśl. - Jaką obietnicę? - spytałam. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek. W jaką obietnicę uwierzyła Carrie? Lady Nairn odetchnęła głęboko. - Są tacy, którzy twierdzą, że jej istnienia dowodzi sama ta sztuka. A konkretnie autor Makbeta. - Szekspir? Jej wpatrzone we mnie słynne turkusowe oczy wydawały się bezdenne. - Zdaniem niektórych utrwalił on taki obrzęd, bo był jego świadkiem. A ponieważ go widział. to go wykorzystał. Zerwałam się na nogi, oddychając tak szybko, jakbym biegła. - Chce pani powiedzieć, że Szekspir zawdzięczał swój geniusz magicznemu obrzędowi?! Bzdura! - Czyżby? - Lady Nairn znalazła się przy mnie. - Był biednym chłopakiem, synem rękawicznika z zaścianka. Nic nie wiadomo o jego wykształceniu. Nie wiemy o nim nic poza tym, że spłodził troje dzieci, na siedem lat gdzieś przepadł, po czym pojawił się w Londynie, tryskając zdumiewającą pisarską inwencją. - Przyznaję, niebywałą. Ale żeby tłumaczyć i sprowadzać to, co niepojęte, do chwili czarówmarów. - Czy to, co widziała pani tej nocy, wyglądało na czary-mary? - spytała chłodnym tonem, ze spokojem dorównującym mojej irytacji. Zamilkłam, wspominając sunący księżyc, światło gwiazd na wzgórzu i dziwny wznoszący się lament. A także mężczyznę o sowich oczach. - Kto to był? - spytałam. - Ten z rogami? - Eircheard. - Nie. Eircheard? Niemożliwe. To był młodszy, sprawniejszy mężczyzna, nie kulał. - Od lat jest członkiem mojego konwentu czarownic - oświadczyła. - Po śmierci Angusa został kapłanem. Mój szofer zabrał go z Samhain i przywiózł tutaj. Nie był. powiedzmy sobie, w pełni formy, ale był tu. Tuż przedtem, zanim go pani zobaczyła, wezwał boga. O co chodzi? Kogo pani widziała? Patrzyłam na nią, czując, jak ziemia chwieje mi się pod nogami. Najwyraźniej samo powietrze na tym wzgórzu działało na mnie tak, że widziałam rzeczy niestworzone. Nie chciałam o tym myśleć. - Pani też w swoim przedstawieniu zamierzała skorzystać z magii, tak? - spytałam. Do włosów przywarło jej kilka liści. Wyglądała jak driada. Uśmiechnęła się. - „Jest więcej cudów na niebie i ziemi, Horatio, które nie śniły się waszym filozofom" zbagatelizowała pytanie. - Nieważne, w co pani albo ja wierzymy, Kate. W tej chwili ważne jest tylko to, w co wierzy Carrie. Szekspir natknął się gdzieś na mroczny, straszny obrzęd magicznego kotła, włączył go do Makbeta, po czym usunął ze sztuki. Moim zdaniem Carrie wierzy, że może go wykorzystać do manipulowania boskim natchnieniem, więc jeśli go zdobędzie, z pewnością użyje. Kucie młotem za lasem ustało. Po chwili Eircheard z dwójką detektywów przeszedł na tył kuźni. Kiedy McGregor z nim rozmawiała, sierżant, najwyraźniej za jego zgodą, zajrzał do sypialni

i otworzył tył vana. Podkradłam się na skraj lasu. Do moich uszu dobiegły ich słabe głosy. - Dlaczego pani myśli, że Kate tam była? - spytał Eircheard. - Odciski palców z jej pokoju zgadzają się wstępnie z tymi w samochodzie, który stoi pod wzgórzem - odparła z zimnym uśmiechem McGregor. - A w bagażniku jest krew. Dużo krwi. Zrobiło mi się gorzko w gardle. Czy Sybilla była w mercedesie, którym przyjechałam? Martwa. albo, co gorsza, żywa? Przywiozłam ją na śmierć? - Niech pan ją wyda, a potraktuję pana ulgowo - zaproponowała jedwabistym głosem McGregor. - To miło z pani strony - odparł, nie wyjmując rąk z kieszeni. - Ale jej nie wydam, bo jej nie mam. Policjantka prychnęła, lustrując kuźnię i stos metalowych skrawków. - Radzę uważać, panie Kinross. Nożem podobnym do tego, który pan wykuł, popełniono dwa morderstwa. - Znów skupiła na nim wzrok. - Znam pana życiorys. Jeżeli ma pan z którymś coś wspólnego, dopilnuję, żeby nie wyszedł pan z paki. Zaległa pełna napięcia cisza. - Miłego dnia - powiedziała po chwili z wężowym uśmiechem McGregor, odwróciła się na pięcie i odeszła. Za nią podreptał sierżant. Eircheard odprowadził ją wzrokiem, okrążył kuźnię i wszedł do środka. Po odjeździe policji powrócił do kucia.

„W tej chwili ważne jest tylko to, w co wierzy Carrie". Świat nękały inne szaleństwa, ale to miało przynajmniej straszny sens. Jeśli wierzyła, że dzięki obrzędowi czarnej magii zyska boskie natchnienie, to z pewnością zamierzała go odprawić. A to oznaczało więcej śmierci. Wydawało się, że minął wiek, a nie kilka minut, zanim kucie ustało i Eircheard ponownie obszedł budynek. Otworzył drzwi vana i oparł się o bok pojazdu. W ręku trzymał torbę z pakietem teczek. Lady Nairn wcisnęła mi coś do ręki. Spojrzałam. Był to iPod. - W wolnej chwili niech go pani włączy i wciśnie odtwarzanie - powiedziała. - Lady Nairn. - Zawahałam się. - Czterdzieści osiem godzin to niewiele czasu. Położyła mi dłoń na ramieniu. - Niech pani znajdzie Lily. I nie dopuści, żeby Carrie zdobyła ten rękopis. - Jak. Potrząsnęła głowę. - Zrobię wszystko, żeby pani pomóc. - Niech pani włączy do tego policję - powiedziałam. - Im więcej osób jej szuka, tym lepiej. - Nie - sprzeciwiła się gwałtownie. - Jeśli dać tej kobiecie choćby pół okazji, zadręczy panią, a Lily zabije. Z zawiadomienia policji nie wyniknie nic dobrego. Jeżeli ktoś odnajdzie Lily, to tylko pani, Kate. - Pobłogosławiła mnie, przesuwając dłoń nad moją głową. - Niech się darzy. Uśmiechnęła się. - To pożegnanie czarownic. Odwróciłam się i ruszyłam do Eirchearda. - No to wozu - powiedział. - Dunsinnan musi pójść do Beerbohma Tree. Wsuwając się na siedzenie pasażera, spojrzałam za siebie. Pod koronami brzóz lady Nairn wyglądała jak mały cień pozbawiony swego ciała. Kiedy spojrzałam ponownie, już wtopiła się w las.

28

Za szybą ciągnęły się smugą skoszone pola i jesienne lasy. Głogi w żywopłotach pałały jaskrawymi owocami. Świat wydawał mi się jak za mgłą. - Co powiedziała McGregor? - spytałam po pewnym czasie. - Jeżeli słyszała pani, co mówiła na zewnątrz, słyszała pani najważniejsze. Dybie na pani skórę i żeby ją zdobyć, gotowa jest dobrać się do innych, zwłaszcza do mnie. - Rozumiem. - Trafiłem za kratki. - Usadowił się w fotelu, z jedną ręką na kierownicy, a drugą bawiąc się zdeformowanym kawałkiem żelaza wielkości sporej kulki. - Jakiś czas temu odsiedziałem wyrok, za napad rabunkowy. - Wzruszył ramionami. - Potrzebowałem forsy. Wybuchła bójka, ktoś zginął. Od noża. Nie zabiłem go, ale byłem przy tym. McGregor tylko czeka, żeby skorzystać z okazji. Ścisnęło mnie w żołądku. - Eircheard. nie wolno się panu w to pakować. Niech pan mnie podwiezie do dworca w Perth. Dalej sobie poradzę. - Zdaje sobie pani sprawę, ile kamer jest na dworcach? McGregor złapie panią, zanim dotrze pani do Edynburga, a co dopiero do Londynu! Nie. Jedziemy razem. - Jeśli dopadnie nas oboje, to wsadzi także pana. - No to się postaramy, żeby nie dopadła. Prowadził, jakby siedział za kółkiem ferrari na autostradzie, mknąc tak szybko, że aż trzęsło sponiewieranym vanem. Mimo to wydawał się odprężony, jakby nigdzie mu się nie śpieszyło. Zwalniał tylko przed radarami, których rozmieszczenie wyczuwał jakimś szóstym zmysłem. - Nie wszystko robię dla pani, dziewczyno - rzekł z kpiarskim błyskiem w oku. - Przyznaję, podoba mi się pani uśmiech. Ale niech pani nie bierze na siebie grzechów świata. Zawdzięczam Nairnom bardzo dużo. Lady Nairn poznałem w więzieniu. Jest tam kapelanką pogan. Wiedziała pani? Dostrzegła we mnie coś, czego ja sam nie widziałem. Do dziś nie wiem, co takiego. Ale uczepiła się mnie i nie puściła. - Wzruszył ramionami. - Pewnie mam w sobie coś z poganina. Po rozmowach z nią wiele rzeczy ułożyło mi się w głowie. A potem ona i sir Angus pomogli mi wyuczyć się kowalstwa. I podali pomocną dłoń przy zakładaniu kuźni. Lily była wtedy małą kruszynką. - Pokręcił głową. - Sama więc pani rozumie, że ciężko by mi było wybaczyć draniowi, gdyby spadł jej choćby włos z głowy. Ale nie wszystko robię dla niej czy Nairnów. - Wykrzywił usta. - Parszywy popapraniec chciał mnie w Edynburgu zabić. Nie jestem święty, Kate. Odsiedziałem swoje. Z chęcią bym go zapudlił. - Van przechylił się gwałtownie, jadąc wzdłuż brzegów skrzącego się niebieskiego jeziora. - No to zna pani moją historię. A co z panią? Z czym przybiegła do pani lady Nairn? Powtórzyłam mu, co od niej usłyszałam, widząc, jak twarz mu tężeje, gdy mówiłam o Carrie. - Wiedziałem o niej - wyznał. - Ale nie o krajaniu. - Nie rozumiem, jak mogła myśleć, że. że to, co zrobiła Sybilli i starej Callie, przyczyni się do rozkwitu geniuszu? Pomyślałam o Szekspirze, o łatwości, z jaką wyczarowywał piórem promienne i mroczne światy - bańki puszczane beztrosko na wiatr. Świetność geniuszu Barda zasadzała się po części na skali i rozmaitości jego dzieł: różnorodności nastrojów - od wygłupów po tragizm - i postaci - od niewinnych dziewcząt po wiekowych królów, od wesołych opojów po mordercze królowe, od podstępnych, cynicznych łotrów po porywczych młodzieńców marzących o bohaterskich czynach. Surowcem swoich sztuk uczynił wszystkie fundamentalne ludzkie doznania, od narodzin po śmierć, wszystkie namiętności: miłość, pożądanie, nienawiść, wesołość, chciwość, zazdrość, gniew i zemstę.

Oczywiście byli też inni wielcy pisarze, którzy tego wszystkiego próbowali. Ale Szekspira wyróżniała spośród nich, w moim przekonaniu, szczodrość i wielkoduszność - zaproszenie, więcej, naleganie na widzów, aby przyłączyli się do niego w akcie wyobraźni. W jego słowach była moc wyczarowywania pięknych światów, ale on sam nie rościł sobie praw do niepodzielnego zawłaszczenia tej mocy. Przeciwnie, rozsypywał ją niczym płatki kwiatów, jak błyszczące konfetti. W odróżnieniu od Shawa i O'Neilla, u których didaskalia zajmowały całe strony, i od Becketta, koncesjonującego przedstawienia, by mieć pewność, że są wierne jego autorskiej wizji, Szekspir nie dawał wskazówek, jak grać role, nie pisał o dekoracjach, akcji, moralnych i politycznych przesłaniach sztuk ani też o braku takowych. Jego powściągliwość przydawała dziełom cudownej elastyczności. Zarazem jednak stawiała przed reżyserami i aktorami szalone wymagania, gdyż na każdym kroku musieli rozgryzać, dlaczego te, a nie inne słowa należy wypowiedzieć tu i teraz. Ale Szekspir wymagał też sporo od widzów. „Tak - zdawał się mówić - siedzicie w teatrze z surowego drewna. Ale wyobraźnią przenieście się do Francji. Na morski brzeg w Czechach. Na magiczną wyspę na burzliwym morzu. Odważcie się!" I przez czterysta lat ludzie we wszystkich zakątkach ziemi odważali się płynąć razem do wyobrażonych światów. Sztuka, którą ukształtował Szekspir, była wspólnotowa, przeżywana wspólnie w sposób, w jaki nie przeżywa się książek ani nawet filmów. Była osobliwym darem: nieograniczoną, nieustającą zachętą do gromadzenia się widzów, jednych sceptycznych, innych hałaśliwych, lecz w większości skorych do autentycznego zachwytu i wspólnego kreowania wymyślonych światów. - Pomysł, że źródłem tego wszystkiego był piorun, który uderzył, gdy Szekspir był świadkiem jakiegoś obrzędu na szkockim wzgórzu, jest nie dość, że niedorzeczny, to jeszcze obraźliwy wobec sił, które go stworzyły. Podczas mojej perory Eircheard prawie się nie odzywał, co jakiś czas lekko się uśmiechając. - Tylko jeśli poprzestanie pani na wąskiej definicji magii - odparł. - Tak wąskiej poniekąd jak marne przedstawienia, które panią denerwują. Przygryzłam wargę. - Lady Nairn przywołała definicję Crowleya, że jest to „nauka i sztuka dokonywania zmian podporządkowanych woli". - Co za ładne podwójne znaczenie, jeśli chodzi o kogoś imieniem Will2! - Uśmiechnął się szelmowsko półgębkiem. - Nie przepadam za Crowleyem ani jego definicją. Stawia znak równości pomiędzy magią a zmianą. Zmianą chcianą, niemniej zmianą. Ja nazwałbym to inaczej. Na przykład stwarzaniem. Czy pani wie, że Anglosasi nazywali poetów stwórcami? - Tak samo Grecy. - Nagle poczułam zmęczenie. - Termin „poeta" pochodzi od ich słowa „tworzyć". - A więc sama pani widzi. - Obrócił w dłoni kawałek żelaza. - Jak zwał ten dar, tak zwał, niektórzy czerpią z niego pełnymi garściami. Szekspir, Michał Anioł, Beethoven. Ale to nie moment wybuchu talentu - nawet jeśli można go wychwycić - jest dla nich istotny, istotny dla każdego z nas. Ważny jest jego rozwój, rozkwit. Czy poczęcie to dla pani jedyny cudowny moment powstania nowego życia? A czy dziewięć miesięcy wzrastania w ciemnościach, raptowne wyjście z nich na światło, a potem długie życie w świecie nie są równie cudowne? - W świetle tego całe życie jest cudem - powiedziałam cicho. Basowym pomrukiem przyznał mi rację. - Użyłbym słowa „kreacja". Ale, owszem, życie to najgłębsza magia. A stwarzanie całych wspólnych światów, tak jak robił to Szekspir, należy być może do jej form najwyższych. W swej potędze bliskich boskości. Lecz naj-głębsza magia zawiera się czasem w rzeczach najprostszych. Takich jak gotowanie, ogrodnictwo, rolnictwo. Wychowanie potomstwa. Ale można ją także znaleźć w robieniu szkatułek, szafek, zegarów, kołder. - Albo noży? - Jak najbardziej. - Uśmiechnął się szeroko. - A co do bulwersującego panią obrzędu na wzgórzu. cóż, rytuał to po prostu uświęcanie pewnych migawkowych chwil. Punktów zwrotnych. Wejrzenie w ich istotę, skupienie się na nich. A nie ich kreacja. - Wzruszył ramionami. -

Oczywiście to tylko moje zdanie, nie jestem uczonym ani nic z tych rzeczy. Jestem byłym kryminalistą, któremu sprawia przyjemność walenie w stal. - Przeciągnął się i poprawił na siedzeniu. - No, a co o magii myślał Szekspir? Pokręciłam głową. - Trudno to określić. - Niech pani spróbuje. Przestała to być kwestia wyłącznie naukowa. Od odpowiedzi zależało życie dwóch osób. Jedną z nich byłam ja. Zapatrzyłam się na sunące za szybą szkockie pola. - Wpleciona jest w jego sztuki, od pierwszej do ostatniej - odparłam. - Przebiegłam myślami wszystkie wielkie magiczne sceny, od Henryka VI z początków jego twórczości, około 1590 roku, po Burzę, powstałą u jej schyłku, jakieś dwadzieścia lat później. - Z całą pewnością miał cyniczny stosunek do kompetencji polityków i dostojników kościelnych, wykorzystujących do własnych celów polowania na czarownice. Powiedziałabym - dodałam wolno - że sceptycznie odnosił się też do zdolności panowania przez czarowników i czarownice nad siłami nadprzyrodzonymi wyłącznie poprzez kreślenie kół, machanie różdżkami i wypowiadanie dziwnych słów. Ale w kilku jego scenach z czarami zawsze pojawiają się demony lub duchy. W świecie wystawianej sztuki są realne. Wieszczą i obiecują rzeczy, które zawsze się sprawdzają, choć często w przewrotny sposób. Makbet mówi, że ciemne moce kłamią pozorem prawdy. Ale chyba równie dobrze można by powiedzieć, że mówią prawdę pozorem kłamstwa. Zastanawiające, że więcej magii, głębiej wplecionej w fabuły, jest w jego ostatnich sztukach. Prospero z Burzy jest prawdziwy - to biały czarnoksiężnik, którego Szekspir obdarzył, jak myślę, sporą dozą sympatii. To najprawdopodobniej fabularne wcielenie Johna Dee, choć w Prosperze widzi się często samego Szekspira: poetę i maga. W Henryku IV, części pierwszej, napisanym w połowie lat dziewięćdziesiątych, w pierwszym okresie rozkwitu niebywałego talentu - dodałam, wymierzając Eircheardowi lekkiego kuksańca inne wcielenie Dee, walijski przywódca Owen Glendower, jest dumnym, drażliwym, nieco próżnym samochwałą. „Z głębin otchłani duchy mogę wołać" - twierdzi, ale równie dumny i drażliwy Hotspur, którego bardziej obchodzą miecze niż zaklęcia, uciera mu nosa repliką: „I ja to mogę, i lada kto może, ale czy przyjdą na twoje wołanie?" No i jest Sen nocy letniej. - Pełen elfów, co? - Angielskich, nie szkockich. To kwietne chochliki. Pajęczynka, Ćma, Gorczyczka. Ale ślad szkockich czarów zachował się w postaci Tytanii, królowej elfów, stworzonej prawie dekadę wcześniej, nim król Jakub wybił Anglikom z głów szkocką magię. - U nas królowa elfów jest również królową czarownic - rzekł w zadumie Eircheard. - Właśnie. W wielkiej scenie komicznej Tytania całuje w łeb tkacza Spodka, w magiczny sposób przemienionego w osła. - W łeb albo w spodek3 „Tytania ze snu się podniosła i wraz, jak los chciał, pokochała osła" - zawisł pomiędzy nami głos Sybilli. - To parodia Czarnej Mszy, która ściągnęła uwagę króla Jakuba i łowców czarownic z kontynentu - powiedziałam po chwili. - Ale Anglicy na ogół nią gardzili. W głównej części tej mszy czarownica ponoć całowała diabła w zadek. - Pokręciłam głową. - Oto wspaniały przykład pisarskiej wielkoduszności. Z przesądu, który doprowadził do tortur i śmierci tysięcy, Szekspir uczynił jedną z największych scen komicznych w historii dramatu. - Tutaj zaś mieliśmy na karku króla Jakubka, który spopielał głupców, paląc ich na stosie wtrącił Eircheard. - Rany! - O ile wiem, Szekspir nie szanował łowców czarownic, a w czarownikach widział głównie oszustów i głupców. Ale wierzył w duchy i demony, a być może w elfy. Najlepiej widać to w jednej z jego najwcześniejszych sztuk, Henryku VI, części drugiej. Beznadziejny tytuł. Po prostu ustawia ten dramat chronologicznie pośród innych, napisanych później. Pierwotnie nazwał go Częścią pierwszą zwady pomiędzy dwoma słynnymi rodami Yorków i Lancasterów. - Pioruńsko długa nazwa. - Ale dokładniejsza. To jego pierwsza sztuka historyczna, napisana około tysiąc pięćset

dziewięćdziesiątego roku. Jedna z tych, które wyrobiły mu nazwisko. W sztuce tej księżna chce, żeby mąż zerwał koronę z głowy króla i włożył ją na swoją. Jego wrogowie namawiają ją, żeby zasięgnęła opinii czarnoksiężnika, czy jej życzenia się spełnią. Kiedy to robi, korzystają z okazji, by okryć ją hańbą i wygnać, a męża zrujnować. Głupota księżnej zostaje ośmieszona, a czarnoksiężnik zdemaskowany jako szarlatan i polityczny najemnik. Rzecz w tym, że czary, które, jak wskazuje Szekspir, należy czynić w magicznym kręgu, wywołują prawdziwego demona. Prawdziwego w świecie tej sztuki. Widzowie widzą go: wygłasza przepowiednie, które sprawdzają się w serii dramatów poświęconych wojnie Dwóch Róż. Tak to wygląda u Szekspira. Ludzie wzywają duchy z głębi otchłani, ale nad nimi nie panują. Przeciwnie. A może lady Nairn miała rację - przyszło mi raptem na myśl. Może Makbet to opętany pasją dudek, któremu wmówiono, że czaruje, podczas gdy to otaczające go czarownice wywołują duchy. Pokręciłam głową. Johnowi Dee od sztuki, w której czarnoksiężnik panuje nad demonami, jeszcze mniej spodobałaby się sztuka, w której byłby on ich naiwnym narzędziem. Marionetką. - Księżna, która chce, żeby mąż zdobył koronę, i daje posłuch złym duchom? Przypomina lady Makbet - rzekł w zadumie Eircheard. - Prawda? Zawsze sądziłam, że dla Szekspira jest przymiarką do tej postaci. Ze nosi on ją w sobie, że dojrzewa ona w zakamarku jego duszy, aż wreszcie wie, co z nią począć. - Jeżeli lady M to antenatka lady Nairn, to czy jest nią również ta księżna? Uważa ją pani za jeszcze jedną fikcyjną wersję szkockiej czarownicy? - Nie wiem. - Wiedziałam jednak, że Elizabeth Stewart, lady Arran, pałała żądzą zdobycia korony. - Nie pojmuję, jak mógł znać jej historię. Przecież władzę straciła w połowie lat osiemdziesiątych. Ale nawet gdyby znał, dlaczego miałby pamiętać o niej tyle czasu? I dlaczego wykorzystał ten motyw dopiero w Makbecie. - Co myślał, pisząc tę sztukę? Przeszedłszy od wczesnego sceptycyzmu wobec czarów do ich uznania pod koniec życia? Wyjęłam kartkę z pamiętnika Aubreya i ponownie ją przeczytałam: Doktor Deeprosił imć Shakespeare'a o zmiany w sztuce, iżby tajemnymi zaklęciami poznanymi od szkockiej czarownicy nie wywołał na przedstawieniu mocy, którymi nie zawładnie. Ale imć Shakespeare tego nie zrobił, aż zdarzyła się śmierć, a wtenczas w godzinę zmian dokonał. Co zrobił ten roześmiany cynik z zapisaną w sztuce magią, gdy zażądano, aby ją usunął? Czy papugując ją dla zabawy, odkrył, że przeraża ludzi, tak jak Orson Welles słuchowiskiem według Wojny światów? Podobno na przedstawieniach Doktora Fausta Marlowe'a, wielkiej sztuki o czarach, teatry pustoszały, gdy na scenie na wezwanie maga pojawiały się diabły w liczbie przekraczającej wytrzymałość widzów. Czy Szekspir igrał z czymś, co dla wielu - nawet jeśli bezpodstawnie - było igraniem z ogniem i wywierało zbyt wielki wpływ na rzeczywisty świat? A może sam eksperymentował z magią? Aubrey napisał, że Szekspir „miał dwóch mistrzów". Jednym z nich był John Dee. Czyżby Bard za plecami mistrza bawił się w ucznia czarnoksiężnika? Żeby poznać prawdę, musiałam odnaleźć rękopis. I mieć nadzieję, że jego znalezienie - lub fiasko poszukiwań - nie doprowadzi do śmierci Lily albo mojej. Podciągnęłam kolana do piersi, jakbym tym ruchem mogła wyrzucić poza siebie wir myśli i kłębiących się wokół nich przerażających obrazów.

29

Zrobi pani z tym coś? - spytał Eircheard, zerkając mi na ręce. Spojrzałam i uświadomiłam sobie, że wciąż ściskam w nich iPoda od lady Nairn. Po wciśnięciu klawisza ożył. Włączyłam odtwarzanie. Ekran sczerniał, a potem rozległy się wysokie, rozedrgane akordy toccaty i fugi d-moll Bacha, rozlewające się w dostojnym zjeździe w dół. Ekran z wolna pojaśniał, pojawiły się skłębione srebrne chmury, na ich tle wypisany zawijasami tytuł Makbet Williama Szekspira, a pod nim rzymska data MCMXVI - 1916. - Co to? - spytał Eircheard. Oniemiała, pokręciłam głową. Na oscylującym światłem i ciemnością małym ekranie wyłonił się gwiazdor w butach z cholewami i w ciemnej tunice. Miał ciemne falujące włosy, dłuższe od nich wąsy, nadnaturalnie szeroko rozwarte oczy, a minę tak triumfalną, jakby zamaszystym sztychem pałasza uśmiercił wroga. - To on - powiedziałam. - Beerbohm Tree jako Makbet. Potrzymałam iPoda nad kierownicą, żeby Eircheard mógł zobaczyć. - Wygląda na niskobudżetowe wideo z cyklu „Dom, w którym straszy" - rzekł z powątpiewaniem. - Niektórzy byliby gotowi zabić, żeby je mieć. - Żartuje pani. - Przyjrzał mi się uważniej. - O rany! Widzę, że nie. Potwierdziłam. - To Makbet z Tree z tysiąc dziewięćset szesnastego roku. Jeden z wielkich zaginionych filmów ery kina niemego. A pewnie wszechczasów. Jedna w wielkich zaginionych ekranizacji Szekspira. Nairnowie zdobyli jej cyfrową wersję. „Dunsinnan musi pójść do Beerbohma Tree". Czy sir Angus coś w tym filmie zobaczył? Scenografia była hollywoodzka, monumentalna, dziwny melanż średniowiecznej Szkocji z mykeńską Grecją. Na ekraniku rozlała się gęsta czarna krew, a oczy aktorów powiększyły się ze zgrozy. Gdy włączyłam przewijanie, zaczęli się poruszać z prędkością komediowych Keystone Kops. Wreszcie ekran znów ściemniał i powoli pojaśniał, chociaż obraz pozostał przyćmiony i nieco rozmyty. Do tego momentu Tree w butach z wysokimi cholewami i w przepasanej szerokim czarnym pasem tunice wyglądał bardziej na Prusaka niż średniowiecznego Szkota, a najbardziej na Anioła Piekieł. Teraz pojawił się w zbroi, długim ciemnym płaszczu i srebrnym skrzydlatym hełmie, pośrednim pomiędzy hełmem wikinga a protohełmem z Władcy pierścieni. Nie znajdował się też w zamku, szkockim ani starogreckim, ale w wyłożonym boazerią pokoju z małym eleganckim kominkiem na tylnej ścianie, i pasował tu jak pięść do nosa. Pokój byłby z pewnością przytulny, gdyby wokół kotła wiszącego nad paleniskiem nie rechotały wesoło trzy wiedźmy. Ale to nie one ani krwiożerczy wojownik przyprawiły mnie o ciarki. Znam ten pokój - powiedziałam. - Byłam w nim. Pokój ten, zwany Pokojem pod Kopułą, znajdujący się na samej górze Teatru Jej Wysokości, służył kiedyś Tree za matecznik. Obecnie wynajmowano go do prób. Kilka lat temu, reżyserując Otella, spędziłam tam wiele godzin. Kamera przesunęła się z trzech czarownic na wystraszone oczy Tree i na czarnym ekranie pojawił się biały napis: NUŻE, POKĄTNE, STARE PROROKINIE, CO TAM STWARZACIE? Na co wiedźmy, hasając, odparły ze złośliwą radością: BEZIMIENNE DZIEŁO. Kamera pokazała w zbliżeniu wrzący kocioł, cofnęła się, ukazując ścianę z kominkiem, i wróciła do Makbeta. Napęczniały z dumy, uniósł ręce, postępując wolno w jej stronę. ZAKLINAM WAS, ODPOWIADAJCIE, SKĄD POCHODZI WASZA TAJEMNICZA

WIEDZA. Czarownice cofnęły się, jakby je przeraził, ale dalej się do nich zbliżał. Kamera znów odjechała. W boazerii na prawo od kominka pojawił się ciemny prostokąt, z którego czeluści buchnął kłąb piekielnego dymu. Zatrzymałam odtwarzanie. W 1916 roku ów ciemny zakamarek w ścianie nie mógł być świetlnym trikiem. Była tam jakaś szafka. Schowek. Jednak w pokoju, który znałam, niczego takiego nie było. Cofnęłam film do pierwszego kadru ściany. Miałam rację. Śladu drzwi. Najmniejszej szczeliny. O co chodzi? - spytał Eircheard. Puściłam film dalej. Makbet - Tree - podszedł do wrót piekieł. Wsunął w nie rękę, wydobył z ciemności książkę - Odyn wyrywający mądrość ze świata podziemi - otworzył ją teatralnym gestem i zaczął czytać zaklęcie: Choćbyście miały rozpętać orkany, Drzewa wykorzeniać i powalić zamki, Choćby pałace, piramidy miały pochylić czoła... Był to Szekspir drastycznie przycięty do ram kadru, ale potęga jego słów była wciąż rozpoznawalna. Twórca filmu i sam aktor z pewnością pragnęli skupić uwagę widzów na stężonej wściekłością twarzy Makbeta zagarniającego moce z piekła rodem. Ale ja skupiłam się na książce. Z wyglądu starym, oprawnym w skórę tomie z widocznym na grzbiecie słowem „Dee". IPod zsunął się na siedzenie, a ja poszukałam w teczce listu Ellen Terry. Dobiegająca jak z oddali przez słuchawki toccata i fuga d-moll Bacha brzmiała brzękliwie. Przebiegłam wzrokiem list i znalazłam zdanie, którego szukałam. „Już sama książka jest wystarczająco dziwna, ale w środku znajdziesz jeszcze osobliwszy list". W1911 roku, w przeddzień teatralnej premiery Makbeta, aktorka przesłała Beerbohmowi Tree - Monsieur Superbe Homme - egzemplarz dzieła Dee. A zatem w 1916 mógł włączyć do filmu starszą wersję sceny z czarami. Tę, którą wyszukał w książce. Książce, którą wyciągnął z szafki ukrytej w ścianie własnego teatru. - Więc ten pokój się zachował? - spytał Eircheard. - Tak. Ale czy zachowała się również książka? Przed oczami stanęła mi Lily, taka, jaką widziałam po raz ostatni: owinięta błękitnym welonem Cailleach, wymykająca się z mojej dłoni w edynburskim zaułku. I przepełniona wściekłością w salonie babki, z rudymi włosami lśniącymi w świetle kominka. Obraz zamigotał, zmienił się w jej upiorny widok, spętanej i leżącej na wzgórzu, z cienką czerwoną kreską na szyi, a na koniec w wycięty na ciele symbol kotła. Czterdzieści osiem godzin. - Niech pan przyśpieszy - szepnęłam.

30

Kiedy opuściliśmy Szkocję, wjeżdżając między spadziste wzgórza i wrzosowiska północnej Anglii, chmury zbiły się w namoczoną szarą wełnę. Raz zatrzymaliśmy się na kanapki w

punkcie gastronomicznym przy autostradzie pod Preston w Lancashire. To na tej autostradzie zginęli rodzice Lily. Kanapka z kurczakiem i boczkiem straciła smak. Po ruszeniu w dalszą drogę roztelepanym vanem natychmiast zapadłam w niespokojny sen. Kiedy się obudziłam, zdążył nas wchłonąć Londyn, a popołudniowa szarość zgęstniała, chyląc się do wczesnego zmierzchu. Już na samą myśl o jeździe przez Londyn przewracało mi się w żołądku, ale Eircheard pędził zakorkowanymi w godzinach wieczornego szczytu, skropionymi deszczem ulicami jak radosny wariat. Zaparkowaliśmy w garażu opodal Leicester Square. Ze schowka w vanie wyjęłam latarkę i włożyłam ją do torby wraz z iPodem i pakietem cennych papierów. Kuląc się ramię w ramię pod krzywym parasolem, pośpieszyliśmy wilgotną, wąską ulicą. Na Haymarket, z wielkimi budynkami z obu stron, wkroczyliśmy do całkiem innego miasta. Stojący przy tej arterii Teatr Jej Wysokości, z szaroniebieską czworokątną kopułą w stylu francuskiego baroku, okazałą i kunsztowną niczym fryzura Marii Antoniny, błyszczał jak obwieszona brylantami matrona. - To tam. - Wskazałam kopułę. - Ten pokój jest tuż pod kopułą. - Jak się tam dostaniemy? - spytał Eircheard. - Tak jak sir Angus. Kupimy bilety. Wykupiliśmy bilety do Królewskiego Kręgu jak najbliżej wyjścia i skierowaliśmy się do schodów. Niebawem światła zgasły i z okładek programów rozsianych po widowni rozbłysły ikoniczne białe maski Upiora. Przy licznych odgłosach dezaprobaty przedostałam się do luksusowego korytarza, a za mną Erhard. Kiedy samotny bileter zniknął, wprowadzając do siedziby Upiora kolejnego spóźnionego widza, zawróciłam na koniec korytarza i odsunęłam kotarę kryjącą nijakie drzwi. - Trzymajmy kciuki - powiedziałam półgłosem. Uniosłam je lekko do góry, przekręciłam gałkę i zamek otworzył się z trzaskiem osobliwość ta była znana każdemu, kto znał kogoś z obsady Upiora, czyli niemal wszystkim ze świata teatru. Znaleźliśmy się w miejscu zupełnie innym od pełnego złoceń i czerwonego pluszu frontu teatru. Kiedy cały budynek ucichł, skupiając się na scenie, zagłębiliśmy się w labirynt. Zamknęłam oczy, próbując przypomnieć sobie drogę. Wjechaliśmy rozklekotaną malutką jasnoniebieską windą na ostatnie piętro i pośpieszyliśmy po wytartym czerwonym dywanie wąskim korytarzem z brzoskwiniowymi ścianami i pozamykanymi białymi drzwiami. Kilka kroków dalej, za rogiem, zatrzymałam się przy starym grzejniku. Na ścianie za nim zwisał na chwoście duży ozdobny klucz. Przeszliśmy jeszcze jeden krótki korytarz, wspięliśmy się na półpiętro i stanęliśmy na szerokim podeście przed ogromnymi łukowatymi drzwiami z prawdziwego solidnego dębu nabijanego ćwiekami. Widniał na nich staroangielski napis WITAJ. Włożyłam klucz do zamka. Z wnętrza uderzył w nas zapach sali prób: kurzu, zastarzałego potu, wosku na linoleum. Na jednej ścianie biegły lustra jak w studiu tanecznym, a na drugiej wysokie okna wychodzące na Haymarket. Z belek przecinających w górze kopułę zwisały masywne, okrągłe, żelazne kandelabry, w jakich niegdyś palono prawdziwe kościelne świece. W tej chwili ich oprawki świeciły pustką. Kiedy Eircheard wsunął się za mną, zamknęłam drzwi na klucz, zostawiłam go w zamku i zapaliłam latarkę. - Rany! - powiedział. - Trudno o bardziej sztampowe leże Upiora. - On mieszka w lochach - odparłam z roztargnieniem. - A to przypomina raczej wieżę Quasimoda. Choć stary sir Herbert byłby urażony takimi porównaniami. Podobno wydawał fantastyczne wieczorne przyjęcia. Mieszkał tu, kiedy tylko mógł. Nie dbał o konwenanse i ograniczenia wiktoriańskiego stylu życia. Ja również spędziłam tu wspaniałe godziny na próbach Otella. Szeroki luk prowadził do bardziej kameralnego, wyłożonego ciepłymi kwadratowymi panelami pokoju z owalnym stołem, wykonanym przypuszczalnie specjalnie do tego wnętrza. Tłem dla niego był kamienny kominek. - To tu - rzekł cicho Eircheard. Skinęłam głową.

- Pokój z filmu. Oznacza to, że ten fragment nie należy do wersji pierwotnej, zrealizowanej w Hollywood. - Myśli pani, że dokręcono go później? - Albo wcześniej. Tree występuje tu w kostiumie z inscenizacji Makbeta, która miała premierę w tym teatrze. W roku tysiąc dziewięćset jedenastym. Tym, w którym Ellen Terry napisała list do Monsieur Superbe Homme. Przeszłam do przeciwległej ściany. Jeżeli w ogóle były tam drzwi, to powinny się znajdować z prawej strony kominka. Ale nawet z bliska nie dostrzegłam najmniejszej spoiny, a cóż dopiero zasuwki! Cofnęłam się i przygryzłam wargę. Czyżby mimo wszystko był to świetlny trik? Magia filmu? Wyjęłam z kieszeni iPoda i odtworzyłam scenę z kotłem. Zanim otwarły się drzwi szafy, kamera zatrzymała się na kotle. Podeszłam do kominka. Nie było tam widocznego łańcucha ani dźwigni, na których można byłoby zawiesić kocioł. Zresztą z tego kominka z pewnością już nie korzystano. Nie w teatrze. Pochyliłam się i zajrzałam. Daleko w górze zobaczyłam skrawek nieba. Przesunęłam dłonią po kamieniach. Nic. Obmacałam wszystkie cztery ściany. jeden kamień wystawał! Był luźny. Ostrożnie go podważyłam. Za nim była dźwignia. Złożona. Opuściłam ją. Kończyła się hakiem. Za naszymi plecami ktoś zabębnił w drzwi. - Desmond, ty zboczony koniotrzepie - usłyszeliśmy gruby głos. - Dzisiaj moja kolej na skorzystanie z poddasza. Po kilku kolejnych daremnych próbach właściciel głosu odszedł, wyrzekając. Wróciłam do filmu. Pochylone czarownice mieszały w kotle. Coś w nim było. Pociągnęłam dźwignię. Z sercem w gardle pociągnęłam drugi raz. Mocniej. Rozległ się trzask, kilka paneli w ścianie wysunęło się do przodu i rozjechało na boki jak przesuwane drzwi. Wewnątrz ujrzałam regał z półkami uginającymi się od książek, których tytuły skrywała kołdra wiekowego kurzu. Pochyliłam się, nie mając ochoty go dotykać. W końcu jednak przeciągnę-łam palcem po grzbietach. Błysnęły zmatowiałe pozłacane słowa. Secretor... catrix... Daemono. Domyślałam się, że są to najstarsze drukowane księgi czarów. Oraz trochę, jeszcze od nich starszych, manuskryptów. Tym razem przeciągnęłam po książkach dłonią, strącając na podłogę kaskady kurzu. Odsłaniały się tytuły: Secreta secretorum Arystotelesa. Picatrix... Demonologia. Król Jakub I i VI... De praestigiis daemonum Weyera. I Bacona Zwierciadło alchemii. - Myśli pani, że Tree był czarodziejem? - spytał Eircheard. - To pasuje do obrazu tej postaci - odparłam. Nie sposób było rozstrzygnąć, czy korzystał z tych książek. Lecz z pewnością był koneserem dzieł o magii. Zadałam sobie przelotnie pytanie, czy właściciel tego budynku miał pojęcie, co się tutaj kryje. Sądząc z grubej warstwy kurzu, nie. Gdyby ktoś chciał się przekopać przez te woluminy, byłoby to zadanie na lata. Z żalem przesunęłam ręką po białych krukach, których pewnie nie posiadały nawet British Museum ani Bodleian Library. W dzieła z dziedziny ezoteryki i okultyzmu znacznie lepiej były wyposażone biblioteki prywatne, gdyż te z ogromnymi zbiorami późno zaczęły gromadzić książki zakazane. Były tam dzieła opatrzone nazwiskami Rogera Bacona, Arystotelesa, Agrypy, Hermesa Trismegistosa, Salomona i Trithemiusa. Lecz na żadnej nie widniało krótkie, miłe nazwisko Dee. Wreszcie natrafiłam na to, czego szukałam: Monas hierogliphica - traktat o języku symbolicznym. W tym dziele Dee obmyślił symbol magiczny - sigil4 zawierający w sobie całą wiedzę. Monada była osobliwą figurą przypominającą człowieka w rogatym nakryciu głowy. Z zapartym tchem otworzyłam i przekartkowałam książkę. Listu w niej nie było. Psiakrew. Odłożyłam tom i przebiegłam wzrokiem po półkach. Dojrzałam ją. Na samym dole. Cienką książkę, właściwie broszurę. Z wytłoczonymi na wąskim grzbiecie złotymi literami

DEE. Przyjrzałam się dokładniej. Nosiła tytuł Dee i teatr. Zdjęłam ją z półki i otworzyłam. Na wyklejce widniała schludna inskrypcja: „Herbert Beerbohm Tree, 1911". Rok premiery jego Makbeta. Rok, w którym Ellen Terry przesłała mu prezent. Przekartkowałam ją. Nie była drukowana. W znacznej części wypełniały ją rysunki geometryczne i notatki, które poprzedzał list sporządzony pochyłym pismem. Zerknęłam na podpis. Arthur Dee. Najstarszy, ulubiony syn Johna Dee. Wróciłam do początku. Drogi sir Robercie, Wybacz opóźnienie, z którym ten list do Cię dotrze, ale wędrówka wieści do Moskwy i z powrotem trochę trwa. Doszło do mnie, że interesujesz się przejrzeniem pewnych ksiąg i dokumentów z biblioteki mego ojca. Wiem, że pewną ich liczbę już posiadasz, a jako że w wielkiej estymie mam atencję Twą dla ksiąg i wiedzy, nie wyobrażam sobie, by mogły trafić w bardziej opiekuńcze ręce. Wszelako książki, o które zabiegasz, są odmiennej natury. Po przewertowaniu ich okazać się może, iż to nie one potrzebują pieczy, ale Ty. Tak w każdym razie mniemał mój ojciec. Na linijki listu padł cień, bo księżyc przesłoniła chmura. Spojrzałam na okno w górze, ale nic nie zobaczyłam. Pytasz zwłaszcza o związki ojca z czarownicą, którą nazywał Medeą. Była to Elizabeth Stewart, zwana niekiedy hrabiną Arran, jako też Lennox i March. Lekko ścisnęło mnie w żołądku. Lady Nairn miała rację. W sprawę była zamieszana jej antenatka. Pod przezwiskiem Medea, mój Boże! Otoczona złą sławą praktykantka magii kotła z renesansowego mitu. Kolejna kobieta skłonna pozbawiać życia nożem. Swego czasu ojciec zdobył dwa rękopisy tyczące tej byłej hrabiny. Jeden tyleż niegodziwy i straszny, co stary. Drugim, czerpiącym pełną garścią z pierwszego, była zmyślna sztuka, ułożona, aby rzucić na nią cień... Miał na myśli Makbeta? Jeśli tak, jego list potwierdzał słowa Aubreya, że Szekspir wykradł lady Arran magiczne sekrety. Co więcej, skradł też jej postać, którą ukazał na scenie. Czy z zemsty zabiła? Zamordowała chłopca, który grał jej rolę? A jeśli tak, to dlaczego? Dlaczego Hala Berridge'a, a nie Szekspira? Czy miało to związek z wróżeniem z lustra? A może z obrzędem magicznym? - Aubrey twierdzi, że Dee poprosił Szekspira o przerobienie sztuki - powiedziałam, głośno myśląc. - Musiał więc znać jej pierwotną wersję. Może ją zatrzymał. Eircheard gwizdnął. - Tak pisze jego syn? Sunąc palcem po liście, zatrzymałam go na zdaniu, którego nie byłam w stanie odczytać na głos. Odczytał je za to, patrząc mi przez ramię, Eircheard. Uznawszy, że jej strony mogą zaćmić nawet słońce w południe, ojciec pogrzebał ją wraz z innymi dziełami ciemności tam, gdzie ich miejsce, w mroku na dnie swego ogrodu. Przez chwilę w milczeniu patrzyliśmy na książkę lekko drżącą w moim ręku. Makbet pogrzebany w ogrodzie Dee? Gdzie, do diabła, był ten ogród? W Mortlake! Martwym Jeziorze. Jeziorze Zmarłych. Nazwa w sam raz odpowiednia na siedzibę czarnoksiężnika. Dla mnie było to jednak coś więcej niż słowo. Wiedziałam z grubsza, że Mortlake leży

gdzieś na zachód od Tamizy, po drodze do Hampton Court. W czasach Dee była to cicha wieś daleko za miastem, wszakże szanse na to, że jego ogrodu nad Tamizą nie tknięto przez wieki szybkiego rozwoju stolicy, były praktycznie żadne. A jeśli okultystyczne dzieła Dee dawno zniszczono? Odrzuciłam tę myśl. Na pewno istniały. - Potrzebujemy kogoś, kto się zna na Dee - powiedziałam. W Londynie była jedna taka osoba, wskazana przez lady Nairn. Joanna Black, właścicielka sklepu Książki i Ezoteryka na Covent Garden. Problem w tym, że Joanna była nieuchwytna. Doradzono mi kiedyś, żebym ją poznała, więc odwiedziłam raz czy dwa jej księgarnię, to znaczy, część dla klientów. Ale jej samej nie zobaczyłam. Mówiono, że gdzieś na zapleczu są małe drzwi prowadzące do labiryntu, który mogą przebyć ludzie bogaci i z koneksjami. Jeszcze głębiej mieściły się pokoje, których drzwi nie otwierały nawet pieniądze i do których wstęp mieli jedynie poważni badacze Wielkiej Sztuki Dee. Tylko jedna znana mi osoba mogła nam załatwić szybki dostęp do Joanny. Nie doczytawszy do końca listu syna Dee, napisałam e-maila do lady Nairn. Zaledwie nacisnęłam komendę „wyślij", usłyszałam cichy trzask. Okręciłam się na pięcie. Klucz w zamku się obrócił.

31

Zgasiłam latarkę i stanęłam w rozświetlonych księżycem ciemnościach, śledząc poruszający się klucz. Rozejrzałam się szybko po pokoju. Można stąd było wyjść jeszcze tylko po szerokiej drewnianej drabinie przeciwpożarowej, prowadzącej do wysokich okien. Eircheard patrzył na nią z trwogą. Nie mogliśmy czekać. Włożyłam książkę do torby i wspięłam się po drabinie. Okno otwarło się z jękiem. Po lewej spiczasty dach opadał stromo. Nawet dla mnie marsz po śliskiej od deszczu nawierzchni byłby ryzykowny, dla Eirchearda - raczej wykluczony. Zbiegłam po drabinie i pociągnęłam go do drzwi. Mieliśmy nadzieję, że kiedy się otworzą, na chwilę nas ukryją, uwagę włamywacza zaś przyciągnie otwarte okno. Istniała szansa, że zdążymy wymknąć się przez drzwi, zanim intruz się odwróci. Klucz stuknął o podłogę, pchnięte drzwi otwarły się powoli. Do środka wszedł mężczyzna i stanął. Cały w czerni, z rękawiczkami włącznie. Z jego prawej dłoni sterczała długa lufa pistoletu z tłumikiem. W ciemnościach nie widziałam twarzy. Nagle zadarł głowę, bo podmuch wiatru zabębnił deszczem w szybę. Kiedy przystanął pośrodku pokoju, wyszłam zza drzwi. Cicho skrzypnęło linoleum i znalazłam się oko w oko z lufą pistoletu. Mierzył do mnie Król Zimy. Brunet. - Oddaj to, Kate - powiedział. Poczułam, że Eircheard drgnął. - A, ścierwo z Samhain - mruknął. - Tym razem mam większy zasięg - odparł brunet. Pocisk świsnął mi koło ucha i z głuchym stukiem wbił się w drzwi. - Podejdź do stołu i połóż. - Nie warto za nią umrzeć - powiedział Eircheard i skinął mi głową. Wyjęłam książkę, torbę oddałam Eircheardowi i przepełniona wściekłością wykonałam polecenie. Kiedy położyłam tomik na blacie, brunet pistoletem dał mi znak, żebym odeszła. Wróciłam sztywno do drzwi. Podszedł do stołu, otworzył książkę na liście, a potem włożył ją pod pachę.

- Wyjdźcie i zamknijcie drzwi - rozkazał. Ledwo znaleźliśmy się za nimi, usłyszeliśmy kroki i grzechot klucza w zamku. Gdyby się zamknął od środka, uciekłby po drabinie przeciwpożarowej i rozpłynął się bez śladu w Londynie. - Nie może uciec z tym listem! - powiedziałam. - Nie może! Cofnąwszy się trzy kroki, Eircheard jak taran uderzył ciałem w drzwi, rozwarł je na oścież i odrzucił prześladowcę na środek pokoju, wytrącając mu broń i książkę. Pistolet wślizgnął się pod stół między nogi krzeseł. Brunet skoczył do książki i udało mu się ją chwycić. Chwycił też za nóż. Pomyślałam o Sybilli i zrobiło mi się słabo. Cofnął się do drabiny, szachując nas nożem, i skoczył na dach. - Za nim - polecił Eircheard. - Pokuśtykam kawałek z tyłu, ale pani nie zostawię. Uzbrojony, jeżeli dosięgnę tej pukawki. Wspięłam się szybko po drabinie i wypadłam w noc.

Chmury kąpały się w mętnym brudnym różu poświaty miejskich świateł. Nisko pochylony brunet pomykał po grzbiecie dachu. Kawałek dalej ześlizgnął się w biegu po spadzistości. Podążyłam za nim, głównie zjeżdżając na pupie. Dotarłam do niskich otwartych drzwi. W ciemnościach za nimi biegła w dół wąska drabinka. Dochodził stamtąd stukot kroków. I muzyka. Słodki, romantyczny duet. Pierwszy akt Upiora dobiegał śpiewnie końca. Zstąpiłam na drabinę i zaczęłam schodzić po omacku, najszybciej jak się odważyłam, świadoma, że pode mną jest przepaść. Kiedy byłam już dwadzieścia stopni niżej, usłyszałam nad głową głos Eirchearda. - Kate?! - Schodzę - odparłam. Gdzieś z dołu dobiegł mnie chichot, ale czyj? Może Upiora. Przyspieszyłam. Dwa piętra niżej dotarłam do zawieszonego z boku nad sceną wąskiego podestu, skąd maszyniści wciągali i opuszczali rekwizyty i dekoracje. Choć wciąż dochodziło mnie echo szyderczego śmiechu, brunet przepadł gdzieś w zawiłej plątaninie lin, wielokrążków i ciężarków. Na moment zastygłam w bezruchu, próbując przez gęstwę muzycznych dźwięków ustalić, gdzie jest. Obok mnie ciężko wylądował Eircheard. I wtedy go dojrzeliśmy: lawirował pomiędzy linami w stronę pomostu zawieszonego nad sceną tuż przy tylnej ścianie. Pobiegłam. Dotarł do podestu w momencie, gdy dochodząca z dołu muzyka wezbrała ciemnymi tonami i zwiększyła tempo, lejąc się ciężkimi, molowymi akordami. Przekrzykując muzykę, Eircheard wezwał uciekającego, żeby się zatrzymał, na co ten tylko przyśpieszył. W chwilę potem zahamował z poślizgiem, bo ze ściany tuż przed wytrysnął obłoczek pyłu. Eircheard oddał strzał i szykował się do następnego. Zbieg odwrócił się, skrzyżował ręce i czekał. Dotarłam na koniec pomostu i ruszyłam do bruneta. Gdy znalazłam się cztery kroki od niego, powiedział: - Jedno z dwojga, Kate. Ja albo książka. Wokół nas przetoczył się demoniczny śmiech Upiora. Nim się spostrzegłam, brunet wysokim łukiem przerzucił książkę nad moją głową. Nie miałam wyboru. Zawróciłam, pomknęłam za nią i chwyciłam w ostatniej chwili, ratując ją przed upadkiem przez poręcz na scenę. Stojący w kulisach zaczęli zerkać w górę. Obróciłam się w stronę bruneta. Na drugim końcu pomostu pojawili się trzej ludzie z obsługi sceny i ruszyli w naszym kierunku. - Naprzód! - krzyknął Upiór, na co brunet poluźnił zwój liny nad balkonem. Przymocowany w ciągu całego pierwszego aktu do sufitu olbrzymi kandelabr opadł na rozkaz Upiora i zahuśtał nad sceną. Nasz przeciwnik przelazł przez barierkę, zjechał po linie trzy piętra w dół, z głuchym stukiem wylądował na scenie i zbiegł z niej w prawo. Wstająca już z

krzeseł publiczność, oklaskująca pierwszy akt i gotowa rozejść się do bufetów, wstrzymała oddech. Kilka kobiet pisnęło. Tuż potem brunet utorował sobie drogę do otwartego właśnie wejścia dla aktorów i rozpłynął się w tłumie. Niezbyt zadowoleni maszyniści teatralni ruszyli ku mnie z drugiego końca podestu. Nie czekając, umknęłam w drugą stronę. - Rany! Jemu się zdaje, że potrafi latać? - spytał Eircheard, gdy znalazłam się przy nim. - Mało mu brakuje. Nam też by się to przydało. Tymczasem Eircheard zdążył wytrzeć pistolet. - Facet zwiał, więc nie chcę, żeby mnie z tym złapali - wyjaśnił, upychając pistolet za linami. - Bóg jeden wie, do czego mu posłużył. Wycofaliśmy się na boczny podest i zbiegliśmy po wąskich schodach. Zastanawiałam się, dlaczego brunet to zrobił? Najpierw odebrał nam książkę, grożąc pistoletem, a potem ją odrzucił. Dotarłszy na poziom sceny, przemknęliśmy przez rosnący tłum wykonawców zapatrzonych w pusty podest, a następnie przez drugie drzwi prowadzące na widownię. Gdy posuwaliśmy się do wyjścia, śledziłam mijane twarze, wypatrując bruneta, ale ten zniknął. Moja nastawiona na wibracje komórka zabuczała. Wiadomość składała się z dwóch słów: „Joanna czeka".

32

Po wyjściu z teatru skorzystaliśmy z pierwszej przerwy w ruchu i przemknęliśmy na drugą stronę Haymarket, kierując się do wąskiej uliczki, którą tu doszliśmy. W deszczową listopadową noc wyglądała bardziej na aleję. Dwa razy zatrzymałam się, słysząc stukot kroków, ale najpierw była to kobieta w butach na wysokich obcasach, a po niej starszy dżentelmen o wyglądzie bankiera. Oboje skręcili do garażu. Ściskając w ręku książkę Dee, czułam się tak widoczna, jakby z każdego okna, z każdego tonącego w cieniu wejścia i zakątka śledziły mnie czyjeś oczy. Eircheard mimo chwiejnego chodu posuwał się zaskakująco szybko. Musiałam dreptać, żeby dotrzymać mu kroku. Przeszedłszy na tyłach National Gallery i National Portrait Gallery, wydostaliśmy się na wciąż tłumną Charing Cross Road, pełną ludzi szukających pubów, restauracji i otwartych do późna księgarń. Przecznicę dalej skręciliśmy w obwieszony rzeźbionymi i złoconymi szyldami pasaż z wykuszowymi oknami, który chyba niewiele się zmienił od czasów królowej Wiktorii. Cecil Court - powiedziałam. Serce bibliofilskiego Londynu. Pięcioro drzwi dalej wisiał prosty czarnobiały szyld z napisem: „Joanna Black. Książki i ezoteryka". Wystawę oświetlały małe białe żarówki. Wewnątrz było ciemno. Eircheard pchnął drzwi i przy dźwięku srebrnych dzwoneczków śpiesznie weszliśmy do środka. W porównaniu z wilgotnym chłodem na ulicy było tu ciepło i pachniało korzennym kadzidłem. Na wysokim, pomalowanym na granatowy kolor nocnego nieba suficie płynęły i wirowały niczym świetliki malutkie światełka jak gwiazdy. Przez chwilę miałam wrażenie, że stoję na wietrznym wzgórzu w bezksiężycową noc. Ale horyzont tworzyły wysokie regały, skąpane w niepsującym ogólnego efektu wnętrza przyćmionym świetle, tak że można było odczytać tytuły książek. W głębi, za rzeźbioną drewnianą ladą, siedział długowłosy mężczyzna w cylindrze. Na dźwięk dzwonków podniósł wzrok. W prawym, dziwnie sfałdowanym uchu miał srebrny kolczyk w kształcie pentagramu, uwydatniający nietypowy kształt małżowiny, a oczy obwiedzione matową czarną kredką.

- Kate Stanley? - spytał, pochylając się do przodu, jakby wypowiadał tajne hasło. Kiedy skinęłam głową, wstał, rozprostowując ciało, cienkie jak jego włosy. Paznokcie prawej dłoni miał długie, nieco spiczaste i owalne, ale uścisk mocny. - Joanna oczekuje panią. Zaraz wyjdzie. Proszę się rozgościć - rzekł z szerokim gestem. Pośrodku pokoju, na okrągłym stole z marmurowym blatem, połyskiwał szeroki srebrny kocioł ozdobiony z przodu wypukłą płaskorzeźbą, która przedstawiała siedzącego po turecku rogatego mężczyznę z wężem w uniesionej ręce. Oszklona przestrzeń między blatem a podłogą tworzyła cylindryczne terrarium. W środku, za szybą, na niekonwencjonalnym drzewie z jelenich rogów zwijał się lśniącą spiralą wąż boa. Z boku, z długiej aksamitnej sofy, obserwował go czarny kot o szmaragdowych oczach. - To Medea - odezwał się zza biurka mężczyzna. - Kot czy wąż? - Kot to Lilit. Przedstawi się sama, jeśli zechce. Kotka smagnęła ogonem, ale nie oderwała oczu od węża. Zbyt podekscytowana, żeby spocząć, zaczęłam krążyć niespokojnie pośród półek: „Wróżbiarstwo", „Szamanizm", „Duchowość Bogini". Ale sklep oferował nie tylko książki. Otwarty kredens wypełniały różnokolorowe świece z - jak zapewniał afisz - DZIEWICZEGO WOSKU, DOTYKANEGO WYŁĄCZNIE PRZEZ WYTWÓRCZYNIĘ, CZAROWNICĘ ZIELARKĘ Z SUSSEX. Były tam rozmaite mydła obrzędowe i sole kąpielowe do przeróżnych oczyszczeń, kielichy z dmuchanego szkła, cyny i wyrzeźbione z drewna, pisanki najróżniejszych rozmiarów i kolorów, różdżki - CZYSTE, DO PRZYSPOSOBIENIA PRZEZ WŁAŚCICIELA, oprawne w tłoczoną skórę notesy z marmurkowymi kartkami do spisywania Ksiąg Cieni prywatnych kolekcji zaklęć czarownicy lub konwentu czarownic. Malutkie szufladki antycznych szafek z przyprawami zawierały zioła - WYROSŁE NATURALNIE, ZBIERANE O PEŁNI KSIĘŻYCA W DORSET - a także nieznane mi przyprawy z aromatycznych żywic: kadzidła, mirry, aloesu i jasnoczerwonej smoczej krwi. - Pani spojrzy - odezwał się Eircheard, który z założonymi do tyłu rękami pochylał się nad wiktoriańską półokrągłą witryną. Na jej górnej półce spoczywała kolekcja noży z rękojeściami z czarnego bagiennego dębu, niższą zaś zajmowały mniejsze, z białymi trzonkami. - Niektóre są piękne - mruknął. - Prawdziwy komplement w ustach mistrza kowalskiego - usłyszeliśmy podszyty rozbawieniem niski głos kobiecy. Wyprostowaliśmy się. W drzwiach za jedną z wysokich, zwisających ze ścian półek z książkami stała drobna kobieta mniej więcej mojego wzrostu, z długimi kręconymi włosami i dużymi ciemnymi oczami, prawie bez zmarszczek. Nosiła tunikę w bogate etniczne wzory, krótką, z dużym dekoltem eksponującym kunsztowną afgańską kolię ze srebrnej siatki wysadzanej lapisem, a na przegubach pobrzękujące srebrne bransoletki. Z postawy i powściągliwego rozbawienia przypominała nieco moją mentorkę z Harvardu, Roz Howard, będąc jakby jej młodszą wersją. - Joanna Black - przedstawiła się, robiąc krok, żeby uścisnąć nam dłonie. - Lady Nairn nie mogła się was nachwalić. Cały czas trzymałam książkę pod pachą. - Szukam ogrodu Johna Dee. Gdzie on jest? - spytałam z obawą. Uniosła brew. - W Mortlake. Około jedenastu kilometrów na zachód. W połowie drogi stąd do Heathrow. Na Mortlake High Street. Ale to pytanie powinna pani zadać w czasie przeszłym. Niestety, obecnie na miejscu ogrodu jest beton. Blok mieszkalny John Dee House. Dawniej czynszowy. „Komunałka", jak nazywają to Amerykanie. Został sprywatyzowany, ale jego szpetny styl z lat sześć-dziesiątych pozostał. Lily! Znów ścisnęło mnie w gardle. Jeżeli sztukę pogrzebano pod wysokim budynkiem, to tak, jakby przepadła. A jeśli rękopis złożono w innym miejscu... cóż, na tym ślad się urywał. Joanna Black przeniosła wzrok ze mnie na Eirchearda i z powrotem. - Ze słów lady Nairn wnoszę, że nie szuka pani wypoczynku w wiktoriańskim ogrodzie -

powiedziała. Po zgubieniu ostatniej nici w labiryncie nie pozostało mi już nic do stracenia. Podałam jej książkę. - Szukamy pewnych pism Dee. Nie jego roślin. Przesunęła palcem po mrugającym złotymi literami grzbiecie tomiku Dee i teatr. - Proszę ze mną. Zawróciła przez drzwi za półkami. Pośpieszyliśmy długim korytarzem, mijając w przelocie pokoje, inne korytarze, klucząc, pokonując pięć stopni wzwyż, skręcając, schodząc trzy stopnie w dół, aż wreszcie dotarliśmy do klatki schodowej i wspięliśmy się dwa piętra w górę na podest z uchylonymi ciężkimi łukowatymi drzwiami. Joanna pchnęła je i wprowadziła nas do środka. Na wyłożonych boazerią ścianach tańczyły światła świec Dwa wysokie okna ze staroświeckimi okiennicami wychodziły na ulicę. Przy kominku stał wysoki szary kamień pokryty celtyckimi węzłami, na nim rzeźbiona afrykańska maska, a wokół pustego stołu bibliotecznego kilka wyściełanych ciemnozielonym brokatem krzeseł z wysokimi oparciami. W przeciwieństwie do pomieszczeń na dole to urządzono skromnie, by wyeksponować najrzadsze skarby. Joanna wzięła z biurka czerwoną aksamitną podstawkę, jakiej używają w archiwach, i umieściła książkę na stole. Trzymając palce na okładce, spojrzała na mnie. Sięgnęłam ręką i otworzyłam tom. Na widok listu aż wystawiła język z wrażenia. - Proszę przeczytać - zachęciłam. Gdy czytała, wplatając palce w oczka naszyjnika, powróciłam w myślach do słów Arthura Dee. Jak się wyraził? Ze ta zmyślna sztuka została ułożona, aby rzucić cień na lady Arran? Mówił oczywiście o rękopisie Makbeta we wcześniejszej wersji, z obrzędami czarnej magii. Lady Arran i jej mąż bardzo przypominali małżeństwo Makbetów, począwszy od ambitnych intryg i fascynację czarami aż po śmierć. Według pewnego szkockiego kronikarza lady Arran spotkał marny koniec. Podobnie jak lady Makbet, sczezła w udręce na uboczu świata. Jej mężowi zaś, który wpadł w zasadzkę, ścięto głowę i zatknięto ją na włócznię. Jeżeli tą sztuką był faktycznie Makbet, to istotnie zawierał obrzęd czarnej magii. Z listu młodszego Dee wynikało niezbicie, że Szekspir włączył w całości do swojej tragedii rytuał tak mroczny i niegodziwy, że przeraził on nawet Johna Dee. Dee ojciec nazwał lady Arran Medeą, nie zawsze skłonną dotrzymywać słowa czarownicą, która miała zwyczaj krajać starzejących się królów, obiecując, że ich odmłodzi. Powiadano również, że otruła kochankę męża i zabiła własne dzieci, karmiąc nimi ich ojca z zemsty za to, że ją porzucił. Co skłoniło Dee do przyrównania lady Arran do Medei? Czy jej magia, jak w przypadku Medei, miała związek z krwawą magią kotła? Aubrey napomknął, że na rękach tej kobiety była krew. Jak zareagowałaby na to Carrie Douglas, wycinaczka kotłów? I co ją łączyło z Królem Zimy? - Czy zdaje sobie pani sprawę, co tu ma? - spytała Joanna, podnosząc oczy po przeczytaniu pierwszej strony listu. - Co nieco - odparłam. Wstała i zaczęła chodzić przed kominkiem. - Rękopisy. Szuka pani zaginionego obrzędu z Makbeta, tak? Zawahałam się chwilę, ale potrzebna mi była jej pomoc. Skinęłam głową. - Czy to mądre? - Pewnie nie. - Mądre?! - Eircheard prychnął. - Trudno o większą durnotę. Ale chcemy zdobyć rękopis. Czy oprócz wieści, że pogrzebano go pod budynkiem, ma pani nam coś więcej do zaoferowania? - Jeszcze nie - odparła. Uniosła kartkę i spojrzała na mnie pytająco. Skinęłam głową. Odwróciła ją, a my podeszliśmy, żeby doczytać list do końca.

Jeśli odszukasz te manuskrypty, są Twoje. Wszelako jeden przedmiot zastrzegam sobie. Nie mam pewności, że go tam znajdziesz. Chcieli go Howardowie, a nie wiem, czy ojciec uchował go przed ich pazernością. Howardowie! Jeden z najpotężniejszych i najbardziej bezwzględnych rodów renesansowej Anglii. Natknęłam się na nich przedtem, już raz pasując się z Bardem. I oto znów wypłynęli, nastając na Dee w sprawie, w którą, miałam nadzieję, również wmieszany był Szekspir. To lustro. Wiele lat przed mym narodzeniem lady Arran, sama będąc niemal dzieckiem, zjawiła się u mego ojca w Antwerpii, prosząc, by nauczył ją swej Sztuki. Kiedy odmówił przez wzgląd na jej młody wiek i płeć, wpadła w gniew. Tej nocy skradła mu lustro, wiedząc, jak w wielkiej maje wadze, i uciekła. Po latach zwrócono mu je nieoczekiwanie wraz z innym jej skarbem: rękopisem ze słowami tak złymi, iż przeczytał je z drżeniem, nakłoniony ku temu dopiero przez swoje anioły. Nie poznałem nigdy, skąd się wzięły talenta pana Szekspira, ale to dzięki nim wszedł do grona uczniów mego ojca. To było to! Triumwirat: Szekspir, Dee i lady Arran w powiązaniu z nauką magii i złowrogim rękopisem. No i lustrem. Czyżby było to lustro lady Nairn, należące ongiś do aktorskiej trupy Sług Jego Królewskiej Mości? Lustro skradzione z jej wieży? Z zapartym tchem powróciłam do listu. Honoru swego nie wypolerował do połysku, przeciwnie - wdeptał go w błoto, nie tylko słowem, lubo szpetnym uczynkiem. Po latach poprosił o ponowne wypożyczenie lustra i chłopca, który wonczas z onego lustra wróżył, do sztuki granej przed królem. Ojciec się do tego nie kwapił, albowiem chłopiec był utalentowany - przewidział spisek prochowy - ale życzenie wyszło od osoby, której się nie odmawia. Wszakże kiedy zmiarkował, iż chłopiec, miast wróżyć z lustra, zagra upudrowaną królową, a do tego wiedźmę, wpadł w gniew wielki i zażądał przeczytania sztuki. Chłopiec czarnoksiężnika miał wystąpić, w roli królowej. Czy zagrał lady Makbet? Czy zmarły Hal Berridge czytał z lustra u Johna Dee? Chłopiec? - spytała lekko zaskoczona Joanna. - Dee miał chłopca, który czytał z lustra? Skinęłam głową. Zabębniła palcami w stół. - Wszyscy czytający z luster Johna Dee byli dorośli. Ale jak głosi pradawna tradycja. Dee z pewnością ją znał. chłopcy są w tym lepsi: im naczynie czystsze, tym przejrzystsze. Dlatego wysoko ceniono młodość i dziewictwo. Nie wiemy jednak, z czyich umiejętności Dee korzystał w roku tysiąc sześćset szóstym, kiedy powstał Makbet. Zapiski z ostatnich lat jego życia zaginęły. - Wiemy - oznajmiłam i wręczyłam jej kartkę wyjętą z dziennika Aubreya. Kiedy ją czytała, powróciłam do listu Arthura Dee. Przeszła jego najgorsze wyobrażenia. Co do chłopca, nie byłem zaskoczony. Ostrzegłem przed nim ojca. Nie będąc ni dziewiczy, ni niewinny, okazał się ganimedem, który zdeprawował nasz dom, ale ojca zaślepiły jego uzdolnienia, jasność widzeń. Innym, większym zagrożeniem był poeta. Nie dość, że czaił się po kątach i podglądał... Szekspir? To on był tym poetą? Czaił się po kątach? I co takiego wypatrzył w domu Dee? ...to jeszcze przywłaszczył sobie nie tylko zwierciadło, ale i obrzęd silniejszy od mocy Medei, wykradziony z przełożonego przez ojca Rękopisu Czarownicy. Ojciec ostrzegł go przed takim szaleństwem. Aleć pan Szekspir pozostał na to głuchy aż do śmierci chłopca.

Aubrey oparł więc swoją informację, w każdym razie w kwestii śmierci chłopca, na solidnych źródłach. W dodatku z listu Arthura Dee wynikało, że ta śmierć nie była przypadkowa. Rozpoznasz to lustro po czarnej powierzchni i inskrypcji wokół brzegu: To jest tylko we mnie, co jest. Eircheard drgnął. - Rozpoznaje pan to zdanie? - spytała Joanna. - Młody Dee źle je zacytował. Zmienił sens. „To jest tylko we mnie, czego nie ma". - To rondo - powiedziałam cicho. - Wyryte na obwodzie koła. Pierwsze trzy litery pierwszego słowa i ostatnie słowo w zdaniu nakładają się5. - Wieczne koło łączące byt z niebytem, życie ze śmiercią. - Po twarzy Joanny przemknął uśmiech zadowolenia. - O wielkiej magicznej mocy. - To cytat z Makbeta - wyjaśniłam. Jakkolwiek wyglądało to zwierciadło, nie było srebrnym lustrem skradzionym lady Nair. Nawet jeśli nadgryzł je czas, w żadnym razie nie było czarne. Joanna wstała i zgasiła światło. Paliły się tylko świece. Z szuflady biurka wyjęła okrągłą kasetkę. W środku był woreczek z czarnego aksamitu. Wydobyła z niego połyskujący czernią krążek i położyła go na blacie. - Wypolerowany obsydian - powiedziała. Pochyliłam się. Na ciemnej powierzchni kamienia zatańczyły cienie. - To ono? - spytałam. - Lustro Dee? - Boże, skąd! - Zaśmiała się. - Jego dobra kopia. - A co z oryginałem? - zagadnął Eircheard. - Też pogrzebany pod betonem w Mortlake? - Nie. Jak mówiłam, nic nie wiem o losie rękopisów ani zawartym w nich obrzędzie. Wielka szkoda. Na aukcji osiągnęłyby zawrotną cenę. Ale mogę was zawieźć do tego lustra. Spojrzała na zegarek. Położyłam ręce na stole i wstałam. - Gdzie jest? - Po drodze. - Uśmiechnęła się szelmowsko. - W British Museum. Dziś otwartym do późna. Jeżeli się pośpieszymy, zdążymy przed zamknięciem. - Pogładziła palcem powierzchnię lustra. - Od trzech lat próbuję skłonić kustosza, by otworzył tę przeklętą gablotę i pozwolił mi zbadać lustro. A państwo dostarczyli do niej klucz. - Zręcznie wsunęła kopię lustra do woreczka i schowała do kasetki. - Ale najpierw zadzwonię do niego i poinformuję krótko o waszym znalezisku. - Proszę - wyksztusiłam. Gdy dzwoniła, usiadłam, wpatrując się w kasetkę i zastanawiając gorączkowo, co robić. O rękopisach nie było co marzyć. Jednak porywacze Lily pożądali też lustra. Noża, lustra, kotła. Lustro i nóż były bezpieczne. Podobno zwierciadło lady Nairn należało kiedyś do trupy Sług Jego Królewskiej Mości. Natomiast to z muzeum, jeśli Arthur Dee się nie mylił, przeszło nie tylko przez ręce jego ojca, lady Arran i Szekspira, lecz także posłużyło za rekwizyt na premierze Makbeta. Tak więc to o nie, a nie o lustro lady Nairn, zabiegali - chcieli je zdobyć! - Carrie i jej kompani. Potrzebowali go do obrzędu. To ono było kluczem do gabloty w muzeum, a co więcej, mocno w to wierzyłam, do uwolnienia Lily. Pomyślałam, że jeśli nie mogę zdobyć rękopisu, by wykupić dziewczynkę, wezmę lustro. W drugim końcu pokoju Joanna połączyła się z kustoszem. Rozmawiając z nim szybko i rzeczowo, odwrócona do nas plecami, patrzyła przez okno na sklepy naprzeciwko. Nie zastanawiając się, co robię, otworzyłam kasetkę, wyjęłam aksamitny woreczek z lustrem i włożyłam go do torby. Widząc to, Eircheard rozdziawił ze zdumienia usta. - Na podmianę - wyjaśniłam. - Pomoże pan?

- W British Museum? - syknął. - Oszalała pani? - Wisusuję - odparłam. - Czy kawałek czarnego kamienia wart jest życia Lily? Zesznurował usta i zacisnął dłoń na kawałku gładkiego metalu, którym bawił się cały dzień. - Ufa jej pani co do rękopisów? - spytał szeptem. - A jeśli nas zażywa i sama chce je znaleźć? - To szanowana antykwariuszka. Aby zapracować na taką opinię, nie zgarnia się tego, co znaleźli klienci i ich znajomi. A zresztą czy mamy wybór? - Wskazałam na metal, który ściskał w garści. - Proszę mi to dać. Wsunął mi go do ręki, a ja obciążyłam nim kasetkę i uśmiechnęłam się smutno. - Poza tym w tej chwili to akurat mnie nie można ufać - dodałam. - Dzisiaj - potwierdziła Joanna do słuchawki. - Tak, świetnie, dziękuję. Zakończyła rozmowę i wróciła do nas uśmiechnięta. Zakłuło mnie w sercu. Stawała na głowie, żeby nam pomóc, a ja kradłam jej lustro. Kamień za życie - powiedziałam sobie. Nie miałam wyjścia. Pięć minut później, włożywszy kurtki, pośpieszyliśmy na północ Saint Martin's Lane w stronę Bloomsbury. Przestało padać, lecz w powietrzu panowała wilgoć, a śliskie ulice lśniły.

33

Kustosz pozwoli nam je obejrzeć? - spytałam, gdy lawirowaliśmy przez plac Seven Dials, otoczony pubami i restauracjami, z których przez otwierane na krótko drzwi wypływał jazz, odbijając się od mokrego chodnika. - Dlaczego? - Bo do tej pory nie było dowodu, że jest to faktycznie lustro Dee. Muzeum nie przyznało się do tego publicznie, ponieważ znawcy zaliczyli ten kamień do najcenniejszych brytyjskich eksponatów. - A więc nie ma co do tego pewności? - Walpole uznał je za lustro Dee. - Autor Zamczyska w Otranto? - pisnęłam. - Twórca powieści gotyckiej? - Stary poczciwy Horace - odparła z uśmiechem. - Ten od drzwi skrzypiących w nocy, dalekich krzyków, nietoperzy trzepoczących skrzydłami w oświetlonej księżycem wieży. Wszystkich wyświechtanych rekwizytów z opowieści o duchach i filmowych horrorów. Jemu też zawdzięczamy magiczne lustro Dee. Niestety, niektórzy suponują, że opowieść Walpole'a o dziejach tego lustra jest równie fantastyczna jak jego fabuły. Całkiem niezasłużenie. Horace, najprawdziwszy kolekcjoner, koneser sztuki ezoterycznej i przedmiotów okultystycznych, przekonująco wywiódł, że pierwszy właściciel lustra, przechodzącego potem z rąk jednego ekscentrycznego arystokraty w ręce drugiego, był stałym klientem zarówno Dee, jak i jego syna. - Arthura? - spytałam. Wisząca na moim ramieniu torba ze skradzionym lustrem nagle zrobiła się cięższa. - Arthura. Lekarza cara Rosji. Syna angielskiego czarnoksiężnika. A co najważniejsze, w każdym razie dla nas, korespondenta sir Roberta Cottona, zapewne największego zbieracza starych druków i rękopisów w historii Anglii. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, stukając butami o chodnik. - W tej chwili lustro zajmuje szczytne miejsce w Galerii Oświecenia pod egidą dyrektora europejskich kolekcji, Owena Knighta. To kustosz, półkrwi Walijczyk, zafascynowany Dee. Przesiąknięty brytyjską historią. Ale za kulisami toczy walkę z rywalką z drugiej półkuli. Bo to lustro, należące kiedyś lub nie do Dee, jest najprawdopodobniej azteckie. - Azteckie?! - zawołałam.

- To atrybut boga Tezcatlipoki. Mrocznego bliźniaka i wiecznego rywala lepiej znanego Quetzalcoatla. Tezcatlipoca przytwierdził je sobie do nogi, kiedy morski potwór odgryzł mu stopę w tytanicznej walce przed stworzeniem świata. Aztekowie wierzyli w dwojakie działanie lustra. Kapłani mogli oglądać w nim wizje, które zechciał ukazać im bóg - rzeczy dalekie i bliskie, przeszłe, obecne albo te, co dopiero się zdarzą. Ale Tezcatlipoca używał też tego lustra jako okna do patrzenia na świat, do którego powstania się przyczynił. Obserwował przez nie ludzi, czasem dla kaprysu ich uśmiercając. Jego imię znaczy Pan Dymiącego Zwierciadła. Był bogiem poezji i żartów. Z pozoru mądrym i pięknym. - Jej oczy błysnęły figlarnie. - Lecz był również bogiem prześmiewczym, bogiem nocy, chorób, czarów i śmierci. Czciciele nazywali go Wrogiem. Zwodnikiem. Misjonarze hiszpańscy zaś mieli dla niego jeszcze inne imię: aztecki Lucyfer. - Jak taki przedmiot trafił w ręce Dee? - spytał Eircheard, utykający u drugiego boku Joanny. Wzruszyła ramionami. - Nie wiadomo. To nie jedyne takie lustro. Tezcatlipoca był bóstwem naczelnym, lustra miała większość jego figur. Konkwistadorzy rozwalali je jako bożków zła, ale świecidełka takie jak te lustra uchodziły cało z masakry zabierane przez żołnierzy, gdy księża nie patrzyli. W szesnastym wieku pewną ich liczbę przywieziono do Europy. Haniebnie ignorowany w ojczyźnie, Dee kilka razy na dłużej odwiedził kontynent, gdzie był przyjmowany jak dzisiejsze gwiazdy rocka. Mógł więc kiedyś nabyć to lustro od jakiegoś Hiszpana w Niderlandach. Na przykład w tysiąc pięćset sześćdziesiątym trzecim roku, szukając rzadkich rękopisów, odwiedził Antwerpię. Wiadomo, że miał lustro. Pytanie tylko, czy akurat to. Wasz list - przyjmując, że jest autentyczny - dostarcza dowodu. Dlatego Owen, uwikłany z powodu tego przeklętego lustra w spór terytorialny, nie tylko pozwoli wam je potrzymać, ale jeszcze wycałuje was po rękach. To dla niego większy skarb niż własne jądra. Skręciliśmy za róg i przed nami wyrosło muzeum z kolumnadą i wspaniałym rzeźbionym frontonem, jarzącym się złoto w mroku. Otoczone ogrodzeniem z kutego żelaza przypominało olbrzymią bestię, molocha wiedzy. W deszczowy późny jesienny wieczór jego wspaniałe schody były upiornie puste. Przy akompaniamencie odbijających się echem kroków wspięliśmy się po nich za Joanną.

Wbiegliśmy po stopniach i przez słabo oświetlony hol weszliśmy na oślepiająco jasny Wielki Dziedziniec. Człowiek miał tu wrażenie, jakby znalazł się we wnętrzu twardego, zimnego, pełnego ech jaja. Pośrodku wznosiła się okrągła wieża, w której dziesięć lat wcześniej, przed przeprowadzką do nowej kwatery w północnej części miasta, mieściła się czytelnia. Joanna poprowadziła nas ku okazałemu frontonowi wiodącemu na dziedziniec z prawej. Wewnątrz była długa, wąska galeria, ciemna w porównaniu z jasno oświetlonym dziedzińcem od frontu. Stanęłam na kilka chwil w wejściu, mrugając powiekami, póki oczy nie przywykły do półmroku, pewna jedynie, że sala rozciąga się hen w lewo i prawo. Galeria Oświecenia - powiedziała Joanna. - Hołd złożony poszukiwaczom wiedzy. Urządzona po muzealnemu. Stało tu wiele klasycznych posągów i gabloty pełne kolekcjonerskich rarytasów zebranych wedle abstrakcyjnych pojęć - sprawiedliwości, geografii, religii, magii - a nie czasu i miejsca powstania. Skręciliśmy w lewo, minęliśmy lwiogłową egipską boginię z czarnego kamienia - Sechmet, bóstwo chaosu i zniszczenia, objaśniła Joanna - i zatrzymaliśmy się przed gablotą z przedmiotami magicznymi. Antyteza oświecenia i dumnego racjonalizmu - pomyślałam. W kącie gabloty spoczywał czarny krążek z gładkiego kamienia, mniej więcej półcentymetrowej grubości, wyposażony w uchwyt z przewierconą dziurą.

- Stopa Tezcatlipoki - poinformowała Joanna. - Naprawdę? Eircheard popatrzył na krążek z wyraźną obojętnością. Na jego krawędzi nie było widać żadnego napisu. Joanna zerknęła na mnie z urazą i wyjęła komórkę, żeby wezwać kustosza, a Eircheard pokuśtykał do toalety. Stałam urzeczona ciemnym zwierciadłem. Gładkim, pustym kawałkiem ciemności. Jakże absurdalnie małym, by mogło od niego zależeć ludzkie życie! Odbijały się w nim mgliste cienie. Było jak nocne niebo, z tą różnicą, że im dłużej się wpatrywałam, tym więcej światła rozpływało się po jego powierzchni, tak jakbym je w nie wlewała. Sunące po nim chmury zbijały się i rozpraszały. Ledwo widoczne, bez tła gwiazd w oddali. A potem nad moim ramieniem zamajaczyło niewyraźne odbicie. Twarz mężczyzny z ciemnymi włosami i bladymi, wilczymi oczami. Króla Zimy. Po chwili błysnął nóż. Obróciłam się, serce mi waliło. Ale byłam sama, jeśli nie liczyć niewyraźnej postaci na końcu galerii, za daleko, by mogła się odbić w lustrze. - Kate? - usłyszałam głos Joanny. - Wszystko w porządku? Otumaniała, skinęłam głową. - Owen oczekuje nas w restauracji.

34

Powróciliśmy przez dziedziniec do spiralnych schodów prowadzących na wyższe piętro, gdzie na tyłach czytelni kryła się stylowa postmodernistyczna restauracja, z której dochodził stłumiony brzęk sztućców. Nieliczni goście wyglądali na mieszankę złożoną pół na pół z turystów i forsiastych Brytyjczyków. Wnętrze było przestronne, stalowa siatka nad głowami nieoświetlona. Na nasz widok podniósł się mężczyzna z szopą ciemnozłotych włosów, w dobrze skrojonym garniturze. Joanna przedstawiła mi Owena Knighta, kustosza europejskich kolekcji. Pocałował ją chłodno w policzek i uśmiechnął się nieco obleśnie. - Zamykają kuchnię, dlatego pozwoliłem sobie złożyć zamówienie - powiedział. - Mam nadzieję, że to lubicie. Na półmisku pośrodku stołu piętrzyła się góra kalmarów. Uświadomiłam sobie, że zgłodniałam. - A jak tam z Glorią? - zagadnęła Joanna. Owen odchylił się na krześle i skrzywił. - Pazerna Gloria. Grasejował, „r" wymawiał jak „ł". - Gloria Moreno - wyjaśniła Joanna. - Kustoszka działu Ameryk. Jest zainteresowana lustrem Dee. - Gdyby je za takie uznała, byłbym wniebowzięty - rzekł gderliwie Knight. - Ale ona nie przyzna, że to lustro Dee. Powtarza, że jako bezspornie azteckie powinno się znaleźć w jej salach. Eircheard i ja posilaliśmy się, z przyjemnością przysłuchując się polemice. - Nie wiadomo, czy to rzeczywiście jest lustro Dee - powiedziała Joanna. - Jest! Owen lekko poczerwieniał. - Nie masz na to dowodu. - Joanna pochyliła się ku niemu. - Jeszcze. Zastygł. - Co macie?

- List Arthura Dee. Rozpoznasz to lustro po, Urwała ze słodkim uśmiechem. - Po czym? - Na górnej wardze Owena pojawił się pot. Usiadła wygodniej. - Z zewnątrz tego nie widać. Trzeba je wyjąć z gabloty. Usiadł prosto. - Nic z tego. Przecież wiesz. Odstawiła szklankę. - Szkoda. Jako doradca pani Stanley przekazałam jej, że najlepszą cenę za ten rarytas uzyska na wybranej aukcji zabytków okultystycznych. Mógłby wtedy zniknąć z oczu na stulecia. Ten krąg kolekcjonerów jest bardzo hermetyczny. Wstała. - Zaczekaj. - Przeczesał palcami włosy. - Przejdźmy do mojego biura. Uśmiechnęła się szeroko. - Z przyjemnością. Na drogę wzięłam jeszcze jeden kawałek kalmara. Ze stukotem zeszliśmy po schodach, wróciliśmy do Galerii Oświecenia i skręciwszy w prawo od lustra, w dolnym jej końcu weszliśmy do kolejnej, mniejszej sali. Tam skręciliśmy w lewo, w długi korytarz z biurami i gabinetami, a potem w prawo. W gabinecie Owena był wysoki sufit i dwa okna wychodzące na boczne wąskie podwórze, na którym parkowało kilka samochodów. Od wysadzanej drzewami ulicy, biegnącej wzdłuż wschodniej ściany muzeum, oddzielało je czarne żelazne ogrodzenie. W dwóch końcach pokoju stały naprzeciwko siebie duże biurko i długi stół zarzucony papierami i kawałkami rzeźb. Wszystkie dostępne wolne powierzchnie zaścielały fragmenty posągów z zimnego, pięknego kamienia. Głównie kobiecych. Głowa lwicy oderwana od jeszcze jednej figury Sechmet, krwiożerczej bogini chaosu i plag. Biała marmurowa stopa. Nieprawdopodobnie idealna pierś. Czyżby Owen wyobrażał sobie, że jest Pigmalionem? A może doktorem Frankensteinem? Przysiadł na brzegu stołu i skrzyżował ręce. Joanna położyła dłonie na blacie i demonstrując niezwykłą pamięć, zacytowała zdanie przeczytane tylko raz: „Rozpoznasz to lustro po czarnej powierzchni i po inskrypcji wokół brzegu". - To za mało. - Owen wziął ze stołu kartkę i położył ją na stole. - Tak się składa, że to już druga w ciągu dwóch tygodni indagacja dotycząca napisu na obrzeżu. Na kartce widniała kserograficzna odbitka dagerotypu. Widniejący na zdjęciu mężczyzna z wiktoriańskimi bokobrodami, w kilcie i wielkim szkockim berecie z kokardą i długim pawim piórem, trzymał w ręku jak trofeum ciemne okrągłe lustro. Na dole była data: 10 maja 1849. Drgnęłam. Miałam nadzieję, że Owen tego nie dostrzegł. Na szczęście patrzył na fotografię. - Od lat nic, aż tu raptem w ciągu dwóch tygodni dwa zapytania. Dziwne, nie sądzisz? Podniósł wzrok. - Niestety, napisy zeszlifowano. Nic nie da się odczytać. - Żadnych znaków? - Niczego przydatnego, chyba że zna się treść napisu. - My znamy - powiedziała Joanna. Owen mimowolnie zacisnął dłonie. - Słucham? - spytał napiętym głosem. - To wymaga otwarcia gabloty. Odparł niezbyt uprzejmie, że musimy zaczekać, aż muzeum opuszczą zwiedzający. - Ktoś musi mi pomóc - dodał, patrząc na mnie znacząco. Stojąca za nim Joanna odradziła mi zgodę, lekko kręcąc głową. - Ja pomogę - zadeklarował Eircheard. Odwiesiliśmy kurtki do szafy, torbę z książką Dee postawiłam na ziemi, a potem w ciemnościach usiedliśmy na podłodze - tak by nie zobaczono nas przez okna - śledząc przesuwające się po ścianach światło księżyca. Pomyślałam o aksamitnym woreczku w mojej torbie. Nie miałam pojęcia, jak dokonać

zamiany, ale ponieważ Eircheard umiał błaznować, byłam pewna, że w stosownym momencie wymyśli coś, co odwróci ode mnie uwagę. Minęło dłużące się pół godziny, zanim Owen wreszcie wstał i dał znak Eircheardowi. Cicho zamknąwszy za sobą drzwi, zniknęli na korytarzu. Londyńskie światła za oknami odbijały się od chmur, barwiąc niebo dziwną różową łuną. Szyby zadygotały od podmuchów wiatru wzbijających kłęby liści. - On nie mówi nam wszystkiego - stwierdziłam. - My jemu również - odparła Joanna. - Zwłaszcza pani. To zdjęcie panią zaskoczyło. Podeszła do biurka i wzięła odbitkę. - Chodzi o datę. Tego dnia w Nowym Jorku wybuchły zamieszki z powodu Makbeta. Roześmiałam się na widok jej miny. - Dziś wydaje się to absurdem, ale były to jedne z największych rozruchów w historii Stanów. Dwadzieścia tysięcy ludzi na ulicach, nowojorska Gwardia Narodowa strzelała do tłumów. Wielu zginęło. - Z powodu Szekspira? - zdumiała się. - Impulsem był Makbet. A oliwy do ognia dolała walka klasowa. Walka klasowa i najczystsza frajda, jaką wielkim ulicznym gangom sprawiały rozróby. Ale iskrą, która wywołała zamieszki, był osobisty i zawodowy konflikt dwóch aktorów, Amerykanina Edwina Forresta i Brytyjczyka Williama Charlesa Macready'ego. Starcie krzepy z elegancją. Pod względem aktorskiej wrażliwości przypominało to trochę pojedynek Johna Wayne'a z Laurence'em Olivierem. - To z pewnością któryś z nich, co? - spytała, unosząc zdjęcie. - Sprawdźmy, który. Wzięłam od niej odbitkę i podeszłam do biurka Owena. Komputer był włączony. Na czarnym tle ekranu pływał wygaszacz - piękny renesansowy portret mężczyzny w okrągłym czarnym birecie, z zawiedzioną miną, długim nosem, ciemnymi, pełnymi wyrzutu oczami i długą, białą, wąską brodą spływającą po elżbietańskiej małej kryzie. Wydawał się nachmurzony. Trudno to było orzec z powodu brody i wąsów. - John Dee - powiedziała cicho Joanna. - Archetypowe wyobrażenie o tym, jak powinien wyglądać czarownik. Byłyśmy w Londynie, więc najpierw wyszukałam w Google'u Macreadyego. To nie jego przedstawiał dagerotyp. Żeby się upewnić, wystukałam nazwisko Forresta. Zdjęcie było inne, ale człowiek ten sam. Skąd pochodził? Kto jeszcze wiedział, że należy spytać o inskrypcję? Pod ręką miałam klawiaturę. Otworzyłam pocztę Owena i zerknęłam na tematy. Zobaczmy, co tu mamy. „Lustro Dee". E-mail był krótki. „Czy może mi Pan powiedzieć, czy na brzegu lustra Johna Dee są wyryte jakieś litery? Załączam dagerotyp, który może przedstawiać to lustro. Jeśli ma pan inne informacje lub chce się dowiedzieć czegoś więcej o przesłanym zdjęciu, proszę o skontaktowanie się ze mną pod tym adresem e-mailowym lub numerem komórki. Pod e-mailem widniał automatyczny podpis: „Profesor Jamie Clifton, Filologia Angielska, College Mount Saint Vincent, Nowy Jork". Wcisnęłam „drukuj" i drukarka ożyła. Kiedy zabierałam stronę z tacy, komputer przestał działać, światła w pokoju rozbłysły i zgasły.

35

Podeszłam do okna. O ile mogłam się zorientować, światło zgasło w całym

muzeum, choć w budynkach po drugiej stronie ulicy prąd płynął. Ale w gabinecie nie było całkiem ciemno. Przez okna wpadał blask pobliskich latarni. Eircheard i Owen powinni już wrócić. Nasłuchiwałam przy drzwiach, ale panowała cisza. Złożyłam kopie dagerotypu i e-maila i wsunęłam je do kieszeni dżinsów. - Poszukam ich - powiedziałam. Ponieważ Joanna nie miała ochoty zostać w ciemnościach sama, wymknęłyśmy się z gabinetu razem. Trzymając się ręką ściany, skierowałam się w prawo. Za trzecimi drzwiami korytarz zakręcił. Daleko z przodu sączyło się słabe światło z galerii, choć było to nie tyle światło, ile szara tajemnicza ciemność, podobna do tej z mroczniejszych obrazów Rembrandta. Przyśpieszyłam, kierując się w jej stronę. Joanna dotrzymała mi kroku. Przy szerokim wejściu do Galerii Oświecenia przystanęłam. Przez wysokie okna wlewała się miejska poświata, na tyle jasna, by rzucać na ściany cienie drzew i konarów, tak iż sala zdawała się poruszać, tańczyć pośród rozchwianych gałęzi. Ich ruch sprawiał, że posągi Kupidyna, Pana, Hermesa, Sechmet kołysały się zwodniczo w rytm bezgłośnej muzyki. - Nic nie słyszę - powiedziała Joanna. - Właśnie - odszepnęłam. - A powinnyśmy. - W co pani mnie wpakowała? - spytała z wyrzutem w głosie. - Przepraszam, ale musimy znaleźć Eirchearda. Trzymając się głębokiego cienia w wąskim przejściu pomiędzy długą ścianą książek i szeregiem gablot z eksponatami, skradałyśmy się przez salę. Po wyjściu na otwartą przestrzeń pośrodku muzeum zatrzymałyśmy się przed okazałymi drzwiami na Wielki Dziedziniec. Wydawał się pusty, jeśli nie liczyć białej wazy na lwich łapach. Ale bardziej niepokoiło to, że na północnym końcu galerii, gdzie powinni być Eircheard i Owen, nic nie było słychać ani widać. Przemknęłyśmy przez otwartą przestrzeń, znów wpadając do cienia pomiędzy książkami i eksponatami i docierając na sam kraniec, strzeżony przez Sechmet siedzącą sztywno na czarnym tronie. Kate! Joanna wskazała na kolana bogini. Leżała na nich tweedowa marynarka. Na podłodze za posągiem coś błysnęło. Kryształowa kula. Za nią dostrzegłam grubą okrągłą woskową pieczęć przełamaną na pół. Spojrzałam na gablotę. Była otwarta. Zbliżyłam się, zalękniona. Lustro i kaseta zniknęły. Pod gablotą ktoś leżał. Owen z dziurą po kuli pomiędzy szeroko otwartymi oczami. Rozejrzałam się za Eircheardem, ale nie było tam nikogo więcej. Szkło z gabloty było czymś wysmarowane. Krew! Na podłodze u moich stóp zebrała się mała kałuża, a przez galerię biegły mniejsze krople czerwieni. Ze strachu ścisnęło mnie w żołądku. Joanna, która do mnie dołączyła, z marynarką zabraną z kolan posągu w ręce, cicho pisnęła. Na mój szybki znak zamilkła. Podparłam się pod boki, rozważając sytuację. Nic nie słyszałyśmy, choć muzeum było akustyczne. Co oznaczało, że użyto pistoletu z tłumikiem. Takiego, jaki miał nasz prześladowca w teatrze, choć z pewnością nie tego samego. Podążyłam śladem krwi, pociągając za sobą Joannę. Na końcu galerii trop prowadził do imponującej, pełnej ech klatki schodowej. Dalej była mniejsza galeria, pogrążona w niemal zupełnych ciemnościach. Małe rozpryskane krople wiodły w mrok. Moje oczy wreszcie przywykły do ciemności. Zobaczyłam jeszcze dwie otwarte gabloty. Z czeluści muzeum doleciał wzbierający potwornym bólem i wściekłością krzyk. Wpadł do małej galerii z obu jej końców, wijąc się w przestrzeni i od-bijając od ścian i gablot, a potem raptem umilkł. Eircheard! Zawróciłam i zajrzałam na Wielki Dziedziniec. Wyglądał jak zjawa pradawnej burzy śnieżnej, biała, eteryczna, zimna. Wypełniała go taka cisza, jakby owego krzyku, a może

wszystkich innych dźwięków, w ogóle nie było. Wydało mi się, że daleko pod ścianą majaczy niewyraźnie szlak z ciemnych płatków rozrzuconych przypadkiem po posadzce. Krew? Z góry doszedł nas stukot twardych butów po marmurze, szumy i trzaski krótkofalówek oraz męski głos wydający rozkazy. Ochroniarze. Lustro! - zaniepokoiłam się nagle. Lustro, jedyna wątła nić prowadząca przez mrok do Lily. Ciągnąc Joannę przez dziedziniec, wpadłam do odgrodzonego liną sklepiku z pocztówkami. Minął nas truchtem strażnik. Ślady krwi przy ścianie okrążyły czytelnię i zatrzymały się przy dwuskrzydłowych drzwiach naprzeciwko głównego wejścia do muzeum. Jedno ze skrzydeł było lekko uchylone. Z duszą na ramieniu pchnęłam je dłonią. Było tu ciemniej niż na Wielkim Dziedzińcu. Ale nie tak ciemno jak w galeriach. Nad trzema piętrami biegnących dokoła okien sufit zaginał się do środka, tworząc kopułę. Niebieskozłotą, niebieściutką jak jajka drozda i suknia Marii Panny, choć w tej chwili niemal czarną. „Świątynia wiedzy" - nazwała to miejsce moja ciotka Helen. Przyprowadziła mnie tu na tydzień, gdy tylko usłyszała, że British Library - koło zamachowe wiedzy, do którego zaprzęgli się Virginia Woolf, Karol Marks i Karol Dickens - będzie przeniesiona. Po przeprowadzce biblioteki narodowej w nowe miejsce, do King's Cross, jej powierzchnię podzielono niczym katedrę - na zajmujący trzecią część pusty, rozbrzmiewający echami przedsionek, gdzie mogli się włóczyć pospolici turyści, na oddzielającą sacrum odprofanum długą zakrzywioną połać stołów bibliotecznych oraz na wewnętrzną bibliotekę muzealną. Eircheard?! W odpowiedzi doszedł mnie odgłos miarowego kapania. Przede mną było biurko punktu informacji z czarnym granitowym blatem i przejściem jak w balustradzie przy ołtarzu, a dalej rząd niskich rzeźbionych półek. Pełgały na nich dwa jasne punkty. Świece. W bibliotece?! Świece stojące na rzędzie półek jak na kościelnym ołtarzu? Z rosnącym lękiem ruszyłam do przodu. Tuż za przejściem poczułam odór ścieku i znów stanęłam jak wryta, tak nagle, że Joanna wpadła na mnie. Kawałek w lewo, na półce, w odległości około dwóch metrów od siebie, płonęły dwie białe grube świece. Pomiędzy nimi leżało ciało przykryte czarnym aksamitnym całunem, a tuż za nim łypała na nas wielkooka twarz z obnażonymi zębami. Cofnęłam się, słysząc sapnięcie. Świece zamigotały. Serce mi waliło. Pojęłam, że owa twarz to ludzka czaszka w szerokie pasy z wysadzanych czarnych i turkusowych kamieni, a jej oczodoły wypełniają duże lśniące szare krążki. Nie miała ust, szczerzyła do mnie obnażone zęby. - Maska Tezcatlipoki - jęknęła Joanna. Maska Pana Dymiącego Zwierciadła. A lustro Dee? Spojrzałam na ciało, ale nie dostrzegłam czarnego krążka. Za to pod bliższą ze świec leżał kamienny nóż z ostrzem koloru bladomlecznej zieleni. Podeszłam bliżej i uniosłam róg całunu. Spoczywał pod nim rudowłosy mężczyzna. Eircheard! Brodatą twarz, którą tak prędko polubiłam, wykrzywiał grymas, oczy były wytrzeszczone. Nie żył. Sięgnęłam i zamknęłam mu powieki. Był jeszcze ciepły. Szloch uwiązł mi w gardle. Chwyciłam się barierki, żeby nie upaść. Co mu zrobili? Lekko pociągnęłam całun. Aksamit zsunął się na podłogę z cichutkim szelestem, od którego zatańczyły płomienie świec. Rozciągnęli go nagiego na plecach, z ciałem wygiętym w łuk na związanych rękach. Z półki wolno, miarowo skapywała gęstniejąca krew. Tuż pod klatką piersiową, niczym ohydne usta, ział szeroko rozcięty brzuch. Nad nim widniał wykrojony na skórze znak - koło z dwoma mniejszymi, przeciętymi poziomą linią. Znak Carrie. Zabiła go, żeby konsekrować lustro. Na chwilę zrobiło mi się czarno przed oczami, a uszy wypełniła ogłuszająca wściekłość.

Rozejrzałam się dziko. - Carrie! - krzyknęłam. - Cerridwen Douglas! Mój krzyk odbił się echem od kopuły i zanikł. Z ciemności po lewej dobiegł mnie chropawy głos. „To jest tylko we mnie, czego nie ma". Natychmiast zwróciłam się w tamtą stronę, ale światło świec nie sięgało tak daleko w mrok. „Przyszła królowo, cześć ci!" - doszedł z przeciwnej strony inny głos. A potem z góry opryskał mnie śmiech. Zadarłam głowę. Wokół czytelni biegły dwie galerie z półkami pełnymi książek, wyższa oświetlona słabym blaskiem sączącym się przez wysokie łukowe okna. Stała na niej ciemna postać z rozłożonymi rękami, jakby obejmowała noc. Od kopuły odbiły się echem jeszcze dwa słowa: „Musi umrzeć". Dwuskrzydłe drzwi otwarły się na oścież. Joanna pochwyciła mnie, wciągnęła pod biurko punktu informacji, a kiedy na posadzce rozbrzmiały kroki kilku idących, zakryła mi ręką usta. 1 „Goła dupa”. 2 Will to zdrobnienie imienia William, a zarazem „wola”. 3 Gra słów: ass – to zarówno „osioł”, jak i „dupa”. Woryginale ta postać nazywa się Bottom – „zadek”. 4 Z łacińskiego sigillum – pieczęć. 5 Woryginale zdanie to brzmi: Nothing is but what is not.

Interludium

Lato 1590 Shoreditch, północny Londyn

Doktor Dece pierwszy raz wszedł do budynku, który pomógł zaprojektować staremu Burakowi, ojcu słynnego aktora - do teatru na polach Sorediach w północnym Londynie. W każdym razie blisko piętnaście lat temu, gdy go wybudowano, były tutaj pola. Ale od tamtego czasu wyrosły wokół niego przeróżne mniej i bardziej podejrzane szynki, zamtuzy i domy mieszkalne, stając się na dobrą sprawę przedłużeniem miasta. Uznał, że warto zobaczyć, jak się sprawdza jego projekt. Na żądanie Burbage'a za wzór obrał sobie po części gospody i wielkie sale, w których przywykli grać aktorzy, a po części rysunki dawnych rzymskich teatrów. Mniej znany był fakt, że sięgnął też do całkiem odmiennej tradycji widowisk, i to ona właśnie, prawdę mówiąc, ściągnęła do niego Burbage'a. Zapełniająca teatr, tłocząca się wokół niego ciżba była hałaśliwie wesoła. Zanim dotarł na swoje miejsce, kilka razy zaczepiły go niewiasty wątpliwej konduity, ostatnia z pękiem pomarańczowych piór na głowie, drażniących z pewnością każdego, kto miał nieszczęście za nią siedzieć. Widok tych piór od przodu podziałał odstraszająco na odzianego w nieskazitelną togę i okrągły biret doktora. Przyszedł tu na pierwsze publiczne przedstawienie nowej sztuki imć Szekspira Część pierwsza zwady pomiędzy dwoma słynnymi rodami Yorków i Lancasterów. Rozrzutny tytuł jak na mało znanego literackiego hołysza, choć najbardziej rozrzutna była zapowiedź zawarta w słowie „pierwsza". No bo cóż mógł powiedzieć o możnych królestwa zwykły aktor, syn rękawicznika z prowincjonalnego hrabstwa Warwick? Ale też Szekspir cieszył się najwyraźniej poparciem swojego rówieśnika, czarującego hultaja, młodszego syna earla Derby, czcigodnego Williama Stanleya, choć ich pozycje społeczne dzieliła przepaść. Zastanawiając się nad tym, doktor Dee przygryzł wargę. Nikt nie znał lepiej lancasterskiej strony „zwady" - długiej i krwawej wojny dynastycznej, trwającej pokolenia - od Stanleyów, którzy zdradziecko popierając w ostatniej bitwie właściwą stronę, zapewnili dziadowi królowej koronę, a sobie tytuł hrabiów. Ale ciekawość Dee rozbudziło nie polityczne i historyczne tło wojny Dwóch Róż czerwonej Lancasterów z białą Yorków. W sumie mało go obchodziło, co bardziej skłonni do hulanek i bójek niż nauki młodzieńcy mają do powiedzenia o sprawach, które najlepiej pozostawić mędrcom. Jednak sztuka Szekspira zapuściła się ponoć w rejony znacznie niebezpieczniejsze i droższe jego sercu. Imć Szekspir ośmielił się wywołać na scenie demona. Te pogłoski dotarły nie tylko do niego. Większość zgromadzonej tu tłuszczy przyszła z tego powodu co on - zobaczyć magię - choć zwabiona niezdrowym zainteresowaniem, a nie chęcią poznania i zawodową ciekawością. Choć dzień był parny i gorący, a niebo groziło deszczem,

zapchany po krokwie dachu teatr huczał i drżał z emocji i lęku. Czy ta sztuka wywoła w kręgu sceny coś więcej niż teatralnego demona? Czy duchy piekielne odróżnią prawdziwego maga od grającego go aktora? A jeśli odróżnią, to czy je to obejdzie? Doktor Dee nie musiał wbrew obawom godzinami słuchać nużących peror wojowników, czekając na scenę z magią. Pojawiła się ona - a w każdym razie jej mroczna zapowiedź - niemal zaraz potem, jak postacie zaczęły mówić, a paplanina na widowni ucichła. Uznał, że pan Szekspir, choć młody, wie, jak przykuć zadki widzów do ław. Jednakże gdy już na scenie zagościła magia, doktor Dee przestał być tego pewny. Zeszli się na niej dwaj jezuici, wiedźma i błazen księżnej w towarzystwie czarownika. Gdzieś ktoś zaczął falować blachą do grzmotów, wytwarzając dźwięk tak niski, że zrazu bardziej się go czuło, niż słyszało, a czarnoksiężnik zaczął kreślić wokół siebie koło, używając rekwizytów, ruchów i słów, od których doktorowi zjeżyły się wszystkie włoski na ciele. Czarnoksiężnik, poruszając się żwawiej i z większym rozmachem, w tumulcie nasilających się grzmotów zawołał po łacinie, ulubionym języku mieszkańców piekieł: Adsum! - „Jestem!" W tejże chwili wzbił się mały obłok dymu, a kiedy się rozpłynął, na scenie pozostał warczący demon. Oczywiście aktor, ale jego pojawienie się, ani chybi dzięki zapadni, trzeba przyznać, zaniepokoiło. - Asmath! - wrzasnęła aktorka-czarownica, nazywając ducha po imieniu. Kiedy wybrzmiał jej krzyk, potężnie błysnęło i trzasnął grom, którego nie wytworzy żadna blacha. Nagle zapachniało siarką, a w maszt flagowy na naj-wyższej wieży trafił piorun. Wiszący na nim proporzec zapłonął jasnym ogniem, a z otwartego nieba lunął gęsty deszcz, gasząc płomienie. Widzowie jak jeden mąż zerwali się z ław, przysiedli na piętach, stanęli na palcach i scenę obiegło długie „uuuuuu!". Za aktorem-demonem wzbił się w górę gęstniejący cień. Wysoki doktor Dee wszedł na ławę i długim palcem wskazał ciemność. - Zgiń, przepadnij! - ryknął głosem władnym okiełznać fale. Bliski ucieczki w popłochu tłum zamarł. Zamarli nawet aktorzy, a ulewa ustała tak raptownie, jak się zerwała. Poruszała się tylko rozedrgana ręka starego maga. Zstąpił z ławy, uroczyście podążył przejściem wśród rozstępujących się przed nim ludzi i po schodach zszedł na ulicę. W teatrze na żądanie Burbage'a zagrały trąbki i sztuka potoczyła się dalej. Aktorzy robili wszystko, by przekrzyczeć gwar na widowni. Wracając na piechotę do miasta, doktor Dee szedł jak w ciemnym tunelu, niczego wokół siebie nie widząc. W odróżnieniu od większości widzów nie zadawał sobie pytania, co zaszło na scenie. Wiedział, co się stało. Ale ciekaw był, jak ten młodzian tego dokonał. Gdzie nauczył się tego, co przedstawił na scenie. Pierwszy raz zwrócił na siebie jego uwagę w grudniu zeszłego roku, kiedy zjawił się w towarzystwie syna Derby'ego. Był to jeden z najsmutniejszych momentów w życiu maga. Wrócił właśnie do domu w Mortlake po kilku latach spędzonych na kontynencie i odkrył, że splądrowano jego cenną bibliotekę. Cztery tysiące książek - zbiór gromadzony całe życie - przepadło, cenne alembiki i kolby z pracowni alchemicznej rozbito lub zabrano, dwa wykonane specjalnie dla niego globusy Merkatora skradziono, a ściany ogołocono z półek. W tym rozgardiaszu zastali go panicz Stanley i panicz Szekspir, ten ostatni z rękopisem pod jedną pachą i lustrem pod drugą. Pan Szekspir - wyjaśnił syn Derby'ego, przedstawiwszy ich sobie - powrócił niedawno ze Szkocji, gdzie wszedł w posiadanie pewnych przedmiotów, które zapewne zainteresują doktora. Kiedy młodzian podał mu okrągłe lustro z gładkiego czarnego kamienia, Dee spojrzał nań bacznie. To lustro też skradziono z jego biblioteki, ale nie tej i nie teraz. Po raz ostatni widział je z ćwierć wieku wcześniej w Antwerpii, w rękach młodej rudowłosej czarownicy mówiącej ze szkockim akcentem. Młodzieniec bez słowa położył na lustrze rękopis. Stary, spisany w antycznym języku walijskim, który nawet doktorowi trudno było odczytać. Z tego, co zrozumiał, dotyczył on walijskiej wiedźmy, która mieszkała na jeziorze i rzucała mocne zaklęcia za pomocą kotła.

Pan Szekspir nie kwapił się zdradzić, skąd właściwie wziął lustro i rękopis. Doktor Dee odłożył zatem to pytanie. Kolekcjonerzy często muszą tak robić - powiedział sobie. Był zaintrygowany. Zafascynowany. I szczęśliwy, że rozpocznie odbudowywanie zbiorów od dwóch tak cennych znalezisk. Zaprosił pana Szekspira, by odwiedzał go tak często, jak chce, i do woli korzystał z jego biblioteki. Na razie wszystko szło doskonale. Książek przybywało, a wraz z nimi intelektualistów ze wszystkich zakątków królestwa. Jego dom znów stał się miejscem spotkań uczonych z wszelkich dziedzin, roztrząsających najróżniejsze zagadnienia. Iloma statkami może dowodzić cesarz Kataju? Jaki jest właściwy tytuł cara Rosji? Czym kierują się gęsi podczas swych wędrówek? Czy istnieje coś takiego jak szyfr, którego nie można złamać? Jaka hierarchia panuje w piekle? Właśnie tę ostatnią kwestię rozważało między innymi małe grono jego naj-lepszych i najbystrzejszych uczniów, najbardziej śmiałych myślicieli w królestwie. Nocnych uczonych, jak siebie nazywali. To właśnie z nimi, w tym z Williamem Stanleyem i jego protegowanym, panem Szekspirem, podzielił się wynikami swych gruntownych badań nad rękopisem, który otrzymał od tego ostatniego. Ale nawet tak wąskiemu gronu doktor Dee nie zdradził, że zamierza odprawić jeden z obrzędów opisanych w owym manuskrypcie. Naturalnie w oczyszczonej, wygładzonej formie, strawnej dla chrześcijan. Zwierzył się z tych planów tylko Arthurowi, najstarszemu dziesięcioletniemu synowi, który czytał u niego z lustra. Przygotowanie pokoju i rekwizytów zajęło trzy dni, a jeszcze jeden - post i ablucje. Było to mniej więcej miesiąc temu. Po zapadnięciu nocy zamknęli się we dwóch z lustrem i świecą w najtajniejszym pokoju za podwójnymi zasuwanymi drzwiami i przystąpili do dzieła. W jaki sposób dostał się tam jeszcze ktoś, dotąd nie mógł pojąć. Przed rozpoczęciem obrzędu sprawdził, czy pokój jest pusty. Co prawda nie pamiętał, żeby to zrobił, ale sprawdzał zawsze. Czyżby tym razem zapomniał? Równie trudno byłoby założyć, że ktoś wszedł niepostrzeżenie. Dee specjalnie przygotował drzwi tak, żeby skrzypiały, ale żaden dźwięk nie zaniepokoił jego ani syna. Ktoś jednak tam był. Nie wiadomo, jak długo ani co zobaczył, ale kiedy skończyli obrzęd, wyczuł czyjąś obecność. Nie dowiedział się jednak, kim był intruz, choć gonił go z Arthurem przez labirynt biblioteki aż na ulicę. Obrzęd też ich rozczarował. Miał im zapewnić klarowność widzenia i myśli, ale ani on, ani syn nie dostrzegli żadnych zmian. Doktor dawno temu pogodził się z tym, że nie ujrzy na własne oczy duchów, najwyżej wyjątkowo, a i to niewyraźnie. Ale Arthur, który wciąż nie mógł się pogodzić ze ślepotą na duchowy świat, bardzo przejął się nieudanym rytuałem. Zawód ten miał dotąd dla maga osobisty wymiar. Aż do dzisiejszego popołudnia, kiedy na publicznej scenie zobaczył imitację, więcej, parodię owego obrzędu. Skąd ten igrzec go znał? Podejrzał go skryty w cieniu? A może kupił? Wiedzą handlowano jak królestwo długie i szerokie. Podglądaczem zatem nie musiał być młody Szekspir. A jeśli nawet to był on, nie wszystkie szczegóły kreślenia kręgu mógł podpatrzeć podczas obrzędu. Były one dostępne jedynie w manuskrypcie sporządzonym w zawiłym, antycznym języku walijskim, którego z pewnością nie opanował. Jeśli więc nie podejrzał tych szczegółów u niego i nie poznał ich z dziwnego rękopisu, skąd je znał? Doktorowi przychodziło do głowy tylko jedno wyjaśnienie: aktor widział gdzieś inną wersję obrzędu. Pan Szekspir powrócił niedawno ze Szkocji, przedstawił mu go Stanley. Słowa te nie dawały magowi spokoju. Wrócił ze Szkocji. Ale gdzie tam był i kiedy? Z kim się spotkał? Co robił? Dzisiejszego popołudnia jego niebywały wzrost weny poetyckiej i popularności wyglądał zrazu na ciekawostkę. Teraz zaś nad jego sławą zawisł odór siarki, który Dece wyczuł w teatrze. W pięknej czarnej todze opryskanej błotem i nieczystościami stary mag dotarł do Tamizy, nie do końca świadom, że przemierzył miasto. Zszedł ciężko ze schodów na pokład barki i kazał się zawieźć w górę rzeki do Mortlake.

Mając w uszach spokojny szmer i plusk zagarnianej wiosłami wody, spoczął na siedzeniu i zadrżał. Nie miał wątpliwości: młody Szekspir napisał coś, czego nie powinien był napisać. Jak poznał to, co poznał, nie wiedziało zapewne nawet niebo.

Kocioł

Dalej! żwawo hasa! hej! Buchaj, ogniu! Kotle, wrzej!

36

Skulona pod biurkiem, otoczona ramionami Joanny, odwróciłam głowę i spojrzałam w kierunku wysokiego balkonu. Szydząca postać znikła. Pod balkonem leżał Eircheard. Przysięgłam mu w duchu: Zabiję ją. Znajdę Lily, a potem Carrie zginie. Zbliżające się do nas kroki spowolniły i zobaczyłam dwie pary lśniących butów. Nad naszymi głowami zatrzeszczała krótkofalówka. Strażnicy. Stali tak blisko, że mogłam ich pociągnąć za nogawki spodni. - Cholera! - odezwał się męski głos. Gdzieś dalej ktoś puścił się biegiem, usłyszałam sapanie, a po chwili skrzypnęły drzwi. - Skurczybyk wciąż tu jest! - Doszedł mnie z bliska głos strażnika. - Hej! Krzyknął drugi. Stać! Odbiegli, a trzeci, potykając się, podążył za nimi. Nie tracąc czasu, wyskoczyłyśmy spod biurka, popędziłyśmy w przeciwną stronę, do głównych drzwi, i wypadłyśmy na Wielki Dziedziniec. Kiedy skręcałyśmy ku Galerii Oświecenia, dudniąc nogami po marmurowej posadzce, za nami ktoś krzyknął i z tupotem zbiegł po schodach okrążających czytelnię. Nie obejrzałyśmy się. Przemknęłyśmy przez galerię i przycupnęłyśmy za gablotą z eksponatami. Człowiek, który nas ścigał, wbiegł do galerii i zatrzymał się w drzwiach. Brzęknęły klucze, ponownie ożyła krótkofalówka. Znowu strażnicy. Co zaszło w bibliotece? Jakie drzwi otwarto? Na poziomie Wielkiego Dziedzińca musiało być gdzieś wyjście awaryjne. Jak również drzwi prowadzące do labiryntu pomieszczeń pod czytelnią - starych magazynów British Library. Dokąd uciekli mordercy? Dzieliło nas od nich piętro, a może wrócili tędy? Ilu ich było? I ilu było strażników? Musiałyśmy uniknąć ich wszystkich i wydostać się z muzeum przed przyjazdem policji. Morderca Eirchearda i Owena zabrał lustro. Czy poszukałby, tak jak my, więcej informacji? W gabinecie kustosza? Gabinet! Zostawiłam tam notatnik Dee, torbę z papierami, kurtkę wszystko! Mrok przecięły promienie latarek. Miałyśmy pięćdziesiąt procent szans, że goniący nas skierują się w lewo, a nie w prawo. Gdyby dostrzegli otwartą gablotę, nasze szanse wzrosłyby do stu. Na widok śladów krwi z pewnością pobiegliby tym tropem. To nas mogło uratować. Wygrzebałam z kieszeni funtową monetę i rzuciłam w górę. Zabrzęczała w oddali. Światła natychmiast skierowały się w tamtą stronę i natrafiły na otwartą gablotę. Kiedy strażnicy do niej

podeszli, pomknęłyśmy w przeciwnym kierunku. Dotarłszy do korytarza dla personelu, chwyciłam Joannę za rękę i powstrzymałam w biegu. W pozbawionym okien korytarzu panowały egipskie ciemności. Uspokoiłam oddech, nasłuchując dźwięków przed nami. Zza naszych pleców dobiegała kakofonia kroków i odbijających się echem okrzyków, ale z przodu panowała cisza. Trzymając się ściany, zanurzyłyśmy się w pustkę. Dotarcie do niezbyt odległego rogu zabrało nam wieczność. Skręciwszy w prawo, zaczęłam liczyć drzwi. Przy czwartych zatrzymałam się i przyłożyłam do nich ucho. Czy ktoś dotarł tu przed nami? Nic nie usłyszałam, więc weszłam. Gabinet był pusty, ale przez szeroko otwarte okno wpadały, jęcząc po kątach, podmuchy zimnego jesiennego wiatru. Na podłodze szeleścił wir liści. Otworzyłam szafę. Nikt się w niej nie ukrywał, a nasze kurtki wciąż wisiały w środku. Zajrzałam do leżącej na podłodze torby z książką Dee i teczką lady Nairn. Nie brakowało niczego. Zebrałyśmy rzeczy i podeszłyśmy do okna. Ktoś przez nie uciekł, jednak tylko tędy mogłyśmy wymknąć się niepostrzeżenie. Wychyliłam się. Noc wypełniało wycie syren, ale nie dojrzałam nikogo. Wspięłam się na okno i zeskoczyłam na ziemię. Joanna za mną. Wąskie, wysypane żwirem boczne podwórze z rzędem drzew - w gruncie rzeczy jezdnię używaną przez pracowników muzeum jako parking - odgradzał od ulicy płot z kutego żelaza. Joanna wskazała w lewo. Dwadzieścia metrów dalej stała wąska jak budka telefoniczna stróżówka z dwuspadowym dachem. Za nią była otwarta brama na ulicę. Ruszyłyśmy chyłkiem. Brama szczękała na wietrze. Dopadłszy budki, zajrzałam do środka. Strażnik leżał bezwładnie, z dziurą po kuli w czole. Zginął tak jak Owen. U wylotu Great Russell Street zawyła syrena wozu śpieszącego do głównego wejścia muzeum. Biegnącej w przeciwnym kierunku ulicy, liczącej jakieś siedemset metrów, nie przecinała żadna przecznica. W oknach domów po obu jej stronach, z których wiele zamieniono w hotele, zaczęły się zapalać światła. W bramie Joanna chwyciła mnie za rękę, przemknęła na drugą stronę ulicy i pociągnęła do końca rzędu domów, za którymi zaczynał się obrośnięty bluszczem trzyipółmetrowy ceglany mur. Zaczęła się po nim wspinać. Przewiesiłam torbę przez ramię i poszłam w jej ślady. Stare, pełne dziur, nadgryzione przez wielowiekowy wpływ miejskiego powietrza cegły ułatwiły wspinaczkę. Przelazłyśmy przez mur, lądując na stosie kolczastych kasztanów w chwili, gdy w ulicę wjechał wóz z włączoną syreną i zatrzymał się z piskiem opon. Znalazłyśmy się w ogrodzie przed dwoma domami odsuniętymi od ulicy. Pomiędzy nimi a ostatnim domem w rzędzie biegła w mrok ścieżka. Joanna pociągnęła mnie w tę stronę. Ścieżka prowadziła do otoczonego zewsząd budynkami, obsadzonego drzewami wąskiego ogrodu, który ciągnął się w obie strony aż do przecznic. Wokół rozszczekały się psy i rozbłysło więcej świateł. Eircheard! Znów poczułam gorycz w gardle i przełknęłam ślinę. Musiałam pomyśleć. Joanna trzęsła się. - Maska Tezcatlipoki, nóż. I ta rana! - Twarz miała ściągniętą zgrozą. - Właśnie tak azteccy kapłani składali ofiary; cięcie szło spod żeber przez przeponę do serca. Tezcatlipoca - pomyślałam. Bóg szyderczego śmiechu. Bóg nocy, czarów i śmierci. Aztecki Lucyfer. Pan Dymiącego Lustra. - Boże, Kate, to aztecki obrzęd ofiarny. Owen miał rację, ta kobieta jest szalona. Głos Joanny był bliski histerii. - Wcale nie aztecki. - Chwyciłam ją za ramiona. - Po prostu złożenie ofiary. - Nie. - Brakuje lustra. Gdyby mordercy Eirchearda wyznawali wiarę Azteków, zabraliby też maskę i nóż. A nie tylko lustro. I nie cytowaliby Makbeta! - Dlaczego lustro? - Konsekrowali je. Krwią.

Wytrzeszczyła oczy. - Ale jedyny powód, żeby to. - To obrzęd czarnej magii. Cofnęła się o krok. - Wiedziała pani, jakie to niebezpieczne, a jednak mnie w to wciągnęła? Nic nie mówiąc? spytała z wyrzutem. Komórka w mojej kieszeni zadrgała i rozległy się dźwięki Sympathy for the Devil. Lily! Tym razem przesłali zdjęcie. Lily spętanej, jak w moim widzeniu na wzgórzu, tylko że z zawiązanymi oczami. Pod zdjęciem były słowa: „24 godziny". - Co się dzieje? - spytała Joanna. Zignorowałam ją. Rękopis, którego żądali, był nie do odszukania. Zabrali lustro. Czego jeszcze chcieli? Co miałam zrobić? Skąd wiedzieli, że powinni przyjść po lustro do muzeum? Śledzili Eirchearda i mnie? Komuś z nas założyli podsłuch? Wpatrzyłam się w swoją komórkę, w której zmienili dzwonek. I co jeszcze? Lśniła w mojej dłoni niczym szydercze, zdradliwe magiczne lustro w diabelnie współczesnym wydaniu. Zapragnęłam wyrzucić ją jak najdalej, utopić w bezdennej głębi, ale, niestety, zostałam do niej przykuta. Była jedynym wątłym ogniwem łączącym mnie z Lily. Zadygotałam. Myśl! Zabrali lustro. Ale nie zrezygnowali jeszcze z rękopisu. Więc ja też nie mogłam z niego zrezygnować. Ale jakie tropy mi pozostały? Przypomniał mi się sarkastyczny głos Owena: „To za mało. Tak się składa, że to już druga w ciągu dwóch tygodni indagacja dotycząca napisu na obrzeżu". Pokazał nam starą fotografię. Odbitkę, którą wsunęłam do kieszeni tuż po tym, jak zgasło światło. Wyjęłam ją. Trzymający ciemne lustro Makbet spojrzał na mnie groźnie spod niedorzecznego beretu. Edwin Forrest w dniu zamieszek, które wywołał, a przynajmniej nie zrobił nic, żeby je uśmierzyć. Forrest!1 Kucnęłam, postawiłam torbę na ziemi i wyjęłam z teczki kartkę z pamiętnika Aubera i list Ellen Terry. Joanna patrzyła na mnie z otwartymi ustami. „Tuszę jednak, że Ty dostrzeżesz las spoza drzew" - napisała aktorka. A u dołu kartki z Aubreya Max Beerbohm zacytował Makbeta: Who can impress the Forrest, bid the Tree unfix his earth-bound root?2 W obu przypadkach „drzewa" dotyczyły Beerbohma Tree. A czy „las" w obu zdaniach też oznaczał człowieka? Albo więc Max Beerbohm błędnie napisał słowo forest, albo prawidłowo „Forrest" jako nazwisko. Czy forest przez jedno „r" z listu Terry też dotyczyło amerykańskiego aktora? A jeśli tak, co znaczyła ta aluzja? W jej liście nie było nic o lustrze. Za to o rękopisie - owszem. I o uważającej się za jego strażniczkę „biedaczce", której „osobista historia dorównuje tragizmem rolom, w jakie mogłaby się wcielić na scenie". Czy osoba ta znała Forresta? Aktora, który wdał się w strzelaninę, utarczkę słowną i wielkie krwawe zamieszki? Wysunęłam spod zdjęcia kopię e-maila. Skserował je - a raczej zeskanował - i przesłał profesor Jamie Clifton z Nowego Jorku, pytając o napis na brzegu lustra. Skąd o nim wiedział? Co takiego dostrzegł na dagerotypie, czego zabrakło na kopii? Była to cienka nić znikająca w ciemnym labiryncie. Ale miałam tylko ją. Zadzwoniłam do lady Nairn, żeby przekazać jej, co wiem i czego potrzebuję: musiałam koniecznie spotkać się z pewnym nowojorczykiem i obejrzeć oryginalny dagerotyp.

37

Eircheard! - wykrzyknęła zduszonym głosem na wieść o jego śmierci. - Zabili Eirchearda?! Na razie oszczędziłam jej szczegółów. Zresztą chciałam uniknąć przekazania ich roztrzęsionym głosem. Podzieliłam się z nią za to skąpymi informacjami o Jamiem Cliftonie. - Zanim wsiądę do samolotu, muszę mieć pewność, że go zastanę - powiedziałam, masując skroń, jakbym mogła wycisnąć tym sposobem z głowy spójny plan. - Oczekuje wieści od Owena Knighta, kustosza, do którego wysłał e-maila. Niech pani ich umówi na spotkanie jutro rano. Napomknie, że chodzi o informacje, do których Clifton wzdycha. O zdjęciu i lustrze. - Czy pan Knight się na to zgadza? - On nie żyje. A ponieważ zginął z rąk Carrie i jej kompanów, na pewno nie miałby nam za złe posłużenia się jego nazwiskiem. - Chce pani, żebym to załatwiła? - Nie pani. Ben. Wypowiadając jego imię, poczułam gorycz winy i smutku. - Chce pani z nim porozmawiać? Tak - miałam ochotę zawołać - niczego bardziej nie pragnę! Ale nie mogłam, nie mogłam, mając na rękach krew Sybilli. - Nie - odparłam. - Ale pani musi koniecznie. - W takim razie załatwię to - odparła rzeczowo. - Tymczasem niech pani jedzie do Farnborough. Będzie tam czekał prywatny samolot. Jak tylko potwierdzimy, że profesor Clifton jest w domu, może pani lecieć. - A jeśli go nie ma? - Nie martwmy się na zapas. Nagle odechciało mi się wszystkiego. - Carrie zabiła, żeby zdobyć nóż i lustro, lady Nairn. Przed upływem doby, jeśli porywacze Lily nie blefują co do terminu, przyjdzie też po kocioł - powiedziałam. - Niech przyjdzie - odparła złowróżbnie. - Nie dostaną kotła. Proszę złapać taksówkę. Rozłączyłam się. Joanna wbiła we mnie wzrok. Jej wcześniejsza histeria skumulowała się w gniew. Wiatr podwiewał jej długie ciemne włosy, a w srebrnych oczkach naszyjnika na podnoszącej się i opadającej przy każdym oddechu szyi połyskiwał księżyc. - Nóż, lustro i kocioł? Do tego trzy trupy, w tym ofiara potwornego rytuału? W jakie szaleństwo pani mnie wciągnęła?! Nie miałam czasu się z nią cackać. - W porwanie i morderstwo - odparłam, wpychając papiery i telefon do torby. - Zagrożone jest życie piętnastolatki. Wnuczki pani klientki. - Lily? - Zna ją pani? - Nie osobiście, ale wiem co nieco o lady Nairn i jej rodzinie. - Próbuję ją uwolnić. Tak jak czynił to Eircheard. - Wstałam. - Okupem jest rękopis wczesnej wersji Makbeta. - Boże, Kate. Naprawdę myśli pani, że się zachował? - Ktoś w to wierzy. I to na tyle mocno, że domagając się jego dostarczenia, zabija. Sama pani widziała. Mam mniej więcej dobę na to, żeby znaleźć ten rękopis. - A jeśli pani nie znajdzie? - Lily umrze. A może ja. Nie powiedzieli tego jasno.

- Ktoś chce odprawić zaginiony obrzęd zawarty w Makbecie? - Widziała pani, co spotkało Eirchearda. Myśli pani, że cofną się przed czarami? Jeśli Carrie potrafiła dla wprawy wyrwać komuś serce, to do czego była zdolna podczas wielkiego obrzędu? - Nazwą to czarną magią. - Zrobiła krok w moją stronę, zaciskając dłonie w pięści. Wszyscy. Trzeba ich powstrzymać. Przewiesiłam torbę przez ramię. - Właśnie to robię. A przynajmniej się staram. - Westchnęłam. - Czas na panią. - Pomogę. Dotknęła mojego ramienia. - Nie! - prawie załkałam. - Pozwoliłam na to Eircheardowi. - Nie pani go zabiła. - Nie powinnam była się zgodzić, żeby ze mną jechał. Ścisnęła mnie za rękę tuż nad łokciem. - Poświęciłam życie, by przywrócić szacunek dla pogańskiego stylu życia. Dla czarów i magii obrzędowej. A ci ludzie. to kompletny margines. Psychopaci chowający się za chorymi rojeniami o pogaństwie. Nie reprezentują nas. Ale kiedy ta historia przedostanie się do gazet, wszystko, nad czym pracowałam ja i mnóstwo innych ludzi. rozsypie się w proch. W dwa dni zniszczą wysiłek całego naszego życia. Żeby przynajmniej częściowo naprawić to zło, czarownica może jedynie ich powstrzymać. - Nie chcę mieć na rękach pani krwi. - Moja krew, moje ręce - odparła cicho. - Pani chce ocalić dziewczynkę, Kate. A ja całą religię. Miała rację. - Kto tam?! - zawołał ktoś z lewej i usłyszałyśmy zbliżające się kroki. - Idziemy - powiedziała Joanna. Kierując się w prawo, przecięła ogród, okrążyła drzewa i krzaki. Doszłyśmy do następnej wąskiej ścieżki między domami, z kolejnym wysokim murem, w którym tym razem były drzwi. Otworzyłyśmy je i znalazłyśmy się o przecz-nicę od muzeum. „Idź prosto w paszczę lwa usłyszałam radę Bena. - Tak robią Bogu ducha winni". Skręciłyśmy z Joanną w prawo w Great Russell Street i mrużąc oczy, zaczekałyśmy na krawężniku w kłębowisku wirujących świateł i syren policyjnych. A gdy zrobiło się spokojniej, przeszłyśmy przez ulicę i złapałyśmy taksówkę. Kazałyśmy się wieźć na zachód.

38

Zatrzymałyśmy się na krótko przed mieszkaniem Joanny w Chelsea. Zaczekałam w taksówce, podczas gdy ona poszła wziąć paszport. Właśnie wracała, kiedy zadzwoniła lady Nairn. - Niech pani leci - powiedziała. - Profesor jest w domu i czeka. Pewnie stoi na drabinie pod zegarem i popycha wskazówki. Kiedy Ben załatwiał spotkanie, zajrzała na stronę internetową uczelni Cliftona. Ze spisu wydziałów wynikało, że specjalizuje się on w dramacie i historii teatru. Napisał rozprawę o Edwinie Forreście i rozwoju kultu sław w dziewiętnastowiecznej Ameryce. Obecnie pracował nad książką o zamieszkach w Astor Place 3 . Zamieszkach na tle Makbeta, których datę wypisano pod dagerotypem. - Intryguje jego adres domowy - dodała.

- Jaki? - Astor Place. Najpierw mnie zmroziło, a po chwili zrobiło mi się gorąco. - Zdaje się, że profesor interesuje się tym tematem zarówno zawodowo, jak i prywatnie ciągnęła. - Rzekłabym, niemal obsesyjnie, choć jeśli się mieszka we dworze o nazwie Dunsinnan, to trochę tak, jakby przyganiał kocioł garnkowi. Czy wspomniałam już, że Clifton zaprosił kustosza do siebie na śniadanie? O wpół do ósmej? - To świetnie, lady Nairn. Poleci ze mną Joanna Black. - Niech pani znajdzie Lily - zakończyła rozmowę. Taksówka dowiozła nas prosto do samolotu, przy którym czekał zaspany celnik. Sprawdził jedynie ważność naszych paszportów i po chwili znalazłyśmy się w odrzutowcu, gotowe do odlotu. Podczas startu przyjrzałam się zdjęciu Forresta. - Co pani o nim wiadomo? - spytała Joanna. - Niewiele. Był jednym z największych tragików sceny amerykańskiej dziewiętnastego wieku. Być może największym. Bardzo męski. Wybił się, zaczynając od zera, czym zjednał sobie masy. Grał bohaterów, Amerykanie go kochali. Uosobienie szlachetnej siły i prostoduszności. Brytyjczycy uważali, że jest nieokrzesany i szarżuje, co było prawdą. - Nie pasuje do niego rola Makbeta. Zagrał ją specjalnie? Miała rację. - Nie zaliczono jej do wielkich ról. Ale była droga jego sercu. Rodzice Forresta byli imigrantami ze Szkocji. Wiem tylko, iż uważał, że ta rola należy mu się z tytułu urodzenia. Z pewnością dostrzegł w niej okazję do utarcia nosa Macready'emu. Początkowo się przyjaźnili. Ale kiedy Forrest spotkał się z chłodnym przyjęciem w Wielkiej Brytanii, obwinił o to Macready'ego. Jeździł za starszym kolegą, obserwując jego występy, albo planował własne tak, żeby pokrywały się ze spektaklami konkurenta. Kiedyś w Edynburgu podczas pełnej napięcia sceny Hamleta wstał i syknął z dezaprobatą na Macready'ego. Widział to i słyszał cały teatr. Było to jak wyzwanie rywala na pojedynek. Inni umówiliby się o świcie i wymienili strzały. Ale Forrest i Macready toczyli bitwy zastępcze, na scenie. - Pozwalając, by inni ginęli. - Joanna przesunęła palcem po dacie: 10 maja 1849. - Jaki sens opatrywać zdjęcie datą hańby? Potrząsnęłam głową. Klątwa związana z tą sztuką zaczęła wyglądać realniej, niż byłam gotowa przyznać. Jaką rolę odegrał Forrest w tych zamieszkach? A lustro? Czy trzymał na zdjęciu lustro Dee? To samo co w muzeum? Tym, którzy je zabrali, potrzebny był ktoś, kto umiał w nim czytać. „Im naczynie czystsze, tym przejrzystsze", jak się wyraziła Joanna. Nagle skojarzyłam, że z lustra uczyła się czytać Lily. A jeżeli porwali ją jako wizjonerkę? Hal Berridge nie przeżył patrzenia w lustro Dee. Eircheard nie przeżył jego kradzieży. Potarłam skronie, próbując powstrzymać łzy. Modliłam się, żeby informacje Cliftona okazały się przydatne. Miałam dwadzieścia cztery godziny, a lot do Nowego Jorku zabierał siedem. Czternaście, gdybym musiała wrócić do Anglii. „Musi umrzeć" - uparcie jak chochliki przebiegały mi przez głowę słowa Szekspira. Dotyczyły Lily? Czy mnie? Przyrzekłam Eircheardowi, że ją uratuję. Dwadzieścia cztery godziny!

Kiedy samolot wyrównał lot, przeniosłam się na kanapę, rozłożyłam dowody na stoliku do kawy i zapoznałam z nimi Joannę. Lecąc ze mną, ryzykowała życie. Zasługiwała na to, żeby wiedzieć, z czym i z kim mamy do czynienia.

- Pani zdaniem to będzie obrzęd kotła? - spytała, zerkając znad okularów. - Lady Nairn jest tego pewna. - Uwaga Arthura Dee o Medei nabiera sensu. - I to jakiego! Opowiedziałam jej o Carrie - Cerridwen - Douglas i jej zamiłowaniu do wycinania na ciele ofiar piktyjskiego symbolu kotła. Zmrużyła oczy z obrzydzenia. - Lady Nairn sądzi, że została pisarką. Może słyszała pani o niej. Nazywa się Corra Ravensbrook. - Ravensbrook?! - Zdjęła okulary i przeczesała palcami ciemne włosy. - W tym przypadku krojenie nożem i zabijanie mają pewien sens, choć przykro mi to przyznać. Nie trzymam jej książek. Rodziców doprowadza do pasji. Zazwyczaj nie przejmuję się ich marudzeniem, ale w tym przypadku mają rację. Nastolatki, które łatwo dają się zwieść, pod jej wpływem schodzą na manowce. Sądzę, że policja ma ją w kartotece. Ale Ravensbrook jest bardzo szczwana. Nigdy nie odkrywa kart i nie mówi „zabij". Głosi za to piękno przenikania się śmierci z życiem i życia ze śmiercią. Ożywia też pradawne obrzędy ofiarne. Na przykład opisuje z upiorną lubością zmumifikowane ciała z bagien. - Ciała z bagien? - Odkryte w torfowiskach, głównie w Anglii, Irlandii i północno-zachodniej Europie, ciała obrzędowo pochowanych ludzi, w tym wielu ofiar, które zginęły nagłą śmiercią. Istnieją przekonujące dowody, że w epoce żelaza plemiona celtyckie i germańskie regularnie składały ofiary z ludzi, choć naukowcy obstają, że zostały one zgładzone po skazaniu na śmierć. W takim razie trudno wyjaśnić, za jakie zbrodnie tyle dzieci i starszych kobiet zasłużyło sobie na egzekucję. O ile pamiętam, Corrę Ravensbrook szczególnie zainteresował przypadek chłopca z Kayhausen, którego znaleziono w torfowisku w północnych Niemczech, ze związanymi nogami i rękami spętanymi na plecach. Drugi pas materiału, okręcony wokół szyi, zbiegał wzdłuż ciała do krocza. Ta upiorna kobieta rozwodzi się na wielu stronach, że takie pęta są podobne do stosowanych podczas obrzędów inicjacji przez liczne konwenty współczesnych czarownic. Tak właśnie była związana Sybilla. Tak związano Lily. Wyświetliłam zdjęcie Lily na mojej komórce i pokazałam je Joannie. - Związana tak? - spytałam. Pochyliła się, żeby się przyjrzeć. - Boże! Czy to Lily? Skinęłam głową. - Czy to wygląda na inicjację? - spytałam. - Żartuje pani? Ravensbrook gardzi współczesnymi konwentami. Dla niej są to ciepłe kluchy, „rozwodnione wino durnych marzycieli", jak się wyraziła. - Z niesmakiem zesznurowała usta. - Pogańska społeczność nie przyjęła jej życzliwie. Jeżeli lady Nairn miała rację, Carrie nie chodziło o inicjację, lecz natchnienie. O geniusz. „Grom bogów", jak nazwała to lady Nairn. Jej zdaniem za taki dar Carrie gotowa byłaby zabić. Oblizałam suche usta. I zabiła! Eirchearda pokroiła jak aztecką ofiarę, starą Callie powiesiła i przebiła jak Odyna, Sybillę zaś związała niczym zwłoki z bagna z epoki żelaza i podcięła jej gardło. Dlaczego? Do czego to zmierzało? Siedząca naprzeciwko mnie Joanna nagle podniosła wzrok znad otwartej książki o Dee. - Czy pani wie, co to jest? - spytała zduszonym głosem, gładząc papier. Spod jej dłoni wyzierały diagramy poplamione atramentem, jakby sporządzono je w pośpiechu: koła i trójkąty, jedne oddzielne, oddalone od siebie, inne połączone w ośmiokąty, a nawet bardziej skomplikowane figury. Nie dopatrzyłam się w nich sensu. - To plany - powiedziała. - Teatru, przez duże „T". Teatru Burbage'a z roku tysiąc pięćset siedemdziesiątego szóstego. - Drewniane okrągłe „O" - mruknęłam. Był to pierwszy od upadku Rzymu specjalnie zbudowany teatr w Europie - wyjaśniłam

Joannie, kiedy patrzyłyśmy na rękopis alchemika. W przybytku tym, na polach Shoreditch w północnym Londynie, rezydowała trupa Szekspira. Dwadzieścia lat później, gdy aktorzy popadli w konflikt z właścicielem gruntu, pewnej chłodnej zimowej nocy pod koniec 1598 roku zakradli się do teatru, rozebrali go deska po desce, po cichu przewieźli w częściach na drugi brzeg Tamizy i odbudowawszy w Southwark na południowym brzegu rzeki, przechrzcili go na teatr Globe. Dee go zaprojektował? - Społeczność magiczna podejrzewała to od dawna - powiedziała Joanna, wodząc palcem po jednym z kół. - Ale nie wiedziałam, że zaprojektował go „specjalnie". Przysięgłabym, że widziałam identyczne diagramy w jego papierach. - Gdzie? Spojrzała na mnie odrobinę wyzywająco. - W notatkach pokazujących, jak kreślić koła mocy. Miałam wrażenie, że do samolotu wciskają się z zewnątrz ciemność i chłód. - W celach magicznych? - Żeby wzywać demony. Albo anioły - dodała z uśmieszkiem. - Zależy od punktu widzenia. Wstałam od stołu, nie mogąc usiedzieć w miejscu. - Co pani mówi? Ze Teatr Burbage'a - budynek, gdzie zrodził się angielski dramat - został zaprojektowany jako miejsce, w którym uprawia się magię? - Wywołuje duchy. - Z oczami roziskrzonymi z podniecenia uniosła książkę. - Oto dowód, Kate. Dowód niezbity. Choć w samolocie brakło miejsca, zaczęłam chodzić nerwowo po skąpej przestrzeni. Czy Szekspir o tym wiedział? Arthur Dee zaliczył go do „grona uczniów mego ojca". To prawda, w powszechnej opinii John Dee parał się wszelkimi gałęziami wiedzy. Jego księgozbiór należał do najznakomitszych w Brytanii, przewyższając w pewnych dziedzinach zbiory samej królowej i znacznie prześcigając to, co miały do zaoferowania Oksford lub Cambridge. Ale według Arthura Szekspir wkupił się do grona uczniów Dee i użytkowników jego biblioteki za sprawą dziwnego zwierciadła i jeszcze dziwniejszego manuskryptu. Nasuwało się więc pytanie: czego tam się uczył? „W imię tych potęg, którym hołdujecie. odpowiadajcie mi, zaklinam was!" Czemu hołdował Szekspir? Zatrzymałam się przed Joanną. - Teatr Burbage'a wybudowano z myślą o uprawianiu czarów? - spytałam z przejęciem. - Trzeba pani wiedzieć, że w renesansie czary i gra w teatrze stały blisko siebie, przynajmniej w pojęciu niektórych. - Wywoływanie duchów w kole - powiedziałam. To właśnie robili czarnoksiężnicy. To robiły zespoły aktorskie. Pod koniec życia Szekspir sam to wyznał w jednym ze swych najświetniejszych monologów, który włożył w usta wielkiego maga Prospera: Święto się skończyło. Aktorzy moi, jak ci powiedziałem, Były to duchy; na moje rozkazy, Na wiatr się lekki wszystkie rozpłynęły. Jak bezpodstawna widzeń tych budowa, Jasne pałace i wieże w chmur wieńcu, Święte kościoły, wielka ziemi kula, Tak wszystko kiedyś na nic się rozpłynie, Jednego pyłku na świat nie zostawi. Czy mówiąc o kuli, Szekspir miał na myśli ziemski glob, czy może Globe, teatr, w którym aktor grający Prospera wypowiadał te słowa? A może jedno i drugie? A jeżeli jedno i drugie, to jak blisko łączył ze sobą w myślach teatr i magię? Gwałtownie wypuściłam powietrze.

- „Wywoływanie duchów w kole" odnosi się też oczywiście do seksu. Joanna wywróciła oczami. - On wszystko odnosił do seksu. Ten człowiek miał libido jak usychający z miłości siedemnastolatek skrzyżowany z jurnym bykiem. Co nie znaczy, że nie zdarzało mu się traktować tematu poważnie. Usiadłam na kanapie. - Jaki był cel czarów? Czego szukał Dee, wywołując anioły? Joanna przeciągnęła się i założyła ręce za głowę. - Spędził nad tym dziesiątki lat, Kate. Nie wypada tak zawężać tematu. - Podekscytowana pochyliła się do przodu, oczy jej błyszczały, głos drżał. - W sumie poszukiwał utraconego języka Boga. Języka tak potężnego, żeby po wypowiedzeniu słów fiat lux - „niech będzie światłość" stawała się światłość. Dee i inni renesansowi alchemicy wierzyli, że języki, które znają, którymi mówią i które badają, wywodzą się z tego boskiego oryginału, tylko że brak im mocy, choć jej przebłyski objawiają się w pewnych kombinacjach dźwięków. Zwłaszcza w łacińskich, greckich i hebrajskich obrzędach magicznych, ściśle strzeżonych jako cenne, niebezpieczne tajemnice. Zwisające z jej dłoni okulary do czytania dyndały jak wahadło. - Nie jest to całkiem wyssane z palca. W każdym języku istnieją zdania, które nie tylko opisują świat, ale też na niego wpływają. Skinęłam głową. - Teoria aktów mowy. Kiedyś jedno z niewielu zagadnień teorii literatury mających dla mnie sens. - Doktorat panią przerósł? - zapytała, siadając prosto. - Wolę myśleć, że to ja go przerosłam. Porzuciłam akademicką wieżę z kości słoniowej dla teatru z chyżością panny młodej zmykającej sprzed ołtarza. Żałowałam jedynie, że spowodowało to trwały rozdźwięk między mną a moją promotorką z uczelni, Roz Howard. Joanna przypominała mi ją coraz bardziej. - Rozumiem. A zatem pani wie, że w tak zwanym języku performatywnym wypowiedzenie na ślubie słów w rodzaju „ślubuję", „przysięgam", „tak" ma moc sprawczą. - Słów zdolnych zmieniać świat. - Przygryzłam wargę. - W Anglii Szekspira taką moc miało w powszechnej opinii słowo „zaklinam". Jeśli celem czarów było poszukiwanie języka Boga, języka, w którym słowa mogły stwarzać światy, ich związek z teatrem był jeszcze bliższy, niż sądziłam. - Moim zdaniem purytańscy kaznodzieje nienawidzili teatru z jednego powodu powiedziała cicho Joanna. - Ciskali gromy na rozluźnienie obyczajów, dziwkarstwo, odciąganie ludu od kościoła. Ale jednym z najpoważniejszych zarzutów, jakie wysuwali, było bałwochwalstwo, za czym stała, jak sądzę, świadomość potęgi teatru. Dojrzeli w nim to, co Dee i Szekspir: odblask języka Boga. - Jej głos nabrał mocy. - Teatr śmiertelnie ich przerażał. Ponownie pochyliła się nad książką. - Ale nie tylko ich to trapiło. W czarach rysuje się koła mocy z jednego powodu - dla ochrony. Bronią przed demonami. Często z boku towarzyszy im trójkąt, służący za celę dla duchów, które jeśli się pojawią, to się z niej nie wydostaną. - Wskazała diagramy pełne kół i trójkątów. - Być może Teatr Burbage'a zaprojektowano z myślą o bezpiecznym wywoływaniu duchów. Być może. - Jednak w przypadku Makbeta to nie mogło się urzeczywistnić. Przynajmniej nie na premierze, która odbyła się w prostokątnej Wielkiej Sali pałacu Hampton Court. - Może właśnie dlatego okazała się tak niebezpieczna - powiedziała Joanna. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu. Słychać było tylko buczenie silników samolotu. Współczesnych teatrów nie budowano już w kształcie kół, według wzoru Dee. Zrezygnowano z tego w czasach restauracji Stuartów. Czy to dlatego Makbet zyskał sławę sztuki przeklętej?

Boże drogi, o czym ja myślałam, w co się zapędziłam? Wstałam szybko, jakbym chciała otrząsnąć się z gadaniny o magii niczym pies z wody. - Czyni to z tej tragedii swoisty paragraf dwadzieścia dwa - powiedziała Joanna. - Zagraj ją w całości, uchwyć istotę czarów, to nawet bez pokazania właściwego obrzędu rozczmuchasz moce nie do opanowania dla większości ludzi, moce, których nie da się zamknąć w celi. A jeśli jej nie uchwycisz, wskrzesisz klątwę Makbeta. Zmarszczyłam czoło. - Weźmy koniec sceny z kotłem - ciągnęła Joanna. - „Muszę w tym względzie być zaspokojony!" - krzyczy król, kiedy czarownice ostrzegają go, by o to nie pytał. „Jeśli mi tego odmówicie, niechaj wieczne przekleństwo na was spada!" Tak więc w rękach osoby niewyszkolonej magia działa albo połowicznie, w bardzo niebezpieczny sposób, albo wcale, i przedstawienie ściąga klątwę samo na siebie. - Pod warunkiem, że się wierzy w magię - odparłam. - Jeżeli magia istnieje, nie jest ważne, czy się w nią wierzy, czy nie. Lady Nairn powiedziała coś bardzo podobnego. - Nie - odparłam. - Ważne jest tylko to, w co wierzy Carrie. - Jeśli jest Corrą Ravensbrook, wierzy w magię. W magię śmierci. Podciągnęłam kolana do piersi i oparłam na nich głowę. Dee poświęcił lata i większość majątku na wywoływanie aniołów, próbując odkryć język, który tchnąłby moc w słowa „Niech będzie światłość", Fiat lux. Teraz zaś ktoś próbował zawładnąć znacznie ciemniejszymi mocami. - Fiat mors - szepnęłam. - Niech będzie śmierć. Tego chciała? To chciała osiągnąć za pomocą pradawnej magii kotła? Taką moc już miała. Powróciły obrazy i dźwięki. Stara Callie na drzewie, skrzypienie liny na wiekowym dębie. Chrzęst zielononiebieskiej sukni na związanym, zakrwawionym ciele Sybilli. Moje ręce umazane krwią. Zabójczyni czy konsekrowanej ofiary? Wyglądało na to, że Carrie spycha na mnie część winy. A do tego Eircheard. Wesoły, bezceremonialny, życzliwy Eircheard, z wykrzywioną bólem twarzą, któremu ta wiedźma wydarła z piersi bijące serce! A teraz bawiła się życiem Lily. Gdyby tu była, rozerwałabym ją na strzępy jak menada. A gdybym była na ziemi, wbiegłabym z krzykiem w nocne morze, w tłum, na szerokie puste pola pod księżycem. W przestrzeń na tyle wielką, by pomieścić mój tłumiony żal i gniew. Ale w małej puszce samolotu mogłam dać im upust tylko płaczem. Jeszcze mocniej zacisnęłam ręce na kolanach, próbując zdusić w sobie emocje, lecz i tak zalałam się łzami. Joanna wzięła mnie w ramiona i dała się wypłakać.

Gdzieś nad Atlantykiem zasnęłam. Obudziłam się w ciemności, delikatnie potrząsana przez Joannę. Wylądowałyśmy na lotnisku Teterboro, po tej stronie Hudsonu co New Jersey. W Nowym Jorku była trzecia rano. Nie było sensu czekać na spotkanie aż do wpół do ósmej, nie miałam chwili do stracenia. Spojrzałam w lusterko. Ktoś, kto mnie nie znał, uznałby, że moje zmęczone, zaczerwienione oczy to skutek pobudki o nieludzkiej porze. Zmoczyłam zimną wodą dwie myjki i wzięłam je ze sobą, żeby ostudzić twarz. To wszystko, co mogłam zrobić. - Myśli pani, że wpuści nas o tej porze? - spytała Joanna. - Nie dam mu wyboru - odparłam.

Przy schodkach czekała limuzyna. Przemknęłyśmy przez podmiejskie New Jersey, wjechałyśmy w glazurowany blask Lincoln Tunnel, a potem w betonowe kaniony śródmiejskiego Manhattanu. Minęłyśmy Empire State Building, ciemny Union Square i popędziłyśmy w stronę Village. Taksówka skręciła w lewo w Astor Place i podjechała pod elegancki pięciopiętrowy budynek z terakotowej cegły, z romańskimi łukami wieńczącymi okna. Przed nami kilku chichoczących turystów okrążało słynny czarny sześcian, lecz poza tym o wpół do czwartej nad ranem na tej otwartej przestrzeni - aspirującej, niezbyt słusznie, do miana placu - było cicho. W holu zgarbiony nad ekranem komputera portier oglądał, sądząc z odgłosów ścieżki dźwiękowej, trzeciorzędny horror. Usłyszawszy, że jesteśmy znajomymi Cliftona, zerknął na nas spod ciężkich powiek. - Profesor was oczekuje? - spytał. Posłałam mu szeroki, kokieteryjny uśmiech. - Z kieliszkami tequili - odparłam. Uśmiechnął się znacząco i machnął ręką. Zadzwoniłam do Cliftona, stojąc pod jego drzwiami. - Boże, oby to było to - usłyszałam w uchu dźwięczny głos. - Proszę podejść do drzwi i pokazać. Sięgnęłam do torby, odwinęłam z czarnego aksamitu lustro i uniosłam do wizjera. Joanna drgnęła. - To moje? - spytała. Skinęłam głową. - Straci moc - syknęła. - Przepraszam - bąknęłam. - Mam u pani dług. Nawet gdybym - żeby je naładować - przez rok musiała w każdą pełnię księżyca leżeć nago na polu, z zimnym kamiennym krążkiem na brzuchu, to trudno. Dla mnie było wystarczająco magiczne, jeśli mogło dopomóc w odszukaniu rękopisu i Lily. Chwilę potem usłyszałam w słuchawce oddech, rygle w drzwiach drgnęły.

39

Drzwi otworzyła zaspana smukła kobieta z krótkimi ciemnymi włosami i telefonem w ręku. Jej jedwabny szlafrok w wielokolorowe pasy skojarzył mi się z Józefem i jego cudownym płaszczem w technikolorze. Ze zdziwienia zamrugałam powiekami. Jamie Clifton była kobietą. Skuszona obietnicą, że dowie się czegoś więcej o lustrze, wpuściła nas do środka i zakrzątnęła się w kuchni, parząc kawę, a my przysiadłyśmy na niewygodnie niskiej, choć bardzo chłodnej skórzanej kanapie. Mieszkanie było wzorem wielkomiejskiej elegancji: przestronne, z wysokim sufitem, murami z gołej cegły oraz mnóstwem granitu i stali. Niemal całą jedną ścianę wypełniało okno z widokiem na plac w dole. Ale ogólne wrażenie psuły stosy papierów zawalające szklany stolik przed kanapą i mnóstwo pudełek po daniach na wynos na kuchennym blacie. - Skąd dowiedziała się pani o napisie wokół brzegu? - spytała Joanna, kiedy Jamie postawiła przed nami kubki z kawą. - Na przesłanym Owenowi zdjęciu nic nie widać. - Pokazał je wam?! - wykrzyknęła. - Dupek.

Otulona jedwabiem w paski zagłębiła się w fotelu, skrzyżowała nogi i dmuchnęła na parę unoszącą się z kubka. - No więc dlaczego niby mam wam pomóc? - spytała. Mogła milczeć jak zaklęta, a jednak wpuściła nas o niesłychanej porze. Była zainteresowana. Rozparłam się na kanapie. - Bo chce się pani dowiedzieć, co tam jest napisane. - Pani wie? - spytała z wyczuwalną ciekawością. Uśmiechnęłam się. Wiedza, najstarsza z pokus. Zniknęła w korytarzu i powróciła z zamkniętą ramką z zawiasami. - To, co przesłałam, to połówka. Owszem, nie byłam w pełni szczera, ale chciałam, żeby Brytole poważnie potraktowali moje zapytanie. Dagerotyp widziałyście, jest kapitalny, ale to drugie zdjęcie to dopiero bomba. Zrobione za jednym posiedzeniem. Oba wykonał Matthew Brady, fotograf wojny secesyjnej. Zanim wyjechał do Waszyngtonu, miał w Nowym Jorku studio fotograficzne. Wiedziałyście? Portretował socjetę. To w większości bardzo poważne wizerunki. Ale niektórych klientów, aktorów, namówił do okazania emocji, do eksperymentalnych póz. Wypowiedziała ten monolog niemal jednym tchem, trajkocząc jak katarynka. Teatralnym gestem otworzyła ramkę i położyła ją na stole przed nami. Z lewej był dagerotyp przesłany Owenowi, z prawej drugi, przedstawiający Forresta w tym samym kilcie i sukiennym berecie z piórem, ale w pozie bliższej kadrowi z niemego filmu niż wiktoriańskiej powadze pierwszego zdjęcia. Naprzeciwko aktora, tyłem do kamery, stała kobieta z lustrem, przed którym odchylał się do tyłu z przesadnie przerażoną miną. Co w nim zobaczył, nie wiadomo. Za to przy dłoni kobiety było widać brzeg krążka i kilka odwróconych liter: - Dagerotypy, tak jak lustra, odwracały obrazy z lewa w prawo - powiedziała Jamie. Czytane odwrotnie litery NGISBU pochodziły ze środka zdania, które Arthur Dee zidentyfikował jako NOTHING IS BUT WAS IS NOT, okrojonego o pierwszych pięć liter z nothing i resztę wyrazów od „u" w but. Spojrzałam na Joannę. - To lustro Dee - potwierdziła. Jamie przeniosła wzrok ze mnie na nią i z powrotem. - Nie zalewacie? Poznajecie je? Tak od razu? - spytała. - „Rozpoznasz to lustro po czarnej powierzchni i inskrypcji wokół brzegu: To jest tylko we mnie." czego nie ma - zacytowałam Arthura Dee. - Użyto go na premierze Makbeta. - To ono zapoczątkowało klątwę. - A więc także w przedstawieniu dziesiątego maja tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku. - Jamie pokręciła głową. - Forrest miał je w dniu zamieszek. Wiedziałyście o tym? - Ale to przecież Macready wystąpił wtedy na scenie, tak? Zwolennicy Forresta stali na zewnątrz i ciskali kamienie. Jamie wzruszyła ramionami. - Niektórzy mówią, że tu był. - Podeszła do okna. - Tu. - Prychnęła. - O proszę. Tu! Ten dom wyrósł na popiołach Astor Place Opera House... Wyobraźcie sobie! Dwadzieścia tysięcy rzuca brukowcami i pochodniami nasączonymi olejem, a kawaleria i piechota spychają ich do budynku wypełnionego stojącymi widzami. Jej głos zdawał się zaludniać noc okrzykami ludzi, rżeniem koni, hukiem płomieni i echem palby. - Kto wie, gdzie był wtedy Forrest. Może w tłumie, a może w budynku. Jałowe domysły. Ale krążyły podejrzenia. - Kim jest ta kobieta? - spytałam, próbując skupić się na zdjęciach. - Nie wiem - odparła. - Z początku myślałam, że może to Catherine, jego żona. Też była aktorką. Ale to nie ona. Rozstali się, nim wybuchły zamieszki. Smutna historia. Z Forresta był kawał drania. Wobec żony zachowywał się jak postać z którejś ze sztuk. Może jak Henryk VIII. A może, co gorsza, Otello. Osoba, która zwierzyła się Ellen Terry ze swojej tajemnicy, była kobietą, „znajomą z branży

dramatycznej". „Jej osobista historia - napisała aktorka - dorównuje tragizmem rolom, w które mogłaby się wcielić na scenie". - Co się stało? - spytała Joanna. - Catherine Sinclair, piękna, pełna życia córka aktorów, była jeszcze bardzo młoda, kiedy cieszący się już międzynarodową sławą Edwin zawrócił jej w głowie. Przez dwanaście lat byli upojnie szczęśliwym małżeństwem, o ile można być szczęśliwym, pochowawszy czwórkę dzieci. Żadne nie przeżyło nawet tygodnia. - Boże - westchnęła Joanna. - Wiosną tysiąc osiemset czterdziestego ósmego roku Forrest zabrał ze sobą Catherine na tournee. Pewnego popołudnia powrócił nieoczekiwanie do hotelu i zastał ją w kompromitującej sytuacji z innym aktorem, znanym bawidamkiem. A potem, na początku tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku, znalazł w jej rzeczach list od tego samego mężczyzny. List doprawdy idiotyczny, w którym amant z ogromną przesadą wyznawał jej swój afekt. Nie było żadnego dowodu, że Catherine go odwzajemniła, ale Forrestowi to wystarczyło. Uznał żonę za kobietę upadłą i poczuł się zdradzony. Podobno kłócili się całą noc, a potem przez sześć tygodni nie odzywali się do siebie. Aż w końcu ją wyrzucił. Niepojęte, lecz mimo to wciąż go kochała. Wychodziła z siebie, żeby go zadowolić, i podpisała kilka naprawdę upokarzających listów, które jej podyktował. Dopiero gdy pozbawił ją środków do przyzwoitego życia, zaczęła walczyć o swoje. W epoce zarówno lęku przed rozgłosem, jak i fascynacji nim, każdy rozsądny człowiek, aby ocalić godność, załatwiłby taką sprawę poza sądem, nawet gdyby nie mógł już wykrzesać najmniejszego okruchu sympatii dla kobiety, którą kochał przez dwanaście lat. Ale Edwin zmienił się w boga zemsty. Zmusił Catherine do rozwodu w sądzie i oskarżył ją, że zdradziła go z wieloma mężczyznami. Proces stał się jedną z sensacji dziewiętnastowiecznej Ameryki. Czy „biedaczką", uważającą się za strażniczkę rękopisu Makbeta, o której wspomniała Ellen Terry, była Catherine Forrest? „Tuszę jednak, że Ty dostrzeżesz las spoza drzew" - napisała w liście do Herberta Beerbohma Tree. - Co się z nią stało? Ścisnęłam brzeg kanapy. - Niezwykła kobieta - odparła Jamie. - Po rozwodzie wyjechała na zachód grać w teatrach Kalifornii w czasach gorączki złota. Występowała w San Francisco, Sacramento, obozach poszukiwaczy. Odwiedziła Australię, potem Londyn, na własną rękę podróżowała po Szkocji. Jej rodzice byli Szkotami. Tak jak rodzice Forresta. - Podróżowała po Szkocji? Jest pani pewna? - spytałam. Sir Angus uwierzył, że informatorka Ellen Terry to mroczna wróżka z dunzynańskiej legendy. - Wiem, że była tam dwukrotnie - powiedziała Jamie. - Nie znam dokładnej daty jej pierwszej wizyty, ale drugi raz odwiedziła Szkocję w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym. Widziała Ellen Terry w Makbecie. Porwałam ramkę ze stołu, ponownie przyjrzałam się zdjęciom, ale nie dostrzegłam niczego poza tym, co już widziałam. Boki ramki zaklejono od spodu beżowym papierem. Poszłam z nią do kuchni, znalazłam nóż i rozcięłam papier z jednego boku. - Co pani robi?! - zawołała Jamie. - To oryginalna rama. To podwaja wartość. - Najwyższą wartością jest ludzkie życie! Wyjęłam spod szkła dagerotypową płytkę. Tę z datą. Nie było na niej innego napisu. Żadnego znaku. Rozcięłam papier z drugiej strony ramki. Do spodu płytki ktoś przytwierdził list napisany w Hell's Delight w Kalifornii w 1855 roku. Panie Forrest! Nie przez wzgląd na Cię, ale przyszłe pokolenia, muszę usilnie prosić o przeczytanie jeszcze jednego mego listu. Kiedy byłeś ostatnio w Edynburgu, trafiła mi się wyjątkowa sposobność obejrzenia Makbeta, sztuki, z której Ty i pan Macready uczyniliście pole bitwy. Zdobyłam wówczas kuriozum,

którym zamierzałam Cię zaskoczyć, lecz którego nigdy nie dostarczyłam. Choć cudowne, było mrocznym darem, na który lękałam się spojrzeć. Niejeden raz zadawałam sobie pytanie, czyjego obecność, nawet utajona, nie zatruła naszej miłości, tak jak zatruło ją, mniemam, to lustro. Znajdziesz ją pod naszym rozkosznym źródłem na wzgórzu. A jeśli nie, to przynajmniej jest bezpieczne pod czujnym okiem niebios. Zegnaj Edwinowa Forrest Na widok ostatnich zdań Jamie zerwała się podekscytowana. - Wzgórze ze źródłem? Fonthill! To zamek na Hudsonie, który Edwin wybudował dla Catherine. - Nadal istnieje? - spytałam. Zaśmiała się. - Tak. W tysiąc osiemset pięćdziesiątym piątym roku sprzedał je zakon-nicom. - „Pod czujnym okiem niebios" - wtrąciła Joanna. - Przedtem prowadziły szkołę w miejscu, gdzie teraz jest Central Park. Kiedy przeniosły ją na północ do Fonthill, otrzymała nazwę college'u Mount Saint Vincent... Ten budynek nazywany jest obecnie Zamkiem. Wykładam tam. Uczę. Nie było czasu do namysłu. Musimy jechać! zawołałam. Nie zawahała się ani chwili. W pięć minut ubrała się w dżinsy, sweter, kurtkę i wyszłyśmy w zimną ciemność wczesnego ranka. Kiedy wsiadałyśmy do taksówki, spojrzałam na zegarek. Był kwadrans po czwartej. Pojechałyśmy na zachód przez Greenwich Village krętymi zadrzewionymi uliczkami. Przed świtem u zarania zimy nawet na Manhattanie, ulubionym miejscu śmieciarek i przeciągających się balang, odmawiające snu ulice były smutne lub zapuszczone. Z alei biegnącej wzdłuż zachodniej strony wyspy skręciliśmy na północ. Fonthill nazwano tak na cześć pewnego opactwa w Anglii, poinformowała nas Jamie podczas jazdy. - Kościoła? - zapytała Joanna. Jamie zaśmiała się. - Tak to brzmi, ale nie. Był to niedorzecznie wielki dom, który wzniósł jeden z najbogatszych Brytyjczyków osiemnastego wieku. Za pieniądze uzyskane z jamajskiego cukru, czyli, innymi słowy, z niewolnictwa. Choć mógł przez to zbankrutować, zbudował Fonthill. Pokręciła głową. - Dziwny gość z tego Williama Beckforda. Napisał cudaczną powieść gotycką Vathek, o demonach, ofiarach z ludzi i nieokiełznanej żądzy poznania wszystkiego. Twierdził, że spłodził ją w reakcji na to, co spotkało go w Fonthill w któreś Boże Narodzenie. Stąd nie ma się co dziwić, że małe Fonthill Forrestów ma tyle samo wspólnego z okultyzmem co z kościołem. - Forrestowie o tym wiedzieli? - Nie wiem, czy Edwin. Ale Catherine na pewno. W czasach wybuchu mody na okultyzm przestawała z cyganerią. Potem zajęła się spirytualizmem. Próbowała nawiązać duchową łączność ze swoimi zmarłymi dziećmi. A także wejść w psychologiczny kontakt z lady Makbet. W każdym razie bardzo się interesowała Elizabeth Stewart. Elizabeth Stewart, prototypem lady Makbet. Ciaśniej otuliłam się kurtką. Z prawej nowojorskie wieżowce pięły się drapieżnie w niebo i znów opadały. Z lewej most Jerzego Waszyngtona odbił ku New Jersey. Drzewa wyskakiwały, połykając drogę. W ciemnościach wydawało się, że mkniemy przez pierwotny las w świecie, który składa się wyłącznie z drogi, drzew i lśniących wód Hudsonu. Aleja przecięła mały most wpadający do Bronksu. Znów pojawiło się miasto, tocząc bój z drzewami. W jakiś czas potem przemknęłyśmy wzdłuż obsadzonego wysokimi drzewami długiego kamiennego muru i skręciłyśmy na światłach. - Witam w college'u Mount Saint Vincent - powiedziała Jamie.

40

Podjechałyśmy do portierni. Zaspany strażnik podniósł wzrok znad książki, zobaczył Jamie i dał znak, że możemy wjechać. Droga wiodła między w większości mrocznymi budynkami z cegły, przez zadrzewiony rozległy trawnik, z którego wyrastał mały pagórek zwieńczony zamkiem. Zamkiem miniaturką w porównaniu z Windsorem, Caernafon czy Edynburgiem, ale jednak zamkiem - z przytulonymi do siebie ośmiokątnymi wieżami z grubo ciosanego szarego kamienia i blankami wznoszącymi się w noc jak pięści. - „Nasze rozkoszne źródło na wzgórzu" - zacytowała Jamie. - Fonthill. Kierowca zatrzymał się pod wysokim szpiczastym łukiem ze skrzydłowymi drzwiami. Wysiadłyśmy. Wokół budynku świstał wiatr. Zamiast wejść po schodach do wielkich drzwi, Jamie pomknęła w prawo. Omijając w ciemności rododendrony, doszłyśmy do stromych schodów zbiegających w dół i prowadzących do drzwi w murze. Jamie otworzyła je kluczem i zaprosiła nas gestem do środka. Znalazłam się w pustym holu, który pomimo funkcjonalnie białych ścian pachniał ziemią i wilgocią. Weszłyśmy po schodach i korytarzem dotarłyśmy do ośmiokątnego pomieszczenia na parterze, oświetlonego blaskiem księżyca wpadającym z wysoka przez świetlik na szczycie kopuły. Na piętrze otaczał je balkon z ciemnego drewna. Zwieńczone łukami wejścia na parterze wiodły do innych pokojów. Jednakże w głównym holu jedynymi meblami było kilka twardych krzeseł pod ścianą. Na kamiennej posadzce widniał krzyż z płyt w kolorze zieleni i czerwonego wina. - To zamek w sam raz dla katolików, powiedział Forrest, kiedy zobaczył ten krzyż. A potem sprzedał go zakonnicom. Nawet tu nie zamieszkał. Paradoks. Zwłaszcza że ten krzyż ma równe ramiona. Nie jest rzymski, tylko grecki. - Nie tylko grecki - dopowiedziała cicho Joanna. - Celtycki. Babiloński. Prekolumbijski. Krzyż w kole to jeden z najstarszych symboli na świecie. - Oculus - powiedziała Jamie, patrząc na grubą, podobną do kwarcu szklaną płytę osadzoną u zbiegu ramion krzyża. - Wczesny przykład energii odnawialnej. Miał on oświetlać przyziemie budynku światłem słonecznym wpadającym przez świetlik. - Oculus to po łacinie „oko" - powiedziała Joanna, zerkając na mnie bystro. - „Pod czujnym okiem niebios" - mruknęłam, przenosząc wzrok ze świetlika na posadzkę. Uklękłam. Oculus pasował szczelnie do podłogi. Nie wyglądało na to, by dało się go podważyć. Zamyślona, usiadłam na piętach. Po chwili wstałam i ruszyłam do schodów. Joanna i Jamie pośpieszyły za mną. Zatęchły biały hol kończył się grubymi metalowymi drzwiami. Za nimi była grota z rzędem pieców, w których prawdopodobnie palono cały dzień, ale w nocy było tu cicho i zimniej niż na dworze. - Wycięta w skale - wyjaśniła Jamie. Oko w suficie oświetlało grotę słabym zielonkawym światłem. Nieco z boku dostrzegłam coś, co w pierwszej chwili wzięłam za stół. Była to ogromna kamienna płyta przywodząca na myśl mary. Pomieszczenie w istocie wykuto w całości w skale. Jeśli Catherine Forrest ukryła coś w Fonthill „pod czujnym okiem niebios". to przypuszczalnie tu. Ale gdzie? Ukrycie pod tym okiem czegokolwiek nie wydawało się możliwe. Potruchtałam na górę, zerkając na oko, i rozejrzałam się dokoła. Na ścianach były cztery płaskorzeźby. Joanna stanęła przed jedną z nich.

- Dziwna - mruknęła. Na płaskorzeźbie był Makbet, który ze zgrozą patrzył na swoje ociekające krwią ręce z palcami zakrzywionymi jak szpony, a w tle znikająca w drzwiach lady Makbet ze sztyletami w rękach. Pod spodem widniał wyryty złotymi literami cytat z Szekspira: Co to za ręce? Ha! Wzrok mi pożera Ich widok. Mógł żeby cały ocean Te krwawe ślady spłukać z mojej ręki? Przeszłam do następnej sceny. Wytrzeszczający oczy Maur Otello zaciskał ręce na szyi Jagona, którego odwróconą twarz wykrzywiał okrutny uśmiech. W tle przez ogród szła młoda kobieta, a jej służąca pochylała się, by podnieść z ziemi chustkę. Strzeż się, panie, zazdrości! O, strzeż się Tego potwora zielonookiego, Co pożerając ofiarę — z niej szydzi. Spojrzałam znów na Makbeta. Miał te same rysy twarzy co Otello, choć inną minę. - To Forrest - powiedziała Jamie. - To jego portrety. Ulubione role - dodała. - Wymowne oczy - spostrzegła Joanna. - Hamlet, który atakuje matkę w sypialni, zwraca oczy królowej Gertrudy w głąb jej czarnej, splamionej duszy. Czwarta płaskorzeźba nie ilustrowała tragedii, tylko jedną z najwspanialszych komedii Szekspira Wieczór Trzech Króli. Przebrana za chłopca młoda bohaterka Wiola stała naprzeciw chudego, nadętego, zarozumiałego, wyniosłego intendenta Malwolia, wskazującego pierścień leżący pomiędzy nimi na ziemi. Mężczyzna zdawał się go wskazywać całym ciałem - długim palcem, długim nosem, a nawet wyciągniętą nogą. Najdziwniejsze jednak było to, że płaskorzeźba nie przedstawiała Forresta - ani z sylwetki, ani z twarzy. - Trzy dla Forresta. Jeden dla Catherine - powiedziała Jamie. - Tak przeważnie wyglądało ich małżeństwo. - A więc to nie on? - Nie, to nie Forrest. A przynajmniej nie Edwin. Ale to - wskazała na postać kobiety Catherine. Nigdy nie zagrała Wioli na scenie, choć twierdziła, że to jej ulubiona rola. Ukochana przez wszystkie aktorki Wiola należała do najlepszych ról kobiecych, jakie napisano. Pozwalała ukazać namiętny afekt do mężczyzny i do kobiety, romantyczność, wesołość. A także tęsknotę i strach. Spojrzałam na twarz pani Forrest. Była piękna. Delikatna, z wysokimi kośćmi policzkowymi i małymi ustami. Ale moją uwagę przyciągnęła złota inskrypcja pod tą sceną. Nie poezja, jak w przypadku pozostałych, ale proza. Jeśli wart schylenia, masz go przed okiem, jeśli niewart, niech będzie własnością tego, kto go znajdzie. Słowa Malwolia do Wioli czy też Catherine do męża? Spojrzałam na oculus, oko na posadzce. „Jeśli wart schylenia, masz go przed okiem". Powróciłam do płaskorzeźby. Pierścionek był niemal naturalnej wielkości, wyżłobiony głębiej od innych detali. Włożyłam do niego palec. Nic. Nacisnęłam. Po chwili usłyszałam słaby zgrzyt i odgłos długo wstrzymywanego tchnienia. Odwróciłam się. Oculus w krzyżu zaczął się obniżać i wsuwać

pod posadzkę. Czy to, co znalazła Catherine, wciąż tam było? Czy się nie myliła? Czy to była - czy to mogła być - dawna wersja Makbeta? Cokolwiek znalazła, dostrzegła w tym zło. Podeszłam do otworu i uklękłam. Zielony kamień odsłonił wnękę pomiędzy posadzką a sufitem groty. Na półce spoczywał pokryty wiekowym centymetrowym kurzem pakiecik przewiązany spłowiałą wstążką, zaadresowany kobiecą ręką: Dla Edwina. „Niech będzie własnością tego, kto go znajdzie" - pomyślałam. Trzęsącymi się palcami wyjęłam go ze schowka, strącając na kamień i do piwnicy kaskady kurzu. Wstążka rozpadła mi się w palcach, ale woskowa pieczęć z odciskiem sygnetu pozostała nietknięta. Dwa drzewa. Jedno dla Catherine i jedno dla Edwina. Piękny prywatny las. Przełamałam ją. Na odwrocie wierzchniej kartki był list napisany pismem, które widziałam przedtem. Dla pewności spojrzałam na podpis. „Catherine". Wręczyłam kartkę Jamie. W środku był drugi zapieczętowany pakiet, owinięty w ciemniejszy, bardziej wytworny papier, a pieczęć na nim - złamana. Nie nosił adresu. Zza pleców dobiegło mnie ciche skrzypnięcie. „Niech będzie własnością tego, kto go znajdzie" - usłyszałam niski głos. Obróciłam się. Stojący tuż przy wejściu mężczyzna jedną ręką zakrywał Joannie usta, obejmując ją za szyję, a w drugiej miał pistolet, który przystawiał jej do skroni. Wychudzony, z siwą szczeciną na głowie. Lucas Porter.

41

Unieś ten rękopis. Tak, żebym go widział - rozkazał. Spełniłam polecenie, nie spuszczając z oka twardego, chłodnego pistoletu. Przebiegł wzrokiem stronę, poruszając ustami. Zauważyłam, że wystraszona i wściekła Joanna też czyta. Ale co? - Następna - polecił Lucas. Przerzuciłam kartkę. - Ha! - zakrzyknął nagle, a potem zadeklamował rytmicznie głosem, który odbił się echem: Trud dwoisty! Żwawo! Hej! Buchaj, ogniu! Kotle, wrzej! - A więc to rękopis Makbeta? Mimowolnie zrobiłam krok w jego stronę. - Cofnij się! - warknął, mocniej ściskając szyję Joanny. Zmarszczyła czoło i ledwo dostrzegalnie pokręciła głową. Zrobiłam, co mi kazał. - Zostań tam - powiedział i wrócił do czytania. - Najważniejsze wersy - zapiał po chwili zachwycony. - Sedno obrzędu czarownic - dodał wniebowzięty. - Ich kwestie z Pierwszego Folio to dyrdymały! Makabryczne wierszyki dla dzieci, banały. Ale trud dwoisty, to co innego. No, bo cóż

to znaczy? Co to jest „trud dwoisty"? - Mogłabym na to spojrzeć? - poprosiłam. - Nigdy w życiu. Co to jest „trud dwoisty"? - Nikt tego nie wie - odparłam. Była to prawda i chyba takiej odpowiedzi oczekiwał. Widać, chciał rozmawiać. A ja - żeby dał nam spokój i poszedł sobie. Ale przede wszystkim zależało mi na tym przeklętym rękopisie. Rękopisie Makbeta! Mocniej ścisnął szyję Joanny i zaśmiał się szyderczo. - To seks i śmierć, Kate. Dwa wielkie rytuały inicjacji. Śmierć i narodziny. A przynajmniej poczęcie. Momenty o wielkiej mocy. Wystarczy przeżyć je równocześnie, a powstanie potężny lej energii, ciemny wir, pozwalający duchowi takiemu jak Odyn przeniknąć do zaświatów i powrócić tunelem, który sam stworzył. - O czym pan mówi? - spytałam, licząc, że może się odsłoni, choć na chwilę straci czujność. - O nienazwanym dziele, Kate. O powrocie człowieka do łona. - Słucham?! Jak? - Oto wielka tajemnica, co? - Zachichotał. Chory drań, dobrze się bawił. - Ale rozgryzłem ją, z małą pomocą Szekspira i Owidiusza. Czy Janet wspomniała ci, że przebijałem niektóre ich oferty, jej i męża, tego brodatego durnia? Kiedyś ubiegłem ich w zakupie Przemian Owidiusza w przekładzie Arthura Goldinga. Była to najpewniej ulubiona książka Szekspira. Przekopał ją w poszukiwaniu osnów, wątków pobocznych, tematów, słownictwa i wyrażeń. A nawet wplótł fragmenty w przekładzie Goldinga w swoje dzieło. - Interesował mnie nie Owidiusz, tylko uwaga „bezimienne dzieło", skreślona na marginesie przy historii Medei charakterem pisma podobnym do pisma Szekspira. - Skąd pan wie, jak wyglądało pismo Szekspira? Przecież ocalało tylko sześć jego podpisów! A i te różnią się od siebie. - To jego zdanie, jego pismo. Sprawdziłem to. Opis, przy którym widnieje ta uwaga, wskazuje, że to na nim zostało oparte brakujące, nienazwane dzieło. Czarownica Medea podrzyna gardło starcowi, żeby napełnić jego krwią kocioł, z którego odrodzi się młody. - To nie tak - zaprotestowałam. - Medea wkłada do kotła starego barana, a wyjmuje jagnię, ale jasne jest, że je podmienia. Starzec młodnieje dzięki eliksirowi, który uwarzyła i wlała mu w puste żyły. - Mityczny zamiennik, a ponadto mit seksualny: życie starca wlewane do kotła, z którego wyłania się odmłodzony. Starzec umiera, by narodzić się ponownie. - Oczy mu błyszczały, głos przeszedł w półśpiew. - Nóż na śmierć, kocioł na narodziny. - A lustro? Wzruszył ramionami. - Częste przekraczanie przepaści pomiędzy żywymi i umarłymi sprawia, że obdarzeni darem widzenia albo mocą przyzywania wywołują z owej pustki inne duchy. Zwłaszcza w czasie święta Samhain, kiedy zasłona oddzielająca świat żywych i martwych jest szczególnie cienka. Głos miał odrażająco spokojny. Zwłaszcza w zestawieniu z obrazami leżących bez życia Sybilli i Eirchearda. - Nie macie kotła! - wytknęłam. - Wzięłaś to za dosłownie, Kate. - Zachichotał. - Makbet też napytał sobie tym biedy. Kocioł to naczynie, ale nie ze srebra, nie z brązu. To kobieta. A tę mamy. Lily?! - Gdzie?! - wykrzyknęłam ze ściśniętym gardłem. - Gdzie ona jest? - Tam, gdzie wszystko się zaczęło. - Uśmiechnął się, widząc moją dezorientację. Pięćdziesiąt lat temu Janet Douglas odeszła ode mnie. Zniszczyła Makbeta, film, który stałby się moim szczytowym osiągnięciem. - Były inne aktorki. - Nie takie jak ona. Odmówiła mi ciała i dzieci z jej krwi. - Wykrzywił usta. - Powiedziała

ci? Powiedziała, że pochodzi w prostej linii po kądzieli od Elizabeth Stewart, hrabiny Arran. Kiedy to odkryłem, wyrwałem ją z aktorskiego niebytu, marząc, żeby zapłodnić kobietę z tak potężnego rodu. Catherine Sinclair też pochodziła ze Stuartów, wiedziałaś? Właśnie dlatego Forrest jej pożądał. Stojąca obok mnie Jamie drgnęła. - Wszystko, co robiłem z Janet, było przymiarką do Makbeta. Ale w przeddzień rozpoczęcia zdjęć odeszła. Przysiągłem wtedy, że kiedyś wezmę to, czego mi nie dała, i oto jestem. Przyznaj, że zabranie jej Lily to wspaniała zemsta. Godna pióra Dantego lub Dumasa. - To szaleństwo - szepnęłam. - Chłodna, logiczna, w pełni racjonalna. Jeśli ta magia zadziała, umrę i powrócę, a moja krew zmiesza się z jej krwią. Jeśli nie, zemszczę się i zejdę ze sceny przy dźwięku fanfar. Jego śmiech obryzgał kopułę. Myśli miałam tak zajęte Lily, że dopiero teraz do mnie dotarło, co oznacza druga część rytuału. - Rytuał wymaga czyjejś śmierci - powiedziałam. - Wszyscy umrą. Ja już wkrótce. Rak trzustki. Więc nie mam nic do stracenia. A poprzez śmierć mogę zyskać wszystko. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. - Chce pan umrzeć. - Tak jak stoję. U zbiegu wielkiej i małej śmierci. W tej samej chwili jeden duch kona, drugi ożywa. Naparł na Joannę, jakby już to sobie wyobrażał. Zamknęła oczy. - A jak pan tego dokona? Siłą woli zatrzyma pan serce? - To nie dopełniłoby mojej wielkiej zemsty - odparł cicho. - Nie. Zabije mnie Lily. I wszystko sfilmuję. Pojmujesz świetność tego planu? Lady Nairn straci wnuczkę, która trafi do więzienia, co pod pewnymi względami jest gorsze od śmierci. A teraz połóż te papiery na podłodze. Spełniłam polecenie bardzo wolno, żeby mówił jak najdłużej. - Miałam panu dostarczyć rękopis. Po co więc zadał pan sobie tyle trudu, żeby mi go odebrać? - Wcale nie chciałem, żeby ci się powiodło. - Zaśmiał się, widząc moje zaskoczenie. - Carrie Douglas jest zdeterminowana prawie tak jak ja. Prawie, bo inaczej stałaby tu zamiast mnie. Jeśli rękopis dostanie się w jej ręce, z pewnością go wykorzysta. Za nic nie zrezygnuję z planu zemsty, nawet dla rękopisu Szekspira. Odwróćcie się i podejdźcie do ściany. - Skinął głową w kierunku Jamie. - Obie. Musiałam ją pociągnąć, wiedząc, że czasu jest coraz mniej. - Ale dopóki mam rękopis, Carrie, żeby go zdobyć, zrobi wszystko, co zechcę. Przynajmniej przez czas jednego obrzędu. Tylko to jest ważne. Dla mnie to ostatnia szansa. Dla nich nie. Westchnął. - Carrie robiła trudności. Ciebie byłoby łatwo kontrolować. Przede wszystkim z Lily. Ale powiem ci, co chcesz wiedzieć. Winna czy niewinna? No jasne, był wtedy na wzgórzu. - To może mi powiedzieć każdy - odparłam z goryczą. - Udowodni to pan? Patrzył rozszerzonymi oczami. - Sfilmowałem śmierć Sybilli - powiedział. Wzdrygnęłam się. Już kiedyś sfilmował śmierć. I planował wyreżyserować własną! Cóż stało na przeszkodzie, żeby nakręcił śmierć Sybilli? - Nie chcę, żebyś mnie miała za niewdzięcznika. Zadaj pytanie. Jedno. Winna? Niewinna? Pomyślałam o moich rękach splamionych ciemną krwią i o minie Bena, kiedy przeniósł wzrok z ciała Sybilli na mnie. Pomyślałam o Lily. - Gdzie ona jest? Gdzie jest Lily? - spytałam. Zaśmiał się głośno. - Altruistka do ostatka. Do tego optymistka. Postawa godna podziwu, aczkolwiek złudna, Jak powiedziałem, jest tam, gdzie wszystko się zaczęło. Na wyspie na Wrzącym Jeziorze. A teraz

pożegnaj się ze światłem, Kate. Jamie załkała. Obróciłam głowę, żeby go widzieć. W chwili gdy odjął lufę pistoletu od skroni Joanny, zanurkowałam i pociągając ze sobą Jamie, natarłam na niego z całym impetem. Huknął strzał i wszyscy czworo upadliśmy na podłogę... 1 Forest – ang. „las”. 2 „Któż zdoła las wzruszyć z posad, kazać jego drzewom dobyć korzenie z głębokości gruntu?” 3 Astor Place – teatr w East Village na Manhattanie.

Interludium

Październik 1606 Mortlake, na zachód od Londynu

W swojej pracowni doktor Dee usiadł ostrożnie przy stole do pisania na wyściełanym zielonym brokatem krześle z wysokim oparciem. Dobiegającemu osiemdziesiątki, powyginanemu przez reumatyzm starcowi niełatwo przychodziły nawet tak proste czynności jak siadanie. Wymasował palce, pragnąc rozluźnić je na tyle, by choć na krótko utrzymały gęsie pióro. Mimo że popołudnie było chłodne, okno na ogród miał otwarte. Niedosłyszał już wprawdzie śpiewu ptaków, ale lubił obserwować, jak baraszkują pośród jesiennych liści, czerwonych jak pierś rudzika. Przynajmniej oczy miał sprawne. Jeszcze. Dla człeka miłującego naukę była to wielka pociecha. Czasem nawet źródło radości. Choć nie zawsze. Wczorajsza lektura nowej sztuki mistrza Szekspira przygasiła na chwilę jasność i barwy świata. Zanurzył pióro w atramencie, postawił je na kartce, ale po chwili cofnął, łaskocząc się w nos końcówką. Co napisać temu zuchwalcowi i jak najlepiej to ująć? Jakoś musiał przemówić mu do rozumu. Albowiem tym razem zagrożone były nie książki, nie pieniądze ani nawet dobra sława. Tym razem zagrożone było życie. Nie wiedział, co na Szekspira ma Robert Cecil, lord Salisbury, choć był pewien, że sprawa sięga głęboko w przeszłość, aż do młodości poety w hrabstwie Warwick. Wszystko wskazywało, że chodzi o katolicki spisek przeciwko sędziwej królowej. Ta część kraju trwała uparcie, zatwardziale i wielce nierozważnie przy starej wierze. Doktor Dee westchnął i pokręcił głową. Biedak. Po śmierci królowej trzy lata temu z pewnością odetchnął. Nowy władca, pochodzący ze Szkocji, nie żywił żadnych uraz do komedianta z prowincji. Przeciwnie, król Jakub uwielbiał aktorów i teatr, a z zespołu Szekspira uczynił własną trupę Sług Jego Królewskiej Mości. I wtedy, blisko rok temu, zdarzył się spisek prochowy, obmyślony przez ludzi, których dramatopisarz niewątpliwie znał, a w każdym razie znał w młodości. Dawna smycz Salisbury'ego, cokolwiek nią było, została pewnie mocno zaciśnięta. To właśnie on zażądał od Szekspira napisania tej piekielnej sztuki. Nie zwyczajnego dramatu o zabójstwie króla ani nawet zwyczajnego utworu o czarownicach, ale sztuki, która rzuci cień na Elizabeth Stewart i jej męża, byłego earla Arran, faworytów obecnego monarchy z czasów jego młodości. Utraciwszy przed dwudziestu laty łaski, współmałżonkowie udali się na wygnanie do odległej górskiej twierdzy, gdzie musieli kulić się przy opalanych torfem paleniskach i zadowalać towarzystwem klanowej dziczy z północnej Szkocji. Więc skąd akurat teraz taki temat? Zwłaszcza że nie powiódł się uknuty przez wygnańców plan powrotu na wspaniałe południowe dwory. Przed dziesięcioma laty pozbawiony tytułu earl, który znowu stał się zwykłym kapitanem, przejeżdżał przez jakieś wzgórza i wpadł w zasadzkę zastawioną przez wrogów. Jego zatkniętą na drągu głowę poniesiono triumfalnie, spełniając przepowiednię, że będzie górować nad innymi. Hrabina zmarła rok wcześniej. Przed śmiercią strasznie spuchła, co zadośćuczyniło jej własnej wróżbie, iż stanie się największą kobietą w

Szkocji. Niektórzy gadali, że zmarła przy porodzie, inni - że z puchliny. Jeśli wierzyć źródłu Dee, nic z tego nie było prawdą: schwytana przez polującą na czarownice tłuszczę, została rozerwana na strzępy. Miał ją na oku od dnia, kiedy stanęła w jego progach w Antwerpii, z włosami gorejącymi jak płomień i ciemnymi, przebiegłymi oczami. Przypominała norkę, dziwne śliskie zwierzę, krzyżówkę węża z kotem, z drobnymi, ostrymi zębami i skłonnością do okrucieństwa, skrytą pod rudą urodą. Stale też unikała go wzrokiem. Właśnie dlatego ostatecznie odmówił przyjęcia jej na naukę. Marzyła mu się Viviane albo Nimue, jak nazywały ją niektóre stare manuskrypty, Pani Jeziora, siedząca skromnie u stóp Merlina, tak jak Elizabeth Arran u jego stóp, aż opanowała wszystko, czego mógł ją nauczyć. A wtedy podniosła się jak kobra i ugryzła rękę karmiciela, zamykając czarnoksiężnika hen w zaczarowanym zamku snów, uśpionego w kotlinie ukrytej wśród walijskich wzgórz. Dee obudził się tej nocy zlany zimnym potem, nie mogąc zasnąć, dopóki się jej nie pozbył. Reakcja lady Elizabeth na odmowę - kradzież lustra, spalenie manuskryptu - tylko utwierdziła go w przekonaniu, że postąpił mądrze i że zaiste był o włos od nieszczęścia. Od tej pory śledził poczynania tej kobiety, świadom jej rosnącej siły. Żałował tylko, że w następstwie odmowy powróciła do Szkocji i znalazła innych mistrzów. A ściślej, mistrzynie. To, że Salisbury - i jego ojciec - też mieli ją na oku, nie dziwiło, odkąd ona i jej trzeci mąż znacząco urośli w siłę, wspierając króla, który, jak trafnie przewidzieli, zasiądzie na tronach Szkocji i Anglii. A jednak mimo to Dee nie mógł pojąć, dlaczego ta sprawa stała się ważna akurat teraz, skoro owa para od dawna nie żyła. Jeszcze mniej rozumiał, dlaczego zależało na tym Howardom, zwłaszcza Henry'emu, złemu duchowi króla. Geniuszowi zła, wyniesionemu przez monarchę do godności earla Northampton. Wszystko zdawało się obracać wokół kobiecego oblicza, które ujrzał w lustrze jego jasnowidzący chłopiec, Hal Berridge. Kim była? Salisbury uznał, że jest damą dworu, i kazał chłopcu jej szukać. Northampton najwyraźniej się lękał, że rozpoznanie tej osoby obróci się przeciwko gniazdu Howardów. W efekcie życie chłopca znalazło się w niebezpieczeństwie, a sztuka pana Szekspira tylko pogorszyła sprawę. Doktor Dee ponownie zanurzył pióro w atramencie. Salisbury nakazał, a Pan to wykonał. Northampton nie nakaże, on zabije. Życzysz sobie zadrzeć z Howardami, trudno, wszelako proszę Cię: znajdź sposób, by nie mieszać w to chłopca. To utalentowany dzieciak, na swój sposób niemal tak utalentowany jak kiedyś Ty. Jeżeli ma umrzeć z powodu waśni innych tylko dlatego, że kiedyś zajrzał dla mnie w lustro, brzemię jego śmierci przygniecie moją duszę, ale nie sam je poniosę. Podniósł pióro raz jeszcze, w roztargnieniu plamiąc sobie czubek nosa. Uporał się z niektórymi troskami, lecz nie ze wszystkimi. Pozostałe wymykały się i zmieniały kształt. Prawdę mówiąc, doktor Dee podejrzewał, że chłopiec ujrzał w lustrze rudowłosą czarownicę, lady Elizabeth Stewart. Jeśli tak, należało spytać: kiedy? Zajrzał w przeszłość, teraźniejszość, przyszłość? Bez wątpienia w przeszłość. Elizabeth Stewart nie żyła od jedenastu lat. Ale Dee martwiła teraźniejszość. A raczej - lepsze słowo - „obecność". Bo jeśli chciał być wobec siebie szczery, musiał przyznać, że wyczuwa jej obecność. Osobliwą, wrogą obecność kłującą w nos słodkawą wonią. Wiedział, skąd się wzięła. W swojej nowej sztuce Makbet Szekspir znowu to zrobił: przeniósł obrzęd magiczny na scenę. Obrzęd magiczny, zaczerpnięty z rękopisu Elizabeth. Lecz nie w pełni. Nie dość, że uzupełnił go o szczegół, który Dee pominął w tłumaczeniu, to jeszcze dołożył inne, których nie było w oryginalnym manuskrypcie. Być może sam je wymyślił. Doktor Dee obawiał się jednak, że odtworzył z pamięci. Co zobaczył podczas swoich dawnych podróży do Szkocji? Zasięgnąwszy języka, Dee odnalazł starego aktora uczestniczącego w wyprawie na północ, do Edynburga, Perth i dalej. Człowiek ten zapamiętał również, że trupa Szekspira wystąpiła w zamku o nazwie Dunsinnan,

który znalazł się w tej nowej sztuce. Byli tam w wigilię Wszystkich Świętych i widzieli pogańskie ogniska płonące na wzgórzach. Do dziś mnie ciarki przechodzą na tamto wspomnienie - przyznał. A jakie wrażenie zrobiły na jego towarzyszu? Jeśli cokolwiek mogło wskrzesić tę czarownicę, nawet z martwych, demonstrowanie jej magii i osoby na publicznej scenie było bluźnierstwem. Jeśli zaiste nie żyła, Dee gotów był przysiąc, że czuje jej obecność. Doktor jeszcze raz postawił pióro na papierze i zamaszyście wypisał ostatnie ostrzeżenie: „Strzeż się, albowiem ów wąż, jako Hydra ukryta w źródle lerneńskim, choć przypalon, wciąż żyje".

Bezimienne dzieło

Nuże, pokątne, stare prorokinie, Co tam stwarzacie?

42

Pistolet zaklekotał na posadzce. Rozpaczliwie rzuciłam się za nim. Za plecami usłyszałam krzyk Joanny i odgłos licznych kroków. Pochwyciłam pistolet i rozejrzałam się, szukając Lucasa. Przepadł, a wraz z nim Joanna. Z korytarza doszedł mnie stukot butów na schodach. Jamie drżała, kuląc się przy ścianie. - Ukryj się - powiedziałam, zanim ją zostawiłam. Łukowate drzwi w korytarzu wiodły do wieży zamkowej, którą wypełniały spiralne schody. Stanęłam u ich podnóża, nasłuchując. Kroki ucichły. Zaczęłam się skradać w górę. Joanna stała na pierwszym podeście. - Ma go? - spytałam cicho. Na mój widok przyłożyła palec do ust. - Ma ten przeklęty rękopis?! Niecierpliwie skinęła głową. W budynku panowała cisza. Gdy weszłyśmy do korytarza na drugim piętrze, z góry doszło nas szurnięcie drzwiami. Dwa piętra wyżej, blisko szczytu, wiatr trzasnął niedomkniętą okiennicą. Wbiegłam tam i odkryłam za nią małe drzwi prowadzące na dach sąsiedniej wieży. Dach był pusty. Podkradłam się do jego brzegu i wyjrzałam. Jakieś dwa metry pod nim był dach jeszcze jednej wieży, także pusty. Daleko w dole błysnął w mroku wystrzał, którego huk odbił się echem od ścian. Jamie! Zostawiłam ją samą, przestraszoną. Zbiegłyśmy po schodach. Przez otwarte dwuskrzydłe drzwi w ośmiokątnej sali wpadało światło księżyca. Jamie nie było w zasięgu wzroku. Na podłodze przy otwartym oculusie leżała kartka, blada w srebrnym świetle. „Najdroższy" - zaczynał się list. Pochodził z pakietu, który znalazłam w otworze. Pamiętałam, że wręczyłam tę kartkę Jamie. Podniosłam ją i przeszłam przez salę, zaglądając do wszystkich pokojów. One też były puste. - Kate! - zawołała Joanna tuż zza łukowatych drzwi tak alarmującym tonem, że puściłam się ku niej biegiem. - Odjeżdża! - Pociągnęła mnie za sobą po schodach. - Drań odjeżdża! Wskazała w prawo. Ze stojącego samotnie na wzgórzu zameczku rozciągał się widok na Hudson. Do najbliższych budynków było stąd kilkaset metrów, ale wokół migotały światła. Z oddali dochodziło wycie zbliżającej się syreny. Wydało mi się - nie widziałam wyraźnie - że po stoku, wśród ruchomych cieni pod drzewami, ktoś pomyka ku rzece. - Jest ich dwoje - powiedziała Joanna. Zbiegłyśmy za nimi ze wzgórza, to wpadając w cień, to z niego wypadając. Na dole była wąska uliczka, a po jej drugiej stronie zarośnięte jeżynami ogrodzenie i rachityczne drzewa na skraju wykopu kolejowego.

- Dwoje? - wyszeptałam. - Wziął Jamie jako zakładniczkę. - Nie wygląda na to. Joanna potrząsnęła głową, oczy jej błyszczały. Wskazała ręką stary drewniany most na lewo od bramy. Prowadził wydeptanymi ścieżkami do spłachetka ziemi, na którego końcu była wąska kamienista plaża. Za nią rozciągała się szeroka na kilometr ciemna, szemrząca rzeka. W wodę wchodziła prywatna przystań. Wokół niej kołysały się małe łodzie z zewnętrznymi silnikami. Zaraz... jedna z nich zaczęła się oddalać od pomostu. Wiatr zmienił kierunek i usłyszałam wycie silnika. Ktoś pochylał się nad sterem. Pozostałe łodzie zaczęły zbijać się w grupki i odpływać od przystani, uchodząc z prądem rzeki. Lucas je odcumował. Za nami od zameczku nadciągało wycie syren. Puściłyśmy się biegiem. Gdy wpadłyśmy na przystań, ostatnie łodzie obijały się o siebie na jej końcu. Chwyciłam za linę w chwili, gdy rzeka je zabierała, niosąc ku głębszym prądom. We dwie przyholowałyśmy łódź. - Dużo wiesz o Jamie? - spytała Joanna, wskakując na pokład. - Tyle co od lady Nairn. Ze jest teatrologiem z obsesją na punkcie Makbeta. - Jesteś pewna, że tak się nazywa? Spojrzałyśmy sobie w oczy. - A jeśli. Podejrzewasz, że to Carrie? - Trzeba się z tym liczyć. Silnik zakrztusił się, zapalił i wypłynęłyśmy na rzekę. Stojący nisko na zachodzie bliski pełni księżyc złocił pomarszczoną wstęgą wodę. Daleko na pół-nocy druga łódź była ruchomą ciemną kropką na powierzchni nurtu. Miała większą moc od naszej. Naszą łódkę szarpał i popychał prąd, tamta pruła prosto do przeciwległego brzegu. - Dużo zobaczyłaś? Z tego rękopisu? - spytałam. Pokręciła głową. - Niewiele. Zasłaniał mi go ręką. Ale na pierwszej stronie był list. Tyle zobaczyłam. Przeczytałam: „Ta czarownica żyje. Czuję jej obecność. Jest blisko. To rudowłosa kobieta, którą mój chłopiec ujrzał w lustrze, wiem to. Tyś jeden powinien znać, czym to grozi, i to nie tylko królowi". - Czyj list? - Charakter pisma należał do Dee. Ale nie zobaczyłam, do kogo go napisał. - Myślisz, że do Szekspira? - A do kogóż by innego? - Spojrzała mi w oczy. - Dalej była sztuka. To śmierć, Kate. Czarownice nie gotują wywaru z kawałków ciała. Gotują go z ludzkich zwłok. Wpatrując się z udręką w wysoką linię klifów, wychyliłam się do przodu przez nadburcie, tak jakbym samą siłą woli mogła przyśpieszyć łódkę. Byłyśmy dopiero w pół drogi, kiedy druga łódź zatrzymała się pośród głazów, w drzewach na brzegu mignęły reflektory, a potem pusta, podskakując na fali, odpłynęła z prądem. Klify piętrzyły się nad nami groźnie, gdy dobijałyśmy do brzegu. Łódź i samochód tamtych już zniknęły. W mojej kieszeni zabrzęczała komórka. Zawczasu wiedziałam, co to będzie. Kolejne zdjęcie Lily, z innym tekstem: „12 godzin". Tym razem wyglądało to na okrzyk triumfu. „Tam, gdzie wszystko się zaczęło" - odparł Lucas, gdy go spytałam, gdzie zabrał Lily. Co to dla niego znaczyło? Mogła to wiedzieć jedynie lady Nairn. Przez telefon jej głos brzmiał tak, jakby dobiegał z gwiazd. - Wysepka na odległym jeziorze. Ruiny zamku i niewiele więcej. Tam zabrał mnie najpierw. Tańczyłam dla niego przy księżycu. Przyszła mi na myśl Lily wirująca w świetle księżyca na trawniku przed dworem Dunsinnan. - Na jakim jeziorze, lady Nairn? Gdzie? - Nie poznałam nazwy. Gdzieś w Highlands. To było tak dawno temu, a ja nie prowadziłam wozu. Patrzyłam na mężczyznę, którego uważałam za wielkiego artystę, upojona miłością, a raczej

tym, co brałam za miłość. - On ma Lily, lady Nairn! Ma rękopis! Zamilkła. - Wyjechaliśmy zInverness. Czego chce? - Wziąć od niej to, czego nie dostał od pani. - Niech ją pani znajdzie - powiedziała błagalnie.

Jeszcze na brzegu rzeki Joanna zamówiła taksówkę. Ale i tak dojazd zajął kierowcy pół godziny. Kiedy gramoliłyśmy się na tylne siedzenie, niebo na wschodzie srebrzył świt. - Dokąd? - spytał taksówkarz. „Tam, gdzie się wszystko zaczęło. Na wyspę na Wrzącym Jeziorze". - Teterboro - odparłam. Na Teterboro, a potem do Inverness. A stamtąd do krainy z baśni. W głębi Szkocji. Nie była to pocieszająca myśl. Krótko potem odleciałyśmy wynajętym dla nas samolotem lady Nairn. Wschodzące nad wieżowcami Manhattanu pomarańczowe słońce roznieciło apokaliptyczne ognie.

43

W samolocie włączyłam komputer. Gęsto usiana kropeczkami niebieskiej wody biała połać internetowej mapy Highlands przypominała zwariowane marmurowe jajo. - Ta wyspa musi być blisko Inverness - powiedziała Joanna. - To ogranicza teren poszukiwań. - Nie dość - odparłam przygnębiona, wiedząc, że kiedy wylądujemy, do zaćmienia księżyca zostanie tylko kilka godzin. - A co z twoim drugim dowodem? - spytała Joanna. - Nikt więcej nie wspomniał o jeziorze? Pokręciłam głową. Tylko mroczna wróżka Nairnów. I wtedy przypomniałam sobie o kartce, którą podniosłam z posadzki w Fonthill. Wyciągnęłam ją, nieco zmiętą, z kieszeni. Był to list Catherine Forrest do Edwina, który wręczyłam Jamie. Najdroższy! Kiedy przepadłeś na długie, nieznośne tygodnie, ja również przeżyłam przygodę, i to jaką! A najlepsze, że na końcu mam dla ciebie niespodziankę!! Do jej ojca napisała daleka krewna, prosząc, żeby Catherine do niej przyjechała, gdyż zamierza ją uczynić swoją spadkobierczynią. Zaznaczyła, że musi przybyć sama, i nadmieniła, że pragnie przekazać jej wielki skarb. Na tę wieść Catherine po raz pierwszy od utraty czwartego dziecka okazała zainteresowanie światem. Zapłaciła za przejazd statkiem do Inverness. - Czytaj. Joanna przysunęła się bliżej. W porcie na Catherine czekała czarna sześciokonna kareta, którą powoził stangret w staroświeckiej liberii i cylindrze. Ledwie się w niej umościła, świsnął bat i karoca zadudniła z

łoskotem, zawróciła od morza w głąb lądu, przejechała przez sosnowy las i wypadłszy na wrzosowisko, potoczyła się brzegiem jeziora. Jakiś czas potem z jego toni wyłonił się nagle, niczym miecz Ekskalibur, strzelisty zamek. Jezioro było tak spokojne, iż zdawało się, że są tam dwa zamki - jeden lśniący w czarnym lustrze wody i drugi wznoszący wyszczerbione zęby w niebo. Chociaż droga kończyła się na brzegu jeziora, konie weszły do wody, nie zwalniając kroku, i przez chwilę myślała, że utoną. Ale tuż pod powierzchnią była grobla. Wkrótce karoca przejechała pod szerokimi łukami i znalazła się na małej wyspie. Tam, na dziedzińcu, stangret zeskoczył z kozła, pomógł pasażerce wysiąść, a potem, ściągnąwszy płaszcz i cylinder, ku jej zaskoczeniu przedzierzgnął się w lokaja i wprowadził ją do środka. Kiedy wiódł ją po schodach, zobaczyła, że zamek jest w ruinie, a w pokojach nie ma nic prócz ech. Wyjątkiem była nowocześnie i wygodnie urządzona duża komnata wysoko na wieży. Gospodyni, starsza kobieta w czarnej żałobnej krepie, wyciągnęła na powitanie ręce i ciepło się uśmiechnęła. „Witaj w moim zamku na Wrzącym Jeziorze" - powiedziała. - A widzisz - wtrąciła Joanna. - To początek opowieści nie tylko lady Nairn, lecz również Catherine Forrest. Po kolacji starsza dama pokazała wreszcie Catherine swój skarb. Nie mogłam oderwać od niego oczu. Od chwili gdy go zobaczyłam, musiałam go mieć dla Ciebie, choć cena, jaką wymieniła, była oszałamiająca. Oświadczyła, że pozwoli jej to przywrócić zamkowi dawną świetność. Powiedziała, że te kartki przechodziły w spadku z pokolenia na pokolenie, z matki na córkę, począwszy od pierwszej właścicielki, hrabiny, znanej ongiś jako Pani Jeziora, podobno czarownicy. Co więcej, kobiety, którą znal Szekspir i na którą rzucił cień, czyniąc z niej lady Makbet. - Mojej antenatki — powiedziała, taksując mnie wzrokiem. — Także twojej. - To dlatego mnie wybrałaś? — spytałam. - Nie wybrałam cię — odparła. — Ja cię zobaczyłam. Usiadłam prosto. - Wrzące Jezioro to siedziba Elizabeth Stewart - powiedziałam. Joanna przełknęła ślinę. - Co o niej wiesz, że lokujesz ją w okolicy Inverness? Zastanowiłam się nad tym pytaniem. Swoje makbetowe lata Elizabeth spędziła daleko na południu Szkocji, pod bokiem króla w Edynburgu, Stirling i pobliskich zamkach. Ale urodziła się w Highlands. Jako córka earla Atholl. - Znam zamek Blair, siedzibę earlów i książąt Atholl - odparła Joanna, kręcąc głową. Jeszcze w dziewiętnastym wieku pociąg dochodził do Dunkeld, a dalej jechało się powozem. Niemożliwe, żeby ktoś kwapił się do jazdy na południe od Inverness. Taka podróż zajęłaby więcej niż jeden dzień. Na komputerze wystukałam „Elizabeth Stewart Arran". Wyskoczyło hasło w Oksfordzkim Słowniku Biograficznym. - To jej pierwszy mąż. Joanna wskazała na ekranie Hugh Frasera, piątego lorda Lovat, jednego z wielkich wodzów klanu z Highlands. Przejrzałam hasło. Po utracie władzy Elizabeth i jej trzeci mąż usunęli się z pełnego splendoru życia na dworze, gdzie wielu życzyło im śmierci, do jej odludnych posagowych włości w hrabstwie Inverness. - A co z zamkiem Lovata? - spytała Joanna. Zamek Beaufort nie stał jednak na wyspie. - Jest blisko rzeki - podpowiedziała z nadzieją. - To się nie liczy? Pokręciłam głową. - Catherine napisała jasno, że jego mury wyrastają wprost z wody. A poza tym w Internecie

podają, że Beaufort zbudowano dopiero w dziewiętnastym wieku. Za późno. Natomiast poprzedni zamek zburzono w tysiąc siedemset czterdziestym szóstym roku, tuż po bitwie pod Culloden. Za wcześnie. Unikając wzrokiem zegara w dolnym prawym rogu ekranu, wróciłam do hasła biograficznego. Źródła pomogły niewiele. - Mało tu o lady Arran - powiedziała Joanna. - Nie potrzebujemy książek o niej - odparłam wolno. - Potrzebujemy książek o Fraserach. Historie klanów były popularne w dziewiętnastym wieku. - Przysunęłam się do klawiatury. - Prawa autorskie do nich wygasły. Są spore szanse, że znajdziemy te teksty w Google'u. W cyfrowej postaci, ułatwiającej wyszukiwanie. To największa biblioteka na świecie. Znalezienie Elizabeth nie zajęło dużo czasu. Zjadliwe wzmianki na jej temat były rozrzucone w wielu tekstach o klanie Fraserów. Nazywano ją „lady Izebel", „ambitną, chciwą, złośliwą kobietą". Ladacznicą zadającą się z czarownicami. A jednak, bojąc się o życie, powróciła do tych, którzy nią gardzili. Przypuszczałam, że pchnął ją do tego ogrom nienawiści, jaki napotkała na południu Szkocji. Liczyła na siłę północnych więzi klanowych, bo choć Fraserowie obrzucali ją błotem, to była wszakże matką ich wodza. Dopóki żyła pośród nich, nie pozwalali jej zabić nikomu innemu. Szczegóły życia Elizabeth na wygnaniu otaczał jednak mur milczenia. Musiałam uważnie przeglądać teksty jeden po drugim i przedzierać się przez gęstą wiktoriańską prozę. W pierwszym nie znalazłam nic. W drugim również. Trzeci trudno nazwać wiktoriańskim. Było to dziewiętnastowieczne wydanie mało znanego rękopisu sprzed dwóch stuleci, zatytułowanego Polichronicon i zwanego też rękopisem parafii Wardlaw. Czas w prawym dolnym rogu ekranu pędził nieubłaganie. W szóstej godzinie lotu usiadłam. We fragmencie, w którym nie wymieniano Elizabeth ani jej męża z nazwiska - stąd wyszukiwarka ich nie wykryła - przeczytałam, że „ta wielka, choć niezbytecznie cna dama" i jej mąż uprzyjemniali sobie czas na wygnaniu, polując. W ciągłym żywiąc strachu, sadybę mieli na wyspie Lochbruyach, z dala od wszelkich dróg... Lochbruyach! „Loch Bruiach we wzgórzach Kiltarlity" - brzmiał zwięzły przypis. Trzęsącymi się palcami weszłam do map Google'a i wyskoczyło mi Loch Bruicheach, na południowy zachód od Inverness. - Myślisz, że to jest to jezioro? - spytała Joanna. - Tu nie ma wyspy. - Musi być. Przełączyła mapę na obraz satelitarny, który uwidocznił malutką białą kropkę na wodzie. Spojrzałam na zegarek. Została nam jedna szansa na odnalezienie Lily. Miałam zaufać kropce widzianej z satelity na jeziorze o niepewnej nazwie? I dlaczego nazwano je Wrzącym Jeziorem? Z ciekawości zajrzałam do etymologii nazw miejscowych. - Spójrz - powiedziałam cicho. - „Bruiach" pochodzi od starego gaelickiego słowa brutach, „wrzący lub wzburzony". A więc jest to dosłownie Wrzące Jezioro. - To ono - orzekła Joanna. Spojrzałam na mapę. Jezioro wciąż było daleko od dróg. - Wynajmę rangerovera - powiedziała. - Jak sobie radzisz z jazdą w terenie?

Ostatnia godzina lotu była wbrew wszystkiemu najtrudniejsza. Zadzwoniłyśmy do lady Nairn, ale nie odebrała telefonu. Nie mając nic do roboty, mogłam jedynie chodzić tam i z

powrotem między fotelami i popędzać w myślach samolot. Wylądowałyśmy długo po zapadnięciu zmroku. Na wschodzie wzeszedł wielki księżyc. - Dzwoń na policję - zdecydowałam, kiedy odjechałyśmy z lotniska, kierując się na zachód wzdłuż brzegu morza. - Lady Nairn nie. - Ona nie myśli trzeźwo. Wezwij ich! Joanna połączyła się z policją. - Zgłaszam porwanie - powiedziała. Gdy przeszła do szczegółów, głos jej stwardniał. - Nie, nie krewną. Nie, nie zgłoszono jej zaginięcia. O ile wiem, na święcie Samhain w Edynburgu. Sądzimy, że przetrzymują ją na wyspie na jeziorze. Loch Bruiach. Grozi jej gwałt. Mówiono nam o tym w Nowym Jorku. Rozłączyła się, roztrzęsiona. - Bałwany! Najwyraźniej biorą mnie za wariatkę. Ale przyrzekli, że wyślą tam posterunkowego, żeby sprawdził. Przeszły mnie ciarki. Miałam nadzieję, że policjant zrobi to ostrożnie. - Pędź jak wiatr - powiedziała Joanna.

Przemknęłyśmy przez oświetlone miasto i znów otoczyły nas polne ciemności. Rano padał śnieg i zanosiło się, że spadnie również tej nocy. Pod oponami piszczało błoto. Zostawiłyśmy za sobą morze, skręcając w głąb lądu pośród zaśnieżonych pól, a potem wspinając się na wzgórza. Droga się zwęziła, zakręty zaostrzyły. Ruch, z początku skąpy, zmniejszył się jeszcze bardziej, aż w końcu całkiem zanikł. Na przestrzeni kilometrów nie widziałyśmy żadnych innych samochodów. Wtem telefon Joanny zadzwonił tak przenikliwie, że obie podskoczyłyśmy. - Policja sprawdziła zamek. Nikogo tam nie ma. - Spojrzała na mnie z boku. - I nie było nikogo od ponad wieku. - Mylą się. - Mocniej zacisnęłam ręce na kierownicy. - Są tam. Wkrótce potem opuściłyśmy szosę, wjeżdżając na zrytą koleinami drogę gruntową. Otoczył nas połyskliwy las, niesamowicie siny i srebrny w świetle księżyca. Trakt opadł stromo w dół. Przyszła mi na myśl Catherine w pędzącej czarnej karocy. W kompletnie cichym, wyczekującym śniegu świecie słychać było tylko chrzęst i odgłosy ślizgającego się range-rovera. Tuż za krawędzią lasu zatrzymałyśmy się przy ogrodzeniu. Ślady na śniegu wskazywały, że niedawno stał tu inny wóz. Wysiadłam, drżąc na wietrze przesyconym mocnym zapachem sosen. Za bramą rozciągało się nagie, dziwnie piękne wrzosowisko wychłostane wiatrem. Jeziora nie było widać, tylko wrzosy graniczące daleko na horyzoncie z pradawnymi, łysymi wzgórzami. Na południowo-wschodnim niebie wisiał jak ogromna jasna perła księżyc, ale na zachodzie gromadziły się chmury - ciemne smugi na ciemnym tle. Nie było zabudowań ani świateł. Oprócz biegnących w obu kierunkach kolein nic nie wskazywało na obecność ludzi, na to, że w ogóle istnieli. Tak jakby ktoś wymazał stąd nie tylko nasz gatunek, ale i całą historię ludzkości. Albo jakby dopiero miała się potoczyć. „Tam, gdzie wszystko się zaczęło." Jeżeli Lucas i Jamie tu byli, nic o tym nie świadczyło. Albo ich ominęliśmy, albo dostali się tu inną drogą. Trakt wpadł w zagłębienie pomiędzy zboczami. Pół godziny później skręciłyśmy w prawo i znów wspięłyśmy się po stoku. Za nim znienacka wyłoniło się jezioro. Ciemne, chłodne, groźne, chlupotało zachłannymi plaśnięciami. Blisko przeciwległego brzegu wyrastał z wody zamek. Ale nie odbijał się w jej ciemnym lustrze, bo powierzchnię jeziora marszczył wiatr. Nie było też słychać nic prócz uderzeń małych fal i pojękiwań wiatru.

Wtem w noc wzleciało wycie wilka. Wilki tutaj?! Spojrzałam na księżyc. Kawalątek przy brzegu ściemniał do barwy pomarańczy. Zaczęło się zaćmienie. Spojrzałam na zamek i dostrzegłam iskierkę światła. Płomień zamrugał i urósł. Ktoś podpalił jedną z wież. - Zaczynają. - Wyjęłam komórkę. Nie było sygnału. W komórce Joanny również. Włożyłam jej do ręki kluczyki samochodu. - Wracaj na drogę - powiedziałam. - Jeśli trzeba, dojedź. znajdź miejsce, gdzie będzie sygnał. Zadzwoń na policję i ściągnij ich tu, choćbyś miała skłamać, że byłaś świadkiem morderstwa. - A ty dokąd? - Odnaleźć Lily - odparłam i puściłam się biegiem wokół jeziora.

44

Ścieżka okrążała jego skraj. Ślizgając się w lodowatym błocie, biegłam pochylona, aż zimne powietrze zaczęło drapać w płuca, a oddech sprawiał ból. Wzbijający się płomień lizał noc. Brzeg zakręcił w stronę wyspy. Zatrzymałam się w ciemnej kępie drzew naprzeciwko głównej bramy zamku. Był w ruinie, część wież leżała w gruzach, ale rozpoznałam w nim od razu nowojorski Fonthill w powiększeniu. Ściślej biorąc, to odtworzony z pamięci Fonthill był miniaturą tej budowli. Catherine Forrest z pewnością pokazała mężowi szkocki zamek. Zaprojektowała jego w miarę dokładną kopię. Za mną znów poniosło się w noc wycie. Tak jak na wzgórzu Dunsinane, gdzie wilki zapowiedziały atak, rozpraszając ceremonię lady Nairn i pozostawiając martwą Sybillę. Nie miałam ochoty czekać, by zobaczyć, co wyłoni się zza drzew. Weszłam do jeziora w nadziei, że opisana przez Catherine grobla wciąż istnieje. Woda była lodowata i po kilku krokach straciłam czucie w nogach. Poruszałam się wolno. Ale woda sięgała mi najwyżej do kolan. Znad brzegu jeziora wspinał się kamienny podjazd, prowadzący pod łukową bramą na mały dziedziniec. Pod nogami chrzęścił mi zmrożony śnieg, a moje kroki po kamieniach spadłych z zamkowych wież odbijały się w ciszy głośnym echem. Łuk w murze na dziedzińcu miał ten sam kształt co główne wejście. Nie było w nim drzwi. Wielką ośmiokątną budowlę otaczały wieże różnej wysokości, ze ścianami podziurawionymi oknami gapiącymi się jak oczy. Jeśli zwieńczała ją kiedyś, tak jak Fonthill, kopuła, to dawno zniknęła. Zamek otwierał się na niebo. Przez chwilę stałam w cieniu zwalonych kamieni, nasłuchując. Docierały do mnie jedynie trzaski ognia i smyrganie liści. Odbezpieczyłam pistolet i weszłam. Na podłodze stały świece rozstawione w kręgu podobnym do tego, w jakim tańczyła Lily, ale osłonięte szkłami sztormowymi. Mimo to ich płomyki gięły się i drżały na wietrze. Nikt jednak nie tańczył. Sala była pusta. Tarczę księżyca wypełniającego duże okno na wprost pożerał głęboki pomarańczowy cień. W centralnym punkcie posadzki tkwił, tak jak w Fonthill, kamień inny od reszty. Oko. Weszłam do kręgu i ruszyłam przez salę. W ośmiokątnym kamieniu pośrodku podłogi było małe okrągłe wyżłobienie, z którego coś wystawało. Spoczywał w nim krążek z wypolerowanego czarnego kamienia. Lustro. Lustro Dee. W jego powierzchni odbijał się niknący księżyc. Odwróciłam się, bo z boku dobiegł mnie cichy dźwięk. W drzwiach, z oczami rozszerzonymi przerażeniem, stała Lily w zielononiebieskiej jedwabnej szacie, a za nią zakapturzona postać w płaszczu, przytykająca jej do szyi nóż.

- Rzuć broń! - rozkazał czyjś głos. Obróciłam się w jego stronę. W drugich drzwiach stała lady Nairn. W zwykłym stroju, ale też z nożem na gardle, który trzymał inny strażnik. - Rzuć! - powtórzył szeptem. Użyli Lily i lady Nairn jako tarcz. Nie miałam wielkich szans na odbicie którejś siłą, najmniejszych - na uwolnienie obu. Powoli odłożyłam pistolet na podłogę, przeklinając własną głupotę. Podniosłam głowę, bo nade mną zatrzepotał cień. Z góry spłynęła ku mnie jeszcze jedna zielononiebieska jedwabna szata. Skrząca się jak skrzydła żuka. - Włóż ją. Pochwyciłam szatę i czym prędzej się nią owinęłam. W powietrzu rozbrzmiał niski, powolny łoskot bębna, w niebo wzbił się do wtóru wysoki głos, a ze wszystkich drzwi wyłoniły się jak na wezwanie postaci w czarnych kapturach z niewidocznymi twarzami i z nożami w prawej dłoni. - Puśćcie ją! - dobiegł głos zza moich pleców. Odwróciłam się. W wejściu na dziedziniec stał Lucas. - Lily jest moja! Podszedł do kręgu, odrzucił, rozbijając, jedną z osłon wiatrowych i podniósł świecę. - Wchodzą dwaj królowie. Stary i młody - przemówiła postać trzymająca Lily. - „Trud dwoisty! Zwawo! Hej!." Nie jeden król i podwójne dzieło seksu i śmierci, ale dwaj królowie, młody i stary. Mamy zgadnąć, który zgwałci dziewicę? - Nie muszę zgadywać. Mam rękopis - odparł Lucas. Przybliżył go do płomienia świecy. Odpowiedź brzmi: żaden z nich. Właśnie dlatego nie trzymamy się scenariusza. Nie tym razem. Puść ją! Od rozsypanych głazów na dziedzińcu za jego plecami odłączył się cień i podkradł po schodach. Trzymająca Lily postać nie drgnęła. - Jest moja - powtórzył Lucas, przytykając płomień do papieru. W tej samej chwili błysnęła stal i rozpłatała mu brzuch. Z przenikliwym krzykiem osunął się na kolana, a płonące stronice upadły na ziemię. Cień dopadł do nich i zdusił ogień. Przez palce Lucasa przytrzymującego rękami wnętrzności ciekła krew. Postać odwróciła się i błyszczącym nożem podcięła mu gardło. Cofając się przed płynącą po kamieniach strugą, rozluźniła i odrzuciła płaszcz. Kryjąca się pod nim kobieta, także w zielononiebieskiej sukni, zwróciła się w stronę kręgu i zobaczyłam jej twarz. Joanna! Wzniosła do księżyca zakrwawione ręce, w których wciąż trzymała nóż, i niskim głębokim głosem zawołała w ciemność: - „To jest tylko we mnie, czego nie ma!"

45

Przedstawiam moją siostrzenicę - powiedziała z odrazą lady Nairn. - Cerridwen Douglas. Joanna?! To ona, a nie Jamie, była Carrie. Jamie pewnie leżała martwa w jakimś kącie w Fonthill, a ja doprowadziłam tu tę wiedźmę krok po kroku. Omówiłam z nią najdrobniejsze szczegóły, podzieliłam się wszystkim, co wiem. Wyspowiadałam się z wszelkich trosk, gniewu i

wściekłości. Wypłakałam na jej piersi! Powierzyłam wezwanie pomocy. Zrozpaczona, zdałam sobie sprawę, że pomoc nie nadejdzie. Policja się nie zjawi. Wcale nie zadzwoniła na policję - tylko do któregoś z wyznawców, do kogoś, kto dojechał do bramy i zostawił w śniegu wiarygodne ślady. W jakim celu? Tylko jednym: żeby mnie tu zwabić. To znaczyło, że wciąż jestem jej potrzebna. „Trud dwoisty! Żwawo! Hej!" Jak powiedział Lucas: „W tej samej chwili jeden duch kona, drugi ożywa". Jaką rolę mi przeznaczyła? Ofiary czy zabójczyni? Z mojej pamięci wyłonił się inny głos. Mój własny, gdy patrzyłam na ciało Eirchearda. „Zabiję ją. Znajdę Lily, a potem Carrie zginie". Świece wokół mnie zamigotały w powiewie wiatru. Z bijącym sercem zrobiłam krok w jej stronę. - Masz rękopis. Masz mnie. Wypuść Lily - powiedziałam. - Kiedy z nią skończymy - odparła Joanna-Carrie, podnosząc wzrok znad rękopisu. - Umówiliśmy się. Ja dostarczam rękopis, wy ją uwalniacie. - I uwolnimy. Kiedy ty spełnisz swoją rolę, a ona swoją. - Jaką rolę? - Zaschło mi w gardle. - Nie domyśliłaś się? - Złożyła rękopis i wsunęła go do kieszeni. - „Przyszła królowo, cześć ci!" Rolę Hekate, królowej czarownic. A nie trajkoczącej kretynki dodanej później przez jakiegoś pismaka. Potrójnej Bogini: dziewicy, matki, wiedźmy. Która jest tam i jej nie ma, jak ujęła to Ellen Terry, w trzech czarownicach. Dziewczynie, na którą się patrzy, matce, którą się zapładnia, i wiedźmie, którą się zabija. Zmarszczyłam czoło. - Szekspir nie tak je opisał. W usta Banka włożył słowa: „Ale któż to są te tam postacie wywiędłe i szpetne? Pozór niewieści macie, ale wasze brody nie pozwalają mi w tę płeć uwierzyć". - Daj spokój, Kate - skarciła mnie Joanna. Nie Joanna! - upomniałam siebie. Carrie! - Ty najlepiej powinnaś wiedzieć, że nie wolno ufać temu, co mówi jakaś postać. W tekście sztuki jest wskazówka sceniczna, która kwestionuje tę uwagę Banka, sugerując złudzenie. „Złudą było wszystko, prawdą nic". - W każdym razie bez Lily nie mamy dziewicy. Nikogo, kto. Lucas miał rację, mówiąc, że „w tej samej chwili jeden duch kona, drugi ożywa". - Podniosła głos do obrzędowego krzyku. Stary król umiera! Nowy musi wziąć jego królową! Odezwał się bęben i w noc ponownie wzleciała pieśń bez słów. Mężczyzna trzymający Lily wypchnął ją na środek kręgu. - Tańcz - polecił. Zaledwie ją puścił, gdy z góry zeskoczył jakiś człowiek, jak kot wylądował w środku kręgu, przyciągnął do siebie Lily i poholował ją do drzwi, wodząc po zgromadzonych wymierzonym w nich pistoletem. Zakapturzone postaci, które w pierwszej chwili ruszyły ku niemu, zaczęły się wycofywać. Lady Nairn wyrwała się swemu prześladowcy i próbowała odebrać mu nóż. - Puść ją - powiedział Ben. Dopiero wówczas zdałam sobie sprawę, że mówi o mnie. W zamieszaniu jeden z zakapturzonych podkradł się od tyłu i osłaniając moim ciałem siebie i Carrie, zaczął mnie wciągać do korytarza, z którego wyprowadzono Lily. Zawleczona na spiralne schody, zdołałam, wijąc się i wykręcając, dostrzec jego twarz. Był to brunet. Król Zimy. Uderzyłam jego ręką w ścianę z taką siłą, że wypuścił nóż, ale zanim mogłam go pochwycić, Carrie rzuciła mu swój. Gdy przystawił mi go do gardła, pod zakrzepłą krwią na jego

klindze dojrzałam runy i sinoszary spiralny wzór. „To jest tylko we mnie, czego nie ma". Zanim zaczął ciągnąć mnie po schodach, po raz ostatni mignęła mi twarz Bena.

46

Z zimnym ostrzem na gardle musiałam wchodzić coraz wyżej. Ściana zjednej strony była gorąca. Sąsiadująca z nią wieża płonęła. Pokonaliśmy piętra z pustymi komnatami i inne, na których brakowało podłóg. Z korytarza na czwartym piętrze pozostała tylko wąska półka. Popędzono mnie po niej i wepchnięto do sklepionej komnaty, gdzie stał stół, dwa krzesła z wysokimi oparciami, a w palenisku żarzył się zbyteczny ogień. Dwa zrujnowane okna, przez które wpadał wyjący wiatr, wychodziły na jezioro i ciemnopomarańczowy księżyc. - Rozbierz się - powiedział mój porywacz. „Jeden duch musi skonać, drugi musi ożyć". - Nie! Schowałam się za stół i cofnęłam pod ścianę. Odsunąwszy na bok mebel, ruszył do mnie z połyskującym matowo nożem w ręku. - Ian! - W drzwiach stanęła Carrie. - Ona musi być naczyniem Bogini. Musi się zgodzić. Na dźwięk jej głosu brunet znieruchomiał, lekko dysząc, wciąż gotów się na mnie rzucić. - Zgodzić?! - wybuchłam. Musiałam mu jakoś zabrać nóż, który ściskał w ręku. - Myślisz, że zgodzę się na gwałt?! Spojrzała na mnie chłodno. - Jeżeli się zgodzisz, nie będzie gwałtu. Ian? Cofnęłam się do wykuszu z oknem. Tak miał na imię mężczyzna, o którym z błyszczącymi oczami mówiła Lily. Więc to był jej wielbiciel? Król Zimy? - Dotykałeś jej? - spytałam z oburzeniem. Wykrzywił lubieżnie usta. - Tylko tak, jak pozwoliła. I nie tak długo, jak chciała. U czytających z luster wysoko ceniono dziewictwo. „Im naczynie czystsze, tym przejrzystsze" - powiedziała Joanna. To znaczyło, że się mną bawił. - Ma piętnaście lat - nie ustępowałam. - Nie wie, czego chce. Z pewnością nie miała pojęcia, co zamierzasz, bo inaczej nie dałaby ci się do siebie zbliżyć. Pewnie nadal tego nie wie. - A ty wiesz, czego chcesz? - spytał, taksując mnie kocim wzrokiem i cały czas wywijając nożem. - Dwa miesiące zajęło mi ustawienie w sąsiedniej wieży wysokiego na trzy piętra stosu z dziewięciu świętych drzew. Kiedy ten stos runie, zniszczy wieżę i wszystko w niej pochłonie ogień. Jeżeli chcesz przeżyć, postaraj się, żeby cię tu wtedy nie było. Ale żeby stąd wyjść, musisz załatwić sprawę ze mną. A to kosztuje. - Zniżył głos do tonu mrocznej pieszczoty. - Więc czego chcesz, Kathy? Jak bardzo pragniesz żyć? Spojrzałam przez okno. Cztery piętra niżej wiatr wzbijał na jeziorze gniewną pianę. Wrzące Jezioro - pomyślałam. I płonąca wieża. „Dalej! żwawo! hasa! hej! Buchaj, ogniu! Kotle, wrzej!" Wiedziałam, jak zimna jest tam woda. Ale jak głęboka? - Umrzesz - powiedział Ian. - Oferuję ci życie. - Ona nie życia pragnie - powiedziała Carrie, podchodząc i nęcąc mnie czym innym. W jednej ręce trzymała prostokątny srebrny wisior i papiery. Rękopis. W drugiej nóż, który wytrąciłam Ianowi u stóp schodów. - Wyjawię ci wszystko, co chcesz znać. Przeszłość Szekspira, a nawet twoją. Co ja zrobiłam? - odezwał się we mnie mój zachrypnięty głos.

Ona to wiedziała. Wiedziała cały czas w samolocie, trzymając mnie w ramionach niczym matka tuląca dziecko. Jej zdrada była dla mnie jak zderzenie z zimną kamienną ścianą. - Nawet gdybym była tego ciekawa - wycedziłam przez zaciśnięte zęby - z jakiego powodu miałabym ci w cokolwiek uwierzyć? Prostokątny wisiorek, którym dyndała, okazał się pendrive'em. - To film, który nakręcił Lucas - powiedziała. - Sfilmował śmierć Sybilli. Również śmierć starej Callie i Eirchearda. - Upuściła pendrive na stół, obok rzuciła nóż i rozłożyła rękopis. - Owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego. Niewinna czy winna? Gdy słuchałam jej, patrząc na srebrny prostokącik, fakty zaczęły mi się układać w przerażającą całość. Nawet jeśli Carrie wszystko zaplanowała i zorganizowała, była ze mną, kiedy zginął Eircheard. Więc to nie jej ręka go zabiła. Eircheard, nawet związany i leżąc na plecach, strzepnąłby z siebie Lucasa jak komara. Spojrzałam na Iana z taką wściekłością, że powietrze wokół niego zmarszczyło się i rozedrgało jak miraż. - A więc to ty! To ty zabiłeś Eirchearda! Zacisnęłam pięści. Przyrzekłam martwemu Eircheardowi w bibliotece, że zabiję Carrie, ale wtedy jeszcze sądziłam, że to jej dzieło. A to zrobił on! Mężczyzna, który stał przede mną z morderczym nożem w ręku i uśmiechał się drwiąco. Doskoczyłam do krzesła, pchnęłam je na niego, dopadłam stołu i sięgnęłam po nóż Carrie. Już go prawie miałam, ale Ian pochwycił mnie, ściągnął na ziemię i przygwoździł oburącz do podłogi. Gdy zaciskał ręce na mojej szyi, zorientowałam się, że wytrąciłam mu nóż. Nachylił się jak do pocałunku. - „Zgaszę światło, a potem - zgaszę światło" - powiedział. Słowa Otella duszącego Desdemonę. Przeciwieństwo słów Stwórcy. Nie fiat lux, „niech będzie światłość", ale fiat mors, „niech będzie śmierć". - Jesteś piękna, gdy się gniewasz, Kate. Niezbyt bystra, ale piękna. Dzika kotka, dzika Kate. Twarz mu pociemniała. Brzegi przedmiotów rozpaliła ognista aureola blasku. Ale nie chciał mojej śmierci. Przynajmniej nie teraz. Pragnął ciemności. Gdybym straciła przytomność, zrobiłby z moim ciałem, co chciał, uznając brak oporu za zgodę. Zmobilizowawszy wszystkie siły, zrzuciłam go z siebie i odtoczyłam się, gorączkowo macając podłogę w poszukiwaniu noża. Kiedy chwycił mnie za stopy i zaczął ciągnąć, dostrzegłam błysk stali i zamknęłam dłoń na czarnym trzonku. „Tylko to jest we mnie, czego nie ma". Sieknęłam, trafiłam go w rękę. Pociekła jasnoczerwona strużka krwi. Cofnął się. Zerwałam się na nogi, trzymając nóż przed sobą, tak jak nauczył mnie Ben. „W walce na noże - powiedział mi kiedyś z niezwykłą powagą - jedyną skuteczną obroną jest atak". - Ian! - zawołała Carrie i znów ku jego ręce poszybował nóż. Nie mogłam dopuścić, żeby go złapał. Gdy po niego sięgał, skoczyłam, całym ciężarem ciała uderzając go w pierś. Straciliśmy równowagę i zwaliliśmy się na podłogę. Mój nóż głucho wbił się w jego brzuch aż po trzonek. Drugi nóż zaklekotał niegroźnie na podłodze, a komnatę przeszył dziki krzyk. Przez chwilę Ian trzymał mnie mocno. Kiedy odskoczył, podniosłam się z nożem w ręku, ociekającym czerwienią w świetle ognia. Ian również się podźwignął, ściskając brzuch palcami, przez które buchała krew. Pokój wypełnił głośny łoskot, podłoga się zachwiała. Chwytając się parapetu, żeby nie upaść, wypuściłam nóż. Ian, słaniając się, ruszył do stołu. Przez chwilę było cicho. A potem mur za nim się zawalił i zniknął w płachcie ognia. Podłoga sfalowała się, zwichrowała, powaliła go na kolana, a komnata zaczęła się przechylać. Na jej drugim krańcu Carrie cofnęła się do progu i przywarła do framugi. Pośrodku Ian wciąż trzymał się stołu. Po kolejnym wstrząsie podłoga znowu się zakołysała i przechyliła jeszcze mocniej. Nim zdążyłam sięgnąć po nóż, odjechał ode mnie w jego stronę. Ian, rycząc z gniewu, chwycił go i cisnął. Zrobiłam unik, nóż wyleciał przez okno w noc i spadł do jeziora. Ian zaczął ciskać we mnie czym popadło. Papierami, piórami, książkami. W powietrzu

błysnął pendrive na łańcuszku. Otarł się w locie o moje palce, stuknął o kamień, ale zanim mogłam go odzyskać, ześlizgnął się i zniknął za murem. Podłoga w komnacie zachwiała się po raz trzeci i rozpadła. Ian zawył z wściekłości i zjechał w płomienie, a jego wrzask utonął w huku pożaru. Tam gdzie stał, w rozgrzane powietrze pofrunęły jak wolne motyle luźne kartki rękopisu, stając jedna po drugiej w ogniu.

47

Coś ty zrobiła?! - zawyła Carrie z drugiego końca komnaty. Było strasznie gorąco. Mogłam znieść panujący żar tylko dzięki zimnemu wiatrowi wiejącemu w plecy. - Nie pomyślałaś, że duch Szekspira jest wart przywołania z otchłani? - spytała. - I po to te wszystkie morderstwa? Żeby przywołać Szekspira?! - Nie człowieka - odparła z pogardą. - Ducha, który w niego wstąpił. Ten człowiek był zwykłym śmieciem. Wiesz, co napisał Dee? - Pokazała mi stronę rękopisu. - „Jesteś zaledwie sługą możnych, aktorzyną, który nie raz, lecz dwa razy podpatrzył nieproszony, z cienia, Wielki Obrzęd i dwakroć skradł dla siebie ogień". - Podniosła wzrok. - Ogień i moc przeznaczone dla mnie, moje! Dla córki Arran. I dla syna Dee. Ogień, który zamiast tego zapłonął w ulepionym z marnej gliny synu rękawicznika. Z komnaty pozostał już tylko wąski pas podłogi przy jednej ścianie. Ruszyła po nim. - Naprawdę myślisz, że podpatrzenie magicznego obrzędu wyjaśnia geniusz Szekspira? - Mogłam przywołać go ponownie. Rozpalić w mym synu. Ian był jej synem?! - Był artystą. Wizjonerem. Źródłem mocy. To samo powiedziała Lily. „Zmieni sposób opowiadania historii. stworzy całkiem nowy gatunek sztuki". Nazwała go geniuszem. - Był mordercą. - Artystą z krwi i kości - odparła. - Kimś, kto przekształca świat siłą woli. Sądziłam, że masz dość wyobraźni, by nam pomóc. - Sądziłaś, że wam pomogę?! Pomyślałam o starej Callie powieszonej na drzewie. O Eircheardzie z ciałem rozpłatanym w mrokach British Museum i z wyrwanym sercem. O Sybilli z podciętym gardłem i o twarzy Bena, kiedy na nią patrzył. - Nie jesteś lepsza od twojego małostkowego poeciny. Od Szekspira! - Wypluła z siebie jego nazwisko. - Skradł dar wielkiej mocy, odblask języka Boga, i co z nim zrobił? Zmarnował. Roztrwonił na publicznej scenie, łaszcząc się na pensy w zamian za dostarczanie taniej rozrywki niechlujnej tłuszczy. - W jej głosie zabrzmiała pogarda. - Mógł kształtować królestwa i władców. Mógł wydobyć mądrość z głębin czasu. - On kształtował królestwa i władców. Nie powszednią Anglię Elżbiety i Jakuba. Królestwa umysłu. Stworzył nowe, żywe światy z samych słów. Z „odblasku języka Boga", jak powiedziałaś. Postanowił wyczarować nie demony, nie anioły, tylko ludzi - widzów. Dał im otrzeć się o boskość. I nie skrzywdził przy tym nikogo. „Kdy szkody żadnej nie ma, czyń, co chcesz". Czyż nie tak brzmi pierwsze przykazanie czarów? - Wymyślone przez tych, którzy boją się pradawnych mocy. Ale żeby tworzyć życie, musisz tworzyć śmierć. - Ty niczego nie tworzysz. Ty tylko niszczysz. Tego też zresztą nie potrafisz. Niczego nie sprawiasz słowami. Jedynie wynajdujesz takich, którzy robią to za ciebie. Jesteś lichą namiastką

szekspirowskich wiedźm, które szepcząc na wietrze, nakłaniają Makbeta, by wyręczył je w brudnej robocie. - Pokręciłam głową. - Ale jesteś też Makbetem. Twoja magia, twoja moc to blaga. Złuda. Nie różnisz się od szekspirowskiego krwawego króla, który wiedziony na pokuszenie działa jak bezwolne ramię robota zła. Zaśmiała się głośno. - Patrz. - Wzniosła ręce, zniżając głos do pulsującego zaśpiewu. - Zaklinam was. Wpadający przez okna wiatr porywał jej słowa, tak że do mnie docierały jedynie strzępki. Choćbyście miały rozpętać orkany... ... drzewa wykorzeniać, Zamki powalić na głowy. Samo zniszczenie osłabło z znużenia. Burza na zewnątrz uderzyła z furią, waląc w mury zamku jak młot bogów i spieniając wodę w wysokie fale szarpiące skałę. Chłostany wichrem ogień buchnął jak szalony w górę gromką zawieruchą iskier i płomieni. „Odpowiedzcie mi!" - wykrzyknęła Carrie i triumfalnym gestem opuściła ręce do boków. Korytarz za nią zapadł się z ogłuszającym hukiem. Na moment ogień pociemniał, żarząc się czerwono jak węgle, a potem wystrzelił z nową siłą, przybierając pozór pieklącego się człowieka. Z dzikim okrzykiem triumfu Carrie, w zielononiebieskiej szacie unoszącej się wokół niej jak skrzydła, odwróciła się i weszła w płomienie. Bijący od ognia żar parzył. Ześlizgnęłam się na zewnątrz okna i zawisłam na parapecie, chroniona przez zamkowy mur przed najgorszym. Przez chwilę wisiałam, starając się przywrzeć do mokrego kamienia, choć rozgrzewał się błyskawicznie. Nie do wiary, jak przeżyłam ten ostatni kataklizm. Sama ledwo w to wierzyłam, schwytana w kleszcze burzy i pożaru. Nie było jak dotrzeć do mnie z lądu, powietrza ani wody. Ogień buchał, kocioł wrzał. Mogłam wybrać śmierć: w płomieniach albo w wodzie. Z daleka dobiegło wycie syren, słabiutkie jak miauczenie nowo narodzonych kociąt. Nawet gdybym przeżyła przyczepiona do kamiennego muru, aż pożar się dopali, co wtedy? Bez względu na swoją rolę w śmierci Sybilli zabiłam Iana. Był okrutny, był mordercą, i to zapewne obłąkanym, ale go zabiłam. Na rękach miałam krew. Ściana, na której wisiałam, zaczęła parować i dopiero wtedy niejasno zdałam sobie sprawę z bąbli na moich wbitych w szpary palcach. Na brzegu zaćmionego księżyca pokazał się skrawek bieli. Skądś dobiegł mnie śpiew - do samotnego głosu, który wzbił się srebrzyście w noc, po kilku chwilach dołączył następny. Wiatr ucichł tak nagle, jak się zerwał. W dole gniewne fale opadły, a woda pod czerwonozłotą powierzchnią znów była zimna i czarna. Nad jeziorem zaczął prószyć śnieg. Duże płatki unosiły się wolno jak piórka. Raptem przestałam odczuwać cokolwiek oprócz wyczerpania. I nie było to wyczerpanie fizyczne. Mogłam wisieć na murze jeszcze jakiś czas. Ale po co? Puściłam się. Otoczyło mnie srebrzyste światło, otulając jak chłodny jedwab. Przez chwilę myślałam, że utrzyma mnie na powierzchni. A potem poczułam przeraźliwy ziąb i nade mną zamknęła się woda.

48

Wokół mnie wirowały chłód i ciemność, gładkie jak szkło, jakbym wpadła do ciemnego lustra. Potem zapamiętałam zimny dotyk powietrza i ręce nacierające moje ciało. Kaszlałam i wymiotowałam. Z ciemności wyłoniło się czyjeś oblicze w ognistej aureoli. Ciemne, mokre włosy, zielone oczy. Kontury twarzy wyrzeźbione wilgocią i ogniem. Ben! - Kate - powiedział. Jego twarz była tuż przy mojej, kiedy odgarniał mi z oczu zmoczone włosy, ogrzewając mnie ciałem. Leżeliśmy na skalistym brzegu. Śpiew ustał, srebrne światło zgasło. Księżyc przecinał ciemną toń długim złotym szlakiem. Przy drugim brzegu błyskały w wodzie czerwone i niebieskie światła. Pogotowie - pomyślałam. Policja. Za plecami Bena pojawiło się więcej osób: zatroskana lady Nairn, Lily z twarzą pobladłą z ulgi i - jak później odkryłam - z dumy. - Jak mnie znalazłeś? - spytałam Bena. - „Z głębin otchłani duchy mogę wołać" - odpowiedział lekkim tonem, uśmiechając się kącikami ust. - Jak? - Lily pokazała mi, gdzie nurkować. Stojąca tuż za nim dziewczyna pochyliła się i podniosła coś z kamieni. Srebrny prostokąt na łańcuszku. - Zobaczyłam panią - powiedziała, uśmiechając się do mnie. - W jeziorze. Ale to niemożliwe - pomyślałam i ponownie straciłam przytomność.

Interludium

4 listopada 1606 Pałac Hampton Court

Niedługo po tym, jak Hal Berridge przybył do Mortlake, żeby służyć jako czytający z luster, Arthur Dee przyłapał go i swego młodszego brata Rowlanda na namiętnych pocałunkach. Od tej chwili, uznawszy chłopca za pederastę, ganimeda demoralizującego mężczyzn, zaczął go obrzucać paskudnymi epitetami i przy każdej okazji, kiedy nikt nie widział, nie szczędził mu kopniaków i razów. Nie tylko z powodu afektu, jaki tamten żywił do Rowlanda, lecz także dlatego, że sam na widok Hala odczuwał mrowienie. Ów pociąg do młokosa mocno go zaskoczył, choć w głębi ducha wiedział, że za tą reakcją nie stoi jedynie seks. Stała za nią zazdrość, ale nie o ciało. O zdolność jasnowidzenia. Być może, jeśli nie liczyć Edwarda Kelleya, Hal Berridge był najlepszym jasnowidzem, z którego usług kiedykolwiek korzystał ojciec. Choć John Dee strapił się, kiedy chłopak opuścił Mortlake i na zaproszenie lorda Salisbury przeniósł się do Hampton Court, to Arthur westchnął z ulgą, i to niejeden raz. A potem, w przeddzień premiery sztuki, w której Berridge miał zagrać królową, odkrył, że Rowland umówił się z sodomitą w pałacu. Przekonawszy siebie, że chroni dobre imię brata, Arthur upił go do nieprzytomności, zostawił chrapiącego w pokoju muzycznym i popłynął rzeką na schadzkę. Miało do niej dojść w opuszczonej najstarszej części pałacu. Arthur przybył tam wcześnie, zastając w pustej komnacie rozgrzany kominek, w którym płonęły polana z jabłoni skropione lawendą. Rozłożył płaszcz brata na podłodze i skrył się za drzwiami. Kiedy chłopiec wszedł do komnaty, jego zielononiebieskie aksamitne suknie zaszeptały powabnie na posadzce. Arthur natychmiast zaszedł go od tyłu i zamknął drzwi na zasuwkę. Hal odwrócił się. - Arthur. - Nie kalaj mojego imienia swymi ustami - przerwał mu Arthur, zadowolony, że widzi strach na twarzy chłopca, i rzucił się na niego. Berridge się uchylił i oberwał z boku łokciem w brodę. Ledwo ustał na nogach, a na ponowiony atak wyjął nóż i rozciął napastnikowi rękę. Było to właściwie draśnięcie, ale Arthur krzyknął z gniewu. Wymierzył kolejny cios w głowę chłopca, tym razem z większą siłą, i wkręcił palce w jego długą perukę. Nie zdoławszy jej zerwać, zatrzymał się, wolną ręką chwycił suknię wleczonego po podłodze i szarpnięciem obnażył go do pasa. A wtedy, jakby Berridge nagle zmienił się w węża, Arthur Dee wstrzymał oddech, zrobił wielkie oczy i cofnął się z wrażenia. - Ale ty nie jesteś. - Zaciął się. - Ty nie jesteś chłopcem. Miał przed sobą kobietę. Piękną kobietę z długimi rudymi włosami. - Czy twój ojciec zechciałby mnie uczyć w tej postaci? - odparła. Arthur otworzył usta.

- A Rowland.? - Wiedział niemal od początku. Zamrugał powiekami, wciąż próbując przetrawić tę przemianę. Kobieta zbliżyła się, ujęła jego rękę i z uśmiechem położyła ją na swojej piersi. Nagle cała żądza, którą w sobie dusił, od której się skręcał, która go dręczyła i której od ponad roku próbował się pozbyć, znalazła ujście. Chwilę później chwycił ją w ramiona. Dała mu rozłożyć się na płaszczu i złączyli się ze sobą z dzikim, namiętnym pośpiechem. Po jakimś czasie, gdy wybuch tłumionych mrocznych żądz opadł, zległa z głową na jego ramieniu. Wtem doszedł go jakiś dźwięk. Nad nimi stał nieznany starzec z nożem w ręce, gotując się do ataku. Arthur odtoczył się w bok i odrzucił od siebie Berridge'a, a raczej ją, kimkolwiek była. Potykając się, nieznajomy minął ich z impetem, ale prędko zawrócił i ponowił natarcie. Arthur nie potrafił wyjaśnić, jakim cudem nóż - ten z dziwnymi znakami na klindze, którym go drasnęła, wciąż noszący ślady jego krwi - trafił mu do rąk. To, co nastąpiło, zdarzyło się tak szybko, że nie wszystko zapamiętał. Gdy napastnik go mijał, najwyraźniej zmierzając do rudowłosej, młody Dee mimowolnie wyciągnął ramię i przeciął mu gardło. Mężczyzna upadł, a tryskająca krew utworzyła kałuże. Nóż zaklekotał na podłodze. Arthur wpatrzył się z przerażeniem w swoją dłoń. Kilka chwil później Berridge, który nie był chłopcem, wypchnął go za drzwi, przykazując, żeby się ratował, i obiecując, że wszystko posprząta. A na koniec wyraził dziwne życzenie: przyślij pana Szekspira.

Styczeń 16o7 Zamek Bruiach, Szkocja

Owinięta w futra siedziała w cichą, bezksiężycową noc przy otwartym oknie wysoko na wieży, patrząc na ciemny lód jeziora. Kiedyś w tym zamku rządziła jej matka. Ale tego ranka, uwiódłszy szybko i bez skrupułów władającego nim młodego lorda, ona sama stała się nową Panią Jeziora. Poza, w jakiej siedziała, z ręką opiekuńczo złożoną na wciąż płaskim brzuchu, mogłaby nowego męża napełnić dumą, pozwalając mu sądzić, że dobrze obsiał swoje pole. Ale w jej łonie rosło dziecko innego mężczyzny, co wolała zataić przed swym obecnym panem. Poprzedniej nocy chwycił nagły mróz, jezioro zamarzło, tworząc taflę gładką jak czarne szkło. Wciąż wolne od śniegu i niezdeptane przez ludzi połyskiwało lekko w świetle gwiazd. Spowalniając oddech i rozluźniając ciało, wpatrywała się w jego powierzchnię niewidzącym wzrokiem. Po jakimś czasie w jej głowie pojawiły się obrazy. Z początku były to wspomnienia, sceny nader wyraziste, ale oglądane z innej perspektywy niż za pierwszym razem, jakby unosiła się w powietrzu i patrzyła z góry.

Zawsze wyglądała młodo i chłopięco, nie miała więc trudności z obwiązaniem piersi i przebraniem się za chłopca o pięć lat od niej młodszego. Odmówiła jednak ścięcia promiennych włosów, od zawsze będących przedłużeniem jej duszy, częścią jej samej bardziej samoistną od

innych, mniej niezwykłych cech. Tak więc zdobyła perukę, dużą czapkę i eksperymentując z różnymi substancjami, znalazła wreszcie taką, dzięki której mogła je ulizać i ukryć. A potem pojechała na południe aż do Londynu. A dokładnie na zachód od niego. Do miejscowości Mortlake. Z Wrzącego Jeziora do Jeziora Śmierci - pomyślała z mroczną satysfakcją. Tam przedstawiła się angielskiemu czarownikowi, doktorowi Dee, zamyślając wykraść mu wiedzę, której podstępnie pozbawił jej matkę. Matka nie żyła od blisko dziesięciu lat, ale ona nigdy nie wybaczyła czarnoksiężnikowi i złodziejowi tego, że zmarnowali jej życie. Choć nie poznała żadnego z nich, od dzieciństwa wprawiała się w obrzucaniu ich błotem. Prawdę mówiąc, nie wiedzieli, bo i skąd, o jej istnieniu, choć złodziej, pan Szekspir, nieproszony podglądacz, był świadkiem jej poczęcia. Podczas Wielkiego Obrzędu na szczycie wzgórza Dunsinane, w świetle ognia Samhain. Tej samej nocy wykradł lustro i rękopis, po których stracie matka wyła do księżyca. Córce przychodziło na myśl, że urodziła się po to, aby odzyskać te dwa utracone skarby. Pojechała do Londynu, by osiągnąć ten cel. Doktor Dee od razu wyczuł jej potencjał. Utracił kontakt ze światem duchów, odkąd jego ostatni prawdziwie utalentowany jasnowidz, Edward Kelley, zginął w Czechach. Tak więc z otwartymi ramionami, drżąc z radości, powitał i przyjął nowego pomocnika, Hala Berridge'a, dziękując łaskawym niebiosom, że mu go zesłały. W przebraniu chłopca trudziła się dlań sumiennie, on zaś odpłacał jej za wysiłki, odsłaniając przed nią warstwa po warstwie głęboką wiedzę, którą posiadł w długim życiu. Wiedzę większą, niż śniło się jej matce. Wszystkie wolne godziny spędzała w labiryncie jego biblioteki, w budowanych bez planu jeden przy drugim domach nad brzegami Tamizy. Odnalezienie rękopisu matki w pilnie strzeżonej kryjówce Dee, za ruchomym kamieniem w kominku jego najskrytszej pracowni, zabrało jej prawie rok. Nie umiała odczytać oryginału, przeczytała za to tłumaczenie, kopiując je zdanie po zdaniu w chwilach, gdy jakimś sposobem udawało jej się zwieść czujność maga. Kiedy skończyła przepisywanie, opowieści o bogini Corze - zwanej też, jak powiedział Dee, Cerridwen - i związane z nią obrzędy zdążyły się jej wryć słowo po słowie w pamięć. Ale i to nie wystarczało. Mag - pouczył ją doktor Dee - zawsze zataja w opisach obrzędów magicznych jakiś niezwykle istotny szczegół, na wypadek gdyby jego zapiski wpadły w ręce niewtajemniczonych. Właśnie dlatego tak ważne było terminowanie i dlatego matka tak się rozzłościła, kiedy Dee odmówił jej nauki. Doktor Dee właściwie przyznał się, że zataił kluczowy aspekt tego, czego szukała: bezimiennego dzieła. Autor oryginalnego manuskryptu postąpił najprawdopodobniej tak samo. Jeśli chciała odtworzyć obrzęd, którego tajemnice zabrała do grobu jej matka, musiała wyciągnąć tę wiedzę od świadka. A znała tylko jedną taką osobę. Człowieka, który wedle matki nie tylko skradł lustro i rękopis, ale też coś o wiele cenniejszego: grom bogów. Dwa pierwsze zamierzała odzyskać. Trzeci pomścić. I oto zemsta sama spadła jej jak z nieba. Najpierw pod postacią rudowłosej kobiety, którą zobaczyła w lustrze. Kobiety z nożem. Doktor Dee, jak wiedziała, mylnie podejrzewał, że to twarz jej matki. Ale wydało to owoce, o jakich nawet nie marzyła. Psim swędem dostała się na dwór i zamieszkała w pałacu Hampton Court. A potem łańcuch dziwnych zdarzeń skłonił zdeformowanego lorda Salisbury do zamówienia sztuki u pana Szekspira. Do Mortlake przysłano wstępny szkic dramatu, który sprowadził na dwór trzęsącego się z gniewu starego czarnoksiężnika. Zrazu na wieść, że sztuka oczernia jej matkę, uznała to za jeszcze jeden powód do zemsty na Szekspirze. Potem jednak zdała sobie sprawę, że Makbet zawiera coś jeszcze: wspomnienie, którego szukała, obrzęd odprawiony dawno temu na pewnym wzgórzu w Szkocji. „Bezimienne dzieło". Dzieło, które Szekspir zobaczył, zapamiętał i w całości odtworzył. A wtedy starannie wszystko zaplanowała. Pomysł zagrania roli w sztuce wyszedł od niej, choć do uszu Salisbury'ego dotarł okrężną drogą. Tragedię miano wystawić w obecności króla podczas obchodów rocznicy spisku prochowego. A ponieważ w przeddzień premiery wypadła pełnia i święto Samhain, wybrała tę noc, by się zemścić.

Znalazła opuszczone skrzydło pałacu, starannie dobrała komnatę i umówiła się z Rowlandem Dee. Jakiś czas przedtem zaczęła ściągać na siebie wzrok pana Szekspira. A kiedy go złowiła, postarała się, aby go z niej nie zdjął. Wysłała mu też list, prosząc o spotkanie. A potem zobaczyła to, co ukazało jej się wcześniej w lustrze. W krótkiej chwili przesunęło się jej przed oczami na ostatniej próbie. Ubrana w kostium królowej, z rozpuszczonymi rudymi włosami, wyszła z próby w Wielkiej Sali, wracając do spiżarni służącej za garderobę. Wiedziała dokładnie, gdzie trzymają lustro. Otwarcie wytrychem zamka skrzyni i wyjęcie magicznego przedmiotu zajęło moment. Potem, niezauważona przez resztę trupy pochłoniętej tyradą Burbage'a, chyłkiem wróciła na swoje miejsce. Przeszła przez labirynt korytarzy do starego opuszczonego skrzydła zamku, ale tu jej starannie przemyślane plany zostały pokrzyżowane. Najpierw zamiast Rowlanda zjawił się Arthur Dee, a potem zamiast Szekspira zginął starzec, który ją śledził. Szybko odprawiła Arthura, polecając mu przysłać dramaturga. Gdy tylko syn maga wyszedł na korytarz, zaryglowała drzwi i zabrała się do tego, co niezbędne. Tuż po zakryciu związanych nagich zwłok zielononiebieską szatą usłyszała pukanie do drzwi. Nareszcie zjawił się Szekspir. - Spóźniłeś się, panie - powiedziała, gdy ujrzał na podłodze spowity zielononiebieską szatą ludzki kształt. - To ty miałeś zginąć. Podniósł przerażony wzrok. - A jeśli krzyknę wniebogłosy? - spytał. Spokojnie wytrzymała jego spojrzenie. - To aresztują zabójcę. Arthura Dee. Oboje wiedzieli, że nie odda katu najstarszego syna swojego dawnego mistrza. - „Wyglądaj jako kwiat niewinny, ale niechaj pod kwiatem tym wąż się ukrywa" zacytowała mu z satysfakcją jego własne słowa. Z przyjemnością patrzyła, jak dociera do niego - podobnie jak dopiero co do Arthura - kim ona jest. - Hydra lerneńska - mruknął. - Córka lady Elizabeth Stewart. Uzgodnili, że w zamian za jej milczenie i zniknięcie on przekaże jej rulon kartek wyjętych z pierwszej wersji nowej sztuki, wersji nieaktualnej po przeróbkach, których dokonał w ciągu kilku minionych godzin. Nalegał wszakże, żeby pozostawiła lustro. Spojrzała na nie z żalem, bo było piękne i pełne mocy. Ale nie potrzebowała go. Tam, dokąd się wybierała, było inne lustro, potężniejsze. Wypuściła więc z palców ciemny krążek. Potoczył się w fałdy zielononiebieskiej szaty. A potem wyszli z komnaty przez wysokie okno, pozostawiając drzwi zamknięte na zasuwę. Szekspir podejrzewał, że w drodze tutaj go śledzono. W ogrodzie pod oknem się rozstali. Nim wsiąkła w mrok, odwróciła się po raz ostatni. W kącikach jej ust igrał uśmiech. „Panie, królowa umarła!. Przyszła królowo, cześć ci!"

W oknie wieży wspomnienia zgasły. Pojawił się inny obraz, choć nie potrafiła orzec, z przeszłości czy z przyszłości: twarz rudowłosej kobiety z nożem. A w tle wieża, w której siedziała, cała w płomieniach.

Epilog

Następnego dnia z dymiących ruin zamku wydobyto ludzkie szczątki, zwęglone nie do rozpoznania. Ustalono, że to Ian Blackburn. Choć ekipa kryminalna drobiazgowo przeszukała zgliszcza, nie znalazła śladu Carrie Douglas. Wyznawców z zamku Bruiach oskarżono o udział w zamordowaniu Lucasa Portera. Szczegółów dotyczących śmierci starej Callie, Sybilli i Eirchearda nie wyjaśniono, ponieważ wszyscy, którzy je znali, zaginęli lub nie żyli. W szpitalu powiedziano mi, że niedawno miałam poważne wstrząśnienie mózgu. Wyjaśniało to moją amnezję na wzgórzu, ból głowy i ospałość po odzyskaniu przytomności. Ale, niestety, nie to, co zrobiłam. Albo czego nie zrobiłam. Moje wątpliwości rozwiał dopiero pendrive z filmem. Lucas szczegółowo, z zimną krwią udokumentował trzy morderstwa. Pewnego ponurego, szarego popołudnia inspektor Sheena McGregor wezwała lady Nairn i mnie do komendy policji w Perth, żebyśmy obejrzały, jeśli sobie życzymy, to, co nakręcił. „Życzymy" zabrzmiało w tym kontekście dziwnie. Nie życzyłabym takich widoków nikomu. Ale musiałam zobaczyć na własne oczy, co zrobiłam, a czego nie zrobiłam. Usiadłam więc z rękami przyciśniętymi do kolan, patrząc, jak tracę i odzyskuję przytomność, kiedy Carrie przytrzymuje Sybillę, a Ian wznosi rytualny nóż. Gdy uderzył, z ust ofiary wydobył się przerażający krzyk. W tej samej chwili ocknęłam się z otępienia. Jak pijana podeszłam chwiejnie do Sybilli, próbując zatamować krew, wlać ją w nią z powrotem. Carrie zaśmiała się, a Ian uderzył mnie na odlew z taką siłą, że się obróciłam i nieprzytomna ponownie osunęłam na ziemię. Tylko to chciałam zobaczyć. Wyszłam z pokoju, kiedy wciąż jeszcze byłam na ekranie. Nie zniosłabym widoku Bena patrzącego na mnie bez wyrazu albo omijającego mnie wzrokiem. A poza tym nie chciałam oglądać śmierci Eirchearda. Są rzeczy, które raz widziane pozostają w człowieku na zawsze. Nie da się ich zapomnieć ani wymazać.

Lily zastałam na ławce przed drzwiami komendy. Z zasmuconą bladą twarzą w aureoli ognistych włosów wyglądała bardzo młodo. - To przeze mnie - powiedziała, połykając łzy. - Przeze mnie. Usiadłam przy niej. - Nie odpowiadasz za to, co zrobili Carrie i Ian - pocieszyłam ją. - Myślałam, że jest wspaniały. Fajny. Ze mnie lubi. Kretynka! Zaniosła się płaczem. - Wykorzystał cię, kochanie. Podobnie jak zrobiła to Carrie. - Pomagałam mu - powiedziała, nienawidząc samej siebie. - Okłamałam panią. Tam na wzgórzu pierwszego dnia po pani przyjeździe to byłam ja. Myślałam, że to próba przed tajnym obrzędem inicjacji. I to ja byłam następnego ranka z Ianem, kiedy już zamordowali Callie. Nie wiedziałam o tym, choć powinnam. A później poszłam z nim po Święcie Ognia. Myślałam, że to kawał. Lecz oni omal pani nie zabili. I. Eircheard nie żyje. - Przygryzła wargę i odwróciła wzrok. Brak mi go - wyszeptała. - Mnie również. - Przepraszam.

Usta miała w podkówkę, dusiła się łzami. Objęłam ją i dałam się wypłakać. Nie była zła, tylko naiwna. Wiedziałam, jak trudno będzie jej wszystko to sobie wybaczyć! Najgorszy z grzechów siły sprawczej zła to wykorzystywanie do własnych celów naiwności i niewinności. Tuląc Lily, siedziałam zagubiona w myślach. Fakt, że była na wzgórzu, wyjaśniał, co tam zobaczyłam, ale nie do końca: wciąż miałam przed oczami jej zakrwawioną szyję. To, co tam widziałam, było na poły snem oplatającym rzeczywistość, odmieniającym jej kształt.

Podsumowanie wszystkich naszych odkryć i strat wymagało czasu. Rękopisy znalezione w Fonthill spłonęły nad jeziorem Bruiach. Skąpe informacje o nich pochodziły od Carrie i Lucasa. Ale nie ufałam za grosz ich kuszącym zapewnieniom, jakoby rozpoznali list Johna Dee, przypuszczalnie do Szekspira, i rękopis Makbeta. Nikt pewnie nie uwierzyłby w jego odkrycie. Pamiętałam, jaką wrzawę w mediach wzbudzał każdy podpis Szekspira. Łatwiej było spokojnie rozważyć, co być może przeszło mi koło nosa, i pozostawić innym niemądre publiczne spekulacje na temat znaleziska Catherine Forrest. Należące niewątpliwie do Johna Dee lustro powróciło do British Museum. Potwierdzono, że pasuje jak ulał do wyżłobienia w posadzce w zamku Bruiach, ale nikt nie miał pojęcia, co począć z tą informacją. Ślady na jego rancie zgadzały się z napisem rozpoznanym przez Arthura Dee, lecz w laboratorium uznano je za przypadkową sekwencję znaków. Lustro wystawiano na przemian pół roku w Galerii Oświecenia, a drugie pół w sali meksykańskiej, przymocowane do nogi figury Tezcatlipoki. Personel muzeum odnotował, że co jakiś czas zastawano przed nim kogoś drżącego z przerażenia, kto twierdził, że zobaczył krew i ogień. Strażnicy woleli omijać ten eksponat wzrokiem. Lustro lady Nairn znaleziono w pokoju obrzędowym, głęboko w labiryncie księgarni Joanny Black, w wianuszku na wpół wypalonych czarno-czerwonych świec. W pobliżu leżał nóż ze śladami krwi starej Callie. Odciski palców na nim należały do Joanny-Carrie. Jezioro, które tak łatwo zwróciło mnie światu, pochłonęło i zatrzymało nóż ze wzgórza. Przepadł w jego wodach. Właściciela Teatru Jej Wysokości dyskretnie poinformowano o ukrytych w pokoju pod kopułą książkach poświęconych magii. Co zrobił z większością ich, wciąż nie ujawniono. Ale notes Dee wraz z listem Arthura ofiarował British Library, dostarczając uczonym okazji do sporów, kto się kryje pod określeniem „jeden z uczniów ojca". Nikt nie miał takiej pewności jak Joanna, że diagramy Dee mają cokolwiek wspólnego z teatrem Globe. Pamiętnik Aubreya trafił do zbiorów Bodleian Library w Oksfordzie, wypożyczony tam na stałe przez lady Nairn. Plany wystawienia Makbeta z wykorzystaniem przedmiotów z jej kolekcji upadły. Zamiast tego lady Nairn zdecydowała się na pierwszą publiczną ekspozycję zbiorów Nairnów w National Museum of Scotland w Edynburgu, a później na jej przeniesienie do British Museum. Postanowiła włączyć do niej odnaleziony film Makbet z Herbertem Beerbohmem Tree. Nie zrezygnowała z pomysłu, by kolekcji towarzyszyło wystawienie tragedii, ale na szczęście nie poprosiła mnie ojej reżyserię. Zamiast tego zaproponowała mi wyreżyserowanie Snu nocy letniej - biegunowo odmiennej sztuki, w której światłość równoważy mrok, komedii również traktującej o czarach - na co ochoczo się zgodziłam. Carrie i Ian nie pozostawili testamentów. Z mocy szkockiego prawa ich spadkobierczynią, jako ciotka i „cioteczna babka", została lady Nairn. Przypadły jej księgarnia na Covent Garden z piękną kolekcją rzadkich książek okultystycznych, czarna kotka Lilit o czujnym spojrzeniu, niewzruszony wąż imieniem Medea, a także tantiemy z napisanej przez Corrę Ravensbrook książki, która po rozejściu się wieści o morderstwach z miejsca stała się bestsellerem. Jason Pierce odnalazł się w Australii. Na dwie godziny przed rozpoczęciem Święta Ognia

Samhain zadzwonił do niego ktoś „z grona organizatorów imprezy", proponując mu, że zastąpi go dubler. Jasonowi, który nie odbył ani jednej próby do roli Króla Zimy, a do tego miał serdecznie dość szkockiej burej aury, tak ulżyło, że od razu wsiadł do samochodu, popędził do Londynu, a stamtąd - posurfować na australijskich plażach. Jamie Clifton pojawiła się w Fonthill cała i zdrowa. Przerażona strzałami, drżąca, schroniła się pod biurkiem w jednym z pokojów. Na jej wniosek college Mount Saint Vincent, który nie miał własnej biblioteki archiwaliów, wypożyczył list Catherine Forrest nowojorskiej Public Library for the Performing Arts, gdzie ów dokument zostanie przechowany i należycie zbadany. Jamie wzięła się do pisania biografii Catherine. Dawno temu Eircheard, chcąc uchronić pewnego młodzieńca z Perth od kłopotów, jakie jego samego zaprowadziły do więzienia, postanowił uczynić go swoim uczniem. Nim ogień w palenisku porządnie ostygł, lady Nairn zaproponowała podopiecznemu Eirchearda skorzystanie z kuźni. Wprowadził się tam następnego dnia. Czekała go długa droga do mistrzostwa w wykuwaniu mieczy, ale miał dość czasu, żeby je osiągnąć. A prócz tego determinację i szansę, by zrobić coś ze swoim życiem. Stać się stwórcą, jakby powiedział Eircheard. Zdaniem lady Nairn taka sukcesja by go zadowoliła. Rankiem w dniu śmierci starej Callie Effie Summers znaleziono klęczącą w katedrze w Dunkeld. Kilka następnych dni spędziła pod kuratelą policji jako główna podejrzana o morderstwo. Uznanie jej za niewinną przypisała boskiej interwencji. Lady Nairn, o dziwo, była tego samego zdania. - Nasze opinie co do bóstwa, które interweniowało w jej sprawie, wyraźnie się różnią oświadczyła mi promiennie przez telefon. - Ale Effie nie przyszło do głowy o to spytać. Kiedy do pracy w katedrze powrócił stały pastor, wielebny Gosson zabrał swój piekielny ogień i siarkę do innej parafii, a Effie podążyła za nim. Sheena McGregor awansowała na starszego inspektora. Lily wróciła do szkoły.

Na wiosnę nieśmiałym i podekscytowanym głosem zaprosiła mnie przez telefon do Dunsinnan. W dniu święta Beltaine, pierwszego maja, miała zostać przyjęta do konwentu babki. Obok jesiennego Samhain, dedykowanego śmierci i ciemności, było to drugie wielkie święto roku celtyckiego - święto życia i światła. Lily chciała, żebym przedstawiła ją konwentowi. - To niezwykłe, żeby osoba z zewnątrz dokonywała prezentacji - powiedziała lady Nairn, kiedy Lily oddała jej telefon i odbiegła, tańcząc. - Ale nie niespotykane. Jednakże odrobinę komplikuje sprawy. Niektórych szczegółów obrzędu nie może pani widzieć. Muszę więc panią prosić o poszanowanie tej reguły. Zaśmiałam się. - Nie zaszyję się w krzakach, żeby podglądać. - Tam nie ma krzaków - odparła. - Inicjacja odbędzie się na wzgórzu. Zaczerpnęłam głęboko powietrza. Gdyby nie chodziło o Lily, z miejsca bym odmówiła. Nie czułam się na siłach wrócić do Szkocji. W tej sytuacji z największym wysiłkiem zapanowałam nad głosem. - A zatem nie wejdę na to wzgórze sama. - Doskonale. Choć w tym przypadku będzie to zejście na dany znak. - Lady Nairn westchnęła. - Zaczekałabym z tym, ponieważ przyjęło się wtajemniczać osoby co najmniej osiemnastoletnie. Ale Lily widziała najciemniejszą stronę magii, dlatego uznałam, że ważniejsze od bezwzględnego przestrzegania kryterium wieku jest zrównoważenie owej ciemności światłością. Równowaga. Udawało mi się ją jako tako utrzymać w ciągu dnia, lecz nocą, prześladowana przez woń krwi, wciąż musiałam o nią walczyć zacieklej, niż byłam gotowa przyznać.

- Jak tam Ben? - zaskoczyła mnie pytaniem. - Nie jesteśmy w kontakcie - odparłam. Są rzeczy, które raz widziane nie dają się zapomnieć. Raz poznane, pozostają w człowieku na zawsze. Patrząc na mnie, Ben zawsze będzie widział na mych rękach krew Sybilli. - Nigdy to bardzo długo - oznajmiła, jakby wyjmując mi te słowa z ust. - Z czasem da się to znieść. Jeśli tylko sobie na to pozwolimy. Kiedyś powiedziałam coś podobnego Lily. - Skąd pani wie? - spytałam ze ściśniętym gardłem. - Bo widziałam - odrzekła.

I tak w wietrzny dzień pod koniec kwietnia jeszcze raz pojechałam pociągiem na północ, tym razem do samego Perth, skąd lady Nairn i Lily zawiozły mnie do dworu Dunsinnan. Stojący na stole tuż za drzwiami srebrny kocioł wypełniały żółte żonkile i fioletowe osty. Na moim łóżku w pokoju z błękitnymi jedwabnymi ścianami w smoki leżała suknia w kolorze pawich piór. A przy niej teczka. - Niech pani otworzy - powiedziała Lily. W teczce była pojedyncza przypalona kartka. List kobiety do jej nienarodzonej córki, opisujący historię niezamierzonej śmierci i chłopca, który nie był chłopcem. - Hal Berridge? - spytałam, wpatrując się w lady Nairn. - Na to wygląda. Autorka listu żądała dla swojej nienarodzonej córki spadku po Elizabeth Stewart, lady Arran, i angielskim magu, Johnie Dee. - Co pani z tym zrobi? - spytałam. - Zachowam - odparła. - Zachowam w tajemnicy. Ale myślimy, że zasłużyła pani sobie, by to wiedzieć. Lady Nairn i Lily niebawem się pożegnały. Ale Lily zatrzymała się w drzwiach, zaciskając palce na gałce. - „Wygląda jako kwiat niewinny, ale pod kwiatem tym wąż się ukrywa" - powiedziała zgnębiona. - Byłam bardziej wężem niż lilią. - Wąż nie musi być zły. To dawny symbol wiedzy. Kobiecej wiedzy. Uśmiechnęła się blado. - Tak mówi babcia. Z czasów kiedy Bogini rządziła w harmonii z bogiem, zanim ludzie wynieśli go nad nią, a on rozdeptał jej węża. Ale ja nie byłam ani trochę mądra. Przepraszam, Kate. Tylko tyle potrafię powiedzieć, choć wiem, że to za mało. - Nieważne, co mówisz. Ważne, co robisz. Jak żyjesz. Zaczerpnęła głęboko powietrza. - Tak. Lepiej już pójdę się przygotować. Jeszcze raz dziękuję. Błysnęła uśmiechem i znikła. Pokojówka przyniosła mi do pokoju kolację, ale nie byłam głodna. Stałam długo w oknie, patrząc na wzgórze. Obserwowałam, jak złoci je zachodzące słońce, jak kładą się na nim różowe i fioletowe cienie, jak szarzeje pod niebem jak płynny szafir i na koniec tonie w czerni. Wreszcie zaczęłam się przebierać. Na dalekiej północy świtało tak wcześnie, że nie było sensu kłaść się spać. Wyjeżdżałam wcześnie rano, tuż po ceremonii, żeby zdążyć na popołudniową próbę w Londynie. Mogłam się przespać w pociągu. O trzeciej nad ranem zapukała Lily. W białej sukni z długim wciętym stanem i obcisłymi rękawami, których pozazdrościłaby jej Ginewra, oraz w wieńcu z kremowych, odurzająco pachnących przy każdym ruchu kwiatów jarzębiny na głowie wyglądała, jakby wyszła z obrazu albo wiersza Rossettiego, Millaisa lub Burne-Jonesa. Ale ze swoimi rozpuszczonymi rudymi

lokami bardziej przypominała Afrodytę Botticellego. Na dworze księżyc w pełni nadziewał się na drzewa. W milczeniu podążyłyśmy drogą do lasu otaczającego kamienny krąg i zaczekałyśmy, aż Lily wejdzie do niego, żeby samotnie powitać Boginię. Wróciła z rozjaśnioną, podekscytowaną twarzą. Okrążyłyśmy wzgórze i doszłyśmy do ścieżki u podnóża północnego zbocza. Kiedy zaczęłyśmy się mozolnie wspinać, niebo na wschodzie osrebrzył świt. Na szczycie zastałam tym razem dwa stosy drewna, jeden przy drugim, tworzące bramę na wschód. Na wąskiej ścieżce między nimi ktoś nisko pochylony wiercił małym patykiem w dziurze wyciętej w drugim patyku, aż pojawił się mały żar. Rozdmuchał go w ogieniek, a gdy nad wschodnią krawędzią wzgórza wyłoniło się słońce, podzielonym na dwa płomieniem podpalił ogniska. Kiedy stosy zapłonęły, z mroku wyłonił się mężczyzna, podświetlony przez rosnącą jasność. Wysoki, z kręconymi włosami i postawą, którą rozpoznałabym wszędzie. Ben. Trzeszczące żółtopomarańczowe płomienie lizały powietrze. Ben wyciągnął rękę do Lily. Ujęła ją lewą dłonią, chwytając mnie prawą, i we trójkę przeszliśmy pomiędzy stosami. Tuż za nimi stanęliśmy. Z białą świecą w ręku i wieńcem bladych kwiatów na głowie Lily wyglądała jak święta Łucja. Lux, lucis - pomyślałam. Panna młoda, dziewica, personifikacja światła. Oto czym ta święta w istocie była: jeszcze jednym wcieleniem Bogini, którą, tak jak Marię, chrześcijaństwo przygarnęło i oblekło w welon świętości. Pośrodku szczytu ustawiono koło z niezapalonych świec. Wewnątrz niego czekała grupka osób. U ich stóp błyszczał kocioł. Lady Nairn, z białymi włosami kontrastującymi z błyszczącą zielononiebieską suknią, wzniosła ręce i przyzwała wnuczkę. - Lilidh Gruoch MacPhee. Czy wejdziesz do kręgu z własnej woli? - Tak - odparła Lily, wypuszczając nasze ręce i idąc przed siebie. Kiedy weszła do kręgu, lady Nairn leciutko skinęła mi głową. W wyrazie podziękowania i na znak, żebym odeszła. Ben i ja zawróciliśmy i razem przeszliśmy pomiędzy stosami. Czułam jego bliskość, choć się nie dotknęliśmy. Na skraju szczytu zatrzymałam się na krótko, patrząc, jak słońce przetacza się przez szeroką, uśpioną dolinę w dole, a w pachnące czystością i świeżością powietrze wznosi się delikatny jak koronka ptasi śpiew. Na ręce poczułam muśnięcie. Spojrzałam. Ręka Bena uścisnęła moją. W milczeniu ruszyliśmy w dół wzgórza. U podnóża czekał na nas zgodnie z zapowiedzią szofer w land-roverze. Ben otworzył mi drzwi. Wślizgnęłam się na tylne siedzenie, połykając smutek, gdy nasze palce się rozstały. - „Z głębin otchłani duchy mogę wołać" - powiedział cicho. Zdanie znad jeziora. Na jego spokojnej twarzy zobaczyłam zapowiedź uśmiechu. Tym razem byłam na tyle przytomna, żeby go odwzajemnić i odpowiedzieć: - „Ale czy przyjdą na twoje wołanie?" - Do widzenia, Kate. Tymczasem - pomyślałam, gdy samochód wyjechał z rzucanego przez wzgórze cienia w słońce. Nie tym razem. Jeszcze nie. Ale nie można już było wykluczyć, że kiedyś któreś z nas zadzwoni i drugie przyjdzie. Potrafiłam to sobie wyobrazić.

Od Autorki

Makbet rozpoczyna się od upiornej kondensacji zła niesionego przez posępny wiatr, od poszeptów wżerających się w umysł człowieka i pchających go do okrutnych zbrodni. W czasach Szekspira powszechnie wierzono w straszliwe, nadnaturalne wrogie moce, lecz na deskach renesansowego angielskiego teatru wiedźmy przybierały komiczną postać wioskowych megier lub rechoczących staruch, które warzą groteskowe mikstury. Makbet jest jednym z pierwszych wielkich horrorów współczesnej literatury, tak różniącym się od obowiązujących w tamtych czasach norm, jak przyprawiające o dreszcz zło w Lśnieniu Stephena Kinga różni się od disnejowskich czarownic w Śpiącej królewnie, Królewnie Śnieżce czy Małej syrence. „Szkocką sztukę" wyróżnia spośród innych budzących grozę opowieści to, że zło nie zostaje zamknięte w obrębie fabuły, tylko spływa ze sceny, wsączając się w prawdziwe życie, z katastrofalnymi skutkami dla przedstawienia i ludzi - tak w każdym razie głęboko wierzono od stulecia. Wśród braci aktorskiej na całym świecie krąży opowieść o klątwie ciążącej na sztuce. Nadal przestrzega się zakazu cytowania jej tekstu i wymieniania tytułu, nadal też stosuje się utrwalone długą tradycją egzorcyzmy. Fakt, że opowieść o klątwie zrodziła się z żartu, nie jest szeroko znany nawet wśród szekspirologów. Jak zauważa Kate, opowieść o śmierci Hala Berridge'a spreparował w 1898 roku w chwili psotnego nastroju findesieclowy bon vivant, dowcipniś i karykaturzysta Max Beerbohm, znudzony, jak się zdaje, dzienną (a raczej nocną) pracą - pisaniem recenzji z inscenizacji Szekspira. Beerbohm przypisał swoją bajdę siedemnastowiecznemu antykwaryście, Johnowi Aubreyowi. Aubrey, zbierający co popadnie niczym wesoła sroka, jest manną z nieba dla pisarzy poszukujących zaginionych dokumentów i ziarenek dowodów. Ten niepoprawny plotkarz o naukowym zacięciu, metodyczny jak roztrzepany nastolatek, z równym zamiłowaniem gromadził historyczne fakty, pogłoski i niedorzeczne plotki, splatając je ze sobą czasem w jednym akapicie, a nawet zdaniu. Jego rozproszone, niekompletne notatki to nieplewiony gąszcz. Jeżeli ktoś miałby napisać z dawna zagubioną i przechowaną potajemnie stroniczkę o dziwnych, sugestywnych opowieściach na temat Szekspira i Dee, to tylko Aubrey, który notował wspomnienia ludzi pamiętających ich postępki i utrwalał w ten sposób szczegóły oraz scenki niezachowane gdzie indziej. Był poza tym spokrewniony z Dee, kuzynem i „bliskim znajomym" jego dziadka. Pomysł tej powieści zrodził się po części z dywagacji „co by było, gdyby.". Gdyby tak Max Beerbohm naprawdę znalazł w rękopisie Aubreya opowieść o Halu Berridge'u? Gdyby Aubrey napisał prawdę? Gdyby klątwa Makbeta sięgała samych początków tej tragedii? Co wtedy? Co takiego mogło być źródłem owej niewątpliwie dziwnej mocy Makbeta, siejącej strach wśród widowni i aktorów? Postawiwszy te pytania, zaczęłam się zastanawiać nad magią tej sztuki. Opublikowana w 1623 roku w Pierwszym Folio - najstarszym wydaniu dzieł zebranych Szekspira - jest nierówna w swojej złowieszczej wizji. Oprócz trzech upiornych sióstr pojawia się królowa wiedźm Hekate, która tańczy i śpiewa z chichotem, jakiego spodziewała się po takiej postaci angielska publiczność. Przywodzi to na myśl film, w którym duch kreskówek Walta Disneya idzie w zawody z duchem horrorów Stephena Kinga. Ostry kontrast pomiędzy Hekate a upiornymi siostrami dawno wzbudził podejrzenia uczonych, że niewpływająca w istotny sposób na akcję sztuki królowa wiedźm jest dodatkiem późniejszym. Badacze literatury zgadzają się na ogół, że w którymś momencie przed publikacją nie Szekspir, lecz ktoś inny poprawił oryginał, przybliżając go do oczekiwań widowni, chętniej oglądającej zło zabawne niż przerażające. W tym celu ów poprawiacz sięgnął do Czarownicy Thomasa Middletona, w której również występuje wiedźma Hekate. Z nowszej sztuki Middletona przeniósł do starszej sztuki Szekspira kilka głupawych przyśpiewek i żeby uzasadnić pojawienie się

w mrocznej scenie ni stąd, ni zowąd piosenek i tańców, dopisał nową, całkiem odmienną wersję Hekate. Takie podkradanie i sztukowanie było na porządku dziennym w ówczesnym szybko się kręcącym młynie teatralnym. Z upływem czasu zmian w sztuce przybyło. Kiedy w 1666 roku, w epoce restauracji, Makbet pojawił się znów na scenie, zamiast trzech wiedźm wystąpił cały ich zespół w stylu rewii Ziegfelda. Niektóre przelatywały nad sceną podczepione do drutów. Samuel Pepys napisał w swoim dzienniku, że były „osobliwym udoskonaleniem w tragedii", a taneczno-wokalne numery z udziałem wiedźm - „krotochwile" - uznał za najlepszą część spektaklu. W XIX wieku, na fali zainteresowania „autentycznym" Szekspirem, ważne inscenizacje powróciły stopniowo do tekstu z Pierwszego Folio - najwcześniejszej zachowanej wersji Makbeta. Jak wyglądały wiedźmy i ich magiczne obrzędy w szekspirowskim oryginale? Wielu uczonych i reżyserów lekką ręką wyrywa ze sztuki, jak chwast, Hekate i jej piosenki. Możliwe jednak, że zmiany objęły większe partie tekstu. Na przykład centralna scena czarów pierwsza w akcie czwartym - jest sklecona z groteskowej magii kotła i magii wyuczonych zaklęć wywołujących demony. Są też inne sceny, które wydają się przeinaczone i nie pasują do całości. Wreszcie Makbet jest uderzająco krótki, to jedna z najkrótszych sztuk Szekspira w ogóle, a z tragedii zdecydowanie najkrótsza. Z czterech wielkich tragedii, które napisał w pierwszych pięciu latach panowania króla Jakuba, pozostałe - Otello, Król Lear, Antoniusz i Kleopatra - mają co najmniej o tysiąc wersów więcej. Stworzony pod koniec panowania królowej Elżbiety Hamlet jest niemal dwukrotnie dłuższy. Czego brakuje, jeśli już, w Makbecie? Nie sposób tego stwierdzić, lecz samo pytanie jest tak intrygujące, że otwiera pole spekulacji, z których wyrosła ta powieść.

Kluczowe przedmioty - nóż, lustro i kocioł - istnieją w rzeczywistości bądź zostały odwzorowane na podstawie prawdziwych. Miejsca, w których osadziłam główne sceny, są, z dwoma wyjątkami, autentyczne i powiązane z historycznym królem Makbetem, słynnymi inscenizacjami lub z postaciami, których losy mógł wykorzystać Szekspir, układając swoją sztukę. W niektórych przypadkach dokonałam zmian, dopasowując je do fabuły. Mity są prawdziwe - jako mity - a tradycje magiczne i koncepcje „czarnej" i „białej" magii przedstawiłam - zgodnie z historycznymi faktami - jako prawdziwą magię, choć niekoniecznie związaną z Makbetem. Z wyjątkiem ostatniej próby wywołania demona, podjętej przez Carrie, wszystkie rytuały czarnej magii, sfabrykowane przez nią, Lucasa i Iana, są mojego autorstwa. Postacie historyczne to po większej części fantazje oparte na faktach. Natomiast wszystkie osoby współczesne zmyśliłam.

Samhain (w języku szkocko-gaelickim Samhuinn) to irlandzka nazwa starodawnego pogańskiego celtyckiego święta, z pewnością szeroko znanego na całym świecie pod postacią dokooptowanej przez chrześcijan wigilii Wszystkich Świętych. To jedno z dwóch dużych świąt ognia w starym roku celtyckim, obchodzonych na Wyspach Brytyjskich i w Irlandii, a także w Europie Zachodniej. Drugie z nich to Beltaine - Dzień Majowy. Podczas gdy Beltaine święci płodność, nowe narodziny, wiosnę, lato i powrót światła, Samhain czci - a przynajmniej uznaje śmierć, umarłych, jesień, zimę i ciemność. Na pogórzu szkockim ludzie obchodzili Samhain aż do początków XX wieku, paląc ogniska na szczytach wzgórz. Z różnych przekazów ludowych płyną wnioski, że dawno, dawno temu uroczystości te mogły zawierać obrzęd złożenia ofiary, być może nawet z ludzi.

Towarzystwo Czcicieli Ognia Beltaine organizuje co roku w Edynburgu Święto Ognia Samhain, widowiskową wersję starożytnych obchodów. Starałam się oddać możliwie jak najwierniej karnawałowego ducha zmieniających się z roku na rok spektakli, niezmiennie ukazujących historię Cailleach i dwóch walczących królów. Ale żeby obsadzić swoje postacie w głównych rolach, musiałam zmienić niektóre zwyczaje. Dotyczy to zwłaszcza Lily, za młodej na udział w widowisku, a poza tym wątpliwe, aby towarzystwo obsadziło w roli głównej opłaconą gwiazdę filmową pokroju Jasona Pierce'a. Mam nadzieję, że członkowie towarzystwa wybaczą mi te nieścisłości jako nieistotne drobiazgi, a spodoba im się ukazanie święta w thrillerze.

Nie wiadomo, czy Szekspir kiedykolwiek odwiedził Szkocję. Nie wiemy nic, gdzie się podziewał od drugiego lutego 1585 roku - dnia chrztu bliźniaków Hamneta i Judith w Stratfordzie do 1592, gdy stał się na tyle znany (wedle niektórych utrapiony) w londyńskim światku teatralnym, że Robert Greene w broszurze Groatsworth of Wit zaatakował go jako „nieopierzonego fanfarona" i „trzęsiscenę"1 zdobywającego aplauz kosztem kolegów aktorów. Zadziwia jednak dokładność szkockiej topografii w Makbecie, o czym się przekonałam, gdy zaczęłam gromadzić materiały do książki. Równie dobrze Szekspir mógł udać się do Szkocji jak gdzie indziej; trupy angielskich aktorów dość często podróżowały na północ. W 1583 roku główny szpieg królowej Elżbiety, sir Francis Walsingham, wymusił na angielskich zespołach teatralnych reorganizację, wybierając z każdego najlepszych wykonawców do nowej trupy, zwanej królewską (Queen's Men). Nie jest jasne, czemu tak postąpił. Nie uchodził za bywalca ani entuzjastę teatru, a jako sekretarz stanu nie zajmował się na co dzień aktorami. Kontrolowanie komediantów należało do obowiązków marszałka dworu. Możliwe, że celem Walsinghama było wciągnięcie aktorów do siatki szpiegowskiej. Wędrująca trupa teatralna stanowiła idealną przykrywkę dla pod-słuchiwania i podglądania, co się dzieje w odległych domach możnych. Jak dowodzą Scott McMillin i Sally-Beth MacLean, autorzy książki The Queens's Men and Their Plays, elżbietański as wywiadu, udzielając licencji rządowych wędrującym zespołom aktorskim, zadbał o wrażenie, iż kieruje ogromną siecią czujnych oczu i uszu. Z czasem Walsingham wykorzystał jako szpiegów niektórych dramaturgów, zwłaszcza Christophera Marlowe'a, a być może także Thomasa Kyda. Dopuszczam więc, że także młody Szekspir mógł się znaleźć - z własnej woli lub nie - wśród jego „zwiadowców". Na każdego aktora przyłapanego w dwuznacznych okolicznościach, w jakich postawiłam imć Szekspira w zamku Dirleton, padłoby podejrzenie o szpiegostwo. Jesienią 1589 roku wysłano trupę Sług Jej Królewskiej Mości na północ do Edynburga, by wzięła udział w obchodach zbliżającego się ślubu króla Jakuba z duńską księżną Anną. Uroczystości trzeba było odłożyć, gdyż sztormy odepchnęły flotę księżnej od szkockich brzegów aż do Skandynawii. Zniecierpliwiony król wsiadł na statek i ruszył w pościg. (Ostatecznie winą za sztormy obarczono czarownice, co skończyło się najgorszymi polowaniami w historii Szkocji; przewodził im sam monarcha, ale to już inna opowieść). Kroniki miejskie notują, że tego samego roku trupa angielskich aktorów występowała w Perth, oddalonym około piętnastu kilometrów od Dunsinnan i kawałek drogi od Dunkeld i lasu Birnam. Nie jestem pierwszą osobą, która zadaje sobie pytanie, czy mógł być wśród nich dwudziestopięcioletni William Szekspir. Księga rachunkowa dworu Dunsinnan jest jednak dokumentem zmyślonym. Głównym źródłem Szekspira podczas pisania szkockiej tragedii były Kroniki Anglii, Szkocji i Irlandii Raphaela Holinsheda. Bard nie oparł się jednak wyłącznie na dziejach króla Makbeta, lecz zbudował fabułę, wplatając w nią dramatyczne epizody z żywotów innych władców. W szczególności musiał wyszukać historię jego żony, gdyż o historycznej lady Makbet, która miała na imię Gruoch (drugie imię Lily), wiadomo tyle co nic. Uważa się zazwyczaj, że Szekspir wysnuł jej postać z krótkiej wzmianki o innej dążącej do zemsty żonie szlachcica. Niektórzy literaturoznawcy

dostrzegli także niesamowitą zbieżność jej losów z niemal współczesną autorowi Makbeta historią Elizabeth Stewart, hrabiny Arran. Dama ta, jak napisałam w powieści, była córką Johna Stewarta, czwartego earla Atholl. Nie znamy dokładnej daty jej narodzin, choć wiemy, że nastąpiły one po ślubie rodziców w maju 1547, a przed pierwszym kwietnia 1557 roku, gdy jej owdowiały ojciec ożenił się ponownie. Ona sama wyszła za mąż dwudziestego czwartego grudnia 1567, z czego by wynikało, że jeśli przyszła na świat w przypisywanym jej roku 1554 (na co, o ile wiem, nie ma żadnego potwierdzenia w faktach), miała w dniu ślubu lat trzynaście. Dlatego - głównie po to, aby umożliwić jej fikcyjne spotkanie z Johnem Dee przebywającym w 1563 roku w Antwerpii - pozwoliłam sobie przesunąć datę urodzin Elizabeth bliżej ślubu rodziców. Za mąż wychodziła trzykrotnie: za Hugh Frasera, piątego lorda Lovat, który zmarł nagle - w podejrzanych okolicznościach, jak sądzą niektórzy - w 1577 roku; za leciwego ciotecznego dziadka, króla Roberta Stewarta, noszącego kolejno tytuły earla Lennox i earla March, z którym w 1581 roku, a zatem w dwa lata po ślubie, wzięła rozwód, zarzuciwszy mu impotencję, choć w łonie nosiła już dziecko swego przyszłego, trzeciego męża; a wreszcie za zawadiackiego kapitana Jamesa Stewarta, przez pewien czas earla Arran, którego poślubiła dwa miesiące po rozwodzie z Robertem. W jej żyłach płynęła królewska krew z nieprawego łoża, gdyż jedna z jej prababek ze strony matki była nieślubną córką króla Szkocji Jakuba IV. Z racji urodzenia i pierwszego małżeństwa Elizabeth była szkocką góralką, podobno odwiedzała „wyrocznię Highlands", a może sama była czarownicą. Mówiono, że pożąda korony. Hołdowała modzie i folgowała zmysłom, ulegając francuskiemu wyrafinowanemu stylowi bycia, wysławiania i moralności seksualnej, czym czarowała króla, lecz jego kalwińskich ministrów doprowadzała do pasji. Włamanie do kufrów z szatami i klejnotami królowej Marii tuż po tym, jak James Stewart otrzymał klucze do zamku w Edynburgu, opisał angielski ambasador w Szkocji. Przez jakiś czas na początku lat osiemdziesiątych XVI wieku ona i jej trzeci mąż byli najbardziej zaufanymi dworzanami króla Jakuba, który szukał ich towarzystwa w celach politycznych i rozrywkowych. Tak szybki i wyraźny wzrost wpływów wzbudził zazdrość i strach w otoczeniu króla. Kiedy pod koniec 1585 roku wypadli z łask, schronili się, tak jak odkrywa to Kate, na ziemiach klanu Fraserów na południowy zachód od Inverness, u Simona Frasera, szóstego lorda Lovat, najstarszego syna Elizabeth z pierwszego małżeństwa. Zamieszkali na wyspie na jeziorze Bruiach. Zakątek ten, aż dziw, jak wciąż oddalony od cywilizacji, jest kwintesencją surowej urody Highlands. Śmierć earla jest podobna do śmierci Makbeta albo vice versa. W 1596 roku, jak nadmienia Kate, wrogowie zastawili na niego zasadzkę, odcięli mu głowę i zatknęli ją na lancy. Znając ten fakt, nietrudno zrozumieć, dlaczego małżonkowie zaszyli się na tak długo na odludnej wyspie. Koniec lady Arran spowija tajemnica, można więc rzec metaforycznie, że podobnie jak lady Makbet ginie ona za kulisami. Doniesiono najpierw, że zmarła przy porodzie w 1590 roku. Inne źródło odnotowuje, że spotkał ją „marny" koniec w Highlands w roku 1595. Może ta „marna" śmierć to eufemizm samobójstwa, które - jak daje do zrozumienia Szekspir - popełniła. Według innego, późniejszego przekazu Elizabeth umiera na puchlinę, spełniając proroctwo, że będzie największą kobietą w Szkocji. Domysł, że zaatakowano ją jako czarownicę, dodałam od siebie. Nie wiadomo też, jak Szekspir natrafił na jej historię, ale mógł ją zasłyszeć, gdy zyskiwał sławę, od angielskich aktorów w Londynie, których garstka miała za sobą występy w Szkocji. Do tego grona należał ulubiony angielski aktor króla z czasów jego panowania w Szkocji, Lawrence Fletcher, jeszcze jeden członek pierwotnego zespołu Sług Jego Królewskiej Mości. Nie da się jednak wykluczyć, że jeżeli Szekspir odwiedził w młodości Szkocję, to mógł tam usłyszeć o lady Arran, zobaczyć ją, a być może nawet przed nią zagrać. Wiadomo, że gdy pierwszego maja 1585 roku - tak się składa, że w dniu starego celtyckiego święta Beltaine - król zjechał do zamku Dirleton, jego nowi właściciele, lord i lady Arran, podjęli znamienitego gościa sutą ucztą i wystawieniem Robin Hooda. Spędził u nich dwanaście dni. Ale nie przybył tam, by uczcić Dzień Majowy, tylko uciekł z Edynburga przed gwałtowną epidemią dżumy. Źródła przekazują, że pan zamku ciężko zachorował po bankiecie, a może jedynie nagle go opuścił.

Uroczystości w Dirleton są faktem historycznym, zmyśliłam natomiast, że brał w nich udział Szekspir.

John Dee był za życia Szekspira jednym z najwybitniejszych intelektualistów angielskich, choć większym szacunkiem darzono go na kontynencie. Niezależnie od tego, czy poświęcał się matematyce, czy magii, nieodmiennie łączył teorię z praktyką. Na początku 1563 roku przebywał w Antwerpii, kopiując nader rzadki rękopis Steganographii Johannesa Trithemiusanominalnie pracy o wykorzystaniu aniołów i diabłów do przekazywania na odległość tajnych wiadomości, w rzeczywistości trzyczęściowego zaszyfrowanego dzieła o szyfrach. Dee wiedział o szyfrowym charakterze pierwszych dwóch części; szyfr trzeciej złamano dopiero pod koniec XX wieku, potwierdzając domysły, że traktuje ona o magii demonicznej. Nie wiadomo, czy Dee poznał sekret trzeciej części. Wyobraziłam sobie, że do pomocy w przepisywaniu tego właśnie manuskryptu zatrudnił młodą lady Elizabeth Stewart. Niemal całe życie Dee można prześledzić na podstawie jego listów i pamiętników, w tym także dziennika duchowego, dokładnie opisującego liczne próby wywołania aniołów. Nie zachowały się jedynie dzienniki od 1601 roku aż do jego śmierci w 1608 lub 1609, z okresu, w którym wykryto spisek prochowy i powstał Makbet. Może dlatego, że Dee przestał prowadzić zapiski, a może zostały one zniszczone. Dee, który nie posiadł sztuki widzenia duchów w zwierciadłach i kryształowych kulach, z reguły korzystał z usług jasnowidzów i czytających w lustrach. W rolę tę próbował wejść za młodu jego najstarszy syn Arthur, ale, podobnie jak ojciec, bez większego powodzenia. Przez wiele lat najbardziej zaufanym wizjonerem maga był niejaki Edward Kelley, który z perspektywy czasu wydaje się naciągaczem, przez co tym trudniej nam zrozumieć Dee. Ich drogi rozeszły się na kontynencie przed powrotem alchemika do Anglii w1589 roku. Zachowany dziennik Dee kończy się w roku 1601. Po tej dacie wiemy bardzo niewiele o jego wróżbitach i kontaktach ze światem duchów. Jednakże przez cały wiek XIX utrzymywały się pogłoski, że on - bądź któryś z jego jasnowidzów - przewidział spisek prochowy, ujrzawszy go w lustrze. Powiązanie tego jasnowidza i czarnego lustra z młodocianym aktorem Halem Berridge'em i jego rolą w Makbecie jest moim pomysłem. Chyba trudno się dziwić, że papiery Dee nie zachowały się w całości. Zdumiewa raczej, że w ogóle coś z nich przetrwało. Pierwszy wydawca jego duchowego dziennika, opublikowanego w 1659 roku, twierdził, że sir Robert Cotton, właściciel biblioteki większej nawet od księgozbioru Johna Dee, od-nalazł wiele rękopisów, przekopując jego ogród. Inne odkryto w przemyślnym schowku w starej komodzie, a część zużyła kucharka - zanim jej pan się zorientował - która potrzebowała papieru do wyłożenia foremek do ciasta.

Dee wywoływał anioły w lustrach, „kamieniach wróżebnych" i kryształowych kulach. Czarne obsydianowe lustro, które w tej książce ukradły wiedźmy, jest przedmiotem autentycznym, a jego dzieje przedstawiłam dość dokładnie: był to niegdyś rytualny obiekt powiązany z kultem azteckiego boga Tezcatlipoki. Przypuszcza się, że Dee zdobył je podczas podróży po kontynencie, gdzie miał łatwiejszy niż we własnym kraju dostęp do kultury hiszpańskiej, w tym do cennych przedmiotów zagrabionych w Nowym Świecie, zwłaszcza odkąd protestanckie rządy królowej Elżbiety pchnęły Anglię i Hiszpanię na drogę wojny. Wpierw jednak należy przyjąć, że Dee w ogóle zdobył takie lustro. Jego właścicielem - na

podstawie pogłosek, bez jasnego odtworzenia wcześniejszych losów zwierciadła - uczynił maga w XVIII wieku Horace Walpole. Atrakcyjność tego twierdzenia sprawia, że od dawna uchodzi ono za prawdopodobne. Azteckie lustro, wystawione jako lustro Dee, można obejrzeć w Galerii Oświecenia British Museum. Drugie lustro, które według lady Nairn było rekwizytem używanym przez Sługi Jego Królewskiej Mości, wymyśliłam. O ile wiadomo, żaden przedmiot należący do tej trupy nie przetrwał. Za wzór srebrnego kotła w dworze Dunsinnan - a także kotła w sklepie Joanny - posłużył mi wielki kocioł z Gundestrup z Nationalmuseet w Kopenhadze, najwspanialszy srebrny zabytek z celtyckiej epoki żelaza. Powstały prawdopodobnie w I wieku p.n.e., ukazuje między innymi siedzącego ze skrzyżowanymi nogami mężczyznę z jelenimi rogami na głowie i wężem w ręku oraz innego, wrzucanego do kotła w scenie składania ofiar z ludzi. Symbol kotła, którego używa Carrie, jest autentycznym symbolem piktyjskim wyrytym na kamieniach w Szkocji. Nóż znaleziony przez Kate nie jest wzorowany na żadnym konkretnym nożu. To wersja seaksa, noża o jednym ostrzu używanego w epoce pogaństwa przez Anglosasów, wikingów i Szkotów obojga płci. Na niektórych nożach i mieczach z tego samego okresu, mogących spełniać magiczne funkcje, widnieją napisy runiczne. W tradycji wiccańskiej nóż z czarną rękojeścią, athame, należy do obrzędowego wyposażenia każdej czarownicy. Krojenie nożami athame jest zabronione. Ich przeznaczeniem jest sterowanie energią. Do krojenia, wycinania lub ścinania używa się noży z białymi rękojeściami, bolline. Gotowość Carrie i Iana do posłużenia się nimi nie tylko do krojenia, lecz również do zabijania, stawia ich poza wszelkimi granicami dopuszczalnych wiccańskich praktyk. Wytwarzanie ostrzy z wzorami jest starożytną i pracochłonną sztuką. W Szkocji i gdzie indziej przetrwali nieliczni kowale wykuwający klingi, z których tacy wojownicy jak prawdziwy Makbet pewnie z wielką chęcią zrobiliby użytek.

Wzgórze Dunsinane to autentyczne miejsce z resztkami warowni z epoki żelaza na szczycie. Średniowieczne kroniki szkockie przekazują, że Makbet umocnił ją z niemałym trudem ku wielkiemu rozdrażnieniu stronników. Na początku i - powtórnie - w połowie XIX wieku wzgórze przekopano. Jego szczyt, z którego rozciąga się piękny widok na Strathmore i Highlands na północy, nadal pokrywają rowy po wykopaliskach. Dolną zachodnią stronę Dunsinane poważnie nadgryzł współczesny czynny kamieniołom, ale wierzchołek z warownią znajduje się pod ochroną. Ze wzgórzem jest związanych więcej legend i opowieści, niż zmieściło się w tej książce. Na przykład podczas dziewiętnastowiecznych wykopalisk od-kryto dowody istnienia zawalonych suteryn, wykutych w skale podziemnych komór o nieznanym - zapewne obrzędowym - znaczeniu. W jednej znaleziono podobno trzy szkielety: mężczyzny, kobiety i dziecka z rozbitymi czaszkami. Inne opowieści mówią, że we wzgórzu ukrywano kiedyś prawdziwy kamień ze Scone 2 , czyli Kamień Przeznaczenia. U stóp Dunsinane od zachodu rośnie niewielki las, w którym kryje się kamienny krąg Bandirran. Jest tam wiejski domek, chałupa, w której umiejscowiłam z grubsza kuźnię Eirchearda. O ile wiem, nigdy nie używano jej w tym celu. W przeciwieństwie do wzgórza i kamiennego kręgu dwór Dunsinnan jest zamkiem z mojej wyobraźni. Tam gdzie go umieściłam, stoi wiejski dom. Istnieje jednak prawdziwy dwór Dunsinnan, który odkryłam po wybudowaniu powieściowego, ale znajduje się gdzie indziej i nie ma nic wspólnego z budynkiem opisanym w tej książce. Dąb Birnam i para towarzyszących mu sykomorów są wszystkim, co pozostało z pierwotnego dziewiczego boru, który ongiś porastał dolną część szkockiego pogórza. Istotnie

wydają się one, jak zauważa Kate, stworami z pradawnego świata. Wyspa na jeziorze Bruiach jest kranogiem, sztuczną, utworzoną przez człowieka wyspą z epoki neolitu bądź żelaza. Nie ma na niej zamku, zresztą wątpię, czy wytrzymałaby tak ciężką kamienną budowlę gdzie indziej niż na stronach powieści. Niemniej, jeśli wierzyć kronikom klanu Fraserów, mieściła się tam kiedyś siedziba stosowna dla wdowy, lady Lovat. Swój zamek zbudowałam z elementów trzech innych: zrujnowanego Urquhart nad brzegami pobliskiego Loch Ness, odrestaurowanego zamku Eilean Donan na zachodnich brzegach Szkocji i Fonthill w nowojorskim Riverdale. Obecna wersja Teatru Jej Wysokości, wzniesiona dla sir Herberta Beerbohma Tree, otworzyła podwoje w 1897 roku. To już czwarty budynek na Haymarket należący do teatralnego świata Londynu od czasów restauracji Stuartów. Upiór w operze jest tam wystawiany od 1986 roku. Pokój Beerbohma Tree pod kopułą istnieje naprawdę. Obecnie jest wynajmowany na próby, choć ukryta szafa z książkami okultystycznymi to mój wymysł. Z wyjątkiem tomu Dee i teatr tytuły książek z tej szafy są prawdziwe, a każda z wymienionych pozycji jest bardzo cenna. Sklepu Książki i Ezoteryka Joanny Black nie ma, ale Cecil Court, ulica, na której go ulokowałam, należy do moich ulubionych w Londynie. Na opis przybytku Joanny złożyły się elementy innych londyńskich księgarń okultystycznych. Istniejąca kiedyś w Mortlake biblioteka Johna Dee jest tworem mojej wyobraźni. Nazwisko „Joanna Black" jest kombinacją żeńskiej, zanglicyzowanej wersji imienia „John" oraz nazwiska „Dee", walijskiego du - „czarny". Nowojorskie mieszkanie Jamie Clifton znajduje się w prawdziwej kamienicy, która stoi obecnie na miejscu Astor Place Opera House, zrównanego z ziemią podczas zamieszek w 1849 roku. Z dużej kawiarni Starbucks na parterze jest dostęp przynajmniej do części budynku. Kamień węgielny pod budowę Fonthill w Riverdale - wyrazu miłości do żony Catherine Edwin Forrest położył w 1848 roku, ale kiedy zamek ukończono, para rozstała się w atmosferze skandalu, biorąc rozwód. Oculus i krzyż na posadzce w głównej ośmiokątnej sali są niezwykle dekoracyjne, ale płaskorzeźby z szekspirowskimi scenami i skrytkę w podłodze dodałam od siebie. Nazwę zamku - jak i pewne elementy wystroju - Forrestowie istotnie zapożyczyli z angielskiego „opactwa" Fonthill Williama Beckforda. Zamek w Nowym Jorku służy obecnie jako sekretariat college'u Mount Saint Vincent.

W historii małżeństwa Edwina Forresta i Catherine Sinclair jest, jak zauważa Kate, coś z szekspirowskiej tragedii. Postępowanie aktora wobec niegdyś uwielbianej żony wydaje się równie nierozumne, niesprawiedliwe i skrajnie egoistyczne jak zachowanie Otella. Wprawdzie Forrest zakończył małżeństwo rozwodem, a nie uśmierceniem małżonki, ale potraktował ją z bezwzględnym okrucieństwem. Nie zdobył się choćby na cień skruchy i przyzwoitości, w które Szekspir wyposażył Maura z Wenecji. Catherine Forrest po stracie czworga dzieci, a potem męża, którego kochała, powróciła do panieńskiego nazwiska Norton Sinclair i wyjechała na zachód Stanów. Swoją wyrafinowaną grą odcisnęła trwały ślad na teatralnych gustach Kalifornijczyków w czasach gorączki złota. Po tournee w Australii i Anglii zakończyła karierę, osiadając w Nowym Jorku, gdzie mieszkała aż do śmierci, najpierw z siostrą, a później z siostrzeńcem. Nigdy powtórnie nie wyszła za mąż. Żyła wystarczająco długo, żeby w 1889 roku obejrzeć Ellen Terry w Makbecie, ale nie znam żadnego dokumentu, który by to potwierdził. Jej wcześniejsza podróż nad jezioro Bruiach i przejęcie w spadku rękopisu Makbeta są fikcją. Wedle wszelkich relacji kreacja Ellen Terry w roli lady Makbet zalicza się do najwspanialszych w historii. Jej monumentalny portret pędzla Johna Singera Sargenta z 1890 roku, w zielononiebieskim kostiumie ze skrzydeł żuków, należy do skarbów brytyjskiej Tate Gallery. Oryginalna szata przechowywana jest w Smallhythe Place w hrabstwie Kent w domu aktorki, którym opiekuje się Narodowy Fundusz Ochrony Zabytków. Terry była koleżanką i przyjaciółką sir

Herberta Beerbohma Tree, ale jej list do Monsieur Superbe Homme jest falsyfikatem mojego autorstwa. Film Makbet z 1916 roku z Beerbohmem Tree należy do największych utraconych szekspirowskich produkcji hollywoodzkich epoki kina niemego. Zachowało się z niego tylko kilka kadrów. To na nich oparłam opisy dekoracji i kostiumów.

Książka ta zawdzięcza bardzo wiele heroicznym zabiegom Briana Tarta, redaktora z wydawnictwa Dutton, jego asystentki Jessiki Horvath i mojego agenta, Noaha Lukemana. Razem troszczyli się i nie szczędzili mi zachęt, zwłaszcza w chwili straszliwej niemocy twórczej. Wszystko, co dobre, moja powieść zyskała za ich sprawą. Dziękuję także Davidowi Shelleyowi, Thalii Proctor i wydawnictwu Sphere za ich cierpliwość i szybkość. Podczas zbierania materiałów dotyczących miejsc, ludzi i zwyczajów miałam szczęście korzystać z rad i pomocy wielu ekspertów. Pragnę specjalnie podziękować kapłankom wiccańskim, Ashleen O'Gaea i Carol Garr, jak również ich konwentom, za otwartość i wielkoduszność. W Szkocji Helen Bradburn, odtwarzająca w 2008 roku podczas Święta Ognia Samhain w Edynburgu postać Cailleach, udzieliła mi nieocenionych informacji na temat organizacji tych widowiskowych obchodów. Colin Campbell, fotograf ze znakomitym okiem do szkockiego krajobrazu, wraz z żoną Lindą i psem Calem zawieźli mnie któregoś cichego, śnieżystego listopadowego popołudnia nad jezioro Bruiach. Jamie i Karen Sinclairowie obdarowali mnie rodzinnymi dokumentami dotyczącymi historii prawdziwego króla Makbeta, a na czas mojego pobytu w tamtych stronach, gdy wędrowałam w górę i w dół wzgórza, udostępnili mi zbiór książek poświęconych Dunsinane i okolicom. Inspektor Paddy Buckley-Jones z policji regionu Tayside uprzejmie oświecił mnie szczegółowo w kwestii procedur policyjnych. Wszelkie odstępstwa od nich, jakie ktoś zauważy w tej powieści, powstały wyłącznie z mojej winy. W Londynie Chris Green, dyrektor administracyjny, Paul Rotchell, jego zastępca, i John Fitzsimmons, dyrektor, zapewnili mnie, że wiem o Teatrze Jej Wysokości wystarczająco dużo. Chris był moim przewodnikiem podczas bardzo przydatnego zwiedzania pieleszy sir Herberta Beerbohma Tree pod kopułą teatru. Jamie de Courcey służył mi za oczy i uszy w British Museum, kiedy nie mogłam tam wpaść osobiście. Doktor Silke Ackermann, kustosz działu europejskiego, zaznajomiła mnie z jego działalnością, kolekcjami oraz z lustrem Dee. Christina Oakley Harrington i personel księgarni Treadwell's zaprezentowali mi pożyteczne książki na różne tematy okultystyczne. W Nowym Jorku siostra Carol Finegan, dyrektorka wydziału badań instytucjonalnych college'u Mount Saint Vincent, zapoznała mnie szczegółowo z zamkiem Fon Hill w Riverdale. Na gruncie akademickim profesor Dan Donoghue z wydziału anglistyki Uniwersytetu Harvardzkiego podjął się przełożenia wyimków z Szekspira na starsze formy poezji anglosaskiej i przetransliterowania ich na runy. Chris Tabraham, naczelny historyk rządowej agencji ochrony zabytków, wyjaśnił mi, jak wyglądały szczegóły zamku w Edynburgu i jego otoczenia w wieku XVI i na początku XVII. Stuart Ivinson, bibliotekarz w Royal Armouries w Leeds, dostarczył mi wielce pomocnych materiałów na temat anglosaskich i staroskandynawskich noży i mieczy, a John Oliver, kustosz narodowego archiwum w British Film Institute, oświecił mnie w przedmiocie materialnych aspektów filmów z epoki niemego kina. Na różnych ścieżkach kwerendy pomogli mi też: Ilana Addis, Martin Brueckner, Brian Schuyler, Bill Fetzer, John Alexander, Eric Baker, Bill Kapfer, Rene Andersen, Liz Stein, Lauren Galit, David Ira Goldstein, Nick Saunders, Louise Park, Bill Carrell, Laura Fulginiti, Phil Varney, Sandy i Brian Stearnowie, Jill Jorden Spitz, Stephanie Innes, Pamela Treadwell-Rubin oraz zastępca szefa policji Kathleen Robinson i kierowniczka laboratorium kryminalistyki Susan M. Shankles, obie z komendy policji wTucson.

Charlotte Lowe i Ellen Grounds przeczytały fragmenty rękopisu tej książki i udzieliły mi słów zachęty. Dave Grounds wykazał się wyjątkowym, bardzo cennym talentem, przedzierając się wraz ze mną przez splątany gąszcz intrygi i wycinając w nim - za sprawą rozsądnych propozycji prostą ścieżkę. Moimi najbardziej zaufanymi czytelniczkami pozostają mama, Melinda Carrell, i Kirsten Poole. Bez mojego męża, Johna Helenbolta, ta książka nie ujrzałaby światła dziennego. On i nasz syn Will dowodzili mi codziennie, że ten świat jest istotnie pełen dziwnej i cudownej magii. 1 Woryginale Shake-scene (shake – trząść, potrząsać). 2 Kamień koronacyjny królów Szkocji.

Od Tłumacza

Zamieszczone w powieści cytaty z dramatów Szekspira zostały przytoczone w przekładzie: Józefa Paszkowskiego - Hamlet, Makbet, Otello; Leona Ulricha - Burza, Król Henryk IV, część pierwsza, Kupiec wenecki, Sławna historia życia Henryka VIII, Wieczór Trzech Króli lub co chcecie, Życie Henryka V; Stanisława Koźmiana - Sen nocy letniej.
Carrell Jennifer Lee - Wciaż mnie prześladują…

Related documents

185 Pages • 84,798 Words • PDF • 951.2 KB

179 Pages • 70,597 Words • PDF • 1.1 MB

152 Pages • 36,286 Words • PDF • 643.4 KB

179 Pages • 34,326 Words • PDF • 1012.2 KB

311 Pages • 91,546 Words • PDF • 1.2 MB

270 Pages • 112,345 Words • PDF • 2.5 MB

288 Pages • 82,247 Words • PDF • 1.1 MB

28 Pages • PDF • 9.9 MB

447 Pages • 99,696 Words • PDF • 2 MB

129 Pages • 24,823 Words • PDF • 1.3 MB

116 Pages • 50,153 Words • PDF • 760.1 KB

408 Pages • 128,168 Words • PDF • 4.4 MB